Herman Wouk Wichry wojny Wydawnictwo Bellona __oraz Agencja Praw__Autorskich i Wydawnictwo __ "Interart" __ Warszawa 1991 __ cz. 1 PWZN __ Print 6 __ Lublin 1998 __Tytu' orygina'u: __ "The Winds of War" __Wydawnictwo Bellona __oraz Agencja Praw __Autorskich i Wydawnictwo __ "Interart" __ Warszawa 1991 __ Przedmowa "Wichry wojny" to fikcja powieściowa; wszystkie postacie i wydarzenia, związane z rodziną Henrych, są wymyślone przez autora. Lecz dzieje wojny przedstawiono zgodnie z prawdą historyczną, dane statystyczne są autentyczne, zaś słowa i czyny wielkich postaci tego okresu są albo cytatami, albo też są oparte na relacjach o ich słowach i czynach w podobnych do powieściowych sytuacjach. Żadna tego typu książka nie może być wolna od błędów. Mam jednak nadzieję, że Czytelnik dostrzeże ogromny wysiłek włożony przez autora w nakreślenie i prawdziwego, i pełnego obrazu wielkich światowych zmagań. "Utrata światowego imperium", traktat wojskowo-historyczny Arnina von Roona, jest oczywiście od początku do końca wymyślony. Niemniej książka generała von Roona reprezentuje punkt widzenia niemieckich zawodowych wojskowych, zgodny z rzeczywistością w takim zakresie, jaki występuje w literaturze wojskowej pisanej na własne usprawiedliwienie. Zmechanizowane siły zbrojne - przekleństwo, które wisi nad nami wszystkimi i ciąży nam tak bardzo - rozwinęły się w pełni podczas II wojny światowej. Próba uwolnienia się od tej groźby zacząć się musi od zrozumienia, jak to się stało, że zaczęła nam ona grozić i jak to się mogło stać, że ludzie dobrej woli gotowi byli i nadal są gotowi - oddawać za to swoje życie. Motywy i cel napisania "Wichrów wojny" można odnaleźć w paru zdaniach napisanych przez francuskiego Żyda, Juliana Bendę: "Jeśli pokój kiedykolwiek nastąpi, to będzie on oparty nie na strachu przed wojną, lecz na umiłowaniu pokoju. Polegał będzie nie na powstrzymywaniu się od działania, ale na kształtowaniu świadomości. Z tego względu nawet nic nie znaczący pisarz może służyć pokojowi, podczas gdy potężne trybunały nie są w stanie nic zdziałać." Część pierwsza.Ń Natalia 1 Strugi marcowego deszczu zalewały taksówkę wiozącą komandora porucznika Victora Henry'ego do domu z gmachu Marynarki Wojennej na Constitution Avenue w Waszyngtonie. Nastrój pasażera był równie fatalny jak pogoda. Tego bowiem popołudnia, siedząc w swojej klitce w Biurze Planowania Wojennego, niespodziewanie otrzymał z góry wiadomość, która - jak wiedział z wieloletniego doświadczenia - oznaczała, że jego starannie zaplanowana kariera wojskowa legła w gruzach. Musiał więc przed podjęciem wymagającej pośpiechu decyzji naradzić się z żoną, choć nie miał pełnego zaufania do jej opinii. Rhoda Henry, mimo czterdziestu pięciu lat, pozostawała niezwykle piękną kobietą, mającą niestety skłonność do nieustannego zrzędzenia. Ta cecha charakteru miała wpływ na wszelkie wypowiadane przez nią oceny. I tego Victor nie potrafił jej wybaczyć. Wyszła za niego, mając pełną świadomość tego, co robi. W okresie swych burzliwych zalotów rozmawiali zupełnie otwarcie, co oznacza kariera zawodowego wojskowego. Rhoda oświadczyła wtedy, że ponieważ go kocha, nie zrażają jej żadne związane z tym niewygody. Ani długie rozłąki, ani brak stałego domu i normalnego życia rodzinnego, ani powolne wspinanie się męża po szczeblach kariery czy konieczność przyjmowania uniżonej postawy wobec pań, których mężowie stali choćby jeden stopień wyżej w służbowej hierarchii. Tak powiedziała w roku tysiąc dziewięćset piętnastym, podczas pierwszej wojny światowej; gdy mundury opromienione były blaskiem chwały. Ale teraz był rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty i Rhoda dawno zapomniała o swych własnych deklaracjach. Uprzedził ją, że wspinaczka będzie trudna. Victor Henry nie pochodził z rodziny, w której służba w marynarce wojennej była dziedziczna. Na każdym śliskim szczebelku kariery synowie i wnukowie admirałów przepychali się szybciej niż on. A przecież każdy w marynarce, kto znał Puga (Pug - od pugedist - przenośnie "zwycięzca") Henry'ego, nazywał go człowiekiem z przyszłością. Do dzisiaj jego awans przebiegał bez zakłóceń. Można tu przytoczyć list do kongresmana z jego okręgu, dzięki któremu Victor dostał się do Akademii marynarki. Napisany jeszcze w liceum, dobrze charakteryzuje autora. Henry wcześnie udowodnił, jakim jest człowiekiem. 5 maja 1910 r. Szanowny Panie, trzykrotnie nadesłał mi Pan życzliwe odpowiedzi na trzy listy, które wysłałem do Pana, począwszy od pierwszego roku szkolnego w Liceum Powiatu Sonoma. Mam więc nadzieję, że zapamiętał Pan moje nazwisko oraz moje pragnienie uzyskania skierowania do Akademii marynarki wojennej. Obecnie kończę już ostatni rok. Wyliczanie moich osiągnięć może wyglądać na zarozumialstwo, ale jestem pewien, że zrozumie Pan, dlaczego to robię. W tym roku jestem kapitanem naszej drużyny futbolowej, grając w obronie. Należę także do drużyny bokserskiej. Zostałem wybrany do Arista Society (Stowarzyszenie im. Arystarcha z Samos - wybitnego matematyka i astronoma aleksandryjskiego). Jestem kandydatem do nagród z matematyki, historii i nauk przyrodniczych. Moje stopnie z angielskiego i języka obcego (niemiecki) nie są aż tak wysokie. Jestem natomiast sekretarzem niewielkiego szkolnego koła rusycystów. Dziewięciu jego członków pochodzi z rodzin, których przodkowie byli dawno temu osiedleni przez cara w Fort Ross. Mój najlepszy kolega był w tym kółku, wstąpiłem więc i nauczyłem się trochę rosyjskiego. Powołuję się na to, by udowodnić, że mam niezłe zdolności językowe. Celem mojego życia jest służba w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych. Biorąc pod uwagę fakt, że w mojej rodzinie nie było żeglarskich tradycji, nie mogę tego pragnienia wytłumaczyć. Mój ojciec jest inżynierem w przedsiębiorstwie przerobu sosny kalifornijskiej. Nigdy nie lubiłem przemysłu drzewnego, natomiast zawsze interesowały mnie okręty i działa wielkiego kalibru. Pojechałem do San Francisco i San Diego po to tylko, by zwiedzić tamtejsze porty wojenne. Z własnych oszczędności kupiłem i przestudiowałem ze dwa tuziny książek o inżynierii okrętowej i morskich operacjach wojennych. Wiem dobrze, że może Pan poprzeć tylko jednego kandydata do Akademii, a w naszym okręgu pewnie jest wielu chętnych. Jeśli znajdzie Pug się lepszy ode mnie, zaciągnę się do służby zawodowej marynarki wojennej i postaram się piąć w górę od prostego marynarza. Starałem się jednak jak mogłem najpoważniej zapracować na Pana względy i mam nadzieję, że na nie zasłużyłem. Z głębokim szacunkiem Victor Henry W pięć lat później z równą bezpośredniością Pug zdobył swą żonę, chociaż była wyższa od niego o kilka cali, a jej zamożni rodzice szukali dla niej lepszej partii niż krępy Kalifornijczyk, obecnie futbolista marynarki wojennej, marnie uposażony i bez wpływowej rodziny. By zdobyć Rhodę, Victor odłożył na pewien czas swoją jedyną ambicję zrobienia kariery zawodowej i potrafił okazać wiele czułości, wesołości, delikatności i zapału. Po miesiącu czy dwóch Rhoda nie była już w stanie mu odmówić. Takie drobiazgi, jak różnica wzrostu, w ogóle umknęły ich uwagi. Jednak na dłuższą metę nie jest dobrze, gdy piękna kobieta patrzy na męża z góry. Wysocy mężczyźni skłonni są wówczas romansować z nią, sądząc, że taka para jest z lekka komiczna. Rhoda, choć była kobietą bardzo uczciwą, miała słabostkę do tego rodzaju gierek, a nawet odrobinę je prowokowała, aż do granicy wpakowania się w kłopoty. Jednakże reputacja Henry'ego jako surowego i twardego człowieka hamowała innych mężczyzn przed posunięciem się zbyt daleko. Victor był niekwestionowanym panem domu i podporządkował sobie Rhodę. Niemniej jednak sprawa różnicy wzrostu nigdy nie dawała mu spokoju. Istotny cień na ich pożycie rzucało przekonanie komandora, iż jego żona chyłkiem wycofała się z umowy zawartej w okresie jego zalotów. Wprawdzie Rhoda zachowywała się jak przystało na żonę oficera marynarki, ale równocześnie wygłaszała swoje skargi łatwo, głośno i często. Miesiącami potrafiła zrzędzić, gdy nie podobało się jej ich miejsce pobytu, na przykład Manila. I gdziekolwiek się przenosili, uskarżała się na upały, chłody, deszcze, suszę, służących, kierowców taksówek, sprzedawców sklepowych, krawcowe i fryzjerki. Gdyby wierzyć codziennej gadaninie Rhody, życie upływało jej na walce z niedoskonałością świata i złośliwym klimatem. Oczywiście było to tylko dość często spotykane babskie gadanie. Ale nie seks, a rozmowy stanowią większą część stosunków pomiędzy mężem i żoną. Henry nienawidził nieuzasadnionego pojękiwania. Z biegiem czasu nauczył się odpowiadać na nie milczeniem. A to jeszcze pobudzało zrzędzenie. Z drugiej jednak strony Rhoda miała dwie zalety, które według Puga powinny cechować żonę: była ponętną kobietą i sprawną panią domu. Przez wszystkie lata ich małżeństwa rzadko kiedy zdarzało się, by jej nie pragnął. I przez te same lata, przy nieustannych przenosinach z miejsca na miejsce, gdziekolwiek zdarzyło im się wylądować, Rhoda potrafiła sprawić, że w ich domu kawa była zawsze gorąca, jedzenie smaczne, pokoje ładnie umeblowane i sprzątnięte, łóżka należycie posłane, a w wazonach stały świeże kwiaty. Potrafiła być ujmująca, a w dobrym nastroju nawet sympatyczna i bardzo miła. Victor Henry miał niewiele doświadczeń seksualnych, ale wynikało z nich, że większość kobiet należy do gatunku próżnych, trajkoczących flejtuchów, nie równoważąc tych cech zaletami posiadanymi przez Rhodę. Od dawna wyrobił w sobie przekonanie, że mimo wszystkich jej wad, w porównaniu z innymi była dobrą żoną. I to zamykało sprawę. Jednakże wracając do domu po całodziennej pracy, nigdy nie był pewien, czy spotka się z czarującą Rhodą czy Rhodą zrzędzącą. A w tak decydującej chwili jak obecna nie było to obojętne. Gdy nie miała humoru, jej wypowiedzi bywały zgryźliwe, a często nawet głupie. Wchodząc do domu Victor usłyszał, że Rhoda śpiewa w oszklonej i ogrzewanej werandzie za living-roomem, gdzie zwykle przed kolacją wypijali drinka. Ujrzał ją, gdy układała wysokie pomarańczowe mieczyki w ciemnoczerwonym wazonie, przywiezionym z Manili. Miała na sobie beżową jedwabną suknię, ściągniętą czarnym lakierowanym pasem z wielką srebrną klamrą. Czarne włosy opadały falami za uszy; takie uczesanie było w trzydziestym dziewiątym roku noszone nawet przez dojrzałe kobiety. Powitała go ciepłym i wesołym spojrzeniem. Patrząc na nią poczuł się lepiej, i tak się działo zawsze. - O, cześć. Czemu na Boga nie uprzedziłeś mnie, że Kip Tollever ma przyjść? Przysłał te kwiaty i na szczęście także zatelefonował. A ja włóczyłam się po domu ubrana jak sprzątaczka. W banalnych rozmowach Rhoda używała wznoszącego się do wysokich tonów sposobu akcentowania niektórych słów, naśladując panie z wytwornego waszyngtońskiego towarzystwa. Miała z natury głos łagodny, ale lekko zachrypnięty, i sądziła, że te akcenty nadawały jej wypowiedziom wielką siłę, a nawet pewien pozór błyskotliwości. - Powiedział, że może się nieco spóźnić, Pug, wypijmy po kieliszku, dobrze? Tam jest wszystko przygotowane. Umieram z pragnienia. Victor podszedł do bufetu na kółkach i zaczął przygotowywać dwa martini. - Prosiłem Kipa, żeby wpadł na chwilę rozmowy. To nie jest wizyta towarzyska. - Ooo? Czy to znaczy, że mam was zostawić samych? - spytała z uśmiechem. - Ależ nie, nie. - To dobrze. Lubię Kipa. Byłam wręcz oszołomiona, słysząc jego głos. Myślałam, że ugrzązł w Berlinie. - Odwołano go. - Tak mi powiedział. Nie wiesz, kto pojechał na jego miejsce? - Jeszcze nikt. Jego funkcję przejął czasowo zastępca attache lotniczego. Pug wręczył żonie cocktail, po czym zagłębił się w wiklinowym fotelu i położył nogi na otomanie. Popijając martini czuł, jak wraca jego poprzedni, ponury nastrój. Rhoda była przyzwyczajona do milczenia męża. W mgnieniu oka zorientowała się, że Victor jest w złym nastroju. Zazwyczaj trzymał się bardzo prosto, lecz w momentach napięcia i ciężkich przeżyć kulił się jak gracz w amerykański futbol. Do pokoju wszedł zgarbiony i nawet siedząc w fotelu z nogami opartymi o kanapę nadal miał opuszczone ramiona. Proste czarne włosy opadły mu na czoło. W wieku czterdziestu dziewięciu lat prawie nie miał siwych włosów, a gdy nie nosił munduru, jego sposób ubierania się (ciemnoszare spodnie, brązowa, sportowa marynarka i czerwona muszka) pasowałby raczej na kogoś młodszego. Ten młodzieńczy styl ubioru był jego drobną słabostką; pozwalała mu na to atletyczna budowa. Oczy, brązowe z zielonkawym odcieniem, miał zmrużone. Rhoda natychmiast zrozumiała, że jest zmęczony i głęboko zaniepokojony. Lata wpatrywania się w morski horyzont sprawiły, że oczy Henry'ego otaczała gęsta siatka linii podobnych do zmarszczek wywołanych częstymi wybuchami śmiechu. Nie uświadomieni brali go błędnie za wesołka. - Masz tam co dolać? - spytał wreszcie. Nalała mu bardzo lekkiego drinka. - Dziękuję. Słuchaj, pamiętasz przypadkiem to memorandum o pancernikach, jakie napisałem? - Oczywiście. Źle je przyjęli? Pamiętam, że się niepokoiłeś. - Zostałem wezwany do Biura Dowódcy Operacji Morskich. - Boże! Rozmawiałeś z Prebble'em? - Z nim osobiście. Nie widziałem go od czasów pływania na Kalifornii. Bardzo utył. Komandor opowiedział przebieg swej rozmowy z Dowódcą Operacji Morskich. Rhoda słuchała z surowym, ponurym i równocześnie zdumionym wyrazem twarzy. - Och, teraz rozumiem. To dlatego zaprosiłeś Kipa. - Naturalnie. Jak sądzisz, czy powinienem przyjąć stanowisko attache? - A od kiedy to miewasz wybór? - Prebble dał mi do zrozumienia, że mam. To znaczy, że jeśli nie przyjmę, przeniosą mnie na okręt na zastępcę dowódcy (W polskiej marynarce wojennej nie ma odpowiednika. Zastępca dowódcy piastuje najwyższą władzę wykonawczą na amerykańskim okręcie wojennym). - Boże drogi, Pug, to chyba ci bardziej pasuje! - Wolałabyś, żebym wrócił na morze? - Wolałabym? A czy miało to kiedykolwiek jakieś znaczenie? - Mimo wszystko chciałbym usłyszeć, co wolisz. Rhoda zawahała się, spoglądając na męża z ukosa. - Cóż... Oczywiście byłoby wspaniale pojechać do Niemiec. Dla mnie byłoby to znacznie ciekawsze od wysiadywania samotnie w domu, podczas gdy ty krążysz wokół Hawajów na pokładzie New Mexico czy czegoś innego. To najpiękniejszy kraj w Europie. Ludzie tam są tak przyjacielscy. Pamiętasz, wieki temu zrobiłam dyplom z niemieckiego. - Wiem. - Po raz pierwszy od powrotu do domu, Victor Henry uśmiechnął się, choć był to słaby i wymuszony uśmiech. - Byłaś doskonała z niemieckiego. Niektóre najgorętsze chwile ich miodowego miesiąca wydarzyły się właśnie wtedy, gdy potykając się na trudniejszych słowach, czytali razem głośno wiersze miłosne Heinego. Rhoda rzuciła na niego figlarne, porozumiewawcze spojrzenie. - No, to w porządku, mój panie. Chciałam ci powiedzieć, że jeśli już musisz opuścić Waszyngton... Przypuszczam, że hitlerowcy są dość paskudni i groteskowi, ale Madge Knudsen była tam na olimpiadzie i twierdzi, że to nadal cudowny kraj i do tego niezwykle tani przy turystycznym kursie marki. - Tak, nie wątpię, że wpadniemy w wir zabaw. Problem w tym, czy to nie jest totalna klęska. Dwa kolejne przydziały lądowe, sama rozumiesz, w tym stanie rzeczy... - Och, Pug, dostaniesz swoje cztery galony. Wiem, że dostaniesz. A we właściwym czasie dostaniesz także dowództwo pancernika. Boże, z twoją odznaką artyleryjską, twoim listem pochwalnym... Pug, a jeśli CNO (Chief of Naval Operations - szef sztabu operacji floty w dowództwie naczelnym amerykańskiej marynarki wojennej) ma rację? Może tam właśnie wybuchnie wojna? Wtedy byłoby to ważne stanowisko, prawda? - To tylko taka gadka reklamowa. - Pug wstał, wziął kawałek sera. - On twierdzi, że w tej chwili prezydent chce mieć w Berlinie najlepszych ludzi. No cóż, jestem skłonny w to uwierzyć. Mówi też, że to mi nie zaszkodzi w dalszej karierze. A w to właśnie nie mogę uwierzyć. Pierwsza rzecz, którą komisja zawsze bierze pod uwagę przy rozpatrywaniu kandydatów do awansu, to przebieg służby na morzu. I to długiej służby. - Pug, czy jesteś pewien, że Kip nie zostanie na kolacji? W domu jest masa jedzenia. Warren wybiera się do Nowego Jorku. - Nie, Kip wstępuje do nas po drodze na przyjęcie w ambasadzie niemieckiej. I po jakiego diabła Warren wybiera się do Nowego Jorku? W domu był wszystkiego trzy dni. - Sam go spytaj - odrzekła Rhoda. Trzaśnięcie drzwi wejściowych i szybkie, zdecydowane kroki można było bez żadnych wątpliwości przypisać Warrenowi. Wszedł na werandę, witając rodziców machnięciem dwoma trzymanymi w dłoni rakietami tenisowymi. - Cześć! Warren, ubrany w stary, szary sweter, luźne spodnie, z chudą, ogorzałą twarzą, jeszcze rozpaloną po grze, rozczochrany, z papierosem zwisającym z cienkich warg, niewiele przypominał chłopaka, który ukończywszy Akademię znikł z ich życia. Pug do tej pory nie mógł się przyzwyczaić do tego, jak Warren zmężniał na okrętowej kuchni. Znikł wiotki chłopiec, pojawił się wysoki; mocno zbudowany mężczyzna. Gdy wrócił do domu, rodzice byli zaskoczeni widokiem jego ciągle ciemnych, ale już przedwcześnie siwiejących włosów. Victor Henry zazdrościł Warrenowi mocnej opalenizny, nieomylnie kojarzącej się z pomostem na niszczycielu, tenisem; zielonymi wzgórzami Oahu, a przede wszystkim służbą morską o tysiące mil od Constitution Avenue. - Słyszałem, że się wybierasz do Nowego Jorku - powiedział. -Tak, tato. Zgadzasz się? Mój zastępca szefa zwalił się właśnie do miasta. Wybieramy się do teatrów. To prawdziwy farmer z Idaho. Nigdy w życiu nie był w Nowym Jorku. Komandor Henry mruknął z niechęcią. Oczywiście zaprzyjaźnienie się ze swoim zwierzchnikiem było dla Warrena korzystne. Ojca niepokoiła jednak myśl, że w Nowym Jorku może oczekiwać kobieta. Warren, choć prymus w Akademii, niemal zniszczył własną karierę wielokrotnym samowolnym opuszczaniem uczelni. Skończyło się to kontuzją karku, którą on sam przypisywał udziałowi w turnieju zapasów, ale wedle innych źródeł była ona skutkiem eskapady ze starszą od niego kobietą, zakończonej kraksą samochodową. Rodzice nigdy nie poruszali tematu tej kobiety, po części z nieśmiałości - oboje byli wstydliwymi, regularnie uczęszczającymi do kościoła ludźmi, których rozmowa na takie tematy krępowała - po części zaś z ugruntowanego przeświadczenia, że z Warrenem nie można się w ogóle dogadać. Zabrzmiał gong przy drzwiach. Siwowłosy służący w białej kurtce przeszedł przez living-room. Rhoda wstała, poprawiła uczesanie i szczupłymi dłońmi wygładziła suknię na biodrach. - To chyba Kip Tollever. Pamiętasz go, Warren? - Ależ oczywiście. Ten wysoki komandor porucznik, nasz sąsiad z Manili. Gdzie teraz ma przydział? - Właśnie skończył mu się okres służby jako attache morskiego w Berlinie - odrzekł Victor Henry. Warren zrobił komiczny grymas i zniżył głos. - Rany koguta, tato, jak on dał się w to wrobić? Biegać za pajaca w ambasadzie! Rhoda spojrzała na męża. Siedział z nieprzeniknioną twarzą. - Komandor Tollever, proszę pana - oznajmił służący w progu. - Witaj, Rhodo! Tollever wmaszerował, wyciągając długie ramiona. Miał na sobie doskonale skrojony galowy mundur: niebieską kurtkę ze złotymi guzikami i medalami, czarny krawat i śnieżnobiałą, krochmaloną koszulę. - Boże mój, kobieto! Wyglądasz o dziesięć lat młodziej niż wtedy na Filipinach. - Ach, ty! - odrzekła Rhoda z błyszczącymi oczami. Kip lekko pocałował ją w policzek. - Cześć, Pug. - Tollever przygładził wymanikiurowaną dłonią swe gęste, falujące, szpakowate włosy i spojrzał na młodszego Henry'ego. - Niesamowite, a który to z waszych chłopaków? Warren wyciągnął rękę. - Witam, sir. Proszę zgadnąć. - Aha! Ty jesteś Warren. Byron inaczej się uśmiechał. I jak sobie przypominam, ma rude włosy. - Absolutna racja, sir. - Rusty Traynor mówił mi, że służysz na Monaghanie. A co robi Byron? Po chwili milczenia Rhoda zaświergotała: - Och, Byron jest romantycznym marzycielem. Studiuje historię sztuki we Włoszech. Ale powinieneś zobaczyć Madeline. Jak ona wyrosła! Warren powiedział: - Przepraszam, sir - i wyszedł. - Historia sztuki! Włochy! - Na chudej twarzy Tollevera odmalowało się zdziwienie. Otworzył szeroko porcelanowo-błękitne oczy, krzaczastą brew uniósł wysoko do góry. - Tak, to doprawdy romantyczne. Ale, Pug, od kiedy to pijesz alkohol? - spytał, biorąc do ręki martini i widząc, że Henry dolewa sobie do szklanki. - Co u diabła, Kip? Przecież piłem w Manili. Dużo. - Naprawdę? Zapomniałem. Przypominam sobie tylko, że w Akademii byłeś wojującym abstynentem. Nie paliłeś także. - No cóż, już od dawna utraciłem stan łaski. Victor Henry zaczął pić i palić od chwili, gdy jego druga córka zmarła w wieku niemowlęcym. Od tej pory nie powrócił do abstynencji, której nauczył go ojciec, metodysta surowych obyczajów. Komandor nie lubił rozmawiać na ten temat. - Czy teraz grywasz w karty nawet w niedzielę? - spytał Tollever z uśmieszkiem. - Nie, to ostatnia głupia zasada, której jeszcze przestrzegam. - Nie mów, że głupia, Pug. Tollever zaczął opowiadać o swej pracy attache morskiego w Berlinie. Pierwsze jego zdanie na ten temat brzmiało: - Serdecznie polubisz Niemcy, Pug. Rhoda także. To szaleństwo nie chwycić takiej okazji. Siedząc w fotelu, z elegancko skrzyżowanymi nogami i rękami na oparciach, Kip mówił jak za dawnych czasów, lakonicznie i połykając końcówki słów. W roczniku Puga był jednym z najprzystojniejszych i najbardziej pechowych kadetów. W dwa lata po ukończeniu Akademii, pełniąc podczas manewrów floty funkcję oficera dyżurnego na pokładzie niszczyciela, w nocnym szkwale staranował łódź podwodną. Wynurzyła mu się bez ostrzeżenia o sto jardów przed dziobem. Nie była to jego wina, nikt nie ucierpiał, a najwyższy sąd wojenny marynarki udzielił mu tylko nagany na piśmie. Ale właśnie ta nagana, wpięta do akt personalnych, utrudniała jego karierę. W ciągu piętnastu minut rozmowy Tollever wypił dwa martini. Kiedy Victor Henry zaczął go wypytywać, jacy są naziści i jak należy z nimi postępować, Kip usadowił się sztywno w fotelu, wyprostował zgięte palce rąk i oświadczył zdecydowanie: - Narodowi socjaliści mocno siedzą w siodle, a inne partie całkowicie wypadły z gry. Dokładnie tak jak w Stanach Zjednoczonych: demokraci przy władzy, republikanie w opozycji. To jedynie słuszna ocena. Niemcy podziwiają nas i rozpaczliwie pragną naszej przyjaźni. Pug przekona się, że wszystkie drzwi są otwarte, wszystkie kanały informacji dostępne. Wystarczy, że będzie ich traktował jak ludzi. To, co pisze prasa o nowych Niemczech, to zniekształcenie prawdy. Pug to zrozumie, gdy pozna tamtejszych korespondentów - bandę utyskujących lewicowców. Na dodatek większość z nich to pijacy. Hitler to diabelnie wybitny człowiek - kontynuował Tollever z zaróżowioną twarzą, dumnie wyprostowanymi ramionami, jedną wypielęgnowaną dłonią podtrzymującą podbródek, a drugą niedbale zwisającą z oparcia. - Nie twierdzę, że on czy Goering, czy ktokolwiek inny z tej paczki, nie zamordowaliby własnej babki, by umocnić swą władzę lub polepszyć sytuację Niemiec. Ale tak teraz wygląda europejska polityka. My, Amerykanie, jesteśmy naiwni jak dzieci. Jedyną wielką i realną potęgą, z którą Europa musi współżyć jest Związek Radziecki - rozgorączkowane słowiańskie hordy na Wschodzie. Nam trudno to sobie wyobrazić, ale dla nich to główny cel polityki. Międzynarodówka komunistyczna, Pug, to nie strachy na wróble. Bolszewicy szykują się do opanowania Europy, obojętnie - siłą bądź oszustwem, a może i obu sposobami. A Hitler nie ma zamiaru im na to pozwolić. I w tym tkwi sedno sprawy. Są wprawdzie w niemieckiej polityce takie działania, których my nigdy byśmy nie zrobili, ot, choćby te nonsensy z Żydami. Ale to tylko okres przejściowy, a zresztą to nie twoja sprawa. Zapamiętaj to sobie. Twoja praca to zbieranie informacji wojskowych. A od tych ludzi możesz ich dostać mnóstwo. Są dumni z tego, co osiągnęli, i popisują się tym bez cienia skrępowania. Chcę przez to powiedzieć, że będą ci podawać informacje prawdziwe, nawet o koniu, który wygra na wyścigach. Pug Henry przygotowywał następne martini, a Rhoda wypytywała Tollevera o sprawy żydowskie. Zapewnił ją, że doniesienia prasowe były grubo przesadzone. Najgorsze, co się Żydom przydarzyło, to była tak zwana Kryształowa Noc, gdy nazistowscy bojówkarze wybili szyby w wielkich magazynach i podpalili kilka synagog. Ale i w tym wypadku Żydzi sami byli sobie winni, bo zamordowali urzędnika ambasady niemieckiej w Paryżu. On, jako pracownik ambasady, spogląda na to z niechęcią. Tego wieczoru poszli z żoną do teatru i wracając do domu widzieli w nocy masę potłuczonego szkła na Kurfürstendammie i odblask kilku dalekich pożarów. Ale relacja w "Time'ie" wyglądała tak, jakby całe Niemcy stanęły w ogniu, a Żydzi byli masowo wyrzynani. Owszem, doniesienia były sprzeczne, ale o ile mu wiadomo, żaden Żyd nie ucierpiał fizycznie. Za śmierć tego urzędnika zostali obłożeni grzywną - miliard marek czy coś koło tego. Hitler wierzy tylko w silnie działające lekarstwa. - A co do odwołania naszego ambasadora przez prezydenta, był to zbyteczny gest, zupełnie zbyteczny - oświadczył Kip. - To tylko pogorszyło położenie Żydów i utrudniło prace naszej ambasady. Tu, w Waszyngtonie, nie kierują się wobec Niemców zdrowym rozsądkiem. Wypiwszy jeszcze dwa martini, dumny wojownik zaczął powoli zmieniać się w rozplotkowanego, zblazowanego przedstawiciela wewnętrznych kręgów wtajemniczenia marynarki wojennej. Zagłębił się we wspomnieniach o przyjęciach, weekendach, polowaniach i tak dalej, o zupie kartoflanej, jako lekarstwie na kaca, jedzonej o świcie z oficerami Luftwaffe po pijaństwie z okazji zjazdu Nsdap; o słynnych aktorach i politykach, którzy okazywali mu przyjaźń. - Praca attache - chichotał - to wielka zabawa i słodkie życie, jeśli umie się grać właściwie. A poza tym przełożeni oczekują, że tak właśnie zdobywać będziesz informacje. To wymarzone stanowisko. Człowiek ma przecież prawo wziąć sobie od marynarki to, na co zasłużył! - Tollever siedział w pierwszym rzędzie, patrząc na scenę historii, a do tego fantastycznie się bawił. - Mówię ci, Pug, pokochasz tę robotę. Berlin to obecnie najciekawsza placówka w Europie. Oczywiście naziści to bardzo mieszana banda. Niektórzy z nich są błyskotliwie inteligentni, ale inni, mówiąc między nami, to wulgarne prymitywy. Zawodowi wojskowi patrzą na nich nieco z góry. Tylko, u diabła, co my sądzimy o naszych własnych politykach? Hitler mocno siedzi w siodle, co do tego nikt nie ma wątpliwości. To prawdziwy przywódca, wcale nie przesadzam. Więc tym się nie zajmuj i wszystko będzie okay, bo naprawdę w gościnności nikt ich nie pobije. Są bardzo do nas podobni, o wiele bardziej niż Francuzi czy nawet Angole. Będą wyłazić ze skóry, by się przypodobać amerykańskiemu oficerowi marynarki wojennej. - Spojrzał na Rhodę, na Puga i skrzywił usta w dziwacznym, niewesołym uśmieszku. - Szczególnie, gdy idzie o takiego człowieka jak ty. Na długo przed twoim przyjazdem będą wszystko o tobie wiedzieli. A teraz, między nami, jak na miły Bóg taki zagorzały artylerzysta, jak ty, dostał takie zadanie? - Wychyliłem się - mruknął Pug. - Pamiętasz moje opracowanie o magnetycznych zapalnikach do torped, gdy pracowałem w Wydziale Uzbrojenia? - No, jakżeby nie? I ten list pochwalny, który za to dostałeś. Oczywiście, pamiętam. - No więc, od tej pory śledziłem, co nowego pojawia się w konstrukcji torped. Część mojej pracy w Planowaniu Wojennym polegała na porównywaniu najnowszych danych wywiadowczych o uzbrojeniu i opancerzeniu. Żółtki produkują cholernie silne torpedy, Kip. Wyciągnąłem mój stary suwak logarytmiczny i zacząłem przeliczać. Wyszło, że nasze pancerniki znalazły się poniżej marginesu bezpieczeństwa. Napisałem raport, zalecający pogrubienie i podwyższenie osłon przeciwtorpedowych w burtach okrętów klasy Maryland i New Mexico. Dziś CNO wezwał mnie do siebie. Okazało się, że mój raport to gorący kartofel. Wydział Okrętownictwa i Wydział Uzbrojenia zrzucają wzajemnie na siebie winę, notatki służbowe fruwają jak wydarte pierze, osłony zostaną pogrubione i podwyższone, no i... - No i zarobiłeś sobie kolejną pochwałę na piśmie. Dobra robota! - Błękitne oczy Tollevera zamgliły się, zwilżył wyschnięte wargi. - Zostałem oddelegowany do Berlina - powiedział Victor Henry. - Chyba że będę potrafił się z tego wykręcić. CNO twierdzi, że w Białym Domu zdecydowano, iż w obecnej chwili to kluczowa placówka. - I tak jest, Pug, tak jest na pewno. - No, może. Ale do wszystkich diabłów, Kip, to ty jesteś wspaniały w te klocki, a nie ja. Nie znam się na dyplomacji, jestem tylko zwykłym pomocnikiem mechanika. Kiedy sam najwyższy szef rozglądał się za kimś, miałem nieszczęście zwrócić na siebie uwagę, i to wszystko. Do tego trochę znam niemiecki. No i wpadłem. Tollever zerknął na zegarek. - Dobra, ale nie przegap tej okazji. Radzę ci to jako stary przyjaciel. Hitler jest bardzo, bardzo ważny, a w Europie wkrótce coś łupnie. Już się spóźniłem do ambasady. Victor Henry odprowadził go do drzwi. Na ulicy czekał błyszczący, szary mercedes. Tollever lekko chwiał się na nogach, ale mówił jasno i wyraźnie. - Pug, jeśli będziesz jechał, zadzwoń do mnie. Dam ci cały notes numerów telefonicznych ludzi, z którymi należy rozmawiać. A ponadto... - krzywy uśmieszek przemknął przez jego twarz. - Nie, telefonów małych Frauleins nie ma co na ciebie marnować, nieprawdaż? Cóż, zawsze podziwiałem cię jak wszyscy diabli. - Poklepał Puga po ramieniu. - Ależ się cieszę na to przyjęcie! Od wyjazdu z Berlina nie wypiłem kieliszka przyzwoitego mozelskiego wina. Wróciwszy do domu komandor o mało nie potknął się o walizkę i pudło na kapelusze. Córka Victora stała w hallu przed lustrem, w zielonej, wełnianej sukience, przymierzając pod bacznym spojrzeniem Rhody kapelusik. Obok czekał Warren z letnim płaszczem przewieszonym przez ramię, trzymając swą starą walizę ze świńskiej skóry. - Cóż to, wybierasz się gdzieś? Madeline uśmiechnęła się do ojca, szeroko otwierając oczy. - Och, czyżby mama ci nie powiedziała? Warren zabiera mnie do Nowego Jorku. - Nie podoba ci się ten pomysł, kochanie? - spytała Rhoda, widząc surowe spojrzenie męża. - Warren zdobył dodatkowe bilety na przedstawienie. Madeline kocha teatr, a w Waszyngtonie jest ich jak na lekarstwo. - Czyżby szkoła została zamknięta? A może to przerwa wielkanocna? - Odrobiłam wszystkie zaległości. To tylko na dwa dni, a w tym czasie nie mam sprawdzianów. - A gdzie będziesz mieszkać? - Jest ten hotel Barbizon, tylko dla kobiet - wtrącił Warren. - Wcale mi się to nie podoba - oświadczył Victor Henry. Madeline rzuciła mu spojrzenie, które stopiłoby skałę. Dziewiętnastoletnia, drobna, z mleczną skórą Rhody, zadzierżyście wyprostowaną figurką, głęboko osadzonymi oczami i wyrazem zdecydowania na twarzy, dziwnie przypominała swego ojca. Spróbowała jeszcze jednego chwytu, patrząc na komandora, zmarszczyła nosek. Rozśmieszało go to nieraz, a jej zwykle udawało się postawić na swoim. Tym razem nie podziałało. Madeline. w poszukiwaniu poparcia spojrzała na matkę, następnie na Warrena, ale nadaremnie. Na wargach dziewczyny pojawił się uśmieszek, znak o wiele groźniejszy niż napad buntowniczego humoru, uśmiech pobłażania. Zdjęła kapelusz. - No cóż, niech będzie! I tyle. Warren, mam nadzieję, że pozbędziesz się tych dodatkowych biletów. Kiedy kolacja? - W każdej chwili - odrzekła Rhoda. Warren włożył trencz i podniósł walizkę. - Tato, czy przypadkiem wspomniałem ci, że parę miesięcy temu zastępca mojego szefa zgłosił się na kurs pilotażu? Ja też wysłałem papiery, ot tak, na wariata. No i Chet niuchał dzisiaj w kadrach. Zdaje się, że obaj mamy szanse. - Kurs pilotażu - powtórzyła Rhoda z nieszczęśliwą miną. - Chcesz przez to powiedzieć, że zostaniesz pilotem na lotniskowcu? Ot, tak sobie? Nie naradziwszy się z ojcem? - Ależ mamo, to po prostu kolejne podwyższenie kwalifikacji. Sądzę, że to ma sens. Prawda, sir? - Tak, oczywiście - odpowiedział komandor Henry. - Przyszłość tej marynarki może zależeć od stalowoszarych mundurów. - Nie znam się na tym. Ale pobyt w Pensacoli może być interesujący. Oczywiście jeżeli mnie nie wyrzucą na pysk w pierwszym tygodniu. Wracam w piątek. Przykro mi, Madeline. - Dzięki za starania. Baw się dobrze - odpowiedziała. Warren pocałował matkę i zamknął drzwi za sobą. Na kolację była zupa cebulowa, pieczeń z rusztu i placek truskawkowy. Pug Henry jadł w ponurym milczeniu. Zapał, z jakim Kip Tollever opisywał pracę drugorzędnego szpiega, tylko pogłębił jego niesmak. Nieustanne próby Madeline wykręcania się od szkoły zawsze go irytowały. Ale szczytem wszystkiego była rzucona mimochodem przez Warrena wiadomość. Pug był z niego tyleż dumny, co zaniepokojony. Lotnictwo morskie było najbardziej niebezpieczną służbą w marynarce wojennej, ale nawet oficerowie w jego wieku zgłaszali się na szkolenie w Pensacoli, by dostać się na lotniskowce. Komandor Henry był oddanym wielbicielem pancerników. Pomimo to przez całą kolację zastanawiał się, czy Warren nie znalazł dobrego wyjścia i czy prośba o przeniesienie do szkoły pilotów nie byłaby honorowym, choć rozpaczliwym sposobem wykręcenia się od placówki w Berlinie. Madeline siedziała przy kolacji z wesołą miną, rozmawiając z matką o Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona, gdzie interesowała ją głównie studencka radiostacja. Służący, stary Irlandczyk, zatrudniony w sezonie również jako ogrodnik, cicho krzątał się po oświetlonej świecami jadalni, umeblowanej rodzinnymi antykami Rhody. Część kosztów utrzymania domu Rhoda ponosiła z własnej kieszeni, aby mogli żyć w Waszyngtonie, gdzie miała wielu starych przyjaciół, na odpowiedniej stopie. Victor Henry nie spierał się o to, choć taka sytuacja mu nie odpowiadała. Niestety, pensja komandora jest skromna, a Rhoda była przyzwyczajona do wystawnego życia. Madeline pierwsza wstała od stołu, przeprosiła, pocałowała ojca w czoło i wyszła. Ciszę, która zapadła podczas cichego i ponurego deseru, przerywały tylko kroki służącego. Rhoda nie odzywała się, czekając, aż minie zły humor męża. Gdy wreszcie odchrząknął i oświadczył, że byłoby przyjemnie wypić kawę i koniak na werandzie, uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Oczywiście, Pug. Służący podał im wszystko na srebrnej tacy i rozjaśnił migoczące światło sztucznego kominka. Rhoda czekała, aż mąż usadowi się w ulubionym fotelu, zacznie pić kawę i sączyć koniak. Wówczas odezwała się: - A propos. Przyszedł list od Byrona. - Co? Właśnie sobie przypomniał, że jeszcze żyjemy? Czy z nim wszystko w porządku? Młodszy syn od miesięcy nie dawał znaku życia. Victora trapiły nocne zmory: widok Byrona umierającego w płonącym samochodzie we włoskim przydrożnym rowie czy w inny sposób zabitego lub rannego. Ale od czasów ostatniego listu nie wymienił nawet jego imienia. - Całkowicie w porządku. Jest w Sienie. Rzucił studia we Florencji. Znudziła go historia sztuki. - Wcale mnie to nie dziwi. Siena. To nadal Włochy, prawda? - Tak, blisko Florencji. Na wzgórzach Toskanii. Rozpisuje się o nich szeroko. Wygląda, że zainteresowała go dziewczyna. - Dziewczyna?! Jaka dziewczyna? Włoszka? - Nie, nie. Dziewczyna z Nowego Jorku. Natalia Jastrow. Pisze, że jej wuj jest słynnym człowiekiem. - Rozumiem. A kim jest jej wujek? - Pisarzem. Mieszka w Sienie. Doktor Aaron Jastrow. Briny mówi, że kiedyś wykładał historię w Yale. - Gdzie ten list? - Na stoliku przy telefonie. Po chwili Victor wrócił z listem i grubą książką w czarnej obwolucie, na której widniał biały krucyfiks i błękitna gwiazda Dawida. - To ten właśnie jest jej wujkiem. - No, tak "Żydowski Jezus". Przysłali to z jakiegoś klubu książki. Czytałeś? - Czytałem dwa razy. To znakomite. - W żółtawym świetle lampy Henry przejrzał list od syna. - Tak. Wygląda, że ta sprawa posunęła się już dość daleko. - Sądząc z jego listu musi być przystojna - odrzekła Rhoda. - Ale Byron nieraz miewał takie krótkotrwałe zadurzenia. Komandor Henry rzucił list na stolik i nalał sobie jeszcze koniaku. - Przeczytam to uważnie trochę później. Najdłuższy list, jaki w życiu napisał. Czy jest tam coś ważnego? - Mówi, że chce pozostać we Włoszech. - Coś podobnego. A z czego będzie żył? - Wykonuje jakieś kwerendy dla doktora Jastrowa. Dziewczyna też tam pracuje. Briny sądzi, że z tego, co zarabia, plus parę dolarów ze spadku po mojej matce, będzie mógł wyżyć. Victor z uwagą przyjrzał się żonie. - Naprawdę? Jeśli Byron Henry mówi, że jest się w stanie sam utrzymać, to jest to najwspanialsza nowina od chwili, gdy go urodziłaś. - Dopił kawę, wstał i szybkim ruchem chwycił list ze stolika. - Ależ nie przejmuj się, Pug. Byron to chłopiec dziwaczny, ale z tęgą głową. - Mam jeszcze coś do roboty. Komandor poszedł do swej "nory" i zapaliwszy cygaro, dwa razy starannie przeczytał list. "Norą" był przerobiony pokoik dla służby. Na parterze był ładny, obszerny gabinet z widokiem na ogród poprzez wielkie francuskie okna. Ale ten pokój tylko teoretycznie należał do niego. Był tak ładny, że Rhoda lubiła przyjmować tam gości i w rezultacie ciągle gderała na męża, gdy zostawiał tam książki czy papiery. Po paru miesiącach wysłuchiwania jej skarg Victor w malutkim pokoiku dla służącej zainstalował półki na książki, kozetkę, małe zakupione od kogoś biureczko, wprowadził się tam i był całkiem zadowolony z tej niewielkiej przestrzeni. Kabina na niszczycielu była jeszcze mniejsza. Wypaliwszy cygaro komandor wyciągnął przenośną maszynę do pisania. Zatrzymał się chwilę z palcami na klawiszach, kontemplując trzy fotografie w skórzanych ramkach na biurku. Na jednej był Warren, w mundurze, ostrzyżony na jeża - poważny chłopiec marzący o stopniu admiralskim; na drugim Madeline w wieku siedemnastu lat, wyglądająca o wiele dziecinniej niż obecnie; w środku zaś Byron z buntowniczym grymasem dużych ust, badawczym spojrzeniem półprzymkniętych oczu, długimi gęstymi włosami i niezdecydowanym wyrazem twarzy, w którym mieszała się miękkość z twardym uporem. Byron nie był podobny do żadnego z rodziców. Był dziwny i był tylko sobą. Kochany Briny Twoja matka i ja dostaliśmy od ciebie długi list. Chcę go potraktować poważnie. Matka woli go zlekceważyć, ale ja nie pamiętam, abyś kiedykolwiek napisał tak długi list ani opisał dziewczynę takimi słowami. Cieszę się, że dobrze się czujesz i wykonujesz pożyteczną robotę. Nigdy nie brałem poważnie tej sprawy z historią sztuki. A teraz o Natalii Jastrow. W tych nieszczęsnych czasach, a szczególnie w związku z tym, co dzieje się w Niemczech, muszę na wstępie oświadczyć, że nie mam nic przeciw Żydom. Znałem ich niewielu, ponieważ rzadko kiedy służą w marynarce wojennej. Na moim roczniku było ich w Akademii czterech, ukończył jeden, Hank Goldfarb, i jest doskonałym oficerem. Tu, w Waszyngtonie, panuje wiele przesądów, skierowanych przeciw Żydom. W ostatnich czasach pojawili się żydowscy biznesmeni i niekiedy zaczęło się im powodzić zbyt dobrze. Któregoś dnia jeden z przyjaciół twojej matki opowiadał dowcip. Nie rozśmieszył mnie, być może dlatego, że jeden z moich pra-pradziadków pochodzi z Glasgow. Trzy najkrótsze książki w Bibliotece Kongresowej to: "Historia szkockiej dobroczynności", "Dziewictwo we Francji" i "Monografia żydowskiej etyki w interesach". Ha, ha, ha. Może to jest nader odległe od tego, co mówi hitlerowska propaganda, ale człowiek, który mi to opowiedział, jest doskonałym prawnikiem i dobrym chrześcijaninem. Małżeństwo to długa podróż, więc lepiej pomyśl o tym bardzo poważnie. Może za wcześnie o tym mówię, ale właśnie teraz jest czas na zastanowienie, zanim wpadniesz w to po uszy. I nigdy, nigdy nie zapomnij jednej rzeczy: dziewczyna, z którą się żenisz, i kobieta, z którą masz spędzić życie, to dwie różne osoby. Kobiety żyją dniem dzisiejszym. Przed ślubem zrobią wszystko, by cię zdobyć. Po ślubie jesteś tylko jednym z wielu zapisów w jej życiowym inwentarzu. I to raczej drugorzędnym, bo ciebie już ma, podczas gdy wszystko inne się zmienia - dzieci, dom, nowe suknie, stosunki towarzyskie. A jeśli te inne punkty nie będą jej zadowalać, zatruje ci życie. W małżeństwie z taką dziewczyną jak Natalia Jastrow to "wszystko inne" będzie ją nieustannie skłaniało do niepokoju. Od dzieci, które będą mieszańcami, aż do drobniutkich afrontów towarzyskich. To może się stać chińską torturą spadających kropli wody. A wtedy, z biegiem czasu, oboje staniecie się zgorzkniali i nieszczęśliwi. Tylko, że wówczas będą was już wiązać dzieci. I może się to skończyć piekłem na ziemi. Po prostu mówię ci to, co myślę. Być może jestem staromodny, głupi i w ogóle się mylę. To, że ta dziewczyna jest Żydówką, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, choć wynikną poważne problemy co do wyznania dzieci, ponieważ, o ile wiem, jesteś dobrym chrześcijaninem, lepszym niż Warren obecnie. To, co piszesz o jej inteligencji, zrobiło na mnie duże wrażenie. To zresztą nic dziwnego u siostrzenicy Aarona Jastrowa. "Żydowski Jezus" jest wybitną książką. Gdyby mogła uczynić cię szczęśliwym i nadać ci kierunek w życiu, powitam ją z radością i osobiście z wielką przyjemnością walnę pięścią w nos każdego, kto by się ośmielił zachować wobec niej niewłaściwie. Choć mam wrażenie, że to mogłoby się okazać moim stałym, obok służby w marynarce, zajęciem. Oczywiście pogodziłem się z tym, że pójdziesz własną drogą. I wiesz o tym. Napisanie tego listu przyszło mi z trudnością. Czuję się jak głupiec, rozpisując się o sprawach oczywistych, podkreślając prawdy, które sam uważam za niesmaczne, a przede wszystkim wtrącając się w twoje osobiste sprawy uczuciowe. Ale tak miało być. Ty napisałeś do nas i rozumiem z tego, że chcesz dostać odpowiedź. To jest najlepsza, jaką potrafię napisać. Jeśli w rezultacie skreślisz mnie jako świętoszka, to zgoda i na to. Pokażę ten list twojej matce. Nie wątpię, że go zgani, choć wyślę go nawet bez jej akceptacji. Może zresztą coś dopisze od siebie. Warren w domu. Zgłosił się na szkolenie lotnicze i ma szanse na przyjęcie. Ucałowania Ojciec Rhoda lubiła długo spać, ale tego ranka mąż obudził ją o ósmej rano, podając swój list do Byrona i filiżankę gorącej kawy. Bardzo niezadowolona usiadła, popijając kawę przeczytała list i oddała mężowi bez słowa. - Czy chcesz coś dopisać? - Nie - odpowiedziała z nieruchomą twarzą. Tylko na chwilę, czytając ustęp o kobietach i małżeństwie, uniosła brwi do góry. - Nie podoba ci się? - Takie listy niczego nie zmieniają - odrzekła Rhoda z absolutnym, kobiecym lekceważeniem. - Czy mam go wysłać? - To mnie zupełnie nie obchodzi. Schował kopertę z listem do kieszeni munduru. - Dziś o dziesiątej rano mam być u admirała Prebble'a. Czy zmieniłaś może zdanie? - Pug, może będziesz łaskaw zrobić dokładnie to, na co masz ochotę, dobrze? - odparła urażona tonem głębokiego znudzenia. Gdy tylko mąż wyszedł, znów utonęła w pościeli. Dowódca Operacji Morskich nie okazał zdziwienia, gdy Pug oświadczył, że przyjmuje wyjazd na placówkę. Tego ranka o świcie Victor Henry obudził się z przemożnym uczuciem, że nie wolno mu się z tego wykręcić. Wobec tego przestał się nad tym zastanawiać. Prebble powiedział mu, by się maksymalnie pośpieszył. Rozkaz wyjazdu do Berlina był już gotów. 2 Byron Henry poznał Natalię Jastrow dwa miesiące wcześniej w bardzo typowy dla siebie sposób. Po prostu natknął się na nią. W przeciwieństwie do swego ojca, Byron nigdy nie miał wytkniętego celu w życiu. W miarę dorastania, kolejno wykręcił się od skautingu morskiego, Akademii Severn i wszystkiego, co mogło mieć związek z zawodem marynarza. Natomiast nie miał żadnych pomysłów co do jakiejkolwiek innej kariery zawodowej. Stopnie miał zawsze słabe, za to bardzo wcześnie wykazał niezwykłe zdolności do nierobienia absolutnie niczego. Gdy miał jeden z rzadkich napadów pracowitości, okazywało się, że potrafi zdobyć kilka piątek, zbudować działający radioodbiornik, wyciągnąć ze złomowiska stary samochód i doprowadzić go do stanu używalności lub naprawić zepsuty grzejnik olejowy. Podobnie jak jego ojciec i dziadek miał dryg do mechaniki. Ale majsterkowanie szybko go znudziło. Miał zbyt słabe stopnie z matematyki, by móc marzyć o studiach inżynieryjnych. Mógłby też zostać sportowcem. Był zwinny i silniejszy, niż na to wyglądał. Ale nie znosił dyscypliny i pracy zespołowej szkolnych drużyn, kochał papierosy i piwo, które pił całymi galonami, nie tyjąc przy tym w pasie nawet o milimetr. W Columbia College (gdzie dostał się, oczarowując prowadzącego wstępne rozmowy i uzyskując wysoki wynik testu na inteligencję, a także przez to, że nie był nowojorczykiem), ledwie uniknął relegowania za złe stopnie. Lubił natomiast nieróbstwo w domu studenckim, grę w karty i w bilard, wielokrotne czytanie tych samych, starych powieści oraz rozmowy o dziewczynach i zabawianie się z nimi. Szermierka okazała się sportem odpowiednim dla jego niezależnego charakteru i niezmordowanego ciała. Gdyby trenował więcej, mógłby wejść do międzyszkolnych finałów w szpadzie. Ale trening go nudził i przeszkadzał w leniuchowaniu. W pierwszych latach studiów zdecydował się na historię sztuki, wybieraną zawsze przez sportowców, gdyż jak wieść niosła, nie było takiego, który by jej nie ukończył. A jednak już w połowie semestru Byronowi Henry'emu udało się popaść w tarapaty. Nie wykonywał prac domowych i opuścił połowę wykładów. Trójka z minusem zdumiała go na tyle, że zgłosił się do profesora i powiedział mu o tym. Profesor, łagodny, łysy, malutki miłośnik włoskiego renesansu, w zielonych okularach i z owłosionymi uszami, polubił go. Parę uwag, które Byron wypowiedział na temat Leonarda i Botticelliego udowodniło, że w przeciwieństwie do sennej reszty tępych studentów, nauczył się czegoś z kilku wykładów, na których się pojawił. Zaprzyjaźnili się. Była to pierwsza intelektualna przyjaźń w życiu Byrona. Stał się entuzjastą renesansu, niewolniczo powtarzającym myśli profesora. Skończył uczelnię z wieńcem czwórek z plusem, wyleczony ze żłopania piwska i pałający chęcią zostania wykładowcą historii sztuki. Zaplanował sobie jeszcze rok studiów na uniwersytecie florenckim i uzyskanie tam stopnia magistra sztuki. Ale wystarczyło parę miesięcy we Florencji, żeby Byron ochłonął z zapału. Pewnej deszczowej, listopadowej nocy, siedząc w wynajętym, nędznym pokoiku z widokiem na mulistą Arno, mając zupełnie dość odoru czosnku i niesprawnej kanalizacji, a także samotnego życia wśród cudzoziemców, napisał list do swego przyjaciela. Pisał, że włoskie malarstwo jest krzykliwe i przesłodzone, że nudzą go te wieczne madonny, dzieciątka, święci, aureole, ukrzyżowania, zmartwychwstania, martwi Zbawiciele o zielonych ciałach, postacie latających po niebie aniołów, brodatych Jehowów i cała reszta; że o wiele bardziej podobają mu się współcześni, jak Miro czy Klee, a w ogóle malarstwo nadaje się tylko do dekoracji wnętrz, a to go zupełnie nie interesuje. W tym wściekłym stylu naskrobał wiele stronic, list wysłał, spakował się i zaczął włóczęgę po Europie, porzucając słuchanie wykładów i nadzieje na stopień naukowy. Gdy powrócił do Florencji, znalazł podnoszący na duchu list od profesora. ...Nie wiem, kim w końcu zostaniesz. Jak z tego widać historia sztuki była fałszywym tropem. Ale myślę, że dobrze się stało, iż zapaliłeś się do czegoś. Gdybyś tylko potrafił otrząsnąć się ze swojej ospałości i znaleźć coś, co cię naprawdę pochłonie, możesz jeszcze zajść daleko. Jestem starym policjantem z drogówki i stojąc na skrzyżowaniu ulic widziałem mnóstwo przejeżdżających chevroletów i fordów. Łatwo rozpoznaję trafiającego się z rzadka cadillaca. Ale tym razem właśnie ten mój rzadki gość, jak się wydaje, ugrzązł paskudnie. Pisałem o tobie do doktora Aarona Jastrowa, który mieszka pod Sieną. Słyszałeś o nim. Napisał "Żydowskiego Jezusa", zarobił sporo pieniędzy i uwolnił się od godnego pożałowania, uczelnianego kołowrotka. W Yale byliśmy przyjaciółmi. On ma talent wydobywania z młodych ludzi tego co najlepsze. Jedź do niego, porozmawiaj z nim i przekaż mu moje pozdrowienia. W taki właśnie sposób Byron Henry poznał doktora Jastrowa. Wsiadł do autobusu, który w ciągu trzech godzin pokonywał okropną, wyboistą górską drogę do Sieny. Dwa razy już odwiedzał to dziwaczne miasteczko, pełne czerwonych wieżyc, murów obronnych i krzywych uliczek, rozłożone wokół krzykliwie pasiastej katedry na szczycie wzgórza, pośród faliście rozpościerających się dokoła zielonych i brunatnych winnic. Główne pretensje Sieny do sławy wynikały z quasi-bizantyńskich malowideł kościelnych, z którymi się już zapoznał, oraz rozgrywanego corocznie dziwacznego wyścigu konnego, zwanego Palio, o którym słyszał, ale nigdy go nie widział. Dziewczyna siedząca za kierownicą starego niebieskiego kabrioletu na pierwszy rzut oka nie zrobiła na nim większego wrażenia. Twarz owalna, o skórze na tyle ciemnej, że początkowo wziął ją za Włoszkę, ciemne włosy, ogromne okulary przeciwsłoneczne i różowy sweter na rozpiętej białej koszuli. Obok niej siedział blondyn, ukrywający ziewnięcie długą, białą dłonią. - Hej! Byron Henry? - Tak. - Wskakuj na tylne siedzenie. Jestem Natalia Jastrow. To jest Leslie Slote, z wizytą u wuja. Pracuje w naszej ambasadzie w Paryżu. Także i Byron nie zrobił na dziewczynie wrażenia. Przez ciemne szkła ujrzała nieomylnie amerykańskiego, smukłego łazęgę. Stał w słońcu na swobodnie skrzyżowanych nogach, oparty o ścianę hotelu Continental, i palił papierosa. Jasnoszara marynarka, ciemne sportowe spodnie i brązowy krawat nadawały mu z lekka fircykowaty wygląd. Czoło miał wysokie, długą, wąską, trójkątną szczękę, twarz bladą. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: na leniwego, raczej przystojnego studenta. W poprzednich latach Natalia spławiała takich tuzinami. Podczas gdy wyplątywali się z wąskich wąwozów, obudowanych starożytnymi czerwono-brązowymi domami, by wreszcie wydostać się na otwartą przestrzeń, Byron niedbale spytał Slote'a, czym się zajmuje w ambasadzie. Dyplomata poinformował go, że pracuje w wydziale politycznym i w nadziei na placówkę w Moskwie lub w Warszawie uczy się rosyjskiego i polskiego. Siedząc w samochodzie, Slote wydawał się człowiekiem bardzo wysokiego wzrostu, dopiero później Byron stwierdził, że jest od niego wyższy; Slote miał długi tułów, ale nogi krótsze, niż należało. Gęste blond włosy zaczesywał w czub nad wysokim czołem, twarz miał wąską i różowawą, jasnoniebieskie oczy za okularami bez oprawki spoglądały bystro i przenikliwie, usta miał zawsze zaciśnięte, co nadawało im wyraz zdecydowania. Przez całą drogę trzymał to w ręce, to w ustach nie zapaloną fajkę. Byronowi przyszło do głowy, że służba zagraniczna może dawać wiele przyjemności: podróże, przygody, spotkania z ważnymi osobistościami. Lecz gdy Slote nadmienił, że w Oxfordzie miał stypendium fundacji Rhodesa, Byron zdecydował się nie myśleć o tym więcej. Jastrow mieszkał w zdobnej sztukaterią willi na stromym pagórku, ze wspaniałym widokiem na katedrę sieneńską, czerwone wieże i kryte dachówką domy. Leżała o dwadzieścia minut jazdy od miasta. Byron pośpieszył za Natalią i Slote'em przez tarasowaty ogród kwiatowy, pełen pokrytych czarnymi plamami gipsowych rzeźb. - No, nareszcie! - odezwał się wysoki, rozkazujący i zniecierpliwiony głos z odrobiną obcego akcentu przy literze "r". Gdy weszli do długiego living-roomu z belkowanym sufitem, Byrona uderzyły dwie osobliwości: zajmujący większą część tylnej ściany obraz, przedstawiający na złotym tle świętego Franciszka w czerwonym habicie i z wyciągniętymi ramionami, oraz siedzący w drugim końcu pokoju, na pokrytej czerwonym jedwabiem kanapie, brodaty człowieczek w jasnoszarym garniturze. Człowieczek spojrzał na zegarek, wstał i podszedł do nich, kaszląc. - Aaronie, to jest Byron Henry - powiedziała dziewczyna. Jastrow ujął wyciągniętą rękę Byrona w suche dłonie i spojrzał z dołu wypukłymi, rozbieganymi oczami. Doktor miał wielką głowę, wąskie ramiona, skórę w starczych plamach, proste białe włosy i nos zaczerwieniony od kataru. Starannie przycięta bródka była zupełnie posiwiała. - Columbia, rocznik tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy, prawda? - zapytał. - Tak jest, sir. - Dobrze, dobrze, no to chodź. Jastrow przeszedł na drugi koniec pokoju, zapinając po drodze guziki dwurzędowej marynarki. - Chodź no, Byron. - Wyciągnął korek z grubej, kryształowej karafki i ostrożnie nalał bursztynowego wina do czterech kielichów. - Chodźcie, Leslie i Natalio. Nie pijemy wina w ciągu dnia, ale to, Byronie, jest wyjątkowa okazja. - Podniósł kieliszek w górę. - Za pana Byrona Henry'ego, słynnego wroga włoskiego renesansu. Byron roześmiał się. - Czy to właśnie napisał o mnie doktor Milano? Chętnie spełnię taki toast. Jastrow łyknął odrobinę, odstawił kieliszek i spojrzał na zegarek. Zrozumiawszy, że profesor śpieszy się na lunch, Byron przełknął sherry jednym haustem, jakby to był kielich żytniówki. Jastrow wybuchnął radosnym śmiechem. - O! Raz, dwa, trzy... i już! Dobry chłopiec. Chodź, Natalio. Leslie, zabierz swój kieliszek do stołu. Lunch był skromny: nic poza jarzynami z ryżem, na deser sery i owoce. Piękny, stary serwis, na którym jedli, był z brązowej porcelany ze złoceniami. Do stołu podawała mała, siwowłosa Włoszka. Wielkie okna stołowego pokoju otwarte były na ogród, na widok Sieny i promienie bladego słońca. Do środka wpadały podczas obiadu powiewy chłodnego wiatru. Gdy skończyli, dziewczyna zapytała: - Byron, co ty masz przeciwko włoskiemu renesansowi? - To długa historia. - Opowiedz - polecił Jastrow tonem nauczyciela, kładąc palec na uśmiechniętych ustach. Byron zawahał się. Obecność doktora Jastrowa i stypendysty Rhodesa wprowadziła go w zażenowanie. Dziewczyna zaś w jeszcze większe zakłopotanie. Gdy zdjęła okulary, ujrzał, że ma wielkie, ciemne i skośne oczy, błyszczące inteligencją. W szczupłej twarzy, duże, pełne usta były umalowane odrobinę zbyt pomarańczową kredką: Patrzyła na niego drwiącym wzrokiem, jakby już doszła do wniosku, że ma do czynienia z głupcem. A Byron nie był na tyle głupi, by tego nie zauważyć. - Może się przejadłem - powiedział. - Na początku byłem nim zafascynowany. A teraz mam go wyżej uszu. Znudził mnie. Zdaję sobie sprawę, że znaczna jego część jest olśniewająca, ale oprócz prac genialnych jest tam masa przechwalonego śmiecia. Głównie zaś razi mnie mieszanina pogaństwa z chrześcijaństwem. Nie wierzę, by Dawid wyglądał jak Apollo, Mojżesz jak Jowisz, a Marie podobne były do kochanek wszystkich renesansowych malarzy, z pożyczonymi dziećmi na kolanach. Możliwe, że byli nauczeni pokazywać jako biblijnych Żydów miejscowych Włochów czy pseudo-Greków, ale... - Byron przerwał w pół słowa, zauważywszy rozbawione spojrzenia słuchaczy. - No więc, nie twierdzę, że to, co mówię, to poważna krytyka. Sądzę, iż dowodzi ona tylko tego, że wybrałem sobie niewłaściwy zakres zainteresowań. Bo co z tej sztuki ma cokolwiek wspólnego z chrześcijaństwem? I to mi stanęło kością w gardle. A co by było, gdyby Chrystus powrócił na ziemię i poszedł do Galerii Ufizzi albo Bazyliki Świętego Piotra? Ten Chrystus z pana książki, doktorze, ubogi idealista, żydowski kaznodzieja z głębokiej prowincji? A taki jest Jezus mego dzieciństwa. Mój ojciec jest człowiekiem religijnym, co rano czytaliśmy w domu rozdział Biblii. Przecież Chrystus nawet by sobie nie mógł wyobrazić, ile głupstw narosło na temat jego samego i jego nauki. Natalia Jastrow spoglądała na Byrona z prawie macierzyńskim uśmiechem. - Okay - rzucił jej szorstko. - Pytaliście mnie, co mam przeciw włoskiemu renesansowi. Więc powiedziałem. - No cóż, to też jakiś punkt widzenia - odrzekła. Mrugając oczami zza okularów, Slote zapalił fajkę i pyknąwszy parę razy oświadczył: - Nie załamuj się, Byron. Przed tobą już inni byli tego samego zdania. Takie poglądy mają swoje właściwe określenie: protestantyzm. - Główny argument Byrona jest słuszny - powiedział doktor Jastrow, przebierając palcami. - Włoski renesans, Byronie, był okresem rozkwitu myśli i sztuki, który nastąpił wówczas, gdy pogaństwo i duch żydostwa w jego chrześcijańskej wersji na krótko przestały się zwalczać i zapłodniły się nawzajem. Oczywiście była to hybryda. Ale, jak wiesz, niektóre hybrydy są mocniejsze niż każde z ich rodziców. Muł świadkiem. - Zgoda, sir - odrzekł Byron. - Ale muły są bezpłodne. Przez twarz zaskoczonej Natalii przemknął wyraz rozbawienia, jej ogromne czarne oczy zerknęły na Lesliego Slote'a, a potem zwróciły się znowu ku Byronowi. - Dobrze powiedziane. Tak właśnie jest. - Doktor kiwnął głową z zadowoleniem. - I właśnie renesans nie potrafił zrodzić potomstwa, a tradycje pogaństwa i żydostwa znów podążyły swymi odwiecznymi, oddzielnymi drogami. Ale kości tego muła są dzisiaj jednym z największych skarbów kultury, niezależnie od tego, że z przejedzenia dotknięty zostałeś chwilową odrazą. Byron wzruszył ramionami, a Leslie Slote zapytał: - Czy twój ojciec jest duchownym? - Jego ojciec jest oficerem marynarki wojennej - poinformował doktor Jastrow. - Doprawdy? W jakim dziale? - No cóż, obecnie jest w Planowaniu Wojennym - powiedział Byron. - Boże mój! Planowaniu Wojennym? - doktor udał komiczne przerażenie. - Tego nie wiedziałem. Czy to jest coś tak okropnego jak sama nazwa? - Sir, każdy kraj w okresie pokoju przygotowuje teoretyczne plany wojenne. - Czy twój ojciec jest zdania, że wojna już nam grozi? - Ostatni list od niego dostałem w listopadzie. Nie było tam ani słowa o wojnie. Troje rozmówców Byrona wymieniło spojrzenia z dziwnym wyrazem twarzy. - A czy pisałby o tym w zwykłej korespondencji? - spytał Slote. - Mógł mnie wezwać do powrotu do domu. Nie zrobił tego. - Interesujące - oznajmił doktor Jastrow, zacierając ręce i rzucając Slote'owi uśmieszek pełen samozadowolenia. - Ja, prawdę powiedziawszy, myślę że wojna wybuchnie - powiedział Byron. Nastąpiła chwila milczenia i znów wymiana spojrzeń. Wreszcie doktor zapytał: - Naprawdę? Dlaczego? - Właśnie wróciłem z podróży po Niemczech. Jedyne, co się tam widzi, to mundury, parady, musztra i orkiestry dęte. Którędykolwiek jechać, bez przerwy mija się wojskowe ciężarówki pełne żołnierzy, a pociągi towarowe załadowane są armatami i czołgami. Pociągi długie niekiedy na parę mil. - Ależ Byron - wtrącił się Jastrow - właśnie dzięki takim demonstracjom siły Hitler zdobył Austrię i Sudety. Bez jednego wystrzału. - Leslie sądzi, że mój wuj powinien wrócić do kraju. Kłóciliśmy się o to przez całe trzy dni - dodała Natalia. - Ach, tak. Doktor powolnymi ruchami starczych dłoni obierał gruszkę nożykiem z rączką ze słoniowej kości. - Tak, Byronie, jestem uparty jak muł. - Użył tego słowa przypadkowo, bo zaraz uśmiechnął się i dodał: - Jak sądzę dlatego, że sam jestem czymś w rodzaju hybrydy. To wygodny dom, to jedyny dom, jaki teraz mam, a praca dobrze mi tu idzie. Przeprowadzka kosztowałaby mnie pół roku. Gdybym próbował go sprzedać, nie znalazłbym Włocha, który dałby mi nawet pięć centów za dolara jego wartości. Przez wiele wieków Włosi mieli do czynienia z cudzoziemcami zmuszonymi do nagłej ucieczki. Obdarliby mnie żywcem ze skóry. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, kupując tę willę. Spodziewam się, że dożyję w niej moich dni. - Mam nadzieję, że nie tej jesieni z ręki nazistów - odpowiedział Slote. - Och, do diabła, Slote - przerwała Natalia, uderzając dłonią w stół - od kiedy to służba zagraniczna wyróżnia się tak znakomitą zdolnością przewidywania? Od czasów Monachium? Austrii? Nadrenii? Czyż za każdym razem nie zostaliście zaskoczeni? Byron z zainteresowaniem słuchał tej wymiany zdań. Towarzystwo przy stole zdawało się zapominać o jego istnieniu. - Hitler podejmował działania irracjonalne, które za każdym razem mogły prowadzić do katastrofy - odparował Slote. - Każdy potrafi wyciągnąć pistolet na ulicy i zastrzelić czterech przechodniów, nim nadbiegną policjanci. Aż dotąd było to właśnie przyczyną powodzenia, podanej w skrócie, polityki zagranicznej Hitlera. Zaskoczenie przez szalonego przestępcę, który wyrwał się na swobodę. Ale ta karta jest już zgrana. Inni już się obudzili. Zatrzymają go na Polsce. Jastrow zjadł kawałeczek gruszki, po czym rozpoczął przemowę rytmicznym, miękkim, dobrotliwym głosem - pośrednim w tonie między głośną medytacją a wykładem w audytorium. - Leslie, gdyby Hitler był Kajzerem lub człowiekiem na miarę Karola XII, to, przyznaję, byłbym zaniepokojony. Ale on o wiele lepiej zna się na rzeczy, niż ci się zdaje. Na szczęście stara klasa rządząca została zniszczona. Ci wymuskani, pyszni i ugrzecznieni królowie i książęta, ci politycy z tysiąc dziewięćset czternastego roku, ci wyorderowani kobieciarze i sodomici z powieści Prousta przez swą zgniłą niekompetencję rozpętali wojnę światową. Nawet im się nie śniło, że stare sposoby, stara biurokracja i stare formy protokolarne już się zużyły i że zmechanizowana wojna rozwali stary system jak domek dla lalek kopnięty wojskowym butem. Poszli więc na śmietnik, a nowi przywódcy powstali z rynsztoków, gdzie panuje realizm, a zmiany często tam właśnie mają swe źródła. Pierwsi chrześcijanie kryli się, jak wiesz, w rzymskich kanałach ściekowych i katakumbach - zwrócił się do Byrona z wyraźną przyjemnością, zadowolony, że ma wreszcie nowego słuchacza. - Owszem, sir, uczyłem się tego. - Oczywiście, że tak. No więc, Hitler to lump, Mussolini też lump, a Stalin to kryminalista. Tacy są ci nowi, twardzi, zdolni i bystrzy ludzie, wyrośli prosto z rynsztoka. A wszystko zaczęło się od jeszcze innego zbrodniarza, Lenina. Chyba zgodzisz się, Leslie, że on to wszystko stworzył: konspirującą, jezuicką sekretną partię, prostackie slogany dla mas wraz z pogardą dla ich rozsądku i pamięci, język fanatyków, absolutne dogmaty, muzułmańską religijność polityki, prymitywny blichtr, kompletny cynizm w taktyce. To wszystko jest leninizm. Hitler jest leninowcem, Mussolini jest leninowcem. Gadanina o antykomunizmie czy prokomunizmie dobra jest dla głupców albo dzieci. - Na litość boską, Aaronie... - Chwileczkę! W sprawach polityki zagranicznej Lenin był wcieleniem rozwagi i ostrożności, to właśnie chciałem podkreślić. Sława, honor - te wszystkie fałszywe błyskotki starego systemu, które były przyczyną wojen, dla Lenina były zwykłym mydleniem oczu. Nie inaczej jest z Hitlerem. Nigdy nie robi posunięć, gdy wie, że nie ujdzie mu to bezkarnie. A wściekły zbrodniarz z pistoletem w dłoni - to właśnie jest obraz, jaki stara się wytworzyć. Dziwię się, że daliście się na to nabrać. To naprawdę bardzo, a bardzo ostrożny człowiek. Jeśli uda mu się załatwić Polskę bez wojny, to tak zrobi. W przeciwnym razie nie ruszy palcem. Nie teraz. Może za dziesięć lat, gdy umocni Niemcy należycie. Bardzo bym się cieszył, gdybym przeżył jeszcze dziesięć lat. Slote cienkimi palcami nerwowo szarpnął wąsy. - Naprawdę nic nie rozumiesz, Aaron. Nie możesz choć trochę być poważny? Hitler leninowcem! To paradoks dla kawiarnianych polityków i dobrze o tym wiesz. Rewolucja rosyjska to przewrót w historii. Zniesienie własności prywatnej stworzyło nowy świat. Można go lubić czy nienawidzić, ale on jest nowy. Socjalizm Hitlera był blagą dla wyniesienia bandy gangsterów do władzy. System gospodarczy Niemiec zostawił bez zmian, zmiażdżył związki zawodowe, wydłużył czas pracy, obciął płace, a na górze po staremu pozwolił istnieć wszystkim bogaczom, którzy płacili mu, by doszedł do władzy, z Kruppem i Thyssenem na czele. Wielcy naziści żyją jak baronowie, jak sułtanowie. Dla takich, którzy by jeszcze trwali przy socjalistycznej części ideologii narodowego socjalizmu, są obozy koncentracyjne. Czyżbyś o tym nie wiedział? Czystka z tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku nie była niczym innym, jak rozgrywką między elementami socjalistycznymi w Nsdap z jednej strony oraz generałami i bogatymi konserwatystami z drugiej. Hitler powystrzelał swych starych przyjaciół partyjnych jak kuropatwy. To że chcesz wierzyć w rozwagę takiego człowieka, licząc na własne bezpieczeństwo, a także Natalii, to wprost groteskowe. - Naprawdę? - westchnął Jastrow, spoglądając na zegarek. - Bardzo mi przykro. Jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki Hitler używa socjalistycznej paplaniny, gdy jest mu to potrzebne, a potem ją odrzuca. Używa doktryn politycznych tak samo jak pieniędzy: by pchać robotę do przodu. Jedno i drugie jest na stracenie. Używa rasizmu, bo to czysty destylat romantycznego niemieckiego egotyzmu; podobnie jak Lenin używał marksistowskiej utopii, by odpowiadała rosyjskim skłonnościom mesjanistycznym. Hitler chce wykuć zjednoczoną Europę. Jeśli po to, aby uczynić z Niemców młot kowalski, trzeba im dać bzdurną mieszaninę rasistowskiej gadaniny, socjalistycznych obietnic, orkiestr dętych, parad, mundurów i łzawych pieśni, no to im daje. Niemcy są flegmatyczni, sprytni, brutalni i posłuszni. Bezwzględnie wykonają każdy rozkaz, jeśli zostanie im wyszczekany wystarczająco głośno. Hitler ich rozumie i zapewne dlatego odniesie sukces. Musi nastąpić zjednoczenie Europy. Średniowieczna mozaika narodów jest anachronizmem. W epoce industrializacji równowaga sił jest niebezpiecznym szaleństwem. To wszystko trzeba wyrzucić na śmietnik. Ktoś musi być dostatecznie bezwzględny, by tego dokonać. Bo narody, podzielone przez stare nienawiści, same tego nigdy nie zrobią. To przecież nic innego, jak pierwotny zamysł Napoleona. Ale on przyszedł o wiek za wcześnie. Stara banda była ciągle jeszcze dość silna, by go schwytać i wsadzić do klatki, aby w niej umarł. Ale nie ma nikogo, kto by potrafił wsadzić do klatki Hitlera. - Doktorze Jastrow - wybuchnął Byron - gdy byłem w Niemczech, widziałem napisy na ławkach w parku i w tramwajach, zakazujące wstępu Żydom. Widziałem spalone synagogi. - Tak? Wszystkie oczy zwróciły się na Byrona. - Jestem zdumiony - kontynuował - że będąc Żydem, tak spokojnie mówi pan o Hitlerze. Na twarz Jastrowa powoli wypełzł kwaśny uśmiech, ukazujący drobne, pożółkłe zęby i jedną złotą koronę. Doktor pogłaskał swą brodę i przemówił powolnym głosem wykładowcy na katedrze: - No, dobrze. Twoje zaskoczenie nie dziwi mnie. Młodzi ludzie, a szczególnie młodzi Amerykanie, nie zdają sobie sprawy, że europejska tolerancja wobec Żydów liczy sobie od pięćdziesięciu do stu lat i nigdy się głęboko nie zakorzeniła. Do Polski, gdzie się urodziłem, w ogóle nie doszła. Również na Zachód... Co bowiem z aferą Dreyfusa? Nie, nie. Pod tym względem Hitler reprezentuje tylko powrót do normalnego stanu rzeczy w Europie, po krótkim rozbłysku liberalizmu. Wrogość wobec Żydów przeniosła się z Kościoła do antysemickich partii politycznych, bo rewolucja francuska przekształciła Europę z kontynentu religijnego w polityczny. Jeśli Hitler zwycięży, Żydzi powrócą do statusu obywateli drugiej kategorii, jakimi zawsze byli pod panowaniem królów i papieży. I cóż, przeżyliśmy siedemnaście wieków w tym stanie. Mamy mnóstwo mądrości i doświadczenia, więc damy sobie z tym radę. Slote potrząsnął głową. - Wiem, że uwielbiasz snuć takie rozważania. Ale wolałbym, żebyś to robił na najbliższym statku do kraju. - Ależ ja mówię całkiem serio, Leslie - odrzekł Jastrow z łobuzerskim uśmieszkiem. - Podniosłeś dziki alarm, gdy Mussolini ogłosił ustawy antyżydowskie. A okazały się śmiechu warte. - Ale są. I jeśli Niemcy kiedykolwiek go nacisną, żeby były stosowane... - Włosi, co do jednego, boją się i nienawidzą Niemców. Jeśli nawet, na nieszczęście, zdarzy się wojna, Włochy do niej nie przystąpią. W Sienie może być równie bezpiecznie jak gdziekolwiek indziej. - Wątpię, czy rodzice Natalii są tego samego zdania. - Może wyjechać do kraju choćby jutro. Chyba że w Sienie bardziej jej się podoba niż w Miami Beach? - Zastanawiam się nad wyjazdem - rzekła Natalia. - Ale nie dlatego, że się boję wojny czy Hitlera. Inne rzeczy dręczą mnie bardziej. - Nie wątpię - powiedział Jastrow. Na twarzy Slote'a zapłonął zadziwiająco ciemny rumieniec. Odłożył dymiącą fajkę na popielniczkę i obracał w palcach wyjęty z kieszeni żółty ołówek. W końcu zaprzestał tej zabawy. Doktor wstał i pociągnął za sobą Byrona. Przy stole pozostało dwoje, spoglądających na siebie w speszeniu: Natalia i oblany szkarłatnym rumieńcem Leslie. W małej, wyłożonej boazerią bibliotece książki wypełniały wszystkie półki, leżały stosami na biurku i podłodze. Nad białym marmurowym kominkiem wisiał mały obrazek, w grubej, bogato złoconej ramie: surowa sieneńska Madonna z Dzieciątkiem, namalowana różem i błękitem na złotym tle. - Berenson twierdzi, że to Duccio - zauważył doktor, wskazując obraz. - I to mi wystarczy. Potwierdzenia autentyczności nie ma. A teraz do rzeczy. Siadaj tu, gdzie jasno, bym mógł cię widzieć. Te czasopisma połóż na podłodze. Dobrze. Czy fotel jest wygodny? Znakomicie. - Westchnął i przyłożył palec do dolnej wargi. - A więc, Byronie, czemu nie wstąpiłeś do Akademii marynarki wojennej? Czy nie jesteś dumny ze swego ojca? - Myślę, że pewnego dnia mój ojciec zostanie Dowódcą Operacji Morskich. - Więc czy nie warto z nim współzawodniczyć? - To robi mój brat, Warren. Mnie to po prostu nie interesuje. - Doktor Milano pisze, że skończyłeś szkołę rezerwy marynarki i masz stopień oficerski. - Zrobiłem to, żeby sprawić ojcu przyjemność. - I nigdy nie wróciłeś do myśli o marynarce wojennej? Jeszcze nie jest za późno. Byron z uśmiechem potrząsnął głową. Jastrow zapalił papierosa i przyglądał się chłopcu z uwagą. - Czy pan naprawdę lubi mieszkać we Włoszech, sir? - No cóż, stanowczo zalecono mi ciepły klimat. Próbowałem kolejno Florydy, Arizony, południowej Kalifornii i francuskiej Riwiery. - Wszystkie te nazwy profesor wymieniał z gryzącą ironią, jakby skreślał je kolejno jako miejsca tylko śmiechu warte albo niemiłe. - Włochy są piękne, spokojne i tanie. - I nie obawia się pan żyć w faszystowskim kraju? Jastrow uśmiechnął się pobłażliwie. - Każdy system polityczny ma dobre i złe strony. - Jak to się stało, że napisał pan "Żydowskiego Jezusa"? Czy tutaj pan go pisał? - O, nie. Ale dzięki niemu tu się znalazłem - odrzekł Jastrow z niejakim zadowoleniem. - Otóż, wykładając historię starożytną, posługiwałem się Biblią. A jako chłopiec studiowałem w Polsce Talmud. Tak więc, mówiąc o Nowym Testamencie, miałem skłonność do podkreślania źródeł rabinicznych, którymi posiłkowali się Jezus i Paweł. Ta nowość zafascynowała studentów młodszych lat w Yale. Skleciłem więc książkę o tytule roboczym "Tematy talmudyczne we wczesnym chrześcijaństwie", ale w ostatniej chwili przyszedł mi do głowy pomysł "Żydowskiego Jezusa". Klub Książki Miesiąca wybrał go do swej kolekcji. - Jastrow miękkim gestem rąk objął cały pokój. - No i jestem tutaj. Za honorarium za książkę kupiłem ten dom. A więc, Byronie, jakie masz plany? Czy wracasz do Stanów? - Nie mam pojęcia. Nie mogę się zdecydować. - Czy chcesz dostać pracę? - No, myślę że tak - odparł zaskoczony Byron. Doktor Jastrow wolnym krokiem podszedł do biurka i zdjął okulary. Zaczął przerzucać stos książek, trzymając strony tytułowe bardzo blisko twarzy. - Miałem znakomitego współpracownika do poszukiwania źródeł, studenta z Yale. Ale jego rodzice, obawiając się wybuchu wojny, odwołali go do domu. O, mam. Czy za dwadzieścia dolarów tygodniowo zainteresowałbyś się cesarzem Konstantynem? Jak na początek, ta biografia jest całkiem dobra. - Sir, oblałem więcej egzaminów z historii niż... - Rozumiem. Ta posada cię nie interesuje. Młody człowiek wziął gruby tom i z powątpiewaniem obracał go w dłoniach. - Bynajmniej. Spróbuję. Dziękuję panu. - O, naprawdę? A mówisz, że nie masz do tego skłonności. Więc dlaczego? - Dla zarobku i po to, żeby być blisko pana. - Było to dość bliskie prawdy, choć Byron pominął trzecią i najważniejszą przyczynę: Natalię Jastrow. Doktor zrobił srogą minę, ale nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. - No, to spróbujemy. W jakiś czas później rodzice dostali list Byrona o Natalii, który spowodował poważną odpowiedź Victora Henry'ego. Ale list wprowadził go w błąd, choć Byron nie miał takiego zamiaru. Owszem, romans miał miejsce, ale umiłowanym Natalii był Leslie Slote. Pisywał do niej dwa - trzy razy w tygodniu grube listy w podłużnych białych kopertach służby zagranicznej, zaadresowane sztywnym, wydłużonym charakterem pisma, brunatnym atramentem, a w miejsce znaczków odbita była pieczątka z odpowiednią opłatą. Byron nienawidził samego widoku tych kopert. Codziennie spędzał z Natalią całe godziny w głównej bibliotece doktora - ogromnym pokoju na pierwszym piętrze. Natalia załatwiała korespondencję, przepisywała na maszynie rękopisy i prowadziła z pomocą starej włoskiej służącej gospodarstwo domowe. Byron pracował przy długim stole, wyczytując, co się dało, o Konstantynie, sprawdzając fakty i rysując mapy kampanii wojennych cesarza. Kiedy zaś podnosił wzrok znad swej pracy, zawsze widział pochyloną nad biurkiem spokojną twarz dziewczyny, oświetloną promieniami słońca, a w pochmurne dni światłem lampy. I ciągle prześladował go widok jej kształtnych nóg, obciągniętych połyskliwym jedwabiem. Natalia nosiła ciemnobrązową wełnianą sukienkę, od chwili wyjazdu Slote'a prawie się nie malowała, a włosy zaczesywała do tyłu w ciężki węzeł. Do Byrona odzywała się suchym, prawie niegrzecznym tonem i tylko w sprawach dotyczących pracy. On za to był z dnia na dzień bardziej zakochany. A miał ku temu dosyć powodów. Natalia była pierwszą amerykańską dziewczyną, z jaką spotkał się od miesięcy. Siedzieli godzinami w pokoju pełnym książek, tylko we dwoje. Ale przyczyn było więcej: wywarła na nim wielkie wrażenie. Rozmawiała ze swym słynnym wujem na równej stopie. Onieśmielała Byrona ogromną wiedzą i intelektem, a przecież nie było w niej nic z mola książkowego. Dziewczyny, z którymi dotychczas miał do czynienia, były łatwe i bez żadnego wysiłku dawały się złapać na parę uśmiechów i komplementów. Same się do niego pchały, zarówno w college'u, jak później we Florencji. Byron miał w sobie coś z Adonisa, leniwie obojętnego i bez większego zainteresowania odpowiadającego na awanse z ich strony. W przeciwieństwie do Warrena przejął od ojca nieco z jego sztywnych zasad życiowych. Uważał, że Natalia to rzadko spotykany klejnot intelektu i piękności, którego blasku nikt nie dostrzegał na tej głębokiej włoskiej prowincji. Podobała mu się nawet jej obojętność wobec niego. Do głowy mu nie przychodziło, by spróbować ją przełamać. Robił rzeczy, o których by nigdy przedtem nie pomyślał. Ukradł Natalii małą jasnoniebieską chusteczkę do nosa i wieczorami, w pokoju hotelowym, gdzie mieszkał, przesiadywał wdychając zapach jej perfum. Kiedyś zjadł połowę ciastka, które zostawiła na swym biurku, bo nosiło ślady jej zębów. Gdy później szukała ciastka, spokojnie skłamał, że go nie widział. I w ogóle wpadł po uszy. A Natalia zdawała się nic z tego nie dostrzegać. Zresztą Byron już we wczesnej młodości nauczył się nakładać maskę człowieka nieprzeniknionego. W ten sposób ukrywał swe lenistwo i porażki szkolne przed wymagającym ojcem. Oczywiście dużo rozmawiali, czasem nawet wyjeżdżali na wzgórza Toskanii na lunch na otwartym powietrzu. Wtedy, przy butelce wina, Natalia traktowała go odrobinę cieplej, ot tak, jakby był jej młodszym bratem. Trzeba było niewiele czasu, aby opowiedziała, jak rozwijał się jej romans z Lesliem. Wyjechała na Sorbonę, by tam zrobić dyplom z socjologii. Jastrow napisał o niej do Slote'a, który był jego dawnym studentem. Wynikł z tego piorunujący i niespokojny romans. W rezultacie Natalia, nagle wyjechała z Paryża i na pewien czas zamieszkała u rodziców na Florydzie. Potem wróciła do Europy, by pracować u wuja, a także, jak podejrzewał Byron, aby być blisko Slote'a i spróbować, czy nie udałoby się wszystkiego naprawić. Leslie został właśnie przeniesiony służbowo do Warszawy i Natalia zamierzała odwiedzić go tam w lipcu. Doktor Jastrow planował spędzić w tym czasie letnie wakacje na greckich wyspach. Podczas jednego z pikników, gdy opróżnili już całą butelkę wina, Byron zaryzykował pytanie wprost: - Natalio, czy lubisz swoją pracę? Dziewczyna siedziała na kocu, obejmując rękami kolana okryte spódniczką w kratkę i patrząc w dal, na dolinę pełną brązowiejących zimowo winnic. Przechyliła figlarnie głowę na bok i zwracając na Byrona pytające spojrzenie, odrzekła: - No cóż, praca jak praca. Czemu pytasz? - Odnoszę wrażenie, że ty się tu marnujesz. - Coś ci powiem, Byron. Zakochany człowiek robi najdziwniejsze rzeczy. - Odpowiedział jej tylko tępym i mętnym spojrzeniem. Natalia kontynuowała: - To jedna przyczyna. Po drugie, szczerze mówiąc, uważam Aarona za wspaniałego człowieka. A ty? Oczywiście jest straszliwie kapryśny, samolubny i tak dalej, ale ta książka o Konstantynie jest dobra. Mój ojciec jest serdecznym, mądrym i życzliwym człowiekiem. Ale jest tylko przewodniczącym swej bóżnicy i fabrykantem swetrów. Aaron jest słynnym pisarzem i moim wujem. Zapewne lubię wygrzewać się w słońcu jego sławy. Ale co w tym złego? Bardzo lubię przepisywać kolejne stronice, śledzić jego sposób myślenia. Ma świetny umysł i znakomity styl. - Dziewczyna znowu spojrzała na Byrona pytająco. - Ale czemu ty się tym zajmujesz, nie mam pojęcia. - Ja? - odrzekł Byron. - Bo jestem bez grosza. `cp2 W początkach marca Jastrow przyjął propozycję jednego z amerykańskich magazynów, by napisał artykuł o zbliżających się wyścigach o Palio. Ponieważ wyścigi odbywały się w lipcu i ponownie w sierpniu, oznaczało to, że wycieczkę do Grecji będzie musiał odłożyć. Ale zaproponowano mu tak absurdalnie wysokie honorarium, że szaleństwem byłoby, jak stwierdził, nie przyjąć propozycji. Obiecał też Natalii, że jeśli przygotuje mu wszystkie materiały i obejrzy wyścig, odda jej połowę zarobku. Zgodziła się natychmiast, nie dostrzegając - tak przynajmniej sądził Byron - że w ten sposób wuj próbuje przeszkodzić, a przynajmniej opóźnić jej wyjazd do Warszawy. Swego czasu doktor powiedział bratanicy wprost, że uganianie się za Slote'em jest niegodne kobiety, a ponadto błędne taktycznie. Byronowi udało się dowiedzieć, że Leslie nie chciał się ożenić z Natalią, i potrafił zrozumieć, dlaczego. W tym okresie dla pracownika służby zagranicznej żona Żydówka byłaby klęską - choć Byron sądził, że na miejscu Slote'a z radością porzuciłby służbę dla takiej dziewczyny. Tego samego dnia Natalia napisała do Slote'a, odkładając wizytę na czas po sierpniowym Palio. Patrząc, jak wystukuje list na maszynie, Byron z trudem ukrywał radość. Może pojedzie, myślał, a może i nie pojedzie! Może do tej pory zacznie się wojna, i to ją zatrzyma. Miał nadzieję, że jeśli Hitler dokona w końcu inwazji na Polskę, zrobi to szybko. Gdy skończyła pisać, usiadł do tej samej maszyny i wytrzaskał ów sławetny list do rodziców. Miał zamiar zmieścić go na jednej kartce, napisał siedem. Był to pierwszy od miesięcy list do nich. Nie miał najmniejszego pojęcia, iż ujawnił w nim całkowicie, że jest zakochany po uszy. Sądził, że tylko opisuje swą pracę, pracodawcę i czarującą dziewczynę, która pracuje wraz z nim. Pug Henry niepotrzebnie się wysilał, by napisać uroczystą odpowiedź. Gdy nadeszła, Byron przeczytał ją ze zdumieniem i rozbawieniem; myśl o poślubieniu Natalii Jastrow była od niego równie odległa jak myśl o przejściu na mahometanizm. Po prostu był zakochany do nieprzytomności w kobiecie bliskiej na wyciągnięcie ręki i równocześnie tak odległej jak gwiazda na niebie. W obecnym stanie ducha wystarczyło mu, że jest obok niej. Odpisał, by sprostować mylne mniemanie ojca, ale jego list dotarł do Waszyngtonu, gdy komandor z żoną był już w drodze do Niemiec. 3 Przez wszystkie lata spędzone u boku oficera marynarki wojennej Rhoda nigdy nie pogodziła się z nieustannym pakowaniem i przenosinami. Robiła to bardzo dobrze, układając długie wykazy potrzebnych rzeczy, pamiętając o najdrobniejszych szczegółach, budząc się w środku nocy, by coś dopisać, ale w rezultacie zrobiła się z niej jędza. Od świtu do późnej nocy rozlegał się w domu jej rozzłoszczony głos. Pug spędził te dni w Biurze Wywiadu Marynarki, wkuwając wiadomości o Niemczech, a większość posiłków zjadał w Klubie Armii i Floty. Niemniej jednak Rhoda w tak krótkim czasie, jaki miała do dyspozycji, zrobiła wszystko co potrzeba: meble oddała do przechowalni, dom zamknęła i zgłosiła do wynajęcia, zapłaciła rachunki, spakowała swoje suknie oraz ogromną, składającą się z ubrań cywilnych i mundurów garderobę Puga. Miała wysłać też Madeline do domu swej siostry. Poprzez kolistą czarną rufę parowca, wznoszącą się wysoko nad brukowanym nabrzeżem, ciągnęły się złote litery Bremen. Nad nimi, w chłodnym pachnącym rybami wietrzyku od Hudsonu, powiewała ogromna czerwona flaga z wielką czarną swastyką w białym kole. - Chwała Najwyższemu, że to wszystko jest naprawdę - powiedziała Madeline do Warrena, wysiadając z taksówki. - Co jest naprawdę? - spytał Warren. - Och, te wszystkie historie z Hitlerem. Naziści, Sieg Heile, palenie książek... Gdy się o tym czyta w gazetach, to wygląda na zbyt wariackie lub groteskowe, aby mogło istnieć naprawdę. Ale tu masz swastykę. Marszcząc twarz, Victor Henry spojrzał w górę na łopoczącą banderę. Rhoda energicznym tonem wydawała numerowemu polecenia co do ich bagażu. - Musiałem postarać się o specjalne pozwolenie, żeby popłynąć tą łajbą. Miejmy nadzieję, że warto było dla praktyki w niemieckiej konwersacji. Chodźcie z nami na pokład, przejdziemy się po statku. W kabinie pierwszej klasy, wyłożoną ciemną, rzeźbioną boazerią, zasiedli między stosami walizek i kufrów na ostatnią melancholijną pogawędkę. Wreszcie Rhoda poderwała się na nogi i zabrała Warrena na przechadzkę po pokładach. Madeline skorzystała z okazji, by zaskoczyć ojca wstrząsającą nowiną, że chce przerwać naukę w college'u. Oświadczyła, że perspektywa spędzenia dwóch lat z nudną ciotką, jeszcze nudniejszym wujkiem i ich bliźniaczymi synami jest nie do zniesienia. - Ale co ty umiesz? Dwa lata college'u, i do tego z masą zawalonych egzaminów - odrzekł. - Nie możesz przez cały czas leżeć na kanapie, czytając "Vogue" i oczekując, że ktoś się z tobą ożeni. - Znajdę pracę, tato. Umiem pracować. Po prostu szkoła mnie nudzi. Nienawidzę się uczyć. Zawsze nienawidziłam. Nie jestem podobna do ciebie czy do Warrena. Raczej do Byrona. Nic na to nie poradzę. - Ja też nigdy nie lubiłem się uczyć - odparł komandor. - Nikt tego nie lubi. Robi się, co trzeba, i robi to do końca. Przysiadłszy na brzegu głębokiego fotela, córka skierowała do niego najbardziej ujmujący ze swych uśmiechów. - Proszę, tato! Pozwól mi wziąć urlop tylko na rok. Udowodnię, co potrafię. W nowojorskich rozgłośniach radiowych jest masa posad dla dziewcząt. Jeśli mi się nie powiedzie, przyrzekam, że pokornie wrócę do college'u i... - Co?! Nowy Jork? Dziewiętnaście lat i sama w Nowym Jorku? Zwariowałaś? - Pozwól mi chociaż spróbować tego lata. - Nie. Pojedziesz z ciotką Augustą do Newport, tak jak było zaplanowane. W Newport zawsze ci się podobało. - Tak, na jeden tydzień. Przez całe lato można tam zdechnąć z nudów. - Pojedziesz tam i koniec! Na jesieni oczekuję od ciebie regularnie pisanych sprawozdań, że w college'u masz lepsze niż dotychczas wyniki. Madeline, zapadłszy się głęboko w fotelu, hałaśliwie rozgryzła jabłko z czubatego koszyka owoców, przysłanego na drogę przez Kipa Tollevera. Patrząc prosto przed siebie i tylko chwilami rzucając buntownicze spojrzenia ojcu, siedziała tak aż do powrotu matki i brata. Pug czytał książkę o niemieckim przemyśle stalowym i robił co mógł, by nie zwracać uwagi na te spojrzenia. Nie chciał rozstawać się z córką w taki sposób, ale to, co proponowała, było nie do pomyślenia. Bremen odpłynął w południe. Gdy Warren i Madeline odchodzili z nabrzeża, orkiestra pokładowa grała wesołego niemieckiego walca. Rodzeństwo pojechało do centrum taksówką, niewiele rozmawiając po drodze. Victor Henry własnym przykładem nauczył rodzinę milkliwości we wzajemnych stosunkach. Dzieciom pozwalano szczebiotać i zbytkować, ale gdy dorastały, zaczynały żyć własnym życiem, o którym prawie nie rozmawiano. Warren wysadził Madeline przed Radio City, nie pytając, po co tam idzie. Umówili się, że pójdą razem na kolację, następnie na przedstawienie, a do Waszyngtonu wrócą nocnym pociągiem. W ogromnym hallu gmachu RCA Madeline zajrzała tu i tam, gapiąc się na freski i plafony Serta ( Jose Luis Sert - ur. 1902, architekt amerykański pochodzenia hiszpańskiego, w USA od 1939 r.). Znalazła się przy windach dla aktorów i pracowników NBC. Zauważyła, że wielu z nich nie pokazuje umundurowanemu portierowi przepustek, lecz uśmiecha się, pozdrawia go machnięciem dłoni albo po prostu z zaaferowaną miną przechodzi przez ogrodzone sznurami przejście. Przepłynęła więc wraz z nimi, starając się wyglądać na osobę liczącą dwadzieścia pięć lat i tutaj zatrudnioną. Spojrzawszy z ukosa, portier wyciągnął dłoń, by ją zatrzymać, ale już dała nura do zatłoczonej windy. Przez godzinę włóczyła się po szerokich korytarzach rozgłośni, zachwycając się grubymi brązowymi chodnikami, olbrzymimi krągłymi, czarnymi kolumnami, przejeżdżającymi wózkami, pełnymi reflektorów i aparatury radiowej; błyskającymi czerwonymi światłami na drzwiach studio; pięknymi dziewczynami i przystojnymi młodymi ludźmi, wpadającymi i wypadającymi zza drzwi. Natrafiła na biuro zatrudnienia i kręciła się tam dłuższy czas, gapiąc się przez otwarte podwójne drzwi jak dziecko na ladę w cukierni. Po czym opuściła gmach i resztę dnia spędziła na zakupach. Warren zaś pojechał jeszcze kilka bloków dalej. U Rumpelmayera spotkał przystojną kobietę koło trzydziestki, z wielkimi smutnymi oczami, chmurą popielatoblond włosów i niegłupimi, choć sentymentalnymi wypowiedziami o literaturze, malarstwie i muzyce. Te tematy trochę go nudziły. Jako specjalizację wybrał historię i nauki ścisłe. Po wczesnym lunchu spędził z nią resztę dnia w hotelowym łóżku i dopiero to go zainteresowało. Madeline podczas wieczornej kolacji sięgnęła po papierosa z leżącej na stole paczki Warrena i zaczęła go niewprawnie palić. Jej buntowniczy, zadowolony z siebie i w jakiś sposób patetyczny nastrój wywołał śmiech Warrena. - Myszy tańcują, co? - powiedział. - Och, palę już od lat - odrzekła Madeline. Trzykrotny ryk syreny okrętowej, krawędzie nabrzeża przesuwające się w okienku iluminatora i dźwięki "Gwiaździstego Sztandaru", granego przez orkiestrę na nabrzeżu, poruszyły Rhodę. Zwróciła się do męża z uśmiechem, jakiego nie widział na jej twarzy od tygodni, objęła go i obdarzyła gorącym pocałunkiem tak dobrze mu znanych, pełnych ust. - I cóż, Pug? Udało się nam, co? Przed nami Deutschland. Drugi miesiąc miodowy i tak dalej! Mmm! Monogamiczny Pug przyjął ponowne obudzenie się seksu w zajętej dotychczas czym innym i niechętnej żonie jak niespodziewany prezent urodzinowy. Była to dobra wróżba na okres podróży, a może i na cały ich pobyt w Berlinie. Przytulił ją mocniej. - Ależ! - Rhoda wyrwała się z jego objęć z gardłowym śmiechem i błyszczącymi oczami. - Nie tak szybko, młody człowieku. Najpierw chcę drinka, o właśnie, i nic mnie nie obchodzi, że słońce nie zeszło jeszcze poniżej relingu. I dokładnie wiem, czego chcę: cocktailu szampańskiego, albo dwóch, a najlepiej trzech! - Oczywiście. Napijmy się tutaj. Zaraz zamówię. - Nic z tego, Pug. To będzie piękny, długi rejs. Idziemy do baru. Statek wychodził w morze. Holowniki z wyciem syren obracały go dziobem na południe. Pokład zaczął wibrować pod stopami pasażerów. W barze już hałasował tłum pogodnych, choć zmęczonych podróżnych. - Spodziewałam się wojennej paniki - rzekła Rhoda. - A tu nie widać, by się ktokolwiek tym martwił. Znaleźli dwa wolne stołki przy barze. - To za co pijemy? - spytała, unosząc w górę kielich cocktailu. - Za dzieci. - A, tak. Za nasze porzucone pisklęta. Dobrze, więc za dzieci. Rhoda, popijając, entuzjastycznie chwaliła wyposażenie Bremen. W takiej chwili podróż na niemieckim statku, powiedziała, uważa za wielką przygodę. - Pug, jak myślisz, czy tu w barze są jacyś naziści? - szczebiotała. Gruby mężczyzna z czerwoną twarzą, siedzący obok Rhody, zwrócił na nią spojrzenie. Na głowie miał zielony kapelusz z piórkiem, popijał piwo z kufla. - Przejdźmy się po pokładzie - zaproponował Pug. - Spojrzymy na Statuę Wolności. - Nie, sir. Chcę jeszcze drinka. Statuę Wolności już widziałam. Pug zrobił nieznaczny, rozkazujący ruch kciukiem. Rhoda zsunęła się ze stołka. We wszystkich sprawach, związanych z jego pracą w marynarce, Pug miał prawo traktować ją jak prostego marynarza. Otworzył przed nią drzwi. W ostrym wietrze przeszli na rufę, gdzie mewy z wrzaskiem zataczały koła, a pasażerowie tłocząc się przy relingu przyglądali się znikającym w rudawej mgiełce budynkom Manhattanu. Znalazłszy wolne miejsce, Pug oparł się o reling i spokojnie powiedział: - Słuchaj, wszystko, o czym będziemy mówić na tym statku, zostanie w taki czy inny sposób zanotowane. Chyba że będziemy, jak teraz, rozmawiać na wolnym powietrzu. Zanotowane lub nagrane w barze, przy stole, nawet w naszej kabinie. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - No, do pewnego stopnia, ale... Nawet w naszej kabinie? Naprawdę? Pug potwierdził skinieniem głowy. Rhoda zamyśliła się, w końcu wybuchła śmiechem. - Chcesz więc... Nie chcesz chyba powiedzieć, że przez całą dobę, Pug? Zawsze? - Na tym polega ta robota. Gdyby tego nie robili, byłoby to niedbalstwem. Niemcy nie są niedbałymi ludźmi. Rozbawiona, uśmiechnęła się w bardzo kobiecy sposób. - No, to w takim razie, proszę pana, niech się pan na tym statku trzyma ode mnie na dystans, tyle tylko mogę powiedzieć. - W Berlinie będzie tak samo. - Nie będziemy mieli własnego domu? Wzruszył ramionami. - Kip mówi, że można się do tego przyzwyczaić, nawet o tym zapomnieć. To znaczy do utraty prywatności. Trzeba sobie zdać sprawę, że jest się rybką w szklanym akwarium, i koniec. Jednak ani na chwilę nie wolno zapominać, co się mówi lub robi. - Coś podobnego! - Miała w tej chwili dziwny wyraz twarzy, na wpół zirytowany, na wpół mile podniecony. - Sama nie rozumiem, czemu o tym wcześniej nie pomyślałam. Cóż! Mówią, że miłość zawsze znajdzie jakiś sposób, ale... do diabła. Wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia, prawda? Czy mogę dostać jeszcze jednego drinka? Krótko przed kolacją wsunięto im pod drzwi kabiny ozdobnie wydrukowane zaproszenie do stołu kapitańskiego. Przedyskutowali problem, czy Pug powinien się pojawić w mundurze, i zdecydowali, że nie. Okazało się, że zrobili właściwie. Siedzący przy stole oficer z niemieckiego okrętu podwodnego, niewysoki i milczący jak Pug, był w brązowym garniturze. Kapitan, sztywny mężczyzna z brzuszkiem, w zapiętym na wszystkie guziki mundurze marynarki handlowej, mrugając niebieskimi oczami w tłustej, opalonej twarzy, zasypywał panie ciężkawymi żartami kulawą angielszczyzną lub płynną niemczyzną. Od czasu do czasu podnosił palec, a wtedy steward we fraku przyskakiwał do jego boku. Kapitan wydawał parę warknięć, a steward ruszał nerwowo z kopyta, z przerażoną twarzą i powiewającymi połami fraka, nerwowo gestykulując w stronę kelnerów. Stół ozdobiony był wazą z przepięknymi, biało-szkarłatnymi storczykami. Potrawy doskonałe i obfite. Wielki wybór win zaniepokoił Puga, gdyż Rhoda, co się w jej stanie podniecenia zdarzało, mogła wypić zbyt wiele. Ale tym razem dużo jadła, piła nie więcej niż zwykle, a kapitana wręcz oczarowała, przekomarzając się z nim w płynnej niemczyźnie. Po lewej stronie Henry'ego siedziała żona oficera z okrętu podwodnego, blondynka w głęboko wydekoltowanej, ukazującej większą część mlecznobiałych piersi, zielonej szyfonowej sukni. Gdy Pug ją spytał, czy kiedykolwiek grała w filmie, zaskoczona wybuchnęła serdecznym śmiechem. Na prawo zaś siedziała drobna angielska dziewczyna w szarych tweedach, córka Alistaira Tudsbury'ego. Tudsbury, mierzący sześć stóp i dwa cale, z ogromnym brzuchem, potężnym kasztanowatym wąsem, wypukłymi oczami, grubym nosem pokrytym czerwonymi żyłkami, krzaczastymi brwiami, tubalnym głosem i grubymi szkłami okularów, brytyjski radiowiec i korespondent, był przy stole jedyną rzeczywistą osobistością. Do stołu przyszedł zanosząc się od śmiechu i nadal śmiał się w odpowiedzi na wszystko, co do niego mówiono, i prawie ze wszystkiego, co sam mówił. Był bardzo brzydki, a sposób, w jaki się ubierał - rdzawy, włochaty garnitur, fantazyjna koszula i ogromna zielona muszka - niewiele tonował jego brzydotę. W grubych, serdelkowatych palcach nieustannie trzymał palącego się papierosa. Można by raczej oczekiwać, że będzie to fajka albo długie czarne cygaro. Ale on wolał malutkie w porównaniu z jego łapskami, papierosy, które odkładał tylko wtedy, gdy brał do rąk nóż i widelec. Choć wysilano się na przyjacielski ton, biesiadnicy czuli się skrępowani. Nikt nie wspominał o polityce, wojnie czy nazistach. Nawet o książkach czy sztukach teatralnych mówiono ostrożnie. Co pewien czas zapadało milczenie i słychać było tylko skrzyp i postękiwanie wolno kołyszącego się statku. Victor Henry i podwodniak otaksowali się kilkakrotnie wzrokiem, ale nie wymienili ani słowa. Pug próbował trochę zabawić siedzącą obok niego Pamelę, córkę Tudsbury'ego, ale w rezultacie uzyskał tylko nieśmiały uśmiech. Podczas deseru, odwracając się od blondynki, nieustannie wychwalającej jego kulawą niemczyznę, spróbował raz jeszcze: - Jest pani, jak sądzę, na szkolnych wakacjach? - Mniej więcej na stałe. Mam dwadzieścia osiem lat. - Doprawdy? Hm. Przepraszam. Myślałem, że jest pani w wieku mojej córki. Ma dziewiętnaście. - Nic nie odpowiedziała, więc Victor kontynuował: - -Mam nadzieję, że uzna pani moją niezręczność za komplement. Czyż kobiety nie wolą uchodzić za młodsze niż są? - Ach, wielu mężczyzn popełnia ten błąd, komandorze. To dlatego, że podróżuję z ojcem. Ma bardzo osłabiony wzrok. Pomagam mu w pracy. - Musi być bardzo interesująca. - Zależy od tematu. Dzisiaj to ciągle ta sama, kręcąca się w kółko płyta. Uda się małemu włóczędze czy nie? Wypiła łyk wina. Komandora zatkało. "Mały włóczęga" to przecież Charlie Chaplin, a w oczywistej przenośni Hitler. Chciała przez to powiedzieć, że jedynym problemem zaprzątającym ojca jest to, czy Hitler rozpęta wojnę. Nie zniżając głosu, używając zwrotu niezrozumiałego dla niemieckich uszu, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy, potrafiła nie tylko poruszać zakazany temat, ale do tego przy kapitańskim stole na Bremen wyrazić bezbrzeżną pogardę dla dyktatora Niemiec. Po szczęśliwej nocy drugiego miesiąca miodowego Pug Henry wyszedł na chłodny o wczesnym poranku pokład słoneczny. Z pół tuzina spacerowiczów posuwało się kołyszącym krokiem, z minami ludzi głęboko zaabsorbowanych i zadowolonych z siebie. Komandor obliczył, że pięciokrotne okrążenie statku równa się jednej mili, i zamierzał zrobić takich rundek piętnaście do dwudziestu. Okrążywszy rufę w kierunku lewej burty, ujrzał w oddali, że mała Tudsbury idzie mu naprzeciw, wymachując ramionami i kołysząc się w biodrach. Miała na sobie tę samą szarą sukienkę co wczoraj. Wyminęli się wymieniając ukłony i uśmiechy, a po pewnym czasie po przeciwnej stronie statku powtórzyli ten sam rytuał. Przy trzecim spotkaniu komandor zawrócił, mówiąc: - Pozwoli pani, że się przyłączę. - Dziękuję, oczywiście. Głupio się czuję, przygotowując uśmiech już z odległości czterdziestu stóp. - Czy pani ojciec nie lubi spacerować przed śniadaniem? - Nienawidzi jakiegokolwiek fizycznego wysiłku. Jest silny jak byk i nie sprawia mu żadnej różnicy, co robi. Zresztą w tej chwili mój biedny Gaduła ma lekki atak podagry. To jego przekleństwo. - Gaduła? Roześmiała się. - Na drugie imię ma Talcott. Od czasów szkolnych jest "Gadułą" dla przyjaciół. Łatwo zgadnąć, dlaczego. Dziewczyna maszerowała szybko. W pantoflach na płaskim obcasie była bardzo niska. Zerknęła na komandora w górę. - A gdzie pana żona? Też nie lubi spacerować? - Lubi długo spać. I w żadnym razie nie przejdzie piechotą do pobliskiego sklepu, mogąc pojechać samochodem albo zawołać taksówkę. No więc, jakiego zdania jest naprawdę pani ojciec? Czy uda się małemu włóczędze? Pameli w widoczny sposób sprawiło przyjemność, że zapamiętał jej słowa. Roześmiała się i bystro spojrzała na komandora. - Niezwykle odważnie oświadczył, że czas to pokaże. - A pani co sądzi? - Ja? Ja po prostu przepisuję to, co on sądzi. Na specjalnej przenośnej maszynie z powiększoną czcionką. - Wskazała gestem w stronę trzech maszerujących obok i głęboko wdychających powietrze germańskich matron w skrojonych przez krawca kostiumach. - Wiem tylko, że czuję się nieswojo, płynąc na ich statku. - Zdaje się, że ostatnio wyszła książka pani ojca. Chyba gdzieś widziałem recenzję. - Owszem. W rzeczywistości to zebrane w całość jego komentarze z radia. - Chciałbym ją przeczytać. Pisarze przejmują mnie grozą. Napisanie paru sensownych słów to dla mnie ciężki trud. - W bibliotece okrętowej jest egzemplarz. Posłał mnie tam, bym sprawdziła. - Jej uśmiech przypominał Madeline, gdy złapała ojca na zarozumialstwie czy pretensjonalności. Henry pomyślał, że chciałby, aby Warren mógł poznać tę dziewczynę albo kogoś do niej podobnego. Ubiegłego wieczoru, siedząc przy gadatliwej blondynce z obfitym biustem, nie zwrócił na Pamelę większej uwagi. Ale teraz uznał, że zarumieniona od porannego powietrza, wygląda jak prawdziwa angielska dama. Owal twarzy w kształcie serca, jak na portretach Gainsbourougha czy Romneya, wąskie wargi, wyraziste, szeroko rozstawione, szarozielone oczy, prosty, wąski nos, gęste kasztanowate włosy. Skórę twarzy i rąk miała aksamitną. Po prostu dziewczyna dla Warrena, śliczna i bystra. - Pan robi jeszcze jedną turę? Ja kończę tutaj - powiedziała, zatrzymując się przy podwójnych drzwiach. - Jeśli będzie pan czytał jego książkę, komandorze Henry, proszę chodzić z nią pod pachą. Gaduła będzie uszczęśliwiony i pokocha pana nad życie. - Co go to może obchodzić? Przecież jest sławny. - Będzie obchodzić. Boże, jak ich to wszystkich obchodzi. - Zrobiła niezgrabny gest i znikła za drzwiami. Po samotnym śniadaniu Pug poszedł do biblioteki. Był tam tylko bardzo młody steward. Półki pełne były niemieckich książek o wojnie światowej. Uwagę Puga przyciągnął tytuł "U-booty, 1914-18Ď". Zasiadłszy w skórzanym fotelu zaczął uważnie czytać rozdział omawiający taktykę amerykańskich niszczycieli. Wkrótce usłyszał skrobanie piórem. Przy biureczku, niemal w zasięgu ręki, z pochyloną, krótko ostrzyżoną głową, siedział oficer z niemieckiego okrętu podwodnego i pisał. Pug nie zauważył, kiedy podwodniak wszedł i usiadł. Grobke uśmiechnął się i wskazał piórem książkę o u-bootach. - Wspomina pan dawne czasy? - Cóż, byłem na niszczycielach. - A ja głęboko w dole. Być może nie po raz pierwszy krzyżują się nasze ścieżki. - Grobke mówił po angielsku z lekkim, nawet dość przyjemnym niemieckim akcentem. - Możliwe. Pug odłożył na półkę tom o u-bootach i wziął książkę Tudsbury'ego. Niemiec zaproponował: - Może przed kolacją moglibyśmy wypić drinka i wymienić opinie o roku tysiąc dziewięćset osiemnastym na Atlantyku? - Z przyjemnością. Komandor miał zamiar najpierw poczytać Tudsbury'ego na leżaku pokładowym, a następnie popracować w kabinie. Wiózł ze sobą grube tomiska na temat niemieckiego przemysłu, polityki i historii i zamierzał przeryć się przez nie w drodze na placówkę. Podręczniki i informacje wywiadu były dobrze opracowane, ale Pug lubił szukać danych na własną rękę. Sprawiało mu przyjemność, gdy w grubym tomie o szczególnie odpychającym wyglądzie znajdował wyjątkowo interesujący szczegół. Publikacje zawierały zaskakujące rzeczy, ale mało było dość bystrych i cierpliwych oczu, by je dostrzec. Przecięta dziobem fala odsuwała się kipielą, jak wielka litera "V" z białej piany, rozpostarta na ciemnej, słońcem rozświetlonej toni morza. Bremen kołysał się jak pancernik. Pug rzucił okiem na cienką smugę dymu z kominów i na morze. Wiatr północno-wschodni szybkości piętnastu węzłów, szybkość statku - osiemnaście, stan morza - cztery, na lewej tylnej ćwiartce na kursie, tam gdzie gromadzą się cumulonimbusy, deszcz i szkwał - ocenił. Ogarnęła go nostalgia. Upłynęły już cztery lata, odkąd służył na morzu; jedenaście, odkąd otrzymał dowództwo! Wdychając morskie powietrze stał przy refingu dziobowym, oparty o żurawik łodzi ratunkowej. Minęła go czwórka niewątpliwych Żydów - dwa małżeństwa w średnim wieku w doskonale skrojonych, sportowych strojach, pogrążone w wesołej rozmowie. Zniknęli za nadbudówką. Patrząc za nimi, usłyszał nagle tubalny głos Tudsbury'ego: - Hej tam, komandorze, dowiaduję się, że o bladym świcie spacerował pan z moją Pam. - Witam. Czy zauważył pan tych ludzi, którzy właśnie przeszli? - Tak. Żydów nie sposób zrozumieć. Coś takiego, czy to moja książka? Wzruszające. Ile pan już przeczytał?, - Właśnie wziąłem ją z biblioteki. Tudsbury zrobił smutną minę. - Co? Nie kupił jej pan? Do diabła ze wszystkimi bibliotekami. Teraz pan ją przeczyta, a ja na tym nie zarobię ani grosza. - Ryknął śmiechem i postawił na relingu stopę w zielonej pończosze. Miał na sobie luźny strój golfowy koloru marengo i zielony szkocki beret pomponem. - To słaba książka, prawdę mówiąc lipa, ale na moje szczęście w pańskim kraju sprzedaje się dobrze. Jeżeli w ostatnim roku czy dwóch nie wysłuchiwał pan moich banialuków w eterze, znajdzie pan kilka interesujących ustępów. Przypiski do historii. Ten kawałek o wjeździe Hitlera do Wiednia jest naprawdę nie najgorszy. Co za czasy, w których przyszło nam żyć, komandorze. Rozgadał się o aneksji Austrii w takim samym tonie, jakim mówił w radio: człowieka pewnego siebie, dobrze poinformowanego, pełnego pogardy dla demokratycznych polityków i żartobliwie snującego ponure prognozy. Specjalnością Tudsbury'ego były przepowiednie, że najprawdopodobniej cały świat spłonie w wielkim pożarze, ale przynajmniej będzie to dobre przedstawienie. - Czy potrafisz wyobrazić sobie, drogi komandorze, ten straszny i dziwaczny triumf, na któryśmy mu pozwolili? Widziałem to na własne oczy. To było coś, powiadam ci, prosto z Plutarcha! Kompletne zero, bez wykształcenia, z byle jakiej rodziny; w wieku lat dwudziestu wywalony ze szkoły, włóczęga, wykolejeniec, przez pięć lat brudny, obdarty tramp w łachmanach w wiedeńskim domu noclegowym - wiedziałeś o tym, Henry? Czy wiesz, że przez pięć lat ten Führer był zwykłym "lumpem", dzielącym wstrętną norę z paczką innych rozbitków życiowych, żyjący z dobroczynnych zupek, i to nie dlatego, by panował kryzys; Wiedeń był wówczas bogatym, kwitnącym miastem, ale dlatego, że był nieudolnym, sennym, leniwym nieudacznikiem. Historyjka, że Hitler był malarzem pokojowym, to bzdura. Owszem, udało mu się sprzedać parę ręcznie malowanych pocztówek, ale mając dwadzieścia sześć lat był zwykłym, szlifującym bruki włóczęgą i obibokiem. Następnie przez cztery lata żołnierzem w armii niemieckiej, frajtrem, ordynansem - poniżające zajęcie dla człowieka o choćby minimalnej inteligencji. A mając lat trzydzieści leżał zagazowany w szpitalu wojskowym, bez grosza i zdemobilizowany. Taka jest przeszłość Führera. A potem... - Nagły ryk syreny okrętowej. zagłuszył Tudsbury'ego, który już wpadł w rytm swoich przemówień radiowych. Skrzywił się, po czym zaśmiał i kontynuował: - A potem, cóż się zdarzyło? Oto ten sam szpetny, nieokrzesany, ckliwy, ciemny, przesądny, na wpół szalony, drobny łajdak wyskoczył ze szpitalnego łóżka i w ciągu dziesięciu lat wdrapał się na samą górę spragnionego odwetu niemieckiego narodu. Cudzoziemiec, Henry! Był Austriakiem. Aby mógł stanąć do wyborów jako kontrkandydat Hindenburga, sfałszowano jego dokumenty obywatelstwa! A ja na własne oczy widziałem, jak ten człowiek przejeżdżał triumfalnie ulicami Wiednia jako jedyny dziedzic połączonych tronów Habsburgów i Hohenzollernów. Tego samego Wiednia, w którym sprzedawał pocztówki i zdychał z głodu! - Tudsbury ryczał z wściekle wytrzeszczonymi oczami. Victor uśmiechnął się, a szeroko rozwarte z rozognienia oczy Tudsbury'ego nagle zmieniły wyraz; nastąpił wybuch rubasznego śmiechu. - O-ho-ho-ho! Myślę, że to naprawdę zabawne, gdy się o tym wszystkim pomyśli. Ale ta groteskowa fantazja okazuje się centralnym wydarzeniem naszej epoki. Henry uśmiechał się, ponieważ większa część tej tyrady niemal słowo w słowo pochodziła z książki Tudsbury'ego, którą trzymał pod pachą. - Przecież to stara bajeczka: "Zaszyj dziurkę, póki mała" - powiedział. - Wasi politykierzy mogli powstrzymać wcześniej tego małego, zwariowanego bękarta bez żadnego trudu. Ale się nie ruszyli. No, to teraz mają problemy. A propos, dokąd pan jedzie? Też do Berlina? Dziennikarz potwierdził: - Prostata naszego berlińskiego korespondenta wybrała sobie niezręczny moment, by się odezwać. O-ho-ho-ho! Doktor Goebbels oświadczył, że mogę go zastąpić. Zdumiewające! Od czasów Monachium byłem w Trzeciej Rzeszy persona non grata. Bez wątpienia za parę tygodni dostanę kopa w mój wielki zadek. Ale z jakichś powodów w tym miesiącu szkopy są miłe dla Anglików. Prawdopodobnie liczą, że się nie ruszymy, gdy będą załatwiać Polaków. I zapewne tak będzie, tak będzie. Torysi to ugrzecznieni, zasługujący na pogardę kunktatorzy. Arystokratyczni tchórze - tak ich nazywał Lloyd George. Z wyjątkiem jednego Churchilla, który jest zupełnie inny. Amerykański komandor porucznik i niemiecki oficer z u-bootu zaczęli się co wieczór spotykać w barze przed obiadem. Henry doszedł do wniosku, że jego obowiązkiem jest wyciągnąć z Niemca co się da. Takie samo zadanie miał zapewne Grobke. Był to zawodowiec do szpiku kości, specjalista od inżynierii okrętowej i prawdziwy marynarz. Bez skrępowania opowiadał o urządzeniach technicznych współczesnych u-bootów, a nawet wyznał, że mają problemy z torpedami. W tym zakresie Henry był ekspertem, ale zabierał głos z wielką ostrożnością. Grobke, pełen gryzącej pogardy wobec polityków, podobny był pod tym względem do wszystkich amerykańskich oficerów floty. O nazistach wyrażał się złośliwie i mówił o nich takie rzeczy, że jego żona, kiedy była obecna przy rozmowie, rzucała mu ostrzegawcze spojrzenia. Pewnego wieczoru, gdy komandor siedział z Tudsburym na kanapie w głównym salonie statku, przyglądając się tańczącym, dziennikarz odezwał się: - Fraternizuje się pan ze szkopem. - Po linii mego zawodu. Wątpię, czy Grobke jest hitlerowcem. - Och, ci faceci z łodzi podwodnych są podobni wszystkim innym Niemcom. - Nie lubi pan Niemców. - Wie pan, pogadamy o tym za miesiąc. Jeżeli mnie do tej pory nie wywalą. - Oczywiście, nie potępiam pana. Swego czasu nieźle zaleźli wam za skórę. - Nie bardziej niż my im. Chyba jednak pamięta pan, że wygraliśmy wojnę. - Zamilkł na chwilę, po czym kontynuował: - Zniszczyłem sobie wzrok pod Amiens, gdzie przełamaliśmy front. Byłem dowódcą batalionu czołgów i zostałem zagazowany. Ale, w sumie, warto było być przy tym, jak szkopy dają nogę. Długo czekaliśmy na to. Kapitan Bremen tańczył z Rhodą. Jak na człowieka tak otyłego, zadziwiająco lekko wycinał hołubca na swych długich nogach. Rhoda promieniała radością. Pug był z tego zadowolony, bowiem zazwyczaj tańczyła z bardzo wysokim, młodym, płowowłosym oficerem o błyszczących niebieskich oczach. Choć cały w ukłonach, w tańcu przytulał ją jednak zbyt blisko. Gdy Pug zrobił uwagę na ten temat, Rhoda odcięła się krótkim warknięciem, że mąż całą podróż tkwi z nosem w książkach. Zamilkł więc, bo odkąd wsiedli na statek, była, ogólnie biorąc, dla niego miła i nie chciał tego psuć. Kapitan odprowadził Rhodę na miejsce. Wróciła też Pamela, która bez przekonania starała się naśladować na parkiecie swego partnera, wymachującego rękami i podskakującego, amerykańskiego studenta. - Muszę zaopatrzyć się w laskę i białą perukę - oświadczyła. - Gdy odmawiam, chłopcy są zupełnie wstrząśnięci, a ja prawie nie umiem tańczyć. A gdy przychodzi do Lindy Hop... Orkiestra odezwała się znowu. Do Rhody zbliżył się jej młody oficer w niepokalanie białym mundurze ze złotem. Pug skrzywił się niezadowolony. Dostrzegł to kapitan i gdy oficer podszedł bliżej, mruknął parę słów, które zagłuszyła orkiestra. Młody człowiek zatrzymał się jak wryty, zrobił w tył zwrot i wypadł z salonu. Do końca podróży więcej go nie widziano. Uśmiechnięta Rhoda, już gotowa wstać z miejsca, zdumiała się, widząc tę niezwykłą ucieczkę młodego Niemca. Pug powstał. - Zatańczymy? - Co? - odparła gniewnie. - Nie, dziękuję. Pug wyciągnął rękę do panny Tudsbury. - Pamela? Zawahała się. - Mam nadzieję, że nie tańczysz Lindy Hop? - Pug wybuchnął śmiechem. - Bo z Amerykanami nigdy nic nie wiadomo. Tańczyła ciężko, z wyraźnym brakiem doświadczenia. Pugowi sprawiał przyjemność jej przepraszający wyraz twarzy i zakłopotany uśmiech, gdy zdarzyło się jej nadepnąć mu na nogę. - To panu nie może sprawiać przyjemności - powiedziała. - Sprawia. Czy zamierzacie wracać do Stanów Zjednoczonych? - Jeśli ojca wyrzucą z Niemiec, co wydaje się nieuchronne, przypuszczam, że tak. Czemu pan pyta? - Mam syna w twoim wieku z doskonałą opinią służbową i - przeciwieństwie do mnie - wysokiego i przystojnego. Pamela skrzywiła się. - Zawodowy marynarz? Nigdy. W każdym porcie inna dziewczyna. Ostatniego wieczoru na stole kapitańskim przed każdą z pań stały białe orchidee, a pod nimi puderniczki z białego złota. Pito szampana kolejkę za kolejką i wreszcie pojawiły się tematy polityczne. Wszyscy zgodzili się, że w naszej epoce i naszych czasach wojna jest głupim, rujnującym sposobem rozstrzygania sporów, szczególnie między tak rozwiniętymi krajami, jak Anglia, Francja i Niemcy. - Wszyscy jesteśmy z jednego gniazda, z północnej Europy - oświadczył Tudsbury. - Smutna to rzecz, gdy bracia dają się poróżnić. Kapitan kiwał głową z uszczęśliwioną miną. - Zawsze to mówiłem! Gdybyśmy tylko trzymali się razem, nigdy by nie było następnej wojny. Przeciw takiej potędze bolszewicy nie śmieliby wystąpić. A kto prócz nich chce wojny? Wszyscy na sali mieli papierowe kapelusze i rzucali serpentyny. Pug zauważył, że siedzący przy pobliskim stole Żydzi bawią się równie dobrze, jak wszyscy pozostali, uprzejmie obsługiwani przez uśmiechniętych niemieckich kelnerów. Kapitan podążył spojrzeniem za wzrokiem Puga i na jego surowej twarzy ukazał się jowialny uśmiech wyższości. - Widzi pan, komandorze? Na pokładzie Bremen są tak samo mile widziani, jak ktokolwiek inny, i tak samo obsługiwani. Wieści na ich temat są wprost fantastycznie przesadzone. - Zwrócił się do dziennikarza: - Mówiąc między nami, czy wy, żurnaliści, nie jesteście odrobinę odpowiedzialni za pogarszanie się sytuacji? - No cóż, kapitanie - odrzekł Tudsbury - jak pan wie, dziennikarze zawsze szukają nowych tematów. A dla ludzi żyjących poza granicami Niemiec jedną z nowości o waszym rządzie jest jego stosunek do Żydów. I tak to się kręci. - Tudsbury ma trochę racji, kapitanie - wtrącił się Grobke, opróżniając kieliszek wina. - Dziś, gdy mówi się o Niemczech, cudzoziemcy myślą tylko o Żydach. To była niefortunna polityka. Bez przerwy o tym mówię. O tym i o wielu innych sprawach. - Zwrócił się do komandora. - Ale czy to takie ważne w porównaniu z osiągnięciami Führera? Niemcy znowu żyją, i to jest najświętsza prawda. Ludzie mają pracę, mają co jeść i gdzie mieszkać. I mają zapał! Już choćby to tylko, co Hitler zrobił dla naszej młodzieży, jest wręcz niewiarygodne. Kapitanowi Bremen rozbłysły oczy. Entuzjastycznie kiwał głową, wołając "Ja! ja!" Grobke ciągnął dalej: - Za Republiki Weimarskiej młodzież buntowała się, wstępowała do partii komunistycznej, oddawała się perwersjom seksualnym i narkomanii. To było straszne! Teraz pracuje albo ćwiczy, albo służy w wojsku. Jest szczęśliwa! Moja załoga też jest szczęśliwa. Nie może pan sobie wyobrazić, jak nisko za Republiki stało morale floty. - Uderzył pięścią w stół. - Wie pan co, Victor? Proszę przyjechać z wizytą do naszej eskadry w bazie łodzi podwodnych w Świnoujściu. Proszę to zrobić! Jest pan człowiekiem, któremu wystarczy spojrzeć na port wojenny i załogę okrętu, by zrozumieć, co się tam dzieje! To panu otworzy oczy. Przyjedzie pan? Wszyscy przy stole zwrócili się w oczekiwaniu do komandora, który zastanawiał się przez chwilę. Przyjęcie takiego zaproszenia zobowiązywało do wystąpienia z podobną propozycją wobec niemieckiego attache morskiego w Waszyngtonie. Czy marynarka wojenna była skłonna wymienić z nazistowskim reżimem wizyty w bazach łodzi podwodnych? Decyzja nie należała do Puga. Najpierw musiał zameldować o tym do Waszyngtonu i działać zgodnie z odpowiedzią. - Chciałbym - odrzekł. - Może uda się nam tego dopiąć. - Powiedz pan, że się zgadzasz. Zapomnij o formalnościach! - Grobke szeroko rozłożył ręce. - To moje osobiste zaproszenie dla pana, marynarza do marynarza. Dowództwo u-bootów ma cholernie mały budżet, lecz my jesteśmy materialnie niezależni. Może pan nas odwiedzić bez żadnych zobowiązań. Tym już ja się zajmę. - Zaproszenie oczywiście mnie nie może dotyczyć? - spytał Tudsbury. Grobke zawahał się i na koniec roześmiał. - Czemu nie? Jedź z nami, redaktorze. Im lepiej Brytyjczycy będą wiedzieli, czym dysponujemy, tym bardziej to ich uchroni przed błędami pochopnych decyzji. - Oto więc - oświadczył kapitan - być może przy moim stole został dokonany mały, ale ważny kroczek ku pokojowi. Czuję się zaszczycony i z tej okazji natychmiast napijemy się jeszcze szampana. I tak goście przy kapitańskim stole Bremen na kilka minut przed północą zgodnie wznieśli toast za pokój. Statek zaś zwalniał, zbliżając się do świateł błyszczących na wybrzeżu nazistowskich Niemiec. W jasnym świetle dnia Bremen płynął pomiędzy dwoma niskimi, trawiastymi brzegami szerokiej rzeki, jak pociąg po szynach. Pug stał przy relingu pokładu słonecznego, smakując dobrze mu znaną przyjemność oglądania lądu po rejsie. Rhoda została w kajucie, warcząc na wszystkich w typowym dla niej napadzie złego humoru. Gdy podróżowali razem, Rhoda cały bagaż pakowała z miną męczennicy. Pug doskonale radził sobie z pakowaniem sam; ale Rhoda twierdziła, że potem nigdy nie można niczego znaleźć. - O tak, ten kraj wygląda uroczo - oświadczył Tudsbury, zbliżając się, by rozpocząć przemówienie na temat rozpościerającego się przed nimi pejzażu. - Między Bremerhaven i Berlinem ujrzysz mnóstwo ślicznych, północnoniemieckich miasteczek. Ciężkie budynki o zrębie drewnianym, wypełnionym cegłą, jakże podobne do angielskich z epoki Tudorów. To fakt, że między Anglią i Niemcami wiele jest więzi i podobieństw. Oczywiście wiesz, że Kaiser był wnukiem królowej Wiktorii i że nasza rodzina królewska przez długi czas mówiła tylko po niemiecku? A przecież, ogólnie biorąc, Niemcy są bardziej nam obcy niż Eskimosi. - Ryknął śmiechem i mówił dalej, obejmując całe wybrzeże jednym gestem tłustej dłoni. - Tak, tu w sercu Europy siedzą Niemcy, ci nasi kłopotliwi stryjeczni bracia, sarkając, kipiąc złością i co pewien czas rzucając się we wszystkich kierunkach z ohydnym rykiem. Wynurzają się właśnie z tych ślicznych miasteczek, z tego bajkowego krajobrazu, z czystych, pięknie urządzonych miast - poczekaj, aż zobaczysz Kolonię, Norymbergę, Monachium, nawet Berlin czy Hamburg. Ci uprzejmi, niebieskoocy miłośnicy muzyki nagle rzucają się na ludzi, żądni krwi. To staje się nieco denerwujące. A teraz mają Hitlera, który podgrzewa ich na nowo do gorączki. Może się zdarzyć, że wy, Amerykanie, będziecie musieli nam pomagać jeszcze bardziej niż zeszłym razem. Bo nas, a także Francuzów, mocno wtedy wyczerpali. Nie uszło uwagi komandora, że przemowy Tudsbury'ego, tak czy inaczej, zawsze zdążały w kierunku tematu wojny Stanów Zjednoczonych z Niemcami. - Raczej się tego nie spodziewam. Mamy na głowie Japończyków. Rozbierają Chiny na części i mają pierwszorzędną marynarkę wojenną rosnącą z każdym miesiącem. Jeśli uda się im zmienić Pacyfik w japońskie jezioro i dalej robić co chcą na kontynencie azjatyckim, za pięćdziesiąt lat mogą być panami świata. - Żółte niebezpieczeństwo - odparł Tudsbury, wystawiwszy koniec języka z kącika ust. - To sprawa faktów i liczb - odparł Henry. - Ile ludności ma cała Europa? Paręset milionów? Japonia panuje już prawie nad miliardem. Japończycy są pracowici jak Niemcy, a nawet bardziej. W ciągu paru pokoleń, wyszedłszy z papierowych domków i zrzuciwszy jedwabne kimona, doszli do tego, że pobili Rosję. To zadziwiający ludzie. W porównaniu z tym, co nas czeka w Azji, ta cała afera z Hitlerem wygląda na małą, podwórkową bójkę psa z kotem. Tudsbury zerknął na niego niechętnie. - Prawdopodobnie nie doceniacie Niemców. - Może właśnie wy ich przeceniacie. Czemu u diabła ani wy, ani Francuzi nie interweniowaliście, gdy zajmowali Nadrenię? Złamali traktat. W tym momencie mogliście wkroczyć i powiesić Hitlera. Wtedy nie wymagało to wysiłku większego niż wypad do damskiej sypialni. - Ach, odwieczna mądrość przewidywań po fakcie. Nie żądaj, abym bronił naszych polityków. To była kompletna klęska, całkowite załamanie nerwów i zdrowego rozsądku. W roku trzydziestym szóstym pisałem i mówiłem tak, jak wy teraz. Podczas Monachium byłem bliski samobójstwa. Relacjonowałem to wszystko. Czechosłowacja! Ogromny łańcuch potężnych fortyfikacji, głęboko wbitych w podbrzusze Niemiec. Pięćdziesiąt doborowych dywizji rwących się do walki. Drugi pod względem potencjału przemysł wojenny na świecie. Rosja i nawet Francja wreszcie zdecydowane do oporu i walki. I Anglik, ten właśnie Anglik! - pełznący na brzuchu przez pół Europy, by wręczyć Hitlerowi na półmisku Czechosłowację. - Tudsbury zaśmiał się gorzko i zaciągnął się dymem z papierosa. - Nie wiem, może demokracja nie pasuje do epoki industrializacji. Ale jeśli ma przeżyć, uważam, że Amerykanie muszą wziąć na siebie to przedsięwzięcie. - Dlaczego? Dlaczego w kółko to powtarzasz? Obliczenia dowodzą, że wy z Francuzami nadal możecie spuścić Niemcom paskudne lanie. Czy tego nie rozumiecie? Siła robocza, siła ognia, stal, ropa naftowa, przemysł - jakkolwiek byś to liczył, jesteście silniejsi. Mają chwilową, niewielką przewagę w powietrzu, ale mają także na karku Związek Sowiecki. To nie byłby taki spacerek, jak rok czy dwa temu, ale z bilansu wynika, że możecie liczyć na wygraną. - Niestety, oni mają przywódców. Mocna dłoń klepnęła Victora w ramię, a głos zabarwiony ironią powiedział: "Heil Hitler". Ernest Grobke stał w podniszczonym, wymiętym mundurze niemieckiej marynarki wojennej. Wraz z mundurem przybrał surowy wyraz twarzy i wyprostowaną postawę. - A więc, panowie, otośmy przybyli. Victor, gdybym pana już nie zobaczył w tym zamęcie, jak się mogę skontaktować? Przez ambasadę? - Oczywiście. Biuro attache morskiego. - Ach, prawda - przypomniał Tudsbury - nasza mała wycieczka do Świnoujścia! Cieszę się, że nie zapomniałeś. - Zrobię, co będę mógł, aby włączyć i pana - odrzekł chłodno Grobke. Z ukłonami i strzelaniem obcasów wymienił z nimi uściski dłoni i odszedł. - Idź pożegnać się z Pamelą - przypomniał dziennikarz. - Jest na dole, pakuje się. - Chętnie. - Pug zeszedł z pokładu wraz z dziennikarzem, który podpierał się laską. - Chodzi mi po głowie myśl wydania ją za mego syna. - O, doprawdy? - Tudsbury rzucił mu zza okularów kpiące spojrzenie. - Ostrzegam cię, to kłopotliwa osóbka. - Co takiego? W życiu nie spotkałem milszej i łagodniejszej dziewczyny. - Cicha woda. Ostrzegam. `ty 4 Ledwie państwo Henry przybyli do Berlina, a już zostali zaproszeni na spotkanie z Hitlerem. W ambasadzie powiedziano im, że to wyjątkowo szczęśliwy przypadek. Niezbyt często wydawano w Kancelarii Rzeszy przyjęcia tak wielkie, by obejmowały także attaches wojskowych. Aby wyciszyć gadaninę o wojnie, Führer wyjechał poza Berlin. Wrócił tylko z okazji wizyty premiera Bułgarii. W biurze komandora Henry'ego nagromadziły się stosy pilnych papierów, studiował więc protokół przyjęć nazistowskich tylko w kradzionych chwilach. Rhodę natomiast ogarnęło dwudniowe szaleństwo na tle stroju oraz fryzury, która - jak zapewniała - została kompletnie zrujnowana przez kretyńskiego fryzjera w hotelu Adlon (Pug był zdania, że wygląda mniej więcej tak jak zawsze). Nie przywiozła sukien choćby w najmniejszym stopniu stosowanych na wiosenne, oficjalne popołudniowe przyjęcie. Czemu nikt jej nie uprzedził? Na trzy godziny przed przyjęciem Rhoda nadal szalała po całym Berlinie, krążąc samochodem ambasady od jednego sklepu do drugiego. Wpadła do pokoju hotelowego ubrana w różową jedwabną suknię ze złotymi guzikami i złotą tiulową bluzkę. - Jak wyglądam? - warknęła. - Sally Forest mówi, że Hitler lubi różowy kolor. - Znakomicie! - Victor był zdania, że suknia jest okropna i zdecydowanie zbyt duża, ale nie był to stosowny moment, by mówić prawdę. - No, no! Gdzie udało ci się to znaleźć? Na ulicy powiewały długie, pionowe chorągwie z grubej bawełnianej tkaniny: czerwień z czarną swastyką w białym kole. Na przemian z nimi wisiały krzykliwe flagi bułgarskie. W drodze do Kancelarii zobaczyli morze trzepoczącej czerwieni, przeplatanej tuzinami nazistowskich emblematów partyjnych, wzorowanych na godłach rzymskich legionów: długie drzewce ze stylizowanymi złotymi orłami, siedzącymi na wieńcach ze swastyką w środku, pod nimi zaś, zamiast rzymskiego SPQR (SPQR (łac.) - Senatus Populusque Romanus - senat i naród rzymski), litery NSDAP. Ujrzawszy je przez okno samochodu, Rhoda spytała: - Co, na miły Bóg, oznacza NSDAP? - Narodowo-Socjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza - odrzekł Pug. - Czy tak się nazywają naziści? Ależ zabawne! W pełnym brzmieniu zalatuje to komunizmem. - Oczywiście. Hitler doszedł do władzy jako najczerwieńszy radykał. - Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałam. Myślałam, że on jest przeciw tym bzdurom. Kompletna gmatwanina, mam na myśli politykę europejską, ale uważam, że to wszystko jest strasznie emocjonujące. W porównaniu z tym Waszyngton jest mdły i nudny. Nowa Kancelaria Rzeszy absurdalnie skojarzyła się Henry'emu z nowojorską salą widowiskową w Radio City. Luksusowy chodnik dywanowy, długie szeregi czekających gości, wysokie stropy, ogromne powierzchnie błyszczącego marmuru, przesadnie wielkie przestrzenie, krzykliwie umundurowani funkcjonariusze ustawiający zaproszonych w kolejności - wszystko to razem ukazywało, jak wysilano się, by nadać wnętrzu wyraz dostojeństwa. Efekt zaś był teatralny, wulgarny i wymuszony. Ale tu była siedziba rządu jednej z potęg europejskich, a nie sala kinowa. Urzędnik w niebieskim mundurze zapytał Puga o nazwisko i wolno posuwająca się kolejka gości poniosła państwa Henry w stronę Führera, daleko w głąb sali. Esesmani ze straży przybocznej Hitlera dobrani byli jak chórzyści zespołu rewiowego: wszyscy w czarno-srebrnych mundurach, czarnych butach z cholewami, barczyści blondyni z falującymi włosami, białymi zębami, opaloną cerą i niebieskimi oczami. Niektórzy z uprzejmym uśmiechem kierowali ruchem gości, inni stali wzdłuż ścian, sztywni z twarzami bez wyrazu. Hitler nie był wyższy od Victora Henry'ego. Był to niewielki, wysoko podstrzyżony człowieczek, nieustannie pochylający się do przodu i kłaniający, gdy ściskał ręce gości, z głową pochyloną na bok i kosmykiem opadającym na czoło. Takie było pierwsze powierzchowne wrażenie komandora, gdy ujrzał Führera w całej okazałości, stojącego obok tęgiego, wyorderowanego Bułgara. Ale już po chwili zmienił zdanie. Niezwykły był uśmiech Hitlera. Kiedy był poważny, wyraz jego twarzy był sztywny i napięty, kąciki ust opuszczone, oczy surowe i bijące pewnością siebie. Gdy się uśmiechał, jego fanatyczny wyraz niknął, cała twarz rozjaśniała się wesoło z jakąś dziwną, niemal chłopięcą nieśmiałością. Czasami zatrzymywał rękę gościa w dłoni i wdawał się w wymianę zdań. Jeśli go coś szczególnie rozbawiło, śmiał się i czynił nagły ruch prawym kolanem: podnosił je i skręcał nim nieco do wewnątrz. Dwie amerykańskie pary przed państwem Henry przywitał niedbale. Nie uśmiechnął się, a jego niespokojne oczy uciekały w dal i wracały ku gościom. Szef protokołu dyplomatycznego w jasnobłękitnym, szamerowanym złotem uniformie służby zagranicznej zaanonsował: - Attache morski ambasady Stanów Zjednoczonych Ameryki, komandor porucznik Victor Henry! Dłoń Führera była sucha, szorstka i jakby nieco opuchnięta. Ściskając mocno dłoń Henry'emu przyjrzał mu się uważnie. Z bliskiej odległości Victor dostrzegł, że bladoniebieskie, lekko szkliste oczy Hitlera były podpuchnięte. Wyglądał na zmęczonego, jego ziemista cera nosiła ślady świeżej opalenizny na czole, nosie i kościach policzkowych, jakby przekonano go, by w Berchtesgaden wstawał na parę godzin od biurka i wychodził na powietrze. Widok tej słynnej twarzy ze zwisającym kosmykiem włosów, wydatnym nosem i wąsikiem był najdziwniejszym doznaniem w życiu Victora. - Wilkommen in Deutschland - powiedział Hitler i wypuścił dłoń komandora. Zaskoczony wiedzą Führera o jego niedawnym przybyciu, Pug wyjąkał: - Danke, Herr Reichskanzler. - Pani Henry! Rhoda, z płonącymi oczami, podała dłoń Adolfowi Hitlerowi. Odezwał się po niemiecku: - Mam nadzieję, że czują się państwo wygodnie w Berlinie. - Mówił cichym, prawie przyjacielskim głosem; jeszcze jedna niespodzianka dla Henry'ego, który pamiętał tylko, jak Führer przez radio lub w kronikach filmowych ochryple wrzeszczał. - Prawdę mówiąc, Herr Reichskanzler, dopiero zaczęliśmy się rozglądać za jakimś domem - odrzekła Rhoda bez tchu, zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć coś zdawkowego i ustąpić miejsca następnym. Na dźwięk jej doskonałej niemczyzny spojrzenie Hitlera stało się ciepłe i miękkie. Najwidoczniej uznał ją za piękność. Uśmiechając się lekko, nie wypuszczał jej dłoni ze swojej. - Ale wokół Berlina widzieliśmy tyle uroczych miejscowości, że jestem zupełnie oszołomiona. Oto prawdziwy problem. Odpowiedź ta albo rozbawiła, albo zrobiła przyjemność Hitlerowi. Roześmiał się, wyprostował nogę i powiedział parę słów stojącemu za nim adiutantowi. Adiutant skłonił się. Hitler wyciągnął rękę do następnego gościa, państwo Henry podeszli do Bułgara. Przyjęcie nie trwało długo. Pułkownik Forrest, otyły oficer lotnictwa lądowego z Idaho, od dwóch lat attache wojskowy na placówce berlińskiej, przedstawił Victora i Rhodę zagranicznym attaches i nazistowskim przywódcom, włącznie z Goebbelsem i Ribbentropem, którzy wyglądali wprawdzie tak, jak w kronikach filmowych, ale dziwnie pomniejszeni. Obaj podali komandorowi ręce szybko i niedbale, dając mu w ten sposób odczuć, że jest tu tylko płotką. Hitler tak się nie zachował. Pug nadal śledził go wzrokiem. Führer nosił czarne spodnie, czarną dwurzędową marynarkę z emblematem orła na rękawie i małym Krzyżem Żelaznym na lewej piersi. Jak na amerykański gust, jego ubranie było o wiele za obszerne. Nadawało to niemieckiemu przywódcy wygląd człowieka odzianego w czyjś używany, źle dopasowany garnitur. Nastrój Hitlera zmieniał się błyskawicznie. To był niespokojny, zmęczony lub znudzony, to znów w jednej chwili stawał się absolutnie czarujący. Rzadko kiedy stał spokojnie. Przebierał nogami, kręcił głową, splatał palce, zakładał ręce na piersi, gestykulował, do większości osób odzywał się z roztargnieniem, do niewielu z uwagą i co chwila robił swój dziwaczny ruch kolanem. W pewnej chwili Pug zauważył, że Führer zajada małe, lukrowane ciasteczka z podanej tacy, chciwie pchając je do ust i skwapliwie połykając, nie przerywając przy tym rozmowy ze swym wyorderowanym gościem. Wkrótce potem opuścił przyjęcie i zebrani zaczęli się rozchodzić. Na dworze mżyło; zmasowane czerwone chorągwie obwisły, a z hełmów nieruchomych, sztywno wyprostowanych wartowników spływała woda zalewając im twarze. Kobiety zatrzymały się przy wyjściu, zaś Pug, pułkownik Forrest i charge d'affaires poszli zawezwać samochody ambasadzkie. Ambasadą kierował charge, wysoki mężczyzna z wąsami na bladej, inteligentnej i bardzo znużonej twarzy. Po Kryształowej Nocy prezydent Roosevelt wezwał ambasadora i jeszcze nie przysłał go z powrotem. W ambasadzie wszyscy byli temu przeciwni. Odcinało to ją od niektórych oficjalnych kanałów i utrudniało prowadzenie wielu spraw, w tym wstawiania się za Żydami. Pracownicy placówki uważali, że prezydent zrobił polityczny gest w stronę nowojorskich Żydów, ale z perspektywy Niemiec wyglądało to na posunięcie bezowocne i śmiechu warte. - No i cóż myślisz o Führerze? odezwał się do Puga charge d'affaires. - Zrobił na mnie wrażenie. Wiedział nawet, że właśnie przybyłem. - Naprawdę? No, to masz przykład niemieckiej dokładności. Ktoś to sprawdził i go uprzedził. - Ale on zapamiętał. Przy takiej liczbie gości! Charge uśmiechnął się. - Pamięć polityka. Pułkownik Forrest podrapał się po szerokim, płaskim nosie, zgniecionym przed laty w wypadku lotniczym, i zwrócił się do charge: - Führer miał dłuższą rozmówkę z panią Henry. O co chodziło, Pug? - O nic. Parę słów na temat poszukiwania domu. - Masz piękną żonę - zauważył charge. - Hitler lubi piękne kobiety. A suknię miała imponującą. Mówią, że Hitler lubi różowy kolor. W dwa dni później Henry ślęczał w ambasadzie nad stosem porannej poczty. Biuro miał trochę podobne do swej dawnej izdebki w Planowaniu Wojennym - małe, zatłoczone stalowymi szafami na akta. Wszędzie piętrzyły się stosy fachowych podręczników i sprawozdań. Okno wychodziło na Kancelarię Rzeszy i ten widok każdego ranka trochę mu działał na nerwy. Podoficer kancelaryjny nacisnął brzęczyk ze swego maleńkiego przedpokoju, pachnącego powielaczową farbą, dymem papierosowym i wczorajszą kawą - jak wszystkie przedpokoje podoficerów kancelaryjnych na świecie. - Pani Henry, sir. Była to, jak na Rhodę, bardzo wczesna pora. Gderliwym głosem zawiadomiła męża, że niejaki Knödler, agent wynajmu umeblowanych domów, przysłał wizytówkę do ich hotelowego pokoju wraz z liścikiem, że został powiadomiony, iż szukają domu. Czeka w hallu na odpowiedź. - No, to co masz do stracenia? - odparł Henry. - Jedź i obejrzyj ten dom. - Ale to takie dziwne. Czy sądzisz, że to może Hitler go przysłał? Pug roześmiał się. - Raczej jego adiutant. Rhoda zatelefonowała po raz drugi po południu, o wpół do czwartej. - Tak? - ziewnął komandor. - Co nowego? - Długi obiad dyplomatyczny, mocno podlany winem, był trochę ponad jego siły. - Jest cudowny dom w dzielnicy Grünewald, wprost nad jeziorem. Ma nawet kort tenisowy! Śmiesznie tani, nie kosztuje nawet stu dolarów na miesiąc. Czy możesz natychmiast przyjechać, by go obejrzeć? Pug pojechał. Dom okazał się solidną rezydencją z szarego kamienia pod dachem z czerwonej dachówki, otoczoną wysokim starodrzewem i trawnikami, łagodnie opadającymi ku brzegowi jeziora. Za domem był kort tenisowy i zadbany ogród kwiatowy, rozłożony wokół marmurowego basenu, w którym roiły się złote rybki. Pokoje wyłożone orientalnymi dywanami, a na ścianach wisiały stare obrazy w szerokich złotych ramach. W jadalni szesnaście krzeseł z jedwabnymi niebieskimi obiciami otaczało orzechowy stół, a długi living-room zapełniały eleganckie francuskie meble. Na piętrze było pięć sypialni i trzy wyłożone marmurem łazienki. Agent, pulchny, rzeczowy mężczyzna około trzydziestki, z prostymi ciemnymi włosami, noszący okulary bez oprawki, wyglądał jak amerykański pośrednik handlu nieruchomościami. Okazało się, że jego brat był pośrednikiem w Chicago, on zaś przez pewien czas pracował w jego biurze. Pug spytał, czemu cena wynajmu jest tak niska. Agent ochoczo wyjaśnił w dobrej angielszczyźnie, że właściciel, Herr Rosenthal, jest żydowskim fabrykantem, a dom jest nie zamieszkany ze względu na nowe przepisy dotyczące Żydów. Dlatego pilnie poszukuje najemcy. - Na czym polegają te nowe przepisy? - spytał Henry. - Dokładnie nie wiem. To coś dotyczącego posiadania przez nich nieruchomości - odrzekł niedbale Knödler, jakby rozmawiali o przepisach mieszkaniowych w Chicago. - Czy on wie, że pan oferuje nam dom i za jaką cenę? - Oczywiście. - Kiedy mogę się z nim widzieć? - Kiedy tylko pan zechce. Następnego dnia Pug poświęcił porę lunchu na spotkanie z właścicielem. Agent, przedstawiwszy ich sobie na progu domu, oddalił się do samochodu. Herr Rosenthal, siwowłosy, pełen godności starszy pan z brzuszkiem, w ciemnym garniturze od doskonałego angielskiego krawca, zaprosił komandora do środka. - To bardzo piękny dom - pochwalił Henry po niemiecku. Rosenthal tęsknie rozejrzał się wokół, wskazał komandorowi fotel i usiadł. - Dziękuję panu. Lubimy go i poświęciliśmy mu mnóstwo czasu i pieniędzy. - Moja żona i ja mamy wątpliwości co do jego wynajęcia. - Czemu? - spytał zdumiony Rosenthal. - Jesteście pożądanymi lokatorami. Jeśli niższa cena pomoże podjąć decyzję... - Na Boga, nie! Cena jest niewiarygodnie niska. Ale czy pan otrzyma te pieniądze? - Oczywiście, któż by inny? To mój dom - odrzekł właściciel dumnie i zdecydowanie. - Po potrąceniu komisowego dla agenta i pewnych opłat municypalnych otrzymam wszystko co do feniga. Pug ruchem kciuka wskazał na drzwi wejściowe. - Knödler powiedział mi, że jakieś nowe przepisy zmuszają pana do wynajęcia domu. - Zapewniam, że to nie dotyczy pana jako najemcy. Prawdę mówiąc, wolałbym, żeby pan pomyślał o dwuletnim kontrakcie... - Ale co to za przepisy? Choć byli sami w pustym domu, Rosenthal obejrzał się przez ramię, potem przez drugie i zniżył głos. - Nooo... to jest dekret nadzwyczajny, rozumie pan, i jestem pewien, że później zostanie odwołany. Jeśli o to chodzi, to zapewniły mnie o tym pewne wysoko postawione osobistości. Ale tymczasem ta nieruchomość może zostać oddana w zarząd powierniczy i w każdej chwili sprzedana bez mojej zgody. Natomiast nie może się to zdarzyć, jeśli jest wynajęta lokatorowi z immunitetem dyplomatycznym - Rosenthal uśmiechnął się. - Z tego właśnie powodu cena jest tak niska, Herr Commandant! Jak pan widzi, nie ukrywam niczego. - Można pana o coś zapytać? Czemu nie sprzeda pan wszystkiego i nie wyjedzie z Niemiec? Żyd zamrugał oczami. - Moja rodzina prowadzi tu interes od przeszło stu lat. Rafinujemy cukier. Moje dzieci są w szkołach w Anglii, ale moja żona i ja dobrze czujemy się tylko w Berlinie. Oboje jesteśmy urodzonymi berlińczykami. - Westchnął, rozejrzał się po przytulnej, wyłożonej palisandrową boazerią bibliotece, w której siedzieli. - Sprawy nie stoją tak źle jak w trzydziestym ósmym roku. To był najgorszy okres. Jeśli nie będzie wojny, sytuacja szybko się poprawi. Pewni wysocy urzędnicy zapewniali mnie o tym bardzo poważnie. Moi starzy przyjaciele. - Zawahał się i dodał: - Führer dokonał dla tego kraju niezwykłych rzeczy. Szaleństwem byłoby zaprzeczać. Przeżyłem już inne ciężkie czasy. Byłem ranny od postrzału w Belgii, w tysiąc dziewięćset czternastym roku. Człowiek wiele przechodzi w życiu. - Rozłożył ręce gestem łagodnej rezygnacji. - Proszę pana, moja żona jest zakochana w tym domu. Ale ja nie chcę ciągnąć korzyści z nieszczęścia drugiego człowieka. - Będzie dokładnie odwrotnie. Teraz już pan wie. Dwa lata...? - A może rok, z opcją na przedłużenie? Rosenthal natychmiast powstał i wyciągnął dłoń. Henry wstał i uścisnął ją. - Może powinniśmy to opić - dodał Rosenthal - ale wyprowadzając się opróżniliśmy kredens. Alkohol nie trzyma się długo w pustym domu. Pierwszej nocy dziwnie im było spać na szerokim i miękkim łożu Rosenthalów, z obiciem pokrytym wykwintnym francuskim haftem petit-point. Ale już po paru dniach Pug i Rhoda poczuli się w nowym domu jak u siebie i zaczęli ruchliwe życie: Knödler polecił im biuro zatrudnienia, przez które dostali troje znakomicie wyszkolonych służących - pokojówkę, kucharkę i lokaja-kierowcę. Wszyscy oni, jak z góry zakładał Henry, byli konfidentami nasłanymi przez gestapo. Sprawdził instalację elektryczną domu w poszukiwaniu aparatów podsłuchowych, lecz nie znając niemieckiego sprzętu i typu przewodów, nie znalazł niczego, niemniej jednak, by omawiać delikatne tematy, wychodził z Rhodą do ogrodu. Pierwsze tygodnie przemknęły im błyskawicznie. Raz jeszcze zobaczyli Hitlera, tym razem w wyłożonej purpurowym adamaszkiem loży na galowym przedstawieniu w operze. Znowu pojawił się w zbyt obszernym odzieniu; we fraku wyglądał jak Charlie Chaplin - przebrany w cudze ubranie włóczęga. I nie zatarły tego wrażenia ani jego sztywno uniesiona w pełnym powagi pozdrowieniu ręka, ani wiwaty i oklaski pięknych kobiet i mężczyzn z minami ważnych osobistości, wyciągających szyje, by z uwielbieniem popatrzeć na wodza. Na dwóch przyjęciach powitalnych dla państwa Henry, u charge d'affaires i u pułkownika Forresta, zjawiło się wielu zagranicznych dyplomatów oraz niemieckich przemysłowców, artystów, polityków i wojskowych. Rhoda miała oszałamiające powodzenie. Pomimo paniki, w jaką wpadła przed przyjęciem u Hitlera, okazało się, że przywiozła wielkie zapasy kosztownej garderoby. W nowej sukni wyglądała olśniewająco. Po niemiecku mówiła coraz lepiej. Polubiła Berlin i jego mieszkańców. Niemcy to wyczuli i zaczęli się do niej coraz cieplej odnosić, choć wielu pracowników ambasady, nienawidzących hitlerowskiego reżimu, było zaskoczonych jej serdecznością wobec nazistów. Na tych przyjęciach Pug, milczący, póki się ktoś do niego nie odezwał, zachowywał się trochę jak niedźwiedź. Ale sukcesy towarzyskie Rhody spowodowały, że tego nie zauważano. Rhoda nie była obojętna wobec hitlerowskich nadużyć władzy. Po pierwszym spacerze przez Tiergarten odmówiła dalszych tam wizyt. Park był o wiele czyściejszy, porządniejszy i ładniejszy niż którykolwiek z amerykańskich, ale napisy na ławkach Juden verboten doprowadzały ją do mdłości. Ujrzawszy taki napis w oknie restauracji, cofała się i żądała, by pójść gdzie indziej. Gdy Pug opowiedział jej swą rozmowę z Rosenthalem, dostała ostrego ataku melancholii, chciała zrzec się domu i nawet wspominała o wyjeździe z Niemiec. - Pomyśl tylko! Wynajmuje ten przepiękny dom za psi grosz tylko po to, by uchronić go od sprzedaży za swymi plecami - bez wątpienia jakiemuś grubemu hitlerowcowi, który tylko czyha, by go tanio kupić. Okropne! W końcu zgodziła się jednak, że lepiej będzie, gdy go wezmą. Gdzieś przecież musieli mieszkać, a dom był cudowny. Jednakże z każdym dniem jej reakcje na takie wydarzenia tępiały, zwłaszcza gdy ujrzała, że w Berlinie są codziennością, a ludzie traktują je jak coś normalnego. Gdy nienawidząca nazistów Sally Forrest zaprosiła ją na lunch do restauracji z wywieszką w oknie, że Żydów tu się nie obsługuje, Rhodzie wydało się, że głupio byłoby zaprotestować. Wkrótce zaczęła bez namysłu jadać w takich lokalach. Z czasem nawet Tiergarten stał się ulubionym miejscem jej niedzielnych spacerów. Ale nadal twierdziła, że antysemityzm jest czarną plamą na obrazie tego skądinąd interesującego i uroczego kraju. I mówiła to nazistowskim prominentom. Niektórzy sztywnieli, inni zmuszali się do tolerancyjnego uśmiechu. Tylko nieliczni dawali do zrozumienia, że z czasem te sprawy się naprostują. - Jestem Amerykanką do szpiku kości od sześciu pokoleń - mawiała wtedy. - I w tej sprawie nigdy się z wami nie pogodzę. To jest absolutnie obrzydliwe. Większość Niemców musiała, jak się zdawało, godzić się na takie niezależne i otwarte wypowiedzi z ust amerykańskich kobiet oraz z tolerowaniem tego przez ich mężów; traktowali to jak narodowe dziwactwo. Victor Henry unikał żydowskiego tematu. W jego obecnej służbie problem hitleryzmu w Niemczech był trudnym orzechem do zgryzienia. Większość cudzoziemców była gorąco za albo przeciw nazizmowi. Korespondenci prasowi zaś, jak to zauważył Kip Tollever, nienawidzili go co do jednego. Wśród pracowników ambasady były różne opinie. Według jednych Hitler był dla Ameryki największą groźbą od roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego. Nie spocznie, nim nie zdobędzie panowania nad światem, a w dniu, gdy będzie na to dość silny, zaatakuje Stany Zjednoczone. Inni uważali go za dobroczyńcę, za jedyną w Europie zaporę przeciw bolszewizmowi. System demokratyczny, twierdzili, okazał się bezsilny wobec groźby rozprzestrzeniania się partii komunistycznych. Hitler zwalczał pożar totalitaryzmu, rozpalając jeszcze większy i gorętszy ogień. Ale obie te opinie opierały się na wątłych podstawach. Starając się wycisnąć od swych nowych znajomych fakty, Pug uzyskiwał tylko namiętne oceny i gesty. Dział Dokumentacji dostarczał całe stosy analiz i sprawozdań, ale po zbadaniu zbyt wiele z nich okazywało się zgadywaniem, propagandą albo wątpliwymi, płatnymi raportami szpiegowskimi. Co wieczór, do późnej nocy, pilnie studiował historię Niemiec, aż doszedł do wniosku, że jest to mętna, ciągnąca się od przeszło tysiąca lat, gmatwanina. Nie zawierała żadnych wzorców ani wskazówek do zrozumienia tego, co się działo w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wyjaśnienie, skąd się wzięli naziści i gdzie się kryła tajemnica fascynacji Niemców Hitlerem, było ponad jego siły i ponad siły wszystkich jego rozmówców. Nawet problem barbarzyńskiego antysemityzmu Niemców miał tuzin wytłumaczeń, w zależności od tego, z którym z dwunastu dyplomatów ambasady rozmawiał. Komandor zdecydował, że próby pospiesznego zgłębienia tych kluczowych spraw są bezcelowe. Znał się na zagadnieniach wojskowych, a to był punkt widzenia wąski, lecz decydujący o ocenie mocy Trzeciej Rzeszy. Czy Niemcy nazistowskie były tak silne, jakby to wynikało z liczby nieustannie maszerujących ulicami, umundurowanych kolumn i tłumu uniformów w kawiarniach? Czy też był to tylko bluff, nie mniej tandetny niż przejrzysta czerwona materia na flagi ze swastyką, górującyce nad miastem? Zdecydowawszy, żeby niczego nie zakładać z góry, a fakty porządkować samodzielnie, Victor Henry pogrążył się w rozwiązywaniu tylko tej jednej zagadki. Tymczasem Rhoda radośnie adaptowała się do życia dyplomatycznego. Przyzwyczaiwszy się do niemieckiej służby i berlińskich zwyczajów, zaczęła wydawać coraz większe przyjęcia. Na jedno z wystawniejszych, obejmujących takich gości, jak charge d'affaires z małżonką, francuska aktorka filmowa, dyrygent Filharmonii Berlińskiej i surowy, tęgi niemiecki generał nazwiskiem Armin von Roon, z osobliwie haczykowatym nosem i przesadnie sztywną postawą, zaprosiła także małżeństwo Grobke. Nikogo z nich Rhoda nie znała blisko. Na przykład generała von Roona spotkała u Forresterów. A że ktoś powiedział jej, że generał stał wysoko w hierarchii Wehrmachtu i uważany był za znakomitego oficera, zaraz się za niego wzięła. Miała dar oczarowywania ludzi w przelotnych spotkaniach. Zawsze była elegancka, umiała być zabawna lub pociągająca, choć bez przesady, i wywoływała w rozmówcy poczucie, że przyjemnie byłoby poznać ją bliżej. Dlatego jej zaproszenia cieszyły się powodzeniem. Zebrane towarzystwo znacznie przewyższało rangą państwa Grobke. Byli oczarowani i mile połechtani, a obecność von Roona niemal przejęła ich grozą. W pewnej chwili Grobke szepnął Pugowi, że to von Roon był mózgiem Naczelnego Dowództwa. Komandor spróbował więc naprowadzić go na temat wojny, ale generał, choć mówił zaskakująco dobrą angielszczyzną, lodowatym tonem wypowiadał same ogólniki. W oczach Henry'ego znacznie go to podniosło, choć żadnego materiału do sprawozdania nie uzyskał. Nim skończył się wieczór, Grobke, napiwszy się do woli wina i koniaku, wziął Victora na bok, by go zawiadomić, że komendant portu wojennego w Świnoujściu robi głupie trudności, ale on, Grobke, przełamie je. - I, do jasnej cholery, wezmę tam również pańskiego angielskiego przyjaciela. Powiedziałem, że tak, i będzie tak! Te łotry z baz na lądzie żyją tylko po to, by stwarzać problemy. Od Madeline przyszedł do rodziców tylko jeden ponury list, napisany po przyjeździe do Newport na letnie wakacje. Warren, jak zwykle, nie pisał w ogóle. Zaś na początku lipca dotarł wreszcie do Victora list od Byrona. Drogi Tato, dostałem twój list i jestem wstrząśnięty. Przypuszczam, że zrobiłem na tobie zupełnie mylne wrażenie co do tej dziewczyny, Natalii Jastrow. Przyjemnie jest z nią pracować, ale ona jest starsza ode mnie, a w Radcliffe należała do Phi Beta. Jej chłopak miał stypendium Rhodesa. Ja nie gram w tej drużynie. Niemniej jednak doceniam twoje dobre rady. To naprawdę świetna dziewczyna, a rozmowy z nią rozwijają mnie umysłowo. To ci powinno sprawić przyjemność. Doktor Jastrow zlecił mi badanie kampanii wojennych cesarza Konstantyna. Przyjąłem tę pracę dla zarobku, ale ją polubiłem. Okres, w którym przewagę nad pogaństwem zdobywa chrześcijaństwo, jest naprawdę wart poznania. Ma pewne paralele w naszych czasach. Myślę, że nowa książka doktora Jastrowa spodoba ci się. Jest on po prostu uczonym i nie odróżniłby kutra torpedowego od średniego czołgu, ale ma dar pojmowania starożytnych kampanii wojennych i opisywania ich tak, że każdy może nie tylko je zrozumieć, ale i wyobrazić sobie, jak tamte czasy wyglądały. Z okazji Palia, zwariowanego dorocznego wyścigu konnego, Siena przeżyje najazd turystów. Chabety gonią się dokoła głównego rynku i z tej okazji robi się tu potworne piekło. Z Warrena będzie znakomity lotnik. Myślę, że to mniej więcej tyle. Ucałowania dla wszystkich. Byron 5 Jak dowiedział się Byron, od czternastego wieku w Sienie niewiele się zdarzyło. Z wyjątkiem Palia. W średniowieczu było to bogate miasto-państwo, rywalizujące potęgą wojskową z Florencją, lecz w tysiąc trzysta czterdziestym ósmym roku Siena padła ofiarą "czarnej śmierci", co ją odizolowało od świata, a potem, niby mocą zaklęcia, zamroziło w nie zmienionej postaci aż do naszych czasów. Z rzadka przybywali tu nieliczni miłośnicy sztuk pięknych, by podziwiać czternastowieczną architekturę i malarstwo. Tłumy nachodziły Sienę dwa razy do roku, by oglądać zwariowane wyścigi konne. Poza tym omijały miasto - żywą dekorację ze starego gobelinu, pleśniejącą w toskańskim słońcu. Mieszkając przez dziewięć lat tuż pod Sieną, Aaron Jastrow nigdy nie oglądał Palia. Gdy Byron spytał go dlaczego, uczony zaczął rozprawiać o okrutnych widowiskach publicznych Rzymu, poprzedzających wszystkie karykaturalne wyścigi średniowiecza. - Palio - powiedział - przypadkiem przeżyło w zamkniętej wśród gór Sienie, jak dinozaury w "Zaginionym świecie". W niektórych średniowiecznych miastach ścigano się na osłach lub bykach - dodał - a w papieskim Rzymie do ścigania się zmuszano Żydów. Nie obawiam się, aby mnie do tego zaangażowano, jeśli któryś z koni złamie nogę. Po prostu niezbyt mnie to interesuje. Ponadto już dawno temu przyjaciel arcybiskup ostrzegał mnie, że starzy ludzie powinni unikać Palia, z obawy przed zgnieceniem w tłoku lub zadeptaniem. Ale teraz u Jastrowa zamówiono artykuł. Zdobył więc bilety na oba wyścigi, sam wziął się do wertowania książek, a Byrona z Natalią wysłał do miasta, aby zebrali materiały. Przede wszystkim dowiedzieli się, że wyścigi są w rzeczywistości zawodami między dzielnicami, czyli parafiami. Każda dzielnica, zwana "contrada", składa się z kilku bloków starych domów. Cała Siena miała tylko dwie i pół mile kwadratowe powierzchni i jakieś trzydzieści tysięcy mieszkańców. Ale te małe okręgi - było ich razem siedemnaście, a jednego roku walczyło ze sobą dziesięć - w nieopisanie poważny sposób traktowały swoje granice, swoje barwy i swoje godła. Nosiły dziwaczne nazwy, jak Oca, Bruce, Torre, Tartuca, Nicchio (Gęś, Gąsienica, Wieża, Żółw, Muszla). Każdy okręg miał nie tylko własną flagę, ale także swój hymn, osobny kościół i coś w rodzaju ratusza. Byron i Natalia spędzali całe dnie, spacerując idącymi to w górę, to w dół, krętymi uliczkami. Gdy czasami stary, zasapany autobus przeciskał się obok nich, dla ratowania życia musieli rozpłaszczać się na wysokich, rdzawobrązowych murach. Chodników nie było, a opuszczone, senne uliczki były niewiele szersze niż autobus. Z planem miasta w rękach odwiedzali maleńkie dzielnice jedna po drugiej, próbując dowiedzieć się czegokolwiek o pochodzeniu Palia. Usłyszeli o przymierzach i wrogościach ciągnących się od setek lat wstecz. Pantera była przyjacielem Żyrafy, Żółw nienawidził Ślimaka i tak dalej. Był to istny wir emocji, ciągle żywych i bardzo realnych. Zrozumieli wreszcie, że sam wyścig jest tylko oszukańczą farsą i że wszyscy o tym wiedzą. Contrady nie miały własnych koni. Na kilka dni przed każdym wyścigiem sprowadzano konie z pobliskich wiosek, a dzielnice losowały je między sobą. Co roku w mieście zjawiały się te same flegmatyczne, wytrzymałe koniska, a o ich przydziale do takiej czy innej parafii decydował los. Co więc powodowało, że były to jednak zawody? Przekupywanie albo przemoc fizyczna wobec jeźdźców, podawanie koniom środków dopingujących, zmowy na temat blokowania najlepszych. Tylko dzięki takim ciemnym sprawom Palio mogło pretendować do miana wyścigu. Dlatego też wygrywały przede wszystkim największe i najbogatsze dzielnice. Ale ostatecznych wyników nigdy z całą pewnością nie można było przewidzieć, bo i małe okręgi mobilizowały się do desperackiej walki. Mogły roztrwonić na przekupstwa fundusze parafialne, ślubować alianse, zaprzysiąc przyszłe zdrady, a wszystko po to, by zdobyć chorągiew i zanieść ją do ratusza dzielnicowego. Bo to właśnie było Palio: sztandar z namalowanym tu obrazem Dziewicy. Jak wszystkie średniowieczne wyścigi, tak i ten rozgrywano w dni świąteczne, była to bowiem manifestazione na Jej cześć. Dlatego Jej oblicze zdobiło nagrodę, a wyblakłe Palia tuzinami wisiały w salach ratuszowych contrad. Po pewnym czasie również i w doktorze obudziło się ironiczne zainteresowanie tematem. - Nieuczciwość - twierdził - jest w oczywisty sposób sednem sprawy; odwieczne, europejskie kanciarstwo, łapówki i kontrłapówki, szachrajstwo i szachrajstwo wewnątrz szachrajstwa, nagłe zrywanie starych przymierzy, tajne, doraźne łagodzenie starych wrogości, pokrętne działania pod osłoną ciemności. A wszystko to ma jeden cel: wyścigi konne, gdzie cała ta skrywana zgnilizna nagle przemienia się w jedną, jawną eksplozję w czerwonym świetle zachodzącego słońca - dowodził. - Ależ ten artykuł sam się pisze - oświadczył radośnie podczas lunchu. - Sieneńczycy nolens-volens stworzyli groteskową parodyjkę europejskiego nacjonalizmu. Arcybiskup opowiadał mi, że kobieta z dzielnicy Pantera, która przypadkiem wyjdzie za mąż za Gąsienicę lub Wieżę, na poród wraca do domu u Panter, aby jej dziecko na pewno było Panterą. Patriotyzm! Oczywiście kluczem do sprawy jest ten obłąkańczy wybuch każdego lata. Cała ta przestarzała maskarada: Ślimaki, Żyrafy i co tam jeszcze, szczezłaby ze starości wieki temu, gdyby nie te śliczne, barwne wybuchy podniecenia, zdrady i gwałtu podczas wyścigów. Palio to wojna. - Powinien pan odwiedzić miasto, sir - powiedział Byron. - Układają tor. Wysypują wokół Piazza del Campo setki ciężarówek złotoczerwonej toskańskiej ziemi. - Owszem - potwierdziła Natalia. - A bogactwo dekoracji ulic jest wręcz zdumiewające. Gdziekolwiek zaś spojrzeć, ćwiczą się w wymachiwaniu flagami... - Na wyścigi poświęcam pełne dwa dni pracy - odparł surowym tonem Jastrow. - To aż nadto. - Wiesz co? - rzekł Byron. - To wszystko jest kompletnym idiotyzmem. Natalia, podniecona wydarzeniami, spojrzała na niego zaskoczona. Chusteczką otarła pot z czoła. Był to dzień pierwszego Palia. Obserwowali defiladę, stojąc na balkonie pałacu arcybiskupa. Jastrow, w wielkiej żółtej panamie, rozmawiał z arcybiskupem w kącie balkonu, schowanym w cieniu wielkiej fasady katedralnej. Na drugim końcu, gdzie dopiekało letnie słońce, w grupie stłoczonych, uprzywilejowanych gości, stali Byron i Natalia. Dziewczyna, mimo jasnoróżowej płóciennej sukienki bez rękawów, pociła się obficie. Byron, mając na sobie marynarkę z marszczonego przewiewnego materiału i jedwabny krawat, czuł się głęboko nieszczęśliwy. W dole oddział Gąsienic w zielono-żółtych kostiumach - bufiaste rękawy i krótkie spodnie, barwne pończochy, kapelusze z piórami - opuszczał plac katedralny, wymachując wielkimi chorągwiami wśród oklasków i wiwatów tłumu. Za nimi wmaszerowały Sowy, powtarzając te same akrobacje z flagami: przeplatające się wirowania, dwie chorągwie wyrzucane drzewcami wysoko w górę, krzyżujące się w powietrzu i opadające do rąk chorążych, wzajemne przeskakiwania przez drzewce bez przerywania płynnego ruchu chorągwi. - Idiotyzmem? - zdziwiła się Natalia. - Ja uważam, że to raczej sztuka magiczna. - Co tu magicznego? W kółko powtarzają te same tricki. Stoimy tak już od wielu godzin, a jeszcze mają przyjść i popisywać się Jeżozwierze, Orły, Żyrafy i Las. Ja się tu usmażę. - Ach, Byron, czy nie widzisz, jak nieustannie płyną kolory? A twarze tych młodych ludzi? Bóg mi świadkiem, oni wyglądają prawdziwiej w średniowiecznych kostiumach niż w codziennych ubraniach. Przyjrzyj się tym długim, prostym nosom, wielkim, głęboko osadzonym, smutnym oczom! Może to prawda, że wywodzą się od Etrusków, jak twierdzą. - Sześć miesięcy pracy - dowodził Byron. - Specjalne budowle i kościoły dla Jednorożców, Jeżozwierzy i Żyraf. Tysiące kostiumów; przez cały tydzień nic, tylko uroczystości, przemarsze tam i z powrotem, trąbienie, walenie w bębny, próbne galopy. I to wszystko z powodu jednego oszukańczego wyścigu nędznych chabet. Na cześć Matki Boskiej, ni mniej, ni więcej. Dwie flagi Sów wzleciały wysoko, przecinającymi się łukami, chorążowie schwycili je, kreślili nimi w powietrzu czarno-czerwone arabeski. Tłum wybuchnął owacją. - Ach, jakie to piękne! - wykrzyknęła Natalia. - Byłem dziś w kościele Gęsi - kontynuował Byron, wycierając twarz. - Wciągnęli tam konia, do samego środka, przed główny ołtarz, gdzie został poświęcony. Czytałem o tym w książkach, ale nie wierzyłem, dopóki nie ujrzałem na własne oczy. Ksiądz przyłożył krucyfiks do końskiego nosa. Koń wykazał więcej rozsądku niż ludzie i nie zrobił nic nieprzyzwoitego. Ale od tej chwili skończyłem z Paliem. Natalia zerknęła na niego rozbawiona. - Biedny Briny. Chrześcijaństwo we włoskim wydaniu zmąciło spokój twej duszy, prawda? Leslie ma rację, jesteś protestantem do szpiku kości. - Czy miejsce konia jest w kościele? - spytał Byron. Gdy skończyła się parada, słońce stało już nisko. Podczas krótkiego spaceru od katedry do Piazza del Campo doktor zrobił się niespokojny. Zbity tłum walił wąską uliczką, wszyscy w doskonałych humorach, wrzeszcząc, gestykulując i pospiesznie przepychając się wzdłuż rdzawobrązowych ścian starych pałaców. Parę razy mały profesor potknął się i zachwiał. Chwycił ramię Byrona. - Można? Zawsze miałem pewne obawy przed tłumem. Ludzie nie mają nic złego na myśli, ale jakoś mnie nie zauważają. - Zatrzymali się w okropnym tłoku pod niską arkadą i powoli zaczęli przepychać się naprzód. - Dobry Boże! - wykrzyknął Jastrow, gdy wydostali się na wysypany ziemią tor wyścigowy. - Jakże ten plac się zmienił! - Mówiłem panu, że pracowali nad tym całe tygodnie. Główny rynek Sieny był jednym ze słynnych miejsc widokowych Italii. Nieznani średniowieczni urbaniści zaplanowali przestrzeń o niezapomnianej piękności, obrzeżoną półkolistym ciągiem czerwonawych palazzi i imponującą, niemal gładką fasadą czternastowiecznego ratusza. Wszystko to przykryte błękitnym sklepieniem nieba Toskanii, z wycelowaną w nie przeszło trzystupięćdziesięciostopową wieżą ratuszową z czerwonego kamienia. Przez cały rok ta ogromna przestrzeń w kształcie muszli była pusta, z wyjątkiem stojących pośrodku straganów i rzadko pojawiających się przechodniów. Otaczające ją starożytne budowle zdawały się drzemać opuszczone. Teraz natomiast plac, zalany złotym popołudniowym słońcem, zmienił się w ludzkie morze, falujące i ryczące w kręgu drewnianych barier. Między nim a murami pałaców leżał tor ziemny, o ściany zaś opierały się strome, tymczasowe trybuny. We wszystkich oknach budynków wokół piazza widniały stłoczone twarze, z fasad zwieszały się flagi i bogate dekoracje. Zatłoczone były ławy, zatłoczone dachy, zatłoczona wielka przestrzeń pośrodku placu. A przecież pół tuzinem uliczek ciągle płynęły potoki ludzi, wpychających się na plac. Po torze wyścigowym maszerował pochód gmin i wszystkie contrady naraz kołysały flagami, wyrzucały je w górę i rysowały w powietrzu arabeski, przy nieustającym entuzjazmie tłumów i kakofonii dźwięków licznych orkiestr dętych. Byron, mocno trzymając chude ramię Jastrowa, prowadził całą grupkę. - Arcybiskup nas uhonorował! - orzekł profesor, gdy wreszcie usadowili się na wąskiej, nie heblowanej desce tuż poniżej loży sędziowskiej. - Trudno sobie wymarzyć lepszy widok. - Roześmiał się z widoczną ulgą po wydostaniu się z masy sprasowanych ludzkich ciał. - Zauważyłeś materace? - spytała wesoło Natalia. - O, tam na zakrętach. - A, tak. Boże mój, to całkiem niezwykłe. Hałasujący tłum wybuchnął nowymi wiwatami. Na plac pośród bogato wystrojonej asysty wtaczał się drewniany wóz ciągnięty przez cztery białe toskańskie woły o wielkich, zakrzywionych rogach. Nad wozem na długim drągu powiewało Palio. - Ależ to jest Wniebowzięcie - zauważył Jastrow, przyjrzawszy się malowanej, wąskiej tkaninie przez małą lornetkę. - Naiwne, ale całkiem niezłe. Wóz powoli toczył się wokół placu. Za nim policjanci w hełmach odpychali tłoczących się na torze, a zamiatacze zbierali rozrzucone śmieci i papiery. Brukowany plac był w tej chwili już tylko jedną zbitą masą białych koszul, barwnych sukni i ciemnych głów, otoczoną półkolem toru niebezpiecznego wyścigu. Półkrąg tworzyły czerwone palazzi aż do ratusza, tam zaś łuk przecinała wąska uliczka. Na tych ostrych zakrętach zewnętrzne bariery zostały wyłożone materacami. Byron i Natalia widzieli, jak nawet podczas próbnych galopów konie wpadały z głuchym odgłosem na materace, a wysadzeni z siodeł jeźdźcy walili się bez przytomności na ziemię. Słońce zachodziło. Fasada Palazzo Publico, ratusza, nabrała krwawego koloru. Reszta placu pogrążyła się w cieniu, a na wieży basowo bił dzwon. Od strony ratusza rozbrzmiała długa fanfara. W tłumie zapadła cisza. Trąby zagrzmiały starym marszem Palia, który już od tygodni słychać było w uliczkach Sieny. Z ratuszowego dziedzińca wynurzały się stępa konie wyścigowe, ze strojnymi w wielobarwne kostiumy jeźdźcami w siodłach. Natalia ścisnęła dłoń Byrona i na jedną chwilę przytuliła swój policzek, chłodny, z mocno napiętą skórą, a przecież miękki, do jego. - Naprawdę idiotyczne, Briny...? - szepnęła. Uczucie było zbyt rozkoszne, by mógł zdobyć się na odpowiedź. Linia startu znajdowała się wprost przed nimi. Z tyłu zaś, nad lożą sędziów, powiewało Palio, kołysząc się na długim drzewcu w chłodnym, wieczornym wietrzyku. Maszyną startową było starożytne urządzenie z lin i drewna. Okazało się, że prawie niemożliwością jest zmusić podenerwowane, tańczące w miejscu konie, by stanęły między linami. Spłoszone zwierzęta miotały się w przód i w tył, zawracały, stawały dęba, potykały i dwa razy wyrwały się naprzód w falstartach. Wreszcie dziesięć koni pogalopowało w zwartej grupie, a jeźdźcy dziko okładali batami zarówno wierzchowce, jak i siebie nawzajem. Ponad ryk tłumu wzbił się dziki wrzask: dwa konie już na pierwszym zakręcie zwaliły się na materace. A potem Byron przestał się orientować, co się dzieje. Przyglądając się, jak nieprzytomny dżokej wleczony jest po torze, znowu usłyszał wrzaski. Zdarzyły się więc dalsze wypadki, ale tych już nie widział. Konie przeleciały obok, smagane batami w deszczu wzbijanej kopytami ziemi, teraz już rozciągnięte na sześć czy siedem długości. Wśród nich galopował ociekając pianą, ze zwisającymi wodzami, koń bez jeźdźca. - Czy bez jeźdźca może wygrać? - wrzasnął Jastrow do Byrona. Siedzący o rząd niżej gruby mężczyzna z krostowatą, czerwoną twarzą, spiczastymi wąsami i żółtymi oczami odwrócił się do nich. - Si, si. Bez jeźdźca jest scosso, meestair, scosso. Viva Bruco! Scosso! Gdy stawka przeleciała po raz drugi przed lożą, koń bez jeźdźca wyraźnie prowadził. Byron dostrzegł, że nosił on barwy i godła Gąsienic. - Scosso! - wrzasnęła radośnie do doktora krostowata twarz, owiewając go ciężkim odorem czosnku i wina. - Widzi, meestair! - krzyczał, wymachując pięściami. - Huuu! Bruco! Gon-sę-nyca, meestair! - Tak, oczywiście, no właśnie - odparł Jastrow, mocniej opierając się o Byrona. Gdy stawka znów się pojawiła, okrążając plac po raz trzeci i ostatni, hałas na placu urósł do ogólnego, szaleńczego ryku. Ocaleli jeźdźcy wściekle tłukli swe chabety, by zmusić je do wyprzedzenia galopującego bez jeźdźca konia Bruco. Linię finiszu przekroczono w ulewie wzbijanej ziemi, zamęcie podskakujących, wyciągniętych na końskich szyjach głów i wymachujących ramion jeźdźców. Koń bez jeźdźca, z wytrzeszczonymi, nabiegłymi krwią oczami, utrzymał się na czele. - Bruco! - ryknął krostowaty, wyskakując wysoko w górę. - Scosso! Scosso! Ha, ha! - Odwrócił się do Jastrowa z maniackim śmiechem i wymachując rękami, wykonał pantomimę wbijania sobie w ramię ogromnej strzykawki, by wskazać, że koń dostał doping. - Bravissimo! Huuu! - Zbiegł z tupotem między ławkami, poleciał na tor wyścigowy i znikł w tłumie, przelewającym się z ław i przez bariery. W jednej chwili tor zapełnił się masą ludzi obijających się o siebie, wrzeszczących, wymachujących ramionami, podskakujących i obejmujących się w ekstazie, potrząsających pięściami, chwytających się za głowę, bijących w piersi. Tu i ówdzie nad tłuszczą chwiały się przystrojone piórami końskie głowy. Przed lożą sędziów tuzin młodych ludzi w białych koszulach tłukł dżokeja, klęczącego na ziemi, z hełmem zdartym z głowy, wyciągającym ramiona w błaganiu o litość. Po twarzy spływała mu świeża krew. - Boże mój, co tam się dzieje? - spytał łamiącym się głosem Jastrow. - Komuś nie udało się oszustwo - odrzekł Byron. - Albo oszukał oszustów. - Przypuszczam - powiedział Jastrow, drżącą ręką gładząc brodę - że to jest ta część święta, przed którą ostrzegał nas arcybiskup. Lepiej chodźmy stąd, a także... Byron powstrzymał go łagodnym popchnięciem ręki. - Nie teraz. Niech pan siada, sir, gdzie pan siedzi, i nie rusza się. Ty też, Natalio. Drużyna młodych ludzi przepychała się przez tłum w stronę loży. Na szyjach mieli żółto-zielone chusty Gąsienic. Prowadził ich blady chłopak z twarzą zalaną krwią, płynącą z rany na czole. Tratując wszystko na drodze, wspinali się po ławkach. Byron wyciągnął ramiona, osłaniając Jastrowa i Natalię. Zakrwawiony chłopak chwycił drzewce Palia. Cały oddział ryknął, wzniósł radosny okrzyk i runął po ławkach na dół, dzierżąc sztandar. - Teraz - powiedział Byron, chwytając oboje za ręce. - Naprzód! Zarówno rozszaleli sieneńczycy, jak i turyści, rozważnie rozstąpili się przed zwycięskimi Gąsienicami. Tuż za ich oddziałem, jedną ręką obejmując dziewczynę, a drugą Jastrowa, Byron przedostał się pod arkadami na główną, dolną ulicę miasta. Ale tutaj pochłonął ich tłum cisnących się za Paliem i jego triumfującą eskortą i zaczął popychać ich z powrotem w górę, w stronę katedry. - O Boże - jęknęła Natalia. - Wpadliśmy. Nie wypuść Aarona. - Ojej, wydaje mi się, że na to nie byłem przygotowany - wyjąkał Jastrow bez tchu. Jedną ręką niezdarnie próbował przytrzymać równocześnie kapelusz i okulary, drugą twardo trzymał Byrona. - Chłopcze, ledwie dotykam ziemi nogami. - Wszystko w porządku. Niech pan się im nie przeciwstawia, sir, i daje unosić tłumowi. Na pierwszym skrzyżowaniu tłok się zmniejszy. Tylko spokojnie... W tym momencie ciżba zafalowała w panice, wyrywając profesora z objęć Byrona. Gdzieś z tyłu rozległ się tętent kopyt, dzikie rżenie i okrzyki przestrachu. Wokół Byrona i Natalii tłum nagle stopniał, uciekając przed szarżującym koniem. Był to zwycięzca, koń Gąsienic. Muskularny młodzieniec w zielono-żółtym stroju, z zsuwającą się, przekrzywioną peruką, desperacko próbował poskromić rozszalałe zwierzę, które znów stanęło dęba. Przednie kopyto trafiło śmiałka prosto w twarz. Upadł we krwi na bruk. Koń był wolny. Podskakiwał, stawał dęba, rżał przeraźliwie i rwał się przed siebie. Ludzie pierzchali w ucieczce. Byron wciągnął Natalię do bramy, usuwając ją z drogi odwrotu tłumu. Lecz w tym momencie na środku opustoszałego miejsca pojawił się Aaron Jastrow bez okularów, potknął się i runął prosto pod końskie kopyta. Byron bez słowa rzucił się na ulicę i zerwał z głowy doktora wielki żółty kapelusz. Zaczął nim powiewać koniowi przed nosem, raz za razem przyklękając i trzymając się poza zasięgiem kopyt. Zwierzę wściekle zarżało, wpadło spłoszone pod ścianę domu, potknęło się i na chwilę straciło równowagę, ale natychmiast znowu stanęło dęba, celując przednimi nogami w Byrona. Koń harcował przysiadając na zadzie, tocząc pianę z pyska i wytrzeszczając oszalałe, nabiegłe krwią oczy. Wreszcie pojawiło się kilku mężczyzn w kostiumach Gąsienic. Czterech chwyciło konia za wodze, ściągając go w dół i uspokajając. Inni podnieśli rannego towarzysza. Z tłumu wypadło paru ludzi i pomogło doktorowi stanąć na nogi. Podbiegła Natalia. Mężczyźni otoczyli Byrona, klepiąc go po ramionach i pokrzykując. Chłopak przepchnął się do Jastrowa i podał mu kapelusz. - O, dziękuję ci, Byron. A moje okulary, nie widziałeś ich przypadkiem? Pewno się stłukły. Nie szkodzi, mam w domu zapasową parę. - Profesor mrugał krótkowzrocznie, ale minę miał wesołą, a nawet podekscytowaną. - Na litość boską, co za zamieszanie! Co się stało? Pewnie ktoś mnie popchnął. Słyszałem tętent konia w pobliżu, ale niczego nie widziałem. - Nic mu nie jest - powiedziała Natalia, patrząc Byronowi prosto w oczy z takim wyrazem, jakiego jeszcze u niej nie widział. - Doktorze, jeśli nie jest pan zbyt poturbowany - rzekł Byron, znów biorąc go pod rękę - możemy pójść do kościoła Gąsienic na nabożeństwo dziękczynne. - Ależ oczywiście - powiedział ze śmiechem Jastrow. Napięcie nerwowe zupełnie go opuściło. - Kiedy wlazłeś między wrony... To wszystko jest niesłychanie zabawne. Byronie, oprzyj się o mnie. Przed chwilą wyglądałeś na lekko nadwerężonego. Mniej więcej w tydzień później, gdy Natalia i Byron pracowali w bibliotece, za pociemniałymi oknami rozszalała się letnia burza. Przy jednej z błyskawic Byron przypadkiem podniósł oczy znad mapy i ujrzał, że Natalia, siedząc z ponurą twarzą w świetle lampy, wpatruje się w niego. - Byron, czy byłeś kiedykolwiek w Warszawie? - Nie. Dlaczego pytasz? - Czy chciałbyś tam pojechać ze mną? Wielkim wysiłkiem woli stłumił rozsadzającą go radość. Udało mu się przybrać tępą i mętną minę, za pomocą której przez dwadzieścia lat bronił się przed niewygodnymi pytaniami ojca. - A cóż tam jest ciekawego? - Nooo, prawdopodobnie warto ją obejrzeć, nie sądzisz? Slote mówi nawet, że to bardzo europejskie i wesołe miasto. Rzecz w tym, że Aaron robi mi trudności co do wycieczki. Wiesz o tym. Oczywiście mogę mu powiedzieć, żeby poszedł do diabła, ale wolałabym tego nie robić. Byron słyszał tę dyskusję. Po incydencie na konnych wyścigach, dowiedziawszy się, że o włos uniknął zranienia, a może i śmierci, Jastrow dostał ataku nerwowego. Wkrótce potem odwiedził go amerykański konsul we Florencji; posępny nastrój doktora jeszcze się pogłębił. Bez przerwy powtarzał, że amerykańska służba zagraniczna jest zaniepokojona sytuacją Polski, a planowana wycieczka Natalii staje się zbyt ryzykowna. - A co to zmieni, jeżeli powiem, że z tobą pojadę? - spytał Byron. - Zmieni. Wiesz, jak teraz Aaron nazywa cię za plecami? Ten złoty chłopak. Bez przerwy przypomina twój wyczyn na Paliu. - Bo opowiadając przesadziłaś. - Nie przesadziłam. Wykazałeś niebywałą przytomność umysłu. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, a także na Aaronie, gdy się dowiedział. Koń mógł go zabić. Gdybym mogła powiedzieć, że jedziesz ze mną, przestałby sarkać. - Twój przyjaciel Slote może nie być zachwycony moją obecnością. - Z Lesliem Slote'em dam sobie radę - odrzekła z ponurym uśmiechem. - Więc zgoda? - Zastanowię się nad tym. - Jeśli potrzebujesz pieniędzy, chętnie ci pożyczę. - Och, nie o to chodzi. Prawdę powiedziawszy, Natalio, nie ma co tyle nad tym rozmyślać. Pojadę. Bo kiedy i Jastrow wyjedzie do Grecji, tu się zrobi wręcz ponuro. - Stokrotne dzięki - odrzekła z zachwycającym uśmiechem. - Będziemy się świetnie bawić. Biorę to na siebie. - A co po Warszawie? Wracasz tutaj? - Tak przypuszczam, chyba że konsul przekona Aarona, by wcześniej wrócił do kraju. Bardzo się o to stara. A co z tobą, Briny? - Może i ja tak zrobię. Znów się wszystko rozlatuje. Usłyszawszy nowinę przy kolacji, doktor Jastrow kazał podać szampana. - Byron, nie mogę wprost wyrazić, jaki ciężar zdjąłeś mi z serca! Ta dziewczyna, uparta jak kozioł, nie ma pojęcia, jakim dzikim i zacofanym krajem jest Polska. Ja to wiem. Z tego, co piszą moi krewni, wynika, że nie polepszyło się tam ani na jotę od mojego wyjazdu czterdzieści pięć lat temu. A sytuacja naprawdę jest niepewna. Łobuz z wąsikiem wydaje groźne pomruki i możemy się spodziewać najgorszego. Myślę jednak, że najpierw zapewne nastąpi jakieś ostrzeżenie. Teraz jestem o wiele spokojniejszy. Jesteś bardzo zdolnym młodzieńcem. - Mówisz, jakbym była podejrzana o idiotyzm - wtrąciła się Natalia, popijając szampana. - Jesteś dziewczyną. I ciągle o tym zapominasz. Byłaś taka już jako dziecko, drapiąc się po drzewach i bijąc z chłopakami. No cóż, zostanę więc sam. Ale nie będzie mi już tak ciężko. - Nie wybiera się pan do Grecji, sir? - zdziwił się Byron. - Jeszcze nie wiem. - Jastrow uśmiechnął się, widząc zdziwione spojrzenia. - Są jakieś kłopoty z moim paszportem. Nie przedłużyłem go w porę, a ponieważ nie jestem urodzonym, a tylko naturalizowanym Amerykaninem, przez naturalizację mego ojca, pojawiło się trochę biurokratycznych trudności z odnowieniem po terminie. Głównie dlatego, że nie byłem w Stanach przez dziewięć lat. Ten problem albo się rozwikła, albo nie, pod koniec sierpnia. Jeżeli nie, pojadę na tę wycieczkę przyszłej wiosny. - To jest coś, co koniecznie powinien pan załatwić - rzekł Byron. - Ależ oczywiście. Dawniej, jak powiedział konsul, było to znacznie prostsze. Ale od czasu, gdy zaczął się masowy napływ uchodźców z hitlerowskich Niemiec, zaostrzono przepisy. No, Briny, za parę tygodni wyjeżdżacie z Natalią do Warszawy! Sprawia mi to wielką przyjemność i jestem pewien, że będzie jej potrzebny opiekun. - Każ się wypchać, Aaron - oświadczyła zarumieniona Natalia. Profesor zaczął się śmiać. Był to jego pierwszy serdeczny śmiech od tygodnia. - Mam nadzieję, że uda ci się spotkać mego kuzyna, Berela - zwrócił się do Byrona. - Nie spotkałem go od wyjazdu z Polski, ale co roku wymieniamy dwa albo trzy listy. A jego mocną stroną jest wielka przytomność umysłu. 6 Samochód wiozący komandora Henry'ego i Tudsbury'ego prowadziła Pamela. Pociągiem dojechaliby szybciej, ale Victor chciał obejrzeć krajobraz i małe miasteczka, a Anglik jak najchętniej się na to zgodził. Oświadczył, że trzymając się z dala od miast, Niemców można nawet polubić. Pug był przerażony sposobem, w jaki dziewczyna prowadziła wóz. W Berlinie, kierując wynajętym mercedesem, posłusznie przestrzegała świateł na skrzyżowaniach i ograniczeń szybkości. Ale kiedy znalazła się już na autostradzie, nacisnęła gaz tak, że strzałka szybkościomierza pokazała sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Przekrzykując świst wiatru, Tudsbury trajkotał, nie zwracając wcale uwagi na krajobraz przesuwający się za oknami. Teraz znów sądził, że wojny nie będzie. Nareszcie Anglicy zaczęli poważne rozmowy z Rosjanami o sojuszu wojskowym. Tak przyspieszyli produkcję samolotów, że odzyskanie utraconej w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku równowagi sił w powietrzu było bliskie. Ich zobowiązania wobec Polski pokazały Hitlerowi, że tym razem Chamberlain traktował sprawy serio. Partia hitlerowska w Gdańsku przycichła. Według poufnych informacji Tudsbury'ego, Mussolini wprost oświadczył Hitlerowi, że nie jest gotów do walki. Korespondent przewidywał więc, że nastąpi dwu- lub trzyletni okres wytchnienia, podczas którego kraje demokracji dozbroją się szybciej, niż może to zrobić Hitler. Zapędzony w kozi róg, dyktator albo upadnie, albo rozpocznie wojnę i zostanie zmiażdżony, albo, co najprawdopodobniejsze, zamordowany. - Wszędzie się pokazuje, a przecież nikt go jeszcze nie zastrzelił. Tego nie rozumiem - wrzeszczał Tudsbury. Samochód na dwukierunkowej jezdni nagle wyskoczył naprzód, wyprzedzając długą kolumnę ciężkich samochodów, wiozących nowe, szaro pomalowane czołgi. Pug Henry kurczowo chwycił za oparcie, bo wprost na nich waliła inna ciężarówka, rosnąc w oczach z każdą chwilą. Minęła ich z rykiem klaksonu i piskiem hamulców w pół sekundy po tym, jak Pamela ostro zakręciła na własne pasmo ruchu, wpychając się między dwa wozy z czołgami. Spokojnie odgarnęła małą dłonią włosy z czoła. - On rzuca jakiś czar. Ale ten czar oparty jest na sukcesie. Gdy ktoś zatrzyma Führera w jego biegu do przodu, czar się rozpryśnie. Po drodze do władzy Hitler zamordował mnóstwo ludzi. Ale pozostali po nich krewni - kontynuował dziennikarz. Komandor porucznik Grobke czekał na nich u bram bazy w samochodzie tak małym, że korespondent ledwie się tam wcisnął. Pamela pomknęła do hotelu, a Grobke zabrał obu mężczyzn na długi spacer autem i piechotą po stoczni w Świnoujściu. Popołudnie było szare, ciężkie, niskie chmury zapowiadały deszcz. Po dusznym Berlinie wilgotny, wiejący znad Bałtyku wschodni wiatr chłodził przyjemnie. Płaska, piaszczysta, niegościnna baza bardzo przypominała bazę amerykańską w New London. Pomijając flagi i godła, wszystkie porty wojenne wielkich mocarstw są podobne - pomyślał Henry. - Wszystkie zajmują się tym samym i wszystkie naśladują brytyjską marynarkę wojenną, która pierwsza powiązała wojnę na morzu z nowoczesnym przemysłem. Niskie, czarne łodzie podwodne, przycumowane jedna przy drugiej do długich pirsów lub też spoczywające na klockach w suchych dokach; zapach smoły, rozgrzanego metalu i wody morskiej; niespieszne pobrzękiwania i zgrzyty suwnic bramowych; jaskrawe błyski palników spawalniczych i grzechot nitownic; przesuwające się nad głowami płaskie i wygięte sekcje stalowych blach pomalowanych żółtą lub czerwoną farbą podkładową; gigantyczne otwarte hangary; góry kabli, rur; drewna i blaszanych beczek; mrowie upaćkanych smarami, wesołych ludzi w brudnych kombinezonach, goglach i kaskach ochronnych; na wpół gotowe korpusy okrętów podparte drewnianymi belkami, stojące na pochylniach zanurzonych jednym końcem w brudnej wodzie portowej - wszystko to mogło istnieć w Japonii, Francji, Włoszech czy Stanach Zjednoczonych. Liczące się różnice - decydujące właściwości i charakterystyka funkcjonowania - nie były widoczne. Henry zauważył, że Niemcy nie odeszli od klasycznej zasady podwójnego kadłuba łodzi podwodnych i że, podobnie jak Amerykanie, zwiększyli liczbę spawów. Miał ochotę wyciągnąć kieszonkową taśmę mierniczą i zmierzyć grubość blachy kadłuba sztywnego. Na oko wydawała się cieńsza od amerykańskich. Jeśli tak było, u-booty nie mogły się tak głęboko zanurzać jak łodzie amerykańskie; chyba że Niemcy wynaleźli nowy, wyjątkowo mocny rodzaj stali. Ale podczas wizyt takich jak ta wolno było używać tylko oczu, a nie aparatów fotograficznych i zwijanych miarek. Spod szarych chmur wyjrzało słońce, rzucając wydłużony cień w stronę Grobkego, który zatrzymał się u wejścia do suchego doku. Stał tam na klockach u-boot. Na jego pokład prowadził z jednej strony trap z poręczami, z drugiej chybotliwa, długa deska, pochylona ku pokładowi łodzi. - A więc wycieczka skończona - oświadczył Grobke. - To jest mój okręt flagowy. Ponieważ, Tudsbury, nie mogę zaprosić cię na pokład, choć bardzo bym chciał, obawiam się, że tu się rozstaniemy. Grobke uśmiechnął się, a Henry natychmiast zrozumiał aluzję. - Proszę, nie róbmy ceremonii. Jeżeli ja mogę wejść na pokład, to wejdę, a Tudsbury nie. - Wielki Boże, oczywiście! - zawołał Anglik. - A poza tym nie mam tam nic do roboty. Niemiec rozłożył ręce. - Nie chciałbym wbijać klina w przyjaźń anglo-amerykańską. W tym momencie rozległ się gwizd. Z okrętów, doków i hangarów zaczęli się wysypywać robotnicy. Na drodze do głównego wyjścia szli zbitym tłumem. Z łodzi Grobkego też wyrwała się cała grupa, biegnąc po schodni. - Narażanie życia, jak w każdej stoczni - zauważył Henry. - O piątej leć na złamanie karku albo cię zadepczą. - Cywile są jednakowi na całym świecie - roześmiał się Grobke. - A ja w moim najbliższym komentarzu radiowym powiem, że w niemieckiej flocie podwodnej robota wre jak wszyscy diabli. Mam nadzieję, że w Londynie to zauważą - zapewniał Tudsbury, wsiadając do samochodu. - Po prostu opowiedz o wszystkim, co tu widziałeś - powiedział Grobke, podając mu rękę przez okno. - Chcemy żyć z wami w przyjaźni. Wiemy, że macie największą marynarkę wojenną na świecie. Tyle tylko, że te malutkie, głupie łódki mogą narobić mnóstwo szkody. Jeden z moich oficerów zawiezie cię do hotelu. Ponieważ robotnicy nadal tłoczyli się na schodni, Grobke, szczerząc zęby, pokazał kciukiem chwiejną deskę po drugiej stronie. Henry skinął głową. Niemiec wskazał mu gestem, by szedł pierwszy. Tłuste kałuże na dnie betonowego doku były bardzo daleko, poniżej siedemdziesięciu stóp. Pug obszedł skraj doku i wkroczył na zaplamioną farbą deskę, starając się mieć minę pewniejszą niż samopoczucie. Obojętne oczy majtków śledziły z dołu jego ruchy. Gdy postawił stopę na pokładzie, poderwali się na baczność. Po nim z trzęsącej się deski zszedł Grobke. - Dobry wyczyn, jak na dwóch podstarzałych facetów! U-46 była bardzo podobna do łodzi amerykańskich, ale panowała na niej niezwykła czystość i porządek. Wszystko błyszczało. Okręt amerykański stojący w suchym doku, z cywilnymi robotnikami na pokładzie, byłby brudny i zaśmiecony. Oczywiście Grobke zarządził ogólne sprzątanie w związku z wizytą Amerykanina. Pug, który sam był maniakiem pucowania okrętów, docenił to z przyjemnością. Ale nawet biorąc pod uwagę poczynione przygotowania, musiał podziwiać stan niemieckiej łodzi. Diesle wyglądały tak, jakby nie wykonały ani jednego obrotu, na ich czerwonej farbie i mosiężnym osprzęcie nie było plamki smaru, akumulatory błyszczały jakby świeżo wyszły z fabryki. Marynarze, przystojni chłopcy w krochmalonych mundurach, przypominali raczej obsadę morskiej komedii muzycznej. Jeśli zaś idzie o budowę u-boota, to gdy się weźmie podstawową maszynerię i jej rozmieszczenie na okręcie wojennym, wszystko to upchane jak nadzienie kiełbasy w jednej długiej rurze, skutki będą takie same w każdym kraju. Wystarczyłoby wymienić napisy na przyrządach z niemieckich na angielskie, przesunąć kajutę kapitańską z lewej na prawą burtę, wydłużyć o dwie stopy mesę oficerską, zmienić miejsce paru zaworów - i byłoby się na pokładzie Graylinga. - Ładnie pachnie - zauważył Pug, gdy przechodzili obok maleńkiej kuchni, gdzie dwóch kucharzy w śnieżnobiałych kitlach przygotowywało kolację, jakimś cudem niezbyt się przy tym pocąc. Grobke spojrzał na niego przez ramię. - Może chciałby pan zjeść coś na pokładzie? Ciasnota jest straszliwa, ale chłopcy jadają nie najgorzej. Henry był umówiony na kolację z Tudsburym, ale odpowiedział bez namysłu: - Z największą przyjemnością. Zjadł więc posiłek, siedząc w ciasnej mesie ramię w ramię z dowódcą i oficerami u-boota. Sprawiło mu to zadowolenie. Czuł się tu bardziej na miejscu niż we własnej, obitej jedwabiem jadalni w Berlinie. Czterej młodzi oficerowie o zdecydowanych, rumianych twarzach i blond włosach zachowywali się z pełnym powściągliwości taktem. Podobni byli do Amerykanów, lecz mieli bardziej napięty i rozważny wyraz oczu. Początkowo jedli w milczeniu, lecz wkrótce, gdy Henry pochwalił ich okręt, a Grobke, w doskonałym nastroju po dobrym jedzeniu i winie, zaczął żartować, szybko odtajali. Zaczęto przypominać historyjki o głupocie i lenistwie robotników portowych. Jedna z najlepszych anegdot Puga - opowieść o odwrotnie podłączonych rurach w toalecie na West Virginia - wywołała salwy śmiechu. Już dawniej komandor zauważył, że Niemcy mają szczególny gust do klozetowych dowcipów. Oficerowie opowiadali o wydarzeniach podczas swych pierwszych dni służby w marynarce, które uważali za komiczne: najpierw o myciu latryn, następnie o poddawaniu szokom elektrycznym, które musieli znosić bez zmrużenia oka, bo ich reakcje były filmowane; o wystawianiu na gorąco i zimno aż do omdlenia, o przysiadach do utraty przytomności, o "Dolinie Śmierci" - biegu na przełaj przez pagórkowaty teren, w masce gazowej i z siedemdziesięcioma funtami obciążenia w tornistrze. Twierdzili, że takie tortury są niezbędne, by zrobić z nich prawdziwych, dobrych oficerów. Tylko Grobke się z tym nie zgadzał. Według niego pruski sadyzm był przestarzały. W wojnie morskiej inicjatywa jest ważniejsza niż ślepe posłuszeństwo wobec zadawanych męczarni. - Amerykanie mają lepsze podejście - oświadczył. Nie wiadomo, czy dlatego, iż czuł, że Pug jest zaszokowany wyznaniami oficerów, czy też naprawdę tak uważał. Na kolację był kapuśniak, świeży łosoś z wody, pieczeń wieprzowa z kluskami ziemniaczanymi i agrestowe "torten". Gdy Henry i Grobke opuszczali łódź podwodną, na zachodzie przez czarne deszczowe chmury przebijały pasma czerwieni. Koło doku, w wesołym kręgu kolegów, kilku marynarzy w kąpielówkach walczyło w zapasach na szarych matach, położonych na torach dźwigów. Henry już dawno dostrzegł zamiłowanie niemieckiej młodzieży do brutalnych gier i zabaw, jak u zdrowych szczeniaków. A ci podwodniacy wyglądali na silniejszych i zdrowszych niż ich amerykańscy koledzy. - A więc, Henry, pewnie teraz zamierza pan spotkać się ze swym angielskim przyjacielem...? - Chyba że ma pan jakiś lepszy pomysł. - Znakomicie! - Niemiec klepnął go po ramieniu. - Idziemy! Wyjechali za bramę portową. - Cholernie tu cicho po piątej wieczorem - zauważył Pug. - O, tak. Martwo. Zawsze. Pug zapalił papierosa. - O ile mi wiadomo, w stoczniach brytyjskich pracuje się obecnie na dwie i trzy zmiany. Grobke rzucił mu dziwne spojrzenie. - Pewnie chcą nadrobić stracony czas. Przejechali kilka mil. Wśród zielonych pól, nad wodą, stały szeregi drewnianych domków. Zatrzymali się przed jednym z nich. - Tu mieszka moja córka - oświadczył Grobke, dzwoniąc do drzwi. Otworzyła im młoda blondynka o jasnej cerze. Troje dzieci, rozpoznawszy widocznie sposób dzwonienia dziadka, przybiegło i rzuciło się na wręczone im landrynki. Zięć Grobkego był na manewrach morskich. W małym saloniku na pianinie stała jego fotografia. Był to młody blondyn o długiej, surowej twarzy. - Całe szczęście, że Paul jest na morzu - oświadczył Grobke. - Uważa, że rozpieszczam mu dzieci. - Po czym zaczął podrzucać je i figlować z nimi tak długo, aż przestały się krępować obecnością Amerykanina i zaczęły biegać po domu ze śmiechem i wrzaskami. Pani domu próbowała podać gościom kawę i ciastka, ale teść ją powstrzymał. - Komandor się spieszy, a ja chciałem tylko zobaczyć dzieciaki. Zaraz odjeżdżamy. Gdy wsiadali do samochodu, w oknie domku tkwiły wpatrzone w nich trzy małe twarzyczki. - Niezbyt imponująca chałupka. Niepodobna do pana rezydencji w Grünewaldzie. Ot, pudełeczko. Marynarka niemiecka nie płaci takich pensji jak amerykańska. Pomyślałem, że zainteresuje pana, jak żyją. On jest dobrym oficerem na łodzi podwodnej, a ich małżeństwo szczęśliwe. Za dwa lata dostanie dowództwo. Natychmiast, jeżeli będzie wojna. Ale wojny nie będzie. Nie teraz. - Mam nadzieję, że nie. - A ja wiem to z pewnością. Nie będzie wojny o Polskę. A więc? Z powrotem do Świnoujścia? - Chyba tak. Gdy wjeżdżali do małego, portowego miasteczka, Pug zaproponował: - Napiłbym się piwa. A pan? Jest tu jakieś dobre miejsce? - No, nareszcie! Luksusów tu nie ma, bo to małe i nudne miasto, lecz mogę cię zabrać tam, gdzie zbierają się oficerowie. A co z Tudsburym? - Jakoś to przeżyje. - Owszem. Anglicy to specjaliści w tym zakresie - roześmiał się Grobke. Najwyraźniej trzymanie amerykańskiego attache morskiego z dala od słynnego korespondenta sprawiało mu przyjemność. W mrocznej, zadymionej, wyłożonej drewnem piwnicy przy długich stołach siedzieli młodzi ludzie w golfach i grubych marynarkach. Śpiewali wrzaskliwe pieśni przy akompaniamencie spacerującego po piwnicy z harmonią w rękach grubasa w skórzanym fartuchu. - Jezu Chryste, ile ja tutaj piwa wypiłem - powiedział Grobke. Siedzieli przy małym bocznym stoliku, pod lampą z żółtym abażurem. Pug pokazał mu zdjęcia Warrena, Byrona i Madeline. Po paru piwach wyznał, że martwi się aferą miłosną Warrena ze starszą od syna kobietą. - A co ja wyczyniałem jako młody ogier! - zachichotał Grobke. - Najważniejsze, że zostanie lotnikiem. To wprawdzie nie to samo, co być podwodniakiem, ale liczy się na drugim miejscu, ha, ha! Wygląda na sprytnego chłopaka. Wyszumi się. Zaśpiewano piosenkę znaną Pugowi. Przyłączył się, choć miał fatalny słuch i śpiewał całkiem fałszywie. To rozśmieszyło Grobkego. - Przysięgam Bogu, panie Henry - oświadczył, otarłszy oczy po ataku śmiechu - że nie ma nic bardziej wariackiego niż gadanina o wojnie. Mówię panu, gdyby to zostawiono do załatwienia facetom z marynarki wojennej obu stron, do wojny nigdy by nie doszło. Jesteśmy ludźmi przyzwoitymi, rozumiemy się nawzajem, oczekujemy od życia tego samego. To politycy chcą tej awantury. Hitler to wielki człowiek i Roosevelt to wielki człowiek, ale mają straszliwie wszawych doradców. Na szczęście Hitler jest mądrzejszy niż wszyscy politycy razem wzięci. Nie będzie żadnej wojny o Polskę. - Jednym haustem opróżnił kufel z grubego szkła i zaczął walić nim w stolik, by przywołać kelnerkę. - Geben Sie gut Acht auf den Osten - powiedział, robiąc oko i zniżając głos. - Dobrze uważaj na Wschód. Tam naprawdę coś się dzieje. Kelnerka, trzymająca w dłoniach całe pęki kufli, dwa z nich postawiła na ich stoliku. Grobke znowu wypił i otarł usta wierzchem dłoni. - A gdybym panu powiedział, że sam słyszałem, jak Führer przemawiał do wyższych oficerów floty podwodnej i powiedział im, że wojny nie będzie? Zechce pan o tym zameldować w Waszyngtonie? No, to dobra, tak się składa, że to prawda. Czy myśli pan, że mając siedemdziesiąt cztery u-booty zdatne do walki, rozpocznie wojnę z Anglią? Gdy będziemy mieli trzysta, to będzie zupełnie inna historia i Anglia pomyśli dwa razy, zanim zacznie sprawiać nam kłopoty. A tyle będziemy mieli dokładnie za osiemnaście miesięcy. Tymczasem zaś uważajcie na Wschód. - Uważać na Wschód? - powtórzył Henry tonem głębokiego namysłu. - Aha, trochę pana zaciekawiłem? Mój brat jest w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Uważać na Wschód! Nie będzie wojny, panie Henry, to obiecuję, przynajmniej nie w tym roku. Więc co, u diabła? Raz się żyje, nie? Dalejże, mam jak pan dębowe ucho, ale sobie zaśpiewamy! Victor Henry siedział w wyłożonej palisandrem bibliotece, trzymając na kolanach starą, przenośną maszynę do pisania. Wspaniałe antyczne biurko było za wysokie, by na nim wygodnie pisać, a poza tym maszyna zostawiała rysy na czerwonej skórze jego blatu. Nie było jeszcze czwartej rano, ale gwiazdy znikły, w ogrodzie świtało, ptaki zaczynały śpiewać. Papier, przebitka i kalki leżały rozrzucone w nieładzie. W pokoju było gęsto od dymu. Victor pisał od północy. Przerwał na chwilę i ziewnął. W kuchni znalazł kawałek zimnego kurczęcia, który zjadł, popijając szklanką mleka i równocześnie zaparzając sobie trzeci dzbanek kawy. Wrócił do biblioteki, pozbierał kartki swego raportu do Biura Wywiadu Marynarki Wojennej i zaczął czytać: Gotowość bojowa nazistowskich Niemiec Ocena Nazistowskie Niemcy to bardzo szczególny kraj. Natychmiast po przybyciu zauważa się uderzające sprzeczności. Nadal ma się do czynienia ze starą Germanią - średniowiecznymi budynkami, oryginalnymi strojami ludowymi, wielkimi, czystymi miastami, porządkiem, życzliwością, schludnością, sumiennością, piękną scenerią, przystojnymi mężczyznami i kobietami, a szczególnie ładnymi, zdrowymi dziećmi. Ale na tym wszystkim leży powłoka czegoś nowego i odmiennego: reżim nazistowski, jak gorączkowa wysypka na obliczu kraju. Pytanie tylko, jak głęboko sięga choroba. Naziści z całą pewnością stworzyli bardzo patriotyczną, barwną i wojowniczą fasadę. Flagi ze swastyką, nowe budowle, maszerujące bataliony, hitlerjugend, parady z pochodniami i tak dalej, wszystko to robi wrażenie. Ale co się za tą fasadą kryje? Czy istnieje dostateczny potencjał, by wywołać wojnę, czy też jest to przede wszystkim bluff i propaganda polityczna? Niniejszy raport zawiera pierwsze wrażenia oficera, znajdującego się w Niemczech od czterech tygodni i przez cały czas poszukującego faktów. Powszechnie wiadomo, że od tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku Niemcy zbroją się jawnie, a nawet chełpliwie. Ale nawet przed nastaniem hitleryzmu armia zbroiła się i ćwiczyła potajemnie przy pomocy bolszewików, gwałcąc tym postanowienia traktatu wersalskiego. Gdy do władzy doszli naziści, to chociaż zerwały się kontakty z Rosjanami, zbrojenia nabrały tempa i stały się jawne. A przecież dwadzieścia lat temu naród ten był rozbrojony. Siedem lat temu, w porównaniu z aliantami, był jeszcze bezsilny. Pojawia się więc pytanie, do jakiego stopnia Hitlerowi udało się wyrównać szanse? Stworzenie nowoczesnej siły zbrojnej wymaga produkcji przemysłowej na wielką skalę. Pochłania surowce, siłę roboczą i czas - niezależnie od tego, jak bardzo będą się przechwalać w przemówieniach przywódcy polityczni. Z faktów, jakie autor tego raportu był w stanie zebrać, wynikają dwa wstępne, interesujące wnioski: 1. Nazistowskie Niemcy nie wyrównały szans w stopniu dostatecznym, by zmierzyć się w działaniach wojennych z Anglią i Francją. 2. Reżim hitlerowski nie stara się za wszelką cenę tych szans wyrównywać. Następne pięć stronic raportu zawierało dane statystyczne z dziesięciu lat - sprzeczne z wieloma raportami wywiadu, które czytał - dotyczące produkcji niemieckich fabryk, rozwoju przemysłu, wydajności maszyn i oprzyrządowania. Komandor w większości zaczerpnął je z własnych lektur i badań. Przedstawił porównanie produktu narodowego brutto Francji, Anglii i Niemiec oraz ich sił lądowych, morskich i powietrznych w ciągu tej dekady. Po uporządkowaniu liczby te wskazywały, że pod względem wojskowym w każdym zakresie, z wyjątkiem lotnictwa, Niemcy nie tylko były słabsze, ale że nawet niezbyt mobilizowały swój przemysł, by tamte kraje dogonić. W przeciwieństwie do panującej na całym świecie opinii, Niemcy nie gromadziły gorączkowo uzbrojenia. Tak wynikało z porównania zdolności produkcyjnych fabryk i ich wykorzystania. Victor Henry mimochodem opisał wyludnianie się stoczni w Świnoujściu po jednej zmianie. Nie było nawet drugiej zmiany na produkcji łodzi podwodnych - klucza do niemieckiej strategii wojny morskiej. Pug dowodził, że niemiecka przewaga w powietrzu zniknie szybko, jeżeli Wielka Brytania przyspieszy budowę samolotów i ich zakup w Stanach, Zjednoczonych. Jeśli zaś idzie o wojnę na lądzie, to oczywiście mrowiące się na ulicach mundury były niezłym przedstawieniem, ale cyfry dowodziły, że sama tylko Francja jest w stanie wystawić w polu armię większą, dłużej ćwiczoną i lepiej wyekwipowaną. Podczas wizytowania u-bootu, przechodząc przez maleńkie biuro dowodzenia eskadry, komandor zauważył naskrobane na okładce powielanego raportu cyfry i skróty, które - jak sądził - znaczyły: W stanie gotowości bojowej - pięćdziesiąt jeden; z tego w morzu - sześć, w porcie - czterdzieści; w remoncie - pięć. Liczby te były zgodne z brytyjskimi i francuskimi ocenami wywiadowczymi. Grobke podawał, że w stanie gotowości są siedemdziesiąt cztery łodzie, co było łatwą do odkrycia przesadą dla zaimponowania oficerowi obcego wywiadu. Niemiec jednak nie ośmielił się twierdzić, że mają ich sto. Pięćdziesiąt, plus minus pięć u-bootów, to była niemal z pewnością cała siła floty podwodnej nazistowskich Niemiec. Z tym że w budowie mogło się jeszcze znajdować nie więcej niż trzynaście jednostek. W samym tylko tysiąc dziewięćset osiemnastym roku Niemcy straciły ponad sto łodzi podwodnych. Tu następował kluczowy fragment raportu, który komandor wystukał z wieloma pauzami i który z niepokojem wielokrotnie odczytywał. To, co teraz napiszę, należy już do dziedziny prognozowania i dlatego może być poczytane za lekkomyślną publicystykę. Niemniej jednak ze wszystkich danych, zebranych przez autora niniejszego raportu, tak zdecydowanie wynika jedna tylko możliwość, że wydaje się konieczne, by ją tu sformułować. Wszelkie istniejące oznaki wskazują na to, że w tej chwili Adolf Hitler negocjuje sojusz wojskowy ze Związkiem Radzieckim. Dowodząc słuszności swego wniosku, Victor Henry powołał się na traktat z Rapallo z tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku, gdy bolszewicy i Niemcy wprawili w osłupienie uczestników europejskiej konferencji ekonomicznej, opuszczając ją nagle i podpisując odrębną umowę o szerokim zakresie. Zwrócił uwagę, że obecny ambasador Rzeszy w Moskwie, Schulenburg, jest człowiekiem Rapallo. Że Litwinow, który jest Żydem i prozachodnim ministrem spraw zagranicznych Rosji, nagle upadł. Że Hitler w swoich dwóch ostatnich mowach pominął tradycyjne ataki na bolszewizm. Wreszcie, że prasa doniosła o przygotowywaniu rosyjsko-niemieckiej umowy handlowej, ale - nagle znikły z gazet wszelkie wzmianki na ten temat. Zacytował również wypowiedź oficera siedzącego wysoko w niemieckim dowództwie floty podwodnej: "Uważaj na Wschód. Tam naprawdę coś się dzieje. Mój brat jest w Ministerstwie Spraw Zagranicznych". I na zakończenie wspomniał o zapewnieniu skierowanym przez Hitlera do oficerów u-bootów, że nie będzie wojny o Polskę. Wszystko to, przyznawał komandor, nie stanowi stuprocentowo pewnych informacji wywiadowczych ani nie sprawia wrażenia na zawodowych dyplomatach w ambasadzie. Twierdzą oni, że zawsze krążą plotki typu teatralnych niespodzianek. Nalegają, by Henry trzymał się podstawowych faktów: że ruch nazistowski powstał na bazie strachu i nienawiści wobec bolszewizmu i zobowiązał się do jego zniszczenia. Cały program "Mein Kampf" zamyka się w głoszeniu zdobycia "Lebensraumu" dla Rzeszy w południowo-wschodnich prowincjach Rosji. Ugoda wojskowa między tymi dwoma systemami jest nie do pomyślenia. Hitler nigdy jej nie zaproponuje. A gdyby nawet tak zrobił, Stalin, uważając to za podstęp, nigdy się na nią nie zgodzi. Najczęściej wnioski Henry'ego komentowano słowami "fantazja" lub "melodramat". Mimo tego komandor utrzymywał, że taki krok Niemiec nie tylko jest sensowny, ale także nieuchronny. Hitler zbyt daleko się już posunął w groźbach wobec Polski. Dyktator nie może się cofać. A przecież siły zbrojne, jakimi dysponował, były nazbyt znikome dla wywołania wojny światowej. Pomimo grzmiących haseł: "Armaty zamiast masła", nawet nie przestawił przemysłu na produkcję wojenną; zapewne dlatego, by uniknąć denerwowania społeczeństwa. Pomimo brutalnego języka nazistowskich polityków i gazet, szary człowiek w Niemczech nie chce wojny, a Hitler o tym wie. Wyjściem z dylematu jest sojusz z Rosją. Jeśli Rosja da Niemcom wolną rękę w Polsce, gwarancje brytyjskie staną się bez znaczenia. Ani Francuzi, ani Anglicy nie są w stanie przyjść Polsce z pomocą tak prędko, by uchronić ją przed szybkim podbojem. Toteż Polacy nie będą się bić. Oddadzą Gdańsk i eksterytorialną drogę przez polski korytarz, Hitler zaś więcej nie wymaga. Być może później, podobnie jak to było z Czechosłowacją, wkroczy i weźmie resztę Polski. Ale nie teraz. Victor Henry argumentował, że nagłe odwracanie przymierzy było w europejskiej polityce starym fortelem, szczególnie jeśli idzie o dyplomację niemiecką i rosyjską. Zacytował tu wiele przykładów, świeżo zaczerpniętych z niedawnych lektur historycznych. Podkreślił, że sam Hitler doszedł do władzy przez nagłe odwrócenie przymierzy: ugodę ze swym największym wrogiem, Franzem von Papenem. Pug porwał w strzępy arkusze kalki i wyrzucił do kosza. Z raportem i dwiema kopiami na przebitce, nie rozbierając się, rzucił się na czerwoną skórzaną kanapę i zasnął. Drzemał krótko i niespokojnie. Gdy nagle obudził się z szeroko otwartymi oczami, słońce stało już ponad czubkami drzew, wysyłając blade promienie: Wziął prysznic, ubrał się, przeczytał raport ponownie i całą pięciomilową odległość z Grünewaldu na Wilhelmstrasse przebył piechotą, przeżuwając w myśli treść dokumentu. W porównaniu z raportami Tollevera, które przestudiował, były to zarozumiałe rozważania z zakresu wielkiej strategii, daleko wykraczające poza jego kompetencje i pozycję służbową; coś w rodzaju "szpalt Drewa Pearsona", przed czym Dowódca Operacji Morskich we własnej osobie usilnie go przestrzegał. Z drugiej jednak strony wydawały mu się one udokumentowane. Do tej pory, podobnie jak Kip; wysłał już cały szereg raportów technicznych. Miał zamiar napisać taki właśnie o Świnoujściu. Gotowość bojowa nazistowskich Niemiec była skokiem w ciemność. Na seminariach w Akademii Sztabu wykładowcy ostro wykpiwali "globalne supergłówkowanie" uprawiane przez oficerów poniżej stopnia admiralskiego. Problem wyglądał następująco: czy teraz, gdy raport został napisany, należy go wysłać, czy też o nim zapomnieć? Wiele razy w życiu Pug Henry pisywał takie dokumenty, a następnie niszczył. Stale miał tendencję do wykraczania poza rutynę. Skutki mogły być pomyślne lub katastrofalne. Jego napisane z własnej inicjatywy memorandum o osłonach przeciwtorpedowych dla pancerników zagrodziło mu drogę do mocno już spóźnionej służby na morzu i spowodowało, że wylądował w Berlinie. Ten zaś raport przynajmniej nie wychodził poza zakres jego zainteresowań jako specjalisty od uzbrojenia. Natomiast w dyplomacji i wielkiej strategii był naiwnym nowicjuszem. Pułkownik Forrest, który dobrze znał Niemcy, odrzucił sugestie komandora jako nonsensowne. Pug próbował pomówić o nich z charge d'affaires, ale jedynym komentarzem, jaki uzyskał, był subtelny uśmieszek. Kurier dyplomatyczny odlatywał do Anglii o dziesiątej rano, a tam miał się przesiąść na odchodzącą do Stanów Zjednoczonych Queen Mary. Opracowanie Puga mogło się znaleźć na biurku Dowódcy Operacji Morskich za tydzień. Przybywszy do ambasady, Henry nadal nie wiedział, co robić, a na podjęcie decyzji miał mniej niż pół godziny. O radę nie mógł prosić nikogo poza Rhodą. Ale Rhoda sypiała do późna. Gdyby teraz zatelefonował, zapewne by ją obudził. A czy nawet wówczas mógłby streścić swój raport przez niemiecki telefon? I czy opinia Rhody w ogóle mogła mieć jakąkolwiek wartość? Ocenił, że nie. Decyzję musi podjąć sam: albo kurier, albo do spalenia. Siedział przy biurku w swym ciasnym, wysokim pokoju, wolno popijając kawę. Po przeciwnej stronie ulicy Hermanna Goeringa stała nowa, monumentalna Kancelaria Hitlera z różowego marmuru. Odbywała się zmiana warty: ośmiu potężnych esesmanów w czarnych mundurach i hełmach maszerowało na posterunek, ośmiu, przy dźwiękach werbli i piszczałek, odchodziło. Przez otwarte okno Pug słyszał wyszczekiwane po niemiecku rytualne rozkazy, gwizd piszczałek, zgrzytliwy tupot czarnych butów z cholewami. Victor Henry zdecydował, że jego zadaniem jest zbieranie danych, a raport, niezależnie od tego, czy będzie miał dla komandora dobre czy złe skutki, w sposób prawdziwy oddaje to, co dotychczas zauważył w nazistowskich Niemczech. Dogonił kuriera i wręczył mu dokument z poleceniem natychmiastowego doręczenia w Biurze Wywiadu Marynarki. W tydzień później admirał Prebble przeczytał Gotowość bojową nazistowskich Niemiec i przesłał prezydentowi jednostronicowy wyciąg z raportu. Dwudziestego drugiego sierpnia świat osłupiał z powodu największej niespodzianki w historii: ogłoszenia paktu hitlerowsko-radzieckiego. W dwa dni później Prebble otrzymał w kopercie z Białego Domu zwrot wyciągu. Na jego marginesie, mocnymi, grubymi literami, prezydent nagryzmolił: Przyślij mi akta służbowe V. Henry'ego FDR." 7 O pakcie Byron i Natalia dowiedzieli się na rzymskim lotnisku, z krzyczących wielkimi literami plakatów gazetowych. Tego dnia jeszcze przed świtem wyruszyli ze Sieny starym renaultem. Gdy więc cały świat w podnieceniu paplał o zdumiewającej nowinie, oni, nieświadomi niczego, podążali wzdłuż Apeninów w złocistym włoskim słońcu, wśród starych miast na szczytach gór, przez dzikie, wietrzne wąwozy i zielone doliny, gdzie na polach pracowali wieśniacy. Chociaż był to zaledwie początek trzech tygodni, które miał spędzić z Natalią Jastrow u swego boku, Byron był we wspaniałym nastroju. Do chwili, gdy ujrzał plakaty. Nigdy jeszcze nie widział takiego zamętu i hałasu na międzynarodowym lotnisku. Gestykulujący podróżni oblegali biura rezerwacji biletów, wszyscy biegali lub przynajmniej chodzili szybkim krokiem, zaś spoceni tragarze warczeli na pasażerów i na siebie wzajemnie. Grzmiąca gadanina głośników nie ustawała ani na chwilę, odbijając się echem w całej hali. W pierwszym napotkanym kiosku Byron kupił stos gazet. Włoskie donosiły, że to mistrzowskie posunięcie dyplomatyczne Osi usunęło groźbę wojny. Nagłówki w pismach paryskich i londyńskich były wielkie, czarne i pełne przestrachu. Gazeta szwajcarska zamieściła na pierwszej stronie karykaturę przedstawiającą Hitlera i Goeringa w rubaszkach i papachach, tańczących w prysiudach kozaka przy dźwiękach harmonii trzymanej przez Stalina w mundurze SS. Przez całą szerokość gazety belgijskiej biegły, jako tytuł pierwszej strony, ponure cyfry: 1914. Podczas pospiesznego lunchu - cannelloni i zimne białe wino - w przepełnionej, gwarnej restauracji dworca lotniczego Natalia zawiadomiła zdumionego Byrona, że nie rezygnuje z podróży. Wyjazd do kraju, który lada chwila mógł zostać zaatakowany przez Niemców, Byron uznał za czyste szaleństwo. Ale Natalia zaczęła go przekonywać, że większość turystów, tłoczących się na dworcu, to zwykłe owce. Jeżeli popadają w panikę pod wpływem nagłej zmiany politycznej, nie powinni byli znaleźć się w Europie. Ona sama, podczas kryzysu monachijskiego, została w Paryżu. Połowa jej amerykańskich przyjaciół uciekła w popłochu, a potem przypełzła z powrotem. Oczywiście ci, którym nie było nazbyt głupio. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Zresztą nawet podczas wojny amerykański paszport stanowi bezpieczną osłonę. Chce zobaczyć Polskę. Chce zobaczyć Lesliego Slote'a i obiecała mu, że przyjedzie. Podróż do Polski tam i z powrotem zajmie tylko trzy tygodnie. A w trzy tygodnie świat się nie skończy. Byron niezbyt się ucieszył, gdy pojął, jak bardzo Natalia chce połączyć się na nowo ze Slote'em. Od czasów Palia miał nadzieję, że dziewczyna zaczyna żywić do niego cieplejsze uczucia. Podczas drugiego Palia, które obejrzeli już bez Jastrowa, była wręcz serdeczna. A któregoś wieczoru - gdy już dopijali trzecią butelkę Soave - powiedziała, że to wielka szkoda, iż Byron nie jest starszym od niej o parę lat Żydem. - Moja matka na pewno by cię polubiła - oświadczyła. - Skończyłyby się moje kłopoty. Jesteś dobrze wychowany. Twoi rodzice muszą być wspaniałymi ludźmi. Leslie Slote to tylko ambitny, egocentryczny drań. I nawet nie jestem pewna, czy mnie kocha. Po prostu oboje zabrnęliśmy w to po uszy. Ale teraz Natalia była w drodze do kochanka i eksplozja polityczna, która wstrząsnęła Europą, nie miała dla niej znaczenia. Byron dobrze już poznał jej brawurę. Wspinając się po górach albo ruinach, Natalia Jastrow podejmowała ryzyko w zupełnie niekobiecy sposób. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, przeskakiwała przepaście, przebiegała wąskie i długie półki skalne, wdrapywała się na nagie skały. Była silną, mocno stojącą na nogach dziewczyną, i z tego powodu odrobinę nazbyt pewną siebie. Siedział więc przygarbiony, uważnie przyglądając się Natalii nad obrusem w czerwono-białą szachownicę, brudnymi talerzami i pustymi kieliszkami. Odpowiedziała Byronowi krzywym spojrzeniem, a jej usta wygięły się w lekceważącym grymasie. Ciemnoszary dopasowany kostium podróżny, biała bluzka, na głowie czarny beret. Przebierała palcami po obrusie. Pierwszy etap podróży mieli odbyć samolotem Alitalii, który odlatywał do Zagrzebia za niecałą godzinę. - Słuchaj - powiedziała - doskonale rozumiem, że dla ciebie ta wycieczka przestała być zabawna. Polecę więc dalej sama. - Proponuję, żebyś najpierw zatelefonowała do Slote'a. Zapytaj go, czy powinnaś przyjeżdżać. - Nonsens. Dzisiaj za żadne skarby nie dostanę połączenia z Warszawą. - Spróbuj. - Dobrze - odpowiedziała ostrym tonem. - Gdzie są te cholerne telefony? Urząd telefonów międzymiastowych był zapchany ludźmi. Dwie telefonistki wrzeszczały, wpychały wtyczki w gniazdka, wyrywały je, robiły notatki, machały rękami i ocierały pot z czoła. Byron przepchnął się przez tłum, holując Natalię. Gdy podała telefonistce numer w Warszawie, ogromne piwne oczy dziewczyny rozszerzyły się. - Signorina, Warszawa? Czemu nie prosi pani o połączenie z prezydentem Rooseveltem? Na Warszawę czeka się dwanaście godzin. - To jest numer tamtejszej ambasady amerykańskiej - rzekł Byron, uśmiechając się do telefonistki. - To sprawa życia i śmierci. Byron miał dziwny uśmiech, na wpół melancholijny, na wpół wesoły. Na jego widok Włoszka ożywiła się, jakby chłopak ofiarował jej bukiecik fiołków. - Ambasada amerykańska? Spróbuję. Włączyła wtyczkę, zadzwoniła, zaczęła się kłócić po niemiecku i po włosku, robić miny do mikrofonu i wykłócać jeszcze bardziej. - Pilne! - krzyczała nieustannie. Tak było przez dziesięć, a może więcej minut. Byron palił papierosa, Natalia wielkimi krokami przemierzała salę, co chwila spoglądając na zegarek. Nagle z bardzo zdziwioną miną telefonistka gwałtownie skinęła głową i gestem wskazała kabinę. Natalia stała tam długi czas, wreszcie wyszła z zaczerwienioną twarzą i zmarszczonymi brwiami. - Przerwano nam, nim skończyłam. Duszę się. Wyjdźmy na powietrze. - Byron wyprowadził ją na terminal. - Rozzłościł się na mnie. Powiedział, że zwariowałam. Dyplomaci palą papiery ambasady... Połączenie było doskonałe, słyszałam go, jakby stał o parę kroków. - Przykro mi, Natalio, ale tego właśnie się spodziewałem. - Powiedział też, żebym się wynosiła w diabły z Italii i pojechała prosto do kraju, obojętne, z Aaronem czy bez. Czy ty powiedziałbyś mi to samo? - zwróciła na Byrona załzawione oczy. - Tak mi gorąco! Postaw mi lemoniadę albo cokolwiek. Usiedli przy stoliczku przed kawiarnią. - Pokaż mi bilety. Byron wręczył jej kopertę. - Jestem pewien, że zwrócą nam za nie pieniądze - zauważył. Wyciągnęła swój bilet i oddała kopertę. - Sam załatw sobie zwrot. Dyplomaci palili papiery także przed Monachium. Anglia i Francja zawiną fraka tak samo jak wtedy. Pomyśl tylko: wojna światowa o Gdańsk! Kto, u diabła, wie, gdzie leży Gdańsk? Kogo to obchodzi? - Natalio, ambasada będzie zawalona robotą. Rzadko będziecie się widywać. - Tak? Więc jeśli nie będzie miał dla mnie czasu, zwiedzę miasto bez niego. Moja rodzina przez całe lata mieszkała w Warszawie. Do dzisiaj mam tam krewnych. Więc chcę ją zobaczyć. Wyruszyłam w drogę i nie mam zamiaru zawracać. - Przejrzała się w kieszonkowym lusterku i mocniej wcisnęła beret na głowę. - Teraz muszę się zgłosić do odprawy. Wyciągnął rękę. - Daj mi ten bilet. Zgłoszę nas oboje, a ty przez ten czas wypijesz lemoniadę. Twarz jej się rozjaśniła, ale nadal patrzyła na Byrona podejrzliwie. - Czy jesteś pewien, że chcesz ze mną lecieć? Uczciwie mówię: nie musisz. Zwalniam cię. Nie jedź. Nie chcę cię. Powiesz Aaronowi, że ja tak zarządziłam. - Och, zamknij się, Natalio. Dawaj bilet. Uśmiechnęła się filuternie, przyciskając zielono-żółty bilet do piersi. - No, no... Briny Henry jako pan i władca! Rzecz w tym, kochanie, że jeśli zdarzy się coś złego, nie chcę czuć się winna, że cię w to wciągnęłam. Po raz pierwszy Natalia - choć tylko zdawkowo - użyła wobec niego pieszczotliwego zwrotu. Byron wstał i wyrwał jej bilet z ręki. Podróż, zamiast ośmiu godzin, trwała półtorej doby. Nie było żadnego z zapowiedzianych połączeń. Ich bagaż zaginął. W Budapeszcie nocowali na ławce dworca lotniczego. W Warszawie byli jedynymi cudzoziemcami, którzy przybyli na niewielkie lotnisko w niemal pustym, zardzewiałym, nędznym samolociku LOT-u. Samolot natychmiast zatoczył koło i odleciał, wypchany do niemożliwości ludźmi uciekającymi z Polski. Zrozpaczeni podróżni, dla których nie starczyło miejsca, patrzyli na odlot zza płotu. Młody, krzepki Polak w oliwkowym mundurze, mówiąc łamaną francuszczyzną, zadał parze Amerykanów mnóstwo nieprzyjaznych pytań, uważając ich, jak się wydawało, albo za szpiegów, albo wariatów. Zabrał ich paszporty, porozmawiał zniżonym głosem z innymi urzędnikami, kazał im czekać i znikł. Byli głodni. Ale w bufecie ciżba uciekinierów, głównie Niemców, siedzących na bagażach, skulonych na podłodze, zapychających wszystkie ławki i krzesła, dawno już wyjadła wszystko. Byron rzucił się na dwa, przez chwilę opróżnione, miejsca. Pośrodku stołu stały butelki z ciepłym polskim piwem, obok otwieracz i kilka szklanek. Wypili więc to ciepłe piwo i zapłacili kelnerowi, który do nich przyskoczył. Następnie Byron znalazł telefon i namówił kelnera, by go połączył z ambasadą. Usłyszawszy jego głos, Slote był kompletnie zszokowany. Po godzinie zjawił się na lotnisku w błyszczącym granatowym chevrolecie, który wywołał ogólny podziw. Przez cały czas Leslie gryzł nerwowo cybuch wygasłej fajki. Znalazły się nie tylko paszporty wraz z różnymi dokumentami wjazdowymi, niechlujnie wydrukowanymi fioletową farbą na złym papierze, ale nawet ich bagaż, w cudowny sposób odzyskany z Bałkanów. Wcisnęli się do samochodu ambasady i odjechali do miasta. Po wizycie w damskiej toalecie Natalia wyglądała schludnie i wróciła jej zwykła pewność siebie, chociaż - jak powiedziała - pomieszczenie było wielkości budki telefonicznej, miało kran tylko z zimną wodą, a na muszli klozetowej brakowało deski. - Czy tak będzie też dalej, Leslie? - spytała. - Przecież to jest port lotniczy stolicy Polski! Im dalej posuwamy się na wschód, tym mniejsze będą lotniska, bardziej poplątane rozkłady lotów, gorsze samoloty, bardziej gburowaci urzędnicy, prymitywniejsze ustępy i twardszy papier toaletowy. Nie jestem pewna, czy moje siedzenie przeżyłoby wycieczkę do Rosji. - No cóż, Natalio, Europa Wschodnia to inny świat, a w dodatku odwiedzasz ją w złym momencie. Ten mały port lotniczy zwykle jest opuszczony i na wpół śpiący. Ale - skierował groźnie cybuch w jej stronę - jeśli zachciało ci się wycieczki wakacyjnej w dniach powszechnej mobilizacji... - Już się zaczyna, Briny - westchnęła ze wzrokiem pełnym złośliwego rozbawienia. Slote pogłaskał ją po policzku dłonią z pierścieniem uniwersyteckim z wielkim niebieskim kamieniem. Ten naturalny, intymny gest zrobił Byronowi wielką przykrość, oznaczał bowiem koniec jego wyłącznego, choć niezbyt mocnego prawa do towarzyszenia tej dziewczynie. - Jestem rozczulony twoją obecnością, kochanie, choć to czyste szaleństwo - powiedział Slote. - Teraz, wieczorem, sprawy wyglądają znacznie lepiej. Anglia właśnie dziś, nareszcie, podpisała swe gwarancje dla Polski. Uważano, że w ostatniej chwili wycofa się rakiem. A tu nic z tego. Są wiarygodne informacje ze Szwecji, że Hitler odwołuje inwazję. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że stanowisko Anglii zaszokowało go do utraty tchu. - Gdzie nas ulokujesz? Mam nadzieję, że w miejscu, w którym są wanny. - Z tym nie będzie problemów. W ciągu ostatnich trzech dni hotele opustoszały. W Europejskim są luksusowe pokoje, o zachodnim standardzie, a do tego po wschodnich cenach. Ale nie planuj długiego pobytu. Sytuacja może się pogorszyć z dnia na dzień. - Myślę, że około tygodnia. A potem Byron i ja możemy polecieć albo pojechać samochodem do Krakowa, by odwiedzić Mędzice. I w końcu odlecimy do Rzymu. - Chryste ukrzyżowany, co ty opowiadasz o Mędzicach? Wybij to sobie z głowy, Natalio! - A właściwie czemu? Wuj Aaron powiedział, że powinnam odwiedzić rodzinę w Mędzicach. Stamtąd przecież wszyscy pochodzimy. Ojej, cóż to za równinny kraj. Płaski jak stół. Jechali wśród pól, słodko pachnących dojrzałym zbożem, i łąk, na których pasły się konie i krowy. Daleko przed nimi zaczęły się niejasno rysować budynki Warszawy. - Tak jest, i to jest przekleństwo Polski. To boisko do piłki nożnej o powierzchni stu tysięcy mil kwadratowych. Znakomite dla najeźdźców. Nawet niskie góry na południu mają przyjemne, łatwe i szerokie przełęcze. W tej chwili w Czechosłowacji jest pół miliona żołnierzy niemieckich, rozstawionych w kierunku Przełęczy pod Chyżnem, czterdzieści mil od Mędzic. Zrozumiałaś wreszcie? Natalia pokazała mu język. Warszawa była o wiele spokojniejsza niż Rzym. W rozświetlonym latarniami ulicznymi zmroku po szerokich alejach spacerowały tłumy dobrze ubranych ludzi, wśród których widać było wielką ilość mundurów. Zajadali lody, palili, rozmawiali wesoło. Zielone parki zapchane były rozbawionymi dziećmi. Przejeżdżały jaskrawoczerwone autobusy z reklamami filmowymi na bokach; wśród polskich słów można było odróżnić nazwisko: Shirley Temple. Pstre tablice ogłoszeniowe reklamowały niemiecką pastę do zębów, radia i płyn do włosów. Długie szeregi trzypiętrowych, szarych lub brązowych kamienic, szerokie aleje, prowadzące do wielkich placów, pełnych pomników, otoczonych barokowymi budynkami urzędów i pałacami, elektryczne reklamy, które właśnie zaczynały błyskać - wszystko to przypominało Byronowi Paryż i Londyn. Dziwnie było znaleźć u kresu prymitywnej podróży powietrznej taką metropolię. Hotel Europejski, z monumentalnymi schodami z brązowego i białego marmuru, opadającymi do głównego wejścia, miał hall tak imponujący, jak najlepsze, znane mu hotele świata. Natalia pojechała na górę windą. Slote zatrzymał Byrona dotknięciem ręki, po czym przyspieszonymi pykaniami rozjarzał tytoń w fajce. Nie widzieli się już kilka miesięcy i teraz dyplomata zrobił na Byronie wrażenie człowieka nieprawdopodobnie starego w porównaniu z Natalią. Okulary, worki pod oczami, wyraźne zmarszczki na zapadniętych, ziemistych policzkach. Ciemna dwurzędowa marynarka w drobne prążki jeszcze bardziej go postarzała. Wydał się też niższy i tęższy niż przy pierwszym spotkaniu. - Chciałbym mieć dość czasu, by postawić ci drinka - powiedział Slote. - Muszę z tobą porozmawiać. Ten pomysł z wyjazdem do Krakowa to niebezpieczny nonsens. Załatwię wam rezerwację na odlot stąd tak szybko, jak się da. Trzeba je zamawiać na dobry tydzień wcześniej, ale ambasada ma pewne możliwości. Jeśli będziemy musieli wspólnie użyć siły, by wsadzić Natalię do samolotu do Rzymu, to trzeba będzie to zrobić. Ale nie mów jej o tym dzisiaj. Stanie dęba. - Okay. Znasz ją lepiej niż ja. Slote potrząsnął głową ze śmiechem. - Kto wie? Nie jestem pewien. Powinienem być głęboko wzruszony tą szaleńczą wizytą i jestem, oczywiście, że jestem. Ale chyba nikt nie potrafi sobie dać rady z Natalią Jastrow. Zobaczymy się na kolacji. W ambasadzie dom wariatów. Gdybym nie mógł przyjść, zatelefonuję. Byron dłuższą chwilę przesiedział w swym ogromnym, mrocznym pokoju z wielkimi oknami wychodzącymi na hotel Bristol, zastanawiając się, co u licha robi w tej Polsce. Wreszcie wziął do ręki oprawną w kość słoniową słuchawkę starego telefonu i po krótkich targach w języku niemieckim dostał połączenie z pokojem Natalii. - Halo. Czy już siedzisz w wannie? - Nooo... cieszę się, że mnie nie widzisz. Co tam? - Jestem zdechły. Masz kolację ze Slote'em. Idę do łóżka. - Nie wygłupiaj się, Briny. Zjesz kolację z nami. Przyjdziesz po mnie o dziewiątej, zrozumiano? Leslie wziął dla mnie apartament Paderewskiego, czy coś podobnego. Fantastyczny! Mam tu lustro wysokości człowieka, podtrzymywane przez dwa wielkie drewniane brązowe anioły. - Tędy - powiedział Slote. - Mamy zamówiony stolik. Główna sala hotelu Bristol, dzięki swej wielkości, jedwabnym draperiom, śnieżnobiałym obrusom, pozłacanym, kryształowym żyrandolom, uniżności kelnerów, świetnym strojom tłumu gości, mogła uchodzić za salę w którymkolwiek z pierwszorzędnych hoteli europejskich. Orkiestra w lamowanych złotem czerwonych frakach wygrywała stare melodie jazzowe. Nie czuło się tu ani cienia strachu przed wojną. - Przepraszam za spóźnienie - rzekł Slote, gdy usiedli. - To przez Żydów. Szturmują ambasadę. Wszyscy, aż do ambasadora Biddle'a włącznie, staliśmy się referentami wizowymi. Bóg mi świadkiem, że ich nie potępiam. Jeśli mogą wskazać krewnego, przyjaciela, list, cokolwiek, dajemy im wizę. Dziś w Warszawie nowojorska książka telefoniczna kosztuje sto złotych, czyli około dwudziestu dolarów. - A to ciekawe - powiedziała Natalia. - Mówiono mi, że w Warszawie jest pełno Żydów. Jak dotąd widziałam tylko paru. - Ach, na pewno są. To miasto jest w jednej trzeciej żydowskie. Kelner we fraku podał w ukłonach menu i Leslie wdał się z nim w dłuższą rozmowę po polsku. Natalia słuchała z pełnym zazdrości podziwem. - Les, czy trudno było się tego nauczyć? Któregoś dnia sama spróbuję. Moi rodzice, jeżeli nie chcieli, żebym ich rozumiała, rozmawiali po polsku. I chociaż to miasto jest tak obce, mam dziwne uczucie powrotu do dzieciństwa. Bardzo szczególne! Podano im zaskakująco smacznego łososia wędzonego, jakąś dziwną potrawę z jajek i twardą pieczeń wołową. Slote bez przerwy popijał ciemną polską wódkę z kieliszka wielkości naparstka. Byron z Natalią pili dobre francuskie wino. - Leslie, ululasz się w pestkę - powiedziała dziewczyna, raczej żartobliwie niż z naganą. - To bardzo małe kieliszki - odrzekł, dolewając sobie, Slote. - Miałem okropnie ciężki dzień. Nie licząc jeszcze twego pojawienia się tutaj, ty wariatko. Uśmiechnęli się do siebie. Byron żałował, że nie poszedł wcześniej spać. Slote spojrzał na niego i z pewnym wysiłkiem podjął uprzejmą rozmowę. - Hm, tak. To prawdziwa zagadka historyczna, jakim sposobem trzy i pół miliona Żydów osiedliło się w Polsce. To kompletnie zanarchizowany kraj. Można by przypuszczać, że wybiorą kraj bardziej ustabilizowany. Mam swoją teorię na ten temat. Ciekawe, co by o niej sądził Aaron. - Jak brzmi twoja teoria o polskich Żydach, Leslie? - spytała Natalia z szerokim uśmiechem. - Że to właśnie tutejsza anarchia ich zachęciła. Pomyślcie: rząd składający się z około tysiąca przedstawicieli szlachty, z których każdy mógł założyć veto przeciw jakiejkolwiek ustawie. I tak, potykając się co krok, Polacy kroczyli przez wieki. Nic dziwnego, że kraj doczekał się rozbiorów! No więc, jak długo Żydzi mogli prowadzić interesy z każdym szlachcicem osobno, mogli przynajmniej żyć, pracować na roli czy w mieście. Nie musieli się obawiać, że królowie będą ich ciemiężyć. - Niezłe - odrzekła Natalia. - Ale prawdę mówiąc, czy to nie królowie polscy zaprosili ich, dając specjalne prawa ochronne? Wtedy, gdy wygnała ich Hiszpania, a święty Kościół miał kolejny paskudny atak polowania na Żydów i masakrowania ich? Tak to właśnie pamiętam. - Nie studiowałem tej kwestii - powiedział Slote - ale później i Polacy robili to samo. - Dlatego właśnie ja urodziłam się na Long Island - odrzekła Natalia. - Mój dziadek wyemigrował stąd, i dobrze zrobił. - Jak stoją Polacy pod względem wojskowym? - przerwał Byron. - Czy będą walczyć przeciw Hitlerowi, jeśli do tego dojdzie? - Walczyć? - Slote ssał fajkę, zwróciwszy oczy ku sufitowi. Zmienił ton na bardzo ostrożny i profesjonalny. - Cóż, wystarczy spytać kogokolwiek z nich, a odpowie, że pobiją Niemców. Bo przecież w tysiąc czterysta dziesiątym roku ich pobili! To bardzo dziwni ludzie, Byron. Potrafią olśniewająco rozprawiać o polityce i historii, a jednocześnie mają w nosie fakt, że współczesne Niemcy są gigantem przemysłowym, a Polska składa się z gospodarstw chłopskich, Żydów, zamków i mazurków. Może i mają rację. Może polski duch bojowy pozwoli im rozpędzić głupie, obojętne bydło Hitlera. Tak gadają. Podobno Polska ma dwa i pół miliona ludzi w mundurach; więcej niż Hitler. Liczba bardzo wątpliwa, ale w tym kraju jakakolwiek statystyka... - Słuchaj, czy to nie Stardust? - wtrąciła się Natalia. - Brzmi trochę jak Stardust. Zatańcz ze mną. Byron ocenił, że Slote, niezdarnie prowadzący Natalię po parkiecie, wygląda raczej na jej wuja niż ukochanego. Ale Natalia, przytulona, z zamkniętymi oczami, policzkiem przy policzku, nie wyglądała na siostrzenicę. Ze śmiechem zamienili kilka słów. Potem jednak Natalia powiedziała coś, co spowodowało, że Slote zrobił poważną minę i potrząsnął głową. Nie przerywając tańca, zaczęli się spierać. - Znajdę go i bez ciebie - oświadczyła Natalia, gdy wrócili do stolika. - Nie powiedziałem, że ci nie pomogę go odszukać. Powiedziałem tylko, że jeśli zamierzasz z nim rozmawiać na temat wyjazdu do Mędzic... - Nie było sprawy. Zapomnij, że o tym mówiłam. Natalia groźnie popatrzyła na mięso na swym talerzu. Slote wypił dwie wódki, jedną po drugiej. By rozładować atmosferę, Byron spytał Slote'a, co słychać w ambasadzie. Leslie z wyraźną ulgą wrócił do swego spokojnego tonu. Pod wpływem alkoholu nie stracił jasności umysłu, zrobił się tylko bardziej rozmowny. W paru słowach opisał organizację pracy i dodał, że ma przydział do sekcji politycznej. Ale od chwili przybycia ma do czynienia, jak wszyscy inni, z powodzią emigrantów. - Czy zaskoczył was pakt Ribbentrop-Mołotow? - Naturalnie. Nawet Polaków zatkało, chociaż w ciągu swej historii widzieli już wszystko, co możliwe. Ale nikt nie potrafi przewidzieć, co zrobi Hitler. Na tym polega jego geniusz, jeśli tak to można nazwać. Instynktownie robi rzeczy zapierające innym dech w piersiach. Natalia zaczęła się powoli rozchmurzać. - Leslie, dlaczego Stalin na to przystał? - Kochanie, to całkiem proste. Hitler zaproponował mu kawał tortu na złotej tacy, a on powiedział tylko: "Oczywiście, dziękuję". Stalin kompletnie wystawił do wiatru Anglię i Francję. Odepchnęły go od Monachium i wręczyły Czechosłowację Hitlerowi ze słowami: "No, chłopcze, daj nam spokój i idź rozwalać Rosję". A teraz Stalin odwrócił Monachium: "Nie, nie, a teraz chłopcze; weź sobie Polskę i idź rozwalać Zachód". - Szybko pykając fajkę, jawnie zadowolony ze swego przemówienia, Slote kontynuował: - Boże, jak to się Brytyjczykom od dawna należało! Jedyną ich szansą powstrzymania Niemiec był sojusz z Rosją. Mieli całe lata, by to zrobić. Na ich korzyść działał strach Stalina przed Niemcami i nazizmem. A czym się zajęli? Traceniem czasu; kręceniem się w kółko, flirtem z Hitlerem i oddaniem Czechosłowacji. I wreszcie, wreszcie wysłali do Stalina paru drugorzędnych polityków na wlokącym się w żółwim tempie statku. Gdy natomiast Hitler zdecydował postawić na ten sojusz, błyskawicznie wysłał specjalnym samolotem swego ministra spraw zagranicznych, z pełnomocnictwem do podpisania traktatu. I w ten sposób znaleźliśmy się o włos od wojny światowej. - I ona wybuchnie? - spytała Natalia. - Ależ sądziłem, że ty i Aaron jesteście najwyższymi autorytetami wśród uważających, że nie wybuchnie. - Nie tak łatwo wpadam w panikę. Po prostu myślę, że Hitler jak zwykle dostanie to, czego chce. Slote zachmurzył się. Pykał fajkę, aż zapadły mu się blade policzki. - Nie. Teraz Polacy posiadają gwarancję brytyjską na piśmie. Gest bardzo rycerski, bardzo niemądry, bardzo spóźniony i prawdopodobnie daremny. W tym zakresie znów jesteśmy w roku tysiąc dziewięćset czternastym. Polska, nie ustępując, może wpędzić świat w wojnę. Teraz wszystko zależy od Hitlera. Jeśli najpierw zechce się lepiej uzbroić, to napięcie spadnie, i tym to w tej chwili pachnie. Ale, o ile nam wiadomo, już wydał rozkaz ataku. Dlatego jestem tak kategorycznie przeciwny co do Mędzic. Właśnie tam w ciągu najbliższych dwóch tygodni macie połowę szans, że zostaniecie pojmani przez wojska niemieckie. I myślę, kochanie, że to trochę ryzykowne. Po kolacji Slote zawiózł ich do innej dzielnicy. Ulica za ulicą ciągnęły się tam dwu- i trzypiętrowe, stare ceglane domy, ze wszystkimi parterami zajętymi przez sklepy. Tu można było zobaczyć Żydów tysiącami, spacerujących po chodnikach wąskich, brukowanych ulic, wyglądających przez okna, siedzących w drzwiach sklepów. Na rogach grupy brodatych mężczyzn kłóciły się zajadle, szeroko gestykulując. Wyglądało to podobnie jak w dolnej części wschodniej Manhattanu. Wielu z nich nosiło chałaty albo też buty z cholewami, bluzy i wiejskie maciejówki. Byli też ludzie w sięgających do kostek czarnych płaszczach i czarnych kapeluszach oraz paru młodzieńców w mundurach wojskowych. Ale widziało się także pewną liczbę ludzi zamożniejszych; wygoleni panowie w melonikach i eleganckie panie, wszyscy bardzo podobni do warszawskich chrześcijan z okolicy Hotelu Europejskiego. Po ulicach biegały pochłonięte zabawą dzieci; chłopcy nosili czapki i krótkie spodenki, dziewczynki - czyste, kolorowe sukienki. Przyglądające się im bacznie mamusie plotkowały między sobą. - O ile dobrze pamiętam, mówiłeś, że oni wszyscy szturmują ambasadę - zwrócił uwagę Byron. - Jest ich tu trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Może jeden na stu jest przewidujący. To znaczy, że do naszych drzwi pcha się trzy czy cztery tysiące. Reszta wierzy w to, w co chce wierzyć, i ma mglistą nadzieję, że wszystko zmieni się na lepsze. Rząd bez przerwy powtarza, że wojny nie będzie. Natalia rozglądała się wokół z zadowoloną miną. Ulicami przeciągały konne platformy i ręczne wózki, od czasu do czasu zadzwonił tramwaj. - Gdy byłam dzieckiem, rodzice wszystko to mi opisywali. Wygląda, że nic się nie zmieniło. Ludzie odwracali się, by popatrzeć na samochód ambasady. Raz Slote zatrzymał się, by spytać o kierunek. Żydzi otoczyli ich ciasnym kołem, ale udzielali po polsku tylko ostrożnych i niejasnych odpowiedzi. - Ja spróbuję - powiedziała Natalia. Zaczęła mówić w jidysz, co natychmiast wywołało wybuch zdziwienia, śmiechy, a potem serdeczną i przyjacielską rozmowę. Pyzaty chłopczyk w podartej czapce ofiarował się, że pobiegnie przed samochodem i wskaże drogę. Ruszyli za nim. - Dobra robota - pochwalił Slote. - Jeśli trzeba, potrafię się jako tako dogadać po żydowsku. Aaron zna język znakomicie, chociaż nigdy nie wypowiada się w jidysz. Natalia i Slote wysiedli przed szarą kamienicą z wysokimi, wąskimi oknami, ozdobnie kutą żelazną bramą i skrzynkami w oknach pełnymi kwitnących geranii. Stała na skraju niedużego zielonego parku, w którym na ławkach i wokół bijącej fontanny zgromadziły się hałaśliwe grupy Żydów. Zaciekawione amerykańskim samochodem, dzieci wybiegły z parku i otoczyły siedzącego w wozie Byrona. Widząc ich wesołe spojrzenia i swobodną wymianę uwag o nim samym i samochodzie, poczuł się jak małpa w szklanej klatce. Żydowskie dzieci miały twarze figlarne i pełne życia, ale zachowywały się grzecznie, a niektóre uśmiechały się nieśmiało. Żałował, że nie ma dla nich żadnych prezentów. Wyjął z kieszeni wieczne pióro i przez otwarte okno podał je czarnowłosej dziewczynce w sukience lila z koronkowymi mankietami i kołnierzem. Cofnęła się, mrugając nieufnie ciemnobrązowymi oczami. Reszta dzieci zaczęła ją zachęcać okrzykami i chichotami. Wreszcie wzięła pióro, na moment dotknąwszy dłoni Byrona chłodnymi paluszkami, i odbiegła lekkim krokiem. - No, coś podobnego! - oświadczyła Natalia, wróciwszy ze Slote'em w parę minut później. - Nie ma go w domu. Z całą rodziną pojechał do Mędzic na ślub syna. Ale mam szczęście! Aaron mówił, że on handluje grzybami. Czy to może być aż tak dobry interes? Jednak widać, że jest człowiekiem zamożnym. - Na pewno - potwierdził Slote, zapuszczając silnik. - Przecież to najlepszy czynszowy dom w tej okolicy. Wróciła dziewczynka w sukience lila, prowadząc rodziców. Ojciec nosił szary surdut do kolan i szary kapelusz z szerokimi kresami, matka miała na sobie brązową garsonkę niemieckiego kroju i chustkę na głowie, a w różowym kocyku trzymała niemowlę. Ojciec, trzymając w ręce wieczne pióro Byrona, przemówił poważnym głosem po polsku. - On ci dziękuje - przetłumaczył Slote - ale mówi, że to jest o wiele za drogi prezent, i prosi, żebyś go wziął z powrotem. - Powiedz mu, że Amerykanin zakochał się w jego córce. Ona jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie i musi je zatrzymać. Slote ponownie przetłumaczył. Ojciec i matka roześmiali się. Dziewczynka skryła się za spódnicę matki i stamtąd rzuciła Byronowi ogniste spojrzenie. Matka odpięła od klapy kostiumu złotą broszkę ze szkarłatnymi kamieniami i zaczęła ją wciskać Natalii, która starała się wymówić w jidysz. Po raz drugi wywołało to zdziwienie i potok miłych słów. W końcu Natalia musiała broszkę przyjąć, dziewczynka zaś zatrzymała pióro. Odjechali wśród pożegnalnych okrzyków. - Nie przyjechałam tu na wyprawę rabunkową - powiedziała Natalia. - Trzymaj, Byron. Jest piękna. Daj ją swej dziewczynie, siostrze albo matce. - Zatrzymaj ją, jest twoja - odpowiedział szorstko. - Zastanawiam się, czy nie zostać w Warszawie i nie poczekać, aż ta dziewczyna dorośnie. - Rodzice ci jej nie dadzą - rzekł Slote. - Będzie żoną rabina. - A w każdym razie omijaj żydowskie dziewczyny wielkim łukiem. To niebezpieczne laleczki - oświadczyła Natalia. - Amen - potwierdził Slote. Natalia przypięła broszkę do żakietu. - Wynika z tego, że Berela zobaczę dopiero w Mędzicach. Szkoda, bo Aaron mówił, że to mądry człowiek i że może mi w Warszawie pokazać rzeczy, do których nikt inny nie ma dostępu. Oni razem studiowali Talmud, chociaż Berel jest znacznie młodszy. Na wzmiankę o Mędzicach Slote rozpaczliwie potrząsnął głową. 8 Natalia zatelefonowała do pokoju Byrona o siódmej rano. Tej nocy do trzeciej nad ranem włóczyli się ze Slote'em po różnych lokalach - smętnej polskiej imitacji paryskich knajp. Z nerwową wesołością zmuszała ich do odwiedzania jednego lokalu po drugim, chociaż Slote dosłownie padał z nóg. - Hej, Briny, żyjesz jeszcze? - Mówiła tak radosnym tonem, jakby spała przynajmniej dziesięć godzin. - To dosyć brzydki kawał, ale mam dwa bilety na samolot do Krakowa, odlatujący o jedenastej. Kupiłam je wczoraj. Jeśli wolisz tu zostać, żeby się wyspać, to okay. Wracam za parę dni. - Cooo? Przecież Slote załatwił nam lot do Rzymu na jutro, a to było piekielnie trudne - odrzekł na wpół rozbudzony Byron. - Wiem. Zostawię mu list. Może też zadzwonię z lotniska. Jeśli pojedziesz ze mną, w ogóle nie musimy wracać do Warszawy. Prosto z Krakowa pojedziemy do Rzymu, w sobotę lub w niedzielę, po mojej wizycie u rodziny. - Czy masz już stamtąd rezerwację? - Nie. Ale Kraków to metropolia, z której można się wydostać na pół tuzina sposobów. Gdy tylko przylecimy, weźmiemy bilety na samolot, pociąg czy autobus. Hej! Byron?! Znowu zasnąłeś? - Zastanawiam się. - Byron próbował ocenić, czy lepiej opuścić Warszawę, jak proponował Slote, czy kontynuować tę niedorzeczną wyprawę. Zdawało się, że gorączka wojenna opada. W nocnych lokalach Polacy zachowywali się wesoło i beztrosko, chociaż Slote zwrócił uwagę na nieobecność cudzoziemców, szczególnie Niemców. Ulice były spokojne jak zawsze, przygotowań do wojny nie było widać. Byron nauczył się oceniać stan napięcia po tonie Radia Warszawa. Poznał kilka najważniejszych słów i zdań dotyczących kryzysu, i niekiedy można było wiele wywnioskować z niepewnego lub odprężonego brzmienia głosu spikerów. W Stanach Zjednoczonych, w chwilach napięcia, komentatorzy przemawiali górnolotnie, donośnym głosem, by wywołać u słuchaczy dreszcz grozy. Polscy radiowcy, bliżsi sceny wydarzeń, nie dramatyzowali tak bardzo. Od dwóch dni wydawali się mniej zaniepokojeni. - Słuchałaś wiadomości? - zapytał. - Złapałam BBC na falach krótkich. To samo, co wczoraj wieczorem. Henderson rozmawia z Hitlerem. - Natalio, to będzie diabelnie szalona wycieczka. - Dlaczego? Pewnie nigdy więcej nie będę miała okazji zobaczyć miejsca urodzenia rodziców. Jestem tutaj. Nawet Leslie wczoraj wieczorem powiedział, że chyba najgorsze minęło i że oni są gotowi negocjować. Tak czy inaczej, nie musisz ze mną jechać. Naprawdę. Tłuc się tak po wsiach w Polsce... to może cię śmiertelnie znudzić. - W każdym razie zjemy razem śniadanie. Byron spakował się szybko. Im dłużej przebywał z Natalią Jastrow, tym bardziej go zdumiewała. A teraz jej stosunki z Lesliem Slote'em zupełnie zbiły go z tropu. Jeśli chodzili do łóżka - a przecież Byron musiał zakładać, że przynajmniej po części był to cel przyjazdu Natalii do Warszawy - musieli to albo robić w kradzionych chwilach, albo też stawali na głowie, by go wprowadzić w błąd. Wieczór w wieczór Slote żegnał się z nimi w hallu hotelowym. Gdy byli wszyscy razem, Natalia odnosiła się do Slote'a ciepło, jakby była zakochaną narzeczoną. Ale jeśli tylko Byron próbował się wycofać z ich towarzystwa z powodu kolacji, koncertu czy przedstawienia, a choćby i wizyty w ambasadzie, dziewczyna zmuszała go, by został z nimi. Oczywiście, przyszło mu na myśl, że Natalia posługuje się nim do prowokowania Slote'a, może nawet w tym celu zaciągnęła go do Warszawy. Jeżeli tak to jej taktyka zawiodła. Dyplomata był wobec Byrona serdeczny, a to, że chłopak stale deptał im po piętach, traktował jako zupełnie normalne. Ale o Slote'em trudno było w ogóle wyrobić sobie zdanie, poza tym, że był znużony, pogrążony w pracy po uszy i bardzo zaniepokojony obecnością Natalii w Polsce. Z wolna dla Byrona stawało się jasne, że jej upór, by tu przylecieć, miał o wiele więcej przyczyn niż samo pożądanie wobec kochanka. Fascynowały ją żydowskie ulice Warszawy. Gdziekolwiek by rozpoczynali wieczór, kończył się on zawsze na tych wąskich uliczkach. Zaciągnęła nawet Byrona (Slote się wymówił) na przedstawienie "Ach, Wilderness!" O'Neilla w małym żydowskim teatrzyku przy bocznej ulicy, ze sceną, która nie miała nawet dwudziestu stóp szerokości, a kurtynę wystrzępioną. Dla Byrona było to dziwaczne i nudne przeżycie. Postacie wymuskanych Amerykanów i wystylizowanych Żydów grających wzruszające role w tej nędznej sali, poruszyły i rozbawiły Natalię. - To chyba jestem ja - oświadczyła, gdy wyszli z teatru w ciepłą noc na błotnisty zaułek, zabudowany starymi chylącymi się domami. - Właśnie taka dziwna mieszanina. Nigdy tego nie rozumiałam w pełni i teraz próbuję to zrozumieć. To niepokojące, ale jednocześnie podniecające. Czuję się tak, jakbym widziała po raz pierwszy siebie w amatorskim filmie. Oczywiste było, że do Mędzic przyciąga ją ta sama fascynacja. Natalia czekała na Byrona w restauracji hotelowej. Kupiła sobie polską wydekoltowaną sukienkę z kwiecistego kretonu o żywych kolorach, gęste włosy zaczesała do przodu w stylu niegdyś modnym w Ameryce, a obecnie powszechnym w Warszawie. - Może być? Wszyscy na mnie wytrzeszczają oczy, jakbym miała rogi. Mam tego dość. - Póki masz pod ręką swój paszport, wszystko jest w porządku. Nie staraj się jednak zbytnio naśladować tubylców. - Jasne, a poza tym mam zawsze jeszcze coś - wskazała na niebieską zamszową torbę ściąganą sznurem. - Kostiumik, bluzka, kapelusz, pończochy, pasek. W każdej chwili mogę pójść do damskiej toalety i wynurzyć się stamtąd jako kompletna "Amerikanka", pełna oburzenia i wymachująca dolarami. Jedziesz? Oczywiście nie. - Oczywiście tak. Torbę mam w hallu. - Poważnie? Jesteś takim samym głupcem jak ja, Briny. - Spojrzała na niego przez rzęsy, opuszczając powieki ciemnych oczu. Byronowi przypomniała się mała Żydóweczka w lila sukience. - Powiedz mi, czy teraz polubiłeś nieco bardziej Slote'a? - Nigdy tak nie było, żebym go nie lubił. W tej chwili jest mi go żal, z całą pewnością wpadł tu po uszy. - Kelnerka podała talerze. - O, zamówiłaś śniadanie dla dwojga - zdziwił się przyjemnie. - Pięknie. Nie ma nic lepszego od polskiej szynki. - A ja nawet zaczynam czuć się trochę winna z tego powodu. Pomyśl tylko! - Natalia kroiła i jadła soczyste, różowe mięso bez widocznych wyrzutów sumienia. - Nic nie wiem o twojej religii - rzekł Byron. - Ani ja, i nie bardzo mogę to określić jako moją religię. Porzuciłam ją mając jedenaście lat, bóżnicę, naukę hebrajskiego, wszystko. Mój ojciec był zrozpaczony. Jest syjonistą, członkiem zarządu bóżnicy i tak dalej. Ale nasz rabin był straszliwie nudnym osłem, Briny! A ojciec zwyczajnie nie znajdował odpowiedzi na moje pytania. Nie jest intelektualistą jak Aaron, jest biznesmenem. Mając jedenaście lat przeczytałam więcej książek niż on przez całe życie. - I tak zwyczajnie pozwolił ci to rzucić? Mój ojciec nigdy by się na coś podobnego nie zgodził, to pewne. Natalia uśmiechnęła się sceptycznie. - Może zawodowi wojskowi są inni. Większość ojców nie daje sobie rady z córkami. W każdym razie byłam jedynaczką i dobrym dzieckiem ogólnie biorąc. Po prostu nie mogłam dłużej wytrzymywać bzdur, które dla mnie były niezrozumiałe. No, tak! - Odłożyła nóż i widelec. - Kawa, i w drogę do Mędzic. Zgoda? - Najdokładniej. Jedziemy. Rozklekotana taksówka, z pożółkłymi i popękanymi szybami zaklejonymi plastrem opatrunkowym na krzyż, zawiozła ich na lotnisko. Na zalanym słońcem polu stał samotny samolot. Był tak zardzewiały i połatany, że Byron początkowo sądził, iż jest to wrak. Ale gdy tylko przyjechali, na trawę wyszli ludzie i zaczęli doń wsiadać. - No, nie wiem - odezwał się Byron, płacąc taksówkarzowi. - Czy myślisz, że to wzniesie się w powietrze? Może lepiej powiedzieć, żeby samochód na nas zaczekał? Natalia roześmiała się i poszła zadzwonić do Slote'a, ale nie było go ani w mieszkaniu, ani w ambasadzie. Sala odlotów była nadal zatłoczona Niemcami, choć zdawało się, że w Warszawie zostało ich tak niewielu. Tylko Polacy i paru Żydów weszło do samolotu do Krakowa i usiadło na niewygodnych metalowych fotelach. Samolot wystartował. Tak się przy tym trząsł i podskakiwał, że poluzowały się żelazne płyty podłogi, a przez szpary nie tylko widać było zielone pola, ale także wdarł się strumień gorącego powietrza, podwiewając spódnicę Natalii. Podwinęła ją pod uda i zasnęła. Po jakiejś półgodzinie samolot zanurkował i zatrzymał się w szczerym polu obok stodoły, wśród wysokiej trawy i polnych kwiatów. Byron sądził, że to przymusowe lądowanie, ale kilku pasażerów wzięło walizki i wysiadło. Kolejna godzinka lotu przywiodła ich do Krakowa. Znikły zielone równiny, znaleźli się wśród pagórków, po części zalesionych, po części stanowiących szachownicę pól uprawnych - żółtych, czarnych i purpurowych. Krakowskie lotnisko było drewnianą chatą, otoczoną płotem z drutu kolczastego. Byron z przyjemnością wysiadł ze śmierdzącego rozgrzanym żelazem i benzyną samolotu, by przespacerować się po rozsłonecznionym, wietrznym polu, tak wonnym jak ogród kwiatowy. Po obu stronach asfaltowego pasa startowego, w blasku słońca, chłopki w chustkach na głowie ścinały trawę. Taksówek nie było widać, stał tam tylko samotny, zabłocony zielony autobus. Paru pasażerów, na których czekali na lotnisku krewni, wsiadło do ciężkich konnych bryczek, które oddaliły się, poskrzypując. - Masz jakiś pomysł, jak się dostać do Krakowa? - spytał Byron. - Pewnie ten autobus tam jedzie - odrzekła Natalia. Wyprostowany Żyd z kasztanowatą brodą, w długim, czarnym płaszczu i płaskim kapeluszu z szerokimi kresami, stojący samotnie przy bramie, podszedł do nich, ręką dotykając kapelusza. - Wy wybaczycie? Amerykanie? Jastrow? Natalia spojrzała na niego z powątpiewaniem. - No, tak. A ty nie jesteś przypadkiem Berel? - Tak, tak. Jochanan Berel Jastrow. - Uśmiechnął się szeroko. - Wy wybaczcie, zły angielski. Wy mówicie dyjcze? Francais? - Francais, un peu - przeszła na francuszczyznę. - Jak to się stało, że wiedziałeś, iż przylecimy tym samolotem? No! Byron, to jest kuzyn wuja Aarona i mojego ojca. Berel, to jest mój dobry przyjaciel, Byron Henry. Mężczyźni podali sobie ręce. Żyd pogładził siwiejącą brodę i przyjrzał się Byronowi. Berel Jastrow miał szeroki nos, mocne brwi i zaskakująco błękitne, głęboko osadzone oczy, niemal po tatarsku skośne, o przenikliwym spojrzeniu. Byron poczuł, że Berel w jednej sekundzie sklasyfikował go jako goja, choć zapewne przyjaznego. - Enchante - powiedział Jastrow. Zaprowadził ich do przeżartego rdzą samochodu, stojącego po drugiej stronie baraku. Szoferem był rudobrody, kościsty człowiek w lekkim swetrze i żydowskiej mycce. Po pertraktacjach, prowadzonych w jidysz, wyruszyli. Natalia wyjaśniła Byronowi, że jadą wprost do Mędzic. Rodzina z niecierpliwością oczekiwała jej przybycia, a Kraków leży o dwadzieścia mil w przeciwną stronę. Jastrowowie uważali za wspaniały omen, że w przeddzień wesela spadła im z nieba amerykańska kuzynka. Natalia telegrafowała do nich, że zapewne przybędzie dzisiaj. Ale nie wspomniała o samolocie, nie spodziewając się, by depesza dotarła do adresata. - Mais pourquoi pas? - wtrącił się Berel, przysłuchujący się uważnie angielszczyźnie Natalii. - La Pologne n'est pas Afrique. C'est un pays tout a fait moderne et civilise. Byrona zaskoczyła, jako coś bardzo dziwnego, bezbłędna literacka francuszczyzna w ustach człowieka, wyglądającego jakby wyszedł wprost z obrazka czy sztuki przedstawiającej getto. Berel powiedział mu, że załatwi dla nich powrót do Rzymu na pojutrze; miał dobre kontakty w Krakowie i uzyskanie biletów na pociąg czy samolot nie było dla niego żadnym problemem. Samochód, zataczając się, by ominąć najgorsze dziury, podskakiwał na źle wyasfaltowanej drodze. Przejeżdżali przez wioseczki z długimi chałupami z drewnianych bali, pomalowanymi w błękitne pasy, pod słomianymi strzechami. Kierowca musiał manewrować między świniami, kurami i krowami, włóczącymi się po drodze. Wiele chat było poszarzałych ze starości, pochylonych lub zapadniętych, niektóre nie miały okien, ale prawie wszystkie szczyciły się nowymi lub świeżo pomalowanymi drzwiami. Przy każdej wiosce stał na pagórku drewniany kościół. Na rozsłonecznionych polach ciężko pracowali mężczyźni i kobiety, mający do dyspozycji ręczne narzędzia lub konne pługi. Nie było widać traktora, samochodu ani żadnej innej maszyny, póki nie dotarli do Oświęcimia. Było to średniej wielkości miasto, ze stacją kolejową, szerokimi ulicami zabudowanymi ceglanymi domami, przecięte na pół mulistą rzeką. Samochód zatrzymał się w rynku koło urzędu pocztowego, a Natalia i Berel wysiedli, by zatelefonować do Slote'a. Byron zaczął spacerować po placu w gorącym słońcu, przyciągając ukradkowe spojrzenia mieszkańców. Kupił sobie lody, a ekspedientka przyjęła od niego pieniądze bez słowa. Oświęcim w niczym nie przypominał Warszawy: miasto niskich monotonnych budynków, z atmosferą prowincjonalnej niechęci wobec obcych. Byron opuścił je z przyjemnością. Gdy znów znaleźli się wśród płaskich, zielonych pól, na drodze wiodącej wzdłuż rzeki, Natalia powiedziała mu, że wściekły i zatrwożony Slote powiedział mnóstwo niepochlebnych rzeczy o inteligencji Byrona, chociaż próbowała wziąć całą winę na siebie. - Myślę, że jest już tylko splotem nerwów - dodała. - Czy sądzisz, że on może bać się Niemców? - Wiesz, opuściliśmy go dość bezceremonialnie. Spojrzała na Byrona z ukosa. - Nie tak bezceremonialnie, jak myślisz. Byliśmy razem aż do świtu... rozumiesz, i rozmawialiśmy. Powinien być już mną zmęczony. - Co? Przecież widziałem, jak wracasz do siebie o trzeciej. - No, tak. Ale potem zadzwonił do mnie z hallu, powiedział, że jest zbyt wyczerpany, by zasnąć, czy coś w tym duchu. Więc zeszłam na dół i znów wyszliśmy na miasto. - Rozumiem. Musisz być naprawdę wykończona. - Może to dziwne, ale czuję się wspaniale. Najpierw drzemka w samolocie, a teraz to rozkoszne wiejskie powietrze. Polska cudownie pachnie. W książkach nic o tym nie pisano. - Polska pierszorzyndny kraj - wtrącił się Berel po angielsku, głaszcząc brodę. - Mocne ludże. Hitler wielki bluf. Nie bedzie wojna. Pobyt w Mędzicach pozostał na zawsze w pamięci Byrona, jakby to była wycieczka na księżyc. Choć, jak wszędzie, stał tam kościół na pagórku, prawie wszyscy mieszkańcy byli Żydami. Mędzice były zlepkiem domów, rozmieszczonych wzdłuż wąskich, krzywych uliczek, niektórych brukowanych, innych ziemnych. Jedne domy były drewniane, inne tynkowane, nieliczne zbudowano z cegły. Miasteczko leżało na długim zboczu, łagodnie schodzącym ku zielonej łące i wijącej się rzece. O milę za miastem stały nad rzeką pozbawione dachu ruiny wielkiej budowli, podobnej do francuskich zamków. Właściciele szlacheckiego rodu wymarli, zaś pałac padł ofiarą wojny światowej. Przetrwała tylko wieś. Jastrowowie i ich krewni stanowili, jak się zdawało, połowę mieszkańców Mędzic. Tłumnie otoczyli Natalię i Byrona i prowadzili ich triumfalnie od domu do domu. Wszystkie mroczne wnętrza były do siebie podobne: małe pokoiki, ogromne piece, ciężkie politurowane meble w stylu wiktoriańskim, koronkowe firanki, a w każdym domu kotłujące się pod nogami dzieci, w różnym wieku, od niemowląt do wyrostków. Na wszystkich kolejnych stołach pojawiało się wino, ciastka, herbata, landrynki, wódka i ryby. Po niejakim czasie Byronowi zrobiło się niedobrze, bo nawet nie miał czasu na pójście do toalety. Trwało to godzinami, on zaś nie rozumiał ani słowa z tego, co mówili ludzie. Miał wrażenie, że wszyscy ci Żydzi szwargoczą bez przerwy i równocześnie. Natomiast Natalia wciąż trajkotała z mężczyznami w bluzach i spodniach wpuszczanych w buty z cholewami i zniszczonymi pracą, nie umalowanymi kobietami w prostych, sięgających do kostek sukniach. Wszyscy byli nią oczarowani. Przed każdym z domów zbierał się tłum, przez okna uczestnicząc w rozmowach. Oczywiste było, że wizyta dwojga Amerykanów była w Mędzicach największym wydarzeniem od wojny. Co za świat! Bez trotuarów, bez sklepów, bez kin, bez garaży, bez samochodów, bez rowerów, bez latarni ulicznych, hydrantów i słupów ogłoszeniowych. Żaden dźwięk ani widok nie nasuwa myśli, że miasteczko istnieje w dwudziestym wieku, może z wyjątkiem biegnącej wzdłuż rzeki linii słupów telegraficznych. A przecież Natalię dzieliło od tego miejsca ledwie jedno pokolenie. Doktor Aaron Jastrow, autor "Żydowskiego Jezusa", profesor zwyczajny historii na uniwersytecie w Yale, wytworny przyjaciel arcybiskupa Sieny, mieszkał tu do piętnastego roku życia i był jednym z tych bladych, wychudzonych, pilnych chłopców w czarnych myckach i z pejsami! Byron nie mógł się zorientować, co ci ludzie o nim myślą, ale byli dla niego nie mniej serdeczni niż dla Natalii, zastępując uśmiechami i gestami słowa. Następnego dnia Natalia powiedziała, że przedstawiła go jako swego opiekuna, oficera marynarki amerykańskiej, przysłanego tu przez wuja Aarona. Przyjęli to bez zastrzeżeń, bo wszystko, co amerykańskie, było zarówno niezwykłe, jak szokujące i cudowne. Nocleg zorganizowano w sposób równie osobliwy jak wszystko inne. Byron został zakwaterowany w domu rabina. Było to wynikiem straszliwej kłótni z udziałem połowy ludności, a nawet w pewnej chwili wiejskiego proboszcza, czarnobrodego mężczyzny, który, gdyby nie goła głowa i czarna sutanna, wyglądałby dokładnie jak Berel. Jego ukazanie się otrzeźwiło na chwilę zgromadzonych. Język pertraktacji zmienił się na polski, a następnie na znany Byronowi niemiecki. Ksiądz chciał gościć amerykańskiego chrześcijanina u siebie, Berelowi udało się, z pomocą wtrąconego w stosownej chwili przez Byrona słówka po niemiecku, uchylić się od tej propozycji. Gdy ksiądz się oddalił, Berel i Byron stali się centralnym punktem eksplozji radości. Byrona w triumfie zaniesiono do murowanego domu rabina, w honorowej eskorcie śpiewających i klaskających w ręce uczniów jeszybotu pod dowództwem bladego, osiemnastoletniego chłopca z rzadką kozią bródką - pana młodego we własnej osobie. Rabin z żoną próbowali odstąpić Amerykaninowi własne łóżko. Ale ponieważ było oczywiste, że czarne łoże z baldachimem, wysoko zasłane poduszkami, było jedynym dużym łóżkiem w domu, Byron odmówił. Wywołało to znowu długie targi w jidysz. Była tam jeszcze jedna sypialnia z dwoma mniejszymi łóżkami oraz materacem na desce opartej o dwa krzesła. Zakwaterowano tam już pięć chichoczących dziewczyn, które zaczęły się czerwienić i wybuchać głośnym śmiechem, gdy okazało się, że gospodarze zamierzają ulokować Byrona w jednym z tych łóżek. Wyraźnie nie można było znaleźć żadnego zgodnego z przyzwoitością rozwiązania. Skończyło się na tym, że Byrona położono na podłodze w głównym pokoju, stanowiącym kombinację jadalni z salonem, obstawionym wkoło ogromnymi księgami w skórzanych oprawach. Rabin dał mu pierzynę do podłożenia, a że sześciu uczniów krakowskiego jeszybotu dzieliło z nim ową podłogę na podobnych pierzynach, Byron nie uważał, by go potraktowano niewłaściwie. I rzeczywiście, na podłodze u mędzickiego rabina spał lepiej, niż w Hotelu Europejskim. Na pierzynie poczuł się zupełnie jak w kołysce. W nocy spadł ulewny deszcz i stukot jego kropli o dach domu rabina spowodował, że amerykański gość czuł się tam jeszcze bardziej przytulnie. Większość następnego dnia spędził z Natalią na przechadzce po miasteczku, wśród pól i wzdłuż rzeki, obok starego cmentarza, aż do ruin pałacu. Rodzina, pochłonięta przygotowaniami do wesela, pozwoliła im zwiedzać okolicę na własną rękę. Błotniste po deszczu wąskie uliczki Mędzic pełne były jesiennych woni siana i dojrzewających owoców, jeszcze bardziej podkreślonych zapachami dolatującymi od łażących swobodnie kaczek, kur, kóz i cieląt. Część drobiu spotykał tragiczny los, bo wesoło drepczące w porannym słońcu ptaki porywane były przez roześmiane dzieci i wśród skrzeków i trzepotania skrzydeł, odnoszone na rzeź. Za leżącymi na skraju miasteczka domami i stodołami - w większości były to drewniane budowle bez ścian wewnętrznych, pod ciężkimi, żółtymi strzechami - w wysokiej, falującej trawie, przetykanej polnymi kwiatami, pasły się krowy i konie. Po wolno płynącej, mulistej rzece ślizgały się wodne żuki. Z wody wyskakiwały z pluskiem ryby, ale nikt ich nie łowił. Natalia powiedziała, że połowę nocy spędziła na rozmowie z rodziną. Większość z tego, co usłyszała, było dla niej nowością. Jej ojciec wolał wspominać Warszawę niż miejsce urodzenia i chociaż opowiadał niewiele, nudziło ją to w dzieciństwie; wolała bowiem uchodzić we własnych oczach za rdzenną Amerykankę. Natomiast w Mędzicach wuj Aaron i jej własny ojciec byli legendarnymi ludźmi, którzy w Ameryce osiągnęli sukces. Aarona Jastrowa uważano tutaj to za wielkiego chirurga, to znów astronoma czy specjalistę chorób nowotworowych; słowo "profesor" ma wielorakie znaczenie zarówno w języku polskim, jak w jidysz. Poza Berelem nikt nie wiedział, że jest on autorem słynnej książki o Jezusie, a Natalia zauważyła, że kuzyn Aarona dołożył znacznych starań, aby nikt tu się z tym osiągnięciem nie zapoznał. Berel natomiast (było to jego przezwisko rodzinne, naprawdę miał na imię Jochanan) był człowiekiem sukcesu na skalę lokalną. Jeszcze jako student w Krakowie zaczął handlować grzybami, następnie rozszerzył eksport na inne towary i wzbogacił się na tyle, że mógł przenieść się z rodziną do Warszawy. Mimo to syna wysłał na naukę do krakowskiego jeszybotu, a żonę dla niego wybrał spośród kuzynek w Mędzicach. Podobnie jak reszta mieszkańców, liczni Jastrowowie żyli tu z pracy na roli i sprzedaży nabiału na targowiskach Krakowa i Oświęcimia. Błądząc w ruinach pałacu, Natalia zniknęła Byronowi z oczu. A wtedy załamała się pod nią przegniła podłoga na piętrze i spadła z wysokości dziesięciu, może dwunastu stóp. Byron usłyszał trzask łamiącego się drewna, krzyk dziewczyny i głuche uderzenie. Pobiegł na pomoc. Natalia leżała rozciągnięta jak połamana lalka, z podwiniętą spódniczką, ukazując podwiązki na białych udach. Na szczęście wylądowała na ziemi porośniętej gęstą trawą; z podłogi, czy była ona z marmuru czy parkietu, szczęśliwym trafem nic nie zostało. Byron obciągnął sukienkę Natalii i uniósł dziewczynę do siedzącej pozycji. Była przytomna, ale oszołomiona i blada jak chusta. Po chwili wróciły jej kolory, a w oczach pojawiło się życie i wyraz rozbawienia. Potrząsnęła głową. - Wielcy bogowie! Naprawdę ujrzałam wszystkie gwiazdy. Myślałam, że skręciłam sobie mój głupi kark. - Położyła Byronowi głowę na ramieniu. - Ale się przeraziłam. Teraz jest już dobrze, pomóż mi wstać. Zaczęła jednak kuleć. Powiedziała, że coś jest nie w porządku z jej kolanem. Z zakłopotanym uśmiechem oparła się na ramieniu Byrona. Już wcześniej starał się ją odwieść od pomysłu wspinaczki po przegniłych schodach i ten uśmiech był jedyną formą przeprosin z jej strony. Ale to wystarczyło. Był zmartwiony wypadkiem i nadal jeszcze zły za jej mimochodem wypowiedzianą uwagę, że poprzedniego dnia była do świtu ze Slotem. Lecz teraz dziewczyna opierała się o Byrona w pełnym słonecznego światła sadzie nad rzeką, i to wydało się mu największą przyjemnością, o jakiej marzył. Tulenie jej w ten sposób było słodsze niż jakakolwiek rozkosz, którą dała mu jakakolwiek inna dziewczyna. Trudno było powiedzieć, co uczyniło ją w jego oczach tak godną pożądania. Czy tajemnicze spojrzenie oczu, czy łagodny zarys policzka, wykrój ust, krągłość piersi i bioder pod cienką sukienką, czy wreszcie jedwabista skóra. W oczach Byrona Natalia Jastrow cała składała się z takich blasków piękności, cała nimi płonęła. To zaś, że pochodziła od dziwnych Żydów w Mędzicach, że była kochanką zimnego, o dziesięć lat starszego od niej mężczyzny; że jej upór miał nieprzyjemne rysy brutalnej prawie brawury narwańca; wszystkie te cechy czyniły z niej właśnie Natalię Jastrow, kobietę z krwi i kości, a nie tę doskonałą dziewczynę, o jakiej marzył od dwunastego roku życia. Doskonała dziewczyna miała być blondynką opętaną seksem, jak dziewczyny z marzeń większości chłopaków. Ale gdzieś zniknęła, a jej miejsce zajęła ta kłująca jak jeż, żydowska brunetka. I byli tutaj sami na brzegu rzeki, w południowej Polsce, w złotym blasku słońca, o milę od najbliższego domu, wśród jabłoni ciężkich od dojrzałych owoców. - Powrót będziemy mieli raczej powolny - powiedziała. - Mogę cię zanieść. - Co, taką klacz jak ja? Dostałbyś ruptury. Wystarczy, jeżeli będę mogła opierać się o ciebie, żeby zmniejszyć obciążenie nogi. To jest tylko nudne. - Ja się nie nudzę - odrzekł. Na brzegu leżała stara, do połowy zatopiona płaskodenka. - Na tym popłyniemy - oświadczył, przechylając łódkę, by wylać wodę. Natalia patrzyła z uznaniem, gdy udało mu się podnieść ciężką łódź. - Nie ma wioseł - zauważyła. - Popłyniemy z prądem. Pokierował łódką za pomocą leżącej wewnątrz długiej surowej deski, która posłużyła jako ster i wiosło. Rzeka była bardzo leniwa, niemal oleista, spokojna i brunatna. Natalia usiadła na dziobie, naprzeciw Byrona, chlapiąc pantoflami w przesączającej się wodzie. Mijali cmentarz. - Tu, jak sądzę, leżą wszyscy moi przodkowie. Oczywiście ci, którzy nie są pogrzebani w Palestynie. - Albo Egipcie czy Mezopotamii - dodał Byron. Natalia wzdrygnęła się. - Nie wiem. To miejsce jest zapomniane przez Boga i ludzi, Briny. - Mędzice? - Polska. Cieszę się, że babcia i dziadek wynieśli się stąd w diabły. Do brzegu przybili blisko miasteczka. Natalia wysiadła i poszła powoli już nie kulejąc. Wiedziała, że nie było tu lekarza i nie chciała wywoływać paniki z powodu obrażeń odniesionych przez amerykańską kuzynkę. Jutro każe sobie w Krakowie opatrzyć kolano. Nikt z rodziny nie zauważył, co się jej przydarzyło. Byron próbował dowiedzieć się czegoś o groźbie wojny. W Mędzicach było wiele radioodbiorników, ale tylko jeden czynny. Należał do proboszcza. Rabin powiedział Byronowi, wykoślawiając jidysz w ledwie zrozumiałą niemczyznę, że ostatnie wiadomości z Warszawy były optymistyczne: premier brytyjski wyjechał do letniej rezydencji na weekend i kryzys zdawał się uspokajać. - Henderson, Henderson - powiedział rabin, uśmiechając się chytrze i robiąc rękami gest liczenia pieniędzy. - Henderson rozmawiał z Hitlerem. Przez całe wesele Byron żałował, że nie jest pisarzem i nie potrafi tego utrwalić, ani Żydem i nie może pojąć, co się dzieje. Mieszanina dostojeństwa z hałaśliwością zupełnie go zdezorientowała. Zgodnie z jego wychowaniem, dostojność była istotą ślubnego obrządku, może z wyjątkiem obrzucania ryżem i przywiązywania pantofli do samochodu na zakończenie. Ale mędziccy Żydzi, choć strojni w najlepsze, co mieli: kobiety w aksamitnych sukniach, mężczyźni w czarnych jedwabnych chałatach lub uroczystych ubraniach miejskich, zdawali się nie wiedzieć, na czym polega dostojeństwo. Tłoczyli się, gadali jeden przez drugiego, wybuchali śpiewem; otaczali zawoalowaną, siedzącą w milczeniu oblubienicę i namiętnie o niej debatowali; tańczyli, maszerowali tu i tam wewnątrz domów i po ulicach, dokonując jakichś niezrozumiałych obrządków. To jeden, to drugi wchodził na krzesło, by wygłosić przemówienie lub zaśpiewać, a goście weselni zaśmiewali się do nieprzytomności lub dziko wrzeszczeli. Wybladły oblubieniec, w białym chałacie i czarnym kapeluszu, wyglądał jakby miał za chwilę zemdleć. Byron, siedzący przy długim stole na honorowym miejscu obok nowożeńca, podając mu półmisek z ciastkami, dopiero przy tej okazji dowiedział się, że chłopiec pościł od dwudziestu czterech godzin i pości nadal, podczas gdy wszyscy wokół z ogromnym apetytem bez przerwy jedzą i piją. Byron, jedząc i pijąc jak inni i czując się naprawdę doskonale, przez długie godziny nie miał pewności, czy ceremonia zaślubin już się odbyła, czy nie. Ale około północy wśród gości nagle zapanowała powaga. Na podwórzu, przy księżycu i gwiazdach jasno błyszczących nad głowami, nastąpiło wiele obrzędów pełnych namaszczenia i wywołujących ogromne wrażenie. Były to uroczyste inkantacje nad srebrnymi pucharami z winem i zapalanie długich, cienkich świec. Wreszcie nowożeńców przyprowadzono do siebie dla wymiany obrączek i pocałunków, prawie tak, jak w obrzędach chrześcijańskich, pod baldachimem z purpurowego aksamitu. Wreszcie pan młody rozdeptał kieliszek do wina na okruchy, co wywołało taki wybuch uniesienia, że wszystko, co działo się przedtem, wydało się stateczne i blade. Byron, włożywszy czarną myckę, by zatańczyć z chłopcami z jeszybotu, nie tańczono tu bowiem z dziewczętami, stał się prawie bohaterem wieczoru. Otoczyli go wszyscy goście, klaszcząc i wiwatując. W pierwszym rzędzie stała Natalia, z twarzą płonącą radością. Widocznie jej kolano wydobrzało lub o nim zapomniała, bo dołączyła się do tańczących dziewcząt. I tak tańczył Byron i tańczyła Natalia, wewnątrz domu i na zewnątrz, aż do białego rana. Byron nie pamiętał nawet, jak opuścił dom weselny i runął na pierzynę w domu rabina. Lecz gdy tak leżał na pościelonej podłodze, ktoś zaczął nim potrząsać. Otworzył oczy. Stał nad nim schylony Berel Jastrow. Dopiero po chwili dotarło do świadomości Byrona, gdzie się znajduje i kim jest ten człowiek z mądrymi, pełnymi obawy niebieskimi oczami i długą, siwiejącą brodą. Wokoło podnosili się z posłań, przecierając oczy i naciągając ubrania, chłopcy z jeszybotu. Przez pokój przebiegały dziewczęta w nocnych strojach. Było gorąco, a z niebieskiego bezchmurnego nieba jasno świeciło słońce. - Tak? Co się stało? - zapytał. - Der Deutsch - odpowiedział Żyd. - Les Allemands. - Hę? Co takiego?! - Njemce. Byron zerwał się. Niepewnym głosem spytał: - Ach, Niemcy? - Uni przichodzą. 9 Generał Armin von Roon Utrata światowego imperium (Opracowane na podstawie jego książki "Operacje lądowe, morskie i powietrzne podczas drugiej wojny światowej"). Przekład na angielski - Victor Henry Wstęp od tłumacza Nigdy nie zamierzałem tłumaczyć niemieckiej pracy z zakresu wojskowości. Jak wielu oficerów w stopniu admiralskim, przez wiele lat myślałem, że spiszę moje doświadczenia z drugiej wojny światowej. I w końcu, jak większość moich kolegów, zdecydowałem, że tego nie zrobię. Opowiadano o zmarłym już admirale floty, Erneście Kingu, że gdyby to od niego zależało, opublikowałby o wojnie na Pacyfiku tylko jedno zdanie: "Zwyciężyliśmy". Moje wspomnienia wojenne sprowadzają się mniej więcej do słowa: "Służyłem". Przeszedłszy z marynarki wojennej w stan spoczynku, stałem się konsultantem jednej z firm w dziedzinie inżynierii morskiej. Podczas ostatniej podróży do Niemiec, w interesach firmy, zauważyłem że we wszystkich witrynach księgarskich leżą stosy niedużego formatu książki zatytułowanej "Utrata światowego imperium". Autorem był generał Armin von Roon. Dobrze przypominam sobie generała von Roona z czasów, gdy byłem w Berlinie attache morskim ambasady amerykańskiej. Poznałem go, rozmawiałem z nim, przyszedł też na jedno z częstych przyjęć wieczornych, które wydawała moja żona. Był wówczas członkiem Oddziału Operacyjnego Dowództwa Niemieckich Sił Zbrojnych. Jego zachowanie było pełne dystansu prawie odpychające; otyła postać a wielki, haczykowaty, niemal semicki nos musiał mu przyczyniać niemało zmartwień. Ale oczywiście był Prusakiem najczystszej krwi. Odznaczał się błyskotliwą inteligencją i zawsze chciałem poznać go bliżej, ale nie było po temu okazji. Nie spodziewałem się, jak blisko go poznam za pośrednictwem książki! Z czystej ciekawości kupiłem egzemplarz "Utraty światowego imperium" i przekonałem się, że jest fascynująca. Odwiedziłem więc monachijskiego wydawcę, by dowiedzieć się, kto drukował ją w Ameryce. Odkryłem wówczas, że książka nie była jeszcze tłumaczona na angielski. Po powrocie do Stanów nakłoniłem wydawcę niniejszego tomu, by nabył prawa autorskie do wydania angielskiego. Zamierzałem już wówczas wycofać się z interesów i pomyślałem, że przetłumaczenie tej książki może zmniejszyć przykrość, spowodowaną wysłaniem samego siebie na zieloną trawkę. "Utrata światowego imperium" jest wyciągiem z ogromnej, dwutomowej analizy operacyjnej ostatniej wojny, napisanej przez generała von Roona w więzieniu. Nazwał ją "Operacje lądowe, morskie i powietrzne w drugiej wojnie światowej". Na napisanie miał mnóstwo czasu, gdyż w Norymberdze skazano go na dwadzieścia lat za współudział w zbrodniach wojennych na froncie wschodnim. To wyczerpujące, fachowe dzieło nie było tłumaczone na angielski i wątpię, czy kiedykolwiek będzie. Każdą z analiz głównych kampanii wojennych Roon poprzedził krótkim opisem jej tła politycznego i strategicznego. Te zwięzłe szkice, wyłączone z dwutomowej książki i zebrane w całość po jego śmierci przez wydawcę to właśnie "Utrata światowego imperium". (Wątpię czy sam generał zgodziłby się na tak melodramatyczny tytuł). "Utrata światowego imperium" nie jest więc rzetelną pracą wojskowo-historyczną; jest raczej kaskaderskim wyczynem wydawcy. Łączy ona uogólniające twierdzenia polityczne Roona o skali światowej w jeden krótki tom, a pomija drobiazgową analizę militarną, która je uzasadnia. Niemniej jednak uważam, że wynik jest interesujący i wart przeczytania. Godna uwagi jest względna uczciwość tej książki. Prawie cała niemiecka literatura wojskowa fałszuje takie fakty, jak mordowanie Żydów, odpowiedzialność za wybuch wojny i pełna akceptacja władzy Hitlera przez armię i naród niemiecki. Wszystkie te grząskie tematy Roon porusza śmiało i otwarcie. Zamierzał wstrzymywać publikację swej pracy (i zrobił to), do chwili, gdy spokojnie umrze i będzie pogrzebany; a więc - odwrotnie niż większość niemieckich autorów prac z zakresu wojskowości - ani nie starał się ratować głowy, ani ułagodzić zwycięzców. Rezultatem tego jest ujawnienie, co odczuwali Niemcy i co wielu prawdopodobnie odczuwa do dziś, w związku z wojną Hitlera. Mamy więc do czynienia z niemieckim generałem wypowiadającym się uczciwie, przynajmniej w takim zakresie, w jakim potrafi być uczciwy. Roon był zdolnym pisarzem, pod wielkim wpływem najlepszych francuskich i brytyjskich autorów wojskowych, szczególnie de Gaulle'a i Churchilla. Jego niemczyzna jest o wiele łatwiejsza do czytania aniżeli język, którym większość jego współrodaków pisze o sprawach wojskowych. Mam nadzieję że przynajmniej po części udało mi się tę jego jasność zachować w tłumaczeniu. Mój własny styl uformowany pisaniem przez całe życie raportów w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych nieuchronnie wkradł się tu i ówdzie do tłumaczenia, ale ufam, że nie spowodował żadnych istotnych zniekształceń oryginału. Autor, w moim przekonaniu, przedstawił Niemców w czasach Hitlera takimi, jacy byli naprawdę: naród zwracający uwagę swą twardością i skutecznością prowadzonej walki, a nie horda głupich sadystów czy komicznych partaczy, jak ich się obecnie karykaturuje w programach rozrywkowych przeznaczonych dla mas. Przez sześć lat ludzie ci podbijali niemal cały świat aż do utraty tchu. A równocześnie dopuszczali się bezprecedensowych zbrodni. Stawką, o którą grali, było ni mniej, ni więcej, tylko to, co wyraził obrazowo Szekspir: "Cały ten wielki glob". Wydaje mi się ważne, byśmy wiedzieli, co w tym czasie działo się w ich umysłach. Dlatego właśnie przetłumaczyłem książkę Roona. Jego wersja przebiegu wydarzeń, choć oparta na dobrych informacjach i sformułowana przez zawodowego wojskowego, nie może być traktowana bezkrytycznie. Był on Niemcem do szpiku kości. Ogólnie biorąc dopuściłem by generał von Roon opisywał wojnę na własny sposób. Nie mogłem jednak pozostawić niektórych przetłumaczonych ustępów bez ich zakwestionowania, stąd moje wtrącone od czasu do czasu komentarze. Na przykład Roon już od pierwszej strony argumentuje identycznie, jak robił to Adolf Hitler w swych przemówieniach: zaczyna od potępienia traktatu wersalskiego jako niesprawiedliwości, narzuconej przez okrutnych aliantów ufnym i uczciwym Niemcom. Nie wspomina wcale historycznej przygrywki do tego. W roku 1917 Lenin obalił rząd Kiereńskiego i poprosił o odrębny pokój na froncie wschodnim. Traktat brzeski, narzucony przez Niemców na rok przed wersalskim, pozbawiał Rosję terytorium znacznie większego niż Francji i Anglii razem wziętych; z niemal sześćdziesięcioma milionami mieszkańców i prawie całym rosyjskim przemysłem ciężkim. Był o wiele surowszy niż traktat wersalski. Podczas mej służby w Berlinie miałem zwyczaj powoływać się na ten szczegół, kiedykolwiek wspominano o Wersalu. To porównanie wprawiało w zdumienie wszystkich moich niemieckich przyjaciół. Uważali, że argument taki nie ma w ogóle sensu. Traktat wersalski dotyczył bowiem ich samych, brzeski zaś zupełnie kogo innego. Byli zupełnie szczerzy w takiej reakcji. Nie potrafię wytłumaczyć tej osobliwości Niemców, ale nigdy nie należy o niej zapominać podczas lektury "Utraty światowego imperium". Victor Henry Oakton, Virginia, 27 maja 1966 Fall Weiss Odpowiedzialność za Hitlera Pisząc tę książkę mam tylko jeden cel: obronę honoru żołnierza niemieckiego. Nie ma potrzeby opisywania tutaj kariery Adolfa Hitlera, naszego przywódcy w drugiej wojnie światowej. Żadne z wydarzeń XX wieku nie jest lepiej znane. Gdy zwycięscy alianci w 1919 roku stworzyli szaleńczy traktat wersalski, stworzyli tym samym Adolfa Hitlera. Niemcy w roku 1918, ufając "Czternastu punktom" amerykańskiego prezydenta Wilsona, uczciwie i z honorem złożyli broń. Alianci potraktowali "Czternaście punktów" jak świstek papieru i spisali dokument, który był traktatem rozbioru Niemiec, a Europę zmienił w polityczny i ekonomiczny dom wariatów. Wywiódłszy w teri sposób w pole naiwnego prezydenta Stanów Zjednoczonych i zmasakrowawszy mapę tej części świata, brytyjscy i francuscy politycy zapewne wyobrażali sobie, że na zawsze obezwładnią naród niemiecki. Ta cyniczna polityka uderzyła w nich bumerangiem. Sam Winston Churchill nazwał traktat wersalski "smutnym i skomplikowanym idiotyzmem". Dyktat wersalski wywołał u potężnego narodu niemieckiego tak głęboką urazę, że nastąpił wybuch i Adolf Hitler poszybował do władzy na szczycie tej fali. Partię nazistowską, dziwaczny sojusz radykałów i konserwatystów, bogaczy i wykolejeńców, jednoczył tylko ideał wskrzeszonych Niemiec oraz, niestety, stary środkowoeuropejski slogan polityczny wszystkich rozgoryczonych - antysemityzm. Wraz z Hitlerem doszła do władzy hałastra wulgarnych agitatorów, filozofujących idealistów, fanatyków, oportunistów, zbirów i awanturników - a niektórych z nich niezwykle zdolnych i energicznych. My ze Sztabu Generalnego, w większości obserwowaliśmy te mętne wydarzenia polityczne z niesmakiem i złymi przeczuciami. Powinnością naszą była lojalność wobec państwa, bez względu na to, kto nim rządzi. Ale obawialiśmy się fali osłabiających je przemian społecznych. Trzeba uczciwie przyznać, że Hitler nas zadziwił. Szybko, bez rozlewu krwi, ten błyskotliwy polityk naprawiał jedną po drugiej niesprawiedliwości Wersalu. Jego metoda postępowania była pełna siły i bezpośredniości. Reżim weimarski próbował innych metod, spotykając się tylko z pogardą Anglii i Francji. Metoda Hitlera była skuteczna w polityce wewnętrznej Niemiec. Potrafił być, jeśli trzeba, zarówno surowy, jak dokładny. Tutaj też jego metody okazały się efektywne, a jeśli obecnie historycy nazywają je rządami terroru, to trzeba jednak przyznać, że terror ten był popularny. Hitler przyniósł nam dobrobyt i ponownie uzbroił. Był człowiekiem z misją. Jego płomienna wiara w samego siebie i swe posłannictwo rozkołysała niemieckie masy. Choć znaczną część władzy uzurpował sobie, masy zapewne tak czy inaczej dałyby mu ją dobrowolnie. Fall Rot Oczywiście szybkie odrodzenie się Niemiec pod władzą Hitlera wywołało złość i konsternację wśród aliantów. Francja, znużona wojną, spętana zamiłowaniem do luksusu i zżerana od środka przez socjalizm, niechętna była podejmowaniu skutecznych działań. Inaczej było z Anglią. Anglia nadal rządziła światem przy pomocy swej globalnej marynarki wojennej, swego międzynarodowego systemu monetarnego, układami sojuszów oraz dzięki rozciągającemu się na pięciu kontynentach imperium. Gromadząc siły dla opanowania Europy i naruszając w ten sposób równowagę, Niemcy raz jeszcze rzucały jej wyzwanie co do rządów nad światem. Powtarzała się więc konfrontacja z okresu Wielkiej Wojny. Nic nie mogło odwrócić biegu wydarzeń; ponieważ z początkiem XX stulecia Niemcy przewyższyły Anglię zarówno pod względem liczby ludności, jak i stopnia uprzemysłowienia. W tym sensie Churchill słusznie uważa drugą wojnę światową za kontynuację pierwszej i nazywa je łącznie "drugą wojną trzydziestoletnią". My, ludzie niemieckiego Sztabu Generalnego, wiedzieliśmy, że w pewnym momencie spektakularnego normalizowania stosunków europejskich przez Hitlera Anglia zainterweniuje. Jedynym pytaniem było: kiedy i w jakich okolicznościach. Już w 1937 roku przygotowaliśmy plan wojny na dwóch frontach, przeciw Anglii i Polsce: "Fall Rot" ("Przypadek Czerwony"). W miarę jak Adolf Hitler zaliczał jedno bezkrwawe zwycięstwo po drugim, a nasza sytuacja strategiczna i siła militarna polepszały się z dnia na dzień, Anglia zaś i Francja zadowalały się słabymi i gderliwymi protestami, plan ten uaktualnialiśmy nieustannie. Zaczęliśmy mieć nadzieję, że nasz potężny Führer mógłby obecnie wprowadzić swój nowy ład w Europie bez rozlewu krwi, gdyż sprawcy Wersalu wykazywali wszelkie objawy słabości. Gdyby tak się istotnie zdarzyło, Führer mógłby zrealizować cel swego życia: rozpocząć gigantyczną krucjatę przeciw Związkowi Radzieckiemu o przestrzeń życiową dla Niemiec na wschodzie, jako wojnę na jednym froncie. Historia potoczyłaby się wówczas inaczej. Ale 31 marca 1939 roku - w dniu, o którym nigdy nie wolno zapomnieć - wszystko się zmieniło. Brytyjski premier Chamberlain nagle udzielił Polsce bezwarunkowej gwarancji pomocy wojskowej! Pretekstem do tego była złość na Hitlera za złamanie obietnicy nieokupowania nędznej resztki Czechosłowacji pozostałej po rozbiorze monachijskim - układu, którego sam Chamberlain był autorem. Jasne jest że obietnice Hitlera, jak wszystkich innych polityków, były przecież jedynie obietnicami względnymi i taktycznymi. Jeśli Chamberlain naprawdę traktował je inaczej, była to z jego strony naiwność i głupota. Czymkolwiek motywowane były gwarancje dla Polski, stanowiły one przykład samobójczej głupoty. Usztywniły postawę skorumpowanej polskiej oligarchii wojskowej wobec słusznych niemieckich skarg, dotyczących Gdańska i Polskiego Korytarza. Oddały w ręce tych zacofanych militarystów dźwignię startową kolejnej wojny światowej. Poza tym były bez znaczenia, ponieważ w wypadku działań wojennych Anglia nie była w stanie udzielić Polsce żadnej pomocy wojskowej. Jej gwarancje miały sens tylko z udziałem Rosji. Rzeczywiście mogły zatrzymać Hitlera w jego marszu, gdyż ponad wszystko - podobnie jak Sztab Generalny - obawiał się on wojny prowadzonej na dwóch frontach. Ale brytyjscy dżentelmeńscy politycy gardzili bolszewikami, a Polska nie zgodziła się w żadnym wypadku brać pod uwagę możliwości wpuszczenia rosyjskich wojsk osłonowych. W ten sposób głupota i słabość podały sobie ręce, by rozpętać katastrofę. Prowokacyjne posunięcia Chamberlaina, podobne do wymachiwań łapkami osaczonego królika tylko pobudziło Führera do większej śmiałości. Jak grom spadł na nasz Sztab rozkaz przygotowania planu operacyjnego ataku na Polskę jeszcze tej jesieni. Pracując dniami i nocami, biorąc za podstawę "Fall Rot", przygotowaliśmy cały projekt. Piątego kwietnia został on przedstawiony Führerowi pod nowym kryptonimem: "Fall Weiss" - "Przypadek Biały". Ironia historii "Fall Weiss" plan zmiażdżenia Polski, opierał się na kilku klasycznych i zasadniczych faktach geograficznych. Polska jest równiną, taką większą Belgią z niewielu przeszkodami i bez naturalnych granic. Na południu Karpaty przerywa Przełęcz Jabłonkowska, otwierając łatwy dostęp do Krakowa i Wisły. Wisła, Narew i San przedstawiają pewne problemy, ale w lecie i wczesną jesienią poziom wód jest niski i rzeki możliwe w wielu miejscach do przekroczenia w bród przez konie i pojazdy motorowe. Sama Polska jest politycznym potworkiem, lustrzanym odbiciem swej bezkształtności geograficznej. Nie ma stałego kształtu, nie ma ciągłości władzy ani celu narodowego. Szereg razy znikała z mapy Europy, dzielona na prowincje przez silniejszych i zdolniejszych sąsiadów. Dziś ponownie stanowi ona niewiele więcej niż prowincję Rosji. W Jałcie przywódcy alianccy przesunęli cały ten geograficzny, z grubsza ciosany równoległobok zwany "Polską" o około dwieście kilometrów na zachód, do linii Odra-Nysa. Odbyło się to oczywiście kosztem Niemiec, dając Polsce miasta, obszary i ludność, które od niepamiętnych czasów były niemieckie i powodując tragiczne wysiedlenie i przeniesienie w inne miejsca milionów istnień ludzkich. Taka jest wojna: dla zwycięzców łupy, dla pobitych koszty. Druga wojna światowa zaczęła się od problemu integralności terytorium Polski, ale Polska nie odzyskała i nie odzyska nigdy swych granic z 1939 roku. Utraciła tę część swego terytorium, które mocą układu między Hitlerem i Stalinem zostało wchłonięte przez Związek Radziecki. Anglia rozpoczęła wojnę z nami o te granice, wciągając za sobą Francję, a następnie Stany Zjednoczone. W Jałcie Anglia i Stany Zjednoczone na zawsze zaaprobowały dany przez Hitlera Stalinowi prezent z polskiego terytorium. Taka bywa ironia historii. Sytuacja strategiczna Polski w 1939 roku była kiepska. Cały ten kraj mógł być traktowany jako słaby klin, wciśnięty między obszary niemieckie i przez Niemcy okupowane, oskrzydlony od północy przez Prusy Wschodnie, a Czechosłowację od południa, całkowicie płaski i otwarty od zachodu na uderzenie z Niemiec. Z tyłu, na wschodzie, stał w gotowości Związek Radziecki, świeżo związany z Niemcami paktem o nieagresji zmontowanym przez Ribbentropa. Fatalny pakt Niedostateczną uwagę zwraca się na oczywisty fakt, że traktat ten, swego czasu obwołany jako mistrzowskie posunięcie, o mało nie doprowadził Niemiec do przegrania drugiej wojny światowej, zanim jeszcze padł pierwszy strzał. Przymierze z bolszewizmem (jakkolwiek tymczasowe i taktyczne) było na pewno wyrzeczeniem się ideałów Dyktatora i stało w całkowitej sprzeczności z niemieckim duchem narodowym. To jednak byłoby dopuszczalne, gdyby przynosiło rzeczywiste zyski taktyczne. W polityce i w wojnie liczy się tylko sukces. Niestety, wypadki udowodniły, że stało się inaczej. Pakt podarował Stalinowi państwa bałtyckie i około połowę terytorium Polski, pozwalając słowiańskim hordom na przybliżenie się o dwieście kilometrów do Niemiec. W dwa lata później zapłaciliśmy za to. W grudniu 1941 roku gigantyczne uderzenie naszej Grupy Armii "Centrum" w kierunku Moskwy - największy zbrojny marsz w historii - zostało zatrzymane o czterdzieści kilometrów od celu, gdy nasze wysunięte patrole miały już w zasięgu wzroku wieże Kremla. Gdyby podstawą do skoku wojsk niemieckich była linia o dwieście kilometrów bliższa Moskwy, połknęłyby one rosyjską stolicę, obaliły Stalina i wygrały tę kampanię, nim pierwszy płatek śniegu spadłby na szosę smoleńską. Anglia z całą pewnością zawarłaby wówczas pokój, a my wygralibyśmy wojnę. Traktat ten, oceniany nawet przez naszych wrogów jako triumf odważnej dyplomacji, miał między wierszami wpisane dwa słowa: finis Germaniae. Rzadko zdarzał się w historii taki polityczny coup de theatre. I rzadko też tak katastrofalnie rykoszetował. Ale my ze Sztabu, którzy w owym czasie odważaliśmy się wypowiadać wątpliwości, a choćby tylko wzrokiem wyrażać nasz przestrach tymi widowiskami, byliśmy w ogromnej mniejszości. Żaden z członków sił zbrojnych, włączając szefa osobistego sztabu Hitlera, Keitla, oraz szefa operacyjnego, Jodla, nie wiedział o istnieniu tajnego protokołu, oddającego połowę Polski bolszewikom. Dopiero w trzecim tygodniu kampanii wrześniowej, gdy rozzłoszczony Stalin zatelefonował do Ribbentropa, ostro protestując przeciw wejściu naszej Czternastej Armii do zagłębia naftowego na południowym wschodzie, Wehrmacht został powiadomiony, na jakich dokładnie rubieżach ma się zatrzymać, i cofnął się przed Rosjanami. Ci zaś beztrosko wmaszerowali, nie rozlewając przy tym ani kropli własnej czy polskiej krwi. Wtedy to właśnie, około północy 16 września, ja przyjąłem telefon do Naczelnego Dowództwa od naszego attache wojskowego w Moskwie, który łamiącym się głosem zawiadomił mnie, że zgodnie z tajną umową zawartą przez Hitlera w sierpniu, Rosjanie wkraczają do Polski. Gdy natychmiast przekazałem telefonicznie wiadomość Alfredowi Jodlowi, że Rosjanie ruszyli, zapytał tylko - co mu się nigdy nie zdarzało - drżącym głosem: "Przeciwko komu?" Do tego stopnia armia była nieświadoma wszystkiego. W ostatnich dniach sierpnia, gdy przygotowania do "Fall Weiss" były przyspieszane, Hitler jeszcze próbował coś zarobić na wielkiej niespodziance politycznej, jaką był pakt Ribbentropa, grając komedię rokowań pokojowych. Jeszcze wiosną, w spokojniejszym nastroju, ze swą zwykłą zdolnością przewidywania faktów oświadczył, że mocarstwa zachodnie nie pozwolą dłużej na bezkrwawe zwycięstwa, i że tym razem będziemy się bić. "Fall Weiss" przygotowywaliśmy z uczuciami wahającymi się od wątpliwości do poczucia ostatecznej klęski, gdyż nasza gotowość bojowa była o wiele niższa od poziomu pozwalającego na udział w poważniejszym konflikcie. W tak kluczowych sprawach, jak czołgi, do "Fall Weiss" musieliśmy użyć w dużych ilościach nawet czeskie o ograniczonej wartości bojowej, zaś marynarka miała tylko około pięćdziesięciu zdolnych do walki łodzi podwodnych. A co najgorsze, nawet wtedy Führer nie chciał wydać decyzji o mobilizacji wojennej przemysłu, ponieważ wiedział, że byłoby to niepopularne posunięcie. W sumie więc wyruszaliśmy ślizgając się po bardzo cienkim lodzie. Z rokowaniami pokojowymi Sztab nie wiązał żadnych nadziei. Natomiast Hitler, odgrywając wobec Hendersona zaplanowaną komedię, tak się dał ponieść własnemu aktorstwu i ufności w nieustanne zapewnienia Ribbentropa, że zaczął wierzyć, iż Anglia da sobie raz jeszcze zamydlić oczy i podaruje nam nowe Monachium. Gdy w pierwszych dniach września doszły do nas zachodnie deklaracje wypowiedzenia wojny, w Naczelnym Dowództwie wszyscy zauważyli, że Führer był nimi zaskoczony i wstrząśnięty. Ale sprawy posunęły się tak daleko, że nie pozostawało nam nic poza wykonaniem do końca planu "Fall Weiss". Strategia Plan polegał na równoczesnych atakach flankowych z północy i południa. Celem było odcięcie Korytarza i skierowanie się ku Warszawie. Polacy zdecydowali się rozciągnąć swe siły wzdłuż niemożliwych do obrony granic, w ten sposób wystawiając się na szybkie ich rozbicie, otoczenie i zniszczenie. Powinni byli przygotować główną linię obronną wzdłuż Wisły, Narwi i Bugu. To przedłużyłoby działania wojenne oraz zachęciło Brytyjczyków i Francuzów do zaatakowania naszych słabych sił osłonowych na zachodzie, a to mogło oznaczać naszą klęskę. Awanturnicze, autorytarne kierownictwo wystawiło naród niemiecki na ciężkie ryzyko. Ale tym razem bogowie uśmiechnęli się do nas. Polacy okazali się tak niezdolni do strategicznego rozmieszczenia wojsk, jak byli dzielni w polu. Francuzi zaś siedzieli pod namiotami i w swych fortecach, ledwie od czasu do czasu oddając strzał. Obecni niemieccy komentatorzy piszą o "cudzie" francuskiej bierności defensywnej we wrześniu 1939 roku, co umożliwiło blitzkrieg w Polsce. Trudno dostrzec, na czym ten "cud" miał polegać. Myśl wojenna Francuzów opierała się na zasadach defensywy i wojny pozycyjnej, ponieważ doprowadziła ich ona do zwycięstwa w 1918 roku. Ich obsesją stała się teoretyczna przewaga w stosunku dziesięć do jednego w działaniach defensywnych wojny zmechanizowanej. Nie ulega wątpliwości, że we wrześniu Francja mogła rzucić do ataku wielomilionową armię dobrze wyszkolonych żołnierzy, z większą liczbą dywizji pancernych niż Wehrmacht miał w Polsce, i runąwszy na nas z fortec linii Maginota lub przez północne równiny Belgii i Holandii, najpierw zmiażdżyć naszą cienką jak papier formację osłonową na zachodzie, a potem potoczyć się aż do Berlina. Ale brakło ku temu woli. Polityczne i wojskowe ryzyko, podjęte przez Adolfa Hitlera, w tej decydującej sprawie okazało się posunięciem olśniewającym. Ze wszystkich swych przeciwników najdoskonalej rozumiał on i przewidywał postawę Francuzów. Zwycięstwo Faza przełamania trwała w Polsce około czterech dni. Uzyskano i wykorzystano kompletne zaskoczenie taktyczne, ponieważ pełni hipokryzji polscy politycy, choć całkowicie świadomi niebezpieczeństwa, usypiali swój naród fałszywą pewnością siebie. Lotnictwo polskie, złożone prawie z tysiąca samolotów, zostało zniszczone na ziemi. Od tej chwili Luftwaffe swobodnie poruszała się po niebie. Opór Polaków na lądzie stawiany był w natężeniu od średniego do silnego, a nasi dowódcy w polu musieli podziwiać śmiałe szarże kawalerii przeciw formacjom czołgów. Może prawdziwa więc jest legenda, że polscy kawalerzyści byli informowani przez swój rząd, iż nasze czołgi są tekturowymi makietami! Jeśli tak było, musieli się szybko rozczarować. Nigdy w bardziej uderzający sposób nie ujawnił się kontrast między możliwościami zmechanizowanych działań wojennych i klasycznej taktyki wojskowej, jak w tych daremnych szarżach polskiej jazdy przeciw żelaznym czołgom. Niemniej jednak, także i Wehrmacht prowadził działania z bardzo nieznaczną przewagą w zakresie w pełni zmotoryzowanych, pancernych dywizji. Nasze najważniejsze natarcia na lądzie prowadzone były przez masy maszerującej piechoty, wykorzystujące załamanie się łączności, panikę i rozbijanie linii obrony uderzeniami wąskich klinów pancernych. I chociaż Luftwaffe zapewniała silne wsparcie, to jednak artyleria o zaprzęgu konnym, zmasowana wokół Warszawy, a nie bombardowanie lotnicze, w końcowym efekcie rozbiła siłę oporu miasta i wreszcie doprowadziła do jego kapitulacji. To zaś, w jak wielkim stopniu musieliśmy polegać na sile pociągowej koni, zdradzało nasz poważny brak gotowości bojowej do wojny światowej. Siły Wehrmachtu okrążyły miasto około 21 września. Komunikaty z pozostałego frontu donosiły o branych do niewoli setkach tysięcy polskich żołnierzy, o likwidowaniu jednego okrążenia przeciwnika po drugim, o totalnym załamaniu się linii obronnych, o małodusznej ucieczce polskiego rządu do Rumunii. A przecież dopiero 27 września, miasto - pod dwudziestoczterogodzinnym deszczem pocisków artyleryjskich i bomb, pozbawione żywności, wody i prądu, z wielu budynkami obróconymi w ruinę, szerzącymi się epidemiami - wreszcie porzuciło złudne nadzieje na wyzwolenie w ostatniej chwili przez Zachód i skapitulowało. Wnioski Od pierwszego do ostatniego dnia Führer i jego propagandziści pomniejszali znaczenie kampanii polskiej nazywając ją lokalną akcją policyjną, "zadaniem specjalnym" Wehrmachtu. Hitler osobiście skreślił wiele ustępów planu "Fall Weiss", dotyczących racjonowania spożycia, mobilizacji wojsk czy transportu, mając na uwadze jeden tylko cel: złagodzić wstrząs dla narodu niemieckiego. Mieszanie się polityków było poważnym hamulcem operacji i upływały cenne miesiące, zanim szkody zostały naprawione. Muszę tu podkreślić, że z powodu takich ingerencji Führera i partii, którym nie było końca, nasz wysiłek wojenny nie został nigdy, z punktu widzenia zawodowego, w pełni ani należycie zorganizowany. Nędzna farsa odegrana została w nocy 31 sierpnia w naszej radiostacji w Gliwicach przy polskiej granicy - symulowany atak polskich żołnierzy, którzy jakoby mieli ją przekroczyć i zostać odepchnięci; przebranie skazańców politycznych w polskie mundury i porzucenie ich podziurawionych pociskami ciał obok rozgłośni jako pretekst dla rozpoczęcia inwazji, Wehrmacht nawet nie wiedział o tym ordynarnym oszustwie. Rozpoczęliśmy nieodwołalny marsz w kierunku Polski siedemdziesiąt dwie godziny wcześniej. Ja sam dowiedziałem się o incydencie gliwickim dopiero podczas procesu norymberskiego; w sierpniu 1939 roku byłem zbyt zajęty poważnymi sprawami. (Prawdomówność tego twierdzenia jest wątpliwa. - V.H.) Odpowiedzialnym za Gliwice był prawdopodobnie Himmler. Polska w 1939 roku była krajem zacofanej i źle orientującej się w rzeczywistości dyktatury reakcyjnych pułkowników oraz polityków formułujących fantastyczne żądania terytorialne, rządu skrajnie brutalnego wobec mniejszości narodowych (szczególnie Ukraińców i Żydów), niesprawiedliwego i kłamliwego wobec własnej ludności; rządu, który podczas kryzysu monachijskiego rzucił się jak hiena na Czechosłowację, by w jej najcięższej godzinie wyrwać z niej część terytorium; rządu, który przez dwadzieścia lat nieudolnie prowadził podwójną grę wobec Niemiec i Związku Radzieckiego; który do ostatniej chwili usiłował mówić i działać jak rząd wielkiego mocarstwa, a w rzeczywistości był słaby jak kociak. I po to właśnie, aby dopomóc tej reakcyjnej, kłamliwej, fanatycznej dyktaturze, demokracje wywołały drugą wojnę światową. Rząd ten szybko i haniebnie rozpadł się i zniknął na zawsze. Lecz wojna już się toczyła, a jej przyczyna została szybko i niemal zupełnie zapomniana. Przyjdzie jednak dzień, że trzeźwi historycy należycie podkreślą absurdalne paradoksy, które pokierowały wywołaniem największej wojny na świecie. Ostatecznym zaś absurdem tego niedorzecznego startu do straszliwej, globalnej walki było to, że Czechosłowacja, zdradzona przez Anglię w 1938 roku, nie brała w niej udziału i przez cały okres wojny straciła mniej niż sto tysięcy mieszkańców. Polska, popierana przez Anglię w 1939 roku, walczyła i straciła prawie sześć milionów zabitych (choć około połowy stanowili Żydzi). Oba zaś kraje skończyły jako marionetki komunistyczne, pod butem Związku Radzieckiego. Który więc rząd był mądrzejszy i który naród miał większe szczęście? Gdy wielkie mocarstwa zaczynają z sobą rywalizować, małe kraje zyskają więcej, jeżeli schylą się przed burzą w tę stronę, w którą wieje najsilniejszy wiatr. O tym Polacy zapomnieli. Komentarz tłumacza: Czytelnik będzie musiał się przyzwyczaić do tego, że Niemcy zawsze potępiają inne kraje za to, że zostały przez Niemców najechane. Ta nuta przewija się przez całą książkę generała von Roona, jak zresztą przez całą niemiecką literaturę wojskową. Oficerowie wychowani przez niemiecki Sztab Generalny utracili zdolność innego myślenia. Sposób przedstawienia przez Roona polskiego rządu i brytyjskich gwarancji - to ustępy najbardziej wymowne w pierwszym szkicu planu "Fall Weiss" - V.H. 10 Armia niemiecka atakuje Polskę; miasta zbombardowane, port zablokowany; Gdańsk włączony do Rzeszy. Na biurku, pod stopami Hugha Clevelanda, leżał stos gazet. Na samym wierzchu "New York Times" z takim właśnie, stosownym do sytuacji, rozciągniętym na osiem szpalt tytułem w kursywie, co zdarza się raz na generację. Inne gazety zamieściły tytuły o wiele większe i pisane grubszymi czcionkami niż dystyngowane zawodzenie "Timesa". Cleveland, bez marynarki, przechylony do tyłu w obrotowym krześle, ze słuchawką telefoniczną wciśniętą między głowę i lewe ramię, jednocześnie mówił, popijał kawę i czerwonym ołówkiem szybko nanosił poprawki na pliku kartek żółtego papieru maszynowego. Choć wyglądał jak żywy obraz człowieka zadowolonego z życia, mówił gniewnym głosem. Jego poranny program, zatytułowany "Kto dziś przybył do miasta?", składał się z wywiadów ze słynnymi osobistościami, przejeżdżającymi przez Nowy Jork. Kryzys wojenny, który nagle wdarł się z rykiem do redakcji Columbia Broadcasting System, porwał sekretarkę Clevelanda i przerzucił ją z nagłej potrzeby do pracy w pokoju depeszowców. Przeciw temu protestował w dziale osobowym, a przynajmniej starał się to robić. Ale ciągle nie mógł uzyskać połączenia z szefem. W otwartych drzwiach pojawiła się niewysoka dziewczyna w płaskim słomkowym kapeluszu. Za jej plecami, w wielkich halach centrali redakcji prasowej CBS, wrzawa wywołana wiadomościami wojennymi stale narastała. Sekretarki stukotały na maszynach do pisania lub pędziły z papierami w rękach, gońcy biegali z kawą i kanapkami, mężczyźni bez marynarek gromadzili się przy trajkoczących dalekopisach, a wszyscy zdawali się albo wrzeszczeć, albo palić, albo robić obie te rzeczy naraz. - Pan Cleveland? - Głosik dziewczyny był słodki, ale bardzo niepewny. Z szeroko otwartymi, pełnymi nabożnego lęku oczyma wyglądała na jakieś szesnaście lat. Cleveland zakrył dłonią mikrofon telefonu. - Tak? - Dział personalny przysłał mnie do pana. - Ciebie? Ile ty masz lat? - Dwadzieścia. Na twarzy Clevelanda odmalowało się niedowierzanie, ale odłożył słuchawkę. - Jak się nazywasz? - Madeline Henry. Cleveland westchnął. - No cóż, dobrze, Madeline. Jeśli wlazłaś między wrony, musisz krakać jak i one. Zdejm więc z głowy to koło młyńskie i startuj, okay? Najpierw proszę mi przynieść jeszcze kawy i kanapkę z kurczakiem. Potem - stuknął w żółte kartki - przepiszesz na maszynie jutrzejszy tekst. Madeline nie mogła już dłużej bluffować. Do Nowego Jorku przyjechała kupić coś z ubrania. Wybuch wojny nasunął jej pomysł, by wejść do CBS i spytać, czy nie ma dodatkowej pracy dla dziewcząt. W biurze zatrudnienia zagoniona kobieta w żółtych papierowych zarękawkach, zadawszy kilka pytań na temat wykształcenia, wepchnęła jej kartkę papieru i odesłała do Clevelanda. - Pogadaj z nim. Jeśli mu się spodobasz, może cię weźmie. Wydziera się, by mu dać dziewczynę do pracy, a my nie mamy nikogo. Madeline przekroczyła próg, zdjęła kapelusz i stojąc na rozstawionych nogach wyznała, że jeszcze nie została zaangażowana, że mieszka w Waszyngtonie, a w Nowym Jorku jest z wizytą i musi wrócić do szkoły. Skręca ją na samą myśl o tym, ale zbyt boi się ojca, by tego nie zrobić, a do CBS weszła pod wpływem impulsu. Cleveland słuchał, przypatrując się jej przez półprzymknięte powieki. Ubrana była w czerwoną bawełnianą sukienkę bez rękawów, a dzięki weekendowi spędzonemu na żeglowaniu miała apetyczną, rumianą cerę. - A więc, Madeline, co z tego wszystkiego wynika? Chcesz tę pracę, czy nie? - Tak sobie myślałam... czy mogłabym zgłosić się za tydzień albo coś koło tego? Miły uśmiech znikł z jego twarzy. Ponownie wziął telefon. - Dajcie mi kadry jeszcze raz. Owszem, możesz kiedyś wpaść tutaj, Madeline. - Przyniosę pańską kawę i kanapkę natychmiast. Także przepiszę pański tekst na maszynie, jeszcze dziś. Czy mogłabym popracować dla pana przez trzy tygodnie? Do szkoły nie muszę wracać przed dwudziestym drugim. Ojciec mnie zabije, kiedy się o tym dowie, ale gwiżdżę na to. - Gdzie jest twój ojciec? W Waszyngtonie? - W Berlinie. Jest tam attache morskim. - Co?! - Hugh Cleveland nagle odwiesił słuchawkę i zdjął nogi z biurka. - Twój ojciec jest naszym attache morskim w hitlerowskich Niemczech? - Tak jest. - Coś podobnego! A więc jesteś majtkiem z floty. - Rzucił na biurko pięciodolarowy banknot. - W porządku. Proszę, Madeline, przynieś mi tę kanapkę. Białe mięso, sałata, pieprz, majonez. Czarna kawa. A potem jeszcze pogadamy. Weź także kanapkę dla siebie. - Tak jest, Mr. Cleveland. Trzymając banknot, Madeline wypadła do zewnętrznego hallu i zatrzymała się oszołomiona. Słuchała kilka razy programu "Kto dziś w mieście?" i natychmiast rozpoznała uderzająco ciepły i dźwięczny głos Clevelanda, prawdziwego radiowca z własnym programem. I oto nagle zaczęła dla niego pracować. Oto czym był czas wojny! Przebiegająca obok z torbą żywności dziewczyna powiedziała jej, gdzie kupuje się kanapki. Ale przy ladzie pokoiku śniadaniowego na parterze tłoczyło się dwadzieścia rozszczebiotanych dziewcząt. Toteż Madeline wyszła na ciepłą, rozsłonecznioną Madison Avenue i zatrzymała się, mrużąc oczy. Nowy Jork wyglądał jak zwykle. Na chodnikach przewalały się tłumy, potok samochodów i autobusów płynął przed siebie w zaduchu spalin, ludzie z paczkami w rękach wchodzili i wychodzili ze sklepów albo oglądali wystawy. Jedyną nowością było to, że gazeciarze ze świeżymi paczkami popołudniowych dzienników wykrzykiwali wiadomości wojenne. Madeline przebiegła przez jezdnię do wielkiego drugstoru. W części barowej zatłoczonej sekretarkami i kupującymi rozmawiano i śmiano się, w pochyleniu nad talerzami zupy lub chili. W przejściach między stoiskami błąkali się jak zwykle nabywcy, przebierając wśród past do zębów, kosmetyków, opakowań aspiryny, słodyczy i tanich zegarków. Podstarzała gruba blondyna w czepku i fartuchu szybko zrobiła jej kanapki. - No i jak, kochana, kto wygra wojnę? - zagadała do Madeline, sypiąc pieprz na białe mięso. - Miejmy nadzieję, że to nie będzie Hitler - odpowiedziała dziewczyna. - Owszem, typek z niego. Sieg Heil! Ha, ha. Ja myślę, że facet ma fioła. Zawsze to mówiłam, a teraz mamy dowód. - Wręczyła Madeline kanapki. - Ale, kochana, jak długo będziemy się trzymać z dala, cóż nas to może obchodzić, kto wygra. Madeline kupiła popołudniówkę, która zamieszczała gigantyczne tytuły, ale brakło nowych wiadomości. Lecz już sam widok tak udramatyzowanej strony tytułowej był zabawną nowością. Mimo że wojna toczyła sie tak daleko, Madeline poczuła, że jej serce bije przyspieszonym, wiosennym rytmem. Dla niej tytuły te pachniały wolnością i nową pracą. Prezydent ogłosił natychmiast, i to bardzo zdecydowanie, że Ameryka nie będzie się do tego mieszać. Ale od tej chwili wszystko zmieni się zupełnie. To było nieuniknione! Madeline myślała już tylko o liście, który napisze do ojca, jeśli dostanie posadę. Cleveland, znów rozwalony z nogami na biurku, rozmawiał przez telefon z kokieteryjnym uśmieszkiem. Kiwnął głową Madeline i nie przestając ciepłym, pieszczotliwym głosem namawiać jakiejś dziewczyny na spotkanie w restauracji Toots Schora, równocześnie pożerał kanapkę. - Czemu nie bierze pan drugiej? - spytała Madeline. - Nie jestem głodna. - Na pewno? Nie chcę cię okradać. - Odwiesił słuchawkę i zaczął odpakowywać drugą kanapkę. - Zwykle nie jadam wiele w ciągu dnia. Ale ta cała gadanina o wojnie... - Odgryzł potężny kęs, nie przestając mówić. - Dziękuję. Przysięgam, że jestem tak głodny, jak zazwyczaj bywam na pogrzebach. Zauważyłaś, Madeline, jak pogrzeb pobudza apetyt? Myślę, że jest to przejaw czystej radości z tego, że się pozostaje przy życiu, podczas gdy tamtego biedaka właśnie zakopują w brudnej dziurze. A teraz posłuchaj: chcesz dla mnie popracować przez trzy tygodnie, tak? No, to fajnie. Będę miał szanse rozejrzenia się, co się dzieje w personalnym. - Machnął w jej stronę brązową kopertą. - No, to do roboty. W hotelu St. Regis, pokój 641, zatrzymał się Gary Cooper. To jest wzorzec tekstu "Kto dziś jest w mieście?". Weź to ze sobą do niego. Może uda się nam to nadać w czwartkowym programie. - Gary Cooper? Ten gwiazdor filmowy? - Zdumiona Madeline mimo woli zaczęła śpiewnie akcentować niektóre słowa, jak jej matka. - A któż by inny? Może cię zacząć wypytywać o mnie i o program. No, to zapamiętaj sobie schemat. Pracujemy na pełnym luzie w małym studio bez publiczności. To jest pokój z dywanem, fotelami i półkami na książki, bardzo ładny, zupełnie jak biblioteka w mieszkaniu. Ten sam pokój, w którym pani Roosevelt nagrywa swoje audycje. Jeśli będzie chciał, tekst wydrukujemy na maszynie z ekstra-wielkimi czcionkami. Możemy mu dać pięć minut albo piętnaście. Cały program trwa półtorej godziny. Stworzyłem go w trzydziestym czwartym w Los Angeles i leciał tam przez trzy lata pod nazwą "Przy kawie". Może go kiedyś słuchał. Oczywiście Cooper może być zbyt zajęty, by się zgodzić. W każdym razie rób takie wrażenie, jakbyś już od dawna pracowała w tym programie. Madeline, zbyt oszołomiona i podniecona, by coś powiedzieć, wyciągnęła rękę po kopertę. Cleveland podał ją ze słowami: - Gotowa? Kotwica w górę! I na litość boską, nie proś go o autograf.Zadzwoń, gdyby były jakieś kłopoty. I nie zapomnij wrócić. - Musiały tu dla pana pracować bardzo głupie dziewczyny - palnęła Madeline i wypadła z pokoju. Drzwi apartamentu hotelowego otworzyła pokojówka. Gary Cooper, w szarym garniturze, jadł lunch przy stoliku na kółkach. Gwiazdor wstał, prostując swe niebywale wysokie i szczupłe ciało i ze swej wysokości uśmiechnął się do Madeline. Włożył okulary w czarnej oprawie i pijąc kawę przejrzał scenariusz, zadając równocześnie pytania. Był niesłychanie rzeczowy, absolutnie niepodobny do nieśmiałych kowbojów, jakich grywał, maniery miał co najmniej admiralskie. Gdy wspomniała program "Przy kawie", rozjaśnił się. - Tak, pamiętam go. Madeline prawie natychmiast, jak jej się zdawało, znalazła się znów na słonecznej ulicy, przemęczona i dygocząca z radości. "Mobilizacja w Anglii! Hitler uderza na Polskę!" - wykrzykiwał na rogu sprzedawca gazet. - Niech cię Bóg błogosławi - oświadczył Cleveland, gdy wróciła do redakcji. Z wielką szybkością walił w maszynę do pisania. - Cooper właśnie zadzwonił. Podoba mu się pomysł i idzie na to. - Wyszarpnął żółty arkusz z maszyny i przyczepił do pozostałych. - Zrobił uwagę, że jesteś bardzo miłą dziewczyną. Co mu takiego powiedziałaś? - Prawie nic. - No, to odwaliłaś dobrą robotę. Wychodzę do niego na wywiad. Tu masz jutrzejszy tekst. Zrób czystopis z tego, co zaznaczyłem czerwonym ołówkiem, i zanieś wszystko do powielarni, pokój 309A. Cleveland wskoczył w półbuty, poprawił krawat i narzucił rdzawą sportową marynarkę. Podrapał się w gęstą blond czuprynę i uśmiechnął się szeroko, unosząc w górę grube, komicznie wygięte brwi. Madeline poczuła, że dla niego gotowa jest na wszystko. Oceniła, że nie był przystojny, ale za to czarujący. Było w nim coś zaraźliwie wesołego, iskra diabelskiego rozradowania w żywych, niebieskich oczach. Gdy wstał, rozczarowało ją trochę, że choć nie skończył jeszcze trzydziestu dwóch lat, ma już wystający brzuszek. Ale i to było bez znaczenia. Zatrzymał się w drzwiach. - Czy możesz pracować nocami? Dostaniesz nadgodziny. Jeśli wrócisz o wpół do dziewiątej wieczorem, zastaniesz na moim biurku brudnopis na czwartek, z kawałkiem o Cooperze. - Mister Cleveland, nie zostałam jeszcze zaangażowana. - Ależ tak. Właśnie rozmawiałem z panią Hennesy. Jak już zaniesiesz ten scenariusz do powielenia, wpadnij do niej i wypełnij papierki. Z przepisywaniem tekstu Madeline mordowała się przez pięć godzin. Choć w końcu okazał się niezbyt staranny, odniosła go do powielarni z nadzieją, że z tego powodu jej kariera radiowa nie zakończy się z miejsca. W biurze personalnym dowiedziała się, że zaczyna od trzydziestu pięciu dolarów tygodniowo. Wydało jej się to fortuną. Z bolącymi plecami powlokła się do drugstoru, zjadła szybki obiad złożony z gorącej czekolady i kanapki z bekonem i pomidorami, po czym wróciła do CBS. Zamglony księżyc w pełni wypłynął na wieczorne niebo nad wysokimi, czarnymi budynkami Madison Avenue. W szybach odbijały się złote blaski zachodu. Dzień, w którym Hitler rozpoczął wojnę, okazał się najwspanialszym dniem w życiu Madeline Henry. Na biurku Clevelanda leżał już tekst wywiadu z Gary Cooperem: masa nie wygładzonego maszynopisu, odręcznych gryzmołów i skreśleń czerwonym ołówkiem. Przyczepiona była do niego kartka: "Postaraj się to wszystko przepisać jeszcze dziś. Wracam około dziesiątej". Madeline jęknęła. Była przeraźliwie zmęczona. Zamówiła rozmowę telefoniczną z Warrenem, który mieszkał w hotelu dla nieżonatych oficerów szkoły lotniczej w Pensacoli. Nie było go na miejscu, ale telefonistka, mówiąca z przesadnym, jak z wodewilu, południowym akcentem, obiecała, że go odszuka. W zadymionym pokoju depeszowym kręciły się dziewczyny z długimi taśmami dalekopisów lub papierowymi kubkami kawy w rękach, mężczyźni mówili głośno i szybko, a maszyny do pisania nie milkły ani na chwilę. Przez otwarte drzwi Madeline słyszała sprzeczne wieści: Polska już się załamała, Hitler jest w drodze do Warszawy, Mussolini odleciał do Berlina, Francuzi naciskają na Anglię o nowy układ monachijski, Hitler zaproponował, że pojedzie do Chamberlaina. O dziesiątej zadzwonił telefon i usłyszała głos Warrena. Powiedział, że jest w klubie nad morzem, gdzie odbywa się dancing przy księżycu, na tarasie wśród palm. Właśnie spotkał tam wspaniałą dziewczynę, córkę kongresmana. Madeline opowiedziała mu o pracy w CBS. Wydało jej się, że równocześnie rozbawiło go to i zrobiło na nim wrażenie. - Wiesz, słuchałem tego "Kto dziś przebywa w mieście?" - powiedział. - Ten facet, Hugh Cleveland, ma interesujący głos. Jaki on jest? - Och, bardzo miły. Czy myślisz, że to w porządku? Czy tata nie będzie wściekły? - Matty, wracasz do szkoły za trzy tygodnie, zanim on się o tym dowie. A gdzie będziesz mieszkać?... A, tak, to jest hotel tylko dla kobiet, znam go. Ha! mała Madeline wyrwała się na wolność. - Nie masz nic przeciwko temu? - Ja? Ależ uważam, że to bardzo dobrze. Bądź tylko porządną dziewczyną, i tak dalej. Co się tam gada w CBS, Madeline? Czy wojna na dobre? Tu trzaskają dziobami, że Anglia tchórzy. - Tutaj także tylko same plotki, tuzin na godzinę. Czy naprawdę masz randkę z córką kongresmana? - Jasne! Dziewczyna, że palce lizać. - Ciężkie masz życie. A jak z lataniem? - Przy drugim samodzielnym lądowaniu fatalnie mnie zarzuciło. Ale nie pisz o tym ojcu. Teraz idzie mi już lepiej. To wspaniała rzecz. - Dobrze, że jesteś na miejscu - oświadczył Cleveland, wkraczając w kilka minut później do pokoju. Towarzyszyła mu wysmukła piękność w czarnym słomkowym kapeluszu o wiele większym, niż noszony przez Madeline, i szarej jedwabnej sukni. Używała perfum z zapachem gardenii, o wiele za mocnych na tak mały pokoik. Celeveland rzucił okiem na maszynopis Madeline. - Potrzebujesz nieco praktyki, co? - Idzie mi coraz lepiej - zapewniła drżącym głosem i odchrząknęła. - Miejmy nadzieję, że tak będzie. Słuchaj no, czy przypadkiem nie słyszałaś o admirale nazwiskiem Prebble? Czy to ważny typek? - Prebble? Ma pan na myśli Stewarta Prebble'a? - O, właśnie, Stewarta Prebble'a. Co to za jeden? - Ależ to Dowódca Operacji Morskich! - Czy to gruba ryba? Madeline wiedziała, że cywile nie wiedzą nic o wojsku, ale tym razem ją to zaszokowało. - Mister Cleveland, w marynarce Stanów Zjednoczonych nie ma wyższego stanowiska. - Fajnie. Więc to ktoś dla nas. Właśnie się dowiedziałem, że jest w Warwick. Pilnujemy wielkich hoteli, Madeline. Więc teraz napiszemy do niego. - Oparł się o brzeg biurka i zaczął dyktować. Ziewająca piękność założyła swe fantastyczne nogi jedną na drugą, zapaliła papierosa i zaczęła przerzucać kartki "Hollywood Reporter". Madeline desperacko starała się nadążyć za dyktandem, ale musiała poprosić Clevelanda, by mówił wolniej. - Nie umiesz stenografować? - Mogę się tego nauczyć dość szybko... Cleveland zerknął na zegarek, a potem na pięknotkę, która pogardliwie przyglądała się Madeline spod opuszczonych rzęs. Madeline poczuła się jak robak. Cleveland zburzył swą czuprynę i potrząsnął głową. - Wiesz co, ty znasz tych typków z marynarki. Napisz do niego sama, i już. Zaproś go na czwartkowy program poranny. Jeśli chcesz, wspomnij o Garym Cooperze. Podpisz moim nazwiskiem i zanieś do Warwick. - Oczywiście. - Świetnie. Wendy i ja spieszymy się na dziesiątą do kina. Ona czasem grywa w filmach. Słuchaj, czy ten gość, Prebble, zna może twojego ojca? Wyobraź sobie, Wendy! Ojciec tego dziecka jest naszym attache morskim w Berlinie. Wendy ziewnęła. - Admirał Prebble doskonale zna mego ojca - odpowiedziała chłodno Madeline. - No, to może mu o tym wspomnisz? - obdarzył ją swym przekonywającym, figlarnym uśmiechem. - Naprawdę chciałbym go złapać, Madeline. Admirałowie i generałowie to z reguły nadęte figury, zbyt ostrożne i sztywne, by powiedzieć cokolwiek naprawdę ciekawego. Ale mamy wojnę i w tej chwili każdy z nich to gwóźdź programu. Zobaczymy się rano. Zaczynam, jak wiesz, o dziewiątej, więc bądź nie później niż o ósmej. Warren, tak jak to powiedział Madeline, przetańczył tę pierwszą noc wojny w świetle księżyca z ładniutką córką kongresmana. Księżyc płynie w przestrzeni, oddalony od Ziemi o trzydzieści jej średnic i jeśli nie skrywają go chmury, świeci zarówno sprawiedliwym, jak i niesprawiedliwym. Użyczył bladego, ale cennego światła niemieckim żołnierzom w szarych mundurach, maszerującym w wielomilowych kolumnach przez polską granicę. Potem Europa przesunęła się ku słońcu i Niemcy kontynuowali swą robotę w lepszym oświetleniu. Ten sam księżyc zalewał teraz blaskiem Zatokę Meksykańską i taras klubu "Harbour View". Niemiecki Sztab Generalny starannie przewidział w swych planach fazy księżyca, ale najzupełniej przypadkowym, lecz szczęśliwym trafem to samo światło padało na Warrena Henry'ego i Janice Lacouture. Wszyscy byli zdania, że był to najlepszy dancing klubowy od lat. Wielkie tytuły w gazetach, podniecone głosy spikerów radiowych, wszystko to wywołało przyjemne poruszenie w sennej, spokojnej Pensacoli. Szkolący się piloci poczuli się ważniejsi, a dziewczyny uznały ich za jeszcze bardziej czarujących. Wojna wisiała w powietrzu i jakkolwiek oddalone było pole walki, byli to wojownicy. Ale rozmowy o ataku Niemców wkrótce ustąpiły bardziej swojskim tematom, jak wystawa koni, nowy komendant bazy, niedawne wypadki lotnicze, ostatnie romanse. Dla tych szczęśliwych młodych Führer był dziwacznym, ordynarnym Niemcem znanym z kronik filmowych, dziko gestykulującym, noszącym śmieszny wąsik, któremu udało się wywołać bałagan w Europie, ale chyba nie potrafiłby jak dotąd zagrozić Stanom Zjednoczonym. Podporucznik Henry był innego zdania. Inwazja naprawdę go zainteresowała i przez to jemu z kolei udało się rozbudzić zainteresowanie Janice Lacouture. W szkole oficerskiej miał doskonałe stopnie z historii pierwszej wojny światowej. Zaraz po zapoznaniu się, Warren i Janice usiedli w oddalonym - zakątku tarasu w świetle księżyca, a wtedy ten student pilotażu, zamiast dyskutować o lotnictwie albo zacząć umizgi do dziewczyny, zaczął jej opowiadać o planie Schlieffena zdobycia Paryża i o tym, jak Moltke fatalnie pokpił sprawę; o wielkim wyczynie niemieckiego kolejnictwa, który umożliwił zwycięstwo pod Tannenbergiem, oraz o strategicznych paralelach roku tysiąc dziewięćset czternastego i trzydziestego dziewiątego. Zaczął od zwykłej pogawędki o lotnictwie, co po latach randek w Pensacoli całkiem zanudziło Janice. Ale gdy przeszli do tematu wojennego i wyszła na jaw jej znajomość historii i polityki, zaczęła się poważna wymiana zdań. Było to bardzo interesujące dla obojga - ten rodzaj rozmowy, w którym zakochani nagle zaczynają odkrywać się wzajemnie, nie powiedziawszy ani jednego słowa na romantyczne tematy. Chociaż miała, jak wszyscy Lacouture'owie, duży nos - dziedzictwo francuskich przodków, i raczej nierówne przednie zęby, Janice była miejscową pięknością. Miała śliczne usta, skórę i piwne oczy, figurę tak doskonałą, że każdy mężczyzna zwracał na nią uwagę. Była wysoką blondynką o miękkim, przymilnym głosie i bardzo żywym usposobieniu. Do jej rodziny należał największy dom na terenie osiedla klubowego. Rodzina Lacouture była potężnie bogata, przez dwa pokolenia dostarczając budulec drzewny, co wyniszczyło setki mil sosnowych lasów nad Zatoką Meksykańską i obróciło północną Florydę w rojące się od owadów, piaszczyste nieużytki. W sennej i zadowolonej z siebie Pensacoli jej ojciec był miejscową ważną figurą: pierwszym Lacouture'em, który zaczął robić karierę w polityce. Mieszkając w Waszyngtonie Janice wyrosła na osobę trzeźwo myślącą i dalekowzroczną. Na uniwersytecie Jerzego Waszyngtona specjalizowała się w ekonomice i historii Ameryki, a teraz miała pójść na wydział prawa. Chciała wyjść za mąż za polityka: kongresmana, senatora, gubernatora, a z pewną dozą szczęścia, kto wie, może nawet za przyszłego prezydenta. Był to prawdziwy pech dla młodych ludzi, którym zawróciła w głowie jej piękność i elegancja. Janice polowała na grubą zwierzynę i dlatego zyskała sobie reputację dziewczyny zimnej i odpychającej, co ją bardzo bawiło. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała, było to, że podczas przymusowych wakacji w Pensacoli spotka kogokolwiek godnego zainteresowania. I że będzie to lotnik marynarki! Ale Warren Henry był inny niż wszyscy. Ze swym przenikliwym spojrzeniem, trochę niezdarną, kanciastą figurą, już lekko szpakowatymi włosami i beztroskim uśmiechem z odcieniem przebiegłości i zepsucia, wydawał się dziwnie pociągający. Zachowywał się tak, jakby znał kobiety znacznie lepiej, niżby wypadało wybitnemu absolwentowi szkoły oficerskiej w Annapolis. To nie peszyło Janice, przeciwnie, dodało w jej oczach Warrenowi pewnej pikanterii. Po pewnym czasie przerwali rozmowę i zaczęli tańczyć, ciasno przytuleni w świetle księżyca. Miejscowi wypytywali, z jakiej rodziny pochodzi młody podporucznik z blizną na czole; nieudane lądowanie Warrena kosztowało go ranę, wymagającą dziewięciu szwów. Natomiast piloci z zazdrością opowiadali sobie, kim jest Janice Lacouture. Powróciwszy do hotelu oficerskiego Warren zastał dwie notki o telefonach od pani Tarrasch. Była to jego rozwódka z Baltimore; trzydziestolatka, dla której zaryzykował wyrzucenie z Akademii; kobieta, z którą spędził popołudnie w łóżku tego dnia, gdy jego rodzice odpłynęli do Niemiec. W trzecim roku pobytu w Akademii poznał ją jako hostessę w herbaciarni. Odpowiadając na jego zuchwałą zaczepkę, zgodziła się spotkać z nim po pracy. Była to sprytna kobietka powtarzająca opowiastkę o dwóch nieudanych małżeństwach. Dużo czytała, była miłośniczką sztuki, a w łóżku cechowała ją zachłanna namiętność. Warren przywiązał się do niej i nawet przelotnie myślał o jej poślubieniu, gdy pewnego razu wzbudziła jego zazdrość, wyjechawszy na weekend ze starszym mężczyzną. Byron wybił mu z głowy ten pomysł, oddając bratu w ten sposób największą w życiu przysługę. Helena Tarrasch nie była kobietą zepsutą, lecz tylko bardzo samotną. Jeśli młodym aspirantom na oficerów prawo będzie zabraniać małżeństwa, każdy energiczniejszy z nich, prędzej czy później, znajdzie swoją panią Tarrasch. Największym błędem Warrena było zaproszenie jej do Pensacoli. Ale usprawiedliwiały go trzy lata spędzone na morzu. Zainstalowała się więc jako recepcjonistka w głównej sali restauracyjnej hotelu San Carlos. Nagle ta znajomość stała się dla niego kulą u nogi. Nie tylko z powodu Janice Lacouture; najazd Hitlera na Polskę spowodował, że Warren zaczął widzieć przyszłość w innym świetle. Był przekonany, że za rok Stany Zjednoczone przystąpią do wojny. Co za wspaniała perspektywa! Może zostanie zabity? Lecz będzie latał podczas tej wojny, a jeśli Bóg pozwoli, przebieg jego służby okryje go chwałą. Warren wierzył w Boga, ale sądził, że musi on być o wiele bardziej tolerancyjny niż to przedstawiają kaznodzieje. Stwórca, który potrafił stworzyć coś tak wspaniałego jak seks, nie mógł być w tym właśnie przedmiocie tak zasadniczy. Warren z lubością powtarzał, że jeśli Bóg dał mężczyźnie jaja, to oczywiście nie dla ozdoby, a do użytku. Siedząc w niegościnnym pokoju hotelowym o staromodnym, wysokim suficie i nie zwracając uwagi na chrapanie współlokatora, porucznik Henry patrzył przez okno na oświetlony księżycem trawnik i śnił złote sny o czasach, które nastąpią po wojnie. Pociągała go polityka. Z chciwie pochłanianych lektur historycznych nauczył się, że w wojnie przywódcami są politycy, a wojskowi - tylko technikami. Warren dokładnie przyglądał się odwiedzającym Akademię i flotę politykom. Niektórzy, podobnie jak jego ojciec, wywierali głębokie wrażenie. Ale w większości byli to ściskający sobie dłonie faceci o rozbieganych oczach, fałszywym uśmiechu i obwisłych brzuchach. Wiedział, że ambicją jego ojca jest dojść do stopnia admiralskiego. Warren też tego chciał, ale czemu nie pomarzyć o czymś więcej? Janice Lacouture miała rozum. Miała wszystko. Jeden dzień zmienił życie Warrena Henry'ego. Rano wojna otworzyła przed nim przyszłość, wieczorem prosto z nieba spadła dla niego partnerka tej przyszłości. Zrobił coś dziwnego. Podszedł do okna i patrząc na księżyc zaczął szeptać modlitwę. Zostało mu to z dzieciństwa, z okresu, gdy ojciec prowadził go w niedzielę do kościoła. "Pozwól mi mieć ją i pozwól mi ukończyć ten kurs i być dobrym lotnikiem marynarki. Nie proszę cię, żebyś mi pozwolił przeżyć; wiem, że to zależy ode mnie i od praw statystyki. Ale jeżeli przeżyję wojnę - tu uśmiechnął się w stronę rozgwieżdżonego nieba - no, to wtedy zobaczymy. Zgoda?" - Warren Henry próbował oczarować Pana Boga. Poszedł spać nie zatelefonowawszy nawet do pani Tarrasch. Była gotowa na każde jego kiwnięcie palcem. Ale teraz myślał o niej jak o kimś, kogo znał przed laty jako sztubak. Victora Henry'ego tuż przed szóstą rano obudził telefon z ambasady. W związku z wybuchem wojny charge zwoływał nadzwyczajne zebranie pracowników. Rhoda mruknęła coś przez sen i odwróciła się; zakrywając oczy nagim białym ramieniem. Przez szparę między kotarami wąski promień słońca padł na łóżko. Gdy Pug odrzucił kołdrę, drobinki pyłu zatańczyły w świetle. Hitler miał dobrą pogodę, rozpoczynając rozgrywkę. Jeszcze senny Pug pomyślał: "ma ten bękart szczęście!" Wiadomość o inwazji nie była niespodzianką. Od chwili zawarcia paktu niemiecko-radzieckiego kryzys polski szybko staczał się po równi pochyłej. Zeszłego wieczoru na wielkiej kolacji w ambasadzie Argentyny wszyscy zauważyli nieobecność niemieckich wojskowych oraz funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wszyscy mówili o wojnie. Jeden z amerykańskich korespondentów powiedział Pugowi wprost, że inwazja zacznie się o trzeciej nad ranem; ten człowiek miał dobre informacje! Świat przekroczył czerwoną linię w wyznaczonym czasie, a Victor Henry, wyskoczywszy z łóżka, miał iść do pracy już w nowej epoce. Nie była to jeszcze jego wojna, ta, do której szkolono go przez całe życie, ale był prawie pewien, że się nią stanie. Pomimo braku zaskoczenia, ogarnęło go uczucie podniecenia i wzruszenia. W bibliotece włączył radio, które rozgrzewało się nieznośnie długo i otworzył oszklone drzwi do pełnego słońca ogrodu. Śpiewały ptaki, a wietrzyk, przelatujący nad czerwono kwitnącym krzakiem pod oknem, przyniósł ciężki, słodki zapach. Radio brzęczało i trzeszczało, aż wreszcie odezwał się spiker. Mówił tonem niewiele różniącym się od tego, jakiego używali wszyscy berlińscy radiowcy podczas ubiegłego tygodnia. Wszystkie audycje były w tym czasie przepełnione wiadomościami o "niewiarygodnych okrucieństwach", jakich dopuszczano się wobec Niemców w Polsce; gwałty, morderstwa, rozpruwanie brzuchów kobietom w ciąży, obcinanie rąk i nóg dzieciom. W porównaniu z długo serwowanym menu, złożonym wyłącznie z tych ponurych banialuków, wiadomość, że zaczęła się wojna, wyglądała prawie mdło. Głos spikera, oznajmiający, iż Führer podjął decyzję marszu na Polskę, był równie ostry i równie przepełniony poczuciem własnej racji jak wtedy, gdy potępiał owe okrucieństwa. Nastąpił opis polskiego ataku na Gliwice dla zdobycia radiostacji; obelgi, która - zgodnie z audycją - spowodowała wmaszerowanie dwumilionowego Wehrmachtu "w akcie samoobrony". Zrelacjonowano to takim samym energicznym i rzeczowym tonem, jak sprawozdanie o skoku Niemców na ziemie polskie i nagłym załamaniu się polskich dywizji osłony granie. Oczywiste było, że przygotowanie inwazji na taką skalę musiało trwać przynajmniej od miesiąca i wojska podążały ku polskiej granicy od wielu dni. Polski "atak" był nędzną mistyfikacją, obliczoną na infantylne umysły. Victor Henry już się przyzwyczaił do nadawanej przez Radio Berlin mglistej mieszaniny faktów i kłamstw, ale nadal zdumiewała go pogarda nazistów dla inteligencji Niemców. Z pewnością natomiast propaganda osiągnęła jeden cel: złagodziła szok nowej wojny. Weszła ziewająca Rhoda, zawiązując szlafroczek i wyciągając szyję w stronę radia. - A więc! Więc naprawdę on ruszył i zrobił to. To jednak jest wydarzenie! - Przepraszam, że cię obudziłem. Starałem się, by radio grało cicho. - Ech, to telefon mnie obudził. Z ambasady? - Pug skinął głową. - Tak myślałam. No, zdaje mi się, że w związku z tym powinnam wstać. Ale my nie będziemy się do tego mieszać, prawda? - Byłoby to nieprawdopodobne. Nie wiem nawet, czy Francja i Anglia wejdą do gry. - A co z dziećmi, Pug? - Z Warrenem i Madeline nie ma problemów. Jest informacja, że Włochy nie będą walczyć, więc i z Byronem będzie okay. Rhoda westchnęła i znów ziewnęła. - Hitler to bardzo dziwny człowiek. Jestem o tym przekonana. Co za sposób postępowania! Podobał mi się jego uścisk dłoni, taki bezpośredni i męski jak u Amerykanów, a także jego czarujący, nieśmiały uśmiech. Ale on ma dziwne oczy, wiesz? Dalekie i jakby zamglone. Słuchaj, a co z naszą kolacją dla tego potentata z Colorado? Jakże on się nazywa? Czy to trzeba odwołać? - Doktor Kirby. Możliwe, że teraz nie będzie mógł tu dotrzeć. - Kochanie, dowiedz się koniecznie. Wiesz, że zaprosiłam gości, wzięłam dodatkową służbę i tyle mamy jedzenia. - Zrobię, co będę mógł. - Druga wojna światowa - wolno powiedziała Rhoda. - Wiesz, od miesięcy "Time" pisze o drugiej wojnie światowej... A przecież zawsze wydawało mi się to nierzeczywiste. I oto ją mamy, ale ta nazwa ma jakieś dziwaczne brzmienie. - Wkrótce się do niej przyzwyczaisz. - Och, nie wątpię. Przecież już się zaczęła. Miałam być na lunchu z Sally Forrest. Lepiej sprawdzę, czy to nadal aktualne. Co za bałagan! I moja wizyta u fryzjera... nie, to jest na jutro, chyba tak... Doprawdy, moja głowa nie funkcjonuje tak wcześnie rano. W związku z tak wczesną naradą Pug zrezygnował ze swego ulubionego pięciomilowego porannego spaceru do ambasady i pojechał samochodem. Berlin wyglądał nawet spokojniej niż zwykle. W wysadzanych drzewami alejach centrum panował nastrój niedzielnego poranka, przejeżdżało mniej samochodów, rzadko pojawiali się przechodnie. Wszystkie sklepy były otwarte. Na niektórych skrzyżowaniach stały małe ciężarówki z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału, obsługiwane przez żołnierzy w hełmach; zaś wzdłuż ścian budynków publicznych robotnicy układali worki z piaskiem. Ale wszystko to wyglądało dość chaotycznie. Kawiarnie były pełne ludzi jedzących śniadanie, w Tiergarten zaś poranni spacerowicze: niańki, dzieci, staruszkowie, jak zwykle korzystali z pięknej pogody. Kręcili się wśród nich sprzedawcy lodów i dziecinnych baloników. Ze wszystkich stron z ryczących głośników słychać było poranne wiadomości, na niebie przelatywało więcej niż zwykle samolotów. Berlińczycy spoglądali w górę, a potem patrzyli po sobie z cynicznymi, smutnymi uśmieszkami. Pug pamiętał zdjęcia wesołych, wiwatujących tłumów na Unter den Linden w chwili wybuchu poprzedniej wojny. Oczywiste było, że Niemcy wyruszają na obecną wyprawę w zupełnie innym nastroju. Ambasadę okupował tłum przerażonych turystów i kandydatów na uciekinierów, głównie starych Żydów. W wielkim, cichym pokoju charge d'affaires odbyto naradę krótką i niewesołą. Z Waszyngtonu jeszcze nie nadeszły specjalne instrukcje. Z rąk do rąk podawano sobie powielane arkusze z przepisami na okres wojenny. Charge podkreślał, że wszyscy muszą starannie przestrzegać postawy zgodnej z neutralnością Stanów. Jeśli Anglia i Francja przystąpią do wojny, prawdopodobnie ambasada przejmie opiekę nad ich obywatelami, zaskoczonymi w Niemczech. Wiele istnień ludzkich może zawdzięczać życie właściwemu zachowaniu Amerykanów wobec agresywnych Niemców w tak drażliwym momencie. Po naradzie Victor Henry wziął się w swym gabinecie za stos korespondencji, która nadeszła, poleciwszy podoficerowi kancelaryjnemu, by odszukał doktora Palmera Kirby'ego, inżyniera elektryka z Colorado, którego Wydział Uzbrojenia określił jako VIP-a. Zatelefonował Alistair Tudsbury. - Halo! Czy chcesz posłuchać, jak ten nicpoń będzie wszystko tłumaczył Reichstagowi? Mogę cię wprowadzić do loży prasowej. To będzie moje ostatnie sprawozdanie z Berlina. Mamy już dokumenty podróży i powinienem był opuścić Berlin wiele dni temu, ale zatrzymał mnie lekarz. Jestem ci coś winien za tę wycieczkę do Świnoujścia. - Nic mi nie jesteś winien, ale oczywiście przyjdę. - Dobrze. On przemawia o trzeciej. Pam przyjedzie po ciebie o drugiej. Pakujemy się jak szaleni. Mam nadzieję, że nie zostaniemy internowani. To ta niemiecka kuchnia wywołała moją podagrę. Wszedł podoficer i położył na biurku telegram. - Tudsbury, czy mogę zaprosić was oboje na lunch? - Nie, nie. Teraz nie ma na to czasu. Bardzo dziękuję. Skorzystamy, gdy skończy się ta mała nieprzyjemność. W tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym czy coś koło tego. Pug roześmiał się. - Dziesięć lat? Jesteś pesymistą. Otworzył depeszę i przeżył ostry szok: Czy zna pan miejsce pobytu pana syna Byrona i mojej siostrzenicy Natalii proszę telegrafować lub telefonować. Aaron Jastrow. Dalej widniał adres i numer telefonu profesora w Sienie. Pug zadzwonił po podoficera i wręczył mu telegram. - Postaraj się połączyć z tym człowiekiem w Sienie. I odtelegrafuj: Nie znam. Proszę podać telegraficznie ostatnie znane miejsce pobytu. - Rozkaz, sir. Komandor postanowił, że na razie nic nie powie żonie. Biorąc się ponownie do roboty, poczuł, że nie jest zdolny zrozumieć treści najprostszych listów. Zrezygnował i przez okno zaczął się przyglądać berlińczykom, idącym w swoich sprawach w jasnym słonecznym świetle. Odkryte, parskające motorami ciężarówki, pełne wojskowych w szarych mundurach, długimi kolumnami ciągnęły ulicą. Żołnierze wyglądali na znudzonych. Po niebie płynął mały, srebrzysty sterowiec, holując reklamę pasty do zębów "Odol". Pug, starając się stłumić niepokój, ponownie wziął się do czytania. Gdy opuszczał biuro na lunch, zadzwonił telefon. Usłyszał wielojęzyczny szwargot, a potem odezwał się kulturalny amerykański głos ze śladem obcego akcentu. - Komandor Henry? Tu Aaron Jastrow. To miło z pana strony, że się pan odezwał. - Doktorze, myślę, że będzie lepiej, jeżeli powiem panu od razu, że nie wiem, gdzie jest Byron i pańska siostrzenica. Nie miałem pojęcia, że wyjechali ze Sieny. - Wie pan, wahałem się, czy telegrafować, ale pomyślałem, że może pan pomóc w ustaleniu ich miejsca pobytu. Dwa tygodnie temu wyjechali do Warszawy. - Warszawy?!! - Tak, odwiedzić przyjaciela w naszej tamtejszej ambasadzie. - Natychmiast się tym zajmę. Powiedział pan - naszej ambasadzie? - Tak. Leslie Slote, drugi sekretarz, mój były uczeń, bardzo inteligentny. Wydaje mi się, że on i Natalia się pobiorą. - Pug zapisał nazwisko. Jastrow zakaszlał. - Przepraszam bardzo. Sądzę, że to była ryzykowna wycieczka, ale oni wyruszyli przed zawarciem paktu. Natalia ma dwadzieścia siedem lat i jest bardzo samodzielna. Byron sam się zaofiarował, że z nią pojedzie. I właśnie dlatego nie uważam, by należało popadać w czarną rozpacz. To bardzo zdolny młody człowiek. Victor Henry, choć oszołomiony nowinami, odczuł jednak przyjemność, usłyszawszy pochwałę pod adresem Byrona. Ostatnimi laty nieczęsto się to zdarzało. - Dziękuję. Zatelegrafuję, gdy tylko się czegoś dowiem. A jeśli pan coś usłyszy, proszę mnie zawiadomić. Jastrow znów zakaszlał. - Przepraszam. Mam lekki bronchit. Tak dobrze pamiętam poprzednią wojnę, komandorze! To naprawdę nie było tak dawno temu, prawda? Wszystko to wywołuje we mnie dziwne, smutne uczucia. Przygnębiające. Mam nadzieję, że się kiedyś spotkamy. Miło by mi było poznać ojca Byrona. On pana uwielbia. Długi stół w restauracji Horchera był punktem nasłuchu, giełdą informacji i miejscem rozliczeń drobnych porozumień dyplomatycznych. Tego dnia, jak zawsze, w zatłoczonej restauracji słychać było wesołe podzwanianie sztućców, głośne i ożywione rozmowy, a wokół rozchodził się zapach pieczonych mięs. Ale przy tym osobnym stole nastąpiły zmiany. Wielu attaches wystąpiło w mundurach. Znikł Polak - ogromny, wesoły, czerwony na twarzy mężczyzna z wielkimi wąsami, który zwykle umiał wypić więcej niż inni. Brak było także Anglika. Attache francuski, w mundurze bogato szamerowanym złotem, siedział ponury na zwykłym miejscu. Najstarszy z nich, komiczny Duńczyk, nadal był w swym codziennym, białym płóciennym garniturze, ale siedział sztywny i milczący. Rozmowa nie kleiła się. Radio Warszawa twierdziło, że ataki Niemców zostały odparte, ale nikt tego nie mógł potwierdzić. Wręcz przeciwnie: wszyscy wiedzieli, że komunikaty z ich macierzystych stolic były odbiciem niemieckich przechwałek: zwycięstwo na wszystkich odcinkach, setki polskich samolotów zniszczonych na ziemi, całe armie otoczone. Pug zjadł niewiele i szybko wyszedł. Przed ambasadą, oparta o żelazne ogrodzenie, tuż obok otaczającej cały budynek kolejki smutnych Żydów, stała Pamela Tudsbury. Miała na sobie tę samą szarą sukienkę co podczas ich porannych spacerów na Bremen. - A więc - powiedział Pug, gdy ramię w ramię poszli przed siebie - mały włóczęga ruszył z miejsca. Spojrzała zdziwiona, ale mile połechtana tym, że pamiętał jej powiedzenie. - Czy mogło być inaczej? Zaparkowałam tutaj. Zaraz po przemówieniu, o szóstej, odlatujemy do Kopenhagi. Mieliśmy wyjątkowe szczęście; dzisiaj miejsca są na wagę brylantów. Poprowadziła wóz nerwowymi zygzakami przez boczne ulice, by ominąć długą kolumnę czołgów na głównej alei. - Przykro mi, że ty i ojciec wyjeżdżacie - powiedział Pug. - Na pewno będzie mi brak twego przerażającego stylu jazdy. Gdzie macie zamiar się zatrzymać? - Przypuszczam, że znowu w Stanach. Staremu bardzo się tam podobało, a teraz, gdy Berlin odpada, będzie to najważniejsza placówka. - Pamelo, czy jakiś młody człowiek w Londynie, a może nawet kilku, nie protestuje przeciw twoim tak częstym podróżom? Dziewczyna, bo tak o niej myślał biorąc pod uwagę własny wiek, zarumieniła się, a oczy jej zabłysły. Ruchy jej drobnych białych dłoni na kierownicy były ostre, szybkie i dobrze kontrolowane. Wiał od niej lekki korzenny zapach, podobny do goździków. - Och, na pewno nie teraz, komandorze. Zresztą ojcu tak pogorszył się wzrok, że coraz bardziej mnie potrzebuje. Lubię podróżować i jestem dość szczęśliwa, żeby... Coś takiego! Proszę spojrzeć w lewo. Ale dyskretnie. Tuż obok nich, w dwumiejscowym sportowym wozie zatrzymanym przez światła uliczne, siedział ogromny i władczy Hermann Goering. Miał na sobie brązowy cywilny garnitur z jaskrawymi, jak u wszystkich jego ubrań, klapami marynarki. Szerokie rondo jego panamy ściągnięte było na bok i do tyłu, w przestarzałym stylu amerykańskich gangsterów. Opuchnięte palce grubasa, zdobione licznymi pierścionkami, nerwowo przebierały po kierownicy; zagryzał swą bardzo długą górną wargę. Światła zmieniły się. Czerwony samochód skoczył do przodu, policjant zasalutował, a Goering roześmiał się i pomachał mu ręką. - Jak łatwo byłoby go zastrzelić - rzekła Pamela. - Naziści mnie zdumiewają - odrzekł Pug. - Ich środki ostrożności są zupełnie nijakie. Nawet gdy idzie o bezpieczeństwo Hitlera. W końcu trzeba pamiętać, że zamordowali już mnóstwo ludzi. - Niemcy ich uwielbiają. Stary popadł w tarapaty wskutek jednej ze swych korespondencji z Parteitagu w Norymberdze. Napisał, że byle kto mógłby zabić Hitlera, a jego poruszanie się bez ochrony wskazuje, jak Niemcy stoją za nim murem. To ich nieco zdenerwowało. - Pamelo, mam syna i spodziewam się, że go spotkasz, jeżeli pojedziesz do Stanów. Opowiedział jej o Warrenie. Słuchała z krzywym uśmieszkiem. - Już o nim mówiłeś. Jak dla mnie, wydaje się za duży. Jaki on naprawdę jest? Podobny do ciebie? - Ani trochę. Jest przystojny, bardzo bystry i bardzo atrakcyjny dla kobiet. - Kto by pomyślał. Masz może jeszcze innego syna? - Tak, mam... - Zawahał się, po czym krótko opowiedział Pameli to, co zataił przed żoną: że Byron jest gdzieś w Polsce na szlaku niemieckiej inwazji, towarzysząc zakochanej w kimś innym żydowskiej dziewczynie. Dodał też, że Byron w każdej trudnej sytuacji radzi sobie doskonale i zawsze spada jak kot na cztery łapy. Ale zanim cała ta sprawa się zakończy, obawia się, że jako ojcu przybędzie mu parę siwych włosów. - Wygląda, że to raczej jego chciałabym poznać. - Jest dla ciebie za młody. - A może nie. Nigdy nie potrafię właściwie wycelować. O, jest mój szef. Tudsbury stał na rogu ulicy, machając ręką. Ubrany był w o wiele za ciężki na taką pogodę tweed i zielony włochaty kapelusz. - Hej, tam, stary chłopie! Idziemy. Pam, wróć na ten róg o czwartej i zaczekaj, dobrze? Myślę, że nie będzie to jedna z tych jego trzygodzinnych oracji. Ostatnio nicpoń miał niewiele czasu na sen. Młody Niemiec po cywilnemu wyszedł im na spotkanie, na widok komandora strzelił obcasami i przeprowadził przez kordon esesmanów, korytarzami i po schodach w górę, do małej, zatłoczonej loży prasowej w Operze Krolla, używanej przez nazistów podczas sesji Reichstagu. Stylizowany złoty orzeł, za podium na otoczonej wieńcem swastyce, w złotych promieniach strzelających na całą tylną ścianę, wyglądał imponująco tylko na fotografiach. Lecz gdy się go oglądało z bliska, był po prostu krzykliwy i wulgarny - dekoracja stosowna raczej na kiepskiej scenie operowej. Znakiem firmowym wszystkich imprez nazistów była atmosfera teatralnej tymczasowości, pośpiesznie skleconego przedstawienia. Nowy Reichstag, ciągle w budowie, prowadzonej zgodnie z gustem Hitlera, wydawał się nudny i masywny. Ciężkie doryckie kolumny były oczywiście kamienne, ale budynek robił na Pugu wrażenie tekturowej dekoracji filmowej. Jak większość Amerykanów, komandor nie mógł jak dotąd nauczyć się traktować nazistów, a nawet samych Niemców bardzo serio. Uważał, że z fantastyczną pilnością pracują nad samooszukiwaniem się. Rzesza była niestabilnym, staro-nowym krajem, w pewnych miejscach pełnym szarmu ciężkiego baroku, w innych pobazgranym - jak Pittsburgh w Stanach - kleksami ciężkiego przemysłu. Cała zaś jej powierzchnia wysmarowana obraźliwą dla umysłu, nadętą polityczną pompą, którą starała się wywołać strach, lecz wyglądała tylko zabawnie. Tak to widział. Poszczególni Niemcy byli uderzająco podobni do Amerykanów; ciekawe, że oba narody miały orła w herbie. Niemcy należeli do tego samego gatunku z rodzaju biznesmenów idących przebojem: bezpośredni, lubiący prymitywny humor a zazwyczaj odpowiedzialni i zdolni. Komandor Henry czuł się z nimi bardziej swojsko niż z powolnymi Brytyjczykami czy gadatliwymi, przebiegłymi Francuzami. Ale w masie zmieniali się w strasznie łatwowiernych i zupełnie innych ludzi, z silnym rysem okrucieństwa. A jeśli nawet z pojedynczym Niemcem wszczęło się rozmowę na tematy polityczne, to i on zmieniał się w takiego obcego, drwiącego i wojowniczego Mister Hyde'a. Tak, z pewnością Niemcy byli trudnym do odgadnięcia gatunkiem. Pug wiedział, że w zdemoralizowanej Europie maszerujące germańskie hordy, dobrze wyćwiczone i dobrze wyekwipowane, mogły narobić masę szkód. Do tego w pośpiechu sklecili silne lotnictwo. Mógł więc łatwo uwierzyć, że w tej chwili łatwo przetaczają się przez Polskę. Deputowani zajmowali miejsca. Większość z nich nosiła mundury tak rozmaite, że można się było pogubić w różnorodności ich kolorów i ozdób; podobne były tylko pasy i wysokie buty. Wojskowych łatwo odróżniała ich sztywna, profesjonalna postawa. Umundurowani funkcjonariusze partyjni wyglądali jak wszyscy politycy na świecie: jowialni, odprężeni, w większości łysi lub szpakowaci, opięci w zwracające uwagę ubiory. Zdradzali wielkie zamiłowanie do brania udziału w tak bardzo teutońskich, paradnych wystąpieniach, choć z pewnością uwierały ich wysokie buty, włożone na platfusowate nogi, i pasy z rewolwerowymi kaburami na wydętych brzuchach. Ale w tej chwili ten nazistowski aparat partyjny, mimo całej wojennej maskarady, wyglądał mniej beztrosko niż zwykle, a nastrój w Izbie był przygaszony. Pojawił się Goering. Victor Henry słyszał już, że grubas potrafi błyskawicznie zmieniać kostiumy i dziś mógł się o tym osobiście przekonać. Marszałek wystąpił w błękitnym wyorderowanym mundurze z szerokimi jasnobrązowymi klapami kurtki. Przeszedł przez scenę, stanął na szeroko rozstawionych nogach, oparł ręce na biodrach i z powagą wygłosił parę zdań do grupki uniżonych generałów i funkcjonariuszy partyjnych. Po chwili zajął miejsce w fotelu przewodniczącego Izby. Następnie wszedł Hitler, trzymając rękopis swego przemówienia w okładce z czerwonej skóry. Jego wejście nie miało teatralnego, typowego dla wieców partyjnych, charakteru. Posłowie wstali i przywitali go oklaskami, straż przyboczna stanęła na baczność. Wódz usiadł w pierwszym rzędzie na podium, wśród generałów i ministrów. Podczas krótkiego, uroczystego słowa wstępnego wygłoszonego przez Goeringa Hitler bez przerwy przekładał nogę na nogę. Henry ocenił przemówienie Führera jako słabe. Mówca był szary ze zmęczenia. Znów rozgadał się o starych sprawach: niesprawiedliwości traktatu wersalskiego, znęcania się innych krajów nad Niemcami, jego własnych, nieustających wysiłkach na rzecz pokoju i krwawej agresywności Polaków. Całe przemówienie zostało wygłoszone w pierwszej osobie i przesiąknięte było dziwnym pesymizmem. Hitler zapowiadał, że padnie w boju, a wtedy jego następcami będą Goering i Hess. Krzyczał, że rok tysiąc dziewięćset osiemnasty się nie powtórzy, że tym razem Rzesza zwycięży, a jeżeli nawet padnie, to na polu walki. Głos miał chrapliwy jak jeszcze nigdy. Dość dużo czasu zabrało mu doprowadzenie się do zwykłej, przesadnej gestykulacji, ale na koniec zaczął ją wykonywać jak należy. Tudsbury szepnął Pugowi: - Cholernie dobra dzisiaj praca ręczna. Komandor uważał jednak, że jest świadkiem bezsensownego przedstawienia, chociaż tym razem Hitler wywarł na nim pewne wrażenie. Mimo złego aktorstwa, widać było, że człowiek ten jest wcielonym płomieniem siły woli. Wszyscy Niemcy patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami, jak dzieci na występy magika. Nawet dumna, cyniczna twarz Goeringa, siedzącego na fotelu z tyłu i powyżej Hitlera, miała ten sam wyraz, pełen zachwytu i przejęcia. Jak zauważył Pug, sam Hitler był nieco zdenerwowany wagą tego, co mówi. Wyglądało, jakby przemówienie to zostało naszkicowane w pośpiechu, w ciągu paru bezsennych godzin. Było niezwykle osobiste i zapewne prawdziwsze od innych, bo stworzone pod tak ogromną presją. Co chwila powtarzało się w nim jękliwe, ale i zaczepne "ja". Ja to, ja tamto. Ta autoapologia była zapewne jednym z najdziwniejszych dokumentów państwowych w historii wojen. W amerykańskich oczach Puga twarz Führera wyglądała komicznie: długi, prosty i wystający nos, po prostu trójkątny kawałek ciała, sterczący pośrodku bladej twarzy z obwisłymi policzkami, między opadającym kosmykiem czarnych włosów i wąsikiem clowna. Tego dnia Hitler miał na sobie szarą, zdecydowanie źle leżącą, kurtkę feldgrau, czyli - jak mówił - jego "stary, żołnierski mundur". Błyszczące, wytrzeszczone oczy, usta z opuszczonymi w dół kącikami, rozkazujące gesty rąk - wszystko to wyglądało groźnie. Pug uświadomił sobie, że ten dziwaczny parweniusz z wiedeńskich rynsztoków niewątpliwie osiągnął to, co chciał. Jak to określał Tudsbury, wspiął się na połączone trony Hohenzollernów i świętych cesarzy rzymskich, by próbować odwrócić skutki poprzedniej wojny, a teraz dotrzymywał słowa. Mały włóczęga maszerował! Komandor nie mógł się opędzić od nieustannych myśli o Byronie, zagubionym gdzieś w Polsce małym pyłku bez znaczenia w tym wielkim przedstawieniu. Gdy wreszcie odetchnęli ciepłym balsamicznym powietrzem słonecznej ulicy, Tudsbury odezwał się pierwszy: - I co o tym wszystkim myślisz? - Nie sądzę, by był wystarczająco wielki. Tudsbury stanął jak wryty i zajrzał mu w oczy. - Pozwól sobie powiedzieć, że on jest wielki. Wszyscy popełnialiśmy ten błąd, co ty, i to zbyt długo. - Chce podbić świat. Cóż on z nim zrobi? - Osiemdziesiąt milionów uzbrojonych i żądnych łupu Niemców. - To tylko takie gadanie. Wy i Francuzi macie więcej ludzi i armat. - Francuzi! - prychnął Tudsbury. I łagodniej dodał: - O, jest już Pam. Podwieziemy cię do ambasady. - Wolę się przejść. Samochód zatrzymał się pod powiewającą chorągwią ze swastyką. Tudsbury, mrugając do Henry'ego przez okulary grubości denka od butelki, uścisnął mu dłoń. - Damy dobre przedstawienie, Henry, ale będziemy potrzebowali pomocy. Zatrzymać tego typa to duża robota. I sam wiesz, że trzeba ją zrobić. - Powiedz to tym w Waszyngtonie. - A myślisz, że nie? Ale ty też im powiedz. Henry pochylił się do okna samochodu. - Do widzenia, Pam. Szczęśliwych lądowań. Z melancholijnym uśmiechem wyciągnęła chłodną, białą rękę: - Mam nadzieję, że już wkrótce spotkasz się z synem. Mam takie przeczucie. Mercedes odjechał. Zapalając papierosa, Pug poczuł na dłoni leciutki aromat goździków. Wysoki, chudy mężczyzna w garniturze w czarno-białe cętki, z płóciennym kapeluszem na kolanach, siedział w przedpokoju biura Henry'ego. Póki nie wstał, nie było widać, jak jest wysoki, Miał co najmniej sześć stóp i trzy cale i, jak wielu zbyt wyrośniętych ludzi, był przygarbiony, jakby trochę zawstydzony swym wzrostem. - Komandor Henry? Jestem Palmer Kirby. Jeśli pan jest zajęty, proszę mnie po prostu wyrzucić. - Ależ skąd. Witam. Jak się pan tu dostał? - No, to wymagało trochę zachodu. Musiałem zrobić duży łuk przez Belgię i Norwegię. Niektóre linie są czynne, inne nie. - Kirby wyglądał na zakłopotanego, mówił z trochę wiejskim akcentem zachodnich Stanów. Bladą skórę twarzy miał dziobatą, jakby w młodości cierpiał na ciężki trądzik. Był to w ogóle brzydki mężczyzna z wielkim nosem, szerokimi, obwisłymi wargami i smutnym spojrzeniem mądrych, otoczonych zmarszczkami oczu. - Panie komandorze, ma pan kilka pilnych depesz na biurku - wtrącił się podoficer kancelaryjny. - Dobrze. Proszę wejść, doktorze Kirby. - Pug z ulgą doszedł do wniosku, że Kirby jest człowiekiem poważnym, który tu przybył, by wykonać zadanie i nie należy do tych kłopotliwych gości, którzy domagają się kobiet, dobrej zabawy i zapoznania z wysoko postawionymi hitlerowcami. Palmerowi Kirby'emu wystarczy kolacja i kilka kontaktów z przemysłowcami. Warszawa 1.09.39. Byron Henry Natalia Jastrow planowany odlot z Krakowa dzisiaj do Bukaresztu i Rzymu próbuje uzyskać potwierdzenie odlotu. Slote. Ta wiadomość na paskach dalekopisowego druku, nalepionych na szarym blankiecie urzędowym, źle wpłynęła na nastrój komandora. Radio Berlin podawało w dzienniku popołudniowym; że po gwałtownym bombardowaniu Krakowa wojska niemieckie zwycięsko prą w jego kierunku. Druga wiadomość zawarta była na urzędowym papierze charge d'affaires i zawierała tylko odręczne zdanie bez podpisu: "Proszę przyjść do mnie natychmiast". Kirby powiedział, że chętnie zaczeka. Victor Henry przeszedł przez hall do bogato umeblowanego ambasadorskiego biura, gdzie charge miał poranne zebranie z personelem. Charge spojrzał na niego znad półksiężycowatych szkieł okularów i gestem wskazał fotel. - Więc był pan w Reichstagu, co? Słyszałem część przemówienia. Jakie wrażenia? - Ten człowiek jest półprzytomny. Charge wyglądał na zaskoczonego. - Dziwna ocena. Prawda, że miał ciężki tydzień. Ale to człowiek niewiarygodnie odporny. Niewątpliwie sam napisał całą tę przemowę. Myślę, że nader przekonywającą. Jakie nastroje w Izbie? - Nie wyglądali na uszczęśliwionych. - No, tak. Tym razem mają złe przeczucia, prawda? W ogóle nastrój w mieście jest dziwny. - Charge zdjął okulary i przechylił się w tył wielkiego, krytego skórą fotela, założywszy na głowę splecione palce dłoni. - Wzywają pana do Waszyngtonu. - Sekretarz Marynarki? - wybuchnął Pug - Nie. Departament Stanu, sekcja niemiecka. Ma pan się udać do Waszyngtonu najszybszym środkiem lokomocji, cywilnym lub wojskowym, z zapewnionym absolutnym pierwszeństwem. Proszę się przygotować na pobyt w Waszyngtonie nie dłużej niż przez tydzień i powrót na placówkę. Żadnych innych instrukcji. Nic na piśmie. To wszystko. Przez dwadzieścia pięć lat Victorowi Henry'emu nie zdarzyło się poruszać po świecie bez papierów z Departamentu Marynarki Wojennej, powielanych lub pisanych na maszynie rozkazów z całym plikiem kopii do pozostawiania na każdym etapie podróży. Nawet jego wakacje były "wyjazdami na przepustki" z pisemnego rozkazu Marynarki. Nie podlegał Departamentowi Stanu. Niemniej jednak status służbowy attache był dwuznaczny. Pug natychmiast zaczął planować wykonanie polecenia. - Jeśli nie mam nic na piśmie, jak uzyskam pierwszeństwo przelotów? - Będzie zapewnione. Jak szybko może pan wyruszyć? Komandor Henry zmusił się do uśmiechu. Charge d'affaires też się uśmiechnął. - To wygląda trochę nietypowo - zauważył Henry. - Dano mi do zrozumienia, że wysłał pan raport wywiadowczy o gotowości bojowej nazistowskich Niemiec. - Wysłałem. - To może mieć coś wspólnego z tym poleceniem. W każdym razie sprawa wygląda tak, że ma pan zapakować szczotkę do zębów i w drogę. - Dzisiaj? Jeszcze tego wieczoru? - Tak. Pug wstał. - W porządku. Jakie ostatnie wiadomości z Anglii i Francji? - Dziś wieczorem Chamberlain ma wystąpić w parlamencie. Sądzę, że zanim pan wróci, rozpocznie się wojna. - Albo już zakończy. - Chyba że w Polsce, co możliwe - charge uśmiechnął się i wydał się zaskoczony, że nie rozbawiło to Henry'ego. Doktor Kirby, z wyciągniętymi długimi nogami, siedział w pokoju komandora i paląc fajkę czytał niemieckie czasopismo dotyczące przemysłu. Czarno oprawne okulary nadawały mu bardzo profesorski wygląd. - Muszę przekazać pana naszemu attache wojskowemu, pułkownikowi Forrestowi. Żałuję, doktorze, że marynarka nie będzie dla pana tak uprzejma, jakby wypadało. Wyjeżdżam na tydzień. - W porządku. - Czy może mi pan powiedzieć, kogo pan tu poszukuje? Doktor Kirby wyjął z kieszeni na piersiach arkusz maszynopisu. Pug rzucił okiem na spis nazwisk. - No, z tym nie będzie problemów. Znam większość tych ludzi i sądzę, że pułkownik Forrest także. Moja żona zaprasza na obiad, w czwartek wieczorem. I nawet - puknął palcem w papier - doktor Witten będzie jednym z gości. - Czy pana żona nie wolałaby tego odwołać? Prawdę powiedziawszy, nie błyszczę na takich przyjęciach. - Ani ja. Ale Niemiec w swym biurze i Niemiec przy stole po paru kieliszkach wina to dwie różne osoby. To nie jest udawanie, rozumie pan, oni po prostu się zmieniają. Dlatego przyjęcia są pożyteczne. Kirby uśmiechnął się, pokazując wielkie, żółte zęby. Wyglądał teraz na pospolitego, wesołego, twardego faceta. Machnął w powietrzu fachowym czasopismem. - W każdym razie nie wyglądają na łatwych do pokonania, gdy się na nich patrzy. - I tak, i nie. Właśnie wróciłem z Reichstagu. Na pewno dla tego typka, Hitlera, wszystko były to ukartowane z góry zapasy. No dobrze, zaprowadzę pana teraz naprzeciwko do pułkownika Forresta. Możliwe, że on i jego żona Sally będą gospodarzami podczas obiadu. Zobaczymy. Jadąc do domu przez ciche ulice Berlina, Pug mniej myślał o wezwaniu do Waszyngtonu niż o pilniejszym problemie: jak uporać się z Rhodą i czy powiedzieć jej o zniknięciu Byrona. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych mógł w efekcie okazać się stratą czasu, a zastanawianie się nad jego przyczyną nie miało sensu. Już wcześniej zdarzały mu się takie podróże. Ktoś na górze pilnie potrzebował jakichś informacji - być może wiadomości, które w ogóle nie mogły istnieć - i zaczynał w związku z tym robić piekło. Pugowi zdarzyło się raz, że podczas manewrów morskich przeleciał trzy tysiące mil po to tylko, by przybywszy na flagowy okręt "Niebieskich" w Mindanao, dowiedzieć się, że jego usługi nie są już potrzebne, ponieważ okręty właśnie wyszły poza zasięg artylerii. Rhody nie było w domu. Gdy wróciła, Pug zamykał walizkę. - A to co znowu? - spytała zdziwiona. Włosy miała poskręcane w loczki. Na wieczór byli zaproszeni do opery. - Chodźmy do ogrodu. Gdy oddalili się od domu, opowiedział jej o niezwykłym wezwaniu do Waszyngtonu. - O mój Boże! Na jak długo? - Nie więcej niż na tydzień. Jeśli clippery nadal latają, powinienem wrócić piętnastego. - Kiedy wyjeżdżasz? Wcześnie rano? - No, jeśli się uda, wsadzą mnie do samolotu do Rotterdamu dziś o ósmej wieczór. - Dziś wieczorem! - Twarz Rhody zmieniła się z wściekłości. - Chcesz powiedzieć, że nie pójdziemy nawet do opery z Frau Witten? Do diabła! A co z tym facetem, Kirbym? Ma przyjść czy nie? Jak mogę robić przyjęcie dla człowieka, którego nawet nie widziałam na oczy? Co za irytujący bałagan! Pug uspokajał, że współgospodarzami przyjęcia dla Kirby'ego będą Forrestowie, a dzisiejsze przedstawienie w operze może być odwołane. - Odwołane? Oczywiście, że się odbędzie. Spotkałam Frau Witten u fryzjera. Przygotowują wspaniałą kolację, ale oczywiście mnie tam nie będzie. I nie pójdę do opery bez towarzystwa. Psiakrew! A jeśli Anglia i Francja wypowiedzą wojnę? Co wtedy, pytam? Cudowny pomysł, ja na lodzie w Berlinie, sama jedna w środku wojny światowej! - Rhodo, w każdym wypadku wrócę tu przez Lizbonę czy Kopenhagę. Nie martw się. Chciałbym, żebyś zrobiła ten obiad dla Kirby'ego. Wydział Uzbrojenia prosi, by go przyjąć z najwyższymi honorami. Siedzieli na marmurowej ławce koło małej fontanny, w której baseniku tłuste czerwone rybki igrały w popołudniowym słońcu. Rhoda rozejrzała się po krótko przystrzyżonych trawnikach i spokojniejszym już tonem powiedziała: - Dobrze. Zaplanowałam cocktaile w ogrodzie. Mają przyjść ci muzycy, którzy grali na herbacie u Peggy. Zapowiada się bardzo przyjemnie. Szkoda, że cię tu nie będzie. - Bill Forrest mówi, że nikt na świecie nie potrafi organizować przyjęć tak jak ty. Rhoda roześmiała się - No, dobrze. Tydzień szybko minie. A w Berlinie zrobiło się teraz ciekawie. - Para czarno-żółtych ptaków przeleciała koło nich, usiadła na pobliskim drzewie i zaczęła śpiewać. - Ale uczciwie mówiąc, trudno uwierzyć, że toczy się wojna. - Właśnie się zaczęła. - Wiem. Cóż, w każdym razie zobaczysz się z Madeline. I nie zapomnij zadzwonić do Warrena, ten łobuz nigdy nie pisze. Cieszę się, że Byron siedzi we włoskich pagórkach. O niego przynajmniej nie musimy się martwić, chyba że się ożeni z tą żydowską dziewczyną. Ale on tego nie zrobi. Byron tylko wygląda na większego wariata, niż jest w rzeczywistości. - Przykryła dłoń męża własną. - Bez wątpienia odziedziczył to po matce. Przepraszam, kochanie, za ten mały atak nerwowy. Znasz mnie przecież. Ścisnąwszy mocniej jej rękę, Victor Henry zdecydował, że nie będzie jeszcze bardziej denerwował żony wiadomością o zniknięciu Byrona. Nic nie mogła na to poradzić, a tylko by się martwiła na próżno. Miał zresztą nadzieję, że w jakichkolwiek opałach Byron się znalazł, potrafi się z nich wywinąć. było tak zawsze, od chłopięcych lat. Tego wieczora Pug odleciał do Rotterdamu zgodnie z rozkładem. Lotnisko Tempelhof zmieniło się zupełnie. Okna sklepowe były ciemne, wszystkie kasy biletowe, z wyjątkiem Lufthansy - zamknięte. Z lądowiska zniknął codzienny rój samolotów europejskich linii lotniczych, na ich miejscu groźnym, niknącym w mroku szeregiem stały pękate myśliwce Luftwaffe. Ale Berlin widziany z powietrza nadal błyszczał wszystkimi światłami, jak w czasach pokoju. Pug był zadowolony, że Rhoda zdecydowała ubrać się i pójść na "Kawalera srebrnej róży", gdy Frau Witten znalazła dla niej towarzystwo w postaci wysokiego, przystojnego pułkownika Luftwaffe. 11 Ostrzał zaczął się, gdy Byron zmieniał na skraju drogi przebitą dętkę. Wraz z Natalią wydostał się z Krakowa i zmierzał w stronę Warszawy zdezelowaną taksówką fiata. Wraz z nimi jechali Berel Jastrow, młoda para, mały brodaty kierowca i jego kłopotliwie gruba żona. Rano, w dniu inwazji, Kraków tu i ówdzie palił się i dymił, ale pierwsze niemieckie bombardowanie nie wyrządziło malowniczemu miastu większych szkód. Mimo pośpiechu Byron i Natalia, krążąc po mieście w poszukiwaniu drogi, zdążyli obejrzeć jego przepiękne kościoły, zamek i wspaniały Rynek Starego Miasta, podobny do Placu św. Marka w Wenecji. Ludność nie wpadła w panikę. Niemcy byli oddaleni o przeszło pięćdziesiąt mil. Pomimo to na ulicach mrowili się ludzie, a na dworcu kolejowym były tłumy. Berel Jastrow jakimś cudem zdobył dwa bilety do Warszawy. Ale jakkolwiek starał się przekonać Byrona i Natalię, nie zgodzili się z nich skorzystać. Wysłał więc pociągiem żonę z dwunastoletnią córką. A potem, małymi uliczkami, przez dawno nie używane drzwi i bramy, prowadził ich od biura do biura, próbując zapewnić bezpieczny odjazd. Wyglądało, że zna tu wszystkich, działał z pewnością siebie, ale nie udało mu się znaleźć sposobu, żeby Natalia z Byronem wydostali się z Krakowa. Linia lotnicza już nie działała. Granica Rumunii, jak utrzymywano, została zamknięta. Pociągi jeszcze odjeżdżały we wschodnim kierunku do Rosji i na północ do Warszawy, choć o nieprzewidzianych godzinach, obwieszone ludźmi kurczowo trzymającymi się okien lub siedzącymi na lokomotywach. Zostawały jeszcze tylko szosy. Ubodzy krewni Berela, kierowca taksówki Jankiel i jego żona, gotowi byli jechać gdziekolwiek. Berel wystarał się o oficjalny papier, chroniący taksówkę przed rekwizycją, choć Jankiel nie bardzo wierzył, by to na dłuższą metę mogło mieć jakiekolwiek znaczenie. Żona jego uparła się najpierw pojechać do mieszkania, by zabrać całą żywność jaką mają, pościel, garnki, i wszystko to umieścić na dachu samochodu. Berel był zdania, że Amerykanie nie powinni próbować przebijać się do granicy tuż na szlaku armii niemieckiej, a raczej skierować się do swej ambasady w leżącej o trzysta kilometrów Warszawie. Tak więc w podróż wyruszyła mieszana siedmioosobowa grupa, upchana w staromodnym zardzewiałym fiacie, z powiewającymi na dachu materacami i rytmicznie dzwoniącymi garnkami. Na noc zatrzymali się w jakimś mieście, gdzie Jastrow znał paru Żydów. Dobrze zjedli, wyspali się na podłodze i o świcie wyruszyli dalej. Wąskie asfaltowane drogi wypełnione były pieszymi i konnymi wozami wyładowanymi dziećmi, meblami, gęgającymi gęsiami i rozmaitym dobytkiem. Niektórzy wieśniacy popędzali chabety, obciążone stosami bagażu, albo kilka muczących krów. Od czasu do czasu maszerujące kolumny żołnierzy zmuszały samochód do zjechania z drogi. Przejechał truchtem oddział kawalerii na olbrzymich, pstrokatych koniach. Jeźdźcy, krzepcy zakurzeni ludzie w hełmach, z błyszczącymi w porannym słońcu szablami, wesoło rozmawiali między sobą. Śmiali się, ukazując białe zęby i podkręcając wąsy, a na rozproszonych uciekinierów patrzyli z dobrodusznym lekceważeniem. Przeszła ze śpiewem kompania piechoty. Słońce dopiekało coraz mocniej, wszędzie unosił się zapach zbóż. Na długiej, prostej, ciemnej drodze wśród żółtych pól nie było już żadnych żołnierzy, gdy nagle ukazał się pojedynczy samolot. Zanurkował prosto na nich i leciał wzdłuż szosy z rytmicznym stukiem. Zniżył się tak bardzo, że Byron widział wymalowane na nim numery, czarne krzyże, swastykę i prymitywne, sztywne podwozie. Na ludzi, konie, dzieci i sprzęt domowy na wozach spadły pociski. Byron poczuł ostre ukłucie i palenie przy uchu. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że osuwa się na ziemię. Usłyszał płacz dziecka, otworzył oczy i usiadł. Zdziwiła go krew na ubraniu, wielkie plamy jasnej krwi. Poczuł ciepły strumyczek płynący po twarzy. Natalia uklękła przy nim, ocierając mu głowę przesiąkniętą krwią chusteczką. Przypomniał sobie samolot. Po drugiej stronie drogi płaczące dziecko, przytulone do nogi ojca, patrzyło na leżącą na drodze kobietę. Między atakami płaczu w kółko powtarzało kilka tych samych polskich słów. Ojciec, bosy blondyn w podartym ubraniu, głaskał je po głowie. - Co się dzieje, co ona mówi? - Jak się czujesz, Byron? Co ci jest? - Trochę mi się kręci w głowie. Co mówi ta dziewczynka? Natalia wyglądała dziwnie. Była rozczochrana. Twarz miała posiniałą i brudną, szminka rozmazała się. Czoło miała usmarowane krwią Byrona. - Nie wiem, to pewnie z histerii. Obok Natalii stał Berel, szarpiąc brodę. Powiedział po francusku: - Ta mała powtarza, że jej mama bardzo brzydko wygląda. Byron wstał z trudem, opierając rękę o rozgrzany błotnik. Nogi uginały się pod nim. - Myślę, że nic mi nie jest. Jak wygląda ta rana? - Nie wiem, masz tak gęste włosy - wyszeptała Natalia. - Ale mocno krwawisz. Lepiej zawieziemy cię do szpitala i damy zszyć. Kierowca, szybko dokręcając koło u stojącego na lewarze samochodu, uśmiechnął się do Byrona. Z czoła i pobladłego nosa pot spływał mu aż na brodę. W cieniu wozu stała jego żona i zszokowani nowożeńcy, spoglądając to na niebo, to na drogę, to na płaczącą dziewczynkę. Wzdłuż całej drogi roznosiło się bolesne rżenie ranionych koni, a drób z przewróconych furmanek rozbiegł się bezładnie, goniony z hałasem przez dzieci. Ludzie pochylali się nad rannymi lub układali ich na wozy, krzycząc w podnieceniu. Na czystym niebie stało rozpalone do białości słońce. Byron niepewnym krokiem podszedł do płaczącej dziewczynki. Za nim Natalia i Berel Jastrow. Matka leżała na plecach. Pocisk trafił ją prosto w twarz. Wielka czerwona dziura wyglądała okropnie. Jej nieruchome oczy były nie uszkodzone. Berel odezwał się do mężczyzny, stojącego z głupim wyrazem na łagodnej twarzy, ozdobionej sumiastym blond wąsem. Tamten wzruszył tylko ramionami i mocniej przytulił dziewczynkę. Podeszła żona Jankiela, podając dziecku czerwone jabłko. Szlochanie umilkło prawie natychmiast. Dziewczynka wzięła jabłko i ugryzła je. Mężczyzna przyklęknął w kurzu tuż koło zabitej żony, zaczął żegnać się krzyżem i szeptać modlitwę. Na jego szyi kołysały się związane sznurowadłami buty. Natalia pomogła wsiąść do samochodu nadal oszołomionemu Byronowi. Ruszyli. Berel powiedział, że o trzy mile leży dość duże miasto, gdzie będą mogli zawiadomić władze o rannych na szosie. Panna młoda, która bez weselnej sukni wyglądała po prostu na piegowatą dziewczynkę w grubych okularach, zaczęła płakać i zanosiła się szlochem przez całą drogę do miasta, odpychając swego pobladłego męża i kryjąc twarz w ogromnym biuście żony kierowcy. Miasteczko nie poniosło żadnych szkód. Szpital, mały ceglany budynek koło kościoła, był wewnątrz chłodny i cichy. Gdy Jastrow opowiedział, co się stało, kilka pielęgniarek i zakonnic pojechało ciężarówką na szosę. Byrona zaprowadzono do malowanego na biało pokoju, pełnego brzęczących much i chirurgicznych narzędzi. Gruby, stary doktor w białym kitlu i połatanych płóciennych spodniach założył mu szwy. Golenie włosów wokół rany bolało Byrona bardziej niż samo szycie. Gdy wyszedł z sali, zaproponował Natalii, która znowu zaczęła kuleć, zabandażowanie kolana. - Och, do diabła z tym - odpowiedziała. - Ruszajmy. Mamy szansę dostać się do Warszawy jeszcze dziś wieczór. Jankiel mówi, że tam mnie wyleczą. Pod wpływem środka przeciwbólowego, który na łyżeczce dostał od doktora, ogólnego zmęczenia i skutków szoku, Byron zapadł w drzemkę. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim się obudził. Na wielkim wybrukowanym placu, tuż koło budynku stacyjnego, dwóch żołnierzy z karabinami zatrzymało ich samochód. Stacja i pociąg towarowy stały w ogniu, płomienie i czarny dym waliły przez okna. Kilka budynków wokół placu zburzyły lub uszkodziły bomby; dwa się paliły. Wokół sklepów tłoczyli się ludzie, wyciągając stamtąd i zabierając towary. Byron ze zdumieniem stwierdził, że jest świadkiem zwyczajnego plądrowania. Po drugiej stronie placu konne maszyny, jakie Byron widywał tylko na niemych filmach, pompowały wodę do gaszenia pożaru. Tłum ludzi przyglądał się temu spokojnie, jakby to było ciekawe wydarzenie w czasie pokoju. - Co się dzieje? - spytał Byron. Wielki, jasnowłosy, młody żołnierz z kwadratową, pryszczatą twarzą podszedł do okna od strony kierowcy. Zaczęła się rozmowa między nim a Jankielem i Jastrowem. Żołnierz nie przestawał się uśmiechać ze szczególnie niemiłą łagodnością, jak do nie lubianych dzieci. Podszedł też jego mizerny kolega i zajrzał przez pożółkłą szybę, krztusząc się bez przerwy trzymanym w ustach papierosem. Zwrócił się do dużego, nazywając go Kazimierzem. Byron już wiedział, że polskie słowo "Żyd" jest odpowiednikiem angielskiego słowa "Jew" i powtarza się wielokrotnie w ich rozmowie. Kazimierz znowu zagadał coś do kierowcy, raz wyciągnął rękę i pogłaskał go po brodzie, a potem, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi, mocno ją szarpnął. Jastrow, zerkając na Byrona, mruknął do Natalii coś po żydowsku. - Co się dzieje? - powtórzył pytanie Byron. - On mówi, że są dobrzy Polacy i źli Polacy - szepnęła Natalia. - Ci są źli. Kazimierz ruchem karabinu kazał wszystkim wysiadać. - Oni zabierają nasz samochód - wyjaśnił Berel. Byrona okropnie bolała głowa. Pocisk drasnął mu ucho, i to otwarte skaleczenie parzyło i pulsowało, sprawiając mu większy ból niż zaszyta rana na głowie. Miał jakieś kurcze żołądkowe, wywołane jedzeniem nieświeżych resztek i piciem brudnej wody przez ostatnie dwa dni. A do tego odczuwał nadal zawroty głowy od lekarstwa. - Postaram się pogadać z tym czerwonogębym, on zdaje się jest dowódcą - powiedział i wysiadł z wozu. - Słuchajcie - zwrócił się do żołnierzy - jestem oficerem amerykańskiej marynarki wojennej i wracam do ambasady amerykańskiej w Warszawie, gdzie na nas czekają. Ta Amerykanka - wskazał Natalię - jest moją narzeczoną i jesteśmy tu w odwiedzinach u jej rodziny. Ci ludzie to jej rodzina. Na dźwięk angielskiej mowy i na widok twarzy Byrona, grubo owiniętej zakrwawionymi bandażami, żołnierze zmarszczyli twarze w uśmiechu. - Amerykaniec? - zapytał wysoki. Jastrow przez okno przetłumaczył słowa Byrona. Kazimierz podrapał się po brodzie, obejrzawszy Byrona od stóp do głów. Na jego twarzy znowu pojawił się protekcjonalny uśmieszek. Odezwał się do Berela, który jąkając się, przetłumaczył jego słowa na francuski: - On mówi, że oficer amerykańskiej marynarki wojennej nie chciałby się ożenić z Żydówką. Nie wierzy ci. - Powiedz mu, że jeżeli nie znajdziemy się w Warszawie dziś wieczorem, ambasador amerykański podejmie poszukiwania. A jeśli wątpi, możemy pójść do telefonu i zadzwonić do ambasady. - Paszport - zażądał Kazimierz. Byron podał dokument. Żołnierz przyglądał się zielonej okładce, angielskim słowom i fotografi. Powiedział coś do kaszlącego kolegi i skinąwszy na Byrona, poszedł przed siebie. - Briny, nie odchodź - przestraszyła się Natalia. - Wrócę. Uspokój wszystkich. Niższy żołnierz oparł się o błotnik samochodu i zapalił nowego papierosa, zanosząc się kaszlem i szczerząc zęby do Natalii. Byron poszedł za Kazimierzem boczną ulicą do piętrowego budynku, oblepionego z zewnątrz oficjalnymi komunikatami i plakatami. Przez pokoje pełne kartotek, kontuarów i biurek doszli do drzwi z matowego szkła na końcu sali. Kazimierz wszedł do środka, a po dziesięciu minutach wystawił głowę i gestem wezwał Amerykanina. Otyły mężczyzna w szarym mundurze, paląc papierosa w bursztynowej cygarniczce, siedział za wielkim biurkiem pod oknem. Sądząc z barwnych patek i metalowych gwiazdek, był to oficer. Przed nim leżał otwarty paszport. Patrząc nań, popijał herbatę ze szklanki. Kilka kropel kapnęło na zdjęcie Byrona. W wąskim, lepkim od brudu pokoju, metalowe kartoteki i szafy zepchnięto do kąta, a zabrudzone skoroszyty akt rozsypane były dokoła. Oficer zapytał, czy Byron mówi po niemiecku. Dalej już mówili w tym języku, choć obaj znali go słabo. Byron musiał od początku opowiedzieć historię swego przyjazdu. Oficer zapytał go, jak to się dzieje, że amerykański oficer utrzymuje stosunki z Żydami i dlaczego wędruje po Polsce w czasie wojny. Gdy dopalił papierosa, natychmiast zapalił następnego. Wypytał Byrona o okoliczności zranienia w głowę, a usłyszawszy o ostrzale na szosie uśmiechnął się kwaśno i uniósł brwi. - Nawet jeśli to wszystko jest prawdą - oświadczył - pan zachowuje się nierozważnie i łatwo naraża się na śmierć. Wszystkie odpowiedzi Byrona zapisywał skrzypiącym piórem, robiąc długie pauzy między pytaniami, wreszcie przypiął zapisane arkusze do paszportu i wszystko wrzucił do drucianego kosza, pełnego papierów. - Proszę przyjść jutro o piątej po południu. - Nie mogę. Mam stawić się w Warszawie dziś wieczorem. Oficer wzruszył ramionami. W skroniach Byrona nie ustawał pulsujący ból. Trudno było myśleć, szczególnie po niemiecku, przed oczyma latały drobne plamki. - Czy mogę zapytać, kim pan jest i jakim prawem zatrzymuje pan mój paszport, a także jakim prawem żołnierze próbowali zabrać nam samochód? Przez całą rozmowę Kazimierz z niemiłym uśmiechem i spojrzeniem bez wyrazu stał koło biurka. Teraz taki sam uśmiech pojawił się na twarzy oficera. - Nieważne, kim ja jestem. To my musimy się przekonać, kim pan jest. - To proszę zatelefonować do ambasady amerykańskiej i zapytać o Lesliego Slote'a, sekretarza do spraw politycznych. To nie zabierze panu dużo czasu. Oficer dopił zimną herbatę i mruknął coś do Kazimierza, który wziął Byrona pod rękę, wypchnął z pokoju i zaprowadził do samochodu. Z budynku stacyjnego i wagonów towarowych unosiły się teraz kłęby białej pary. Zapach mokrego, spalonego drewna wypełniał ulicę. Rabunek się skończył, przed rozbitymi sklepami stali policjanci. Trzy kobiece twarze za pożółkłymi szybami taksówki zwróciły się z niepokojem w stronę Byrona. Kazimierz powiedział coś do swego kolegi. Ten zastukał do okna wozu i zrobił oko do panny młodej. Cofnęła się przerażona. Potem obaj żołnierze odeszli. Byron opowiedział o wszystkim Natalii, ona zaś przetłumaczyła to pozostałym po żydowsku. Jastrow zaproponował, by pozostali na noc u jego przyjaciela w tym mieście. Gdy Byron usiadł za kierownicą, Jankiel z ulgą przesiadł się na tylne siedzenie koło swej żony. Zgodnie ze wskazówkami Berela, Byron dojechał do skrzyżowania. Drogę w lewo, wśród pól wskazywała wielka strzała z napisem Warszawa - 95¬7¦km. Jastrow wskazał ulicę wiodącą w prawo ku małym domkom obok kościoła z nie malowanego drewna. Ale Byron zmienił bieg i skręcił w lewo, na drogę biegnącą polami. - Ci tutejsi faceci są paskudni - zwrócił się do Natalii.- Lepiej zwiewajmy. - Byron, zatrzymaj się, zwariowałeś? - zawołała. - Nie możesz podróżować bez paszportu po kraju takich ludzi. - Spytaj Berela, co o tym myśli. Nastąpiła dłuższa rozmowa w jidysz. - Berel sądzi, że to dla ciebie zbyt niebezpieczne. Zawracaj. - Po co? Jeśli wpadniemy w kłopoty, powiem, że zgubiłem paszport podczas bombardowania. Na dowód mam dziurę w głowie. - Byron wcisnął gaz do podłogi i przeładowany stary fiat robił co mógł, osiągając szybkość trzydziestu mil na godzinę. Nad głowami pasażerów głośno dzwoniły miedziane rondle, zmuszając Byrona do krzyku. - Spytaj go lepiej, czy dla ciebie i całej reszty nie jest bezpieczniej zmiatać stąd do wszystkich diabłów. Obejrzał się, poczuwszy dotknięcie na ramieniu. Berel, z popielatą ze zmęczenia twarzą, kiwał twierdząco głową. Przebycie dziewięćdziesięciu pięciu kilometrów zabrało im dwa dni. Przez ten czas Byronowi zdawało się, że przeżywa odyseję, którą będzie opowiadał wnukom; oczywiście jeżeli przeżyje. Ale później zdarzyło się tak wiele, że pięciodniowa jazda z Krakowa do Warszawy szybko stała się mglistym, zanikającym wspomnieniem. Najpierw defekt pompy wodnej, który zatrzymał ich na pół dnia na pustej bocznej dróżce wśród lasów, aż Byron, majstrując w mechanizmie, półprzytomny wskutek choroby, ku własnemu zdumieniu doprowadził ją do użytku. Nieszczelność baku, która zmusiła ich do podjęcia wielkiego ryzyka, by zakupić więcej paliwa. Zniknięcie histeryzującej panny młodej z łąki, na której spędzili jedną z nocy, a następnie długie poszukiwania zaginionej (okazało się, że powędrowała do innej zagrody i zasnęła w stodole). Dwóch zakrwawionych chłopców, których znaleźli śpiących tuż koło drogi i którzy opowiedzieli im długą i zawiłą historię, jak wypadli z ciężarówki. Przez ostatnie trzydzieści kilometrów do Warszawy chłopcy ci jechali na deskach, położonych na dymiącej masce fiata. Wszystkie te obrazy stawały się w pamięci Byrona coraz bardziej zmącone i mgliste. Ale zapamiętał na zawsze, jak bardzo rozchorował się na żołądek i jak straszliwie krępowały go nieustanne wycieczki w krzaki. I obraz Natalii, zachowującej niewzruszenie dobry humor, mimo to, że była coraz głodniejsza, brudniejsza i bardziej zmęczona. A ponad wszystko pamiętał wspomnienie pustki w kieszeni na piersiach, gdzie poprzednio miał paszport; pustki, która zdawała się bardziej bolesna niż rany ucha i głowy, bo teraz już wiedział, że są tacy polscy oficerowie, którzy mogą wydać rozkaz, by go wyciągnąć z auta i kazać zastrzelić oraz tacy żołnierze, którzy mogą ten rozkaz wykonać. Słuchając wskazówek Jastrowa, kluczył i skręcał na błotniste, brukowane kocimi łbami drogi, unikając miast, choć przedłużało to podróż i zadawało piekielne męki rozpadającej się taksówce. Na peryferie Warszawy przybyli o zimnym poranku, pełznąc wśród setek konnych furmanek. Wszędzie na ścierniskach kobiety, dzieci i zgarbieni starcy kopali rowy i ustawiali zapory przeciwczołgowe ze skrzyżowanych szyn żelaznych. Pojawiające się na tle różowego nieba na północnym wschodzie mury miasta wydały im się podobne do upragnionej Jerozolimy. Ogromna żona kierowcy - która dniami i nocami jechała przytulona do Natalii w bliskości, jakiej dziewczyna jeszcze nie doświadczyła z żadną istotą ludzką - z każdym dniem coraz bardziej śmierdząc jak przepocona krowa, objęła Natalię, przytuliła i ucałowała. Zanim jęczący i dzwoniący samochód dojechał do ambasady, upłynęło jeszcze trzy godziny. - Idźcie, wchodźcie tam szybko - powiedział po żydowsku handlarz grzybami, wysiadłszy z samochodu, by ucałować Natalię. - Spotkacie się ze mną później, jeśli to będzie możliwe. Gdy Berel Jastrow żegnał się z Byronem długo nie wypuszczał jego dłoni. Trzymał ją oburącz, patrząc na młodego człowieka z przejęciem. - Merci. Mille fois merci. Tysiąc razy ci dżękuję. Ameryka uratuje Polskę, nieprawdaż, Byron? Uratuje świat. Byron roześmiał się. - To wielkie zamówienie, Berel, ale przekażę je, gdzie należy. - Co on powiedział? - spytał Berel Natalię, nie wypuszczając dłoni Byrona. Gdy przetłumaczyła, roześmiał się i Berel. A potem wprawił chłopca w zdumienie, ściskając go jak niedźwiedź całując musnąwszy go drapiącą brodą. Przed zamkniętą bramą ambasady stał na warcie samotny żołnierz piechoty morskiej. Wzdłuż tynkowanych na żółto ścian leżały płócienne worki z piaskiem, okna zabite były brzydko na krzyż drewnianymi belkami, na dachu z czerwonych dachówek wymalowano ogromną flagę amerykańską. Wszystko to wyglądało dziwnie, ale najdziwniejszy był brak długiej kolejki interesantów. Na zewnątrz stał tylko wartownik. Ambasada Stanów Zjednoczonych nie była już ani bezpieczną przystanią, ani drogą ucieczki. Podejrzliwość na różowej twarzy gładko wygolonego wartownika ustąpiła radości, gdy odezwali się do niego. - Tak, proszę pani, pan Slote oczywiście jest tutaj. On tu teraz jest szefem. Z przytwierdzonej do bramy metalowej skrzynki wyciągnął telefon, przyglądając im się ciekawie. Natalia próbowała ułożyć swą zmierzwioną fryzurę, Byron podrapał się w zarośniętą czerwoną szczeciną brodę, po czym oboje wybuchnęli śmiechem. Po szerokich schodach, z godłem ambasady nad nimi, zbiegł Slote. - Witajcie! Dobry Boże, jakże się cieszę, że was widzę oboje! - Objął Natalię i ucałował w policzek, nie odrywając wzroku od brudnego i zakrwawionego bandaża na głowie Byrona. - Co u diabła? Co z tobą? - Nic mi nie jest. Jakie wiadomości? Czy Francuzi i Brytyjczycy weszli do walki? - Nic nie wiecie? Do tego stopnia? Po trzech dniach cackania się z Hitlerem, by okazał się grzecznym chłopcem i wycofał wojska z Polski, w niedzielę wypowiedzieli wojnę. Ale nie słyszałem, by od tej pory robili cokolwiek, poza zrzucaniem ulotek. Podróż z Krakowa opowiedzieli podczas wspaniałego śniadania, z jajek na bekonie, pierwszego gorącego posiłku od paru dni. Byron wyraźnie czuł, jak jego zmaltretowane wnętrzności z radością przyjmują ten solidny, znany od dzieciństwa pokarm i uspokajają się. Jedli z talerzy ustawionych na szufladkach na dokumenty ustawionych na wielkim ambasadorskim biurku. Gdy rozpoczęły się bombardowania, Waszyngton odwołał z Polski ambasadora i większość personelu. Slote'a, jako jedynego kawalera w trzecim stopniu starszeństwa, pozostawiono go na miejscu. Gdy Byron opowiedział o utracie paszportu, dyplomata się przeraził. - Na miły Bóg, człowieku, tu jest przecież wojna! To istny cud, że nie wsadzono cię do więzienia albo nie rozstrzelano. O wiele prawdopodobniejsze było, że jesteś niemieckim szpiegiem, niż to, co opowiadałeś o prawdziwych przyczynach twojej wędrówki. Wy dwoje jesteście niewiarygodną parą. I macie niewiarygodne szczęście. - Oraz niewiarygodnie brudną parą - zauważyła Natalia. - Co teraz zrobimy? - Cóż, najdroższa, wpadliście. W tej chwili nie ma sposobu, by się wydostać z Polski. Niemcy zalewają kraj, paląc i bombardując. Musimy dla was wynaleźć jakieś lokum w Warszawie, dopóki... no, dopóki sytuacja się nie wyklaruje w tę lub tamtą stronę. Tymczasem musicie robić to, co każdy z nas: uskakiwać przed bombami. - Slote kiwnął głową w stronę Byrona. - Twój ojciec martwi się o ciebie. Będę musiał zatelegrafować. Nadal mamy połączenie przez Sztokholm. On da znać Aronowi Jastrowowi, że Natalia wreszcie się odnalazła i jest żywa. - Umierająca z potrzeby kąpieli - dodała dziewczyna. Slote podrapał się w głowę, po czym wyjął klucze i posunął je przez biurko. - Wprowadziłem się do biura. Weź moje mieszkanie. Jest możliwie bezpieczne, bo na parterze, i ma dobrą, głęboką piwnicę. Ostatnim razem, gdy tam byłem, była jeszcze woda i prąd. - A co z Byronem? - Pójdę do metodystów - powiedział. - Dom metodystów został zbombardowany - odrzekł Slote. - Przedwczoraj musieliśmy stamtąd wszystkich wyciągać. - Czy masz coś przeciwko temu - wtrąciła się Natalia - aby Byron zamieszkał ze mną? Obaj mężczyźni byli zaskoczeni i skonsternowani. - Sądzę, że moja matka nie zgodziłaby się na to - rzekł wreszcie Byron. - Och, Briny, wypchaj się! Po tym, gdy oboje biegaliśmy w krzaki i tak dalej, nie wiem, jakie jeszcze tajemnice mamy przed sobą. On jest czymś w rodzaju lojalnego młodszego brata - zwróciła się do Slote'a. - Nie wierz jej w ani jedno słowo - westchnął znużony Byron. - Jestem rozpaloną do czerwoności bestią. Czy jest tutaj Ymca? - Słuchajcie, nie mam nic przeciw temu - powiedział Slote z wyraźnym brakiem entuzjazmu. - W salonie jest kanapa. Zresztą niech Natalia zdecyduje. Zgarnęła klucze. - Mam zamiar się wykąpać, a następnie spać przez wiele dni... między nalotami. Jak się w ogóle wydostaniemy z Polski, Leslie? Slote wzruszył ramionami, chrząknął i wreszcie roześmiał się. - Któż to wie? Hitler oświadczył, że jeśli Polska nie skapituluje, Warszawa zostanie zrównana z ziemią. Polacy twierdzą, że odrzucili Niemców i wkroczyli do Rzeszy. To prawdopodobnie bzdura. Radio Sztokholm podaje, że naziści przełamali obronę na wszystkich odcinkach i za tydzień otoczą Warszawę. Tutejsi Szwedzi i Szwajcarzy próbują uzyskać dla obywateli państw neutralnych specjalne dokumenty na przekroczenie niemieckich linii. Zapewne w ten sposób wszyscy stąd wyjedziemy. Ale nim to nastąpi, najbezpieczniejsze miejsce w Polsce jest właśnie tu. - No, więc zrobiliśmy najrozsądniejszą rzecz, przyjeżdżając do Warszawy - odrzekła Natalia. - Ty w ogóle jesteś wcieleniem rozsądku, Natalio. Gdy trolejbus zagłębił się w uliczki dzielnicy mieszkalnej, Byron i Natalia ujrzeli więcej zniszczeń, niż widzieli w Krakowie: wypalone lub rozbite domy, leje po bombach na jezdni, od czasu do czasu zasypana gruzem i zamknięta dla ruchu ulica. Ale ogólnie rzecz biorąc Warszawa wyglądała z grubsza jak tydzień temu podczas pokoju, choć wydawało się, że od tej pory minęły wieki. Nie zapowiadało się, by Niemcy realizowali groźbę zniesienia miasta z powierzchni ziemi. Jeśli w ogóle to nastąpi. Pasażerowie w wozie nie zwracali uwagi na obandażowaną głowę Byrona ani jego zarośniętą twarz. Paru z nich też było obandażowanych, a większość mężczyzn nie ogolonych. Ciężki zapach potu wypełniał wagon. Gdy wysiedli, Natalia zawołała: - Ach... nareszcie powietrze! Nie ma wątpliwości, że i my tak śmierdzimy albo nawet gorzej. Muszę natychmiast wziąć kąpiel, bo inaczej zwariuję. W drodze jakoś mnie to nie obchodziło. Teraz nie wytrzymam własnego towarzystwa ani minuty dłużej. Z wąskimi promieniami słońca, przedzierającymi się przez szpary w zasłonach, mieszkanie Slote'a wyglądało jak oaza spokojnego półmroku. Otaczające salon półki z książkami wypełniały go wonią zakurzonej biblioteki. Natalia naciskała wyłączniki; wyraźnie czując się tu u siebie. - Chcesz się najpierw umyć? Gdy raz wejdę do wanny, nic mnie nie ruszy przez całe godziny. Jest tylko zimna woda. Zagotuję sobie trochę gorącej. A może lepiej będzie, jeśli najpierw znajdziemy dla ciebie szpital, by zbadali ci głowę? Ledwie skończyła, zdanie wydało się obojgu bardzo zabawne. Śmiali się i śmiali, i nie mogli przestać. - No dobrze, póki śmierdzimy oboje, chodź tutaj - wyjąkała wreszcie Natalia. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta. - Ty cholerny durniu, rzucić swój paszport, by pomóc paru tumanowatym Żydom. - Moja głowa jest w zupełnym porządku - oświadczył Byron. Choć oboje byli brudni i wyczerpani, dotyk jej warg był jak śpiew ptaków, jak zapach kwiatów. - Póki będziesz grzać sobie wodę, umyję się trochę. Podczas gdy Byron się golił, Natalia wchodziła raz po raz do łazienki, wylewając parujące garnki wody do żółtej, porysowanej wanny, nucąc poloneza Szopena. Od tej melodii rozpoczynał się dziennik południowy, z którego Byron zrozumiał tylko kilka nazw miast i miasteczek w połowie drogi od zachodnich i południowych granic do Warszawy. - Mój Boże, Briny, jakiś ty blady - powiedziała Natalia, przyglądając się jego gładkiej twarzy, tu i ówdzie pozacinanej od golenia w zimnej wodzie. - I jaki młody! Ciągle o tym zapominam. Jesteś po prostu chłopcem. - Och, nie przesadzaj. Przecież już odszedłem z wyższej uczelni. Czyż to nie jest dojrzałe postanowienie? - Wynoś się. Wskakuję do wanny. W pół godziny później rozległ się wyraźny, jękliwy dźwięk. Byron, drzemiący na kanapie ze starym numerem "Times'a", obudził się w jednej chwili. Wyciągnął z walizki lornetkę. Zaczerwieniona na twarzy i ociekająca wodą Natalia, zakutana w biały, aksamitny płaszcz kąpielowy Slote'a, wynurzyła się z łazienki. - Czy mamy zejść do piwnicy? - Najpierw się rozejrzę. Ulica była pusta; ani ludzi, ani samochodów. Byron rozejrzał się po niebie i za chwilę dostrzegł samoloty. Wyleciawszy z białej chmury, płynęły wolno po niebie w otoczeniu czarnych kłębków dymu. Usłyszał dolatujące z dala przytłumione grzmoty, jak uderzenia piorunów bez pogłosu. Gdy wyszedł na chodnik z lornetką przy oczach, dobiegł go ostry gwizdek. W perspektywie ulicy stał mały człowieczek w białym hełmie i z białą opaską, wymachując ze złością ramionami. Byron cofnął się do bramy i odnalazł samoloty przez lornetkę: czarne maszyny, większe i szersze od tej, która go zraniła, ale z takimi samymi czarnymi krzyżami i swastykami. Miały bardzo długie kadłuby, które w polu widzenia obramowanych tęczą szkieł wyglądały jak niewielkie latające wagony towarowe. Natalia czesała się w hallu przy świecach. Elektryczności nie było. - I co? Czy to bombardowanie? - Bombardowanie. Lecą w inną stronę, przynajmniej te, które widziałem. - No, to chyba nie wrócę już do wanny. Grzmoty przybliżyły się. Usiedli na kanapie, paląc papierosy i spoglądając po sobie. - To jest podobne do zbliżającej się letniej burzy. Nie tak to sobie wyobrażałam - powiedziała dziewczyna niepewnym głosem. Odległy gwizd narastał i nagle pokojem wstrząsnął łoskot. Gdzieś stłukło się szkło, cała masa szkła. Natalia krzyknęła, ale nadal siedziała spokojna i wyprostowana. Rozległy się dwa bezpośrednio po sobie następujące wybuchy. Przez okna doleciały z ulicy przeraźliwe wrzaski, jęki i łoskot padających ceglanych murów. - Briny, czy nie powinniśmy zejść do piwnicy? - Lepiej nie ruszaj się. - Okay. Najgorsze chyba minęło. Bomby wybuchały wprawdzie to bliżej, to dalej, ale nie czuli już eksplozji w powietrzu, przez ściany, podłogę, zaciśnięte zęby. Stopniowo wszystko ucichło. Tylko na ulicy słychać było dzwonki, tupot stóp po jezdni, krzyki mężczyzn. Byron odsunął zasłony, otworzył okno i zamrugał w ostrym blasku słońca. Trochę dalej paliły się dwa rozbite domy. Ludzie kręcili się wśród rozrzuconych kawałów muru, lejąc wiadrami wodę na płonące ruiny. Natalia stała obok, gryząc wargi. - Te potworne niemieckie bękarty! O mój Boże, patrz, Briny. Patrz! - Z kłębiącego się dymu zaczęto wynosić bezwładne ciała. Wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu gumowym wynosił dwójkę dzieci. - Czy moglibyśmy jakoś pomóc? Czy możemy cokolwiek zrobić? - Muszą tu być oddziały ochotnicze, Natalio, do których cywile mogą się zaciągnąć. Pielęgniarstwo, pogotowie ratunkowe, porządkowanie. Postaram się dowiedzieć. - Nie mogę na to patrzeć. - Odwróciła się od okna. Boso, niższa o parę cali bez obcasów, owinięta za dużym płaszczem, ze łzami w oczach, nie umalowaną, podniesioną ku Byronowi twarzą, Natalia Jastrow wyglądała na młodszą i o wiele słabszą niż zazwyczaj. - To było tak blisko. Mogli zabić nas oboje. - Następnym razem, jeżeli usłyszymy syreny, może powinniśmy skoczyć do piwnicy. Teraz już wiemy. - Że też ja cię w to wciągnęłam. To mnie bez przerwy gryzie. Twoi rodzice w Berlinie pewno umierają ze strachu o ciebie i... - Moi rodzice są ludźmi marynarki wojennej. To dla nich codzienna sprawa. Co do mnie, dobrze się bawię. - Bawisz się? - zmarszczyła się Natalia. - Co u diabła? Nie gadaj jak dzieciak. - Natalio, nigdy mi się nie przydarzyły tak pasjonujące przygody, i to wszystko, co chciałem powiedzieć. Nie wierzę, by mnie zabito, za nic nie chciałbym przepuścić czegoś takiego. - Byron, może nawet setki ludzi zginęły w ciągu ostatniej półgodziny, tu, za naszymi oknami! Czy nie widziałeś dzieci, które wyciągnięto z budynku? - Widziałem. Słuchaj, chciałem przez to tylko... - zawahał się, bo przecież nie chciał powiedzieć nic innego, jak to że się świetnie bawi. - To jest głupie, grubiańskie wyrażenie. Coś, co mógłby powiedzieć tylko Niemiec. - Otuliła się mocniej płaszczem: - Bawisz się! Leslie uważa, że jestem pomylona. To ty naprawdę jesteś niebywały. Potrząsając głową z odrazą, wróciła wolno do łazienki. 12 Powrót do Waszyngtonu był dla Puga takim samym wstrząsem jak ten, którego doznał w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, wracając z Manili do kraju pogrążonego w wielkim kryzysie. Tym razem zaskoczyły go nie zmiany, lecz ich brak. Pełen obrazów hucznych parad i wojennej gorączki nazistowskich Niemiec, komandor miał takie uczucie, z jakim wychodzi się z filmu w technikolorze na szarą, spokojną ulicę. Nawet w Rotterdamie i Lizbonie czuło się przejęcie odgłosami wojny. Tutaj, gdzie kopuła Kapitolu i pomnik Waszyngtona lśniły w ponad trzydziestostopniowym upale, ludzie snuli się apatycznie w swoich sprawach. Huraganowy najazd na Polskę, który już wyglądał jak jeden z historycznych podbojów wszechczasów, w tym mieście zdawał się tak odległy jak wybuch wulkanu na Marsie. Pug siedział w jadalni Klubu Armii i Marynarki przy śniadaniu złożonym z wędzonych śledzi i jajecznicy. Jego wczorajsze przybycie do stolicy sprawiło mu nieoczekiwany zawód. Pracownik sekcji niemieckiej Departamentu Stanu, i to bardzo niskiej rangi, jak wynikało z jego maleńkiego, tandetnie umeblowanego pokoju bez okna, powiedział tylko, by oczekiwał na telefon jutro rano. I nic więcej. - Oho, ho, nasz przyjaciel, zapychacz ciasteczek! - Gdzie twoje sztuczkowe spodnie, Pug? Stała przed nim, szczerząc zęby, trójka kolegów z Akademii: Digger Brown, Paul Munson i Harry Warendorf. Choć z żadnym z nich komandor nie widział się od lat, usiedli przy jego stoliku, żartując i plotkując, jakby się spotykali codziennie. Przyjrzeli się sobie wzajemnie z wielkim zainteresowaniem, taksując, ile komu przybyło tłuszczu, a ubyło włosów. Munson nauczył się latać już w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku i obecnie był oficerem operacyjnym lotnictwa na lotniskowcu Saratoga. Digger Brown, dawny współlokator Puga, choć cerę miał ziemistą, nabrał wyglądu człowieka pewnego siebie. Miał do tego prawo, osiągnąwszy jako jedyny z nich funkcję zastępcy dowódcy na pancerniku! Warendorf, mózg całej trójki, był pechowcem jak Tollever. Wykonując rozkazy dowódcy flotylli, osadził swój niszczyciel we mgle na skałach u wybrzeży Kalifornii, wraz z półtuzinem innych. W rezultacie zesłano go do poławiaczy min, i tkwił tam nadal. Pomimo niewybrednych żartów na temat jego obecnego zajęcia polegającego na wesołych zebraniach towarzyskich attache morskiego w Berlinie, wszyscy trzej rozmawiali z nim z dużą dozą zaciekawienia i szacunku. Na temat wojny w Europie zadawali nadzwyczaj naiwne pytania. Wszyscy byli pewni, że naziści mają przynajmniej dwukrotnie większe siły zbrojne niż w rzeczywistości, i że alianci są wobec nich prawie bezsilni. Znów uderzyło Puga, jak niewiele Amerykanie wiedzą o Europie, pomimo nieustannie płynącego z gazet i czasopism potoku sensacyjnych opowieści o nazistach; a także jak mało większość ludzi w ogóle wie o sprawach, nie związanych bezpośrednio z ich ciasną specjalizacją. - Jeśli tak to wszystko wygląda, czemuż, u diabła, Niemcy odnoszą takie zwycięstwa nad Polską? - spytał Warendorf, gdy wysłuchali z uwagą, choć nie do końca przekonani, jego oceny przeciwstawnych sił. - Można się tylko domyślać. Sądzę osobiście, że wykorzystują moment zaskoczenia. Mają przewagę materialną w decydujących punktach, koncentrację sił, lepsze dowodzenie, lepsze kierownictwo polityczne, lepsze wyszkolenie, fachowo przygotowany plan wojenny, zaś po drugiej stronie frontu, u Polaków, prawdopodobnie istnieje sporo wewnętrznego rozkładu, zamieszania i zdrady. Ale także Francuzi i Brytyjczycy, jak się zdaje, siedzą na tyłkach podczas strategicznie najwspanialszej okazji przeciw Hitlerowi, jaka kiedykolwiek im się nadarzy. Nie można wygrać meczu, nie wychodząc na boisko. Przez gońca wywołano go do telefonu. Nieznajomy, energiczny głos zapytał: - Komandor porucznik Henry? Witam na tych spokojnych wybrzeżach. Nazywam się Carton. Komandor Russel Carton. Jeżeli się nie mylę, to przez krótki czas byliśmy razem w Akademii Sztabu, walcząc z Japończykami na podłodze z linoleum pomalowanym jak szachownica. - Zgadza się, komandorze. Było to w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym. Jeśli dobrze pamiętam, to Japończycy pobili nas na głowę. - Pug z wielkim wysiłkiem nie dopuścił, by w jego głosie słychać było zdumienie. Komandor Carton był adiutantem prezydenta Roosevelta do spraw marynarki wojennej. Ze słuchawki dobiegł chichot. - Mam nadzieję, że zapomniał pan, że to ja byłem admirałem, który zawalił sprawę. Kiedy mam pana zabrać? Audiencję mamy w południe. - Jak daleko mamy jechać? - Tylko za róg. Do Białego Domu. Ma pan być przyjęty przez prezydenta... Halo! Słyszy mnie pan? - Tak, sir. Powiedział pan: przyjęcie przez prezydenta. Czy przedtem otrzymam jakieś wskazówki? - Nic mi o tym nie wiadomo. Proszę włożyć biały mundur galowy. Czy mogę po pana przyjechać o jedenastej trzydzieści? - Rozkaz, sir. Komandor wrócił do stolika i zamówił jeszcze raz kawę. Koledzy nie zadawali żadnych pytań. Starał się siedzieć z obojętną miną, ale stare wygi niełatwo dawały się wyprowadzić w pole. Wiedzieli, że tak szybkie wezwanie z Berlina oznacza coś niezwykłego. I zapewne domyślili się, że ten telefon był dla niego zaskoczeniem. I tak nie miało to większego znaczenia. - Pug - zagadnął Munson - czy twój chłopak jest w Pensacoli? Lecę tam pojutrze, by rzucić kilka pereł mądrości na temat lądowania na lotniskowcach. Leć ze mną. - Jeśli tylko będę mógł, Paul. Zadzwonię. Pugowi zrobiło się przykro, gdy się pożegnali. Rozmowa o sprawach zawodowych, o manewrach, które planowali, przypominała mu zapach maszynerii okrętowej, morskiego powietrza, kawy pitej na mostku. Plotki o ostatnich awansach i przydziałach, podniecenie tym, że wypadki światowe toczą się szybciej, i rosną szanse na działanie i sławę - to był jego żywioł, który opuścił już na zbyt długo. Dał sobie ostrzyc włosy, osobiście wyczyścił buty do połysku, założył świeży pokrowiec na czapkę, wdział biały mundur z baretkami. Potem usiadł w hallu na trwające wieczność trzy kwadranse, łamiąc sobie głowę na temat bliskiego spotkania z Franklinem Rooseveltem i obawiając się tego. Spotkał go już kiedyś. Przez obrotowe drzwi wszedł marynarz i wywołał jego nazwisko. Pojechali wzdłuż kilku bloków szarym chevroletem marynarki wojennej. Oszołomiony Pug z trudem próbował podtrzymywać pogawędkę z komandorem Cartonem, potężnym mężczyzną o miażdżącym uścisku dłoni, noszącym na prawym ramieniu niebiesko-złote "plecionki wałkonia". Dla wtajemniczonych była to odznaka adiutanta prezydenta. Na innych stanowiskach akselbanty sztabowe nosiło się na lewym ramieniu. Dotrzymując kroku komandorowi, Pug przeszedł przez przestrzenne poczekalnie i korytarze Białego Domu. - Jesteśmy - powiedział wreszcie Carton, wprowadzając go do małego pokoju. - Proszę chwilę poczekać. Henry obejrzał wiszące na ścianach stare sztychy przedstawiające bitwy morskie, wyjrzał przez okno, przemierzył wielkimi krokami pokój, usiadł w ciężkim fotelu z brązowej skóry i znów zaczął krążyć po pokoju. Ciekaw był, czy prezydent go pamięta i miał nadzieję, że nie. W tysiąc dziewięćset osiemnastym roku Franklin Roosevelt, jako bardzo pewny siebie asystent Sekretarza Marynarki Wojennej, popłynął na niszczycielu do Europy. Oficerowie na okręcie, wśród nich także podporucznik Henry, podrwiwali sobie z niesłychanie wysokiego, bardzo przystojnego młodego człowieka o słynnym nazwisku, który bez przerwy popisywał się znajomością terminologii marynarskiej, a także pokonywaniem wszelkich schodków na okręcie jednym skokiem, na wzór starych wilków morskich. Poza tym nieustannie zmieniał swe dość dziwne ubrania. Wszyscy zgodzili się, że jest to człowiek czarujący, ale niepoważny, prawie zero, zepsute przez łatwe życie bogacza. Nosił binokle, naśladując tym swego wielkiego krewniaka, prezydenta Teddy'ego Roosevelta. Starał się także imitować jego hałaśliwe, męskie maniery. Lecz pedantyczna wymowa absolwenta Harvardu niweczyła do gruntu jego usiłowania, by wyglądać na swojego chłopa. Pewnego poranka podporucznik Henry ćwiczył codzienną, zwykłą gimnastykę na dziobie i ociekał potem. A że słodkiej wody było mało, oblewał się wodą morską z węża. Na nieszczęście okręt miał silne kołysanie wzdłużne, wąż wyrwał się mu z dłoni i trysnął fontanną wody przez właz do mesy oficerskiej, właśnie wtedy, gdy przechodził tamtędy Roosevelt w kurtce ze złotymi guzikami, białych flanelowych spodniach i słomkowym kapeluszu. Ubranie zostało zniszczone, a zarówno dowódca okrętu, jak i ociekający wodą asystent Sekretarza Marynarki ostro natarli niefortunnemu podporucznikowi uszu. Wreszcie drzwi się otworzyły. - W porządku, Pug, może pan wchodzić - powiedział kapitan Carton. Siedzący za biurkiem prezydent pomachał mu ręką. - Witaj! Cieszę się, że cię widzę! - Sympatyczny, rozkazujący głos arystokraty, tak dobrze znany Pugowi z przemówień radiowych, wstrząsnął nim właśnie przez swą prawdziwą familijność. Ujrzał jak przez mgłę, że znajduje się we wspaniałym, owalnym pokoju o żółtych ścianach, pełnym książek i obrazów. Obok prezydenta siedział, skulony w fotelu, ubrany w szary garnitur człowiek o szarej twarzy. Franklin Roosevelt wyciągnął rękę. - Połóż czapkę na biurko, komandorze, i siadaj. Może byś coś przegryzł? Właśnie jem lunch. - Na stoliku koło obrotowego krzesła prezydenta stała taca z napoczętą jajecznicą, tostami i kawą. Roosevelt był w koszuli, bez krawata. Od dwudziestu lat Pug widział go tylko na zdjęciach i w kronikach filmowych. Prezydent cerę miał jak dawniej i był jak dawniej wysoki, ale posiwiał, zestarzał się i bardzo utył. Choć jego prezencja dobitnie świadczyła, że piastuje wysoki i dostojny urząd, to w sposobie wysuwania dolnej szczęki pozostało coś z młodzieńczej próżności, która wywoływała drwiny młodych oficerów na pokładzie Davey. Zapadnięte oczy były bardzo bystre i błyszczące. - Dziękuję, panie prezydencie. Już jadłem. - Przy okazji, to jest Sekretarz Handlu, Harry Hopkins. Szary człowiek w fotelu rzucił Henry'emu krótki, ujmujący uśmieszek wraz ze zmęczonym gestem ręki, zamiast uścisku dłoni. Przechylając wielką głowę na jedno ramię, prezydent popatrzył na komandora z filuternym wyrazem twarzy. - No dobrze, Pug, czy nauczyłeś się już posługiwać wężem z wodą morską na pokładzie? - O Boże, sir? - Pug zakrył twarz rękami w udawanej rozpaczy. - Słyszałem o pana znakomitej pamięci, ale miałem nadzieję, że przynajmniej o tym pan zapomniał. - Ha, ha, ha! - wybuchnął śmiechem prezydent, odrzuciwszy głowę do tyłu. - Harry, ten młodzieniec w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku absolutnie zrujnował najlepszą, jaką miałem w życiu, niebieską serżową kurtkę i słomkowy kapelusz. Myślałeś, że o tym zapomnę, tak? Do śmierci będę pamiętał. A teraz, gdy jestem Naczelnym Dowódcą Marynarki Stanów Zjednoczonych, co masz do powiedzenia na swoją obronę, Pugu Henry? - Panie prezydencie, cnota miłosierdzia jest największa u największych. - Oho! Bardzo dobrze. Baaardzo dobrze. Szybki refleks, Pug. - Spojrzał na Hopkinsa. - Ha, ha, ha! Też jestem miłośnikiem Szekspira. Dobrze powiedziane. Jest ci wybaczone. Roosevelt spoważniał. Rzucił okiem na komandora Cartona, który nadal stał na baczność obok biurka. Adiutant uśmiechem dał do poznania, że przeprasza i opuścił pokój. Prezydent zjadł trochę jajecznicy i nalał sobie kawy. - Co tam się dzieje w Niemczech, Pug? Jak odpowiedzieć na tak niepoważnie sformułowane pytanie? Naśladując ton prezydenta, Victor Henry rzekł: - Mam wrażenie, sir, że odbywa się tam coś w rodzaju wojny. - Coś w rodzaju? Mnie się wydaje, że to wojna całą gębą. Opowiedz, jak to wygląda w twoich oczach. Victor Henry opisał najlepiej jak potrafił szczególną atmosferę Berlina, bagatelizowanie grozy wojny przez nazistów i ponury spokój berlińczyków. Wspomniał sterowiec holujący reklamę pasty do zębów nad stolicą Niemiec w dniu napaści na Polskę - prezydent na to mruknął i rzucił Hopkinsowi szybkie spojrzenie - a także zdjęcia w ostatnim numerze "Berliner Zeitung", który kupił w Lizbonie, ukazujące radosne tłumy Niemców opalających się na plażach lub dokazujących na łąkach podczas ludowych zabaw. Prezydent patrzył na Hopkinsa, którego długa, chuda i zakrzywiona twarz kojarzyła się Henry'emu z bananem. Hopkins wyglądał na chorego, nawet gorączkującego, ale spojrzenie miał myślące i pełne życia. - Czy sądzisz, że gdy Hitler skończy z Polską, zaproponuje zawarcie pokoju? Zwłaszcza, że jest tak nie przygotowany do wojny, jak mówisz? - spytał Roosevelt. - A co ma do stracenia, panie prezydencie? W obecnej sytuacji to nawet może mu się udać. Prezydent potrząsnął głową: - Nie znasz sytuacji Brytyjczyków. I oni wcale nie są lepiej przygotowani. - Przyznaję, że nie znam, sir. Po raz pierwszy cichym głosem odezwał się Hopkins: - Czy dobrze znasz Niemców? - Wcale nie tak dobrze, panie sekretarzu. Trudno ich rozgryźć. Ale, biorąc wszystko pod uwagę, jest tylko jedna, najważniejsza rzecz, którą koniecznie trzeba wiedzieć o Niemczech. - Tak? Jaka? - Jak ich pobić. Prezydent wybuchnął szczerym śmiechem człowieka kochającego życie i korzystającego z każdej okazji, by się roześmiać. - Podżegacz wojenny, co? Czy sugerujesz, Pug, że powinniśmy się w to wmieszać? - Jestem absolutnie przeciw, panie prezydencie. Chyba że zostaniemy do tego zmuszeni. - Och, na pewno zostaniemy - rzucił Roosevelt, pochyliwszy się, by łyknąć kawy. To była najbardziej zadziwiająca niedyskrecja, jaką Victor Henry usłyszał w całym swym życiu. Ledwie mógł uwierzyć, że ten wielki człowiek to powiedział. Gazety i czasopisma pełne były gromkich prezydenckich oświadczeń, że Ameryka ma zamiar trzymać się od tej wojny z daleka. Roosevelt uprzejmie pochwalił raport o "Gotowości bojowej nazistowskich Niemiec", który, jak powiedział, przeczytał z wielkim zainteresowaniem. Ale jego następne pytania ujawniły, że z analizy sytuacji zapamiętał niewiele. Jego rozumienie ważnych faktów strategicznych o Niemczech nie było wiele lepsze niż Harry'ego Warendorfa czy Diggera Browna. Zadawał nawet takie same pytania, nawet to nieuniknione: - Jaki ten Hitler jest naprawdę? Czy z nim rozmawiałeś? Henry opisał przemówienie wojenne Führera w Reichstagu. Franklin Roosevelt żywo się tym zainteresował, wypytując, jak Hitler używa głosu i rąk i co robi w pauzach między zdaniami. - Mówiono mi - powiedział - że jego przemówienia przepisują na specjalnej maszynie z olbrzymimi czcionkami, aby nie musiał wkładać okularów. - Nic mi o tym nie wiadomo, sir. - Tak, dostałem tę informację z bardzo wiarygodnego źródła. Nazywają to "czcionka Führera". - Roosevelt westchnął, odwrócił się od stolika z jedzeniem i zapalił papierosa. - Nic nie może zastąpić osobistej obecności na miejscu, Pug. Oglądania na własne oczy, dotknięcia własnymi palcami. Tego mi właśnie brak na moim stanowisku. - Panie prezydencie, w końcu i tak wszystko się sprowadza do obiektywnych faktów i liczb. - To prawda, ale nazbyt często wszystko zależy od tego, kto pisze raporty. Twoje były doskonałe. W jaki naprawdę sposób udało ci się przewidzieć, że Hitler podpisze pakt ze Stalinem? Tutaj wszyscy osłupieli. - Przypuszczam, że zgodnie z prawami statystyki ktoś gdzieś musiał to zgadnąć na chybił-trafił. Przypadek zdarzył, że to byłem ja. - Nie, nie. Twój raport opierał się na ścisłym rozumowaniu. Prawdę powiedziawszy, doszły do nas pewne ostrzeżenia. Był przeciek z jednej - nieważne, której - ambasady niemieckiej i nasz Departament Stanu przepowiadał, że to może nastąpić. Cały kłopot w tym, że nikt nie miał ochoty uwierzyć. - Spojrzał na Hopkinsa z odcieniem złośliwości. - To odwieczny problem każdego wywiadu, nieprawdaż, Pug? Napływają dziwne informacje na wszelkie tematy, ale wtedy... Prezydentowi jakby nagle wyczerpał się temat rozmowy. Palił papierosa w długiej cygarniczce z miną człowieka zmęczonego, znudzonego i nieobecnego. Victor Henry chętnie by wstał w tym momencie, ale uważał, że prezydent powinien dać mu sygnał do odejścia. Teraz już poczuł się pewniej. Ostatecznie Roosevelt zachowywał się nie inaczej, jak odpoczywający przy lunchu dowódca floty, Pug zaś był przyzwyczajony do wielkopańskich manier admirałów. Wszystko wskazywało, że przebył Atlantyk w czasie wojny tylko po to, aby dostarczyć prezydentowi rozrywki w chwili wypoczynku. Hopkins spojrzał na zegarek. - Panie prezydencie, sekretarz i senator Pittman są już w drodze. - Tak szybko? W sprawie embarga? No, dobrze, Pug. - Henry poderwał się z miejsca i wziął czapkę. - Dziękuję ci za przybycie. To była interesująca rozmowa. Jeśli jest jeszcze coś, co twoim zdaniem powinienem wiedzieć, po prostu coś, co wyda ci się znaczące lub ciekawe, może do mnie napiszesz? Miło mi będzie coś takiego dostać. Mówię poważnie. Na tak groteskową propozycję, by pominąć drogę służbową, wbrew ćwierćwiekowym doświadczeniom i wyszkoleniu Henry'ego w marynarce, komandor zdobył się tylko na mrugnięcie i skinienie głową. Prezydent zauważył jego wyraz twarzy. - Oczywiście nic oficjalnego! Cokolwiek to będzie, to nie przysyłaj mi już więcej raportów. Ale teraz, gdy odnowiliśmy starą znajomość, dlaczego nie moglibyśmy pozostawać w kontakcie? Podobało mi się to, co napisałeś. Po prostu widziałem, jak ta baza łodzi podwodnych o piątej po południu staje się bezludną pustynią. To właśnie powiedziało mi wiele o nazistowskich Niemczech. Czasami taki drobny szczegół: choćby to, ile kosztuje bochenek chleba, jakie krążą dowcipy albo ten reklamowy sterowiec nad Berlinem, takie właśnie rzeczy mogą znaczyć więcej niż tasiemcowe sprawozdanie. Oczywiście oficjalne raporty też są potrzebne. Ale Bogu wiadomo, że mam ich aż nadto! Franklin Roosevelt spojrzał na komandora Henry'ego ostrym wzrokiem dowódcy, który wydał rozkaz i chce wiedzieć, czy został w pełni zrozumiany. - Tak jest, panie prezydencie - odpowiedział Henry. - O, i jeszcze coś przy okazji. Właśnie przed chwilą otrzymałem sugestię, byśmy pomagali aliantom. Oczywiście w tej zagranicznej wojnie jesteśmy całkowicie neutralni, niemniej jednak... - prezydent uśmiechnął się chytrze i rozejrzał po biurku zarzuconym papierami. Jego zmęczone oczy zabłysły, gdy wreszcie podniósł jeden z nich. - Mam. Składamy ofertę na zakup Queen Mary i Normandie i użyjemy je do ewakuacji Amerykanów z Europy. Jak wiesz, zostały tam na lodzie tysiące naszych obywateli. Co o tym sądzisz? Aliantom dałoby to kupę bardzo potrzebnych dolarów, a my mielibyśmy statki. To wspaniałe, luksusowe transatlantyki. Co o tym myślisz? Victor Henry spojrzał na Hopkinsa, a potem na prezydenta. Z całą pewnością pytanie zostało postawione serio. Obaj oczekiwali jego odpowiedzi. - Panie prezydencie, oceniam, że te statki są wyjątkowo cenne do prowadzenia wojny i sprzedanie ich byłoby szaleństwem. To znakomite transportowce dla wojska. W swej kategorii tonażowej są najszybszymi statkami jakie pływają po morzach; przy swej szybkości podróżnej mogą przegonić każdą łódź podwodną, bez konieczności zygzakowania, a po zdemontowaniu wyposażenia hotelowego uzyskają gigantyczną ładowność. - Czy tak brzmiała odpowiedź Departamentu Marynarki? - suchym tonem spytał prezydent Hopkinsa. - Muszę sprawdzić, panie prezydencie. Jeżeli dobrze pamiętam, ich opinia głównie dotyczyła kwestii, skąd wziąć na to pieniądze. Franklin Roosevelt w zamyśleniu pochylił głowę, po czym wyciągnął do komandora długą rękę i uścisnął mu dłoń z uśmiechem. - Czy wiesz, dlaczego nie zrobiłem wtedy jeszcze większej awantury o to ubranie? Bo twój dowódca powiedział, że jesteś jednym z najlepszych podporuczników, jakich spotkał w życiu. Nie zapomnij być ze mną w kontakcie. - Rozkaz, sir. W przedpokoju adiutant palił cygaro. Zobaczywszy Henry'ego wstał i strząsnął popiół. - I jak poszło? - Myślę, że nie najgorzej. - Z całą pewnością. Przeznaczono dla pana dziesięć minut, a rozmowa trwała prawie czterdzieści. - Czterdzieści! Szybko to przeszło. I co teraz? Nie mam wyraźnych poleceń. Mogę wracać prosto do Berlina czy jest coś jeszcze? - Co powiedział prezydent? - Myślę, że było to całkiem wyraźne pożegnanie. Komandor Carton uśmiechnął się. - No, to przypuszczam, że program został wypełniony. Ponowna audiencja tutaj nie jest przewidziana. Na wszelki wypadek proszę sprawdzić u Dowódcy Operacji Morskich. - Sięgnął do kieszeni munduru. - Jeszcze coś. Dostałem to przed chwilą z Departamentu Stanu. Była to koperta do korespondencji oficjalnej. Otwierając ją, Victor ujrzał cienki różowy blankiet telegraficzny. Do przekazania Stop Byron Henry zdrowy bezpieczny w Warszawie Stop oczekuje ewakuacji wszystkich neutralnych w tej chwili negocjowane z rządem niemieckim Stop Slote Widok Victora Henry'ego, wchodzącego do redakcji, rozczarował Hugha Clevelanda. Po prostu zwykły, krępy, szeroki w ramionach mężczyzna około pięćdziesiątki, o pospolitym wyglądzie, ogorzałej twarzy, ubrany w brązowy garnitur i czerwoną muszkę. Jego dobroduszne, choć równocześnie badawcze spojrzenie nie zdradzało człowieka szczególnie wyrafinowanego. Cleveland, mający za sobą tysiące wywiadów z różnymi ludźmi, ocenił, że Henry mógłby być zawodowym futbolistą, który stał się menadżerem, drwalem, może nawet inżynierem; porządnym Amerykaninem, dość inteligentnym, ale nikim nadzwyczajnym. Ponieważ jednak wiedział, że Madeline boi się i podziwia swego ojca, a Cleveland z każdym dniem nabywał większego zaufania do jej ocen, odezwał się tonem pełnym szacunku. - Komandor Henry? Miło pana poznać. Jestem Hugh Cleveland. - Halo. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Pomyślałem sobie, że po prostu wpadnę na chwilę, by się rozejrzeć. - Cieszę się. Madeline robi chronometraż scenariusza. Tędy, proszę. - Poszli korytarzem z korkową podłogą i ścianami wyłożonymi zielonymi dźwiękoszczelnymi płytami. - Była zdumiona. Myślała, że przebywa pan w Niemczech. - W tej chwili jestem tutaj. Madeline, szeleszcząc ciemnoszarą plisowaną spódnicą, noszoną do jaśniejszej bluzki, wypadła zza drzwi z napisem: Nie wchodzić i rzuciła się ojcu na szyję. - Rany, tato, co za niespodzianka! Czy wszystko w porządku? - W najdoskonalszym. - Przyjrzał się jej zmrużonymi oczami. Wyglądała o wiele doroślej, była też radośnie podniecona. - Jeśli jesteś zajęta - powiedział - to sobie pójdę i porozmawiamy później. - Nie, nie, komandorze - wtrącił się Cleveland. - Proszę wejść i posłuchać. Mam zaraz wywiad z Edną May Pelham. - O?! Z autorką "The General's Lady"? Przeczytałem to w samolocie. Niezła powiastka. Weszli do małego studia, stylizowanego na bibliotekę fałszywą boazerią i atrapami książek na półkach. Cleveland zwrócił się do białowłosej, o ostrych rysach twarzy, autorki: - Oto jeszcze jeden wielbiciel pani książki, miss Pelham. Komandor Henry jest naszym attache morskim w Berlinie. - Coś podobnego! No, to witam - kobieta pomachała binoklami w stronę Puga. - Czy będziemy się trzymać z dala od tej idiotycznej wojny, komandorze? - Mam nadzieję. - Ja też. Miałabym znacznie większą, gdyby ten człowiek w Białym Domu padł trupem. Pug usiadł w fotelu pod ścianą, słuchając, jak tamci dwoje czytają scenariusz. Pisarka, robiąc kwaśne uwagi o współczesnej literaturze, oświadczyła, że jeden ze słynnych autorów jest nieprzyzwoity, inny niechlujny, a trzeci znów powierzchowny. Zaczął rozmyślać o swym wczorajszym spotkaniu z "tym człowiekiem z Białego Domu". Wydawało mu się, że został wezwany pod wpływem przypadkowego impulsu i że wydał kilka tysięcy dolarów z państwowych funduszy na bezsensowną gadaninę przy jajecznicy. Z porannych gazet wynikało, że wczorajszy dzień prezydenta wypełniony był wydarzeniami o wielkim znaczeniu. Wieloszpaltowy artykuł wstępny miał nagłówek: "Roosevelt ogłasza ograniczony stan pogotowia narodowego". Inne tytuły na pierwszych stronicach zaczynały się od "Fdr" albo "Prezydent". W ciągu tego dnia zreorganizował dwa ważne organy rządowe, zniósł kwotę importową cukru, miał spotkanie z przywódcami Kongresu na temat rewizji ustawy o neutralności. Wszystkie te rzeczy zrobił rumiany pan w koszuli bez krawata, niezdolny ruszyć się zza biurka, lecz tak pełen werwy, że zapominało się o jego kalectwie. Pug chciałby wierzyć, że powiedział choćby jedno zdanie, zrobił jeden komentarz, które rozjaśniając umysł prezydenta, usprawiedliwiłyby całą podróż. Ale nie potrafił. Komentarze na temat Niemiec spłynęły po prezydencie podobnie, jak raport o ich gotowości bojowej. Roosevelta zainteresowały głównie szczegóły techniki oratorskiej Hitlera i koloryt lokalny Berlina. Życzenie prezydenta, by Pug nadsyłał mu listy z plotkami, ocenił jako dziwaczne, może nawet bezsensowne. Przez pierwsze minuty rozmowy Victor Henry, który był pod urokiem, który prezydent Roosevelt roztaczał przez swe ciepło i dobry humor, znakomitą pamięć i łatwość wybuchania śmiechem. Ale przemyślawszy wszystko na nowo, komandor nie był pewien, czy prezydent zachowywałby się inaczej wobec człowieka odwiedzającego go w gabinecie, by mu wyczyścić buty. Ocknął się na głos Madeline, zniekształcony przez głośnik: - Czternaście minut i dwadzieścia sekund, mister Cleveland. - Znakomicie. Jest pani gotowa do nagrania, miss Pelham? - Nie. To wszystko o Hemingwayu jest stanowczo zbyt grzeczne. Potrzebuję jeszcze jakieś pół godziny na dopracowanie scenariusza. I do tego mocnej herbaty z cytryną. - Tak, madame. Słyszałaś, Madeline? Załatw to. Cleveland zaprosił komandora do swego pokoju i poczęstował cygarem. Pugowi nie spodobało się, że radiowiec przerzucił jedną nogę przez poręcz fotela. Swego czasu bardzo zdecydowanie oduczył tego Byrona. - Sir, może pan być dumny z Madeline. To niezwykła dziewczyna. - W jaki sposób niezwykła? - To można wyliczyć. Wszystko, co się jej mówi, rozumie od razu. A jeżeli nie rozumie, to pyta. Jeśli ją posłać, by coś przyniosła lub coś zrobiła, przynosi albo robi. I nie mówi wiele na ten temat. Nie słyszałem jeszcze, żeby się skarżyła. Nie boi się ludzi. Każdemu mówi to, co myśli, ale nigdy obraźliwie. Można na niej polegać. Czy w marynarce wojennej takich odpowiedzialnych ludzi spotyka się na każdym kroku? W naszej robocie są mniej więcej tak pospolici, jak gigantyczne pandy. Szczególnie dziewczęta. Miałem w tym biurze tabun takich zupełnie do niczego. Wiem, że pan chce, by wróciła do szkoły i że w przyszłym tygodniu powinna odjechać. Martwię się z tego powodu. - Ma dopiero dziewiętnaście lat. - Jest lepsza niż dwudziestopięcioletnie i trzydziestoletnie kobiety, które ze mną pracowały. Cleveland uśmiechnął się. Był zupełnie swobodny w zachowaniu, miał zaraźliwy uśmiech i naturalne ciepło. W ogromnym pomniejszeniu przypominał tym Roosevelta. Sam Pug nie miał ani śladu tych cech. "Niektórzy ludzie to mają, inni nie" - pomyślał. W marynarce niezbyt ceniono takie charaktery. Uważano takich ludzi za wazeliniarzy. Szybko pięli się w górę, ale nadmiernie wierząc w swój urok, stawali się zbyt śliscy i spadali w dół. - Chciałbym, żeby choć część tych znakomitych kwalifikacji objawiała w szkole. I nie podoba mi się pomysł, by dziewiętnastoletnia dziewczyna mieszkała samotnie w Nowym Jorku. - Sir, nie mam zamiaru spierać się z panem, ale Waszyngton to też nie klasztor. To kwestia wychowania i charakteru. Madeline jest pierwszorzędną, godną zaufania dziewczyną. Pug mruknął coś nieobowiązująco. - Sir, a gdyby pan wziął udział w naszym programie? Byłby to dla nas zaszczyt. - W programie? Żartuje pan. Jestem nikim. - Amerykański attache morski w nazistowskich Niemczech na pewno jest kimś. Może pan wystąpić o zwiększenie naszej gotowości bojowej, albo o marynarkę zdolną działać na obu oceanach równocześnie. Występował u nas admirał Prebble. - Wiem o tym. Właśnie w ten sposób się dowiedziałem, czym się zajmuje moja córeczka. - Czy zechce pan to rozważyć? - Za żadne skarby świata. - Lodowaty ton Puga wynikał nie tylko z jego zdecydowanej odmowy, ale także podejrzenia, że wychwalanie Madeline nie było niczym więcej niż próbą wciskania mu wazeliny. - Mam nadzieję, że propozycja pana nie uraziła. - Cleveland wyszczerzył zęby i przeczesał palcami gęstą blond czuprynę. Miał gładko wygoloną twarz o różowej cerze i dobrze wyglądał w studenckiej marynarce i luźnych spodniach, choć Victor Henry uważał, że noszenie kraciastych, wielobarwnych skarpetek to już za wiele. Cleveland nie spodobał mu się, ale rozumiał, że dla córki praca z człowiekiem o tak wielkomiejskim stylu może być bardzo pociągająca. Później Madeline oprowadzała ojca po rozgłośni. Niektóre korytarze wyglądały jak wnętrza okrętu wojennego: zapchane elektroniką i tysiącami powiązanych w pęczki kolorowych przewodów. To zainteresowało Puga. Chętnie obejrzałby schematy połączeń i dowiedział się, w jaki sposób z tego centralnego układu nerwowego pompuje się na cały kraj programy radiowe. Same studia wydały mu się urządzone głupio i tandetnie, zwłaszcza teraz, gdy Hitler zaatakował Polskę. Pełne były ogromnych tekturowych dekoracji butelek z aspiryną, tub pasty do zębów i pomp benzynowych. W takim to otoczeniu, w migotliwym czerwonym świetle, śpiewali piosenkarze; przybierając dziwaczne pozy, komicy wygłupiali się i wyczyniali grymasy, a publiczność chichotała. Tutaj, w samym sercu amerykańskiego systemu informacyjnego, wojna wywołana przez Niemcy zdawała się mieć nie większe znaczenie niż bijatyka między Zulusami. - Madeline, co widzisz interesującego w tych piramidalnych bzdurach? - zapytał, gdy wyszli z próby programu rozrywkowego. Jego gwiazdor, ubrany w hełm strażacki, polewał wodą z syfonu dyrygenta, piosenkarkę i publiczność. - Ten człowiek, tato, ciebie nie bawi. Ale miliony słuchaczy za nim szaleją. Dostaje piętnaście tysięcy dolarów na tydzień. - A to jest już zupełnie nieprzyzwoite. To więcej niż roczna pensja kontradmirała. - Tato, w ciągu dwóch tygodni poznałam tutaj fantastycznych ludzi. Spotkałam Gary Coopera. Właśnie dziś spędziłam dwie godziny z panną Pelham. Czy wiesz, że byłam na lunchu z Dowódcą Operacji Morskich? Ja? - Tak, słyszałem. A jaki jest ten facet, Cleveland? - Błyskotliwy. - Żonaty? - Ma żonę i troje dzieci. - Kiedy początek roku szkolnego? - Tato, czy naprawdę muszę tam wracać? - A czyż kiedykolwiek braliśmy pod uwagę coś innego? - To okropne. Tutaj czuję się tak, jakbym wstąpiła do marynarki. Bardzo bym chciała tu zostać. Lodowatym spojrzeniem Pug zmusił córkę do milczenia. Wrócili do jej maleńkiego pokoju, odgrodzonego od biura Clevelanda cienką ścianką działową. Paląc jednego papierosa za drugim, komandor milczał siedząc w fotelu i przyglądał się pracy Madeline. Zauważył jej porządnie prowadzoną kartotekę, jej wykaz czynności, zwięzły sposób prowadzenia rozmów telefonicznych, własnoręcznie zrobione zestawienie zaproszonych lub przewidzianych w programie na wrzesień gości oraz znanych osobistości, które mają przybyć do Waszyngtonu. Zauważył, jak jest pogrążona w pracy. Podczas spaceru po rozgłośni tylko przelotnie zapytała o sprawy rodzinne. Żadnego pytania na temat Niemiec, nawet tego, jaki ten Hitler jest naprawdę. Odchrząknął. - Aha, Madeline, tak się składa, że wybieram się do portu wojennego Brooklyn na kolację na pokładzie Colorado. Pierwszym oficerem jest tam Digger Brown. Wiesz, ten ojciec Freddiego Browna. Może poszłabyś ze mną? Co się stało? Skąd taka mina? Madeline westchnęła. - Och, tato, oczywiście, że przyjdę. Przecież tak rzadko się widujemy. Spotkamy się o piątej albo... - Miałaś inne plany? - No wiesz, nie spodziewałam się, że spadniesz tu jak grom z jasnego nieba. Miałam iść na kolację i do teatru z dzieciakami. - Jakimi dzieciakami? - No, po prostu z dzieciakami pracującymi w Cbs. Paru pisarzy, muzyków, aktorka, dziewczyny pracujące jak ja w programach informacyjnych. Jest nas ośmioro, taka paczka. - Chciałem zauważyć, że w mesie będzie kilku bystrych podporuczników. - Właśnie. Podporuczników. - Słuchaj, nie chcę cię ciągnąć na siłę. - Widzisz, to wszystko skończy się tak, że ty będziesz rozmawiał z komandorem Brownem, a ja spędzę jeszcze jeden wieczór z bystrymi podporucznikami. Czy nie moglibyśmy zjeść śniadania jutro rano? Przyszłabym po ciebie do hotelu. - Świetny pomysł. Te twoje dzieciaki... Przypuszczam, że ci młodzieńcy to typy z show biznesu, o marnej raczej reputacji. - Naprawdę się mylisz. Są poważni i inteligentni. - To jednak cholernie dziwne, że właśnie na to wpadłaś. Rzecz jak najdalsza od zainteresowań matki czy moich. Madeline spojrzała na niego z ukosa. - Jesteś pewien? Czy matka nigdy ci nie mówiła, że chciała zostać aktorką? Że całe jedno lato spędziła tańcząc w wędrownym kabarecie muzycznym? - Oczywiście. Ale miała wtedy siedemnaście lat. To był młodzieńczy wybryk. - Tak? No więc, kiedy raz poszłyśmy na strych, to musiało być w naszym domu w Nag's Head, przypadkiem natrafiła na parasolkę, której używała w swym solowym tańcu. Starą, pogniecioną parasolkę z pomarańczowego papieru. I tam właśnie, na brudnym strychu, mama zrzuciła pantofle, otworzyła parasolkę, zadarła spódnicę i wykonała dla mnie cały swój taniec. I śpiewała przy tym "Czing-czing-czalla-ua Chineczka". Miałam wtedy dwanaście lat, ale wszystko pamiętam. Mama wymachiwała nogami do samego sufitu, naprawdę. Mój Boże, ależ się wtedy zgorszyłam. - A, tak, "Czing-czing-czalla-ua Chineczka" - powtórzył Pug. - Pokazała to i mnie, dawno, dawno temu. Zanim jeszcze wzięliśmy ślub. No dobrze, idę na Colorado. Jutro po śniadaniu odlatuję do Pensacoli na spotkanie z Warrenem. Jeśli uda mi się potwierdzić rezerwację biletu, pojutrze wracam do Berlina. Madeline wstała i objęła ojca. Pachniała słodko i powabnie, a jej twarz jaśniała młodością, zdrowiem i szczęściem. - Proszę, tato. Pozwól mi pracować. Proszę. - Napiszę do ciebie albo zatelegrafuję z Berlina. Muszę to omówić z Czing-czing-czalla-ua Chineczką. Zapach portu w brooklińskiej stoczni marynarki wojennej, stojące równym rzędem niszczyciele z czerwonymi światłami pozycyjnymi, Colorado oświetlony od dziobu do rufy, z lufami wielkich dział głównych baterii skierowanymi skośnie na burtę do przeglądu gwintowania - wszystko to dla Victora Henry'ego tchnęło takim poczuciem spokoju, jakiego doznają inni mężczyźni zamknąwszy się w swej jaskini z drinkiem i cygarem. Jeśli w ogóle miał na tej ziemi swój dom, to był nim pancernik. Składany w różnych epokach i miejscach, z różnego rodzaju stalowych płyt i silników, przyjmujący odmienne kształty pod wieloma nazwami, pancernik był zawsze tym samym: najpotężniejszym pływającym po morzach okrętem wojennym. Tysiące razy zmieniała się jego wielkość, model, system napędowy, pancerz, uzbrojenie, systemy komunikacji wewnętrznej i układy zasilania; tysiące rytuałów i zwyczajów, spajających całą załogę, od kapitana do najmłodszego pomocnika mechanika, w jeden wypełniony wolą i inteligencją, godny zaufania organizm. Jeśli w ten sposób widziało się pancerniki, to istniały one już w czasach Fenicji i Rzymu i zawsze będą istnieć - ożywiony szczyt ludzkiej wiedzy i umiejętności; pływający twór wysokiej techniki, służący tylko jednemu celowi: panowaniu na morzach. Była to jedyna rzecz na świecie, której Victor Henry oddał się w całości. Bardziej niż własnej rodzinie, znacznie bardziej niż tej mglistej abstrakcji, zwanej marynarką wojenną. Był on człowiekiem stworzonym dla pancerników. Wraz z innymi absolwentami o najwyższej lokacie rocznika tysiąc dziewięćset trzynastego Akademii, natychmiast po jej ukończeniu zaokrętował się na pancernik. Oczywiście służył i na mniejszych jednostkach. Ale w sercu miał wypisane słowo "pancerniki" i wracał na nie bez ustanku. Jego błyskotliwym osiągnięciem było wygranie dwa razy pod rząd, podczas pełnienia funkcji oficera artylerii na West Virginia zawodów artyleryjskich floty o proporzec zwany Meatball Pennant. Wymyślony przezeń system szybkiego podawania szesnastocalowych pocisków z magazynów do wież artyleryjskich stał się regulaminowym w całej marynarce. Jedyne, czego chciał Pug, to zostać zastępcą dowódcy na pancerniku, następnie jego dowódcą i na koniec admirałem dowodzącym dywizjonem tych okrętów. Więcej od życia nie wymagał. W jego oczach nominacja na dowódcę takiego dywizjonu była tym, czym dla innych zostać prezydentem, królem lub papieżem. Podążając za szybkonogim, wyprostowanym łącznikiem przez niepokalanie białe korytarze do mesy starszych oficerów, Pug pomyślał, że każdy miesiąc spędzony w Berlinie podcina podstawy do takich nadziei na przyszłość. Siedzący u szczytu stołu Digger Brown dopiero od sześciu tygodni był zastępcą dowódcy na Colorado. Sypiąc dowcipami, starał się wprowadzić młodszych stopniem oficerów w swobodny nastrój. Digger był człowiekiem dużego formatu i w razie potrzeby z równą naturalnością umiał się doprowadzić do imponującego wybuchu złości. Styl zachowania Puga był bardziej monotonny. Jego dość ubogie poczucie humoru sprowadzało się do wypowiadania gryząco ironicznych uwag. Postanowił, że jako zastępca dowódcy - oczywiście jeśli uzyska taką nominację - będzie milczący i oschły. Będą go za to nazywali nudnym, cierpkim sukinsynem. Na ocieplanie stosunków i nawiązywanie przyjaźni zawsze jest czas, a robotę należy zacząć wykonywać w chwili, gdy się po raz pierwszy postawi nogę na pokładzie. Do smutnych prawd życiowych należała i ta, że wszyscy, także i on sam, pracowali o wiele szybciej dla szefa znanego jako sukinsyn, a szczególnie jako sukinsyn dobrze znający się na robocie. Na West Virginia Pug był znienawidzony do chwili, gdy na noku rei zawisł proporczyk Meatball. Od tego momentu stał się najpopularniejszym oficerem na okręcie. W tej chwili celem żartów Diggera był oficer łączności, chudy i posępny południowiec. Niedawno Colorado dostał nową, potężną radiostację foniczną, działającą na zasadzie odbijania fal od warstwy Heavyside'a (Warstwa Heavyside'a - warstwa bardzo silnie zjonizowanej atmosfery znajdująca się na wysokości 100-120¬7¦km.) pod ostrym kątem. W pomyślnych warunkach atmosferycznych można było rozmawiać bezpośrednio z okrętami na wodach europejskich. Digger przeprowadził taką rozmowę ze swym bratem, pierwszym mechanikiem na Marblehead, zakotwiczonym na redzie Lizbony. Od tej pory łącznościowiec flirtował za pośrednictwem radiokabiny na Marblehead ze swą dawną dziewczyną w Barcelonie. Digger dowiedział się o tym trzy dni temu i ciągle robił sobie żarty na jego temat. - Słuchaj, Digger, czy to dobrze działa? - spytał Pug. - Naprawdę rozumiałeś, co mówił Tom? - Och, każdziutkie słowo. Zadziwiające. - Jak sądzisz, czy mógłbym porozmawiać z Rhodą w Berlinie? - Pugowi przyszło na myśl, że byłaby to okazja do poinformowania żony o Madeline, a może nawet podjęcia decyzji. Radiooficer, wykorzystując możliwość przerwania nieprzyjemnych docinków, natychmiast wtrącił: - Kapitanie, wiem, że w tej chwili możemy się połączyć z Marblehead. A złapanie połączenia telefonicznego z Lizbony do Berlina powinno być łatwe. - Która tam wtedy będzie? - spytał Brown. - Druga, trzecia nad ranem? - Druga, sir. - Chcesz jej przerwać miłą drzemkę, Pug? - Chyba jednak tak. Porucznik starannie zwinął serwetkę, włożył do kółka ze swymi inicjałami i wyszedł. Zaczęto rozmawiać o Niemcach i o wojnie. Oficerowie pancernika, jak większość ludzi, byli skłonni podziwiać i przeceniać nazistowską machinę wojenną. Porucznik o młodzieńczej twarzy wyrażał opinię, że marynarka buduje więcej jednostek desantowych, niż się o tym pisze. - Jeśli Stany wezmą udział w wojnie - oświadczył - desantowanie będzie prawie wyłącznym zadaniem marynarki, gdyż Niemcy do tej pory prawdopodobnie obsadzą wszystkie wybrzeża Europy. Digger Brown zaprosił gościa do swej kabiny na kawę. Rozkazał wyjść swemu filipińskiemu stewardowi i rozwalił się na eleganckiej skórzanej kanapie. Niedbałym zachowaniem podkreślał własną dumę ze sprawowanej funkcji. Zaczęli plotkować o kolegach z Akademii; kilku smakowitych rozwodach, jednym przedwczesnym zgonie, świetnym prymusie, który popadł w alkoholizm. Digger skarżył się na ciężką pracę zastępcy dowódcy na pancerniku. Jego komandor uzyskał swe stanowisko dzięki zbiegowi okoliczności, czarowi osobistemu i cudownie pięknej żonie. Innych kwalifikacji nie posiadał, a jego sposób dowodzenia okrętem z pewnością w końcu przyprawi Diggera o atak serca. Dyscyplina na pancerniku była od góry do dołu rozluźniona, Brown już zdążył stać się niepopularny, wprowadziwszy wymagający program ćwiczeń, i tak dalej. Pug pomyślał, że jak na starego przyjaciela, Digger zbytnio się popisuje. Wspomniał więc, że przyleciał z Berlina na rozmowę z prezydentem. Digger zmienił się na twarzy. - To mnie nie dziwi - powiedział. - Pamiętasz ten telefon, który dostałeś w Klubie Armii i Marynarki? Powiedziałem wtedy kumplom, że idę o zakład, iż jest z Białego Domu. Szczęściarz z ciebie, Pug. Odebrawszy Diggerowi wiatr z żagli, Victor Henry zamilkł, usatysfakcjonowany. Brown czekał chwilę, nabił fajkę, zapalił ją i wreszcie odezwał się: - Jaki naprawdę jest ten Roosevelt, Pug? Henry rzucił parę banalnych zdań na temat urokliwego magnetyzmu osobowości prezydenta. Zastukano do drzwi. Wszedł oficer łączności. - Połączyliśmy się z Marblehead natychmiast, sir. Cały ten czas zabrało nam czekanie na rozmowę z Berlinem. Jak brzmiał ten numer? - Pug powtórzył numer swego domu. - Tak, sir, to się zgadza. Numer nie odpowiada. Spojrzenia Diggera Browna i Victora Henry'ego spotkały się na moment. - O drugiej nad ranem? Może pan spróbuje jeszcze raz. Wygląda na mylne połączenie. - Łączyliśmy się trzy razy, sir. - Może wyjechała z miasta - rzucił Henry. - Proszę się już tym nie kłopotać. Dziękuję. Porucznik wyszedł. Digger w zamyśleniu pykał fajkę. - Och, zupełnie zapomniałem, że Rhoda wyłącza na noc telefon w sypialni - dodał Henry. - Jeśli drzwi są zamknięte, może nie usłyszeć dzwonka w bibliotece. - A, rozumiem - odrzekł Digger. Znów zaczął pykać i przez chwilę żaden z nich się nie odezwał. - No tak. Myślę, że pora wracać. Digger Brown odprowadził gościa do trapu, tocząc dumnym wzrokiem po ogromnym głównym pokładzie, wysoko uniesionych lufach armatnich, nieskazitelnie umundurowanym wachtowym. - Na górze wszystko we wzorowym porządku - oświadczył. - To minimum tego, co wymagam. No, życzę szczęścia na linii frontu, Pug. I ucałuj ode mnie Rhodę. - Jeśli nadal tam jest, to chętnie. Roześmieli się obaj. - Cześć, tato! Warren, w hełmie i lotniczej kurtce, czekał na lotnisku Pensacola na lądowanie samolotu Paula Munsona. Uścisk ręki syna, szybki i mocny, powiedział Pugowi, jak bardzo Warren jest dumny z tego, co teraz robi. Z opalonej na brąz twarzy promieniowało podniecenie. - Powiedz mi, skąd ta wspaniała opalenizna? - spytał Pug. Z całym rozmysłem zignorował świeżą bliznę na czole Warrena. - Myślałem, że tu, w klasach szkolnych, wyciskają z was siódme poty, więc spodziewałem się, że będziesz wyglądał jak robak, który wypełzł spod skały. Warren wybuchnął śmiechem. - Tak się złożyło, że kilka razy byłem na morskich połowach, daleko w Zatoce. Szybko się opalam. Przez całą drogę do hotelu oficerskiego Warrenowi nie zamykały się usta. Opowiadał, że w szkole lotniczej wszystko aż huczy. Nazajutrz po hitlerowskiej inwazji na Polskę Waszyngton polecił potroić liczbę studentów, a roczny kurs nauki skrócić do sześciu miesięcy. Szkoła więc - jak to określono - "stłoczyła program". Według starego planu zajęć student najpierw kończył szkołę na powolnych maszynach patrolowych, przechodził na samoloty zwiadowcze, a jeśli był dobry, przenoszono go do Piątej Eskadry na myśliwce. Obecnie przydziela się uczniów wprost do patrolowców, zwiadu lub myśliwców, i tam już zostają. Listy przydziałów mają być wywieszone rano. Warren oddałby życie za dostanie się do Piątej Eskadry. Wszystko to zdążył powiedzieć, nim przyszło mu do głowy, żeby zapytać o sprawy rodzinne. - Na miły Bóg, Briny w Warszawie? Ależ Niemcy walą w to miasto jak w bęben! - Wiem. Ale już dawno przestałem się martwić o Byrona. Wypełznie z gruzów z czyimś złotym zegarkiem w zębach. - Ale co on tam robi? - Pogonił za dziewczyną. - Naprawdę? Ale bomba! Jaką dziewczyną? - Żydówką, członkinią Phi Beta, uniwersytet Radcliffe. - Żartujesz, Briny?! - Zgadza się. Z wymownym spojrzeniem, zdumionym i smętnym, Warren zmienił temat. Na wykładzie Paula Munsona frekwencja była zadziwiająco duża. Do małej salki wepchnęło się ze dwustu kandydatów na lotników: młodych ludzi w mundurach khaki, krótko ostrzyżonych, z wyrazistymi, inteligentnymi twarzami. Jak większość marynarzy, Paul nie był dobrym mówcą, ale studenci słuchali go w napięciu, ponieważ uczył ich, jak się nie dać zabić. Za pomocą przezroczy i wykresów, z masą żargonu zawodowego, a od czasu do czasu rzucając gruby żart, wyjaśniał im, co jest najniebezpieczniejsze przy lądowaniu na lotniskowcu, w jakich chwilach decydują się sprawy życia i śmierci, co należy robić w razie rozbicia się i tym podobne wesołe sprawy. Żarty dotyczące możliwości ich własnej śmierci studenci przyjmowali wybuchami śmiechu. Od stłoczonych ciał bił mocny, męski zapach szatni przy sali gimnastycznej. Pug dostrzegł Warrena, siedzącego o jeden rząd przed nim po drugiej stronie sali, wyprostowanego i pełnego skupionej uwagi - jedna więcej krótko ostrzyżona głowa wśród innych. Pomyślał o Byronie w Warszawie, pod niemieckimi bombami. Przyszło mu do głowy, że ojców, którzy mają dorosłych synów, czeka ciężkich dziesięć lat. Po wykładzie Warren powiedział, że kongresman Izaak Lacouture, ten właśnie, który zabrał go na połów morski, zaprasza ich na kolację do nadmorskiego klubu. Lacouture był prezesem klubu, a zanim został kongresmanem, był prezesem największej firmy w Pensacoli, "Zatokowego Towarzystwa Drewna i Papieru". - Bardzo mu zależy na poznaniu ciebie - zaznaczył Warren, gdy wracali do hotelu oficerskiego. - Dlaczego? - Interesuje go wojna i Niemcy. Ma nader zdecydowane opinie na ten temat. - Dlaczego tak nagle cię pokochał? - No cóż, ta jego córka, Janice, i ja także, dlaczegoś tam lecimy na siebie - odparł Warren ze znaczącym uśmiechem. Od pierwszego rzutu oka na Janice Lacouture Victor Henry zdecydował, by nie wspominać synowi o Pameli Tudsbury. Jakież szanse miała drobna angielska dziewczyna w nie zwracających uwagi sukienkach w porównaniu z magnetyczną blondynką, pokazującą za każdym ruchem i obrotem olśniewające nogi; pewną siebie, promienną Amerykanką o książęcej postawie i ślicznej twarzy, z lekką tylko skazą w postaci krzywych zębów? Janice przypominała Rhodę z czasów młodości, otoczoną chmurą różowego jedwabiu, słodko pachnącą, ponętną i pełną dziewczęcego wdzięku. Od tamtych czasów zmienił się slang, skróciły spódnice. Dziewczyna wyglądała też inaczej i zachowywała się mądrzej. Powitała Puga z dokładnie takim szacunkiem, jaki należał się ojcu Warrena i dokładnie takim błyskiem w oczach, by dać do zrozumienia, że nie uważa go za nudziarza z minionej epoki, lecz mimo wszystko za interesującego mężczyznę. Dziewczyna, która potrafi tego dokonać w ciągu pół minuty rozmowy, jednym błyskiem oczu i uśmiechem, to potęga - pomyślał Pug. I to by było wszystko, jeśli idzie o jego niezgrabne próby swatania syna. Od morza wiał ostry wiatr. O taras klubu biły fale, pryskając gęstą pianą na szklane ściany jadalni. Tym przytulniej wyglądała przy świetle świec kolacja wydana przez Lacouture'a. Z wyjątkiem ozdobionego baretkami wojskowego, który był dowódcą bazy lotnictwa morskiego, Victor Henry w żaden sposób nie mógł ustalić, kim są ludzie siedzący przy stole. Oczywiste jednak było, że jedyną osobą znaczącą w tym towarzystwie jest kongresman Izaak Lacouture, niski mężczyzna z gęstymi białymi włosami, czerwoną twarzą i odruchem wysuwania języka z ust, gdy się uśmiechał z chytrze tajemniczą miną. - Jak długo ma pan zamiar tu pozostać, komandorze Henry? - zapytał Lacouture przez całą długość stołu, w chwili przerwy w kolacji, gdy kelnerzy w zielonych frakach obnosili na srebrnych półmiskach dwie wielkie pieczone ryby. - Może chciałby pan na jeden dzień popłynąć na ryby, jeśli meteorolodzy zarządzą koniec tej chlapaniny? Pański chłopak złowił wraz ze mną te oto dwa smoki. Pug odrzekł, że musi nazajutrz rano wracać do Nowego Jorku, by złapać samolot do Lizbony. - No, to mi przypomina, że w tej sytuacji pewno będę musiał też polecieć do Waszyngtonu na specjalną sesję Kongresu. O, właśnie, ciekaw jestem, co pan sądzi na temat rewizji ustawy o neutralności. Do jakiego stopnia sytuacja jest naprawdę zła? Pan o tym powinien wiedzieć. - Polska upadnie bardzo szybko, jeśli właśnie to uważa pan za złą sytuację. - Do diabła, przecież alianci właśnie na to liczą! Europejskie umysły działają w skomplikowany sposób. A sam prezydent, wie pan, ma w jakimś stopniu europejski sposób myślenia. Mieszanina holenderskich i angielskich przodków to klucz do zrozumienia jego działań. - Lacouture uśmiechnął się, pokazując koniec języka. - Robiłem masę interesów z Holendrami; to wielcy kupcy drewna i mówię panu, że to chytre chłopaki. No cóż, im gorzej wszystko będzie wyglądało za tydzień, tym łatwiej Roosevelt przepchnie przez Kongres wszystko, co zechce. Zgadza się? - Rozmawiał pan z Hitlerem, komandorze? Jaki on naprawdę jest? - zabrała głos pani Lacouture, chuda, zwiędła kobieta, której przepraszający ton uprzejmego głosu przywodził myśl, że jej życie towarzyskie upływa głównie na łagodzeniu uderzeniowych skutków manier męża, a przynajmniej na próbach takiego działania. Lacouture odpowiedział, jakby pytanie było skierowane do niego: - O, ten Hitler to jakiś zwariowany demagog. Wszyscy o tym wiemy. Ale przez całe lata alianci, chociaż mogli bez trudu zmiażdżyć jego i wszystkich nazistów, nie kiwnęli nawet palcem. Teraz to ich kłopoty, nie nasze. Lada dzień usłyszymy o Niemcach gwałcących zakonnice i gotujących mydło z trupów żołnierzy. Te dwie gadki, wie pan, wylansował wywiad brytyjski w tysiąc dziewięćset szesnastym. Mamy na to pisemne dowody. No i co, komandorze Henry? Mieszkał pan wśród Niemców. Czy to naprawdę tacy dzicy Hunowie, jak ich odmalowują nowojorskie gazety? Wszystkie twarze przy stole zwróciły się w stronę Puga. - Nie jest łatwo zrozumieć Niemców - powiedział powoli. - Moja żona lubi ich bardziej niż ja. Nie zachwyca mnie sposób, w jaki traktują Żydów. Kongresman Lacouture podniósł obie ręce. - Niewybaczalne! W tej sprawie całkowicie można więc zrozumieć nowojorską prasę. Z połowy wysokości stołu zdecydowanym głosem odezwał się Warren: - Nie wiem, w jaki sposób proponowana przez prezydenta rewizja ustawy mogłaby osłabić naszą neutralność, sir. Zasada "cash and carry" oznacza tylko tyle, że każdy może przyjść i kupić co chce, jeśli ma statki, by to przewieźć, i gotówkę, by zapłacić. Każdy, więc Hitler także. Lacouture uśmiechnął się w odpowiedzi. - Rząd byłby z ciebie dumny, chłopcze. Zasada rzeczywiście jest taka. Z tym drobnym wyjątkiem, że jak wszyscy wiemy, alianci mają statki i pieniądze, a Niemcy ani jednego, ani drugiego. A więc wciągnęłoby to nasz przemysł do wojny po stronie aliantów. - Ależ nikt nigdy nie przeszkadzał Hitlerowi w zbudowaniu marynarki handlowej - sprzeciwił się natychmiast Warren. - To on sam wolał produkować masowo czołgi, łodzie podwodne i bombowce nurkujące. A to wszystko broń zaczepna. Czyż nie jest to jego pech? - Warren ma całkowitą rację - oświadczyła Janice. Lacouture wyprostował się na krześle, patrząc na córkę, która w odpowiedzi uśmiechnęła się, nie zrażona tym spojrzeniem. - Wy, dzieci, nie umiecie albo nie chcecie zrozumieć, że propozycja rewizji ustawy to tyle, co podać komuś palec, by złapał całą rękę. Oczywiście na pierwszy rzut oka wszystko wygląda bez zarzutu. Oczywiście. Na tym polega urok tej propozycji. Tak właśnie działa umysł Roosevelta. Ale nie bądźmy dziećmi. Nie po to zwołał specjalną sesję Kongresu, by pomóc nazistowskim Niemcom! On uważa, że jego misją jest uwolnienie świata od Hitlera. Mówi o tym od tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku. Ma świra na tym punkcie. A ja uważam, że Adolf Hitler nie jest ani wstrętnym fanatykiem, ani antychrystem. To wszystko androny. Hitler jest takim samym europejskim politykiem jak inni, tyle że trochę brudniejszym i skrajniejszym w swych poglądach. Amerykańskim sposobem uratowania świata powinno być niewtrącanie się do wojny. Musimy pozostać w naszej cytadeli zdrowego rozsądku! - Ostatnie zdanie wyrąbał jak toporem i rozejrzał się po zebranych, oczekując aplauzu. - Tak, właśnie takimi musimy pozostać. Atlantyk i Pacyfik są naszymi murami obronnymi. Szerokimi, potężnymi murami. Cytadela zdrowego rozsądku! Jeśli się w to wmieszamy, zbankrutujemy jak inni, i jeszcze stracimy parę milionów naszych najlepszych młodych ludzi. Cały świat utonie w barbarzyństwie lub komunizmie, niewielka zresztą różnica, jedynymi wygranymi będą Rosjanie. Mały, łysy człowieczek z aparatem słuchowym, siedzący naprzeciw Puga, oświadczył: - Absolutna prawda. Lacouture skłonił głowę w jego stronę. - Ty, Ralph, i ja, zdajemy sobie z tego sprawę. Ale zdumiewające, jak niewielu ludzi w tej chwili o tym wie. Cytadela zdrowego rozsądku! W gotowości, by pozbierać szczątki, gdy wszystko się skończy, i odbudować przyzwoity świat. Taki powinien być nasz cel. Wracam do Waszyngtonu i możesz mi wierzyć, będę walczył o to jak lew. Masa moich demokratycznych kolegów obrzuci mnie za to błotem, ale w tej sprawie pójdę własną drogą. Po kolacji Janice i Warren wyszli razem, nie czekając na kawę i nie zadając sobie trudu, by się wytłumaczyć. Dziewczyna uśmiechnęła się łobuzersko, pomachała ręką i pobiegła, znikając w wirze jedwabnych pończoch i różowego szyfonu. Warren zatrzymał się tylko na chwilę, by umówić się z ojcem na partię tenisa wczesnym rankiem. Victor Henry pozostał sam na sam z Lacouture'em. Siedzieli w czerwonych skórzanych fotelach w kącie hallu, przy drogich cygarach, kawie i koniaku. Kongresman wychwalał uroki życia w Pensacoli: polowanie na dzikie kaczki, wędkowanie na morzu, piękna pogoda przez cały rok i szybko wzrastający dobrobyt. A wojna, przy rozbudowie bazy lotnictwa morskiego oraz nagłym skoku obrotów w handlu drewnem, przyniesie jej okres świetnej koniunktury. - Impregnowane słupy telegraficzne. Tylko ten jeden artykuł, komandorze. W ostatnim tygodniu nasze Towarzystwo otrzymało niewiarygodne wprost zamówienia z Północnej Afryki, Japonii i Francji. Nagle cały świat zakłada druty. To jest znak czasu - dowodził. Za wszelką cenę starał się też przekonać komandora, by został jeszcze jeden dzień: - W południe ma przypłynąć statek z Gujany Holenderskiej z ładunkiem mahoniu. Zrzuci bale w porcie, a robotnicy z tartaku powiążą je w tratwy i poholują w górę zalewu. Wspaniały widok - perswadował. - Ale ja mam właśnie okazję przelotu do Nowego Jorku ze starym kumplem. Powinienem polecieć. - A stamtąd via Lizbona do Berlina? - Tak. - To niewiele mamy szans, by w najbliższym czasie nasze ścieżki znów się przecięły - podsumował Lacouture. - Pana żona jest z domu Grover, prawda? Hamilton Grover z Waszyngtonu jest moim przyjacielem, raz na miesiąc jemy razem lunch w Metropolitan Club. Pug skinął głową. Hamilton Grover był najbogatszym z krewnych, lecz daleko poza zasięgiem Rhody. - A pan nazywa się Henry. Czy przypadkiem nie z tych Henrych z Virginii, pochodzących od starego Patryka? Victor potrząsnął głową ze śmiechem. - Wątpię. Jestem z Kalifornii. - Wiem, Warren mi to mówił. Mam na myśli gniazdo rodu. - Cóż, pradziadek wyruszył na zachód jeszcze przed gorączką złota. Nie jesteśmy pewni, skąd. Dziadek umarł młodo i nie dowiedzieliśmy się, jak to było. - Jest pan zapewne Szkoto-Irlandczykiem. - No nie, z różnymi domieszkami. Moje babki to Francuzka i Angielka. - Naprawdę? My też mieliśmy Francuzów w rodzinie. To całkiem niezłe, co? Zapewnia mężczyźnie tę lekką rękę w l'amour. - Lacouture ryknął z całego serca, w bardzo amerykański "rozumiemy-się-chłopie" sposób. - Pański Warren to kawał mężczyzny. - Dziękuję. A pańska córka jest nad wszelkie pochwały. Lacouture westchnął. - Dziewczyna to zawsze problem. Warren mi mówił, że pan także ma córkę, więc pan to wie. Wystrychną cię na dudka, kiedy zechcą. Nam nie powiodło się tak dobrze, jak państwu, nie mamy chłopców. Jedyną ambicją Warrena jest pozostać w marynarce i latać na samolotach do końca życia, zgadza się? - W tej chwili odznaka ze złotymi skrzydłami wydaje mu się czymś wielkim. Lacouture zaciągnął się dymem. - Podoba mi się sposób, w jaki zabrał głos przy stole. Oczywiście w sprawach polityki zagranicznej jest naiwny. W handlu drewnem człowiek dowiaduje się mnóstwo o zagranicy. - Pokręcił kieliszek. - Niewątpliwie podoba się panu, że syn kontynuuje marynarskie tradycje rodziny. I z pewnością nie chciałby pan, aby przeszedł do biznesu czy czegoś podobnego - uśmiechnął się, wysuwając koniec języka i ukazując zdrowe, ale krzywe jak u córki, zęby. - Warren sam decyduje o tym, co robi, kongresmanie. - Nie jestem tego całkiem pewien. Uważa pana za absolutny autorytet. Rozmowa zmierzała w krępującym dla Victora kierunku. Ożenił się z dziewczyną o wiele zamożniejszą od siebie i miał wątpliwości, czy to właściwa droga w życiu. Janice Lacouture też niespecjalnie mu się podobała. Gdy minie urok młodości, zrobi się tak twarda, jak jej ojciec, który już w tej chwili otwarcie rozważał, jak połknąć Warrena. - Cóż, dopóki wojna się nie skończy, chłopak siedzi w tym po uszy i trzeba się z tym pogodzić - zauważył. - Oczywiście. Ale wie pan, wojna nie musi trwać długo. Jeśli uda się nam w to nie mieszać, skończy się za rok albo dwa. Może wcześniej. Kiedy tylko alianci się przekonają, że nie potrafią nas w to wciągnąć, zawrą możliwie najkorzystniejszą ugodę. Byliby szaleni, próbując czegokolwiek innego. No, komandorze, pańska wizyta sprawiła mi prawdziwą przyjemność. I, do diabła, nie ma sensu zastanawiać się, co dzisiejsze dzieci wymyślą. Prawda? Pan i ja wyrośliśmy w innym świecie. - To pewne. Następnego ranka Warren pokazał się w pokoju ojca punktualnie o wpół do siódmej. Niewiele mówiąc, za to trąc przekrwione i podkrążone oczy, wypił przyniesiony przez stewarda sok pomarańczowy i kawę. Nadal wiał ostry wiatr. Obaj rozpoczęli grę w swetrach. Pug wygrał trzy gemy pod rząd. Piłki Warrena padały bezładnie tu i tam. - Dobrze się bawiłeś wczoraj wieczorem? - zapytał komandor, gdy chłopak strzelił piłkę nad płot kortu, a wiatr zaniósł ją aż na dach pobliskiej willi. Warren roześmiał się, ściągnął sweter i wygrał następnych pięć gemów, odzyskawszy nagle swoją szybkość i smecze ze środka kortu. Ojciec miał mocne uderzenie i był dobrym graczem, ale musiał oszczędzać oddech. W pewnej chwili syn przepuścił łatwą wygraną i posłał piłkę tam, gdzie Victor Henry mógł ją odbić. - Do cholery, Warren, jeśli masz wygrywającą piłkę, to ją graj - wysapał Pug. - Wiatr ją poniósł, tato. - Wiatr, akurat! Teraz Pug zrzucił sweter, przejął kilka kolejnych smeczów syna i złapał drugi oddech. Wyszli na remis. - O rany! Muszę się już zmywać. Szkoła! - zawołał Warren, ocierając twarz ręcznikem. - Naprawdę zachowałeś formę, tato. - Bo w Berlinie dopisało nam szczęście i znaleźliśmy dom z kortem. Ale ty grałeś lepiej. Warren podszedł do siatki. Pot lał się z niego strumieniami, wzrok miał czysty, był pełen entuzjazmu i uszczęśliwiony. - Miałeś więcej snu. - Niezła dziewczyna z tej Janice. - Ma głowę na karku, tato. I mnóstwo wiadomości z historii. - Ojciec spojrzał na niego pytająco. Obaj wybuchnęli śmiechem. - Ależ tak jest naprawdę! Ona rzeczywiście dobrze zna historię. - O jakiej epoce dyskutowaliście zeszłej nocy? O wojnie stuletniej? - Warren parsknął śmiechem, wymachując rakietą. - Jej ojciec wyobraża sobie, że zrobi z ciebie handlarza drewnem. - Żartowniś. Odpływam w marcu i pewnie tyle z tego będzie. Drewniana tablica ogłoszeniowa przed budynkiem szkoły była prawie całkiem zasłonięta przez kłębiący się tłum hałaśliwych i podekscytowanych studentów. Warren rzucił tylko: - Przydziały! - i dał nurka między kolegów. Za chwilę jego ramię w białym swetrze triumfalnie ukazało się nad głowami: - Iiijuuu! Przez całą drogę do hotelu Warren nie posiadał się z radości: był w Piątej Eskadrze, a niektórym z najpilniejszych uczniów to się przecież nie udało. Musiał zrobić coś jak należy, pomimo tego nieszczęsnego poślizgu przy lądowaniu. Ojciec słuchał, uśmiechając się i kiwając głową. Wspominał ów dzień w Annopolis, gdy dowiedział się o swym pierwszym przydziale na pancernik. - W Waszyngtonie powiedziałeś matce, że to po prostu jeszcze jedna specjalizacja do zdobycia. Syn był przez krótką chwilę speszony, po czym się roześmiał: - Wtedy jeszcze nie latałem, tato. Nie ma niczego lepszego od latania.To trudno opowiedzieć, ale nie istnieje absolutnie nic ponad to. Nic. - Tak czy inaczej, obaj musimy się umyć. Lepiej się tutaj pożegnajmy. Stali w obskurnym kwadratowym hallu oficerskiego hotelu. Warren zerknął na zegarek. - Rzeczywiście, masz rację. Słuchaj, napisz do mnie z Berlina o Brinym, dobrze? Jak tylko się czegoś dowiesz. - Na pewno. - I nie martw się o Madeline, tato. Doskonale da sobie radę w Nowym Jorku. - Jeszcze nie zdecydowałem, czy pozwolę jej zostać w Nowym Jorku. - Oczywiście, wiem o tym. - Warren uśmiechnął się nieszczerze. Jasne było, że jest przekonany, iż ojciec już przegrał ten punkt. Uścisnęli sobie ręce. A potem Warren zrobił coś, co obu ich wprowadziło w zakłopotanie: objął ojca za ramiona. - Wszystko już mi się poplątało. Cholernie mi przykro, że odjeżdżasz, i jednocześnie nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy. - Tylko spokojnie - odrzekł Pug. - Dziewczyna jest świetna, ale do diabła z handlem drewnem. Marynarka potrzebuje oficerów. Paul Munson, z trudem przychodząc do siebie po całonocnym pijaństwie z paru starymi przyjaciółmi w sztabie Pensacoli, mało się odzywał, póki ich samolot nie zakończył wznoszenia i nie przeszedł do lotu poziomego na północny wschód, nad Georgią. - A nawiasem mówiąc - wrzasnął do mikrofonu, przekrzykując ryk silnika - jak się twemu chłopcu udało z przydziałem do eskadry? Pug podniósł w górę pięć palców. Munson klepnął go po ramieniu. - Fantastyczne. Mojego chłopaka wylano stąd w zeszłym roku. Ale ty masz jeszcze drugiego syna. Co z nim? - Oficer rezerwy marynarki. - O!? Można się spodziewać, że lada chwila dostanie powołanie. Myślisz, że też będzie lotnikiem? Victor Henry przypatrywał się przez okno zielonym polom i wijącej się brunatnej rzece daleko w dole. - Nigdy nie zgodzi się na tak ciężką pracę. 13 Z niemieckiego punktu widzenia inwazja na Polskę rozwijała się bardzo pomyślnie. Na mapach wojskowych strzałki i szpilki każdego dnia, ze wszystkich stron, zbliżały się do Warszawy i do Byrona Henry'ego. Przez całą Polskę maszerowały w pyle lub jechały na ciężarówkach, wozach i konno długie na całe mile kolumny Niemców w hełmach. Obok nich chrzęściły czołgi i działa pancerne lub stukotały na wagonach kolejowych. Wszystko to posuwało się powoli i mozolnie, ale ogólnie rzecz biorąc, w spokoju. Ta masowa zamiejska wycieczka - choć nie można jej było określić jako piknik, bo po drodze dziesięć tysięcy Niemców zostało zabitych - nie była ani trochę nieprzyjemna. Każdego dnia, posunąwszy się do przodu, niemieckie hordy posilały się na polach lub poboczach dróg, rozkładały się obozem pod gołym niebem, a jeśli padał deszcz - to pod namiotami; irytowały się na niewygody, ale równocześnie radowały dobrymi, prostymi sprawami: twardymi ćwiczeniami, świeżym powietrzem, jedzeniem, piciem, narzekaniem, żartami, koleżeństwem i słodkim snem. Oczywiście Polacy ciągle do nich strzelali. To było przewidziane. Niemcy odpowiadali ogniem, kładąc na polskie linie systematyczny ostrzał według koordynatów na mapie. Haubice buchały ogniem z przyjemnym rykiem i odrzutem, wszyscy uwijali się do siódmych potów, oficerowie wykrzykiwali rozkazy i słowa zachęty, trochę facetów zostało zabitych lub rannych, lecz większość pozostała nietknięta. Paliły się drzewa, waliły chaty wiejskie, po chwili strzelanina cichła, a inwazja posuwała się z trudem do przodu. Front był ruchomym narzędziem zdobycia politycznej przewagi; Niemcy narzucali Polakom własną wolę. Było to tak, jak z frontem atmosferycznym: linia burzowa była linią narzuconych gwałtem zmian. Ostry, niszczący szkwał toczył się przez zielony płaski krajobraz, zostawiając za sobą smugę zniszczenia. Ale pomimo to, nawet w strefie działań bojowych, na samej linii frontu, panował głównie spokój. Na każdą godzinę strzelaniny przypadało wiele godzin obozowania, naprawiania maszyn i mozolnego marszu wśród zielonych pól i spalonych wsi. Ale gdy ruchoma linia frontu przybrała kształt kręgu, zamykającego się wokół Warszawy, spokój się skończył. W miarę jak cel się zbliżał, ostrzał stawał się intensywniejszy, częstszy i bardziej skoncentrowany. Najeźdźcy należeli do nowej generacji Niemców, która nigdy dotąd nie stała twarzą w twarz z nieprzyjacielskimi pociskami, choć niektórzy oficerowie walczyli w poprzedniej wojnie. Na wszystkich odcinkach, skąd inwazja rozpoczynała atak rozmieszczono zaledwie parusetosobowe grupy przerażonych młodych Niemców, oczekujących, że zostaną zabici, gdy przekroczą granicę. Ale wspierało ich całe mrowie lepiej uzbrojonych młodzieńców, maszerując ku granicom Polski zgodnie z dokładnym harmonogramem, i świadomość tego była pocieszająca. Łamanie polskich szlabanów granicznych w szarym świetle wczesnego ranka, obezwładnianie paru strażników, maszerowanie po obcych drogach, dotychczas oglądanych tylko przez lornety - to dodawało animuszu. Lecz gdy polskie garnizony graniczne otworzyły ogień, Niemcy zatrzymywali się, wpadali w panikę, uciekali i grzęźli w ogólnym zamieszaniu. Na szczęście dla nich panika i zamieszanie były jeszcze większe po stronie polskiej, przy nakładającej się na nie niezdolności do działania bez chwili namysłu. Druga wojna światowa zaczęła się w stylu amatorskiego bałaganu. Jednakże Niemcy, niezależnie od tego, że każdy z nich mógł być przerażony, przynajmniej posuwali się zgodnie z planem. W kluczowych punktach mieli więcej armat, więcej amunicji i jaśniejszy pogląd, gdzie i kiedy strzelać. Faktem jest, że uzyskali przewagę. Jeśli dwóch ludzi stoi naprzeciw siebie przyjacielsko rozmawiając, a jeden z nich nagle uderzy drugiego pięścią w brzuch i kopnie w pachwinę, to nawet jeśli tamten pozbiera się i zacznie bronić, są wszelkie szanse, że zostanie ciężko pobity, bo temu pierwszemu udało się uzyskać przewagę poprzez zaskoczenie. Nie ma książki o sztuce wojennej, w której by nie podkreślano korzyści z zaskoczenia. Może się to nie wydawać całkiem obyczajne, ale sztuka wojenna nie zajmuje się moralnością. Być może, biorąc pod uwagę otwarte groźby i przygotowania niemieckie, Polacy nie powinni byli zostać zaskoczeni. Ale zostali. Prawdopodobnie ich polityczni przywódcy mieli nadzieję, że niemieckie pogróżki są bez pokrycia. Ich generałowie zapewne byli przekonani, że mają armie przygotowane. Każdy początek wojny to masa błędnych przewidywań. Hitlerowski plan podboju Polski. "Fall Weiss", zawierał dokładny scenariusz tego właśnie, co nastąpiło. Niemcy mieli dużo takich planów, jak "Fall Grün" - inwazji na Czechosłowację (którego nigdy nie musieli realizować) i "Fall Gelb" - ataku na Francję. Zakodowane kolorami generalne plany miażdżenia sąsiednich krajów, przygotowywane dużo wcześniej niż jakiekolwiek nieporozumienia z nimi, były współczesną militarną innowacją Niemców. Wszystkie kraje rozwinięte zaczęły naśladować tę doktrynę. Na przykład Stany Zjednoczone już w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku miały "Plan Pomarańczowy", dotyczący wojny z Japonią, i nawet "Plan Czerwony" - walki z Anglią. Ostatecznie jednak przystąpiły do wojny zgodnie z "Planem Tęcza Pięć". Historycy do tej pory sprzeczają się, i długo jeszcze będą się sprzeczać, na temat rodowodu niemieckiego Sztabu Generalnego, który zapoczątkował nowe zasady współżycia między ludźmi. Niektórzy badacze mówią, że to niemiecki geniusz wytworzył Sztab Generalny jako skutek poniżeń zaznanych od Napoleona. Inni utrzymują, że nizinny kraj z wielu wrogimi granicami na to, by przeżyć musi w epoce przemysłowej takie plany rozwijać. W każdym razie jest pewne, że Niemcy jako pierwsi opanowali przemysłowy sposób prowadzenia wojny i nauczyli tego inne narody, wojny totalnej, czyli przystosowania z góry kolei żelaznych, fabryk, nowoczesnych środków łączności i wciągnięcie całej ludności kraju w jeden, centralnie sterowany system stworzony dla zniszczenia sąsiadów - jeśli pojawi się taka potrzeba lub impuls. Ten system został dobrze wypróbowany podczas pierwszej wojny światowej, podczas której, geograficznie rzecz biorąc, Niemcy mieli znaczną przewagę. Gdy poprosili o rozejm, po czterech latach, podczas których umieli pobić na wielu frontach siły większe od własnych, wszędzie znajdowali się głęboko na terytorium nieprzyjaciela. Jedynie wielka ofensywa w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku zawiodła, a ich zasoby już się kończyły. A później, pomimo kapitulacji i wszystkich zmian politycznych kraju, nadal opracowywali swoje "plany". W dwadzieścia jeden lat później "Plan Biały" opłacił się w pełni, strachem paraliżując czterdziestomilionowy naród, z półtoramilionową lub nawet większą armią i zmuszając do podporządkowania się Niemcom. To zaś, zgodnie z twierdzeniem Napoleona, jest istotą wojny: tak zastraszyć nieprzyjaciela, by wykonywał twoją wolę. Niemieccy najeźdźcy w Polsce robili błędy, niekiedy załamywali się pod ogniem i uciekali, nie wykonywali rozkazów, odmawiali atakowania umocnionych pozycji, podawali fałszywe dane o swych sukcesach, by zaś usprawiedliwiać odwroty, składali przesadne raporty o sile ognia, na który się natknęli. Byli tylko zwykłymi młodymi ludźmi. Ale wśród nich znajdowali się dobrzy dowódcy i dzielni towarzysze broni, a Niemcy są narodem posłusznym i mającym silną wolę. Te same błędy popełniali także Polacy, ale po stronie Niemców była siła ognia, zaskoczenie, przewaga liczebna i "Fall Weiss". Dlatego inwazja rozwijała się pomyślnie. Wkrótce nowe kompanie czołgów - o słynnej później niemieckiej nazwie "panzer" - zaczęły ryzykować dalekie wypady na teren nieprzyjaciela, już poza linię frontu. Był to klasyczny głupi błąd militarny. Nieprzyjaciel odcina od tyłu jednostkę, która zapędziła się zbyt daleko od własnych linii, bierze ją w kleszcze i niszczy. W kilka lat później dokładnie w taki właśnie sposób postępowali Rosjanie i wtedy sława słynnych "panzer" zblakła. Ale teraz było to niespodzianką. W debiucie przeciwko przerażonemu, źle zorganizowanemu, mniejszemu i słabszemu wrogowi, w równinnym kraju, przy pięknej pogodzie, odnosiły błyskotliwe sukcesy. Posuwały się powoli, nie szybciej niż dziesięć czy piętnaście kilometrów na godzinę, bardziej podobne do pełznących szeregów żelaznych żuków niż do pędzących naprzód czerwonych strzałek na mapach w popularnych książkach i czasopismach. Ale w oczach polskich żołnierzy i cywilów wyglądały przerażająco. I rzeczywiście te zielone maszyny były wystarczająco morderczymi narzędziami, pełznąc wzdłuż dróg, wynurzając się z lasów na gotowe do żniwa pole, wyrzucając pociski wielkiego kalibru. Z jasnego wrześniowego nieba bezustannie nurkowały małe, niezgrabne, powolne samoloty, zwane "sztukasami", strzelając do żołnierzy, dzieci, zwierząt, kobiet i wszystkiego, co znalazło się na drodze powiększając rozlew krwi i okropny hałas. Czołgi i stukasy zabiły wielu Polaków i zmusiły przerażone ogromne masy do porzucenia bezcelowego, jak się wydawało, oporu. Tym właśnie był blitzkrieg, czyli wojna błyskawiczna. Zatrzymano ją pod Warszawą. Na ten fakt w owym czasie nie zwrócono dostatecznej uwagi. Niemcy zmuszeni byli do poddania miasta staromodnemu, napoleońskiemu bombardowaniu przez artylerię konną, zaś jednostki pancerne na resztkach benzyny i uszkodzone w wielkiej liczbie powlokły się do warsztatów. Zrobiły swoją robotę. Polskie armie zostały przecięte na małe i porażone lękiem drobne jednostki. Aliancka i amerykańska prasa bezustannie zamieszczała przerażające sprawozdania z blitzkriegu, "nowej formy prowadzenia wojny". Niemieckie jednostki pancerne osiągnęły Warszawę dziewiątego września. Niemiecki Wódz Naczelny zapisał w swym dzienniku bojowym, że wojna się skończyła. Wszystkie samoloty, którymi dysponowała Luftwaffe, robiły naloty na stolicę, nie napotykając żadnego oporu, a zrzuciwszy bomby, wracały do Niemiec po następne. Z Prus i Pomorza konie ciągnęły jeszcze więcej haubic, by otoczyć miasto i obłożyć je ogniem. A Radio Warszawa ciągle nadawało poloneza Szopena. Leslie Slote, stojący obecnie na czele zdziesiątkowanej obsady ambasady amerykańskiej w Warszawie, był zdolnym i niezwykle inteligentnym człowiekiem. Tyle tylko, że nie nadawał się do pełnienia obecnej funkcji, bo był tchórzem, chociaż nie sprawiał takiego wrażenia. Jeszcze w Yale zapisał się do drużyny lekkoatletycznej. Ten bowiem dowód męskości, który starannie wybrał wiedząc, że jest niezbędnym warunkiem, by otrzymać stypendium Rhodesa, poparty udziałem w redakcji pisma college'u, jego odznaką "Phi Beta Kappa" i pożytecznymi przyjaźniami z niektórymi profesorami, sprawił, że stypendium to samo mu wpadło w ręce. Stał się jednym z niewielu popularnych Amerykanów w Oxfordzie. W służbie zagranicznej oceniano go jako wyróżniającego się w swej grupie wiekowej. Dobrze zdając sobie sprawę z własnych ułomności, Leslie starannie unikał znalezienia się w sytuacji wymagającej odwagi fizycznej. Wiele myślał o tym swoim braku i stworzył nawet na ten temat teoryjkę sprowadzającą problem do nadopiekuńczości matki i paru wypadków w dzieciństwie. Teoria niczego nie zmieniła, ale pomagała mu w pogodzeniu się w myślach z własną słabością, jakby była nieszczęściem podobnym do utykania po chorobie Heinego i Medina, a nie klęską, mogącą zrujnować szacunek do siebie. Slote wysoko oceniał samego siebie, swoje zdolności i swoją przyszłość. Pech chciał, że znalazł się na placówce, gdzie cała jego gruntowna wiedza polityczna, dar przeprowadzania analiz, humor i znajomość obcych języków, nie na wiele się zdały w porównaniu z prostą zdolnością bycia odważnym. Tej nie posiadał. Ukrywanie tego braku kosztowało go wiele wysiłku, który ujawniał się jedynie roztargnieniem, nieustannymi bólami głowy, podrażnieniem i wybuchami śmiechu bez powodu. Gdy ambasador polecił pozostać mu na miejscu, jego reakcją był właśnie śmiech. Od pierwszej informacji, że Niemcy nadchodzą, a szczególnie od chwili, gdy na Warszawę spadły pierwsze bomby lotnicze, Leslie wpadł w najczarniejszą panikę, chciwie oczekując na wiadomość, że on i reszta Amerykanów mogą wyjechać. Kilka palców nosił zabandażowanych, bo obgryzł na nich paznokcie do żywego mięsa. I właśnie wtedy ambasador powiedział mu, że ma zostać w środku tego horroru! Wyrwał mu się po prostu ostry śmiech. Ambasador rzucił nań pytające spojrzenie, ale powstrzymał się od komentarza. Większość mieszkańców Warszawy, gdy tylko stwierdziła, że pierwsze bomby ich nie pobiły, reagowała spokojnie na naloty, przybrawszy postawę niefrasobliwej determinacji i stoicyzmu. Ale dla Slote'a było to nieustanne piekło. Ryk syren alarmowych prawie doszczętnie pozbawiał go zdolności myślenia. Wraz ze wszystkimi, a najczęściej pierwszy pędził do potężnie zbudowanej piwnicy pod ambasadą, by niezmiennie pozostawać tam aż do odwołania alarmu. W jakiś sposób pomagał mu fakt, że był tu obecnie kierownikiem. To, że opuścił swe mieszkanie i przeniósł się do ambasady, by tam pozostać, wyglądało na bardzo stosowne dawanie przykładu ścisłego podporządkowania się przepisom dotyczącym nalotów. Nikt więc nie mógł się domyślać jego męczarni. Świt siedemnastego września zastał go przy wielkim biurku, z dymiącą fajką w zaciśniętych zębach. Starannie przeredagowywał swój najbliższy telegram do Departamentu Stanu na temat sytuacji ambasady oraz coś około setki Amerykanów unieruchomionych w Warszawie. Starał się, by raport wyglądał należycie nagląco i poważnie, a jednocześnie wykreślał z niego wszystkie oznaki własnej histerii. Było to taniec na linie, tym bardziej, że na żaden z raportów nie dostał odpowiedzi. Nie wiedział więc, czy rządowi amerykańskiemu choć trochę znane są problemy jego obywateli w polskiej stolicy. - Wejść - odpowiedział na pukanie do drzwi. Wszedł Byron Henry i odezwał się ochrypłym głosem: - Na zewnątrz jest już jasny dzień. Czy mogę odsunąć zasłony? - Czy tam coś się dzieje? - Nic nadzwyczajnego. - No dobrze, więc wpuśćmy trochę światła - zaśmiał się Slote. Wspólnym wysiłkiem odsunęli ciężkie, czarne zasłony. Do środka wpadły blade promienie słońca, przecięte rysunkiem desek, którymi zabito okna na krzyż. - Co z wodą, Byron? - Przywiozłem. Przy rozsuniętych zasłonach słychać było odległe, tępe wystrzały niemieckiej artylerii. Slote wolałby, aby zasłony pozostały na swym miejscu jeszcze chwilę dłużej, odcinając go od dziennych odgłosów szarej, zrujnowanej, płonącej Warszawy. Spokój ciemnego pokoju, oświetlonego lampą na biurku, mógł być złudny, wywołując fałszywe wspomnienia lat studenckich. Ale Slote'a jakoś to pocieszało. Wyjrzał na ulicę. - Tyle dymu! Czy jest aż taka masa pożarów? - Ależ tak. Aż do świtu niebo wyglądało straszliwie. Nie widziałeś? Gdziekolwiek się spojrzało, całe czerwone i zasłonięte dymem. Dantejskie piekło. I te wielkie, pomarańczowe rakiety oświetlające, nieustannie zapalające się nad głową i powoli spływające w dół. Co za widok! Tam dalej, na Walewskiej, próbują ugasić dwa wielkie pożary łopatami i piaskiem. Problem wody daje im się najbardziej we znaki. - Powinni przyjąć wczorajszą niemiecką propozycję - rzekł Slote. - Przynajmniej zostałaby im połowa miasta. To nie ma przyszłości. Jak, na Boga, przywiozłeś wodę? Czy pomimo wszystko udało ci się znaleźć trochę benzyny? Byron potrząsnął głową, ziewnął i zwalił się na wielką, brązową, skórzaną kanapę. Sweter i spodnie miał pokryte pyłem ceglanym i sadzą, długie kędzierzawe włosy skołtunione, fioletowo podkrążone oczy płonęły stłumionym blaskiem. - Nawet najmniejszych szans. Od tej chwili możemy zapomnieć o ciężarówce. Widziałem motopompy unieruchomione pośrodku ulicy. W mieście benzyna się skończyła. Po prostu szukałem wszędzie, aż znalazłem wóz z koniem. Zajęło mi to większość nocy. - Uśmiechnął się do Slote'a. - Rząd Stanów Zjednoczonych jest mi winien sto siedemdziesiąt pięć dolarów. Najtrudniej było ściągnąć z ciężarówki zbiornik i załadować na wóz. Ale chłop, który mi go sprzedał, pomógł też w przeładunku. Tak było zastrzeżone w umowie. Mały, krępy typ z brodą, ale jaki silny, Jezu! - Oczywiście, zwrócimy ci koszty. Powiedz o tym Benowi. - Czy mogę się tu wyciągnąć na minutkę? - A nie chcesz śniadania? - Nie jestem pewien, czy będę miał dość energii, by coś ugryźć. Po prostu potrzeba mi z pół godziny. Tu jest spokojnie. W piwnicy dom wariatów. - Byron podniósł nogi i położył się na skórzane poduszki. W tej pozycji postać długa, wychudzona i brudna. - Koło Opery też już nie ma wody - powiedział, zamykając oczy. - Musiałem pojechać prosto do stacji filtrów. Koń jest powolny i z całą pewnością nie lubi ciągnąć żelaznego bojlera, pełnego chlupiącej wody. - Dziękuję, Byron. Bardzo nam pomogłeś. - Ja i Gunga Din. "Łatwo ci mówić o din'ie, gdy masz tu bezpieczną kwaterę" - mruknął pod nosem. - Gdzie Natalia? W szpitalu? - Bardzo możliwe. Byron zasnął. Nie obudził go nawet ostry dzwonek telefonu. Dzwoniono z ratusza. Prezydent Starzyński był w drodze do ambasady, by omówić nagłe wydarzenie niezwykłej wagi. Podniecony Slote zadzwonił do wartownika przy bramie, by przepuścił prezydenta. To musi być coś ważnego: dokumenty dla przejścia przez linię frontu dla cudzoziemców w Warszawie, a może natychmiastowa kapitulacja! Tylko kapitulacja miała sens. Przyszło mu na myśl, by obudzić Byrona i poprosić o opuszczenie pokoju, ale zdecydował, że zaczeka. Prezydent nie zjawi się natychmiast, a chłopak potrzebuje snu. W całej Warszawie brak wody stał się ogromnym problemem. W ambasadzie, gdzie znalazło schronienie siedemdziesiąt osób i wciąż przybywały nowe; problem ten stawał się, bądź mógł się stać alarmujący, a nawet wręcz katastrofalny. Ale od dnia, gdy zniszczono przewód wodociągu, wodę dostarczać zaczął Byron, choć nikt go o to nie prosił. Podczas gdy Slote wisiał przez cały dzień na telefonie, dzwoniąc dwadzieścia razy do ratusza z żądaniem natychmiastowej dostawy wody dla Amerykanów pod jego opieką i szybkiej naprawy wodociągu, Byron wyjechał dostawczym fordem ambasady i z piwnicy zbombardowanego domu wyciągnął niewielki, zardzewiały i dziurawy zbiornik. W jakiś sposób zdobył narzędzia do spawania, załatał go i teraz używał go jako prowizorycznej cysterny, w której przywoził wodę do ambasady. Trudno byłoby sobie wyobrazić, co by zrobili bez tego. Przewód wodociągu był nadal przerwany, a obecnie cała sieć była uszkodzona, toteż zarząd miejski nadążał z dostarczaniem wody cysternami jedynie do szpitali i motopomp straży pożarnej. Dzień po dniu, traktując to jako coś oczywistego, pod ostrzałem i nalotami, Byron dostarczał wodę, kpiąc z własnego przestrachu. Nie raz musiał dawać nura w kupę gruzu na gwizd nadlatującego pocisku z haubicy i często wracał jeszcze brudniejszy niż teraz. Slote nigdy nie słyszał takiego gwizdu, który wielu mu opisywało, i nie miał żadnej ochoty go usłyszeć. Wiedział, że Byron Henry mimo przeżywanych lęków doskonale się bawi podczas oblężenia. Taki stan ducha Slote uważał za głupszy od swojego i ani trochę godny podziwu. Własny strach był przynajmniej racjonalny. Natalia opowiedziała mu o uwadze Byrona, że dobrze się bawi. Slote zdecydował wtedy, że chłopak musi być neurotykiem, a jego przesadnie pogodna natura i łagodność to tylko maska. Ale to, że dowoził wodę, niewątpliwie było błogosławieństwem. W mniej widoczny sposób Slote był również wdzięczny Byronowi za to, że dotrzymuje towarzystwa Natalii, gdy ta nie przebywa w szpitalu. Była ona jedyną osobą w Warszawie, której przenikliwość mogłaby ujawnić to, co tak głęboko ukrywał: strach. Do tej chwili był pewien, że dziewczynie się to jeszcze nie udało. Dlatego po prostu, że nie była przy nim blisko. Jej obecność w Warszawie ciążąca mu jak kamień, wywoływała uczucie nienawiści. W tym stanie rzeczy wydawało mu się, że Natalia go dręczy, wywołując poczucie winy i niepokój o nią. Czemuż nie znikła z powierzchni ziemi? Ta czarnowłosa, uparta Żydówka wyzwalała w nim dzikie fizyczne pożądanie, ale żenić się z nią nie miał zamiaru. Mając łatwość w nawiązywaniu romansów, nigdy jeszcze nie natknął się na dziewczynę o tak żelaznej woli. Zerwała ich stosunki seksualne w Paryżu i nigdy nie pozwoliła ich odnowić; z tuzin razy mówiła mu, by dał jej spokój i zapomniał o niej. A to była jedyna rzecz, jakiej nie potrafił. Dlaczegóż więc, do diabła, narzuca mu się w tej złej godzinie, podczas takiej masakry, w mieście wstrząsanym wybuchami bomb i pocisków, gdzie objuczono go największą odpowiedzialnością w życiu i gdzie czuje się otumaniony i wykastrowany przez strach? Ze wszystkiego na świecie, może z wyjątkiem lęku przed zranieniem, bał się ujawnienia tego strachu przed Natalią. Postanowił, że jeśli uda im się ujść stąd z życiem, zbierze całą swą siłę woli i przetnie tę ciągnącą się bez końca sprawę. Chociaż dziewczyna potrafiła go rozpalić w mgnieniu oka, jest przecież niedopuszczalnie uparta i obca, totalnie nieprzydatna dla jego kariery i dla niego samego. A na dodatek musi być jeszcze wdzięczny temu brudnemu, drzemiącemu na kanapie chłopakowi za to, że trzyma ją z dala. Prezydent Starzyński wkrótce nadjechał w starej limuzynie. Był to krępy mężczyzna z wąsami, noszący pod pogniecionym czarnym garniturem zieloną kamizelkę z włóczki. Pantofle miał unurzane w glinie. Ten człowiek, stojący na czele ginącego miasta, którego przemówienia radiowe przyczyniały się bardziej niż cokolwiek innego do podtrzymywania ducha walki, był zarumieniony, podniecony, niemal szczęśliwy. Zapewne nie sypiał więcej niż dwie godziny na dobę. Całe brzemię kierowania Warszawą leżało na jego barkach. Wszyscy, którzy potrzebowali czegokolwiek, od korpusu dyplomatycznego aż po strażaków, pomijali nieudolną biurokrację miejską i zwracali się wprost do niego. A mimo to ten bohater dnia, będący równocześnie przedmiotem różnych złośliwych żartów, wyglądał świeżo i był pełen animuszu. Nowe, ciężkie bomby, zrzucane w ostatnich dniach przez niemieckie samoloty, nazwano "kapustą Starzyńskiego", a stalowe zapory przeciwczołgowe - "wykałaczkami Starzyńskiego". - Kto to jest? - spytał prezydent, wskazując grubym kciukiem kanapę. - Po prostu chłopiec. Martwy dla świata. Nie rozumie ani słowa po polsku. Mogę go wyprosić. - Mniejsza o to, mniejsza o to. - Starzyński machnął rękami i usiadł we wskazanym przez Slote'a fotelu. Złożył grube dłonie na kolanach i odetchnął głęboko. Rozejrzał się po wielkim, elegancko umeblowanym pokoju, przesunął palcem po błyszczącym blacie biurka. - A więc... Wygląda, że macie tu dobre warunki. Czy mogę coś dla pana zrobić? Czy wszyscy pańscy ludzie są zdrowi? - Wszystko w największym porządku. Nie posiadamy się z podziwu dla warszawiaków. - Tak? Stanęliśmy Niemcom kością w gardle, co? Zeszłej nocy odrzuciliśmy ich na północnym odcinku. A Radio Berlin mówi, że to już koniec. No to zobaczymy. - Prezydent aż zarumienił się z dumy. - Tego ranka nasze wojska były tylko o niecałe dwadzieścia kilometrów oddzielone od od połączenia się z garnizonem Modlina! A wtedy jeszcze pokażemy całemu światu! Znów będziemy mieli linię frontu, a nie oblężenie. - To wspaniałe nowiny, panie prezydencie. - Slote pogłaskał swą fajkę i starał się uśmiechnąć z radością, której wcale nie odczuwał. - Tak, ale inne nowiny nie są aż tak dobre. - Prezydent przerwał, spojrzał Slote'owi w oczy i powiedział dramatycznym tonem: - Rosjanie także wkroczyli do Polski. O świcie Związek Radziecki najechał nasz kraj. Przekraczają granicę milionowymi siłami. Tłumaczą się, że chcą uchronić swych współrodaków w Polsce przed Niemcami. To oczywiście bezczelne i obrzydliwe kłamstwo, ale Rosjanie zawsze są tacy sami. Zajęli już Tarnopol i Baranowicze, a Równe padnie lada godzina, jeśli już nie padło. Na wschodzie nie mamy wojsk. Wszystkie siły skierowaliśmy na zachód dla powstrzymania Niemców, w oczekiwaniu, że alianci ruszą do przodu. A teraz nadchodzą Rosjanie. Między granicą i Warszawą nie ma nic, co mogłoby się im przeciwstawić. Slote wybuchnął śmiechem. Starzyński spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. - O co chodzi? Nie wierzy mi pan? Mówię panu, że Rosjanie w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa zadali Polsce cios nożem w plecy. To historyczna zdrada. Mam tu posłanie do pańskiego prezydenta. - Wyciągnął z kieszeni papier, rozłożył go i trzepnął nim w biurko tuż przed nosem Slote'a. - Jeśli ma pan jakieś sugestie co do sformułowań, zostaną wzięte pod uwagę. Ale maksymalna szybkość jest dla nas teraz sprawą życia i śmierci. Slote ledwie był w stanie przełożyć w myśli na angielski polskie słowa, wydrukowane na szarym papierze z oficjalnym nagłówkiem. Myślał jedynie o tym, że radzieckie czołgi także zbliżają się do Warszawy. Widział ich pełznące maszyny i słowiańskie twarze. Może nadchodzą tylko po to, by zabrać swą część łupów łajdackiego przetargu, a nie więcej. Może zaczną się bić z Niemcami i Warszawa zmieni się w Armageddon (Armageddon - wielka, rozstrzygająca bitwa pomiędzy Chrystusem i wyzwolonym Szatanem.). A może podciągną słynną rosyjską artylerię i pomogą Niemcom zetrzeć stolicę Polski na proch dwa razy szybciej. Wiadomość wydała mu się prawdziwym końcem świata i nawet nie był świadom tego, że się zaśmiał. Dokument, na który patrzył, wirował mu przed oczami. Wreszcie udało mu się powiedzieć: - Rozumiem, że to nadzwyczajna sytuacja. - Sam się zdziwił, jakim sposobem zdobył się na tak gładki, oficjalny styl. - Ale posłanie od szefa miasta do szefa rządu jest czymś niezręcznym. Wystąpienie prezydenta Mościckiego, albo marszałka Rydza-Śmigłego, byłoby bardziej owocne. - Ależ, proszę pana, nasz rząd przekroczył granicę Rumunii. W tej chwili jest zapewne w areszcie domowym, a przed końcem tygodnia Niemcy wezmą ich za kark. Została tylko Warszawa, ale my się, nie boimy i walczymy nadal. Chcemy tylko wiedzieć, czego się spodziewać. Slote opanował się i przejrzał posłanie. Zwykła, patetyczna retoryka wezwań, podobna do tych, jakie Radio Warszawa kierowało w ostatnich tygodniach do Francji i Anglii. Zresztą i sposób mówienia Starzyńskiego był podobny do jego radiowych przemówień. - Nie jestem pewien, panie prezydencie, jak szybko będę w stanie to przekazać. W ostatnim czasie depesze via Sztokholm mają dwanaście i więcej godzin opóźnienia. - Gwarantuję panu natychmiastowe przekazanie. Przecież może to pan przesłać otwartym tekstem. Niech cały świat się dowie - zawołał prezydent, wymachując pięścią - że lud Warszawy walczy, mimo zdrady Rosjan, i że prosimy wielkiego prezydenta Stanów Zjednoczonych o jakieś słowo otuchy! Jeśli on przemówi, alianci posłuchają. Ruszą do ataku, nim będzie za późno. Niemców wciąż można rozgromić od tyłów. Wszystkie siły zgromadzili przecież w Polsce. W ciągu dwóch tygodni alianci mogą gładko dotrzeć do Berlina. Niech tylko prezydent przemówi, a wyruszą! - Postaramy się bardzo szybko to zaszyfrować, panie prezydencie. Sądzę, że tak będzie roztropniej. Za pół godziny będziemy gotowi do transmisji. Starzyński odpowiedział rzeczowym tonem: - Proszę zadzwonić do mego biura i załatwimy dla pana bezpośrednie połączenie foniczne ze Sztokholmem lub Bernem. - Wstał i rozejrzał się po gabinecie. - Oaza spokoju. Luftwaffe respektuje amerykańską flagę. Bardzo mądrze. Jak ten chłopiec głęboko zasnął! - Jest bardzo wyczerpany. Panie prezydencie, a co z ewakuacją obywateli państw neutralnych? Czy wczoraj rozmawiał pan o tym z Niemcami? - To nie był właściwy moment. Zgłosili się pod białą flagą, żądając kapitulacji. Generał Czuma nie przyjął ich listu, a niemieccy oficerowie nie chcieli dyskutować na żaden inny temat. Powiedzieli, że nas zetrą na proch! - Głos Starzyńskiego zabrzmiał tak, jak w jego wystąpieniach radiowych. - Dziś rano rozrzucili po całym mieście ulotki z tą samą groźbą. Ale gdzie są te "roje samolotów" i "huraganowy ogień artyleryjski", o którym mówią? Niemcy już rzucili przeciw nam wszystko, co mieli. Zostały im jeszcze tylko słowa. Robili wszystko najgorsze, co potrafili, przez dwa tygodnie, a przecież jeszcze jesteśmy i trwamy! Niech tylko prezydent Roosevelt zabierze głos, a cywilizowany świat znów ujrzy historyczne zwycięstwo nad Wisłą. - Uspokoił się i zniżył głos. - Wspomniałem o problemie obywateli neutralnych. Ich wysłannik oświadczył, że coś się da załatwić. - Starzyński chłodno spojrzał na Slote'a, a potem uśmiechnął się pod wąsem. - Nie oczekujemy, że musicie tu pozostać i podzielić nasz los. - Przecież pan wie, że mamy tutaj dziewiętnaście kobiet... - Ciężar protekcjonalnego uśmiechu prezydenta zmusił Slote'a do usprawiedliwienia. - Mężczyźni, kobiety, co za różnica? Jesteście przecież neutralni. - Starzyński wyciągnął dłoń. - Proszę przekazać posłanie. Później powtórzę je przez radio. Przez wzgląd na waszego wielkiego prezydenta, chcę mu dać czas na osobiste rozważenie odpowiedzi. Slote chwycił podaną rękę. - My, Amerykanie w Warszawie, jesteśmy do głębi przejęci postawą miasta, o tym mogę pana zapewnić. Nigdy tego nie zapomnimy, a wróciwszy do domu, opowiemy o tym. Starzyński wydawał się wzruszony. - Tak? Widzi pan, hitlerowcy nie są nadludźmi. Warszawa już to pokazała światu. Niektórzy Niemcy są osobiście przyzwoitymi ludźmi, ale jako naród to świnie. Zapewne wynika to z ich głębokiej niedojrzałości narodowej i poczucia niższości. Bardzo skomplikowane zagadnienie. Mają maszyny, koleje, fabryki, ale my się ich nie boimy. Wszystko, czego się domagamy, to możliwość kontynuowania walki. - Z całą pewnością przekażę to memu rządowi. - Potrzebujemy pomocy. Prosto stąd idę kopać rowy. - Starzyński pokazał swe zniszczone, poznaczone bąblami dłonie. Po wyjściu prezydenta Slote przez kilka minut pisał przy biurku, po czym wezwał szyfranta. - Byron, obudź się! - Potrząsnął chłopca za ramię, ubrudziwszy przy tym ręce ceglanym pyłem. - Dalej, wstawaj! Piekło się rozszalało. - Byron zwrócił na niego wpółotwarte mętne oczy. - Rosjanie nadchodzą. Bóg jeden wie, kiedy tu będą. Wkroczyli do Polski dziś rano. Idź i przyprowadź Natalię. Jednym zręcznym ruchem Byron zerwał się, w pełni obudzony. - Rosjanie? O, kurczę! To się zaczyna robić ciekawe. - Ciekawe?! Byron, posłuchaj, Warszawa prawdopodobnie będzie ziemią niczyją między armiami Niemiec i Rosji. Mogą rozbić miasto na atomy! Znajdź Natalię i powiedz jej, że ma tu wrócić i tutaj zostać. I tak praca w szpitalu strony wojującej jest cholernie ryzykowną sprawą, a teraz... - Slote podszedł do drzwi, w roztargnieniu przykładając rękę z fajką do głowy. - Co za położenie. I tyle do roboty. Byron ziewnął i wyprostował się. - Ale skąd ten pośpiech? Jak daleko stąd do granicy rosyjskiej, dwieście czy trzysta kilometrów? Przecież ich wojska w żadnym razie nie będą mogły dotrzeć do Warszawy przed upływem tygodnia. Slote roześmiał się. Nie przyszło mu do głowy, że Rosjanie potrzebują szeregu dni na przejście trzystu kilometrów, ale to była oczywista prawda. Wyjąwszy kapciuch i dla uspokojenia powoli nabijając fajkę, powiedział: - Oczywiście. Ale idzie o to, że ten rozwój wydarzeń wszystko zmienia. Zupełnie nie można przewidzieć, jaki następny ruch uczynią Niemcy czy Rosjanie. Może już dziś rozpoczną walki lotnicze nad Warszawą. A Niemcy mogą dać neutrałom pół godziny na pozbieranie się i opuszczenie miasta. - Oczywiście, postaram się ją przyprowadzić, ale znasz przecież Natalię. - Proszę, abyś powiedział jej, że wiadomość nie pochodzi ode mnie, ale jest to oficjalne zawiadomienie od rządu Stanów Zjednoczonych. - Slote, z ręką na klamce i głową pulsującą bólem, mówił przerywanym przez ściśnięte gardło głosem. - Nie możemy dłużej brać odpowiedzialności za bezpieczeństwo kogokolwiek poza murami tego budynku. Jeśli zostaniemy stąd wyprowadzeni pod białą flagą, a to się może zdarzyć w każdej chwili, i Natalii tu nie będzie, nie mogę opóźnić wyjścia nawet o pięć minut. Wyjdziemy, a ona będzie jedyną cudzoziemką, jaka zostanie w tym mieście. A jeśli jakimś cudem przeżyje bomby i nazistów, może o tym napisać książkę. Powiedz jej to, dobrze? - Zamknął drzwi z hukiem. Byron znał już dobrze drogę do szpitala. Biegła przez dzielnicę ostro ostrzeliwaną przez Niemców, wśród okopconych stosów gruzu. Pełna była kraterów po bombach, potrzaskanych rur kanalizacyjnych, poszarpanych kabli, zwalonych słupów telefonicznych, wyrwanych z korzeniami drzew i nie kończących się stosów potłuczonego szkła, rozbitych murów, drewna i gruzu. Na gruzach i w rozbitych domach bawiły się dzieci. Kobiety prały bieliznę na wolnym powietrzu lub gotowały coś nad blado płonącymi ogniskami z odłamków drewna. W jasnych promieniach słońca brygady robocze przekopywały zwalone domy, usuwały z jezdni splątane kłęby drutów, przerzucały szpadlami i spychały na bok gruzy. Choć Byron zdążył się już do tego przyzwyczaić, nadal uważał za niezwykłe, że prawie wszyscy byli w dobrych humorach i zachowywali się normalnie. Nie spotkał żadnego pogrzebu ani innych oznak śmierci. Dzieci, ze śmiechem wdrapywały się i skakały wśród resztek zniszczonych domów, zdawały się traktować wojnę jak zajmującą nowość. Szkoły były oczywiście nieczynne. Tu i ówdzie kobiety w czarnych chustkach siedziały z pochylonymi głowami na krzesłach lub kamieniach. Niektóre karmiły dzieci piersią. Wielu ludzi z obojętnym wyrazem twarzy włóczyło się wśród ruin i patrzyło przed siebie szeroko otwartymi oczyma albo grzebało gruzie, poszukując jakichś resztek swego dobytku. Nic się nie pali, lecz teren poznaczony był nierównomiernymi śladami zniszczeń. Jeden blok ulic mógł stać nietknięty, a sąsiadujący był ścięty do połowy, jakby samolot właśnie tu zrzucił cały ładunek bomb od razu. Na poszarpanych, przekrzywionych murach wisiały w powietrzu, jak teatralne dekoracje, przyczepione tam pokoje, odsłaniające we wzruszający sposób swe ściany, różnobarwnie wytapetowane lub malowane. Z jednego pokoju zwisał połamany fortepian. Byron przedostał się do szpitala przez hall wejściowy. Tu pryskał już zaskakująco optymistyczny nastrój Warszawy; widok napawał odrazą i litością. Ranni leżeli lub bezładnie tłoczyli się na marmurowej posadzce oczekując pomocy; większość w łachmanach, wszyscy brudni, bladozieloni, jęczący, płaczący lub zemdleni mężczyźni i kobiety. Polacy i Żydzi, usmarowani krwią, w podartych ubraniach, z rozszarpanymi twarzami, z ranami na rękach i nogach, a niekiedy z odstrzeloną kończyną, z której wyglądała przerażająca, biała kość. W wielkim przedpokoju osobno zgromadzono dzieci i rozlegał się stamtąd smutny chór jęków i zawodzeń, przerywany niekiedy niestosownym śmiechem. Byron śpiesznie przeszedł przez otwarte drzwi po kamiennych schodach na dół, do obszernej sutereny, o wiele cieplejszej od parteru. Smród kopcących piecyków był jeszcze silniejszy niż woń lekarstw. - Czy on zwariował?! - krzyknęła Natalia. - Jak mogę ich opuścić? Właśnie zaczęłam dyżur. Popatrz! - Szerokim gestem ręki objęła całe wnętrze. Na zestawionych łóżkach leżały kobiety, jęcząc lub krzycząc po polsku. Inne siedziały stłoczone żałośnie na łóżkach i niskich stołkach, podając noworodkom wielkie, białe piersi z brązowymi sutkami. Trzech bladych i spoconych lekarzy krążyło od łóżka do łóżka. Przebiegały pielęgniarki; jedne, jak Natalia, w okrwawionych białych fartuchach, inne w szarych habitach zakonnych. - Jest nas tu na dole pięć, a kobiet tego ranka naliczyliśmy osiemdziesiąt dwie! To teraz jedyna sala porodowa w Warszawie, odkąd Niemcy zeszłej nocy zbombardowali szpital świętej Katarzyny. Mówiono, że był to przerażający widok; kobiety w ciąży biegały w płonących ubraniach, paliły się noworodki... - Chodzi o to, Natalio, że z nadejściem Rosjan... - Już to słyszałam! Oni są setki mil stąd, prawda? Idź sobie, Briny, mam robotę. Przygarbiony doktor z wielkim nosem, kwadratową rudą brodą i smutnymi, zgaszonymi oczami przechodził tuż obok nich. Zapytał Natalię po niemiecku, o co chodzi. Powiedziała mu. - Idź, oczywiście idź - powiedział głosem zdradzającym skrajne wyczerpanie. - Nie rób głupstw, musisz wyjechać ze wszystkimi Amerykanami. Jeśli ambasada przysyła po ciebie, musisz słuchać. - Och, ambasada! Nikt nie twierdzi, że wyjeżdżamy natychmiast. Ten młody człowiek może w razie potrzeby znaleźć mnie w ciągu pięciu minut. - Nie, nie, tak nie możesz ryzykować. Nie jesteś Polką i nikt nie oczekuje, że będziesz narażała życie. A jesteś przecież Żydówką, jesteś Żydówką... - Doktor podniósł rękę i zdjął z głowy Natalii biały czepek. Na jej ramiona opadły włosy gęste, ciemne, kręcone. - Musisz wracać do siebie. Po twarzy Natalii pociekły łzy. - Kobieta z bliźniakami ma krwotok. Czy już pan ją widział? I dziecko z chorą nóżką... - zrobiła nerwowy gest w stronę najbliższego łóżka. - Są na dzisiejszej liście. Natychmiast idź do ambasady. Dziękuję ci. Bardzo nam pomogłaś. Życzę bezpiecznej podróży. - Odszedł powłócząc nogami. Zwróciła się do Byrona. - Leslie Slote to samolubny łotr. Chce tylko, żebym nie obciążała jego sumienia. Jeden kłopot mniej. - Nagle uniosła spódnicę do bioder. Gest ten przejął Byrona lekkim dreszczem zdumienia, choć prawdę powiedziawszy grube, szare majtki, sięgające jej do kolan, były znacznie mniej pobudzające zmysłowo niż biała spódniczka. Domyślił się, że te makabryczne majtki dostała od zakonnic. - Trzymaj - powiedziała, wyciągając z majtek gruby portfel i opuściła spódniczkę. - Wracam do tej cholernej ambasady. Ale chciałabym, żebyś na wszelki wypadek znalazł Berela i oddał mu to. To są wszystkie moje amerykańskie pieniądze. Zrobisz to dla mnie? - Oczywiście. - Powiedz mi, Briny, czy nadal dobrze się bawisz? Rozejrzał się po przepełnionej, hałaśliwej i śmierdzącej sali szpitalnej, gdzie polskie kobiety bezradnie niosły nowe życie miastu, które Niemcy chcieli uśmiercić. Konająca Warszawa dawała im, leżącym w bólach porodowych, najlepszą opiekę, na jaką jeszcze ją było stać. - Lepiej niż w beczce śmiechu. Uważaj w drodze do ambasady, dobrze? Na Francuskiej pali się wielki kościół i ulica jest odcięta. Obejdź dookoła przy muzeum. - Dobrze. Berel pewno będzie w tym szarym budynku, no wiesz, tam gdzie jest gmina żydowska. Działa w komitecie aprowizacyjnym czy czymś takim. - Sądzę, że go znajdę. Ze szpitala Byron wyszedł tylną uliczką, gdzie dwóch mężczyzn ładowało zmarłych w szpitalu na dwukołowy wózek zupełnie podobny do tego, który kupił do wożenia wody. Ciała leżały na jezdni. Jeden z ludzi, ubrany w ceratowy pokrwawiony fartuch, brał zwłoki w ramiona i podawał drugiemu, ten zaś układał je na wózku. Wielkie, sztywne, budzące dreszcz z otwartymi ustami i nieruchomymi oczami, jak martwe ryby na targu. Mężczyzna wrzucił na wózek lekkie ciało starej, chudej kobiety, której szare włosy łonowe prześwitywały przez okrywającą ją różową szmatę. Śpiesząc aleją Marszałka Piłsudskiego do dzielnicy żydowskiej, Byron usłyszał grzmot ciężkich armat i bliskie wybuchy wśród budynków. Wymruczał swe zwykłe przekleństwa pod adresem Niemców. Po ucieczce z florenckiego uniwersytetu spędził tydzień w Niemczech. Mieszkańcy tego kraju wydali mu się dziwni, choć nie bardziej niż Włosi; cudzoziemcy, ale dość ludzcy, nie pozbawieni hałaśliwego poczucia humoru i o bardzo dobrych manierach. A przecież ci ludzie byli teraz tutaj, okrążając stolicę Polski, bijąc w nią lecącą z powietrza stalą i materiałami wybuchowymi, niszcząc wodociągi, zabijając dzieci i zmieniając żywych ludzi w sztywne szczątki ze szklistymi oczami, nadające się jedynie do wywiezienia i zagrzebania. Bardziej zdumiewającego pogwałcenia wszelkich ludzkich norm nie można już było wymyślić. To, że nazwano je "wojną", nie czyniło postępowania Niemców bardziej zrozumiałym. A jednak ta dziwaczna i straszliwa sytuacja, w jakiej znalazł się Byron, była o wiele barwniejsza i bardziej ciekawa, niż pamiętany przez niego "pokój". Dostarczanie wody do ambasady amerykańskiej dało mu większe zadowolenie niż wszystko inne, co dotychczas robił w życiu. Kochał to zajęcie. Chętnie dałby się zabić podczas takiej pracy, ale okazało się, że ma na to za wiele szczęścia. To go zupełnie zaskoczyło. Większość mieszkańców Warszawy nadal była żywa, nie odniosła żadnych ran i nadal zajmowała się swymi sprawami. Miasto nie było zniszczone ani w całości, ani nawet w połowie. Dążąc w stronę Nalewek, chłopak przechodził przez wiele kwartałów szarych, dwupiętrowych budynków, stojących bez śladu zniszczenia, cichych i spokojnych. Wyglądały tak samo jak przed niemieckim atakiem. Lecz w samej dzielnicy żydowskiej nie pozostał ani jeden nie uszkodzony blok. Wszędzie stały jedynie dymiące ruiny. Było oczywiste, że Niemcy skierowali na tę właśnie dzielnicę szczególnie gęsty deszcz pocisków i bomb. Nie miało to wielkiego sensu, bo warszawscy Żydzi nie mogli wymusić kapitulacji miasta. Podobna lawina ognia i stali, skierowana nie na Żydów, lecz na elektrownie, filtry, środki transportu czy mosty, mogła złamać miasto o wiele szybciej. Bombardowanie Nalewek przez potężną armię było irracjonalnym marnotrawieniem środków na nie uzbrojonych biedaków. Napisy Juden verboten, które Byron widział na ławkach parkowych w Niemczech, zdawały się zbyt dziwaczne, by były prawdziwe. Dopiero bombardowanie Nalewek uświadomiło mu, że Niemcy w swym szaleństwie naprawdę chcą wymordować tych ludzi. Ulice tarasowały wypalone, przewrócone tramwaje i wzdęte trupy końskie, otoczone chmarami tłustych czarnych much, które od czasu do czasu lepkim rojem przysiadały na rękach i twarzy Byrona. Były też martwe psy i koty, masy zdechłych szczurów walały się w rynsztokach. Chłopak dostrzegł tylko jedno ciało człowieka: skulonego w bramie starca. Już dawniej zauważył, jak szybko Żydzi usuwają swych zmarłych i z jakim szacunkiem traktują nieboszczyków, okrywając naładowane wozy prześcieradłem i towarzysząc im w milczących, żałobnych konduktach na ulicy. Ale pomimo rozbitych domów, nieustannych pożarów, dymu, gruzów, dzielnica nadal tętniła życiem. Na rogu, przed zrujnowaną szkołą, siedzieli na chodniku chłopcy w czarnych myckach, otoczywszy brodatego nauczyciela. Monotonnymi głosami wyśpiewywali teksty z ogromnych ksiąg, niewiele mniejszych od niektórych z uczniów. Kioski uliczne nadal były obwieszone tuzinami gazet i czasopism, drukowanych grubymi literami alfabetu hebrajskiego. W jednym z domów ktoś ćwiczył na skrzypcach. Handlarze zwiędłych jarzyn i nadgniłych, pomarszczonych owoców, konserw i starych ubrań, stali wzdłuż chodników lub popychali skrzypiące ręczne wózki wśród tłumu przechodniów. Brygady robocze usuwały gruz zbombardowanych domów z jezdni i trotuarów. Do tej pracy stawało mnóstwo ludzi. Byrona to zdziwiło, bo w ostatnich tygodniach miał wrażenie, że całą Warszawę zalewa fala żydowskich mężczyzn i chłopców, kopiących okopy, naprawiających wodociągi, gaszących pożary. Być może - pomyślał - wyglądało tak dlatego, że Żydzi wyróżniali się wyglądem i jeden zgarbiony siwowłosy starzec w jarmułce i kaftanie, wymachujący szpadlem w okopie, robił wrażenie, jakby cała grupa składała się z Żydów. Ale i tak zdawało się, że kręcą się wszędzie. W budynku gminy Byron nie zastał Berela Jastrowa. Włócząc się przez zatłoczone, ciemne, obskurne korytarze, oświetlone tylko migotliwym światłem grubych świec, natknął się na człowieka, którego kiedyś widział rozmawiającego z Berelem: małego, eleganckiego, brodatego Żyda ze szklanym okiem. Przy pomocy mieszaniny jidysz i niemieckiego, mężczyźnie udało się powiedzieć, że Berel jest na inspekcji gminnych kuchni. Byron wyruszył na poszukiwania i wreszcie dopadł go w ogromnej romańskiej synagodze z szarego kamienia. Stała nie uszkodzona, z wyjątkiem złamanej kamiennej gwiazdy Dawida w okrągłym, pozbawionym szyb oknie. Jastrow stał w niskim, gorącym przedsionku, wśród stojących w kolejce ludzi. Czekali na perkoczący w kotłach o silnym zapachu gulasz, który nakładały spocone kobiety w chustkach na głowach. - Rosjanie! - Berel pogłaskał brodę. - To pewne? - Wasz burmistrz przyszedł do ambasady z tą właśnie nowiną. - Wyjdźmy na zewnątrz. Rozmówili się na ulicy, daleko od ogonka po posiłek. Nędznie odziani ludzie z kolejki wpatrywali się w nich, nawet starali się podsłuchać rozmowę, przykładając stulone dłonie do uszu. - Muszę zawiadomić o tym gminę - oświadczył Berel. To może być dobra nowina. Kto wie? Może dwaj bandyci poprzerzynają sobie gardła? Takie rzeczy się zdarzały. Rosjanie mogą być wysłannikami Boga. Co też ty mi podsuwasz? - Stary Żyd był kompletnie zaskoczony, gdy Byron podał mu portfel Natalii. - Ależ co ona sobie myśli? - powiedział. - Ja mam pieniądze. Mam dolary. To ona może ich potrzebować. Jeszcze się nie wydostała z Warszawy. Byron speszył się. Wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Berel może się obrazić, ale teraz jego reakcja była zrozumiała. Powiedział więc, że Amerykanie wkrótce opuszczą Warszawę pod białą flagą. - Aha. Więc nie zobaczymy się więcej z tobą, ani z Natalią? - Raczej nie. - Aha. Jeśli więc Niemcy pozwolą wszystkim Amerykanom na wspólne wyjście, Natalia będzie bezpieczna. Mówiła mi, że w amerykańskich paszportach nie podaje się religii. Powiedz jej, że dziękuję za pieniądze i że przekażę je na fundusz aprowizacyjny. Powiedz jej... Vorsicht! - Pocisk artyleryjski gwizdnął w powietrzu i wybuchł niedaleko, aż Byrona zabolały uszy. Żyd mówił z pośpiechem: - A więc, znowu się zaczyna w tej dzielnicy. Niemcy mają swój system ostrzału. Wczoraj był Jom Kippur i przez cały dzień spadały na nas granaty, nie ustając nawet na chwilę. Aha, czy zobaczysz się z Arełe? - Byron spojrzał na Berela, zupełnie nie rozumiejąc o czym mówi. Dostrzegł tylko pobłażliwy uśmiech. - Doktor Aaron Jastrow - wyjaśnił Berel, naśladując angielską wymowę. - Myślę, że tak. - To powiedz mu: Lekh lekha. Potrafisz zapamiętać? To dwa proste hebrajskie słowa. Lekh lekha. - Lekh lekha - powtórzył Byron. - Bardzo dobrze. Szybko się uczysz hebrajskiego. - Co to znaczy? - Uciekaj. - Berel wyciągnął pomiętą wizytówkę i podał Byronowi. - Zrobisz mi jeszcze jedną grzeczność? To jest importer w New Jersey. Przysłał mi w sierpniu przekaz bankowy na dużą partię grzybów. Nadszedł za późno. Zniszczyłem przekaz, więc nie ma sprawy, ale... Z czego się śmiejesz? - Tyle masz zmartwień tutaj, a przecież pomyślałeś o nim. Berel wzruszył ramionami. - To mój interes. Niemcy albo wejdą, albo nie wejdą. W końcu to ludzie, a nie lwy i tygrysy. Zabiorą nasze pieniądze. Nadejdą bardzo złe czasy, ale wojny zawsze kiedyś się kończą. A jeśli wejdą Rosjanie, to też wezmą nasze pieniądze. A więc - wyciągnął rękę do chłopca - niech cię Bóg błogosławi i... Byron usłyszał odgłos nadlatującego granatu, bliski furkot i gwizd. Pocisk uderzył w dach synagogi. Ogłuszająca eksplozja rozległa się w jakieś dwie sekundy później, pozostawiwszy im obu czas na rzucenie się na ziemię i zasłonięcie uszu rękami. Dziwnym trafem pocisk nie zdmuchnął fasady, dzięki czemu uratowali się ludzie w kolejce. W powietrzu przeleciały kawałki dachu, spadając jak grzechoczący deszcz na ulicę i pobliskie domy. A później, gdy wstawali, ujrzeli, jak cała fasada synagogi osuwa się w dół jak spadająca kurtyna, rozpadając się w locie ze straszliwym łoskotem. Ale ludzie z kolejki byli już poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Biały pył wzbił się kłębami. Wiatr szybko rozpędzał tę chmurę i poprzez jej resztki Byron dostrzegł marmurowe kolumny i rzeźbione w drewnie drzwi ołtarza na przeciwległej ścianie, nietknięte i wyglądające obnażone i nie na miejscu w stłumionym przez dym słońcu. Berel uderzył go po ramieniu. - Idź już, idź! Nie zatrzymuj się. Idź natychmiast. Ja zostanę pomagać. Starzy i młodzi Żydzi już przeszukiwali po omacku nową ruinę, wśród której tu i ówdzie tliły się małe płomyki. Niewiele wiedząc o judaizmie, Byron zrozumiał przecież, że chcą uratować zwoje Tory. - Zgoda. Wracam więc do Natalii. - Dobrze. Dziękuję ci za wszystko, dziękuję. Bezpiecznej podróży dla was obojga. Byron ruszył truchtem. Widok świętej arki, odkrytej w słońcu, zrobił na nim tak potężne wrażenie, jak dźwięk wielkiej muzyki. Biegnąc przez żydowską dzielnicę Warszawy, patrzył na szeregi zburzonych, szarych i brązowych domów; brukowane kocimi łbami ulice i wysypane szutrem zaułki; nędzne podwórka i budy z rozwieszoną do suszenia bielizną; tłumy zdyscyplinowanych brodatych Żydów w szerokich kapeluszach; wesołe, czarnookie dzieci, bawiące się pod bombami; śmiertelnie zmęczonych przekupniów ulicznych z wózkami i koszami; kioski pełne gazet, czasopism, broszur i książek w papierowych oprawach; przeglądające przez dym słońce; wywrócone tramwaje, martwe konie. Wszystkie te obrazy zapamiętał, jak gdyby był malarzem, na zawsze i w najdrobniejszych szczegółach. Wielka grupa nadlatujących w łamanym szyku niemieckich samolotów ani go nie zdziwiła, ani nie przestraszyła. Taki widok stał się pospolity. Przyspieszył jedynie nieco swój bieg w kierunku ambasady. Naokoło ludzie spoglądali w niebo i schodzili do schronów. W pierwszej fali nadleciały stukasy, nurkując i zionąc czarnym dymem. Rozległ się poirytowany warkot nielicznych, rozstawionych na dachach polskich karabinów maszynowych. Jeden z samolotów zanurkował nad ulicą, którą biegł Byron. Chłopak skoczył do bramy. Usłyszał stuk pocisków po bruku i głośne gwizdy rykoszetów. Zobaczył odlatujący świecą samolot i znów pobiegł przed siebie, mamrocząc nieprzyzwoite uwagi pod adresem Niemców. Stopniowo wyrobiło się w nim poczucie bezkarności wobec wszystkiego, co Niemcy mogliby uczynić. W jego oczach byli tylko godnymi pogardy, partackimi rzeźnikami. Był pewien, że w najbliższym czasie Stany Zjednoczone powstaną w słusznym gniewie, przekroczą Atlantyk i zbiją Niemców do nieprzytomności, jeśli naprawdę okaże się, że Brytyjczycy i Francuzi są zbyt zdegenerowani albo zbyt przerażeni, by ich było na to stać. Sądził, że wydarzenia, których jest świadkiem, opisywane są przez amerykańską prasę pod gigantycznymi nagłówkami. Do głowy mu nawet nie przyszło, że działania wojenne w Polsce, których rezultat był łatwy do przewidzenia, zostały już w prasie amerykańskiej zepchnięte na ostatnie stronice, że ludzie nie interesują się nawet rzekomą "wielką debatą" w Senacie na temat rewizji Ustawy o Neutralności, ponieważ w pierwszej lidze baseballowej zaczął się ostry wyścig o przodownictwo. Bez tchu dał susa w bramę ambasady. Wartownik zasalutował mu z przyjacielskim uśmiechem. Wewnątrz, w wielkiej mrocznej jadalni, przy oświetlonych lampami naftowymi stołach siedziało przy obiedzie około pięćdziesięciu hałaśliwych Amerykanów, których w Warszawie zaskoczyła wojna. Przy politurowanym stole ambasadora zajmował miejsce Slote, Natalia, mały śniady człowiek nazwiskiem Mark Hartley i jeszcze kilka osób. Dysząc od długiego biegu, Byron opowiedział dziewczynie o spotkaniu z Berelem. Nie wspomniał ani słowem o zniszczeniu synagogi. - Dziękuję, Briny! Niech ich Bóg strzeże. Siadaj i zjedz coś. Jakimś cudem mamy wspaniałe, panierowane kotlety cielęce. - Czy szedłeś tutaj po ulicach podczas tego nalotu? - spytał Slote. - Jemu brak piątej klepki - oświadczyła Natalia, patrząc czule na Byrona. - Byronowi nic nie brakuje - orzekł Hartley. Był czwartym do brydża z Natalią, Byronem i Slote'em, gdy musieli spędzać długie noce w piwnicy. Mark Hartley nazywał się kiedyś Marvin Horowitz i często żartował z obecnej zmiany. Był nowojorczykiem i zajmował się importem. Byron zajął miejsce koło Natalii i nałożył sobie kotlet. Smakował jak dziwnie kleista dziczyzna, ale po tygodniu żywienia się kiełbasą i szprotami w puszkach wydawał się doskonały, a chłopak był zagłodzony. Pochłonął go i wziął następny. Slote uśmiechnął się do niego i z zadowoleniem ogarnął wzrokiem Amerykanów, wesoło konsumujących obiad. - A propos, czy ktokolwiek z tu obecnych ma zastrzeżenia co do jedzenia koniny? - Ja na pewno - powiedziała Natalia. - O, to wielka szkoda. Właśnie ją zjadłaś. Natalia zadławiła się, zakrywając usta serwetką. - Boże mój! Koń! Chyba cię zabiję. Czemuś mnie nie ostrzegł? - Potrzebujesz czegoś pożywnego. Wszyscy potrzebujemy. Nie można przewidzieć, co się z nami stanie. Miałem okazję, by to kupić i kupiłem. Jadłaś na obiad przedstawiciela jednej ze słynnych hodowli polskich. Wczoraj burmistrz kazał zarżnąć tysiące takich sztuk. Mieliśmy szczęście, że nam się też dostało. Mark wziął z półmiska drugi kotlet. - Mark! Jak możesz? Konia?! - zgorszyła się Natalia. Wzruszył ramionami. - Jeść musimy. W koszernych restauracjach jadałem już gorsze mięso. - No, ja nie twierdzę, że jestem religijna, ale koninę wykluczam. Już prędzej bym zjadła psa. Byron odepchnął talerz. Świadomość ciężaru koniny w żołądku, jej słodkawy smak w ustach, zapamiętany zapach martwych, pokrytych rojami much szkap na żydowskich ulicach, wszystko to w jego umyśle stopiło się w jedno: wojnę. 14 W cztery dni później wczesnym rankiem Natalia wbiegła do ogrodu ambasady z rozwianym włosem, wpadając na Byrona, który palił tam książeczki paszportowe i wnioski wizowe. W ambasadzie były setki tych brązowych książeczek. Paliły się wolno, bardzo przy tym kopcąc. W niemieckich rękach mogły posłużyć do szmuglowania szpiegów i sabotażystów do Stanów Zjednoczonych. Na liście do spalenia były także całe sterty wniosków wizowych, gdyż na ich podstawie można było zidentyfikować Żydów. Byron przestał już przeglądać akta w poszukiwaniu amerykańskich banknotów, często przyczepionych do wniosków. Jego zadanie polegało na obróceniu wszystkiego w popiół tak szybko, jak potrafi. Palił więc także pieniądze i nic go to nie obchodziło. - Chodź ze mną. Szybko! - zawołała Natalia, radośnie podniecona. - Dokąd? - Nie pytaj, chodź. Przed bramą wejściową, w czarnej limuzynie z kierowcą, siedział Slote obok zażywnego, różowego, siwowłosego mężczyzny. - Cześć, Byron! - odezwał się Slote zadziwiająco wesołym głosem. - To jest szwedzki ambasador. Ojciec Byrona jest naszym attache morskim w Berlinie, ekscelencjo. Czy nie sądzi pan, że dobrze byłoby zabrać go z nami? Ambasador potarł potężny nos małą, wypielęgnowaną rączką i przyjrzał się chłopcu uważnie. - Jak najbardziej. Tak, oczywiście. I może będzie mógł robić notatki. - Tak właśnie myślałem. Wskakuj, Byron. Nawet transfuzja krwi nie mogłaby bardziej zmienić Slote'a. Jeszcze przed godziną zachowywał się jak co dzień: włóczył się po ambasadzie z ponurą miną, zażywał lekarstwa, odpowiadał na pytania krótko i nieuprzejmie. Poza tym całe godziny spędzał w gabinecie, zamykając się na klucz. Od chwili, gdy na sąsiadujący z ambasadą budynek spadła bomba, zabijając dziesięciu Polaków, Slote stał się poszarzałym, zgorzkniałym, przygarbionym człowiekiem. Byron doszedł do wniosku, że to zapewne poczucie odpowiedzialności tak wyczerpuje charge d'affaires. Ale w tej chwili Slote miał zaróżowioną cerę, błyszczące oczy, i nawet dym z jego fajki wyglądał wesoło. Gdy Byron wsiadł na tylne siedzenie, Natalia zwróciła się do ambasadora: - Czy ja też mogę się zabrać? Byron i ja podróżujemy razem. Slote z grymasem niechęci pokręcił głową. Szwed obejrzał dziewczynę od stóp do głów z męskim zainteresowaniem. Natalia wyglądała okropnie, wyciągnąwszy w pośpiechu z walizki co jej wpadło w ręce: zieloną jedwabną sukienkę i stary różowy sweter; połączenie takie dało efekt wyjątkowo wulgarny i wyzywający. - Ależ, droga pani, czy nie będzie się pani bała? - Czego? - Odgłosów armat. Jedziemy obejrzeć drogę wyjścia z dokumentem na przejście linii frontu. - Ambasador mówił powoli, z niemal doskonałym akcentem brytyjskim. Jego różowa rączka, spoczywająca na otwartym oknie samochodu, była wymanikiurowana do połysku, nawet mimo oblężenia. - Możemy znaleźć się raczej dość blisko frontu. - Słyszałam już armaty. Ambasador uśmiechnął się do Byrona. - A więc cóż, mamy zabrać pana przyjaciółkę? - Mówiąc to posunął się, robiąc jej miejsce. Slote milczał, gryząc ze złością ustnik fajki. Jazda zygzakami w kierunku rzeki była nieprzyjemna. Przez ostatnie cztery dni Warszawa waliła się w gruzy. Silny wiatr rozgonił dymy i jasne światło pięknego poranka nadawało ulicom pozornie spokojny wygląd. Jednakże wszędzie widać było zgruchotane budynki. Z tysięcy okien wypadły szyby i zastąpiono je jasnożółtą dyktą. Warszawa stała się miastem rozwalonych murów, dymu i żółtych łat. Chodniki i rynsztoki były porozbijane i pełne lejów, a na głównych skrzyżowaniach stały przeciwczołgowe zapory i barykady. Patrzący spode łba, zdenerwowani żołnierze zatrzymywali na takich skrzyżowaniach samochód dyplomatyczny, trzymając palec na spuście pistoletu maszynowego. W polu widzenia nie było niemal nikogo innego. Z daleka dobiegały odgłosy wystrzałów i wybuchów armatnich. Za każdym razem, gdy żołnierz opuszczał broń i gestem nakazywał dalszą jazdę, Slote wybuchał gwałtownym śmiechem. Gdy dojechali do kamiennego mostu na Wiśle, zatłoczonego wozami, rowerami i ciężarówkami, odezwał się: - Zupełnie niewiarygodne, że to jeszcze w ogóle stoi. Przecież Niemcy bombardują go od dwóch tygodni. - A, bo widzi pan, nie potrafią tak niszczyć wszystkiego, jak by to chcieli nam wmówić. Ani nie są tak dokładni - powiedział ambasador. Samochód przejechał mostem nad szeroką, szarą rzeką, spokojnie płynącą między Warszawą a Pragą, jej wschodnim przedmieściem, pełnym niskich domów i zielonych lasków. Z tej odległości widok Warszawy był zaskakujący: wielka metropolia z szerokimi alejami, barokowymi kopułami kościołów, wysokimi kominami fabrycznymi i wzbijającymi się w niebo kolumnami czarnych dymów. Gdyby nie żółte języki ognia, falujące tu i tam, rozbłyski podobne do błyskawic letniej burzy wzdłuż całego horyzontu i odległy grzmot artylerii, Warszawa wyglądałaby jak wielkie fabryczne miasto podczas dnia roboczego w czasie pokoju. Obok samochodu przejechało kilka autobusów, pełnych śpiewających i żartujących żołnierzy. Paru pomachało Natalii rękami, coś wołając. Wielu żołnierzy jechało też w tym samym kierunku na rowerach. - Dokąd oni wszyscy jadą? - spytała Natalia. - Na front - odrzekł ambasador. - To bardzo szczególna wojna. Zostawiają broń na linii i jadą do domu na obiad czy kolację, a może także przespać się z żoną. Potem łapią powrotny autobus i strzelają do Niemców. Bardzo podobnie było w Madrycie, gdy byłem tam podczas wojny domowej. - Jak daleko jedziemy? - spytał Slote. Tutaj, za rzeką, odgłosy ognia artyleryjskiego na Pradze były głośniejsze. Ambasador wydął usta. - Nie jestem całkowicie pewien. Mamy odszukać budynek szkolny z kamienną gęsią przed frontonem domu, jakieś sto metrów za przydrożną kapliczką. Po drugiej stronie rzeki znaleźli się wśród ruin. Wzdłuż wąskiej asfaltowej drogi, tak podziurawionej pociskami armatnimi, że samochód musiał co chwila zjeżdżać na ziemne pobocza, stały zniszczone domy, pnie spalonych lub ściętych drzew. Gdy limuzyna podskakiwała na jednej z tych ścieżek, z lasu nagle odezwała się zamaskowana polska armata. Kierowca skręcił, wóz otarł się o drzewo, pasażerowie podskoczyli na siedzeniach. - Mój Boże! - wystękał Slote. Samochód wyrównał kurs. Pojechali dalej przez zadrzewioną równinę Pragi. Minęli dom z płonącym dachem; mieszkająca tam rodzina żałośnie patrzyła na pożar. Dwa czy trzy razy na minutę rozlegały się wokół nich głośne wybuchy. Niekiedy widzieli płomienie tryskające z luf dział, choć same działa były niewidoczne. Czasami dostrzec mogli krzątających się gorączkowo polskich artylerzystów. Wszystko to było nowe i podniecające, przynajmniej dla Byrona. Zdawało się, że nie wliczając przykrego podskakiwania wozu na poboczach i w trawie, by uniknąć lejów po pociskach, pasażerowie mogą cieszyć się tą wojenną wycieczką krajoznawczą zupełnie bezpiecznie. Ale nagle niedaleko samochodu wybuchł niemiecki pocisk, wyrzucając fontannę ziemi, która z głuchym łoskotem spadła na dach limuzyny. - Boże wszechmogący! - zawołał Slote. - Jesteśmy na samym froncie! - Tak, szkoła powinna być już za najbliższym zakrętem - potwierdził ambasador. Ale za zakrętem ujrzeli tylko cztery drewniane chaty i brudne podwórze, gdzie tu i tam kłusowało kilka świń, zdumionych hałasem artylerii. Za domami prosta asfaltowa droga biegła w stronę liściastego lasu i wznoszących się dymów, a jeszcze dalej mgiełka dymu nie pozwalała widzieć nic. - Proszę zatrzymać samochód - poprosił Slote. Ambasador spojrzał na niego przez ramię, potarł nos różową rączką i powiedział parę słów do kierowcy. Wóz zjechał na bok. - Z tego, co pan mówił, w żaden sposób nie wynikało, że znajdziemy się na linii ognia. Czy jest pan pewien, że nie ominęliśmy jakiegoś zakrętu i nie przeszliśmy niemieckich linii? - spytał Slote, wymachując zaciśniętą w pięści fajką. Ambasador wydął wargi. - Nie sądzę, żebyśmy ujechali od mostu więcej niż trzy mile. Slote wybuchnął śmiechem i nerwowym ruchem wskazał fajką na Natalię i Byrona. - Odpowiadam za tych młodych ludzi. W żadnym wypadku nie mogę ich narażać. Przejechały dwa stare autobusy miejskie z jeszcze widocznymi z przodu numerami linii i wyblakłymi ogłoszeniami kinowymi na bokach. Były pełne śpiewających żołnierzy; paru z nich pomachało ręką w stronę stojącego samochodu, wołając coś przyjaźnie po polsku. - Chyba oczywiste, że nie jesteśmy jeszcze za niemieckimi liniami - zauważył ambasador. - Niemniej jednak musimy tych cywilów odwieźć z powrotem do Warszawy - oświadczył Slote. - Przykro mi, ale nie zrozumieliśmy się wzajemnie. - Ależ w jakim celu? - zawołała Natalia. - Nie ma najmniejszego powodu, żebyśmy wracali. Doskonale się tutaj czuję. - Obawiam się, że nie mamy już czasu, by wracać. - Ambasador z namysłem przygładził brew. - Zawieszenie ognia nastąpi prawdopodobnie za godzinę. Gdy tylko wrócimy, muszę zacząć zbierać moją grupę. - Ja również. Ale przecież obowiązkiem Polaków i Niemców jest zapewnić obywatelom państw neutralnych bezpieczne przekroczenie linii frontu. Ambasador spojrzał na zegarek. - Pułkownik Rakowski życzył sobie, żebyśmy przedtem do niego przybyli i obejrzeli trasę. Naprawdę jestem przekonany, że będzie lepiej, jeśli pojedziemy dalej. Z obu stron rozległy się naraz grzmoty wystrzałów dwóch ciężkich dział ukrytych w lesie. Kierowca przekręcił kluczyk stacyjki. - Chwileczkę! - Szofer odwrócił się i spojrzał na śmiertelnie bladego, z drżącymi wargami, Slote'a. - Ambasadorze, nalegam, aby najpierw odwiózł nas pan przynajmniej do mostu. Może stamtąd będziemy mogli złapać jakąś ciężarówkę lub autobus. - Ależ drogi panie, pan także musi obejrzeć trasę wyjścia. Może się zdarzyć, że nasze grupy zostaną później rozdzielone w lesie. Byron poczuł dziwne ściskanie w żołądku. Nieskazitelne maniery ambasadora nie były w stanie ukryć tego, co tu się działo, a Slote reprezentował Stany Zjednoczone. Odezwał się więc: - Leslie, uważam, że masz całkowitą rację co do Natalii. Czemu nie zabrać jej do jednej z tych chat i nie poczekać? Ja, jeśli pozwolisz, mogę pojechać z panem ambasadorem i zebrać wszystkie informacje. - Wspaniały pomysł! Jestem pewien, że wrócimy za dziesięć czy piętnaście minut - oświadczył wesoło Szwed. Slote otworzył drzwiczki i wysiadł. - Chodź, Natalio. Ekscelencjo, poczekamy w tym domku z zielonymi zasłonkami. Widziałem tam kobietę w oknie. Natalia nie ruszała się z miejsca, z niemiłym grymasem ust przenosząc wzrok ze Slote'a na ambasadora. - Droga moja, zechce pani zrobić to, co powiedziano - odezwał się ambasador chłodnym tonem Europejczyka. Wyskoczyła, zamknęła drzwi z trzaskiem i pobiegła do domu. Slote pospieszył za nią, krzycząc coś po drodze. Samochód skoczył przed siebie, wyrzucając kołami grzechoczące kamyki. Mgiełka przed nimi zaczęła się rozpraszać. O jakieś pół mili dalej napotkali kapliczkę - jaskrawo pomalowanego Jezusa na pozłacanym krzyżu, osłoniętym daszkiem. Szkoła była już niedaleko. Przed budynkiem, koło otoczonej wianuszkiem czerwonych kwiatów kamiennej gęsi, rozłożyła się grupa rozmawiających i palących papierosy żołnierzy. Byron pomyślał, że gdyby Slote potrafił wytrzymać jeszcze ze dwie lub trzy minuty, nie musiałby się tak skompromitować. Ta jedna zła chwila w samochodzie, gdy wyrzucona wybuchem granatu ziemia spadła na dach, stała się jego nieszczęściem. Pułkownik Rakowski powitał ambasadora Szwecji okrzykiem i uściskiem. Byron pomyślał, że jest on w zadziwiająco dobrym humorze. I wszyscy oficerowie jego sztabu wydawali się nazbyt weseli wobec poważnej sytuacji, którą przedstawiała sztabowa mapa: grubo namazana czerwonym ołówkiem linia całkowicie otaczała Warszawę. Na innych ścianach budynku wisiały kolorowe obrazki dla przedszkolaków. Rakowski, olbrzymiego wzrostu człowiek ze spiczastymi blond wąsami i dużym nosem, zaczerwienionym od lekkiego trybu życia, wyprowadził gości tylnymi drzwiami. Po zasłanej liśćmi ścieżce podążyli do betonowego stanowiska artyleryjskiego; gdzie brudni, zarośnięci, obnażeni do pasa żołnierze układali stosy pocisków. Skinąwszy na gości, aby szli za nim, pułkownik wspiął się na wąskie, wybetonowane zbocze i usiadł na workach z piaskiem. Byron podążył za ambasadorem. Przed nimi leżała porośnięta drzewami równina, opadająca ku wschodowi. Rozrzucone były po niej domy i gospodarstwa, a w dali widać było trzy oddalone od siebie kościelne wieże. Ukazujące się tam kłębki dymu oznaczały, jak zorientował się Byron, wystrzały niemieckiej artylerii. Dysząc po tak krótkiej wspinaczce, ambasador z wielką swadą rozmawiał z pułkownikiem, wskazującym co chwila kościelne wieżyczki. Dyplomata skrobał coś w notatniku; od czasu do czasu tłumacząc Byronowi, o czym mowa. Zgodnie z warunkami zawieszenia broni, obywatele państw neutralnych mieli przekroczyć bez żadnej eskorty polskie, a następnie niemieckie linie i udać się w kierunku najdalszego kościoła, gdzie będą ich oczekiwać niemieckie ciężarówki. Pułkownik Rakowski obawiał się, by część uchodźców nie zabłądziła na słabo oznakowanych ziemnych drogach i nie pomyliła kierunku, trafiając w ten sposób między dwa ognie w chwili, gdy zawieszenie broni, na które Niemcy dali tylko dwie godziny, zostanie zakończone. Z tego właśnie powodu poprosił ambasadora szwedzkiego o przybycie i wcześniejsze obejrzenie trasy. - Mówi - wyjaśnił Byronowi ambasador, zamykając notatnik - że najlepszy widok rozciąga się z wieżyczki triangulacyjnej. Stamtąd widać dokładnie wszystkie drogi, aż do kościoła w Kantorowiczach. Byron przyjrzał się wrzecionowatej drewnianej wieżyczce, wzniesionej na szkolnym boisku. Wąska drabina prowadziła do kwadratowej, otoczonej blachą platformy, skąd wyglądał jedynie czubek hełmu wartownika. - No, to tam wejdę, okay? Może uda mi się zrobić szkic. - Pułkownik ostrzega, że wieża jest nader gęsto ostrzeliwana. Chłopak uśmiechnął się szeroko. Z ojcowską pobłażliwością ambasador wręczył mu notatnik i pióro. Byron podbiegł do drabiny i wspinał się na górę. Wieżyczka zatrzęsła się pod jego ciężarem. Z góry cały teren widać było jak na dłoni. Wszystkie drogi, wszystkie zakręty brązowego zygzaka na ziemi niczyjej, aż do najdalszego kościoła. Wartownik oderwał się od lornety i zaczął gapić na młodego Amerykanina w rozpiętej koszuli i luźnym szarym swetrze. Byron szkicował drogi w ambasadorskim notesie, walcząc z kartkami furczącymi na wietrze, oznaczając przy tym wszystkie niewłaściwe skręty znakiem X, i niezdarnie rysując położenie trzech kościołów względem dróg. Żołnierz skinął głową po obejrzeniu szkicu i poklepał go po ramieniu. - Ho kay - usłyszał w odpowiedzi od dumnego ze swej amerykańszczyzny żołnierza. Gdy wrócili, Natalia z założonymi rękami stała oparta o framugę drzwi. Podbiegła do samochodu, a w chwilę później pojawił się Slote, najpierw pożegnawszy się przy wyjściu ze starą kobietą w chustce na głowie i ciężkich butach. Gdy jechali w stronę Warszawy, ambasador zdał relację z ich wizyty na froncie, nie pomijając wycieczki Byrona na wieżę. Byron tymczasem pracował nad rysunkiem w trzymanym na kolanach notesie. - Jak pan sądzi, czy wystarczą cztery kopie? - zapytał ambasadora. - Całkowicie, jak przypuszczam. Dziękuję panu. - Ambasador obejrzał notes. - Być może będziemy mieli dość czasu, by to powielić. Bardzo dobra robota. Natalia chwyciła rękę Byrona i przycisnęła ją do swego kolana. Siedziała pomiędzy nim a Slote'em. Zacisnęła palce chłopca, patrząc nań poważnie, z półprzymkniętymi ciemnymi oczami. Przez cienki jedwab sukni poczuł ciepło jej uda i krawędź podwiązki. Slote raz po raz zerkał na dwie dłonie splecione na udzie dziewczyny, spokojnie przy tym paląc, wyglądając przez okno i gawędząc z ambasadorem na temat zbiórki i transportu uchodźców. Ale pod skórą jego pobladłej twarzy drgały nieustannie mięśnie zaciśniętych szczęk. W ambasadzie panował hałaśliwy bezład. Właśnie nadeszła z ratusza wiadomość, że zawieszenie broni zostało nieodwołalnie postanowione na pierwszą po południu. Polskie ciężarówki wojskowe zabiorą Amerykanów do punktu wyjścia, każda osoba może zabrać tylko jedną walizkę. Wszyscy gdzieś pędzili. Amerykanów, którzy jeszcze mieszkali poza ambasadą, wezwano telefonicznie. Budynek przepełniał zapach palącego się papieru, w korytarzach fruwały kawałki czarnego kopciu. W piwnicy tapczan Marka Hartleya stał obok miejsca, które zajmował Byron. Hartley siedział zgarbiony obok zapiętej na rzemienie walizki, z twarzą ukrytą w dłoniach, ze zgaszonym cygarem między palcami. - Mark, jesteś gotów do wymarszu? Hartley odkrył wykrzywioną twarz, ukazując przerażone oczy. - Nazywam się Horowitz, Byron. Marvin Horowitz. - Bzdury, skąd mogliby tym wiedzieć? - Byron wyciągnął spod tapczana swą starą, łataną torbę z połamanym zamkiem. Hartley potrząsnął głową. - Nie wiem, co się ze mną stało. Pewno zwariowałem. Nigdy mi na myśl nie przyszło, że coś takiego może się zdarzyć. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Może tego, że Roosevelt przyśle po nas wojskowe samoloty. Tak piekielnie nie bałem się jeszcze nigdy w życiu. Idziemy do Niemców. Niemców! - Wsadź to do swego bagażu - rzekł Byron, rzucając mu wyjętą z torby zniszczoną, czarną książkę. - I głowa do góry! Jesteś Amerykaninem, i koniec. Amerykaninem nazwiskiem Hartley. - Z twarzą Horowitza i nosem Horowitza. A to co? Nowy Testament? Na co mi to? Byron podniósł książkę z tłoczonym na okładce złotym krzyżem i starannie wydarł pustą kartkę ze swoim nazwiskiem. - Dzięki temu zostajesz dobrym chrześcijaninem. No, schowaj to. Nie siedź tak i nie martw się. Lepiej idź i pomóż Rowlandsonowi palić dokumenty. - Chciałbym mieć teraz moją własną Biblię albo chociaż książkę do nabożeństwa - szepnął zgaszonym głosem Hartley, odpinając rzemienie walizki. - Nie byłem w synagodze od mego bar micwe (Bar micwe - konfirmacja chłopca żydowskiego w trzynastym roku życia). Stary, śmierdzący nauczyciel hebrajskiego kazał mi uczyć się na pamięć całej masy szwargotu. Uczyłem się, aby zrobić przyjemność matce, ale to był koniec. Nigdy więcej nie byłem w bóżnicy. A teraz chciałbym sobie móc przypomnieć modlitwę. Jakąkolwiek modlitwę. - Rozejrzał się po krzątających się w piwnicy ludziach. - Przysięgam, że ta nora to dziś mój najcudowniejszy, własny dom. Dałbym wszystko, żeby móc tu zostać. Czy sądzisz, że nasza czwórka jeszcze kiedykolwiek zagra w brydża? Może nawet w Nowym Jorku? - Prędzej, niż się spodziewasz. - Z twoich ust do uszu Boga. Tak mawiała moja matka. Wojskowe ciężarówki przybyły pod ambasadę o wpół do dwunastej. Były to stare, rozpadające się gruchoty, tak oblepione rdzą i błotem, że ledwie się można było domyślić ich pierwotnego, szarego koloru. Na ten widok ponad setka Amerykanów, drepczących na trawniku za ogrodzeniem, zaczęła wiwatować, śpiewać "California Here I Come" i tym podobne piosenki. Zatrudnieni w ambasadzie obywatele polscy, głównie młode sekretarki, ze smutnymi minami roznosiły kawę i ciasto. Dwie dziewczyny z wymuszonymi uśmiechami i łzami w oczach przeszły z tacami koło Natalii i Byrona. - Wstydzę się ze względu na nie - powiedziała Natalia. - A jest jakieś inne wyjście? - spytał Byron. Ugryzł kawałek szarego placka i chociaż był głodny, skrzywił się. Smakowało surowym ciastem i popiołem z papierów. - Nie ma żadnego. - Mark Hartley śmiertelnie boi się Niemców. A ty? Oczy Natalii ciskały błyskawice. - A cóż mi mogą zrobić? Mam amerykański paszport. Nie wiedzą, że jestem Żydówką. - No, to nie mów im tego. To znaczy, nie staraj się być strasznie odważna, wyzywająca czy coś podobnego, okay? Chodzi o to, żeby wydostać się stąd w diabły. - Nie jestem kretynką, Byron. Polski oficer coś krzyknął, otwarto bramę i Amerykanie zaczęli się ładować do ciężarówek. Niektórzy byli zbyt starzy, by wspiąć się tak wysoko, inni próbowali zabrać dodatkowy bagaż. Polscy kierowcy i oficerowie bezładnie poganiali ich, pełni zniecierpliwienia. Rozlegały się wrzaski, skargi i szlochy, wymachiwano pięściami. Ale większość pasażerów, choć dokuczał im głód i niewygody, tak była uszczęśliwiona wyjazdem, że nadal śmiała się i śpiewała. Wreszcie ciężarówki ruszyły w kolumnie. Na końcu jechał czarny chevrolet ambasady z amerykańskimi flagami na błotnikach. Siedział w nim Slote, trzej najwyżsi rangą pracownicy ambasady oraz żony dwóch z nich. Przed bramą machały rękami polskie sekretarki. Po policzkach spływały im łzy. Natalia i Byron trzęśli się w ciężarówce, obejmując się mocno. Slote zaproponował dziewczynie miejsce w chevrolecie. Pokręciła odmownie głową, nie mówiąc ani słowa. Bombardowanie trwało jak co dzień. Słychać było dalekie grzmoty wystrzałów artyleryjskich, ogłuszające wybuchy bomb zrzucanych przez trzy klucze niemieckich samolotów, powoli sunących po zamglonym w południe niebie i poszczekiwanie polskich dział przeciwlotniczych. Kolumna wlokła się, zatrzymywała, znowu ruszała przez zrujnowane ulice; ciężarówki wdrapywały się na chodniki, by ominąć leje w jezdni i zapory przeciwczołgowe; raz musieli się nawet wycofać, żeby objechać aleję zablokowaną ruiną świeżo zbombardowanego domu. Przy moście na Wiśle zbierały się kolumny pod flagami ambasad państw neutralnych. Most był tak zatłoczony ciężarówkami wiozącymi uciekinierów, że zamarł na nim wszelki ruch. W Warszawie przebywało przeszło dwa tysiące obywateli państw neutralnych, i wszyscy, co do jednego, chcieli wydostać się z miasta. Byron co chwila spoglądał na zegarek. Wreszcie konwój ruszył, lecz tak wolno, iż chłopiec obawiał się, że mogą przed pierwszą nie zdążyć dotrzeć do punktu przejścia. Niemieckie pociski bezustannie świszczały wokół, na rzece wznosiły się gejzery od wybuchów, czasem nawet oblewając fontannami wody most i ciężarówki. Jasne było, że Niemcy uważają, iż wszystko będzie zgodne z regułami gry, jeśli wystrzelają na moście dziewięć dziesiątych neutralnych obywateli na kwadrans przed planowanym zawieszeniem broni. Wreszcie konwój zatrzymał się w niesamowitym tłoku przed szkołą z kamienną gęsią w ogrodzie. Na drodze stał pułkownik Rakowski i ambasador szwedzki, głośnym krzykiem przekazujący instrukcje każdej z wysiadających grup i wręczający im powielone arkusze ze wskazówkami. Z pewną dozą autorskiej dumy Byron zauważył, że ten, kto przerysował na kliszę jego orientacyjny szkic, zrobił to całkowicie wiernie, kopiując nawet nieudolnie nakreślone sylwetki trzech kościołów. Wokół szkoły grzmiały ukryte w lasach armaty, ale pięć minut przed pierwszą strzały zaczęły cichnąć; dokładnie o pierwszej zamilkły całkowicie. Najgłośniejszym dźwiękiem stały się różnojęzyczne rozmowy uchodźców zgromadzonych po obu stronach drogi. Byron słyszał również śpiew ptaków i granie polnych koników. Uderzyła go myśl, że muzyka koników polnych jest najbardziej pokojowym dźwiękiem na ziemi. Przez głośnik skrzekliwie wywrzaskiwano ostatnie instrukcje w wielu językach. Grupy uchodźców z walizkami wyruszały kolejno drogą biegnącą lekkim skłonem w dół. Wreszcie rozległ się tekst wypowiadany po angielsku z silnym polskim akcentem: "Prosimy trzymać się swej grupy. Nie skręcać na niewłaściwych skrzyżowaniach. Dowództwo niemieckie oświadczyło, że nie bierze odpowiedzialności za kogokolwiek, kto do godziny trzeciej nie stawi się przy kościele w Kantorowiczach. Z tego powodu również i polskie dowództwo nie może przyjąć takiej odpowiedzialności. Do kościoła jest godzina łatwej, nawet dla starszych osób, drogi. Nie ma wątpliwości, że o trzeciej nieprzyjaciel wznowi działania wojenne. Na pierwszy wystrzał odpowiemy najsilniejszym ogniem, na jaki nas stać. Prosimy więc się pośpieszyć. Życzymy wam wszystkim szczęścia. Niech żyje Ameryka! Niech żyje Polska!" Amerykanie wzięli walizki do ręki i wkroczyli na ziemię niczyją. Przez dwieście-trzysta metrów trasa nie różniła się od reszty Pragi, potem jednak pas asfaltu zwęził się, aż zastąpiła go zapylona polna droga z koleiną wyżłobioną przez jedną furmankę. Uchodźcy mijali rozbite domy. Na podwórzach nie było zwierząt, z wyjątkiem trafiających się od czasu do czasu gdaczących, zabłąkanych kur i skradających się, nieufnych kotów. Drogą doszli do lasu, gdzie zielonożółtymi słupami światła przeglądało przez liście słońce na każdym skrzyżowaniu kierownik amerykańskiej grupy, wysoki, siwy pastor z Kościoła Episkopalnego, w czarnym surducie i obróconym kołnierzyku, zaglądał do szkicu Byrona. Według zegarka Henry'ego ten dziwny marsz między dwiema milczącymi armiami zabrał im pełną godzinę. Później Byron wspominał go jak towarzyski spacer w czasie pokoju przez wonny jesienny las. Wzdłuż polnej drogi i w lesie kwitły masy późnych kwiatów, niebieskich, pomarańczowych i białych, świergotały ptaki, a powietrze napełniał cudowny śpiew koników polnych. Byron zapamiętał też, jak z napięcia usta wysuszyło mu pragnienie, tak ostre, że poczuł słabość w nogach. Jeszcze dwa obrazy wbiły mu się wtedy w pamięć. Pierwszy, jak wyminął ich, trąbiąc i spychając z drogi, czarny samochód dyplomatyczny, ze Slote'em śmiejącym się na przednim siedzeniu i machającym ręką do Natalii i Byrona. I drugi, już koło zakrętu, skąd widać było kościół w Kantorowiczach, gdy Mark Hartley podszedł do niego i wziął go pod rękę, mówiąc: - Ja jestem Mark Hartley, i oj, jaki ja jestem dobry chrześcijanin! - Uśmiechnął się przy tym do Byrona ustami pokrytymi kurzem i wykrzywionymi strachem. Znienacka z lasu wyłoniły się niemieckie armaty i niemieckie załogi. Haubice były większe od polskich i sprawiały wrażenie nowocześniejszych i lepiej skonstruowanych. Żołnierze w czystych mundurach feldgrau i budzących przerażenie hełmach Wehrmachtu stali spokojnie przy działach, przyglądając się idącym. Byron z ogromną ciekawością oglądał hitlerowskich artylerzystów. Hełmy nadawały im groźny, wojowniczy wygląd, ale większość z nich stanowili ludzie młodzi, z takimi samymi germańskimi twarzami, jakie chłopak zapamiętał z Monachium i Frankfurtu. Wielu nosiło okulary. Trudno było uwierzyć, że są to ci sami zbrodniarze, którzy zalewają Warszawę potopem ognia i stali, podpalają kobiety w ciąży, odstrzeliwują dzieciom ręce i nogi i zmieniają w ruinę piękną metropolię. Byli to po prostu młodzi ludzie w żołnierskich ubraniach i groźnych hełmach, stojący wokół, w cienistym lesie, wśród miłych śpiewów ptaków i koników polnych. Na początku Niemcy traktowali uchodźców lepiej niż to czynili Polacy. Zaprzężona w konie cysterna - wielki, pomalowany oliwkowo cylinder na kołach - stała na drodze koło kościoła, a żołnierze czekali z blaszanymi kubkami, zaganiając spragnionych do kolejki. Stamtąd inni wojskowi poprowadzili uchodźców do nowych, czystych, szarych ciężarówek na czarnych, terenowych oponach, tak odmiennych od brudnych, zniszczonych polskich maszyn. Oficerowie Wehrmachtu w dobrze skrojonych płaszczach i w górę zagiętych czapkach z daszkiem, rozmawiali z dyplomatami skupionymi koło stojącego przy drodze stołu przyjaźnie, choć wyraźnie protekcjonalnym tonem. Kiedy kolejna grupa narodowościowa zbliżała się do ciężarówek, jej ambasador lub charge d'affaires podawał siedzącemu za stołem żołnierzowi w okularach wypisaną na maszynie listę. Niemiec wywoływał nazwiska i uchodźcy kolejno wsiadali do ciężarówek, które, w przeciwieństwie do polskich, wyposażone były w drewniane ławki. Polacy nie interesowali się listami imiennymi. Teraz nie było tłoczenia się, ani nieporządku. Żołnierze ze śmiechem podawali matkom dzieci i czekali w pogotowiu ze stołeczkami, by pomóc wsiadać starszym osobom. Koło polowego ambulansu z wymalowanym czerwonym krzyżem sanitariusze rozdawali środki wzmacniające. Dwóch żołnierzy z kamerami fotograficznymi i filmowymi kręciło się wśród tego wszystkiego, utrwalając na kliszach dowody dobrego traktowania obywateli państw neutralnych przez Niemców. Jeszcze nie zakończył się załadunek, gdy armaty koło kościoła wystrzeliły salwą, od której zatrzęsła się ziemia. Zegarek Byrona wskazywał minutę po trzeciej. - Nieszczęsna Warszawa - westchnęła Natalia. - Nie mów - odezwał się Mark Hartley ochrypłym szeptem. - Nie mów w ogóle nic, zanim się z tego nie wydostaniemy. Siedzieli we trójkę z Byronem na ostatniej ławce ciężarówki, skąd mogli wyglądać na zewnątrz. - Spójrzcie na Slote'a! - powiedziała Natalia. - Bierze od Niemca papierosa i do tego, na miłość boską, jeszcze się śmieje! To wprost nie do wiary. I ci wszyscy niemieccy oficerowie w długich płaszczach i wygiętych w górę czapkach. Wyglądają dokładnie tak, jak na zdjęciach. - Boisz się? - spytał Byron. - Teraz, gdy to już się stało, chyba nie. Nie wiem czemu. Wydaje mi się, jakbym śniła. - Co za sen! - powiedział Hartley. - To zresztą powinien być tylko sen. Jezu Chryste! Ten oficer, który rozmawiał ze Slote'em, idzie tutaj. Hartley położył dłoń na kolanie Byrona. Oficer, młody blondyn z dobrodusznym uśmiechem, podszedł prosto do Byrona, odzywając się po angielsku z miłym akcentem, powoli i precyzyjnie. - Wasz charge powiedział mi, że pański ojciec jest amerykańskim attache morskim w Berlinie. - Tak, proszę pana. - Jestem berlińczykiem. Mój ojciec pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. - Oficer zabębnił palcami po wiszącej mu na szyi lornecie. W jego zachowaniu nie wyczuwało się wojskowej ostrości, był raczej zakłopotany. Byron pomyślał, że może Niemiec odczuwa coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Nastroiło go to przychylniej. - W sierpniu miałem przyjemność poznać pana rodziców w ambasadzie belgijskiej i tańczyć z pana matką. Co, u licha, robił pan w Warszawie? - Zwiedzałem sobie. - No, to ujrzał pan trochę tych niecodziennych widoków. - Właśnie. Oficer zaśmiał się i wyciągnął dłoń do Byrona. - Ernst Bayer - przedstawił się. - Byron Henry. Witam. - Ach tak, Henry. Pamiętam to nazwisko. Czy jest tu panu wygodnie? Czy mogę panu zaproponować jazdę w naszym wozie sztabowym? - Tu mi dobrze. Dokąd jedziemy? - Kłowno. To najbliższa stacja w węźle kolejowym i tam wszyscy przesiądą się do specjalnego pociągu do Królewca. Dojazd zajmie ponad trzy godziny. Chyba wygodniej byłoby panu w samochodzie. - Wie pan, ja podróżuję razem z mymi ludźmi. Zostanę więc z nimi. Dziękuję bardzo. - Byron mówił uprzejmym tonem, choć cała ta grzeczna pogawędka z Niemcem wydała mu się niesłychanie dziwna, biorąc pod uwagę złość, jaką do nich wszystkich odczuwał. - Możemy jeszcze zmieścić cię w chevrolecie - odezwał się Slote do Natalii. - Ta drewniana twarda ławka mocno da ci się we znaki w drodze. Potrząsnęła głową, patrząc na Niemca ponuro. - Proszę przekazać moje uszanowanie pana matce - powiedział oficer, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Natalię i ponownie zwróciwszy się do Byrona. - Uważam ją naprawdę za pełną uroku. - Na pewno o tym nie zapomnę. Niedaleko w krótkich odstępach czasu kilka armat oddało strzały, zagłuszając parę słów oficera. Skrzywił się, a następnie uśmiechnął. - A co się teraz dzieje w Warschau? Bardzo są tam udręczeni? - Wydaje się raczej, że trzymają się bardzo dobrze - powiedział Byron. - Paskudna sprawa - Bayer zwrócił się równocześnie do Natalii i Byrona. - Rząd polski zachował się całkowicie nieodpowiedzialnie, uciekając do Rumunii i zostawiając kraj bez przywództwa. Warschau już dwa tygodnie temu powinna zostać ogłoszona miastem otwartym. Te zniszczenia są bezsensowne. Odbudowa będzie kosztować masę pieniędzy. Prezydent miasta jest bardzo dzielny i my też go podziwiamy, ale - tu wzruszył ramionami - co jeszcze nam pozostaje, jak tylko z tym skończyć? Za dzień lub dwa będzie już po wszystkim. - To może potrwać dłużej - oświadczył Byron. - Tak pan sądzi? - Miły uśmiech Bayera znikł. Skinął lekko głową i oddalił się, przebierając palcami po lornecie. Slote także skinął głową Byronowi i pośpieszył za oficerem. - Czemu, u diabła, go rozzłościłeś? - szepnął Hartley. - O, Chryste! Jak może zrzucać winę za oblężenie na polski rząd! - On to mówił serio - odezwała się Natalia tonem pełnym zdumienia. - Ten człowiek był absolutnie szczery. Pośród niemieckich wrzasków, warkotu silników, trąbienia klaksonów i pożegnalnego wymachiwania rąk żołnierzy, kolumna opuściła Kantorowicze - przysiółek z pół tuzinem drewnianych chat skupionych koło nietkniętego, lecz opuszczonego kościoła. Od chwili wymarszu sprzed szkoły uchodźcy nie widzieli ani jednego, żywego czy umarłego, Polaka. Ciężarówki powoli przemierzały liczne zakręty wąskiej wiejskiej drogi, mijając spalone stodoły, rozwalone domy, przewrócone wiatraki, poniszczone kościoły, szkoły bez okien i dachów i całe połacie ziemi przeoranej ogniem artyleryjskim, gęsto poznaczone opalonymi pniami drzew. Widok ten zupełnie nie przypominał fotografii w książkach i filmach z pól bitewnych poprzedniej wojny: szarych pustyń martwego błota, splątanych drutów kolczastych, czarnych zygzaków okopów. Tutaj pola i lasy były zielone. Zboża stały nietknięte. Tylko mieszkańcy tajemniczo zniknęli. Krajobraz wyglądał tak, jakby przeszli po nim Marsjanie z "Wojny światów" H.G. Wellsa na kroczących metalowych trójnogach, pożerając lub rozpylając ludzi i zostawiając nieznaczne tylko ślady swego przemarszu. Pierwsi Polacy, których ujrzeli daleko za niemieckimi liniami, był to starzec z żoną, pracujący na polu w świetle późnego popołudnia. Wieśniacy oparli się na trzymanych w rękach narzędziach i przyglądali się uważnie przejeżdżającym ciężarówkom. W miarę, jak oddalali się od Warszawy, pojawiało się więcej chłopów pracujących w polu lub naprawiających uszkodzone domy; bądź ignorując ciężarówki, bądź spoglądając na nie bez wyrazu na twarzy. Byli to, prawie co do jednego, starcy lub dzieci. Byron nie zauważył młodych ludzi i tylko dwie czy trzy osłonięte chustkami postacie w spódnicach. Ich smukłość i zręczne ruchy wskazywały, że były to dziewczęta. Ale najbardziej go uderzył zupełny brak koni. Koń i furmanka były znamieniem wiejskiej Polski. Na drodze z Krakowa do Warszawy widziało się tysiące koni. Tamowały ruch na drogach, pracowały w polu, niosły na grzbietach żołnierzy, ciągnęły ciężkie ładunki w miasteczkach. Zdawało się, że za niemieckimi liniami to zwierzę wyginęło. Droga była zbyt wyboista dla rozmowy, zresztą uchodźcy byli zmęczeni, a może nawet przerażeni świadomością, że znajdują się w rękach Niemców. Przez pierwszą godzinę mało kto powiedział choćby słowo. Wreszcie wyjechali na asfaltowaną szosę, wąską i prymitywną, ale w porównaniu z jazdą po koleinach bocznych dróg wydawała się gładką jak szkło autostradą. Konwój zatrzymał się pod ceglanymi murami klasztoru, otoczonymi trawnikiem i klombami kwiatów. Dano znać, że kobiety mogą wysiąść i "odświeżyć się". Panie z radością pobiegły do budynku, mężczyźni rozproszyli się wśród drzew. Gdy kolumna znowu ruszyła, wszyscy byli w dużo lepszych humorach. Zawiązały się rozmowy. Natalia przyniosła z damskiej toalety plotki na temat ich dalszych losów. Obywatele neutralni będą mieli wybór, czy chcą lecieć samolotami do Sztokholmu, czy jechać niemieckim pociągiem do Berlina, a stamtąd drogą lądową dalej, przez Belgię, Holandię lub Szwajcarię. - Wiesz co - powiedziała z błyskiem w oku - chciałabym zwiedzić Berlin. - Oszalałaś? - powiedział Hartley. - Zwariowałaś do reszty? Chyba żartujesz. Jedziesz do Sztokholmu, dziecko, i módl się, żeby ci pozwolili tam pojechać. Ta dziewczyna ma chyba fioła - zwrócił się do Byrona. - Zalecenie Berela dla A.J. odnosi się także do ciebie. Lekh lekha - rzekł Byron do Natalii. Uśmiechnęła się. - Lekh lekha. Uciekaj, co? No, może. - Na litość boską - wymamrotał Hartley. - Przestańcie mówić po hebrajsku. Jazda przedłużała się. Cztery, potem pięć godzin przez pola uprawne i lasy. Znikły wszelkie ślady wojny. Domy, kościoły, całe miasta stały nietknięte. Mieszkańcy wyglądali i zachowywali się tak, jakby kraj żył w pokoju. Ale widziało się niewielu młodych ludzi, żadnych koni i bardzo nieliczne bydło i drób. Każde miasto przemierzały niemieckie patrole. Na rynku, z masztów lub z okien ratusza zwisały czerwone flagi ze swastyką, a hitlerowscy żołnierze trzymali wartę i patrolowali ulice pieszo bądź na motocyklach. Ale w podbitym kraju panował spokój. Brak młodych ludzi i zwierząt domowych sprawiał przygnębiające wrażenie pewnej martwoty, chłopi mieli miny może bardziej zawzięte i ponure niż dawniej, ale życie toczyło się dokładnie tak jak przedtem, z tym wyjątkiem, że rządzili tu Niemcy. Słońce błysnęło bladym oranżem i zaszło za dalekim, płaskim horyzontem. Ciężarówki toczyły się dalej w ciemnościach. Pasażerowie ucichli. Natalia Jastrow oparła głowę na ramieniu Byrona i wzięła jego dłoń w obie swoje. Zaczęli drzemać. Obudziły ich głośne rozkazy wydawane po niemiecku. Paliły się światła. Kolumna stała na placu przed wielkim budynkiem stacyjnym, pasażerowie wysiadali z ustawionych rzędem ciężarówek. Klapa ich wozu była jeszcze podniesiona, ale podeszli dwaj Niemcy w hełmach i z hałasem ją otworzyli. "Bitte raus. Alle im Wartesaal!" Zachowywali się energicznie, ale nie wrogo i stanęli przy wozie, gotowi pomóc wysiadającym kobietom i starcom. Była chłodna, księżycowa noc. Byron z radością ujrzał znów nad głową ciemność i gwiazdy zamiast całunu dymów i gorejącej łuny. Mrużąc nie przyzwyczajone jeszcze do światła oczy, uchodźcy zebrali się w poczekalni. Wszystkie grupy narodowościowe zmieszały się w jedną masę. Na końcu sali otworzyły się podwójne drzwi. Żołnierze krzycząc po niemiecku, przegnali ich przez nie do następnego pomieszczenia. Byron niósł obie walizki swoją i Natalii, a Hartley uczepił się jak dziecko jego łokcia. Znaleźli się w sali jadalnej, pełnej długich stołów z desek na krzyżakach, uginających się pod stosami żywności. Po trzech tygodniach nędznego wyżywienia w oblężonej Warszawie, po długiej podróży ciężarówkami, Byron był tak wygłodzony, że to, co ujrzał, wydało mu się najwspanialszym w życiu bankietem. A przynajmniej takie piorunujące wrażenie zrobił na nim w pierwszej chwili widok nagromadzonego jadła. Stały tam półmiski parujących kiełbas z kiszoną kapustą na gorąco; wiele całych, różowych szynek; góry gotowanych ziemniaków; stosy pieczonych kurcząt; piramidy świeżych bochenków chleba, kufle piwa, ogromne sery w żółtych i pomarańczowych skórkach. Ale nagle wszystkim wydało się to drwiną, okrutnym podstępem nazistów, torturą głodu, ucztą Barmecyda (Barmecyd - imię księcia z "Arabskich nocy", który wsławił się wydawaniem uczt, podczas których podawane jadło było jedynie złudą), gdy żołnierze ustawili ich pod ścianą, odgradzając od stołu opuszczonymi pistoletami maszynowymi. Przez ten łańcuch setki zgłodniałych ludzi wpatrywały się w niedostępną żywność. Z głośnika dobiegła wyraźna, gładka niemczyzna: Witajcie! Jesteście gośćmi narodu niemieckiego. Witamy obywateli państw neutralnych w duchu pokoju i przyjaźni. Naród niemiecki pragnie pokoju ze wszystkimi narodami. Nasze stosunki z Polską zostały unormowane. Zdradziecki reżim Rydza-Śmigłego spotkała sprawiedliwa kara, toteż przestał istnieć. Z popiołów powstanie nowa Polska, oczyszczona i prawomyślna, gdzie wszyscy będą solidnie pracować, a nieodpowiedzialni politycy nie będą już mogli prowokować katastrofalnych w skutkach awantur ze swymi sąsiadami. Obecnie Führer jest już w stanie poważnie zaproponować pokojowe uregulowanie wszystkich istotnych kwestii z Wielką Brytanią i Francją, a potem w Europie nastanie nowy ład i dobrobyt. A teraz zapraszamy was do stołów. Smacznego! Tuzin uśmiechniętych blond dziewczyn w białych mundurkach kelnerek weszło jak chórzystki na estradę rewiową, niosąc dzbanki kawy i stosy talerzy. Żołnierze uśmiechnęli się i opuścili przestrzeń odgradzającą uchodźców od stołów, machając zapraszająco opuszczonymi pistoletami maszynowymi. Przez chwilę zaszokowani ludzie stali jakby skamieniali. Wreszcie najpierw jeden, potem kilku uchodźców z wahaniem ruszyło do przodu przez zakazany dotychczas teren. Za nimi poszli inni. Niektórzy przysiedli na niskich ławkach, sięgając po jedzenie; wtedy szeregi złamano i rozpoczął się wyścig do stołów. Byron, Natalia i Hartley, porwani przez ciżbę, skoczyli, zajęli miejsca i zaczęli się opychać najsmaczniejszym i najwspanialszym jedzeniem, jakie im się trafiło w życiu. A najlepsza ze wszystkiego była kawa, chociaż erzac, ale gorąca, zaś tego brakowało im najbardziej. Nalewały ją bezustannie wesołe i hoże niemieckie dziewczyny. Niesamowitej biesiadzie towarzyszyła dobiegająca z głośnika kaskada tonów orkiestry dętej: walce Straussa, marsze wojskowe, wesołe pieśni pijackie. Wielu uchodźców zaczęło śpiewać, stopniowo przyłączali się do nich nawet pilnujący ich żołnierze. Du, du, liegst mir im Herzen, Du, du, liegst mir im Sinn... Nawet Byron, uniesiony w ekstazie pełnego żołądka, porwany rytmem muzyki i wybuchem radości ludzi uwolnionych od koszmaru, pod miłym wpływem wypitego piwa zaczął wymachiwać w powietrzu kuflem i śpiewać: Du, du, machts mir viel Schmerzen, Weisst nich wie gut ich dir bin, Ja, ja, Ja, ja! Weisst nich wie gut ich dir bin. Mark Hartley śpiewał wraz z nim, chociaż ani na chwilę nie spuszczał oczu z hitlerowskich żołnierzy. Milcząca Natalia patrzyła na nich krytycznym, macierzyńskim wzrokiem. Obżarci i oszołomieni po tej niewiarygodnej, tylko w marzeniach możliwej uczcie, wrócili do poczekalni. Tam powitały ich wywieszone na brązowej, ceglanej ścianie odręcznie narysowane plakaty: Belgien, Bulgarien, Kanada, Niederlande. Stanęli pod napisem Vereinigte Staaten. Weseli i rozgadani uchodźcy podzielili się na grupy narodowościowe, śmiejąc się, jakby powracali z pikniku. Do poczekalni weszli ludzie w czarnych mundurach. Zamilkli Amerykanie, ucichły wesołe rozmowy wypełniające budynek stacyjny. - Proszę słuchać uważnie - odezwał się stojący z kamienną twarzą Slote. - To są esesmani. Tylko ja będę z nimi rozmawiał co należy uczynić. Ludzie w czarnych mundurach rozdzielili się jak wachlarz, podchodząc pojedynczo do każdej grupy narodowościowej. Ten, który zbliżył się do Amerykanów, nie wyglądał groźnie. Gdyby nie teatralny czarny mundur naszyty srebrnymi podwójnymi błyskawicami, wyglądałby jak zwykły Amerykanin, na przykład młody komiwojażer, których spotyka się w pociągu czy samolocie. W ręku trzymał czarną skórzaną teczkę. Slote wyszedł mu naprzeciw. - Jestem Leslie Slote, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych i charge d'affaires ad interim. Esesman skłonił głowę, strzelając obcasami i trzymając tekę w obu rękach. - W waszej grupie znajduje się pan Byron Henry? - spytał bezbłędną angielszczyzną. - To właśnie jest Byron Henry - przedstawił Slote. Byron wystąpił krok naprzód. - Pana ojciec reprezentuje marynarkę Stanów Zjednoczonych w Berlinie? Byron skinął głową. - Mam dla pana wiadomość, która nadeszła za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Byron schował żółtą kopertę do kieszeni. - Oczywiście może pan ją zaraz przeczytać. - Dziękuję, zrobię to później. Esesman zwrócił się do Slote'a: - Mam polecenie zebrać amerykańskie paszporty. - Mówił chłodnym, zdecydowanym tonem; spojrzenie niebieskich oczu miał dalekie, skierowane gdzieś w przestrzeń za dyplomatą. - Proszę mi je wydać. Slote był bardzo blady. - Z oczywistych powodów nie życzę sobie ich oddawać. - Zapewniam pana, że to normalna procedura. Po sprawdzeniu zostaną wszystkim zwrócone jeszcze w pociągu, zanim dojedziecie do Królewca. - Zgoda. Na gest Slote'a pracownik ambasady podał mu grubą czerwoną tekę, którą tamten wręczył człowiekowi w czerni. - Dziękuję. A teraz proszę o listę imienną. - Pomocnik podał trzy spięte arkusze. Esesman przejrzał je szybko i podniósł głowę. - Murzynów nie ma w waszej grupie, to widzę. Ilu Żydów? Slote odpowiedział dopiero po chwili. - Przykro mi, ale nasze paszporty nie podają przynależności religijnej. - Ale macie przecież Żydów. - Esesman mówił tak swobodnie, jakby pytał o liczbę lekarzy czy cieśli. - Nawet gdyby w naszej grupie znajdowali się Żydzi, musiałbym odmówić odpowiedzi. W moim kraju panuje zasada jednakowego traktowania wszystkich wyznań religijnych. - Nikt nie sugeruje, że nastąpi nierówne traktowanie. A więc, którzy są Żydami? - Slote oblizał wargi, patrząc w milczeniu na pytającego. - Oficer SS dodał: - Wspomniał pan, jaka jest zasada postępowania pańskiego rządu. Uszanujemy ją. Zasadą mojego jest po prostu prowadzenie oddzielnych list w stosunku do Żydów. Nie pociąga to za sobą żadnych innych skutków. Byron, stojący z przodu, chciał zobaczyć, jak zachowują się Natalia i Hartley, ale zdawał sobie sprawę, że skierowanie spojrzenia na nich może sprowadzić nieszczęście. Slote ostrożnie, błagalnie i bardzo nerwowo spojrzał na wszystkich zgromadzonych Amerykanów. Ale przemówił spokojnym tonem zawodowego dyplomaty. - Przykro mi, ale nie jest mi wiadomo, by ktokolwiek tutaj był Żydem. Osobiście mnie to nie interesuje, nie pytałem o to i nie posiadam takich informacji. - Mam polecenie, żeby oddzielić Żydów - oświadczył oficer - i muszę wykonać to teraz. - Zwrócił się do Amerykanów: - Proszę ustawić się w dwuszeregu w porządku alfabetycznym. - Nikt się nie ruszył, wszyscy patrzyli na Slote'a. Esesman zwrócił się do niego: - Pana grupa podlega Wehrmachtowi, znajduje się w strefie działań wojennych i musi się podporządkować surowemu prawu wojennemu. Zwracam panu na to uwagę. Slote rozejrzał się po poczekalni udręczonym wzrokiem. Przed kilku grupami: szwedzką, rumuńską, węgierską i holenderską, stało już oddzielnie po kilku nieszczęsnych Żydów, trzymając z opuszczonymi głowami walizki. - Dla pańskich celów, proszę pana, może pan przyjąć, że wszyscy jesteśmy Żydami. - Głos Slote'a zadrżał. - No i co dalej? Byron usłyszał za sobą ostry głos kobiecy. - Chwileczkę! Co, u licha, chce pan przez to powiedzieć, panie Slote? Ja na pewno nie jestem Żydówką, nie życzę sobie być tak zapisana ani traktowana. Slote odwrócił się i ze złością odrzekł: - Chcę przez to powiedzieć, że wszyscy musimy być traktowani jednakowo, i to wszystko, pani Young. Proszę ze mną współpracować tak, jak ustaliłem... - Nikt mnie nie będzie brał za Żyda - odezwał się z innej strony męski głos. - Nie ze mną ten numer, Leslie. Przepraszam. Byron rozpoznał oba głosy. Odwrócił się w chwili, gdy oficer SS zwrócił się do kobiety: - Tak, proszę pani. Kim pani jest, jeśli łaska? - Clara Young z Chicago, Illinois. I nie jestem Żydówką, tego może być pan pewien jak jasna cholera. - Była to wyschnięta malutka kobieta około sześćdziesiątki, księgowa w amerykańskim biurze wynajmu filmów w Warszawie. Zachichotała, rzucając tu i tam porozumiewawcze spojrzenia. - Czy będzie pani na tyle uprzejma, by wskazać Żydów w tej grupie, proszę pani? - O, nie, dziękuję panu. To pańska sprawa, nie moja. Tego się Byron po niej spodziewał. Bardziej niepokoił go Tom Stanley, oficer armii amerykańskiej w stanie spoczynku, który zajmował się sprzedażą obrabiarek rządowi polskiemu. Stanley chętnie powtarzał, że Hitler jest wielkim człowiekiem, a Żydzi sami inni są wszystkich nieszczęść, jakie ich spotkały. Esesman zapytał o nazwisko Stanleya, a potem zwrócił się do niego serdecznym tonem poufnej, męskiej rozmowy: - Proszę mi powiedzieć, kto tutaj jest Żydem. Pańska grupa nie może wyjechać, póki się nie dowiem. Zdaje się, że pan to rozumie lepiej niż wasz charge d'affaires. Stanley, stary indor ze zwisającymi policzkami i skórą szyi oraz wiechą siwych włosów, zaczerwienił się straszliwie, odchrząknął parę razy i wsadził ręce głęboko w kieszenie swej sportowej marynarki w krzykliwych odcieniach zieleni i brązu. Wszyscy Amerykanie wlepili w niego oczy. - Wie pan co, przyjacielu, chętnie bym panu oddał przysługę, ale o ile mi wiadomo, Żydów tu nie ma. Nie w tej grupie. Oficer SS wzruszył ramionami, przeleciał wzrokiem po stłoczonych Amerykanach i zatrzymał się na Marku Hartleyu. Wyciągnął dwa palce do przodu. - Ty. Tak, ty, ten z niebieską muszką. Wystąp. - Trzasnął palcami. - Zostać na miejscu - nakazał Slote Hartleyowi. Po czym ostrym tonem zwrócił się do oficera: - Proszę mi podać pańskie nazwisko i stopień. Protestuję przeciw takiemu postępowaniu i ostrzegam, że ten incydent stanie się powodem pisemnej noty protestacyjnej od mego rządu, jeśli nie zmieni pan sposobu swego postępowania. Oficer SS objął szerokim gestem całą poczekalnię i odezwał się tonem pełnym perswazji: - Przedstawiciele wszystkich innych rządów współpracują z nami, sam pan to widzi. Nie ma niczego, co mogłoby wywołać protest. To zwykłe zastosowanie się do naszych przepisów. Jak się pan nazywa, właśnie pan? - Mark Hartley - odpowiedział pytany głosem o wiele spokojniejszym niż Slote. - Mark Hartley, rozumiem. - Esesman uśmiechnął się w szczególny sposób, lodowatym uśmiechem z szeroko otwartymi i nieruchomymi oczami. - Hartley - powtórzył powoli. - A pod jakim się urodziłeś? - Tym samym. - Doprawdy? A kim byli twoi rodzice? - Oboje Amerykanami. - Żydzi? - Znam go, proszę pana - wtrącił się Byron. - Przez cały czas w Warszawie chodziliśmy razem do kościoła. Jest metodystą jak ja. Wysoki srebrnowłosy pastor, stojący obok Clary Young, przesunął palcami pod koloratką. - Mogę o tym zaświadczyć. Pan Hartley był obecny na odprawianych przeze mnie nabożeństwach. Jest gorliwym chrześcijaninem. Oficer SS, z niemiłym uśmiechem zdziwienia zwrócił się do Slote'a: - To na pewno Żyd. Sądzę, że małe badanie lekarskie... - Potraktuję to i zamelduję jako naruszenie nietykalności osobistej - przerwał mu Slote. - W Ameryce obrzezanie noworodków jest powszechnym zwyczajem. - Jestem obrzezany - stwierdził Byron. - Ja również - odezwał się pastor. W całej poczekalni oddzielanie Żydów już się zakończyło. Uchodźcy patrzyli na grupę Amerykanów, pokazując ją palcami i szepcząc. Esesmani zgromadzili się przy wejściu, wszyscy z wyjątkiem otyłego, łysego oficera ze złotym liściem na czarnych patkach munduru. Podszedł do Amerykanów, odciągnął młodego oficera i szepnął mu coś do ucha, zerkając na Hartleya. Oficer bez słowa podszedł do Marka, wziął jego walizkę i zaczął odpinać rzemienie. - Proszę natychmiast przestać - rzekł ostro Slote. - To nie jest komora celna i nie ma podstawy do przeszukiwania bagaży osobistych... - Ale oficer, przyklęknąwszy na jedno kolano, już otworzył walizkę i grzebał w niej, rozrzucając zawartość po podłodze. Natrafił na Nowy Testament, obrócił go w rękach z na wpół zdumionym, na wpół drwiącym wyrazem twarzy i zaniósł do swego przełożonego. Łysy obejrzał książkę, oddał oficerowi i podniósł obie ręce do góry. - So - powiedział po niemiecku - wśród setki Amerykanów ani jednego Żyda. Czemu nie? Każdy Żyd, który pojechałby do Warszawy tego lata, byłby idiotą. Chodźcie. Pociąg jest już opóźniony. - I odszedł. Esesman wrzucił czarną książkę ze złotym krzyżem na okładce do otwartej walizki i grubiańskim gestem kazał Hartleyowi pozbierać swą własność, przechodząc po stercie rzeczy, jakby była to kupa śmieci. Przyjrzał się pozostałym twarzom w grupie i zatrzymał przed Natalią Jastrow, patrząc na nią dłuższy czas rozbawionym wzrokiem. - No, i czemu się pan tak przygląda? - spytała. Byronowi ścisnęło się serce. - Jest pani bardzo ładna. - Dziękuję. - Dość ciemnoskóra. Pani pochodzenie? - Jestem Włoszką. - Jak się pani nazywa? - Mona Liza. - Rozumiem. Proszę wystąpić. Natalia ani drgnęła. Oficer mruknął i zaczął przewracać kartki spisu osób. - To moja narzeczona - powiedział szybko Slote. - Mamy się pobrać w przyszłym miesiącu. Łysy oficer krzyknął coś od drzwi i machnął ręką na esesmana, który niegrzecznym ruchem wcisnął listę imienną Slote'owi. - Doskonale. Kochacie waszych Żydów. Czemu odmawiacie więc przyjęcia naszych? Mamy ich całe roje. - Zwrócił się do Byrona. - Jest pan synem oficera marynarki wojennej, a przecież pan kłamie, gdy chodzi o Żyda! Wiem, że ten człowiek jest Żydem. - Na pewno nie - odrzekł Byron. - Myślę, że Mark jest typem fizycznym podobnym do doktora Goebbelsa. Wie pan, taki niski, ciemnowłosy, z dużym nosem. - Doktora Goebbelsa? Ach tak. - Esesman wlepił wzrok w Hartleya i Natalię, wybuchnął złym śmiechem i wyszedł. Z głośnika dobiegły niemieckie słowa rozkazu: - Wszyscy Żydzi do restauracji. Pozostali na peron siódmy i wsiadać do pociągu. Uciekinierzy zaczęli pchać się w kierunku nie oświetlonych peronów. Samotna grupka zrozpaczonych Żydów powlokła się z powrotem do restauracji, otoczona przez ludzi w czarnych mundurach. Żołnierze zatrzymali tłoczących się uchodźców przed pociągiem, aby dyplomaci mogli wsiąść pierwsi. Slote szepnął do Byrona: - Zajmę przedział. Zobaczycie mnie w oknie. Przyprowadź Natalię i Marka, i koniecznie pastora Glenville'a z żoną. W chwilę później przez kłęby pary Byron dostrzegł charge machającego ręką z okna słabo oświetlonego pociągu. W zapierającym oddech tłoku Byron przepchnął się z pozostałą czwórką i odnalazł przedział. - Dziękuję - szepnął Hartley, gdy wszyscy już usiedli, a Slote zasunął drzwi przedziału. - Tysiączne dzięki. Dzięki wam wszystkim. Niech was Bóg błogosławi. - Leslie Slote jest prawdziwym mężczyzną - oświadczył pastor. - Postąpiłeś szlachetnie, Leslie. - Tak, szlachetnie - powtórzyła Natalia. Slote spojrzał na nią z zawstydzonym półuśmiechem, nie wiedząc, czy mówi to na serio. - Wiecie, miałem ułatwione zadanie. Już w Kantorowiczach próbowali bezskutecznie wyciągnąć ode mnie tę informację. A od wszystkich innych dostali. Dlatego tak szybko udało im się tutaj oddzielić Żydów. Ale po jakiego diabła musiałaś zrobić ten dowcip z Moną Lizą? - To było bardzo ryzykowne - rzekł pastor. - Idiotyczne - ocenił Hartley. Choć w korytarzu aż huczało od rozmów, w przedziale porozumiewali się szeptem. Pociąg stał w miejscu, sycząc i dysząc, a głośniki chropawo ryczały po niemiecku. - A co powiecie na temat Byrona i doktora Goebbelsa? - spytała szczerząc zęby Natalia. - Uważam, że było to niezwykle zręczne. - Żadne z was wydaje się nie pojmować, że to są mordercy - powiedział Hartley. - Mordercy. Oboje zachowujecie się jak dzieci. - Nie zgadzam się z tą opinią, mister Hartley - oświadczył pastor Glenville. - Znam naród niemiecki. Narzucono im okrutny, niesprawiedliwy system i pewnego dnia sami go zrzucą. W istocie są to dobrzy ludzie. - No cóż, w takim razie Sztokholm ahoj! - podsumowała Natalia. - Muszę się jednak przyznać, że straciłam całe zainteresowanie dla Berlina. - Najpierw musisz odzyskać paszport - zwrócił uwagę Hartley. Jego uradowaną twarz poryły setki zmarszczek i fałd tragicznej goryczy. Wydał się nieprawdopodobnie stary, nieludzko stary: Żyd Wieczny Tułacz w amerykańskiej sportowej marynarce. Pociąg nagle szarpnął i ruszył ze szczękiem. Byron wyciągnął z kieszeni żółtą kopertę. Telegram na blankiecie poczty polowej Wehrmachtu zawierał tylko kilka angielskich słów: Cieszę się że jesteś zdrów. Przyjeżdżaj prosto do Berlina. Ojciec. 15 Długi rząd wagonów ze stukotem wjechał na dworzec Friedrichstrasse otoczony kłębami białej pary i zazgrzytał przy zwalnianiu. Trzymając Victora za ramię, Rhoda Henry podskakiwała w górę, ku rozbawieniu umundurowanego funkcjonariusza Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który towarzyszył im na spotkanie pociągu z Królewca. Pug zauważył jego uśmiech. - Nie widzieliśmy chłopca przeszło rok - zawołał, przekrzykując hałasujące pociągi. - Tak? No, w takim razie to wielka chwila. Pociąg zatrzymał się i wysypali się z niego ludzie. - Mój Boże! - wykrzyknęła Rhoda. - Czy to naprawdę Byron schodzi po stopniach? Niemożliwe! Przecież to istny szkielet. - Gdzie, gdzie? - pytał, rozglądając się, Pug. - Znikł mi z oczu. Gdzieś w tamtej stronie. A nie, jest właśnie tutaj. Kasztanowe włosy Byrona były długie i sfalowane, niemal zbite w kłąb. Kości twarzy rysowały mu się ostro pod zbielałą skórą, oczy miał wielkie i błyszczące. Śmiał się i machał rękami, ale na pierwszy rzut oka ojcu trudno było rozpoznać syna w tym nędznie odzianym młodym człowieku z długą szczęką, ostrym podbródkiem i miną łobuza z ulicy. - To ja, to naprawdę ja! - wołał Byron. - Nie poznajesz mnie, tato? Nie wypuszczając dłoni Rhody, Pug rzucił się ku niemu. Byron, z oddechem zalatującym winem, objął ojca ciasnym, mocnym uściskiem, drapiąc mu twarz dwudniowym zarostem. Po czym objął i uścisnął matkę. - O rany, ależ ja śmierdzę - powiedział śpiewnym tonem Rhody, ale ochrypłym barytonem. - W pociągu karmili nas jak wieprze wiezione na targ. Właśnie skończyłem obiad, do którego podano trzy różne gatunki wina. Mamo, wyglądasz ślicznie. Na jakieś dwadzieścia pięć lat. - Za to ty wyglądasz okropnie. Po jakiego diabła włóczyłeś się po Polsce? Funkcjonariusz ministerstwa pociągnął Byrona za rękaw. - Mister Henry, czy uważa pan, że był pan dobrze traktowany? Jestem doktor Neustädter z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - przedstawił się, strzelając obcasami i marszcząc twarz w uśmiechu. - O, cześć. Tak, bez zarzutu, sir, bez zarzutu - odrzekł Byron, śmiejąc się dziko. - To znaczy od chwili, gdy wydostaliśmy się z Warszawy. Tam bowiem nie bardzo było przyjemnie. - No cóż, taka jest wojna. Jeśli to nie sprawi panu różnicy, bylibyśmy wdzięczni za krótki liścik dotyczący sposobu, w jaki pana traktowano. Oto moja wizytówka. Nadszedł Leslie Slote, blady, lecz podniecony, z obu rękami pełnymi dokumentów. Przedstawił się Victorowi Henry'emu. - Chciałbym, sir, spotkać się z panem jutro w ambasadzie, jak tylko uporządkuję trochę sprawy - powiedział. - Proszę przyjść kiedy tylko pan zechce - odrzekł Pug Henry. - Ale chciałbym już teraz panu powiedzieć - oddalając się, rzucił już przez ramię Slote - że Byron ogromnie nam pomagał. Doktor Neustädter w uprzejmej formie podkreślił, że ponieważ Byron już jest pod opieką ojca, może odebrać swe dokumenty w dowolnym terminie; albo też doktor sam się tym zajmie i odda paszport w biurze komandora Henry'ego. - Bo przecież - dowodził - gdy idzie o syna, który po tak długim czasie odnalazł rodziców, trzymanie się formalności byłoby czymś nieludzkim. Gdy jechali do Grünewaldu, szczęśliwa Rhoda siedziała obok syna, ściskając go za ramię i bez przerwy użalając się nad jego okropnym wyglądem. W głębi serca z całej trójki dzieci faworyzowała właśnie Byrona. Już na pierwszy widok noworodka w szpitalu, niewątpliwie męskiego, chudego, mrugającego niebieskimi oczkami w zaczerwienionej trójkątnej twarzyczce, wymyśliła dla niego imię. Uważała, że dziecko ma męski, romantyczny wygląd. Miała nadzieję, że będzie literatem albo aktorem; nawet rozchyliła jego malutkie piąstki w poszukiwaniu "trójkąta pisarza" - kiedyś gdzieś przeczytała, że można to odczytać przy urodzeniu na dłoniach niemowlęcia. Byron nie został literatem, ale była przekonana, że ma on teraz romantyczne rysy. Skrycie zadowolona była z jego odmowy obrania kariery w marynarce wojennej, a nawet z jego niedbałego stosunku do studiów. Nigdy nie lubiła przezwiska "Briny" (Briny - potocznie "słona woda" lub "morze"), które nadał mu Pug. Uważała, że zbyt pachnie wodą morską i lata minęły, nim zdecydowała się go użyć. Przejście Byrona w Uniwersytecie Columbia na wydział sztuk pięknych wtrąciło Puga w głębokie przynębienie; Rhodę natomiast po cichu ucieszyło. Warren był typowym Henrym: zawzięcie pracowity, przywódczy, energiczny, piątkowy student, mający na celu osiągnięcie stopnia admiralskiego i zważający na każdy krok w tym kierunku. Byron natomiast, tak przynajmniej uważała Rhoda, podobny był do niej jako osoba o subtelnych zaletach, niedoceniona i trochę zdezorientowana nie spełnionymi marzeniami. Zauważyła, że ma bliznę na skroni, dotknęła jej przerażona i zaczęła o nią wypytywać. Byron zaczął opowiadać o swej odysei z Krakowa do Warszawy. Co chwila sam sobie przerywał, wydając okrzyki na widok tego, co spostrzegał na ulicach: pionowych czerwonych flag ze swastyką, gęsto ustawionych wokół pomnika Fryderyka Wielkiego; maszerującego oddziału Hitlerjugend w brunatnych koszulach, czarnych chustach na szyi i krótkich czarnych spodenkach; zakonnic pedałujących po Friedrichstrasse; orkiestry koncertującej w parku; kręcącej się karuzeli. - Jak tu spokojnie, prawda? Jak cholernie spokojnie! Tato, co się dzieje z wojną? Czy Warszawa skapitulowała? Czy alianci ruszyli swe tyłki? Niemcy są takimi kłamcami, że nigdy nic nie wiadomo. - Warszawa jeszcze się trzyma, ale wojna w Polsce faktycznie już się zakończyła. Na Zachodzie także dużo się mówi o pokoju. - Naprawdę? Już? O Boże, spójrz tylko na tę kawiarnię! Pięciuset berlińczyków siedzi jak jeden mąż przy ciastkach i kawie, śmiejąc się i rozmawiając. Ach, być berlińczykiem! O czym to ja mówiłem? Ach, właśnie. No więc, sam rozumiesz, w tym momencie pompa wodna nawaliła i zerwał się pasek klinowy. A niemieckie samoloty bez przerwy latały nam nad głowami. Panna młoda dostała histerii. Do najbliższego miasteczka było trzydzieści kilometrów. O jakąś milę od drogi stało parę chat wiejskich, ale rozbitych bombami na szczątki, wobec tego... - Chat wiejskich? - przerwał żywo Pug. - Przecież Niemcy bez przerwy chwalą się przed całym światem, że ich Luftwaffe atakuje tylko cele wojskowe. Ogromnie się tym przechwalają. Byron ryknął śmiechem. - Cooo? Tato, ich cele wojskowe to wszystko, co się rusza, od prosiaka w górę. Ja także byłem celem wojskowym. Byłem ponad ziemią i do tego żywy. Widziałem tysiące zbombardowanych domów na wsi, daleko od frontu. Luftwaffe po prostu ćwiczy na nich to, co będzie robić we Francji i w Anglii. - Tutaj musisz uważać, co mówisz - wtrąciła Rhoda. - Przecież jesteśmy w samochodzie. Tu chyba jest bezpiecznie? - Oczywiście. Mów dalej - powiedział Pug. Pomyślał, że opowiadanie Byrona może być materiałem do raportu wywiadowczego. Niemcy z oburzeniem skarżyli się na "polskie okrucieństwa" i publikowali odrażające zdjęcia okaleczonych volksdeutschów i oficerów Wehrmachtu. A dla kontrastu obok nich zamieszczali fotograficzne dowody zadowolenia polskich jeńców wojennych; jak jedli, pili i tańczyli tańce ludowe; zdjęcia Żydów karmionych z kuchni polowych, machających z uśmiechem rękami do aparatów fotograficznych, a także wiele zdjęć niemieckich armat i ciężarówek przejeżdżających przez nietknięte miasta i wsie z polskimi chłopami wznoszącymi radosne okrzyki na ich cześć. Opowiadanie Byrona rzucało nowe, interesujące światło na sytuację w Polsce. A Byron wciąż mówił i mówił. Gdy dojechali do domu w Grünewaldzie, poszli do ogrodu. - Hej, kort tenisowy! Wspaniale! - wykrzyknął chłopak tym samym, pełnym emocji tonem, którym opowiadał o wojnie. Z drinkami w rękach usiedli na leżakach, on zaś w niebywale sugestywny sposób opisywał oblężenie Warszawy, dobierając szczegóły, które pozwalały widzieć, słyszeć, a nawet czuć zapach wszystkiego, co się tam działo: trupy końskie na jezdniach, zapory przeciwczołgowe i groźne posterunki na skrzyżowaniach ulic; brudne i nie spłukiwane toalety w ambasadzie, gdy wodociąg został przerwany; grupki ludzi próbujących ugasić pożary szalejące w całych dzielnicach noszonym w wiadrach piaskiem; smak koniny, odgłosy wystrzałów armatnich, ranni stłoczeni w hallu szpitala; fasada synagogi powoli osuwająca się na ziemię; piwnice ambasady zastawione szeregami łóżek polowych; niewiarygodny spacer przez ziemię niczyją, po cichej wiejskiej drodze wśród jesiennych polnych kwiatów. Szaroniebieski berliński wieczór gęstniał, a Byron ciągle mówił, chrypiąc coraz bardziej, pijąc bezustannie i ani na chwilę nie tracąc spójności i jasności opowiadania. Było to zupełnie niezwykłe przedstawienie. Victor i Rhoda co chwila spoglądali na siebie. - Już samo opowiadanie o tym powoduje, że czuję się wygłodzony - powiedział Byron. Opisał zdumiewającą ucztę, którą przyszykowali dla nich Niemcy w budynku stacji kolejowej w Kłownie. - A gdy przybyliśmy do Królewca, znów czekała na nas podobna biesiada. Pchali w nas jedzenie już od chwili, w której wsiedliśmy do pociągu. Nie wiem, gdzie się to wszystko we mnie podziewa. Wygląda to tak, jakbym w Warszawie musiał odżywiać się własnym szpikiem. Moje kości stały się puste i teraz pewnie się zapełniają. A propos, kiedy, gdzie i co będziemy jedli? - Byronie, wyglądasz jak ostatni włóczęga - westchnęła Rhoda. - Czy nie masz innych ubrań? - Ależ tak, mamo, całą wielką torbę. Znajduje się w Warszawie, z bardzo wyraźnie wypisanym moim nazwiskiem. Obecnie prawdopodobnie już w postaci popiołu. Pojechali do małej, mrocznej restauracyjki niedaleko Kurfürstendammu. Byron roześmiał się na widok popstrzonej przez muchy kartonowej wywieszki w oknie: W tej restauracji nie podaje się Żydom. - Czy został którykolwiek z nich w Berlinie, by mu podawać? - No, wielu ich się nie widuje - oświadczył Pug. - Nie wolno im wchodzić do teatrów i tak dalej. Myślę, że w tej chwili starają się nie zwracać na siebie uwagi. - Ach, być berlińczykiem - westchnął Byron. - W Warszawie aż się roi od Żydów. Przestał mówić, gdy podano zupę. Prawdopodobnie tylko własny głos utrzymywał go na jawie, bo między zupą i pieczystym głowa mu się zachwiała i opadła na piersi. Rodzice dobudzili go z trudem. - Zawieźmy go już do domu - powiedział Pug, dając znak kelnerowi. - Zastanawiałem się właśnie, jak długo on jeszcze wytrzyma. - Ccoo? - spytał Byron: - Nie iśśśmy do dhomu. Iśśśmy do theatru, do ophery. Zabawmy się w jakiś cywilizowany sposób. Iśśśmy w miasto. Ach, byśś berlińczykiem! Gdy już położyli syna spać i przechadzali się po ogrodzie, Pug powiedział. - Byron bardzo się zmienił. - To ta dziewczyna - odrzekła Rhoda. - Wiele o niej nie mówił. - Właśnie dlatego. Nic o niej nie mówił. A przecież z jej powodu pojechał do Polski i z jej powodu utknął w Krakowie. I na litość boską, broniąc jej krewnych, stracił paszport. Przecież nawet w chwili, gdy ta synagoga prawie się na niego przewróciła, rozmawiał z jej wujem. Wygląda, że w Polsce zrobił dla niej wszystko, no, może tylko nie mógł sam zostać Żydem. - Pug spojrzał na nią chłodno, ale Rhoda zlekceważyła to i mówiła dalej: - Pewnie będziesz mógł się więcej o niej dowiedzieć od tego człowieka, jak mu tam, Slote'a. To bardzo dziwna sprawa, a dziewczyna musi być nie byle kim. Następnego ranka, na samym wierzchu stosu listów na biurku Puga, leżała jasnozielona, prawie kwadratowa koperta z nadrukiem w rogu: Biały Dom. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna kartka z takim samym nadrukiem, zapełniona odręcznym, pochyłym pismem grubym ołówkiem. Znowu miałeś absolutną rację, stary spryciarzu. Właśnie poinformował mnie Sekretariat Skarbu, że na samą wzmiankę o naszym pomyśle, by zakupić ich transatlantyki, ambasadorowie zaczęli skakać jak szaleni. Czy pożyczysz mi swoją kryształową kulę? Ha, ha! Gdy tylko będziesz miał okazję, napisz mi o swoim życiu w Berlinie: jakie macie tam z żoną rozrywki, kim są twoi niemieccy przyjaciele, co mówią ludzie i co piszą w gazetach, jakie jest wyżywienie w restauracjach - po prostu wszystko i cokolwiek ci przyjdzie do głowy. Ile dziś kosztuje w Niemczech bochenek chleba? W Waszyngtonie nadal niewiarygodnie gorąco i duszno, chociaż liście już zaczęły żółknąć. FDR. Pug odłożył resztę poczty i wpatrzył się w dziwny list od dziwnego człowieka, którego kiedyś oblał morską wodą, i który teraz był jego naczelnym dowódcą, twórcą "nowego ładu", którego Pug nie pochwalał. Prezydent Stanów Zjednoczonych miał najbardziej znaną twarz na świecie, z wyjątkiem Hitlera. Ta wesoła i banalna pisanina zupełnie nie pasowała do obecnej pozycji Roosevelta, choć doskonale odpowiadała zachowaniu butnego młodego człowieka, który niegdyś z hukiem obijał się po Daveyu w niebieskiej sportowej kurtce i słomkowym kapeluszu. Pug wyciągnął żółty blok listowy i zaczął notować punkty do nieformalnego listu o swym życiu w Berlinie, gdyż w marynarce wyrobił sobie nawyk bezwzględnego posłuszeństwa i natychmiastowego wykonywania rozkazów. Zadzwonił brzęczyk z pokoiku podoficera kancelaryjnego. Komandor nacisnął guzik. - Żadnych telefonów, Whittle. - Rozkaz, sir. Niejaki pan Slote przyszedł do pana, ale mogę... - Slote? Nie, zaczekaj. Przyjmę Slote'a. Przynieś nam kawy. Dyplomata, chociaż nieco wychudzony, wyglądał w świeżo wyprasowanej tweedowej marynarce i flanelowych spodniach na człowieka wypoczętego i w doskonałej formie. - Co za widok! - powiedział. - Czy ten wielki różowy stos kamieni to nowa Kancelaria? - Tak. Widać stąd zmiany warty. - Nie jestem zupełnie przekonany, czy interesuje mnie oglądanie uzbrojonych maszerujących Niemców. Mam już o tym niejakie pojęcie. Roześmiali się. Przy kawie komandor opowiedział Slote'owi co nieco z czterogodzinnej, gorączkowej relacji Byrona. Dyplomata słuchał z miną czujnego zainteresowania, bez przerwy przebierając palcami po cybuchu zapalonej fajki. - Czy wspomniał cokolwiek o tym niemiłym wydarzeniu na Pradze? - Henry zrobił zdziwioną minę. - O tym, że wtedy, gdy mieliśmy dziewczynę w samochodzie, znaleźliśmy się pod ogniem niemieckiej artylerii? - Nie przypominam sobie. Czy tą dziewczyną była Natalia Jastrow? - Tak. Chodzi o naszą wyprawę z ambasadorem szwedzkim na linię frontu. Pug zamyślił się na chwilę. Slote wpatrywał się w niego pełen napięcia. - Nie. Ani słowa. Dyplomata wydał westchnienie ulgi. - No więc, Byron wystawił się na bezpośredni ogień nieprzyjaciela, podczas gdy ja musiałem zabrać dziewczynę z wozu i znaleźć dla niej schronienie. - Slote bez zająknienia przedstawił własną wersję wydarzeń. Następnie opisał, jak Byron dostarczał wodę do ambasady, jak zręcznie dokonywał napraw, jak lekceważył obecność nieprzyjacielskich samolotów i ostrzał artyleryjski. - Jeśli pan sobie życzy, jestem gotów opisać to wszystko w liście - dodał. - Owszem, będzie mi miło - podchwycił skwapliwie Pug. - A teraz proszę mi coś powiedzieć o tej pannie Jastrow. - Co chciałby pan wiedzieć? Victor Henry wzruszył ramionami. - Wszystko. Jesteśmy wraz z żoną trochę zaciekawieni tą młodą kobietą, która wciągnęła naszego chłopca w takie tarapaty. Co, u diabła, robiła w Warszawie w chwili, gdy w całej Europie trwała mobilizacja i dlaczego Byron jej towarzyszył? Slote uśmiechnął się kwaśno. - Przyjechała, by się ze mną spotkać. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Myślę, że jej przyjazd był szaleństwem. Robiłem, co mogłem, żeby ją powstrzymać. Ale ta dziewczyna jest jak lwica; robi to, na co ma ochotę i trzeba się z tym pogodzić. Jej wuj nie chciał, żeby podróżowała samotnie w czasie, gdy tyle mówiło się o wojnie, a Byron zaofiarował się, że pojedzie razem z nią. To wszystko, tak jak to zrozumiałem. - Więc pojechał z nią do Polski, by zrobić grzeczność doktorowi Jastrowowi? To tak sprawa naprawdę wygląda? - Może lepiej zapytać Byrona. - Czy ta Natalia jest piękna? Slote z namysłem pykał fajkę, patrząc prosto przed siebie. - W pewien sposób tak. Świetny umysł, wszechstronnie wykształcona. - Nagłym ruchem zerknął na zegarek i wstał. - Napiszę do pana ten list i wspomnę o pańskim synu w mym oficjalnym raporcie. - Dobrze. Zapytam go o ten incydent na Pradze. - Och, nie, nie ma potrzeby. Był to po prostu przykład, jak Byron z nami współpracował. - Pan nie jest zaręczony z panną Jastrow? - Nie. Nie jestem. - Wprawdzie z wielką niechęcią poruszam sprawy osobiste, ale jest pan znacznie starszy od Byrona i zupełnie inny. Nie mogę sobie wyobrazić dziewczyny, która by potrafiła zaakceptować takie różnice. - Slote spojrzał bez słowa na komandora. - Gdzie ona jest teraz? - Z większością naszych obywateli pojechała do Sztokholmu. Do widzenia, komandorze Henry. Około południa zatelefonowała Rhoda, przerywając Pugowi pracę nad listem do Roosevelta. - Chłopak śpi już czternaście godzin - zakomunikowała. - Zaniepokoiłam się i weszłam do jego pokoju, ale śpi jak niemowlę, z dłonią pod policzkiem. - No, to pozwól mu spać. - Czy on nie musi się gdzieś zameldować? - Nie. Teraz musi przede wszystkim odpocząć. Spełniając rozkaz prezydenta, Pug pisał do niego w tonie swobodnym. Wobec tego komandor zakończył swój list krótkim opisem przygód Byrona w Polsce. W myślach jednak zaczął mu się z wolna kształtować plan wykorzystania w sposób oficjalny doświadczeń zebranych przez syna. List do prezydenta włożył do poczty dyplomatycznej i poszedł do domu z niemiłym poczuciem, że pominął drogę służbową i stracił na to cały dzień. Oczywiście Pug odczuwał też coś w rodzaju dumy z bezpośredniego kontaktu z prezydentem, łechtało to jego ambicję, ale z zawodowego punktu widzenia komandor uważał jednak taki rodzaj kontaktów za niewłaściwy. Byron odpoczywał na leżaku w ogrodzie, zajadając winogrona z patery i czytając komiks z Supermanem. Na trawniku dokoła leżało jeszcze ze dwa tuziny innych komiksów z pstrokatymi i krzykliwymi rysunkami na okładkach. - Cześć tato. Co powiesz o tych skarbach? Zbiera je twój lokaj, Franz. Powiada, że przez całe lata wypraszał je lub kupował od turystów. Widok wprawił Puga w osłupienie. W ich domu, póki Byron nie wyjechał do Uniwersytetu Columbia, komiksy były przyczyną nieustannej wojny. Pug ich zakazywał, darł je, palił, karał Byrona za ich posiadanie. Nic nie pomagało. Chłopiec zachowywał się jak narkoman. Teraz więc z wielkim trudem komandor powstrzymał się od ostrego komentarza; Byron miał dwadzieścia cztery lata. - Jak się czujesz? - Jestem głodny - odrzekł Byron. - Boże, co za fantastyczny Superman. Gdy czytam to wszystko, zaczynam tęsknić za krajem. Franz przyniósł Pugowi na tacy szklankę wody sodowej z lodem i odrobiną whisky. Komandor czekał w milczeniu, aż lokaj się oddali. Trwało to pewien czas, bo Franz najpierw wytarł szklany blat stołu, następnie ściął nieco kwiatów i majstrował przy obluzowanej śrubce furtki na kort tenisowy. Miał zwyczaj pozostawać tak długo jak się dało w zasięgu głosu mieszkańców domu. Tymczasem Byron skończył Supermana, odłożył go na stos innych komiksów i leniwym wzrokiem spojrzał na ojca. Pug odprężył się i łyknął ze szklanki. Franz wszedł do domu. - Briny, to, co nam wczoraj opowiedziałeś, to było bardzo ważne. Syn zaśmiał się. - Zdaje mi się, że trochę mnie poniosło, gdy znowu zobaczyłem ciebie i mamę. Chyba i Berlin dziwnie na mnie wpływa. - Miałeś dostęp do niezwykłych informacji. Nie sądzę, by po wybuchu wojny jakikolwiek inny Amerykanin odbył podróż z Krakowa do Warszawy. - Och, przypuszczam, że wszystko to już opisano w gazetach i czasopismach. - Tu właśnie się mylisz. Sprzeczają się Niemcy i Polacy - oczywiście ci nieliczni Polacy, którym udało się stamtąd wydostać i jeszcze mogą dyskutować na temat, kto dopuścił się i jakiego rodzaju okrucieństw w Polsce. Twoje sprawozdanie, jako naocznego świadka, może być cennym dokumentem. Byron wzruszył ramionami i podniósł z trawnika kolejny komiks. - Być może. - Chcę, żebyś to wszystko spisał. Mam zamiar przesłać twoją relację do Biura Wywiadu Marynarki. - Ojej, tato, czy ty mnie nie przeceniasz? - Nie. Chciałbym, żebyś wziął się za to dziś wieczorem. - Przecież nie mam tu maszyny do pisania - odrzekł, ziewając, Byron. - Stoi w bibliotece. - A, prawda, widziałem ją. No, dobrze. Za pomocą takiej niedbale wyrażanej zgody Byron w przeszłości często wykręcał się od prac domowych. Tym razem ojciec nie komentował jego odpowiedzi. Miał nadzieję, że pod niemieckimi bombami Byron dojrzał. - Był u mnie dzisiaj ten twój towarzysz podróży, Slote. Mówił, że dużo pomagałeś im w Warszawie. Woziłeś wodę do ambasady i tak dalej. - Owszem. Jakoś dałem się wrobić w tę sprawę z wodą. - No, a to wydarzenie na linii frontu, z udziałem ambasadora Szwecji? Wszedłeś przecież na wieżę pod niemieckim ogniem, w czasie gdy Slote musiał się zająć ukrywaniem tej Jastrow w wiejskiej chałupie. Wydaje się, że ta sprawa bardzo leży mu na sercu. Byron otworzył "Horror Comics" w okładce ze szczerzącym zęby szkieletem, niosącym półnagą, wrzeszczącą dziewczynę po kamiennych schodach. - A, tak. To było bezpośrednio przed tym, jak poszliśmy przez ziemię niczyją. Robiłem wtedy szkic naszej przyszłej drogi. - Czemu Slote tyle o tym mówi? - Może dlatego, że to ostatnia rzecz, jaka się wydarzyła, zanim opuściliśmy Warszawę. Widocznie wbiła mu się w pamięć. - Ma zamiar napisać do mnie list pochwalny na twój temat. - Naprawdę? To dobrze. Czy miał wiadomości od Natalii? - Wie tylko, że wyjechała do Sztokholmu. Czy naprawdę zaczniesz pisać to sprawozdanie dziś wieczorem? - Oczywiście. Po kolacji Byron wyszedł z domu i wrócił o drugiej nad ranem. Pug jeszcze nie spał, pracując w bibliotece i martwiąc się o syna. Chłopak po powrocie pogodnie oświadczył, że poszedł wraz z innymi Amerykanami do opery. Pod pachą niósł świeży egzemplarz "Mein Kampf" po angielsku. Następnego dnia, gdy Pug opuszczał dom, Byron już wstał i czytał "Mein Kampf", leżąc na tylnej werandzie domu i popijając kawę. O siódmej wieczorem ojciec znalazł go w tym samym miejscu i w tej samej, leżącej pozycji, popijającego whisky. Chłopak przeczytał już dużą część opasłego tomu, który miał otwarty na kolanach. Trąc załzawione oczy, obojętnie machnął ręką w stronę ojca. - Czy już zacząłeś to sprawozdanie? - spytał Pug. - Wezmę się za to, tato. Słuchaj, to naprawdę bardzo ciekawa książka. Czy ją czytałeś? - Owszem, ale nie uważam jej za ciekawą. Wystarczy pięćdziesiąt stron tego majaczenia, by zorientować się, o co chodzi. Uważałem, że powinienem ją skończyć, więc to zrobiłem. Ale przypominało to przeprawianie się przez bagno. Byron potrząsnął przecząco głową. - Naprawdę zadziwiająca - powiedział i odwrócił stronicę. Znowu wyszedł wieczorem, późno wrócił i zasnął w ubraniu. Ten stary zwyczaj syna zawsze działał Pugowi na nerwy. Następnego dnia Byron obudził się o jedenastej, stwierdził, że jest rozebrany i leży pod kołdrą. Na krześle wisiało jego ubranie z przyczepioną kartką: Napisz to cholerne sprawozdanie. Tegoż popołudnia Byron wlókł się leniwie po Kurfürstendammie z "Mein Kampf" pod pachą. Koło niego pośpiesznie przeszedł Leslie Slote, potem zatrzymał się i zawrócił. - O, kogo widzę! Mam szczęście. Próbowałem cię złapać. Wracasz z nami do Stanów czy nie? Odjazd mamy wyznaczony na czwartek. - Jeszcze nie wiem. Może kawa i ciastko? Zachowajmy się jak dwaj berlińczycy. Slote zacisnął usta. - Prawdę powiedziawszy nie jadłem jeszcze lunchu... Dobrze. Po jakiego diabła czytasz to obrzydlistwo? - Uważam, że to wspaniałe. - Wspaniałe?! Cóż za niezwykła ocena... Usiedli przy stoliku olbrzymiej kawiarni wystawionym na trotuar. W stojących gęsto donicach kwitły krzewy, orkiestra dęta grała wesoło walce, świeciło słońce. - Boże, ci to mają życie - oświadczył Byron, gdy już złożyli zamówienie kłaniającemu się, uśmiechniętemu kelnerowi. Popatrz na tych wszystkich miłych, grzecznych, serdecznych, żartujących i szczęśliwych berlińczyków! Czy widziałeś kiedy przyjemniejsze miasto? Takie czyste! Te wszystkie piękne pomniki i barokowe budowle, jak choćby wspaniała opera, i te wszystkie nowe i nowoczesne budynki, i te drzewa, te ogrody; jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak zielonego i czystego miasta! Berlin sprawia wrażenie miasta wybudowanego w sercu lasu. A te kanały, te oryginalne stateczki... Czy zauważyłeś ten holownik, który pochyla komin, żeby zmieścić się pod mostem? Absolutnie czarujące. Tyle tylko, że ci mili ludzie właśnie rozwalają w diabły Polskę, mordując ludzi z powietrza karabinami maszynowymi, czego dowodem jest moja blizna; i zmiatając z powierzchni ziemi miasto równie piękne jak Berlin. Można by powiedzieć, że to paradoksalne. Slote pokręcił głową z uśmiechem. - Kontrast między frontem i zapleczem jest zaskakujący na każdej wojnie. Niewątpliwie Paryż był jak zawsze czarującym miejscem, podczas gdy Napoleon robił jatkę z Europy. - Slote, nie możesz przecież mi wmówić, że Niemcy nie są dziwni. - O, tak, Niemcy są dziwni. - No, więc po to czytam tę książkę, by jakoś ich zrozumieć. To przecież książka ich wodza. I okazuje się, że to pisanina absolutnego obłąkańca. Oświadcza, że Żydzi potajemnie rządzą światem. I to wszystko, co ma do powiedzenia. Żydzi są kapitalistami, ale także bolszewikami. Zmówili się, by zniszczyć naród niemiecki, który jako jedyny ma naturalne prawo rządzenia innymi narodami. Wobec tego on sam zostanie dyktatorem, uważasz, zgładzi Żydów, zmiażdży Francję i z połowy bolszewickiej Rosji wykroi przestrzeń życiową dla narodu niemieckiego. Czy, jak dotąd, prawidłowo to odczytałem? - Nieco w uproszczeniu, ale tak... niemal dokładnie. - Slote wydawał się rozbawiony, ale równocześnie z zaniepokojeniem zerkał na sąsiednie stoliki. - Okay. No i wszyscy ci sympatyczni berlińczycy akceptują i lubią tego typa. Zgadza się? Głosowali na niego. Słuchają go. Salutują mu. Oklaskują go. Czyż nie tak? Jak to możliwe? Czy to nie zadziwiające? Jak do tego doszło, że stał się ich przywódcą? Czyżby nie czytali jego książki? Jak to możliwe, że nie zamknęli go w obitej materacami celi? Czy nie mają szpitali dla wariatów? I kogóż tam zamykają, jeśli taki typ jest na wolności? Slote nabijając fajkę rozglądał się nerwowo po otaczających ich ludziach. Uspokojony, że nikt nie podsłuchuje, spytał półgłosem: - Czy właśnie po raz pierwszy odkrywasz fenomen, zwany Adolfem Hitlerem? - Właśnie zostałem przez Niemca postrzelony w głowę. I to w jakiś sposób zwróciło moją uwagę. - No, to nie dowiesz się wiele z "Mein Kampf". To tylko piana na wierzchu zupy gotującej się w kotle. - A czy ty rozumiesz Hitlera i Niemców? Slote zapalił fajkę i przez pewien czas patrzył w dal. Wreszcie odezwał się z wymuszonym uśmieszkiem akademickiego pobłażania. - W rezultacie długich studiów mam na ten temat własną opinię. - Chciałbym ją poznać. To naprawdę mnie interesuje. - Ale to straszliwie długa historia, Byron, i bardzo skomplikowana. - Slote znów zerknął wokół. - W innym czasie i miejscu chętnie bym to zrobił, ale.... - Czy wobec tego możesz mi podać tytuły książek, które trzeba przeczytać? - Mówisz poważnie? Wpakujesz się w nudne kucie. - Przeczytam wszystko, co mi wskażesz. - No, to daj mi tę książkę. Na skrzydełku "Mein Kampf ' Slote zaczął przez całą wysokość stronicy wypisywać fioletowym polskim atramentem listę nazwisk i tytułów czytelnym, pochyłym charakterem pisma. Przejrzawszy listę od góry do dołu, Byron poczuł, jak opuszcza go cała chęć na widok litanii nie znanych mu germańskich autorów i niestrawnych tytułów książek po każdym nazwisku: - Treitschke - Moeller van den Bruck - Fries - Menzel - Fichte - Schlegel - Arndt - Jahn - Ruhs - Lagarde - Langbehn - Spengler... Wśród nich, jak czarne rodzynki w masie ciemnobrązowego ciasta, nieliczne nazwiska, zapamiętane podczas wykładów o cywilizacji współczesnej na Uniwersytecie Columbia: Luther - Kant - Hegel - Schopenhauer - Nietzsche. Byron wspominał te wykłady jako nudziarstwo i zmorę. Ukończył go na trójkę z minusem po całonocnym gorączkowym wkuwaniu poplamionych notatek z lektur w bibliotece korporacji studenckiej. Slote podkreślił wszystko grubą linią, a pod nią dodał jeszcze więcej książek z równie odpychającymi nazwiskami autorów: - Santayana - Mann - Veblen - Renan - Heine - Kolnai - Rauschning... - Pod linią wypisałem ci krytyków i analityków - wyjaśnił podczas pisania. - Powyżej są niektórzy niemieccy prekursorzy Hitlera. Sądzę, że najpierw musisz ich pojąć, aby właściwie go zrozumieć. - Naprawdę? - powiedział żałośnie Byron. - I filozofów także? Hegla i Schopenhauera? Jakże to? I do tego Marcina Lutra, na litość boską? Kontemplując listę z pewnego rodzaju oschłą satysfakcją, Slote mocno pociągnął z fajki, aż zaskwierczała. Po namyśle dodał jeszcze parę nazwisk. - Osobiście uważam, że Hitler i naziści wyrośli z samego serca niemieckiej kultury. Jako tkanka rakowa, być może, ale też jako wyłącznie niemieckie zjawisko. Za to mniemanie paru mądrych ludzi zrobiło mi piekło. Twardo obstawali, że to samo mogło się wydarzyć gdziekolwiek, gdyby zaistniały takie same okoliczności: przegrana w wielkiej wojnie, surowy traktat pokojowy, rujnująca inflacja, masowe bezrobocie, rosnący komunizm, anarchia na ulicach... Uważają, że wszystko to doprowadziło do wyniesienia demagoga i rządów terroru. Ale ja... Zbliżył się kelner. Slote zamilkł i nie odezwał się ani słowem, póki im podawano. Śledząc kelnera wzrokiem, aż znikł z pola widzenia, dyplomata jadł ciastko i popijał kawę. Po czym kontynuował prawie szeptem: - Ale ja w to nie wierzę. Uważam, że nazizm jest nie do pomyślenia bez korzeni w germańskiej myśli dziewiętnastego wieku: romantyzmu, idealizmu, nacjonalizmu, całego tego wylewu ich emocji. To wszystko jest w tych książkach. Jeżeli na przykład nie potrafisz przeczytać od deski do deski "Filozofii historii" Hegla, daj sobie ze wszystkim spokój. To jest podstawa. - Popchnął "Mein Kampf" w stronę Byrona, otwartą na skrzydełku. - No, więc masz, na początek. - Tacyt? - spytał Byron. - Czemu Tacyt? Czy to nie ten rzymski historyk? - Tak. Co wiesz o Arminiuszu i bitwie w Lesie Teutoburskim? - Nic nie wiem. - Okay. W roku dziewiątym naszej ery wódz germański, nazwiskiem Arminiusz zatrzymał Rzymian na Renie raz na zawsze, i w ten sposób zapewnił barbarzyńcom ostoję w samym sercu Europy. To było kluczowe wydarzenie w historii świata. W konsekwencji doprowadziło do upadku Rzymu. Wpływa na całą późniejszą europejską politykę i na wszystkie dotychczasowe wojny. Jestem o tym przekonany i dlatego uważam, że powinieneś przeczytać sprawozdanie Tacyta z tej kampanii. Albo się za to wszystko weźmiesz, albo nic z tego nie będzie. Byron bez przerwy kiwał głową, ze zmrużonymi i pełnymi napiętej uwagi oczami. - I ty przeczytałeś te wszystkie książki? Co do jednej? Slote kpiąco popatrzył na młodzieńca, gryząc cybuch fajki. - Nie zapamiętałem ich treści tak dokładnie, jak powinienem, ale oczywiście przeczytałem. - Jeżeli dobrze rozumiem, starasz mi się w tej chwili wytłumaczyć, że powinienem dać sobie z tym spokój, ponieważ to jest temat wyłącznie na miarę stypendystów Rhodesa. - Bynajmniej. Ale to rzeczywiście jest trudne zadanie. A teraz, Byronie, naprawdę już jestem spóźniony do ambasady. Jedziesz czy nie jedziesz z nami? We czwartek odlatujemy do Oslo, a stamtąd do Londynu. Dalej zaś czym się zdarzy: niszczycielem, statkiem handlowym, transatlantykiem, może nawet samolotem przez Lizbonę. Dokąd popadnie. - A co zamierza Natalia? - spytał Byron. - Pod koniec podróży była wobec mnie dość złośliwa i nie chciała wiele rozmawiać. Slote spojrzał na zegarek. - Również dla mnie nie była miła i wyrażała się niejasno. Naprawdę nie wiem. - Zawahał się. - Powiem ci jeszcze coś. To ci się nie spodoba. Możesz w to nie uwierzyć. Ale to prawda i lepiej będzie, jeśli się o tym dowiesz. - No, to jazda. - Zapytałem ją o ciebie, czy zamierzasz wracać do Sieny. Jej odpowiedź brzmiała: "Mam nadzieję, że nie. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie spotkam Byrona Henry'ego, a jeśli będziesz miał okazję, powiedz mu to z ukłonami ode mnie". Wyglądasz na zaskoczonego. Nie pokłóciliście się, zanim odjechała? Byłem przekonany, że tak. Byron, próbując zachować spokojny wyraz twarzy, odpowiedział: - Niezupełnie. Ona tylko wydawała się skwaszona jak diabli. - Była w okropnym nastroju. Narzekała przede wszystkim, że potwornie bolą ją plecy po całej podróży pociągiem. Bardzo prawdopodobne, że nie mówiła tego wszystkiego na serio. Wiem, że jest ci bardzo wdzięczna. Zresztą ja także. Byron potrząsnął głową. - Nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek udało mi się ją zrozumieć. Slote spojrzał na rachunek i kładąc kolorowe banknoty markowe pod talerzykiem powiedział: - Słuchaj, Byron, nie mamy teraz czasu na dyskusję o Natalii Jastrow. Jedno ci powiem. Od chwili, gdy ją dwa lata temu poznałem na jakimś bezdennie głupim coctail party na Quai Voltaire, nie miałem chwili spokoju. - To czemu się z nią nie ożenisz? - spytał Byron. Slote, który właśnie podnosił się z krzesła, opadł na nie z powrotem i przez kilka sekund patrzył na Byrona. - Wcale nie jestem pewien, czy tego nie zrobię, jeśli ona się zgodzi. - Och, zgodzi się na pewno. Coś ci powiem. Zdaje mi się, że na pewien czas zostanę tutaj z rodzicami. Nie pojadę do Oslo. Slote wstał ponownie i wyciągnął rękę. - Zostawię więc twój paszport i inne papiery podoficerowi w kancelarii twego ojca. Wszystkiego dobrego. Ściskając jego dłoń, Byron jeszcze raz wskazał "Mein Kampf": - Podoba mi się ta lektura i ta lista. - Skromny i niewielki dowód wzajemności za oddane przysługi. - Jeśli przed opuszczeniem Berlina dowiesz się, dokąd pojechała Natalia, czy zostawisz mi wiadomość? - Oczywiście - rzucił Slote, wystukując popiół z fajki na dłoń, po czym pośpiesznie wmieszał się w tłum przechodniów. Byron zamówił jeszcze jedną erzac-kawę, otworzył "Mein Kampf", a kawiarniana orkiestra zagrała melodię wesołego austriackiego tańca ludowego. 16 Podczas wyjazdu Victora Henry'ego do Stanów jego żona zaplątała się w romans; coś, czego nie zrobiła przez niemal dwadzieścia pięć lat, nawet wówczas, gdy okresy jego nieobecności były znacznie dłuższe. Początek wojny Rhoda odczuła jako swoiste wyzwolenie. Miała czterdzieści pięć lat. Zasady, wedle których żyła tak długo, nagle wydały jej się nieco przestarzałe. Cały świat otrząsał się z przeszłości; czemu i ona nie miałaby tego zrobić, choćby odrobinkę? Oczywiście Rhoda Henry nie przemyślała tego w chłodny sposób, po prostu wyczuła to intuicyjnie i dała się ponieść emocjom. Będąc eks-pięknością i pozostając nadal bardzo przystojna, zawsze zwracała na siebie uwagę mężczyzn, co sprawiało jej wiele przyjemności. Nie miała więc braku okazji do przygód miłosnych, ale była tak wierna Pugowi Henry'emu, jak on jej. Lubiła chodzić do kościoła, śpiewała hymny i modliła się z całego serca, wierzyła w Boga, uważając, że Jezus Chrystus jest jej Zbawicielem - oczywiście nie zagłębiając się bardziej w te sprawy - i z całej duszy była przekonana, że zamężna kobieta powinna być wierną i dobrą żoną. Podczas ulubionej rozrywki żon oficerów marynarki wojennej, polegającej na rozrywaniu w strzępy reputacji pań, które nie okazały się dobrymi i wiernymi żonami, Rhoda z przyjemnością używała znakomicie wyostrzonych pazurków. Jeśli nie brać pod uwagę przelotnych, przypadkowych pocałunków, jeden tylko epizod w odległych czasach plamił skądinąd nieskazitelną przeszłość Rhody. Pod nieobecność Puga, który był na manewrach morskich, po dansingu w klubie oficerskim w Manili, gdy wlała w siebie zbyt wiele szampana, Kip Tollever odprowadził ją do domu i tam udało mu się rozebrać ją z sukienki. Madeline, wówczas dziecko dręczone przez nocne zmory, uratowała sytuację, budząc się z płaczem. Uspokajając Madeline, Rhoda wytrzeźwiała. Zadowolona, że powróciła znad przepaści, a przy tym nie czując złości do Kipa, włożyła przyzwoity szlafroczek i po przyjacielsku wyprosiła go z domu. I na tym się skończyło. Niewątpliwie następnego ranka Kip był równie wdzięczny Madeline, jak Rhoda. Victor Henry był ostatnim człowiekiem w całej marynarce, na którego złość Tollever chciałby się narazić. W późniejszym czasie Rhoda zawsze zachowywała się wobec Kipa z niejaką kokieterią. Niekiedy zastanawiała się, co by się stało, gdyby Madeline się wówczas nie obudziła. Czy naprawdę poszłaby na wszystko? Jak by się wówczas czuła? Ale tego nie dowie się nigdy; nie zamierzała więcej tak blisko otrzeć się o kłopotliwą sytuację; zresztą nie ona była temu winna, lecz wino. Niemniej jednak było coś podniecającego we wspomnieniu, jak rozbierał ją inny mężczyzna, a nie ten stary Pug. Zachowała to wspomnienie, lecz pogrzebała je głęboko w sercu. Doktor Palmer Kirby był nieśmiałym, poważnym, brzydkim mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki. Po przyjęciu dla niego, oplotkowując z Sally Forrest gości, Rhoda określiła go jako "jeden z tych okropnych mózgowców". Wyłącznie po to, aby być towarzyska, daremnie wypróbowywała na nim przy coctailach swą zwykłą, kokieteryjną paplaninę. - A więc, doktorze Kirby, ponieważ kolega małżonek jest daleko, posadziłam pana po mej prawicy i teraz możemy już nie tracić czasu. - Mhm. Po prawicy. Dziękuję. I na tym się prawie skończyło. Rhoda nienawidziła takich nieruchawych mężczyzn. Ale gdy Kip podczas kolacji powiedział, iż nazajutrz wybiera się do fabryki w Brandenburgu, Rhoda zaproponowała, że go tam zawiezie. Od dawna chciała obejrzeć to średniowieczne miasteczko, a poza tym Kirby w jakimś sensie był gościem jej męża. Po drodze odbyli w gospodzie nudny i przyzwoity lunch. Przy butelce mozelskiego Kirby ożywił się i zaczął opowiadać o sobie i swojej pracy. W odpowiedzi na bystre pytanie, jakie mu zadała - żyjąc z Pugiem Rhoda nauczyła się rozmawiać na tematy techniczne - Palmer Kirby nagle się uśmiechnął. Rhoda pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała, jak on się śmieje. Kirby miał wielkie zęby, a w uśmiechu odsłaniał dziąsła. Był to rubaszny, męski śmiech, wcale jej niemiły, świadczący, że rozumie i ma na to ochotę - raczej zaskakujący na twarzy małomównego inżyniera. - Czy to naprawdę panią interesuje, pani Henry? - zdziwił się Kirby. - Z przyjemnością opowiedziałbym o wszystkim, ale przeraża mnie myśl, że mógłbym tym zanudzić piękną kobietę. Uśmiech, słowa i ton, jakim to powiedział, dowodziły, że nie uszła uwagi doktora dotychczasowa kokieteria Rhody, i jej przekora podobała mu się. Lekko podniecona, Rhoda poprawiła włosy, zakładając fale na swe małe, białe uszy. - Zapewniam pana, że to wszystko brzmi fascynująco. Po prostu proszę używać tak często, jak się da, słów jednosylabowych. - Okay, ale sama pani sprowadziła na siebie to nieszczęście. Opowiedział jej wszystko o wzmacniaczach magnetycznych (nazywał je "magampy"), urządzeniach służących do dokładnego sterowania napięciem i prądami, szczególnie dużej mocy. Zadając jedno po drugim zręczne pytania, Rhoda szybko wyciągnęła z doktora wszystkie dotyczące go istotne fakty. Swoją tezę doktorską o elektromagnetyzmie pisał na politechnice kalifornijskiej. Mając czterdzieści lat zdecydował, że sam będzie produkował wzmacniacze magnetyczne we własnym przedsiębiorstwie, zamiast zajmować kierownicze stanowisko w takich firmach jak "General Electric" czy "Westinghouse", co zabezpieczyłoby go materialnie na całe życie. Długa walka o sfinansowanie przedsięwzięcia doprowadziła go prawie do bankructwa; dopiero teraz przedsiębiorstwo zaczęło przynosić dochody. Przemysł wojenny potrzebował dużych ilości "magampów", on zaś był na tym polu pierwszy. Przyjechał do Niemiec, ponieważ Niemcy w zakresie niektórych potrzebnych do produkcji składników przewyższały Stany Zjednoczone. Studiował ich technikę i kupował ich rdzenie ze stopu o podstawie niklowej. Dowiedziała się także, że był wdowcem i dziadkiem. Opowiedział o zmarłej żonie, a następnie wymienił z Rhodą długie zwierzenia na temat wad i zalet dzieci. Kirby, jak większość mężczyzn, gdy już raz przezwyciężył swoją nieśmiałość, uwielbiał mówić o sobie. Jego opowiadanie o katastrofalnych problemach finansowych i końcowym wielkim sukcesie tak ją oczarowało, że zaprzestała udawać nieśmiałą i zaczęła mówić szczerze i otwarcie. Rhoda była najbardziej pociągająca wówczas, gdy się o to nie starała. Należała do tego rodzaju kobiet, które potrafią olśnić mężczyznę od pierwszej chwili, wykładając na widok wszystko, czym dysponują. Nic z tego nie było ani wymuszone, ani udawane. W sumie Rhoda przedstawiła całość tego, na co ją było stać, a co prezentowało się niezbyt imponująco. Victor Henry dawno już się w tym rozeznał. Ale nie skarżył się, choć kiedyś wyobrażał sobie, że w takiej kobiecie musi tkwić znacznie więcej. A pierwsze, wymierzone z maksymalną siłą uderzenie, ugodziło Palmera Kirby'ego potężnie. Zamówił drugą butelkę mozelskiego wina i w rezultacie do Brandenburga spóźnili się o całą godzinę. Gdy załatwiał interesy, Rhoda z przewodnikiem w ręku spacerowała po malowniczym starym mieście, a jej myśli w zaskakujący sposób zaczęły krążyć koło dawnego, maleńkiego wybryku z Kipem Tolleverem. Wino nieco ją oszołomiło, a skutki tego mijały powoli. Gdy wrócili pod wieczór do Berlina, Kirby zaproponował że pójdą na wspólną kolację i do opery. Przyjęcie zaproszenia wydało się Rhodzie zupełnie naturalne, pospieszyła więc do domu i zrobiła przegląd swoich sukien i pantofli. Układała włosy w coraz to inny sposób, żałując, że nie była u fryzjera, i zastanawiając się nad wyborem perfum. Gdy Kirby przyjechał po nią, była jeszcze tym wszystkim zajęta. Kazała mu czekać całą godzinę. Będąc młodą dziewczyną zawsze kazała chłopcom czekać. Pug ostro oduczył ją tego przyzwyczajenia, bo życie towarzyskie w marynarce wojennej toczyło się ściśle według zegarka, a komandor nie tolerował jakichkolwiek kłopotów w tym zakresie z winy Rhody. Trzymanie Palmera Kirby'ego w oczekiwaniu, podczas gdy ona usilnie pracowała nad swym wyglądem, Rhoda przeżywała jak maleńkie, cudowne, nostalgiczne szaleństwo, jak przyjemne, dziecinne popuszczenie sobie cugli, podobne do jedzenia kremu bananowego. Poczuła się prawie tak, jakby miała dziewiętnaście lat. Lustro powiedziało jej wprawdzie coś innego, ale tego wieczoru nawet ono zdawało się jej sprzyjać: ukazało błyszczące oczy, ładną twarz, jędrne ciało w cieniutkich majteczkach. Nawet ramiona były okrągłe i szczupłe, gładkie i bez zwiotczałej, pomarszczonej skóry nad łokciami, jak u wielu kobiet w jej wieku. Wpłynęła do living-roomu w różowej sukni ze złotymi guzikami, którą kupiła, żeby spodobać się Hitlerowi. Kirby siedział, czytając jedno z technicznych czasopism Henry'ego. Zdjął ogromne okulary w czarnej oprawce i wstał z okrzykiem: - Ależ pani wygląda wspaniale! - Jestem okropna - powiedziała, biorąc go pod rękę - każąc panu tak długo czekać, ale pan sam jest sobie winien, zapraszając starszą panią do miasta po tak ciężkim dniu. W operze dawali "Traviatę" i ucieszyli się odkrywając, że oboje ją uwielbiają. Po przedstawieniu Kirby zaproponował, by rzucili okiem na sławetne nocne życie Berlina. Powiedział, że nigdy by nie zrobił tego na własną rękę; niemniej jednak berlińskie nocne życie jest nadal tematem rozmów na całym świecie, a jeśli pani Henry nie poczuje się dotknięta, to zapewne takie zerknięcie może sprawić jej przyjemność. Rhoda zachichotała. - No cóż, wydaje się, że to moja szalona noc, prawda? Dziękuję panu bardzo za nieprzyzwoitą propozycję, którą pośpiesznie przyjmuję. Miejmy nadzieję, że nie natkniemy się na nikogo z moich przyjaciół. Właśnie z takich powodów o drugiej nad ranem w domu państwa Henry nie było nikogo, kto mógłby odebrać telefon - międzynarodowe połączenie z Nowego Jorku za pośrednictwem U.S.S. Marblehead w Lizbonie. W tym bowiem momencie Rhoda popijała szampana, przyglądając się dobrze zbudowanej niemieckiej blondynce, kołyszącej nagim biustem w niebieskim od dymu lokalu. Rhoda co chwila spoglądała na długą, poważną twarz Kirby'ego w okularach o grubej oprawie, palącego długą fajkę i z lekkim niesmakiem obserwującego ciężko pracującą, spoconą tancerkę. To Rhodę podnieciło i rozkosznie zgorszyło. Nagie tancerki widziała dotychczas jedynie na obrazach. Po tym wieczorze aż do powrotu męża spędzała masę czasu z Kirbym. Chodzili do mniej uczęszczanych restauracji. Według osobistej terminologii Rhody, przez cały czas "niczego takiego" nie zrobiła. Gdy Pug wrócił, flirt został przerwany. Pożegnalny lunch dla Palmera Kirby w Wannsee był pomysłem Rhody, lecz udało jej się namówić Sally Forrest, by to zorganizowała, tłumacząc, że ona sama ma już dość zabawiania tego gościa z cywila. Jeśli nawet Sally dostrzegła w tej propozycji coś dziwnego, nie zdradziła się z tym ani słowem. Ponieważ wydawało się, że wojna w Polsce dobiega końca, bo tylko Warszawa stawiała jeszcze opór, obaj attaches uznali, że mogą poświęcić na taką uroczystość kilka południowych godzin. Nastroje w Berlinie przypominały czas pokoju, mówiono nawet, że wkrótce skończy się racjonowanie żywności. Do kąpieliska pojechali wszyscy samochodem ambasady, który prowadził Byron. Na szerokiej piaszczystej plaży nad Hawelą ludzie spacerowali w słońcu lub siedzieli pod wielkimi, kolorowymi parasolami. Grupa gimnastyków, nie bacząc na chłodny jesienny wiatr, ćwiczyła w skąpych kostiumach. Menu lunchu zamówionego przez Forrestów świadczyło o tym, że racjonowanie żywności nie jest męczącą uciążliwością. Mazista margaryna smakowała jak zwykle smarem maszynowym, ale zjedli doskonałego turbota i dobry udziec jagnięcy. W połowie posiłku zatrzeszczał i ryknął głośnik, po czym odezwał się wyraźny niemiecki głos: "Uwaga! Za kilka minut usłyszą państwo komunikat o najwyższym znaczeniu dla ojczyzny." Te same słowa rozległy się nad całą położoną nad rzeką miejscowością. Ludzie na deptaku zatrzymali się, by posłuchać. Na plaży małe figurki gimnastyków zamarły w bezruchu. W eleganckiej restauracji "Kaiserpavillon" rozległy się podniecone szepty. - Co to może być? - spytała Sally Forrest, gdy z głośników znów popłynęła muzyka, cichy i łagodny utwór skrzypcowy Schuberta. - Sądzę, że Warszawa - odrzekł jej mąż. - Pewnie już po wszystkim. - Kto wie, może chodzi o zawieszenie broni? - odezwał się doktor Kirby. - Mówiono o tym przez cały tydzień. - Ach, to by było wspaniale - powiedziała Rhoda. - I skończyłoby tę głupią wojnę, zanim się naprawdę zaczęła. - Ona przecież wciąż trwa - rzekł Byron. - Ależ oczywiście - dodała Rhoda z przepraszającym uśmiechem. - Niemcy muszą przecież jakoś przyzwoicie załatwić tę ohydną sprawę z Polską. - Sądzę, że zawieszenie broni jeszcze nie nastąpi - powiedział Pug. Na zatłoczonym tarasie i w restauracji rozmowy były coraz głośniejsze. Niemcy z błyszczącymi oczami sprzeczali się między sobą, gwałtownie gestykulując. Śmiali się, walili w stoły i ze wszystkich stron wołali o szampana. Gdy z głośnika rozległo się kilka taktów muzyki Lista, zawsze poprzedzających ważne komunikaty, hałas zaczął cichnąć. "Sondermeldung! Komunikat specjalny!" - Na to słowo w restauracji zapanowała natychmiast całkowita cisza, tylko tu i ówdzie brzęknęły nakrycia. Głośnik zatrzeszczał, po czym rozległy się uroczyście wypowiadane słowa: "Z Kwatery Głównej Führera. Warszawa padła". Restauracja rozbrzmiała oklaskami i radosnymi okrzykami. Kobiety zrywały się, by wykonać taniec radości, mężczyźni ściskali sobie dłonie, obejmując się i całując. Z głośnika zabrzmiały tony orkiestry dętej, najpierw "Deutschland, Deutschland über alles", a potem "Horst Wessel Lied". Wszyscy goście w "Kaiserpavillon" powstali. Wszyscy, z wyjątkiem Amerykanów. Na plaży, na deptaku, gdziekolwiek spojrzeć, Niemcy stali na baczność, większość z rękami wyciągniętymi w hitlerowskim pozdrowieniu. W restauracji mniej więcej połowa wyciągnęła ręce, niezgodnym chórem śpiewając wulgarny, zalatujący piwiarnią nazistowski hymn. Victor Henry rozejrzał się. Po plecach przeszły mu ciarki. Zrozumiał w tym momencie, że Niemcy pod władzą Adolfa Hitlera dostaną potężne lanie. Równocześnie zauważył coś, czego nie widział od wielu, wielu lat. Jego syn siedział sztywno, z kamienną twarzą, ustami zaciśniętymi w jedną linię, splótłszy dłonie na stole tak mocno, aż pobielały mu kostki. Od piątego roku życia Byron przyjmował każdy ból i każdą karę z suchymi oczami, ale teraz płakał. Ludzie stojący w zatłoczonej restauracji poczęli rzucać wrogie spojrzenia na siedzącą amerykańską grupę. - Czy oni chcą, żebyśmy wstali? - spytała Sally Forrest. - Ja nie zamierzam wstawać - oświadczyła Rhoda. Kelner, pulchny blondyn z długimi, prostymi włosami, ubrany w czerń, który dotychczas obsługiwał ich znakomicie i z pełną uniżonością, stał rycząc pieśń z wyciągniętą w hitlerowskim pozdrowieniu ręką, kierując wyraźnie szyderczy uśmiech w stronę Amerykanów. Byron jednak niczego nie dostrzegał. Widział martwe, opuchłe konie w rynsztokach, żółte łaty z dykty na szeregach zniszczonych domów, kamienną gęś otoczoną czerwonym kwietnikiem na dziedzińcu szkolnym, dziewczynkę w sukni lila, przyjmującą od niego wieczne pióro, pomarańczowe w nocy wybuchy szrapneli nad kopułami kościołów. Pieśń skończyła się. Niemcy jeszcze trochę poklaskali i pokrzyczeli, po czym zaczęli wznosić toasty. Orkiestra smyczkowa znów zagrała pieśni biesiadne i cały "Kaiserpavillon" ryknął wesoło: Du, du, liegst mir im Herzen, Du, du, liegst mir im Sinn... Byron skurczył się na jej dźwięk. Przypomniał sobie, że nie później niż w sześć godzin po ucieczce z płonącej Warszawy, pełen żołądek i wypity kufel piwa skłoniły go do przyłączenia się do śpiewających tę pieśń niemieckich żołnierzy. Ja, ja, Ja, ja! Weisst nich wie gut ich dir bin... Przy amerykańskim stole kelner zaczął z głośnym brzękiem zbierać talerze, rozlewając sos i wino i poszturchując gości łokciami. - Proszę uważać, co pan robi - powiedział pułkownik Forrest. Kelner w dalszym ciągu hałaśliwie i niedbale zbierał nakrycia, Sally Forrest krzyknęła, gdy uderzył ją w głowę talerzem. - Słuchaj no - powiedział przez zaciśnięte zęby Pug. - Wezwij szefa kelnerów. - Szefa kelnerów? Ja jestem szefem kelnerów. Jestem waszym szefem - kelner zaśmiał się i odszedł. Brudne półmiski pozostały rozrzucone na stole. Mokre purpurowe i brązowe plamy pokrywały obrus. - Może lepiej byłoby stąd zręcznie wyjść - powiedział Forrest do Henry'ego. - Ach, koniecznie - wtrąciła się Sally. - Po prostu zapłać, Bill, i pójdziemy. - Wzięła do ręki torebkę. - Nie dostaliśmy jeszcze deseru - powiedział Pug Henry. - Może dobrze byłoby kopnąć tego kelnera w tyłek - powiedział doktor Kirby z nieprzyjemnym grymasem twarzy. - Zgłaszam się na ochotnika - oświadczył Byron i wstał. - Na litość boską, chłopcze! - pułkownik Forrest pociągnął go z powrotem na krzesło. - Przecież on specjalnie chce wywołać awanturę, a my nie możemy sobie na to pozwolić. Kelner mijał ich właśnie, idąc do innego stołu. - Powiedziałem, że proszę o przyprowadzenie tu szefa kelnerów - zawołał za nim Pug. - Pan się spieszy, szanowny panie? - odpowiedział drwiąco kelner. - To może lepiej pan stąd wyjdzie. Jesteśmy w tej restauracji bardzo zajęci. - Odwrócił się masywnymi plecami do komandora i ruszył z miejsca. - Stój! W tył zwrot! - Pug nie krzyknął ani nie warknął. Użył ostrego, suchego tonu rozkazu, który przebił się jak nóż przez hałas w restauracji. Kelner zatrzymał się i odwrócił. - Idź po twego szefa kelnerów. Natychmiast. - Pug spojrzał kelnerowi prosto w oczy surowym, twardym spojrzeniem. Kelner odwrócił wzrok i poszedł w innym kierunku. Przy sąsiednich stolikach zaszemrano, gapiąc się na Amerykanów. - Uważam, że powinniśmy wyjść - oświadczyła Sally Forrest. - To nie jest warte takich kłopotów. Zaraz potem pojawił się kelner, za którym szedł wysoki, łysy mężczyzna z podłużną twarzą, ubrany we frak. Odezwał się niechętnym tonem zajętego czymś innym człowieka: - Tak? Macie państwo jakieś zastrzeżenia? - Jesteśmy grupą Amerykanów, attaches wojskowych - powiedział Pug. - Nie wstaliśmy podczas waszego hymnu. Jesteśmy obywatelami państwa neutralnego. Ten kelner zachował się napastliwie. - Komandor wskazał na stół. - Z rozmysłem był niezdarny i niechlujny. Odzywał się w sposób ordynarny. Potrącał nasze panie. Proszę mu kazać, żeby zachowywał się jak należy i zechce pan zmienić nam obrus na czysty przed deserem. W miarę jak Victor Henry rąbał zdanie po zdaniu, wyraz twarzy szefa kelnerów zmieniał się coraz bardziej. Zawahał się pod uporczywym wzrokiem komandora, zerknął dookoła na sąsiednie stoliki i nagle z rykiem wybuchnął obelgami pod adresem podwładnego, wymachując rękami i ze spurpurowiałą twarzą. Po krótkim, gwałtownym napadzie wściekłości odwrócił się do Victora Henry'ego, nisko ukłonił i chłodnym tonem oświadczył: - Państwo zostaną należycie obsłużeni. Proszę przyjąć przeprosiny. Potem pospiesznie się oddalił. A wtedy nastąpiło coś niezwykłego. Kelner bez zmrużenia oka wrócił do poprzedniego grzecznego zachowania, bez śladu grubiańskości, urazy czy żalu. Jak gdyby nigdy nic się nie stało. Szybko i zręcznie zebrał półmiski i zmienił obrus. Uśmiechał się, kłaniał, uprzejmie żartował i wydawał grzeczne pomruki. Twarz miał w krwawym rumieńcu, ale poza tym był pod każdym względem takim samym, kiedy poprzednio ich witał, czarującym, "gemütlich" niemieckim kelnerem. Z potakującym kiwaniem głową i uśmieszkiem przyjął zamówienie na desery, rzucając żartobliwie uwagi na temat kalorii, troskliwie sugerując dobór trunków. Oddalił się wśród uśmiechów i ukłonów i śpiesznie znikł z oczu. - Niech mnie diabli wezmą - powiedział pułkownik Forrest. - Nie dostaliśmy przecież jeszcze deseru - odrzekł Pug. - Dobra robota - odezwał się Kirby do Puga, rzucając Rhodzie dziwne spojrzenie. - Wspaniała robota. - Och, Pug ma swoje sposoby - oświadczyła Rhoda z promiennym uśmiechem. - Okay, tato - powiedział Byron. Victor Henry rzucił mu szybkie spojrzenie. Był to jedyny komentarz, który mu sprawił przyjemność. Amerykanie pospiesznie i nieco skrępowani uporali się z deserem; wszyscy, z wyjątkiem Victora Henry'ego, który bardzo powoli i rozważnie jadł swój tort i pił kawę. Wyjął cygaro. Kelner podskoczył, podając mu ogień. - No, myślę, że teraz już możemy wracać - powiedział Pug, wypuszczając kłąb dymu. - Zmarnowaliśmy trochę czasu, oszukując z pułkownikiem rząd Stanów Zjednoczonych. Tego wieczoru, pijąc na tarasie kawę po późnym obiedzie Rhoda powiedziała: - Widzę, że przywiozłeś do domu stos roboty. Myślałam, że obejrzymy nowy film z Emilem Janningsem, ale w tej sytuacji poproszę jedną z dziewczyn, by ze mną poszła. - Proszę bardzo. Nie jestem wielbicielem Emila Janningsa. Rhoda dopiła kawę i zostawiła męża z synem, siedzących w półmroku. - Briny, co z tym sprawozdaniem? Jak ci idzie? - Sprawozdanie? A, tak, sprawozdanie. - Byron pochylił się naprzód w fotelu, rozstawił nogi, położył łokcie na kolanach i zacisnął dłonie. - Tato, chciałbym cię o coś zapytać. Co byś sądził, gdybym wstąpił do brytyjskiej marynarki wojennej? Albo RAF-u? Victor Henry zamrugał powiekami i namyślał się chwilę, nim odpowiedziaŁ - Rozumiem z tego, że chcesz walczyć z Niemcami? - W Warszawie czułem się potrzebny. To było przyjemne uczucie. - No, nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę coś takiego z twoich ust. Byłem przekonany, że w swych planach absolutnie wykluczasz karierę wojskową. - Tu nie chodzi o karierę. Pug, pochylony do przodu w fotelu, palił i przyglądał się swoim dłoniom. Byron miał zwyczaj mocno wbijać plecy w oparcie, wyciągając długie nogi, ale w tej chwili zachowywał się identycznie jak ojciec. Ich postawy były zabawnie do siebie podobne. - Briny, nie sądzę, by alianci zawarli z Hitlerem ugodę, ale co będzie, jeśli tak się stanie? Zbliża się ofensywa propozycji pokojowych, to pewne. Przypuśćmy, że przyłączysz się do Brytyjczyków, prawdopodobnie tracąc amerykańskie obywatelstwo i przysparzając sobie masę problemów, a nagle okaże się, że wojna się skończyła? Zostaniesz wtedy na lodzie, pogrążony po uszy w bezsensownych, biurokratycznych formalnościach. Może lepiej poczekać chwilkę i zorientować się, w którą stronę wiatr powieje? - Myślę, że masz rację - westchnął Byron i oparł się wygodnie o fotel. - Nie mam zamiaru zniechęcać cię do chwalebnego impulsu. W tej chwili dobrym pomysłem byłoby raczej poprosić o powołanie do służby czynnej w marynarce amerykańskiej oraz... - Nie, dziękuję. - Wysłuchaj mnie do końca, do diaska. Dostałeś patent oficerski. Rezerwiści, którzy teraz wejdą w morze, uzyskają najlepszą służbę, niezależnie od tego gdzie zaczną się działania wojenne. Wyprzedzisz innych o dziewięćdziesiąt dziewięć procent długości. A w czasie wojny będziesz traktowany na równi z absolwentami Akademii. - I do tej chwili utknę bezczynnie na lata. A co się stanie ze mną, jeśli wojna się skończy? - Przecież nie robisz teraz niczego innego? - Napisałem do doktora Jastrowa do Sieny. Czekam na jego odpowiedź. Ojciec nie kontynuował tematu. Rhoda pojechała obejrzeć film z Emilem Janningsem, ale nie od razu. Najpierw zabrała doktora Palmera Kirby'ego z hotelu i zawiozła na lotnisko Tempelhof. Nie było to konieczne, taksówek w Berlinie było dosyć. Ale zaproponowała, że go odwiezie, a Kirby się zgodził. Zapewne nie byłoby w tym nic złego, gdyby uprzedziła Puga, że zamierza gościowi oddać na zakończenie taką drobną przysługę. Lecz nic o tym nie powiedziała. W samochodzie prawie nie rozmawiali. Zaparkowała wóz i poszła do lotniskowej kawiarni. Kirby w tym czasie załatwił odprawę. Gdyby spotkała kogoś ze znajomych, musiałaby z miejsca wymyślić jakieś wytłumaczenie oraz wyjaśnienie dla męża. Lecz nie myślała o tym; czuła jedynie słodkie podniecenie, choć z posmakiem goryczy. O to, co czyniła nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie miała złych intencji. Lubiła Palmera Kirby'ego. Upłynęło mnóstwo czasu od chwili, gdy jakiś mężczyzna wydał się jej aż tak pociągający. On też ją lubił. Prawdę powiedziawszy, był to taki sobie wojenny romansik, na tyle przyzwoity, że aż śmiechu wart; nieoczekiwany błysk melancholijnego czaru, o którym wkrótce oboje na zawsze zapomną. Przy tym zupełnie nie przypominał niedorozwiniętego pijackiego grzeszku z Kipem Tolleverem. - To już chyba wszystko - powiedział Kirby. Zwalił się na krzesło naprzeciw Rhody niezdarnym ruchem, który pomimo siwiejących włosów Palmera i głęboko pobrużdżonej twarzy, zawsze robił na Rhodzie wrażenie chłopięcej niedojrzałości. Siedzieli i patrzyli na siebie w milczeniu, póki nie przyniesiono im drinków. - Za pani szczęście. - Och, gdyby tylko... Miałam szczęście. Ale to już przeszłość. - Wypiła łyk. - Czy załatwili panu to właśnie połączenie do Lizbony, na którym panu zależało? - Tak, ale dalej clippery Pan Am są przepełnione. Być może utknę w Lizbonie na parę dni. - Chciałabym, żeby mnie się to zdarzyło, Słyszałam, że to jest obecnie najweselsze miasto Europy. - To niech pani jedzie ze mną. - Och, Palmer, niech pan nie naśmiewa się ze mnie. Ach, prawda, miałam mówić do ciebie Fred? Ale przez cały czas myślę o tobie jako o panu Palmerze. Po prostu nie pasujesz do Freda. - To bardzo dziwne. - Wypił łyk whisky. - Co takiego? - Anna też mówiła do mnie Palmer. Nigdy nie chciała użyć żadnej innej formy. Rhoda obracała w palcach kieliszek daiquiri. - Szkoda, że nie znałam twojej żony. - Zostałybyście dobrymi przyjaciółkami. - Palmer, a co ty myślisz o Pugu? - Hm. To bardzo trudne pytanie. - Wydął żałośnie wargi. - Na pierwszy rzut oka odniosłem wrażenie, że to wilk morski, szczerze mówiąc raczej ograniczony, który znalazł się nie na swoim miejscu. Ale to chyba nie tak. Ma bystry umysł. Jest bardzo energiczny. To, co zrobił z kelnerem, było fantastyczne. Twój mąż jest człowiekiem, o którym trudno wyrobić sobie zdanie. Rhoda roześmiała się. - Gdybyś wiedział, jakie to trafne! Po tylu latach, spędzonych razem, ja sama nie znam go dobrze. Ale podejrzewam, że Pug to człowiek bardzo prostoduszny i niemal niedzisiejszy. Jest patriotą. I nie tak łatwo z nim żyć. Jest tak przejrzyście szczery. - Jest patriotą czy zawodowym oficerem marynarki wojennej? To dwie różne rzeczy. Rhoda z uśmiechem skłoniła głowę na bok. - Tego właśnie nie jestem pewna. - A ja jestem pewien, że nauczyłem się go podziwiać, tego przynajmniej jestem pewien. - Kirby krzywym okiem patrzył w zadumie na własne dłonie zaciśnięte na szklance. - Posłuchaj, Rhoda, ogólnie rzecz biorąc, jestem przyzwoitym człowiekiem. Pozwól, że powiem jedno: jesteś wspaniałą kobietą. Od chwili śmierci Anny byłem smutnym i nudnym facetem. Ty pozwoliłaś mi odczuć, że znowu żyję i za to jestem ci wdzięczny. Czy nie czujesz się dotknięta? - Nie bądź głupi. To mnie bardzo cieszy i ty o tym wiesz. - Wyjęła chusteczkę z torebki. - Ale będzie mi nieco ciężko z powodu tej uciechy przez dzień czy dwa. Och, diabli nadali. - Czemu? Sądziłem, że powinno to raczej zwiększyć twe zadowolenie. - Ach, zamknij się, Palmer. Dziękuję za drinka. Lepiej idź już do samolotu. - Słuchaj, nie chciałem ci popsuć zabawy. Uśmiechnęła się do niego przez łzy. - Ależ wszystko jest w porządku, kochanie. Możesz do mnie od czasu do czasu napisać. Takie zwykłe, przyjacielskie bazgroły, żebym wiedziała, czy żyjesz i jesteś zdrów. Sprawi mi to przyjemność. - Oczywiście, napiszę. Już pierwszego dnia po powrocie do kraju. - Naprawdę? To świetnie. - Przyłożyła chusteczkę do oczu i wstała. - Do widzenia. - Przecież jeszcze nie wywołano mego samolotu - powiedział wstając. - Nie? Ale moja rola kierowcy już się zakończyła, więc zostawiam cię tu i to już. Wyszli z kawiarni i uścisnęli sobie ręce w prawie pustym hallu. Wypadki wojenne doprowadziły niemal do zamknięcia lotniska i większość stoisk była nieoświetlona. Rhoda ścisnęła dłoń Palmera i wspiąwszy się na palce, ucałowała go tym razem w usta. Było to dziwne doświadczenie, wspinanie się po pocałunek mężczyzny. Szeroko rozchyliła wargi. W końcu to przecież pożegnanie. - Do widzenia. Życzę ci wspaniałej podróży... Odeszła szybkim krokiem i minęła róg, nawet nie oglądając się. Widziała jeszcze dość filmu z Janningsem, by mogła go opowiedzieć Pugowi. Nareszcie Byron napisał sprawozdanie ze swych przygód w Polsce. Tłumiąc rozczarowanie, Victor Henry przeczytał pięć stronic nudnego tekstu, po czym wezwał podoficera i całe popołudnie spędził na dyktowaniu podoficerowi kancelaryjnemu wszystkiego, co zapamiętał z opowieści syna. Następnego dnia Byron ze zdumieniem przeczytał siedemnastostronicowy wynik tej pracy. - O rany! Tato, ależ ty masz pamięć! - Zabieraj to i popraw, jeżeli sobie życzysz. Postaraj się tylko, żeby wiarygodność faktów była nie do podważenia. Połącz to ze swoim tekstem i całość oddaj mi w piątek. Posklejany w ten sposób raport Victor Henry przesłał do Biura Wywiadu Marynarki, odrzuciwszy początkowy pomysł, by wysłać kopię prezydentowi. Chłodne jesienne dni biegły jeden za drugim. W Berlinie panowały prawie takie nastroje, jak w czasach pokoju. Byron siadywał rozwalony w domu w Grünewaldzie, marszcząc czoło i całymi godzinami pochłaniał kolejne książki z listy Lesliego Slote'a. Trzy lub cztery razy w tygodniu grał z ojcem w tenisa. Był znacznie lepszym graczem, ale Pug, człowiek niespożytych sił, grał na wyczerpanie przeciwnika i w końcu wygrywał. Wreszcie, dzięki dobremu wyżywieniu, odpoczynkowi na słońcu i wielodniowemu treningowi, Byron stracił wygląd głodomora, odzyskał siły i przewagę na korcie, co im obu sprawiło równą przyjemność. Pewnego ranka, wchodząc do biura ojca w ambasadzie, Byron zobaczył leżącą na podłodze swą pozostawioną w Warszawie wielką walizkę, pełną ubrań, butów i bielizny. Była starannie obwiązana sznurkami, z wywieszką, kiedyś własnoręcznie sporządzoną. Był to mały, ale zaskakujący dowód dokładności i operatywności Niemców. Byron ucieszył się z odzyskania ubrań, zwłaszcza że w Berlinie królowała moda amerykańska. Szybko zmienił się w dandysa. Pracujące w ambasadzie niemieckie dziewczęta wypatrywały oczy za przechodzącym przez hall, odzianym z modną niedbałością szczupłym młodzieńcem, o gęstej miedzianej czuprynie, wąskiej twarzy i wielkich niebieskich oczach, które rozszerzały się jeszcze przy uśmiechu pełnym zadumy. Ale Byron nie zwracał uwagi na ich zachęcające spojrzenia. Każdego ranka rzucał się na przychodzącą pocztę, daremnie wypatrując listu ze Sieny. Gdy na początku października Führer miał wygłosić w Reichstagu przemówienie proponujące pokój Anglii i Francji, Ministerstwo Propagandy zarezerwowało dużą część miejsc w Operze Krolla dla zagranicznych dyplomatów. Pug zabrał syna ze sobą. Przeżywszy oblężenie Warszawy i przeczytawszy "Mein Kampf", Byron uważał Adolfa Hitlera za jednego z historycznych potworów, jak Kaligula, Dżyngis-chan czy Iwan Groźny. Stojący na podium Hitler zaskoczył go. Przeciętne indywiduum, średniego wzrostu i kluskowate, w zwykłej szarej marynarce i czarnych spodniach, z czerwoną teczką w ręku. Wydał się Byronowi słabym aktorem, z trudem udającym wspaniałą i groźną postać twórcy historii. Tym razem Hitler zaczął przemówienie rzeczowym, przyziemnym tonem podstarzałego polityka. W tym trzeźwym stylu niemiecki przywódca zaczął wypowiadać tak groteskowe i śmiechu warte kłamstwa, że Byron zaczął rozglądać się po sali w poszukiwaniu rozśmieszonych twarzy. Ale Niemcy słuchali z poważnymi minami. Nawet dyplomaci tylko od czasu do czasu pozwalali sobie na skurcze ust, co mogło uchodzić za ślad ironicznego uśmiechu. - Potężna Polska zaatakowała Niemcy - oświadczył człowieczek w szarej marynarce - usiłując je zniszczyć. Lecz dzielny Wehrmacht czuwał i sprawiedliwie ukarał bezczelnych agresorów. Kampania, ograniczona do ataków na cele ściśle wojskowe, szybko przyniosła totalne zwycięstwo. Na jego osobisty rozkaz ludność cywilną w Polsce pozostawiono w spokoju i poza Warszawą nie poniosła ona ofiar w zabitych ani rannych. Także działając na jego rozkaz, niemieccy dowódcy wojskowi występowali do władz miasta, proponując ewakuację osób cywilnych i gwarantując im bezpieczeństwo. Polacy w swym zbrodniczym szaleństwie uparli się, że bezbronne kobiety i dzieci pozostaną w Warszawie. Byrona zdumiała bezczelność tego twierdzenia. Wszyscy neutralni dyplomaci przez całe tygodnie podejmowali desperackie wysiłki, aby doprowadzić do rokowań na temat ewakuacji kobiet i dzieci. Niemcy nie raczyli nawet odpowiedzieć. Nie chodziło nawet o to, że Hitler kłamał na ten temat; Byron zdawał sobie sprawę, że naród niemiecki popiera tego wyuzdanego łgarza i robi to od lat, biorąc pod uwagę, że "Mein Kampf" jest pełna oczywistych, wariackich kłamstw. Ale jego kłamstwa dzisiejsze były pozbawione sensu, bo neutrałowie znali fakty, a prasa światowa o nich pisała. Czemuż więc Hitler wypowiadał tak łatwe do obalenia nonsensy? Zapewne przemówienie było obliczone na niemieckich słuchaczy. Lecz w takim razie - Byron zastanawiał się, gdy Hitler kontynuował i złożył ofertę "wyciągniętej ręki" pod adresem Anglii i Francji - jego przemówienie zostało sformułowane w tak łagodnym stylu i dlaczego tak wiele miejsc zarezerwowano dla dyplomatów? - Jest oczywiste, że jeśli czterdzieści sześć milionów Anglików uważa, że mają oni prawo rządzić ponad czterdziestu milionami kilometrów kwadratowych na Ziemi - oświadczył Hitler łagodzącym i potulnym tonem, wznosząc do góry ręce jak kaznodzieja - to niczym złym nie może być prośba osiemdziesięciu dwóch milionów Niemców, by pozwolono im w pokoju uprawiać osiemset kilometrów kwadratowych gleby, która historycznie jest ich własnością. - Tłumaczył zasady nowego porządku, jakie zamierza wprowadzić w środkowej Europie i w rozszerzonych granicach Trzeciej Rzeszy. Powiedział, że Brytyjczycy i Francuzi mogą uzyskać pokój, pogodziwszy się po prostu ze stanem istniejącym. Dodał przy tym, że dobrze by było, gdyby zwrócili Niemcom ich dawne kolonie. Na zakończenie Führer powrócił do swego zwykłego stylu, wyjąc i drwiąc, potrząsając zaciśniętymi dłońmi na wysokości twarzy, grożąc palcem, chwytając się rękami za biodra, wszystko to gdy przedstawiał okropności ewentualnej wojny na pełną skalę, której, jak mówił, obawia się i w której nikt naprawdę nie będzie mógł zwyciężyć. Tego wieczoru Pug pisał w swym raporcie wywiadowczym: ...Hitler wygląda bardzo dobrze. Oczywiste jest, że dysponuje pierwszorzędną zdolnością regeneracji. Być może organizm jego wzmocniło zadanie cięgów Polsce. W każdym razie nie jest już zmizerowany, cerę ma doskonałą, nie garbi się jak poprzednio, głos ma czysty, nie zachrypnięty oraz - przynajmniej podczas tego przemówienia - nawet miły. Chodzi sprężystym i szybkim krokiem. Oczekiwanie, że człowiek ten może się załamać fizycznie, byłoby poważnym błędem. Przemówienie składało się z wielu tych samych starych chwytów oraz z kilku wyjątkowych, nawet jak na Führera, bezczelnych łgarstw na temat tego, kto rozpoczął wojnę i jak kryształowo przyzwoicie Niemcy zachowali się wobec ludności cywilnej. Te banialuki były oczywiście przeznaczone na użytek wewnętrzny. Niemieckie audytorium wyglądało tak, jakby wierzyło we wszystko bezkrytycznie, choć bardzo trudno jest ustalić, co Niemiec naprawdę myśli. Dzisiejszego wieczoru radio robiło wielki szum na temat "wyciągniętej ręki" z propozycjami pokojowymi. Oczywiste jest, że o "wyciągniętej ręce" usłyszymy jeszcze wielokrotnie i prawdopodobnie będziemy o niej słyszeć aż do końca wojny, nawet jeśli nastąpi on za dziesięć lat. Propozycja może być autentyczna. Jeśli alianci ją przyjmą, Niemcy zyskają za cenę szybkiej, taniej kampanii połowę Polski, a także swe przedwojenne kolonie, niewątpliwie w nagrodę za nienaganne, rycerskie zachowanie się ich sił zbrojnych. Hitler nigdy się nie wstydził składać najbardziej skandalicznych propozycji. I były one także przyjmowane. Więc czemu nie spróbować raz jeszcze? A przynajmniej jeśli uzyska proponowane przez siebie zawieszenie broni i konferencję europejską, to Wielka Brytania i Francja przynajmniej odprężą się i osłabną. Przerwę tę Niemcy będą mogli wykorzystać na przestawienie na pełną swej - jak dotąd tylko połowicznie pracującej - produkcji wojennej i przygotowanie się do ostatecznej rozgrywki. Pod każdym względem było to więc mądre przemówienie przywódcy bardzo popularnego i o magicznym wpływie na audytorium. Za jedyną skazę tej mowy mógłbym uznać bezbarwny ton, w jakim została wypowiedziana; ale i to mogło być wykalkulowanym efektem. Hitler był dziś rozsądnym europejskim politykiem i w niczym nie przypominał ryczącego "aryjskiego" podpalacza. Do jego talentów należy także i to, że jest uzdolnionym parodystą. Pug polecił Byronowi, by spisał swe wrażenia z Reichstagu. Syn wręczył mu pół stronicy maszynopisu. Największe wrażenie zrobiła na mnie niesamowita zgodność między zachowaniem się Adolfa Hitlera a jego poglądami wyrażonymi w "Mem Kampf". W rozdziale o propagandzie wojennej mówi tam, że masy są "zniewieściałe", działają pod wpływem uczuć i sentymentów; a także, że aby zdobyć i przekonać możliwe najszersze grono słuchaczy, wszystko, co się mówi, należy adresować do najgłupszych ignorantów spośród nich. To przemówienie było pełne kłamstw, które powinny były podrażnić nawet mało wykształconego niemieckiego dziesięciolatka, wszystkie zaś propozycje pokojowe sprowadzały się do zgody na totalną grabież przez Niemcy. Być może Hitler ocenia inne kraje podobnie jak swój, w przeciwnym razie jego mowa byłaby zupełnie niezrozumiała. Dopiero dzisiaj zrozumiałem, jak dalece Hitler pogardza Niemcami. Uważa ich za bezdennie naiwnych i głupich. Słuchają go i kochają. Kimże jestem, bym mógł powiedzieć że się myli? Pug uznał, że jest to niezły tekst i zamieścił go w cudzysłowie w swym raporcie, jako komentarz młodego amerykańskiego widza. W następnych dniach niemieckie radio i prasa podniosły okropny wrzask. Włochy i Japonia obwołały Hitlera największym miłośnikiem pokoju wszechczasów. Kraje Zachodu i Stany Zjednoczone objęte zostały potężnym i spontanicznym ludowym ruchem na rzecz pokoju. Tylko "churchillowscy" podżegacze wojenni próbują zdusić ten gorący odzew narodów na "wyciągniętą rękę" Hitlera. Jeśli im się to uda, nastąpi najstraszliwsza krwawa łaźnia w dziejach ludzkości, a historia oceni, kto będzie temu winien. Z neutralnych źródeł Pug dowiedział się, że niektórzy Francuzi chcieli pójść na ugodę i odwołać wojnę, bynajmniej nie dlatego, że brali na serio wszystko, co Hitler powiedział. Po prostu mieli wybór: pogodzić się z faktami lub walczyć dalej. Wśród tego chaosu nadeszła wiadomość, która podziałała jak wstrząs elektryczny. U-boot wkradł się na kotwicowisko floty brytyjskiej w Scapa Flow na północnym cyplu Szkocji, zatopił pancernik Royal Oak i bezpiecznie powrócił do domu! Serwis fotograficzny zawierał zdjęcie uroczystego, tłustogębego Führera, jak ściska dłoń komandora porucznika Priena, młodego, nerwowego człowieka z łysiejącą głową. Nazistowskie Ministerstwo Propagandy wpadło w ekstazę z powodu komunikatu Admiralicji Brytyjskiej ze smutkiem podnoszącego umiejętność i odwagę Priena. Autorem był Churchill we własnej osobie. Goebbelsowscy komentatorzy radiowi oświadczyli, że zatopienie Royal Oak jest dobrodziejstwem dla sprawy pokoju, ponieważ zgłoszona przez Führera propozycja "wyciągniętej ręki" gdzie teraz poważniej brana pod uwagę. Zapowiedziano małe przyjęcie, na którym neutralni attaches wojskowi mieli się spotkać z Prienem. Victor Henry wpisał na listę gości swego syna, ze stopniem: podporucznik rezerwy, marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych. Byron został zaproszony. Przed przyjęciem rodzina była na kolacji u komandora Grobkego, w małym ciemnym mieszkanku na czwartym piętrze starego domu z oknami w wykuszach. Pokoje były tak zastawione ciężkimi meblami, że na poruszanie się zostawało mało miejsca. Na kolację podano tylko soloną rybę z ziemniakami, ale tak dobrze ugotowaną, że smakowała Byronowi. Małżeństwo gospodarzy zrobiło na nim wrażenie ludzi niepokojąco normalnych, chociaż z góry zakładał, że będzie ich nienawidzić. Gdy rozmowa zeszła na przeżycia wojenne Byrona w Polsce, pani domu słuchała z nieszczęśliwym, macierzyńskim wyrazem twarzy. - Już nie wiadomo, komu wierzyć. Dzięki Bogu, że to się przynajmniej skończyło. Niech tylko nastanie pokój, prawdziwy pokój. Nie chcemy wojny. Poprzednia wojna zrujnowała Niemcy. Następna byłaby absolutnym końcem naszego kraju. - To zupełnie okropne - zauważyła Rhoda. - Nikt na świecie nie chce wojny, a przecież wszyscy tkwimy w tym paskudztwie. - A co ty sądzisz? - zwrócił się Grobke do Victora Henry'ego. - Czy alianci podejmą dyskusję nad bardzo umiarkowaną propozycją Führera? - Czy chcesz odpowiedzi uprzejmej czy prawdziwej? - Nie bądź uprzejmy, Victor. Nie wobec mnie. - Okay. Niemcy mogą uzyskać pokój, jeśli pozbędą się Hitlera i jego reżimu. Może nawet zachowacie wiele z waszych zdobyczy. Ale ta banda musi odejść. Gospodarze spojrzeli po sobie w drgającym świetle świec. - A więc to beznadziejne - oświadczył Grobke, bawiąc się pustym kieliszkiem. - Jeśli wasz naród nie jest w stanie nic zrozumieć z tego, co dotyczy Niemiec, będziemy musieli walczyć do końca. Nie wiesz, jak wyglądał ten kraj w latach dwudziestych. Ja wiem. Gdyby tamten system trwał jeszcze kilka lat, nie byłoby marynarki, gospodarki, niczego. Państwo rozpadłoby się na części. Führer wpisał Niemcy z powrotem na mapę. Wy macie Roosevelta, my jego. Posłuchaj, Henry, siedziałem w luksusowym klubie w Nowym Jorku i słyszałem, jak ludzie nazywają Roosevelta skretyniałym, socjalistycznym kaleką. Są miliony takich, którzy go nienawidzą. Zgadza się? Ja nie jestem nazistą. Nigdy nie mówiłem, że Führer ma tysiąc procent racji, ale do wszystkich diabłów, to jednak zwycięzca. Potrafi, jak Roosevelt, doprowadzić sprawy do końca. A ty chcesz, żebyśmy się go pozbyli! Po pierwsze, to nie jest możliwe. Sam wiesz, jaki jest ten reżim. A gdyby nawet było to możliwe, my byśmy tego nie zrobili. Zresztą pokój może nastąpić. Zależy to przecież od jednego człowieka, i nie jest nim nasz Führer. - Od kogo zatem? - Od waszego prezydenta. Brytyjczycy i Francuzi już zostali pobici. Gdyby było inaczej, zaatakowaliby we wrześniu. Czy kiedykolwiek powtórzy się im taka okazja? Trzymają się tylko z jednego powodu: czują Amerykę za plecami. Jeśli wasz prezydent powie im jutro jedno zdanie: "Nie pomogę wam w walce przeciwko Niemcom", nastąpi koniec wojny, zanim się ona zdąży rozpocząć, i wszyscy będziemy mieli sto lat dobrobytu. I powiem ci jeszcze jedno. Tylko w taki sposób wasz prezydent może uzyskać pewność, że Japonia nie skoczy wam na plecy. Nie po raz pierwszy Victorowi Henry'emu przyszło na myśl, że spotkanie z Grobkem na Bremen nie było przypadkowe. - Myślę, że już powinniśmy się wybierać na to przyjęcie - powiedział. Komandor podporucznik Prien był zdziwiony i zainteresowany, gdy w kolejce przybyłych na przyjęcie krzykliwie umundurowanych attaches dostrzegł Byrona Henry'ego. - Jest pan taki młody - powiedział po niemiecku, ściskając mu dłoń i z uwagą przyglądając się jego młodej twarzy i dobrze skrojonemu ciemnemu garniturowi. - Czy jest pan podwodniakiem? - Nie. Niewykluczone jednak, że powinienem nim zostać. - Ach, to jedyny rodzaj służby na świecie. Ale trzeba w nim być twardym - oświadczył Prien z czarującym uśmiechem i nagłym wybuchem prawdziwego zapału. Marynarze w granatowych mundurach ustawili fotele dla słuchaczy odczytu. Otwartość dowódcy u-boota wręcz oszołomiła Puga. Nie było tajemnicą, że Prien wypłynął na powierzchnię w bezksiężycową noc, podczas przesilenia pływu. Tego można się było z góry domyślić. Ale Prien nie odnosił przecież żadnej korzyści z tego, że pokazał wszystkim zrobione przez Luftwaffe zdjęcia wejścia do portu wojennego i przeanalizował system zapór. Podawał Brytyjczykom na srebrnej tacy wskazówki, jak mają naprawić swe błędy. Ujawnił także nowe dane techniczne na temat niemieckiego zwiadu lotniczego, i to dane przerażające. Był to z całą pewnością pilny materiał do najbliższej poczty kurierskiej. Byron słuchał z takim samym napięciem, jak jego ojciec. Fascynował go autentyzm szczegółów. Prien mówił po niemiecku powoli i wyraźnie, tak że mógł śledzić każde słowo. Chłopak widział, jak wśród czarnej nocy zaczyna świecić zorza północna, rozjaśniając sylwetę u-bootu i odbijając czerwone i zielone błyski i śmiertelnie niepokojąc kapitana. Wyobraził sobie, jak go oślepiają nagle wynurzające się z mroku reflektory jadącego brzegiem samochodu, świecące kapitanowi prosto w twarz. Ujrzał przed łodzią dwa niewyraźne kształty szarych pancerników, słyszał, jak czarne, zimne wody Scapa Flow bulgocą ocierając się o kadłub u-boota, zwalniającego bieg, żeby wystrzelić cztery torpedy. Niemal sam brał udział w rozczarowaniu Niemca, gdy w cel trafiła tylko jedna. Ale najbardziej zadziwiająca i zapierająca dech w piersi część opowiadania nastąpiła dopiero potem. Ponownie zamiast ucieczki, Prien wolno zrobił wielkie okrążenie na powierzchni, wewnątrz głównego kotwicowiska floty brytyjskiej, aby w tym czasie ponownie załadować wyrzutnię, jako że wybuch torpedy nie wywołał generalnego alarmu przeciwpodwodnego. Brytyjczykom po prostu nie przyszło do głowy, że wewnątrz Scapa Flow może się znajdować niemiecka łódź podwodna; na Royal Oak uznali trafienie za eksplozję wewnątrz okrętu. Tym sposobem, stawiając wszystko na jedną kartę, Prien mógł wystrzelić drugą salwę czterech torped. - Tym razem mieliśmy trzy trafienia - powiedział. - Resztę już wszyscy znają. Wysadziliśmy magazyny amunicji i Royal Oak zatonął niemal natychmiast. Nie zachwycał się własnym sukcesem. Nie wyrażał żalu z powodu utopienia dziewięciuset brytyjskich marynarzy. Zaryzykował własnym życiem. Szanse były wszak po ich, nie po jego stronie. Podczas tej nocnej roboty mógł zaplątać się w sieci, nadziać na skały lub zostać rozbity na szczątki, gdyby trafił na minę. Tak w każdym razie myślał Byron. Prien wypłynął na morze, wykonał zadanie i powrócił. I oto stał przed nimi żywy, poważny, prostolinijny zawodowiec, by opowiedzieć tę historię. Nie miało to nic wspólnego z tym, co się działo w Warszawie i nie było to ostrzeliwanie z powietrza dzieci i koni na wiejskich drogach. Przez wyludnione ulice, słabo oświetlone błękitnymi latarniami, Pug Henry z synem powoli jechali do domu. Nie rozmawiali. Dopiero gdy skręcili w ulicę prowadzącą do willi, Byron zapytał: - Tato, czy nigdy nie myślałeś o służbie na łodziach podwodnych? Ojciec przecząco pokręcił głową. - Ci chłopcy to specyficzny gatunek. Poza tym, jeżeli już raz się znajdzie na okrętach podwodnych, piekielnie trudno się stamtąd wydostać. Ten Prien jest bardzo podobny do naszych podwodniaków. Co chwila niemal zapominałem, że mówił po niemiecku. - Myślę - powiedział Byron - że gdybym się kiedyś zaciągnął, wybrałbym właśnie to. Zatrzymali się przed domem. Pug Henry oparł łokieć na kierownicy i w słabym blasku tablicy rozdzielczej zwrócił z kwaśnym uśmiechem twarz w stronę syna. - Nie co dzień zatapia się pancerniki. Byron zmarszczył brwi i odpowiedział niezwykle, jak na niego, ostrym tonem: - Czy myślisz, że to właśnie mnie pociąga? - Słuchaj, wymagania zdrowotne wobec podwodniaków są cholernie wysokie i trzeba ukończyć bardzo trudną wyższą szkołę. Ale jeżeli cię to naprawdę interesuje... - Nie, dziękuję, tato. - Byron roześmiał się i wyrozumiale pokiwał głową, myśląc o uporze ojca. Victor Henry wiele razy próbował wrócić do tematu łodzi podwodnych, ale Byron nie wykazał najmniejszych nawet objawów zainteresowania. Spędzili obaj cały tydzień w podróży po niemieckich fabrykach i portach wojennych. W Stanach Zjednoczonych niemiecki attache poprosił o możliwość takiego objazdu, wzajemność była więc automatyczna. Podróż z synem sprawiła Pugowi przyjemność. Byron cierpliwie znosił niewygody, nigdy się nie denerwował, w irytujących chwilach żartował, a w nagłych wypadkach, jak choćby brak miejsc w samolocie, spóźnienie na pociąg, zagubienie bagażu, utrata rezerwacji hotelowej - stawał na wysokości zadania. Pug uważał, że umie nieźle dawać sobie radę, ale Byron, używając jakiegoś łatwo mu przychodzącego miłego sposobu bycia, lepiej niż ojciec potrafił wyplątać ich obu z trudnych sytuacji, ustalić, co się stało i przekonać urzędników lub kasjerów w biurach podróży do podjęcia dodatkowych wysiłków. Podczas lunchów z właścicielami fabryk, dyrektorami koncernów i stoczni potrafił przez dwie godziny siedzieć w milczeniu z zachęcającą miną, a gdy się do niego zwracano, dawać krótkie i trafne odpowiedzi. - Wygląda, że sprawia ci to przyjemność - zauważył Pug, gdy po długiej,. męczącej wizycie w zakładach Kruppa w Essen jechali w gęstym deszczu do hotelu. - Bo to ciekawe. O wiele bardziej niż katedry, zamki i stroje ludowe. To są te Niemcy, które powinny nas niepokoić. - Prawda - kiwnął głową Pug. - Przemysł niemiecki jest pistoletem, wycelowanym przez Hitlera w głowę całego świata. Warto więc się temu przyjrzeć z bliska. - Całkiem duży pistolet - stwierdził Byron. - Zbyt duży, by się nim nie martwić. - A jak to wygląda w porównaniu z alianckim i naszym, tato? Od kierowcy limuzyny, uprzejmie postawionej do ich dyspozycji przez Kruppa, oddzielała ich szyba. Ale Pug zauważył, że ów człowiek z uwagą pochylił głowę. - Oto jest pytanie. Mamy największy przemysł na świecie, co do tego nie ma wątpliwości. Ale Hitler nie daje nam dotąd powodu, by dokonać pełnego zwrotu, ponieważ naród jeszcze nie chce użyć naszego przemysłu w roli pistoletu. Jeśli nikt się nie sprzeciwi, Niemcy ze swoim przemysłem mogą zdobyć rządy nad światem. Są po temu środki i jest wola. Gdy Aleksander podbijał świat, Macedonia nie była dużym krajem. Brazylia jest cztery razy większa, a potencjał ma dziesięć razy większy niż Niemcy, ale ostateczny wynik zależy od aktualnych zdolności do działania i chęci. Na papierze tak wielokrotnie twierdziłem, Francja wraz z Wielką Brytanią mogą ich pobić. Ale także na papierze Primo Carnera wygrał mecz z Joe Louisem. Hitler ruszył do boju, ponieważ myśli, że da im radę. Jest więc to ostatni sprawdzian, by porównać systemy przemysłowe, chociaż odrobinę ryzykowny. - Być może na tym właśnie opiera się współczesna wojna - zauważył Byron. - Na zdolności przemysłowej. - Nie wyłącznie, niemniej jednak ma ona zasadnicze znaczenie. - No widzisz, wiele się już nauczyłem. Pug uśmiechnął się. Wszystkie wieczory w hotelach Byron spędzał na zawziętym wczytywaniu się w Hegla, zwykle po godzinie zasypiając nad otwartą książką. - A jak ci idzie z tym Heglem? - Powoli sprawa się wyjaśnia. Trudno mi było uwierzyć, ale wydaje mi się on jeszcze większym wariatem od Hitlera. Na Columbii uczono mnie, że to wybitny filozof. - Może dla ciebie zbyt głęboki? - Może, ale cały kłopot w tym, że wydaje mi się, iż go rozumiem. Gdy wysiadali przed hotelem, szaro umundurowany kierowca, otwierając z godnością drzwiczki, rzucił Byronowi nienawistne spojrzenie. Chłopiec zaczął się zastanawiać, co takiego powiedział. Doszedł do wniosku, że na przyszłość musi uważać, gdy nazywa Hitlera wariatem. Kierowca nie wyglądał na obrażonego heglistę. W kilka dni po odrzuceniu przez Brytyjczyków i Francuzów "wyciągniętej ręki" Hitlera, co wywołało wściekłe ataki niemieckiego radia, nadszedł ogromny worek przesyłek lotniczych. Wśród nich list od Aarona Jastrowa. Teoretycznie poczta ambasady miała być nie cenzurowana, ale nikt w to nie wierzył. Listy niespodziewanie nadchodziły pełnymi workami co dwa lub trzy tygodnie. Czerwono-zielona włoska koperta lotnicza była cała pokryta fioletowymi, czarnymi i czerwonymi stemplami. Doktor Jastrow nadal używał tak samo zużytej taśmy maszynowej, zapewne zresztą tej samej. Był zbyt roztargniony oraz - jak podejrzewał Byron - zbyt nieudolny w jakichkolwiek sprawach technicznych, by potrafił zmienić taśmę. Jeśli ktoś tego nie zrobił za niego, używał jednej tak długo, aż słowa na stronicy wyglądały niczym pismo duchów. Aby zrozumieć list, Byron musiał użyć mocnej lampy. 5 października Drogi Byronie, Natalii tu nie ma. Dostałem od niej tylko jeden list, pisany z Londynu. Będzie próbowała wrócić do Sieny, przynajmniej na pewien czas. Z przyczyn egoistycznych jestem z tego zadowolony, gdyż bez niej właściwie jestem unieruchomiony. Teraz w Twoich sprawach. Nie zachęcam Cię do powrotu. Nie zniechęcałem Natalii, bo po prostu jej potrzebuję. W jakiś jej właściwy sposób ona czuje się odpowiedzialna za wuja, udającego, że jest ważnym człowiekiem. To kwestia więzów pokrewieństwa, bardzo miła i pocieszająca. Taka odpowiedzialność na Tobie nie ciąży. Gdybyś tu przyjechał, a ja nagle zdecydowałbym się na wyjazd albo zostałbym do tego zmuszony (a z taką ewentualnością muszę się liczyć), pomyśl o wszystkich zbędnych podróżach i wydatkach, na które byś się naraził! Naprawdę miło byłoby Cię widzieć, ale muszę oszczędnie gospodarować moimi środkami, więc nie mógłbym zapłacić za Twój przejazd z Berlina. Oczywiście, gdybyś kiedykolwiek odwiedził Włochy, choć nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego miałbyś to robić, miło mi będzie ujrzeć Cię i porozmawiać. Teraz muszę Ci podziękować za zainteresowanie się mną. Być może ma ono jakiś luźny związek z zainteresowaniem, gdzie obecnie znajduje się Natalia, ale i tak jestem za nie wdzięczny. Dla Twego własnego dobra muszę Ci polecić, żebyś zapomniał o Sienie, Konstantynie i Jastrowach. Dzięki Ci za wszystko, co zrobiłeś dla mej siostrzenicy. Jak się dowiedziałem z jej listu - bowiem Twój był o wiele za skromny i pusty - uchroniłeś Natalię przed niebezpieczeństwem, a może nawet uratowałeś jej życie. Jakże się cieszę, że z nią pojechałeś! Moje najgłębsze uszanowanie dla Twoich rodziców. Rozmawiałem krótko z Twoim ojcem przez telefon. Zrobił na mnie wrażenie wspaniałego człowieka. oddany Aaron Jastrow. Tego wieczoru wracając do domu Byron zerknął na siedzącego na werandzie ojca i cofnął się. Głowa kiwała mu się do przodu i w dół, a w obu dłoniach zaciskał szklankę whisky. Byron poszedł do swego pokoju i zagłębił się w zawiłości "Ducha dziejów" Hegla. Rhoda wytrzymywała podczas kolacji ponure milczenie Victora aż do deseru. - No dobrze, Pug - oświadczyła, wbijając łyżeczkę w lody - o co właściwie chodzi? Spojrzał na nią przez półprzymknięte powieki. - Nie czytałaś tego listu? Byron pomyślał, że reakcja matki była niesłychanie dziwna. Twarz jej zesztywniała, oczy rozszerzyły się, a plecy wyprostowały. - Listu? Jakiego listu? Od kogo? - Przynieś matce list leżący na mojej toalecie - powiedział do Byrona. - Mój Boże - odetchnęła z ulgą, ujrzawszy różową kopertę. - Przecież to tylko od Madeline. - A od kogo miałby być? - Na litość boską a skąd miałabym wiedzieć? Sądząc z twego zachowania, od gestapo czy kogoś z twego kręgu. Słowo daję, Pug. - Szybko przejrzała list. - No i co? Co w tym złego? Całkiem poważna podwyżka: dwadzieścia dolarów tygodniowo. - Przeczytaj ostatnią stronę. - Właśnie czytam. O! Teraz rozumiem, o co ci chodzi. - Dziewiętnaście lat - podkreślił Pug. - I samodzielne mieszkanie w Nowym Jorku! A uważałaś mnie za starego zrzędę, kiedy protestowałem przeciw temu, że opuściła szkołę. - Pug, gdy wróciłeś, powiedziałam tylko, że już się stało. Nie mogła się ponownie zapisać. - Ale, do licha, mogłaby chociaż popróbować! - Tak czy inaczej, Madeline na pewno nie zrobi żadnego głupstwa. To dobra dziewczyna. Tak purytańska jak ty. - To wszystko z powodu wojny - odrzekł Pug. - Świat błyskawicznie rozłazi się w szwach. Co może ta dziewczyna robić, co jest warte aż pięćdziesiąt dolarów tygodniowo? Tyle przecież dostaje porucznik marynarki po dziesięciu latach służby. To absurdalne. - Zawsze rozpieszczałeś Madeline. Uważam, że udowodniła ci, ile jest warta, i naprawdę właśnie to cię zirytowało. - Bardzo bym chciał w tej chwili tam się znaleźć. Przyjrzałbym się tam wszystkiemu dokładniej. Rhoda zabębniła po stole palcami obu rąk. - Czy chcesz, żebym wróciła do kraju, żeby być z Madeline? - To by kosztowało fortunę. Zupełnie inna sprawa, gdy się podróżuje na koszt rządu, ale... - Pug zwrócił się do Byrona: - Ale ty wracasz do kraju, prawda? Być może uda ci się znaleźć pracę w Nowym Jorku. - Prawdę mówiąc, właśnie o tym chciałem porozmawiać. Ja też dostałem list. Od doktora Jastrowa. Wracam do Sieny. - Ty? - Tak. - Kto to mówi? - Ja. Zapanowało milczenie, które po dobrej chwili przerwała wreszcie Rhoda. - To chyba coś, co powinniśmy razem przedyskutować, prawda, Briny? - Czy ta dziewczyna tam jest? - spytał Pug. - Nie. - Wróciła do Stanów? - Nie. Próbuje się tam dostać z Anglii. - Jak zamierzasz jechać? - Pociągiem. Jest stałe połączenie do Mediolanu i Florencji. - A skąd weźmiesz pieniądze? - Wystarczy mi na tę podróż. Zaoszczędziłem prawie wszystkie moje zarobki. - I czym się zajmiesz? Badaniami literackimi w górskim miasteczku we Włoszech, podczas gdy wokół toczy się wojna? - Jeżeli zostanę powołany do czynnej służby, przyjadę. - To bardzo wielkodusznie z twojej strony, biorąc szczególnie pod uwagę, że jeżeli tego nie zrobisz, marynarka cię wytropi i wsadzi na parę lat do aresztu na okręcie wojennym. Rzeczywiście jestem z ciebie dumny, Briny. No cóż, rób, co ci się podoba. Victor Henry odkaszlnął, zwinął serwetkę i wstał od stołu. Byron siedział z pochyloną głową, blady na twarzy, widać było jak mu pracują żuchwy. Rhoda wiedziała, że jakakolwiek rozmowa z synem byłaby bezcelowa. Poszła na górę do swojej garderoby, spod bielizny w szufladzie wyciągnęła list, przeczytała go i podarła na najdrobniejsze kawałeczki. 17 Sitzkrieg (Z książki "Utrata światowego imperium") "Dziwna wojna" (Phony war - wojna na niby. Zachowujemy nazwę "dziwna wojna", gdyż pod taką nazwą pojawia się w polskich podręcznikach historii.) Półroczny okres ciszy między upadkiem Warszawy i epizodem norweskim stał się znany na Zachodzie pod nazwą "dziwnej wojny" - określeniu przypisywanemu jednemu z amerykańskich senatorów. My nazwaliśmy ją "Sitzkrieg", czyli "siedząca wojna" - kalambur utworzony od "Blitzkrieg". W wypadku Brytyjczyków czy Francuzów nazwa była być może słuszna. Istotnie, podczas tego chwilowego zastoju zrobili niewiarygodnie mało, by poprawić swe położenie wojskowe, poza siedzeniem na tyłkach i przepowiadaniem naszego upadku. Na początku tego dziwnego okresu, ni to pokoju; ni wojny Führer wygłosił w Reichstagu przemówienie o "wyciągniętej ręce". Było ono, jak większość jego posunięć politycznych, mądrze obmyślone. Gdyby alianci je kupili, moglibyśmy wyzyskać na Zachodzie moment zaskoczenia podczas ataku listopadowego, który Hitler nakazał, gdy Warszawa upadła, i nad którym pracowaliśmy gorączkowo. Ale już wówczas zachodni mężowie stanu nauczyli się pewnej ostrożności wobec Führera i ich odpowiedź okazała się niezadowalająca chociaż na dalszy bieg wypadków nie miała wpływu. Jednak zła pogoda i nierozwiązywalne problemy zaopatrzenia wymuszały na zniecierpliwionym Führerze kolejne odkładanie natarcia. Zamiar zaatakowania Francji był poza wszelką dyskusją, ale proponowana data i strategia ciągle się zmieniały. Termin rozpoczęcia ataku przesuwano ogółem dwadzieścia dziewięć razy. Lecz w tym czasie przygotowania toczyły się dalej i stale szybciej. W okresie gdy pracowaliśmy nad "Fall Gelb" - "Planem Żółtym" ataku na Francję, w naszym sztabie ulubioną zabawą było czytywanie długich i uczonych artykułów we francuskich gazetach i czasopismach wojskowych, dowodzących, że jesteśmy w przededniu załamania się pod presją gospodarczą. Prawda zaś wyglądała tak, że po raz pierwszy nasza gospodarka zaczęła się naprawdę rozkręcać. Jak dowiedzieliśmy się, życie w Paryżu było weselsze i bardziej rozluźnione niż przed wojną. Brytyjski premier Chamberlain streścił ówczesny stan umysłów na Zachodzie jednym zdaniem: "Hitler spóźnił się na autobus". W czasie tego wymuszonego półrocza produkcja niemieckiego przemysłu wojennego zaczęła rosnąć i - pomimo nieustannego bałaganu i mieszania się w nasze sprawy Kwatery Głównej Führera - wreszcie wykuliśmy nową i doskonałą strategię ataku na Francję. Dystrakcja fińska Okres stanu uśpienia podczas "Sitzkriegu" chwilowo ożywił się, gdy Związek Radziecki zaatakował Finlandię. Po podpisaniu paktu Ribbentropa gdy trwała nasza wojna z demokracjami, niezmienną polityką Stalina było zagarnięcie wszelkich jakie było można terytoriów, aby umocnić własne pozycje w ewentualnym starciu z nami. Hitler już udzielił mu ogromnych koncesji w krajach bałtyckich i w Polsce, by w ten sposób kupić sobie wolną rękę do rozgrywki z Zachodem. Ale jak wszyscy władcy Rosji, carscy czy bolszewiccy, Stalin miał ogromny apetyt. Nadarzyła mu się szansa zajęcia Przesmyku Karelskiego i zapanowania nad Zatoką Fińską. Gdy jego wysłannikom nie udało się uzyskać od dumnych Finów tych ustępstw groźbami, Stalin postanowił zdobyć je siłą. Oczywiste było, ze prawa Finlandii zostaną podeptane. Ale ku zaskoczeniu całego świata rosyjski dyktator wpakował się w kłopoty, bo atak się nie udał. Przereklamowana Armia Czerwona okryła się niesławą, okazawszy się w Finlandii źle wyekwipowanym, źle wyszkolonym, fatalnie dowodzonym tłumem żołnierzy, niezdolnych do załamania małego, dobrze wyszkolonego nieprzyjaciela. Czy był to skutek stalinowskich czystek w korpusie oficerskim pod koniec łat trzydziestych, czy też tradycyjnego rosyjskiego niedołęstwa w połączeniu z nieefektywnością jako skutkiem bolszewizmu, czy też rezultat użycia jednostek wojskowych niskiej jakości, pozostaje nie wyjaśnione. Ale od listopada 1939 roku do marca 1940 roku Finlandia dzielnie odpierała słowiańskie hordy. Rosjanie nigdy też nie pokonali ich militarnie. W sposób klasyczny dla rosyjskich metod walki, garstka fińskich obrońców została wreszcie utopiona pod deszczem pocisków artyleryjskich i w kąpieli ze słowiańskiej krwi. W ten sposób Stalin osiągnął olbrzymim kosztem swój cel: odepchnięcie naszych fińskich przyjaciół na Przesmyku Karelskim, by odpowiednio ukształtować front leningradzki. Należy przyznać, że to posunięcie prawdopodobnie ocaliło Leningrad w 1941 roku. W czasie świąt Bożego Narodzenia Finowie odnieśli zwycięstwo w klasycznej bitwie pod Suomussaimi w której trzydzieści tysięcy Rosjan zginęło lub zamarzło na śmierć, kosztem około dziewięciuset zabitych Finów. Po tej bitwie nie można już było uważać armii radzieckiej za pełnowartościowego współczesnego przeciwnika. Znacznie później Hermann Goering nazwał wojnę fińską "największą akcją kamuflażową w historii", dając w ten sposób do zrozumienia, że w Finlandii Rosjanie udawali słabych, aby w ten sposób ukryć swój potencjał wojskowy. Była to tylko absurdalna wymówka, mająca wytłumaczyć porażki jego Luftwaffe na Wschodzie. W gruncie rzeczy w 1939 roku stalinowska Rosja była militarnie słaba. To, co się zdarzyło pomiędzy tą datą a naszą ostateczną klęską, poniesioną z rąk Rosjan na froncie wschodnim zostanie omówione w jednym z następnych rozdziałów. Ale przedstawienie, które Rosjanie dali w Finlandii, z pewnością wprowadziło nas w błąd przy naszym planowaniu. Koniec "Sitzkriegu": Norwegia W demokracjach zachodnich rozwinięto wielką i krzykliwą propagandę na temat ataku na Finlandię i co do wysłania Finom pomocy wojskowej. W końcu nie zrobiono nic. Niemniej jednak otworzenie frontu fińskiego zmusiło Hitlera do stawienia czoła rzeczywistemu zagrożeniu na północy: brytyjskiemu planowi zajęcia Norwegii. Na ten temat mieliśmy sprawdzone dane wywiadowcze. W przeciwieństwie do wielu "spisków" i "konspiracji", o które oskarżono nasze siły zbrojne na procesie norymberskim, ten brytyjski spisek z całą pewnością istniał. Winston Churchill w otwarty sposób przedstawia go w swych pamiętnikach. Przyznaje w nich, że inwazja brytyjska została zaplanowana na datę wcześniejszą niż nasza, a później odłożona, tak więc w Norwegii wyprzedziliśmy Brytyjczyków dzięki szczęśliwemu przypadkowi dosłownie o dni. Wojna rosyjsko-fińska spowodowała że problem Norwegii stał się niezwykle poważny, ponieważ Anglia i Francja mogły posłużyć się doskonałym pretekstem - "pomocy dla Finlandii", by wylądować w Norwegii, a następnie uderzyć przez Skandynawię. Byłoby to dla nas zgubne. Morze Północne, ujęte po obu stronach w klamry brytyjskich baz zostałoby zamknięte dla naszych łodzi podwodnych i w ten sposób pozbawiono by nas głównej siły uderzeniowej na morzu. A jeszcze ważniejsze było to, że zimowy szlak dla statków, przywożących nam szwedzką rudę żelaza, przechodzi wzdłuż brzegów Norwegii. Pozbawieni tej rudy, nie moglibyśmy walczyć długo. Gdy Naczelne Dowództwo przekonało Hitlera, że istnieje takie niebezpieczeństwo, wydał on rozkaz do opracowania planu "Weser Übung", czyli okupacji Norwegii, a "Plan Żółty" raz jeszcze musiano przesunąć w czasie. Smutnym komentarzem do tej sprawy jest to, że admirał Raeder został skazany w procesie norymberskim za "spisek w celu okupowania neutralnej Norwegii" podczas gdy Brytyjczycy, którzy go sądzili, planowali to samo. Tego rodzaju paradoksy pozwoliły mi znieść z honorem moje własne doświadczenia w Norymberdze i bynajmniej nie uważać tego procesu za hańbę, lecz za polityczny skutek przegranej. Gdyby losy wojny potoczyły się inaczej i gdybyśmy sami powiesili Churchilla za spisek w celu okupacji Norwegii, co świat by na to powiedział? Przecież co dobre dla Jana, dobre i dla Floriana. Nasza okupacja Norwegii, zaskakująca operacja ziemno-wodna, wykonana praktycznie rzecz biorąc pod armatami dużo silniejszej brytyjskiej floty, okazała się wielkim sukcesem. Jednak nie ze względu na dowodzenie przez Hitlera, lecz wbrew niemu. Na morzu odnieśliśmy wielkie straty, szczególnie w niszczycielach, których tak dotkliwie nam brakowało, gdy już później planowaliśmy inwazję Anglii. Ale biorąc pod uwagę zyski, cena była niewielka. Ubiegliśmy Anglików, krzyżując ich plany blokady, uzyskaliśmy znacznie dłuższą linię brzegową dla przeciwstawienia się blokadzie i na całą resztę wojny zapewniliśmy sobie dostawy szwedzkiej rudy żelaza. Błędy w Norwegii Amatorszczyzna Hitlera w bardzo szkodliwy sposób ujawniła się w Norwegii. Wyłaniała się niespodziewanie podczas każdej kampanii, a z upływem czasu stawała się coraz bardziej uciążliwa. Charakterystyczną cechą amatora w każdej dziedzinie jest to, że gdy sprawy biorą zły obrót, traci głowę. Zawodowiec natomiast w nagłych i niespodziewanych sytuacjach okazuje się kompetentny, a prawie cała sztuka wojenna zasadza się na umiejętności dokonywania trafnej oceny w niejasnych sytuacjach. Skłonność Hitlera do tracenia głowy miała dwie formy: panicznego wstrzymywania operacji gdy nabierały one rozpędu, oraz zmiany celu w połowie kampanii. Obie te słabości ujawniły się podczas "Ćwiczenia na Wezerze". Szczegóły podaję w mej analizie operacyjnej: jego histeryczne nalegania dzień po dniu, żebyśmy opuścili Narvik, który był prawdziwym kluczem naszych pozycji; jego niespodziany dziki pomysł zajęcia portu w Trondheim z pomocą luksusowego transatlantyku "Bremen" i tak dalej. Czemu więc okupacja Skandynawii zakończyła się sukcesem? Po prostu dlatego, że generał Falkenhorst, znalazłszy się w Norwegii, zignorował wtrącanie się Hitlera i wykonał doskonałą, profesjonalną robotę z pomocą dobrych wojsk i zdrowego planu. Należy zauważyć, że tego rodzaju odgórne ingerencje były zmorą naszych operacji aż do końca. Przez wiele lat Adolf Hitler używał całej swej politycznej przebiegłości, by uchwycić kierownictwo sił zbrojnych, nie cofając się nawet przed użyciem przemocy. Nie ma wątpliwości, że żądza władzy tego człowieka była nienasycona i należy żałować, że naród niemiecki nie pojmował jego prawdziwej natury aż do chwili, gdy było już za późno, by cokolwiek zmienić. Postanowiłem przedstawić tutaj tło tej jego uzurpacji, ponieważ w ogromnym zakresie wpłynęła ona na cały przebieg sześcioletniej wojny. Jak Hitler przywłaszczył sobie władzę nad siłami zbrojnymi W roku 1938 Hitler i jego nazistowscy pachołkowie nie mieli skrupułów w sfabrykowaniu poważnego oskarżenia o dewiację seksualną przeciw szanowanym generałom ze szczytów dowództwa. Wykorzystali również nieliczne rzeczywiste wykroczenia tej natury; nie ma potrzeby w tej relacji grzebać się w szczegółach. Dość powiedzieć, że nazistom udało się obalić zawodowe kierownictwo wojskowe śmiałym, podstępnym zamachem, opartym na tego rodzaju zarzutach. I wówczas w nagłym oszałamiającym ataku arogancji Hitler osobiście przejął naczelne dowództwo! I wymusił na całym Wehrmachcie, od szeregowca aż do generała, złożenie przysięgi lojalności wobec niego osobiście. Tym posunięciem wykazał znajomość charakteru niemieckiego żołnierza, który jest wcieleniem poczucia honoru, a tego rodzaju przysięgę przyjmuje jako wiążącą aż do śmierci. Nasz sztab, porażony i zdezorganizowany obrzydliwymi rewelacjami i pseudorewelacjami na temat naszych godnych czci dowódców nie przeciwstawił tej uzurpacji żadnego spójnego oporu. W ten sposób skończyła się ścisła niezależność armii niemieckiej od niemieckich polityków, która przez pokolenia czyniła Wehrmacht wielką stabilizującą siłą naszej Ojczyzny. Koło napędowe najpotężniejszej w świecie maszyny wojennej zostało uchwycone przez austriackiego agitatora ulicznego. Samo w sobie nie oznaczało to jeszcze katastroficznego zwrotu. Hitler bynajmniej nie był ignorantem w sprawach wojskowych. Miał za sobą cztery lata w polu jako szeregowiec piechoty, a nie jest to najgorsza metoda uczenia się sztuki wojennej. Był chciwym czytelnikiem dzieł z zakresu historii i teorii wojskowości. Miał niezwykłą pamięć faktów technicznych. A ponad wszystko posiadał zdolność chwytania w wielkich problemach istoty rzeczy. Miał niemal kobiecą intuicję w określaniu sedna każdej sprawy. W czasie wojny jest to cenna cecha przywódcy, ale tylko pod warunkiem, że polityk słucha rad żołnierzy, w jaki sposób jego idee mają zostać zrealizowane. Kombinacja odważnego awanturnika politycznego osobowości w stylu Karola XII, który wyrósł z ulicy, aby ukuć z Niemiec solidną siłę bojową, oraz naszego Sztabu Generalnego, najlepszego na świecie dowództwa, mogła łatwo przynieść nam ostateczny sukces. Ale Hitler był zupełnie niezdolny do słuchania kogokolwiek. To spowodowało jego upadek i ruinę Niemiec. Stawiał na równi wielkie zagadnienia strategiczne i nieistotne drobiazgi. W naszym wysiłku wojennym nadrzędnym aksjomatem było to że rozkazy wydaje Hitler. Kiedy nasz sztab usiłował ostrzec go przed przedwczesnym atakiem na Francję w listopadzie 1939 roku, w brutalnym przemówieniu zapowiedział że bezlitośnie zmiażdży każdego, kto przeciwstawi się jego woli. I dotrzymał tej obietnicy, podobnie jak wielu innych. Pod koniec wojny większość członków naszego sztabu została wyrzucona w niesławie. Wielu rozstrzelano. Wcześniej czy później spotkałoby to każdego z nas, gdyby Hitler wcześniej nie stracił zimnej krwi i nie zastrzelił się sam. I w ten sposób potęga wielkiego narodu niemieckiego i bohaterstwo niezrównanego niemieckiego żołnierza stały się biernymi narzędziami w amatorskich rękach Hitlera. Porównanie - Hitler i Churchill Winston Churchill w rozdziale swych pamiętników, dotyczącym sposobu działania jego szefów sztabu, ujawnił swą zawiść wobec Hitlera, który mógł przeprowadzać własne decyzje do bezkrytycznego wykonywania bez zniekształcania ich i modyfikowania przez ograniczonych zawodowych wojskowych. A w rzeczywistości to właśnie ocaliło Anglię i pozwoliło jej wygrać wojnę. Churchill był najdokładniej takim samym typem wtrącającego się błyskotliwego amatora jak Hitler. Obaj doszli do władzy podnosząc się z najgłębszego politycznego upadku. Obaj polegali przede wszystkim na swym krasomówstwie które pozwalało im rozkołysać masy. Obaj w jakiś sposób wyrażali ducha swych narodów i w ten sposób zdobywali dla siebie lojalność, która przetrwała wszystkie ich błędy, porażki i klęski. Obaj myśleli w pompatycznych kategoriach, niewiele wiedzieli o realiach ekonomicznych i logistycznych, i nic ich one nie obchodziły. Obaj w chwilach porażek byli ludźmi z żelaza. A ponad wszystko mieli przemożne osobowości zdolne uciszyć wszelką rzeczową opozycję, gdy zabierali głos. Miałem obfite i gorzkie doświadczenia co do tego fenomenu w mych stosunkach z Hitlerem. Kluczowa różnica polegała na tym, że w ostatecznym rachunku Churchill musiał słuchać zawodowców, podczas gdy naród niemiecki sam się poddał fatalnemu "Führerprinzip". Gdyby Churchill posiadał władzę, jaką Adolfowi Hitlerowi udało się zagarnąć, armie alianckie wykrwawiłyby się na śmierć w 1944 roku, dokonując inwazji na "miękkie podbrzusze Osi", jak Churchill nazywał przerażające przeszkody górskie i wodne na Półwyspie Bałkańskim. Tam byśmy ich wyrżnęli. Udowodniła to kampania włoska. Amerykański styl działań wojennych opartych na masowej produkcji taniego sprzętu niskiej jakości w fordowskim, taśmowym stylu, miał szanse powodzenia tylko na płaskich równinach Normandii. Bałkany byłyby kolosalnymi Termopilami wygranymi przez obrońców. Porażka Churchilla byłaby tak druzgocąca, że w porównaniu z nią operację na Gallipoli można by nazwać piknikiem uczniaków. Mając taką władzę jak Führer, Churchill roztrwoniłby także aliancki sprzęt desantowy (którego dostawy zawsze były niezadowalające) na obłąkańcze próby odbicia wysp greckich i szturmu na Rodos. W 1944 roku kłócił się z Eisenhowerem i Rooseveltem o dokonanie tych szalonych głupstw, póki nie przestali z nim rozmawiać. Churchill był Hitlerem ograniczanym przez demokrację. Jeśli naród niemiecki ponownie się podniesie, niechaj pamięta o różnicach w końcowych losach, jakie spotkały tych dwóch ludzi. Nie występuję tu w obronie parlamentarnego gęgania. Z przekonania byłem zawsze konserwatywnym monarchistą. Ale jakikolwiek będzie ustrój cywilny państwa, niech nasz naród powierzy wówczas sprawy wojskowe swym profesjonalnie wyszkolonym generałom i niech nalega, by politycy trzymali się z dala od machiny wojennej. Komentarz tłumacza: To rażące i naciągnięte porównanie Hitlera i Churchilla oczywiście pomija zasadniczą między nimi różnicę. Historycy, w tym nawet większość niemieckich, zgodnie orzekli, że Hitler był pozbawionym skrupułów awanturnikiem, mającym na celu podbój i rabunek, podczas gdy Churchill był wielkim obrońcą wolności człowieka, jego godności i praw. Prawdą jest, że Churchill skłonny był mieszać się do spraw wojskowych, lecz politykom trudno jest się oprzeć tej pokusie. Twierdzenie Roona, że Brytyjczycy planowali lądowanie w Norwegii, jest zgodne z prawdą. Inaczej natomiast ma się sprawa z jego wnioskami, co przypomina jak nierzetelnie przedstawiano te sprawy na procesie w Norymberdze. Anglia była jedynym obrońcą i nadzieją małych, neutralnych krajów, takich jak Norwegia i Dania. Celem brytyjskiego lądowania miała być obrona Norwegii nie zaś jej okupacja i podbój. Podczas wojny obie strony mogą próbować zająć z przyczyn strategicznych te same neutralne obszary, ale to nie dowodzi, że obie są jednakowo winne agresji. Na tym właśnie polega zwodniczość argumentacji Roona. Nie zalecałbym prób przekonywania o tym oficera niemieckiego sztabu. V.H. 18 Warren Henry i jego narzeczona Janice dowiedzieli się o rosyjskiej inwazji na Finlandię od osoby, po której trudno było się tego spodziewać: od nowego przyjaciela Madeline, puzonisty i studenta nauk politycznych - Sewella Bozemana. Z początkiem grudnia narzeczeni przybyli do Nowego Jorku i odwiedzili Madeline w jej nowym mieszkaniu. Spotykając tam owego przyjaciela, byli nie lada zdziwieni. Pug Henry na wiadomość, że córka przeprowadziła się do osobnego mieszkania był zły. Ale gdyby znał przyczyny, zrobiłoby mu to przyjemność. Madeline zaczęła źle znosić dwie koleżanki, z którymi dzieliła poprzednie mieszkanie. Obie miały romanse; jedna z zawodowym autorem dowcipów, druga z aktorem zatrudnionym jako boy hotelowy. Madeline musiała się wynosić z domu, wracać możliwie najpóźniej, a przynajmniej cicho siedzieć w swym pokoju, gdy jedna lub druga para miała ochotę na miłosne igraszki. W nędznym mieszkanku ściany były cienkie, dziewczyna nie mogła więc nawet udawać nieświadomości. Była oburzona. Obie dziewczyny miały dobrą pracę, obie ubierały się gustownie, obie ukończyły college. A zachowywały się jak dziwki, przynajmniej w takim znaczeniu, jakie nadała temu słowu Madeline. Była ona typową przedstawicielką rodu Henry i miała poglądy swego ojca. Idąc na kompromis z paru szczegółami doktryny metodystów, Madeline wierzyła w to, czego ją nauczył dom i kościół. Przyzwoite niezamężne dziewczyny nie sypiają z mężczyznami, dla niej było to nieomal prawem natury. Mężczyznom przysługiwała większa swoboda; Madeline wiedziała, że na przykład Warren przed zaręczynami był w jakiejś mierze nicponiem. Wolała więc Byrona, ponieważ pod tym względem zdawał się podobniejszy do prostolinijnego ojca. Dla niej seks był rozkoszną zabawą z ogniem, ale tylko wtedy, gdy smakuje się tę przyjemność z bezpiecznej odległości, aż do chwili, kiedy to jednym skokiem można się znaleźć w uświęconej, białej pożodze nocy poślubnej. Była dobrą dziewczyną z klasy średniej i bynajmniej się tego nie wstydziła. Uważała, że jej współmieszkanki są skandalicznie głupie. Gdy tylko Hugh Cleveland dał jej podwyżkę, wyprowadziła się. Poznali się we wrześniu na przyjęciu. Bozeman był szczupłym, wysokim, bladym i powolnym osobnikiem, szatynem o gęstych, prostych włosach i myślących, piwnych, wytrzeszczonych oczach. Nosił okulary bez oprawki. Zawsze ubierał się na brązowo, i zwyczaj ten dotyczył nawet butów, krawatów i koszul. Tego popołudnia, gdy Janice i Warren mieli przyjść z wizytą, jej mieszkanie odwiedził także Sewell Bozeman, zwany powszechnie Bozey. Bez przerwy czytywał oprawne brązowo wielkie księgi na tematy ekonomiczne i polityczne. Światopogląd również miał brązowy, wierząc bez zastrzeżeń, że Ameryka jest krajem skazanym na zagładę, szybko zbliżającym się do swego końca. Madeline uznała Bozeya za pikantną i intrygującą nowość. W tej chwili nakrywał do małego stołu jadalnego, mając na swym brązowym stroju różowy fartuszek, który włożył do obierania cebuli na gulasz. - Mam wątpliwości - zwierzała się mu Madeline, mieszając w garnku na malutkiej kuchence za zasłoną - czy ta kolacja nie jest pomyłką. Mogliśmy wszyscy pójść do restauracji. - No, jeszcze nic straconego - odrzekł. - Gulasz możesz zachować na jutrzejszy wieczór, a twego brata z dziewczyną zabierzemy do restauracji Julia. - Niestety, powiedziałam Warrenowi, że sama ugotuję kolację. Jego dziewczyna pławi się w pieniądzach i pewnie by się jej nie podobała włoska knajpa. A poza tym muszą się śpieszyć do teatru. - Madeline wyszła zza zasłony, ocierając rozpaloną twarz chusteczką i spojrzała na stół. - Znakomicie. Dziękuję, Bozey. Idę się przebrać. - Otworzyła drzwi szafy-ubieralni pomalowane łuszczącą się żółtą farbą i wyciągnęła sukienkę i majteczki, rozglądając się po pokoiku. Łącznie z oszklonym z trzech stron wykuszem, wychodzącym na tylne podwórze z porozwieszanym praniem, było to całe jej mieszkanko, nie licząc kucheneczki i maleńkiej łazienki. Na wypłowiałej otomanie leżały duże kawałki niebieskiego materiału, przykryte wykrojami żółtego papieru: - Do diabła! Ta otomana przypomina legowisko szczurów. Jeżeli się pośpieszę, może zdążę skroić tę sukienkę. - Ja mogę skończyć wycinanie - zaofiarował się Bozey. - Nonsens, Bozey, nie umiesz kroić sukienek. Nie próbuj nawet. - Dzwonek przy drzwiach zacharczał. - O, przyniesiono już wino. To dobrze. Poszła otworzyć. Wszedł Warren z Janice i zaskoczyli wysokiego mężczyznę o wytrzeszczonych oczach w różowym fartuszku, trzymającego w jednej ręce nożyce, a w drugiej wykrój rękawa. Biorąc pod uwagę równoczesny zapach gorącego gulaszu i widok Madeline w domowym szlafroczku z sukienką i koronkowymi majtkami przewieszonymi przez ramię, całość sprawiała wrażenie uderzająco rodzinnej sceny. - O, cześć. Wcześnie przyszliście. Ojej, Warren, ależ się opaliłeś! - Madeline była tak niezachwianie pewna swej poprawności, że nawet jej do głowy nie przyszło, by czuć skrępowanie. - To jest Sewell Bozeman, mój przyjaciel. Bozey słabo pomachał do nich nożycami. Był zażenowany i tracąc głowę, zaczął krzywo wycinać rękaw z niebieskiego sztucznego jedwabiu. - Bozey, natychmiast przestań kroić tę sukienkę - powiedziała Madeline. Zwróciła się do Janice: - Wyobraź sobie, on naprawdę myśli, że to potrafi. - To i tak więcej, niż ja umiem - odrzekła Janice Lacouture, wlepiając niedowierzające spojrzenie w Bozemana. Bozey upuścił nożyce i chichocząc zaczął ściągać fartuszek. By ukryć swe zdumienie i powiedzieć cokolwiek, odezwał się Warren: - Madeline, twoja kolacja pachnie wspaniale. Dopełniwszy prezentacji, Madeline poszła do pomieszczenia, które nazywała swoim buduarem i które było ciemną toaletą o powierzchni czterech stóp kwadratowych. - Jeśli chcesz skorzystać i odświeżyć się... - powiedziała do Janice, otworzywszy drzwi i robiąc zapraszający gest w stronę paru stóp sześciennych żółtej przestrzeni, pełnej zardzewiałych rur kanalizacyjnych. - Na dwoje jest tam trochę zbyt przytulnie. - Ach, nie, nie, czuję się świetnie - wykrzyknęła Janice. - Nie krępuj się. W czasie, gdy Bozey wkładał marynarkę i krawat, rozpoczęła się kulawa rozmowa. Po chwili Madeline wysunęła głowę i jedną gołą po ramię rękę. - Bozey, uważaj, żeby ten gulasz wołowy nie wykipiał. Przykręć gaz. - Jasne! Gdy znikł za zasłoną, Janice Lacouture i Warren wymienili przerażone spojrzenia. - Czy pan gra w Filharmonii Nowojorskiej, mister Bozeman? - spytała wreszcie Janice, podnosząc głos. - Nie. W orkiestrze Ziggy Frechtela. Gramy "Feenamint Hour" - zawołał w odpowiedzi. - Pracuję jednak nad zorganizowaniem własnej orkiestry. Wrócił i usiadł w fotelu, a raczej położył się w nim z głową na oparciu, z resztą ciała ułożoną skośnie do przodu i w dół chyląc się do podłogi. Warren, który sam też lubił rozwalać się w wygodnej pozie, przyglądał się z niedowierzaniem rozwalonej pozycji długiego, brązowego puzonisty o wytrzeszczonych oczach. Nigdy w życiu nie spotkał kogoś, kto by nosił brązowy krawat do brązowej koszuli. Wreszcie Madeline wynurzyła się z łazienki, obciągając sukienkę. - Ależ Bozey, zajmij się drinkami - powiedziała dziewczyna. Bozey przybrał postawę pionową i zaczął mieszać drinki, równocześnie opowiadając o trudnościach zorganizowania orkiestry. Będąc człowiekiem nieśmiałym i niezdarnym, żywił szczere przekonanie, że najlepszą metodą stworzenia nieskrępowanej atmosfery jest nieustanne gadanie, a jedynym tematem, który przychodził mu do głowy, był on sam. Ujawnił więc, że jest synem pastora z Montany; że miejscowy lekarz uleczył go z religii w wieku lat szesnastu, dając mu do czytania książki Ingersolla i Haeckla, choć równocześnie odniósł mniejszy sukces, próbując go kurować na zaburzenia tarczycowe; i że na znak buntu przeciw swemu ojcu wziął się za grę na puzonie. Wkrótce doszedł do tematu wojny, która - jak wyjaśnił - nie była niczym więcej, jak imperialistyczną walką o rynki zbytu. Było to a propos uwagi Warrena, że szkoli się na pilota myśliwców. W dalszym ciągu Bozey wyłożył im marksistowską analizę wojny, zaczynając od teorii wartości opartej na pracy. Tymczasem Madeline, krzątając się w kuchni i podając kolację, była zadowolona, że jej przyjaciel zabawia towarzystwo. Wiedziała, że Bozey jest gadatliwy, ale uważała to, co mówi, za interesujące. Spodziewała się, że Warren i Janice pomyślą podobnie. Ich milczenie wydało jej się dziwne, lecz pomyślała, że prawdopodobnie troszkę się posprzeczali. - W kapitalizmie - oświadczył Bozey - robotnicy nie otrzymują w formie zapłaty tego, co naprawdę zarobili. Kapitalista daje im po prostu możliwie najniższe płace. A ponieważ jest właścicielem środków produkcji, ma ich na swej łasce i niełasce. Zabiera zysk, który jest różnicą między tym, co robotnik produkuje i co otrzymuje. Taki stan rzeczy, prędzej czy później, musi doprowadzić do wojny. W każdym kraju kapitaliści zgromadzili wielkie nadwyżki, ponieważ robotnicy nie otrzymują takiej zapłaty, za którą mogliby odkupić to, co wyprodukowali. Kapitaliści, aby zrealizować swe zyski, muszą sprzedawać owe nadwyżki w innych krajach. Walka o rynki zagraniczne, która dostatecznie się zaostrzy, nieuchronnie przekształca się w wojnę. I to właśnie dzieje się teraz. - Ale Hitler nie ma nadwyżek - łagodnie zauważyła Janice Lacouture. Jako studentka ekonomii znała wszystkie te marksistowskie frazesy, ale chciała pozwolić, by przyjaciel czy kochanek - tego nie była jeszcze pewna - siostry Warrena jeszcze przez chwilę sobie pogadał. - Niemcy są krajem niedoborów. - Wszystko jedno, wojna i tak jest walką o rynki - z całą powagą podkreślił Bozey, znów rozwalony w fotelu. - A ot, tak pierwsze z brzegu: co z aparatami fotograficznymi? Niemcy nadal je eksportują. - Jeżeli dobrze rozumiem - wtrącił się Warren - uważasz, że Niemcy najechali Polskę, by sprzedawać leiki. - Żartować z praw ekonomii jest łatwo - uśmiechnął się Bozey - ale to nie ma nic do rzeczy. - Mówię całkiem serio - odparował Warren. - Jasne jest, że przyczyną, dla której Hitler zaatakował Polskę był, jak w większości wojen, podbój i rabunek. - Hitler jest marionetką - oświadczył zadowolony z siebie Bozey. - Czy słyszałeś kiedy o Fritzu Thyssenie? On, Kruppowie i paru innych niemieckich kapitalistów dało mu władzę. Jeśli zechcą, mogą na jego miejsce postawić od jutra kogoś innego; wystarczy na to kilka telefonów. Ale oczywiście nie ma takiej potrzeby, Hitler jest użytecznym i posłusznym lokajem w ich walce o rynki zagraniczne. - Wiesz, to co mówisz, ściśle się zgadza z linią partii komunistycznej. - Ach, Bozey jest komunistą - oświadczyła Madeline, wynurzając się spoza zasłony z drewnianą salaterką sałaty. - No, kolacja wreszcie gotowa. Czy doprawisz sałatę, Bozey? - Rzecz jasna. - Bozey zaniósł salaterkę na mały, kulawy stoliczek i zaczął wyczyniać nad nią fachowe zabiegi z pomocą oliwy, octu i przypraw. - Nie jestem całkiem pewien, czy kiedykolwiek spotkałem komunistę - rzekł Warren, spoglądając na człowieka w brązowym ubraniu. - Hej, naprawdę? - zdziwiła się Madeline. - W radiu aż się od nich roi. - To lekka przesada - stwierdził Bozey, dodając do sałaty utartego czosnku i napełniając w ten sposób ciepły pokoik przenikliwym zapachem. - Daj spokój, Bozey. Kto nie jest komunistą w naszej bandzie? - Chociażby Peter. Nie przypuszczam, by była też Myra. To właśnie ludzie z naszej bandy - poinformował Warrena. - Zmiana ich poglądów datuje się od czasów hiszpańskiej wojny domowej. Robiliśmy całą masę imprez na rzecz lojalistów. - Bozey przyniósł sałatę, reszta towarzystwa już siedziała przy stole. - Oczywiście zostało teraz tylko paru z nas. Masa ludzi odpadła, gdy Stalin podpisał pakt z Hitlerem. Nie mieli ugruntowanych przekonań. - A tobie pakt nie przeszkadza? - spytał Warren. - Przeszkadza? Czemu? To było mądre posunięcie. Mocarstwa kapitalistyczne chcą wykończyć radziecki socjalizm. Jeśli przedtem wykrwawią się na amen, walcząc między sobą, to ostateczny ich atak na komunizm będzie bardzo słaby. Pokojowa polityka Stalina jest bardzo mądra. - A jeśli Hitler wykończy Anglię i Francję w wojnie mając tylko jeden front, a potem zawróci i rozwali Rosję? To przecież może się zdarzyć. Stalin mógł się dogadać z aliantami i wspólnie mieliby znacznie większe szanse na powstrzymanie nazistów. - Ale czyż nie rozumiesz, że nie ma powodu, aby kraj socjalistyczny brał udział w imperialistycznej walce o rynki zagraniczne? - cierpliwie wyjaśniał Bozey nieoświeconemu lotnikowi marynarki. - Socjalizm nie potrzebuje rynków zagranicznych, ponieważ robotnik otrzymuje wszystko, co wypracuje. - Bozey, czy przyniesiesz gulasz? - wtrąciła się Madeline. - Jasne. Ponieważ znikł za zasłonką, Janice Lacouture odezwała się głośniej. - Ale na pewno zdajesz sobie sprawę, że rosyjski robotnik otrzymuje mniej niż robotnik w jakimkolwiek kraju kapitalistycznym. - Oczywiście. Są po temu dwie przyczyny. Socjalizm zatriumfował po raz pierwszy w kraju feudalnym - stwierdził Bozey, pojawiając się z gulaszem - i musiał wypełnić ogromną lukę zacofania przemysłowego. A także, wskutek groźby ze strony imperializmu, socjalizm zmuszony był poświęcić wielką część przemysłu na produkcję broni. Gdy socjalizm zatriumfuje na całym świecie, broń stanie się nieużyteczna i po prostu zostanie wrzucona do morza. - Ale nawet jeśli to nastąpi, w co osobiście wątpię, wygląda, że gdy państwo jest właścicielem środków produkcji, robotnicy otrzymują mniej niż wówczas, gdy właścicielami są kapitaliści. Wiesz dobrze, jak niesprawne i tyrańskie są rządowe biurokracje - powiedziała Janice. - To prawda - wtrąciła Madeline - ale gdy tylko socjalizm zatriumfuje na całym świecie, państwo zwiędnie, gdyż centralny rząd nie będzie już nikomu potrzebny. A wtedy robotnicy będą otrzymywali wszystko, co wypracują. Podaj wino, Bozey. - Jasne. - Czy ty w to wierzysz? - spytał siostrę Warren, mrużąc oczy. - No cóż - zachichotała Madeline - oto jak się teraz dyskutuje. Gdyby tata się dowiedział, że mam przyjaciół komunistów pewnie padłby trupem. Na miłość boską, nie mów mu o tym ani nie pisz. - Nie ma obawy - rzekł Warren, a następnie zwrócił się do Bozeya: - A co powiesz o Finlandii? Rosyjski napad na maleńki północny kraik nastąpił przed tygodniem i już nosił znamiona katastrofalnej porażki. - Okay. A co mam powiedzieć? - Przecież wiesz, iż Rosja twierdzi, jakoby Finlandia ją zaatakowała, dokładnie tak samo, jak Hitler twierdził, że Polska zaatakowała Niemcy. I ty w to wierzysz? - Myśl, jakoby Polska zaatakowała Niemcy jest groteskowa - spokojnie odrzekł Bozey. - Jest natomiast wysoce prawdopodobne, że Finlandia zaatakowała Związek Radziecki. Była to prawdopodobnie zorganizowana przez kogoś innego prowokacja, aby wciągnąć socjalizm do wojny imperialistycznej. - Związek Radziecki jest pięćdziesiąt razy większy od Finlandii - zauważyła Janice Lacouture. - Nie twierdzę, że Finowie postąpili rozsądnie - powiedział Bozey. - Zostali podbechtani do popełnienia głupstwa. W każdym zaś razie Finlandia była księstwem Rosji carskiej. Więc to nie jest, ściśle rzecz biorąc, inwazja, a skorygowanie błędu. - Dajże spokój, Bozey - powiedziała Madeline. - Stalin po prostu korzysta z okazji, z łatwością zwyciężając słabszego, by poprawić swoją pozycję strategiczną wobec Niemiec. - To oczywiste - zauważył Warren - i to jest w jego sytuacji cholernie dalekowzroczne posunięcie, niezależnie od tego, jak je oceniać w kategoriach moralnych. Bozey uśmiechnął się chytrze, wybałuszając oczy. - To prawda, że Stalin nie jest oseskiem. Gdy rząd socjalistyczny dokona jakiegoś realistycznego posunięcia, imperialiści wznoszą ręce do nieba w świętym oburzeniu. Oni uważają, że takie działania są ich wyłącznym przywilejem. - A dlaczego sądzisz, że inwazja załamuje się? - spytał Warren. - Och, ty naprawdę wierzysz kapitalistycznej prasie? - zdumiał się Bozey, mrugając porozumiewawczo. - A ty myślisz, że tak naprawdę wygrywają Rosjanie? - No wiesz, od tych wszystkich nonsensów na temat fińskich oddziałów narciarskich w białych mundurach wątroba mi się przewraca - stwierdził Bozey. - Czy naprawdę możesz sobie wyobrazić, że Rosjanie nie mają także nart i białych mundurów? Ale znajdź mi taką wiadomość w "New York Timesie". - Co za wspaniały gulasz - pochwaliła Janice. - Dałam za dużo goździków - usprawiedliwiała się Madeline. - Nie rozgryź któregoś. Zaraz po kolacji Warren i Janice wyszli, by zdążyć do teatru. Warren dostał siedemdziesięciodwugodzinną przepustkę z Pensacoli, a Janice przyjechała do Waszyngtonu, by się z nim spotkać; kolacja u Madeline została ustalona w ostatniej chwili, podczas międzymiastowej rozmowy telefonicznej. Gdy wychodzili, Madeline zaczęła kroić swą sukienkę, a Bozey zmywać. - I co mam teraz zrobić? - spytał Warren, gdy wyszli na ulicę. Do teatru mieli niedaleko. Padał śnieg, taksówek nie było widać, więc poszli pieszo. - Kupić dubeltówkę? - Po co? Żeby skrócić męczarnie Bozeya? - Raczej po to, by go zmusić do poślubienia Madeline. Janice wybuchnęła śmiechem, tuląc się do ramienia Warrena. - Najdroższy między nimi nic nie było. - Chyba tak nie myślisz? - Ani śladu czegoś podobnego. Twoja mała siostrzyczka to wspaniała dziewczyna. - O Jezu, rzeczywiście. Czerwony Płomień Manhattanu. Co za cholerna reputacja. A ja napisałem starym, że zamierzam ją odwiedzić. I co teraz napiszę? - Napiszesz po prostu, że u niej wszystko w absolutnym porządku. Bo tak jest. Szli z pochylonymi głowami, a porywisty wiatr sypał im w twarze śniegiem. - Czemu zamilkłeś? - spytała Janice. - Nie martw się o siostrę. Naprawdę nie ma czym. - Myślę, jak wojna rozwaliła naszą rodzinę na cząstki. Jesteśmy rodziną zawodowego wojskowego, więc przyzwyczajoną do rozpraszania się. Ale teraz jest inaczej. Czuję, jakbym już nie miał stałego gruntu. I wszyscy się zmieniamy. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze potrafimy się razem złączyć. - Prędzej czy później wszystkie rodziny zmieniają się i rozpraszają, a z ich cząstek tworzą się nowe - powiedziała Janice. - Tak toczy się świat i to jest właśnie wspaniałe. - Na chwilę przytuliła twarz do jego twarzy, a płatki śniegu padały na dwa gorące policzki. - Imperialistyczna walka o rynki zagraniczne - parsknął Warren. - Jezu Chryste! Mam nadzieję, że ona się pozbędzie tego typa, zanim tata wróci do Stanów. W przeciwnym razie Pug rozbije w drzazgi całe Radio City. 19 - Byron! Doktor Jastrow z wysiłkiem wyjąkał to imię, otworzywszy oczy ze zdumienia. Profesor siedział jak zwykle na tarasie, z nogami owiniętymi niebieskim kocem, szarym szalem na ramionach i z żółtym blokiem na rozłożonym na kolanach pulpicie do pisania. Chłodny wiatr, wiejący przez dolinę od strony Sieny, trzepotał kartkami jego rękopisu. W przezroczystym powietrzu otoczone czerwonym murem miasto, z katedrą w czarne i białe pasy na szczycie pokrytego szachownicą winnic pagórka, wyglądało zadziwiająco podobnie do średniowiecznej Sieny ze starych fresków. - Cześć, A.J. - Mój Boże, Byron! Oświadczam, że będę musiał leczyć się przez cały tydzień ze wstrząsu, na jaki mnie naraziłeś! Właśnie dziś przy śniadaniu rozmawialiśmy o tobie. Oboje byliśmy absolutnie pewni, że jesteś już w Stanach. - Ona tu jest? - Oczywiście. Na górze, w bibliotece. - Zechce mi pan wybaczyć? - Oczywiście, nie namyślaj się, pozwól mi się pozbierać... O, i powiedz Marii, że chciałbym natychmiast mocnej herbaty. Schody w centralnym hallu Byron pokonał po trzy na raz i wpadł do biblioteki. Natalia w szarym swetrze i czarnej spódnicy, blada, z rozszerzonymi oczami stała przy biurku. - A jednak, na Boga! A jednak to ty! Nikt inny nie urządza takiej galopady na schodach. - To ja. - Po jakiego diabła wróciłeś? - Muszę zarabiać na życie. - Jesteś kretynem. Czemu nas nie zawiadomiłeś, że przyjeżdżasz? - Pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak po prostu przyjadę. Podeszła, niepewnym ruchem wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. Jej długie palce były suche i chłodne. - Tak czy inaczej, wyglądasz na wypoczętego. A nawet jakby trochę przytyłeś. - Cofnęła się nagle i niezdarnie. - Jestem ci winna przeprosiny. Tamtego dnia w Królewcu czułam się okropnie i przykro mi, jeśli byłam wobec ciebie niegrzeczna. - Odeszła i usiadła na krześle przy swym biurku. - Oczywiście, możemy cię tu wykorzystać, ale niespodzianki tego rodzaju nigdy nie są przyjemne. Jeszcze o tym nie wiesz? - Zaczęła spokojnie stukać na maszynie, jakby Byron właśnie wrócił po załatwieniu jakiejś sprawy na mieście. I to było całe powitanie. Jastrow przyjął go ponownie do pracy i po kilku dniach wszystko już było po staremu, jakby żadne z nich nie ruszyło się z sieneńskiego wzgórza, a ich doświadczenia w Polsce nigdy się nie zdarzyły. Wśród tych cichych pagórków niewiele było oznak wojny. Jedyną trudność stanowiły zdarzające się od czasu do czasu braki benzyny. Mediolańskie i florenckie gazety, które otrzymywali, wspominały o wojnie w bardzo oględny sposób. Nawet w audycjach B$b$c bardzo mało było wiadomości o walkach. Rosyjski atak na Finlandię wydawał się tak odległy, jak trzęsienie ziemi w Chinach. Ponieważ autobusy zaczęły kursować nieregularnie, doktor Jastrow dał Byronowi pomieszczenie na drugim piętrze willi: małą, zatłoczoną gratami służbówkę z popękanym tynkiem na ścianach i poplamionym sufitem, przeciekającym podczas ulewy. Natalia mieszkała w pokoju sypialnym z oknem wychodzącym na Sienę, bezpośrednio pod Byronem. Jej dziwaczne zachowanie wobec niego wciąż się utrzymywało. Podczas posiłków a szczególnie w obecności Jastrowa, była serdeczna, choć na dystans. W bibliotece zachowywała się prawie niegrzecznie, przez długie godziny milcząco zatopiona w pracy. Na zapytania odpowiadała krótko i chłodno. Byron miał skromne mniemanie o sobie i własnych powabach, więc przyjął takie traktowanie jako zasłużone, choć brakowało mu koleżeństwa, łączącego ich podczas pobytu w Polsce, a także dziwił się, czemu Natalia nigdy o tym nie wspomina. Pomyślał, że być może uraził ją, podążając za nią aż tutaj. Ale był z nią znowu i po to tu przyjechał; dlatego więc, pomimo szorstkości z jaką go traktowała, był tak szczęśliwy jak pies, który odnalazł swego drażliwego pana. Gdy Byron wrócił do Sieny, książka o Konstantynie była na pewien czas odłożona na bok, a jej miejsce zajęła poszerzona wersja artykułu o "Ostatnim Palio". Opisując wyścig, Jastrow nakreślił przy tej okazji ponury obraz Europy, znowu lecącej na łeb na szyję ku wojnie. Ten zaskakujący dowód zdolności przewidywania znalazł się na biurku redaktora w dniu pierwszego września, w chwili najazdu na Polskę. Magazyn to opublikował, a wydawca Jastrowa wysłał mu telegram z propozycją natychmiastowego przerobienia artykułu na niewielką książkę, zawierającą - o ile to możliwe - akcent optymizmu, choćby najdrobniejszy, na temat wyniku wojny. W telegramie wspomniano o potężnej zaliczce na poczet honorarium. To było tym zadaniem, jakim się obecnie zajmowano. W pisanej obecnie krótkiej książce Jastrow uderzył w ton olimpijski, dalekowzroczny i wszechprzebaczający. Napisał, że Niemcy prawdopodobnie zostaną i tym razem gruntownie pobici; a jeśli nawet uda im się zdobyć panowanie nad światem, w ostatecznym wyniku zostaną poskromieni i ujarzmieni przez podległe im narody, tak jak ich przodkowie, Goci i Wandalowie, zostali poskromieni i przyjęli chrześcijaństwo. Fanatyczny czy barbarzyński despotyzm ma zawsze swój koniec. Jest krótkotrwałą, powtarzającą się co pewien czas gorączką ludzkości, której przeznaczone jest ostygnąć i minąć. Cała historia ludzkości wiecznie podąża ku rozumowi i wolności. Niemcy, dowodził Jastrow, są niegrzecznymi dziećmi Europy: egoistycznymi, upartymi, romantycznymi i zawsze gotowymi do złamania słabnących systemów istniejącego porządku. Arminiusz przyłożył siekierę do korzeni Pax Romana; Marcin Luter złamał kręgosłup powszechnego Kościoła; a teraz Hitler rzucił wyzwanie chwiejnemu europejskiemu reżimowi liberalnego kapitalizmu, opartemu na przestarzałej, połatanej strukturze mozaiki narodowości. - "Palio" Europy - pisał Jastrow - zawody małych, rozgorączkowanych nacjonalizmów na maleńkiej, zatłoczonej eurpejskiej arenie, takiej trochę większej Sienie, otoczonej z trzech stron morzem, a z czwartej mającej ścianę Azji, już się przeżyło. Tak, jak Siena ma w istocie tylko jeden system wodociągów, jedną elektrownię, jeden system telefoniczny i jednego burmistrza (nie zaś siedemnastu w owych rzekomo suwerennych dzielnicach, zwanych Gęś, Gąsienica, Żyrafa i tak dalej), tak samo Europa dojrzała do równie rozsądnej unifikacji. Hitler, genialny zepsuty chłopak, to pojął. Właśnie wziął się za łamanie starego porządku w sposób okrutny, zły, z teutońską furią, ale istotne jest to, że w sprawie zasadniczej ma słuszność. Druga wojna światowa to ostatnie "Palio". Europa wyjdzie z niej jako budowla może mniej barwna, ale o znacznie racjonalniejszej i trwalszej strukturze, niezależnie od tego, która ze stron wygra owe idiotyczne i krwawe wyścigi konne. Być może ten bolesny, ale zdrowy proces stanie się globalny i wreszcie cała Ziemia zostanie zjednoczona. Jeśli zaś idzie o Hitlera, ten czarny charakter tego melodramatu, to albo zostanie on pojmany i krwawo zniszczony jak Makbet, albo zatriumfuje, a wtedy upadnie lub umrze. Gwiazdy zostaną na swoich miejscach, zostanie Ziemia i także pozostanie odwieczne człowiecze poszukiwanie wolności, porozumienia i braterskiej miłości. Przepisując na maszynie coraz to nowe zarysy tych myśli, Byron zastanawiał się, czy Jastrow napisałby książkę tak pełną tolerancji i nadziei, gdyby wrzesień spędził pod bombami w Warszawie, nie zaś w swej willi z widokiem na panoramę Sieny. Uznał, że "Ostatnie Palio" jest stekiem napuszonych, bezsensownych frazesów. Ale głośno tego nie powiedział. Raz albo dwa razy w tygodniu do Natalii przychodziły listy od Lesliego Slote'a. Wzbudzały one o wiele mniej emocji niż wiosną, gdy biegła do swego pokoiku by je przeczytać, i wracała czasem promienna, czasem smętna. Obecnie niedbale przebiegała wzrokiem pisane na maszynie gęstym wierszem, kartki leżące na biurku, po czym wpychała je do szuflady. Pewnego deszczowego dnia Byron, wystukując maszynopis książki o Palio, usłyszał jej głos: - Dobry Boże! Spojrzał na nią. - Czy coś się stało? - Nie, nie - odrzekła, czerwona na twarzy, machnąwszy w podnieceniu ręką i przerzuciwszy kartkę. - Przepraszam. Nic takiego. Byron wrócił do pracy; walcząc z jednym ze źle sformułowanych zdań Jastrowa. Profesor pisał pośpiesznie, stawiając spiczaste litery, często opuszczając głoski, a nawet całe słowa. Jego "s" i "o" rzadko kiedy było zwarte. Można się było tylko domyślać, jakie te szeregi niebieskich ostrych literek miały oznaczać słowa. Natalia umiała je rozszyfrowywać, ale Byron nie lubił wyrazu urażonej protekcjonalności, z którą to robiła. - No cóż! - Natalia gwałtownie poruszyła się na krześle, patrząc na list. - Briny... - Tak? Wahała się, przygryzłszy swą pełną dolną wargę. - Och, do diabła, nie mogę się powstrzymać. Muszę komuś o tym powiedzieć, a ty jesteś akurat pod ręką. Zgadnij, co trzymam w mej małej, ciepłej rączce? - Pomachała listem. - Widzę, co w niej trzymasz. - To ci się tylko tak wydaje. - Roześmiała się złośliwie. - Powiem ci. Jest to propozycja małżeńska od pewnego pana nazwiskiem Leslie Manson Slote, stypendysty Rhodesa, wybijającego się dyplomaty oraz nie dającego się pochwycić starego kawalera. I co o tym sądzisz, Byronie Henry? - Gratuluję - odpowiedział Byron Henry. Odezwał się brzęczyk na biurku Natalii. - O Boże, Briny, zechciej zejść i dowiedzieć się, czego chce A.J. Mam zupełny mętlik w głowie. - Rzuciła list na biurko i zatopiła długie, białe dłonie we włosach. Doktor Jastrow siedział w parterowym gabinecie owinięty kocem na długim szezlongu koło kominka, swym zwykłym miejscu w deszczowe dni. Naprzeciw niego pił kawę zatopiony w fotelu tęgi, blady włoski urzędnik w zielono-żółtym mundurze i sięgających do połowy łydki butach. Byron nigdy go przedtem nie spotkał, nie widział też takiego munduru. - Byronie, może zechcesz poprosić Natalię o dokumenty mojej rejestracji jako mieszkańca. Ona wie, gdzie są. - Jastrow zwrócił się do urzędnika. - Czy ich papiery też chce pan obejrzeć? - Nie dziś, professore. Tylko pańskie. Natalia, która nadal czytała list, podniosła wzrok z zakłopotanym uśmiechem. - A, jesteś. Co się dzieje? Byron opowiedział. Natalia spoważniała, wyjęła klucz z torebki i otworzyła stojącą przy biurku niewielką stalową szafkę. - Trzymaj - podała mu kartonową teczkę, przewiązaną czerwoną tasiemką. - Czy to nie wygląda na jakieś kłopoty? Może powinnam zejść na dół? - Lepiej poczekaj, aż cię zawołają. Schodząc po schodach usłyszał dochodzący z gabinetu śmiech i szybko wypowiadaną, jowialną rozmowę. - O, dziękuję ci, Byronie - powiedział Jastrow, przechodząc na angielski - po prostu połóż to na stole. Kontynuował dalej po włosku opowiadanie, jak zeszłego tygodnia osioł wdarł się do ogrodu, spustoszył grządki z jarzynami i pożarł cały rozdział rękopisu. Urzędnik śmiał się, aż mu podskakiwał opięty pasem brzuch. W bibliotece Natalia znów pisała na maszynie. Listu Slote'a nie było już na wierzchu. - Wydaje się, że nie ma tam wielkich problemów - rzekł Byron. - To dobrze - odpowiedziała pogodnie. Tego wieczoru przy kolacji doktor Jastrow prawie się nie odzywał, zjadł mniej niż zwykle i wypił dwie dodatkowe szklanki wina. W domu, gdzie życie toczyło się monotonnie dzień po dniu i noc po nocy, już jedna więcej szklanka wina stanowiła wydarzenie, druga zaś była wybuchem bomby. Wreszcie odezwała się Natalia: - Aaron, czego dotyczyła dzisiejsza wizyta? Jastrow otrząsnął się z roztargnienia. - Bardzo dziwne, ale znowu Giuseppe. Giuseppe był niedawno zwolnionym pomocnikiem ogrodnika; kościsty, leniwy i głupi, stary pijak z paru grubymi czarnymi włosami na purpurowym, guzowatym nochalu. To Giuseppe zostawił otwartą bramę, przez którą wszedł osioł. Zawsze popełniał takie wykroczenia. Wreszcie Jastrow stracił cierpliwość z powodu zniszczonego rozdziału i wyżartych jarzyn, przez dwa dni nie był w stanie pisać i odcierpiał ostrą niestrawność. - Skąd ten urzędnik go zna? - spytał Byron. - To właśnie dziwne. Przyjechał z biura rejestracji cudzoziemców we Florencji, a jednak wspomniał, że Giuseppe ma dziewięcioro dzieci, że dziś trudno o pracę i tak dalej. Gdy powiedziałem, że go przyjmę ponownie, sprawa się skończyła. Po prostu oddał mi ze zwycięskim uśmiechem dokumenty rejestracyjne. - Jastrow westchnął i odłożył serwetkę na stół. - Przez wszystkie te lata znosiłem tego pijaczynę. Nie robi mi to różnicy. Jestem trochę zmęczony. Powiedzcie Marii, żeby mi podała owoce i ser do pracowni. Gdy profesor się oddalił, Natalia powiedziała: - Wypijmy kawę w moim pokoju. - Chętnie. Wspaniale. Nigdy przedtem nie zapraszała Byrona do siebie. Czasem ze swego pokoju słyszał, jak porusza się piętro niżej. Były to szmery ciche, dręczące i cudowne. Z bijącym sercem poszedł za nią na górę. - Mieszkam w ogromnej bombonierce - powiedziała z zażenowaniem, otwierając ciężkie drzwi. - Jak wiesz, Aaron kupił ten dom wraz z umeblowaniem, a pokój zostawił tak, jak go urządziła poprzednia pani domu. Dość dziwne to jak dla mnie, ale... Zapaliła światło. Był to ogromny pokój, wymalowany na różowo, z różowymi, złoconymi meblami, różowymi amorkami na niebiesko-złotym plafonie, różowymi jedwabnymi draperiami i olbrzymim małżeńskim łożem z falbaniastą narzutą z różowej satyny. Czarnowłosa Natalia w starej, brązowej wełnianej sukience, którą nosiła w zimne wieczory, wyglądała zdecydowanie nie na miejscu w tych dekoracjach a la Watteau. Ale Byron uważał, że ten kontrast jest równie emocjonujący, jak wszystko co dotyczy Natalii. Rozpaliła ogień drewnianymi szczapami w marmurowym kominku, rzeźbionym w rzymskie postaci, po czym usiedli naprzeciw siebie w fotelach, ustawiwszy kawę na niskim stoliczku pomiędzy nimi. - Jak przypuszczasz, dlaczego Aaron jest tak rozstrojony? - zapytała, rozsiadłszy się wygodnie i obciągnąwszy długą, plisowaną spódnicę na pięknych nogach. - Giuseppe to stara historia. Wyrzucenie go w tej chwili było błędem. Jest doskonałym hydraulikiem i elektrykiem, dużo lepszym niż Tomaso. I doskonale strzyże krzewy ozdobne, chociaż jest starym, obrzydliwym pijakiem. - A.J. został zaszantażowany. - Natalia potwierdziła skinieniem, zagryzając wargi. - Jesteśmy na łasce i niełasce tych ludzi - dodał Byron. - A.J. jeszcze bardziej niż ty i ja. Jest właścicielem tej posiadłości i utknął tutaj. - Ależ Włosi są w porządku. To przecież nie Niemcy. - Za Mussoliniego nie dałbym pięciu groszy. Berel dał A.J. dobrą radę: Uciekaj! Natalia uśmiechnęła się. - Lekh lekha. Mój Boże, jakie to wszystko wydaje się odległe. Chciałabym wiedzieć, co się dzieje z Berelem. - Jej uśmiech zgasł. - Usunęłam Warszawę z moich myśli. A przynajmniej starałam się. - Nie potępiam cię za to. - A ty, Briny? Czy kiedyś o tym myślałeś? - Niekiedy. Śni mi się bez przerwy. - Boże, mnie także. Ten szpital... Chodzę i chodzę po nim w kółko, noc po nocy... - Gdy Warszawa upadła, bardzo to przeżyłem. Opowiedział Natalii o wydarzeniu w restauracji w Wannsee. Gdy opisał nagły zwrot w zachowaniu kelnera, roześmiała się gorzko. - Sądząc z tego, twój ojciec jest wspaniałym człowiekiem. - Zawsze na miejscu. - Pewnie myśli, że jestem wampirem, który o mały włos nie zwabił cię w szpony śmierci. - Nie mówiliśmy wcale o tobie. Natalia zachmurzyła się nagle. Nalała obojgu jeszcze kawy. - Zrób coś z tym kominkiem. Zimno mi. Giuseppe jak zwykle przyniósł mokre drewno. Rozdmuchał ogień i dorzucił lekkie uschnięte polano. Zajęło się od razu. - Ach, to przyjemne! - Skoczyła z miejsca, zgasiła elektryczny żyrandol i stanęła przy kominku, wpatrując się w płomienie. - Ta chwila na stacji kolejowej, gdy zabrali Żydów! - wybuchnęła nerwowo. - Do tej pory nie mogę o tym myśleć. Dlatego byłam taka zła w Królewcu. Czułam się jak na mękach. Ciągle myślałam, że powinnam była coś zrobić. A gdybym wystąpiła i powiedziała, że jestem Żydówką, czy to by ich do czegoś zmusiło? Gdybyśmy wszyscy wszczęli awanturę? To przecież mogłoby coś zmienić. A my spokojnie poszliśmy do pociągu, gdy ich popędzono w drugą stronę. - Skończyłoby się na tym, że stracilibyśmy ciebie i Marka Hartleya. O włos uniknęliśmy nieszczęścia. - Tak, wiem o tym. Leslie temu zapobiegł. Nareszcie stawił im czoła, choć trząsł się jak listek. Wykonał swój oczywisty obowiązek. Ale ci inni ambasadorowie i charges... no... - Natalia zaczęła chodzić po pokoju. - A moja rodzina w Mędzicach! Gdy tylko wyobrażam sobie tych miłych, dobrych ludzi w łapach Niemców... ale co to pomoże? Zastanawianie się nad tym jest daremne, doprowadza mnie do mdłości. - Machnęła rozpaczliwie ręką i opadła na fotel, siadając na podwiniętych, okrytych spódnicą nogach. W świetle kominka widać było tylko jej twarz i zaciśnięte dłonie. Długo patrzyła w ogień. - A gdy już mowa o Slocie, dodała zupełnie innym tonem - to co myślisz o jego propozycji, by zrobić ze mnie uczciwą kobietę? - Nie zaskakuje mnie. - Naprawdę? Mnie zaszokowała. Nigdy nie spodziewałam się, że dożyję takiej chwili. - Powiedział mi w Berlinie, że zapewne ożeni się z tobą. Byłby głupcem nie robiąc tego, a mając taką możliwość. - Wiesz, kochanie, taką możliwość miał przez cholernie długi czas. - Nalała sobie kawy i popatrzyła niewesołym wzrokiem na Byrona znad podniesionej do ust filiżanki. - Wy obydwaj - gentlemeni - toczyliście o mnie wielką dyskusję w Berlinie, prawda? - Nie taką znów wielką. Wspomniał, że ostatniego dnia w Królewcu byłaś równie cierpka wobec niego, jak wobec mnie. - Czułam się tego dnia absolutnie okropnie, Briny. - No i w porządku. Pomyślałem sobie, że może cię w jakiś sposób obraziłem i dlatego zapytałem go. - To się staje ciekawe. Co jeszcze Slote powiedział ci o mnie? Jej niski, wibrujący głos, błysk rozbawienia w widocznych w świetle kominka oczach, wszystko to poruszyło Byrona. - Że nie jesteś dziewczyną, z którą powinienem się zadawać, i że od momentu, gdy cię ujrzał po raz pierwszy, nie miał chwili spokoju. Roześmiała się cicho i z satysfakcją. - Dwa całkowicie trafne stwierdzenia, mój mały. I co jeszcze? - To mniej więcej wszystko. A potem, podczas tego samego spotkania, dał mi listę lektur. - No tak, czy to nie cały Slote? Popisywać się przed tobą swoją wiedzą książkową! Co za pouczające wydarzonko. Czy on naprawdę powiedział ci o nas wszystko? O sobie i o mnie? Byron potrząsnął przecząco głową. - Może byś przyniósł nam brandy, Byronie? Mam ochotę na łyczek. Zbiegł po schodach i wbiegł z powrotem, wracając z butelką i dwoma połyskującymi kielichami do koniaku. Wirując kieliszkiem z brandy w zaplecionych dłoniach, patrząc na kołysanie się trunku i czasem tylko podnosząc wzrok na Byrona, Natalia nagle wybuchnęła zaskakującym potokiem słów o swym romansie z Lesliem Slote'em. Mówiła długo. Byron odzywał się z rzadka, przerywając jej tylko, aby dorzucić drew do kominka. Była to banalna historia o sprytnym starszym panu, który chciał się zabawić z młodą dziewczyną i wpadł w pułapkę prawdziwej namiętności. Postanowiwszy, że wyjdzie za niego za mąż, Natalia zmieniła jego życie w pasmo cierpień. Powiedziała, że nie chciał się z nią żenić po prostu dlatego, że jest Żydówką, a to by mogło zagrozić jego karierze. Te wszystkie jego nie kończące się wypowiedzi sprowadzały się tego. I nareszcie, po trzydziestu miesiącach, dzisiejszym listem udowodnił, że doprowadziła go tam, gdzie chciała. Każdego wypowiadanego przez Natalię zdania Byron słuchał z nienawiścią, a jednocześnie fascynowało go to i był wdzięczny. Dziewczyna zwykle milcząca wobec niego wprowadzała go do własnego życia. Wszystkie te słowa, których już nie można było odwołać, przerywały nareszcie dziwaczne, panujące między nimi od wyjazdu z Warszawy napięcie, ich prywatną dziwną wojnę: długie, wrogie okresy milczenia w bibliotece, zamykanie się Natalii w swym pokoju, jej dziwacznie protekcjonalny, zgryźliwy ton. To, co mówiła, zbliżało ich bardziej niż cały miesiąc wspólnych przygód w Polsce. Wszystko w tej dziewczynie zaciekawiało Byrona. Jeśli miała to być opowieść o jej romansie z innym mężczyzną, niech będzie! Nareszcie rozmawiał z Natalią Jastrow o Natalii Jastrow, i to było to, czego tak bardzo pragnął. Słuchał jej ciepłego, ochrypłego głosu, którym od czasu do czasu wtrącała do rozmowy zwroty z gwary nowojorskiej, mógł śledzić w świetle kominka grę jej swobodnie gestykulujących rąk, nagły, zastygający w powietrzu ruch wyprostowanej dłoni, tak dla niej charakterystyczny. Ze wszystkich ludzi, których spotkał w życiu, Natalia Jastrow była jedynym człowiekiem równie dla niego ważnym, jak ojciec. W prawie taki sam sposób był głodny rozmów z ojcem, słuchania go, bycia z nim, nawet jeśli musiał się mu opierać i wycofywać, nawet wiedząc, że w prawie każdej rozmowie obraża lub rozczarowuje Victora Henry'ego. Matkę traktował jako coś oczywistego, jako ciepłą obecność o wylewnej do przesytu uczuciowości, denerwującą swą kocią zmiennością. Ojciec był wspaniały i w taki sam sposób wspaniała była Natalia. Oczywiście pomijając fakt, że była wysoką, czarnowłosą dziewczyną. Byron zaś od pierwszej chwili, gdy się poznali, beznadziejnie pożądał tego, by wziąć ją w ramiona. - No, więc masz - powiedziała Natalia na zakończenie. - To paskudztwo ciągnęło się bez końca, ale takie są główne zarysy. A może napijemy się. jeszcze brandy Aarona? Masz ochotę? To wyjątkowo dobre. Śmieszne, bo zazwyczaj mi nie smakuje. Byron nalał do obu kieliszków, choć jego własny nie był jeszcze pusty. - Przez cały dzień zastanawiałam się - powiedziała, upiwszy łyk - czemu Leslie właśnie w tym momencie decyduje się wiązać ze mną własny los. Cały kłopot w tym, że zdaje mi się, iż wiem, dlaczego. - Tęskni za tobą - powiedział Byron. Natalia pokręciła przecząco głową. - Na tej drodze za Pragą Leslie Slote zachował się obrzydliwie. Gardzę nim za to i powiedziałam mu o tym. To właśnie był punkt zwrotny. Od tej chwili zaczął za mną gonić. A mnie wydaje się też, że wtedy zaczęłam uciekać. Nie odpowiedziałam na połowę jego listów. - Przywiązujesz do tego zbyt wielką wagę - powiedział Byron. - Jedyne co uczynił... - Zamknij się, Byron. Nie bądź zbyt łagodny. On po prostu stchórzył, a mnie użył jako wymówki. Schował się za moją spódnicą. Ambasador szwedzki z trudem powstrzymał się, by mu się w twarz nie roześmiać. - Jednym haustem połknęła prawie całą zawartość kieliszka. - Posłuchaj, nic nie można poradzić na brak odwagi fizycznej. W dzisiejszych czasach nie jest nawet ważna. Można być światowym przywódcą i śmierdzącym tchórzem. Hitler prawdopodobnie taki jest. Niemniej tak się zdarzyło. Po prostu zdarzyło się! Nie mówię, że dlatego nie wyjdę za Lesliego Slote'a, bo ogarnęła go panika pod ogniem artyleryjskim. Ostatecznie, na stacji kolejowej, zachował się bardzo dobrze. Ale twierdzę, że to właśnie dlatego proponuje mi małżeństwo. To jest jego sposób przepraszania i wykazywania, że jest mężczyzną. Lecz nie taka powinna być odpowiedź na moje dziewczęce modlitwy. Nie tego oczekiwałam. - Ale tego właśnie chcesz. - No, nie jestem pewna. Są pewne komplikacje. Jest moja rodzina. Rodzice doznali paroksyzmu wściekłości, kiedy im powiedziałam, że jestem zakochana w chrześcijaninie. Ojciec na tydzień położył się do łóżka, chociaż akurat to melodramatyczne przedstawienie zupełnie mnie nie wzruszyło. A teraz cała walka miałaby się zacząć od początku. Poza tym propozycja Lesliego jest dziwnie sformułowana. Co do terminu i miejsca ślubu wyraża się dość niejasno. Jeśli odpiszę, że się zgadzam, on może znowu zacząć się wycofywać. - Jeśli rzeczywiście jest tak głupi, w co bardzo wątpię, to zwyczajnie pozwól mu się wycofać. - Poza tym jest jeszcze Aaron. - To już nie twoja sprawa. W każdym razie powinien wyjechać z Włoch. - Bardzo się temu opiera. - Jakoś sobie dawał radę, gdy nas nie było. - O, tak ci się tylko zdaje. Szkoda, że nie widziałeś biblioteki i gabinetu w chwili, gdy wróciłam. I przez całe tygodnie nie napisał ani słowa. Aaron wieki temu powinien był się ożenić. Nie zrobił tego, a bez przerwy trzeba się koło niego krzątać i rozpieszczać go. On nawet nie umie prawidłowo zatemperować ołówka. - Byron zastanawiał się, czy zdenerwowanie i gadatliwość Natalii nie są przypadkiem skutkiem brandy. Gestykulowała przesadnie, mówiła zdyszanym głosem, wzrok miała zamglony. - A prócz tego jest jeszcze jedna komplikacja. Ta największa. - Jaka? Wpatrzyła się w niego. - Czy naprawdę nie wiesz, Briny? Nie masz pojęcia? Nawet najmniejszych podejrzeń? Dajże spokój. Przestań wreszcie. Odpowiedział jej, a raczej wyjąkał parę słów, bo nagły wybuch pożądania w przeszywającym go spojrzeniu Natalii spowodował, że poczuł się pijany. - Nie mam pojęcia. - No dobrze, więc sama ci powiem. Osiągnąłeś to, ty diable, i wiesz o tym. Osiągnąłeś to, czego chciałeś od pierwszego dnia pobytu tutaj. Jestem w tobie zakochana. - Patrzyła na niego ogromnymi, błyszczącymi oczami. - Mój Boże, co za oszołomiona, głupia mina. Nie wierzysz mi? - Mam tylko nadzieję, że to prawda - powiedział ochrypłym głosem. Powstał z fotela i zbliżył się do niej. Skoczyła z miejsca i objęli się. - Boże - powiedziała, tuląc się do niego z całej siły i nie przestając całować. - Masz takie cudowne usta - szepnęła. Wplątała mu dłonie we włosy, głaskała po twarzy. - Taki piękny uśmiech. Takie ładne ręce. Uwielbiam patrzeć na twoje ręce. Uwielbiam sposób, w jaki się poruszasz. Jesteś cudowny. - Wszystko wyglądało jak w setkach jego snów na jawie, ale o wiele bardziej intensywne, zbijające z tropu i wspaniałe. Ocierała się o niego z brutalną, zmysłową rozkoszą, prawie jak kotka. Czuł w dłoniach szorstkość jej wełnianej sukienki. Zapach jej włosów nie mógł być tylko snem, ani gorący, wilgotny oddech jej ust. A ponad wszystko jaśniał niewyobrażalny cud, że to działo się naprawdę. Stali przy trzeszczącym kominku, obejmując się ciasno, całując się, wypowiadając ułamki niemądrych zdań, szepcząc, śmiejąc się i znowu całując, całując do utraty tchu. Natalia wyrwała się z jego ramion, odbiegła parę kroków i zwróciła do niego z płonącym wzrokiem. - Więc to tak. Musiałam to zrobić, inaczej bym umarła. Nigdy w życiu, Byron, nie czułam tak szalonego pociągu, jak do ciebie. Walczyłam z tym i walczyłam, bo to jest cholerne nic dobrego, i ty o tym wiesz. Jesteś zaledwie chłopcem. Nie chcę tego. Nie z chrześcijaninem. Nigdy więcej. A poza tym... - Ukryła twarz w dłoniach. - Ach. Ach! Nie patrz na mnie tak, Briny. Wyjdź z mojej sypialni. - Byron na uginających się nogach zrobił ruch w stronę drzwi. Chciał być miłym dla niej. - Chryste, ależ ty jesteś gentlemanem - wyjąkała, złapawszy oddech. - To jedna z twoich niewiarygodnych cech charakteru. Może jednak zostaniesz? Mój miły, mój ukochany, nie chcę cię wyrzucać, chcę jeszcze z tobą rozmawiać, ale chcę też oprzytomnieć, to wszystko. I nie chcę popełnić żadnego błędu. Zrobię wszystko, co zechcesz. Uwielbiam cię. Widział ją stojącą przy świetle kominka w długiej wełnianej sukience, w typowej dla niej pozie: przegiętą, z rękami założonymi na piersiach i jedną nogą odstawioną na bok. Był kompletnie oszołomiony szczęściem przekraczającym wszelkie wyobrażenie i przepełniony wdzięcznością za to, że żyje. - Posłuchaj... czy zgodziłabyś się wyjść za mnie za mąż? Natalii oczy wyszły na wierzch, otworzyła usta ze zdumienia. Byron nie mógł się powstrzymać i na widok tak komicznej miny wybuchnął śmiechem, na co ona też się szaleńczo roześmiała. Podeszła, prawie się na niego rzuciła, bez przerwy zanosząc się śmiechem tak gwałtownym, że z trudem udało się jej go pocałować. - Boże wszechmogący - wyjąkała oplótłszy go ramionami - ty jesteś niewiarygodny. Dwie propozycje małżeńskie dla pięknej Jastrow jednego dnia! Ani śladu deszczu, jest tylko ulewa, tak? - Mówię poważnie - odpowiedział. - Nie wiem, z czego się śmiejesz. Chcę się z tobą ożenić. Oczywiście to może wyglądać niedorzecznie, ale jeśli mnie naprawdę kochasz... - To jest niedorzeczne - powiedziała Natalia, przyciskając usta do jego policzka. - Niedorzeczne ponad wszelkie wyobrażenie, ale gdy chodzi o ciebie, kompletnie tracę głowę, a może... No, dobrze, nikt w każdym razie nie może powiedzieć, że jesteś chłopcem bez zarostu, na pewno nie! Kłujesz jak tarka. - Pocałowała go znowu, mocno, i opuściła ramiona. - Pierwsza myśl była słuszna. Wyjdź. Dobranoc, kochanie. Wiem, że mówisz serio i jestem do głębi wzruszona. Jedyna rzecz, której nam nie brak w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, jest czas. Cały czas, jaki istnieje. Na wąskim łóżku, w maleńkim pokoiku na poddaszu, pogrążonym w ciemności, leżał Byron z szeroko otwartymi oczami. Przez chwilę słyszał kroki Natalii piętro niżej, po czym w domu zapanowała cisza. Na ustach czuł smak ust Natalii. Jego dłonie pachniały jej perfumami. Za oknem, w dolinie, ryk osłów odbijał się echem od stoków wzgórz, kogut, któremu coś się pomieszało, powitał świt o kilka godzin za wcześnie, szczekały psy. Z szumem nadleciał wiatr i rozległo się długie bębnienie deszczu o dachówki. Po chwili woda zaczęła kapać z sufitu do wiadra ustawionego koło łóżka, pod największym przeciekiem. Deszcz ustał, przez okrągłe okienko wpadł do pokoju słaby, błękitny promień księżyca; pluskanie w wiadrze ucichło, a Byron nadal leżał z otwartymi oczami, usiłując uwierzyć, że to wszystko prawda, próbując oddzielić swe półroczne marzenia i fantazje od wspomnienia chwili, gdy Natalia Jastrow oszołomiła go czułościami. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, co teraz powinien uczynić. W oknie stała już fioletowa jasność, gdy zasnął wśród zamętu pomysłów i decyzji, wahających się od wstąpienia do szkoły medycznej, przez pisanie nowel, do pracy w bankowości w Waszyngtonie. Dalsi kuzyni jego matki kierowali tam bankiem. - Witaj, Natalio. - O, cześć. Dobrze spałeś? Gdy wpadł do biblioteki, była prawie jedenasta. Byron był patentowanym śpiochem, ale nigdy jeszcze nie zjawił się do pracy tak późno. Na biurku Natalii leżały trzy otwarte książki, a ona pośpiesznie pisała na maszynie. Obdarzyła go jednym płomiennym spojrzeniem i pisała dalej. Na swoim biurku Byron znalazł stertę kartek pierwszej wersji książki, całkiem pobazgranych odręcznymi poprawkami doktora. Była do nich przyczepiona notatka czerwoną kredką: Proszę, przygotuj dla mnie ten materiał do lunchu. - A.J. zajrzał tutaj dziesięć minut temu i wydawał paskudne dźwięki - ostrzegła Natalia. Byron policzył kartki. - Będzie wydawał jeszcze paskudniejsze podczas lunchu. Przepraszam, ale nie zmrużyłem oka aż do świtu. - Naprawdę? - Natalia uśmiechnęła się.- A ja spałam wprost znakomicie. Szeleszcząc papierem i kalkami Byron wziął się do roboty, wytężając wzrok, by odczytać bazgroły Jastrowa. Jakaś ciepła dłoń przesunęła się po jego włosach i zatrzymała na karku. - Spójrzmy na to. - Natalia stała nad Byronem, przyglądając mu się z pełnym miłości rozbawieniem. Nad lewą piersią miała przypiętą do starej brązowej sukienki złotą broszkę z purpurowymi kamieniami, którą dostała w Warszawie. Nigdy przedtem jej nie nosiła. Przejrzała stronice i zabrała parę z nich. - Biedny Briny, czemu nie mogłeś spać?. Nie przejmuj się, pisz jak szatan, ja też tak zrobię. Nie udało im się ukończyć pracy przed lunchem, wtedy jednak okazało się, że doktor Jastrow ma co innego na głowie. W południe zajechała przed dom z grzechotem żwiru na podjeździe ogromna lancia. Byron i Natalia usłyszeli dźwięczny głos Toma Searle'a i ciepły, głośny śmiech jego żony. Państwo Searle, słynni amerykańscy aktorzy, od piętnastu lat przemieszkiwali w willi na pobliskim pagórku. Ona malowała i zajmowała się ogrodem, on murarstwem i gotowaniem. Nieustannie zaczytywali się starymi sztukami, nowymi sztukami i powieściami, nadającymi się do przerobienia na sztuki. Różne znakomitości przybywały do Sieny tylko po to, by się z nimi zobaczyć. Dzięki nim Jastrow poznał i rozmawiał z Maughamem, Berensonem, Gertrudą Lawrence i Picassem. Emerytowany profesor wyższej uczelni byłby płotką między tymi grubymi rybami, ale sukces "Żydowskiego Jezusa" otworzył mu drogę do ich towarzystwa. Uwielbiał należeć do grupy znakomitości, chociaż narzekał, że mu to przeszkadza w pracy. Często jeździł z państwem Searle do Florencji na spotkania z ich przyjaciółmi. Natalia i Byron pomyśleli więc, że i tym razem małżeństwo wpadło tutaj, by go zabrać ze sobą. Ale zszedłszy na lunch spotkali A.J. samotnego w salonie, kichającego, z zaczerwienionym nosem, i wymachującego pustym kieliszkiem po sherry. Zrzędził, że tak późno przychodzą, choć w rzeczywistości byli nieco wcześniej niż zwykle. Gdy skończyli lunch, podczas którego doktor ani razu nie przemówił, Jastrow kichnął, wytarł nos i powiedział: - Tom i jego żona wyjeżdżają. Po prostu wyjeżdżają. Przyjechali się pożegnać. - O? Czy wystawiają nową sztukę? - spytała Natalia. - Wynoszą się. Zabierają cały swój kram. Wywożą wszystko do Stanów. - Ale przecież ich umowa najmu nie wygasła... ile jeszcze im pozostało? Pięć lat? - Siedem. Zrzekli się umowy. Oświadczyli, że nie mogą ryzykować utknięcia tutaj, jeśli wojna się rozszerzy. - Jastrow markotnie pogładził brodę. - Na tym właśnie polega różnica między kupnem i najmem. Po prostu sobie wyjeżdżasz. Nie łamiesz sobie głowy, co się stanie z domem. Muszę przyznać, że swego czasu namawiali mnie, abym ten dom tylko wynajął. Powinienem był się ich posłuchać. Ale cena sprzedaży była tak niska! - A więc, profesorze, jeśli pan uważa, że istnieje niebezpieczeństwo, przede wszystkim powinien pan myśleć o własnej skórze. - Nie mam takich obaw. Oni też nie mają. Dla nich to kwestia interesu. Kawę wypijemy w cytrynowym domku. - Potrząsnął głową, okazując irytację i zamilkł. Z cytrynowego domku, długiej oszklonej budowli ze zwykłym klepiskiem, pełnej drzewek cytrusowych w donicach, otwierał się wspaniały widok na panoramę miasta i obłe brunatne pagórki. Drzewka, osłonięte przed zimnymi, wiejącymi przez wąwóz wiatrami, dobrze się rozwijały w pełnym świetle słonecznym i przez całą zimę kwitły i owocowały. Wbrew wszelkim opiniom lekarskim Jastrow był przekonany, że słodki, duszny zapach kwiatów pomarańczowych i cytrynowych jest dobry na astmę, która go atakowała, gdy był zły lub zdenerwowany. Być może dlatego, że w to wierzył wydawało się to działać. Gdy pili kawę, przestał sapać. Gorące słońce przywróciło mu dobry humor. - Przepowiadam, że wkrótce przypełzną tutaj z podkulonymi ogonami i trzema furgonami mebli, wtaczającymi się na pagórek - oświadczył. - Przypominają mi ludzi, którzy uciekają z Martha's Vineyard na pierwszą wiadomość o huraganie. Przebyłem tam cztery huragany i te przedstawienia świetnie mnie ubawiły. - Jest okropnie wstrząśnięty - powiedziała Natalia, gdy wyszedł z domku. - Mam nadzieję, że teraz i on się szybko stąd wytrząśnie. - Kochanie, jeśli A.J. się z niego wyprowadzi, ten dom obróci się w ruinę. - No i co z tego? - Ty nigdy nie miałeś nic na własność, prawda, Briny? Ani nie oszczędzałeś pieniędzy. Gdybyś to robił, potrafiłbyś zrozumieć Aarona. - Posłuchaj, Natalio. W późnym okresie życia A.J. trafiła się gratka, stracił głowę i kupił sobie za grosze wielką włoską willę w samotnym górskim miasteczku. W porządku. A gdyby teraz ten dom opuścił? Jeśli wystawi go na sprzedaż, coś za to dostanie. Może też wyjechać, wrócić po wojnie i dom przywrócić do porządku. Albo po prostu o nim zapomnieć i pozwolić mu się rozlecieć. Łatwo przyszło, łatwo poszło. - Dla ciebie to wszystko takie proste - powiedziała. Siedzieli obok siebie na białej kanapie z wikliny. Spróbował ją objąć. - Przestań - powiedziała, łapiąc oddech i odsuwając jego rękę. - To też jest zbyt proste. Słuchaj uważnie, Byron. Ile masz lat? Masz już dwadzieścia pięć? Ja mam dwadzieścia siedem. - Jestem dość stary, jak na ciebie, Natalio. - Dość stary jak na co? Na to, by ze mną spać? Nie mów głupstw. Problem polega na tym, co zrobisz z sobą. Ja w każdej chwili mogę znaleźć zajęcie na uniwersytecie. Dyplom już mam niemal od roku, a moja praca dla formalnej obrony tytułu jest na ukończeniu. A ty co masz w zapasie? Uśmiech, który doprowadza mnie do szaleństwa i bujną czuprynę. Jesteś dzielny, jesteś dobry, ale tutaj po prostu przywiał cię wiatr. A zostałeś tylko ze względu na mnie. Zabijasz czas i nie masz żadnych kwalifikacji. - Natalio, a co byś powiedziała, gdybyś została żoną bankiera? - Żoną kogo? Bankiera?? Opowiedział jej o swoich krewnych i ich banku w Waszyngtonie. Z rękami złożonymi na kolanach uśmiechnęła się do niego radośnie, z twarzą rozjaśnioną blaskiem słońca. - Jak ci się to podoba? - zapytał. - Och, wspaniale. Wreszcie zacząłeś poważnie myśleć o życiu. Poważny, solidny biznes, prawda? Powiedz mi coś. - Co takiego? - Powiedz mi, kiedy zdecydowałeś, że mnie lubisz? - Nie chcesz przedyskutować tego pomysłu z bankiem? - Oczywiście, kochanie. Wszystko we właściwym czasie. Więc kiedy to było? - Dobrze, powiem ci. Gdy zdjęłaś okulary przeciwsłoneczne. - Okulary? Kiedy to było? - Ależ pierwszego dnia, gdy przyjechaliśmy ze Slote'em do willi. Nie pamiętasz? W samochodzie miałaś te wielkie ciemne okulary, ale w domu je zdjęłaś i wtedy zobaczyłem twoje oczy. - I co dalej? - Pytałaś mnie, kiedy się w tobie zakochałem. Więc ci mówię. - Przecież to kompletny absurd. Jak wszystko zresztą, co mówisz i robisz. Co wtedy o mnie wiedziałeś? A poza tym musiałam mieć oczy zupełnie przekrwione. Nie spałam do czwartej rano, bo miałam piekielną awanturę z Lesliem. Odniosłam wrażenie, że jesteś niczym i nic mnie nie obszedłeś. A teraz posłuchaj, tak szczerze mówiąc, ty nie chciałbyś zostać bankierem, prawda? - Noooo - odpowiedział, szczerząc zęby w zakłopotaniu - myślałem jeszcze o czymś. Ale nie śmiej się ze mnie. - Nie będę. - Myślałem o służbie zagranicznej. Jest ciekawa i potrzebna krajowi. - Ty i Leslie w tej samej służbie. Ale kabała. - Wzięła go za rękę matczynym ruchem, co zmartwiło Byrona. - Briny, kochanie, ta cała poważna rozmowa nie bardzo musi cię bawić. - Jest okay. Mówmy o tym dalej. Przez chwilę siedziała zamyślona, trzymając jego dłoń na swym kolanie, jak wówczas w samochodzie ambasadora szwedzkiego. - Może lepiej powiem ci, co naprawdę myślę. Cały kłopot w tym, że ty jednak masz kwalifikacje. Jesteś oficerem marynarki. - To jedyne, kim nie jestem, i jedyny zawód, którego zdecydowałem nie obierać. - Masz stopień oficerski. - Najniższy z możliwych w rezerwie. To jest nic. - Jeśli wojna będzie się toczyć dalej, prawdopodobnie zostaniesz powołany do służby czynnej. Pozostaniesz w niej przez lata. I wreszcie, na koniec, zostaniesz marynarzem, przez zwykłą inercję, z powodu tradycji rodzinnej i upływu czasu. - W każdej chwili mogę zrzec się mego stopnia oficera rezerwy. Czy mam to zrobić? - A jeśli weźmiemy udział w wojnie? Co wtedy? Będziesz walczył? - W takim wypadku nie pozostaje nic innego. Położyła mu rękę na głowie i pociągnęła za włosy. - Tak, ty myślisz w taki właśnie sposób. A ja kocham cię za to i za wiele innych rzeczy. Ale, Byronie, nie będę żoną oficera marynarki wojennej. Nie potrafiłabym wymyślić dla siebie głupszego i okropniejszego sposobu życia. Nie wyszłabym też za mąż za pilota oblatywacza, ani za aktora. Czy ty to rozumiesz? - Mówię ci, że nie ma sprawy. Nigdy nie będę oficerem marynarki... co, do diabła? Co się stało? Czemu płaczesz? Z uśmiechem otarła łzy z twarzy wierzchem dłoni. - Och, zamknij się. To zupełnie zwariowana rozmowa. Im bardziej staram się mówić rozsądnie, tym głupsza się staję. Wiem tylko, że zupełnie oszalałam na twoim punkcie. A jeśli to jest bez przyszłości, to co mnie to obchodzi? Najwyraźniej świetnie mi się wiedzie w sprawach bez przyszłości. Nie, nie teraz, miłość, naprawdę nie... - Ostatnie słowa powiedziała resztką tchu, gdy Byron zdecydowanym ruchem wziął ją w ramiona. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Za szkłem widać było tylko panoramę wzgórz i miasta, a wewnątrz cytrynowego domku panowała cisza i ciężki, słodki zapach kwiatów. Całowali się długo, dotykając się, trzymając i obejmując. Natalia spojrzała w górę. Za szybą, oparty na taczce pełnej odciętych gałązek stał ogrodnik Giuseppe i przyglądał się im. Łypiąc pijacko zezowatym okiem, obtarł rękawem swetra kulfoniasty nos i sprośnie puścił do nich oko. - Jezu Chryste - powiedziała, ze złością obciągając spódnicę. Ogrodnik wyszczerzył rzadkie zepsute zęby i popchnął taczkę przed siebie. Byron siedział zaczerwieniony, oszołomiony i rozczochrany, gapiąc się w ślad za ogrodnikiem. - No, to koniec z naszą małą tajemnicą, najdroższy. Całować się i ściskać pod szkłem! Co się ze mną stało? To wszystko jest tylko zwykłym, zwierzęcym pożądaniem dwojga ludzi, którzy zbyt długo byli rozdzieleni. - Zerwała się na równe nogi i złapała Byrona za rękę. - Ale kocham cię. Nic na to nie mogę poradzić. I nie chcę nic na to poradzić. Och, ten łajdak Giuseppe! Chodź, wracamy do tłuczenia kamieni. Tak trzeba. Gdy weszli do domu, doktor zawołał ze swego gabinetu: - Natalio, gdzie jest twój list? Czy mogę go przeczytać? - Jaki list, A.J.? Nie dostałam żadnej poczty. - Jesteś pewna? Ja dostałem od twojej matki. Twierdzi, że napisała ci osobno, o wiele dłuższy. Przeczytaj ten. To ważne. Pomachał w powietrzu cienką kartką listu lotniczego. Byron poszedł na górę. W liście matki Natalii do Aarona było tylko parę linijek nakreślonych bezosobowym charakterem pisma, którego ją nauczono w państwowej szkole średniej w Manhattanie. Drogi Aaronie, Oboje będziemy wdzięczni, jeśli skłonisz Natalię do powrotu do domu. Louis ciężko przeżył tę historię z jej podróżą do Polski. Doktor sądzi nawet, że to mogło być powodem jego ataku. Napisałam Natalii wszystko na ten temat. Możesz przeczytać tamten list, nie ma sensu, bym powtarzała całą tę okropną historię. Patrząc na to z pewnego oddalenia, uważam, że mieliśmy wielkie szczęście. Louisowi, jak się zdaje, nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale doktor nie chce nam nic więcej powiedzieć. Zastanawiamy się, jak długo zamierzasz pozostawać we Włoszech. Czy nie uważasz że to niebezpieczne? Wiem, że przez te wszystkie lata Ty i Louis nie byliście w kontakcie, niemniej jednak on się o Ciebie bardzo martwi. Jesteś jego jedynym bratem. Ucałowania Zofia i Louis Natalia przerzuciła całą pocztę na swym biurku, ale dla niej był tylko jeden list, od Slote'a. Podniósłszy głowę znad swej pracy Byron zauważył jej przygnębiony wyraz twarzy. - Co się stało, Natalio? - Chodzi o mego ojca. Pewnie będę musiała wyjechać. List do Natalii od matki nadszedł dopiero w dwa dni później. Tymczasem dziewczyna zaczęła zachowywać się nieco powściągliwiej wobec Byrona, chociaż nadal nosiła broszkę i patrzyła na niego gorącym wzrokiem. Długi i dość gorączkowy opis ataku serca ojca zaniosła doktorowi Jastrowowi, który pił herbatę przy kominku w pracowni, okutany szalem. Przeczytał, potrząsnął głową ze współczuciem i zwrócił list Natalii. Patrząc w ogień i sącząc herbatę powiedział: - Sądzę, że powinnaś pojechać. - Och, tak przypuszczam. Właściwie już jestem spakowana. - Na co Louis ostatnio chorował? Czy to było coś poważnego? Dwaj bracia pozostawali w oziębłych stosunkach, Natalia nie wiedziała więc, czemu złamanie uzgodnionego bez słów między nią i Aaronem milczenia na temat ojca było dla niej tak niemiłe i krępujące. - Nie, nic poważnego. Choroba polegała na tym, że powiedziałam im, iż jestem zakochana w Lesliem. Papa straszliwie zasłabł, miał trudności z oddychaniem i na chwilę stracił przytomność. Ale wtedy nie pojechał do szpitala. Jastrow w zamyśleniu przebierał w brodzie palcami. - A ma tylko sześćdziesiąt jeden lat. Wiesz, Natalio, kwestia dziedziczności w waszej rodzinie staje się coraz bardziej niepewna. W rodzinie matki większość umierała wkrótce po pięćdziesiątce. Ale dwóm braciom ojca udało się dożyć przeszło dziewięćdziesiątki, a on sam osiągnął osiemdziesiąt osiem. Mam takie same zęby jak ojciec. Doskonałe zęby. A Louis zawsze miał kłopoty z zębami, podobnie jak mama. - Jastrow zauważył wreszcie, że dziewczyna przygląda mu się z ponurym zainteresowaniem. Obu rękami zrobił przepraszający gest. - Myślisz sobie, jakim egocentrycznym potworem jest stary A.J. - Myślałam zupełnie o czym innym. Jastrow nałożył bawełniane rękawiczki, by pogrzebać w ogniu i dorzucić nowe polano. Był bardzo próżny na punkcie swych małych, pięknie ukształtowanych dłoni. - Ty już nie wrócisz. Wiem o tym. Życie tutaj stanie się trudne. Być może mógłbym pojechać do Nowego Meksyku czy Arizony. Ale to takie nudne, suche i pozbawione kultury miejsca. Sama myśl, że musiałbym tam próbować pisać...! - Wydał głębokie westchnienie, prawie jęk. - Niewątpliwie moje książki nie są aż takie ważne, lecz ta praca utrzymuje mnie przy życiu. - Twoje książki są ważne, A.J. - Naprawdę? Czemu? Natalia usiadła i oparła głowę na dłoni, poszukując uczciwej i dokładnej odpowiedzi. Po chwili powiedziała: - Oczywiście są one doskonałe do czytania, a często błyskotliwe. Ale nie to jest ich wartością. Ich orginalność wynika z ducha. Twoje książki są bardzo żydowskie. W wiarygodny i niesentymentalny sposób, w swej treści i podejściu. Dzięki nim przynajmniej dowiedziałam się, ile chrześcijaństwo zawdzięcza temu dziwacznemu, małemu plemieniu, do którego należymy. Zadziwiające, jak wiele z tego zdołałeś przenieść nawet do książki o Konstantynie. Jej słowa przedziwnie wpłynęły na Aarona Jastrowa. Uśmiechnął się drżącymi wargami, oczy zaszły mu mgłą i zupełnie nagle nabrał uderzająco żydowskiego wyglądu: usta, nos, wyraz twarzy, miękkie białe dłonie złożone na brodzie, wszystko to było cechami charakterystycznymi dla małego, siedzącego bez kapelusza rabina. Odezwał się drżącym, cichym głosem: - Oczywtiście doskonale wiesz, co powiedzieć, aby mi sprawić przyjemność. - To ty t tak myślisz, Aaronie. - Niech cię Bóg błogosławi. Przekształcałem się w poganina, materialistę i hedonistę, aż w końcu zakochałem się we wspaniałości chrześcijaństwa i samego Jezusa, już dawno, dawno temu. Ale to w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło mi pozostać Żydem. Nikt w rodzinie nie zaakceptuje takiego stanowiska, a twój ojciec w żadnym wypadku. Tak bardzo jestem ci wdzięczny, że ty to potrafisz. Naprawdę uważam, że książki o Konstantynie i o Lutrze dopełnią obrazu. Chcę, żeby zostały napisane. Na swój sposób daję świadectwo prawdzie, tak jak moi rabiniczni przodkowie robili to na swój. Chociaż niewątpliwie byliby przerażeni z mego powodu. - Uśmiechnął się, a jego oczy zaczęły błyszczeć. - Jak długo po twoim wyjeździe pozostanie tu Byron? Już sama jego obecność mnie uspokaja. - Daj mu podwyżkę. To go przekona bardziej niż cokolwiek innego. Nigdy przedtem nie zarabiał ani grosza. Jastrow wydął wargi, otworzył szeroko oczy i skłonił na bok głowę. Wiele lat pobytu we Włoszech nauczyło go takiej mimiki. - Muszę obecnie liczyć się z pieniędzmi. Zobaczymy. Mam również mocne przekonanie, że gdy tylko wrócisz do Stanów, wyjdziesz za Lesliego i... nie rumień się i nie rób takiej skromnej miny. Trafiłem w sedno? - Mniejsza o to, A.J. - Jestem pewien, że gdyby Byron o tym wiedział, chętniej by tu został. - Jastrow uśmiechnął się do dziewczyny, gładząc brodę z zadowoleniem. - Dobry Boże, Aaron! Czy oczekujesz, że ja powiem Byronowi Henry'emu, że wychodzę za Slote'a tylko po to, aby został z tobą? - Ależ kochanie, kto miał na myśli coś podobnego? Zaczekaj... chciałem tylko powiedzieć... - Jastrow wyciągnął rękę patrząc w ostatecznym zdumieniu za Natalią, która odwróciła się na pięcie i wyszła. 20 - Jasny gwint! - wykrzyknął Byron. - Albo to mój ojciec, albo jego sobowtór. - Gdzie? - spytała Natalia. - Jej samolot był opóźniony, siedzieli więc przy stoliku przed kawiarenką na rzymskim lotnisku, pijąc kawę. Była to ta sama kawiarenka, w której jedli lunch przed odlotem do Warszawy. - Tam dalej, w otoczeniu karabinierów. Wskazał grupę ludzi opuszczających terminal w towarzystwie sześciu okazujących niezwykłe względy policjantów. Niektórzy z mężczyzn byli w zielonych mundurach włoskiej służby zagranicznej. Uwagę Byrona zwrócił niski, barczysty człowiek w garniturze marengo i miękkim kapeluszu. Wstał z miejsca ze słowami: - Czy to może być on? Ale czemuż, u diabła, nie napisał albo nie zatelegrafował do mnie, że przyjeżdża do Włoch? Muszę się przyjrzeć. - Briny! Byron, gotów już do skoku za grupą, zatrzymał się jak wryty. - Tak? - Jeśli to twój ojciec... Cała się lepię i jestem zakurzona po tej okropnej podróży pociągiem, a on jest, jak widać, zajęty. - Natalia, zawsze tak pewna siebie, była zmieszana i zdenerwowana we wzruszający, żałosny sposób. - Nie spodziewałam się tego. Wolałabym go spotkać kiedy indziej. - Najpierw zobaczymy, czy to on. W chwili, gdy grupa zbliżała się już do drzwi wyjściowych, Victor Henry usłyszał za sobą głos: - Tato! Tato! Zaczekaj! Poznając głos, Pug odwrócił się, pomachał ręką i poprosił swą eskortę z ministerstwa, by na niego poczekano. - D'accordo. - Włoch uśmiechnął się i skłonił, przyglądając się badawczo śpieszącemu za nimi młodemu człowiekowi. - Zajmę się pana bagażem, komandorze, i poczekam na pana na zewnątrz. Mamy mnóstwo czasu. Ojciec i syn serdecznie uścisnęli sobie dłonie. - No i co tam? - spytał Victor Henry, patrząc na Byrona ze wzruszeniem, które udałoby mu się ukryć, gdyby nie został zaskoczony. - Co się dzieje, tato? Czy nie mogłeś mnie zawiadomić, że przyjeżdżasz? - Bo to stało się dość nagle. Miałem zamiar zadzwonić do ciebie dziś wieczór. A co ty robisz w Rzymie? - Natalia wraca do kraju. Jej ojciec zachorował. - O? Czy już odleciała? - Nie. Siedzi tam właśnie. - To jest ta słynna Natalia Jastrow? Ta w szarym? - Nie, trochę dalej, w czerni i w wielkim kapeluszu. Victor Henry zauważył w głosie syna nowy ton, ton właściciela. Znikła gdzieś apatyczna mina winowajcy, którą Byron miał w Berlinie, zastąpiło ją śmiałe spojrzenie i wyprostowane plecy. - Świetnie wyglądasz. Zapewne doskonale i szybko pracujesz, a do tego masz pełno nowych pomysłów. - Cudownie się czuję. - Chciałbym poznać tę dziewczynę. Nagle ojciec ruszył w jej kierunku, i to tak prędko, że Byron musiał podbiec parę kroków. Nie było sposobu, by go zatrzymać. Podeszli do Natalii, która siedziała z rękami złożonymi na kolanach. - Natalio, to jest tata. Te proste słowa postawiły twarzą w twarz dwoje ludzi, którzy byli dwoma biegunami życia Byrona. Natalia podała rękę ojcu Byrona i spojrzała mu w oczy czekając, aż pierwszy przemówi. Od pierwszego wejrzenia ta zmęczona i zakurzona po podróży dziewczyna ze zmizerowaną twarzą i czarnymi oczami ujęła Victora. Nie była tą legendarną awanturniczą Żydówką, której obraz stworzył sobie w wyobraźni; wyglądała jak zwykła Amerykanka. Lecz równocześnie otaczała ją jakaś egzotyczna aura oraz siła i spokojna kobieca prezencja. Domyślił się, że Natalia musi się czuć bardzo skrępowana, ale potrafi tego nie okazać. Gdy podawał jej rękę, uśmiechnęła się leciutko i w tym uśmiechu znalazł się ślad wyraźnego jej uczucia dla Byrona. - Współczuję pani z powodu jej ojca - powiedział. Schyliła głowę w podziękowaniu. - Nie wiem, jak poważny jest jego stan. Ale chcą, żebym przyjechała do domu i dlatego jadę. - Jej cichy głos miał jakąś słodycz, przy tym był twardy, jak jej spojrzenie. - Czy powróci pani do Włoch? - Nie jestem pewna. Widzi pan, być może doktor Jastrow także powróci do Stanów. - Byłoby bardzo rozsądne, gdyby to zrobił, i to możliwie szybko. Pug uważnie przyjrzał się dziewczynie, a ona jemu. Gdy oboje przez chwilę nie znajdowali właściwych słów, przekształciło się to w rodzaj pojedynku na spojrzenia. Po chwili Natalia uśmiechnęła się szeroko i figlarnie, jakby chciała powiedzieć: No i dobrze, jesteś jego ojcem, więc nie mam ci za złe, że próbujesz wypatrzeć, z kim masz do czynienia. Jak więc ci się podobam? To zbiło z tropu Victora Henry'ego. Rzadko zdarzało mu się odnieść porażkę w tego rodzaju pojedynku spojrzeń, ale tym razem odwrócił wzrok i spojrzał na Byrona. Chłopak śledził wszystko z wielkim zainteresowaniem i ze zdziwieniem, że Natalia tak szybko odzyskała pewność siebie. - Cóż, Briny - prawie że warknął komandor - muszę się zabierać i nie pozwalać tak długo czekać temu typkowi z ministerstwa. - Masz rację, tato. - Byron mówił mi, komandorze, że zaprzyjaźnił się pan w Berlinie z Tudsburym i jego córką. Znam Pamelę. - Naprawdę? - Pugowi udało się uśmiechnąć. Natalia w tej chwili próbowała stworzyć nieskrępowaną atmosferę towarzyskiej pogawędki, i to mu się spodobało. - Tak, w Paryżu ona i ja spotykałyśmy się z dwoma chłopcami, którzy mieli wspólne mieszkanie. Pamela jest kochana. - Owszem, i bardzo oddana swemu ojcu. Ale szalona za kierownicą. - O, już przekonał się pan o tym? Kiedyś jechałam jej samochodem z Paryża do Chartres i byłam prawie zdecydowana wracać na piechotę. Wystraszyła mnie do utraty przytomności. - Przypuszczam, że trzeba by czegoś więcej, żeby panią wystraszyć. - Pug wyciągnął rękę. - Cieszę się, że panią poznałem, Natalio. Nawet w tak przypadkowych okolicznościach. - Niezdarnie, niemal burknięciem dodał: - To wiele wyjaśniło. Szczęśliwego lądowania. Leci pani całą drogę? - Dostałam miejsce na clipperze odlatującym we czwartek z Lizbony. Mam nadzieję, że nas nie zestrzelą. - Na pewno nie. Obecnie sytuacja się uspokoiła. Ale dobrze, że opuszczasz tę część świata. Do widzenia. - Do widzenia, komandorze Henry. Victor Henry raptownie odszedł szybkim krokiem. Byron pośpieszył za nim. - Briny, a co teraz będzie z tobą? Czy zostajesz w Sienie? - Na pewien czas. - Czy wiesz, że Warren się zaręczył? - O, to już jest oficjalne? - Tak. Ślub wyznaczyli na dwudziestego maja, gdy on tylko ukończy szkolenie na lotniskowcu. Mam nadzieję, że zaplanujesz powrót do tego czasu. Więcej ślubów brata już w życiu nie zobaczysz. Ja sam postaram się o urlop. - Na pewno przyjadę. Jak mama? - Straciła już apetyt. Berlin działa jej na nerwy. - Myślałem, że świetnie się tam czuje. - Nie jest tam już tak przyjemnie. - Zatrzymali się przy szklanych drzwiach terminalu. - Jak długo zostaniesz w Rzymie? - Jeśli możemy się spotkać, tato, to zostanę tak długo, aż będziesz wolny. - To świetnie. Zgłoś się do ambasady, do komandora Kirkwooda. To attache morski. Możliwe, że będziemy mogli dziś wieczorem zjeść wspólną kolację. - Genialnie. - To wspaniała dziewczyna. - Czy mogłeś sobie już wyrobić zdanie? - Byron uśmiechnął się niepewnie. - Nie wspominałeś, że jest taka piękna. - Co? Uczciwie, wcale tak nie myślę. Dokładnie mówiąc, nie aż piękna. Zwariowałem na jej punkcie, jak dobrze zresztą wiesz, ale... - W jej oczach można utonąć. Jest fantastyczna. Niemniej jednak, nie cofam niczego, co ci na ten temat pisałem. A nawet teraz, gdy ją zobaczyłem, tym bardziej jestem tego zdania. To dorosła kobieta. - Położył dłoń na ramieniu Byrona. - Oczywiście nie chcę cię tym urazić. - Kocham ją. - Cóż, tej sprawy nie rozstrzygniemy tutaj i do tego w tej chwili. Wracaj do niej, niech nie siedzi sama. I zadzwoń do Kirkwooda dziś po południu. - Na pewno. Natalia czekała z napiętą i wyczekującą miną. Byron padł na krzesło koło niej. - No, no, ale to był szok! Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Wszystko tak szybko się stało. Tata wygląda na zmęczonego. - Czy wiesz, dlaczego tu przyjechał? Byron powoli pokręcił głową. - Nie tak go sobie wyobrażałam - powiedziała. - Nie wygląda na surowego, wręcz przeciwnie, prawie łagodnie. Ale kiedy zaczyna mówić, można się przerazić. - Stracił głowę dla ciebie. - Byron, nie gadaj bzdur. Spójrz na mnie. Zakurzony kocmołuch. - Powiedział wyszukany komplement na temat twoich oczu. - Nie wierzę. Co takiego powiedział? - Nie powiem ci. To krępujące. Nigdy w życiu nie słyszałem takich słów z jego ust. Co za szczęście! Lubi cię. A propos, mój brat się żeni. - O? Kiedy? - W maju. Narzeczona jest córką kongresmana. I zupełnie jej nie martwi, że będzie żoną oficera marynarki! Zróbmy podwójny ślub. - Czemu nie? Nie wątpię, że do tej pory zostaniesz dyrektorem banku. Uśmiechnęli się, ale nie wyjaśnione kwestie dotyczące ich obojga spowodowały, że w ich głosach słychać było ostrość. Gdy głośnik głębokim tonem ogłosił odlot samolotu Natalii, obojgu ulżyło. W tłumie, paplających i płaczących pasażerów Byron niósł jej ręczny bagaż i trochę kruchych prezentów dla rodziny. Natalia zaciskała w dłoni bilet, starając się zrozumieć krzyki umundurowanych pracowników lotniska. Byron próbował ją pocałować, ale nie bardzo mu to wyszło. - Kocham cię, Natalio. Stojąc wśród przepychających się pasażerów, objęła go jedną ręką i powiedziała, przekrzykując tumult: - Myślę, że to dobrze, że właśnie teraz jadę do domu. Tymczasem zdążyłam poznać twego ojca. To było coś! I on mnie polubił? Naprawdę? - Zwaliłaś go z nóg, mówię ci. A właściwie czemu nie? Tłum zaczął się przepychać do wyjścia na płytę. - Jak ja sobie dam radę z tym całym majdanem? Pomóż mi się zebrać, najmilszy. - Obiecaj, że zatelegrafujesz, jeśli postanowisz nie wracać - powiedział Byron, upychając pakunki w jej rękach i pod pachą. - Bo wtedy wsiadam w pierwszy samolot do kraju. - Tak, zatelegrafuję. - I obiecaj, że nie podejmiesz żadnej decyzji, nie zrobisz nic drastycznego, póki się nie zobaczymy. - Och, Byron, jakiś ty młody! Tyle tych diabła wartych słów. Czy nie rozumiesz, jak bardzo cię kocham? - Obiecaj! Z wilgotnymi, ogromnymi oczami, ze stosem pakunków w rękach, zielono-żółtym biletem w palcach, wzruszyła ramionami, roześmiała się i powiedziała: - Och, do diabła! Obiecuję, ale wiesz, co powiedział Lenin: obietnice są jak wafle, po to się je robi, by je łamać. Do widzenia, mój kochany, mój najmilszy. Do widzenia, Byron. Ostatnie słowa musiała już wykrzyczeć, gdy napierający tłum pasażerów poniósł ją ze sobą. Po paru godzinach niespokojnego snu w hotelu komandor porucznik Henry nałożył świeżo odprasowany mundur, buty świecące jak lustro i poszedł do ambasady. Pod nisko nawisłymi, szarymi chmurami wśród rzędów stolików i krzeseł wystawionych na chodnik wzdłuż Via Veneto niewielu klientów odważyło się stawić czoła grudniowemu powiewowi chłodu. Brak benzyny omal opróżnił z samochodów szeroką aleję. Podobnie do Berlina to stołeczne miasto, ukazywało niedostatek i ponurość. Komandor Kirkwood już wyszedł z biura. Jego adiutant kancelaryjny wręczył Pugowi podłużną, pękatą kopertę. Gdy Henry ją rozerwał, na biurko wypadły dwa małe przedmioty: srebrne orły na szpilce, czyli insygnia noszone przez pełnych komandorów marynarki wojennej, umieszczane na kołnierzach. Komandor William Kirkwood przesyła wyrazy szacunku komandorowi Victorowi Henry'emu i ma nadzieję, że znajdzie on czas na kolację o dziewiątej, w Osteria dell'Orse. P.S. Nosi pan przestarzały mundur. Proszę założyć cztery galony. Do listu przyczepiony był pasek ze złotej plecionki oraz odbitka Almanachu Floty z wymienionymi nazwiskami nowo mianowanych komandorów, na której "Victor Henry" był zakreślony grubą czerwoną kreską. Na wypoczętym, amerykańskim piegowatym obliczu kancelisty widniał szeroki uśmiech. - Gratuluję, komandorze. - Dziękuję. Czy mój syn dzwonił? - Tak, sir. Przyjdzie na kolację. Wszystko załatwione. Mam świeżo parzoną kawę, sir, jeśli chciałby pan wypić filiżankę w biurze komandora. - Znakomicie. Siedząc w obrotowym krześle attache, Pug kolejno wypił kilka filiżanek pachnącego marynarskiego naparu, cudownie smakującego po całych miesiącach niemieckiego erzacu. Na biurku ułożył przed sobą orły, Almanach Floty i pasek złotego galonu. Jego pobrużdżona twarz miała wyraz spokojny, prawie znudzony, gdy kołysząc się na krześle, kontemplował odznaki świeżo uzyskanego stopnia. Ale w rzeczywistości przeżywał wzruszenie, podniecenie, a ponad wszystko ulgę. Od dawna lękał się, że izba promocji w pierwszej turze może go pominąć. Zastępcy dowódców na pancernikach i krążownikach, dowódcy eskadr okrętów podwodnych i niszczycieli, funkcjonariusze Biura do spraw okrętów i Biura do spraw broni i amunicji łatwo mogli ubiec attache. Pierwszym wielkim opłotkiem do przeskoczenia podczas wyścigu do stopnia admiralskiego była wczesna nominacja na komandora. Tych niewielu oficerów, którzy doczekali się awansu na admirałów, stopień komandora musiało łapać w biegu. Wczesny awans Victora, te małe, suche, nieodwołalne literki wpisane do akt osobowych, były nagrodą za ćwierć wieku sprawnego działania. Był to jego pierwszy od dziesięciu lat awans, a dla jego przyszłości - przełomowy. Chciałby móc podzielić się tą radosną nowiną ze swą niespokojną duchem żoną. Pomyślał, że może po powrocie do Berlina, zorganizują z tej okazji wielkie przyjęcie dla pracowników ambasady, korespondentów i zaprzyjaźnionych obcych attaches, co rozjaśni mrok, który ciężko zawisł nad żydowską rezydencją w Grünewaldzie. Znów opadły go myśli na temat Natalii Jastrow, usuwając nawet te o awansie. Od chwili przypadkowego spotkania wspominał ją bez przerwy. Wystarczyło kilka minut, by mógł zrozumieć, że między synem i tą dziewczyną istnieje potężna, może nawet nierozerwalna więź. Ale jak do tego doszło? Kobiety w rodzaju Natalii Jastrow, gdy już wyszły z okresu pierwszej młodości, miewały raczej skłonność do małżeństwa z mężczyznami bliskimi jego własnego wieku. Raczej nie sięgały w dół i nie wyciągały z kołyski takich wyrostków jak Byron. Natalia była o wiele dojrzalsza i mądrzejsza niż Janice, która wychodziła za starszego brata Byrona. Już z tych tylko powodów byłaby to niedobrana para, co dawałoby zresztą do myślenia na temat jej rozsądku i rozwagi. Ale nad wszystkim innym groźnie majaczył problem jej żydowskiego pochodzenia. Victor Henry nie był bigotem, a przynajmniej tak o sobie sądził. Jego toczące się w bardzo wąskich ramach życie niewiele dało mu okazji do kontaktów z Żydami. Był oschłym realistą, a cała ta sprawa zapowiadała kłopoty. Jeśli miał się doczekać półżydowskich wnuków, to cóż, mając taką matkę będą zapewne ładne i inteligentne. Ale Pug był zdania, że jego syn nie dorósł do tego, by sobie dawać radę z takimi komplikacjami życiowymi i zapewne nigdy nie dorośnie. Opanowanie i odwaga, którą odznaczał się Byron w Warszawie, są znakomitymi cechami charakteru dla sportowca czy zawodowego wojskowego. Ale w życiu codziennym niewiele znaczą w porównaniu z ambicją, pracowitością i zdrowym rozsądkiem. - Przyszedł pan Gianelli, sir - rozległ się głos podoficera poprzez głośnik łączności wewnętrznej. - Doskonale. - Victor Henry jednym ruchem ręki zwinął odznaki stopnia i wsadził je do kieszeni spodni. Nie czuł się nawet w przybliżeniu aż tak szczęśliwy, jak przypuszczał niegdyś, że będzie, gdy otrzyma awans na komandora. Bankier z San Francisco ubrał się w elegancki, dwurzędowy szary garnitur w szeroko rozstawione białe prążki, z nadmiernie wielkimi, w angielskim stylu, klapami marynarki. Wnętrze jego zielonego rolls-royce'a pachniało mocną wodą kolońską. - Mam nadzieję, że miał pan równie przyjemną drzemkę, jak ja - powiedział, zapalając bardzo długie cygaro. Wszystkie jego gesty tchnęły spokojem, wszystkie szczegóły jego osoby: manicure, pierścienie, koszula, krawat - pewnością siebie, jaką daje bogactwo. Pomimo to był podniecony i trochę zdenerwowany. - A więc rozmawiałem już z ministrem spraw zagranicznych. Zna pan hrabiego Ciana? Pug potrząsnął przecząco głową. - Znam go dobrze i od lat. Jest już pewne, że przyjdzie na przyjęcie, a stamtąd zabierze mnie do Palazzo Venezia. A teraz, co z panem? Jakie ma pan instrukcje? - Tak długo, sir, jak przebywa pan we Włoszech i Niemczech, mam udzielać panu pomocy i być użytecznym we wszelkim zakresie, jaki uzna pan za stosowne. - Czy pan zna włoski? - Słabo, mówiąc najoględniej. Jeśli jednak muszę, to potrafię zrozumieć gazetę. - Szkoda. - Bankier spokojnie rozkoszował się cygarem, spojrzeniem półprzymkniętych oczu oceniając Victora Henry'ego. - Niemniej jednak prezydent powiedział, że pana obecność na obu spotkaniach może być cenna, jeśli obie głowy państw na to się zgodzą. Po prostu druga para oczu i uszu. Oczywiście w Karinhall poproszę pana o tłumaczenie. Mój niemiecki jest nieco słaby. Wydaje mi się, że dotrzemy się w toku pracy. Całe to zadanie jest niezwykłe i nie ma ustalonego protokołu. W zwykłym trybie towarzyszyłby mi nasz ambasador. - To może po prostu będę panu towarzyszył, jakby to była sprawa oczywista? Chyba, że mnie zatrzymają. Bankier na kilka sekund przymknął oczy, po czym otworzył je i skinął głową. - Ach, oto jest Forum. Był pan przedtem w Rzymie? Jedziemy koło Łuku Konstantyna. Jakaż masa historii starożytnej w tym jednym miejscu! Sądzę, że w owych czasach posłowie przybywali do Rzymu z równie dziwnymi zleceniami. - Czy przyjęcie odbędzie się w pana apartamentach? - Ach nie, trzymam tylko malutkie mieszkanko koło Via Veneto. Mój wuj i dwaj kuzyni są tutaj bankierami. Spotkanie odbędzie się w ich miejskiej rezydencji, a przyjęcie jest wydane dla mnie. Po prostu będziemy patrzeć, jak sprawy się ułożą. Jeśli rozmawiając z Cianem dotknę klapy marynarki takim gestem, pan usprawiedliwi się i odejdzie. Jeśli nie, pójdzie pan ze mną w taki sposób, jaki pan zaproponował. Wszystkie te przygotowania okazały się zbędne, ponieważ na przyjęciu we własnej osobie pojawił się Mussolini. Mniej więcej w pół godziny po przybyciu Amerykanów zrobił się ruch przy drzwiach olbrzymiej sali z marmurowymi kolumnami i energicznym krokiem wszedł Il Duce. Sądząc z zamieszania i podniecenia wśród obecnych, nie był oczekiwany. Nawet Ciano, błyszczący w zielono-biało-złotym mundurze, wyglądał na zaskoczonego. Mussolini okazał się zadziwiająco niskim człowiekiem, niższym od Puga. Ubrany był w pomarszczoną tweedową marynarkę, ciemne spodnie, sweter i brązowo-białe buty do konnej jazdy. Puga uderzyło natychmiast, że tym niedbałym strojem Mussolini chce podkreślić, być może ze względu na efekt, jaki to wywrze na Niemcach, swe lekceważenie wobec nieoficjalnego wysłannika Roosevelta. Mussolini podszedł do bufetu, jadł owoce, pił herbatę i wesoło gawędził z tłoczącymi się wokół niego gośćmi. Spacerował po sali z filiżanką w ręku, zamieniając parę słów to z tym, to z owym. Przechodząc blisko, raz rzucił okiem na Luigiego Gianelliego, ale poza tym nie zwracał uwagi na obu Amerykanów. W takiej scenicznej oprawie Mussolini zupełnie nie przypominał wyniosłego despoty o wysuniętej dolnej szczęce i demonicznym blasku. Jego wydatne oczy miały w sobie włoską miękkość, uśmiechał się szeroko, ironicznie i bardzo światowo. Wszystko to sprawiło na Victorze Henrym wrażenie, że oto widzi małego spryciarza, któremu udało się wskoczyć w siodło i szalenie się z tego cieszy, ale jego wojowniczość jest tylko komedią. Duce nie mógł się pod tym względem równać z krwiożerczym Hitlerem. Mussolini wyszedł z pokoju w chwili, gdy Pug niezdarnie próbował prowadzić rozmowę z ciotką bankiera, obwieszoną biżuterią i mocno wymalowaną zwiędłą babiną o wyniosłych manierach, wonieją miętą oddechu i niemal całkowitym brakiem słuchu. Ujrzawszy, że podążający za Cianem bankier kiwa na niego, Pug przeprosił i poszedł za nimi. We trzech przeszli przez ogromne, rzeźbione drewniane drzwi do biblioteki o książęco wysokim suficie, wypełnionej tomami oprawnymi w brązową, czerwoną lub niebieską skórę ze złoceniami. Za wysokimi oknami otwierał się widok na miasto. Było zupełnie niepodobne do zaciemnionego Berlina. Elektryczne światła jarzyły się i mrugały w długich szeregach lub tu i ówdzie rozrzuconych grupach. Mussolini królewskim gestem zaprosił ich, by usiedli. Bankier znalazł się koło niego na kanapie, a Ciano i Victor Henry w fotelach naprzeciw. Mussolini chłodno spojrzał na komandora i zwrócił pytający wzrok na Gianelliego. To spojrzenie natychmiast zmieniło wrażenie, jakie Mussolini wywarł na Pugu, a jego samego napełniło mocnym poczuciem, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi, a do tego jest podejrzany. Poczuł się młodzikiem jak podporucznik, który zaplątał się między admirałów. Zięć Duce, siedzący obok, okazały, lecz ostrożny hrabia Ciano, nie wywierał na nim takiego wrażenia. Czekał tylko, aż ten potężny starszy pan zabierze głos. Teraz z bliskiej odległości, Pug mógł dostrzec, jak pobielały włosy Mussoliniego, jak głęboko wyryte ma na twarzy zmarszczki człowieka podejmującego decyzje, jak żywe są jego duże oczy, w tej chwili lekko przymglone. Ten człowiek może z łatwością rozkazać, by dokonano stu morderstw, jeśli będzie trzeba - pomyślał Pug. - Był władcą Włoch. Komandor tylko w połowie rozumiał to, co bankier mówił wyraźnymi, dokładnie dobranymi słowami po włosku. Wyjaśnił od razu, że jego niezwykle cenny przyjaciel, Franklin Roosevelt, wyznaczył attache morskiego w Berlinie jego pomocnikiem na okres kilku dni, które ma spędzić w Europie; a także uprzedził, że Henry będzie jego tłumaczem podczas spotkania z Hitlerem. Oświadczył, że stosownie do życzenia Duce, komandor może bądź tu pozostać bądź oddalić się. Mussolini spojrzał na Henry'ego jeszcze raz, tym razem wyraźnie oceniając go jako człowieka Roosevelta. Jego spojrzenie stało się cieplejsze. - Czy pan mówi po włosku? - zapytał dobrą angielszczyzną, zaskakując kapitana tak niespodzianie, jakby przemówił posąg. - Ekscelencjo, rozumiem w pewnym stopniu. Nie mówię po włosku. Ale ze swej strony nie mam nic do powiedzenia. Mussolini tak się uśmiechnął, jak przedtem uśmiechał się do gości w wielkiej sali. - Jeśli dojdziemy do spraw morskich, być może będziemy rozmawiać po angielsku. - Spojrzał pytająco na bankiera. - Bene, Luigi? Przemówienie bankiera trwało około kwadransa. Ponieważ Pug znał jego istotę, trochę rozumiał. Po kilku komplementach Gianelli oświadczył, że nie jest dyplomatą i nie ma ani pełnomocnictw, ani umiejętności dyskutowania o sprawach państwowych. Przyjechał po to, aby nieformalnie przedstawić Duce tylko jedno pytanie w imieniu prezydenta. Roosevelt przysłał prywatną osobę, znającą Il Duce, tak aby negatywna odpowiedź nie wpłynęła na oficjalne stosunki między Stanami Zjednoczonymi i Włochami. Prezydenta zaalarmował tok wydarzeń w Europie, która zmierza ku katastrofie. Jeśli na wiosnę wybuchnie wojna na pełną skalę, cały świat mogą ogarnąć okropności, jakich nikt nie potrafi przewidzieć. Czy mimo tak późnej pory można jeszcze coś zrobić? Roosevelt miał na myśli wysłanie w pilnej, oficjalnej misji wysokiego rangą dyplomaty amerykańskiego, kogoś na miarę Sumnera Wellesa (Ciano, ze spuszczoną głową, przebierający do tej pory palcami, spojrzał w górę na dźwięk tego nazwiska), aby odwiedził szefów wszystkich państw pozostających w stanie wojny, być może w końcu stycznia, i zbadał możliwe warunki ogólnoeuropejskiego uporządkowania stosunków. Il Duce osobiście wystąpił przecież z podobnym apelem w ostatniej chwili, 31 sierpnia, choć na próżno. Jeśli jednak przyłączyłby się teraz do prezydenta dla doprowadzenia do osiągnięcia tego rodzaju porozumienia, otrzyma w historii miejsce jako zbawca ludzkości. Mussolini blisko minutę namyślał się z poważną twarzą, opuszczonymi ramionami i nieobecnym wzrokiem, przebierając palcami jednej ręki na klapie marynarki. Wreszcie oświadczył - przynajmniej tyle Pug był w stanie zrozumieć - że polityka zagraniczna Włoch opiera się na Pakcie Stalowym, niewzruszonym związku z Niemcami. Jakakolwiek próba, jakikolwiek manewr, jakikolwiek trick pomyślany w celu oderwania Włoch od tego sojuszu, poniesie porażkę. Porozumienie w Europie zawsze jest możliwe. Nikt bardziej niż on tego sobie nie życzy. Jak to przyznał prezydent Roosevelt, on osobiście do ostatniej chwili próbował ocalić pokój. Ale w październiku Hitler zaproponował bardzo rozsądne porozumienie, zaś alianci odtrącili je. W ostatnich latach rząd amerykański był otwarcie wrogi wobec Niemiec i Włoch. Włochy także mają poważne żądania, które muszą być częścią jakiegokolwiek porozumienia. To sprawy wykraczające poza sferę działania Luigiego. Mussolini dodał, że porusza je tylko po to, aby jego bardzo pesymistyczny pogląd na powodzenie ewentualnej misji Sumnera Wellesa stał się jaśniejszy. - Zadałeś mi pytanie, Luigi - zakończył. - Teraz ja cię o coś zapytam. - Tak, Duce. - Czy jest to inicjatywa prezydenta Roosevelta, czy też działa on na prośbę aliantów? - Duce, prezydent powiedział mi, że jest to jego własna inicjatywa. Ciano odchrząknął, pochylił się do przodu ze splecionymi rękami i spytał: - Czy Brytyjczycy i Francuzi wiedzą i aprobują twoją wizytę? - Nie, ekscelencjo. Prezydent powiedział, że będzie dokonywał nieformalnych sondaży takiego samego rodzaju i w tym samym czasie w Londynie i w Paryżu. - Czy słusznie uważam - spytał Mussolini - że prasa nie ma na ten temat żadnych informacji? - To co powiedziałem, Duce, poza tym pokojem znane jest tylko prezydentowi i jego sekretarzowi stanu. Moja podróż dotyczy prywatnych interesów i tym samym jest poza zasięgiem zainteresowań prasy i taka pozostanie. - Zgłosiłem już moje głębokie zastrzeżenia - powoli powiedział Mussolini bardzo oficjalnym tonem. - Niewielką mam nadzieję, że tego rodzaju inicjatywa posłuży jakimkolwiek pożytecznym celom, biorąc pod uwagę maniakalną nienawiść brytyjskich i francuskich kół rządzących wobec odradzającego się narodu niemieckiego i jego wielkiego Führera. Ale podzielam przekonanie prezydenta Roosevelta, że nie należy pomijać jakichkolwiek możliwych wysiłków. - Wytrzymał długą, teatralną pauzę, po czym ze zdecydowanym skinieniem głową oświadczył: - Jeśli prezydent wyśle Sumnera Wellesa z taką misją, przyjmę go. Przylepiony do twarzy uśmiech Gianellego ustąpił miejsca prawdziwemu, pełnemu dumy i zadowolenia. Wybuchnął pochwałami na temat mądrej i wielkiej decyzji Mussoliniego, wyrażając radość, że jego dwie ojczyzny, Włochy i Stany Zjednoczone, łączą się dla ratowania świata od tragedii. Mussolini wyrozumiale kiwał głową, wyraźnie zadowolony z tej powodzi pochlebstw, chociaż machał ze sztuczną dezaprobatą ręką, by uciszyć potok słów bankiera. Gdy tylko Gianelli zrobił pauzę, wtrącił się Victor Henry. - Duce, chciałbym spytać, czy signorowi Gianellemu wolno poinformować o tym Führera? Że wyraził pan zgodę na oficjalne przyjęcie misji Sumnera Wellesa? Mussoliniemu błysnęły oczy, jak niekiedy zdarzało się to admirałom, gdy Victor Henry powiedział coś chytrego. Spojrzał na Ciana. Minister w doskonałej angielszczyźnie powiedział protekcjonalnym tonem: - Führer będzie wiedział o tym na długo przedtem, zanim będą panowie mieli okazję mu o tym powiedzieć. - Okay - powiedział Henry. Mussolini wstał, wziął Gianellego pod ramię i przez oszklone drzwi wyprowadził go na balkon. Powiew zimnego powietrza wpadł do pokoju. Ciano przygładził gęste czarne włosy białymi dłońmi. - I cóż, komandorze, co pan myśli o wielkim zwycięstwie floty niemieckiej na południowym Atlantyku? - Nigdy o takim nie słyszałem. - Naprawdę? Rzymskie radio poda komunikat o siódmej. Pancernik Graf Spee przechwycił grupę brytyjskich krążowników i niszczycieli na wodach niedaleko Montevideo. Brytyjczycy stracili cztery czy pięć okrętów, a cała reszta została uszkodzona. Ta klęska brytyjska zmienia zupełnie równowagę sił na Atlantyku. Victor Henry był zaskoczony, ale pozostał sceptyczny. - A co się stało z Grafem Spee? - Lekkie trafienia, które zostaną naprawione w ciągu jednej nocy. Graf Spee ma większy tonaż niż jakikolwiek ze spotkanych przezeń okrętów. - Czy Brytyjczycy to potwierdzili? Hrabia Ciano uśmiechnął się. Był przystojnym młodzieńcem i jasne było, że zdaje sobie z tego sprawę. Odrobinę zbyt tęgim i dumnym, jak pomyślał Pug, ale wynika to z tego, iż za dobrze mu się wiedzie. - Nie, ale Brytyjczycy potrzebowali nieco czasu na przyznanie się do zatopienia ich Royal Oak. Kolacja wydana dla uczczenia awansu Victora Henry'ego zaczęła się ponuro z powodu wiadomości o Grafie Spee. Obaj attaches ze szklankami whisky w rękach wymieniali uwagi czekając, aż pokaże się Byron. Komandor Kirkwood oświadczył, że wierzy w całą tę historię, bo przez dwudziestolecie po pierwszej wojnie głębokie schorzenie odebrało Anglii ducha. Kirkwood z długą szczęką, rumiany na twarzy, z wielkimi zębami, sam wyglądał na Anglika. Ale o Wielkiej Brytanii był bardzo złego zdania. - Brytyjscy politycy wahali się i płaszczyli ze strachu przed Hitlerem, gdy szedł do władzy - oświadczył - ponieważ ich naród nie ma już woli walki. Ich flota wojenna to skorupy. Na wiosnę Anglia i Francja zawalą się pod natarciem Hitlera. Uważam, że to fatalne - powiedział Kirkwood. - Nasze uczucia są oczywiście po stronie aliantów. Ale świat idzie naprzód. Pomimo wszystko Hitler zatrzymał pochód komunizmu. Nie martw się, jak tylko skończy z aliantami, da bobu Stalinowi. W Finlandii Rosjanie dają kompromitujące przedstawienie, nieprawdaż? Dla Wehrmachtu to będzie spacerek. W końcu będziemy musieli ułożyć się z Hitlerem, staje się to coraz bardziej oczywiste. Po tej stronie wielkiej wody on ma w ręku wszystkie karty. - Halo, tato. - Byron w sportowej marynarce i spodniach wyglądał zdecydowanie nie na miejscu w dostojnej, luksusowej restauracji, gdzie połowa gości przyszła w strojach wieczorowych. Henry przedstawił go Kirkwoodowi. - Gdzie byłeś? Jesteś spóźniony. - Obejrzałem film, a potem poszedłem do YMCA na małą drzemkę. - I to wszystko, co miałeś do roboty w Rzymie? Obejrzeć film? Cieszyłbym się, gdybym miał dla siebie kilka wolnych godzin w tym mieście. - No, rozumiesz, byłem zmęczony. - Byron znowu wyglądał jak swoje dawne, ospałe wcielenie. Kelner podał szampana, a Kirkwood zaproponował toast na cześć komandora Victora Henry'ego. - Hej, tato! Cztery paski! Naprawdę?! - Byron skoczył na równe nogi, promieniejąc radością z niespodzianki. Chwycił dłoń ojca i wzniósł pełen kielich. - Chwała Bogu! Cieszę się, że przyjechałem do Rzymu, choćby tylko z tego powodu. Słuchaj, ja wiem, że takich rzeczy się nie mówi, ale do diabła z tym. Czy to nie wysuwa cię mocno do przodu, tato? Komandor Kirkwood odpowiedział za kolegę: - On już dawno był na przedzie. To jest tylko potwierdzenie. - A teraz wystarczy jeden fałszywy krok - powiedział Pug sucho i pokręcił głową - jeden pechowy przypadek, jeden zagubiony meldunek, jakiś głupek przy sterze podczas psiej wachty. Nigdy nie jest się całkowicie bezpiecznym na czele aż do przejścia w stan spoczynku. - A propos, Byron, a jaka jest twoja sytuacja? - spytał Kirkwood. Młody człowiek zawahał się. - Jest w korpusie ćwiczebnym oficerów rezerwy - szybko wtrącił Pug. - Okazuje zainteresowanie okrętami podwodnymi. Przy okazji, Briny, szkoła podwodniaków w New London podwaja zaciąg w maju i przyjmuje wszystkich rezerwistów, którzy przejdą przez komisję lekarską. Kirkwood uśmiechnął się, przyglądając się Byronowi z odcieniem ciekawości. - Właśnie jest czas do wejścia na prawach założyciela, Byron. Jak twoje oczy? Czy widzisz wyraźnie na dwadzieścia stóp? - Moje oczy są w porządku, ale mam tutaj pracę do wykonania. - Jaką pracę? - Badanie źródeł historycznych. Kirkwood zmarszczył się. - On pracuje dla słynnego autora, Aarona Jastrowa. Wiesz, tego, który napisał "Żydowskiego Jezusa". - Aaa, Jastrow, wiem. Ten profesor ze Sieny. Raz jadłem z nim lunch w ambasadzie. Wybitnie zdolny naukowiec. Ma jakieś trudności z powrotem do kraju, prawda? - Nie, sir, on nie ma trudności - odpowiedział Byron. - On po prostu nie chce wracać. Kirkwood potarł podbródek. - Czy jesteś pewien? Zdaje mi się, że właśnie z tego powodu był w Rzymie. Jest jakiś bałagan w jego papierach. Urodził się w Rosji, na Litwie czy gdzieś tam i... Cokolwiek z tym jest, uważam, że da się coś zrobić. Wykładał w Yale, prawda? - Tak, sir. - No, to powinien dać stąd dęba, póki jeszcze może. Przecież Niemcy są tuż za Alpami. Nie mówiąc już o dawnych antyżydowskich ustawach Benita. Victor Henry odjeżdżał do Berlina nocnym pociągiem towarzysząc bankierowi. O swych zadaniach w Rzymie nie powiedział nic ani Kirkwoodowi, ani synowi, zresztą tamci o nic nie pytali. Po kolacji Byron odwiózł ojca taksówką na dworzec, w przedłużającym się milczeniu. Ciążyła im w taksówce niewidzialna obecność Natalii Jastrow i żaden z nich nie chciał zaczynać rozmowy na ten temat. Gdy przybyli na jasno oświetlony, pusty plac przed dworcem odezwał się Pug. - Briny, jeśli Brytyjczycy naprawdę dostali takie cięgi koło Montevideo, niedługo już pozostaniemy na uboczu. Nie możemy pozwolić Niemcom, by zamknęli Atlantyk. To byłby znowu rok tysiąc dziewięćset siedemnasty. Czemu byś nie miał się zgłosić do szkoły podwodniaków? Nie rozpocznie się przed majem. Do tej pory Jastrow już będzie w Stanach, jeśli nie jest naiwny. - Do maja jeszcze daleko. - Cóż, nie zamierzam się sprzeczać. - Pug wysiadł z samochodu. - Pisz trochę częściej do matki. Nie jest szczęśliwa. - Okay, tato. - I nie spóźnij się na ślub Warrena. - Postaram się. Rety, to będzie rzeczywiście coś, jeśli ta rodzina wreszcie zbierze się razem! - Właśnie dlatego chcę, żebyś tam był. To będzie ostatnia okazja na Bóg wie ile lat. Do widzenia. - Do widzenia. Słuchaj, jestem naprawdę dumny, że zostałeś komandorem, tato. Pug Henry spojrzał na syna spoza okna samochodu ze smutnym półuśmieszkiem i poszedł w stronę pociągu. I ani słowo więcej nie padło między nimi o żydowskiej dziewczynie. 21 Rhoda Henry powitała męża po powrocie tak gniewnie, że zaczął podejrzewać, że dzieje się z nią coś niedobrego. Gdy ją opuszczał, przechodziła kryzys nerwowy. Wszystko pogrążało się w coraz większym nieładzie; berlińska jesień cuchnęła, życie cuchnęło, zewsząd wiało nudą. Niemiecka sprawność okazała się fikcją, nikt nie potrafił zrobić niczego jak należy, nie było już więcej właściwej obsługi ani uczciwości. Rhoda miała "swój ból", nieuleczalną dokuczliwość, która podczas poprzednich kryzysów pojawiała się w plecach i w ramieniu, a teraz za uchem. Obawiała się raka, ale to już nie miało znaczenia, bowiem wszystko, co dobre, dawno się skończyło. Przedtem Rhoda zawsze wychodziła ze stanu upadku i wtedy potrafiła być słodka w pełni skruchy. Kiedy Pug musiał nagle wyjechać z Berlina do Rzymu, miał nadzieję, że po powrocie znajdzie ją w lepszym stanie. Była tymczasem w gorszym. Chciała, żeby zabrał ją ze sobą do Karinhall. W czasie jego nieobecności sztabowy oficer z Luftwaffe doręczył zaproszenie adresowane do komandora porucznika Victora Henry'ego, wypisane złotymi literami na grubym, kremowym papierze. Nie minęło nawet dziesięć minut od przybycia Puga do domu, gdy je wyciągnęła, pragnęła się dowiedzieć, dlaczego nie zaproszono również i jej. Oświadczyła, że gdyby się udał na przyjęcie do Göringów w Karinhall pozostawiając ją w domu, nie mogłaby już nigdy nikomu w Berlinie spojrzeć w oczy. Pug nie mógł jej wyjawić, że udaje się w tajnej misji państwowej w roli fagasa międzynarodowego finansisty. Nie mógł jej zabrać do pokrytego śniegiem ogrodu i uspokoić napomknieniem na ten temat. Była już prawie północ, do tego miała na sobie szlafroczek, w którym zresztą wyglądała uroczo. - Posłuchaj, Rhoda. Wierz mi na słowo, że w tym wszystkim decydujące są względy bezpieczeństwa. - Ach! Względy bezpieczeństwa. Wiecznie ten sam wykręt, gdy tylko chcesz coś zrobić po swojemu. - Wiesz, że chciałbym cię wziąć ze sobą. Wiesz o tym dobrze. - Dowiedź tego. Zadzwoń jutro do oficera z protokołu Ministerstwa Lotnictwa. Jeśli się wstydzisz, ja to zrobię. Pug prowadził tę rozmowę w bibliotece, przeglądając stos korespondencji. Odłożył listy. Przez minutę przyglądał się chłodno żonie, po czym zapytał: - Dobrze się czujesz? - Jestem śmiertelnie znudzona, lecz poza tym czuję się świetnie. Dlaczego pytasz? - Bierzesz nadal żelazo? - Tak, ale nie pigułek mi potrzeba. Potrzebuję nieco zabawy. Może powinnam pójść na popijawę. - Nie będziesz dzwonić do Ministerstwa Lotnictwa! Mam nadzieję, że to jasne. Rhoda mruknęła, dając wyraz swemu niezadowoleniu, i usiadła wydymając usta. - O! Jest list od tego naukowca, Kirby'ego. Co takiego ma on do powiedzenia? - Przeczytaj. Jest tak nudny jak sam Kirby. Pisze wyłącznie o tym, jak to dobrze być w domu, jakie świetne tereny narciarskie są wokół Denver i że bardzo docenia naszą gościnność. Trzy strony o niczym. Pug rzucił nie przeczytany list na stos z korespondencją do załatwienia rutynowo. - Szczerze mówiąc, Pug, to nie jesteś człowiekiem zbyt skomplikowanym. Od dwudziestu pięciu lat za każdym razem, kiedy wracasz do domu, bierzesz się przede wszystkim za przeglądanie korespondencji. Czego się spodziewasz? Listu od utraconej miłości? Zaśmiał się i odsunął listy na bok. - Masz rację. Wypijmy po drinku. Wyglądasz cudownie. - Nieprawda. Ten przeklęty fryzjer znowu mi zrobił z włosów postrzępione siano. Jestem zmęczona. Czekałam na ciebie, żeby porozmawiać. Spóźniłeś się dwie godziny. - Miałem kłopoty w biurze paszportowym. - Rozumiem. Cóż, idę spać. Skoro nie mogę jechać do Karinhall, to nie chcę rozmawiać o niczym innym. Zdążyłam już kupić sensacyjną suknię. Miałam zamiar ci ją pokazać, ale do diabła z tym. Zwrócę ją. - Zatrzymaj. Może już bardzo szybko będziesz miała okazję ją włożyć. - O? Czyżbyś miał nadzieję na ponowne zaproszenie do Göringów? - Wyszła, nie czekając na odpowiedź. Pug przygotował dwie whisky z wodą sodową, żeby uczcić wiadomość o swoim awansie. Kiedy wszedł na górę do sypialni; światło na szafce Rhody było zgaszone - nieprzyjemny stary małżeński znak. A tak bardzo chciał przyjemnie spędzić ten wieczór z żoną. Nawet opowieść o spotkaniu z Natalią Jastrow zachował na rozmowę w łóżku. Wypił oba drinki i zasnął na sofce w bibliotece. Następnego dnia w doskonały humor wprawiła go wiadomość, że Graf Spee został bohatersko zatopiony przez własną załogę po odniesieniu historycznego zwycięstwa, oraz że wówczas kapitan okrętu szlachetnie zastrzelił się w hotelowym pokoju. Z wiadomości B$b$c dowiedział się, że w rzeczywistości trzy znacznie lżejsze brytyjskie okręty pokonały niemiecki okręt wojenny w pogoni za nieprzyjacielem i pozwoliły mu powlec się w kierunku portu przed samozatopieniem. Społeczeństwo niemieckie nie usłyszało z tego ani słowa natomiast wprawiło je w zakłopotanie ogłoszenie rewelacji, że zwycięski pancernik kieszonkowy sam zdecydował wysadzić się w powietrze. Propaganda hitlerowska nie starała się nawet wyjaśnić tej niedorzeczności, odwracając uwagę opinii publicznej informacjami o zmyślonym zwycięstwie w powietrzu. Z radością podano, że zestrzelono dwadzieścia pięć brytyjskich bombowców nad Helgolandem. Pug wiedział, że szanse na spotkanie się kiedykolwiek z hrabią Cianem, są bardzo nikłe, lecz dałby wiele za to, by z nim jeszcze raz pogawędzić na temat Grafa Spee. Także Rhoda, kiedy dowiedziała się o awansie Puga, poczuła się lepiej i przygnębienie minęło. Nie wspomniała ani słowem o Karinhall. Odnosiła się do niego jak w czasie miodowego miesiąca. Przeżyli bardzo szczęśliwy tydzień. Opowieść o spotkaniu z Natalią Jastrow zafascynowała ją i jednocześnie przeraziła. - Wygląda na to, że cała nasza nadzieja leży w tym, że ona opamięta się i porzuci Briniego - powiedziała. Karinhall wyglądem przypominał budynek więzienia, zbudowanego w stylu domku myśliwskiego. Znajdował się w rezerwacie dla zwierząt, około dwóch godzin jazdy samochodem z Berlina, w puszczy pełnej nagich drzewek i pokrytych płaszczem śniegu zielonych jodeł. Po opuszczeniu autostrady jechało się drogą wiodącą przez uruchamiane elektrycznie ciężkie bramy, stalowe i betonowe przegrody oblepione soplami lodu i szpalerami uzbrojonych w karabiny maszynowe wartowników z Luftwaffe, których oddechy zmieniały się w kłęby pary, gdy wzywali do zatrzymania się i okazania przepustek. Kiedy tylko samochód skręcił i ujrzeli okazały budynek z drewna i kamienia, w poprzek drogi przebiegł skokami jeleń z wielkimi przestraszonymi oczami. Z twarzy amerykańskiego bankiera zniknął bezwiedny uśmiech. Usta miał mocno zaciśnięte, a jego łagodne, brązowe, włoskie oczy otwarte były szeroko i kierowały się z nagła to tu to tam, w czym przypominały oczy tamtego jelenia. Wysoko sklepioną salę bankietową wypełniał tłum umundurowanych hitlerowców i ich białoramiennych kobiet. Niektóre były śliczne, inne pospolicie grube, wszystkie jednak ubrane w lśniące suknie i ozdobione wspaniałymi klejnotami. Pośród nich Adolf Hitler zabawiał się z córeczką Göringów. Orkiestra smyczkowa ukryta w wyłożonej marmurem niszy grała Mozarta. W kominku z trójkątnym kamiennym tympanonem, wznoszącym się do samego sufitu, paliły się wielkie kłody drewna. Na ciężkim, rzeźbionym, zajmującym całą długość sali stole ustawiono całe góry jedzenia. W powietrzu unosiły się mocne zapachy dymu płonącego drewna i cygar, woń pieczonego mięsa i aromat francuskich perfum. Szczęśliwy i podekscytowany tłum wysoko postawionych Niemców śmiał się, gruchał i klaskał. Oczy wszystkich obecnych błyszczały, gdy patrzyli na swego wodza ubranego w jasnoszarą marynarkę i czarne spodnie, który trzymał na rękach prześliczną dziewczynkę w białej sukience, coś do niej mówiąc i namawiając do przyjęcia z jego rąk ciastka. Göring i jego posągowa żona, oboje świecący operowymi strojami i klejnotami, on bardziej ostentacyjny niż ona, stali niedaleko; promieniując łagodną i czułą dumą. Nagle dziewczynka pocałowała Führera w jego duży blady nos, na co on się zaśmiał i dał jej ciastko. Wybuchły okrzyki zachwytu Wszyscy bili brawo, a kobiety wycierały oczy. - Jakże cudowny jest Führer - powiedział towarzyszący dwóm Amerykanom oficer Luftwaffe, mały, ciemnowłosy lotnik, noszący wysadzany diamentami krzyż Legionu Kondor. - Ach! Gdyby tylko mógł założyć rodzinę! Tak przepada za dziećmi. Również Pug Henry czuł, że w Hitlerze jest coś pociągającego. Jego nieśmiały uśmiech dziękujący za oklaski, żartobliwa niechęć, z którą oddawał dziewczynkę w ręce pełnej zachwytu matki czy też pełne zadumy poklepywanie Göringa po plecach, jak czyni to kawaler gratulujący szczęśliwemu ojcu. W tym momencie Hitler ujawniał prostoduszny, prawie sentymentalny wdzięk. Państwo Göringowie przyprowadzili Hitlera do stołu, po czym, jak na sygnał, wszyscy zaczęli się przepychać w kierunku bufetu. Wkroczyła grupa lokajów w niebiesko-złotych liberiach, ustawiając pozłacane stoły i krzesła, pomagając gościom nakładać porcje na talerze, nalewając wino i wciąż się kłaniając. Oficer z Luftwaffe zaprowadził Puga i Gianelliego do stołu, gdzie znaleźli się w sąsiedztwie bankiera o nazwisku Wolf Stöller, który powitał amerykańskiego finansistę jak starego znajomego. Był to drobny Niemiec po pięćdziesiątce o jasnorudych włosach przylegających ściśle do głowy. Jego żona, popielatowłosa piękność, miała oczy błyszczące czystym błękitem, takim jakim świeciły wielkie diamenty na jej szyi, dłoniach i uszach. Właśnie niedawno Victor Henry napisał krótki raport o Stöllerze i wiedział o nim sporo. Bank Stöllera był głównym kanałem, który umożliwiał Göringowi gromadzenie swych bogactw. Specjalnością Stöllera było zdobywanie tak zwanych Objekte. Termin ten pochodził z żargonu, stosowanego w niemieckich stosunkach handlowych na oznaczenie żydowskich przedsiębiorstw stojących w obliczu bankructwa. W dziwnym kraju, którym były Niemcy roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego, który Victor Henry zaczynał właśnie rozumieć, kładziono wielki nacisk na legalność procesu grabieży majątku żydowskiego. Bezpośrednia konfiskata dóbr lub stosowanie przemocy było rzadkie. Nowe kodyfikacje prawne z roku 1936 po prostu utrudniały Żydom prowadzenie interesów. Z miesiąca na miesiąc wychodziły zarządzenia utrudniające im to coraz bardziej. Żydowskie firmy nie mogły uzyskać licencji na import i eksport towarów lub na kupno surowców. Ograniczono im możliwości korzystania z kolei publicznych i transportu wodnego. Ograniczenia te coraz bardziej zacieśniały ich możliwości działania, aż w końcu Żydzi nie mieli innego wyjścia, jak tylko wyprzedać się. Kwitł rynek na tego rodzaju "Objekte", a czujni Niemcy z wyższych warstw walczyli zawzięcie między sobą o możliwość ich kupna. Technika działania Wolfa Stöllera polegała na wyszukiwaniu i łączeniu wszystkich zainteresowanych kupnem danego "Objektu", po czym wysuwał tylko jedną, bardzo nisko wycenioną ofertę. Właściciele mogli ją przyjąć albo zbankrutować. Następnie bank Stöllera dzielił majątek firmy na akcje. Poprzez Göringa Stöller miał dostęp do akt gestapo i zwykle był pierwszy na tropie upadających większych przedsiębiorstw żydowskich. Największe łupy Göring kupował dla siebie - przemysł metalowy, tekstylny, banki - względnie zachowywał w nich spory udział. Bank Stöllera pobierał prowizję opłaty za pośrednictwo, jak również pozyskiwał w owych "Objektach" udziały własne. O tym wszystkim Pug dowiedział się od korespondenta amerykańskiego, sprawozdawcy radia w Berlinie, Freda Fearinga, który zadał sobie niemało trudu, aby się do tego dokopać. Fearing opowiadał mu o tym szczegółowo z wielkim gniewem, tym większym, iż nie mógł przekazać tego do opublikowania w radio. Niemcy twierdzili, że każde doniesienie o niesprawiedliwym traktowaniu Żydów jest płatną propagandą aliantów. Twierdzili, że wprowadzenie specjalnych praw dla Żydów miało na celu ograniczenie roli tej mniejszości narodowej i zapewnienie jej proporcjonalnego udziału w gospodarce Niemiec. Henry starał się nie myśleć już więcej o Żydach, po to by teraz skupić się na osądach spraw dotyczących wojska, co było jego zadaniem. Żydzi stali się w Berlinie prawie niewidoczni, z wyjątkiem specjalnie dla nich wyznaczonych godzin dokonywania zakupów, kiedy to bladzi i udręczeni szybko wypełniali sklepy i niedługo potem znikali z pola widzenia. Prześladowania ich nie były szczególnie widoczne. Pug nie widział jeszcze, nawet z zewnątrz, obozu koncentracyjnego. Spotykał znaki na ławkach i w oknach restauracji, widział zadręczonych, bladolicych nieszczęśników, wyciąganych z pociągów i samolotów, od czasu do czasu wybite szyby w oknach lub stare zwęglone synagogi. Pewnego razu w Tiergarten widział okropną scenę: mężczyznę bitego do krwi przez trzech chłopaków w mundurach Hitlerjugend. Żona mężczyzny płakała i krzyczała, a dwaj policjanci stali obok i śmiali się. Relacja Fearinga była dla niego pierwszym rzeczowym spojrzeniem na niemiecki antysemityzm. W istocie jego celem był - zdaniem Fearinga - zwyczajny rabunek, mogący co prawda budzić wstręt, ale będący przynajmniej działaniem zupełnie racjonalnym. Victor poczuł wstręt, gdy Wolf Stöller z uprzejmym ukłonem podawał mu rękę, ale oczywiście uścisnął ją. Po chwili siedzieli już razem, jedli i wznosili na zmianę toasty winem mozelskim, rieslingiem i szampanem. Stöller był kordialnym, zdolnym Niemcem, nie wyróżniającym się spośród setek innych, których Victor Henry miał okazję poznać w sferach związanych z wojskiem i przemysłem oraz na spotkaniach towarzyskich. Mówił świetną angielszczyzną. Sprawiał wrażenie człowieka szczerego i otwartego. Żartował bardzo błyskotliwie, opowiadając między innymi dowcipy o tuszy Göringa i jego teatralnych mundurach. Wyraził swój głęboki szacunek dla Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza swój sentyment do San Francisco, oraz melancholijne ubolewanie, że ich stosunki z Niemcami nie poprawiają się. A w rzeczy samej, czy on sam nie mógłby przyczynić się do polepszenia, zapytał, zapraszając Gianelliego i państwa Henry na weekend do swego majątku? To wprawdzie nie Karinhall, ale obiecuje im dobre towarzystwo. Może także komandorowi Henry dopisze szczęście i ustrzeli jelenia. Zwierzyny leśnej nie wliczono do systemu reglamentacji mięsa, a dziczyzna z pewnością przydałaby się pani Henry. Żona bankiera dotknęła ręki Puga chłodnymi białymi palcami, ciężkimi od pierścionków, i zmrużyła niebieskie oczy prosząc o przyjęcie zaproszenia. Słyszała, iż pani Henry jest najbardziej elegancką i atrakcyjną żoną w całej amerykańskiej misji dyplomatycznej i od dawna już pragnęła ją poznać. Gianelli odmówił. Rano musi już wracać do kraju. Z oficjalnego punktu widzenia wszelkie racje przemawiały za tym, by Victor Henry przyjął zaproszenie. Częściowo jego praca polegała na penetracji wpływowych warstw społeczeństwa niemieckiego. Nie cierpiał Stöllera, ale chciał zapewnić Rhodzie trochę rozrywki, na której brak ostatnio się uskarżała. Zresztą trudno było powiedzieć, którzy Niemcy są dobrzy, a którzy źli. Stöller oczywiście mógł pracować dla Göringa pod przymusem, choć w konsekwencji żona opływała w diamenty. Pug zgodził się przyjść. Sposób, w jaki Stöllerowie spojrzeli na siebie, upewnił go w przekonaniu, że nic z tego nie było przypadkowe. Zależało im na nawiązaniu znajomości. Stöller zabrał obydwu Amerykanów na zwiedzanie Karinhall. I znowu Pug odniósł wrażenie zazwyczaj wzbudzane w nim, gdy stykał się z nazistowską wystawnością: odbitka Hollywoodu, poczucie efemerycznego i błyskotliwego udawania, które stale trwało bez względu na to, jak ogromna i solidna była budowla, jak wysokie sufity, jak wyszukane ozdoby i jak kosztowna cała sztuczność. Wydawało się, że korytarze i pokoje w Karinhall ciągną się kilometrami. Szklane gabloty tuzinami były wypełnione przedmiotami z czystego złota, ozdobionymi szlachetnymi kamieniami, wazami, krucyfiksami, buzdyganami, mieczami, popiersiami, buławami, medalami, książkami, globusami, okolicznościowymi upominkami w dowód uznania dla feldmarszałka od korporacji hutniczych, miast oraz zagranicznych rządów, bądź z okazji urodzin, ślubu, narodzin dziecka czy powrotu z Hiszpanii Legionu Kondor. Ściany zapełniały dzieła dawnych włoskich i holenderskich mistrzów, a między nimi można było znaleźć nudne akty kobiece jak z kalendarzy, pędzla oficjalnie uznanych, żyjących malarzy Rzeszy. Inne pokoje recepcyjne, gdzie nikogo nie było, niemal tak samo przestronne i bogato zdobione jak sala bankietowa, były pozawieszane gobelinami i flagami, ściany pokryte boazerią, a wnęki zapełniały rzeźby i zbroje inkrustowane szlachetnymi kamieniami. A jednak to wszystko mogło być równie dobrze papier-mache lub zwykłą płócienną dekoracją. Nawet jedzenie na stole bankietowym wyglądało jak "Uczta" Cecila B. De Mille'a, a różowe mięso w środku pieczonego prosiaka mogło być gipsowym odlewem. Victor Henry wiedział jednak dobrze, że patrzy na ogromny skarb w większości zagrabiony dzięki pomocy Stöllera. Pomijając nawet względy moralne, pospolitość tej budowli po prostu rozczarowała Puga, przede wszystkim dlatego, że Göring miał rzekomo wywodzić się z arystokratycznej rodziny. Nawet pełne admiracji komentarze Luigiego Gianelli były ostro zabarwione ironią. Oficer Luftwaffe z diamentowym krzyżem dogonił ich i zaczął coś szeptać Stöllerowi. - O, jaka szkoda, że panowie muszą iść - powiedział bankier. - Jeszcze nawet nie zaczęliście oglądać cudów Karinhall. Komandorze Henry, moi pracownicy przygotują wszystko, aby przywieźć pana i pańską szanowną małżonkę w piątek do Abendruh, chociaż obawiam się, że moja siedziba zaprezentuje się panu raczej żałośnie w porównaniu z tą. Zadzwonimy do pana jutro. Stöller towarzyszył obydwu Amerykanom przez wiele kolejnych pokoi i korytarzy, aż dotarli do dwuskrzydłowych drzwi z ciemnego drewna z płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z polowań. Stöller otworzył je i zobaczyli pokój wyłożony boazerią, o ścianach z muru pruskiego, na których wisiały jelenie rogi, głowy i skóry zwierząt. W powietrzu wyczuwało się przesycony kurzem silny zapach martwych zwierząt. Po obu stronach trzaskającego kominka siedzieli Ribbentrop i Göring. Hitlera nie było. Większość miejsca zajmował długi stół z surowego drewna oraz dwie niskie ławki. Pug pomyślał, że musi to być centralny pokój tego starego domu myśliwskiego, wokół którego marszałek polny wybudował banalny pałac. Tutaj znajdowało się serce Karinhall. Pokój był wilgotny, ciemny, zimny, a światło dawał tylko kominek. Göring siedział na sofie w nonszalanckiej pozie, z jedną grubą nogą odzianą w biały skórzany wysoki but, założoną na drugiej, popijając małymi łykami kawę ze złotej filiżanki, części złotego serwisu rozłożonego na wzniesionym niskim marmurowym stoliku. Na widok Gianellego skinął głową i uśmiechnął się jak do dobrego znajomego. Na ręce, którą trzymał filiżankę, trzy palce błyszczały od pierścieni z diamentami. Ribbentrop wpatrzony był w sufit, a ręce trzymał splecione na brzuchu. Niemiecki bankier przedstawił Victora Henry'ego, po czym wycofał się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Będzie pan miał dokładnie siedem minut na przedstawienie Führerowi swojej sprawy - powiedział Ribbentrop po niemiecku. Zająkując się, Gianelli odpowiedział: - Ekscelencjo, proszę mi pozwolić odpowiedzieć po angielsku. Jestem tutaj zupełnie prywatnie i traktuję tę ilość czasu jako niezwykłą grzeczność wobec mojego kraju jak i mojego prezydenta. Ribbentrop nadal siedział z twarzą bez wyrazu, wpatrując się w sufit, więc Victor Henry zaryzykował tłumaczenie. Minister spraw zagranicznych przerwał mu ostro, mówiąc z czystym oksfordzkim akcentem: - Rozumiem po angielsku. Göring zwrócił się do Gianelliego. - Witam cię w Karinhall, Luigi. Już kilka razy starałem się zaprosić cię tutaj, lecz właśnie teraz przyjeżdżasz aż z tak daleka tylko po to by przeprowadzić krótką rozmowę. - Niech mi wolno będzie zauważyć, panie feldmarszałku - odpowiedział bankier łamaną niemczyzną - że widziałem, jak podczas konferencji trwających kilka minut tracono bądź zyskiwano milionowe fortuny, lecz pokój światowy jest wart każdego wysiłku, nawet nie rokującego zbytnich nadziei. - Całkowicie się z tym zgadzam. Göring dał znać, aby zajęli miejsca stojące obok niego. Ribbentrop, chwytając za oparcie krzesła i przymykając oczy, wybuchnął po niemiecku głosem wysokim i wartkim. - Ta szczególna wizyta jest kolejną, zaplanowaną przez waszego prezydenta zniewagą wobec głowy naszego państwa. Kto słyszał, aby wysyłać prywatną osobę jako emisariusza w takich sprawach? Pomiędzy cywilizowanymi krajami używa się drogi dyplomatycznej. Niemcy nie chciały wycofać swojego ambasadora z Waszyngtonu. To Stany Zjednoczone pierwsze uczyniły wrogi gest. Stany Zjednoczone zezwoliły na bojkot niemieckich towarów oraz na propagandę nienawiści wobec niemieckiego narodu. Stany Zjednoczone zrewidowały swój tak zwany Akt Neutralności rażąco na korzyść agresorów w tym konflikcie. Niemcy nie wypowiedziały wojny Anglii i Francji. To one wypowiedziały wojnę Niemcom. Minister spraw zagranicznych przerwał na chwilę i siedział z zamkniętymi oczami, a na nieruchomą, pociągłą i wymęczoną twarz opadło kilka kosmyków siwiejących jasnych włosów. Bankier z Kalifornii najwyraźniej poruszony spojrzał najpierw na Göringa, potem na Victora Henry'ego. Göring nalał sobie jeszcze kawy. Koncentrując się z całych sił, Victor Henry przetłumaczył całą tyradę ministra spraw zagranicznych. Ribbentrop nie poprawił go, ani mu nie przerwał. Gianelli zaczął mówić, lecz Ribbentrop znowu wybuchnął. - Takie nietaktowne podejście jest rozmyślną prowokacją. Daje ona tylko jeszcze raz wyraz wysoce niebezpiecznej pogardzie żywionej przez pańskiego prezydenta do przywódcy potężnego narodu liczącego osiemdziesiąt milionów ludzi. Dając Henry'emu ręką znak, że rozumie, Gianelli wtrącił: - Pozwoli pan, że z całym szacunkiem odpowiem, iż... Ribbentrop otworzył błyszczące niebieskie oczy, zamknął je z powrotem i przerwał jeszcze bardziej podniesionym głosem: - Chęć Führera, aby w tych okolicznościach udzielić panu posłuchania jest dowodem, iż pragnie on pokoju, co historia któregoś dnia odnotuje. Jest to jedyna wartość tego szczególnego spotkania. Göring zwrócił się do bankiera głosem wprawdzie łagodniejszym, ale już nie przyjacielskim. - Jaki jest twój cel, Luigi? - Panie feldmarszałku, jestem nieformalnym wysłannikiem mojego prezydenta do waszego Führera i zgodnie z zaleceniami prezydenta, mam zadać mu jedno pytanie. Pytanie i odpowiedź nie powinny zająć dużo czasu. Jednak, z Bożą pomocą, może to doprowadzić do trwałych historycznych skutków. Victor Henry przetłumaczył to na niemiecki. - Cóż to za pytanie? - zapytał Göring. Twarz bankiera poczęła żółknąć. - Panie feldmarszałku, z rozkazu prezydenta mam zadać to pytanie Führerowi osobiście - powiedział chrapliwie po niemiecku. - Tylko Führer może udzielić odpowiedzi - rzekł Göring - ale samo pytanie my także z pewnością usłyszymy. Co to za pytanie? - Podniósł głos, skupiając wzrok na bankierze. Gianelli odwrócił głowę, aby uniknąć surowego spojrzenia Göringa, końcem języka zwilżył wargi i zwrócił się do Henry'ego: - Komandorze, proszę potwierdzić panu feldmarszałkowi, że takie właśnie otrzymałem instrukcje. Victor Henry zaczął szybko oceniać sytuację, biorąc pod uwagę także zagrożenie fizyczne, którego możliwość ciążyła nad jego świadomością od momentu przekroczenia bramy wjazdowej do Karinhall. Göring, pomimo tuszy i jowialnego wyglądu, był upartym i groźnym brutalem. Gdyby ten monstrualnie gruby Niemiec o czerwonej twarzy, wąskich purpurowych ustach i małych, ozdobionych pierścieniami rękach zechciał im zaszkodzić, immunitet dyplomatyczny byłby tutaj kruchą tarczą. Pug ocenił jednak, że jest to tylko zabawa w kotka i myszkę dla zabicia czasu. Przetłumaczył odpowiedź bankiera, czując utkwiony w siebie ostry wzrok Göringa i dodał: - Potwierdzam, że instrukcje mówią wprost, iż pytanie ma być zadane bezpośrednio Führerowi. Podobnie uczynił pan Gianelli we Włoszech, gdzie rozmawiał ze swym dobrym przyjacielem, Il Duce, który w mojej obecności udzielił mu życzliwej odpowiedzi. - Wszystko to wiemy - powiedział Ribbentrop, - Znamy również pytanie. Göring mrugnął okiem w stronę komandora i napięcie minęło. Bankier przetarł czoło ręką. Na minutę zapadła cisza. Bocznymi drzwiami, na których wisiała tygrysia skóra, wszedł do pokoju - odgarniając dłonią kosmyki włosów opadające na czoło - Adolf Hitler. Amerykanie podnieśli się, a wraz z nimi Göring i Ribbentrop, przyjmując wyjątkowo służalczą pozę. Göring przeniósł się z wygodnej sofy na krzesło. Hitler zajął jego miejsce i dał znak ręką, żeby usiedli. Z nikim się nie przywitał. Z bliska Führer wyglądał na zdrowego i spokojnego, chociaż był nieco zbyt tęgi i miał podpuchnięte oczy. Jego ciemne włosy były po bokach przycięte do samej skóry, jak u zwykłego żołnierza. Z wyjątkiem sławnych wąsików miał zwyczajną twarz, twarz jednego z tych niewysokich mężczyzn około pięćdziesiątki, spacerujących po ulicach niemieckich miast. W porównaniu z tym człowiekiem z ludu pozostali dwaj hitlerowcy wyglądali jak wysztafirowane postacie z groteski: Jego szara marynarka z jednym żelaznym krzyżem na lewej piersi kontrastowała znacząco z szamerowanym złotem granatowym mundurem Ribbentropa czy fantazją barw, klejnotów i medali marszałka sił powietrznych. Złączywszy ręce na kolanach, Hitler spojrzał poważnie na Amerykanów. - Luigi Gianelli, amerykański bankier. Komandor Victor Henry attache morski Stanów Zjednoczonych w Berlinie. Nadzwyczajni nieformalni emisariusze - Mein Führer od prezydenta Stanów Zjednoczonych - powiedział Ribbentrop sarkastycznym tonem, mającym podkreślić niewielkie znaczenie gości. Gianelli odchrząknął i spróbował po niemiecku wyrazić wdzięczność za spotkanie, nerwowo i szybko usprawiedliwiając się przeszedł na angielski. Führer ze wzrokiem utkwionym w bankierze, podczas gdy Henry tłumaczył, kręcił się na krześle i ciągle zmieniał położenie nóg. Po tym samym wstępie na temat światowego pokoju, którym rozpoczął rozmowę z Mussolinim, Gianellli zadał Führerowi pytanie dotyczące Sumnera Wellesa. Gdy usłyszał jego angielskie słowa - na twarzy Ribbentropa pojawił się pogardliwy uśmiech. Gdy Henry przetłumaczył to na niemiecki, Göring i Hitler wymienili spojrzenia, Führer z obojętnością, a Göring wzruszył ramionami, zamachał swymi dłońmi ciężko ozdobionymi klejnotami i pokiwał głową, jakby mówiąc: To rzeczywiście to. Niewiarygodne! Hitler zastanawiał się. Patrzył gdzieś daleko przed siebie zapadniętymi, bladoniebieskimi oczami. Gorzki uśmiech poruszył jego wąsy i małe usta. Zaczął mówić cicho, ale bardzo wyraźnie, z bawarskim akcentem. - Wydaje się, panie Gianelli, iż pański szanowny prezydent wydaje się odczuwać zdumiewające poczucie odpowiedzialności za cały obecny bieg historii świata. Jest to tym bardziej godne uwagi, że spośród wielkich państw jedynie Stany Zjednoczone nie przystąpiły do Ligi Narodów oraz że wasz Kongres oraz pańscy współobywatele wielokrotnie zauważali niechęć do wplątywania się w problemy międzynarodowe. W moim przemówieniu z dwudziestego dziewiątego kwietnia skierowanym głównie do pańskiego prezydenta, przyznałem, że wasz kraj ma dwa razy więcej mieszkańców; zajmuje piętnastokrotnie większą przestrzeń życiową i posiada nieskończenie więcej zasobów naturalnych. Być może dlatego pański prezydent uważa, że może od czasu do czasu zwrócić się do mnie z surowym ojcowskim napomnieniem. Ale ja, rzecz jasna, poświęciłem swoje życie dla odrodzenia mego narodu i nie potrafię inaczej jak oceniać wszystko z tego właśnie ograniczonego punktu widzenia. Victor Henry dołożył wszelkich starań, aby to przetłumaczyć. Serce mu waliło, a usta wysychały. Hitler zaczął teraz przypominać Nadrenię, Austrię, Czechosłowację i Polskę. Opowiadał obszernie i wydawało się, że sprawia mu to przyjemność, spokojnie gestykulując rękami i używając odprężonego tonu. Uzasadnienia były te same co zawsze. Na krótko podniósł skwaszony głos, gdy wspomniał o gwarancjach brytyjskich dla Polski, które - jego zdaniem - zachęciły ten okrutny, reakcyjny reżym do podjęcia potwornych aktów przeciwko mniejszości niemieckiej, żywiąc złudną nadzieję, że może sobie bezpiecznie na to pozwolić! Oto jak zaczęła się wojna. Od tego czasu Anglia i Francja po wielekroć odrzucały jego propozycje pokojowego rozstrzygnięcia konfliktu i rozbrojenia się. Cóż innego mógł uczynić będąc odpowiedzialnym jako głowa państwa, jak tylko uzbroić swój kraj dla obrony przed dwoma militarnymi mocarstwami imperialnymi, które podzieliły się między sobą władaniem nad trzema piątymi zamieszkałej powierzchni ziemi i niemal połową ludności. - Cele polityki Niemiec są proste, otwarte, umiarkowane i niezmienne - kontynuował. - Na pięć wieków zanim Kolumb odkrył Amerykę, w sercu Europy istniało cesarstwo niemieckie. Jego granice zostały z grubsza określone przez warunki geograficzne i szybki przyrost naturalny. Wojna wiele razy nawiedzała ten centralny kraj Europy, dzięki usiłowaniom różnych potęg rozczłonkowania niemieckiego narodu. Próby te kończyły się często chwilowym sukcesem. Ale naród niemiecki - dzięki potężnemu instynktowi przetrwania i rozwoju - ustawicznie się łączył i zrzucał obce jarzmo. W tej części swej mowy Hitler wspomniał o Bismarku, Napoleonie, Fryderyku Wielkim, odwołał się do wojny o hiszpańską sukcesję i wojny trzydziestoletniej, na których Victor Henry się nie znał. Tłumaczył słowo po słowie, najlepiej, jak tylko potrafił. - Traktat wersalski - ciągnął Führer - był po prostu ostatnim z tych wrogich usiłowań okaleczenia niemieckiego obszaru życiowego. Ponieważ był historycznie błędny, a do tego niesprawiedliwy, toteż obecnie jest martwy. Nadrenia była niemiecka. Podobnie Austria. Również Sudety. Także Gdańsk i korytarz. Sfabrykowany potwór Czechosłowacji, godzący jak włócznia w organy życiowe narodu niemieckiego, obecnie znalazła się jeszcze raz pod tradycyjnym protektorem Rzeszy. Odbudowa normalnych Niemiec jest zakończona. Dokonałem tego prawie bez rozlewu krwi. Gdyby nie absurdalne gwarancje brytyjskie, wszystko mogłoby się zakończyć pokojowo. Problem Gdańska i korytarza był praktycznie rozwiązany w lipcu. Nawet teraz nie ma właściwie poważniejszych przeszkód na drodze do ustanowienia trwałego pokoju. Druga strona musi po prostu uznać odbudowaną normalność w Europie centralnej i zwrócić Niemcom ich terytoria kolonialne. Ponieważ Rzesza, podobnie jak inne nowoczesne państwa, ma naturalne prawo do surowców z kontynentów gospodarczo zacofanych. Victor Henry był głęboko zdumiony zrównoważonym sposobem bycia Hitlera, jego silnym przekonaniem o moralnej słuszności, jego umiejętnością utożsamiania się z narodem niemieckim - a także szeroką wizją historii. Demagog przemawiający napuszonym językiem na zjazdach partii to tylko wizerunek na widok publiczny, którego - jak twierdził Hitler - oczekiwali od niego Niemcy. Emanował siłą, którą komandor Henry odczuł tylko ze strony dwóch lub trzech admirałów. Jeśli chodzi o dziennikarski wizerunek, w postaci gryzącego dywan histerycznego Charlie Chaplina w roli polityka, to Pug obecnie sądził, że jest to spaczony i wykoślawiony obraz stworzony przez małe umysły, co doprowadziło świat do katastrofy. - Podzielam pragnienie pokoju, jakie objawia pański prezydent - mówił Hitler. - Zaczął gestykulować jak podczas swoich przemówień, choć może nieco spokojniej. Oczy mu się dziwnie rozjaśniły. Henry pomyślał, że ulega złudzeniu, lecz nie, one rzeczywiście pałały niesamowitym blaskiem. - Łaknę pokoju i tęsknię za nim. Byłem prostym żołnierzem na pierwszej linii przez cztery lata podczas gdy on, jako bogaty i dobrze urodzony człowiek, miał przywilej odbycia służby w Waszyngtonie, jako zastępca ministra marynarki wojennej. Znam wojnę. Urodziłem się, nie żeby niszczyć lecz tworzyć i nie wiadomo, ile lat mi pozostało by spełnić zadanie budowania. Ale brytyjscy i francuscy przywódcy wzywają do unicestwienia "hitleryzmu" - podkreślił obcy termin, przepełniając go sarkazmem - twierdząc, iż jest to ich cena za pokój. Prawie jestem w stanie zrozumieć ich nienawiść do mnie. Odbudowałem ponownie potęgę Niemiec i to im nie dogadza. Lecz ta nienawiść, jeśli będą się przy niej upierać, będzie wyrokiem na Europę, ponieważ ja i Niemcy nie możemy być rozdzieleni. Jesteśmy jednym i tym samym. To prosta prawda, chociaż boję się, że Anglicy, by to zrozumieć, będą musieli przejść próbę ognia. Wierzę, że Niemcy posiadają siłę, aby wyjść z niej zwycięsko. Jeśli nie, wszyscy pójdziemy na dno i to łącznie, a historyczna Europa taka jaką znamy przestanie istnieć. Przerwał na chwilę, twarz mu zesztywniała i zmieniła się, a ton jego głosu zupełnie nagle począł wzrastać. - Jak mogą być tak ślepi na realia? W trzydziestym siódmym roku osiągnąłem równowagę w siłach powietrznych. Od tego czasu nigdy nie zaprzestałem budowy coraz większej liczby samolotów... i u-bootów! - Teraz już krzyczał, zaciskając pięści i wymachując sztywno wyciągniętymi ramionami. - Nagromadziłem bomby, bomby, bomby, czołgi, czołgi, czołgi, aż po same niebo. Był to niszczący, porażający ciężar dla mojego narodu, ale jakiż inny język mogą zrozumieć wielkie mocarstwa? To właśnie z poczucia siły zaofiarowałem pokój. Odrzucono i wyszydzono moją propozycję, a jako cenę za pokój wysunięto żądanie mojej głowy. Naród niemiecki może się tylko śmiać z tak żałosnego nonsensu! Wrzeszcząc całą tę litanię - samoloty..., bomby... i u-booty..., potrząsał obu pięściami jakby miał nimi walić w podłogę, wychylając się tak daleko do przodu, aż słynny lok jego włosów zsunął mu się na twarz, nadając mu wygląd ulicznego agitatora, jaki przekazywały o nim kroniki filmowe. Czerwona twarz i skrzeczący głos przypominały jednak owego gryzącego dywan człowieczka. Nagle, z odpowiednim wyczuciem dramatycznego momentu, jak gdyby stojąc na podium, zniżył głos i powiedział spokojnym, kontrolowanym głosem. - Niech więc dojdzie do próby ognia. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, i mam czyste sumienie przed sądem historii. Hitler zamilkł, następnie wstał z jakąś ulgą, jak po pozbyciu się kłopotliwego problemu, z oczami płonącymi i wzrokiem nieobecnym, z kącikami ust wykrzywionymi do dołu. - Mein Führer - zaczął Göring, przestępując z nogi na nogę z wyraźnym skrzypieniem butów - po tak cudownie jasnym przedstawieniu realiów nie sprzeciwi się pan, jak rozumiem, wizycie pana Sumnera Wellesa, skoro prezydent się przy tym tak upiera. Hitler zawahał się. Wydawał się być zakłopotany i z pewnym zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. - Nie chciałbym odpłacać niegrzecznością za niegrzeczność i małostkowym traktowaniem za małostkowe potraktowanie nas. Dla pokoju uczynię wszystko. Ale dopóki Brytyjczycy będą chcieli mnie zniszczyć, a ich zamiar nie będzie unicestwiony, to jedyną drogą prowadzącą do pokoju - jest zwycięstwo Niemiec. Wszystko inne jest sprawą drugorzędną. Będę z całego serca oczekiwał do ostatniej minuty wszelkich oznak rozsądku ze strony przeciwnej, zanim nastąpi masakra. W wystudiowany sposób, bez jednego gestu na pożegnanie, wyszedł przez dwuskrzydłowe rzeźbione drzwi. Victor Henry spojrzał na zegarek. Führer spędził z nimi godzinę i dziesięć minut, i jak się komandorowi wydawało, pytanie prezydenta Roosevelta nadal pozostawało bez odpowiedzi. Na bladej i zakłopotanej twarzy Gianelliego zauważył to samo wrażenie. Göring i Ribbentrop spojrzeli po sobie. Grubas powiedział: - Prezydent Roosevelt otrzymał swoją odpowiedź. Führer nie łączy z misją Wellesa nadziei, ale w swoim nieustannym poszukiwaniu sprawiedliwego pokoju nie odrzuca jej. - Ja zrozumiałem to inaczej - powiedział Ribbentrop głosem szybkim i napiętym. - Stwierdził, że misja taka nie powinna mieć miejsca. - Jeśli chcesz nacisnąć Führera, by wyraził się jaśniej - odparł Göring żartobliwym tonem, wskazując dwuskrzydłowe drzwi - idź do niego. Zrozumiałem go bardzo dobrze, a myślę, że go znam. - Zwrócił się ponownie do bankiera głosem już bardziej powściągliwym: - Kiedy pan będzie zdawał prezydentowi relację z tego spotkania, proszę powiedzieć, iż uważam, że Führer nie odmówi panu Wellesowi spotkania, ale nie widzi w nim sensu - podobnie jak ja - chyba że Brytyjczycy i Francuzi zrezygnują ze swych planów wojennych usunięcia Führera. Jest to tak samo niemożliwe, jak przesunięcie Mont Blanc. Jeśli będą się przy tym upierać, dojdzie do straszliwej bitwy na Zachodzie, zakończonej totalnym zwycięstwem Niemiec, okupionej milionami istnień ludzkich. - Dojdzie do tego tak czy inaczej - powiedział Ribbentrop - i kości zostaną rzucone, zanim pan Sumner Welles zdąży uporządkować swoje dokumenty i spakować rzeczy. Göring wziął obydwu Amerykanów pod ręce i przechodząc całkowicie na nastrój towarzyski, co przypominało Henry'emu kelnera w Wannsee, powiedział: - Mam nadzieję, że panowie nie opuścicie nas tak prędko. Tańce będą nieco później z małą kolacją, a na koniec wystąpią znakomici artyści z Pragi, mistrzowie tańca. Zatoczył krotochwilnie oczyma przy tej sugestii. - Wasza ekscelencja jest wyjątkowo gościnny - powiedział Gianelli - ale w Berlinie czeka samolot, aby mnie zabrać do Lizbony, gdzie mam się przesiąść na wodnopłat. - W takim razie muszę panu pozwolić odejść, ale pod warunkiem, że obieca mi pan odwiedzić mnie ponownie w Karinhall. Odprowadzę pana. Ribbentrop stał odwrócony do nich tyłem i patrzył na ogień w kominku. Kiedy bankier niezdecydowanie wypowiedział słowa pożegnania odchrząknął i poklepał go po ramieniu. Amerykanie poszli w towarzystwie Göringa korytarzami Karinhall. Minister sił powietrznych pachniał jakimś silnym olejkiem po kąpieli. Lekko dotknął ręki Victora. - Komandorze Henry, był pan w Świnoujściu i widział pan budowę naszych u-bootów. Co pan sądzi o naszym programie okrętów podwodnych? - Poziom techniczny, wasza ekscelencjo, jest równie wysoki, jak wszędzie na świecie. A mając takich oficerów, jak Grobke i Prien, osiągacie dobre rezultaty. Zresztą u-booty już całkiem nieźle spisują się na Atlantyku. - To tylko początek - potwierdził Göring. - Dopiero teraz u-booty schodzą z taśmy produkcyjnej jak kiełbaski. Wątpię, czy nawet wszystkie będą potrzebne do akcji. O losach wojny bardzo szybko zdecyduje lotnictwo. Mam nadzieję, że wasz attache lotniczy, pułkownik Powell, dokładnie przedstawił prezydentowi potęgę Luftwaffe. Na mój rozkaz nie ukrywaliśmy przed Powellem niczego. - Rzeczywiście, napisał sprawozdanie. Jest pod wielkim wrażeniem. Göring wyglądał na zadowolonego. - Nauczyliśmy się wiele od Ameryki. W szczególności Curtis posiada znakomitych projektantów. Dzięki szczegółowym studiom nurkującego bombowca waszej marynarki mógł powstać nasz stukas. Potem zwrócił się do bankiera i powoli dobierając proste niemieckie słowa, zapytał go o towarzystwa górnicze w Ameryce Południowej. Szli przez pustą salę balową z wielkimi kryształowymi, pozłacanymi żyrandolami, a ich kroki odbijały się głuchym echem. Gianelli odpowiedział swobodnie po niemiecku, co mu się udawało, gdy nie czuł napięcia, i przez całą drogę aż do drzwi wejściowych dyskutowali o sprawach finansowych. Goście przechodzący przez hall ze zdziwieniem spoglądali na Göringa w towarzystwie dwóch Amerykanów. Twarz bankiera ponownie zajaśniała uśmiechem i powróciły na nią kolory. Na zewnątrz padał śnieg. Göring zatrzymał się w wejściu, aby uścisnąć im dłonie. Gianelli doszedł tymczasem do siebie występując z czymś, co Victor Henry uznał za absolutnie zasadnicze. Henry zastanawiał się nad sposobem przekazania mu jakoś swej myśli, gdy bankier, ściskając ręce ministrowi lotnictwa powiedział: - Ekscelencjo będę musiał przekazać prezydentowi, że wasz minister spraw zagranicznych nie uważa misji Wellesa za pożądaną i że oznajmił, iż Führer myśli podobnie. Twarz Göringa stężała. - Jeżeli Welles przybędzie, Führer się z nim spotka. To jest oficjalne stanowisko. - Göring spojrzał na niebo i prowadził Amerykanów do samochodu, którym oficer Luftwaffe zajechał przed wejście. - Proszę pamiętać. Niemcy są takim samym krajem jak inne. Nie wszyscy tutaj chcą pokoju. Lecz ja chcę. Victor Henry siedział do późna w nocy, pisząc swój raport, aby bankier mógł go osobiście doręczyć prezydentowi. Sprawozdanie było napisane ręcznie, stylem dość chaotycznym. Po przedstawieniu faktów, łącznie z ostatnimi słowami Göringa wypowiedzianymi na pożegnanie, komandor napisał: Kluczową kwestią jest oczywiście to, czy Trzecia Rzesza oczekuje pokojowej misji Sumnera Wellesa, czy nie. Wydaje się to niepojęte, że w czasie spotkania z Hitlerem, Göringiem i Ribbentropem pański wysłannik nie otrzymał jasnej odpowiedzi. Wierzę, że Sumner Welles będzie przyjęty przez Hitlera, ale nie sądzę, aby ta misja cokolwiek osiągnęła, chyba że alianci zechcą zmienić poglądy i zaakceptują którąś wersję formuły "wyciągniętej ręki". Mam wrażenie, że nikt z tej niemieckiej trójki nie potraktował spotkania zbyt serio. Ich umysły są zaprzątnięte ważniejszymi sprawami. Stanowiliśmy parę ludzi bez znaczenia. Raczej zakładam, że to Göring chciał, aby doszło do tego spotkania, a Hitlerowi - skoro już był w Karinhall - było to obojętne. Odczułem, że bawiło go to, iż może przechwalać się przed dwoma Amerykanami, którzy wszystko co powie, przekażą bezpośrednio panu. Wszyscy trzej zachowywali się tak jakby akcja ofensywna na Zachodzie była gotowa do ruszenia. Sądzę, że nie przywiązują jakiegokolwiek znaczenia do tego, czy Welles przybędzie, czy nie. Jeśli Anglicy tak mocno będą obstawać przy swoich warunkach jak Niemcy przy swoich, na wiosnę będzie pan miał totalną wojnę. Zbyt wiele dzieli obie strony. To całe mówienie o pokoju, jak mi się zdaje, jest gierką Göringa do realizacji własnych celów. Ten człowiek jest największym zbirem w Trzeciej Rzeszy. Wygląda jak cyrkowe monstrum, człowiek ten jest naprawdę obrzydliwie gruby i wystrojony jak lalka - mimo to jest on największym realistą w tym niemieckim tłumie i nie kwestionowanym człowiekiem numer dwa. Wykorzystał nazizm dla swoich celów o wiele lepiej niż ktokolwiek inny. Pan Gianelli z pewnością opisze panu Karinhall. Rezydencja wulgarna, niemniej jednak zdumiewająca. Göring jest wystarczająco sprytny, nawet jeśli gra wysoko, by zdawać sobie sprawę, iż szczęście nie trwa wiecznie. Jeśli ofensywa się nie powiedzie, wtedy człowiek, który zawsze pragnął pokoju, będzie akurat pod ręką, roniąc łzy nad pokonanym Führerem i szczęśliwy by zająć jego miejsce. O Ribbentropie można z całą pewnością powiedzieć że jest on - proszę mi wybaczyć, panie prezydencie, wyrażenie - okazem klasycznego niemieckiego sukinsyna. Dokładnie taki, jak ich opisują w książkach: arogancki, źle wychowany, tępy, uparty i fałszywy. Myślę, że taki jest z natury, ale podejrzewam go także o naśladowanie uczuć Hitlera. Jest taka tradycyjna opinia we flocie, że dowódca okrętu jest czyniącym imponujące wrażenie "naszym starym"; podczas gdy jego zastępca jest nędznym robaczkiem wykonującym za niego brudną robotę. Hitler bez wątpienia nienawidzi pańskiej odwagi i siły i uważa, że za bardzo się pan wtrąca i miesza w jego sprawy. Czuje się zarazem całkowicie bezpieczny, przeciwstawiając się Stanom Zjednoczonym, ponieważ wie, jak bardzo podzielona jest opinia publiczna. Wszystko to wypowiedział Ribbentrop w jego imieniu w nie budzących wątpliwości słowach, po to, by Hitler pozostał czysty i nadal pozostał wielkodusznym niemieckim Napoleonem i zbawicielem Europy. Wyjeżdżając z Karinhall, czułem się tak, jakbym wychodził z transu. Zaczynały mi się przypominać rzeczy związane z Hitlerem, których sobie nie uświadamiałem w trakcie słuchania i tłumaczenia jego słów: brednie z "Mein Kampf"; sposób w jaki raz po raz łamał dawane obietnice; kłamstwa; fakt, że to on rozpoczął wojnę; straszliwe bombardowanie Warszawy czy prześladowanie Żydów. Świadczy to o sile jego perswazji, skoro w jego obecności zapomniałem o tym. Hitler z pewnością potrafi zaczarować słuchaczy. Słyszałem, jak ordynarnie wrzeszczał przed tłumami, ale w pokoju, w obecności dwóch zdenerwowanych Amerykanów, potrafi być - jeśli mu to dogadza - rozsądnym, czarującym światowym przywódcą. Mówi się że czasem aż pieni się z wściekłości. Widzieliśmy jak gdyby cień tego, ale głęboko wierzę, że tak rzeczywiście jest. Jednakże wizerunek przedstawiający go jako śmiesznego bzika daleki jest od prawdy. Niczego nie mówił z takim przekonaniem, jak to że on i Niemcy to jedno. On po prostu jest przekonany, że to musi być prawda. Odjąć mu wąsy i będzie wyglądał jak wszyscy Niemcy razem wzięci. Nie jest arystokratą ani biznesmenem czy intelektualistą, ani kimkolwiek innym jak tylko zwykłym Niemcem z ulicy, który został jakoś natchniony. Najważniejszą rzeczą jest zrozumienie związku między Hitlerem i niemieckim ludem. Aktualnym celem aliantów wydaje się być rozerwanie tego związku. Coraz bardziej jednak przekonuję się, że jest to niewykonalne. W każdym razie alianci nadal mają wybór: albo ugiąć się przed Hitlerem, albo pobić Niemców. Ten sam wybór mieli w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku, kiedy ich pokonanie było rzeczą łatwą. Nic się nie zmieniło prócz tego, że teraz Niemcy mogą być już nie do pokonania. Pobieżny rzut oka na sprzeczności interesów ludzi będących u szczytu władzy mógłby dowodzić słabości systemu nazistowskiego, ale jeśli nawet sprzeczności te istnieją, są tylko częścią wewnętrznej polityki, nie mającej nic wspólnego z władzą Führera nad Niemcami. Dotyczy to również Göringa i Ribbentropa. Gdy Hitler wszedł do pokoju, obaj powstali i płaszczyli się. Gdyby Hitler był w połowie szaleńcem, bądź półkomicznym gangsterem - jak to przedstawiała nam prasa - to wojna byłaby igraszką, ponieważ kierowanie wojną wymaga rozumu, konsekwencji, strategicznej wizji i zręczności. Na nieszczęście dla aliantów przywódca Niemiec jest człowiekiem bardzo zdolnym. 22 Rhoda uściskała i ucałowała Puga, gdy jej powiedział o weekendzie. Nie wspomniał o udziale Stöllera w tym, co Fred Feanng nazwał ograbianiem Żydów. Nie było to ściśle grabieżą, było to czymś w rodzaju zalegalizowanego wywłaszczania, w obrzydliwie niesmaczny sposób. Takie jednak było życie w hitlerowskich Niemczech. Nie było sensu, by Rhoda podzieliła jego niechęć, gdy jedynym powodem przyjęcia zaproszenia Stöllera było sprawienie jej przyjemności. Szofer przysłany przez Stöllera minął arkadową bramę wjazdową do Abendruh i wysadził ich przy tylnym wejściu. Stamtąd służąca poprowadziła ich schodami dla służby na drugie piętro. Pug zastanawiał się, czy był to rozmyślny afront ze strony Niemców. Z przestronnej i bogato wyposażonej sypialni oraz z pokoju dziennego roztaczał się jednak wspaniały widok na trawniki, jodły, wijącą się rzekę i kryte strzechą zabudowania gospodarcze. Przyszło dwoje służących, aby im pomóc w rozpakowaniu garderoby. Zagadka tylnych schodów wyjaśniła się, gdy zeszli na obiad. Główna klatka schodowa w Abendruh, bogato rzeźbiona, wysoka na dwa piętra, z poręczami z czerwonego marmuru, została zamieniona w zjeżdżalnię z wypolerowanego drewna. Goście w wieczorowych strojach stali nad krawędzią zjeżdżalni; mężczyźni śmiali się, kobiety chichotały lub krzyczały. Na dole reszta gości, razem z państwem Stöller, obserwowała zjeżdżającą w dół elegancko ubraną parę. Kobieta śmiała się histerycznie, gdyż jej zielona jedwabna sukienka ściągnęła się i wszyscy mogli zobaczyć podwiązki na jej udach. - O Boże, Pug, ja skonam! - chichotała Rhoda. - W żadnym razie nie mogę tego zrobić. Właściwie nie mam niczego pod spodem! Dlaczego nie uprzedzili pań! - Ale oczywiście ześliznęła się, krzycząc ze skrywaną radością, odsłaniając swoje zgrabne nogi i koronkową bieliznę. Zjechała na siedzeniu z zarumienioną twarzą śmiejąc się i krztusząc pośród okrzyków i gratulacji. Została powitana przez gospodarzy i przedstawiona innym gościom. Victor pomyślał, że miał to być sposób na przełamanie wstępnego oporu gości, tyle że nieco zbyt prostacki. Niemcy jednak, jak nikt inny, mają do tego szczególny dar. Następnego dnia, gdy się obudził, znalazł przygotowany dla siebie zielony skórzany strój do polowania wraz z paskiem, sztyletem i kapeluszem z piórkiem. Wśród mężczyzn byli bardzo różni ludzie: oficerowie Luftwaffe i Wehrmachtu, bankierzy, dyrektor zakładów energetycznych oraz sławny aktor. Pug był jedynym obcokrajowcem. Wesoła kompania przyjęła go ciepło i wśród grubiańskich wybryków i żartów, wszyscy ruszyli na polowanie. Pug lubił polować na kaczki, lecz zabijanie jeleni nie pociągało go nigdy. W grupie znajdował się generał Armin von Roon i Pug wlókł się z tyłu razem z garbatonosym generałem, który zauważył, że robi mu się niedobrze, gdy strzelają do jelenia. W czasie tego spotkania von Roon był bardziej rozmowny niż w czasie poprzednich. Las był przejmująco wilgotny i zimny, zatem tak jak inni, wypijał co jakiś czas sznapsa. Najpierw rozmawiali o Stanach Zjednoczonych, gdzie, jak się okazało, Roon uczęszczał do Akademii Wojskowej Armii Lądowej. Następnie generał dyskutował o przebiegu kampanii polskiej i o pakcie Ribbentrop-Mołotow, który zaskakująco określił jako klęskę, ponieważ Stalin zdobył wszystkie terytoria bez jednego strzału. Jego pojętność co do działań wojennych była znakomita. Oceniał on Hitlera - zdaniem Victora Henry'ego - w sposób chłodny ale obiektywny. Roon z trudem ukrywał swoją pogardę dla nazistowskich teorii rasowych czy dla samej partii, ale występował w obronie Hitlera w roli przywódcy narodu niemieckiego. Nagle rozległy się strzały. Pobliska wrzawa skłoniła ich do przyłączenia się do reszty towarzystwa, które otoczyło martwego jelonka leżącego na śniegu zbryzganym krwią. Nastąpiła ceremonia grania na rogu i wkładania gałązki jodłowej do martwego pyska, z którego wystawał zakrwawiony język. W tym tłumie Henry'ego oddzielono od generała. Wieczorem szukał go i z przykrością dowiedział się, że został wezwany do Berlina. Po kolacji we francuskim saloniku o kremowozłotych ścianach kwartet smyczkowy grał Beethovena, a słynna sopranistka z wielkim biustem śpiewała pieśni Schuberta. Goście słuchali ze znacznie większą uwagą, niż Pug. Gdy śpiewano niemieckie pieśni niektórzy mieli łzy w oczach. Rhoda czuła się w swoim żywiole, ponieważ w Waszyngtonie regularnie chodziła na koncerty. Siedziała rozpromieniona, szepcząc fachowe komentarze w przerwach między utworami. Przyszedł czas na tańce i Niemcy jeden po drugim zapraszali ją na parkiet. Co rusz rzucała w stronę męża pełne wdzięczności, gorące spojrzenia. Potem Stöller zaciągnął Puga do biblioteki, gdzie przy koniaku siedzieli aktor i doktor Knopfmann, dyrektor zakładów energetycznych. Jak dotąd w czasie całego weekendu Victor nie usłyszał ani słowa na temat wojny. Rozmowy dotyczyły spraw osobistych, interesów lub sztuki. - O, jest komandor Henry - powiedział aktor bardzo dźwięcznym głosem. Mężczyzna ten, o szpakowatych wąsach i gęstych włosach, grywał władców, generałów i starszych mężczyzn zakochanych w młodych kobietach. Pug widział go w słynnej roli króla Leara w teatrze dramatycznym. Jego twarz, wystająca ponad sztywny kołnierzyk i zapiętą koszulę, była teraz purpurowoczerwona. - Nie potrzebujesz chyba lepszego autorytetu? Przedstawmy sprawę jemu. - Mogłoby go to wprawić w zakłopotanie - odrzekł doktor Knopfmann. - Nie mówmy teraz o wojnie. Zapomnijmy o niej - prosił Stöller. - W czasie tego weekendu mamy się bawić. - Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Pug, biorąc koniak i siadając wygodnie na skórzanym krześle. - Co to za pytanie? - Aby żyć, stwarzam iluzje - zagrzmiał aktor - i twierdzę, że miejscem iluzji powinna być tylko scena. Jestem przekonany, iż iluzją jest mieć nadzieję, że Stany Zjednoczone pozwolą, aby Anglia zginęła. - Och, do diabła z tym wszystkim - odezwał się bankier. Doktor Knopfmann, mrugając oczyma, mający okrągłą twarz podobnie jak kapitan statku Bremen, lecz znacznie niższy i tęższy powiedział: - A ja utrzymuję, że to nie jest rok tysiąc dziewięćset siedemnasty. Amerykanie już raz uratowali Anglię i co dostali w zamian? Tylko niewdzięczność i zapomnienie. Amerykanie zaakceptują fait accompli. Są realistami. Gdy sytuacja w Europie raz się unormuje, będziemy mogli mieć przez sto lat trwały pokój nad Atlantykiem. - Co pan o tym sądzi, komandorze Henry? - zapytał aktor. - Problem może nigdy nie powstać. Najpierw Niemcy muszą pokonać Anglię. Nie wyglądali na zadowolonych. - O, myślę, że możemy przyjąć, iż tak właśnie będzie - rzekł aktor - pod warunkiem, że Amerykanie się nie wtrącą. W tym tkwi cały problem. - Wasz prezydent nie stara się ukryć swoich brytyjskich sympatii, prawda, Viktorze? - zagadnął Stöller. - Jest to całkiem naturalne, zważywszy jego anglo-holenderskie pochodzenie. Ale czy nie zgodziłbyś się z opinią, że Amerykanie są przeciwko niemu lub, co najmniej, ostro podzieleni? - Tak, ale Stany Zjednoczone to dziwny kraj, doktorze Stöller. Opinia publiczna może bardzo szybko się zmienia. Nikt nie powinien o tym zapominać, jeśli ma z nami do czynienia. Spojrzeli po sobie. Doktor Knopfmann powiedział: - Zmiana w opinii publicznej nie zachodzi ot tak sobie. Wymaga to bodźca. - Na tym polega istota sprawy - rzekł Stöller. - Bardzo trudno przekonać o tym kogokolwiek, nawet marszałka lotnictwa, który zwykle jest bardzo trzeźwy. Niemcy, którzy nie byli po drugiej stronie Oceanu, w sprawach amerykańskich pozostają bardzo mało zorientowani. Z przykrością muszę stwierdzić, że dotyczy do również samego Führera. Nie wierzę, aby w pełni pojął ogromną siłę amerykańskich Żydów. A jest to istotny element w obrazie wojny. - Nie należy przeceniać tego elementu - powiedział Henry. - Wy, panowie, macie do tego szczególną skłonność, a jest to rodzaj nabierania samych siebie. - Drogi Victorze, byłem w Stanach Zjednoczonych dziewięć razy i mieszkałem przez rok w San Francisco. Kim jest wasz minister skarbu? Ten Żyd Morgenthau. Kto zasiada w Sądzie Najwyższym, wywierając największy wpływ? Żyd Frankfurter. Stöller recytował dalej jednym tchem listę żydowskich oficjeli w Waszyngtonie, dla Puga oklepaną i nudną od ciągłego powtarzania przez propagandę hitlerowską. Zakończył tradycyjnie, mówiąc, że kapitał, łączność i wymiar sprawiedliwości znajdują się w rękach Żydów, a nawet cała prezydentura siedzi w ich kieszeni. Wygłaszał to wszystko lekko i spokojnie. Powtarzał der Jude, der Jude bez żadnego szyderstwa. W jego oczach nie było błysku, jaki Pug od czasu do czasu mógł zauważyć u niektórych natarczywych antysemitów, prowokowanych przez Rhodę. Bankier prezentował swoje opinie tak, jakby przedstawiał sprawozdanie z dzisiejszej sytuacji na giełdzie. - Należałoby zacząć stwierdzeniem - zaczął Victor głosem trochę znużonym - że stanowisko ministra skarbu w naszym kraju ma bardzo niewiele władzy. Jest ono zwykłą polityczną nagrodą. Chrześcijanie zajmują wszystkie pozostałe pozycje gabinetowe. Potęga finansowa opiera się na bankach, towarzystwach ubezpieczeniowych, ropie naftowej, kolejach, drewnie tartacznym, żegludze, hutach, przemyśle samochodowym i temu podobnych. To wszystko znajduje się w rękach chrześcijan. Zawsze się znajdowało. - Ale Lehman jest bankierem - wtrącił Knopfmann. - Tak, rzeczywiście. Słynny wyjątek. - Komandor ciągnął dalej zasobem odpowiedzi na zwykły zasób twierdzeń antysemitów. - Niemal wszystkie dzienniki, czasopisma i wydawnictwa są własnością chrześcijan. Chrześcijański jest skład Kongresu, gabinetu prezydenta i władzy wykonawczej. Ośmiu spośród dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego to chrześcijanie. Najwyższe wpływy na Biały Dom wywiera chrześcijanin Harry Hopkins i cała seria jego doradców. Na twarzach jego słuchaczy pojawił się osobliwy uśmiech, typowy dla Niemców, którzy dyskutują o Żydach: protekcjonalny, facecyjny i zimny, z poczuciem wyższej własnej świadomości o rzeczy skrytej tylko dla siebie. Stöller powiedział bardzo uprzejmym tonem: - To zawsze ta sama żydowska gierka, rozumie pan, by wykazać, jak mało są znaczący. - Czyżby pan nam proponował, żebyśmy w Stanach zabrali im ich przedsiębiorstwa? Uczynili z nich Objekte? Stöller zaśmiał się. Wyglądał na zaskoczonego, ale wcale nie był urażony. - Jesteś lepiej poinformowany niż wielu innych Amerykanów, Victorze. Byłby to wyśmienity pomysł dla uzdrowienia waszej gospodarki. Wcześniej czy później dojdzie do tego. - Czy pan naprawdę sądzi - zapytał poważnie aktor - że problem żydowski nie ma wpływu na przystąpienie Ameryki do wojny? - Tego nie powiedziałem. Amerykanie bardzo ostro reagują na cierpienie i niesprawiedliwość. Na trzech twarzach ponownie pojawił się wymuszony uśmiech. - A wasi Murzyni na Południu? - zapytał Knopfmann po chwili. Pug zawahał się. - Nie jest tam najlepiej, ale zarysowuje się pewien postęp. W każdym razie nie wsadzamy ich za druty kolczaste. - To kara za przestępstwa polityczne. Żyd, który zachowuje się porządnie, nie idzie do obozu - odrzekł aktor, cichszym już głosem. Stöller zapalił wielkie cygaro i patrząc na zapałkę powiedział: - Victor wyraża się bardzo dyplomatycznie, lecz jego powiązania są bardzo prawidłowe. Choćby kongresmen Ike Lacouture z Florydy. Prowadził wielką batalię przeciwko rewizji Ustawy o Neutralności. - Rzucił do Puga szelmowskie spojrzenie i dodał: - Praktycznie już należy do rodziny, prawda? Wytrąciło to Puga z równowagi, ale starał się odpowiedzieć spokojnie. - Jest pan całkiem dobrze poinformowany. Niewielu zresztą o tym wie. Stöller zaśmiał się. - Minister sił powietrznych wie o tym. Powiedział mi to. On podziwia Lacouture'a. Ale co się stało z muzyką do tańca? O, zobaczcie która godzina. Jak to się stało, że jest już pół do drugiej? Czas na małą kolację, panowie, nic wielkiego. - Wstał wypuszczając z cygara kłąb dymu. - To byłby największy błąd, jaki Żydzi amerykańscy mogliby zrobić, wciągając Stany Zjednoczone do wojny. Lacouture będzie ich przyjacielem, dopóki będą go słuchać. Pamiętasz, co Führer powiedział w swoim styczniowym przemówieniu? Jeśli rozpoczną kolejną wojnę światową, będzie to ich koniec. Powiedział to ze śmiertelną powagą, zapewniam cię. - Pokój lub wojna nie zależą od Żydów. A poza tym całkowicie nie zrozumieliście Lacouture'a - odparował Pug, wiedząc, że choć nic tym nie wskóra, nie wolno mu tej kwestii pozostawić bez odpowiedzi. - Naprawdę? Ależ, drogi komandorze jak pan nazwie brytyjskie gwarancje dla Polski? Z politycznego i strategicznego punktu widzenia była to lekkomyślność, jeśli nie szaleństwo. Sprawiło to jedynie, że dwa wielkie mocarstwa musiały się włączyć do wojny przeciwko Niemcom z tak błahego powodu, jakim był Gdańsk, a tego właśnie pragnęli Żydzi. Churchill jest notorycznym syjonistą. Wszystko to znalazło się między wierszami w ostatnim przemówieniu Lacouture'a. Powiem panu coś: ludzie tacy jak on nadal mogą uratować świat od wojny i tym samym uchronić Żydów od bardzo złego losu, który jak się wydaje, postanowili sobie dla siebie zgotować. Ale cóż, może byśmy zjedli omlet i wypili po kieliszku szampana? W wigilię świąt Bożego Narodzenia Pug wyszedł wcześniej z ambasady i poszedł piechotą do domu. Pogoda nie zapowiadała się najlepiej, lecz chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i zażyć trochę ruchu. Święta w Berlinie miały posępny charakter. Chude gazety nie przynosiły dobrych wieści z frontu, a atak Rosjan na Finlandię był dla Niemców zbyt małą pociechą. Wystawy sklepowe oferowały kolorowe rogi obfitości, pełne różnych aparatów i przyrządów, odzieży, zabawek, win i żywności, lecz ludzie spieszyli się; idąc z ponurymi minami po zimnych ulicach nad głowami mając chmurne niebo i rzadko spoglądali na oszukujące ich wystawy. Właściwie żadna z tych rzeczy nie była na sprzedaż. Zapadał zmierzch i rozpoczęło się zaciemnianie. Słysząc przytłumione tony kolęd, śpiewanych za szczelnie zasłoniętymi oknami, Henry mógł sobie wyobrazić berlińczyków siedzących w słabo oświetlonych mieszkaniach w płaszczach i starających się cieszyć przy wodnistym piwie, ziemniakach i solonej makreli, przy choinkach ozdobionych błyskotkami. W Abendruh państwo Henry prawie zapomnieli, że toczy się wojna, nawet chwilowo uśpiona, i brakuje wielu rzeczy. Wolfowi Stöllerowi nie brakowało niczego. Ustępując naleganiom Rhody, przyjął ponowne zaproszenie do Abendruh na styczeń, chociaż sam zbyt dobrze się tam nie bawił. Coraz częściej, zwłaszcza od chwili spotkania z przywódcą partii narodowo-socjalistycznej w Karinhall, myślał o Niemcach jako o ludziach, z którymi pewnego dnia przyjdzie mu walczyć. Uważał siebie za hipokrytę, gdy grał wśród nich rolę porządnego faceta. W majątku Stöllera istniały jednak duże możliwości uzyskania dobrej informacji. Pug wysłał do kraju pięciostronicowe sprawozdanie z rozmowy z generałem von Roonem. Udając, że w głębi serca zgadza się z Lacouture'em - coś w co Stöller już wierzył, bo chciał w to wierzyć - mógł te możliwości rozwinąć. A to oznaczało bycie kłamcą, wyrażanie opinii, które się uznawało za szkodliwe, i nadużywanie czyjejś gościnności - diabła tam jednak skoro chodzi o służbę dla własnego kraju! Lecz nawet jeśli Stöller prowadzi grę z amerykańskim attache morskim, to i tak musi podjąć ryzyko. Viktor Henry rozważał to wszystko idąc dużymi krokami, zaciskając powieki przed deszczem ze śniegiem, jaki zaczął padać. Nagle z tej ciemności wyszła i zbliżyła się do niego przygarbiona postać. Ktoś dotknął jego ramienia. - Komandor Henry? - Kim pan jest? - Rosenthal. Pan mieszka w moim domu. Znajdowali się niedaleko zakrętu i w niebieskim świetle ulicznej latarni Victor zobaczył, że Żyd stracił sporo na wadze. Twarz miał pokrytą fałdami zwisającej skóry. Zamiast dawnego, pewnego siebie mężczyzny, stał przed nim człowiek zmaltretowany i schorowany. Zmiana była zaskakująca. - A tak, witam pana - wyciągnął rękę Pug. - Proszę mi wybaczyć. Moja żona i ja mamy być wkrótce wysłani do Polski. W każdym razie słyszeliśmy takie plotki i chcemy się przygotować na wypadek, gdyby okazały się one prawdą. Nie możemy zabrać naszych rzeczy i zastanawialiśmy się, czy w naszym domu są jakieś przedmioty, które pan i pani Henry zechcielibyście kupić. Może pan wybrać, co tylko pan sobie życzy, a ja zaproponuję bardzo niską cenę. Pug również słyszał niejasne opowieści o "przesiedlaniu" berlińskich Żydów, o masowym wywożeniu do nowo utworzonych polskich gett, w których warunki były - zależnie od źródeł z jakich pochodziły - bądź umiarkowanie złe, bądź nieprawdopodobnie potworne. Rozmowa z człowiekiem, którego los był mroczny i niejasny, budziła niepokój. - Pan ma przecież tutaj fabrykę - powiedział. - Czy pańscy ludzie nie mogą się zaopiekować tymi rzeczami, dopóki warunki się nie poprawią? - Prawda jest taka, że już sprzedałem moją firmę i nie mam nikogo - Rosenthal z trudem podtrzymywał wystrzępione klapy swego płaszcza, aby osłonić się przed ostrym wiatrem i deszczem. - Czy sprzedał pan ją bankowi Stöllera? Twarz Żyda wyrażała zdziwienie i bojaźliwą podejrzliwość. - Zna pan te sprawy? Tak, to był bank Stöllera. Otrzymałem bardzo uczciwą cenę. Bardzo uczciwą. - Żyd pozwolił sobie na ironiczne spojrzenie prosto w oczy Henry'emu. - Ale pieniądze zostały zamrożone dla uregulowania innych spraw. Moja żona i ja będziemy się czuli znacznie bardziej wygodnie mając niewielką gotówkę. To zawsze pomaga. Więc... może dywany, srebrną zastawę albo coś z porcelany? - Niech pan idzie ze mną i porozmawia z moją żoną. Ona podejmuje takie decyzje. Może zje pan z nami kolację? Rosenthal uśmiechnął się smutno. - Raczej nie, ale jest pan bardzo miły. Pug skinął głową. Przypomniał sobie swych służących podstawionych przez gestapo. - Herr Rosenthal, chcę powtórzyć to, co już mówiłem, gdy wynajmowaliśmy od pana mieszkanie. Nie będę wykorzystywał pańskiego nieszczęścia. - Komandorze, nie mógł pan mnie i mojej żonie wyświadczyć większej przysługi. Mam nadzieję, że pan coś kupi. Rosenthal wcisnął mu do ręki kartkę i zniknął w ciemności. Kiedy Pug przyszedł do domu, Rhoda właśnie przygotowywała stół do wigilijnej wieczerzy, więc nie było szans na rozmowę o ofercie. Bożonarodzeniowe przyjęcie w ambasadzie nie było tak wystawne jak bankiet w Abendruh, jednak wystarczająco udane. Zebrali się prawie wszyscy Amerykanie, którzy pozostali w Berlinie rozmawiając przy popijaniu ajerkoniaku, zasiedli przy trzech długich stołach. Wszystko na nich pochodziło z Danii - pieczona gęś, placek z dyni, owoce, ser i ciastka. Było to możliwe dzięki przywilejom importowym dla dyplomacji i goście poweseleli już od samego patrzenia na tą niezwykłą obfitość jadła. Victor Henry z ogromną przyjemnością znalazł się znowu pośród amerykańskich twarzy, amerykańskich rozmów, bezceremonialnego, szczerego sposobu bycia, śmiechu pochodzącego z przepony a nie z mięśni twarzy. Miał dość ukłonów i trzaskania obcasami. Miał dość europejskiego kobiecego uśmiechu, zapalającego się i gasnącego na przemian tak szybko jak sygnał elektryczny. Wyniknął jednak kłopot z Rhodą. Komandor usłyszał, jak podniosła głos na Freda Fearinga, który pykał ze swojej fajki w kształcie kolby kukurydzy i wlepiał w nią wzrok z końca stołu. - Hej, o co chodzi, Fred? - zawołał. - Stöllerowie, Pug; najmilsi ludzie, jakich twoja żona kiedykolwiek spotkała. - Powiedziałam najmilsi Niemcy - zapiszczała Rhoda - i to jest prawda. Jesteś ślepo uprzedzony. - Czas, żebyś pojechała do kraju, Rhoda - powiedział Fearing. - Co to niby ma znaczyć? - zawołała, wciąż trochę za głośno. W Abendruh pofolgowała sobie trochę z alkoholem, a dzisiejszego wieczora zabrnęła jeszcze dalej. Jej gesty stały się szerokie, miała na pół przymknięte oczy, a jej głos stawał się coraz bardziej nosowy. - Cóż, mała, jeśli uważasz, że ludzie pokroju Wolfa Stöllera i jego żony są mili, to następnym razem uwierzysz, że Hitler chce tylko drogą pokojową zjednoczyć ludność niemiecką. W takim razie trzeba byś wróciła na jakiś czas do amerykańskiego jedzenia i lektury New York Times'a. - Po prostu wiem, że Niemcy nie są potworami z rogami i ogonami - odrzekła Rhoda - ale zwykłymi ludźmi, chociaż źle pokierowanymi. A może jedna z twoich "Fraulein" pokazała ci w łóżku swoją złą naturę mój drogi? Po tej niestosownej drwinie zapanowała cisza. Fearing był wysokim, brzydkim facetem o podłużnej twarzy, kręconych włosach i wąskim, lisim nosie. Uczciwy, idealistyczny; nieugięty w swoich liberalnych poglądach oraz surowy w ocenie wszelkiej niesprawiedliwości i politycznej hipokryzji. Miał też ludzkie oblicze. Uwiódł żonę swego współpracownika, z którym napisał bestseller poświęcony wojnie domowej w Hiszpanii. Kobietę tę, już razem z niemowlęciem, odesłał ostatnio do Anglii i mówiono, że teraz podrywa różne Niemki, a nawet niektóre zamężne Amerykanki. Kiedyś Rhoda opowiadała tonem nieco żartobliwym o swoich kłopotach z Fearingiem podczas tańca. Niezależnie od tego, Fred był znanym, uzdolnionym reporterem. Ponieważ nie znosił nazistów, starał się z całych sił być sprawiedliwym w ich ocenie i Ministerstwo Propagandy doceniało to. Większość Amerykanów zawdzięczało obraz hitlerowskich Niemiec audycjom Fearinga. Victor Henry, chcąc przerwać niemiłą ciszę, odezwał się najbardziej miłym tonem jaki potrafił wydobyć: - Łatwiej byłoby żeglować w tym kraju, gdyby złym wykiełkowały rogi albo ich dłonie były pokryte sierścią, czy coś podobnego. - To, co pokrywa dłonie Stöllera, to krew, mnóstwo krwi - odciął się z miejsca Fearing z całą zapalczywością. - Zachowuje się w sposób nieświadomy. Ty i Rhoda, Pug, zachęcacie go do tego niewielkiego daltonizmu zachowując się w podobny sposób. - Praca Puga polega na utrzymywaniu towarzyskich stosunków z ludźmi pokroju Stöllera - łagodnie powiedział siedzący u szczytu stołu charge d'affaires. - Proponuję na dzisiejszy wieczór moratorium na rozmowy o Niemcach. Pułkownik Forrest zaczął pocierać swój złamany nos, co oznaczało, że ma ochotę się spierać, chociaż jego księżycowa twarz nadal była pogodna. - Słuchaj, Fred, tak się składa, iż sądzę, że Hitler chce tylko zamienić całą centralną Europę w niemiecką strefę wpływów na drodze pokojowej, jeśli to możliwe, oraz że zrezygnuje z wojny, o ile tylko alianci zgodzą się na to. Czy uważasz, że też powinienem jechać do domu? Fearing wypuścił słup błękitnego dymu, a z fajki posypały się czerwone iskry. - A co z "Mein Kampf", Bill? - Dokument walki politycznej rozgorączkowanego trzydziestolatka - szybko odpowiedział attache wojskowy - napisany osiemnaście lat temu w więzieniu. Teraz Hitler jest głową państwa. Nigdy nie zrobił nic, co by przerastało jego możliwości. "Mein Kampf" mówi w kółko o oderwaniu południowej części Rosji i uczynienia z niej spichlerza Niemiec. To fantazja zrodzona w starej wiedeńskiej kawiarni. Przeminęła raz na zawsze wraz z podpisaniem niemiecko-rosyjskiego paktu. Sprawa Żydów przedstawia się źle, ale człowiek zawsze realizuje swoje zadania przy pomocy szorstkich narzędzi. Na nieszczęście należy do tego i antysemityzm. Hitler tego nie wynalazł. Antysemityzm był silny w Niemczech, jeszcze zanim on się urodził. - Tak, czas najwyższy, żebyś i ty pojechał do domu - powiedział Fearing popijając wino. - Więc jaka jest twoja wersja? - zapytał attache wojskowy, wyraźnie już zirytowany. Ciągnął dalej naśladując głos sprawozdawcy radiowego: - Że Adolf Hitler, ten zwariowany malarz pokojowy wyrusza na podbicie całego świata? - Do diabła, rewolucja Hitlera nie lepiej wie, dokąd zmierza, niż rewolucja francuska czy rosyjska, Bill - wykrzyknął Fearing machając ze zdenerwowania swoją kolbą kukurydzy. - Po prostu szaleje po drodze, jakimi tamte kroczyły i będzie szedł tak dalej, dopóki ktoś go nie zatrzyma. Oczywiście, że tam gdzie to możliwe, Führer działa drogą pokojową. Dlaczego nie? Wszędzie tam, gdzie się wepchnął, zaraz znajdowały się witające go grupy wpływowych obywateli lub - jeśli wolisz - zdrajców. W Polsce też się wyroili. Jak wiesz, we Francji i Anglii są partie gotowe już w tym momencie z nim współpracować. Wystarczy, że uderzy na zachodzie dość mocno, aby obalić partie rządzące i wynieść do władzy partie opozycyjne. Już teraz Stalin tchórzliwie dostarcza mu tyle rosyjskiej ropy i pszenicy, ile tylko Hitler potrzebuje, w zamian za kilka ochłapów, które mu rzucił nad Bałtykiem. Wymachując teatralnie fajką, Fearing mówił dalej: - Do końca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku, jeśli sprawy będą się toczyły tak jak dotąd, być może ujrzycie świat, w którym Niemcy kontrolują cały przemysł w Europie, surowce w Związku Radzieckim oraz floty wojenne Francji i Anglii. Flota francuska już jutro przeszłaby na jego stronę, gdyby tylko kichnął odpowiedni admirał. Niemcy osiągną z Japończykami korzystne porozumienie co do eksploatacji Azji i Indii oraz panowania na Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. A co potem? Nie ma co wspominać dyktatorów w Ameryce Południowej, którzy już teraz siedzą w kieszeni hitlerowców. Wiesz oczywiście, Bill, że armia amerykańska liczy sobie obecnie dwieście tysięcy żołnierzy i że Kongres zamierza ją zmniejszyć. - Cóż, jestem oczywiście temu przeciwny - powiedział pułkownik Forrest. - Przypuszczam! Grozi nam nowy, krwawy, ciemny wiek, który pochłonie cały świat, a Kongres chce zmniejszyć liczbę wojska! - Interesująca wizja - uśmiechnął się charge d'affaires - trochę tylko melodramatyczna. Rhoda Henry uniosła kieliszek z winem, głośno chichocząc. - Litości! Nigdy nie słyszałam takich bzdur. Freddy, to ty powinieneś pojechać do domu. Wesołych świąt. Fred poczerwieniał na twarzy. Obejrzał wszystkich siedzących za stołem. - Lubię cię, Pug. Chyba pójdę się przejść. Gdy korespondent radiowy odchodził od stołu, charge d'affaires podniósł się i zawołał za nim, ale nie zdołał go zawrócić. Państwo Henry wrócili do domu wcześnie. Gdy wychodzili, Pug musiał podtrzymywać usypiającą i miękką w kolanach Rhodę. Kolejny worek dyplomatyczny z korespondencją marynarki wojennej zawierał nowy almanach marynarki wojennej, wymieniający zmiany przydziału nowych komandorów. Zostali zastępcami dowódców na pancernikach, krążownikach oraz szefami sztabu admirałów w ich morskich strefach. Dla Victora Henry'ego nie było rozkazów. Przez okno widział kancelarię Hitlera i ubranych na czarno esesmanów pozwalających, by śnieg gromadził się na ich hełmach i ramionach, dzięki czemu wyglądali jak posągi. Nagle poczuł, że ma tego wszystkiego dość. Przekazał swojemu podoficerowi, żeby nikt mu nie przeszkadzał i napisał trzy listy. W pierwszym, skierowanym do Stöllera, wyrażał żal, iż z powodu nie przewidzianych oficjalnych zajęć w biurze on i Rhoda nie przybędą do Abendruh. W drugim, w dwóch akapitach prosił Biuro Personalne o przeniesienie go do służby na morzu. W trzecim, długim liście do wiceadmirała Preble'a, pisanym ręcznie, Pug wyraził całą swą odrazę do obecnego przydziału i pragnienie powrotu za morze. Zakończył tak: ... Przygotowywałem się dwadzieścia pięć lat do walki na morzu. Cierpię z powodu obecnego przydziału Admirale, i być może z tego powodu moja żona jest także przygnębiona. Nie może się tutaj w Berlinie pozbierać. Jest to koszmarne miejsce. To oczywiście mój kłopot, a nie marynarki wojennej. Skoro w czasie całej mojej kariery przyjmowałem bez słowa służbę we flocie, to teraz chciałbym prosić o małą nagrodę za to i błagam o przeniesienie mnie do pracy na morzu. Kilka dni później nadeszła kolejna koperta sygnowana znakiem Białego Domu z pochyłymi gryzmołami, napisanymi czarnym grubym ołówkiem. Stempel pocztowy wskazywał na to, że minęła się z jego listem. Pug, Twój raport jest naprawdę wspaniały i bardzo pomaga mi w wytworzeniu właściwego poglądu na sytuację. Hitler to dziwny człowiek, prawda? Każdy odbiera go troszeczkę inaczej. Cieszę się, że właśnie ty tam jesteś i powiedziałem o tym CNO. Mówi mi, że chcesz przyjechać na kilka dni w maju na ślub. Wszystko będzie załatwione. Nie zapomnij wpaść do mnie, gdy znajdziesz wolną chwilę. FDR Victor Henry kupił dwa perskie dywany Rosenthala i angielski serwis z porcelany; ten, który tak bardzo się podobał Rhodzie. Zrobił to przede wszystkim z chęci podniesienia Rhody na duchu, co mu się udało. Cieszyła się tak korzystną transakcją przez kilka tygodni, aż do znudzenia opowiadając zresztą prawdziwie, że wdzięczność biednego Żyda była dla niej żenująca. W tym samym mniej więcej czasie Pug napisał do Stöllera, że jeśli zaproszenie jest nadal aktualne, to on i Rhoda chętnie by jednak przyjechali do Abendruh. Skoro jego zadaniem ma być nadal zbieranie informacji, to postanowił kontynuować tę znajomość. Co więcej, czuł, że przepaść moralna między nim a Stöllerem zaczyna się zmniejszać. Niezależnie od patetycznej wdzięczności Rosenthala z powodu transakcji, to zakupione przedmioty można było także nazwać Objekte. 23 Wigilia Nowego Roku, północ. Briny, mój ukochany. Nie wyobrażam sobie lepszego rozpoczęcia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku niż napisanie listu do ciebie. Jestem w domu i stukam na maszynie w mojej dawnej sypialni, która wygląda jakby zmalała do jednej dziesiątej tej, którą pamiętam. Cały dom wydaje się taki ciasny i zagracony, a, na Boga, jak ten zapach naftaliny zaciera ślady dawnych lat. Ach, mój kochany, jakże pięknym miejscem są Stany Zjednoczone! Zapomniałam o tym, zupełnie zapomniałam. Kiedy dotarłam do Nowego Jorku, mój ojciec wyszedł już ze szpitala - dowiedziałam się o tym, kiedy zatelefonowałam do domu - więc zaraz przepuściłam moje ciężko zarobione dwie setki na zakup dodge'a kombi z trzydziestego czwartego roku i pojechałam prosto na Florydę. Naprawdę tak zrobiłam. Via Waszyngton. Bo chciałam zobaczyć kopułę Kapitolu i obelisk prezydenta-założyciela. No i do tego pragnęłam zobaczyć Slote'a. O tym wszystkim później, tylko pozwól, że cię zapewnię, iż spotkanie nie dało mu zbyt wielu powodów do zadowolenia. Głównie chciałam, daj to sobie powiedzieć Briny, na nowo odzyskać poczucie, że znowu jestem w kraju. Cóż, w samym środku zimy, przy paskudnej pogodzie, pomimo tragicznie wyglądających murzyńskich miasteczek z nędznych chat oblepiających biegnące na południe drogi, stany nadatlantyckie wyglądają cudownie, tak pełne przestrzeni, surowe i czyste, ciągle pełne dzikiej natury, tryskające życiem i energią. Zakochiwałam się w każdej tablicy ogłoszeń, w każdej stacji benzynowej. To naprawdę jest Nowy Świat. Stary Świat w swej rokokowej stylowości, pełnej wielkiego uroku jest jednak przegniły w zarodku i popada w szaleństwo. Dzięki Bogu, że wyrwałam się stamtąd. Weź na przykład Miami Beach. Wiesz przecież, że zawsze nienawidziłam tego miasta. To, że teraz spoglądam na nie z miłością, jest miarą mojego obecnego stanu ducha. Tutaj znikł gdzieś ten wściekły antysemityzm. Nawet razi mnie widok tych ulizanych Żydów, spacerujących swobodnie z ciemną opalenizną i nie dbających o resztę świata. Wszędzie roi się od nich poubieranych w dziwaczne kostiumy kąpielowe, często noszących do tego perły i diamenty - mój drogi - przy różowych i pomarańczowych bluzkach i szortach. Ci przebywający w Miami Beach nie uważają, że należy ukrywać to, co jest ich własnością. Myślę o Warszawie i gniewam się na nich, ale to przemija. W swojej obojętności wobec wojny nie różnią się przecież od reszty Amerykanów. Lekarze twierdzą, że ojciec powraca już do zdrowia po ataku serca, który niemal go wykończył. Nie podoba mi się tylko jego wątły wygląd, a on nic na to nie robi, tylko siedzi na słońcu w ogrodzie i słucha komunikatów radiowych. Strasznie niepokoi się o wuja Aarona. Dotąd nigdy nie mówił o nim za wiele, właściwie unikał tego tematu. Za to teraz opowiada o Aaronie bez przerwy. Ojciec jest przerażony Hitlerem. Uważa go za swego rodzaju diabła, który podbije cały świat i wymorduje wszystkich Żydów. Ale domyślam się, że czekasz na wieści o mojej małej pogawędce z Lesliem Slote'em - co, kochanie? No dobrze - z całą pewnością nie spodziewał się takiej odpowiedzi, którą mu na jego propozycję przyniosłam! Kiedy powiedziałam, że po uszy zakochana jestem w Tobie, dosłownie go to powaliło. To znaczy podszedł na chwiejnych nogach do krzesła i opadł na nie blady jak ściana. Biedny, poczciwy Slote! Potem nastąpiła rozmowa, która ciągnęła się godzinami, w barze, w restauracji, w moim samochodzie, w trakcie chyba półtuzina okrążeń, jakie w przejmującym wietrze zrobiliśmy wokół mauzoleum Lincolna, no i w końcu w jego mieszkaniu. Boże, on naprawdę musiał ciągnąć to dalej. Ale ostatecznie pozwoliłam mu się wygadać. Najważniejsze, powracające w kółko kwestie tego dialogu wyglądały mniej więcej tak: Slote: Byliście przecież rozdzieleni przez tak długi czas. Ja: Sama to powiedziałam Briny'emu. W niczym nie zmienia to faktu, że go teraz kocham. Slote: Ty nie możesz go poślubić. Byłby to twój największy błąd. Mówię to jako przyjaciel i ten, kto zna cię lepiej niż ktokolwiek inny. Ja: To także powiedziałam Byronowi. Uprzedziłam go, że byłoby to śmieszne, gdybym wyszła za niego i podałam mu wszystkie powody. Slote: A więc, co u licha zamierzasz? Ja: Po prostu relacjonuję sytuację. Nic teraz nie zamierzam. Slote: Lepiej wyplącz się z tego. Jesteś wykształconą i dojrzałą kobietą. Byron Henry to miły lekkoduch i próżniak, który zdołał nawet w takiej szkole jak Columbia nie nauczyć się niczego. Między wami nie może istnieć nic poważnego. Ja: Nie chcę cię ranić, mój drogi, ale (tutaj przez chwilę obchodziłam się z nim jak z jajkiem, ale w końcu zgniotłam jak skorupę) sprawa między mną i Byronem jest jak najbardziej poważna. Tak naprawdę, wskutek porównań, to w tej chwili nic oprócz tego nie wydaje mi się poważne. (Slote popadł w okropne przygnębienie). Slote: (tylko raz o to zapytał) Czy spałaś z nim? Ja: Nie twój interes, panna Jastrow nie daje Slote'owi żadnych kart do ręki, które by mu mogły dopomóc. (Slote popada w jeszcze głębsze przygnębienie). Slote: No cóż, "la coeur a ses raisons", i tak dalej, ale szczerze mówiąc, nic nie rozumiem. To jeszcze chłopiec. Bardzo przystojny, a raczej pełen wdzięku, i bez wątpienia odważny. Być może to przybrało dla ciebie kwestię nadmiernego znaczenia. Ja: (rezygnując z tego drażliwego tematu, po co komu kłopoty?) On ma inne miłe przymioty. Jest dżentelmenem. Nigdy nie wiedziałam, że dotąd jeszcze istnieją dzikie zwierzęta naprawdę, a nie tylko na kartach książek. Slote: W takim razie, ja nie jestem dżentelmenem? Ja: Nie twierdzę, że jesteś łajdakiem i gburem. Mam na myśli dżentelmena w dawnym tego słowa znaczeniu, a nie kogoś, kto unika złego zachowania.. Slote: Gadasz jak ekspedientka sklepowa. Uważam, że w oczywisty sposób racjonalizujesz chwilowe, cielesne zaślepienie, ale w porządku. Za to słowa, które dobierasz, są wyświechtane i żenujące. Ja: To wszystko może i racja. Tymczasem jednak nie mogę cię poślubić. (Ziewam.) A teraz muszę pójść spać. Chcę jutro przejechać czterysta mil (panna Jastrow wychodzi; nareszcie). Biorąc wszystko pod uwagę, przyjął to dobrze. Spokojnie utrzymuje, że pobierzemy się, kiedy tylko przejdzie mi to wariactwo, i zamierza dostosować do tego wszystkie swoje plany. Jest niesłychanie pewny siebie, do tego stopnia, że bardzo przypomina dawnego Slote'a. Fizycznie jednak jest teraz kimś obcym. Nie pocałowałam go ani razu i chociaż spędziliśmy razem godzinę w jego mieszkaniu, późno w nocy, nawet mnie nie dotknął. Ciekawa jestem, czy słowa na temat dżentelmenów miały z tym jakiś związek? Nigdy nie zachowywał się w ten sposób, zapewniam Cię. (Śmiem twierdzić, że sama także się zmieniłam). Być może, że on ma rację co do nas. Zdecydowałam się jednak nie wychodzić poza daną chwilę, a prawdę mówiąc, poza tę chwilę, gdy stoimy przy kominku w mojej sypialni, a Ty bierzesz mnie w ramiona. Ciągle jestem oszołomiona i ciągle Cię kocham, ciągle za Tobą tęsknię. Choć jesteśmy tak daleko od siebie, nigdy w mym życiu nie byłam tak szczęśliwa. Gdybyś tylko mógł być tutaj właśnie teraz. Mówiłam Ci, że zbyt upraszczasz niektóre sprawy, ale w jednym punkcie miałeś po prostu absolutną rację. Aaron powinien porzucić ten głupi dom, pozwoliwszy mu rozlecieć się i przegnić, i powrócić do tego cudownego kraju, żeby dożyć tu końca swoich dni. Jego przeprowadzka do Sieny była głupotą. Pozostawanie tam to kretyństwo. Jeżeli zdołasz go o tym przekonać - piszę list także do niego - będę dużo spokojniejsza o Wasz powrót. Tylko nie opuszczaj go tak po prostu, Najdroższy. Jeszcze nie teraz. Poczekaj, aż moje plany nieco okrzepną. Życzę Ci szczęśliwego Nowego Roku i zanoszę do Boga nadzieję, że ten rok przyniesie koniec Hitlerowi i tym całym okropnym zmorom, a nas znowu połączy razem. Uwielbiam Cię Natalia W ciągu następnych kilku tygodni nadeszły w pewnych odstępach trzy listy. Dwa pierwsze były powierzchowną, niezręczną bazgraniną: Jestem najgorszym na świecie autorem listów,... oczywiście tęsknię za Tobą bardziej niż mogę to wyrazić... teraz kiedy Ciebie nie ma, wszystko wokół jest takie beznadziejne... naprawdę żałuję, że nie mogłem być z Tobą w Lizbonie... cóż, muszę teraz wracać do zajęć... Czytała te żenujące banały Byrona wciąż od nowa. Tu, na papierze, widniał jedynie ten młody, chudy jak szczapa niedołęga, taki, jakim go zobaczyła po raz pierwszy, opartego o czerwoną sieneńską ścianę w południowym słońcu. Nawet charakter pisma zgodny był z jego obrazem, skośny, nie wyróżniający się, literki małe i spłaszczone. Patetycznie wykwitające B w jego podpisie sterczało ponad mizerną kaligrafią. W tym ekstrawaganckim B zawarte były jego sfrustrowane tęsknoty osiągnięcia czegokolwiek, spełnienia nadziei pokładanych przez ojca. Cała jego niekonsekwencja tkwiła za to we wlokącym się z tyłu pękniętym ...yron. Biedny Briny! A jednak Natalia uchwyciła się tych nieudacznych, pustych gryzmołów, jakby były listami George'a Bernarda Shawa. Trzymała je pod poduszką. Stanowiły ostry kontrast z jej innym zajęciem, bowiem dla zabicia czasu kontynuowała pisanie tezy na uzupełnienie uniwersyteckiego stopnia "Master" już w trzech czwartych napisaną po francusku: "Kontrasty w socjologicznej krytyce wojennej: pisma Durkheima o Niemczech, 1915-1916, i drugi epilog do "Wojny i Pokoju" Tołstoja, 1869Ď". Zamierzała ją przetłumaczyć i zgłosić jesienią do rejestru na Columbia lub New York Uniwersity, dla ostatecznego wykończenia, by uzyskać w końcu dyplom. Była to interesująca teza dyplomowa: Nawet Slote przeczytał jej fragmenty i udzielił pochwały, choć od czasu do czasu ukazywał lekki, pobłażliwy oksfordzki uśmiech. Pragnęła nie tylko ją skończyć, ale i nieco poprawić. Rozpoczynała pisanie z typowym dla amerykańskich uniwersytetów uprzedzeniem antyfrancuskim, a proniemiecką stronniczością okresu międzywojennego. Doświaczenia w Polsce skłoniły ją do pełniejszego niż poprzednio zaakceptowania poglądów Durkheima o Niemczech. Te problemy były równie odległe autorowi listów spod jej poduszki, jak ogólna teoria względności. Przeczytanie choćby tytułu mogłoby pewnie przyprawić Briny'ego o ból głowy. Ale nie dbała o to. Była zakochana. Popularne piosenki o kobietach pożądających bezwartościowych mężczyzn lub jękliwe kowbojskie skargi do nieobecnej ukochanej sprawiały jej słodki ból. Czuła się tak, jakby marzyła o najtańszym lizaku. Wstydziła się zaspokojania własnych upodobań, ale ciągle nie miała dosyć tych melodii. Kupowała płyty i słuchała ich wciąż od nowa. Jeżeli Byron Henry pisał głupawe listy, tym gorzej. Na wspomnienie jego oczu, ust i ramion, w rozkoszy oglądania tych paru nieudolnych zdań, które wyszły spod jego ręki, rozwiewały się wszelkie oceny. Następny list, odpowiedź na jej pierwszy, długi, z Miami Beach, był już zdecydowanie lepszy. Kilka stron maszynopisu zapełnionych osobliwym, niedbałym, lecz klarownym tekstem Byrona. W jakiś sposób nigdy nie nacisnął niewłaściwego klawisza podczas szybkiego wystukiwania i jego kartki wyglądały jak praca zawodowej maszynistki. Natalio, najdroższa: Tak, może teraz bardziej będzie to przypominać list. Prawdziwy list. Boże, długo na to czekałem. Pominąłem wszystko o USA i Miami, aby tylko odnaleźć tę sprawę ze Slote'em, ale potem wróciłem do początku i przeczytałem całość. Nikt nie musi mi mówić, jakie wspaniałe w porównaniu z Europą są Stany Zjednoczone. Tutaj czuję tak silną tęsknotę za domem, że wolałbym umrzeć. Jest ona zupełnie niezależna od mojej tęsknoty za Tobą, tak silna, jakbyś była tutaj, piętro niżej. Zaczynam rozumieć, co muszą odczuwać opiłki żelaza w pobliżu magnesu. Czasami, gdy siedzę w moim pokoju i myślę o Tobie, przyciąganie tak staje się silne, aż mam wrażenie, że wystarczy zdjąć ręce z krzesła, a ulecę przez okno, poprzez Francję, ponad Atlantykiem, prosto do Twego domu pod numerem 1316 na Normandie Drive. Natalia była oczarowana tym pełnym wyobraźni, drobnym pomysłem i czytała go wiele razy. Slote myśli tylko o tym, że cię poślubi. Miał swoją szansę. A przy okazji: przejrzałem prawie jedną trzecią dzieł o Niemczech z listy Slote'a. Niektóre z nich nie są dostępne po angielsku, ale ślęczę nad tymi, które mogłem dostać. Nie mam tu nic innego do roboty. Jedyną nagrodą za moje odosobnienie w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miasteczku jest jednoosobowe seminarium, które prowadzi ze mną A. J. Jego poglądy są mniej więcej zbliżone do poglądów Slote'a, tak że zaczynam coraz więcej pojmować. Od czasów Napoleona Niemcy z racji swego położenia geograficznego, liczebności i energii byli zawsze elementem najbardziej ekspansywnym w Europie, pozostali jednak dziwnymi, niełatwymi do zrozumienia ludźmi. Koniec końców, wszyscy ci autorzy, których wymienił Slote, z pedantyczną, niszczycielską siłą i przerażającą pewnością siebie stwierdzają, że mają rację, iż Niemcy przez stulecia byli prześladowani i że świat powinien być przebudowany na ich modłę. To co dla mnie z tego kłębowiska jak dotąd wynika, to przekonanie, że mimo wszystko Hitler jest wytworem ducha dzisiejszych Niemiec - co jest oczywiste, gdy się jest tutaj, na miejscu. Nie można pozwolić Niemcom na rządzenie Europą, choćby ze względu na to, że wykazują pewnego rodzaju masowe skrzywienie mentalne, nawet pomimo ich wybitnych zdolności i nie potrafią rządzić nawet własnym narodem, a gdy sięgają po władzę nad kimś, zawsze ktoś musi ich odpowiednio wystraszyć, bo inaczej zatriumfuje barbarzyństwo. A. J. dodaje swe własne spostrzeżenia na temat "dobrych Niemiec", związanych z postępowymi liberałami i "złych Niemiec", romantyków i nacjonalistów, w określeniu Slote'a, wszystko to wiążąc z geograficznym położeniem oraz religią katolicką, której rodzaju po prostu nie rozumiem. (Ciekaw jestem, czy coś z tego zdoła przejść przez cenzurę? Idę o zakład, że tak. Włosi boją się i czują wstręt do Niemców. Krąży tu o Mussolinim taki dowcip: powiadają, że jest on tą małpą, która otworzyła klatkę z tygrysem. Całkiem niezłe.) Wyciągnięcie stąd A. J. wciąż pozostaje, mimo wszystko, w sferze projektów. W dokumentach jego naturalizacji istnieje pewne zabałaganienie biurokratyczne sprzed lat. Nie znam szczegółów, lecz wiem, że skorygowanie tego błędu nigdy go nie obchodziło. Nowy konsul generalny w Rzymie jest typem zatwardziałego biurokraty i to on stwarza trudności. Wszystko oczywiście da się rozwiązać - tak przynajmniej zapewniają w Rzymie - ale to wymaga czasu. Tak, więc nie będę opuszczał A. J. teraz. Ale nawet jeśli twoje plany nie wyjaśnią się do połowy kwietnia, to muszę wtedy wracać do kraju i uczynię tak bez względu na to czy A. J. pojedzie czy też nie. Niezależnie od ślubu mojego brata, ojciec zapalił się, by mnie posłać do szkoły podwodniaków, w której dwudziestego siódmego maja rozpoczyna się kolejny kurs oficerski. Kurs trwa sześć miesięcy, po czym następuje rok szkolenia na łodziach operujących w okolicach Connecticut. Nawet więc w najbardziej nieprawdopodobnym przypadku, gdybym się zaciągnął - a zrobię to jedynie wtedy, gdyby wojna się rozprzestrzeniła - będziemy mogli często być razem. Siena stała się bardzo ponura. Wzgórza zbrązowiały, winorośla przycięto do czarnych kikutów. Ludzie włóczą się po ulicach bardzo przygnębieni. Od tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Palio się już nie odbywa. Bardzo często pada. Ale w naszej oranżerii drzewa cytrynowe ciągle kwitną, i razem z A. J. nadal popijamy tam kawę. Wdycham zapach kwiatów i myślę o tobie. Wchodzę tam często tylko po to, aby odetchnąć parę razy, zamykam oczy i oto jesteś, na małą chwilę. Natalio, Bóg musi istnieć, gdyż inaczej nie spotkałbym Ciebie. Musi to być ten sam Bóg dla nas obojga, gdyż jest tylko jeden Bóg. Kocham Cię Briny - No, no - powiedziała Natalia na głos, a łzy płynęły jej z oczu, kapiąc na cienki papier listowy. - Ty żałosny kasztanowowłosy diable. - Ucałowała strony, plamiąc je szminką. Potem raz jeszcze spojrzała na datę: dziesiąty lutego. A teraz był dziewiąty kwietnia - prawie dwa miesiące na przesyłkę lotniczą! W żadnym wypadku nie było już sensu odpowiadać przy takim opóźnieniu. Byron mógł być już w drodze do domu. A jednak wzięła blok listowy i zaczęła pisać. Nic nie mogła na to poradzić. Ojciec Natalii słuchał radia w ogrodzie. Właśnie zjedli obiad i matka wyszła na zebranie komitetu. Podczas gdy Natalia przelewała na papier słowa miłości, w gorącym powietrzu dobiegły ją przez otwarte okno radiowe wiadomości. Spiker - dramatycznym, jakby głoszącym zagładę głosem - wypowiedział słowa, które wstrzymały jej pióro: "Dziwna wojna" skończyła się. W powietrzu, na morzu i lądzie rozgorzała zażarta bitwa o Norwegię. Agencja NBC w specjalnych komentarzach z objętych wojną stolic donosi: Londyn. W błyskawicznym ataku, bez ostrzeżenia czy prowokacji, hitlerowskie Niemcy dokonały morskiej i powietrznej inwazji na neutralną Norwegię, a niemieckie oddziały piechoty wkroczyły do Danii. Jak podaje rząd norweski, w Oslo, Narwiku, Trondheim oraz innych kluczowych punktach wybrzeża stawiano zacięty opór, lecz niemieckie posiłki stale napływają. Royal Navy szybko podąża, by odciąć inwazję. Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji, zakomunikował dziś rano: Wszystkie jednostki niemieckie wchodzące na Skagerrak zostaną zatopione! Odłożywszy na bok blok i pióro, Natalia podeszła do okna. Ojciec siedzący w ogrodzie w jaskrawym słońcu, z posiwiałą głową w białej czapce, przechyloną mocno w jedną stronę, słuchał w zupełnym bezruchu tych wstrząsających wiadomości. Paryż. W oficjalnym komunikacie rząd francuski ogłosił, że alianci wspólnie przyjdą z pomocą dla obrony demokratycznej Norwegii a niemieckiemu najazdowi przeciwstawią, cudzysłów: "zimną stal", cudzysłów. Bardziej pesymistycznie nastawieni komentatorzy wskazali, że wraz z upadkiem Danii i Norwegii w niemieckie ręce przejdzie ponad tysiąc dodatkowych mil europejskiego wybrzeża i będzie to oznaczało klęskę brytyjskiej blokady. Berlin. Minister propagandy wydał następujący biuletyn: Uprzedzając brytyjski plan zagarnięcia Skandynawii i pozbawienia Niemiec dostępu do szwedzkiej rudy żelaza oraz innych surowców, niemieckie siły zbrojne w pokojowy sposób wzięły pod swą obronę Królestwo Danii oraz wkroczyły drogą morską i powietrzną do Norwegii, spotykając się z entuzjastycznym przyjęciem ludności. Oslo jest już w niemieckich rękach, a życie w tej stolicy powraca do normy. Rozproszony opór niewielkich, przekupionych przez Brytyjczyków oddziałów, został złamany. Führer przesłał następujące orędzie gratulacyjne do... Natalia wyszła do ogrodu, żeby porozmawiać z ojcem o tych szokujących wiadomościach; była bardzo zdziwiona, znalazłszy go śpiącego, z głową osuniętą na piersi. Radio głośno gadało; ojciec zazwyczaj zawsze wsłuchiwał się w nadawane wiadomości. Cień od białej płóciennej czapki przesłaniał mu twarz, lecz mogła dostrzec dziwaczny układ jego ust. Górne zęby zabawnie wystawały ponad dolną wargę. Natalia podeszła i dotknęła jego ramienia. - Tatusiu? - Nie odpowiedział. Spoczywał bezwładnie. Zobaczyła teraz, jak bardzo zniszczone jest jego oblicze. - Tatusiu! Kiedy nim potrząsnęła, głowa ojca zachwiała się, a czapka spadła na ziemię. Wsunęła rękę za luźną sportową koszulę w kwiecisty deseń; pod rozgrzaną, lepką skórą nie wyczuła bicia serca. Przez moment, zanim krzyknęła i pobiegła dzwonić po lekarza, dostrzegła w martwej twarzy ojca wyraźne podobieństwo do Aarona Jastrowa, czego za życia nigdy nie zauważyła. Przez następne tygodnie chodziła jak we mgle, pogrążona w smutku z gwałtownego szoku. W wieku około dwunastu lat przestała ojca traktować poważnie; patrzyła na niego jako na zwykłego businessmana, wytwórcę dzianiny i przewodniczącego rady synagogalnej, a ona już wtedy - stała się obcesowym, intelektualnym snobem. Od tamtego czasu Natalia uświadomiała sobie coraz wyraźniej, jak poczucie niższości jej ojca wobec Aarona Jastrowa a także i własnej córki przenikało w duszę tego człowieka. A mimo to jego śmierć wstrząsnęła nią do głębi. Nie mogła jeść. Nawet po środkach nasennych nie potrafiła zasnąć. Matka, prosta kobieta, zajęta na ogół zebraniami towarzystwa Hadassah (Hadassah - syjonistyczna organizacja kobieca w USA założona w 1912 roku, zajmująca się działalnością edukacyjną oraz pomocą medyczną dla dzieci.) i zbiórkami na cele charytatywne, przez tyle lat zbijana z tropu przez własną córkę, odrzuciła swój ból i na próżno starała się ją ukoić. Natalia leżała na łóżku w swoim pokoju, jęcząc i lamentując, przez pierwszy tydzień niemal nieustannie, a okresami każdego dnia przez następne tygodnie. Zadręczała się poczuciem winy za pogardzanie i zaniedbywanie ojca. On zaś kochał ją i rozpieszczał. Kiedy powiedziała, że chce na dwa lata wyjechać do Sorbony, umożliwił jej to. Nigdy nawet nie spytała, czy może on sobie na to pozwolić. Zaskakiwała go swoimi dziwacznymi problemami, a kiedy żył nie odczuwała z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Teraz odszedł na zawsze, a ona była zdana sama na siebie i wszystko było bezpowrotne. Nie mogła go dosięgnąć ani jej miłość, ani współczucie. Wiadomości radiowe - klęska za klęską w Norwegii, zwycięskie akcje Niemców, niepowodzenia w lądowaniu aliantów, niedobitki norweskiej armii wycofującej się w góry, gdzie upolowali je hitlerowcy - docierały do niej niczym odległe pogłoski. Rzeczywistość stanowiły tylko jej wilgotna poduszka, pochód smagłych Żydów w średnim wieku, przybywających z kondolencjami oraz wszystkie te nie kończące się rozmowy na temat problemów pieniężnych. Dopiero dwa wydarzenia, związane jedno z drugim, wstrząsnęły na powrót jej zmysłami: przybycie z Europy Byrona oraz niemiecki atak na Francję. 24 Fall Gelb (z książki: "Utrata światowego imperium") Wielki szturm Dla współczesnej wojny charakterystyczne są nagłe i szybkie zmiany sytuacji, o ogromnym zasięgu. Wiosną 1940 roku wystarczyło siedem dni, by nasze wojska całkowicie zmieniły porządek istniejący na świecie. 10 maja Anglicy i Francuzi nadal byli jeszcze zwycięzcami wedle Traktatu Wersalskiego, panami na morzach i dalekich kontynentach. 17 maja Francja była krajem pokonanym i praktycznie bezsilnym, a Anglia z trudem walczyła o życie. Na papierze wszystko przemawiało przeciwko "Fall Gelb", czyli naszemu sposobowi zaatakowania Francji. Liczby stojących naprzeciw siebie wojsk z całą pewnością koiły serce naszego wroga, nas natomiast niepokoiły. A jednak wystawiony na rzeczywistą próbę "Fall Gelb" (nieco zmodyfikowany), zapewnił wielkie zwycięstwo. Nasi żołnierze co do jednego udowodnili wyższość nad najlepszymi jakich wyszkoliły demokracje. Nasze dowództwo naczelne doskonale wykorzystało lekcję Pierwszej Wojny Światowej, gdy zmasowane kolumny pancerne i ruchliwość zmotoryzowanych oddziałów brytyjskich były tak wielkim zaskoczeniem. Anglo-francuska hegemonia nad światem została pokazana w swym prawdziwym charakterze i pozostała jedynie historycznym wspomnieniem. Nadal jeszcze władała oceanami, co zapewniało dostęp do surowców. Ich zasoby umożliwiające prowadzenie długotrwałej wojny były większe od naszych. Lecz przy braku woli wykorzystania tej przewagi, reszta była bez znaczenia. Persja także dysponowała większymi zasobami niż Aleksander Wielki. Oceniając Hitlera historycy muszą uznać, że to on instynktownie zrozumiał słabość wroga, my zaś - sztab generalny myliliśmy się. Zakładaliśmy bowiem, że nasi oponenci z tej samej profesji, z należytym pośpiechem przygotowują się do prowadzenia wojny. Fakt zaś był taki, że ich obywatele nie chcieli uznać rzeczywistych prawd, zaś politycy nie chcieli narodowi zdradzić nieprzyjemnej oczywistości. Adolf Hitler zaryzykował przyszłość Niemiec, a co za tym idzie Europy, a więc istniejącego porządku na świecie, opierając się na jednej, potężnej, pancernej, próbie wtargnięcia. Powiodła się ona ponad wszelkie oczekiwania, nawet jego własne. Prócz wydania rozkazu ataku pomimo pesymistycznych zastrzeżeń naszego sztabu, niemal w ostatniej minucie zaadaptował śmiały plan Mansteina zadania ciosu siłami pancernymi w wielkiej sile na bardzo trudnym terenie Ardenów, celem przebicia się przez lewe skrzydło Linii Maginota. To odejście od klasycznego Planu Schlieffena osiągnęło efekt całkowitego zaskoczenia i pozwoliło Rundstedtowi na wspaniały rajd poprzez północną Francję aż do morza. Rozcięło to siły aliantów i zmusiło Brytyjczyków do ucieczki na drugą stronę Kanału w zaimprowizowanej flotylli składającej się z łodzi rybackich, sportowych jachtów, barek węglowych i wszystkiego co mogło pływać, a zakończyło się załamaniem woli walki u Francuzów. Bezpośrednio potem pomaszerowaliśmy na południe do Paryża, szybko krusząc napotykany opór. I w taki sposób Niemcy, w ciągu kilkunastu dni osiągnęły pod wodzą byłego kaprala to, czego nie zdołały uczynić przez cztery lata desperackich walk pod przywództwem Kajzera Wilhelma II. Technicznym kluczem do naszego zwycięstwa we Francji było po prostu to, że zmasowaliśmy wojska pancerne w jedną siłę uderzeniową, niczym huzarów w zbroi w poprzednich wiekach przywracając dzięki temu szybkość i ruchliwość stosowną dla ery przemysłowej. Wedle obowiązującego dogmatu, pole walki wskutek siły i zasięgu mechanicznej potęgi ognia miało na zawsze pozostać nieruchome, wedle sposobu wojowania w okopach. Nowej doktryny nauczyliśmy się zresztą z prac brytyjskiego taktyka Fullera i Francuza de Gaulle'a; obaj analizowali lekcje I wojny światowej. Armia francuska, przewyższająca nas znacznie siłą broni pancernej, zignorowała poglądy własnych myślicieli i rozproszyła tysiące czołgów na cząstki przydzielone do poszczególnych dywizji piechoty. Zagadnienie w jaki sposób użyć należy samobieżną broń pancerną było zresztą szeroko dyskutowane w okresie międzywojennym. My wybraliśmy koncepcję właściwą - Fullera, de Gaulle'a i naszego Guderiana. Nasi wrogowie wybrali złą. Koordynacja bombardowań z lotu nurkowego, z tymi nowymi taktykami walki na lądzie, znacznie przyśpieszyła nasze zwycięstwo. Linia Maginota Świat był oszołomiony. Prasa zachodnia od miesięcy drukowała mapy Europy z naniesionymi na nie kierunkami ataków w nadchodzącej kampanii. Francuski wódz naczelny, generalissimus Maurice Gamelin, "najlepszy na świecie profesjonalny żołnierz", jak go nazywali zachodni dziennikarze, dysponował rzekomo mistrzowskim planem pobicia nas. Według tego "planu Gamelina" o jakim chodziły słuchy, we współczesnej wojnie siła ognia uzyskana metodą przemysłową zapewnia przewagę broniącemu się stosunkiem pomiędzy dziesięciu a piętnastu do jednego. W pierwszej wojnie światowej Francja straciła półtora miliona żołnierzy zanim doszła do wniosku, że zmasowane ataki piechoty z epoki Napoleona, nie są skuteczne przeciwko karabinom maszynowym i armatom. Verdun nie może się powtórzyć. Nowa koncepcja polegała na zbudowaniu w okresie pokoju wielkiego muru z połączonych fortec, wyposażonych w najsilniejszą i najnowocześniejszą siłę ogniową. Niezależnie od tego, ile milionów żołnierzy przyszły wróg pchnąłby naprzeciwko, wszyscy utonęliby we własnej krwi. W myśl tej teorii Francja zbudowała łańcuch fortec, połączonych podziemnymi tunelami. Nazwano go Linią Maginota. Jeślibyśmy, my Niemcy, rozpoczęli atak, to pomiędzy ścianą z Linii Maginota, a morską blokadą stworzoną przez Brytyjczyków, nasza gospodarka zostałaby całkowicie zdławiona. Przy samym końcu, armie alianckie wyszłyby spoza umocnień dla zadania nam ciosu łaski, o ile by wcześniej jakiś przewrót nie obalił Hitlera i tym samym zmusił naszych generałów do czołgania się i błagań o warunki pokoju, tak jak musieliśmy to uczynić w 1918 roku. Tak pisała prasa zachodnia podczas "Sitzkriegu". Dobrze poinformowani wojskowi mieli jednak co do Linii Maginota parę wątpliwości. Był to niewątpliwie cud techniki, lecz czy przypadkiem nie za krótki? Zaczynała się ona bowiem w Alpach przy granicy szwajcarskiej i przez ponad sto sześćdziesiąt kilometrów biegła wzdłuż granicy francusko-niemieckiej, aż do miejscowości Longuyon, gdzie się kończyła. Pomiędzy Longuyon, a kanałem La Manche, granica nadal pozostawała otworem niczym nie chronionego płaskiego terenu, na którym łączyła się z Belgią, a była co najmniej tak samo długa jak same umocnienia. W 1914 roku, ci bestialscy Niemcy zaatakowali przez Belgię właśnie dlatego, że otwór ten oferował tak doskonałą drogę, wiodącą wprost do Paryża. Czy tym razem nie mogliby obejść dookoła tej słynnej Linii Maginota i napaść tą samą drogą? Autorzy planu Gamelina zbywali tego rodzaju wątpliwości ironicznymi uśmiechami. Owszem - powiadali - byłoby rzeczą doskonałą dociągnąć Linię poprzez Belgię wprost do morza. Ale to zależy już od Belgów, którzy zamiast niej opierają się na własnej neutralności. Natomiast doprowadzenie jej do samego końca przez terytorium Francji wymagałoby przebicia się przez ponad pięćdziesięciokilometrowy pas ważnych terenów przemysłowych. Co więcej, w latach, gdy było można to wykonać, rząd zdał sobie sprawę z konieczności poczynienia oszczędności. Ludzie domagali się większych zarobków i krótszego czasu pracy. Koszty byłyby astronomiczne. Poza tym występujące w tym regionie wody gruntowe znacznie utrudniały budowę systemu tunelowego. Hitler zdobył już władzę i wydłużenie Linii mogłoby sprowokować wojowniczego Führera do jakiegoś popędliwego działania. Krótko mówiąc najtęższe wojskowe umysły Francji zdecydowały nie kończyć Linii Maginota. Zamiast niej powstał plan Gamelina. Gdyby doszło do wojny, to armie brytyjska i francuska zostałyby rozstawione wzdłuż nieufortyfikowanej granicy belgijskiej. Gdyby Niemcy jeszcze raz próbowali przejść tamtędy, to alianci pod wodzą Gamelina rzuciliby się skokiem do przodu, łącząc się z armią belgijską liczącą dwieście tysięcy żołnierzy i stanęliby na umocnionej linii rzek. Biorąc pod uwagę ogromny awantaż obrony we współcześnie prowadzonej wojnie, atak niemiecki na tak wąskim froncie załamałby się krwawo. Co z planu wynikło Zaatakowaliśmy, choć nie całkiem dokładnie w tym miejscu, w którym plan zachęcał nas do tego. W pięć dni później generalissimus Gamelin został zdjęty z dowództwa. Wleliśmy się całą rzeką wokół północnego zakończenia Linii Maginota przez rzekomo "niemożliwy do przejścia" obszar Ardenów i spływaliśmy w kierunku zachodnim właśnie poprzez Francję. Tym sposobem odcięliśmy armie brytyjską i francuską, które zgodnie z Planem Gamelina skoczyły wprost do Belgii. Nasza XVIII Armia pod dowództwem Küchlera równocześnie nacierała na nich z Holandii od północy, toteż znaleźli się w pułapce. Piętnastego maja rankiem premier Francji zadzwonił do ministra obrony z pytaniem, jakie przeciwdziałania Gamelin zamierza zastosować. Minister odpowiedział słowami zanotowanymi przez Historię: "Żadne". Na zwołanej następnego dnia nadzwyczajnej konferencji w Quai d'Orsay, na którą przyleciał z Londynu zdesperowany Winston Churchill, zapytał on generalissimusa Gamelina: "Panie generale, jaka jest rezerwa - masse maneuvre, którą można by rzucić przeciwko niemieckiemu przebiciu?" Najlepszy na świecie profesjonalny żołnierz odparł, jak wynika z memuarów Churchilla: "Aucune" (żadna). Jego stanowisko objął generał Weygand, a my bez kłopotów zajęliśmy Linię Maginota od tyłu, ponieważ wszystkie działa skierowane były w drugą stronę; francuskie armie, które zastaliśmy we wnętrzach tuneli i fortec po prostu wzięliśmy do niewoli. Działa przetransportowaliśmy później nad Kanał, by użyć ich przeciwko Brytyjczykom. Przejęliśmy także całe zapasy żywności i wyposażenia zmagazynowane w podziemiach. Pozostawiliśmy tylko kilka żarówek, by oświetlały puste betonowe korytarze. W takim stanie pozostają do dziś. Francja zniknęła ze sceny jako historyczne mocarstwo. Nieubłagany od wieków wróg Niemiec zaznał na koniec goryczy porażki. Strategicznie postawili na fałszywe założenie oparcia się podczas wojny na potędze przemysłowej, tracąc energię i pieniądze na potężną lecz tragiczną kpinę ze stali i betonu - gdyż była to tylko połowa niezbędnego muru. Z punktu widzenia taktyki, z chwilą gdy Gamelin powiedział aucune, historia militarna Francji doszła do swego kresu. Cienie zwycięstwa W Kwaterze Głównej Naczelnego Dowództwa zwycięstwo nad Francją, choć mile widziane i witane z radością, niosło ze sobą parę niepokojących aspektów. W niektórych z nas, obecnych przy podpisywaniu aktu kapitulacji Francji, triumfalny taniec w wykonaniu Hitlera w rozsłonecznionym Compiegne, wywołał mieszane uczucia. Z jednej strony duma z triumfu wojsk niemieckich i zasłużonego odwetu za klęskę 1918 roku, z drugiej zaś świadomość tragicznych błędów, który nasz wycinający hołubce dyktator popełnił, względnie próbował popełnić. Były one przed światem ściśle ukryte pod błyskotliwym blaskiem oszałamiającego zwycięstwa. Niemcy w tej godzinie przypominali panienkę na wojskowym balu, całą spłonioną rumieńcami od podziwu okazywanego przez przystojnych oficerów, z których nikt nie był świadom, że wewnątrz toczy się nieubłagany rak. Rakiem tym, który już wówczas drążył Niemcy, a o którym wiedziało tylko parę osób z najwyższego dowództwa, było dowodzenie siłami zbrojnymi przez dyletanta. Pierwsze objawy zaobserwowaliśmy przy niewielkiej akcji na Norwegię i jedyną nadzieję, jaką żywiliśmy, było prawdopodobieństwo, że nasz niedoświadczony wódz, po zasmakowaniu krwi w tym zwycięstwie, znów powróci do równowagi przed poważniejszym znacznie atakiem na Zachodzie. Jednakże szóstego dnia po przebiciu się, gdy Rundstedt gnał ku morzu z czołgami Guderiana na czele, a wszystkie nieprzyjacielskie armie uciekały, Hitler przeszedł poważne załamanie nerwowe, obawiając się francuskiego kontrataku z południa. W tym czasie był on równie mało prawdopodobny, co kontratak Hotentotów, lecz Hitlerowi udało się zastopować na dwa cenne dni grupę armii Rundstedta. Na szczęście Guderian wycyganił zezwolenie na "rozpoznanie bojem" w kierunku zachodnim. Odtąd po prostu ignorował Hitlera i pognał co sił ku morzu. Wówczas miał miejsce niewiarygodnie głupi, taktyczny błąd. Oto brytyjskie siły ekspedycyjne bezradnie cofały się ku morzu lecz w tym wyścigu bardzo były opóźnione i niemal odcięte przez zmasowane oddziały czołgów Guderiana. Nagle Hitler zatrzymał nasze czołgi na rzece Aa, piętnaście kilometrów od Dunkierki. Do tego przez trzy następne dni zakazywał dywizjom pancernym dalszego posuwania się. Do dziś nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego to uczynił. Teorii jest niemal tyle, ilu historyków wojskowości, lecz niczego nie dodają do faktów. Przez te trzy dni Anglicy zdołali wyratować ludzi ze swych armii z plaż przy Dunkierce. Taki jest mówiąc krótko "Cud pod Dunkierką". Gdyby Hitler nie zatrzymał Guderiana, nasze czołgi przyparłyby wroga do Dunkierki i odcięłyby go. We flandryjskim kotle Brytyjczycy utraciliby ponad trzysta tysięcy żołnierzy, trzon ich przeszkolonych sił lądowych. Rozpatruję tę sprawę szczegółowo w rozdziale "Dziwaczne zatrzymanie się na rzecze Aa" i rozprawiam się z niedorzecznością wymówek, że tereny wokół Dunkierki są zbyt bagniste i pocięte murkami oraz kanałami, by czołgi mogły tam operować. Faktem pozostaje, że Guderian w końcu ruszył naprzód bez jakichkolwiek problemów, lecz dopiero po śmiertelnie długich 72 godzinach, podczas których pierwsza życiowa szansa szybkiego zwycięstwa Drugiej Wojny Światowej wymknęła nam się z rąk. Zadanie dobicia Anglików miała przejąć, od zatrzymanych dywizji pancernych, Luftwaffe Hermana Göringa. Być może Hitler rozsmakował się tym dziwacznym pomysłem, by pozwolić wykończyć Brytyjczyków nazistowskiemu marszałkowi lotnictwa, nie zaś niegodnemu zaufania sztabowi generalnemu. To co osiągnął Göring - historia odnotowała. Mimo że ostateczne zwycięstwo zostało nam odebrane, przynajmnej pokonaliśmy Francję. Choć to jedno nie podlega dyskusji. W tym jednak czasie, to jest szóstego czerwca, przez chwilę, nawet ten fakt stał się wątpliwy, gdy Hitler uległ kolejnej burzy mózgu. Stwierdził oto, że naszym celem nie jest Paryż, lecz zagłębie w Lotaryngii, tak aby odciąć od Francji jej zasoby górnicze i przemysł zbrojeniowy! Na szczęście rozwój wydarzeń był tak błyskawiczny, że nawet zdolność Führera do wprowadzenia zamieszania nie mogła temu przeszkodzić. Zajęliśmy Paryż nawet wtedy, gdy kilkanaście dywizji zupełnie niepotrzebnie ruszyło na Lotaryngię. Najgorszy błąd Hitlera Ale najfatalniejszym ze wszystkich jego błędów (tak niesamowitym, że Historia zawsze pozostanie tym zdumiona) było to, że Wehrmacht znalazł się na kanale La Manche bez żadnego planu dalszego działania. W milionowej sile uzbrojeni po zęby, upojeni zwycięstwem, znaleźliśmy się nad morzem, oddzieleni czterdziestu kilometrami wody od pobitego, bez broni, stojącego po drugiej stronie Kanału, bezsilnego przeciwnika. Tymczasem nasz nieomylny wódz, trzymający wszystkie czynności sztabowe twardo w własnym ręku tak że nikt nie mógł nic uczynić bez jego zgody, jakimś cudem przeoczył ten drobny fakt: jak dostać się do Anglii? Oto właśnie nadeszła chwila kiedy można było okazać wielkość, chwila trafiająca się raz na setki lat. Aleksander, Cezar, Napoleon każdy z nich popełniał błędy nie mniejsze niż Hitler, ale też każdy z nich miał w sobie iskrę geniuszu, która je równoważyła: zdolność dostrzeżenia i wykorzystania z błyskawiczną szybkością i trafnością nadarzającej się okazji. To prawda, że nie przygotowaliśmy planu ataku na Anglię, ale czy oni wypracowali plan ewakuacji Dunkierki w zebranej do kupy flotylli z małych łódek? Zmuszeni błyskawiczną potrzebą, pomimo całkowitej dezorganizacji w wyniku poniesionej klęski, oraz zaciekłych bombardowań Luftwaffe, zdołali przeprawić wodą trzysta tysięcy ludzi w trzy dni. Dlaczego więc my - najsilniejsze wojsko na ziemi i to w pełni zwycięstwa - nie moglibyśmy wykonać Dunkierki a rebours, czyli przerzucić pancerne dywizje naszych wojsk na nieuzbrojone i bezradne brzegi po drugiej stronie Kanału? W Anglii nie było lądowego wojska zdolnego powstrzymać nasz marsz ku Londynowi. Uratowani żołnierze z sił ekspedycyjnych byli tylko rozbrojonym tłumem ludzi, całe uzbrojenie i wyposażenie leżało porzucone we Flandrii, a miejscowa Gwardia Narodowa była patetyczną cywilbandą, złożoną ze starców i wyrostków. Przeciwko naszej inwazji stały dwie siły: Raf i Royal Navy, dwa potężne organizmy bojowe. Gdyby natomiast Hitler wykorzystał na początku czerwca pierwszą okazję, ściągając wszystkie dostępne statki pływające na wodach przylegających do zachodniej i północnej Europy (a były ich tysiące) i na nich przerzucił wojska inwazyjne przez Kanał, oba te organizmy bojowe zostałyby równie zaskoczone, jak miało to miejsce podczas naszej operacji norweskiej. Znaleźlibyśmy się po drugiej stronie zanim zdołano by zorganizować zmasowany kontratak. Bitwa lotnicza o Anglię toczyłaby się wówczas nad Kanałem w warunkach znacznie korzystniejszych dla Luftwaffe. Z pewnością ponieślibyśmy ciężkie straty. Faza ataku i problemy dostaw kosztowałyby nas drogo. Jeszcze raz stawialibyśmy wszystko na jedną kartę. Lecz patrząc z perspektywy historycznej, cóż innego można było uczynić? Zwracałem się kilkakrotnie pisemnie do archiwistów niemieckich i amerykańskich o udostępnienie mi kopii mego memorandum, które napisałem w czerwcu 1940 roku, szkicując dla przedyskutowania w Kwaterze Głównej takiego właśnie planu natychmiastowego przeprawienia się przez Kanał. Moje prośby pozostały bez odpowiedzi. Dzisiaj memorandum to jest już tylko ciekawostką, a nie mam żadnej możliwości sprawdzenia czy dotąd przetrwało. Wówczas Jodl zwrócił mi je bez żadnego słowa i tak się to skończyło. Poroniona inwazja Seelöwe (Lew morski) czyli sklecony jakoś podczas kilku następnych miesięcy plan inwazji był doskonałym przykładem wykonywanych w wolnych chwilach, jałowych szkolnych ćwiczeń. Sforsowanie Kanału, gdy Anglicy złapali oddech i umocnili własne brzegi, wymagało kompleksowych przygotowań. Hitler tak naprawdę nigdy nie miał do nich serca. Przeciwko Anglii brak mu było tej wielkości ducha, by wszystko postawić na szalę. Później spostrzegliśmy, że stopniowo traci ochotę na ryzykowanie zbyt wiele. Zezwolił jedynie Göringowi zmarnować Luftwaffe, atakującą głęboko na wyspie rozsiane lotniska gdy tymczasem zarówno Kriegsmarine, jak i Wehrmacht traciły tygodnie na ciągnące się przez całe lato dyskusje nad planem inwazji, zwalając w końcu odpowiedzialność na innych, po czym operacja "Lew Morski" została zarzucona. Niemcy na pewno dysponowały wtedy potencjałem przemysłowym i siłą militarną do zmontowania inwazji, natomiast brak nam było przywódcy. Gdy tylko jeden gram śmiałości więcej mógł nam dać cały świat, Hitler wahał się, a wszyscy zawodowi generałowie byli bezsilnymi marionetkami w rękach tego dyletanta. To właśnie stało się rzeczywistym triumfem Führerpinzip (zasady wodzostwa) w lecie 1940 roku. Patrząc wstecz okazuje się, że to niewłaściwy wódz tańczył z radości w Compiegne. Komentarz tłumacza: Kąśliwe uwagi Roona o Linii Maginota i o francuskim dowództwie nie pozostawiają wiele do dodania. Moi przyjaciele z Royal Navy stanowczo zaprzeczają, by nawet w czerwcu Niemcy mogli przeprawić się przez Kanał. Oczywiście rzuciliby do boju wszystkie jednostki, jakimi dysponowali, by zatopić napastnika. Jest to teza mogąca podlegać dyskusji. Osobiście sądzę, że ocena Roona nie jest bezpodstawna. U-booty, o których nie wspomina, mogłyby w tak wąskim pasie wody jakim jest Kanał sprawić we flocie rozstawionej w szyku obronnym prawdziwe spustoszenie. Roon stąpa natomiast po bardziej grząskim gruncie obwiniając Hitlera za brak planów sztabowych inwazji. Gdyby dysponowali gotowym studium tego tematu, Hitler mógłby je puścić w ruch, podobnie jak to uczynił z planem Mansteina. Widocznie w aktach pozostał tylko szkic analiz sztabowych i nic więcej. Podczas Drugiej Wojny Światowej to nie Hitler, a niemiecki sztab generalny miał dziwną skłonność do niezaglądania za najbliższy pagórek, a być może wolał raczej wcale tam nie zaglądać. V. H. 25 Wielkie przebicie się Niemców w Belgii! Nadal nie nasza wojna, oświadcza Lacouture. Mijając kiosk z gazetami na rogu Piątej Alei i 57 Ulicy, przy którym, przyciśnięty kamieniem brukowym furkotał świeży stos najnowszej popołudniówki, Janice Lacouture odezwała się do Madeline. - O rety, tatuś znowu zabiera głos. Twoja rodzina znów nie będzie zachwycona! Madeline pomagała Janice w kupowaniu ślubnej wyprawy. Tego dnia o trzeciej Rhoda, Pug i Byron mieli zawinąć do stoczni marynarki wojennej w Brooklynie, na pokładzie krążownika Helena. Pierwsze spotkanie z matką Warrena dużo bardziej zaprzątało umysł Janice niż złe wiadomości wojenne. Gwałtowny, majowy wiatr pędził wzdłuż alei podrywając w górę spódniczki i kapelusze dziewcząt. Madeline, przyciskając jedną ręką pakunek, a drugą swój kapelusz, wpatrywała się w dwukolumnowe zdjęcie kongresmana Isaaca Lacouture'a, stojącego na stopniach Kapitolu z trzema mikrofonami podsuniętymi mu pod brodę. - Wiesz, on jest przystojny. - powiedziała. - Mam nadzieję, że ci się spodoba. Jest naprawdę niesamowicie eleganckim mężczyzną - stwierdziła Janice, podnosząc głos, by przekrzyczeć wiatr. - W istocie to dziennikarze wypchnęli go dużo wyżej, niż sam kiedykolwiek spodziewał się dostać. A teraz został pozostawiony sam i to w delikatnej sytuacji. Madeline zmieniła wystrój małego mieszkanka. Ściany były teraz zielonkawe, z kwiecistymi; kremowo-zielonymi zasłonami. Nowe duńskie meble z drzewa tekowego, surowe i niewielkie, sprawiały, że miejsce stało się bardziej przestronne. Żonkile oraz irysy, stojące w wazonie na stole jadalnym, wnosiły tu powiew wiosny i młodości, wzmagający się z chwilą przybycia obu dziewczyn. Nie było to mieszkanie, w którym można się było spodziewać zastać przyjaciela o komunistycznych przekonaniach. W rzeczy samej Madeline od dawna porzuciła biednego trębacza o wybałuszonych oczach ubierającego się na brązowo, co bardzo ulżyło Janice, gdy dowiedziała się o tym. Jej obecny chłopak był adwokatem pracującym dla CBS, oddanym człowiekiem Roosevelta, bardzo bystrym i już w wieku dwudziestu sześciu lat nieco łysiejącym. Wysłuchała zapisów na swoim automacie telefonicznym rejestrującym nadchodzące rozmowy, szybko zapisała kilka uwag w notesie i z trzaskiem położyła słuchawkę. - A to łobuzy! Mimo wszystko nie mogę iść z tobą na spotkanie z moimi rodzicami, Janice. Czy to nie okropne? Dwóch amatorów spartaczyło program i muszę poświęcić dzisiejsze popołudnie na przesłuchanie zastępców. Ciągle coś! - Widać było jasno, że jest mimo wszystko zadowolona z takiego natłoku zajęć. - A przy okazji, czy znasz kogoś, kto się nazywa Palmer Kirby? Zatrzymał się w hotelu Waldorf i utrzymuje, że jest przyjacielem rodziny. Janice potrząsnęła głową. Madeline wykręciła więc numer i od pierwszych słów polubiła głos, który odezwał się w słuchawce; pobrzmiewały w nim ciepłe, wesołe nutki. - To pani jest córką Rhody Henry? Znalazłem pani nazwisko w książce telefonicznej i postanowiłem spróbować. - Tak, to ja. - To dobrze. W Berlinie pani rodzina okazała mi wiele gościnności. Pani matka napisała do mnie, że przybywają właśnie dzisiaj. Pomyślałem sobie, że pewnie będą zmęczeni i bez specjalnych planów, bo to ich pierwszy wieczór w Nowym Jorku. Toteż chciałbym zaprosić was wszystkich na obiad. - To miło z pańskiej strony, lecz nie znam ich zamiarów poza tym, że nie powinni pojawić się tu przed pierwszą. - Rozumiem. A więc zarezerwuję stolik. Jeżeli pani rodzina będzie mogła przybyć, oczekuję was wszystkich w moim apartamencie hotelowym około szóstej. Jeżeli nie, proszę po prostu do mnie zadzwonić, pani lub pani matka. - Oczywiście. Dziękuję panu. Właśnie jest u mnie narzeczona Warrena, panie Kirby. - Córka Ike'a Lacouture'a? Doskonale. Proszę za wszelką cenę i ją przyprowadzić. Gdy Madeline, pełna nie ukrywanej radości życia wyszła, Janice przebrała się w cieplejsze ubranie. Madeline była obecnie koordynatorem programu "Godzina dla amatorów Waltera Fielda". Walter Field, kiepski, podstarzały aktor, uzyskał wielką popularność w radiofonii dzięki tuzinkowej, wodewilowej audycji poświęconej amatorskim występom. Wzbogaciwszy się nagle, zajął się wielkimi interesami w handlu nieruchomościami i równie nagle zmarł. Jego następcą, jako mistrz ceremonii, został Hugh Cleveland. Madeline nadal przyrządzała mu kanapki z kurczakiem, lecz ostatnio także dokonywała przesłuchań kandydatów do występów. Pozostała też asystentem Clevelanda przy jego porannym programie i w ten sposób zarabiała teraz dużo więcej pieniędzy niż kiedykolwiek przedtem. Dla Madeline Henry maj był najbardziej radosnym miesiącem, jaki udało się jej przeżyć. W brooklyńskiej stoczni marynarki wojennej wiatr był jeszcze bardziej porywisty i zimny. Krążownik stał już przycumowany do mola i powiewał tęczą flag kodu sygnałowego rozpiętych od masztu do dzioba i do rufy. Pośród zgiełkliwego tłumu oczekujących rodzin, spływali trapem uchodźcy wojenni. Janice odnalazła drogę do budki celników, gdzie obok stosu bagaży stała, wycierając nos, Rhoda. Wysoka, młoda blondynka w zielonym wełnianym kostiumie i toczku od razu zwróciła jej uwagę. - No, no, czy to nie Janice? Jestem Rhoda Henry - odezwała się, wychodząc jej naprzeciw. - Zdjęcia ani trochę nie oddają twojej urody. - Ach, to pani Henry! Witam! Drobna figura Rhody, modny, słomkowy kapelusz oraz buty i rękawiczki w kolorze fuksji zaskoczyły Janice. Ojciec Warrena, podczas ich krótkiego spotkania w Pensacoli, wydał jej się człowiekiem o wysmaganej wiatrem twardej skórze. Pani Henry przeciwnie, wyglądała młodzieńczo, elegancko, a nawet ponętnie. Można to było ocenić pomimo zaczerwienionego nosa i bezustannego kichania. - Jakie to mądre z twojej strony, że włożyłaś ten kostium. Za to ja wystroiłam się jak na wiosnę, a tu zupełna Arktyka - narzekała Rhoda. - Gdzie jest Madeline? Czy u niej wszystko w porządku? Janice wyjaśniła szybko, dlaczego córka nie przyszła. - No tak! Czy Mad nie stała się już przypadkiem samodzielną dziewczyną pracującą zawodowo? Chciałabym cię ucałować, moja droga, ale nie ośmielę się. Lepiej nie zbliżaj się do mnie. To jest zaraźliwe! Złapałam katar stulecia. Powinni zastosować wobec mnie kwarantannę. Zarażę cały naród. No dobrze! Jaka ty jesteś piękna. Po prostu zachwycająca. Szczęściarz z Warrena! Jak on się w ogóle miewa? - W porządku. Mam przynajmniej taką nadzieję. Mozoli się właśnie nad lądowaniem na lotniskowcach, gdzieś w okolicach Puerto Rico. Victor Henry, w granatowym marynarskim mundurze służbowym ze złotymi guzikami i oblamowanej złotem czapce prezentował się bardziej imponująco, niż zapamiętała go Janice. Przepchnął się przez tłum wraz z gburowato wyglądającym urzędnikiem celnym. Po krótkim powitaniu z Janice i zasięgnięciu informacji na temat Madeline, zapytał dokąd poszedł Byron. - Briny gdzieś zniknął. Musiał zatelefonować - odparła matka. Podczas gdy celnik pobieżnie przeglądał ich bagaże, Janice opowiedziała państwu Henry o zaproszeniu od Palmera Kirby. - No tak, ale pomijając wszystko, przecież jego zakłady znajdują się w Denver. Co on tutaj porabia? - zainteresowała się Rhoda pomiędzy kichnięciami. - Nie sądzę, byśmy mogli pójść, prawda Pug? Naturalnie kolacja w hotelu Waldorf to byłby cudowny sposób rozpoczęcia życia w Stanach na nowo. Zabić od razu ten smak Berlina w ustach! Janice, nie jesteś w stanie wyobrazić sobie jak wyglądają obecnie Niemcy. Makabra! Ale jestem już wyleczona. Kiedy dojrzałam Statuę Wolności, śmiałam się i płakałam. Teraz zostanę w Ameryce na zawsze. - Prawdę mówiąc, i tak muszę pomówić z Fredem Kirby - rzekł Pug. - Och, Pug, to niemożliwe. Mam ten przeklęty katar, no i moje włosy! - wykrzyknęła Rhoda. - A poza tym, cóż ja mogłabym założyć do Waldorfa? Oprócz tego, co mam na sobie, wszystko jest pogniecioną masą. Gdybym tylko mogła odprasować różowy kostium i gdybym mogła wpaść na kilka godzin do fryzjera... Z rozkrzyczanego tłumu nieśpiesznie wyłonił się Byron. - Cześć, Janice! Jestem bratem Warrena. Domyślałem się, że przyjdziesz. - Wydobył z kieszeni i wręczył jej małe pudełko z londyńską etykietką. Janice otworzyła je. W środku leżała wiktoriańska szpilka, mały złoty słonik z czerwonymi klejnotami w miejsce oczu. - Boże drogi! - Ktokolwiek poślubia jednego z nas powinien mieć w sobie tyleż cierpliwości co słoń - rzekł Byron. - Niech pęknę, jeśli to nie jest prawda - potwierdziła Rhoda ze śmiechem. Janice obdarzyła Byrona powłóczystym, kobiecym spojrzeniem. Rozmyślała, że jest nawet przystojniejszy od Warrena. W jego oczach migotały żywe, namiętne błyski. Pocałowała go. ... Nie mogę niczego więcej obiecać - dolatywał z odbiornika chropawy, mocny i melodyjny głos, zlewając spółgłoski jak ktoś niemal nietrzeźwy - prócz krwi, znoju, łez, i potu. - Przecież to geniusz! - wykrzyknęła Rhoda. Siedziała na brzegu delikatnego, pozłacanego krzesła, w apartamencie Kirby'ego, z kieliszkiem szampana w ręku i oczyma pełnymi łez. - Gdzież on do tej pory się podziewał! - Kierował marynarką brytyjską, w czasie gdy Prien dostał się do Scapa Flow i zatopił Royal Oak. I kiedy Niemcy przeprawiali się przez Skagerrak w drodze do Norwegii - odrzekł Byron, rozsmarowując na kromce bułki kawior z błękitnej puszki z rosyjskimi napisami i ostrożnie rozkładając nań płatki cebuli. - Zamknij się i słuchaj - przerwał mu Victor Henry. Janice spojrzała na syna, potem na ojca, założyła nogę na nogę i pociągnęła łyk szampana. Palmer Kirby z uznaniem przesunął wzrokiem po jej łydkach, co przyjęła z zadowoleniem. Z wyglądu był interesującym starym wygą. ... Pytacie, jaka będzie nasza polityka? Odpowiadam: prowadzić wojnę na morzu, lądzie i w powietrzu, całą naszą potęgą i z całą siłą, jaką da nam Bóg! Prowadzić wojnę przeciwko monstrualnej tyranii, nigdy dotąd niespotykanej w całym mrocznym godnym pożałowania katalogu ludzkich zbrodni. Oto jest nasza polityka! Pytacie, jaki jest nasz cel? Mogę odpowiedzieć jednym słowem: zwycięstwo, zwycięstwo za wszelką cenę zwycięstwo niezależnie od bezmiaru grozy... Podejmuję się mojej misji z pogodą ducha i nadzieją. Jestem przekonany, że naszym racjom nie zabraknie oddźwięku w narodzie... Przemówienie skończyło się. Jakiś amerykański spiker zachrypniętym, drżącym głosem oznajmił: - Właśnie wysłuchali państwo nowo desygnowanego premiera Wielkiej Brytanii, Winstona Churchilla. Po chwili odezwała się Rhoda. - Ten człowiek uratuje cywilizację. Teraz i my się włączymy. Niemcy przecenili swoje karty. Nigdy nie pozwolimy im na podbicie Anglii. Wiecie, w Niemcach tkwi jakaś dziwna tępota. By to zrozumieć, trzeba ich przez długi czas obserwować z bliska. Naprawdę zadziwiająca tępota. - Doskonałe przemówienie. Czy moglibyśmy porozmawiać teraz przez kilka minut? - zagadnął doktora Kirby'ego Victor Henry, spojrzawszy na zegarek. Kirby powstał, a Rhoda uśmiechnęła się do niego. - Szampan, kawior i interesy, jak zwykle. Oto cały Pug. - Przecież i tak czekamy na Madeline - rzekł Pug. - Proszę za mną - powiedział Kirby, kierując się do sypialni. - Słuchaj, tato, będę musiał się stąd zaraz zabrać - odezwał się Byron. - Muszę złapać samolot do Miami. Odlatuje z La Guardia za niecałą godzinę. - Co? Doktor Kirby spodziewa się, że i ty zjesz z nami obiad. - Wiem, ale widzisz, zarezerwowałem sobie miejsce, zanim jeszcze dowiedziałem się o tym zaproszeniu. - Nie zaczekasz aż przyjdzie Madeline? Nie widzieliście się przecież od dwóch lat. Po obiedzie zabiera nas wszystkich na swój program. - Myślę, tato, że lepiej już pójdę. Pug wyszedł gwałtownie z pokoju. - Jesteś niemożliwy, Briny - powiedziała Rhoda. - Nie mogłeś poczekać do jutra? - Mamo, czy już nie pamiętasz, jak to jest być zakochanym? Rhoda zaskoczyła i jego i Janice, pąsowiejąc na twarzy. - Ja? Boże drogi, Byron, co za pomysły? Oczywiście, że nie. Mam już prawie milion lat. - Dziękuję za moją fantastyczną broszkę. - Janice dotknęła słonika na swej piersi. - Tam w Miami musi czekać niezła dziewczyna. Pozbawione wyrazu, zwężone oczy Byrona złagodniały w czarującym uśmiechu i pełnym podziwu spojrzeniu. - Ona jest rzeczywiście dobra. - Koniecznie przywieź ją na wesele. Nie zapomnij. Kiedy Byron szedł w stronę drzwi, Rhoda rzuciła jeszcze: - Masz wyjątkowy talent do sprawiania ojcu przykrości. - Byłby zawiedziony, gdybym go nie zawiódł. Do widzenia, mamo. W sypialni Kirby usiadł za biurkiem, przeglądając plik czasopism i powielaczowe kopie raportów, które Victor Henry przywiózł ze sobą z Niemiec. Podczas gdy skrobał w swym żółtym notatniku, niewielkie biurko drżało, aż dwie kartki raportów zsunęły się na podłogę. - Ten apartament powinni wynajmować liliputom - rzekł, nie przerywając pisania. - Słuchaj... czy ty pracujesz nad bombą uranową? - odezwał się Victor Henry. Ręka Kirby'ego znieruchomiała. Odwrócił się, zwieszając swe długie ramię przez oparcie krzesła i patrząc Henry'emu prosto w oczy. Cisza i uważne spojrzenia trwały długą chwilę. - Możesz odpowiedzieć po prostu, że to nie mój cholerny interes, a jednak - Pug usiadł na łóżku - wszyscy tam mówią tylko o uranie i o sprawach, których nie rozumiem, jak na przykład jednostki cyfrowe grafitu; i dlaczego Niemcy odpowiadali stanowczo, że jest to utajone ze względu na sekrety związane z zagadnieniem nowej bomby. Z wielkim upodobaniem i swobodą opowiadają o tej przerażającej superbombie, nad którą teraz pracują. To doprowadziło mnie do przekonania, że to w rezultacie nic wielkiego. Ale lista życzeń, którą mi nadesłałeś, zmusiła mnie do ponownych przemyśleń. Kirby opróżnił fajkę, nabił ją i ponownie zapalił. Cała operacja zajęła mu kilka minut, podczas których nic nie mówił, tylko przyglądał się Henry'emu. - Nie jestem chemikiem - odezwał się powoli - a ta uranowa zabawka to w mniejszym lub większym stopniu problem technologii chemicznych. Elektryczność wiąże się tylko z procesem produkcji. Kilka miesięcy temu zostałem powołany na stanowisko technicznego konsultanta. - Jak dalece cała sprawa jest zaawansowana? - Na razie to tylko teoria. Upłynie jeszcze wiele lat, zanim dojdzie do poważniejszego przedsięwzięcia. - Może byś mógł mi coś o tym powiedzieć? - Dlaczego nie? To samo znajdziesz w uniwersyteckich podręcznikach do fizyki. Do diabła, pisał o tym nawet "Time". Cały proces sprowadza się do bombardowania neutronami. Wystawiasz jedną substancję chemiczną, a potem następną, na promieniowanie radu, i obserwujesz, co się wydarzy. To trwa już od lat w Europie i tutaj. Ci dwaj Niemcy eksperymentowali tak z tlenkiem uranu i otrzymali bar. Teraz pora na przekształcenie cząstek wskutek rozszczepienia atomu. Przypuszczam, że wiesz, jaki fantastyczny potencjał energii tkwi w pojedynczym atomie. Słyszałeś, że można by przepłynąć parowcem przez ocean na jednej bryłce węgla, jeżeli dałoby się zaprząc do pracy zawartą w niej energię atomów, i tak dalej. - Victor Henry skinął głową. - Tak, Pug, istnieje przypuszczenie, że coś takiego może udać się w przypadku uranu. Przeprowadzono doświadczenie rozszczepiania atomu, które wytworzyło dużo więcej energii niż ilość, która została do tego zużyta. Owi Niemcy odkryli to zjawisko przeważając substancje użyte w próbie. Nastąpił istotny ubytek masy. Opublikowali swoje odkrycie i od tego czasu w całej społeczności naukowej wybuchła wrzawa... - Okay, następny krok to ten rzadki promieniotwórczy izotop uranu, U-dwieście trzydzieści pięć. Może się okazać, że ta substancja posiada gigantyczną moc wybuchu, a to dzięki reakcji łańcuchowej, która z masy uwalnia ogromną energię. Garść tego mogłaby wysadzić całe miasto. To są tego rzędu wielkości. Nasi specjaliści nuklearni twierdzą, że dałoby się to przekształcić w rzeczywistość już zaraz, gdyby tylko przemysł dostarczył wystarczająco dużo czystego uranu U-dwieście trzydzieści pięć. Pug przysłuchiwał się temu z zaciśniętymi ustami i ciałem wychylonym do przodu. - Ho ho ho, ho ho ho - powtarzał, kiedy Kirby dmuchał w fajkę. Wyciągnął w stronę inżyniera swój palec wskazujący. - No tak, rozumiem. To tajemnica wojskowa, o istotnym znaczeniu. Kirby potrząsnął głową. - Raczej nie. To rzeczy powszechnie znane. Alarm może być zupełnie fałszywy. Chemicy nic z tego nie gwarantują. To, czego im potrzeba, wymagać będzie piekielnie wielkiego wysiłku produkcyjnego. A ta rzecz może eksploduje, a może nie. - Całkiem prawdopodobne, że kiedy zgromadzi się tego dostatecznie dużo, to ulotni się bez śladu. Nikt tego nie wie. Pięć minut pośpiesznych rachunków wskazuje, że mówimy tu o wydatkach rzędu bardzo wielu milionów dolarów. Mogą one nawet sięgnąć miliarda, a wtedy wpadniesz niczym w krowie łajno. Kongres szaleje szukając oszczędności. Odmówili przecież Rooseveltowi pieniędzy na kilka setek nowych samolotów. - Mam jeszcze kilka pytań. Przerwij mi, gdybym posunął się za daleko. - Wal dalej. - W którym momencie zaczyna się twoja rola? Kirby poskrobał się fajką po brodzie. - Okay. W jaki sposób wyodrębnisz izotopy metali rzadkich w ilościach przemysłowych? Jedna koncepcja polega na przeprowadzeniu w ogromnej szybkości zjonizowanego gazu przez pole magnetyczne. Lżejsze jony odchylają się o niewielką wartość w bok, a wtedy możesz je ukierunkować i wyłapać. Cała zabawa zależy od utrzymania stałego pola magnetycznego, ponieważ jakiekolwiek zafalowanie zmąca strumień jonów. Moją sprawą jest dokładna kontrola napięcia. - Aha. A teraz ostatnia sprawa. Jeżeli nadarzy się okazja, czy powinienem zgłosić Prezydentowi ostrożnie wyważoną sugestię, by raczył poważnie zainteresować się kwestią uranu? Kirby wydało z siebie krótki, basowy chichot. - Jedyna rzeczywista niewiadoma dotyczy w tej sprawie Niemców. Jak daleko się posunęli? Ich oryginalność w kwestii pozyskiwania czystego grafitu niepokoi mnie. Pug, jeżeli Hitler jako pierwszy otrzyma bombę uranową, i jeżeli okaże się, że ona zadziała, może to się okazać bardzo nieprzyjemne. Odezwał się dzwonek u drzwi. - To pewnie twoja córka - rzekł Kirby. - Zejdźmy teraz na obiad. Madeline weszła ubrana w czarny dopasowany kostium z połyskującym żakietem, bardzo obcisłą spódniczką i upiętymi włosami. Trudno było uwierzyć, że miała tylko dwadzieścia lat. Być może przybierała nieco pozy młodej kobiety pracującej zawodowo, a jednak podczas obiadu dwukrotnie musiała odejść od stołu w sali Empire, gdy kelner niskim ukłonem powiadamiał ją, że Cbs prosi ją do telefonu. Victorowi Henry podobała się zarówno pewność siebie i spokój w sposobie bycia córki, jak i małomówność. Czujne oczy Madeline wędrowały z twarzy do twarzy, gdy przysłuchiwała się rozmowom o Niemczech i planach weselnych. Sama jednak nie odzywała się niemal wcale. W budynku studia radiowego oczekiwał ich sztywny, młody chłopiec ubrany w uniform. - Grupa panny Henry? Tędy proszę. Zaprowadził ich do ponurego pomieszczenia o nisko zawieszonym suficie i ciemnozielonych ścianach. Hugh Cleveland i jego zespół siedzieli dookoła stołu. Niezwykle serdecznie poprosił gości, by zaczekali na początek programu. Przeglądał kartki zapamiętując sobie dowcipy, które później miał zaprezentować jako zupełnie spontaniczne i dyskutował je z autorem wstawek. Po chwili przewiązał kartki gumką i wsunął do kieszeni. - Zostało jeszcze pięć minut - powiedział, zwracając się do gości. - Podobno ten gość Churchill miał wcale niezłe przemówienie. Słyszeliście? - Każde słowo - odparła Rhoda. - Było wstrząsające. To przemówienie przejdzie do historii. - Rzeczywiście była to ważna mowa - wtrącił Pug. - Do licha, a ja byłam tak zajęta, że nie miałam nawet czasu, by go wysłuchać - powiedziała Madeline. Producent programu, który wyglądał na czterdzieści pięć lat, a ubrany był jak uczniak, położył na tył głowy wypielęgnowaną dłoń. - To było niezłe. Wymagało co prawda cięć, a także doakcentowania. Zbyt wiele za jednym razem. Było tylko jedno dobre zdanie, to o krwi i pocie. - Naprawdę? A jak by to pasowało do numeru z rzeźnikiem grającym na cytrze? - rzucił Cleveland do autora swych dowcipów, który stał tuż przy nim. Był to melancholijny młody Żyd, którego włosy najwyraźniej wymagały wizyty u fryzjera. - Co ty na to? Czy moglibyśmy dorzucić trochę krwi i potu? Chłopak z powagą zaprzeczył ruchem głowy. - W złym guście. - Nie bądź głupi, Herbie. Spróbuj coś wymyślić. Komandorze Henry, co słychać na wojnie? Czy plan Gamelina powstrzyma szkopów? - Nie znam planu Gamelina. Madeline usadziła swych gości na honorowych miejscach przy scenie, w pobliżu stolika, przy którym Cleveland przesłuchiwał amatorów. Nad nim wisiała ogromna reklama zachwalająca "Poranny Uśmiech", czyli różową sól przeczyszczającą. Licznie zebrana publiczność, która zdaniem Victora Henry'ego składała się wyłącznie z imbecyli, gorąco oklaskiwała jąkających się amatorów i salwą śmiechu reagowała na dowcipy Clevelanda. Cleveland prowadził program ze spokojnym, lisim wdziękiem. Pug uświadomił sobie, że Madeline uczepiła się osoby, po której spodziewa się, że osiągnie sukces. Przedstawienie napawało go odrazą. Jeden z amatorów przedstawił się jako instalator linii. - A to świetnie - powiedział Cleveland - wydaje mi się, że właśnie teraz potrzebują cię we Francji. - We Francji, panie Cleveland? - Tak. Na linii Maginota. - Mrugnął do publiczności, która natychmiast zareagowała śmiechem i oklaskami. - Czy to cię bawi? - zapytał Pug szeptem Palmera Kirby'ego, pochylając się za plecami Rhody. - Nigdy nie słucham radia, więc wydaje mi się to całkiem interesujące - powiedział inżynier. - Niczym wizyta w domu wariatów. - Dowcipy Clevelanda są mimo wszystko całkiem niezłe - wtrąciła Rhoda. Madeline podeszła do nich po przedstawieniu, gdy publiczność tłoczyła się wokół sceny, usiłując zdobyć autograf Clevelanda. - Do diabła, dwa z naszych najlepszych numerów zostały obcięte przez biuletyny informacyjne. Ci ludzie z informacji są tak bezwzględni, a w dodatku wszystko mogą! - Co się stało? - zapytał Victor Henry. - Wojna, oczywiście. Wciąż to samo. Niemcy zdobyli kilka nowych miast. Francuzi cofają się i tak dalej. Nic specjalnie niespodziewanego. Hugh się wścieknie, gdy mu powiem, że wypadł numer rzeźnika z cytrą. - Panno Henry - pojawił się przy niej chłopak w uniformie. - Tak? - Pilna rozmowa do panny Lacouture w biurze pana Clevelenda. Z Puerto Rico. Łódź rybacka Blue Bird łagodnie kołysała się idąc z szybkością czterech węzłów na Golfsztromie. Wysoko na górnym pomoście leżeli objęci Byron i Natalia wygrzewając się w słońcu. Poniżej ogorzały szyper łodzi ziewał przy kole sterowym nad puszką piwa, a telefon łączący ich z lądem cicho poskrzekiwał. Linki zwisające z długich wędek wsuniętych w gniazda przy pustych fotelach myśliwskich spokojnie cięły wodę. Opaleni, ubrani tylko w kostiumy kąpielowe kochankowie zapomnieli o rybach, linkach, szyprze. Zapomnieli też o śmierci i wojnie. Leżeli w samym centrum kręgu ciemnobłękitnej, spokojnej wody pod jasnym, czystym niebem. Wydawało się, że słońce świeci tylko dla nich. Deski górnego pokładu oddały echem cztery krótkie puknięcia jak litera V" w alfabecie Morse'a. - Hej, panie Henry! Nie śpi pan? - Jasne, co się stało? - zawołał Byron ochrypłym głosem, opierając się na łokciu. - Wzywają nas z plaży. Pański ojciec chce, żebyście wracali. - Mój ojciec? To pomyłka. On jest w Waszyngtonie. - Proszę poczekać. Halo, halo, Blue Bird wzywa Billa Thomasa. Usłyszeli ponownie skrzeki w radiotelefonie. - Panie Henry, czy pański ojciec jest oficerem marynarki wojennej, komandorem? - Zgadza się. - Na brzegu mają na linii matkę pańskiej dziewczyny. Pański ojciec jest u niej w domu. Tam ma być przesłana wiadomość, i to szybko. Natalia wstała, w jej oczach malował się strach. - W porządku, wracamy! - zawołał Byron. - Co się stało, u diabła! - wykrzyknęła Natalia. - Nie mam zielonego pojęcia. Łódź zakreśliła zielonobiały krąg na ciemnej powierzchni morza, i nabierając szybkości wynurzała dziób z wody. Wiatr rozwiewał ciemne włosy Natalii. Wyciągnęła lusterko ze słomianego koszyka. - O mój Boże! Spójrz na mnie. Moje usta! Wyglądam okropnie. Nie ma sensu nawet próbować poprawić tę twarz Gorgony, zanim dopłyniemy. Briny, czego może chcieć twój ojciec? - Czemu jesteś taka wystraszona? Prawdopodobnie jest tutaj z moją matką, a ona chce cię poznać. Nie mogę jej za to winić po sposobie w jaki tutaj uciekłem. Jeśli już tak się stało, wszystko im opowiem. Na twarzy dziewczyny pojawił się niepokój. Wzięła go za rękę. - Kochany, jest takie żydowskie prawo, które zabrania wchodzić w związek małżeński zbyt szybko po śmierci jednego z rodziców. Być może nawet przez rok. I całe szczęście. Nie rób takiej miny. Nie będę się temu podporządkowywać. Ale nie mogę zmartwić mojej matki w obecnej chwili. Sama też potrzebuję czasu, by to wszystko przemyśleć. - Nie chcę byś pogwałcała swą religię, ale na Boga, Natalio, to jest cios. - Mój najdroższy, przecież jeszcze godzinę temu nawet nie myślałam o ślubie z tobą! - potrząsnęła głową i zaśmiała się smutno. - Tak dziwnie się czuję. Jestem taka rozdygotana. Zbyt dużo słońca, a może jestem po prostu pijana od twoich pocałunków. I w takim momencie nagle pojawia się twój ojciec. Wygląda to jak sen w gorączce. Objął ją silniej ramieniem, gdyż łódź kołysała się coraz gwałtowniej. - Dla mnie to najprawdziwsza rzeczywistość, w której najbardziej rzeczywistą rzeczą jest, że się pobierzemy. Wydaje mi się, że prawdziwe życie dopiero się zaczyna. - Tak, bez wątpienia. Oczywiście nie spieszy mi się, by powiadomić o tym Leslie'ego. Bóg tak chciał. O, znowu te groźne i nachmurzone spojrzenie, co chwila zmieniasz miny, niczym maski na maskaradę przed Wszystkimi Świętymi, a to mnie denerwuje. Slote odwiedził mnie zaraz po śmierci taty. Był niesamowicie pomocny i miły. Zupełnie nowy Slote, lecz jest już trochę za późno. Napisał do swoich przyjaciół z uniwersytetu, by pomogli mi znaleźć pracę na uczelni. Tak bardzo chciałabym wiedzieć, czego chce twój ojciec. Nie mów mu o nas, Byron. Przynajmniej do czasu, gdy porozmawiam z moją matką. - Lepiej porozmawiaj z nią od razu. Mój ojciec zawsze potrafi pogodzić się z faktami. - Och - rękoma złapała się za głowę - jestem taka szczęśliwa, i taka zmieszana, i taka smutna. Kręci mi się w głowie. Wielkie nieba, czuję się jakbym miała szesnaście lat, a to nieprawda, Bóg dobrze o tym wie. Tak zresztą byłoby zdecydowanie lepiej dla ciebie. Gdy Blue Bird zbliżał się do brzegu, Byron wziął lornetkę i uważnie przebiegł wzrokiem poszarpany rząd wysokich hoteli rozmieszczonych wzdłuż plaży. - Tak myślałem. Oto on. Czeka na molo. Natalia siedząca niedbale w jednym z foteli, natychmiast stanęła na nogi. - Ach, nie! Jesteś pewien? - O, tam. Spaceruje po nim tam i z powrotem. Znam ten chód. Dziewczyna złapała swój koszyk i cisnęła go do kabiny. - Proszę zwolnić - rzuciła do szypra. - Jak sobie pani życzy. - Mężczyzna z bokobrodami, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, ściągnął dławik. Natalia zamknęła małe drzwi do przedniej kabiny. Wkrótce wyłoniła się ubrana w bawełnianą spódnicę i białą bluzkę. Jej czarne włosy, puszczone luźno na ramiona, lśniły w słońcu. - Mam chorobę morską - powiedziała, uśmiechając się blado. - Spróbuj umalować brwi i usta w kołyszącej się łodzi i ciasnej, dusznej kabinie. O Boże! Czy jestem zielona? Czuję, że jestem zielona. - Wyglądasz wspaniale. Łódź kołysała się ciężko około pół mili od molo, Natalia widziała już mężczyznę ubranego na granatowo, który spacerował nerwowo tam i z powrotem. - Cała naprzód - powiedziała Natalia drżącym głosem. - "Pal diabli miny" (Cytowany powszechnie w literaturze amerykańskiej słynny okrzyk admirała Farraguta (1801-1870Ď), dowódcy floty Unii w wojnie secesyjnej, którym wsławił się podczas pokonywania pól minowych broniących dostępu do Nowego Orleanu.). Victor Henry, wychylając się z woniejącego smołą molo wyciągnął dłoń, gdy łódź zatrzymała się. - Witaj, Natalio. Ogromnie mi przykro, że wam przeszkodziłem. Uważaj! Nie nadepnij na ten gwóźdź. Byron wskoczył na brzeg. - Co się stało tato? Czy wszyscy mają się dobrze? - Jedliście już lunch? - zapytał Pug. Spojrzeli na siebie, a Natalia zaśmiała się nerwowo. - Zabrałam dla nas kanapki. Są w tym koszyku. Hm, nie wiem, chyba zupełnie zapomnieliśmy. Dostrzegli błysk rozbawienia w oczach Victora Henry'ego, chociaż jego twarz pozostała poważna. - Och, czuję zapach z tego budynku - wskazał kciukiem niszczejący bar z małżami na molo. - Skręcało mnie z głodu, ale pomyślałem, że lepiej poczekam na was. Dzisiaj nic jeszcze nie jadłem. - Zapraszam więc do mnie do domu. Z przyjemnością coś przygotuję. - Twoja matka wyświadczyła mi wystarczającą uprzejmość, częstując mnie kawą i sokiem pomarańczowym. Czy masz coś przeciwko byśmy wstąpili tutaj? Możemy usiąść na powietrzu nad wodą. Wygląda całkiem miło. Usiedli w malutkiej niszy z dykty pomalowanej na jasnoczerwono. Byron i jego ojciec zamówili zupę z mięczaków. - Nigdy tego nie polubię. - Natalia zwróciła się do kelnera. - Czy mogę dostać kanapkę z boczkiem i pomidorem? - Oczywiście, proszę pani. Victor Henry spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Coś się stało? - zapytała. - Nie jesteś zbyt ortodoksyjna, jeśli chodzi o jedzenie, prawda? Wyglądała na zaskoczoną. - Ach, ma pan na myśli ten boczek. Bynajmniej. Wielu Żydów postępuje tak samo. - A twoja matka? - Mhm, czasami ma jakieś niejasne skrupuły, ale nie zawsze. Nigdy nie mogłam tego pojąć. - Odbyliśmy przyjemną pogawędkę. Jest inteligentną kobietą i wyjątkowo dobrze się trzyma po takiej stracie. No cóż - Pug położył na stole papierosy i zapalniczkę. - Wygląda na to, że Francja naprawdę przegrywa, prawda? Czy słuchaliście radia dziś rano? W Paryżu palą papiery. Chcą ewakuować brytyjski Korpus ekspedycyjny przez kanał La Manche, ale może być już na to za późno. Niemcy mogą teraz mieć w worku calą regularną armię brytyjską. - Dobry Boże! - wykrzyknął Byron. - Jeśli to zrobią, wojna jest skończona. Jak mogło do tego dojść w ciągu dwóch dni? - Niestety mogło. Gdy czekałem na was, usłyszałem w radiu samochodowym nagle zorganizowane przemówienie Prezydenta do połączonych izb Kongresu. Prosił je o pięćdziesiąt tysięcy samolotów rocznie. - Pięćdziesiąt tysięcy rocznie! - wykrzyknęła Natalia. - Pięćdziesiąt tysięcy! Dlaczego? To szaleństwo! - Powiedział, że najpierw będziemy musieli wybudować fabryki, by rozpocząć produkcję. W Waszyngtonie panuje teraz taki nastrój, że zdobędzie te pieniądze. Tam, na górze panika już wybuchła. Nareszcie się obudzili. - Ale to nie pomoże ani Anglii, ani Francji - rzekł Byron. - Nie. Nie w tej bitwie. To, o czym Kongres zaczyna myśleć, ma na celu ochronę Ameryki przed Hitlerem i Japończykami. Już od teraz. Pug zapalił papierosa i zaczął nerwowo pukać palcami. - Trzydziestodniowy urlop Warrena został odwołany. Data ślubu jest przyśpieszona. Warren i Janice pobierają się jutro. Ich miodowy miesiąc potrwa jeden dzień, a potem on odlatuje wprost do floty Pacyfiku. Więc po pierwsze, musicie dotrzeć do Pensacoli jutro na dziesiątą. Byron spoglądał z wahaniem na Natalię, która zupełnie oniemiała. - W porządku. Będę tam - powiedział. - Dobrze. Po drugie, jeśli chcesz jeszcze dwudziestego siódmego maja dostać się do szkoły okrętów podwodnych, musisz zgłosić się w New London i przejść badania lekarskie do soboty. - Czy nie mogę tego zrobić w Pensacoli? Ojciec zacisnął usta. - Nie pomyślałem o tym. Może uda mi się namówić Reda Tully'ego na to ustępstwo. Już i tak dużo dla mnie zrobił, rezerwując miejsce dla ciebie. Teraz są całe stosy podań do tej szkoły. - Dwudziestego siódmego maja? - Natalia zwróciła się do Byrona. - Ależ zostało tylko jedenaście dni! Więc już za jedenaście dni idziesz do szkoły? - Nie wiem. Ale to możliwe. Natalia zwróciła się do Victora: - A jak długo trwa ta szkoła? - Trzy miesiące. - A co się z Byronem stanie potem? - Przypuszczam, że pójdzie od razu do marynarki wojennej. Tak jak Warren. Wciąż schodzą z linii produkcyjnych nowe łodzie podwodne. - Trzy miesiące! A potem odjedziesz! - wykrzyknęła Natalia. - Dobrze, porozmawiamy o tym później - powiedział Byron. - Czy pojedziesz ze mną jutro na ślub? - Ja? Nie wiem... Nie jestem zaproszona. - Janice prosiła, żebym cię przywiózł. - Naprawdę? Kiedy? Nic mi nie mówiłeś. Byron zwrócił się do ojca. - Kiedy rozpoczyna się następny kurs załóg okrętów podwodnych? - Nie wiem. Ale im wcześniej zaczniesz, tym lepiej. Dopiero po trzynastu miesiącach w morzu zdobędziesz pierwsze szlify. Nie ma nigdzie ostrzejszych wymogów niż przy egzaminach kwalifikacyjnych na okrętach podwodnych, Briny. Lotnicy mają znacznie łatwiejsze zajęcie. Byron wziął od ojca papierosa, zapalił go i głęboko się zaciągnął, a wydychając szarą chmurę dymu, oświadczył: - Natalia i ja pobieramy się. Victor Henry spojrzał na Natalię, która właśnie zagryzała dolną wargę. - Rozumiem. Być może wpłynie to, a może nie, na twoje przyjęcie do szkoły. Nie sprawdziłem tego, bo nie znałem biegu rzeczy. W zasadzie w takich sytuacjach preferowani są zawsze nieżonaci kandydaci. Jednak może należałoby... - Komandorze Henry, wiem, że stwarza to dużo trudności. Zdecydowaliśmy o tym zaledwie dziś rano. Sama nie wiem, jak i kiedy. Wszystko się przeraźliwie pogmatwało... - wtrąciła Natalia. Pug przytaknął, spoglądając na nią znad talerza. - Nie ma trudności nie do przezwyciężenie - powiedział Byron. - Posłuchaj, kochanie - Natalia zwróciła się do niego. - Ostatnią rzeczą, jaką mogłabym zrobić, byłoby powstrzymanie ciebie od wstąpienia do szkoły morskiej. O mój Boże, przecież byłam w Warszawie! Byron zaciągnął się papierosem. Jego twarz nie objawiała żadnego wyrazu, tylko oczy świdrowały ojca na wylot. Victor Henry rzucił okiem na zegarek, po czym pośpiesznie pozbierał papierosy i zapalniczkę. - To by było na tyle. Wspaniała zupa. Wyobraźcie sobie, że jest taki samolot do Pensacoli, który jeszcze złapię po południu. - Czy nie mogłeś po prostu zadzwonić, by powiedzieć mi to wszystko? - zapytał Byron. - Byłoby o wiele prościej. Dlaczego zdecydowałeś się tu przyjechać? Victor Henry skinął rachunkiem i dziesięciodolarowym banknotem na kelnera. - Startujesz jak rakieta, Byron. Nie znałem twoich planów ani tego, ani stanu twego umysłu. Nawet nie byłem pewien, czy zgodzisz się przyjechać na wesele. - Coś takiego - powiedziała Natalia. - Nigdy bym nie pozwoliła, by tutaj pozostał. - No tak, ale tego też nie wiedziałem. Sądziłem, że powinienem z wami porozmawiać, odpowiedzieć na wasze pytania, a może nawet użyć nieco perswazji, gdyby to było konieczne. - Zwrócił się do Natalii. - Janice i Warren naprawdę cię oczekują. O tym mogę zapewnić. Z zakłopotaniem przyłożyła dłoń do czoła. - Jeszcze nie wiem, czy będę mogła przyjechać. - Będziemy tam - oświadczył Byron stanowczo. - A przynajmniej ja się zjawię. Czy wszystko już wyjaśnione. Pug zawahał się. - A co ze szkołą morską? Powiedziałem Redowi, że dziś mu dam odpowiedź. - Jeśli komandor Tully musi to wiedzieć dzisiaj, to ja rezygnuję. Natalia uderzyła pięścią w stół. - Do diabła, Byron! Nie podejmuje się decyzji w ten sposób! - Nie znam innego sposobu podejmowania decyzji. - Przecież możesz porozmawiać ze mną. W końcu to też i moja sprawa. Victor Henry chrząknął. - Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, więc będę się już zbierał. Jutro możemy wrócić do tego tematu. - Więc to tak - głos Byrona zabrzmiał kwaśno. - Mimo wszystko nie musisz dzwonić do komandora Tully'ego dzisiaj... Twarz Victora nachmurzyła się. Przechylił się do tyłu w twardym krześle. - Widzisz, Byron, to Hitler i Niemcy stworzyli twoje problemy, a nie ja. Ja tylko zwracam na nie twoją uwagę. - No tak, ale te wszystkie złe wiadomości z Europy mogą być po prostu wyolbrzymione, a w każdym razie żadna amerykańska łódź podwodna nie zostanie zatrzymana na wyjściu tylko dlatego, że mnie w niej nie ma. - Uspokój się, Briny - powiedziała Natalia zdławionym głosem. - Pozwól ojcu zdążyć na samolot. - Pamiętaj, Byron, że to nie ja rozpętałem tę wojnę - Victor Henry powiedział to takim tonem, którego kiedyś użył zwracając się do kelnera w Wannsee. Zdejmował swą białą czapkę z kołka, cały czas patrząc w twarz syna. - Myślę, że będziesz dobrym marynarzem na podwodnym okręcie. Wszyscy oni to zgraja zwariowanych indywidualistów. Z drugiej strony, nie mogę cię znienawidzić za to, że chcesz poślubić tę piękną i inteligentną młodą damę. A teraz to już naprawdę muszę ruszać - podniósł się z miejsca. - Do zobaczenia w kościele. Przyjdźcie wcześniej, ty masz być drużbą. Bądź w ciemnym garniturze. Do widzenia, Natalio. Przykro mi, że popsułem ci piękny dzień na łodzi. Postaraj się przyjechać do Pensacoli. - Oczywiście, proszę pana - blady, smutny uśmiech przemknął przez jej zatroskaną twarz - dziękujemy. Gdy wyszedł, Natalia odwróciła się do Byrona. - Przez całe życie nie znosiłam zapachu gotowanej ryby. Chodźmy stąd. Mało brakowało, a byłabym chora. Bóg jeden wie, jak nie zwróciłam tej kanapki. Natalia zamaszystym krokiem szła po molo, głęboko oddychając. Spódnica wirowała wokół jej rozkołysanych bioder. Wiatr uwypuklał kształt jej piersi pod cienką bluzką. Byron starał się ją dogonić. Zatrzymała się na moment przy końcu mola, gdzie dwóch obdartych murzynków łowiło ryby. Odwróciła się do Byrona, zakładając ręce jedna na drugą. - Dlaczego, do diabła, potraktowałeś swego ojca w taki sposób? - Jaki sposób? Wiem, dlaczego tu przyjechał i tyle. - Byron odpowiedział jej równie ostro. - Przyjechał, by nas rozdzielić. - Jego głos zabrzmiał tak nosowo, jakby to wypowiedział Victor Henry. - Och, zabierz mnie do domu. Prosto do domu. Wiesz, że miał całkowitą rację. Winisz go za to, jaki kierunek przybrała wojna. Na tym właśnie polega twoja niedojrzałość. Wstydziłam się za ciebie. Nienawidzę tego uczucia. Powrócili do mola, przy którym stała nowa błękitna limuzyna marki Buick, należąca do jej ojca. Stojąc na słońcu, samochód nagrzał się tak bardzo, iż teraz promieniował ciepłem niczym piec. - Otwórz, proszę, wszystkie drzwi. Niech się trochę przewietrzy. Byron rzekł otwierając drzwi: - Nigdy przedtem niczego się nie domagałem. Ani od życia, ani od niego, ani od nikogo. Ale teraz chcę. - Nawet jeżeli to prawda, musisz patrzeć na życie realnie. Nie można od razu dawać upustu napadom złego humoru. - Zrobił z tobą świetny interes - mruknął Byron. - Jak zwykle osiąga to, co zamierza. Wsiedli do samochodu. - Jak ty nic nie rozumiesz - powiedziała szorstko, trzaskając drzwiami. - Jadę z tobą do Pensacoli. W porządku? Kocham cię, ale teraz zamknij się i zawieź mnie do domu. 26 Podporucznika Warrena Henry'ego w dniu jego ślubu obudził o siódmej rano brzęk starego blaszanego budzika. Warren aż do czwartej przebywał w słodkich ramionach swej przyszłej żony w pokoju hotelu Calder Arms, ze dwadzieścia mil od Pensacoli. Zwlókł się potykając do prysznica i do pełna odkręcił kurek natrysku zimnej wody. Gdy szok od ukłuć przywrócił go do przytomności, zaczął się zastanawiać, czy spędzenie takiej nocy przed ślubem nie było czymś nieprzyzwoitym. Biedna Janice powiedziała, że natychmiast jak tylko dotrze do domu, będzie musiała zacząć się ubierać i pakować. Tak, to na pewno było niewłaściwe, ale na Boga!... Warren zaśmiał się głośno, potrzymał twarz w zimnym natrysku i zaczął śpiewać. Może to i było nieokrzesane, ale przecież w końcu musieli bardzo przyśpieszyć ślub. I ten jednodniowy miodowy miesiąc. A potem rozłąka. Rozdzielą ich tysiące mil. Nie można zbyt wiele wymagać od ludzkiej natury. A w każdym razie nie był to ich pierwszy raz. Warren wycierał się szorstkim ręcznikiem, a samopoczucie poprawiało mu się z minuty na minutę: Jednak istnieje coś takiego, jak zasady przyzwoitości. Takie postępowanie w samą wigilię ślubu było trochę nie na miejscu. Ale czy to nie okropny pech być odrywanym od Janice w takim momencie? To właśnie ten pech był powodem, a rzeczywistą przyczyną była inwazja Hitlera na Francję, a wcale nie jego ani Janice rozwiązłość. Prawdę mówiąc, perspektywa rozstania z dziewczyną nie martwiła Warrena aż tak bardzo. Ona i tak przyjedzie do Pearl Harbour w stosownym czasie. Ten nagły rozkaz przeniesienia na Pacyfik wprowadził chłopaka w nastrój podniecenia. Wciągnięcie się w przedwczesną noc z Janice wynikło z impulsu nowo wybuchłej w nim chęci życia. Spieszył się, by wzlecieć w górę swym myśliwcem z pokładu Uss Enterprise, gdyż zagrażała wojna. Jego przeznaczenie rozbłyskiwało gwiazdami, jak budząca strach przejażdżka na księżyc. Pomimo wszystkich odruchów żalu z konieczności rozstania się z Janice i wyrzutów sumienia, że cieszył się nią nieco za wcześnie a i nieco za wiele, nastrój Warrena poprawiał się. Wezwał stewarda z messy, zamówił podwójną szynkę z jajkami i dzbanek kawy, po czym dziarsko zaczął się ubierać do ślubu. Byron, stojąc w hallu pod drzwiami pokoju brata, uśmiechał się oglądając nieudolną karykaturę do nich przypiętą. Neptun, bóg mórz, z guzem wyrastającym na głowie, z wściekłością wynurza się z morza tuż przed lotniskowcem, wymachując swoim trójzębem w stronę samolotu, z którego podwozia ściekają krople wody. Wychyla się pilot, salutuje i krzyczy: Przepraszam! - Proszę wejść! - usłyszał na swe pukanie. - Mokre koła podwozia należą do Henry'ego, jak się domyślam - zacytował Byron sens karykatury. - Witaj Briny! O mój Boże, ile to już czasu. Wyglądasz świetnie. Cieszę się, że zdążyłeś na ślub. - Warren poprosił o śniadanie dla brata. - Słuchaj, musisz mi wszystko opowiedzieć o tej twojej dzikiej wyprawie. To niby ja jestem żołnierzem, ale, mój Boże, to ty miałeś prawdziwe przygody. Naziści bombardowali i ostrzeliwali ciebie! Jestem pewien, że moi kumple będą chcieli z tobą porozmawiać. - Gdy człowiek znajdzie się na szlaku wojennym, nie ma nic bohaterskiego, Warren. - Więc mów. Siądź tutaj, tyle mamy sobie do opowiadania. Rozmawiali podczas śniadania, a także potem, gdy pili kawę i palili papierosy. Nawet gdy Warren zaczął pakować swoje rzeczy, nie przerywali rozmowy, nie klejącej się na początku, lecz później coraz żywszej. Każdy z nich próbował ocenić drugiego. Warren był starszy, miał tęższą twarz i więcej pewności siebie, czuł się bardziej niż kiedykolwiek na samym szczycie świata ponad bratem, szczególnie teraz. Tak to odczuł Byron. Byronowi wydało się, że te nowe złote skrzydła przypięte do białego munduru brata dodają mu wartości. Mówiąc o lataniu, Warren był rozluźniony, pełen humoru i stanowczy. Doskonale już opanował zarówno maszyny, jak i specyficzny żargon. Wciąż z dumą wymawiał słowa "lotnik marynarki wojennej". Byronowi wydało się, że te chwile, które spędził pod ogniem wroga, były jakimiś przypadkowymi epizodami, w żadnej mierze nieporównywalnymi z objętym dyscypliną awansem brata na pilota myśliwca. Warren ze swej strony ostatni raz widział Byrona, gdy ten wyruszał do Europy. Wyglądał wtedy jak ciamajdowaty niedorajda ze złym świadectwem ze szkoły, cały pryszczaty, któremu odechciało się kariery artysty. Ogorzała skóra Byrona obecnie ściśle przylegała do szczęki, uwypuklając jej ostre zarysy, a jego oczy nabrały głębszego wyrazu, trzymał się też prosto. Warren był przyzwyczajony do obciętych włosów na jeża i naturalnej linii ramion w mundurach marynarki. Ciemny, mocno wywatowany włoski garnitur Byrona i czupryna rudawych włosów nadawały mu wygląd człowieka pełnego rozmachu, obnoszącego się ze swą sagą włóczenia się po Polsce pod bombami wraz z piękną Żydówką. Przedtem Warren nigdy niczego nie zazdrościł młodszemu bratu. Teraz zazdrościł mu czerwonej blizny na skroni. Jego własna była wynikiem nieszczęśliwego wypadku, lecz nie rany odniesionej na wojnie. Nawet w jakiś sposób zazdrościł mu tej Żydówki, chociaż nigdy jej nie widział. - A co z Natalią, Byronie? Przyjechała? - Oczywiście. Zainstalowałem ją w domu Janice. To bardzo miło ze strony Janice, że zadzwoniła do niej wczoraj wieczorem. Czy to ojciec podsunął jej tę myśl? - Powiedział tylko, że dziewczyna nie jest pewna, że naprawdę na nią liczymy. Słuchaj, czy tym razem jest to coś poważniejszego? - Warren przerwał. W jednej ręce trzymając worek na ubrania, a w drugiej mundur, twardo spoglądał na brata. - Pobieramy się. - Naprawdę? To dobrze. - Rzeczywiście tak myślisz? - Jasne. Słyszeliśmy, że to rewelacyjna dziewczyna. - Bo taka jest. Wiem, że powstaną problemy natury religijnej... Warren uśmiechnął się i przechylił głowę. - Och, Byron, dzisiaj? Czyż to gra jakąkolwiek rolę? Gdybyś chciał zostać pastorem albo politykiem, wtedy być może musiałbyś się trochę zastanowić. O Boże! Jest wojna, świat się rozpada, mówię ci, bierz ją! Nie mogę się doczekać, by ją poznać. Ona ma nawet doktorat czy coś takiego, prawda? - Chodziła na studia podyplomowe na Sorbonie. - Bracie, będę się jej bał bardziej niż lądowania na lotniskowcu nocą podczas szkwału. W uśmiechu Byrona odmalowała się zaborcza duma. - Byłem z nią przez sześć miesięcy i prawie nigdy nie odważyłem się otworzyć ust. Potem ona powiedziała mi, że mnie kocha. Do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. - Dlaczego nie? Jesteś cholernie przystojny, mój chłopcze. Już nie wyglądasz jak tyczka do grochu. Żenisz się teraz czy po szkole podwodniaków? - Kto do diabła powiedział ci, że idę do tej szkoły? Lepiej nie zaczynaj. Już dość przeszedłem z ojcem. Warren zręcznie zgarnął rzeczy z komody do żołnierskiego kuferka. - Ale on ma rację. Nie chcesz chyba czekać, żeby sami cię wezwali. Jeśli to zrobią, będą tobą ciskać tak, jak im się będzie podobało, i nawet nie będziesz mógł wybrać sobie rodzaju służby. Teraz sam możesz wybrać sobie miejsce i dostać przyzwoity trening. Powiedz, czy myślałeś kiedykolwiek o lotnictwie morskim? Dlaczego wolisz czołgać się z szybkością czterech węzłów na głębokości trzystu stóp pod wodą, skoro możesz latać? Na samą myśl o okrętach podwodnych dostaję klaustrofobii. Mógłbyś być doskonałym pilotem. Przede wszystkim zawsze jesteś rozluźniony. - Zainteresowałem się okrętami podwodnymi - odrzekł Byron i opisał bratu rozmowę z Prienem w Berlinie o zatopieniu Royal Oak, - To był bohaterski wyczyn - ciągnął Warren - pełne trafienie. - Nawet Churchill to przyznał. Bardzo romantyczne. Rozumiem, że to właśnie cię pociąga. Ale ta wojna jest wojną powietrzną, Briny. Niemcy nie mają aż takiej przewagi na lądzie. Gazety wciąż wrzeszczą Panzer i Panzer, choć Francuzi mają lepsze czołgi niż Niemcy, i w dodatku więcej. Tyle, że ich nie używają. Wystraszyli się niemieckich stukasów, które działają według naszej własnej taktyki bombardowania. - Właśnie to mnie w stukasach przeraża - powiedział Byron. - Nie wyglądają dostatecznie groźnie. Sztywne podwozie, jeden silnik, średnia wielkość. Takie to powolne i niezgrabne. Ciskając w Byrona dużą szarą książką, Warren dodał ze śmiechem: - Przerzuć rozdział pod tytułem The Flight Jacket. Jestem tam w piątej eskadrze i przywiązuję sobie flagi solowego lotu. Muszę teraz zapłacić kilka rachunków, a potem ruszamy do kościoła. Byron wciąż przeglądał rocznik, gdy brat powrócił. - Warren, ty święta krowo, byłeś prymusem w ćwiczeniach lądowania na pokładzie. Jak to zrobiłeś, że miałeś jeszcze czas na zalecanie się do Janice? - To wymagało ofiar. - Warren zrobił minę pełną wyczerpania i obaj wybuchnęli śmiechem. - Praca nad książką nigdy nie jest zbyt ciężka, jeśli potrafisz ją sobie zorganizować. Byron oddał rocznik, wskazując palcem na stronę otoczoną czarną ramką. - Ci wszyscy już nie żyją?... Twarz Warrena spoważniała. - Mhm, Frank Monahan był moim instruktorem i doskonałym pilotem. - Rozejrzał się po pustym pokoju, zakładając ręce na biodra. - No cóż, wcale nie jest mi przykro opuszczać ten pokój. Pociłem się tutaj przez jedenaście miesięcy. Gdy dojeżdżali już do miasta, Warren odezwał się znów pełen entuzjazmu: - Być może Pensacola wygląda na małą, zaspaną mieścinę, ale ma doskonały klimat. Świetne możliwości uprawiania sportów wodnych i rybołówstwa. W dodatku niezły klub golfowy i jeździecki oraz obiecujący przemysł. To jest prawdziwa Floryda, a nie ten Brooklyn z palmami, zwany Miami. Żeby rozpocząć karierę polityczną to te wiejskie zachodnie powiaty są najlepsze. Kongresman Lacouture nie miał żadnej konkurencji. Ostatnio zdecydował się kandydować do Senatu na jesieni, i uważa się, że ma doskonałe szanse. Być może kiedyś powrócimy tu z Janice na stałe. - Gdy przyjedziesz na emeryturę? - zapytał Byron. - To są bardzo dalekowzroczne plany. - A może nawet przedtem - Warren uchwycił kątem oka zdziwienie brata. - Posłuchaj, Briny, w dniu kiedy miałem samodzielny lot, prezydent Roosevelt zwolnił z miejsca Naczelnego Dowódcę Floty Stanów Zjednoczonych. Jakaś kłótnia co do polityki floty azjatyckiej. Zrobił go ambasadorem w Turkiestanie, czy gdzieś indziej, ale tak naprawdę, to go po prostu wykopał. Samego naczelnego dowódcę floty! W marynarce jesteś tylko najemnikiem, mój chłopcze. Prosto w górę drapiesz się poprzez biura i jednostki nadbrzeżne, aż po kwatery na morzu. Do samej góry. Nigdy nie mów ojcu, że tak mówię. Janice jest jedynaczką, a firma Lacouture zarabia dwadzieścia milionów rocznie. Oczywiście, dopóki mogę, latanie jest tym, co naprawdę chcę robić. W kościele z różowego piaskowca z czworokątną dzwonnicą na szczycie, dwóch mężczyzn w roboczych drelichach kończyło właśnie ogromną dekorację z kwiatów. Niewidoczny z dołu organista grał preludium Bacha perląc tony. - Nikt nie może mi zarzucić, że kazałem Janice czekać w kościele - powiedział Warren. - Mamy jeszcze godzinę, więc możemy teraz porozmawiać. Tutaj jest chłodniej. Usiedli w połowie rzędu pustych ławek wyściełanych miękkimi, purpurowymi poduszkami. Muzyka, woń kwiatów i ten szczególny zapach kościoła, który Byron tak dobrze pamiętał z czasów dzieciństwa, wszystko to wywarło na nim ogromne wrażenie. Znów poczuł się jak mały chłopiec, gdy pełen szacunku siedział lub stał u boku ojca, przyłączając się do śpiewania pieśni, śledząc pilnie kazanie pastora, mówiącego o tajemniczym i cudownym Jezusie Chrystusie. Jeśli poślubi Natalię, nie będzie miał takiego ślubu. Wobec tego jaki? Kościół w każdym razie nie wchodził w rachubę. Jak to wygląda, gdy ślubu udziela rabin? Na ten temat zupełnie nie rozmawiali. Dwaj bracia siedzieli obok siebie w przedłużającym się milczeniu. Warren ponownie w jakimś sensie ubolewał, iż uległ ubiegłej nocy swym pragnieniom i bez wielkiego przekonania składał w myślach pobożne obietnice. Ogarniało go jednak poczucie, że przecież jest prawie nowożeńcem. - Briny, powiedz coś. Zaczynam się denerwować. Któż to wie, kiedy będziemy mieli sposobność porozmawiać jeszcze raz. Na twarzy Byrona pojawił się rozmarzony uśmiech, a Warrena ponownie uderzyła myśl, że jego brat bardzo wyprzystojniał. - Dużo czasu minęło odkąd razem chodziliśmy z tobą do kościoła. - Tak. Janice lubi chodzić do kościoła. Jeżeli te ściany nie runą teraz na mnie, będzie to oznaczało, że i dla mnie jest jakaś nadzieja. Wiesz, Briny, może wszystko się jakoś powoli ułoży. Jeśli dostaniesz się do łodzi podwodnych, może dostaniesz przydział służbowy do Pearl Harbor. Być może cała nasza czwórka wyląduje tam na parę lat. Czyż nie byłoby to przyjemne? Natalia często odwiedzała domy swych bogatych przyjaciół z uczelni, lecz nie była przygotowana na okazałość rezydencji państwa Lacouture. Był to w wiele stron rozciągnięty dom z kamienia, wzniesiony nad zatoką na prywatnej plaży otoczonej omszałym, szorstko otynkowanym murem. Żelaznej bramy wejściowej z kraty pilnował strażnik o równie żelaznym wyrazie twarzy. Pańskość, ustronność, ekskluzywność czuło się wszędzie dookoła. Pokoje były pełne antycznych mebli, perskich dywanów, stojących zegarów z wagami do naciągania, wielkich olejnych portretów, ciężko udrapowanych zasłon, wyrobów kowalskich, ogromnych luster w złoconych ramach i staromodnych fotografii. Wszystko to bardzo ją rozstrajało. Janice przybiegła na powitanie w powiewnym różowym szlafroku. Jej jasnoblond włosy opadały na ramiona. - Cześć! To bardzo ładnie z twojej strony, że przyjechałaś, mimo tak późnego zaproszenia. Spójrz na mnie. Ubiegłej nocy nie zmrużyłam oka. Jestem tak zmęczona, że ledwie patrzę. Nigdy się nie wyszykuję. Chodź, musisz zjeść śniadanie. - Proszę, usadź mnie gdzieś w kąciku i poczekam aż ruszymy. Jest mi tak dobrze. Janice spojrzała na nią zmęczonym, ale ostrym wzrokiem. Miała duże orzechowe oczy. Ta szczęśliwa dziewczyna, cała na różowo i złoto, uczuliła Natalię jeszcze bardziej na swoje ciemne oczy, czarne włosy, pomarszczony płócienny kostiumik i smutny nieszykowny wygląd. - Nie dziwię się, że Byron się w tobie zakochał. O Boże, jesteś taka śliczna. Chodź ze mną. Janice zabrała ją do pokoju śniadaniowego, z którego rozpościerał się widok na wodę. Służąca podała jajka i herbatę w starej błękitno-białej porcelanie na srebrnej tacy. Po zjedzeniu Natalia poczuła się lepiej, chociaż nie tak jak w domu. Na wodzie jachty wolno halsowały w słońcu. Zegary w domu jeden po drugim wybijały dziewiątą, jedne głębokim bim bam bom, inne wygrywały całe melodyjki. Słyszała podniecone głosy na górze. Wyjęła list z torebki. W czasie całej podróży z Miami ciążył jej niby ołów. Pięć stron zapisanych na maszynie tak gęsto i ściśle i do tego niewyraźnie, że aż oczy ją rozbolały od czytania. Oczywiście A. J. aż do śmierci nie nauczy się zmieniać taśmy w maszynie do pisania. Była to długa opowieść o niedoli. Profesor miał złamaną nogę w kostce. W tydzień po wyjeździe Byrona udał się z swym starym przyjacielem, francuskim krytykiem sztuki, w turę na zwiedzanie katedr. Gdy wspinał się na drabinę w Orvieto, by przyjrzeć się wysoko umieszczonym niewidocznym freskom, poślizgnął się i spadł na kamienną posadzkę. Do tych zmartwień doszedł problem z poplątanymi formalnościami dotyczącymi jego obywatelstwa, czym się po raz pierwszy na serio przejął. Aaron miał tak zwane "obywatelstwo derywatywne", wynikające z naturalizacji jego ojca uzyskanej w tysiąc dziewięćsetnym roku. Długa nieobecność profesora w kraju i jego stała rezydencja za granicą była przyczyną trudności. Przy tym podczas naturalizacji ojca w różnych dokumentach podano sprzeczne daty jego urodzin. Urzędnik w Rzymie, choć robił przyzwoite wrażenie, był obsesyjnym biurokratą. Naciskał na udzielanie dokładnych wyjaśnień i żądał coraz to nowych dokumentów, toteż Aaron opuścił Rzym wielce zbity z tropu. W liście pisał: Być może popełniłem błąd, ale zdecydowałem się zaniechać dalszych działań. To było w grudniu ubiegłego roku. Wydawało mi się, że jestem muchą szarpiącą się w sieci pająka. Im więcej walczyłem, tym mocniej ta sieć mnie obezwładniała. Tak naprawdę to nie chciałem wtedy wracać do kraju. Przypuszczałem, że jeśli sprawa przeleży się i poproszę o przedłużenie ważności paszportu nieco później, szczególnie gdyby tymczasem wyznaczono nowego konsula generalnego, to paszport otrzymam. W końcu to tylko kwestia czerwonego stempla i opłaty dwóch dolarów. Wydawało mi się wtedy nie do pomyślenia, że mogą mi zabronić powrotu do mego własnego kraju. Kraju, w którym nawet figuruję w księdze "Who is who". W czasie ogólnego podniecenia spowodowanego atakiem na Norwegię udał się do konsulatu we Florencji. Tam niezbyt rozeznany, za to przyzwoity i uprzejmy urzędnik, o typie strzygących się na jeża, oświadczył, że wszystko to są głupie formalności i że doktor Jastrow jest na pewno wybitną i pożądaną personą, toteż służba konsularna postara się jakoś rozwikłać jego problemy. Z dużą ulgą Jastrow udał się wówczas w turę zwiedzania katedr, złamał nogę w kostce i przepuścił w ten sposób umówiony termin stawienia się w konsulacie, w dwa tygodnie później. Dalej pisał w liście: To, co się wydarzyło później, jest dla mnie nadal zupełnie niezrozumiałe. Jest to albo niewiarygodna głupota, albo niewiarygodna nieżyczliwość. Urzędnik ten napisał do mnie list, którego ton wydał mi się całkiem uprzejmy. Istota rzeczy sprowadza się do tego, że podczas wojny ja - jako bezpaństwowiec mogę znaleźć się w poważnych kłopotach, lecz sądzi, że znalazł na to drogę wyjścia. Ostatnio Kongres wydał ustawę zezwalającą na prawo wjazdu niektórym kategoriom uchodźców. Jeśli złożę prośbę powołując się na to prawo, prawdopodobnie nie będę miał żadnych dalszych trudności, będąc wybitnym Żydem. Taka jest jego rada. Czy dostrzegasz całą głębię głupoty i uwłaczającą treść tego listu? Otrzymałem go ledwie pięć dni temu, a wciąż się we mnie gotuje. Przede wszystkim chce, żebym przestał rościć jakiekolwiek pretensje, że jestem Amerykaninem, którym przecież jestem, niezależnie od tego, czy moje dokumenty są uporządkowane, czy też nie i dopisał się na listę tego tłumu robiących wrzawę uchodźców żydowskich z Europy, proszących o prawo wjazdu, z tego tytułu, że należą do kategorii osób prześladowanych i są w trudnym położeniu. Ale nie to jeszcze jest najgorsze. Wszystko to przelał na papier i wysłał do mnie pocztą. Nie mogę w to uwierzyć, że nawet taki tępak nie wie, że list z konsulatu do mnie zostanie otworzony i przeczytany przez Włochów. Nigdy się nie dowiem, dlaczego ten ostrzyżony na jeża to uczynił, lecz zmusza mnie to do podejrzewania śladu antysemityzmu. Ten bakcyl wisi w europejskim powietrzu, a u niektórych osobników zapuszcza korzenie i rozkwita. Teraz władze włoskie znają mój problem. To w sposób alarmujący zwiększa tutaj moje zagrożenie. Spędzałem dzień po dniu, siedząc w fotelu na pięknym tarasie opromienionym słońcem, sam jeden, nie licząc włoskich służących, stając się coraz bardziej zatrwożony. W końcu zdecydowałem się napisać do Ciebie list i poprosiłem mego francuskiego przyjaciela, by go nadał. Natalio z całą pewnością byłem niedbały nawet w poważnych sprawach. Jedyne, co mogę mieć na swą obronę, to to, że przed wojną takie problemy nie groziły konsekwencjami. Jestem pewien, że dla Ciebie nie istnieją w dalszym ciągu. Ty urodziłaś się na amerykańskiej ziemi. Ja urodziłem się nad Wisłą. Teraz dostaję spóźnioną lekcję z ogromnej różnicy jaką ten fakt sprawia, jak i w zakresie istoty zasad myślenia i osobistej tożsamości. Naprawdę powinienem rozplątać moją sytuację formalną. Na szczęście w tym wszystkim nie ma desperackiego pośpiechu. Siena jest spokojna, żywności znów jest pod dostatkiem, kostka w stawie goi się, a wojna jest daleka jak letni grzmot. Nadal posuwam swoją pracę, ale powinienem wpierw wyjaśnić moje prawo powrotu do kraju. Nikt nie wie, kiedy i gdzie ten łajdak z wąsami zrobi następny ruch. Czy mogłabyś przekazać to wszystko Lesliemu Slote? Jest w Waszyngtonie, w samym sercu wydarzeń. Pętlę kata z biurokratycznych formalności można przeciąć jednym słowem wypowiedzianym we właściwym miejscu. Jeśli nadal ma choć okruchy względów dla mnie, poproś go, by się tym zajął. Mógłbym napisać bezpośrednio do niego, ale myślę, że sprawa nabierze szybszego biegu, jeśli ty pójdziesz z tym do niego. Błagam cię byś to uczyniła. Jastrow napisał wzruszający fragment o ojcu Natalii. Za oziębienie wzajemnych stosunków winił siebie. Temperament uczonego polega na tym, że absorbuje go tylko wyłącznie on sam. Ma nadzieję, że będzie mógł traktować Natalię jak własną córkę, chociaż miejsca ojca nie wypełni nikt. Potem nastąpił ustęp poświęcony Byronowi, który uniemożliwił dziewczynie pokazanie mu tego listu. Czy widziałaś się już z Byronem? Brak mi go. On ma niezwykle czarującą osobowość. Jest taki "triste", zamknięty w sobie i taki męski. Nigdy nie spotkałem bardziej ujmującego chłopca, chociaż znałem ich setki. Dwudziestoletni młodzieniec nie powinien sprawiać wrażenia chłopca, lecz on sprawia. Wokół niego roztacza się aura średniowiecznego romansu. Byron byłby na miejscu, gdyby tylko miał trochę talentu albo chociaż ślad energii. Czasami ukazuje zawziętość, umie wykrzesać z siebie szczególną błyskotliwość. Powiedział, że świat duchowy Hegla to po prostu Bóg minus chrześcijaństwo. To co prawda banał, ale on dodał, że o wiele łatwiej jest uwierzyć w poświęcenie się Boga za ludzkość niż w jego szukanie po omacku zrozumienia Siebie poprzez ujawienie głupoty ludzkości. To mi się podobało. Niestety, było to jedyne dobre spostrzeżenie pośród banałów typu: "Ten Nietzsche był po prostu jakimś rodzajem dziwaka" albo "Nikt by nie zaprzątał sobie głowy czytaniem Fichtego, gdyby każdy mógł go zrozumieć". Gdybym miał oceniać Byrona z naszego seminarium, opartego o listę lektur Slote'a, dałbym mu średnią z minusem. Bardzo często widziałem, jak czytał w oranżerii Twoje listy ciągle od nowa. Ten biedak bardzo się w tobie podkochuje. Czy ty w ogóle jesteś tego świadoma? Mam nadzieję, że nierozmyślnie nie sprawisz mu bólu, toteż raczej zadziwiają mnie Twoje częste listy do niego. Pomimo wszystkich moich kłopotów postępuję w miarę rozsądnie i obecnie jestem na osiemset czterdziestej siódmej stronie manuskryptu o Konstantynie. Zegar, który właśnie wybijał pół godziny, gwałtownie przeniósł Natalię z tarasu w Sienie, gdzie oczyma wyobraźni widziała A.J., opatulonego błękitnym szalem i piszącego te słowa, do rezydencji państwa Lacouture w Pensacoli. - O Boże - wymruczała. - O mój Boże. Słyszała odgłosy kroków na schodach, jakieś wołania, śmiechy, szczebioty. Panna młoda sunęła poprzez długą jadalnię. Jej włosy koloru pszenicy były przepięknie uczesane i przetkane perłami. Policzki zaróżowiły się z emocji i szczęścia. - Skończyłam! Możemy już iść. Natalia stanęła na równe nogi, wciskając list A. J. do torebki. - Jesteś zachwycająca. Wyglądasz cudownie. Janice zakręciła pirueta na palcach. - A niech cię! Biała atłasowa suknia przylegała do jej ciała i piersi jak kremowa skóra, w swej przesadnej wstydliwości zakrywając ją aż po szyję. Dziewczyna poruszała się w obłoku białej koronki. Ta mieszanka białej niewinności i ostrego cielesnego powabu była miażdżąca i Natalią wstrząsnęła zazdrość. Oczy panny młodej miały ironiczny poblask. Po tej dzikiej przedślubnej nocy Janice Lacouture czuła się tak samo dziewiczo, jak Katarzyna, caryca Rosji. Ale to jej wcale nie martwiło. Raczej przemawiało do jej poczucia humoru. - Chodź - powiedziała - pojedziesz ze mną. - Wzięła rękę żydowskiej dziewczyny. - Wiesz, gdyby nie to, że wychodzę za Warrena, konkurowałabym z tobą o tego małego Briniego. Jest prawdziwym Adonisem, i do tego taki słodki. Ach, ci mężczyźni z rodu Henry! Rhoda przybyła do hotelu w popłochu i ogromnie podniecona. Błyskawicznie się wykąpała i ubrała, wyciągając kosmetyki z jednej walizki, bieliznę z drugiej, a nową suknię od Bergdorfa Goodmana z trzeciej. Kirby wynajął mały samolocik i przyleciał wraz z nią i Madeline. - Kirby uratował nam życie - szczebiotała Rhoda, kręcąc się po pokoju w przejrzystej, zielonej halce. - Ostatni samolot, którym mogłyśmy przylecieć z Nowego Jorku, nie dawał nam nawet minuty na dokończenie zakupów. Twoja córka i ja musiałybyśmy pokazać się na tym ślubie w starych szmatach. A tak miałyśmy wolne całe popołudnie. Pug, nigdy nie widziałeś tak błyskawicznych zakupów. Czyż to nie jest miły gest. - Przyłożyła nową zieloną sukienkę do piersi. - Znalazłyśmy ją w ostatniej sekundzie. Daję słowo, lot małym samolocikiem to taka przyjemność. Przespałam niemal całą podróż, ale gdy się obudziłam, było wspaniale. Naprawdę się wie, że się leci. - Niezwykle miło z jego strony - powiedział Pug. - Czyżby Kirby był aż tak bogaty? - No cóż, oczywiście nie chciałam się na to zgodzić, ale wówczas powiedział, że wszystko jest załatwione na koszt jego firmy. Tym samym samolotem leci dziś do Birmingham. Tak czy owak, nie miałam ochoty się z nim zbytnio spierać, mój drogi. To było wybawienie. Zapnij mi suknię z tyłu. Pug, czy Briny naprawdę przywiózł tu tę Żydówkę? Ale dlaczego, nigdy jej nawet nie widziałam, a teraz będzie musiała usiąść z nami i wszyscy pomyślą, że należy już do naszej rodziny. - Wygląda na to, że będzie należeć, Rhodo. - Nie wierzę w to! Po prostu nie. Dlaczego? Ile jest od niego starsza. Cztery lata? Ach, ten Briny! Lubi przyprawiać nas o ataki serca. Zawsze to lubił, potwór. Pug, co cię tak długo tam trzyma? O Boże, ależ tu gorąco. - Jest o dwa lata starsza i niezwykle atrakcyjna. - Cóż, budzisz moją ciekawość, szczerze to mówię. Wyobrażałam ją sobie jak jedną z tych nieustępliwych, kanciastych dziewczyn z Brooklynu, które cię popychają w przejściu w domach towarowych Nowego Jorku. Przestań się tam grzebać. Górną część zapnę sama. Litości, jak mnie przypieka. Pot się ze mnie leje całą rzeką. Ta suknia będzie ciemna od potu, zanim dotrzemy do kościoła. Już po kilku sekundach Natalia wiedziała, że ta przystojna kobieta, ubrana w zielone szyfony i biały słomkowy kapelusz przybrany różami, nie polubiła jej. Uprzejmy uścisk dłoni przed kościołem i sztuczny uśmiech powiedziały jej wszystko. Pug przedstawił Natalię Madeline jako kompana Byrona na wycieczce do Polski. Oczywiście tym niezdarnym żartem próbował nadrobić chłód żony. - Ach tak rzeczywiście to był szlagier - Madeline Henry uśmiechnęła się i zlustrowała Natalię od stóp do głów. Jej perłowoszary kostium z szantuńskiego jedwabiu był najszykowniejszą kreacją w polu widzenia. - Chciałabym, żebyś mi kiedyś wszystko opowiedziała. Wiesz, że ja się jeszcze nie widziałam z Byronem, a już minęły dwa lata. - Nie powinien był w takim pośpiechu jechać do Miami - powiedziała Natalia, czując jak się rumieni. - Dlaczego nie? - zapytała Madeline z tym lekkim uśmiechem, który Natalia tak dobrze znała z twarzy Byrona. To było dziwne uczucie, kiedy zauważyła cechy Byrona w jego rodzinie. Pani Henry trzymała głowę w taki sam sposób. Wysoko, na wyprostowanej szyi. Byron wydał się jej przez to jakiś bardziej odległy. Nie był już po prostu sobą, jej młodym kompanem z biblioteki Jastrowa i z Polski, ani nawet synem groźnego ojca, lecz częścią zupełnie dla niej obcej rodziny. Kościół był wypełniony. Gdy tylko weszli, Natalia poczuła się nieswojo. Katedry nie wprawiały jej w zakłopotanie. Były miejscami do zwiedzania, a rzymski katolicyzm, choć mogła napisać o nim spory esej, był dla niej jak mahometanizm; całkowicie oddzielną, obcą strukturą. Kościół protestancki był rodzajem zupełnie innej religii i gdyby Natalia nie była Żydówką, byłoby tam dla niej miejsce właściwe. Wchodząc do którejś z nich wstępowała na nieprzyjazne terytorium. Rhoda nie zostawiła dla niej dość dużo miejsca w ławce, więc Natalia musiała ją nieco popchnąć, szepcząc jednocześnie słowa przeproszenia, by nie zajmować miejsca w przejściu. Wszystkie kobiety dookoła niej były ubrane w jasne lub pastelowe kolory. Oficerowie i kadeci lotnictwa błyszczeli bielą i złotem. A pośród nich, na ślubie w maju, Natalia w czarnym płócienku pośpiesznie wybranym. Świadoma poczucia, że ciągle nosi w sercu żałobę i że ona do nich nie należy. Ludzie spoglądali na nią i szeptali. To nie była gra jej wyobraźni, szeptano naprawdę. Jakże pięknie i czarująco wyglądał kościół; ciemny rzeźbiony drewniany sufit, zamykał łukiem różowe ściany z piaskowca i cóż za oszałamiająca masa kwiatów. Jak byłoby to przyjemnie, wygodnie i normalnie urodzić się na przykład członkiem kościoła episkopalnego albo metodystów. Może jednak A. J. miał rację, a ośmielanie Byrona było rzeczą nieodpowiedzialną. Leslie Slote był podobnie jak ona wiecznie pogrążonym w książkach oschłym poganinem. Przecież nawet planowali, by ślub dawał im urzędnik stanu cywilnego. Pojawił się pastor w todze z biblią w dłoni. Rozpoczęła się ceremonia. Panna młoda, wsparta na ramieniu swego ojca, kroczyła wzdłuż przejścia między ławkami niczym wielka, piękna kotka. Na ten widok Rhoda nie mogła powstrzymać łez. Wspomnienie Warrena, gdy był małym chłopcem, jej własnego ślubu, a także innych ślubów, tych młodych mężczyzn ubiegających się o jej rękę; niespełna dwudziestoletnią matką dziecięcia, które oto wyrosło na przystojnego pana młodego - wszystko to przyszło jej na pamięć. Pochyliła głowę, nakrytą zwracającym uwagę kapeluszem i wyjęła chusteczkę. Przez chwilę zapomniała nawet o siedzącej obok melancholijnej żydowskiej dziewczynie, w czerni, a nawet o Palmerze Kirbym, który górował nad wszystkimi trzy rzędy dalej. Gdy Victor Henry czule dotknął jej dłoni, chwyciła jego rękę i przycisnęła do uda. Jakich wspaniałych mają synów, stojących prosto obok siebie przed nimi. Pug stał lekko przygarbiony dotykając ją łokciem, niemal w postawie na baczność. Miał wyraz ponury i nieugięty, dziwiąc się z jaką szybkością mija jego życie i zdając sobie znów sprawę jak niewiele pozwolił sobie na poświęcenie myśli Warrenowi, ponieważ pokładał w nim ogromne nadzieje. Stojący obok brata Byron czuł na sobie dziesiątki par oczu, oceniających i podziwiających ich obu. Mundur Warrena i liczne inne mundury gości weselnych w kościele przyprawiały go o zakłopotanie. W porównaniu z nimi jego włoski mocno wywatowany garnitur wydawał się frywolny i delikatny jak damska suknia. Gdy Janice uniosła welon przed pocałunkiem oboje z Warrenem wymienili głębokie, wszystko mówiące i pełne intymnej radości spojrzenie. - Jak ci idzie? - wyszeptał Warren. - Ach, jeszcze się trzymam na nogach, ale Bóg jeden wie jak, ty draniu... Stojąc przed pastorem, uśmiechającym się promiennie nad nimi, stali objęci, całowali się i śmiali właśnie tu, w kościele z tego zrodzonego przez wojnę żartu, który miał trwać całe ich życie, o którym nikt inny nie będzie nigdy wiedział. Samochody stały ciasno zaparkowane przed nadmorskim klubem, zaledwie kilkaset metrów od domu państwa Lacouture. Wesoły tłum zgromadził się pod przesklepionym rozpiętym płótnem u wejścia do pawilonu, gdzie czekał na nich weselny posiłek. - Założę się, że w Pensacoli jestem jedyną Żydówką - powiedziała Natalia, opierając się lekko na ramieniu Byrona. - Gdy przekroczę te drzwi, na pewno uruchomią gongi. - To wcale nie byłoby złe - wybuchnął śmiechem Byron. Spojrzała nań zadowolona, że go rozśmieszyła. - A może przeciwnie. Wydaje mi się, że twoja matka byłaby odrobinkę szczęśliwsza, gdyby w Warszawie przysypały mnie gruzy. W tym samym czasie Rhoda, idąc kilkanaście kroków za nimi, rozmawiała z kuzynem z Waszyngtonu, który uważał, iż dziewczyna Byrona jest niezwykle imponująca. - Prawda? - podchwyciła. - Bardzo interesująca. Mogłaby uchodzić za Armenkę lub Arabkę. Byron poznał ją we Włoszech. Z kieliszkiem szampana w dłoni Byron, trzymając mocno Natalię pod ręką, prowadził ją z pokoju do pokoju, przedstawiając weselnym gościom. - Tylko nie mów, że jestem twoją narzeczoną - rozkazała mu na samym początku. - Pozwól im myśleć, co chcą, my nie będziemy się tym przejmować. Poznała ojca komandora Henry'ego. Był inżynierem w przemyśle drzewnym obecnie na emeryturze i przyjechał tu z Kalifornii. Szczupły, niedużego wzrostu, z czupryną siwych włosów, miał wygląd człowieka, który całe życie ciężko pracował. Jego brat, w przeciwieństwie do niego tęgi i postawny mężczyzna, był producentem napojów bezalkoholowych w Seattle. Poza nimi Natalia poznała krewnych Rhody a także innych Henrych oraz chlubę tej rodziny, czyli Groversów z Waszyngtonu. Wszystko ich różniło od pozostałych gości. Ubrania, maniery, nawet sposób wypowiadania się różnił ich nie tylko od przybyszów z Kalifornii, lecz nawet od przyjaciół państwa Lacouture z Pensacoli, którzy dla odmiany wydawali się gatunkiem Babbitów. Janice i Warren podchodzili do gości i chwilę przy nich pozostawali: żartowali, jedli, pili i tańczyli. Nikt nie mógł mieć im za złe, zważywszy krótki czas, jaki mieli ze sobą spędzić, że po rundzie ściskania rąk po prostu zniknęli choć nie wykazali niecierpliwości na czekające ich uciechy nowego stanu. Warren poprosił Natalię do tańca. - Dziś rano powiedziałem Byronowi, że głosuję za tobą. I to było dokładne trafienie do niewidzialnego celu - powiedział, gdy tylko znaleźli się na parkiecie. - Czy ty zawsze ryzykujesz tak na ślepo? Pilot powinien być bardziej rozważny. - Wiem, czego dokonałaś w Warszawie. To mi wystarczy. - Chcesz mnie podnieść na duchu. Czuję się tu okropnie nie na miejscu. - Nie powinnaś. Janice stoi mocno po twojej stronie jak i ja. Byron się jakby zmienił - ciągnął Warren. - Tkwi w nim masę możliwości, lecz nie było nikogo, kto by pocisnął właściwy guzik. Zawsze miałem nadzieję, że pewnego dnia jakaś dziewczyna weźmie to na siebie. I myślę, że ty nią jesteś. Rhoda, mijając ich z szampanem w dłoni, poprosiła, by przyłączyli się do dużego stołu rodzinnego w pobliżu okna. Być może z powodu wina, lecz jej stosunek do Natalii stał się teraz bardziej serdeczny. Przy stole Lacouture dowodził, rozkoszując się swoimi oklepanymi frazesami, że wysunięte przez prezydenta żądanie pięćdziesięciu tysięcy samolotów rocznie było z politycznego punktu widzenia zwykłą histerią, z finansowego - brakiem odpowiedzialności, a z przemysłowego - nieosiągalne. Nawet siły powietrzne Niemiec nie miały wszystkiego razem dziesięciu tysięcy samolotów, nie mówiąc choćby o jednym bombowcu, który mógłby dolecieć aż do Szkocji, a cóż dopiero na drugą stronę Atlantyku. Bilion dolarów! Prasa interwencjonistów naturalnie darła się za tym wniebogłosy, lecz gdyby debata w Kongresie mogła ciągnąć się dłużej niż tydzień, kredyty byłyby utrącone. - Między nami a Europą jest trzy tysiące mil wspaniałej, zielonej wody - mówił. - To jest dla nas lepsze zabezpieczenie niż pół miliona samolotów. Roosevelt chce po prostu nowych samolotów, by szybko dać je Anglii i Francji. Ale on nigdy nie wystąpi z tym i nie powie tego głośno. Nasz nieustraszony przywódca jest lekko upośledzony jeżeli chodzi o uczciwość. - W takim razie chciałby pan widzieć jak Francja i Anglia upadają - odezwał się Pug. - Właśnie tak zwykle się stawia tę sprawę - rzekł Lacouture. - Niech pan spyta mnie raczej, czy chcę wysłać trzy miliony amerykańskich chłopców do Europy, żeby się bili z Niemcami i w ten sposób podparli tam przestarzałe status quo. Bo tak naprawdę chodzi tylko o to i nigdy o tym nie należy zapominać. - Flota brytyjska podpiera nasze własne status quo i to zupełnie za darmo, panie kongresmanie - wtrącił się Palmer Kirby. - Jeśli przejmą ją naziści, wówczas wpływy Hitlera dosięgną nawet do zatoki Pensacoli. - Tak, już widzę jak pancerniki Rodney i Nelson są oto tutaj powiewając swastyką i ostrzeliwują nasz biedny, stary klub nadmorski. Wśród zwolenników Lacouture'a przy stole, wywołało to salwę śmiechu, a Rhoda powiedziała: - Co za czarująca myśl. - Tutaj to oni nie przyjdą - powiedział Victor Henry. - Bo oni w ogóle nie przyjdą - odpowiedział mu Lacouture. - To wszystko bzdury wypisywane przez "New York Timesa". Jeśli Brytyjczycy znajdą się w niebezpiecznej sytuacji, to po prostu przepędzą Churchilla i zawrą układ z Niemcami. Naturalnie będą zwlekać, bo liczą na to, że administracja Roosevelta, sympatycy Brytyjczyków, oraz Żydzi z Nowego Jorku przywiodą nas tamże. - Jestem z Denver - oświadczył Kirby - i jestem Irlandczykiem. On i Victor Henry spojrzeli na Natalię, gdy Lacouture wspomniał o Żydach. - Cóż, wszelkie błędy są zaraźliwe - powiedział dobrodusznie kongresman - i nie znają granic. Ta płytka rozmowa o wojnie, przy indykach, rostbefe i szampanie, przy ogromnych tworzących jakby ramy do obrazu oknach; przez które widać było plażowe parasole, biały piasek i halsujące jachty żaglowe ogromnie zirytowała Natalię. Ostatnie zdanie Lacouture'a ukłuło ją szczególnie, toteż głośno powiedziała: - Byłam w Warszawie w czasie oblężenia. - Tak jest, byliście. Ty i Byron - powiedział Lacouture spokojnym głosem. - Było okropnie, prawda? - Niemcy bombardowali bezbronne miasto przez trzy tygodnie. Zniszczyli wszystkie szpitale, z wyjątkiem tego, w którym pracowałam. Ranni byli układani w wejściu jeden przy drugim jak kłody. W jednym ze szpitali spłonęły dziesiątki ciężarnych kobiet. Stół stał się wyspą ciszy wśród hałaśliwego przyjęcia. Kongresman obracał pusty kieliszek po szampanie między palcami. - Moja droga, takie rzeczy powtarzają się w Europie od wieków. Tego właśnie chcę oszczędzić ludziom w Ameryce. - Posłuchajcie, słyszałem wczoraj niezły dowcip - odezwał się gość o wesołej twarzy w okularach z oprawkami z cienkiego drutu śmiejąc się głośno. Żyd Abraham jedzie z rodziną do Miami. Koło Tampy kończy mu się benzyna. Zajeżdża do stacji, a obsługujący murzyn pyta: Soku? (Juice), co jest slangowym wyrażeniem na określenie benzyny, lecz w gwarze południowca brzmi identycznie jak słowo Jews (Żydzi) Na to Abraham: "No to co, że jesteśmy. Mamy nie dostać benzyny?" Kiedy skończył, roześmiał się jeszcze raz. Również i pozostali. Natalia wiedziała, że wesołek nie chciał jej urazić, po prostu zamierzał odwrócić ich uwagę od ponurych i poważnych problemów. Mimo wszystko ucieszyła się, gdy podszedł do niej Byron i poprosił do tańca. - Jak długo to potrwa? - spytała. - Czy możemy wyjść na powietrze? Nie mam ochoty na taniec. - Dobrze. Muszę z tobą pomówić. Usiedli w słońcu na niskim murku tarasu w piekącym słońcu obok schodów prowadzących do białego piasku, niedaleko od panoramicznej szyby, poza którą Lacouture nadal coś rozprawiał wstrząsając siwą czupryną i gestykulował ręką. Byron wychylił się do przodu opierając łokcie na kolanach, ze zwartymi palcami. - Wiesz, kochanie, wydaje mi się, że tutaj dochodzę do porządku ze sobą. Równie dobrze mógłbym dziś lub jutro lecieć do New London i przejść te badania, tak aby... O co znów chodzi? Nagły grymas przebiegł po jej twarzy. - Nic, mów dalej. Więc lecisz do New London? - Tylko jeżeli ty się zgodzisz. Nie uczynię niczego, czego byśmy oboje nie uzgodnili wspólnie: od dziś aż po wieki. - Dobrze. - Więc zgłoszę się na badania, a także sprawdzę sytuację i upewnię się, czy żonaci kandydaci mają szansę, a jeżeli zostaną przyjęci czy będą mieli prawo do spędzania czasu z żoną. To załatwi sprawę naszych pierwszych miesięcy, no a może nawet roku. Na koniec przydzielą mnie do tej czy innej bazy okrętów podwodnych, oczywiście jeśli przejdę pozytywnie, a wtedy ty przyjedziesz do mnie, tak jak teraz Janice. Być może wszyscy razem znajdziemy się w Pearl Harbor. Na Hawajach jest uniwersytet. Mogłabyś tam nawet uczyć. - O mój Boże, ty wszystko przemyślałeś, prawda? Na tarasie pojawił się Victor Henry. Byron rzucił nań wzrokiem. - Cześć, szukasz mnie? - spytał chłodno. - Cześć. Rozumiem, że odwieziecie Madeline na lotnisko. Nie wyjeżdżaj beze mnie. Właśnie rozmawiałem z Waszyngtonem. Muszę pędzić z powrotem. Twoja matka zostaje. - O której jest samolot? - spytała Natalia. - Pierwsza czterdzieści. - Czy możesz pożyczyć mi trochę pieniędzy? - zwróciła się do Byrona. - Sądzę, że polecę do Waszyngtonu tym samolotem. - Będzie mi miło w twoim towarzystwie - powiedział Pug i wrócił do budynku klubowego. - Jedziesz do Waszyngtonu? - spytał Byron. - Dlaczego właśnie tam? Żeby się głośno wypłakać? Położyła dłoń na jego twarzy. - Muszę załatwić coś związanego z obywatelstwem wuja Aarona. Gdy ty będziesz w New London, będę mogła się tym sama zająć. O Boże, o co chodzi? Wyglądasz jakby cię postrzelono. Posłuchaj, Byron. Ja muszę tam jechać i tak, a byłoby głupotą gdybym leciała do Miami i stamtąd cofała się do Waszyngtonu. Czy tego nie rozumiesz? To zajmie najwyżej dzień lub dwa. - Powiedziałem, że daję ci pieniądze na bilet.. Natalia westchnęła ciężko. - Posłuchaj, pokażę ci list Aarona, prosi mnie, bym porozmawiała z Leslie Slote'em na temat jego paszportu. Cała ta sytuacja zaczyna go już niepokoić. - Otworzyła torebkę. - Daj spokój. - Byron podniósł się sztywno. - Wierzę ci. Warren nalegał, by także jechać na lotnisko, chociaż Pug próbował mu to wyperswadować. Mając tak mało czasu, pan młody powinien poświęcić się przyjemniejszym zajęciom. - Skąd mogę wiedzieć, kiedy wszystkich was znowu zobaczę - nie ustępował Warren. Rhoda i Janice także włączyły się do sprzeczki. W rezultacie wszyscy Henry'owie z panną młodą i Natalią wtłoczyli się do cadillaca Lacouture'ów. Przy wyjściu Rhoda chwyciła butelkę szampana i kilka kieliszków. - Ta rodzina została niesłusznie ukarana przez tę beznadziejnie głupią wojnę - oświadczyła, wręczając wszystkim kieliszki, gdy Byron zapalał samochód. - Od iluż to lat, po raz pierwszy jesteśmy razem? I nie możemy razem pozostać nawet przez dwanaście godzin! Cóż, jeśli to ma być takie krótkie spotkanie, więc, do diabła, niech będzie chociaż wesołe! Niech ktoś coś zaśpiewa! Gdy cadillac podążał w stronę lotniska, oni śpiewali niezbyt może stosowne piosenki. Wciśnięta między Rhodę i Madeline Natalia próbowała się przyłączyć, ale tylko jedną piosenkę znała. Rhoda wcisnęła jej kieliszek i napełniała go szampanem tak długo, aż piana spłynęła po palcach dziewczyny. - Och, przepraszam, kochanie. Co za szczęście, że masz czarny kostium - powiedziała wycierając kolano Natalii chustką. Gdy samochód mijał bramę lotniska, śpiewali piosenkę, której Natalia nigdy przedtem nie słyszała. Była to ulubiona piosenka całej rodziny. Pug przywiózł ją z Kalifornii. A kiedy się spotkamy, a kiedy się spotkamy,Ď A kiedy się spotkamy u stóp Jezusa,Ď A kiedy się spotkamy, a kiedy się spotkamy,Ď Niech Bóg cię ma w opiece, aż znowu się spotkamy.Ď Rhoda Henry płakała w chusteczkę nasączoną szampanem, tłumacząc, że to łzy szczęścia z powodu wspaniałego małżeństwa Warrena. __ Herman Wouk Wichry wojny Wydawnictwo Bellona __oraz Agencja Praw__Autorskich i Wydawnictwo__ "Interart" __ Warszawa 1991 Część druga.Ń Pamela 27 Gdy Francja chyliła się ku upadkowi ludzie po raz pierwszy zrozumieli, że ich los zaczął zależeć od samolotów. A tych na całym świecie było raptem kilka tysięcy. Maszyny śmigłowe z roku tysiąc dziewięćset czterdziestego miały ograniczoną zdolność rażenia, porównywalną z samolotami budowanymi wcześniej. Mogły jednak zestrzeliwać się w powietrzu i wzniecać pożogi w miejscach bardzo odległych od linii frontu. Po pierwszej wojnie światowej zmasowane bombardowania miast uznane zostały za największe i niedopuszczalne okrucieństwo. Lecz do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego Niemcy nie tylko zaakceptowali je, lecz także dwukrotnie przeprowadzili: najpierw w czasie hiszpańskiej wojny domowej, a potem w Polsce. Także Japończycy bombardowali z powietrza chińskie miasta. Najwidoczniej to najwyższe okrucieństwo stawało się coraz bardziej dopuszczalne, chociaż nowoczesne jego określenie, bombardowanie strategiczne, nie weszło jeszcze w modę. W tej sytuacji przywódcy Anglii musieli dokonać kłopotliwego wyboru: wysyłać nad Francję swe nieliczne, cenne samoloty, czy też zatrzymać je dla obrony ojczystego wybrzeża i miast. Francja dysponowała jeszcze mniejszą liczbą samolotów. Przed wojną, zamiast tworzyć flotę powietrzną, Francuzi woleli budować linię Maginota. Ich stratedzy określali samoloty mianem skautów bądź moskitów współczesnej wojny, pożytecznych, natrętnych i nękających, lecz niezdolnych do przełomowych rozstrzygnięć. Dopiero gdy państwo francuskie waliło się w gruzy, jak trafiona pociskiem porcelanowa waza, jego premier wystosował do prezydenta Roosevelta gorączkowy, pospieszny apel o nadesłanie "chmur samolotów". Lecz chmury, których oczekiwano, nie istniały. Być może premier francuski nie wiedział, jak nędznym lotnictwem dysponowała Ameryka, ani że wówczas żaden myśliwiec nie był w stanie przelecieć więcej niż kilkaset mil. Zasób wiedzy polityków francuskich nie był w tych czasach duży. Tymczasem, nad równinami Belgii i Francji, brytyjscy piloci dowiedzieli się ważnej rzeczy. Okazało się, że potrafią strącać niemieckie maszyny. Zestrzelili ich wiele, lecz samoloty brytyjskie także spadały na ziemię. W miarę, jak wojska alianckie cofały się, Francuzi zwracali się do swych sojuszników z błaganiem o wprowadzenie do akcji całych ich sił powietrznych. Brytyjczycy nie uczynili tego. Dowding, dowódca lotnictwa, przekonał Winstona Churchilla, że dla ratowania Anglii należy zachować dwadzieścia pięć nietkniętych dywizjonów. W tym momencie, o ile kiedykolwiek było inaczej, upadek Francji został przesądzony. Podczas gdy specjaliści winili Churchilla za nieprzestrzeganie pierwszej zasady sztuki wojennej, to znaczy koncentracji wszystkich sił w decydującym momencie, on sam wskazywał, że spośród dwóch stron dysponujących lotnictwem o niewielkim zasięgu, przewagę osiąga ta, która walczy bliżej swoich lotnisk. Dziewiątego lipca, gdy klęska sięgała zenitu, Winston Churchill tłumaczył się w liście do generała Smutsa: "Klasyczne prawa walki są w tej sytuacji przekształcane przez aktualne dane ilościowe. Obecnie, jak sądzę, istnieje tylko jedno wyjście: Hitler powinien zaatakować nasz kraj, aby można było złamać jego lotniczą potęgę. Jeżeli tak się stanie, będzie zmuszony stawić czoła zimie z cierpiącą Europą u swych stóp i Stanami Zjednoczonymi gotowymi do wojny prawdopodobnie tuż po wyborach prezydenckich". Winston Churchill, idealizowany obecnie bohater historii, był w swych czasach różnie określany. Twierdzono, że jest napuszonym nieudacznikiem, natchnionym lecz kapryśnym mówcą, chwiejnym politykiem, lekkomyślnym samolubem, płodnym, lecz staromodnym pisarzem i wreszcie nałogowym podżegaczem wojennym. Przez większość swego długiego życia stanowił błyskotliwą, błazeńską i szaloną osobowość brytyjskiej dyplomacji. Zaufanie narodu uzyskał dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, a utracił je, zanim wojna dobiegła końca. Lecz gdy wybiła jego godzina pojął fenomen Hitlera i wyczuł, jak można go pokonać: jednocząc się szybko i wymuszając tym samym zamach na cały świat, jak w patologicznym germańskim śnie - władza lub zniszczenie, panowanie lub Götterdämerung. Rozumiał swój naród, rozumiał strategiczne uwarunkowania, a dzięki mocy własnych słów zdołał do tej wizji przekonać całą Wielką Brytanię. Wycofując z przegranej już bitwy o Francję dwadzieścia pięć dywizjonów postąpił odważnie, mądrze i bezwzględnie; dzięki temu pchnął wojnę na nowe tory, które po pięciu długich latach doprowadziły do jej końca, kiedy to Hitler popełnił samobójstwo, a Niemcy hitlerowskie rozsypały się w gruzy. Ten czyn postawił Winstona Churchilla w gronie nielicznych zbawców narodów, a kto wie, może nawet całej cywilizacji. Wraz z zajęciem Francji i Beneluksu, z oddziałami Wehrmachtu u brzegów kanału La Manche, Anglia znajdowała się w zasięgu niemieckich bombowców. Stanom Zjednoczonym w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku nie groził atak powietrzny, niemniej nieprzerwany podbój Europy przez Niemców, połączony z rosnącym zagrożeniem ze strony Japonii postawił USA wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nabrzmiewało pytanie: jeżeli sprzedanie samolotów bojowych Brytyjczykom pozwoli im na strącanie niemieckich maszyn, zabijanie niemieckich pilotów i pustoszenie niemieckich zakładów lotniczych; to czy będzie to, dla dobra Ameryki, najlepsze możliwe spożytkowanie starzejącego się sprzętu, podczas gdy nowe, większe i silniejsze maszyny byłyby budowane w niedostępnym sanktuarium po drugiej stronie oceanu. Odpowiedzią ze strony Amerykańskiej Marynarki Wojennej, Armii, Departamentu Obrony, Kongresu, prasy i amerykańskiej opinii publicznej było zgodne, grzmiące "nie!". Franklin Roosevelt pragnął wesprzeć Brytyjczyków, lecz musiał brać pod uwagę to wielkie, ogólnoamerykańskie "nie!". Churchill, jako szef obrony kraju, nie wysłał samolotów do Francji w imię przetrwania Anglii, Roosevelt rządzący bogatym, potężnym, zaznającym pokoju krajem nie mógł nawet sprzedać samolotów Anglikom nie narażając się na powszechne potępienie. Widok Franklina Roosevelta na wózku inwalidzkim zaskoczył Victora Henry'ego. Siedzący w samej koszuli prezydent, do pasa wyglądał na masywnie zbudowanego, potężnego mężczyznę; niżej jednak, cienkie, lniane spodnie beznadziejnie zwisały, wybrzuszone i luźne, wzdłuż kościstych, pozbawionych ciała nóg. Sparaliżowany mężczyzna spoglądał na oparte o krzesło malowidło. Obok stał dobrze znany Henry'emu zastępca szefa Lotniczych Sił Wsparcia Marynarki; jeden z ostatnich pionierów, mały, szczupły, zasuszony lotnik morski, o pooranej bliznami twarzy, bezwargich ustach i dzikich, poszarpanych, białych brwiach. - Aaa, jesteś - prezydent obdarzył Victora serdecznym uściskiem swej ciepłej wilgotnej dłoni. Dzień był parny i choć okna w owalnym studio otwarto na oścież, wewnątrz panowało nieznośne gorąco. - Naturalnie zna pan kapitana Henry'ego, admirale? Jego chłopak właśnie zdobył licencję w Pensacola. Co powiesz o tym obrazie, Pug? Jak ci się podoba? W grubo rzeźbionej, złoconej ramie, na tle wzburzonego morza i rozświetlonego księżycem, sztormowego nieba, widniał stary, brytyjski okręt wojenny w pełnym ożaglowaniu. - Jest niezły, panie prezydencie, choć prawdę mówiąc nie jestem znawcą malarstwa marynistycznego. - Ja również, ale czy nie widzisz, że on ma sknocone olinowanie? - Prezydent skrupulatnie wskazywał palcem usterki, lubując się własną wiedzą. - No i co teraz o tym powiesz, Pug? Człowiek ma namalować żaglowiec - tylko tyle - a on nie wie nawet, jak wygląda olinowanie. To wprost nie do wiary, że ludzie, którym dano nieco swobody nie potrafią uniknąć błędów. Cóż, to nie może tu zawisnąć. Podczas całej tej rozmowy admirał celował w Victora Henry'ego wzrokiem niczym z działka przeciwlotniczego. Wiele lat temu, pracując w Wydziale Uzbrojenia, starli się gwałtownie na temat nowych pancerzy pokładowych dla lotniskowców. Będąc dopiero stażystą, dzięki znajomości metalurgii, Henry zdołał przeforsować swoje rozwiązanie. Prezydent porzucił malunek i obrócił się na wózku, rzucając okiem na stojący na biurku srebrny zegar w formie koła sterowego. - Admirale, może pozwolimy Pugowi popracować trochę nad tym obrazkiem? Sądzi pan, że da sobie radę? - Cóż, jeśli zleci pan, panie prezydencie, przemalowanie żaglowca kapitanowi Henry'emu - odrzekł admirał nosowo, nie zaszczycając Puga spojrzeniem - zapewne pan go w ogóle nie rozpozna, choć niewątpliwie całe olinowanie będzie w porządku. Według mnie lepiej powierzyć to komuś z lotnictwa morskiego, sir, lecz... - admirał bezradnym gestem uniósł dłoń w górę. - Zostawmy to. Mam nadzieję, że ktoś godny zaufania dba o twoje interesy w Berlinie, Pug? - Tak, sir. Prezydent spojrzał wymownie na admirała, który podniósł swoją białą czapkę z kanapy i zbierając się do wyjścia, rzucił: - Henry, jutro o ósmej czekam na pana w moim gabinecie. - Aye, aye, sir. Victor został sam na sam z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Roosevelt westchnął, przygładził swe rzadkie, potargane, szare włosy i skierował wózek w stronę biurka. Henry spostrzegł teraz, że prezydent nie korzysta ze zwykłego wózka inwalidzkiego, lecz z dziwacznego urządzenia, w rodzaju stołka kuchennego na kółkach, który łatwo było zająć bądź opuścić. - Niesamowite, słońce już zachodzi, a tu wciąż upał nie do wytrzymania. - Głos Roosevelta wpatrującego się w rozsypane na biurku papiery, zabrzmiał nagle głucho i posępnie. - Czy nie czas na drinka? Co powiesz na martini? Podobno udaje mi się całkiem niezłe. - Trudno o lepszy pomysł, sir. Prezydent nacisnął dzwonek. W drzwiach stanął wysoki, posiwiały Murzyn w szarym, gabardynowym ubraniu i bezgłośnie zebrał porozkładane wszędzie papiery i teczki, podczas gdy Roosevelt wyciągał z obu kieszeni pogniecione kartki, notował coś na nich szybko ołówkiem i odkładał bądź wyrzucał do kosza. - Chodźmy - rzekł do służącego. - Ty też, Pug. Przez całą drogę, w windzie i w długich korytarzach, prezydent przeglądał papiery i gryzmolił notatki, dmuchając w ustnik cygarniczki. Jego zamiłowanie do pracy rzucało się w oczy, mimo wstrząsającego piersią kaszlu i ciężkich, purpurowych plam pod oczyma. Dotarli do małego, przytulnego pokoju obwieszonego marynistycznymi obrazami. - Tamta rzecz i tutaj nie znajdzie miejsca - powiedział prezydent - powędruje do piwnicy. - Przekazał wszystkie papiery służącemu, który podtoczył jeszcze pod krzesło chromowany barek i wyszedł. - No dobrze, powiedz jak udało się wesele, Pug? Czy twój chłopak trafił na piękną dziewczynę? - rzekł prezydent ciepłym i przyjacielskim, choć nieco wyniosłym tonem, dozując gin i wermut niczym aptekarz. Victor Henry pomyślał, że przez wystudiowaną wymowę zabrzmiało to dużo bardziej protekcjonalnie niż było zamierzone. Roosevelt dopytywał się o Lacouture'a, z satysfakcją śmiał się na wieść o sporze Henry'ego z kongresmenem. - Tak, oto z czym musimy tu walczyć, a Ike Lacouture to inteligentny przeciwnik. Inni to uparci głupcy. Jeśli on wejdzie do senatu, zaczną się kłopoty. Do pokoju wkroczyła bardzo wysoka kobieta w biało-błękitnej sukni, a za nią wpadł mały, czarny piesek. - W samą porę! Witaj pieseczku! - wykrzyknął prezydent, drapiąc głowę Scottiego, który przydreptał do niego i wsparł łapami o krzesło. - Oto sławny Pug Henry, kochanie. - Ach, bardzo mi miło. - Pani Roosevelt wyglądała na zniszczoną choć pełną życia; rosła, raczej brzydka kobieta w średnim wieku, z niezłą cerą, bujnymi, puszystymi włosami, o miłym, ujmującym uśmiechu, którego nie były w stanie zepsuć wystające zęby, wykorzystywane namiętnie na wszystkich karykaturach. Pewnie potrząsnęła ręką Puga lustrując go przenikliwym, chłodnym spojrzeniem oficera wachtowego. - Secret Service brzydko przezywa mojego psa - rzekł Roosevelt, wręczając żonie martini - nazywają go "Informator". Twierdzą, że zdradza miejsce mego pobytu. Tak jakby na świecie był tylko jeden mały, czarny Scottie. Czyż nie mam racji, Fala? - Co pan sądzi o przebiegu wojny, kapitanie - spytała nagle pani Roosevelt, siedząc w fotelu ze szklanką na kolanach. - Jest bardzo źle, proszę pani, to nie ulega wątpliwości. Roosevelt wtrącił się: - Czy to cię dziwi? Pug zastanawiał się przez chwilę. - W Berlinie, panie prezydencie, byli święcie przekonani, że kampania zachodnia nie potrwa długo. Rządowe zamówienia wojenne, gdy je podpisywano w styczniu, obejmowały okres zaledwie do pierwszego lipca. Oni naprawdę sądzili, że do tego czasu wszystko będzie skończone i rozpocznie się demobilizacja. Spojrzenie Roosevelta wyrażało zdziwienie. - Nigdy na to nie zwróciłem uwagi. To wyjątkowo interesujące. - Czy wojna daje im się teraz we znaki? - spytała pani Roosevelt. Victor Henry opowiedział o "urodzinowym prezencie dla Führera", czyli zbiórce żelaznych, miedzianych i mosiężnych naczyń kuchennych, o kronice filmowej, na której Göring dorzucał do stosu kubków, patelni, żelazek i misek popiersia własne i Hitlera, karze śmierci grożącej tym, którzy spróbują zachować coś na własny użytek, o sloganie "Jedna patelnia dla rodziny, dziesięć tysięcy ton dla Hitlera". Mówił o Berlinie przysypanym śniegiem, braku opału, racjonowaniu żywności, i o tym, jak do każdego zakupowanego ziemniaka dodawano obowiązkowo drugi zepsuty. Korzystanie z taksówek w Berlinie było zakazane dla wszystkich, oprócz chorych i cudzoziemców. Rosyjskie dostawy żywności nadchodziły z wielkim opóźnieniem, tak że naziści, chcąc wywołać wrażenie ciągłości sowieckiej pomocy, pakowali masło sprowadzane z Czechosłowacji w opakowania z rosyjskim nadrukiem. "Wojenne piwo" o uproszczonej recepturze i ograniczonej zawartości chmielu oraz alkoholu nie nadawało się do picia, niemniej Berlińczycy pili je... - Mają też wojenne mydło "Einheitsseife" - dodał Pug - wystarczy wsiąść do zatłoczonego niemieckiego pociągu, by zrozumieć o co chodzi. Roosevelt wybuchnął śmiechem. - Ha, więc i Niemcom też się dostaje. Einheitsseife! To mi się podoba! Pug opowiedział dowcipy krążące po Berlinie. W ramach wzmożonego wysiłku wojennego Führer ogłosił, że odtąd okres ciąży ma wynosić trzy miesiące. Hitler i Göring przejeżdżając przez podbite ziemie polskie stanęli obok przydrożnej kapliczki. Wskazując na ukrzyżowanego Chrystusa Hitler spytał Göringa czy nie myśli, że i im przypadnie podobny los. "Mein Führer - odparł zapytany - jesteśmy całkiem bezpieczni. Gdy przyjdzie co do czego, w Niemczech nie pozostanie ani kawałka drewna i stali". Roosevelt śmiał się hałaśliwie i dodał, że dużo gorsze kawały krążą na jego temat. Potem żywo wypytywał o zachowanie Hitlera podczas spotkania w Karinhall. Jego żona przerwała mu ostro, pytając poważnym tonem: - Kapitanie, czy według pana Hitler jest szalony? - Proszę pani, dokonał on najbardziej przekonującego podboju Europy Środkowej o jakim kiedykolwiek słyszałem. Dokonał tego bez niczyjej pomocy, jakby od niechcenia. Może pani uznać jego koncepcje za szalone, lecz wszystko w nich działało jak w zegarku. - Albo w bombie zegarowej - dorzucił Roosevelt. Pug uśmiechnął się na ten ponury dowcip i pokiwał głową. - Pańskie martini jest znakomite, panie prezydencie, o nieuchwytnym smaku, po prostu chłodna mgła. Z dumy i zadowolenia Roosevelt aż uniósł brwi. - Pug, opisałeś idealne martini! Dziękuję. - Osłodził mu pan dzisiejszy wieczór - stwierdziła jego żona. - Nawet republikanie zgodziliby się, że jestem niezłym barmanem. Był to kiepski dowcip, niemniej prezydencki, więc Pug Henry roześmiał się. Alkohol, przytulne wnętrze, obecność żony i psa i dziecinna radość prezydenta z tak banalnej sprawności sprawiły, że poczuł się jak w domu. Najwięcej domowego ciepła wnosił mały czarny piesek. Siedział nieruchomo, poddańczo wlepiając ślepia w niedołężnego prezydenta, czasem tylko oblizując się, bądź rzucając na Puga badawcze spojrzenie. - Jak myślisz Pug, czy Brytyjczycy zdołają wytrwać, gdy upadnie Francja? - w głosie prezydenta, sączącego martini i nadal rozpartego wygodnie w swym fotelu, zamiast ojcowskiego tonu, zabrzmiał teraz twardy ton biznesmena. - Nie znam ich na tyle dobrze, sir. - A więc może dla odmiany chciałbyś pojechać tam, powiedzmy jako nasz obserwator z ramienia marynarki? Do Berlina wróciłbyś może tylko na jakiś miesiąc. W nadziei, że dobry humor prezydenta to nie pozór Victor zaryzykował pytanie. - Panie prezydencie, czy jest szansa, bym już nie wracał do Berlina? Przez kilka długich sekund Roosevelt spoglądał na kapitana, ciężko pokasłując. Jego twarz, nagle zmęczona i ciężka, upodobniła się do portretów zapełniających ściany urzędów pocztowych i portów. - Wracasz tam, Pug. - Aye, aye, sir. - Wiem, że rwiesz się na morze; niebawem znajdziemy dla ciebie okręt. - Tak, panie prezydencie. - Tymczasem z ciekawością oczekuję twoich wrażeń z Londynu. - Pojadę tam, jeśli tylko taka będzie pańska wola. - Co powiesz na jeszcze jedno martini. - Dziękuję, już wystarczy. - Cały problem w tym, czy powinniśmy pomóc Brytyjczykom. - Prezydent potrząsnął oszronionym szejkerem i nalał żonie i sobie. - Nie ma sensu wysyłać im niszczycieli i samolotów, jeśli w efekcie Niemcy mieliby użyć ich przeciwko nam. Pani Roosevelt odezwała się ostro: - Franklin, przecież wiesz, że zamierzasz pomóc Brytyjczykom. Prezydent wyszczerzył zęby i poklepał Scottiego po łbie. Na twarzy odbiło się zadowolenie i przebiegłość, ta sama, która towarzyszyła zakupom alianckich transatlantyków - podniesione brwi, wydęte kąciki ust, wzrok z ukosa lustrujący Puga. - A obecny tu kapitan Henry nie wie jeszcze, że to on zajmie się upchnięciem tych starych, bezużytecznych bombowców nurkujących, zbywających marynarce wojennej. Trzeba z nimi wreszcie zrobić porządek. Zapychanie naszych lotnisk tyloma nadliczbowymi samolotami nie ma sensu, co kapitanie? Nie ma to jak porządek na pokładzie. - Czy to nareszcie przesądzone? - spytała pani Roosevelt. - To cudownie. - Tak. Naturalnie żaden z pilotów nie zgłosi się, by się tym zająć, bo zaraz okrzyknięto by go "czarną owcą" - prezydent użył tego potocznego zwrotu z niejaką satysfakcją. - Sam więc wybrałem ofiarę. Piloci trzymają się razem i niechętnie rozstają się z samolotami. Pug będzie więc dyskretnie doglądał wycofywania maszyn. Oczywiście to pozostanie między nami - inaczej byłbym skończony. Rozwiązałoby to problem trzeciej kadencji! Hę? Jak ci się zdaje, Pug? Pewnie myślisz, że ten facet z Białego Domu złamie prawo George'a Washingtona i połakomi się po raz trzeci na prezydenturę? Podejrzewam, że oprócz mnie każdy zna na to odpowiedź. - Sir, jedno co wiem, to to, że ten kraj potrzebuje silnego dowódcy na najbliższe cztery lata - odrzekł Victor Henry. Rumiana, żywa twarz Roosevelta ponownie zmartwiała i zbladła. Zakasłał spoglądając w stronę żony, po czym nacisnął przycisk dzwonka. - Raczej kogoś, kim nie będą znudzeni. Politycy szybko tracą poparcie, tak jak aktorzy zbyt długo obecni na scenie. Dobra wola już nie wystarcza i publiczność odsuwa się. W drzwiach stanął porucznik marynarki w błękitnym uniformie ze złotymi epoletami. Roosevelt wyciągnął dłoń na pożegnanie: - Ślad, który nam wskazał Sumner Welles, prowadził donikąd, ale wiemy teraz nieco więcej. Przynajmniej próbowaliśmy. A ty byłeś bardzo pomocny. - Tak jest, sir. - Na Wellesie Hitler nie zrobił takiego wrażenia. - On cały czas obraca się wśród wielkich ludzi, sir. W zmęczonych oczach prezydenta zapalił się i zgasł osobliwy, nie całkiem przyjazny błysk. - Do zobaczenia, Pug. Victor Henry nie wyszedł z Białego Domu, bowiem z poczerniałego jak noc nieba runęły z szumem strugi ulewnego deszczu. Jak wielu innych zatrzymał się w zatłoczonym nagle wejściu z napisem "Dla prasy", które chłodny wilgotny powiew napełniał burzowym zapachem trawy i kwiatów. Prawie natychmiast poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. - Widzę Henry, że przybywa ci belek! - Alistair Tudsbury, jeszcze grubszy niż dotąd, w zielonym gabardynowym ubraniu, wsparty na lasce, czerwony na policzkach i nosie, wbijał w niego wzrok poprzez grube szkła okularów. - Jak się masz, Tudsbury! - Dlaczego nie jesteś w Berlinie, stary pryku? I co tam słychać u twej cudownej żony? - Podczas gdy mówił, przed wejście nadjechał mały, czarny, angielski samochód i stając w strugach deszczu zatrąbił. - To Pamela. Co chcesz teraz robić? Może wybierzesz się z nami? W ambasadzie brytyjskiej urządzają małe spotkanie, jakiś koktajl czy coś takiego. Spotkasz tam kilku facetów, których powinieneś poznać. - Nie jestem zaproszony. - Właśnie zostałeś zaproszony. Co za problem? Przecież lubisz Pam, ona tam siedzi. No chodź. - I Tudsbury pociągnął Henry'ego za łokieć w sam środek ulewy. - Oczywiście, że lubię - zdążył jeszcze powiedzieć Henry, zanim został wepchnięty przez otwarte drzwi do samochodu. - Pamela, spójrz, kogo przyłapałem w holu prasowym. - Jak cudownie - Pamela zdjęła rękę z kierownicy i otoczyła nią Puga, uśmiechając się przyjaźnie choć od ich rozstania w Berlinie nie minął jeszcze tydzień. Na jej lewej dłoni, dotąd wolnej od ozdób, połyskiwał mały diament. - Opowiadaj o swojej rodzinie - rzekła podnosząc głos, by przebić się przez bębnienie deszczu i klaskanie wycieraczek, kiedy opuszczali tereny Białego Domu. - Jak się miewa twoja żona? I co z tym twoim chłopakiem, którego pojmali gdzieś w Polsce? Czy jest już bezpieczny? - Żona ma się dobrze, tak jak i Byron. Czy wspominałem ci, jakie imię nosi dziewczyna, z którą wyjechał do Polski? - Nie sądzę, byś to zrobił. - To Natalia Jastrow. - Natalia! Natalia Jastrow? Naprawdę? - Ona twierdzi, że się znacie. Pamela rzuciła Henry'emu figlarne spojrzenie. - Och, tak. Odwiedzała jednego gościa w waszej ambasadzie w Warszawie. Zdaje się, że Lesliego Slote'a. - Dokładnie tak. Pojechała zobaczyć się z tym Slotem. A teraz ona i mój syn zamierzają się pobrać. Albo przynajmniej tak utrzymują. - Coś takiego! Cóż, Natalia to niezła dziewczyna - powiedziała Pamela patrząc prosto przed siebie. - Co to znaczy według ciebie? - To znaczy, że jest nadzwyczajna. Inteligencja, prezencja - Pamela zrobiła pauzę - siła woli. - Masz na myśli nieokiełznanie - rzekł Pug, przypominając sobie, że tym słowem Tudsbury określił kiedyś Pamelę. - Ona jest po prostu urocza. I dziesięciokrotnie bardziej zorganizowana niż ja kiedykolwiek będę. - Leslie Slote też ma przyjść na to przyjęcie - odezwał się Tudsbury. - Wiem - odrzekła Pamela. - Powiedział mi Phil Rule. Rozmowa zgasła nagle i zapanowała kłopotliwa cisza. Dopiero gdy stali na kolejnych światłach, Pamela wyciągnęła nieśmiało dwa palce, by dotknąć naramiennika białego munduru Henry'ego. - Jak cię teraz tytułować? Komandorze? - Kapitanie, kapitanie! - zahuczał Tudsbury z tylnego siedzenia - cztery amerykańskie belki. Każde dziecko to wie. I uważaj co mówisz. Ten człowiek staje się szarą eminencją tej wojny. - O, tak - rzekł Pug. - A raczej konsularnym lawirantem. Najniższą formą zwierzęcego istnienia. Pamela prowadziła pewnie przez zatłoczone Connecticut i Massachusetts Avenues. Kiedy podjechali pod ambasadę, deszcz zelżał. Przez ciemne chmury przebijało się popołudniowe słońce, rozświetlając zarośla rododendronów, rzędy zmokniętych samochodów oraz strumień gości wstępujących po schodach. Pamela zajechała zamaszyście i zahamowała z piskiem opon, co zwróciło uwagę jedynie kilku waszyngtońskich policjantów. - No, no, słoneczko po burzy - rzekł Tudsbury. - Dobry omen dla biednej, starej Anglii, co? Jakie nowiny przynosisz, Henry? Czy usłyszałeś coś niezwykłego w Białym Domu? Szkopy naprawdę wyłażą ze skóry, aby dotrzeć do morza, czyż nie? Telegraf donosi, że rozbili francuską dziewiątą armię w drobiazgi. Jestem przekonany, że przetną linie alianckie dokładnie na pół. Mówiłem ci w Berlinie, że Francuzi nie będą walczyć. - Mają kontratakować w okolicach Soisons - odparł Pug. Tudsbury skrzywił się sceptycznie. Kiedy weszli do środka i włączyli w długi rząd wstępujących na reprezentacyjne schody ludzi, odezwał się ponownie: - Co najbardziej mnie dziwi, to całkowity brak reakcji na niemiecką inwazję na Belgię i Holandię. Świat po prostu ziewnął. To wskazuje, jak bardzo cofnęliśmy się w rozwoju przez te dwadzieścia pięć lat. Przecież w czasie ostatniej wojny pogwałcenie granicy belgijskiej przyjęto jako wstrząs równy trzęsieniu ziemi. Obecnie z góry zakłada się absolutną nikczemność i barbarzyństwo hitlerowców. Co, jak wiesz, pozwala im na każdą skrajność. Nasza strona nie ma choćby części tej swobody działania. Obok ambasadora, u szczytu pokrytych czerwonym suknem schodów, pod wielkim portretem króla i królowej, stał szczupły, rumiany mężczyzna około pięćdziesiątki, w nienagannie skrojonym, czarnym, dwurzędowym garniturze o wydatnych klapach, i jako gość honorowy podawał rękę każdemu z przybyłych, dotykając raz po raz swych bujnych blond włosów. - Jak się masz, Pam? Czołem Talky - powitał ich. - Lord Duncan Burne-Wilke, kapitan Victor Henry. - Tudsbury dokonał prezentacji, a Pamela nie zatrzymawszy się, zniknęła w tłumie. Lord wyciągnął w stronę Puga wypielęgnowaną lecz mocną dłoń, drugą przygładzając włosy. - Burne-Wilke przybył, by pozbierać wszelkie stare, niepotrzebne samoloty, które mogłyby się tu gdzieś poniewierać - rzekł Tudsbury. - Tak, u mnie najwyższe ceny - potwierdził Anglik uśmiechając się do Amerykanina zdawkowo, po czym podał rękę kolejnemu gościowi. Tudsbury przecisnął się wraz z Pugiem przez dwie zadymione sale recepcyjne przedstawiając go wielu osobom. W ostatnim pomieszczeniu trio muzyków przygrywało cicho do tańca kilku kołyszącym się w kącie parom. Wszystkie kobiety na przyjęciu były elegancko ubrane, niektóre z nich były piękne. Victora Henry uderzyło, że wszyscy, i mężczyźni, i kobiety wyglądali na zadowolonych. Jakby nie docierały tu wojenne komunikaty. Powiedział o tym Tudsbury'emu. - Cóż, Henry, grobowe miny nie uśmiercą żadnego Niemca. Przyjaźń z Ameryką może do tego doprowadzić. Gdzie podziewa się Pam? Usiądźmy na chwilę. Jestem na nogach od wielu godzin. Na Pamelę natknęli się przy wielkim, okrągłym stole, gdzie popijała razem z Leslie Slotem i Natalią Jastrow. Natalia była ubrana w tę samą czarną sukienkę; o ile Pug się orientował, była to jedyna rzecz, jaką zabrała ze sobą do Waszyngtonu oprócz błękitnej, skórzanej torebki. Obdarzyła go niepewnym uśmiechem jakby chciała powiedzieć: - Świat jest mały. Pamela zwróciła się do ojca: - Tato, to jest Natalia Jastrow. Dziewczyna, która razem z synem kapitana Henry'ego przeżyła tę niesłychaną tułaczkę po Polsce. Slote powstając i potrząsając ręką Tudsbury'ego zagadnął: - Talky, pewnie mógłbyś rozsądzić nasz spór. Jakie widzisz szanse, by Włochy przystąpiły teraz do wojny? - Jeszcze jest za wcześnie. Mussolini zaczeka, aż Francja wyda ostatnie tchnienie. Dlaczego was to interesuje? - Mam w Sienie dość wiekowego wuja, którego należałoby sprowadzić tutaj. Zapewne ja będę musiała to zrobić - odparła Natalia. - Powtarzam ci, że Aaron Jastrow sam może się stamtąd wydostać - powiedział Slote. - Aaron Jastrow? - wykrzyknął Tudsbury z emocją w głosie. - Żydowski Jezus? To on jest pani wujem? Proszę mi opowiedzieć całą historię. - Zatańczysz ze mną? - rzuciła Pamela w stronę Puga podnosząc się nagle z miejsca. - Czemu nie - Pug był zaskoczony wiedząc, jak Pamela bardzo nie lubi tańczyć, niemniej ujął jej dłoń i zaczęli przeciskać się w stronę parkietu. Kiedy otoczył jej talię ramieniem powiedziała: - Dzięki. Phil Rule zbliżał się do stołu, a ja mam go powyżej uszu. - Kto to taki Phil Rule? - Och, bardzo długo był mężczyzną mojego życia. O wiele za długo. Spotkaliśmy się w Paryżu. Mieszkał tam razem z Leslie Slotem. Obaj wtedy studiowali, jeden w Oksfordzie, drugi w Rhodes. To wyśmienity korespondent, ale potwór. Są podobni do siebie ze Slotem jak dwie krople wody, autentyczne skurczybyki. - Czyżby? Myślałem, że Slote to typ spokojnego mózgowca. Pamela skrzywiła cienkie wargi. - Nie wiesz, że tacy potrafią być najgorsi? To faceci z duszą zamkniętą na trzy spusty. - Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Jak zwykle jej nie szło. Odezwała się już innym tonem. - Zaręczyłam się, chyba już na dobre. - Zauważyłem pierścionek. - Taak, chyba dobrze zrobiłam nie czekając na twojego latającego syna, prawda? - Nie robiłaś żadnych nadziei, inaczej zadziałałbym coś w tej sprawie. Pamela zaśmiała się. - Diabelnie dużo by to zmieniło. A skoro Natalia już na dobre usidliła twego drugiego chłopaka i wolne partie wśród Henrych już się skończyły, to myślę, że podjęłam decyzję w najlepszym momencie. - Któż to taki, Pamelo? - No cóż. Teda raczej trudno opisać. Teddy Gallard. Pochodzi z wiekowej rodziny z Northamptonshire. Jest całkiem przystojny i nieco ospały, czasem też szalony. Startował jako aktor, kiedy poszedł do RAF-u. Ma dopiero dwadzieścia osiem lat; to i tak bardzo dużo jak na pilota. Jest teraz we Francji ze swym dywizjonem hurricane'ów. Po chwili milczenia Pug odezwał się: - Myślałem, że nie lubisz tańczyć. Tym bardziej z Amerykanami. - Nie lubię. Lecz ty wspaniale prowadzisz i jesteś taki wyrozumiały. Bo ci młodzi wyprawiają teraz zwariowane rzeczy, nazywają to shag. Raz czy dwa dałam się na to namówić, a potem prawie zbierałam zęby z parkietu. - No tak, mój styl sięga tysiąc dziewięćset czternastego roku. - Niewykluczone, że to był mój rok. Przynajmniej powinien nim być. O rety - urwała, gdy muzyka zmieniła tempo, a część młodszych par zaczęła podskakiwać - to jest właśnie shag. Zeszli z parkietu w stronę foyer, gdzie usiedli na czerwonej, pluszowej kanapie pod nieudanym portretem królowej Marii. Pamela poprosiła o papierosa i zaciągnęła się kilka razy opierając zgięty łokieć na kolanie. Jej kusa sukienka z rdzawej lamy rozchyliła się nieco, odsłaniając drobne, jędrne, białe piersi. Jej włosy, które na "Bremen" były upięte do tyłu w gruby warkocz, teraz spływały połyskliwą, brązową falą na ramiona. - Powinnam wracać do domu i wstąpić do WAAF. - Nic nie odpowiedział. Zwróciła do niego głowę. - Co o tym myślisz? - Ja? Popieram. - Naprawdę? A dla mnie to niewybaczalny brak lojalności. Przecież sprawy, którymi tutaj zajmuje się Talky, to życie lub śmierć Anglii. - On może postarać się o inną sekretarkę. A twój szczęściarz z RAF-u czeka tam na ciebie. Zarumieniła się, gdy nazwał Gallarda szczęściarzem. - To wszystko nie jest takie proste. Oczy Talky'ego naprawdę odmawiają posłuszeństwa. On lubi dyktować i chce, by mu wszystko czytano na głos. Jest nieco ekscentryczny, pracuje podczas kąpieli i tak dalej. - A więc będzie musiał poskromić nieco swoje kaprysy. - Ale to nie w porządku, tak po prostu go opuścić. - On jest twoim ojcem Pamelo, nie twoim synem. Oczy Pameli zaszkliły się. - Cóż, jeżeli naprawdę to zrobię, Tudsbury, na tydzień lub dwa, przedzierzgnie się w Króla Leara, twierdząc wszem i wobec że: "gorsze od jadu węża jest niewdzięczne dziecko!" Myślę, że ojciec nieźle wczułby się w tę kwestię. Przypuszczam, że pora już do niego wracać kapitanie Henry. - Dlaczego nie mówisz mi Pug? Każdy znajomy tak się do mnie zwraca. - To prawda, słyszałam, jak żona tak cię nazywała. Co to znaczy? - Otóż w szkole marynarki, każdego o nazwisku Henry zwykle przezywają Patrick, a na przykład w Rhodes, Dusty. Tylko, że w wyższej klasie był już jeden "Patrick" Henry, a poza tym byłem bokserskim żółtodziobem, a więc dla mnie został "Pug". - Trenowałeś boks? - Przesunęła spojrzeniem po jego karku i ramionach. - I nadal to robisz? Skrzywił się. - To zbyt wyczerpujące. Mój sport to tenis; gram jak tylko nadarzy się okazja. - Och? Ja też nieźle gram w tenisa. - A więc dobrze. Jeśli w końcu wyślą mnie do tego Londynu, może zagramy kilka gemów. - A więc... - zawahała się. - Czy są szanse, abyś przyjechał do Londynu? - Nie jest to wykluczone. O są wreszcie, tam dalej - rzekł Pug. - U diaska, ależ tu ścisk. - Natalia wygląda na wymęczoną - stwierdziła Pamela. - Właśnie straciła ojca - rzekł Pug. - Och! Nic o tym nie wiedziałam. Jedno jest pewne, staje się coraz bardziej powabna. I co, definitywnie wychodzi za twojego chłopca? - Na to wygląda. Może byś mi coś poradziła w tej sprawie. Bo ja czuję, że ona jest zbyt dojrzała i zbyt błyskotliwa jak dla niego i że to wszystko razem jest na opak, poza jednym: oni szaleją za sobą. A to znaczy wiele, lecz nie wszystko. - Może nie będzie tak źle. Tak łatwo się pomylić - powiedziała Pamela. - Nigdy nie poznałaś Byrona. Od razu zrozumiałabyś, co mam na myśli. To naprawdę jeszcze dzieciak. Spojrzała nań z wyrzutem i poklepała po ramieniu. - To zabrzmiało strasznie po ojcowsku. Pomiędzy Tudsburym i Slotem trwała ożywiona dyskusja, której niechętnie przysłuchiwała się Natalia zwracając głowę to ku jednemu, to ku drugiemu. - Nie twierdzę, że on jest Anglii cokolwiek winien. Co za pomysły - mówił właśnie Tudsbury, stawiając z hukiem pustą szklankę na stole. - Jest tylko jego powinnością wobec narodu amerykańskiego, by jako jego przywódca, uderzyć na alarm i postawić wszystkich w stan gotowości, jeśli w ogóle chcą wyjść z tego cało. - No, a co z chicagowską przemową na temat kwarantanny? - zapytał Slote. - Mijają już dwa lata, a on ciągle nie jest w stanie zmienić panującej o sobie opinii "podżegacza wojennego". Szef państwa nie może pochopnie i na oślep rzucać się do przodu. Wśród ludzi nie wygasła jeszcze niechęć po pierwszej wojnie światowej, a tu już zjawia się następna, sprowokowana przez głupią politykę Francji i Anglii. Teraz nie da się po prostu zawołać "hop, hop, tutaj!" Talky. To już nie działa. - A kiedy Roosevelt będzie z wyczuciem kontrolował sytuację - rzekł Tudsbury - Hitler zagarnie połowę świata. Pamelo, kochanie, bądź tak dobra i przynieś mi nowego drinka. Noga zaraz mi odpadnie. - W porządku - Pamela ruszyła lekko w stronę baru. Tudsbury odwrócił się do Henry'ego. - Ty znasz Niemców. Czy Roosevelt może pozwolić sobie na zwłokę? - A czy ma jakiś wybór? Przed kilku miesiącami Kongres zwalczał go za projekt sprzedania wam kilku karabinów. - Przed kilku miesiącami Hitlera nie było jeszcze w Belgii, Holandii i Francji, a teraz już tylko morze oddziela go od was. - To całkiem spore morze - rzekł Pug. Slote, niczym profesor, zaczął wyliczać na palcach. - Talky, zreasumujmy fakty. Stare monarchie nie przystają do ery przemysłowej. Są jak rozpadające się manuskrypty lub wyleniała skóra. Aby je usunąć, Europa, swoim starym zwyczajem, rozpoczęła od masowych rzezi, z czego wynikła pierwsza wojna światowa, a zakończyła uformowaniem kolekcji lewicowych i prawicowych tyranii. Francja popadła w stagnację i rozkład. Anglia nadal grała odwieczną farsę ze świata wyższych sfer, łagodząc nastroje wśród klasy robotniczej za pomocą zasiłków i ginu. W tym samym czasie Roosevelt wykorzystał ogólnoświatową rewoltę do reformy systemu prawnego. Uczynił Amerykę jedynym nowoczesnym, wolnym, samowystarczalnym krajem. Było to niezwykłe osiągnięcie, rodzaj pokojowej rewolucji, która do góry nogami wywróciła teorie Marksa. Nikt jeszcze tego w pełni nie pojmuje. W roku dwutysięcznym będzie się o tym pisało książki. I dlatego Ameryka jest potężną rezerwą całej demokratycznej ludzkości. Roosevelt rozumie to i postępuje ostrożnie. Bo to już ostatnia dostępna rezerwa, "last, best hope". Grubo ciosana twarz Tudsbury'ego tężała w wyrazie sprzeciwu. - Zaraz, zaraz, zaraz. Przede wszystkim nic co dotyczyło Nowego Ładu, nie pochodzi od tego błyskotliwego rewolucjonisty. Nowe idee napłynęły do Waszyngtonu po zmianie administracji, wraz z nowymi ludźmi. Były to zresztą dosyć wtórne idee, w większości zapożyczone od nas, dekadenckich komediantów. W dziedzinie prawa społecznego wyprzedziliśmy was bez porównania. A, dziękuję ci Pam. Niespieszne posunięcia mogą być podłożem mądrej polityki, lecz podczas wojny ta taktyka doprowadzi do katastrofy. Walcząc z Niemcami pojedynczo, po prostu zginiemy, też pojedynczo. Głupi byłby to koniec dla anglosaskiej nacji. - Mamy bilety do teatru. Chodźcie zjemy razem kolację - Slote uciął dyskusję, unosząc się i podając ramię Natalii, która też wstała. - Idziemy do L'Escargot. - Dzięki. My jemy kolację z Lordem Burne-Wilke. I mam nadzieję, że Pug Henry dołączy do nas. Slote postawił Natalii kolację z szampanem, najlepszą na jaką pozwalały restauracje Waszyngtonu, zabrał ją na musical do Teatru Narodowego i przyprowadził z powrotem do swego mieszkania licząc, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Był przekonany w dość typowy dla mężczyzn sposób, że zdoła odzyskać ją w ciągu jednej nocy. Skoro już raz była jego niewolnicą, to czy takie uczucie mogło zaniknąć? Na początku wyglądało to po prostu na kolejny podryw. Zabawił się, a potem długo snuł plany, by po trzydziestce zawrzeć jakiś rozsądny związek z dziewczyną z bogatej lub dobrze ustosunkowanej rodziny. Obecnie jednak Natalia Jastrow doprowadziła go do takiej gorączki, która doszczętnie spaliła wszystkie jego wyrachowane kalkulacje. Tak jak teraz Natalii, Leslie Slote nie pragnął w swym życiu niczego; jej oszałamiająco szczupła figura osobliwie podziałała na jego zmysły. Gotów był poślubić ją lub zrobić cokolwiek innego, by znowu ją posiąść. Otworzył drzwi do swojego mieszkania i zapalił światło. - Mój Boże, za kwadrans pierwsza. Długie przedstawienie. Masz ochotę na drinka? - Sama nie wiem. Jeżeli jutro mam szukać w sądzie, w Nowym Jorku, dokumentów Aarona, to lepiej pójdę do łóżka. - Pozwól, że spojrzę ponownie na jego list, Natalio. Daj nam jeszcze parę chwil. - W porządku. Ściągnąwszy buty, marynarkę i krawat, Slote zagłębił się w fotelu, założył okulary w czarnej oprawce i zaczął studiować list. Brał, jedną po drugiej, książki z półki - ciężkie, zielone rządowe księgi - pił i czytał. Tylko kostki lodu w obu szklankach rozbijały ciszę. - Podejdź tu - odezwał się w końcu. Natalia usiadła pod lampą, na poręczy fotela. Slote pokazał jej, w księdze, przepisy Departamentu Stanu dotyczące naturalizowanych obywateli amerykańskich żyjących za granicą dłużej niż pięć lat. Tracili oni swe obywatelstwo, jednak tekst informował o siedmiu wyjątkach od tej zasady. Wydawało się, że niektóre odpowiadają sytuacji Aarona - kiedy powodem pozostania za granicą były kłopoty ze zdrowiem lub kiedy człowiek po sześćdziesiątce, emeryt, zdecydowanie podtrzymywał swe więzy ze Stanami Zjednoczonymi. - Aaron dwoma nogami utknął w bagnie. Najpierw ta heca z naturalizacją jego ojca. Jeżeli nawet Aaron przekroczył sześćdziesiątkę, w dalszym ciągu nie jest i nigdy nie był Amerykaninem. Nawet gdyby nim był, to ciągle pozostaje problem pięciu lat. Wiesz, że wspomniałem mu kiedyś o tym. Mówiłem, że powinien wrócić do Stanów Zjednoczonych i zostać tu przez kilka miesięcy. Od czasu, kiedy hitleryzm opanował całe Niemcy, zetknąłem się ze zbyt wieloma tego typu komplikacjami paszportowymi. - Slote zebrał szklanki, wszedł do kuchni i mówiąc dalej przygotował nowe drinki. - Aaron jest głupcem. Lecz nie tylko on jeden. To nie do wiary, jak nierozważnie i głupio postępują Amerykanie ze swoim obywatelstwem. W Warszawie, co tydzień zjawiał się tuzin takich nieszczęśników. Najlepszą rzeczą, jaką na razie możemy zrobić, to prosić Sekretarza Stanu, by nadał kilka słów do Rzymu. Gdy te słowa dotrą na miejsce, Aaron uwolni się od wszystkich trosk. - Bosy, podszedł do fotela, wręczył jej drinka i usiadł obok. - Przeraża mnie jednak, konieczność rozwiązania jakiegokolwiek technicznego problemu, nawet małego, poprzez znajomości. Mamy teraz wielki natłok spraw z Europy. To może Aaronowi zająć osiemnaście miesięcy. Dlatego też myślę, że przekopywanie kartotek sądu w Bronxie w poszukiwaniu jego cudzoziemskiego rejestru oraz świadectwa naturalizacji jego ojca, nie ma większego sensu. Nie teraz. Poza tym Aaron jest znanym człowiekiem pióra. Mam nadzieję, że sekretarz pokiwa z ubawieniem głową nad kaprysami roztargnionych profesorów i pospieszy nadać list do Rzymu. Zajmę się tym z samego rana. On jest dżentelmenem w każdym calu. To powinno wystarczyć. Natalia utkwiła w nim wzrok. - O co chodzi? - zapytał. - Och, nic. - Dziewczyna jednym haustem opróżniła połowę szklanki. - Z pewnością dobrze jest znać właściwego człowieka, nieprawdaż? Cóż! Jeżeli mam do końca tygodnia wałęsać się po Waszyngtonie, musimy wynająć mi jakiś pokój w hotelu, Leslie. W żadnym wypadku nie zostanę tutaj więcej niż tę jedną noc. Czuję się diabelnie głupio nawet z powodu tej jednej. Ciągle jeszcze mogę spróbować coś znaleźć. - Rób jak uważasz. Godzinę siedziałem przy telefonie. Waszyngton w maju jest nie do zniesienia. Mamy teraz w mieście cztery konwenty. - Jeżeli Byron się dowie, Boże pomóż mi. - Nie uwierzy, że spałem na fotelu? - Będzie musiał uwierzyć, jeżeli się dowie. Leslie, czy załatwisz mi zezwolenie na wyjazd do Włoch? Zacisnął usta i potrząsnął głową. - Mówiłem ci, że Departament doradza wszystkim Amerykanom opuszczenie Włoch. - Jeżeli nie pojadę, Aaron nie wróci do domu. - Dlaczego? Stłuczona kostka nie stanowi przeszkody. - On nigdy nie weźmie się w garść i nie wyjedzie. Wiesz o tym. Będzie się włóczył i ociągał, mając nadzieję na najlepsze. Wzruszając ramionami Slote powiedział: - Natalio, myślę, że powód twojego wyjazdu jest zupełnie inny. Nie jedziesz tam, by pomóc Aaronowi. Ty uciekasz, uciekasz przed swoim marynarzem, przed wstrząsem z powodu utraty ojca, i tak naprawdę nie wiesz, co masz dalej ze sobą zrobić. - Aleś ty mądry! - Natalia z brzękiem odstawiła na stół opróżnioną do połowy szklankę. - Jeżeli pozostaną mi tylko schroniska YMCA, to wyjeżdżam jutro rano, Slote. Ale najpierw przyrządzę tobie śniadanie. Ciągle jadasz jajka podsmażane z dwóch stron? - Zmieniłem się bardzo mało, i nie chodzi tu tylko o śniadania, kochanie. - Dobranoc. - Zamknęła z trzaskiem drzwi od sypialni. Pół godziny później Slote, ubrany w pidżamę oraz szlafrok zapukał do jej drzwi. - Tak? - Głos Natalii zabrzmiał zachęcająco. - Otwórz. Jej nieśmiało uśmiechnięta twarz była zaróżowiona i tłusta od kremu, na koszulę nocną, którą kupiła tego popołudnia zarzuciła jego miękki, niebieski szlafrok. - Cześć, coś cię gnębi? - Co powiesz na późnego drinka. Zawahała się: - Och, dlaczego nie? Zupełnie nie chce mi się spać. Nucąc wesoło, Leslie Slote poszedł do kuchni i wynurzył się prawie natychmiast z dwiema ciemnymi szklankami. Natalia siadła na fotelu, złożyła ręce, a jej twarz połyskiwała w świetle lampy. - Dzięki. Przestań łazić, Leslie. Usiądź wreszcie. To z Byronem to był kiepski dowcip. - Czy jednak nie mam racji, Natalio? - A więc dobrze. Jeżeli gramy w otwarte karty, czy nie sądzisz, że pracownikowi MSZ-u jakoś łatwiej pojąć za żonę Żydówkę od czasu gdy Niemcy pokazali swe prawdziwe oblicze? Wesołość Slota nagle zgasła. - Nigdy tak nie myślałem. - Nie było powodu byś tak myślał. Teraz słuchaj mój drogi. Możesz stawiać mi drinki, możesz puścić z płyty "This Can't Be Love", i tak dalej, ale czy ty naprawdę chcesz, bym zaprosiła cię do sypialni? Szczerze mówiąc paskudnie to wymyśliłeś. Nie mam na to ochoty. Jestem zakochana w kimś innym. Westchnął i pokręcił głową. - Jesteś cholernie szczera, Natalio. Zawsze taka byłaś. Dziewczynie to nie przystoi. - To samo mi powiedziałeś, gdy na początku pierwsza zaproponowałam ci łóżko, złotko. - Natalia wstała, sięgając po drinka. - O matko, jakie to mocne. Naprawdę zaczynam wierzyć, że siedzi w tobie zwierzę. - Zaczęła przeglądać książki. - Co tu przeczytać? O, Graham Wallas. Prawdziwy mężczyzna. Za pół godziny będę już spała. Podniósł się i ujął ją za ramiona. - Kocham cię, zawsze będę cię kochał i będę próbował każdego sposobu, by cię odzyskać. - Nareszcie grasz uczciwie, Leslie. Ja muszę jechać do Włoch, by wydostać Aarona. Naprawdę! Potwornie mi przykro z powodu mojego ojca. Do ostatnich swych dni bardzo martwił się o Aarona. Może to irracjonalne, ale właśnie dlatego muszę mu zapewnić bezpieczeństwo. - Zaaranżuję to, jeżeli to się da zaaranżować. - Teraz mówisz z sensem. Dziękuję i dobranoc. - Pocałowała go delikatnie, weszła do sypialni i zamknęła drzwi. Nie próbował niepokoić jej więcej, chociaż jeszcze długo czytał popijając whisky. 28 Zastępca szefa Wsparcia Powietrznego Operacji Morskich popijał kawę z blondynem w błękitnym mundurze RAF-u. Był to lord Burne-Wilke; skinął na Victora Henry z nieśmiałym uśmiechem. Podczas długiej kolacji z rodziną Tudsburych, Burne-Wilke nie wspominał Pugowi ani słowem o tym spotkaniu. - Witaj, Henry. Widzę, że znasz pana komandora. - Admirał wycelował w Puga swe spojrzenie. - Tak, sir. - W porządku. Weź sobie kawy. - Postawny starszy mężczyzna odszedł od stołu ku wiszącej na ścianie mapie Stanów Zjednoczonych. - Teraz popatrzcie na to. Tutaj i tutaj - jego kościsty palec wskazywał po kolei Pensacola, St. Louis i Chicago - mamy pięćdziesiąt trzy bombowce rozpoznawcze starego typu, SBU-1 i 2, które uznano za zbędne. Chcemy, by trafiły z powrotem do Chance-vought, do Strattford, w Connecticut - to ich producent - aby usunęli wszystkie oznakowania Amerykańskiej Marynarki Wojennej oraz cały osprzęt specjalny. Wtedy przejmą je nasi brytyjscy przyjaciele i przelecą do Halifaxu, gdzie czeka na nie lotniskowiec. Tak to wygląda. Z oczywistych powodów - admirał ściągnął brwi i spojrzał wymownie na Puga - w tym także Aktu o Neutralności, jest to bardzo delikatne przedsięwzięcie. Istotą sprawy jest więc, by załatwić to bez zostawiania widocznych śladów. Dostaniesz samolot, którym wszędzie dolecisz i już dzisiaj powinieneś z niego skorzystać. - Aye, aye, sir. - Mamy pod ręką sześćdziesięciu wolnych pilotów - rzekł lord Burne-Wilke. - Jak prędko spodziewa się pan przygotować te samoloty, kapitanie Henry? Victor Henry przestudiował mapę, po czym odwrócił się do Anglika: - Pojutrze sir, późnym popołudniem? Czy to pana zadowala? Usunięcie oznakowania zajmie trochę czasu. Wyspiarz popatrzył na niego, a następnie uśmiechnął się do wiceszefa. Admirał pozostał niewzruszony. - Pojutrze? - powtórzył lord Burne-Wilke. - Tak, sir. Jeżeli zdarzą się maruderzy, mogą zabrać się następnym wolnym frachtowcem. - Właściwie, myśleliśmy raczej o terminie w granicach jednego tygodnia - oznajmił lord Burne-Wilke. - Kilku pilotów dostało przepustki. Trzeba by było robić małą obławę. Co pan powie na środę rano. To daje i panu, i nam cztery dni. - Świetnie, sir. Burne-Wilke zwrócił się do admirała: - Czy sądzi pan, że to wykonalne? - Skoro on tak mówi... - A więc dobrze, najlepiej zajmę się tym od razu. Gdy drzwi się zamknęły, admirał spojrzał na Puga nie próbując ukryć wściekłości. - Pojutrze, hę? - Admirale, od razu podejrzewałem, że ci piloci nie są tak naprawdę pod ręką. Dwaj mężczyźni wymienili rozbawione, konspiracyjne spojrzenia. Cudzoziemiec oczekiwał szybkiego działania; marynarka Usa zaoferowała mu działanie szybsze niż mógł oczekiwać; było to bardzo satysfakcjonujące i nie wymagające więcej słów. - No cóż, środa to i tak wystarczająco blisko. Napijmy się świeżej kawy, hę? A więc cała ta sprawa to jeden wielki podstęp. - Admirał wcisnął guzik interkomu. - Widzę, że w lot chwytasz o co chodzi. Szef tak chce, więc tak musi być. Jest jednak kilka rzeczy, o których lepiej abyś wiedział. - Admirał zwracając się z niejaką serdecznością do Victora Henry wyjaśnił, że prezydent wydobył od Prokuratora Generalnego - zapewne cholernie mocno wykręcając mu rękę - schemat i prawne zasady sprzedaży tych samolotów do Anglii, wbrew Aktowi o Neutralności. Po pierwsze marynarka deklaruje nadwyżki samolotów. Po drugie Chance-Vought zgadza się przeznaczyć je na wymianę na nowe F4-U za dobrą dopłatą. Może pozwolić sobie na ten manewr, ponieważ stawiając wszystko na głowie zapewnia on sprzedaż starych maszyn Anglii z doskonałym zyskiem. Haczyk tkwi w tym, że dostawa F4-U planowana była w odległej przyszłości. Bez wątpienia prezydent Roosevelt wymykał się zarówno prawu o neutralności, jak i woli Kongresu, pozwalając, by te samoloty wydostały się z kraju. W szczególności armia podniosłaby krzyk. Ciągle brakowało jej samolotów i nieustannie zwracała się do marynarki o zbywające jej maszyny lotnicze wszelkiego typu. A teraz Henry, żadnych więcej pytań i nie miej żadnej nadziei, że nie wyjdzie to w ogóle na jaw. Jeśli jednak wydałoby się za wcześnie, byłby to niezły kąsek dla pierwszych stron gazet. Wtedy wszystko mogłoby się zawalić, a to byłoby straszne. Wszyscy Niemcy, których wyspiarze strącą na tych starych SBU nie będą już nigdy z nami walczyć. Przecież nie będziemy trzymać się cały czas z boku tej afery. Ideą szefa jest, by zadanie wykonać, a następnie stawić czoła konsekwencjom. Doniesienia wojenne mają taką siłę, że po fakcie nikt nawet nie szepnie. Mam nadzieję, że nie. Jednakże - admirał przerwał, rzucając na Victora Henry ukradkowe spojrzenie znad brzegu swej filiżanki - to pociąga za sobą możliwość dochodzenia w Kongresie. Ktoś taki jak ty może stać się kozłem ofiarnym. Prezydent myśli, że potrafisz wykonać tę robotę, i ja uważam podobnie, ale musisz sam zadecydować, bo to zadanie dla ochotnika. Tylko dla ochotnika. - Aye, aye, sir - odpowiedział Pug. - Lepiej będzie, jak się już za to wezmę. Briny, mój kochany - trzymaj się dzielnie. Gdy otrzymasz ten list powinnam już być w Lizbonie. Lecę do Włoch, by sprowadzić stamtąd wuja Aarona. Przy odrobinie szczęścia będę z powrotem za dwa miesiące lub nawet szybciej. To zależy od tego, jak szybko zdobędę bilety dla nas, dla tej cholernej biblioteki i dla wszystkich jego rękopisów. Najmilszy, nie złość się. Rozstanie to dobrze zrobi nam obojgu. Twoje podwodne szkolenie i kłopoty wuja Aarona wydają się być zrządzeniem opatrzności. Wizyta twojego ojca w Miami była dzwonkiem alarmowym, który odezwał się w najlepszym momencie. Od czasu gdy wstąpiłam do Studenckiego Komitetu Antywojennego myślę już inaczej niż w Radcliff. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że istnieją ludzie tacy jak ty, Warren i wasz ojciec. Byłam pewna, że typowy wojskowy żyje w gromadzie takich samych, zapitych, ograniczonych i sfanatyzowanych głupców. Spotkałam wielu takich. Wy jesteście czymś nowym. Jak na warunki amerykańskie macie w sobie tyle skromności. Nie wiem tylko dlaczego, ale dzięki Bogu, że jesteście właśnie tacy! Kochanie, czy podczas wesela Warrena nie myślałeś o mnie inaczej, bardziej na trzeźwo? Dostrzegłam wtedy punkt widzenia twojej matki i zupełnie się z nim zgadzam, mówię uczciwie. Dlaczego na miły Bóg, jej mały chłopiec Briny, chce żenić się z tą śniadą, starą Żydówką, kiedy w Stanach Zjednoczonych jest tyle pięknych panien jak choćby Janice Lacouture? Mówiąc to nie mam najmniejszego poczucia niższości. Oceniam wartość swojej inteligencji oraz wiem, że jestem zadawalająco atrakcyjną Czarną Damą. To przypadek, że jestem Żydówką. Pozostawiło to jednak małe piętno na mym zachowaniu i sposobie myślenia. Zbyt małe jak przypuszczam; żyjemy w świeckich czasach, a ja jestem ich wytworem. Pozostaje pytanie, czy z powodu przypadkowego spotkania i fantastycznej, cielesnej fascynacji powinniśmy, ty i ja, próbować pokonać ten konflikt pochodzenia i interesów? Ja nie wycofuję się Byronie, kocham cię. Ale te kilka miesięcy na przemyślenie wszystkiego od nowa to nie przeciwieństwo losu, ale wybawienie. A teraz pozwól, że krótko opiszę, co się wydarzyło. Załączam list, który przysłał mi Aaron, a którego ty nie chciałeś oglądać. Możesz zignorować jego głupie uwagi na nasz temat. Natomiast obraz jego problemów jest tam przedstawiony bardzo czytelnie. Leslie okazał się absolutnie zdumiewający. Nie powinieneś, Briny, być o niego zazdrosny. Twoje zachowanie, gdy opuszczałam Pensacolę bardzo mnie zaniepokoiło. Odrzuciłam powtórną, prawie lizusowską propozycję małżeńską złożoną przez tego człowieka. Powiedziałam mu, że kocham ciebie, że za ciebie obiecałam wyjść za mąż, i że on jest za burtą. Teraz o tym wie. Pomimo to poczynił starania, by rozwiązać głupie problemy. Aarona. Nie zapominaj o tym. Z biura Sekretarza Stanu powędrowały do Rzymu słowa mające przyspieszyć powrót Aarona! Zostały mi niecałe dwie godziny do odlotu. Pospiesznie piszę te słowa na lotnisku. Nie byłam w domu. Zatrzymałam się na dzień w Nowym Jorku i zakupiłam tylko tyle rzeczy, by dać sobie radę w drodze. Lekko mi się podróżuje - z jedną walizeczką! Na pewno zostaniesz przyjęty na to szkolenie na okrętach podwodnych, jestem o tym przekonana. Wiem, że twój ojciec pragnie tego bardzo, i myślę, że to samo pragnienie tkwi głęboko w tobie. Teraz to najlepsze dla ciebie rozwiązanie. Gdy wrócę, będę twoja, jeżeli nadal mnie zechcesz. Czy to wystarczająco jasne? A więc odwagi i życz mi szczęścia. Odlatuję. Kocham cię, Natalia Trzy dni przed rozpoczęciem kursu podwodniackiego, Byron siedział w nędznie umeblowanym pokoju nad chińską pralnią w New London przeglądając przytłaczający spis lektur, gdy do drzwi zadzwonił listonosz. Wielki napis, Special Deliveus na szarej grubej kopercie, nagryzmolony w pośpiechu przez Natalię nie wróżył nic dobrego. Zagłębiony w postrzępionym fotelu, wśród dochodzących z sutereny zapachów mydła i krochmalu, Byron kilkakrotnie odczytał jej zaskakujący list. Później, kiedy przebiegał wzrokiem nieśmiałe pismo Aarona otrzeźwił go zgrzytliwy dzwonek telefonu. - Elew Henry? Tu Schmidt, biuro komendanta. Jest tutaj wasz ojciec. Właśnie wyszedł z kapitanem Tullym wizytować "Tambor". Jeżeli chcesz się do nich dołączyć znajdziesz ich, jak mówi komendant, na szóstym nabrzeżu. - Dziękuję. Próbując przezwyciężyć złość i rozgoryczenie z powodu ojca nawet tu nie dającego mu spokoju, Byron ubrał się i wyszedł w ciągu dziesięciu minut. Tymczasem Victor Henry we wspaniałym nastroju choć z oczami czerwonymi z niewyspania, przechadzał się po nowym okręcie podwodnym wraz z byłym kumplem klasowym. Podchody z bombowcami zostały zakończone. Wymagały mnóstwa pracy i podróżowania. Tuzin samolotów znajdował się w warsztatach, piloci rozproszeni byli po całym kraju i nie było potrzeby dalszego pośpiechu. Przygotowanie nocnych napraw niesprawnych samolotów oraz wyrwanie owych pilotów z ramion ich żon lub zawracanie ich z wędkarskich eskapad było prawdziwą walką. Do tego wszystkiego dowódcy zadawali niewygodne pytania. Jiggs Parker, inny szkolny kolega Puga, obecnie dowódca Bazy Lotniczej Wielkich Jezior, wszczął walkę, by uzyskać nakazy przeniesienia na piśmie, dopóki Pug nie posłużył się bezczelnym kłamstwem o objętym tajemnicą, nowym dopiero testowanym wyposażeniu samolotów, które dopiero w przyszłości będzie ujawnione. Jiggs przyglądał mu się przez długą, milczącą minutę, po czym poddał się. Cóż, blaga była częścią systemu bezpieczeństwa, pomyślał Pug, a Jiggs o tym wiedział. Byron dopadł ojca i komendanta w przedniej komorze torpedowej "Tamboru", kiedy oglądali nowe wyrzutnie. - Cześć tato, co cię tu przyniosło? Szorstki ton pytania i spojrzenie na twarz syna podpowiedziały Pugowi, że stało się coś niedobrego. - Byłem tu niedaleko i pomyślałem sobie, że wpadnę. Red czy spotkałeś już Byrona? - Nie. Jeszcze nie. Wiem tylko, że zdał część praktyczną i jest w nowej klasie. - Kapitan Tully wyciągnął rękę. - Witam na pokładzie, Byron. Będziesz z nami tu przez parę niełatwych miesięcy. - Spróbuję przetrwać, sir. Po tej prawie pogardliwej odpowiedzi Red Tully z dezaprobatą przeniósł wzrok na ojca. Byron tłumiąc w sobie złość podążył bez słowa za nimi. - Powiedz, co za diabeł w ciebie wstąpił - wyrzucił z siebie Pug, gdy wyszli z kiosku na wietrzny, śliski, czarny pokład zostawiając na dole kapitana rozmawiającego z szyprem. - Lepiej byś zrobił panując nad sobą, gdy zwracasz się do przełożonych. Jesteś teraz w wojsku. - Wiem, że jestem w wojsku, czytaj. Na kopercie podsuniętej przez syna Pug dojrzał imię Natalii. - Czy to nie coś osobistego? Byron nadal trzymał list. Victor Henry ujął powiewające kartki w obie ręce i odczytał je zaraz, na pokładzie okrętu. Kiedy oddawał list synowi jego twarz była zaczerwieniona. - Dziewczyna z charakterem. Już wcześniej to mówiłem, widać było po niej od początku. - Jeżeli cokolwiek jej się tam przydarzy, będzie to twoja wina tato, nigdy ci tego nie zapomnę. Pug zmarszczył brwi. - To bezpodstawne oskarżenie. Ona pojechała do Włoch z powodu swego wuja. - Nie. To ty ją przestraszyłeś mówiąc, że nie przyjęliby mnie tutaj, gdybym był żonaty. To nieprawda. Wielu studentów ma żony. Gdyby nie twój przyjazd do Miami, byłbym teraz jednym z nich. - Dobrze, jeżeli wprowadziłem ją w błąd, to bardzo mi przykro. nie znałem dokładnie kryteriów tu panujących, ale wydawało mi się, że do tak ryzykownej służby wolą kawalerów i, o ile wiem, tak jest, ale było zbyt mało chętnych. Tak czy inaczej to jest twoje powołanie. Ja jej tylko o wszystkim powiedziałem. Wybór należał do niej. Postąpiła cholernie mądrze, być może nie powinienem się wtrącać, ale wiem, że decyzje, które teraz podejmiesz, będą miały wielki wpływ na dalsze twoje życie i chciałem ci tylko pomóc, po prostu pomóc. Jak na Victora Henry'ego była to bardzo rozwlekła przemowa, której, z powodu wrogiego nastawienia syna, zabrakło zwykłej pewności siebie. Opanowało go nieznośne poczucie winy: winy za wmieszanie się w tę sprawę, a może również za wyjazd dziewczyny. Jeżeli nawet wydawało mu się, że Natalia nie była najlepszą partnerką dla jego syna, to jej nagły wyjazd spowodował, że czuł prawie to samo co Byron. Czyżby ona miała okazać się najlepszą w świecie rzeczą, która mogła spotkać tego zabłąkanego młodzieńca? Czyżby to, że była Żydówką, mogło stawiać sprawy w innym świetle, niezależnie od najlepszych ojcowskich intencji? Odpowiedź Byrona była tak krótka i ostra, jak długa i pokorna była przemowa ojca. - O tak, pomogłeś mi. Ona odeszła. Nigdy ci tego nie zapomnę, tato. Red Tully wynurzył się z kiosku, rozejrzał wokół i zamachał ręką. - Hej, Pug? Gotowy do zejścia na ląd? Victor Henry rzekł szybko do syna: - Teraz jesteś tutaj, Briny. Trudno o lepszą szkołę w marynarce. Co było, minęło. - Zostawmy ten temat - rzekł Byron i ruszył w kierunku trapu. Tego ciepłego, pięknego, czerwcowego wieczoru, gdy nagłówki gazet grzmiały o brytyjskiej ewakuacji spod Dunkierki, a Churchill, przez radio obiecywał walkę do końca, na plażach, wzgórzach i ulicach, Victor Henry udawał się do Europy. Z powodu pogarszającej się sytuacji Rhoda nie jechała z nim, pozostała, by przygotować mieszkanie dla Madeline w Nowym Jorku. Pug sam zaproponował takie rozwiązanie, a żona dosyć chętnie się zgodziła. Madeline zaaferowana, zajęta i szczęśliwa młoda kobieta, nie miała zastrzeżeń. Zarówno Pug, jak i Natalia zadziwiająco łatwo dostali bilety lotnicze pozwalające dostać się na objęty wojną kontynent. Rzeczą naprawdę trudną było wydostanie się stamtąd. 29 Przez pięć dni Natalia próbowała dostać się na samolot z Lizbony do Rzymu. Bilet, który w końcu dostała, chwilę przed odlotem został zablokowany, kiedy duża grupa hałaśliwie roześmianych oficerów armii niemieckiej, zapewne po obiedzie i winie, przetoczyła się przez wrota, pozostawiając dwudziestu niedoszłych pasażerów, spoglądających jeden na drugiego. Po tym zdarzeniu miała dość linii lotniczych. Jazda pociągiem przez Francję była zbyt ryzykowna. Zdecydowała się więc na grecki frachtowiec płynący do Neapolu. Wątpliwej przyjemności podróż zabrała jej cały tydzień. Gorącą, wąską kabinę dzieliła z hordą czarnych karaluchów i pachnącą maścią wychudzoną Greczynką. Pomimo oczywistej ohydy tego miejsca, wolała tu pozostać, ponieważ na pokładzie i w przejściach była niepokojona przez załogę statku. Z trudnością przełykała też posiłki. Ciągłe kołysanie nie pozwalało jej spać w nocy. Jej małe, skrzeczące radio wyrzucało z siebie opowieści BBC, to o powietrznej ucieczce francuskiego rządu z Paryża, to o przystąpieniu Włoch do wojny, to znów słowa Roosevelta: "ręka dzierżąca sztylet zadała cios w plecy sąsiada". Natalia przybyła do Włoch wycieńczona i podenerwowana, przekonana, że najlepiej zrobi natychmiast zabierając wuja Aarona z Sieny. Nie bacząc na książki, ubrania i meble - pamiętając tylko o rękopisie. Potem jednak na lądzie, po godnym posiłku dopełnionym dobrym winem, po długiej nocy przespanej w wielkim, miękkim, hotelowym łóżku, zdumiała się swoją paniką. I w Neapolu, i w Rzymie nic nie wskazywało, że Włochy przystąpiły do wojny. W słonecznym świetle letnie kwiaty rozlewały się purpurą i czerwienią na pokrytych sztukaterią ścianach. Po zatłoczonych ulicach wędrowali ożywieni jak zwykle Włosi. W pociągach i kafejkach zawsze przeważali pełni humoru, opaleni młodzi żołnierze. Wyglądali na spokojnych i rozluźnionych jak zawsze. Po długiej podróży w dusznym, zatłoczonym pociągu dotarła do Sieny, a pierwszy widok miasta wynurzającego się zza pokrytych winoroślą krągłych wzgórz przypomniał jej widoki, oglądane do znudzenia na ulicach Miami. - Boże, któż mógł przewidzieć, że powrócę tu znowu? - powiedziała do siebie. Wzgórza wokół miasta zieleniły się przyćmioną już barwą pełnego lata. W Sienie wszystko było bez zmian, południowa senność objęła miasto. Czasem tylko pies przemknął w słońcu po pustej, rudej ulicy. Półtorej godziny zajęło jej znalezienie taksówki. Aaron ubrany w żółty letni garnitur z Palm Beach, ukryty pod rozłożystym białym kapeluszem siedział na swym starym miejscu w cieniu wielkiego wiązu zatopiony w lekturze. Poza nim biało-czarna katedra królowała swymi wieżami nad czerwonymi dachami miasta. - Natalia! A jednak przyjechałaś! Wspaniale. - Podszedł sztywno w jej kierunku, wsparty na lasce z jedną nogą umocowaną w metalowej szynie. - Dzwoniłem i dzwoniłem po taksówkę, ale kiedy przyszła pora na moją drzemkę, żadna nie przyjechała. Uciąłem sobie naprawdę wspaniałą drzemkę. Wejdź do środka moje dziecko, na pewno chcesz się odświeżyć. Giuseppe zajmie się twoim bagażem. Dom nic się nie zmienił, chociaż ciężkie meble w foyer były teraz przykryte zielonymi, kretonowymi pokrowcami. W jego pracowni sterty manuskryptów i notatek, rozkład podręcznej biblioteki, wszystko to zachowało swój zwykły porządek. Do tekturowej podkładki leżącej na biurku, przypięte były żółte kartki wypełnione całodziennym pisaniem, czekające na poranną korektę. - Ależ Aaron, ty nawet nie zacząłeś się pakować! - Porozmawiamy o tym przy herbacie - odpowiedział z zakłopotanym uśmiechem. - Przypuszczam, że najpierw chciałabyś wziąć prysznic? - Ale cóż za sytuacja, wujku Aaronie. Nie było żadnych wiadomości z Rzymu? Czyżby nie doszła depesza z Waszyngtonu? - Była depesza z Waszyngtonu. To bardzo miło ze strony Lesliego. - Zagłębił się w fotelu. - Nie mogę jeszcze ustać na tej nodze dłużej niż kilka minut. Kiedy już prawie się zagoiła, wywróciłem się znowu w idiotyczny sposób. Skończona ze mnie oferma! Ale w każdym razie dobrnąłem do dziewięćset sześćdziesiątej siódmej strony i myślę, że to nieźle. A teraz weź prysznic Natalio, jesteś po prostu wzburzona, a do tego oblepiona kurzem. Młody konsul we Florencji przyjął ją uprzejmie, wstając zza ciężkiego, rzeźbionego, czarnego biurka, by doprowadzić ją do krzesła. W pokoju unosił się rumowy zapach tytoniu, którym była napełniona chropowata, wygięta fajka wykonana z korzenia wrzośca. Symbol Sherlocka Holmesa wyglądał dziwnie w jego małej ręce. Miał białoróżową twarz, łagodne, jasnoniebieskie oczy i dziecinne, wąskie usta, z opuszczoną dolną wargą, na których wypisana była stała skarga. Jego jasne włosy były mocne, krótkie i proste. Był gustownie i elegancko ubrany w szary jedwabny garnitur, białą koszulę i błękitny krawat. Na jego wizytówce stojącej na biurku widniał napis: August Van Winaker II. Odezwał się drżącym, zachrypniętym głosem, który krzepł w miarę jak mówił: - Wspaniale, bratanica sławnego pisarza, hę? Cóż za przyjemność. Przykro mi, że nie mogłem pani przyjąć dzisiejszego ranka, ale byłem zagłębiony po uszy w robocie. - Wszystko w porządku - odpowiedziała Natalia. Zamachał swą ręką. - Widzi pani, ludzie w pośpiechu uciekają do domów i wszystko zrzucają na konsulat. Ciągle jeszcze strasznie dużo się handluje, a ja zostałem wetknięty w papierkową robotę. Staję się pewnego rodzaju pośrednikiem i agentem handlowym dla wszystkich amerykańskich firm, oczywiście bezpłatnym. Dziś mam za sobą najbardziej nieprawdopodobny kocioł - sprawy wszelkiego rodzaju - mieszanka owadobójcza! Czy zniosłaby pani to wszystko? I oczywiście we Florencji ciągle pełno Amerykanów. Im bardziej są zwariowani, tym dłużej tutaj siedzą. - Zachichotał i pogładził włosy z tyłu głowy. - Co za utrapienie miałem z tymi dwiema współlokatorkami, dziewczynami z Kalifornii! Nie mogę przypomnieć sobie nazwisk, ale jedna z nich pochodziła z bardzo bogatej rodziny zajmującej się handlem oliwą. Zaręczyła się z takim małym chudym florentyńskim szejkiem, który kazał nazywać siebie aktorem będąc w rzeczywistości przerośniętym chłopcem na posyłki. No i ten wazeliniarz odszedł zostawiając w ciąży jej koleżankę z pokoju. Całymi nocami kłócili się wszyscy we troje, aż policja musiała interweniować. O Boże! Siedząc tu nigdy się nie wzbogacisz, ale też nigdy nie będziesz się nudził. - Z wysokiej butelki nalał wody do ciężkiego kryształowego pucharu i wypił. - Przepraszam, może napiłaby się pani wody Evian? - Nie, dziękuję. - Ja muszę pić tego strasznie dużo, jakieś głupie problemy z nerkami. Pogarsza mi się zawsze na wiosnę, uważam, że pogoda we Włoszech pozostawia wiele do życzenia, nie myśli pani? No tak! - Jego ironiczny, badawczy wzrok zdawał się dopowiadać: "Co mogę dla pani zrobić?" Natalia opowiedziała mu o nowej komplikacji dotyczącej wuja. W dniu kiedy Włochy przystąpiły do wojny, odwiedził Jastrowa przedstawiciel miejscowej tajnej służby i ostrzegł go, że w związku z brakiem przynależności państwowej i polskim pochodzeniem nie wolno mu opuszczać Sieny do czasu dalszych instrukcji. Starając się go nie urazić wspomniała, że OVRA znała te fakty z przechwyconego listu Van Winakera. - Och, mój Boże, to jest okropne - wykrztusił konsul ciężko łapiąc powietrze. - Czy to możliwe? Ma pani zupełną rację, gdzie podziała się moja głowa, gdy pisałem ten list? Szczerze mówiąc, Natalio, jeśli mogę panią tak nazywać, załamałem się, gdy usłyszałem dziś pani nazwisko. Zdawało mi się, że już dawno zabrała pani swego kłopotliwego wuja do domu. Wie pani, on jest nieznośny. Ładna historia. Myślałem, że wiza wszystko rozwiązała i że sprawa Jastrowa jest dla mnie zakończona. - Co mamy teraz robić? - spytała Natalia. - Byłbym szczęśliwy mogąc odpowiedzieć od razu na to pytanie - odrzekł Van Winaker, zaczesując palcami włosy na karku. - Czy mogę coś zaproponować? - miękko i słodko spytała Natalia. - Niech pan po prostu odnowi jego paszport. To rozwiąże problem przynależności państwowej. Wtedy nie będą mogli go zatrzymać. Van Winaker znowu popił wody mineralnej. - Och, Natalio, to tak łatwo powiedzieć. Ludzie nie dostrzegają tych krzykliwych instrukcji ostrzegających nas przed paszportowymi nadużyciami. Ludzie nie widzą okólników, które przychodzą z departamentu, odwołując konsuli i przekreślając kariery z powodu lekkomyślności w tych sprawach. Kongres ustala prawa o imigracji, nie służba konsularna, Natalio. My przyrzekaliśmy ich przestrzegać. - Panie Winaker, Sekretarz Stanu pragnie oczyszczenia Aarona, wie pan o tym. - Postawmy jedną sprawę otwarcie. - Van Winaker uniósł sztywno palec, a jego okrągłe, błękitne oczy stały się zimne. Dmuchnął w fajkę i machnął nią w jej kierunku. - Nie mam żadnych instrukcji od Sekretarza Stanu. Jestem bardzo zadowolony, że zamiast na piśmie załatwiamy tę sprawę spotykając się twarzą w twarz, Natalio. - Wzrok jego chytrze zamigotał. - Biuro Sekretarza Stanu prosiło nas o szybkie załatwienie wyjazdu twojego wuja. Miałem wiadomości z Rzymu, chciałbym jednak, by zostały one między nami. Powiedziane to było między wierszami przy okazji dania wizy, zrobiłem co mogłem załatwiając jego sprawę przed setkami innych czekających w kolejce. - Van Winaker puknął fajką w miedzianą tackę i nie przerywając sobie słodko-plotkarskim tonem dodał: - Myślę, że czas rozwiąże problemy twojego wuja. Francuzi już proszą o zawieszenie broni, Brytyjczycy nie powalczą długo, byliby szaleni próbując. Jeżeli to zrobią, Luftwaffe w krótkim czasie zrobi z nich galaretę. Niestety, obawiam się, że ta runda należy do Niemców. Bez wątpienia będą mieli coś do powiedzenia przez dwadzieścia lat, gdy ja będę już na zielonej trawce. - Ale nie możemy czekać na koniec wojny - z wymówką w głosie powiedziała Natalia. - Och, myślę, że możecie. Spodziewam się zawarcia pokoju na początku lipca, może nawet wcześniej. Ten gorący czas sam uformuje wyjście. Wszystko ulegnie przedawnieniu. Twój wuj może spokojnie siedzieć w domu. To daje mu jak gdyby wolny czas na dalsze pisanie. A z tego, co słyszałem bardzo mu na tym zależy. - Chcę zabrać wuja Aarona do domu, zostawiając książki i wszystko. Proszę niech mi pan wyda jego paszport. - Moja droga, sprzeczności w jego życiorysie są teraz oczywiste. To jest nieprawdopodobne jak te rzeczy prześlizgują się, byłem świadkiem setek podobnych sytuacji, ludzie bywają wielce nieostrożni. Teraz, kiedy wszystko jest odkryte i zanotowane, on ma tyle szans na uzyskanie obywatelstwa amerykańskiego co, mówiąc obrazowo, Hitler. Bardzo mi przykro, ale moim obowiązkiem jest powiedzieć ci, jak sytuacja ta wygląda wobec prawa. Człowiek ten powoli doprowadzał Natalię do szału. Nazwisko Führera wzbudziło w niej wstręt. - Uderzająca jest sprzeczność między tym co pan powinien robić i tym co pan robi, a właściwie czego pan nie robi. Obowiązkiem pana jest pomóc nam. Konsul otworzył szeroko oczy, zamrugał, wypił więcej wody Evian i zaczął powoli mówić napychając fajkę. - Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, całkowicie nieoficjalny, ale skuteczny. - Proszę powiedzieć jaki - utkwiła w nim nieruchomo wzrok. - Myślę tak, on ma wizę, ty masz paszport. Pociągiem, autobusem lub wynajętym samochodem zwiejecie do Neapolu. Włosi bardzo łatwo zaniedbują swoje obowiązki. Tam załadujecie się. na pierwszy napotkany statek i nie będzie was. Nie będziecie zatrzymywani. Nikt nie rozpozna twojego wuja. - A jak będą prosili o pozwolenie wyjazdu? - To zwykła formalność moja droga, powiesz im, że zapomniałaś, celnicy zaczną grzebać w twojej torebce, wydobędą kilka tysięcy lirów i... - zamrugał porozumiewawczo. Natalia czuła, że tylko wielkie opanowanie daje jej jakąś szansę. Teraz ten człowiek oficjalnie radził jej dać łapówkę, ryzykując aresztowaniem i więzieniem w faszystowskim kraju. Jej głos stał się ostry: - Myślę, że pojadę do Rzymu, porozmawiam z konsulem generalnym, powiem, że pan stara się pokrzyżować plany Sekretarza Stanu. Konsul wyciągnął w górę obie ręce, pogładził nimi włosy i położył je znowu na biurku. Powoli pouczającym tonem powiedział: - To jest oczywiście twój przywilej, ja przygotuję się na poniesienie konsekwencji związanych z moim zachowaniem. Mimo wszystko nie będę łamał prawa. Jeżeli to wszystko... jestem wyjątkowo zajęty. Wiele ludzi czeka na mnie za drzwiami, więc... Natalia zrozumiała nagle jak jej wuj fatalnie wpadł, trafiając na tego człowieka. Zmieniając taktykę powiedziała z miłym i łagodnym uśmiechem: - Przepraszam, podróżowałam przez dwa okropne tygodnie; kalectwo mojego wuja sprawia, że martwię się o niego. Konsul wyczuł od razu nowy manewr Natalii. - Całkowicie rozumiem. Powiedz wujowi, że przeczeszę jego kartotekę powtórnie, może będę mógł coś zrobić w jego sprawie. Wierz mi. Chcę, by znalazł się tam, gdzie tego pragnie. - Spróbuje pan znaleźć możliwość wydania mu paszportu? - Lub możliwość wysiedlenia go z Włoch, to jest to na czym wam zależy, tak? - Tak. - Zwrócę na tę sprawę szczególną uwagę, obiecuję. Proszę, wróć tu za tydzień. 30 Orzeł i Lew Morski (z książki: "Utrata światowego imperium") Fałszywa legenda Anglicy zawsze słynęli z propagandy wojennej, zaś największym ich triumfem jest ich obraz bitwy o Anglię, który zna świat. Dla ludzi niezorientowanych propaganda stała się historią. Poważne wojskowe dyskusje muszą jednakże zacząć się od faktów nie od mitów. Po upadku Francji Niemcy były bez porównania silniejsze na lądzie niż Anglia, równie silne w powietrzu i znacznie słabsze na morzu - nasza flota nawodna była słaba i nieliczna i tylko u-booty reprezentowały jako taką siłę. Problemem w roku 1940 było tylko to, jak przeprawić wojsko na drugą stronę Kanału. Rozdzielająca nas woda była jedyną przewagą Anglii. Uważam, jak napisałem w podsumowaniu omówienia Fall Gelb, że gdybyśmy zaimprowizowali przeprawę w lipcu, gdy wojska lądowe przeciwnika były praktycznie bez ciężkiego sprzętu, a flota silnie przetrzebiona i rozciągnięta na znacznym obszarze, to po zaciętej lecz krótkiej walce podbilibyśmy Anglię. Niestety, Hitler nie wykorzystał tej szansy co dało przeciwnikowi możliwość złapania oddechu, pozwoliło wybudować umocnienia antyinwazyjne i zgromadzić flotę tak, by uniemożliwić przejście Kanału. W tej sytuacji pozostał nam jedynie atak z powietrza mający na celu albo wymuszanie kapitulacji, albo utorowanie drogi inwazji. Na początku należy porównać siły - dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto łącznie z Niemcami nadal wierzy, iż potężna i silniejsza niepomiernie Luftwaffe została pokonana przez dzielną garść termopilańczyków w mundurach RAF-u, albo inaczej mówiąc: Nigdy w dziejach ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięcza tak wiele tak nielicznym. Prawda natomiast jest taka, że obie strony w chwili rozpoczęcia konfliktu miały po około tysiąc maszyn myśliwskich. Naszych bombowców było więcej, natomiast angielskie, szczególnie te nowsze, były cięższe, silniej uzbrojone i o większym zasięgu. Hitler i Göring naturalnie głosili niestworzone bzdury o potędze Luftwaffe, by nakłonić przeciwnika do zawarcia pokoju, a Churchill idealnie to wykorzystał tworząc legendę samotnej i znacznie słabszej Anglii, by wciągnąć do wojny Roosevelta. W rezultacie bitwa ta przeszła do historii jako spotkanie Dawida z Goliatem. Przewagi Anglii Potoczne wyobrażenie jest nieścisłe nie tylko co do układu sił, ale także nie uwzględnia niekorzystnego dla Luftwaffe sposobu, w jaki sama walka była prowadzona. Większość walki miała miejsce nad lotniskami angielskimi; każdy zestrzelony pilot niemiecki nad lądem brytyjskim był stracony: albo martwy, albo w niewoli, podczas gdy zestrzelony Anglik, jeśli nie odniósł obrażeń, wsiadał w nowy samolot i dalej brał udział w walce. Piloci niemieccy mogli stracić na samą walkę niewielką część czasu jaki spędzali w powietrzu, gdyż nasze myśliwce mogły zabrać paliwa na dziewięćdziesiąt minut lotu, z czego większość zajmowało dotarcie do celu i powrót do bazy. Pilot angielski mógł całe paliwo poświęcić na walkę powietrzną. Z uwagi na mały zasięg naszych myśliwców byliśmy w stanie dotrzeć jedynie nad południowo-wschodnie części Anglii i Luftwaffe przypominała sokoła na smyczy, która sięga najdalej nad Londyn. Reszta ich obszaru była praktycznie bezpieczna przed naszymi samolotami, gdyż bombowce bez osłony myśliwskiej były skazane na prawie pewną śmierć. RAF mógł wycofać poza nasz zasięg pilotów na wypoczynek czy też uszkodzone samoloty do naprawy nie mówiąc już o tym, że trzymał tam rezerwy i fabryki budujące nowy sprzęt. Ponadto nasze myśliwce uwiązane były rozkazami do ścisłej ochrony bombowców niczym niszczyciele chroniące pancernik, co z pewnością zmniejszało straty bombowców i podnosiło morale ich załóg, ale znacznie utrudniało życie myśliwcom. W walce powietrznej bowiem zasada: kto pierwszy ten lepszy, jest najważniejsza, a największą przewagą jest swoboda manewru. Dywizjony myśliwskie winny patrolować niebo i atakować, gdy tylko spostrzegą przeciwnika - tego nigdy nie rozumiał Göring, choć sam był pilotem myśliwca w poprzedniej wojnie i choć jego największe sławy ciągle go o tym przekonywały. W miarę wzrostu strat wśród maszyn bombowych kazał myśliwcom coraz ciaśniej je otaczać, nieomalże skrzydło w skrzydło. Obniżało to znacznie morale pilotów i tak nadszarpnięte przeciągającą się walką i śmiercią wielu kolegów. I w końcu Anglicy mieli nad nami szczęśliwie dla siebie istotną przewagę techniczną - byli pierwsi, jeżeli chodzi o posiadanie radaru nadającego się do użytku w warunkach bojowych, co niepomiernie zwiększało skuteczność ich myśliwców. Mogli śledzić nasze zbliżanie się i wysyłać myśliwce na bezpośredni kurs przechwytujący. Nie tracili czasu i paliwa na poszukiwania i nie musieli rozdrabniać w tym celu swych sił. Gdyby nie to, moglibyśmy wygrać tę bitwę, gdyż Luftwaffe zrobiła wszystko co do niej należało, poza zestrzeleniem wszystkich maszyn RAF-u. Sam Churchill - a trudno go podejrzewać o wyolbrzymianie naszych osiągnięć - przyznał, iż we wrześniu szala zaczęła przechylać się na naszą stronę. Nasza taktyka jednakże w tym momencie zmieniła się na strategiczne bombardowanie Londynu, co było fatalną pomyłką Göringa. Tak twierdził Churchill, zaś prawda jest taka, że wraz ze zbliżającą się złą pogodą, prowokacyjnymi bombardowaniami naszych miast i bezspornym faktem, że inwazja albo nastąpi przed pierwszym październikiem, albo wcale była to konieczność nie do uniknięcia. Omówiłem tę sprawę dokładnie w szczegółowych analizach tej kampanii. Powody "Ataku Orła" Adlerangriff Luftwaffe na Anglię w lecie 1940 roku był w rzeczy samej gestem pokojowym. Był to dość ograniczony wysiłek, mający przekonać Anglików, że dalszy opór niczemu nie służy który musiał być podjęty przed atakiem na Rosję, by ochronić nasze tyły. Fakt iż zawiódł, był tragedią dla Niemiec, gdyż oznaczał prowadzenie wojny na dwa fronty, zaś historycy są dziwnie powolni w zrozumieniu faktu, iż był jeszcze tragiczniejszy dla Anglii. Niemcy wkroczyły w wojnę mając niewiele do stracenia natomiast Anglia w 1939 roku była największym mocarstwem świata. W rezultacie zaś wojny będąc jej zwycięzcą straciła swe imperium i skurczyła się do rozmiarów jednej ledwie wyspy. Gdyby w 1940 roku zawarła z nami pokój jej imperium prawie w całości należałoby nadal do niej. Dlatego trudno jest zrozumieć, dlaczego nadal uważa się bitwę o Anglię za jej największy sukces. Piloci angielscy, podobnie jak ich kuzyni z Niemiec, walczyli dzielnie i z poświęceniem, ale Anglia odrzuciła wówczas swą ostatnią szansę na panowanie nad imperium. Krótko potem zresztą związała się z bolszewizmem, co było jeszcze większym błędem, gdyż dopomogło mu skruszyć ostatni bastion Europy przed zalewem Azji jakim były Niemcy. Samą zaś Anglię sprowadziło do roli słabego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Wszystko to było dziełem awanturniczego wizjonera, jakim był Churchill, dla którego była to jedyna możliwość dojścia i utrzymania się przy władzy. Narzucił on sobie rolę świętego Jerzego zbawiającego świat przed niemieckim smokiem. Sam w to wierzył, a dzięki darowi wymowy przekonał też o tym świat. Anglicy wierzyli wystarczająco długo by stracić imperium, a gdy się obudzili mogli jedynie wykopać go ze stołka, co zresztą niezwłocznie uczynili. Hitler i Anglia Mogę osobiście zaświadczyć, że Hitler autentycznie nie chciał wojny z Anglią. Zresztą nie ma takiej potrzeby, gdyż jest to wyraźnie napisane w Mein Kampf. Widziałem jego twarz na konferencji, w dniu, w którym Anglia dała strategicznie bezsensowne gwarancje Polsce, i przypadkiem w korytarzu Kancelarii 3 września, gdy wbrew zapewnieniom Ribbentropa wypowiedziała nam wojnę. Była to twarz załamanego człowieka. Niemożliwe jest do zrozumienia, co stało się w 1940 roku bez wzięcia tego pod uwagę, gdyż od początku do końca wojny taktyka, strategia i polityka zagraniczna Niemiec były niczym innym jak wolą tego człowieka. Gdy wchodził na scenę nigdy nie ukrywał, nie będąc dyplomatą, swych celów ani swego programu. W porównaniu z nim Aleksander Wielki czy Napoleon byli improwizatorami wykorzystującymi sprzyjające okazje. W Mein Kampf Hitler opisał językiem ulicznego agitatora, jakim wówczas był, w jaki sposób zamierza przejąć władzę i przez dwanaście lat konsekwentnie to realizował. Napisał tam, że celem Niemiec jest zdobycie terenów kosztem Rosji i to było jedynym celem drugiej wojny. Napisał też, iż zanim zacznie go realizować musi wyeliminować z gry odwiecznego wroga Niemiec, jakim jest Francja. Napisał też wyraźnie, że celem Niemiec winien być sojusz z Anglią, której walory, historię i doskonałą administrację zawsze podziwiał. Przymierze oparte na panowaniu Anglii na morzach i w koloniach, a Niemiec w Europie. Nigdy też nie odstąpił od tej koncepcji, a kiedy Churchill odrzucił wielokrotne oferty pokoju, swą furię wyładował na Żydach będąc przekonanym, iż wpływ angielskiego żydostwa dyktuje politykę tego kraju. Prawie w godzinie śmierci miał jeszcze nadzieję, iż Anglia oprzytomnieje i zawrze jedyny sensowny dla świata układ poza oddaniem połowy kuli ziemskiej pod panowanie bolszewizmu, a drugiej pod panowanie opętanej dolarem Ameryki. Czyli stan w jakim żyjemy obecnie. Tu właśnie leży powód klęski Adlerangriff, faktu iż znaleźliśmy się nad Kanałem bez planu ataku, nierealności samej inwazji, która nigdy nie wyszła poza stadium planowania. Według ostatnich analiz nie doszło do niej, gdyż Hitler nie miał serca podbijać Anglii i w jakiś sposób nasze siły zbrojne to wyczuły. Bitwa powietrzna Bitwa ta miała parę faz: w pierwszej nasze lotnictwo próbowało skłonić Anglików do walki nad Kanałem. RAF nie bronił zatapianych statków, rozpoczęto więc bombardowanie jego lotnisk, co zmusiło go do wyjścia w powietrze. Po zdrowym laniu, jakie tu dostali, Göring, zmuszony przez Hitlera i bombardowanie naszych miast, wysyłał bombowce nad Londyn i inne większe miasta mając nadzieję, że spowoduje usunięcie Churchilla ze stanowiska przez rozwścieczoną ludność. Mowa Hitlera z dziewiętnastego lipca choć szorstka w słowach dawała Anglii naprawdę wspaniałomyślne warunki. Wszystko jednak na próżno, a październikowa mgła i deszcze przykryły pole bitwy kończąc tzw. Bitwę o Anglię remisem. Większość pisarzy wojennych obarcza Göringa winą za naszą "klęskę" nad Anglią wpadając w pułapkę brytyjskiej propagandy głoszącej, iż Luftwaffe została pokonana. Prawdą jest to, że z jego tylko winy nasze lotnictwo nie mogło uzyskać wyniku lepszego niż remis - tu podobnie jak w przypadku Fall Gelb winne było amatorstwo w dowodzeniu. Hermann Göring był skomplikowaną mieszanką dobrych i złych możliwości: był sprytny i szybki, a zanim nie popadł w odrętwienie wywołane luksusem miał siłę, by przeforsować najtrudniejszą nawet decyzję. Natomiast jego ignorancja, upór i chciwość spowodowały poważne błędy w wykorzystaniu konstrukcji i produkcji samolotów. Przed wrześniem Luftwaffe ponosiła większe straty przez braki w zaopatrzeniu i złe dowodzenie niż w walce (włączając w to RAF w 1940 roku). Sprzeciw Göringa spowodował, że zaniechano produkcji doskonałych konstrukcji ciężkich bombowców, gdyż uważał, że lotnictwo jest narzędziem wsparcia na bliską odległość wojsk lądowych. W 1940 roku rzucił lekkie i krótkodystansowe maszyny w operację strategiczną, która przekraczała znacznie ich możliwości, a która mimo to prawie się powiodła. Jako wsparcie wojsk nasze lotnictwo pokazało co potrafi w Polsce, we Francji i podczas ataku na Rosję. Osłabło w miarę jak front odsuwał się coraz dalej od baz lotniczych, ale jego osiągnięć jako wsparcie jak dotąd nikt jeszcze nie pobił. W popularnej historii (która jest niczym więcej jak kłamliwą retoryką Churchilla zamrożoną w tzw. "fakty") Hitler jest żądnym krwi szaleńcem, który wpierw napadł na Polskę, potem rozszarpał Francję i sięgnął po Anglię, gdzie dostał po łapach i cofnął się warcząc wściekle, po czym zawrócił jak niepyszny na wschód rzucając się nieprzytomnie na Rosję, co dopełniło jego klęski. Prawda jest taka, że Hitler przez cały czas zimno i spokojnie realizował krok po kroku to, co napisał w Mein Kampf, choć przez swe amatorstwo popełniał liczne pomyłki. Przez cały czas także dążył do pokoju z Anglią - żaden zwycięski wódz nie próbował bardziej zawrzeć pokoju niż on. To że mu się nie udało, było ogromnym rozczarowaniem, gdyż między innymi oznaczało otwarcie naszych tyłów na atak w czasie, gdy główne zmagania toczyły się na wschodzie. Oznaczało to także zwiększenie produkcji u-bootów kosztem naszych niewielkich zapasów strategicznych, a nade wszystko oznaczało zwiększenie prawdopodobieństwa interwencji Ameryki kierowanej przez Roosevelta. Ostateczna tragedia Najtragiczniejsze było to, że wynikiem brytyjskiego uporu było załamanie się ducha w Hitlerze, co odbiło się na losie Żydów, których nigdy specjalnie nie lubił, ale których jak dotąd także specjalnie nie prześladował. Godny pożałowania stan, w jakim się potem znaleźli, był bezpośrednim wynikiem jego frustracji. Niemcy sprzymierzone z Anglią lub mające do czynienia z neutralną Anglią nigdy by czegoś takiego nie zrobiły, natomiast nasz naród był sam, odcięty od cywilizacji i w śmiertelnej walce z prymitywnym bolszewickim gigantem. Zasady humanitaryzmu poszły w tej sytuacji w kąt, a neurotyczne elementy w partii miały pełną swobodę, by dać upust swym zboczonym skłonnościom zwłaszcza w Polsce i w Rosji. Hitler, rozwścieczony opozycją Churchilla, nie był w nastroju, by ich powstrzymać, co mógł zrobić jednym słowem, któremu nikt nie śmiałby się sprzeciwić. I to właśnie jest najważniejszy rezultat Bitwy o Anglię. Komentarz tłumacza: Ocena Roona Bitwy o Anglię jest nie do zaakceptowania - teutońskim zwyczajem jest nieprzyznawanie się do porażek lecz szukanie "obiektywnych" wytłumaczeń. Czytałem większość niemieckich opracowań militarnych na temat ostatniej wojny i zaledwie kilku autorów było w stanie przełknąć gorzką pigułkę klęski bez bzdurnych tłumaczeń, natomiast jego teza, że powodem eksterminacji Żydów był upór trwania w walce Winstona Churchilla jest bezsprzecznie najbardziej bezsensowna ze wszystkich z jakimi się zetknąłem w tej literaturze samousprawiedliwienia. Jego dane, dotyczące liczby samolotów biorących udział w walce, absolutnie nie zasługują na wiarę. Faktem jest, iż niewiele ze statystyk wojennych jest trudniejszych do dokładnego stwierdzenia, gdyż w zależności od dnia i strat oryginalne dane stale ulegają zmianie. Obaj dowódcy zresztą w trakcie bitwy dysponowali jedynie przybliżonymi danymi tak o swoich siłach, jak tym bardziej o przeciwniku. Natomiast żadne z opracowań ani z tego okresu ani z czasów powojennych, z którymi się zetknąłem nie próbuje nazwać tego spotkania równym, co spokojnie czyni Roon. Jego opinia, iż atak był "pokojowym gestem" jest równie nie do przyjęcia, jak twierdzenie o remisowym wyniku. Gdyby kiedykolwiek doszło do kolejnej wojny globalnej mam nadzieję, że wojska Stanów Zjednoczonych nie uzyskają nigdy takiego "remisu". Natomiast rację ma "popularna historia": Niemcy starali się zapanować w powietrzu za dnia, co im uniemożliwili myśliwcy angielscy, zaczęli więc bombardować ludność cywilną wpierw w dzień potem w nocy, ale także musieli się wycofać z uwagi na straty. Słabsi liczebnie Anglicy zmusili ich do odwrotu i uratowali świat przed hitleryzmem. Do inwazji nigdy nie doszło, ponieważ admirałom i generałom udało się przekonać Hitlera, że Anglicy potopiliby zbyt wielu żołnierzy przy próbie przekroczenia Kanału, a ci którzy dotarliby do Anglii byliby praktycznie niezdolni do walki. Marynarka jest jak widać pożyteczną rzeczą, gdy jest w pobliżu, co mam nadzieję będą pamiętać moi rodacy. Praktycznie nie ma dokładnej daty zwycięstwa Anglii w tej bitwie - wygrała naprawdę, gdy odwołano operację Lew Morski, ale było to przez Niemców utrzymywane w tajemnicy. Luftwaffe nadal bombardowała w nocy, a u-booty zwiększały zatopiony przez siebie tonaż z każdym miesiącem, co rysowało przyszłość wyspy w coraz czarniejszych barwach, dopóki Hitler nie zaatakował Rosji. Luftwaffe nigdy też nie podniosła się po klęsce i po stratach wśród doświadczonych pilotów, co było jednym z powodów, dzięki którym Niemcy nie zdobyli Moskwy w 1941 roku. Blitzkrieg stracił blitz, gdyż zbyt wiele maszyn i pilotów pozostało na polach Surrey i Kentu oraz na ulicach Londynu. (V.H.) 31 Srebrzyste brzuchate balony zaporowe, które wyrosły przed samolotem, zanim jeszcze ukazał się ląd, połyskiwały nad Wyspami Brytyjskimi niczym karnawałowa dekoracja. W ten bezchmurny, sierpniowy dzień ziemia zdawała się być pogrążona w spokoju. Poprzez falujące, żółto-zielone pola, pocięte w szachownicę liniami żywopłotów, pełzły wąskimi drogami samochody i ciężarówki. Małe punkciki owiec pasły się na łąkach, a koszący kukurydzę farmerzy wyglądali jak mechaniczne laleczki. Samolot mijał miasta ściśnięte wokół szarych, strzelistych katedr, lasy, wrzosowiska, potoki i znów zielone okolone żywopłotem pola. Anglia była urocza niczym na pejzażach, w wierszach i książkach z obrazkami. Dla Puga był to koniec nudnej, trwającej cały tydzień podróży przez Zurich, Madryt, Lizbonę i Dublin. Wszystko zaczęło się od szarej, zalakowanej koperty ręcznie zaadresowanej czerwonym atramentem. "Ściśle tajne - kapitan Victor Henry do rąk własnych", która przybyła do Berlina z Waszyngtonu. W środku znajdował się zapieczętowany list następującej treści: Pug, mój drogi: Wiceszef lotnictwa morskiego powiada, że od długiego czasu interesujesz się "radarem". Brytyjczycy tajnymi kanałami powiadomili nas o wielkich sukcesach, jakie odnieśli w walkach powietrznych, przy użyciu czegoś co nazywają "RDF". Czy nie pojechałbyś tam zgodnie z naszą umową? Otrzymasz stosowne rozkazy, a nasi przyjaciele będą oczekiwać na ciebie. W Londynie powinno być teraz ciekawie, choć może nieco gorąco. Daj mi znać, jeżeli uznasz, że jest za gorąco na wysłanie tam pięćdziesięciu niszczycieli. FDR Czytając te rozwlekłe instrukcje, Pug popadł w rozterkę. Każdy pretekst do wyjazdu z Berlina był mile widziany. Napuszone i krzykliwe nagłówki brukowej prasy stawały się coraz bardziej nieznośne podobnie jak zadowoleni, triumfujący Niemcy z rządzącej administracji, dowcipkujący na temat wygody powojennego życia, które zacząć się miało lada dzień; i podobnie jak przechadzające się bulwarami kobiety obnoszące bezwstydnie francuskie jedwabie i pachnące perfumami. Pug czuł się winny nawet jedząc w restauracjach, gdyż wzbogaciły one swe jadłospisy o produkty zrabowane w podbitych krajach: polską szynkę, duńskie masło, francuskie wina oraz cielęcinę. Kiedy siadywał samotnie w Grünewaldzie, niegdyś rezydencji Żyda, jego nerwy drażnił radosny głos spikerów radiowych obwieszczających kolejne zdumiewające sukcesy Luftwaffe, niszczącej brytyjskie samoloty prawie bez strat własnych. Rozkaz, który pozwalał mu porzucić to wszystko wyglądał na dobrodziejstwo. Lecz list napełnił go również obawą, albowiem już cztery lata mijały od czasu, gdy po raz ostatni stąpał po pokładzie okrętu i ten przedłużający się pobyt na lądzie męczył go coraz bardziej. Tego popołudnia, idąc do domu, mijał pomalowane na oliwkowo, pordzewiałe stanowisko obrony przeciwlotniczej. Dopiero ten widok sprawił, że poczuł jak bardzo byłby szczęśliwy, wydostając się z Berlina. Ludzie nie gapili się już tak na tę wysoką najeżoną działkami wieżę, jak bywało to na początku, kiedy w górę wędrowały ramy nośne i płyty pancerne. Domysły i plotki krążyły na jej temat tygodniami. Teraz emocje już opadły. Wszyscy wiedzieli, że to wieża flak, platforma ogniowa przeciw nisko lecącym bombowcom. Żaden wysoki budynek nie przeszkadzał jej w prowadzeniu ostrzału, gdyż wznosiła się wysoko ponad dachami Berlina, kłując w oczy swą szpetotą. Dotychczas te nieliczne angielskie bombowce, które tu dotarły trzymały się maksymalnego pułapu, ale Niemcy pomyśleli o wszystkim. Ta bura, żelazna budowla, gigantyczna i wyniosła, górująca nad pięknym Tiergarten, pełnym spacerowiczów i rozbawionych dzieci, była dla Victora Henry'ego uosobieniem hitlerowskiego reżimu. Owego wieczoru, gdy jego usłużny lokaj, konfident gestapo, postawił przed nim na końcu długiego, opustoszałego stołu, kotlety z duńskiej wieprzowiny, poczuł jak bardzo działa mu na nerwy to przepastne i bezludne domostwo. Zdecydował, że jeżeli będzie musiał tu wrócić, wynajmie pokój u Adlona. Spakował swoje ubrania i mundury, ten uprzykrzony balast każdego attache: porannik, mundur błękitny; mundur biały, strój wieczorowy, cywilne rzeczy na co dzień i strój popołudniowy. Napisał kilka słów do Rhody, Warrena i Byrona po czym położył się spać myśląc o swej żonie, a także o tym, że w Londynie spotka zapewne Pamelę Tudsbury. Nazajutrz asystent Puga, przystojny porucznik, płynnie władający niemieckim, oznajmił mu, że z przyjemnością przejmie jego obowiązki i zobowiązania. Tak się składało, że był krewnym Wendella Willkie i od czasu konwentu republikanów, zyskiwał coraz większą popularność wśród Niemców. - Jak się domyślam, będę musiał pozostać tu przez cały weekend? - powiedział. - Wielka szkoda, bo Wolf Stöller miał mnie zabrać do Abendruh. Ostatnio byli dla mnie wyjątkowo mili. Powiadają, że sam Göring ma się tam zjawić. - Jedź więc za wszelką cenę - rzekł Pug - może zdołasz dowiedzieć się, jak naprawdę radzi sobie Luftwaffe. Powiedz żonie, by ubrała grube majtki. Poczuł satysfakcję zostawiając nowego attache patrzącego za nim osłupiałym wzrokiem, nie wiedzącego czy przypadkiem nie powinien się obrazić. W ten sposób Pug rozstał się z Berlinem. - Jak ty u diabła utrzymujesz się w takiej formie? - powitał Blinkera Vance'a, który jako attache marynarki wyjechał po niego na londyńskie lotnisko. Vance mówiąc mrugał powiekami, zupełnie jak wtedy przed ćwierćwieczem, gdy Victora Henry'ego stawiał do raportu z powodu plamki na białych butach. Miał na sobie skrojoną według londyńskiej mody, płową, sportową marynarkę i szare spodnie. Jego twarz była wysuszona i poorana bruzdami, lecz zachował płaski brzuch świetnego zawodnika. - No cóż Pug, mamy tu niezłą tenisową pogodę. Poświęcam grze kilka godzin dziennie. - Mówisz poważnie? To nieźle tu wojujesz. - Ach tak, wojna ciągle gdzieś tam trwa, przede wszystkim jednak na południu. - Vance machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. - Oczywiście mamy tu czasem alarmy przeciwlotnicze, ale jak dotąd Niemcy nie zrzucili niczego na Londyn. Zdarza się, że widać na niebie samoloty, ale myśliwce szybko biorą się do dzieła. Potem tylko słuchasz w BBC raportów o codziennych strąceniach. Cholernie dziwna ta wojna, jak jakaś gra liczbowa na temat lotnictwa. Mając świeżo za sobą obrazy zbombardowanych rejonów Francji i Beneluksu, Henry został zaskoczony widokiem Londynu spokojnego i zupełnie niezniszczonego, pełnego samochodów i radosnych, ożywionych ludzi zapełniających chodniki barwnym tłumem. Zdziwiły go, ciągnące się bez końca, wystawy sklepowe zapchane towarami dobrej jakości. Berlin nawet ze swymi wojennymi łupami, wyglądał jak ponury obszar zmilitaryzowany. Vance zawiózł Victora Henry'ego do znajdującego się opodal Grosvenor Square apartamentu, który Marynarka Wojenna wynajmowała dla odwiedzających Londyn wyższych oficerów; było to ciemne mieszkanie od podwórza, z kuchnią pełną pustych butelek po whisky i piwie, jadalnią, niewielkim salonem, trzema sypialniami sąsiadującymi z holem. - Przypuszczam, że może ci być tutaj trochę ciasno - rzekł Vance spoglądając na bagaże i rozrzuconą wokół odzież dwu pozostałych lokatorów. - Nie mam nic przeciwko towarzystwu. Blinker uśmiechnął się szeroko, zamrugał i rzucił niepewnie: - Pug, nie przypuszczałem, że zostaniesz jednym z tych zakulisowców. - Zakulisowców? - Naukowych supertajniaków. Tak ich tutaj nazywają. Przecież zjawiłeś się tu, by pooglądać ich najnowszą zabawkę, która z samej góry dostaje zielone światło. Odpinając walizki Victor Henry odpowiedział: - Naprawdę? Attache wyszczerzył zęby na ten unik. - Reszty dowiesz się od herbaciarzy. Moja rola tu się kończy, do czasu aż znów będę ci potrzebny w taki czy inny sposób. Głośny dzwonek londyńskiego telefonu, tak różny w brzmieniu i rutynie od berlińskiego, podwójnego bzzz, wyrwał Puga z popołudniowej drzemki. Pomiędzy zasuniętymi storami migotała świetlna pręga. - Kapitan Henry? Tu generał Tillet z Biura Historii Wojskowości. - Głos w telefonie był wysoki, rześki i bardzo brytyjski. - Jadę jutro do Portsmouth. Pewnie wpadnę też na stację Chain Home. Nie wybrałby się pan ze mną? Pug nigdy nie słyszał nazwy "Chain Home". - Zgoda, generale. Dziękuję. - Och, naprawdę? To wspaniale! - Tillet był tak zadowolony, jakby Pug zaskakująco łaskawie przyjął jakąś nudną propozycję. - Gdybym tak przyjechał po pana o piątej, uniknęlibyśmy porannych korków? Mógłby pan zabrać ze sobą przybory do golenia i koszulę. Victor przez ścianę usłyszał pijacki śmiech, a potem grzmiący głos sąsiada oraz szczebiot młodej kobiety. Była szósta wieczorem. Pug włączył radio i zaczął się ubierać. Właśnie cichło subtelne trio Schuberta, to samo, które często słyszał na berlińskiej fali, a potem podano wiadomości. Spokojnym, prawie obojętnym głosem spiker poinformował o ogromnej bitwie powietrznej, która toczyła się przez całe popołudnie. RAF zdołał zestrzelić ponad sto niemieckich samolotów tracąc zaledwie dwadzieścia pięć. Połowa brytyjskich pilotów uratowała się na spadochronach. Walka, jak podał głos, trwała nadal. Jeżeli w tym niedorzecznie skromnym komunikacie była choć odrobina prawdy, pomyślał Pug, to tam z dala od oczu zajętych swymi sprawami londyńczyków, wykluwało się zadziwiające zwycięstwo. W książce telefonicznej znalazł numer Pameli Tudsbury i zaraz do niej zadzwonił. Odezwała się jakaś inna dziewczyna o miłym głosie, który stał się jeszcze milszy, kiedy Victor Henry przedstawił się. Pamela miała służbę w dowództwie, gdzieś poza Londynem. Rozmówczyni podała mu numer, pod którym miał ją zastać. Wykręcił go i usłyszał głos Pameli. - Kapitan Henry! A więc jesteś tutaj! To cudownie wybrałeś właściwy dzień na przyjazd, nie myślisz? - Czy naprawdę idzie dobrze, Pam? - To nie słyszałeś wieczornych wiadomości? - Nauczyłem się nie ufać radiowym komunikatom. Wybuchnęła radosnym śmiechem. - Rozgłośnia berlińska. Mogłam się domyśleć. Mój Boże, jak to miło znowu cię usłyszeć. Tak więc wszystko co usłyszałeś, to szczera prawda. Spraliśmy ich dzisiaj solidnie, choć ciągle nie dają za wygraną. Teraz mam przerwę, przegryzam co nieco, a potem jeszcze godzina służby. Słyszałam, jak jeden z oficerów mówił, że to punkt zwrotny tej wojny. Tak na marginesie. - Jak tam twój narzeczony? - Ach, Ted? Czuje się jak ryba w wodzie. W tej chwili pracuje na ziemi. Miał dziś urwanie głowy! Biedny chłopak, stuknęło mu dwadzieścia dziewięć lat i jest ojczulkiem dla całego dywizjonu. Posłuchaj, czy możemy cię kiedyś zobaczyć? Ted wylatuje na akcję dopiero w przyszłym tygodniu. Z pewnością przyjedziemy razem do Londynu. Jak długo tu zostajesz? - Och, w przyszłym tygodniu powinienem się tu jeszcze kręcić. - To pięknie. Podaj mi więc swój numer telefonu, a ja zadzwonię do ciebie. Tak się cieszę, że jesteś. Tego wieczoru Londyn strojny był złotym blaskiem, blaskiem zstępującego w czystym powietrzu słońca. Pug wyszedł na spacer. Wałęsał się na chybił trafił: po krętych ulicach między rzędami ceglanych domów, przez wezbrany zielenią park, gdzie po cichej wodzie krążyły łabędzie, aż dotarł do Trafalgar Square. Ruszył dalej obok budynków rządowych Whitehall, wzdłuż Tamizy, w stronę mostu Westminster. Przemierzył go do połowy i zatrzymał się spoglądając na nietknięte sławne, stare miasto, rozciągające się po obu stronach rzeki. Czerwone londyńskie piętrusy i małe, zwinne, czarne taksówki sunęły przez most pośród wezbranej fali prywatnych samochodów. Na opustoszałych berlińskich ulicach pojawiały się głównie limuzyny rządowe lub pojazdy wojskowe. Londyn był ciągle cywilnym miastem pomimo wszystkich tych mundurów. Nie zbudowano tu wieży przeciwlotniczej, wyglądało na to, że Brytyjczycy wytwarzali uzbrojenie dla swego RAF-u i marynarki z odpadków kuchennych panującego wokoło dobrobytu. Obecnie te odpadkowe siły zbrojne musiały zewrzeć szyki. Jego zadaniem było odgadnąć, czy zdołają tego dokonać; a także sprawdzić, czy ich nowe elektroniczne urządzenie było rzeczywiście tak doskonałe. Spoglądając na tę pełną spokoju i przepychu scenerię powątpiewał w to. Samotnie zjadł kolację w niewielkiej restauracji; znakomity krwisty befsztyk, o jakim można było tylko pomarzyć w Berlinie. Gdy wrócił, w mieszkaniu było cicho i mrocznie. Zanim się położył wysłuchał jeszcze wiadomości. Głos z drewnianej skrzynki utrzymywał, że doliczono się stu trzydziestu strąconych samolotów niemieckich i czterdziestu dziewięciu brytyjskich, ale czy to mogła być prawda? Niewysoki, łysy i wąsaty generał w nienagannie uszytym mundurze, prowadził samochód z zaciętym wyrazem pomarszczonej twarzy, paląc krótką fajeczkę. Dopiero odkładając słuchawkę Victor Henry uświadomił sobie, że mógł to być sam E. J. Tillet, autor monografii wojskowych, którego książki niezmiennie podziwiał i wielce poważał. Nie mylił się. Tillet wyglądał z grubsza jak na swych okładkowych portretach, choć był na nich o dwadzieścia lat młodszy. Pug nie poczuwał się do rozpoczęcia konwersacji z tym posępnym luminarzem. Generał prawie nie odzywał się, prowadząc swego malutkiego vauxhalla najpierw autostradą, a potem bocznymi drogami. Po słońcu Pug poznał, że kierują się wprost na południe. Im dalej się zapuszczali, tym więcej można było dostrzec wojny, tym mocniej rzucało się w oczy wojenne oblicze kraju. Zniknęły drogowskazy, nazwy miejscowości zostały zamalowane, a niektóre osady wyglądały na wyludnione. Wielkie pętle drutu kolczastego zagradzały bezimienne drogi. Tillet wskazując na nie wyjaśnił: - To przeciw desantom szybowcowym - po czym znowu zamilkł. W końcu Victor Henry poczuł się znużony tym milczeniem oraz zmieniającą się wciąż malowniczą scenerią. Odezwał się: - Zdaje się, że Niemcy dostali wczoraj niezłe lanie. Tillet pociągnął z fajki aż ta zatrzeszczała. Victor Henry pomyślał, że nie ma zamiaru w ogóle odpowiadać. Lecz właśnie wtedy on wybuchnął: - Mówiłem Hitlerowi, że zasięg messerschmittów 109 jest o wiele za mały. Zgodził się ze mną i miał to podnieść w rozmowie z Göringiem. A jednak cała sprawa utknęła gdzieś wśród biurokratów Luftwaffe. Wielki to błąd mniemać, iż dyktatorzy są wszechwładni! Różni mali intryganci rzucają im kłody pod nogi. Tak samo jak innym politykom. A kto wie, czy nie bardziej. Wszyscy ich okłamują, bądź to ze strachu, bądź z chęci przypochlebienia się. Adolf Hitler obraca się wśród oszustów i lizusów. Dokonuje przy tym zadziwiających rzeczy. Wyczuwa istotę zjawisk. To oznaka jego geniuszu. Pan naturalnie spotkał go? - Raz czy dwa. - Ja przeprowadziłem z nim kilka dłuższych rozmów. Bardzo mnie cenił, a przynajmniej tak utrzymywał. Błyskawicznie i dogłębnie pojmuje każdą sprawę. Tak to zwykle bywa z uzdolnionymi amatorami. Tłumaczyłem mu, że myśląc o samolotach li tylko jako o sprzęcie wspierającym piechotę, Göring powtarza ten sam błąd, jaki Francuzi popełnili ze swoimi czołgami. W przypadku sprzętu wspierającego nie zakłada się maksymalizacji jego zasięgu, ponieważ zawsze towarzyszą mu cysterny z paliwem. Francuskie czołgi nie miały sobie równych i były ich tysiące, lecz te nieszczęsne maszyny rozkraczały się po przejechaniu pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mil. A Guderian pokonywał dziennie dwieście. Niezła różnica! Francuzom nigdy nie wpadło do głowy, że czołgi mogą grupować się i działać niezależnie. Jeden Bóg wie jak bardzo Fuller, de Gaulle i ja próbowaliśmy im to wytłumaczyć. Samochód kołysał się właśnie na błotnistym objeździe, omijając kamienny mur, okręcony drutem kolczastym i betonowe pachołki, które tarasowały autostradę. Zakapturzeni robotnicy pracując świdrami i młotami pneumatycznymi wznosili wokół chmary szarego pyłu. - Niech pan spojrzy na to kretyństwo. - Tillet wskazał fajką na zaporę przeciwczołgową. - Miała zatrzymać inwazję. A tak naprawdę ten bałagan ogranicza do zera możliwości manewrowe naszej rezerwy. Na szczęście teraz dowództwo objął Brooke! Zaraz zabrał się za porządki. Pug wtrącił: - Ma pan na myśli generała Alana Brooke'a? - Tak, to nasz najlepszy człowiek, geniusz pola walki. To on przeprowadził ewakuację Dunkierki. To znaczy cały jego sztab. Tylko raz widziałem go, jak podupadł na duchu. Dowództwo przenosiło się właśnie z Armentieres do Lille. - Tillet postukał fajką, wypróżniając ją do samochodowej popielniczki i zwrócił na Puga swe zimne szare oczy. - Drogi zapchane były uciekinierami. Nasze wozy sztabowe z trudem mogły się posuwać. W Armentieres zbombardowano zakład dla obłąkanych i wszystkie czubki wyległy za miasto; było ich prawie dwa tysiące na szosie, otępiałych, zaślinionych, chichoczących, w za dużych brązowych piżamach ze sztruksu. Otoczyli nasz samochód i zaglądali przez szyby, kapiąc śliną, robiąc głupie miny, kiwając rękami. Alan odwrócił się do mnie. "To koniec Ted - powiedział. - Koniec z nami, koniec z całą armią brytyjską, wiesz? Przegraliśmy tę cholerną wojnę". Odezwałem się wtedy: "Nie przejmuj się Alan. Po drugiej stronie wzgórza u Niemców jest dużo więcej wariatów włączając w to szefa". No i roześmiał się, po raz pierwszy od wielu dni. A potem był już znowu sobą. Właściwe słowo we właściwym miejscu, jak mówią mądre księgi. - Czy nie myśli pan, że Hitler jest szalony? - zapytał Henry. Tillet gryzł ustnik fajki, wpatrując się w drogę: - Ma rozszczepioną osobowość. W połowie jest rzeczowym, wnikliwym politykiem, lecz, gdy tylko próbuje iść dalej, popada w mistycyzm, fanfaronadę i błazeństwo. Oznajmił mi kiedyś, że kanał La Manche jest jak kolejna rzeczna przeszkoda i jeśli będzie pragnął go przekroczyć użyje Luftwaffe jako artylerii, a marynarki jako wojsk inżynieryjnych. Dziecinada. Tak czy owak ten człowiek mi się podoba. Tkwi w nim osobliwy patos. Wydaje się być szczery i samotny. Oczywiście to nie stoi na przeszkodzie, aby go wykończyć. Hola, o mało minęlibyśmy ten rozjazd, rzucimy sobie okiem na lotnisko. Pug po raz pierwszy zobaczył w Anglii scenerię, która przypominała obrazy z pokonanej Polski i Francji. Pogięte, sczerniałe dźwigary i resztki samolotów wyglądały z hangarów. Wypalone maszyny, okopcone szkielety stały w rzędach na polu, a buldożery wykopywały dokoła stosy gruzu i zasypywały dziury w pasach startowych. - Szkopy napracowały się tutaj - rzucił beztrosko Tillet. - Przyłapali nas na drzemce. Zrujnowane lotnisko rozciągało się pośród trawiastych upstrzonych dzikim kwieciem łąk, na których pasły się stada brązowych krów. Minąwszy wypalone budynki, poczuli w powietrzu zapach ogrodu. Kiedy odjeżdżali, Tillet powiedział: - Göring nareszcie zabiera się sensownie do rzeczy, mierząc w lotniska i fabryki samolotów. Zmarnował cały cholerny miesiąc bombardując porty i szwendając się za konwojami. A przecież musi zdążyć przed zrównaniem dnia z nocą, skończony idiota, od połowy września Kanał staje się nie do przebycia. Jego zadaniem jest opanowanie przestworzy, a nie blokada. Należy sprecyzować swe obowiązki! - Wykrzyknął do Victora Henry'ego niczym szkolny belfer. - Sprecyzować obowiązki i trzymać się ich do końca. - Podał przykład bitwy pod Waterloo, przegranej z powodu braku skrzynki gwoździ i paru młotków, ponieważ generał zapomniał o swych obowiązkach. Wstępna szarża kawalerii marszałka Neya wpadła w sam środek oddziału Wellingtona, zaskoczyła i rozbiła stanowiska brytyjskiej artylerii, dając niebywałą szansę zagwożdżenia armat. Nikt jednak nie pomyślał, by nieść ze sobą gwoździe i młotki. - Gdyby zagwoździli działa - rzekł Tillet przez zęby gniewnie pykając swą wygiętą fajką i stukając pięścią w kierownicę, cały przejęty i poczerwieniony - gdyby marszałek Ney pamiętał po cholerę szarżuje, gdyby choć jeden z tych pięciu tysięcy Francuzów pomyślał o swym obowiązku, żylibyśmy teraz w zupełnie innym świecie. Z zamilkłą artylerią Wellington przepadłby przy następnej szarży. Mielibyśmy Europę zdominowaną na sto pięćdziesiąt lat przez Francuzów, zamiast tej pustki, w którą niepohamowanie pchają się teraz Niemcy. W tysiąc dziewięćset czternastym roku walczyliśmy z Kajzerem, a dziś walczymy z Adolfem tylko dlatego, że ten dupek Ney zapomniał pod Waterloo o swych obowiązkach. O ile kiedykolwiek o nich pamiętał! - Gdybyż tylko o tym mógł wiedzieć, że z powodu gwoździa przepadło królestwo - rzekł Pug. - Niewiele wiem o Waterloo, ale takiej wersji nigdy nie słyszałem. Pamiętam tylko, że to Blücher i jego Prusacy wkroczyli o zachodzie słońca do akcji ratując ten dzień dla Anglików. - Czyż nie byłoby to wszystko jedno, gdyby Ney zabrał ze sobą młotek i gwoździe. O zachodzie Wellington miałby resztki rozbitej armii. A Napoleon pobił Blüchera trzy dni wcześniej i dokonałby tego z łatwością powtórnie. Samochód osiągnął szczyt wzgórza. Przed nimi, ponad zieloną pustką pastwisk rozbłysły w słońcu błękitne wody Kanału, za którym wzdłuż całego horyzontu ciągnęła się cienka linia francuskiego wybrzeża. Wysiedli z auta i stanęli pośród wysokiej trawy i czerwonych maków kołyszących się w chłodnych podmuchach morskiej bryzy. Przez chwilę trwali wśród ciszy, zakłócanej jedynie świergotem ptaków, po czym Tillet odezwał się: - A więc tak to wygląda. Patrzy pan na Francję Adolfa Hitlera. Przez lornetkę, którą Tillet wydobył z bagażnika, zlustrowali dokładnie obce wybrzeże. W oddali drgały niewielkie sylwetki zabudowań i okrętów. - Tak blisko Niemcy jeszcze nigdy nie podeszli. To wystarczająco blisko jak sądzę. - Nie tak dawno Niemcy zaprosili przedstawicieli wszystkich neutralnych państw na przejażdżkę po Francji - rzekł Pug - zawieźli nas na samo wybrzeże. Tam także rosną maki. Zobaczyliśmy wtedy wasze kredowe klify i wycelowane w was działa przeniesione z Linii Maginota. Odnoszę teraz wrażenie, że zaglądam im do luf ze złej strony. - One nie stanowią żadnego zagrożenia - odparł Tillet. - Ostrzelali nas kilkoma pociskami dla strachu, ale trafiali w pola. Nikt się jakoś nie przestraszył. Jadąc wzdłuż brzegu w kierunku zachodnim mijali zabite deskami, milczące wsie, gęsto opasane zasiekami z drutu kolczastego, zamaskowane schrony ciężko wbijały się w ziemię w miasteczkach oraz pośród wzgórz. Pug dojrzał dziecięcą karuzelę, spod której, między malowanymi konikami, wyzierała lufa haubicy. Płaskie kamieniste plaże, ponabijane były wystrzępionymi, żelaznymi palami spiętymi drutem. Gdy fale opadały, powierzchnię wody mąciła dziwacznie ukształtowana plątanina rur. Pug stwierdził: - No, nie jesteście tak całkiem nieprzygotowani. - Racja. Adolf zachował się dosyć przyzwoicie i dał nam odetchnąć, a my nie zmarnowaliśmy czasu. Te rury sterczące w wodzie poza linią przyboju to stary grecki patent ogniowy. Za pomocą ropy stawiamy morze w płomieniach i smażymy Niemców, którzy nie zdążyli się potopić. Od zachodu ponad wzgórzem pokazały się balony zaporowe. - Tu będzie dobrze! - Tillet zatrzymał się pod wyniosłym, starym drzewem. - W Portsmouth są dwie możliwe restauracje. Ale dostali tam ostatnio łupnia. Mogą mieć kłopoty z zastawą. Mam w bagażniku kawę i trochę kanapek. - Doskonale. Pug potruchtał tam i z powrotem po drodze, aby przywrócić krążenie w zdrętwiałych nogach, po czym siadł pod drzewem obok Tilleta. Jedli lunch w milczeniu. Generał okazał się człowiekiem nieskorym do pogaduszek. Pug nie miał nic przeciwko temu. Sam był w pewnym stopniu podobny. - Niech pan patrzy - odezwał się Tillet wskazując niebo resztką sandwicza. Na błękicie nad miastem rozkwitła pomarańczowa plama, płonący balon zaporowy. - A więc wracają dzisiaj mimo wszystko. Jeszcze kawy? - Nie, dziękuję. - I co ten cholerny głupek wyprawia, bombardując znów biedne Portsmouth? Wczoraj latał w głąb kraju, czyli tam, gdzie powinien. - Tillet zręcznie uprzątnął resztki po lunchu i wydobył lornetkę. Powietrze wibrowało od dalekiego lotu samolotów i kanonady artylerii przeciwlotniczej. - Jedziemy dalej? Myślę, że to ma tylko odciągnąć uwagę. Nie wygląda to na główną część widowiska. - Ma pan rację. Kiedy mieli wsiąść do auta, Pug przystanął i popatrzył na niebo, daleko na wschodzie. - Niech pan spojrzy tam generale. Tillet obejrzał się i nic nie widząc użył swej lornetki. Otworzył szeroko oczy. - Tak, o tym właśnie myślałem. Przekazał szkła Victorowi Henry. Mała, ruchoma plamka zmieniła się w lornetce w mrowie samolotów, które w ciasnych kluczach mknęły przez bezchmurny błękit, kierując się prosto na północ. - Heinkle, dużo sto dziewiątek, parę sto dziesiątek - stwierdził Pug. - Będzie ich ponad setka. - Żadnych stukasów? Wyglądają jak przycupnięte ptaki. Nasi piloci powiadają, że walcząc z nimi czują się jak na polowaniu. - Nie widzę tam żadnych zagiętych skrzydeł. Są jednak ciągle bardzo daleko. - Miałby pan ochotę odwiedzić nasz Korpus Obserwacyjny, kapitanie Henry? - Głos Tilleta zwracającego się ku niemu zabrzmiał jakby nieco przyjaźniej. Coraz więcej balonów nad Portsmouth stawało w płomieniach i skręcając się leniwie opadało w kłębach czarnego dymu. W rejonie doków wybuchły pożary; smugi białych oparów pokreśliły niebo. Ich samochód minął płonący, czarny kadłub samolotu wbity nosem w zieloną łąkę. Jego znaki rozpoznawcze zginęły wśród płomieni. Kiedy dojechali do Portsmouth strażacy lali już wodę w płomienie, na ulice wyległo pełno gapiów. Pomimo że budynki były zrujnowane i wypalone, a zwały gruzów blokowały wiele ulic, miasto w niczym nie przypominało Rotterdamu, albo nawet niektórych ciężej doświadczonych miast francuskich. - Czy ma pan ochotę przyjrzeć się zniszczeniu? Jeśli tak to proszę bardzo, chociaż to ponury widok. Myślę jednak, że moglibyśmy udać się do stacji "Chain Home". Może być tam znacznie ciekawiej, zwłaszcza, że Szkopy dziś znowu nadlatują. - Jasna sprawa. Na miejsce popłynęli promem. Stara, drewniana łódź obrzydliwie kołysała się na niewielkim odcinku otwartego morza, który oddzielał ich od wyspy Wight. - Ludzie zapominają jak wzburzona jest woda w tym kanale - odezwał się Tillet przywierając do przypory, przekrzykując wiatr oraz hałas silnika. - Jeżeli Niemcy naprawdę się przeprawią mogą wylądować nazbyt chorzy, by walczyć. Nie żartuję. Przy nabrzeżu oczekiwał na nich oliwkowy, sztabowy samochód. Ruszyli poprzez sielski, wyspiarski krajobraz. Mijali jedno po drugim zamknięte wymarłe domostwa wtulone w pofalowane rozległe łąki oraz bujnie kiełkujące i rozkwitające zagajniki. Dotarli, nie mijając po drodze innych samochodów, do skupiska drewnianych baraków otaczających stalową wbitą w niebo wieżę, która niczym chorobliwa krosta wyrastała w samym środku tej beztroskiej wyspy. Baryłkowaty mężczyzna o czerwonej twarzy, kapitan dowodzący stacją, zaproponował im w swym biurze herbatę, zagadując na temat dzisiejszego nalotu na Portsmouth. Nie omieszkał także, z niejaką dumą, wspomnieć o wielkim, morskim okoniu, którego wyciągnął dziś o świcie z przybrzeżnych fal. - No dobrze, to może zerkniemy jak tam się sprawy mają. Podejrzewam, że wyznaczono na dzisiaj całkiem potężny atak. Victor Henry przeżył głęboki szok, kiedy w małym, zadymionym i pełnym obsługi pokoju, w świetle samotnej, czerwonej żarówki ujrzał w Ventor po raz pierwszy ekrany brytyjskich radarów. Z przejęciem wsłuchiwał się w uwagi szczupłego, wybladłego człowieka w szarych tweedach, którego nazywali tu doktor Cantwell, gdy ten dokonywał przeglądu monitorów. Sam jednak widok wyraźnych zielonych plamek stanowił wystarczającą nowość. Brytyjczycy wyprzedzili Stany Zjednoczone o głowę. Opanowali technikę na poziomie, który, jak powiadamiali Puga amerykańscy eksperci, miał być osiągnięty za dwadzieścia lat. RAF mógł określić położenie okrętu z dokładnością do co najmniej dwustu jardów oraz odczytywać te dane na ekranie. Tak samo mogli rozpoznać pojedynczy nadlatujący samolot bądź policzyć maszyny w dużej grupie, a także określić ich pułap. Urządzenia te były znakomite, szczególnie w porównaniu do tych, które w zeszłym roku obserwował na testach na USS "New York" i które marynarka zamówiła w dużych ilościach. Dwie sprawy od razu stały się dla Puga jasne: że Stany Zjednoczone muszą wejść w posiadanie tego urządzenia oraz że Brytyjczycy są o wiele lepiej przygotowani do wojny niż świat mógłby przypuszczać. Podziwiał subtelne wyczucie dramaturgii, z którym poprowadził go generał Tillet. To była dobra robota. Tyle że wszystko opierało się na posiadanych przez nich tych niewiarygodnych radarach. W tej niezobowiązującej atmosferze, w zadymionym, ciemnym pokoiku pełnym woni urządzeń elektrycznych; na wyspie opuszczonej przez potentatów, rozłożonej tuż pod lufami dział z Linii Maginota, zbliżał się maskowany przypadkowym charakterem wizyty moment konfrontacji między Anglią i Ameryką. - Nie mamy czegoś takiego - powiedział Pug. - Mm? - doktor Cantwell zapalił papierosa. - Jest pan pewien? Wydaje mi się, że Massachusetts Institute of Technology jest bardzo zaawansowany w pracach nad czymś w tym rodzaju. - Wiem, czym dysponujemy. - Na twarzy generała Tilleta w czerwonym świetle lamp, Pug dostrzegł przytłumiony blask jak po dobrym rozdaniu kart: pogłębienie rysów, rozjaśnienie źrenic, nic więcej. - Jak u diabła dostajecie tak ostry promień? Domagałem się tego od naszych chłopców. Odpowiedzieli, że to sprawa schodzenia do coraz krótszych długości fal. Jednak od pewnego poziomu stawało się to niemożliwe, przy utrzymaniu mocy wysłania sygnału na jakąś względną odległość. Uczony pokiwał głową, jego oczy były prawie przymknięte, a twarz starannie wyzuta z wszelkiego wyrazu. On także, pomyślał Pug, był dziś szczęśliwym człowiekiem. - Mm, tak, to jest problem, nieprawdaż? - wymamrotał. - Ale z pewnością odkryją odpowiedź. To kwestia zaprojektowania emitera, jego obwodu i tak dalej. Nasz pochłaniacz niskich częstotliwości nieźle tu się spisuje. Nie powiem, byśmy byli z niego niezadowoleni. - Pochłaniacz częstotliwości? - Tak. Wytrącamy napięcie w rurze próżniowej, widzi pan, a ciągły przepływ kontrolujemy za pomocą zewnętrznego pola magnetycznego. Pozwala to na potężniejsze impulsy, i wymaga nieco pomyślunku, ale pańscy ludzie we właściwym czasie dojdą do tego. - Bez wątpienia. Macie może jakieś pochłaniacze do sprzedania? Tillet i doktor Cantwell wybuchnęli śmiechem i nawet żołnierze pełniący służbę przy ekranach odwrócili się z uśmiechem. Czerwonolicy kapitan spojrzał na ekran, przy którym operator o chłopięcym wyglądzie, świergotał coś do mikrofonu. - Hola, wygląda na to, że tu się szykuje kolejny cyrk. Znów zbierają się ponad Havrem. Będzie ich kilka tuzinów, co powiesz Stebbins? - Trzydzieści siedem, sir. Emocje w ciemnym pokoju wzbierały w miarę jak z monitorów napływały kolejne raporty. Młody oficer dyżurny ze słuchawkami na uszach przenosił się od jednego ekranu do drugiego, notując coś na sztabówce i wymieniając uwagi z operatorami. W oczach Puga Henry'ego była to doskonała, fachowa robota, przypominająca nieco pozorny tumult w kiosku okrętu podwodnego w trakcie ataku. Generał Tillet odezwał się: - Rozumiem, że spodobał się panu nasz pochłaniacz częstotliwości. - To jest zasadniczy przełom, generale. - Hm. Taak. To dziwne, nieprawdaż, że wojna staje się szermierką na pewne skomplikowane zabawki, które tylko grono wybranych specjalistów może wykonać lub zrozumieć. - Całkiem użyteczne są te zabawki - rzekł Pug - obserwując oficera dyżurnego, który notował wypisywane przez operatorów dane. - Dokładny przegląd nieprzyjacielskich pozycji i posunięć, bez ujawniania swoich własnych. - Cóż, z pewnością. Jesteśmy cholernie wdzięczni naszym jajogłowym. Kilku Anglików pozostało czujnych, podczas gdy nasi politycy zapomnieli o równowadze sił powietrznych i całej reszcie naszej militarnej kondycji. No a teraz, kiedy przyjrzał się pan co nieco, może skoczylibyśmy z powrotem do Londynu? Przypuszczałem najpierw, że pozostaniemy tu dzień albo dwa w oczekiwaniu na jakąś sensację, ale Szkopi okazali się uprzejmi. Możemy zrobić sobie przerwę w jakimś przyzwoitym hotelu i potem sunąć dalej. W Londynie szereg osób pragnie zamienić z panem słowo czy dwa. Obok numeru dziesiątego na Downing Street, stał w porannym słońcu samotny Bobby, lustrowany z przeciwległego chodnika przez grupkę zagranicznych turystów. Pamiętając ponure szeregi esesmanów przed marmurową kancelarią Hitlera, Victor Henry uśmiechnął się w stronę tego nieuzbrojonego Anglika, strzegącego starej kamieniczki zamieszkałej przez premiera. Tillet wprowadził go do środka, przedstawił odzianemu w porannik sekretarzowi, po czym wyszedł. Sekretarz powiódł go w górę, po szerokich schodach obwieszonych portretami - Pug rozpoznał Disraeliego, Gladstone'a, Ramsaya, Mac Donalda - i kazał czekać w rozległym pokoju pełnym przepięknych, starych mebli i znakomitych malowideł. Usadowiwszy się na stylowej sofie Pug miał dosyć czasu, by zdenerwować się, zanim sekretarz wrócił, by go zawołać. Mały, duszny zagracony pokój pachniał starymi książkami i niedopałkami cygar, a nie opodal okna stał z ręką na biodrze pierwszy minister przeglądający rozłożone na biurku fotografie. Był korpulentny, niski i przygarbiony, o delikatnych małych dłoniach i stopach; ciało miał wydęte pośrodku, zwężające się ku górze i dołowi, przez co wyglądał jak wrzeciono. Gdy odwrócił się i ruszył na spotkanie Victora Henry'ego stąpał powoli i ociężale. Wypowiadając słowa powitania uścisnął rękę Puga i popchnął go w stronę fotela. Sekretarz wyszedł. Churchill usiadł w swym fotelu, objął ręką ramię i rozparty w fotelu wpatrywał się w amerykańskiego kapitana swymi przejrzystymi oczyma. Wielka, rumiana twarz, pełna starczych plam spoglądała surowo i nieufnie. Zaciągnął się niedopałkiem cygara i powoli wyhuczał: - My wygramy. Pan wie o tym. - Coraz bardziej się o tym przekonuję, panie premierze - rzekł Victor Henry starając się przezwyciężyć ucisk w gardle i mówić normalnym tonem. Churchill nałożył okulary do czytania, ujął zapisany arkusz, spojrzał nań, a następnie ponad brzegiem papieru popatrzył na Henry'ego. - Pańskie stanowisko to attache marynarki USA w Berlinie. Wasz prezydent przysyła pana biorąc pod uwagę pańską znajomość tematu, by ocenił pan nasz RDF. Pokłada wielkie zaufanie w pańskiej ocenie. Churchill wypowiedział to lekko sarkastycznym tonem dającym do zrozumienia iż wie, że Pug jest kolejną parą oczu wysłaną przez Roosevelta, by podglądać brytyjskie poczynania wobec zmasowanego niemieckiego ataku powietrznego; a także, że w najmniejszym stopniu tym się nie przejmuje. - Tak jest, sir. My nazywamy to radarem. - Co myśli pan o moim aparacie teraz, kiedy już pan go widział. - Stany Zjednoczone mogłyby go wykorzystać. Churchill sapnął z zadowoleniem: - Naprawdę? Żaden z Amerykanów nie wyrażał dotąd wobec mnie takiej opinii. A kilku waszych najlepszych ludzi odwiedzało już stację Chain Home. - Być może nie orientowali się, czym my naprawdę dysponujemy. Ja to wiem. - Dobrze więc, proponuję, by zameldował pan swemu prezydentowi, że my, prości Anglicy, jakimś cudem zdobyliśmy coś, czego mu potrzeba. - Już to zrobiłem. - Wspaniale! Teraz proszę spojrzeć na to. Premier wydobył spod stosu złożonych fotografii kilka plansz i podał Amerykaninowi. Wyrzucił pogryziony niedopałek do połyskującego mosiężnego pojemnika z piaskiem i zapalił świeże cygaro, które zadrgało w jego ustach. Kolorowe wykresy i kolumny na planszach pokazywały straty wśród niszczycieli i statków handlowych, stosunek ilościowy starych i nowych konstrukcji, wzrost długości wybrzeża europejskiego opanowanego przez hitlerowców oraz wzrastającą krzywą zatopień przez u-booty. Obraz był alarmujący. Wydmuchując kłęby błękitno-szarego dymu, Churchill wyjaśnił, że pięćdziesiąt starych niszczycieli to jedyne okręty wojenne, o które zamierza prosić prezydenta. Ich własne jednostki nowej konstrukcji zapełniłyby lukę do końca marca. Tylko, że w ciągu tych ośmiu miesięcy, musi utrzymać linie konwojowe i odeprzeć groźbę inwazji. - Każdego dnia - stwierdził - niebezpieczeństwo rosło, a interesy grzęzły w błocie. Roosevelt jako zapłaty za niszczyciele oczekiwał wydzierżawienia należącej do Wielkiej Brytanii bazy marynarki na Wyspach Karaibskich. Jednak parlament byłby bardzo niechętny wymianie brytyjskiej ziemi na okręty. Co więcej, prezydent żądał pisemnej gwarancji, że jeżeli hitlerowcy przeprowadzą inwazję i zwyciężą, to flota brytyjska nie podda się Niemcom, lecz podąży do portów amerykańskich. To ewentualność, której nie będę dyskutował - warknął Churchill. - Flota niemiecka ma sporą praktykę w poddawaniu się, my nie mamy żadnej. Churchill z przebiegłym szerokim uśmiechem, który nieco przypomniał Pugowi Roosevelta, dodał, że ofiarowanie pięćdziesięciu okrętów jednej z wojujących stron, byłoby przypuszczalnie niezbyt przyjaznym posunięciem wobec drugiej. Niektórzy z doradców prezydenta obawiali się, że Hitler mógłby wypowiedzieć Stanom Zjednoczonym wojnę. To było następne utrudnienie. - Nie ma w tym wiele niebezpieczeństwa - wtrącił Victor Henry. - Nie, niewielka nadzieja - odrzekł Churchill - zgadzam się w zupełności. Jego oczy poniżej pokręconych brązowych brwi spoglądały figlarnie niczym u komedianta. Victor Henry czuł, że premier zawarł w tym jednym, ciętym dowcipie komplement za posiadanie własnego zdania na temat polityki wojennej. - A oto jest flota inwazyjna tego niegodziwca. Mam to z sekcji desantowej - kontynuował Churchill podając wygrzebany ze stosu plik zdjęć ukazujących różne, o dziwacznych kształtach łodzie, niektóre w grupach widziane z powietrza, inne sfotografowane z bliska. - Ciągle zbiera ten swój groch z kapustą. To w większości płaskodenne łodzie stosowane na wodach śródlądowych. Takie skorupy tylko ułatwią nam potopienie wielu Niemców, na co mamy niewątpliwie ochotę. Chciałbym, aby poinformował pan swego prezydenta, że nadszedł czas, by zabrać się za prace nad sprzętem desantowym. Będziemy musieli wrócić do Francji i wtedy sporo tego będzie potrzebne. Mamy nieźle zaawansowane prace nad kilkoma typami na podstawie projektów, które robiłem jeszcze w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Niech pan się im przyjrzy w trakcie swego pobytu. Oczekiwalibyśmy produkcji w stylu Henry Forda. Victor Henry nie mógł opanować pełnego zdumienia wpatrywania się w tego zagubionego, starego człowieka, przesiąkniętego dymem, bawiącego się bezmyślnie złotym łańcuszkiem na swym czarno okrytym brzuchu. Mając po Dunkierce do dyspozycji trzy lub cztery dywizje piechoty oraz resztki dział i czołgów, przyparty do muru przez groźbę szturmu stu dwudziestu dywizji Hitlera rozprawiał o inwazji na Europę. Churchill odwzajemnił spojrzenie, a jego mięsista dolna warga odchyliła się. - Och, przekonam pana, że to wykonalne. Lotnictwo bombowe rozwija się w wielkim tempie. Pewnego dnia zbombardujemy ich i obrócimy w rumowisko, a inwazja ustanowi akt łaski. Będziemy jednak potrzebowali tego sprzętu desantowego. - Przerwał, odrzucił głowę do tyłu i wbił wzrok w Henry'ego. - Prawdę mówiąc, to gdyby odważyli się zbombardować Londyn, już teraz jesteśmy przygotowani do zmasowanego ataku na Berlin. Mogłoby to wydarzyć się podczas pańskiego pobytu i jeżeli nie uznałby pan za nonsensowne szaleństwo to, zabierając się z nami na miejsce, zobaczyłby pan, jak to się robi. - Jego wojowniczy wygląd gdzieś zniknął, a otoczone zmarszczkami oczy błysnęły komicznie spod okularów, gdy odezwał się żartobliwym nieco sepleniącym tonem. - I proszę być spokojnym, nie sugeruję, by wrócił pan na swą posadę na spadochronie. To oszczędziłoby nieco czasu, ale mogłoby zostać odebrane przez Niemców jako niezgodne z protokołem. A oni są maniakami ceremoniału. Pug oczywiście pomyślał, że to nonsensowne szaleństwo niemniej odparł momentalnie: - Naturalnie będę zaszczycony. - Dobrze, dobrze. Sprawa i tak jest przypuszczalnie nierealna. Ale to byłoby zabawne, nieprawdaż? - Churchill wydźwignął się z krzesła z grymasem bólu, a Pug poderwał się. - Wierzę, że generał Tillet dobrze się panem opiekuje. Ma pan tu obejrzeć wszystko, co tylko pan zamierza, jakiekolwiek byłyby intencje. - On jest nieoceniony, sir. - Tillet jest bardzo dobrym fachowcem. Uważam, że jego ocena Gallipoliego jest nieco ryzykowna, bo robi ze mnie równocześnie bałwana, tchórza i Cyrano. - Wyprostował rękę. - Przypuszczam, że miał pan okazję widzieć Hitlera. Co pan o nim myśli? - Bardzo zdolny, niestety. - To najbardziej nikczemny człowiek. Niemiec nie może żyć bez tradycji i autorytetu, bo inaczej natychmiast wyziera ta ciemna, dzika twarz człowieka z puszczy. Gdybyśmy w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku restytuowali Hohenzollernów, Hitler mógłby być teraz obdartusem mamroczącym do siebie w jakimś plugawym wiedeńskim przytułku. A tak musimy tyle się męczyć, by go załatwić. I zrobimy to. - Churchill uderzył dłońmi w biurko. - Pan już kiedyś zajmował się planowaniem wojennym i może pan do tego wrócić. Namawiam, by zapoznał się pan z naszym najnowszym sprzętem desantowym. Proszę zwrócić się do Tilleta. - Tak, sir. - Będziemy potrzebować całego mrowia tych rzeczy. Całego mrowia! Churchill szeroko rozpostarł ramiona, a Victor oczyma duszy ujrzał tysiące barek desantowych płynących w kierunku plaż, w szarym świetle poranka. - Dziękuję, panie premierze. Generał Tillet oczekiwał w swoim samochodzie. Udali się do jednego z biur Admiralicji, gdzie olbrzymie plansze ścienne pokazywały pozycje jednostek floty. Na błękitnych przestrzeniach Morza Śródziemnego, Zatoki Perskiej i Oceanu Indyjskiego małe kolorowe szpilki wyglądały samotnie i niepozornie, za to rozsiane wokół ojczystych wysp jeżyły się gęsto. Cienka linia barwnych punkcików oznaczała szlak wielkich konwojów atlantyckich. Tillet wskazał tę linię ustnikiem fajki. - Oto nasz problem. To rurka, przez którą oddychamy. Jeżeli Szkopy zdołają ją przeciąć, ciężko to okupimy. Oczywiście, moglibyśmy użyć tych kilku waszych, starych niszczycieli, które walają się tu i ówdzie od czasów ostatniej wojny nie robiąc nic pożytecznego. - Tak, to samo powiedział premier. Ale problem jest natury politycznej generale. Albo Hitler zagraża Stanom Zjednoczonym i wtedy potrzebne nam wszystko co posiadamy a nawet więcej, albo nie zagraża, i wtedy dlaczegóż mielibyśmy użyczać wam do walki z nimi części naszej floty? Podaję panu po prostu argumenty izolacjonistów. - Hm, taak. My naturalnie spodziewamy się, że pomyśleliście też o wspólnej tradycji oraz o pewnych zaletach utrzymania nas przy życiu, bowiem możliwość i niemieckiej, i japońskiej dominacji w Europie, Azji i na oceanach, mogłaby się okazać dużo bardziej nieznośna niż dotychczas nasza. I nadal chcę pokazać panu ten sprzęt desantowy, który powstaje w Bristolu, Dowództwo Myśliwskie w Stanmore... - Jeżeli to możliwe, chciałbym też odwiedzić Jedenastą Operacyjną Grupę Myśliwską. Tillet łypnął na niego. - Jedenastą? Zabawny pomysł, to wymaga nieco przygotowań, ale sądzę, że możemy to zaplanować. 32 Victor Henry siedział w holu hotelu Savoy, czekając na Pamelę i jej pilota. Wokół pełno było mundurów, czasem tylko błysnął wieczorowy strój jakiegoś siwego bądź łysego mężczyzny. Młode kobiety w cienkich i barwnych strojach przypominały korowód kochliwych podekscytowanych aniołków. Stojąca na krawędzi najazdu hitlerowskich hord Anglia, była najweselszym miejscem, jakie kiedykolwiek widział. Nie miało to w sobie nic z posępnego hedonizmu Francuzów ginących w maju z nożami i widelcami w rękach. Gdziekolwiek zjawiał się podczas tego pracowitego miesiąca - a był już dotąd w stoczniach, bazach morskich i lotniczych, fabrykach, biurach rządowych i na wojskowych manewrach - dostrzegał stanowczy, radosny nastrój zrodzony w zapale produkcji. Brytyjczycy zaczynali wytwarzać czołgi, samoloty, działa i okręty w ilościach dotąd nieznanych. Utrzymywali, że produkują samoloty szybciej niż je strącają Niemcy. Problemem stawali się nowi piloci myśliwców. Jeżeli dane, które mu udostępniano były prawdziwe, zaczynali wojnę z kadrą nieco ponad tysiąca doświadczonych ludzi. Walka jednak zabrała zbyt wielu, a wysyłanie w powietrze nowicjuszy było bezowocne. Nie byli w stanie strącać Niemców, za to Niemcy mogli ich łatwo zabijać. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty Anglia musiała przetrzymać z pilotami, którzy byli pod ręką. Lecz jak szybko Luftwaffe traciła wyćwiczonych pilotów? To był klucz do sprawy, jak mówił Tillet. Całą nadzieję pokładano w tym, że Göring rzucał obecnie do walki ostatnie odwody. Jeżeli tak było, i jeżeli Brytyjczycy mogliby wytrzymać jeszcze trochę, niedługo popisy Luftwaffe załamałyby się. Sygnałem mogło być, twierdził Tillet, przesunięcie wysiłków na demonstracyjne bombardowania miast. - Jesteśmy wreszcie, spóźnieni jak diabli - zaszczebiotała Pamela płynąc ku niemu w fiołkoworóżowej jedwabnej sukience. Jej lotnik był niski, śniady, szerokonosy i raczej korpulentny, a jego gęste faliste loki domagały się nożyczek. Gdyby nie odprasowany błękitny uniform, porucznik lotnictwa Gallard wyglądałby o wiele bardziej na młodego prawnika bądź biznesmena niż na aktora, chociaż jego błyszczące, niebieskie oczy ukrywały dramatyczne błyski. W uszach Pameli lśniły diamenty. Jej włosy upięte były niedbale. Pug pomyślał, że wygląda raczej jakby wyszła z łóżka niż z salonu piękności; byłby jednak nieuczciwy, gdyby twierdził, że nie wygląda idealnie, tu i teraz. To spostrzeżenie sprawiło, że nagle boleśnie zapragnął być znowu młodym żołnierzem. W zatłoczonej restauracji czekał na nich stolik. Zamówili napoje. - Sok pomarańczowy - rzekł porucznik Gallard. - Dwa wytrawne martini, jeden sok pomarańczowy, bardzo dobrze proszę pana - zamruczał srebrzystowłosy kelner, kłaniając się nisko. Gallard obdarzył Victora Henry'ego zniewalającym uśmiechem prezentując doskonałe uzębienie; teraz bardziej wyglądał na aktora. Palcami lewej ręki wystukiwał energicznie capstrzyk na wykrochmalonym mankiecie munduru. - To zamówienie było w sam raz na Savoy, nie sądzi pan? Pamela zwróciła się do Puga. - Dowiedziałam się, że on pił jak gąbka, ale od wybuchu wojny przeszedł na sok pomarańczowy. - Mój syn jest lotnikiem, w marynarce. Pragnąłbym, aby i on przestawił się na soki - odpowiedział Pug. - To nie taki zły pomysł. Tam w górze - Gallard uniósł kciuk w stronę sufitu - sprawy dzieją się szybko. Musisz mieć bystry wzrok, by dostrzec tamtego kolesia, zanim on dojrzy ciebie. Kiedy już go zauważysz, musisz działać szybko, a potem jedna szybka decyzja goni drugą. Wszystko miesza się i zmienia z każdą sekundą. Trzeba prowadzić samolot tak, aby przeżyć. Niektórzy z naszych popijają na całego i mówią, że to pozwala im popuścić wentyle. Ja przy tej robocie potrzebuję całej mojej pary. - O wiele spraw chciałbym pana wypytać - rzekł Victor Henry. - Ale to pewnie jedyna noc, kiedy może pan zapomnieć o wojnie. - O? - Gallard posłał Pugowi zaintrygowane spojrzenie, po czym zerknął na Pamelę. - Nic podobnego. Niech pan wali. - Czy oni są dobrzy? - Szkopy to nieźli piloci, całkiem dobrze strzelają. To nasze gazety wypisują, jak to denerwują naszych dając się łatwo zestrzeliwać. - A ich samoloty? - Sto dziewiątka jest niezła, ale spitfire jest na nią w sam raz. Hurricane jest o wiele wolniejszy, ale na szczęście bardzo zwrotny. Ich dwusilnikowy 110 jest gorszą maszyną, wygląda na znacznie mniej zwrotny. Naturalnie bombowce, jeśli tylko uda się do nich dostać, dają się ubijać jak kaczki. - Jak wygląda morale w RAF-ie? Gallard wetknął papierosa w usta i zapalił szybkim ruchem ręki. - Powiedziałbym, że jest bardzo wysokie, ale nie w sposób, jaki podają gazety. To nie jest taki zuchowaty patriotyczny interes... Pamiętam, jak pierwszy raz walczyłem nad Anglią i kiedy te plamki pojawiły się dokładnie tam, gdzie zapowiadało Fighter Command miałem tego rodzaju odczucia. Myślałem, niech będą przeklęci, dlaczego naprawdę próbują to zrobić, po jaką cholerę pchają się na mój kraj? Trzeba strącić tych wszystkich drani na ziemię. Ale już za chwilą myślałem tylko o tym, by nie dać się samemu strącić. I tak to odtąd wygląda. - Palił w milczeniu z szeroko otwartymi, niewidzącymi oczyma, a jego palce nie ustępowały w tańcu. Uniósł się w krześle, jakby nagle zrobiło się twarde. - To nasza praca i staramy się ją wykonać jak najlepiej. Trzeba walczyć dużo więcej niż to było nad Francją. Może pan powiedzieć synowi, kapitanie, że strach to ważna rzecz, tym ważniejsza im dłużej jest się w akcji. Najistotniejsze to nauczyć się z tym żyć. Niektórzy faceci po prostu nie potrafią. Nazywamy to BSM, brak struny moralnej. To bezwzględne, ale celność wzrasta, gdy zmniejsza się odległość. My musimy dążyć do bliskiego kontaktu. Na tę starą prawdę sztuki wojennej nic nie można poradzić. Ale zawsze znajdzie się gość, który się wychyla, wie pan, i zwiewa przed kulami do domciu. I zawsze będzie taki, co to nieustannie gubi swego ptaszka gdzieś w chmurach, lub nie może znaleźć wroga i rezygnuje z akcji. Bardzo szybko wiadomo, którzy to są. Nikt ich nie obwinia. Tylko po jakimś czasie dostają przeniesienia. - Znów zamilkł spoglądając w dół na papierosa zaciśniętego w dłoni, z pewnością zatopiony we wspomnieniach. Ponownie poprawił się na krześle i przesunął wzrok z Victora Henry'ego na Pamelę, która z napięciem wpatrywała się w jego twarz. - No cóż, można o tym długo i krótko, tak czy inaczej to nasza walka ze Szkopem, kapitanie Henry, i to jest ekscytujące. Latamy na naszych maszynach, które mogą przelecieć w poprzek Anglii w ciągu pół godziny. Mamy wyśmienite działka pokładowe. Najlepsze na świecie. Dokonujemy rzeczy, których niewielu lub nikt nie zdołałby dokonać. I może już nie dokona nigdy więcej. - Rozejrzał się po eleganckim wnętrzu pełnym dobrze ubranych kobiet oraz umundurowanych mężczyzn i rzekł z niewybrednym uśmiechem, błyskając białkami oczu. - Jeżeli interesuje pana doskonałość, niech pan jej szuka tam - wykonał gest kciukiem - w górze. - Pański sok, sir - powiedział kelner skłoniwszy się. - W samą porę - rzekł Gallard - za dużo gadam. Pug uniósł swą szklankę w stronę porucznika. - Dziękuję. Życzę szczęścia i pomyślnych łowów. Gallard uśmiechnął się, wypił i niespokojnie poruszył się na krześle. - Wie pan byłem, w jakimś sensie, aktorem. Wystarczy dać sygnał a ja już recytuję. Na czym lata pański syn? - Na SBD, douglas dauntles - odparł Pug. - Jest pilotem na lotniskowcu. Gallard skinął powoli głową przyspieszając wystukiwaną palcami melodię. - Bombowiec nurkujący. - Tak. - My ciągle dyskutujemy na ten temat. Szkopy skopiowały go od waszej marynarki. Nasze dowództwo ich jednak nie chce. A z punktu widzenia pilotów sprawa nie jest taka prosta. Nasi chłopcy odnieśli wiele zwycięstw w walce ze stukasami. Ale z kolei gdy one już zejdą na dół, zrzucają swe bomby dokładnie nad celem. Tak czy inaczej chylę czoła przed tymi facetami z lotniskowców, lądującymi na wąskim, chwiejnym pasie pośród fal. Ja wracam do domu na szeroką, niewzruszoną matkę ziemię, dla której zacząłem odczuwać szczególny rodzaj miłości. - Ach, mam rywalkę - odezwała się Pamela. - Cieszę się, że jest taka stara i płaska. Gallard uśmiechnął się do niej, unosząc lekko brwi. - Tak, w tych sprawach bijesz ją na głowę, prawda Pam? Podczas kolacji, opisał dokładnie Victorowi, w jaki sposób doskonaliła się taktyka walki myśliwców po obu stronach. Tak bardzo wciągnął się w opowiadanie, że wymachiwał obu dłońmi, by lepiej zademonstrować manewry, wyrzucając z siebie jednocześnie gwałtowne potoki specjalistycznych określeń. Po raz pierwszy naprawdę się rozluźnił, siedział niedbale, na krześle, uśmiechając się ze wzbierającego entuzjazmu. To co mówił było wyjątkowo inteligentne i Pug pragnął zapamiętać jak najwięcej; wypił niewiele burgunda, którego zamówili do pieczeni. W końcu Pamela poskarżyła się, że sama opróżnia butelkę. - Ja także nie chcę tracić pary - odparł Pug - jeszcze bardziej niż Ted. - Mam dosyć wstrzemięźliwych bohaterów. Poszukam sobie jakiegoś tchórzliwego pijaczyny. Przy wołowinie i puddingu Gallard znalazł się w swoim żywiole - zajadał potężnie, tłumacząc się, że przez ostatnie trzy tygodnie stracił połowę wagi i proponował, by to odrobić przez trzy kolejne dni - gdy pojawił się przy nim kelner z zapisaną wiadomością. Gallard zgniótł ją, przetarł usta serwetką i przeprosił ich na chwilę. Po kilku minutach wrócił, uśmiechnął się i zabrał się do jedzenia. - Nastąpiła mała zmiana, Pam - odezwał się szorstko, gdy talerz był już pusty. - Odwołano przepustki dla naszego dywizjonu. Dostaniemy je, jak przestanie być tak gorąco. - Uśmiechnął się do Victora Henry'ego, zastukał wszystkimi palcami o stół. - Mnie to nie przeszkadza. Człowiek się niecierpliwi wiedząc, że tam wszystko idzie na całego, gdy on stoi tu na boku. Pośród ciszy która nagle zapadła przy stole, Victor Henry pomyślał, że złowieszczy wydźwięk tego wezwania wykroczył poza ryzyko sięgania po przemęczonego, o poszarpanych nerwach pilota i wysyłanie go znów w przestworza. Oznaczało ono bowiem, że możliwości RAF-u zaczęły sięgać kresu. Pierwsza odezwała się Pamela: - Kiedy musisz wracać? Jutro? - Och powinienem już właściwie być w drodze, ale nie chciałem u diaska rezygnować z waszego towarzystwa i mojej pieczeni. - Odwiozę cię do Biggin Hill. - Ależ Pam, oni teraz wygarniają chłopaków ze wszystkich pubów i miejsc o nieco gorszej reputacji. Będzie nas wracać wielu. Wszyscy, których zdołają odnaleźć. Spojrzał na zegarek. - Zaraz będę się zbierać, ale wieczór przecież się dopiero zaczął. Nie ma powodu byście rezygnowali z tego przedstawienia Noela Cowarda, słyszałem, że jest bardzo zabawne. Pug rzucił pośpiesznie. - Myślę, że najwyższy czas, abym was zostawił samych. Pilot RAF-u popatrzył mu prosto w oczy. - Dlaczego? Czy nie mógłby pan znosić jeszcze przez jakiś czas podpitego szczebiotu Pameli. Jak pan sądzi? Proszę nie odchodzić. Po raz pierwszy od tygodni wygląda tak kwitnąco. - W porządku - powiedział Pug. - Myślę, że wytrzymam. Pilot i dziewczyna wstali. Pamela odezwała się. - Tak szybko? No cóż, pozostał nam jeszcze miły, długi spacer przez hol. Pug także wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Życzę powodzenia panu, kapitanie Henry, i pańskiemu synowi na darntlesie. Niech pan mu przekaże, że polecam sok pomarańczowy. Proszę przyjechać w odwiedziny na nasze lotnisko w Biggin Hill - powiedział Ted Gallard. Zostawszy sam przy stoliku, Pug usiadł i wytarł prawą dłoń serwetką. Ręka Gallarda była bardzo wilgotna. Kilka dni później pewnego popołudnia, odwiedził dywizjon Teda Gallarda. Biggin Hill leżało na południowy wschód od Londynu, dokładnie na trasie niemieckich bombowców nadlatujących z najbliższych lotnisk po drugiej stronie Kanału. Luftwaffe nie ustawało w wysiłkach rozbicia na strzępy Biggin Hill i lotnisko stanowiło przygnębiającą scenerię: wraki samolotów, wypalone, pozbawione dachu hangary, rozryte pasy startowe, wokół pełno nieuniknionych resztek zwęglonego drewna, pękniętych rur, strzępów murawy, okruchów tynku. Lecz tu i ówdzie postękiwały buldożery, wyrównując pasy, a kiedy nadjechał Pug, właśnie lądowało kilka samolotów. Pokiereszowane myśliwce rozpierzchły się po lotnisku, a mechanicy w kombinezonach wspinali się, by przy nich pomajstrować, klnąc głośno i siarczyście. Lotnisko było pochłonięte pracą. Gallard wyglądał na bardzo wymęczonego, niemniej szczęśliwszego niż w Savoyu. W baraku rozprowadzenia przedstawił Puga Henry'ego grupie około dwunastu rozczochranych, zaniedbanych młodzieńców o zapadniętych oczach ubranych w pomięte mundury, podbite wełną buty i żółte kamizelki ratunkowe, którzy w zsuniętych na bakier błękitnych czapkach bądź bez nakrycia głowy porozkładali się na krzesłach i żelaznych pryczach. Przybycie amerykańskiego kapitana w cywilu, przerwało rozmowy i przez chwilę, w niezręcznej ciszy słychać było tylko jazz nadawany przez radio. Potem jeden z lotników, o zaróżowionej twarzy, który wyglądał jakby nigdy się nie golił, zaproponował Pugowi kubek gorzkiej herbaty, czyniąc żartobliwą uwagę na temat bezużyteczności marynarki. Wyjaśnił, że może być nieco uprzedzony, bo kiedyś zestrzelił go brytyjski niszczyciel. Pug odparł, iż broniąc honoru marynarki, musi jednak potępić głupotę, lecz jako przyjaciel Anglii docenia jej celność. To wywołało śmiech. Wznowiono rozmowy na temat lotów, najpierw z niejaką ostrożnością, a potem zupełnie zapominając o gościu. Niektóre sloganowe wyrażenia zbijały go z tropu, lecz obraz sytuacji był wystarczająco czytelny: nieustające pogotowie, prawie bez snu, zbyt wiele samolotów straconych zarówno w walce, jak i w wypadkach, zbyt wiele niemieckich myśliwców, a do tego dumne, desperackie i wyniosłe nastroje w bardzo już pomniejszonym dywizjonie. Pug zorientował się, że prawie połowa pilotów, którzy rozpoczynali wojnę już nie żyła. Kiedy o szóstej nadano wieczorne wiadomości, rozmowy ucichły i wszyscy stłoczyli się wokół odbiornika. Był to dzień niewielkich zmagań, lecz Luftwaffe znów została odprawiona z dwoma lub trzema strąceniami. Piloci uśmiechając się sztubacko do siebie, czynili gesty kciukiem. - To porządne chłopaki - stwierdził Gallard, odprowadzając Victora Henry'ego do samochodu. - Oczywiście, na pańskie szczęście, wstrzymywali się dziś od rozmów o dziewczętach. Jestem tu w w dywizjonie starszakiem, i nieczęsto wtajemniczają mnie w te sprawy. Ci faceci kiedy tylko nie latają, przeżywają nieprawdopodobne przygody. - Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Nie do wiary, że mogą potem wspiąć się jeszcze do kokpitu, ale mogą, naprawdę mogą. - Wspaniale jest teraz żyć i być młodym - odezwał się Pug. - Tak. Pytał pan o morale. Dzisiaj je pan zobaczył. - Przy samochodzie, gdy uścisnęli sobie ręce, Gallard odezwał się nieśmiało. - Winien jestem panu podziękowanie. - Doprawdy. Za cóż takiego. - Za powrót Pameli. Oznajmiła mi, że kiedy przypadkiem spotkaliście się w Waszyngtonie, była o krok od podjęcia decyzji. Zdecydowała się pana spytać o radę i była bardzo poruszona tym, co usłyszała. - Cóż, czuję się pochlebiony. Wierzę, że miałem rację. Jej ojciec z pewnością da sobie pięknie radę bez niej. - Talky? On nas wszystkich przeżyje. - Sprawy nie idą najlepiej - oznajmił generał Tillet, przeciskając się autem pomiędzy rojem zmokniętych, czarnych taksówek na Marble Arch. Pogoda załamała się, było mgliście i deszczowo; perłowoszary mrok przysłonił rozgrzany i lekki, zupełnie niewojenny Londyn. Czasze parasoli zapełniły chodniki. Wyniosłe, czerwone autobusy połyskiwały wilgocią; podobnie jak gumowe peleryny policjantów. Cudowna, letnia aura nadawała powietrznej bitwie uwznioślającego blasku, ale dzisiaj oblicze Londynu było poranne i pokojowe. - Nastroje w Biggin Hill są diabelnie bojowe - rzekł Pug. - Ach, więc był pan tam? Tak, nie ma sprawy, jeśli idzie o stan ducha. To rachunki wypadają niedobrze. Być może Grubaskowi też brakuje pilotów myśliwskich. Nam z pewnością i to niebezpiecznie dużo. Nie wiadomo jaka jest sytuacja po drugiej stronie wzgórza. Wspinamy się na nie i żyjemy nadzieją. Kiedy jechali deszcz ustał. Po chwili wyjrzało przymglone słońce, oświetlając bezkresne rzędy zmokniętych, identycznych, ceglastoczerwonych szeregowych domów i do samochodu wpadło więcej światła. Tillet odezwał się: - Tak, nasze zespoły meteorologiczne pracują pełną parą. Twierdzą, że zła pogoda nie utrzyma się, i że Szkopy przypuszczalnie nadlecą jeszcze dziś. Dziwne, jedyne uczciwe angielskie lato w tym stuleciu, i nadeszło akurat w roku, gdy Hunowie napadają na nas z powietrza. - Czy to źle, czy dobrze? - Dla nich to korzystne przy lokalizacji celów i zrzucaniu bomb. Ale nasi obrońcy też mają więcej szans na odkrycie ich i celne trafienie. Gdyby pozwolono na wybór, nasi chłopcy poprosiliby o czyste niebo. Opowiedział o Napoleonie i jego szczęściu do pogody oraz wspomniał o bitwach Karola XII i Wallensteina, na których klęsce zaważyły sztormy. Pug podziwiał erudycję Tilleta. Ani przez chwilę nie mógł z nim rywalizować i zastanawiał się, czy ktoś byłby w stanie. Wyglądało na to, że Tillet posiada kompletną wiedzę na temat każdej, kiedykolwiek toczonej, bitwy i że jest zdolny zamartwiać się faktyczną głupotą Kserksesa lub Cezara tak samo jak Hermanna Göringa. Mniej więcej po godzinie dotarli do miasteczka, przejechali wzdłuż brudnego kanału i zboczyli w stronę zespołu okopconych budynków, otoczonych drucianym ogrodzeniem. Żołnierz stojący przy bramie zasalutował i pozwolił im wjechać. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Pug. - Uxbridge. Pamiętam, że chciał pan odwiedzić Jedenastą Operacyjną Grupę Myśliwską - odpowiedział Tillet. - O, tak. W ciągu trzech tygodni Tillet ani razu nie wspomniał o prośbie, a Victor Henry nigdy więcej jej nie powtórzył. Porucznik lotnictwa o miłej, pucołowatej twarzy wyszedł im naprzeciw. Był lordem, ale Tillet wymienił nazwisko zbyt szybko, by Pug mógł je uchwycić. Jego lordowska mość poprowadził ich w dół, wprost ze słonecznego blasku, długimi zakręconymi schodami pod ziemię. - Można by się tu spodziewać królika z kapelusza, prawda kapitanie? - zabrzmiał jego oxfordzki akcent. - Pośpiech wymierzany tykaniem zegarka i tak dalej. Obawiam się, że nie ma tu nic aż tak interesującego. Weszli na wąski balkonik w małym dziwacznym teatrze. W miejscu, gdzie powinna znajdować się scena i kurtyna wznosiła się czarna ściana pełna kolumn białych żarówek, zwieńczona u szczytu rzędem czerwonych lamp. Obok tej ściany znajdowały się RAF-owskie oznaczenia stanów gotowości. Poniżej, na dole sali, około dwudziestu dziewcząt w mundurach, niektóre ze słuchawkami na uszach i ciągnącymi się za nimi długimi nitkami przewodów, pracowało wokół wielkiej stołowej mapy południowej Anglii. Przy ścianie mężczyźni w hełmofonach gryzmolili coś na pulpitach, zamknięci w przeszklonych kabinach podobnych do kabin radiotelegrafistów. We wnętrzu unosił się piwniczny zapach ziemi i cementu; było cicho i chłodno. - Burne-Wilke, masz swojego amerykańskiego gościa - odezwał się Tillet. Jasnowłosy oficer, siedzący pośrodku balkonu odwrócił się z uśmiechem. - Halo! Strasznie się ucieszyłem słysząc, że pan tu przybywa. Proszę tutaj, niech pan siada obok mnie. - Uścisnęli sobie dłonie. - Na razie nie ma specjalnie dużo roboty, ale to wkrótce się zmieni. Nad Kanałem ustępuje zła pogoda i Szkopy budzą się do startu. - Burne-Wilke potarł swój różowy, kościsty podbródek, spoglądając kpiarsko na Puga. - Te samoloty, które pan zorganizował, udowodniły, że ciągle potrafią być przydatne. - One nie nadają się do tej ligi - odparł Pug. - Dlaczego? Są znakomite na patrolach. Kilkakrotnie elegancko przyłożyły flocie inwazyjnej. Piloci stają się na nich bardzo zajadli. - Burne-Wilke popatrzył mu prosto w oczy. - Niech pan powie, mógł pan przygotować te samoloty w dwa dni? Pug tylko wyszczerzył zęby. Burne-Wilke potrząsnął głową i przygładził swe pofalowane włosy. - Przykro mi, ale nie mogłem się powstrzymać, by do tego nie wrócić. Naprawdę zaskoczył mnie pan i uwierzyłem, że może się to udać, a my wyszlibyśmy na zwykłych głupców. A oto nasza wspólna znajoma. Czy to nie z Tudsburymi spotkałem pana po raz pierwszy w tej ociekającej potem, waszyngtońskiej kolejce? Pamela przeszła, by zająć miejsce innej dziewczyny. Spojrzała w górę i rzuciła Victorowi Henry'emu przelotny uśmiech, a potem wróciła do pracy i już więcej w jego stronę nie patrzyła. - Myślę, że wszystko jest dla pana jasne, nieprawdaż? - zagadnął Burne-Wilke, wskazując na mapę i na ścianę. - Fighter Command w Stanmore odpowiada za obronę powietrzną, lecz pozwala, by każda z grup prowadziła niezależną rozgrywkę. Nasz rejon to południowo-wschodnia Anglia. To gorąca okolica, najbliżej Niemców i tutaj znajduje się Londyn. - Przesuwał chudą rękę po ścianie, w górę i w dół. - Te sześć kolumn świateł oznacza naszych sześć stacji kontrolnych, dla każdej z grup myśliwców. Każdy z poziomych rzędów żarówek dotyczy pojedynczego dywizjonu. Wszystkiego razem mamy dwadzieścia dwa dywizjony. Teoretycznie dysponujemy ponad pięcioma setkami pilotów bojowych. - Burne-Wilke wykrzywił usta. - Teoretycznie. Teraz właśnie wypożyczamy lotników z innych grup. I pomimo to ciągle mamy braki. Tak czy inaczej... - Wskazał na górną partię czarnej ściany, gdzie w nierównym, dziurawym rytmie błyskały białe lampy. - Postępując w górę tściany podnosi się stopień gotowości, aż do Alarmu Powietrznego, Nieprzyjaciel w Zasięgu Wzroku, i oczywiście Walka. To rząd czerwonych lamp. Sześć naszych podstacji kontaktuje się jednocześnie z nami i pilotami. My tutaj składamy całościowy obraz wydarzeń. Jeżeli sytuacja staje się dostatecznie zaogniona, może się tu pojawić wicemarszałek lotnictwa i osobiście dowodzić akcją. Tak, tak. A ci biedni, zapuszkowani w szkło narwańcy zbierają raporty, po lewej, od naszych naziemnych korpusów obserwacyjnych, po prawej od obrony przeciwlotniczej. Tak więc wszystkie informacje na temat niemieckiego lotnictwa w naszej strefie powietrznej zostają tu błyskawicznie uwidocznione. Pug nie był aż tak bardzo zaskoczony, jak to było w Ventor. Wiedział, że taki system istnieje; niemniej spojrzenie z bliska przejęło go grozą. - Sir, przecież pan mówi o kilkuset tysiącach mil kabli telefonicznych, o tysiącach linii, o całym lesie urządzeń elektrycznych. Kiedy to wszystko zdążyło powstać? - Och, plan powstał dwa lata temu. Politycy przerazili się kosztem i stanęli okoniem. Ale zaraz po Monachium dostaliśmy pieniądze. Wiatr często wieje w oczy, co? Halo, coś się dzieje. Pewnie Szkopy już są w drodze. Światła na czarnej ścianie zaczęły przeskakiwać w górę. Młody lord, siedzący przy Burne-Wilkem, podał mu telefon. Burne-Wilke rozpoczął pełną werwy RAF-owską abrakadabrę, przenosząc wzrok ze stołowej mapy na ścianę. Potem oddał aparat. - Tak. Chain Home w Ventor zawiadamia, że kilka grup uderzeniowych krąży w powietrzu, bądź szykuje się do ataku. Dwie w sile ponad czterdziestu, jedna ponad sześćdziesięciu maszyn. Odezwał się Tillet: - Göring okazał się skończonym osłem nie próbując załatwić naszej stacji Chain Home. Historia udowodni, jak wielki był to błąd. - Ach, przecież próbował - odparł Burne-Wilke. - Ale to nie takie proste. Jeżeli nie trafi się bezpośrednio w wieżę, i nie rozbije jej na kawałki, ona po prostu wygina się jak drzewo palmowe podczas burzy, a potem znów prostuje. - Cóż, powinien ciągle próbować. Białe światła nadal zdążały ku górze. Atmosfera gorączkowej pracy zawisła w sali operacyjnej, lecz nikt nie poruszał się nerwowo, a szmer głosów brzmiał spokojnie. Pojawił się wicemarszałek, szczupły, srogi mężczyzna o przerzedzonych wąsach, i twarzy zdradzającej rodzinne powinowactwo z generałem Tilletem. Kiedy wkroczył, zignorował przez moment gości, po czym nieoczekiwanie serdecznie pozdrowił Tilleta i uśmiechnął się ciepło, od razu wyglądając miło i nieszkodliwie. Pierwsze zabłysły na czerwono światła w kolumnie należącej do stacji kontrolnej w Biggin Hill. Victor Henry dostrzegł spojrzenie Pameli prześlizgujące się po tych światłach. Na stole, przy którym gorliwie przesuwała strzałki i numerowane tabliczki, powstawał przejrzysty obraz czterech grup napastników, nadlatujących nad południową Anglię z różnych kierunków. Raporty łączników przy telefonach mieszały się, tworząc równomierne, przytłumione brzęczenie. Na balkonie nie odzywano się wiele. Henry siedział oszołomiony, niczym na pasjonującym widowisku sportowym, podczas gdy lampy, jedna po drugiej, rozbłyskiwały czerwienią. W ciągu mniej więcej dwudziestu minut, połowa dywizjonów pokazanych na tablicy zapaliła światła ataku. - Tak to wygląda - odezwał się znienacka Burne-Wilke, przerywając na moment wydawanie rozkazów. - Mamy teraz prawie dwieście samolotów w walce. Pozostałe są w pogotowiu, by zastąpić tych, którzy lądują po paliwo lub amunicję. - Czy kiedyś paliły się wszystkie czerwone światła na tablicy? Burne-Wilke skrzywił się. - Raz po raz. To nie jest pożądana sytuacja. Musimy wtedy wzywać inne Grupy, by udzieliły nam wsparcia, już teraz nie pozostało nam wiele rezerw. Daleko stąd, wysoko w błękitnych przestworzach, pomyślał Pug starając wyobrazić sobie walkę, samoloty przeszywały chmury tocząc śmiertelne potyczki pomiędzy niemieckimi i angielskimi dzieciakami, młodzieńcami takimi jak Warren i Byron. Grubawy pilot Pameli, taki rzeczowy nad swym sokiem pomarańczowym, był teraz tam w górze, w swej żółtej kamizelce ratunkowej, lecąc z szybkością kilkuset mil na godzinę wypatrując we wstecznym lusterku kanciastych białych nosów, lub kierując swe działka na atakujący samolot z czarnym krzyżem na boku. Dwa spośród świateł Biggin Hill zmieniły kolor na biały: powrót do bazy. - To rzadko trwa dłużej niż godzinę od momentu, gdy Szkopy wystartują - oznajmił Burne-Wilke. - Bardzo szybko tracą paliwo i amunicję i muszą spieszyć z powrotem. Ciągle spadają do Kanału jak wyschnięte nietoperze. Dowiedzieliśmy się od jeńców, że Luftwaffe nadała niewybredne imię Kanałowi - coś w rodzaju waszego amerykańskiego "Gównianego ścieku". W ciągu paru minut zgasły po kolei wszystkie czerwone lampy. Marszałek opuścił salę. W dole dziewczęta zdejmowały oznaczenia ze stołu. Lord Burne-Wilke rozmawiał przez telefon, zbierając doniesienia. Ujął twarz swymi szczupłymi, owłosionymi dłońmi i potarł mocno, po czym odwrócił w stronę Puga ukazując zaczerwienione oczy. - Nie chciałby pan przywitać się z Pamelą Tudsbury? - Bardzo chętnie. Jak poszło? Burne-Wilke odpowiedział z ponurym wzruszeniem ramion. - Trudno zatrzymać wszystkie bombowce. Obawiam się, że sporo z nich przedarło się i wykonało zadanie. Często, gdy strzały umilkną, nie wygląda to wszystko źle. My straciliśmy kilka samolotów, oni też. Dokładne obliczenia zajmują dzień lub dwa, ale myślę, że spisaliśmy się nie najgorzej. Kiedy Pug wychodził, odprowadzany przez młodego lorda, zostawiwszy Tilleta pochłoniętego rozmową z przygarbionym, starszym oficerem, odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na teatrum. Na ścianie wszystkie światła znów paliły się w okolicach dołu. W sali było zupełnie cicho, mocno pachniało ziemią. Schody prowadzące na powierzchnię wydały mu się bardzo długie i strome. Pug czuł się zupełnie wyczerpany, chociaż poza siedzeniem i przyglądaniem się nie dokonał niczego. Westchnął, szczęśliwy, że znów widzi światło dnia. Nie opodal, w promieniach słońca stała Pamela, ubrana w błękitny uniform. - A więc zdołałeś tu dotrzeć, tyle że dzień nie jest najlepszy. Dzisiaj zestrzelili Teda. - Jej głos był spokojny, nawet szczebiotliwy, lecz uścisk dłoni, w którym zamknęła jego rękę był lodowato zimny. - Jesteś pewna? - Tak. Mógł uratować się na spadochronie, ale jego samolot spadł do morza. Dwóch jego towarzyszy z dywizjonu zameldowało o tym. Zestrzelili go. - Przywarła do jego ręki, patrząc mu w twarz błyszczącymi oczyma. - Pam, sama mówiłaś, że często wydostają ich z wody i wracają prosto do walki. - Och, z pewnością. Zostawmy to Tedowi. Poprosiłam o nadzwyczajną przepustkę. Myślę, że wrócę dzisiaj do Londynu. Nie postawiłbyś mi obiadu? Minął tydzień, potem następny i Gallard nie powrócił. Pamela kilkakrotnie przyjeżdżała do Londynu. Pewnego razu Victor Henry zauważył, że bierze ona udział w wojnie tylko wtedy, gdy jej to odpowiadało. - Zachowuję się nieznośnie - odpowiedziała - wykorzystuję każde znane mi zagranie; wyzyskując współczucie i dobre serca i wymagając nazbyt wiele. Może w końcu zamkną mnie gdzieś, ale ciebie już wtedy nie będzie. Za to teraz jesteś tutaj. Dla Amerykanów stało się jasne, że Pug Henry znalazł sobie młodą dziewczynę z WAAF-u. Aby ją zabawić, zabierał ją często do apartamentów Freda Fearinga na Belgrave Square, ośrodka rozrywkowego anglo-amerykańskiego tłumu. Krótko po ich gwiazdkowej kłótni z Rhodą, Niemcy wydalili Fearinga za rozpowiadanie danych na temat skutków bombardowań Hamburga. W Londynie Fearing tak świetnie bawił się z dziewczętami, że, jak sam mówił, często wkraczał do studia radiowego na czworakach. Jego przejmujące, trzymające w napięciu opisy walczącej Anglii, wzbudzały wiele sympatii w Stanach Zjednoczonych, tak że izolacjoniści ogłosili, że z pewnością jest opłacany przez Brytyjczyków. Gdy za drugim razem Victor Henry przyprowadził Pamelę do mieszkania, Fearing zauważył, dopadając go na moment osamotnionego w holu: - Szelma z ciebie, wielebny Victorze. Ona jest mała, ale szykowna. - Jest córką jednego z moich znajomych. - Oczywiście, Talky'ego Tudsbury - to także mój stary kumpel. - Tak więc wiesz, kim ona jest. Jej narzeczony, pilot RAF-u zaginął w czasie akcji. Wielka, guzłowata twarz Fearinga zabłysła w niewinnym uśmiechu. - Ach tak. Na pewno potrzebuje nieco ukojenia. Pug musiał unieść głowę, by spojrzeć na niego. Dziennikarz miał ponad sześć stóp i był mocno zbudowany. - Co byś powiedział na kopa w tyłek? Uśmiech Fearinga zniknął natychmiast. - Mówisz serio, Pug? - Zupełnie serio. - Po prostu pytałem. Masz jakieś wieści od Rhody? - Tęskni za mną, Nowy Jork cuchnie, ona jest znudzona, a do tego jest nieznośnie gorąco. - Sytuacja w normie. Dobra, poczciwa Rhoda. Mężczyźni, którzy przeciągali przez mieszkanie, zwykle w towarzystwie kobiet, zwykle mniej lub bardziej pijani - obserwatorzy z korpusów lotnictwa i piechoty, korespondenci, aktorzy, biznesmeni - tańczyli lub przekomarzali się z Pamelą, jednak potem zostawiali ją, podejrzewając, że jest kochanką Victora Henry'ego. Pewnego razu, we wrześniu, kiedy popijali w jej mieszkaniu i żartowali na ten temat, Pug powiedział: - "Rozpusta, rozpusta - ciągle tylko wojny i rozpusta - nic więcej nie utrzymuje się w modzie". - Trzymajcie mnie - wytrzeszczyła oczy. - On jest do tego specjalistą od Szekspira. - Poza historyjkami westernowymi, Pamelo, nie czytałem chyba niczego poza Biblią i Szekspirem - odparł Pug z niejaką powagą. - To nigdy nie jest stracony czas. Robiąc karierę w Marynarce, można przestudiować całego Szekspira. - Tak, a my mamy naszą małą, cenną rozpustę tutaj - powiedziała Pamela. - Gdyby tylko ludzie się dowiedzieli. - Czy się skarżysz, moja dziewczynko? - Ani trochę, ty stary, wysuszony dżentelmenie. Nie mogę wyobrazić sobie, jak znosi cię twoja żona. - Cóż, jestem dobrym, cierpliwym, nie narzekającym towarzyszem. - Boże, kocham cię, taki właśnie jesteś. W tym momencie syreny alarmu przeciwlotniczego rozpoczęły swe niesamowite lamenty i zawodzenia i, nieważne jak często je słyszał, Pug czuł wtedy skurcz serca. - Mój Boże! - wykrzyknęła Pamela. - Znowu nadlatują. To na pewno to. Gdzie u licha jest Fighter Command? - Stała razem z Victorem Henrym na balkonie jej pokoju, trzymając nadal wysoko szklankę z drinkiem, wpatrzona w szeregi bombowców, które w szerokich, postrzępionych kluczach sunęły poprzez czyste niebieskie niebo, doskonale widoczne w żółtawym świetle zniżającego się słońca. Wystrzały artylerii przeciwlotniczej, wykwitające w pobliżu formacji, wyglądały jak białe i czarne obłoczki kurzu, i zdawały się nie czynić im żadnej szkody. - Przypuszczam, że myśliwce eskorty uwikłały się w walkę bardziej na południu. - Victor Henry był wstrząśnięty. Masy samolotów nadciągały bezustannie niczym najeźdźcy, na jakimś fantastycznym filmie, napełniając powietrze pulsującym szumem jakby milionów pszczół. Głuche rzadkie grzmoty dział przeciwlotniczych, stanowiły żałosny kontrapunkt. Pierwszy z kluczy przeleciał; daleko, pośród lazuru nieba, pojawiły się następne rosnąc i rozpościerając się szeroko w niewiarygodnych ilościach, gdy przelatywały ponad miastem. Bombowce leciały niezbyt wysoko i pociski pelot zdawały się eksplodować w samym środku kluczy, jednak one buczały niezmiennie. Stłumione grzmoty uderzeń bomb niosły się ponad miastem, a w świetle słońca zaczęły wykwitać w górze blade płomienie i dym. Pug odezwał się: - Wygląda na to, że rozpoczynają od strony doków. - Czy podać ci jeszcze jednego drinka? Ja muszę, muszę się napić. Wzięła od niego szklankę i pospieszyła do środka. Od południowego wschodu ciągle ukazywały się nowe maszyny. Pug był ciekaw, czy generał Tillet mógł mieć rację: czy była to oznaka słabości, zagranie ostatniej karty z talii Göringa? Niezła prezentacja słabości! A do tego pokaźne zastępy niemieckiej eskorty myśliwskiej musiały zabiegać o ten niezakłócony niczym przelot ław bombowców. Brytyjscy piloci mogliby strącić te wielkie, powolne maszyny na ziemię niczym blaszane kaczki. Udowodnili to już dawno temu, a jednak samoloty bez uszczerbku nadal płynęły przez londyńskie niebo, rozciągnięte po horyzont w przerażającym korowodzie latającej śmierci. Przyniosła szklanki i spojrzała na niebo. - Dlaczego, miej nas Panie w swej opiece, ich ciągle przybywa? Oparła się o balustradę dotykając Puga ramieniem. Objął ją mocno, a ona wtuliła się w niego i tak stali razem, obserwując, jak Luftwaffe rozpoczyna starania, by bombami rzucić Londyn na kolana. Był siódmy dzień września. Wzdłuż rzeki wybuchało coraz więcej pożarów, które szybko się rozprzestrzeniały strzelając w niebo ogromnymi słupami dymu. Gdzie indziej w mieście, nieliczne i niepozorne płomienie wskazywały miejsca dobrze wycelowanych bomb. Początkowy szok już minął i nie było widać zbyt wielu oznak paniki. Hałas zanikał w oddali; ślady ognia rozproszyły się i zmalały na tle czerwono-szarego ogromu nietkniętego miasta. Londyn był bardzo, bardzo wielki. Potężna próba Grubaska nie uczyniła w efekcie zbyt dużo szkody. Tylko wzdłuż płonącego nabrzeża Tamizy można było dostrzec ślady zniszczenia. Tak to wyglądało, patrząc z balkonu Pameli. Pierwszy tak wielki atak Valhalli. Tak samo wyglądało i z Soho, dokąd, gdy już ucichło, udali się na obiad. Londyńczycy tłoczący się na chodnikach byli podekscytowani i w ogóle nie załamani, a wręcz dumni. Obcy ludzie rozmawiali ze sobą, śmiali się i wznosili ku górze kciuki. Na ulicach nie było żadnych śladów zniszczenia; a ilość przechodniów taka sama jak zawsze. Odległe dzwonienie straży pożarnych i gęste kłęby dymu ponad głowami były jedynymi pozostałościami, w tej części miasta z potężnej próby Göringa. Nawet kolejki przed kinami ustawiły się jak zwykle, a bileterzy także żwawo prowadzili sprzedaż. Kiedy jednak o zmierzchu, po wyśmienitym włoskim obiedzie spacerowali w stronę Tamizy obraz zaczął ulegać zmianie. Zapach dymu wzmógł się; mrugające czerwone i żółte światła nadawały wiszącym nisko chmurom piekielny wygląd. Tłum na ulicy gęstniał. Przeciskanie się zaczęło wymagać wysiłku. Ludzie byli tu bardziej milczący i posępni. Henry i Pamela dotarli do ogrodzonych linami ulic, gdzie pośród hałasu i kłębów pary, pokrzykujący strażacy, rozwijali węże w stronę poczerniałych murów oraz lali wodę na jęzory ognia liżące ciągle okna. Pamela pociągnęła Puga poprzez aleje i boczne uliczki, aż wypadli na nabrzeżny bulwar w sam środek tłumu gapiów. Odór spalenizny napełniał powietrze, a rzeczna bryza dorzucała do ciepła letniej nocy porywy płomiennego gorąca. Poprzez przetaczające się kłęby dymu przeświecał brudną czerwienią nisko zawieszony księżyc. Odblask ogni migotał w poczerniałej wodzie. Most wyrzucał z siebie powoli mrowie uciekinierów z różnego rodzaju wózkami, w większości biedoty nie rozpieszczanej przez los, robotników w czapkach oraz całe hordy dzieciaków w łachmanach, wesołych i biegających we wszystkie strony. Victor Henry popatrzył w górę, na niebo. W szczelinach dymu połyskiwały gwiazdy. - Wiesz mamy dziś bardzo pogodną noc - powiedział. - Te pożary są jak latarnia morska i będą widoczne na setki mil. Oni mogą tu wrócić. Odpowiedź Pameli była chłodna i obcesowa. - Ja muszę wracać do Uxbridge. Zaczynam czuć się paskudnie. - Spojrzała w dół na swą powiewną szarą suknię. - I mój mundur jakby nieco odstaje od normy. Kiedy wreszcie, kilka kwartałów dalej, znaleźli wolną taksówkę syreny rozpoczęły ponownie swe szkaradne zawodzenie. - Wsiadajcie - zachęcił ich pomarszczony, mały kierowca, dotykając daszka swej czapki. - Interes nie może czekać, co? I niech szlag trafi Hitlera! Podczas gdy Pamela przebierała się, Victor Henry obserwował z balkonu początek nocnego nalotu. Obrazy zniszczenia, ogólne podniecenie, osobliwe piękno panoramy ognia i kołyszące się smugi błękitnobiałych reflektorów, oraz niskie buczenie silników samolotowych i rozpoczynający się łomot artylerii wyostrzyły wszystkie jego zmysły. Pamela Tudsbury w mundurze WAAF-u wyłaniająca się z półmroku rozświetlonego księżycem balkonu wydała mu się najbardziej ponętną, młodą kobietą na całej kuli ziemskiej. Przez obuwie na płaskim obcasie wydawała się niższa niż zwykle, lecz oszczędny strój czynił jej figurę jeszcze bardziej powabną. Tak przynajmniej pomyślał. - Oni znowu tutaj - odezwała się. - Nadlatują. Znowu oparła się o niego. I znowu otoczył ją mocno ramieniem. - Cholera, te sukinsyny po prostu nie mogą chybić, kiedy ogień rozświetla im cel - powiedział. - Berlin także może stanąć w płomieniach. - Pamela postarała się wyglądać jak najbardziej odpychająco; jej skrzywiona brzydka twarz pełna była nienawiści podkreślonej czerwoną szminką na wargach. Nad rzeką rozkwitały nowe pożary, rozprzestrzeniały się i stapiały w ogromną pożogę. Coraz więcej płomieni wystrzelało z ciemności, także z miejsc bardziej odległych od Tamizy. Jednakże, większość obszaru miasta pozostała ciemna i nieruchoma. Mała sylwetka bombowca wypadła koziołkując z zadymionego nieba, płonąc jak pochodnia, odprowadzona dwoma skrzyżowanymi snopami światła. - O Boże, dostali go. Jednego dostali. Załatwicie ich więcej. Proszę. Jak na rozkaz spadły zaraz dwa następne bombowce. Jeden nurkując prosto w dół, sypiąc iskry niczym meteor, następny zataczając się i ciągnąc za sobą spiralę czarnego dymu, zanim nie eksplodował w powietrzu jak niebosiężna petarda. Na moment dotarł do nich huk jakby ostrego wystrzału. - Ach jak cudownie. Cudownie! Zadzwonił telefon. - No tak! - zaśmiała się chrapliwie. - To Uxbridge, bez wątpienia. Przywołuje do służby swą małą uciekinierkę. Być może proszą mnie na sąd wojenny. Wróciła po chwili ze zdziwioną miną. - Wygląda na to, że to do ciebie. - Kto taki? - Nie powiedział. Głos brzmiał poważnie i niecierpliwie. - A, Henry - odezwał się generał Tillet. - Wyśmienicie. Pański przyjaciel Fearing poradził, bym tutaj pana szukał. Z pewnością przypomina pan sobie, jak kilka tygodni temu odwiedził pan o poranku pewnego dostojnego, starszego dżentelmena, który nadmieniał, że mógłby pan mieć ochotę na małą eskapadę, która wtedy była w przygotowaniu? Wycieczka w znajome, zagraniczne okolice, hę? Mrówki przebiegły Victorowi Henry'emu po plecach. - Tak. Pamiętam. - A więc wyprawa pewnie dojdzie do skutku. Mam spotkać się z panem dziś w nocy, kiedy to zamieszanie się skończy, by podać nieco szczegółów. Jeżeli to pana zainteresuje. Jest pan tam, Henry? - Tak, panie generale. Czy pan także się wybiera? - Ja? Na Boga, drogi przyjacielu, nie. Jestem bojaźliwym, starym facetem, zupełnie nie nadającym się do podróży. A poza tym, nie poproszono mnie o to. - Kiedy to będzie? - Przypuszczam, że będą odjeżdżać jutro, o określonej godzinie. - Czy mogę zadzwonić do pana? - Oczekują ode mnie podania pańskiej odpowiedzi w ciągu godziny. - Odtelefonuję wkrótce. - Wyśmienicie. - Niech pan mi powie jedną rzecz. Czy myśli pan, że powinienem jechać? - Jeżeli już pan pyta, to myślę, że musiałby pan być szalony. Tam gdzie lecicie jest diabelnie gorąco. Najgorsza pora w roku. Musiałaby pana bardzo pociągać tego rodzaju sceneria. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. - Czy jest pan pod swoim telefonem? - Nie. - Tillet podał mu inny numer. - Siedzę tu i czekam. Gdy wrócił na balkon, odwróciła się do niego z rozjaśnioną twarzą. - Dostali dwa następne. Nasze myśliwce muszą być w górze. Przynajmniej czymś im odpłacimy. Pug popatrzył na to fantastyczne przedstawienie - płomienie, snopy światła z reflektorów przeciwlotniczych, bijące w niebo ponad zaciemnionym miastem słupy czerwonego i żółtego dymu. - W Waszyngtonie dałem ci pewną dobrą radę. Lub przynajmniej pomyślałaś, że to dobra rada. - Tak, rzeczywiście. - Poszukała wzrokiem jego oczu. - Kto telefonował? - Wejdźmy do środka. Teraz ja muszę się napić. Usiedli w dwóch fotelach naprzeciw otwartych drzwi balkonowych. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i trzymając szklankę w złożonych dłoniach. - Pamelo, jutrzejszej nocy RAF będzie bombardował Berlin i wygląda na to, że zostałem zaproszony do udziału jako obserwator. Twarz dziewczyny w szarym świetle stała się napięta. Zagryzła dolną wargę i także popatrzyła na niego. Nie wyglądała teraz zbyt atrakcyjnie. Jej oczy były okrągłe jak u sowy. - Ach tak. Polecisz? - Właśnie się nad tym zastanawiam. Myślę, że to przeklęty, idiotyczny pomysł i generał Tillet zgadza się ze mną, ale tymczasem przekazał mi to zaproszenie. Muszę więc zgodzić się lub zrobić jakiś unik. - To dziwne, że akurat ciebie proszą. Nie jesteś przecież z lotnictwa. - Wasz premier wspomniał o tym przelotnie, kiedy się spotkaliśmy. A on ma z pewnością dobrą pamięć. - Czy chcesz znać moje zdanie? - Właśnie o to proszę. - Odmów. Szybko, zdecydowanie i ostatecznie. - W porządku. Ale dlaczego? - To nie są twoje sprawy. W szczególności nie jest to sprawa amerykańskiego attache marynarki w Berlinie. - Racja. - Twoje szanse powrotu są coś jak trzy do pięciu. To żałośnie nieuczciwe wobec twojej żony. - Tak właśnie pomyślałem na początku. - Pug przerwał, spoglądając na zewnątrz przez balkonowe drzwi. Artyleria pelot strzelała i grzmiała w nocnych ciemnościach, a reflektory wyciągały swe błękitne palce w poprzek nieboskłonu. - A jednak wasz premier uważa, że mój udział miałby swój cel. Pamela Tudsbury machnęła niecierpliwie ręką. - Och, brednie. W sprawach walki, Winnie jest ciągle niedouczonym ignorantem. Prawdopodobnie sam chciałby lecieć i myśli, że wszyscy są tacy jak on. Dawno temu dał się bezsensownie pojmać w czasie walk w Afryce Południowej. W maju i czerwcu bezustannie latał do Francji, właził za skórę generałom i szwendał po linii frontu robiąc z siebie potwornego natręta. Jest wielkim człowiekiem, ale to jedna z jego wielu słabości. Victor Henry zapalił papierosa i kilka razy zaciągnął się głęboko, obracając w palcach pudełko zapałek. - No tak, miałem zadzwonić do generała Tilleta jak najszybciej. Lepiej zrobię to od razu. - Sięgnął po telefon. Odezwała się pospiesznie: - Zaczekaj chwilę. Co zamierzasz powiedzieć? - Mam zamiar się zgodzić. Pamela gwałtownie nabrała powietrza i powiedziała: - Dlaczego zatem pytałeś mnie o zdanie? - Sądziłem, że możesz podać jakiś powód, który mi nie przyszedł do głowy. - Najlepszy powód podałeś sam. To idiotyzm. - Nie jestem przekonany. Pracuję przecież w wywiadzie. To naprawdę wyjątkowa okazja. Jest w tym także pewna ironia losu, Pamelo. Marynarka USA nie jest zaangażowana w wojnę, a ja jestem tutaj, by zobaczyć, jak wy dajecie sobie z nią radę. Pytanie jak ja sobie poradzę? Trudno w tej sytuacji robić uniki. - Zbyt wiele spraw do tego dopisujesz. Co by na to powiedział twój prezydent? Czy wysłał cię tu, abyś ryzykował życiem? - Po fakcie pogratulowałby mi. - Jeżeli będzie komu. Kiedy ponownie sięgał do telefonu, Pamela Tudsbury oznajmiła: - Skończę pewnie u boku Freda Fearinga. Albo kogoś w jego rodzaju! - Ramię Puga przestało się poruszać. - Mówię poważnie - kontynuowała. - Potwornie brak mi Teda. Nie będę w stanie znieść braku ciebie. Jestem bardziej do ciebie przywiązana niż mógłbyś przypuszczać. I nie jestem aż tak moralna, wiesz o tym. Masz o mnie całkiem mylne wyobrażenie. Rysy jego twarzy wyostrzyła się i pogłębiły, kiedy spoglądał na zagniewaną dziewczynę. Poprzez bicie serca z trudem mógł mówić. - Myślę, że to niezbyt moralne uderzać poniżej pasa. - Nie rozumiesz mnie. Nie do końca. Na "Bremen" wziąłeś mnie za uczennicę i nigdy już się naprawdę nie zmieniłeś. Twoja żona jakimś cudem utrzymała cię w niewinności przez te dwadzieścia pięć lat. - Pam - odparł Victor Henry - szczerze ci mówię, że nie wierzę, abym urodził się po to tylko, by zginąć w brytyjskim bombowcu nad Berlinem. Zobaczymy się kiedy wrócę. Zadzwonił do generała Tilleta, podczas gdy ona patrzyła na niego rozszerzonymi, gniewnymi oczyma. - Gówno! - powiedziała. - Gówno! 33 Młodzian w pobrudzonym smarem kombinezonie wsunął głowę przez otwarte drzwi. - Odprawa już się rozpoczęła w sali B, sir. - Już idę - mruknął Pug mocując się z nieznanymi mu rurkami, zapinkami i pasami. Kombinezon był zdecydowanie za duży i od dłuższego czasu nie prany ani nie czyszczony - cuchnął zastałym potem, tłuszczem i tytoniem. Szybko wciągnął trzy pary skarpet i wsunął nogi w wyłożone futrem, również za duże, buty. - Co mam z tym zrobić? - spytał, wskazując płaszcz i tweedowe ubranie, które przewiesił przez krzesło. - Proszę tak zostawić. Będą tu, jak pan wróci, sir. Ich oczy spotkały się, a w tych spojrzeniach kryło się zrozumienie, iż dotychczasowy właściciel rzeczy pozostawionych na krześle dla niezbyt jasnych powodów wybiera się na ten lot ryzykując życiem. Młody żołnierz wydawał się nieco go żałować i chyba Pug odczytał to z jego wzroku, gdyż niespodziewanie zapytał: - Jak się nazywasz? - Szeregowy Horton, sir. - Cóż, szeregowy Horton, wydaje mi się, że jesteśmy podobnego wzrostu. Jeśli zapomnę zabrać te rzeczy, albo coś w tym guście, są twoje. - Dziękuję, sir - na młodej twarzy pojawił się uśmiech. - To doskonały tweed. Kilkunastu mężczyzn w lotniczych kombinezonach siedziało niedbale w zaciemnionym pomieszczeniu, a ich pobladłe twarze skierowane były ku podpułkownikowi lotnictwa, który skinieniem wskazał Amerykaninowi krzesło. Mówił o podstawowych i wtórnych celach bombardowania Berlina. Stał przy ekranie, na którym wyświetlone było zdjęcie niemieckiej stolicy i długim wskaźnikiem pokazywał to, o czym mówił. Victor Henry dość często przejeżdżał, bądź też przechodził, obok obu celów - pierwszym była elektrownia, drugim główna gazownia w Grünewald, usytuowana przy jeziorze, nad którym stał dom Rosenthalów. - Dobra, teraz ich obrona pelot - wyrwał go z zamyślenia głos podpułkownika. Pojawiło się kolejne zdjęcie Berlina, tym razem oznaczone czerwonymi i pomarańczowymi symbolami stanowisk reflektorów i artylerii przeciwlotniczej. Uwaga słuchających wyraźnie się zaostrzyła, gdy monotonny głos dowódcy omawiał ich znaczenie. - Światło. Gołe żarówki pod sufitem rozbłysły i załogi bombowców zmieniły pozycje na drewnianych krzesełkach. Pod zwiniętym ekranem ukazała się kolorowa mapa Europy i napis nad nią: Lepiej trzymać gębę na kłódkę i pozwolić ludziom myśleć, że jesteś głupkiem, niż nią kłapnąć i pozbawić ich wątpliwości. - Dobra, to byłoby wszystko. Możecie być pewni, że będą was oczekiwali po tym wszystkim, co rzucili na Londyn, tak więc uważajcie - podpułkownik odłożył wskaźnik, oparł ręce na biodrach i spojrzał na załogi, zmieniając ton na nieoficjalny. - Pamiętajcie o księżycu i nie lećcie wprost na niego, bo będziecie wyglądali jak wrona na śniegu. Po zrzuceniu bomb zróbcie zdjęcia, a potem ile mocy w silnikach do domu. Rakietnice i bomby oświetlające trzymać pod ręką i bądźcie uprzejmi się pospieszyć, tamtejszy ogień przeciwlotniczy jest silny i dobry. Tak na marginesie, nasz amerykański obserwator poleci z F jak Freddie. Admirał Victor Henry - jeden z najmniej rozważnych oficerów floty Stanów Zjednoczonych. Pug, czując na sobie uwagę zgromadzonych, odchrząknął i odezwał się: - Sir, być może, gdy wrócę, otrzymam promocję za odwagę okazaną w obliczu wroga, ale jak na razie jestem tylko komandorem. - Za tę misję promocja jest pewna - roześmiał się oficer. - Zasługuje pan na nią! Wyszedł i chwilę ciszy przerwał młodzieńczy głos dobiegający z tylnych rzędów: - Każdy, kto się wybiera na taką przeklętą misję jeżeli nie musi, powinien wylądować w wariatkowie. Niewysoki szczupły lotnik z kręconą, ciemną czupryną i przekrwionymi oczami zbliżył się do Victora, podał mu papierowe pudło przewiązane niedbale czerwoną wstążką i stwierdził: - Admirale, prezencik powitalny od dywizjonu. Wewnątrz była rolka papieru toaletowego. Henry popatrzył po pełnych oczekiwania rozbawionych twarzach i powiedział: - Czuję się dogłębnie wzruszony, ale nie sądzę, bym tego potrzebował. Tym bardziej, że ze strachu już się wszystkiego co trzeba pozbyłem. Wszyscy parsknęli śmiechem i ofiarodawca wyciągnął dłoń w jego stronę. - Proszę ze mną, admirale. Jestem Peters, sierżant nawigator samolotu F jak Freddie. Zaprowadził go do rzędu szafek i wręczył spadochron, pokazując jak go założyć, oraz papierową torebkę z racją żywnościową. - Lepiej na razie niech pan nie zakłada spadochronu - poradził. - Proszę go wetknąć gdzieś, gdzie, jakby co, będzie pod ręką, ale wewnątrz tego nieudacznika jest i tak wystarczająco ciasno, co pan sam stwierdzi i bez tego na sobie. Teraz pozwoli pan przedstawić sobie pilotów: kapitan pilot Killian i sierżant pilot Johnson, do którego zwracamy się per "Tiny". Zaprowadził go do niewielkiego pokoju, gdzie obaj piloci studiowali mapy Berlina i nanosili na nie znaki. Porucznik Killian ze zmarszczonymi brwiami i wąsikiem pomocnika kierownika bankowego spoglądał przez szkło powiększające. Sierżant Tiny Johnson, z nogami na stole, trzymał mapę i przebiegał po niej wzrokiem. - Witam - odezwał się, gdy Peters przedstawił Puga. - Miło mi jak cholera, admirale! Dziewięć godzin pieprzonego lotu, podczas gdy inni wyskoczą nad Kanał, rozpieprzą barki i wrócą na herbatkę. Byłem nad Berlinem i zdecydowanie mi się tam nie podobało. Był potężnym mężczyzną o grubych rysach, tak że przezwisko "Mały" idealnie doń pasowało. - Przestań się tym w końcu chwalić - mruknął zrezygnowany skipper kreśląc coś na mapie. - Trudno zapomnieć najbardziej pieprzoną noc w życiu - odparł sierżant zezując na Victora. - Najbardziej gęsty flak, jaki widziałem i cała masa natrętnych reflektorów. Pieprzony interes! - Wstał ziewając i dodał: - Jest pan odważny, admirale. Po czym wyszedł. - "Mały" to dobry pilot - wyjaśnił przepraszająco dowódca chowając mapę - tylko strasznie dużo gada. Sześcioosobowa załoga F jak Freddie zebrała się w korytarzu, czekając na ostatnie słowa Flight Lieutnanta Killiana i czytając notatki na tablicy. Jeśli nie liczyć teatralnie wyglądających kombinezonów i kapoków, wyglądali jak pół tuzina młodych londyńczyków. Radiooperator był szczupły i drobny, tylny strzelec, najmłodszy ze wszystkich - prawie dziecko, pomyślał Pug - wyglądał na przejętego, a przedni strzelec żuł gumę zdając się niczym nie przejmować. Ich napięcie zdradzały jednak nerwowe i wyczekujące spojrzenia oraz sztuczny humor. Ciepłe nocne niebo usiane było znajomymi konstelacjami. Vega, Denab, Altair - stare niezawodne przyrządy nawigacyjne - mrugały przyjaźnie z oddali, gdy skipper wszedł do samolotu. Załoga ułożyła się na trawie w pobliżu. - F jak Freddie - Tiny z uczuciem poklepał burtę. - Sporo z nami przeszedł, admirale. Dzięki temu klepnięciu Pug stwierdził, że poszycie bombowego wellingtona wykonane było z płótna. Uderzony materiał wydał z siebie taki dźwięk. Nigdy by mu to nie przyszło do głowy. Był przyzwyczajony do metalowych kadłubów samolotów amerykańskiej Marynarki. Informacja wywiadu, że Brytyjczycy stosują tkaninę w budowie bombowców nigdy nie wpadła mu w ręce - bądź co bądź nie był lotnikiem. Nadal mógł zrezygnować, ale czuł się tak przymuszony, by polecieć w tym szmacianym bombowcu, jak zepchnięty z szubienicy skazaniec. W przepełnionym zapachem kwiatów powietrzu słychać było tu i ówdzie odzywające się ptasie głosy. - Słyszał pan już kiedyś słowiki? - spytał go Tiny. - Nigdy. - No to właśnie je pan słyszy, admirale. W głębi lotniska kolejno zapuszczano silniki, które najpierw krztusiły się, a potem wypełniały noc rykiem i warkotem. Do ich maszyny podjechała ciężarówka i mechanik podłączył kable do kadłuba. Silniki parsknęły i chwyciły wypluwając dym i płomienie, podczas gdy inne samoloty kołowały do przyciemnionego pasa startowego, rozbrzmiewały rykiem i znikały w zamglonej słabej poświacie księżyca. Wkrótce pozostał tylko F jak Freddie. Nagle motory zgasły i Pug ponownie usłyszał słowika. - O?! - zdziwił się Tiny. - Czyżbyśmy byli uziemieni z powodu jakiejś wspaniałej awarii silników? Podczas gdy reszta dywizjonu wystartowała, mechanicy pojawili się przy samolocie niczym stado duchów i obsiedli jeden z motorów. Zabrali się do roboty przyświecając sobie latarkami, brzęcząc narzędziami i klnąc na czym świat stoi. Dwadzieścia minut później F jak Freddie ruszył w ślad za innymi. Po półgodzinnym, jak mu się zdawało, obijaniu się po ciemnym i zimnym wnętrzu, Pug spojrzał na zegarek. Okazało się, że od startu minęło zaledwie siedem minut. Interkom trzeszczał i bzyczał, ale poza tym panowała cisza - załoga milczała. Hełmofon, w przeciwieństwie do reszty kombinezónu, był za ciasny i uwierał uszy, ale dotkliwy chłód szybko wysuszył pot. Po następnych dwudziestu minutach porucznik przypomniał sobie o istnieniu Henry'ego i gestem zaprosił do kopułki astro, gdzie Peters skończył właśnie brać namiary. Potem Victor rozciągnął się na stanowisku bombardiera wyglądając przez celownik, ale nie zobaczył nic poza czarną powierzchnią morza, jasno świecącym księżycem i migoczącymi gwiazdami. - Zgaś tę latarnię - warknął interkom głosem dowódcy. Skierowane to było do Petersa, który mozolił się nad mapą rozłożoną na niewielkim stoliku, próbując jednocześnie wyrysować pozycję, oświetlić mapę przydymionym światłem niewielkiej latarki i przysłonić jej blask dłonią. Henry przykucnął obok obserwując jego zmagania z tablicami gwiezdnymi, cyrklem, mapą, ołówkami i latarką, zastanawiając się, jaka pozycja może wyjść z pracy w takich warunkach, po czym wyjął mu z ręki latarkę i osłaniając światło skierował je na mapę. Peters mruknął coś z wdzięcznością i Pug znieruchomiał, wciśnięty za fotel pilotów, dopóki tamten nie skończył. Zawsze wyobrażał sobie, że dalekodystansowy bombowiec jest wielki jak samolot pasażerski, z kabiną oferującą chociaż minimalną wolną przestrzeń, a tymczasem w wellingtonie prawie cała załoga - dwóch pilotów, radiotelegrafista, nawigator i przedni strzelec - byli oddaleni od siebie zaledwie o kilka cali. Tego ostatniego mógł dostrzec w kabince na dziobie, jako mroczną sylwetkę, a twarze pozostałych oświetlał zielonkawy blask zegarów. Potykając się w mrocznym wnętrzu i trzymając elementów konstrukcyjnych Pug, ciągnąc za sobą spadochron, dla którego jak dotąd nie znalazł miejsca, powędrował do tyłu, gdzie siedział bez czapki tylny strzelec. Chłopak na jego widok uniósł kciuk w górę w ogólnie znanym geście "wszystko O.K." i uśmiechnął się niewyraźnie. Jego stanowisko było najmniej stabilne, a najbardziej osamotnione gdyż ogonem najbardziej rzucało, gdy wpadali w dziury powietrzne, a w dodatku ryk silników był tu ogłuszający, gdyż kadłub działał jak pudło rezonansowe. Pug spróbował je przekrzyczeć, ale było to niemożliwością co strzelec skwitował skinieniem głowy i z dumą przekręcił elektrycznie napędzaną wieżyczkę. Victor Henry pokiwał mu ręką, gdyż porozumienie się w tym hałasie było niemożliwe, i zwrócił ku kabinie pilotów, wyszukując sobie wolne miejsce w kadłubie, gdzie w końcu przysiadł ze spadochronem na kolanach. Nie miał nic do roboty, a robiło się coraz zimniej. Pogrzebał w torbie i wyjął coś, co smakiem przypominało czekoladę. Ssąc ją zasnął. Obudziły go nagle głosy w słuchawkach - nos miał zimny, policzków w ogóle nie czuł i cały się trząsł. Z ciemności wynurzyła się ręka i pociągnęła go za kołnierz. Potykając się ruszył za ciemną sylwetką ku światłu przebijającemu z kabiny. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień, maszyna zanurkowała i Victor runął do przodu, boleśnie trafiając czołem w jakiś metalowy pojemnik. Gdy pozbierał się stwierdził, że światło zniknęło, pojawiło się znowu i ostatecznie, niczym wyłączone, zgasło. Samolot gwałtownie manewrował, by nie wpaść w blask kolejnego reflektora, podczas gdy Pug na czworakach pełzł do przodu. Tiny Johnson trzymał wolant jedną ręką. Obrócił się i Victor usłyszał jego głos w słuchawkach: - Jak tam, admirale? Właśnie minęliśmy holenderski brzeg. - W porządku - wymamrotał zapytany, widząc przez moment cień uśmiechu na twarzy skippera, który aktualnie pilotował maszynę. - Niech się pan podłączy i rozglądnie - zaproponował Tiny dłonią w rękawiczce wskazując gniazdo z napisem "Tlen". Oddychając tlenem o zapachu gumy Pug podczołgał się do stanowiska bombardiera. Tym. razem zamiast czarnego morza zobaczył oświetloną światłem księżyca ziemię. Reflektory macały niebo za nimi, a pod nimi błyskały małe, żółte ogniki, od których odrywały się czerwone i pomarańczowe kulki powoli dryfujące ku nim, stając się coraz większe i zbliżając się coraz szybciej. Kilkanaście przemknęło przed nimi i po bokach, eksplodując w górze. - Obrona wybrzeża poprzednio była lepsza - rozległ się w słuchawkach głos Johnsona. W tym samym momencie coś purpurowo-białego eksplodowało oślepiająco prosto w twarz Puga i zapadła ciemność, a po chwili zaczął się szalony taniec zielonych kół. Leżał z twarzą wciśniętą w zimny pleksiglas, gorączkowo łapiąc powietrze i nic nie widząc. Ktoś złapał go za ramię i usłyszał głos Petersa: - To flara magnezjowa. Eksplodowała cholernie blisko, admirale. Co z panem? - Nic nie widzę. - To minie, ale dopiero po pewnym czasie. Proszę usiąść, sir. Zielone koła przestały wirować przechodząc w czerwoną mgłę i powoli coś się zaczęło przejaśniać niczym obraz w kinie widziany za gęstą mgłą: twarze oświetlone przez zegary i strzelec na tle księżyca. Dopóki wzrok mu nie wrócił całkowicie Victor Henry spędził kilka obrzydliwych minut zastanawiając się, czy to w ogóle nastąpi. W końcu wyraźnie ujrzał rysujące się z przodu chmury po raz pierwszy od chwili startu. - Powinniśmy już widzieć światła i flak - mruknął nawigator. - Nic z tego - rozległ się głos Killiana. - Dookoła ciemno i cicho. - Według namiaru Berlin powinien być trzydzieści mil przed nami. - Ale nie jest. Coś ci się musiało popieprzyć. Może wziąłeś za małą poprawkę na wiatr? - Namiar też się zgadza - zaoponował Peters. - No to cuda się dzieją, bo przed nami niczego nie ma - w głosie skippera słychać było rozczarowanie.- Wygląda to na solidny kawał lasu ciągnący się aż po horyzont. Tiny dodał, że ostatnim razem prawie połowa maszyn nie znalazła Berlina i że oficjalne procedury nawigacyjne Bomber Command są gówno warte. Co go zresztą tyle samo obchodzi. Przerwał mu podniecony głos tylnego strzelca meldujący reflektory z prawej z tyłu. Piloci dostrzegli je w chwilę później i pokazali Victorowi. Po skręcie, jaki wykonał samolot, widać je było wyraźnie przed dziobem: żółtą łunę na mrocznej równinie. Po krótkiej wymianie zdań w lotniczym żargonie maszyna wyrównała lot, kierując się ku wyraźnie widocznym słupom reflektorów, a w słuchawkach rozległ się głos Killiana: - Przed nami Berlin ze wszystkimi rodzajami fajerwerków. Dobra robota, Reynolds. Jak ci tam z tyłu? - W porządku - zabrzmiał piskliwy głos. - Tylko zimno jak cholera! W miarę jak się zbliżali do celu, przedni strzelec stawał się coraz bardziej widoczny w blasku różnokolorowych eksplozji i błękitnej poświacie reflektorów. - Biedacy, którzy przylecieli tu pierwsi, dostaną oparzeń - jęknął Tiny. - Wygląda gorzej niż jest, admirale - głos skippera był spokojny. - Cały ten blask rozłoży się gdy będziemy nad miastem, a niebo to dość obszerne miejsce. F jak Freddie zbliżył się do połyskującego w dole piekła i tak jak dowódca powiedział, z bliska nie wyglądało ono tak groźnie - reflektory zostały po bokach i przestało się wydawać, że wypełniają całe niebo, a koraliki różnobarwnych pocisków zostawiały wielkie połacie dziewiczego mroku, przez które maszyna spokojnie sunęła do przodu, przy wtórze ożywionej dyskusji dowódcy i nawigatora. - Widzi pan to ognisko, admirale? Chłopaki nieźle obłożyli tę elektrownię - skomentował po chwili Killian. - Albo przynajmniej zwalili sporo na najbliższą okolicę - wtrącił Tiny. - Ni cholery nie widzę przez ten dym wokół. Widok ziemi częściowo zakryty był przez chmury, a częściowo przez ogień flaku, pożary i dymy. Pug dostrzegł szczególnie wysoką kolumnę błysków - Flakturm - koło którego tylekroć przechodził, a w przeciwnym kierunku nieregularne skupiska ognia i dymu, położone przy brzegu wyraźnie widocznej w dole rzeki. Czarne dymki wybuchów i różnobarwne koraliki omijały ich jak dotąd, zupełnie jakby lecieli ochronieni jakimś silnym czarem. - Nic, lecimy nad gazownię - zdecydował dowódca. - Peters, daj kurs. Wkrótce potem silniki umilkły, a nos maszyny w kompletnej ciszy skierował się w dół. - Zbliżamy się lotem ślizgowym, admirale - rozległ się głos Killiana. - Niemcy często naprowadzają na cel reflektory i działa za pomocą urządzeń podsłuchowych. Teraz byłoby dobrze gdyby ustąpił pan miejsca Petersowi. Pug odsunął się przechodząc ku tylnemu strzelcowi, który wpatrywał się w dół rozszerzonymi oczyma, wyraźnie widocznymi na pobladłej twarzy, dzięki łunie płonącego miasta i błyskom artylerii przeciwlotniczej. - Otworzyć luki bombowe. W ślad za tym rozkazem do wnętrza bombowca wdarło się powietrze wypełnione smrodem spalenizny, prochu, dobrze znane Victorowi z ćwiczeń artyleryjskich; czy na błękitnym morzu, czy nad płonącym miastem, zapach kardytu jest zawsze taki sam. - W lewo, jeszcze... za bardzo... w prawo... - dobiegał go spokojny głos Petersa - tak trzymać... nie, trochę w lewo... trzymać tak, dobrze... Już! Wellington pozbywszy się ładunku podskoczył i Pug zobaczył bomby pozostające z tyłu i powoli przyjmujące pozycję pionową, niby rząd czarnych patyczków. Drzwi bombowe zamknięto, silniki ryknęły pełną mocą i maszyna zaczęła nabierać wysokości. W dole zapalił się łańcuszek czerwonych wybuchów, ciągnący się wzdłuż budynków i olbrzymiego zbiornika z gazem. Pug sądził, że chybili, gdy oślepił go nagle żółty płomień z zielonym centrum, który uniósł się z ziemi niby olbrzymia kula, prawie na wysokość samolotu, ale na szczęście znacznie z tyłu. W jego oślepiającym blasku ukazał się Berlin, niczym zdjęcie retuszowane żółtym tuszem. Kurfurstendamm, Unter der Linden, Brama Brandenburska, Tiergarten, Flakturm, mosty, opera - wszystko wyraźnie widoczne, bliskie, niezniszczone i wściekle żółte. W słuchawkach zabrzmiały wrzaski radości, toteż wcisnął guzik mikrofonu i ryknął wraz z innymi. Jeszcze nie przebrzmiały okrzyki, gdy F jak Freddie został złapany w stożek pół tuzina reflektorów, które wypełniły wnętrze wściekłym blaskiem. Tylny strzelec zaczął krzyczeć zaciskając kurczowo powieki, ale przez hałas flaku i ryk silników nie można było go zrozumieć. W niebieskawej poświacie widać było jego trupiobiałą twarz z czarnymi wargami i językiem. Silniki ryczały, maszyna zwijała się w ciasnych skrętach, gdy pilot próbował wyrwać ją ze śmiertelnej piramidy blasku, który ani na moment nie opuszczał samolotu. Strzelec osunął się puszczając uchwyty karabinów maszynowych, a Victorem miotało po wnętrzu kadłuba. Słuchawki przestały wyć, najwidoczniej chłopak osuwając się wyciągnął wtyczkę swego interkomu, i dały się słyszeć niewyraźne głosy obu pilotów. W tym samym czasie skupisko różnobarwnych paciorków opuściło ziemię i zaczęło błyskawicznie zbliżać się ku nim. Wybuchały wokół z ogłuszającym hukiem i feerią błysków - w pewnym momencie dało się odczuć uderzenie i silniki zmieniły ton. Odłamki łomotały o kadłub, tnąc płótno i wypełniając wnętrze gwizdem i podmuchami lodowatego powietrza, gdy maszyna zaczęła gwałtownie nurkować przy wtórze gwizdu rozdzieranego powietrza i trzasków całej konstrukcji. Obaj piloci krzyczeli do siebie, by coś w ogóle usłyszeć, a Henry spoglądał na skrzydła, czekając na moment, kiedy oderwą się od kadłuba, co oznaczałoby śmierć. Nagle oślepiający blask zniknął, a maszyna przestała rzucać się na boki jak oszalała powróciwszy na prosty kurs i do Puga dotarł zapach wymiocin - strzelec zemdlał i zwymiotował. Na kamizelce widać było resztki kawy, czekolady i pomarańcz - najwidoczniej zjadł cały prowiant. Lewa nogawka kombinezonu była czarna od krwi. Victor sprawdził interkom, ale bzyczenie w słuchawkach oznaczało, że najwidoczniej odłamki przecięły kable. Maszyna wypełniona była wyciem powietrza i co chwilę podskakiwała dziko. Ruszył więc ku kabinie pilotów, łapiąc czego się dało po drodze, aż wpadł na postać dziko wrzeszczącą, że jest Petersem. Rzucił mu do ucha, że Reynolds został ranny i ruszył dalej, mijając dziurę wyrwaną w kadłubie, przez którą wyraźnie widać było gwiazdy. Z ich położenia wywnioskował, że wracają do Anglii. W kokpicie piloci siedzieli jak poprzednio, wpatrując się w przyrządy i trzymając wolanty. - Wracamy na herbatkę - ryknął na jego widok Tiny. - Pieprzyć zdjęcia. Jak co, to pan im powie, że gazownię diabli wzięli, O.K.? - Pewnie, że powiem. Jak maszyna? - Prawy silnik dostał, ale jakoś ciągnie. Jakby trzeba było wysiadać, to lecimy nad lądem. Wygląda na to, że nie będzie potrzeby, ale jak ten silnik stanie... - Tylny strzelec jest ranny. Peters poszedł do niego. - Dużo mu pomoże... Wieżyczkę można otworzyć tylko na ziemi, bo musi być pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do kadłuba. Migające przed nimi reflektory wyraźnie oznaczały pas obrony przybrzeżnej, toteż wspięli się ponad chmury, by nie ryzykować, że zostaną spostrzeżeni. - Pieprzony sposób zarabiania na życie - wrzasnął Tiny trzymając wolant. - Powinienem wstąpić do zasranej marynarki. Killian wstał, zdejmując hełmofon i przekazawszy Johnsonowi stery, otarł twarz dużą białą chustką, nie bielszą niż jego twarz. Uśmiechnął się zmęczony do Victora i spytał: - Mamy pewne kłopoty z utrzymaniem wysokości, admirale. Jak pana francuski? 34 Pamela pozostała w Londynie. Wiedziała, że tej nocy leci wyprawa na Berlin, a jako WAAF-ka wiedziała, o której można się spodziewać Victora Henry'ego. O dziesiątej rano poszła do jego mieszkania, w którym chwilowo nikt więcej nie przebywał. Trochę wysiłku kosztowało ją przejście przez portiernię, ale w końcu siedziała w living-roomie starając się czytać gazetę, faktycznie jednak licząc minuty i modląc się w duchu, by przeżył. Pug Henry zjawił się w jej życiu w okresie załamania - rodzice rozwiedli się, zanim Pamela skończyła czternaście lat. Matka ponownie wyszła za mąż i rozpoczęła nowe życie, w którym dla niej nie było miejsca. Alistair Tudsbury umieścił ją w szkole, a sam w tym czasie podróżował po świecie. Wyrosła na dobrze ułożoną, atrakcyjną i prawie dziką kobietę - zanim przestała być nastolatką, miała kilkanaście burzliwych romansów. Nie miała jeszcze dwudziestu lat, gdy spotkała Philipa Rule'a, wysokiego, złotowłosego korespondenta, który mieszkał w Paryżu razem z Leslie Slote'em. Był uwodzicielem o doskonałych manierach, wspaniałym akcencie, spaczonych gustach i krętych ścieżkach, nie mający niczego, co można by nazwać skrupułami. Krok po kroku zniszczył jej ambicje, pewność siebie i prawie że ochotę do życia. Zwalczyła depresję samobójczą zrywając z nim w końcu i zaczęła niewolniczą pracę u ojca. I wtedy spotkała Victora Henry'ego - odległy, delikatny, najwyraźniej starej szkoły profesjonalista o wąskiej specjalności, a mimo to miły i pociągający. Od początku spodobał się jej, a w miarę upływu podróży uczucie to coraz bardziej się pogłębiało i umacniało. Uczucia takie, rodzące się podczas podróży morskich, na stałym lądzie zazwyczaj szybko mijają - w niej jedynie się umocniło podczas spotkania w Berlinie. Tu wyczuła, że Pug także zaczyna ją lubić, ale początek wojny zerwał ich kontakty, nie licząc przypadkowego spotkania w Waszyngtonie. Gdy Victor pojawił się w Londynie była już gotowa poślubić swego lotnika i wizyta starszego mężczyzny tego nie zmieniła, ale odkąd Gallard zaginął, spędziła dwa tygodnie z Pugiem, a w czasie wojny, tak jak w trakcie podróży morskiej, znajomość pogłębia się szybko. Jak dotąd nic się między nimi jeszcze nie wydarzyło - objął ją odruchowo, gdy obserwowali niemiecki nalot i to było wszystko. Była jednakże pewna, że niezależnie od jego punktu widzenia i skrupułów, jest w stanie iść z nim do łóżka jeśli miałaby na to ochotę i wtedy, kiedy on również by ją miał. Nie chciała jednakże stawiać go w sytuacji, która ma dość jednoznaczne określenie. Na przykładzie Blinkera Vance'a, który mieszkał z lady Maude Nothwood w eleganckim apartamencie w Mayfair, wiedziała, że Henry tego nie pochwala. Nie wierzyła ani przez chwilę w jakieś nonsensowne zasady moralne Victora, które miałyby powstrzymać ją od dania przyjemności tak samotnemu mężczyźnie, jak i sobie samej. Była natomiast zdeterminowana nade wszystko nie robić niczego, co mogłoby w jego oczach wyglądać nagannie - lepiej będzie zostawić te sprawy ich własnemu biegowi. Klucz zgrzytnął w zamku prawie dokładnie w południe. Pug wszedł i usłyszał wiadomości radiowe odbijające się echem po mieszkaniu. - Halo, jest tu kto? - zawołał. W living-roomie zastukały szybkie kroki i dziewczyna wpadła na niego niczym błękitny pocisk. - Och, mój Boże, wróciłeś! - Co do diabła... - zdołał wykrztusić, zanim zamknęła mu usta pocałunkiem. - Co tu robisz? - spytał po chwili. - Zostałam nie mając urlopu. Powinnam być osądzona i rozstrzelana. I powinnam siedzieć tu z tydzień. Twoja portierka mnie wpuściła. Aach! - to ostatnie było zakończeniem dyskusji na dłuższy czas, gdyż zajęła się rzeczą przyjemniejszą - obcałowywaniem go. Pug przed tą niespodzianką był już wystarczająco zdezorientowany, toteż teraz zaczął ją całować nie bardzo wiedząc, co się tu w ogóle dzieje. - Dobry Boże, śmierdzisz rumem! - oznajmiła po chwili. - Odprawa po locie. Dają człowiekowi wspaniałe śniadanie, masę rumu i grzecznie słuchają, co ma do powiedzenia - przemowa sprawiła mu poważny kłopot, gdyż Pamela zajęła się ponownie tym, co najprzyjemniejsze i, choć walił się z nóg ze zmęczenia, stwierdził, że instynktownie zaczyna odpowiadać na pieszczoty przytulonej do niego dziewczyny. Przyciągnął ją mocniej oddając pocałunki i niejasno myśląc, że jak tak dalej pójdzie, to błyskawicznie wylądują w łóżku. Został całkowicie zaskoczony i nie miał najmniejszej ochoty, by to przerwać, choć wszystko wyglądało nader dziwnie i nierealnie. Parę godzin temu otarł się o śmierć i jeszcze dużo mu brakowało, by wrócić do normy. - Nagroda dla powracającego bohatera, tak? - zdołał zapytać w przerwie. - Właśnie - odparła, spoglądając mu w oczy. - Cóż, nic nie zrobiłem poza pozwoleniem, by inni wywieźli mnie na parogodzinną przejażdżkę, omijali jak piąte koło u wozu i przywieźli do domu. Ale dzięki, Pam, jesteś piękna i słodka, a powitanie jest wspaniałe. Widoczne zmęczenie mężczyzny, niepewne ruchy i komiczna rozterka co robić dalej z tym nieznanym damskim ciałem w ramionach, wzbudziły w Pam falę nieoczekiwanej czułości. - Wyglądasz na całkowicie wyczerpanego - oświadczyła odsuwając się. - Było aż tak źle? - Przede wszystkim długo. - Chcesz drinka albo coś do jedzenia? - Drinka, jak sądzę. Czuję się dobrze, ale najlepiej będzie jak się trochę prześpię. - Też tak sądzę. Zaprowadziła go do sypialni z zaciągniętymi zasłonami, zasłanym łóżkiem i przygotowaną pidżamą, po czym długo i starannie przygotowywała drinki. Gdy wróciła spał już, a na podłodze, co mu się nigdy nie zdarzało, leżał tweedowy garnitur, który nie przeszedł jednak na własność szeregowego Hortona. - Jest piąta po południu! - głos i ręka na jego ramieniu były łagodne, ale zdecydowane. - Masz telefon z ambasady. - Co? - z trudem otworzył oczy. - Z jakiej ambasady? Dobrą chwilę zajęło mu przypomnienie sobie, gdzie jest i dlaczego Pamela Tudsbury uśmiechnięta promiennie stoi nad nim w granatowym mundurze WAAF-ki. Śniło mu się, że jest na pokładzie F jak Freddie i stara się jakąś szmatą wytrzeć wymioty tylnego strzelca, których zapach zresztą jeszcze wiercił go w nosie. Siadł i podejrzliwie pociągnął nosem - aromat pieczonego mięsa wpadający przez otwarte drzwi był jedyny w swoim rodzaju. - Co to takiego? - Sądziłam, że będziesz głodny jak wstaniesz. - Ale skąd masz żywność? W lodówce nie było nic poza wodą sodową i piwem! - Wyszłam i kupiłam. Starał się oprzytomnieć pod zimnym prysznicem, ale podczas golenia i ubierania się miał uczucie, że tak naprawdę nadal się nie obudził i że wszystko mu się śni - nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do tego, że żyje, a senne wspomnienie powitania, jakie zgotowała mu Pamela, tylko pogłębiało poczucie nierealności. - Gdzie i w jaki sposób dostałaś to wszystko? Sałatki, patera z owocami, świeży chleb i butelka czerwonego wina wyglądały nader atrakcyjnie na małym stole, a Pamela, nucąc pod nosem, stała przy kuchni. - Och, jestem początkującą adeptką rynku przemytniczego. Siadaj i zabieraj się za to - poleciła wchodząc do pokoju z dwoma dymiącymi stekami - piekarnik nie jest zbyt dobry, ale starałam się jak mogłam. Pug z apetytem zajął się jedzeniem: mięso było doskonałe, chleb świeży, a wino wyborne. Pamela jadła powoli, nie przestając spoglądać na niego, gdy pochłaniał swoją porcję. - Chyba jesteś głodny - stwierdziła po chwili. - To jest wspaniałe. Najlepsze mięso, najlepsze wino i najlepszy chleb jaki w życiu jadłem. - Przesadzasz, ale cieszę się, że ci smakuje. Staram się naprawić to głupie zachowanie przed lotem. - Pam, dobrze że poleciałem. To była słuszna decyzja. - Och, teraz kiedy wróciłeś masz całkowitą rację i przepraszam. Victor odłożył sztućce i spojrzał na nią nowymi oczyma - Pamela Tudsbury promieniowała godną uwagi pięknością i słodyczą i coś przyjemnego stało się z jego nerwami, gdy przypomniał sobie lawinę zapierających dech pocałunków, która spadła na niego, gdy wrócił. - Jesteś rozgrzeszona. - Doskonale - wypiła wino i spoglądała na niego z nad brzegu kielicha. - Wiesz, co czułam do ciebie na pokładzie "Bremen"? W Berlinie ledwie się powstrzymałam, by nie spróbować szczęścia z tobą, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Jesteś tak oddany żonie... - Jasne. Skała Gibraltaru to ja. Przypuszczam, że jestem tępy, ale nie miałem o tym najmniejszego wyobrażenia. - A jednak to prawda. Przez parę lat czułam się parszywie i naprawdę dobrze było móc tak mocno polubić mężczyznę. Krótko potem zgłupiałam na punkcie Teda - ślad żalu przemknął po jej twarzy. - Gdy otworzyłeś parę godzin temu drzwi, prawie uwierzyłam w Boga. Na deser mamy placek z wiśniami. - Żartujesz. - Nie. Przechodziłam koło cukierni i wyglądał całkiem smacznie. Ujął smukłą dłoń dziewczyny - jej skóra była tak samo gładka jak usta, które wcześniej czuł na swoich wargach. - Pam, zaczynam żywić wysokie uznanie dla początkujących adeptek rynku przemytniczego. - Cieszę się. Byłabym niepocieszona, gdyby moje wysiłki spotkały się z czarną niewdzięcznością. Jeśli mnie puścisz, to zajmę się plackiem i kawą. Zbliża się godzina osiemnasta, a kapitan Vance nalegał, abyś był o osiemnastej trzydzieści w ambasadzie. - A co ty będziesz robiła? Wrócisz do Uxbridge? - Istotne jest tylko to, co ty będziesz robił. - Najpierw muszę się dowiedzieć, czego chce Blinker. - Chcesz, żebym poczekała na twój telefon u siebie? - Zrób tak Pam, proszę. Rozstali się na chodniku. Długo oglądał się za atrakcyjną figurą w granacie, maszerującą między przechodniami z tą charakterystyczną, płynną gracją, którą pierwszy raz zauważył na pokładzie "Bremen" - jeszcze jedna atrakcyjna WAAF-ka wśród tysięcy w Londynie. Czuł się jak nowo narodzony - uśmiechał się do ludzi mijanych na ulicach, a oni odpowiadali mu tym samym. Młode dziewczyny wydawały mu się atrakcyjne, starsze kobiety pełne gracji, a mężczyźni przyjaźni, niezależnie od tego, czy był to żołnierz, blady urzędnik z teczką i w meloniku na głowie, czy też purpurowy z gorąca grubasek w tweedzie. Wszyscy byli tego samego gatunku, z którym zetknął się w Biggin Hill i na pokładzie F jak Freddie: Anglicy cieszący się życiem. Słońce migotliwie odbijało się w liściach i Grosvenor Square mienił się złotem i soczystą zielenią na tle błękitu nieba i granatu uniformów RAF i WAAF. Stwierdził z przekonaniem, że Europejczycy musieli poważnie zidiocieć, by zrzucać na siebie ogień i śmierć. Wszystko, co go otaczało, było świeże i czyste, albo przynajmniej tak mu się zdawało: błyszczące pojazdy, lśniące wystawy, świeże kwiaty - nawet chodnik migotał w świetle słonecznym malutkimi odbłyskami. Dumą napełnił go widok amerykańskiego sztandaru zwisającego z drugiego piętra ambasady. Barwy jego wydawały się tak pełne majestatu, że brak było jedynie sześćdziesięcioosobowej orkiestry grającej hymn. Zamiast niej był hałas ruchu ulicznego. Siadł na ławeczce i spoglądał przez chwilę na flagę i zastanawiał się, co też wprawiło go w tak doskonały humor i przepełniło przychylnością do całego świata, przez który dotąd wlókł się jak ślepy kret. W końcu znalazł odpowiedź - najpierw wydawało mu się, że to ulga po szczęśliwym powrocie ze spotkania ze śmiercią w nurkującym samolocie, ale to było coś więcej. Nic podobnego nie przytrafiło mu się w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat i nie oczekiwał, by kiedykolwiek jeszcze miało mu się przytrafić. Rozpoznanie zajęło mu sporo czasu, a wszystko było proste i jasne - zakochał się. Czarny cadillac zajechał przed drzwi ambasady, wypuszczając ze swojego wnętrza admirała, którego Pug znał, dwóch generałów i Blinkera. Nie tracąc czasu ruszył przez ulicę ku wejściu. - Witaj, Pug - admirał Benton wyciągnął na jego widok rękę. Stary, postrach wszystkich - były szef Victora w Planowaniu Wojny - był krępym mężczyzną o okrągłej twarzy i równie okrągłej, łysej głowie. Pug lubił go pomimo jego cholerycznego temperamentu, gdyż był dobrym fachowcem, nie marnującym słów po próżnicy i tępiącym dyletantów oraz przyznającym się do błędów, gdy miał je nieszczęście popełnić. W dodatku był najlepszym w US Navy specjalistą od artylerii, a jego jedyną poważną słabością była skłonność do politycznego teoretyzowania - był przekonany, że New Deal to komunistyczna machinacja. Vance zaprowadził ich do spokojnego, wykończonego wiśniowym drewnem, saloniku na drugim piętrze i pozostawił samych. Siedli przy końcu długiego, obliczonego na dwadzieścia osób stołu, w fotelach o błękitnych obiciach. Admirał Benton grał rolę przewodniczącego, mając po bokach obu generałów i Puga. - Niech cię diabli, Pug - zagaił. - Ambasador oświadczył, że gdyby wiedział o tym twoim locie, to poleciałbyś po jego trupie. I ma całkowitą rację. Nie chcemy, żeby Armia i jej Lotnictwo pomyślały sobie, że Marynarka ma tylko samych postrzeleńców. To, co mówił, w najmniejszym stopniu nie zmieniało tego, jak mówił;.wyraźnie było słychać, że jest z takiego obrotu spraw zadowolony. - Obecni tu panowie i ja - ciągnął - oczekiwaliśmy z niecierpliwością na twój powrót z tej eskapady. To jest generał Anderson, a to generał Fitzgerald z Army Air Corps. Jak sądzicie, panowie, możemy zaczynać? Fitzgerald siedzący obok Henry'ego złączył palce i pochylił się nad stołem. Miał jasnoblond włosy i pociągłą, przystojną twarz - gdyby nie twardy wyraz oczu mógłby być aktorem lub artystą. - Admirale, chciałbym, jeśli można, wysłuchać relacji kapitana z tej wyprawy bombowej - powiedział. - Ja także - przyłączył się Anderson, którego Pug dopiero teraz rozpoznał jako piłkarską gwiazdę West Point tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Anderson był masywny i grubawy, a resztka włosów ledwie przysłaniała różową łysinę. Pug opowiedział o całym locie najdokładniej i najobiektywniej jak potrafił i czekał na reakcję. - Wspaniale! - nie wytrzymał Benton, gdy relacja dotarła do momentu trafienia gazowni, po czym milczał, podobnie jak pozostali, słuchając opisu drogi powrotnej, podczas której lotnicy przy pomocy Puga, wyrzucili z samolotu co tylko się dało, by utrzymać wysokość, a i tak ostatnie trzydzieści mil ledwie zdołali pokonać. Gdy skończył, Anderson zapalił cygaro i oparł się wygodnie na łokciu. - Niezły wyczyn, kapitanie, ale z pana relacji wynika, że w porównaniu z Londynem Berlin jest praktycznie nienaruszony. Był pan, jak sądzę, w dokach? - Tak, sir. - Objechaliśmy je dzisiaj. Niemcy bombardują tak, że jak tak dalej pójdzie, za tydzień miasto przestanie być portem. A dalej co? Głód? Epidemia? - To duży obszar - odparł Pug - a ich ekipy naprawcze i strażacy są naprawdę dobrzy. Myślę, że to wygląda znacznie gorzej niż jest w rzeczywistości. - Był pan w schronach przeciwlotniczych? - spytał niespodziewanie Fitzgerald. - My byliśmy w jednym podczas nalotu. To nic innego tylko wycementowana dziura w ziemi. Bezpośrednie trafienie zabije wszystkich, którzy w tym momencie będą wewnątrz. Całość śmierdzi nie mytymi ciałami i moczem, i przepełnione jest nerwowymi starcami i płaczącymi dziećmi. Na suficie ktoś wypisał: "To żydowska wojna". Ostatniej nocy byliśmy także w metrze. Tłum śpiący na torach i peronach, sanitarny koszmar i siedlisko zarazy, najprędzej tyfusu. - Ilość chorych i rannych jest znacznie mniejsza niż przewidywano - sprzeciwił się Victor. - Są tysiące wolnych łóżek w szpitalach. - Vance też tak mówi - wtrącił się Anderson. - Cóż, wydaje mi się, że jeszcze się zapełnią. Kapitanie Henry, był pan dość długo obserwatorem i wysyłał pan optymistyczne raporty do prezydenta, zalecające jak najdalej idącą pomoc. - Nie całkiem optymistyczne, natomiast rekomendujące jak największą pomoc. - Może jest pan trochę nie na bieżąco z tym, co dzieje się w domu, toteż proszę pozwolić mi coś panu przeczytać. To z "St. Louis Post - Dispatch", gazety jak najbardziej za New Dealem - Fitzgerald wyjął z portfela wycinek prasowy i odczytał przez nos: "Mr Roosevelt wykonał dzisiaj pierwszy krok wojenny, przekazując jednej z walczących stron niemałą część US Navy w zamian za wypożyczenie brytyjskiej własności. Tylko jaka będzie korzyść, jeśli Hitler uzyska prawo do tych wysp w wyniku inwazji? Ze wszystkich naiwnych układów nieruchomościowych w historii, ten jest najgłupszy i jeśli Mr Roosevelt nie zostanie za to ukarany, to spokojnie możemy pożegnać się z naszymi swobodami i przygotować się na nieuchronną przyszłość, jaką będzie życie pod jego dyktaturą". - To pisze zwolennik Roosevelta - zauważył Anderson wściekle, zaciągając się przy tym dymem. - Za pół godziny mamy w planie obiad w Army and Navy Club, z paroma brytyjskimi generałami i admirałami. Mamy już listę tego, co by chcieli i oznacza to w praktyce rozbrojenie naszej własnej armii. W ciągu pięciu dni powinniśmy telegraficznie przekazać nasze opinie prezydentowi, który jak dotąd dał im poza tymi pięćdziesięcioma niszczycielami praktycznie wszystkie haubice siedemdziesięciopięciomilimetrowe, parę dywizjonów morskich samolotów, pół miliona karabinów i miliony ton amunicji... - Nie dał ich - sprzeciwił się Benton. - Herbaciarze za wszystko zapłacili żywą gotówką. - Na całe szczęście Akt Neutralności to zapewnia, ale nadal uważam, że jest wielkim łgarstwem nazywanie tego towaru "demobilem". Nie mamy żadnego "demobilu"! Wszyscy o tym wiecie. Pięćdziesiąt niszczycieli bez zgody Kongresu! Mamy za mało sprzętu i jak tak dalej pójdzie, to nasi chłopcy będą ćwiczyli musztrę z kijami, a Kongres ustanowił właśnie zasady poboru! Pewnego dnia przyjdzie czas rozliczeń, a jeśli Anglicy zwiną skrzydełka i to wszystko wyląduje w niemieckich rękach - a jest to nader możliwe - to czas rozliczeń będzie wesoły. Dla wszystkich, którzy wzięli udział w tych transakcjach albo je rekomendowali. - Anderson zwrócił się bezpośrednio do Henry'ego - ostrzegam pana, że ma pan doskonalą okazję do zadyndania na jednej z lamp przy Constitution Avenue. Po chwili ciszy, jaka zapadła po tym oświadczeniu, zabrał głos admirał Benton: - Cóż, Pug powiedziałem tym gentelmanom, że cię znam i że to, co mówisz, zasługuje na wiarę. Ciąży na nas jednak wielka odpowiedzialność. Dali nam zepsute jajko i trzeba się z tym uporać. Dlaczego uważasz, że Anglicy będą walczyć po klęsce Francji? Tylko bez upiększania. Pug zaczął mówić tak, jak tego chciał admirał. Na początek Anglicy lepiej niż Francuzi wykorzystali okres międzywojenny. Opisał ich osiągnięcia naukowe, silę i rozmieszczenie floty, system kontroli myśliwców, który widział w Uxbridge, wielkość strat niemieckich i angielskich w bitwie o Anglię, morale Anglików, przygotowania do inwazji, stacje radarowe, produkcję samolotów. Fitzgerald słuchał z zamkniętymi oczami i odrzuconą w tył głową, bębniąc cicho palcami po stole. Benton wpatrywał się w mówiącego poważnie, pociągając się co chwila za ucho, jak robił to na setkach wcześniejszych spotkań. Anderson otulony tytoniowym dymem także wpatrywał się w Victora, choć jego spojrzenie świadczyło, że przeprowadza zimną kalkulację. Henry zdał relację tak sucho i jasno jak tylko umiał, ale i tak stanowiło to niemały wysiłek - mimo koncentracji na sprawach ściśle wojskowych, co chwila miał przed oczyma obraz Pam albo widok bombardowanego Berlina. Nie bardzo czuł się w tej chwili zawodowym oficerem i z ledwością nadawał głosowi należny ton respektu wobec starszych rangą. - Chwileczkę Pug - przerwał Benton. - Ten RDF, którym się tak podniecasz, to nic innego jak radar, tak? Mamy radar. Byłeś ze mną na pokładzie "New York" przy próbach. - Nie mamy takiego radaru, sir - Victor opisał na tyle, na ile mógł jego działanie praktyczne i oficerowie spojrzeli na siebie wymownie. - A oni zaczęli instalować zminiaturyzowaną wersję na nocnych myśliwcach. Ta rewelacja wyprostowała nawet Fitzgeralda. - A co z wagą? - Musieli to rozwiązać. - W takim razie mają zupełnie coś nowego. - Mają, generale. Fitzgerald spojrzał na Andersona gaszącego cygaro i zwrócił się do admirała: - Cóż, wydaje mi się, że pański podwładny udowodnił swoje racje, choć trwało to długo. Musimy tu w końcu trafić, skoro góra tego chce. Możemy jedynie zapewnić sobie jak największą kontrolę nad wszystkim, no i dostęp do takich ciekawostek jak ta, o której właśnie usłyszeliśmy. Dobrze, zakładamy, że się utrzymają - zwrócił się do Victora. - Zakładamy, że Hitler tu nie wyląduje. Jaka jest ich przyszłość? Jakie plany? Co mogą zrobić przeciwko człowiekowi kontrolującemu calą Europę? - Mogę tylko powiedzieć co mówią oficjalnie. Słyszałem to wystarczającą ilość razy. Powstrzymać w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, odebrać przewagę w powietrzu z amerykańską pomocą w sprzęcie w czterdziestym pierwszym, zniszczyć Luftwaffe w czterdziestym drugim, zbombardować miasta i fabryki w czterdziestym trzecim, wylądować i wykończyć w czterdziestym czwartym. - Czym?! Piętnastoma dywizjami przeciwko dwustu? - Sądzę, że praktycznie jest to o wiele prostsze, sir: wytrzymać, dopóki my nie wkroczymy. - No, wreszcie jasne postawienie sprawy. A co potem? - Potem, Train - odezwał się cicho Fitzgerald - my zajmiemy się Niemcami z powietrza przy pomocy tego, co w tej chwili budujemy. Kilka miesięcy obróbki i wylądujemy, by przyjąć kapitulację, jeśli ktoś żywy zdoła się wyczołgać spod ruin. - Jak ci się to podoba? - spytał Benton Victora unosząc brew. Henry zawahał się. - Ma pan wątpliwości? - zdziwił się uprzejmie Fitzgerald. - Panie generale, właśnie wróciłem znad Niemiec. Wystartowały dwadzieścia cztery maszyny, powróciło piętnaście, z których cztery nie znalazło celu z różnych przyczyn: siadła nawigacja, mieli trudności z samolotami, były fałszywe pożary zorganizowane przez Niemców i tak dalej. Dwa inne nie zbombardowały żadnego celu: zgubili się, zrzucili bomby do morza i wrócili namierzając Bbc. W jednej wyprawie stracono ponad trzydzieści procent sił atakujących. - To jest początek - uśmiechnął się Fitzgerald. - Dwadzieścia cztery samoloty to etap, który można jedynie określić jako raczkowanie. A gdyby w jednym nalocie wzięło udział tysiąc bombowców i to ciężkich, o wielokrotnie większym udźwigu? A poza tym i tak dostali gazownię. - Tak jest, sir, dostali. - Jak pan sądzi, jak to będzie w końcu wyglądało? - nieoczekiwanie włączył się Anderson kierując wzrok na Puga. - Myślę, że prędzej czy później parę milionów chłopców będzie musiało wylądować we Francji i walczyć z Wehrmachtem, sir. Anderson skrzywił się, dotykając odruchowo lewego ramienia. - Lądować we Francji, tak? Wylądowałem tam w tysiąc dziewięćset osiemnastym i dostałem niemiecką kulę w ramię. Do tej pory nie wiem, co przez to osiągnięto, a pan wie? Victor Henry nie odpowiedział. - Okay - Anderson wstał - ruszamy się, panowie. Nasi brytyjscy kuzyni czekają. - Zaraz do was dołączę - odparł Anderson, a gdy generałowie wyszli klepnął Puga w ramię. - Dobra robota. Herbaciarze trzymają za nas fort. Będziemy musieli im pomóc. Ale nie są zbyt skromni w swoich wymaganiach! Głośny lament zacznie się dopiero wtedy, gdy skończą się im dolary. Ledwie są w stanie zapłacić za to, co dostali teraz. A dalej? Myślę, że prezydent będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by im przekazać ten towar. To cwany gość i myślę, że mu się uda. A właśnie to mi przypomina... Sięgnął do kieszeni i wyjął list. Victor Henry - napisane drobnym pismem Rhody - było jedyną formą adresu na kopercie, o wiele grubszej niż zazwyczaj. - Dzięki, admirale. Benton jednakże dalej szukał po kieszeniach. - Tu powinno jeszcze coś być. Cholera, przecież nie mogłem... No, jest! Podał mu kopertę z nadrukiem Białego Domu. Victor wsunął obie do kieszeni. - Jak na oficera artylerii, Pug, to jesteś w ciekawej pozycji. Ten narwany socjalista w Białym Domu ma o tobie wysokie mniemanie, co może być bardzo dobre, a może też być bardzo złe. Uważałbym na twoim miejscu. Rhoda wyglądała normalnie, jak z nią rozmawiałem. Była tylko trochę smutna - Benton westchnął i wstał. - Dobrze, że nie wie o tym locie. Teraz, kiedy wróciłeś, to w pewien sposób ci zazdroszczę. Ale jestem chyba bardziej przywiązany do własnego tyłka i nie mam ochoty, by mi go odstrzelili, chyba że podczas wypełniania obowiązków. Gorąco polecam ci na przyszłość tę samą dewizę. Blinker Vance zdjął rogowe okulary i wychodząc zza biurka objął ramieniem Puga. - Jak będzie trochę spokojniej, to chciałbym usłyszeć o twojej wycieczce. Ale teraz nie ma na to czasu. Powiedz mi, jak tam ci wygalonowani? - W porządku. - Doskonale. Jest dla ciebie przydział z Biura Personalnego - z tablicy wiszącej na ścianie zdjął depeszę i podał Henry'emu. Głosiła co następuje: Victor Henry tymczasowy przydział Londyn x powrót do Berlina aż do zastępstwa w dniu lub około pierwszego listopada x dalej przydział Waszyngton najwyższy stopień pierwszeństwa przy transporcie x zameldować się Biuro Personalne po dalsze instrukcje x - Cieszysz się z wyjazdu do Berlina? - spytał Vance. - Szaleję. - Też tak sądziłem. Transport ma wolne miejsce do Lizbony na czternastego. - Biorę. - Jasne - po czym dodał z uśmiechem osoby dobrze poinformowanej - może wpadłbyś do mnie i lady Maude z tą małą Tudsbury jutro na pożegnalny obiad. Blinker zapraszał go już parokrotnie. Pug znał i lubił jego żonę i sześcioro dzieci. Unikając mentorskiego tonu, udawało mu się dotąd wymigać od tych zaproszeń. Znał co prawda modną ostatnio dewizę: "Wojna i rozpusta - nic innego nie podnieca", natomiast ani mu się ona nie podobała, ani nie miał ochoty jej aprobować. Vance teraz ponowił ofertę, co Victorowi przypomniało, że kiedy dzwonił telefon odebrała Pamela. - Dam ci znać, Blinker, zadzwonię później. - Dobra - uśmiech Vance'a wyraźnie świadczył o jego zadowoleniu z faktu, iż jego propozycja nie została z punktu odrzucona. - Lady Maude będzie zachwycona, a poza tym ma doskonałą piwniczkę! Victor Henry wrócił na ławkę na Grosvenor Square - słońce świeciło, flaga nadal powiewała, ale poza tym był to zwykły londyński wieczór. Zniknęła dziwna radość wypełniająca powietrze. Niestaranne pismo Roosevelta, tym razem na żółtej kartce z notesu głosiło: Pug Twoje raporty są odmianą, której potrzebuję. Wieści o wojnie są tak złe, że szkoda gadać, a teraz jeszcze republikanie wystawili kandydaturę Wendella Willkie'go! Jak wrócisz w listopadzie może okazać się, że masz już nowego szefa. Wtedy uda ci się pewnie urwać z łańcucha i wrócić na morze. Ha, ha! Specjalne dzięki za ostrzeżenie o ich zaawansowanym radarze. Anglicy we wrześniu wysyłają misję naukową z całym zestawem "cudownych broni", jak to Churchill określił. W jego zainteresowaniu sprzętem desantowym jest coś doprawdy wzruszającego, nie sądzisz? W gruncie rzeczy ma rację i zażądałem w tej sprawie raportu. Zdobądź ile tylko możesz ich materiałów na ten temat. FDR. Wsunął żółtą kartkę do kieszeni i sięgnął po list Rhody. Był to dziwny list. Pisała, że właśnie włączyła radio, usłyszała stare nagranie "Three o'clock in the Morning" i rozpłakała się. Wspominała ich miesiąc miodowy, gdy tak często tańczyli tę melodię, jego długą nieobecność w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, dobre czasy w Manili i Panamie. Pisała, jak z Palmerem Kirby, który ma biuro w Nowym Jorku, pojechała do New London odwiedzić Byrona - wspaniała dwudniowa przejażdżka przez wczesnowiosenne Connecticut. Red Tully powiedział jej, że ich syn jest leniwy w pracy pisemnej, ale doskonały w symulatorze i w praktyce na okręcie podwodnym. Pytała Byrona o tę żydowską dziewczynę. W dalszej części pisała: Ze sposobu w jaki zmienił ten temat, sądzę, że może to już być zamknięty rozdział. Miał taki specyficzny wyraz twarzy, ale nie powiedział ani słowa. Gdyby tak było, jaka byłaby to ulga! Wiesz, że Janice jest w ciąży? Musiałeś mieć z nimi kontakt, tak że chyba wiesz. Te dzieciaki nie tracą czasu, prawda? Jedyne co mogę powiedzieć to to, że jaki ojciec taki syn! Ale myśl, że będę Babcią!!! Z jednej strony jestem szczęśliwa, ale z drugiej to koniec świata! Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybyś tu był. Gdy usłyszałam tę nowinę, dosłownie mnie zamurowało. Nie jestem zresztą pewna, czy już wróciłam do normy, ale usilnie się staram. Pozwól, że udzielę ci rady - im szybciej wrócisz do domu, tym lepiej. Jestem O. K., ale w tej chwili naprawdę przydał by mi się mąż w pobliżu. Wrócił do mieszkania i zadzwonił do Pameli. - Tak się cieszę, że zadzwoniłeś - usłyszał w słuchawce - za kwadrans już by mnie nie było. Dzwoniłam do Uxbridge. Są nadal wyrozumiali. Powiedzieli, że jeśli wrócę dziś w nocy, to nic mi nie zrobią. Brak im ludzi, a spodziewają się ciężkich nalotów. Muszę, naprawdę muszę tam wrócić natychmiast. - Oczywiście, że musisz. Masz szczęście, że cię nie rozstrzelają za dezercję. - Nie jestem pierwszym tego typu przypadkiem w Uxbridge - roześmiała się. - WAAF-ki mają pewne względy, ale tym razem naprawdę nie mogę przeciągać struny. - Jestem ci dozgonnie wdzięczny - powiedział po chwili milczenia. - Ty jesteś wdzięczny? O Boże, nie wiesz, że pomogłeś mi w bardzo złym czasie. Dostanę za tydzień nową, specjalną przepustkę. Zobaczymy się wtedy? - Pam, wyjeżdżam pojutrze. Wracam do Berlina na miesiąc albo sześć tygodni, a potem do domu... Halo? Pamela? - Jestem. Pojutrze? - Rozkazy czekały na mnie w ambasadzie. Po długiej pauzie, podczas której słychać było jedynie jej oddech, spytała: - Nie chciałbyś, żebym zdezerterowała na następne dwa dni i do diabła z konsekwencjami? Jeśli chcesz, to tak zrobię. - To nie jest sposób na wygrywanie wojny, Pam. - Nie jest. Cóż, w takim razie jest to nieoczekiwane pożegnanie, ale, niestety, pożegnanie. - Nasze drogi znów się zejdą. - Co do tego możesz nie mieć wątpliwości. Ale wierzę, że Ted żyje i gdy się spotkamy następnym razem mogę już być żoną, co wiele spraw uprości. Jakby nie było, dziś był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu i nic tego nie zmieni. Victor stwierdził, że mówienie sprawia mu trudność - żal w tym młodym głosie, który kochał, odbierał mu oddech, a w dodatku nie znajdował słów, by powiedzieć jej, co czuje. - Nigdy nie zapomnę, Pam - wykrztusił w końcu. - Nigdy nie zapomnę nawet jednej minuty z tego dnia. - Naprawdę? To dobrze. Ja też nie. Pewne godziny mają wpływ na całe życie, prawda? Ja myślę, że mają. Cóż, do widzenia i bezpiecznej podróży. Mam nadzieję, że znajdziesz w domu wszystko w porządku. - Do widzenia, Pam. Mam nadzieję, że Teddy'emu się uda. - Ktoś po mnie przyjechał - jej głos załamał się. - Do widzenia. Zmęczony i spięty przebrał się w cywilne ubranie i poszedł do dusznego, ale wesołego mieszkania Freda Fearinga. Bomba, która wybuchła parę dni temu w sąsiedztwie, wytłukła wszystkie szyby, które zastąpiono dyktą, a audycja Freda, w której opisał swoje przeżycia pod szklanym deszczem, była wielkim sukcesem. - Gdzie ta Tudsbury? - zainteresował się gospodarz wręczając mu na powitanie szklanicę z ginem i jakimś purpurowym sokiem z puszki. - Walczy z Niemcami. - Świetnie! - brytyjski akcent w jego wykonaniu był doskonałą parodią. Pug siadł w kącie na sofie, pod dyktą zasłaniającą okno, obserwując pijących i tańczących gości i zastanawiając się, po co tu w ogóle przyszedŁ Zobaczył wysoką dziewczynę z długimi czarnymi włosami, ubraną w dobrze skrojoną, czerwoną suknię, która spoglądała ku niemu raz po raz. Zbliżyła się z niepewnym uśmiechem. - Hallo! Chcesz coś do picia? W tym kącie wyglądasz na ważnego i osamotnionego. - Nie mógłbym być mniej ważny, a zamiast drinka wolę towarzystwo. Proszę, siadaj. Siadła pospiesznie, zakładając nogę na nogę, a Pug musiał przyznać w duchu, że miała co zakładać. Była ładniejsza od Pameli i nie miała więcej niż dwadzieścia lat. - Pozwól mi zgadnąć. Jesteś generałem lotnictwa. Oni starają się wyglądać młodziej. - Jestem tylko kapitanem marynarki i to bardzo daleko od domu. - Nazywam się Lucy Somerville. Matka ochrzaniłaby mnie za odzywanie się do obcego mężczyzny, ale w czasie wojny wszystko jest inaczej, nie sądzisz? - Ja jestem kapitan Victor Henry. - Kapitan Victor Henry. Brzmi po amerykańsku - spojrzała mu prosto w oczy. - Lubię Amerykanów. - Przypuszczam, że wielu ich spotykasz. - Och, jeden milszy od drugiego - roześmiała się. - Bombardowanie jest po prostu straszne, ale także podniecające. Życie nigdy nie było tak interesujące, nikt nie wie, czy zdoła dotrzeć do domu, to powoduje ciekawe sytuacje. Znam dziewczęta, które biorą pidżamy i kosmetyki wychodząc wieczorem z domu i nikt nie może im niczego powiedzieć. Nawet kochający rodziciele. Zapraszające spojrzenie mówiło resztę - bez wątpienia wojenny Londyn był miejscem, w którym: "...nic innego nie podnieca". Dziewczyna była w wieku Madeline i nic dla niego nie znaczyła, a w dodatku, dopiero co w niewybaczalnie chłodny sposób pożegnał się z Pamelą. Odwrócił wzrok i mruknął coś o wieczornych wiadomościach. Za minutę czy dwie pojawił się świeży jak spod igły porucznik British Army i zaproponował dziewczynie drinka, z czego natychmiast skorzystała i wstała. Pug wyszedł w chwilę później. W mieszkaniu samotnie wysłuchał przemówienia Churchilla i poszedł spać. Przed zgaszeniem światła ponownie przeczytał nostalgiczny i sentymentalny list Rhody. Między wierszami było coś ukryte, coś nieprzyjemnego - przypuszczał, że mogą to być kłopoty z córką, choć ani razu nie wymieniła jej imienia, ale nie był pewien. W końcu stwierdził, że nie ma sensu zastanawiać się nad niewiadomym - za parę tygodni będzie w domu i wszystkiego się dowie. Zasnął. Rhoda przespała się z doktorem Kirby w drodze do Connecticut i to właśnie było to coś nieprzyjemnego, co Pug wyczuł w liście. Jak głosi stara maksyma, w tym przypadku zawsze na końcu o wszystkim dowiaduje się mąż, toteż nie przyszło mu to do głowy, choć to, co napisała, było niezbyt rozważne, za to dość przejrzyste. Wojna nie tylko przyspiesza nowe znajomości - także stare naraża na silne stresy. Tego dnia, w którym "Wzór wierności", jak go określali przyjaciele, otrzymał jej list, nie przespał się z Pamelą tylko dlatego, że ta zdecydowała się tego nie robić. Rhoda zaś zrobiła to w drodze powrotnej z New London. Było to nie planowane i nie przewidziane - premedytacja w jej przypadku raczej nie wchodziła w grę - lecz tylne okna niewielkiego zajazdu, w którym zatrzymali się na podwieczorek wychodziły na romantyczny stawek, po którym wśród różowych liści pływały łabędzie i poza starą właścicielką nie było nikogo. Ogólnie rzecz biorąc było to spokojne i odprężające miejsce. Wizyta u Byrona przebiegła niespodziewanie dobrze, a okolica była prześliczna. Zamierzali zatrzymać się tu z godzinę i jechać dalej do Nowego Jorku. Rozmawiali o pierwszym wspólnym lunchu poza Berlinem, o pożegnaniu na Tempelhof, o wzajemnej radości z nieoczekiwanego spotkania w Waldorfe. Czas płynął, a ich głosy stawały się coraz czulsze. Wreszcie Kirby zauważył: - To miejsce jest cudowne. Szkoda, że nie możemy tu zostać. A Rhoda ledwie wierząc, że to mówi, odparła: - Może moglibyśmy. Dwa słowa i wszystkie dotychczasowe zasady życiowe szlag trafił. Właścicielka dała im bez zbędnych pytań pokój, a potem już poszło naturalną koleją: rozebranie się przy obcym, rozstanie z przyzwoitością wraz z bielizną i poddanie fali nowych odczuć. To, że została wzięta przez tego wielkiego i wymagającego mężczyznę, pozostawiło ją przepełnioną zwierzęcą prawie rozkoszą. Wszystkie jej późniejsze myśli wracały do tego zdarzenia i zatrzymywały się na nim. Podobnie jak wypowiedzenie wojny nakreślało wyraźną linię pomiędzy przeszłością i rozpoczynało nową erę, a najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nowe życie tak bardzo przypominało dotychczasowe. Czuła, że tak naprawdę to wcale się nie zmieniła - nawet nadal kochała Puga. Starała się w tym wszystkim rozeznać. Gdy pisała do niego miała wyrzuty sumienia, ale z zaskoczeniem stwierdziła, że są całkiem znośne. W Nowym Jorku Rhoda i Palmer słuchali przemówienia Churchilla, po wysłuchaniu którego Victor w Londynie położył się spać. Rhoda dla siebie i Madeline wybrała wspaniałe mieszkanie - okna zwrócone były na południe, słońce świeciło przez białe zasłony cały dzień, oświetlając przestronny living-room, umeblowany na biało i jasnozielono. Fotografie Victora i chłopców w zielonych ramkach stały na białym pianinie i prawie każdy, kto znalazł się tu po raz pierwszy gratulował jej przytulnego wnętrza. "...zapalił płomień, który będzie się ciągle powiększał, dopóki ostatnie ślady nazistowskiej tyranii nie zostaną wypalone z Europy..." Pykając fajkę Palmer Kirby wpatrywał się w radio siedząc wygodnie w fotelu. - Doskonały mówca - mruknął mając na myśli Churchilla. - Myślisz, że naprawdę powstrzymają Niemców? - A co Pug uważa? - Napisał pesymistyczny list gdy tam przyjechał i od tej pory nic. - Dziwne, trochę tam już siedzi. - Powiedziałam sobie, że gdyby coś mu się stało, to już bym się dowiedziała i jakoś udaje mi się nie denerwować. - Naturalnie. Przemówienie skończyło się i zobaczyła, że Kirby spogląda na zegarek. - Kiedy masz samolot? - Och, za parę godzin - wyłączył radio i podszedł do okna. - Niezły widok: City, Empire State Building i gdyby nie ten dom widać byłoby rzekę. - Wiem, co byś teraz chciał. - Proszę? - Herbaty - odpowiedziała uśmieszkiem na jego uśmiech i pośpiesznie dodała: - Naprawdę mam na myśli herbatę, panie Kirby. - Mój ulubiony napój. Przynajmniej ostatnio. - Nie przesadzaj. Tak poważnie, chcesz się napić? - Oczywiście. Kocham herbatę. - Myślę, że powinnam się rozpłakać, jako że jest to dowód mojego całkowitego upadku - poszła w stronę kuchni zalotnie kręcąc tyłeczkiem. - Gdybym jeszcze mogła się tłumaczyć upiciem... ale jestem trzeźwa jak niemowlę. Poszedł za nią i stanął z boku, obserwując jak przygotowuje herbatę. Stwierdził, że lubi patrzeć, jak się krząta, a jego wzrok powodował, że Rhoda czuła się znów młoda i pociągająca. Siedli przy oświetlonym przez słońce niskim stoliku z herbatą i ciastkami. Obrazek nie mógł być bardziej sielski i wzbudzający szacunek, gdy nalała mu herbaty i podała ciastka. - Prawie tak dobra jak w zajeździe Mrs Murchison - ocenił po pierwszym łyku. - Prawie. - Musisz to przeżyć. Jak długo będziesz w Denver? - Tylko dzisiejszą noc. Potem muszę wracać do Waszyngtonu. Mamy spotkanie zarządu z brytyjskimi naukowcami. Sądząc z dokumentacji wstępnej, mają ciekawe rzeczy. Jestem pewien, że zaskoczą tym porządnie Niemców. - Więc potem będziesz w Waszyngtonie? - Tak. Masz jakiś powód, by się tam wybrać? - Palmer, przecież ja tam wszystkich znam. A jeśli nie ja, to Pug na pewno. - Nie jest to zachwycające - mruknął po chwili ciężkiego milczenia. - Nie bardzo odpowiada mi rola rozbijacza rodziny. Szczególnie, że chodzi o rodzinę oficera służącego poza granicami. - Posłuchaj, kochanie, nie odpowiada mi rola panienki do towarzystwa i nie chcę nią być. Byłam w kościele w ostatnie dwie niedziele i nie czuję się winna. Czuję się dziwnie i to jest prawda - dolała mu herbaty. - To musi być ta wojna, Palmer. Nie wiem, ale przy Hitlerze, panującym nad Europą, i Londynie, płonącym w dzień i w nocy, stare zasady wydają się, nie wiem, trywialne, czy przestarzałe. Mam na myśli, że w porównaniu z tym, co dzieje się na świecie, to te łabędzie... deszcz... ta herbata... no to, co jest między tobą i mną, to jest inaczej niż przed wojną. Na razie doszłam tak daleko. - Nie powiedziałem ci dlaczego jadę do Denver. - Nie powiedziałeś. - Jest kupiec na mój dom. Chce zapłacić uczciwą ceną. Mówiłem ci o tym domu. - Z twoich opowieści wynika, że jest cudowny. Naprawdę chcesz się go pozbyć? - Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że większość moich przyjaciół mieszka w Denver. Dom jest doskonały, by w nim mieszkać, bawić się, przyjmować wizyty dzieci i wnuków. Gdybym tylko miał żonę, nie sprzedawałbym go za nic na świecie - przerwał, spoglądając na nią tym razem zupełnie poważnie i jakby wstydliwie, już samo to spojrzenie było oświadczynami. - Co o tym sądzisz? - Och, Palmer! - jej oczy pojaśniały. Nie była specjalnie zaskoczona, ale ulga, jaką czuła, była nie do opisania - to rozwiązywało łamigłówkę. A więc nie był to szaleńczy wybryk jak z Kipem Tolleverem, ale wielkie uczucie. A wielkie uczucie to zupełnie co innego. - Tak naprawdę to chyba nie jest dla ciebie aż taka niespodzianka. Nie zostalibyśmy w tym zajeździe, gdybym tak tego nie czuł. - O, Boże jestem dumna i szczęśliwa, że myślisz o mnie w ten sposób. Ale... Palmer... - wskazała na rząd fotografii na pianinie. - Mam przyjaciół, którzy powtórnie żenili się mając pięćdziesiąt lat. Następowało to po rozwodach albo po innych przejściach. Dzisiaj są szczęśliwi. Westchnęła ocierając oczy i uśmiechnęła się do niego. - Chcesz ze mnie zrobić uczciwą kobietę? To bardzo uprzejme, ale niepotrzebne. Palmer pochylił się i milczał przez chwilę. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał poważnie: - Pug Henry jest godnym podziwu człowiekiem, a to, co się dzieje, nie dzieje się dlatego, że jesteś złą kobietą. Przed moim pojawieniem się, musiała być w waszym małżeństwie jakaś skaza. - Zanim go poznałam Pug był już znanym napastnikiem w zespole Navy - odparła lekko drżącym głosem. - Widziałam go w dwóch meczach z Armią. Miałam wtedy chłopaka, który uwielbiał mecze. Pozwól mi mówić, może jakoś dojdę do ładu ze sobą. Był graczem agresywnym i podniecającym. Na całym boisku było go pełno. Między nami zaczęło się, gdy dosłownie wpadł na mnie w Waszyngtonie. Była wojna, a on w mundurze wyglądał wspaniale. Cóż, praktycznie zdobył mnie tak, jak gola w tych swoich meczach. W tych dniach był zresztą bardzo zabawny, a poza tym on naprawdę ma styl jeśli tylko chce. Wszyscy, z którymi poprzednio chodziłam, byli ze stolicy - te same szkoły, ci sami fryzjerzy - a on był kimś innym. Nadal zresztą jest. Chociażby to, że jest praktykującym chrześcijaninem. Możesz mi wierzyć, że przywyknięcie do tego zabrało mi sporo czasu. Chodzi mi o to, że nasze małżeństwo od samego początku było skomplikowaną rzeczą. To nie miało znaczenia, gdy romansowaliśmy, ale potem... widzisz, on jest jednocześnie niespotykany i cudowny. A ja jestem przeciętna i musiałam go porządnie nudzić. Wiem, że mnie kocha. Ale główny problem to to, że on jest tak oddany marynarce. Palmer, on zostawił mnie na pół godziny na przyjęciu weselnym, bo odwoził swego dowódcę, żeby ten zdążył na pociąg do Norfolk! To cały Victor Henry. Ale w ciągu tych dwudziestu pięciu lat teraz dopiero po raz pierwszy zdałam sobie z tego wszystkiego sprawę i nagle poczułam się bardzo nieszczęśliwa. Wypłakała się w chusteczkę, gdy się uspokoiła, spojrzała na niego i powiedziała: - Jedź do Denver, ale zastanów się nad jednym: zrobiłam to Pugowi! Czy nie będziesz sobie zawsze zadawał pytania jeśli się pobierzemy, czy nie zrobię tego tobie? Przypuszczam, że będziesz. - Nie mogę się spóźnić - wstał - ale nie sądzę, żebym sprzedał dom. - Och, sprzedaj go! Jeśli o mnie chodzi, to sprzedaj go! Tylko myślę, że sam możesz tego żałować. - Do zobaczenia. Zadzwonię jak wrócę. Szkoda, że nie zastałem Madeline. Pozdrów ją ode mnie - spojrzał na fotografię i dodał: - Sądzę, że dzieci mnie lubią. Nawet ten dziwak Byron. - Jak mogłoby być inaczej? To nie jest problem. Odprowadziła go do drzwi. Ucałował ją jak mąż, który wyjeżdża w krótką podróż. `nv 35 Wrzesień w Berlinie był ciepły. Gdy Victor Henry wrócił do tego miasta, liście zaczynały już żółknąć. W porównaniu z Londynem było tu spokojnie i zgoła pokojowo: niewiele mundurów i prawie wcale sprzętu wojskowego. Po kapitulacji Francji Hitler zdemobilizował częściowo żołnierzy, by zapewnić fabrykom i rolnictwu robotników, a pozostali nie kręcili się po kraju, tylko przygotowywali się do inwazji, albo stacjonowali we Francji i Polsce, zwracając szczególną uwagę na linię demarkacyjną z Rosją. Jedynie wojna powietrzna dawała tu i ówdzie znać o sobie: wystające nad liście szare lufy dział przeciwlotniczych, dzieci na jednym ze skwerów bawiące się w zestrzelonym wellingtonie, widok brytyjskich znaków nieco wzruszył Puga, przypominając mu nocny nalot. Gazowni, a w zasadzie jej ruin, nie udało mu się zobaczyć - drewniana barierka i niezbyt uprzejmi wartownicy z Luftwaffe bronili dostępu nie tylko jemu. Dawno temu Göring ogłosił, że jeśli choć jedna nieprzyjacielska bomba spadnie na Berlin, to naród niemiecki może go nazwać Meyer. Ciekawe; czy zaczął już przerabiać wizytówki? Zresztą, co Puga dość zdziwiło, niewielu Niemców próbowało obejrzeć ruiny. To był dziwny naród - w Lizbonie, gdy wsiadł na pokład samolotu Lufthansy, Niemcy ponownie go zaskoczyły: czyściutkie wnętrza, doskonały steward, szybka i miła obsługa i doskonała kuchnia - wszystko jak w czasie pokoju. Siedzący obok grubawy doktor w okularach, z którym wypili po lampce wina, wyrażał się bardzo serdecznie o Stanach Zjednoczonych. Mieszkała tam jego siostra i był pewien, że Ameryka i Niemcy zawsze będą przyjaciółmi. Hitler i Roosevelt, obaj byli wielkimi ludźmi i obaj pragnęli pokoju. Przeciwstawiał barbarzyńskie bombardowanie Berlina, w którym zginęły kobiety i dzieci, działalności Luftwaffe, która koncentrowała się jedynie na obiektach wojskowych. RAF, jak twierdził, malował dolne partie bombowców na czarno, by uniemożliwić ich rozpoznanie w mroku, a w czasie nalotu stale zmieniali wysokość, by utrudnić celowanie artylerii i dlatego udawało im się prześliznąć nad cel. Ale te niegodne sztuczki i tak im nie pomogą - niemieccy uczeni znajdą wkrótce sposób i za dwa - trzy tygodnie wojna będzie wygrana. Luftwaffe jest niezwyciężona i brytyjscy kryminaliści odpowiedzialni za zabijanie ludności cywilnej wkrótce poniosą za to karę. Współpasażer zachowywał się dokładnie tak, jak w brytyjskich kabaretach: parodia Niemca z głupawym uśmieszkiem i zwałami tłuszczu na szyi. I do tego był równie męczący. Pug poinformował go sucho, że właśnie przybywa z Londynu gdzie niezwyciężone lotnictwo niemieckie bierze w skórę i tamten od razu spuścił z tonu, obrócił się tyłem i ostentacyjnie zajął się lekturą włoskiej gazety, z malowniczymi zdjęciami płonącego Londynu. Gdy Henry znalazł się wreszcie w mieszkaniu na Grünewald, mieszkający po sąsiedzku dyrektor muzeum sztuki - inteligentny i wykształcony doktor Baltzer - przybył czym prędzej, utykając z tego powodu bardziej niż zwykle, by zaprosić go na jednego i pogawędzić o rychłym upadku Anglii. Poza tym, że był miłym sąsiadem, wielokrotnie zapraszał Henrych na przyjęcia i interesujące wystawy, a jego żona stała się najbliższą niemiecką przyjaciółką Rhody. Dyplomatycznie więc Pug starał mu się wytłumaczyć, że wojna nie bardzo przebiega w sposób, w jaki podaje ją goebelsowska propaganda. Na pierwszą wzmiankę o tym, że RAF nieźle sobie radzi, zmrożony dyrektor odkuśtykał do siebie zapominając o poprzedniej ofercie. A był to człowiek, który wielokrotnie twierdził, że naziści to prymitywne rzezimieszki i że Hitler to przekleństwo dla narodu niemieckiego. To wszystko powodowało, że Berlin stał się miejscem denerwującym i niestrawnym - Niemcy skupiły się w jedną zaciśniętą pięść i były kapral miał swoje: "eine Reich, eine Volk, eine Führer", o których tyle czasu wrzeszczał z trybuny. Victor, sam będąc człowiekiem zorganizowanym i zdyscyplinowanym, rozumiał i podziwiał ślepe posłuszeństwo tych ludzi i ich doskonałe wykonywanie poleceń. Ale do szału doprowadzała go głuchota i ślepota jednostek na fakty. To była zresztą nie tylko głupota i wstyd - to także był błąd, jeśli chodzi o sposób prowadzenia wojny. "Ocena sytuacji" - pojęcie pożyczone przez Navy z pruskiej doktryny wojennej - musiała zaczynać się od faktów, jeśli miała być na coś przydatna. Gdy Ernst Grobke zadzwonił krótko po jego powrocie z zaproszeniem na lunch, przyjął je z wdzięcznością - Grobke był jednym z nielicznych niemieckich wojskowych, który zachował nieco zdrowego rozsądku wśród hitlerowskiego delirium. W restauracji wypełnionej oficerskimi mundurami i uniformami partyjnymi podwodniak otwarcie mówił o przebiegu wojny, zwłaszcza o tym, jak Göring pokpił bitwę o Anglię, od czasu do czasu oglądając się jednak nerwowo - nawyk, którego nabawił się każdy Niemiec mówiący publicznie o wojnie czy polityce. - I tak w końcu wygramy - oznajmił. - Będą próbowali wszystkich tych głupich sposobów, a w końcu i tak wrócą do wypróbowanego. - To znaczy? - Do blokady, naturalnie. Stara, angielska broń użyta przeciwko nim samym. Anglicy nie są w stanie nas zablokować. Mamy całe wybrzeże europejskie od Bałtyku do Turcji. Nawet Napoleon nigdy tego nie osiągnął, a Anglia ma minusowy bilans żywności i paliw, który zadusi ją na śmierć. Jeśliby Göring tego lata zajął się wyłącznie portami i żeglugą, dodając swoje wyniki do tego, co robią u-booty i miny magnetyczne, Anglia już rozpoczęłaby negocjacje poprzez Szwajcarię czy Szwecję - uniósł obie dłonie jakby dla dodania wagi swoim słowom. - Nie mieliby wyjścia. Topimy ich jak Atlantyk długi i szeroki, a na konwoje nie wystarcza im eskorty. A gdyby nawet mieli, to nasza nowa taktyka i nowe torpedy nadal zrobią swoje. Weź pod uwagę, że zaczęliśmy tę wojnę mając bardzo mało u-bootów, ale w końcu Dönitz przekonał Readera, a ten Führera, i gdy Anglia po upadku Polski odrzuciła propozycję pokojową, rozpoczęto masową produkcję. W styczniu zaczną być wodowane. Zupełnie nowy typ, coś naprawdę pięknego i jeśli w ciągu miesiąca zatapiać będą pół miliona ton, to jak myślisz, ile miesięcy Churchill wytrzyma? Pięć? Może pięć i kaput, Nie sądzisz? Grobke uśmiechnął się triumfująco. Ubrany był w dobrze skrojony garnitur i wściekle żółty krawat, co razem dawało dość oryginalną mieszankę. Ale opalona twarz jak zwykle tonowała wrażenie, stanowiąc dowód zdrowia i humoru. - Nie musisz być naszym sympatykiem - kontynuował. - Wszyscy znają sentymenty waszego prezydenta, ale znasz morze i wiesz, jaka jest sytuacja. Pug przyjrzał mu się uważnie - nie dało się ukryć, że tamten miał rację. - Cóż, jeśli Göring faktycznie zacznie blokadę i jeśli będziecie mieli flotę u-bootów, by mu trochę w tym pomóc... ale to na razie kilka dużych jeśli. - Wątpisz w moje słowa? - Nie zaskoczyłoby mnie, gdybyś trochę przesadzał. - Masz rację - Niemiec roześmiał się. - Ale nie muszę. Zobaczysz w styczniu. - Wtedy może się to sprowadzić do tego, czy my wkroczymy. Grobke przestał się śmiać. - Tak, do tego pytania sprowadza się wszystko. Ale jak dotąd wasz prezydent przemyca stare samoloty i okręty do Anglii i nawet nie może się do tego przyznać Kongresowi. Czy sądzisz, że Amerykanie zgodzą się wysłać swoje okręty po to, by były zatapiane przez nasze torpedy w imię pomocy Anglii? Roosevelt jest twardy, ale nawet on boi się waszego społeczeństwa. - No patrzcie! Ernst Grobke i Victor Henry. Dwa stare wilki morskie plotkujące o wojnie - rozległo się obok. Wolf Stöller zjawił się obok ich stolika wyglądając tak jak zawsze: rzadkie blond włosy przylepione do czaszki, cygarniczka i wąski uśmieszek. - Victor, to cudo, które masz na sobie, pochodzi z Savile Row? - Nie da się ukryć, że tak. - I nie da się nie zauważyć. Przyjemnością będzie znów tam zamawiać ubrania. Nie ma krawców, którzy mogliby równać się z Anglikami. Jak wam leci? Zapraszam do nas, jest paru starych, miłych przyjaciół. - Niestety, muszę zrezygnować - sprzeciwił się Henry. - Muszę wracać do biura. - Naturalnie. Ernst, czy powiedziałeś Victorowi, że przyjeżdżasz na weekend do Abendruh? Victor jest tam starym gościem... ale, ale, dlaczego nie miałbyś przyjechać z Ernstem? Ostatnie dwa razy nie chciałeś, ale może zmienisz zdanie. Obaj z Ernstem możecie przegadać cały weekend o Latającym Holendrze lub czymś podobnym. Będzie ledwie parę osób i kilka uroczych kobiet, nie wszystkie z mężczyznami. Grobke uśmiechnął się sztucznie i dodał pospiesznie: - Cóż, to niezły pomysł, nie sądzisz? - Zgoda - dla Victora wszystko stało się jasne, włącznie z zaproszeniem na lunch. - Serdecznie dziękuję za zaproszenie. - Doskonale. Wobec tego do zobaczenia w piątek - ucieszył się bankier klepiąc go po ramieniu. Późniejsza rozmowa z Ernstem jakoś się nie kleiła, tym bardziej że objawił on nagłe zainteresowanie własnym talerzem, rzadko spoglądając na swego gościa. Tegoż popołudnia zadzwonił telefon i ku zaskoczeniu Puga portier poinformował go, iż na linii jest Natalia Jastrow. - Halo? Halo? Co się dzieje? Dzwonię do kapitana Henry'ego w Berlinie - głos dziewczyny był stłumiony i niezbyt wyraźny. - Jestem przy telefonie, Natalio. - O, hello! Czy z Byronem wszystko w porządku? - Jak najbardziej. - Chwała Bogu! - buczenie na linii nagle ustało i słychać ją było o wiele wyraźniej. - Nie dostałam od niego żadnego listu. Wysłałam telegram i też nic. Wiem, jaka jest poczta w dzisiejszych czasach, ale i tak zaczęłam się niepokoić. - Z tego co wiem, to on też nie dostał od ciebie żadnego listu. Pisał mi o tym. I pewien jestem, że tego telegramu też nie dostał. Natomiast nie musisz się martwić, jest w dobrej formie. - Pisałam przynajmniej raz w tygodniu. Jak to możliwe? Jak mu idzie w tej szkole? Za oknami warta przy kancelarii Rzeszy zmieniała się z rytmicznym łoskotem butów i warkliwymi komendami, a jej głos, z jakże obcym tu nowojorskim akcentem, przypominał mu Pamelę - co prawda akcent nie ten, ale ta sama świeżość i wdzięk. - Jakoś się trzyma, jak sądzę. - To całkiem w jego stylu - jej śmiech też był podobny: gardłowy i lekko ironiczny. - Natalio, on już od dawna cię oczekuje. - Wiem, ale było trochę kłopotów. Na szczęście już się kończą. Proszę mu powiedzieć, że wszystko w porządku. Siena też jest urocza i taka spokojna. Prawie jak w średniowieczu. Nie widać wcale, że jest wojna. Byronowi zostały jeszcze trzy miesiące? - Kończy w grudniu, jeśli go wcześniej nie wyrzucą. - Nie uda im się - roześmiała się. - On tak naprawdę jest bardzo uparty. Do grudnia będę z powrotem. Proszę, niech pan do niego napisze, że będę. Może pański list dotrze. - Napiszę, jeszcze dziś napiszę. Tym razem w Abendruh było niewielu gości i nie było zjazdów klatką schodową - Victor żałował, że Grobke nie był świadkiem tego prostego, ale idealnie teutońskiego żartu, gdyż widoczne było, że nie czuje się tu dobrze i coś takiego pomogłoby przełamać lody. Poza nim i gospodarzem byli tu jeszcze: generał lotnictwa i wysoki urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - towarzystwo zupełnie nie w stylu podwodniaka. Do kompletu przebywało tu jeszcze pięć ładnych panienek, nie będących niczyimi żonami (Mrs Stöller nie była obecna). Wyglądało na to, że szykuje się mała orgietka, by skłonić go do rozmowy o Anglii. Ku jego zaskoczeniu po obiedzie udali się do wybitego drewnem studia, w którym oczekiwały instrumenty i Stöller, generał Luftwaffe, urzędnik oraz rudowłosa dama zagrali w kwartecie. Bankier dotąd nie okazywał uzdolnień muzycznych, ale przyznać należy, że na wiolonczeli grał całkiem dobrze. Z kolei oficer o ciemnej cerze, wysoki i chudy, z zapadniętymi chorobliwie oczyma, nie ustępował mu w grze na kontrabasie. Henry widział go uprzednio w Karinhall ubranego w galowy mundur, wyglądał wtedy znacznie bardziej imponująco niż we fraku i monoklu. Muzycy mylili się, parokrotnie przestawali grać, żartując ze sobą i ponownie biorąc instrumenty. Urzędnik z sumiastym wąsiskiem był doskonałym skrzypkiem i ogólnie była to najlepsza orkiestra amatorska jaką Pug słyszał w życiu. Grobke siedział sztywno, jak wielu Niemców w obliczu muzyki, pił ile się dało brandy i tłumił ziewnięcia. Po paru godzinach panie życzyły dobrej nocy i wyszły - jeśli było to wcześniej uzgodnione i jakoś zasygnalizowane, to Victor tego nie zauważył. - Może wyjdziemy na taras? - spytał bankier, umieszczając ostrożnie instrument w futerale. - Jest dość ciepło, by było przyjemnie. Jak ci się podoba brzmienie tego stradivariusa? Chciałbym być godny tego, by na nim grać... Kamienny taras wychodził na ogród z czynną fontanną i leżącą za nim rzekę i las. Zza chmur pomarańczowy księżyc w ostatniej kwadrze połyskiwał nad drzewami, a płomienie łuczyw umieszczonych na wysokich, żelaznych słupach wokół tarasu, rzucały tańczące cienie na ściany i podłogę. Piątka mężczyzn usiadła, służący podał drinki, a dochodzące z ogrodu głosy słowików przypomniały Victorowi bazę brytyjskich bombowców. - Victor, jeśli chcesz porozmawiać o Anglii - odezwał się Stöller z głębi wygodnego fotela stojącego w cieniu - to naturalnie jesteśmy głęboko zainteresowani. - Skąd wiesz, że byłem w Anglii? - spytał Pug siląc się na lekki ton. - Jeśli nie chcesz wpędzić naszego wywiadu w szok sugerując mu wywoływanie duchów, to lepiej przyznaj się po dobroci. Jeśli wolisz, skończmy temat tu i teraz i nikt do niego nie wróci. Nasza gościnność nie jest - jak to się mówi po angielsku? - niczym uwarunkowana. Ale jesteś w wyjątkowej sytuacji mogąc swobodnie podróżować między stolicami dwóch walczących państw. - Cóż, jeśli chcecie, żebym wam oznajmił, że RAF nie istnieje, a Anglicy poddadzą się w przyszłym tygodniu, to lepiej skończmy ten temat teraz. - Doskonale wiemy, że RAF istnieje - odezwał się basowy głos lotnika. - Proszę mówić otwarcie i bez obaw. Generał Jagow to mój stary przyjaciel - wtrącił się Stöller - ze szkolnej ławy praktycznie rzecz biorąc. Doktor Meusse z ministerstwa to prawie równie stara znajomość. - Mamy w Luftwaffe takie określenie - dołączył Jagow - "czerwona flaga w górze", co oznacza, że mówimy szczerze to, co myślimy i to na każdy temat, włączając w to wojnę, Göringa i samego Führera. Mogę powiedzieć, że częstokroć nie są to najprzyjemniejsze słowa. - O.K., akceptuję te zasady - zgodził się Pug. - Proszę pytać. - Czy inwazja się powiedzie? - spytał doktor Meusse. - Jaka inwazja? Czy Kriegsmarine się jej podejmie bez parasola powietrznego? - Dlaczego nie? - ton Jagowa był spokojnym głosem zawodowca. - Zabezpieczenie korytarza, z obu stron osłoniętego polami minowymi i u-bootami, nad którymi zapewnimy bezpieczeństwo w powietrzu? Sądzę, że można to realnie wykonać. Pug zerknął na Grobkego smętnie wpatrzonego w kieliszek z koniakiem. - Macie tu oficera broni podwodnej. Spytajcie go o pola minowe i pasy osłonowe. Grobke nie czekał na pytanie, ale z niecierpliwym gestem, który posłał nieco koniaku w powietrze, oświadczył: - Bardzo trudne, praktycznie samobójcze, a w dodatku zupełnie niepotrzebne przedsięwzięcie. Jagow pochylił się w jego stronę z błyskiem monokla i wściekłą miną. - Czerwona flaga - przypomniał Victor. - Pamiętam - warknął lotnik z gniewnym spojrzeniem skierowanym w stronę podwodniaka, który opadł w głąb fotela. - To dobrze - ucieszył się Henry - gdyż ja całkowicie się z nim zgadzam. Część sił desantowych może się w ten sposób przedostać, nie wspominając zresztą w jakim stanie. Pozostaje kwestia przyczółka, a obejrzałem sobie plaże i nader niechętnie usiłowałbym tam wejść od strony wody. - Przygotowanie terenu i usunięcie zapór to kwestia czysto techniczna - pilot znów wrócił do spokojnego tonu. - Mamy specjalne drużyny saperów wyszkolone do takiej akcji. - Generale, nasz Marine Corps zajmuje się tym problemem od lat tak teoretycznie, jak i na ćwiczeniach. To najtrudniejszy sposób ataku jaki istnieje, a ja nie wierzę, by Wehrmacht zajął się nim wcześniej niż parę miesięcy temu. - Niemiecka sztuka wojenna jest raczej godna uwagi - wtrącił doktor Meusse. - Zgadzam się z tym, ale tak samo angielskie przygotowania - dodał Victor. - Oczywiście nie możemy wylądować bez strat, a te mogą być duże, ale konieczne. Natomiast jeśli uchwycimy teren, to reszta jest wiadoma i dla nas, i dla Anglików. Luftwaffe będzie walczyć do ostatniego samolotu, ale sądzę, że RAF wcześniej zostanie bez maszyn. Victor Henry siedział w milczeniu. - Jak wpływa bombardowanie Londynu na ich morale? - spytał Stöller. - Ułatwiacie Churchillowi zadanie. Teraz są wściekli i będą się bić do końca, a zniszczenie Londynu nie wpłynie na wynik wojny. Przynajmniej ja tak sądzę. Nie mówiąc już o tym, że bombowce mogą latać równie łatwo na wschód, co na zachód. Generał i bankier wymienili spojrzenia i ten pierwszy odezwał się po chwili. - Czy byłoby dużym zaskoczeniem, gdyby niektórzy po tej stronie frontu zgadzali się z tą opinią? - Churchill sprytnie sprowokował Führera bombardując dwudziestego szóstego Berlin - wtrącił gospodarz. - Musieliśmy odpowiedzieć choćby dla zachowania morale narodu. Sztuczka się udała i teraz naród angielski za nią płaci. Nie mamy innej alternatywy politycznej niż silna akcja odwetowa. - Bądźmy uczciwi - odezwał się Meusse. - Göring chciał i nadal chce zniszczyć Londyn. Jagow potrząsnął głową. - Może tak, ale zdaje sobie sprawę, że teraz jest na to stanowczo za wcześnie. Wszyscy to wiemy. RAF uratowało sześć dni parszywej pogody, potrzebowaliśmy jeszcze tygodnia, by wykończyć ich lotniska. Tak, sprawa się przeciągnie, a efekty będą te same. - To dzielny naród - mruknął Stöller. - Szkoda, że przeciągają agonię. - Nie bardzo podzielają to zdanie - odparł Pug. - Ogólnie doskonale się bawią i są pewni, że wygrają. - Słabością jest narodowa megalomania - Meusse podkręcił wąsa. - Gdy ludzie tracą poczucie rzeczywistości, naród jest skończony. - Dokładnie - Stöller zapalił cygaro. - Losy tej wojny wytyczone są przez statystykę, a to już moje podwórko. Macie ochotę posłuchać? - Z przyjemnością, zwłaszcza jeśli zdradzisz przy okazji parę tajemnic państwowych - odrzekł Victor wzbudzając salwę śmiechu u wszystkich poza podwodniakiem, który spał lub wolał milczeć. - Sekretów w tym nie ma - poinformował go bankier - ale strona finansowa może być dla ciebie czymś nowym, a zaręczam, że moje dane są prawdziwe. - Jestem tego pewien. - To doskonale. Anglia żyje... nazwijmy to, na końcu taśmociągu statków. Zawsze tak żyła, a teraz poszczególne ogniwa tego łańcucha są zestrzeliwane szybciej niż może je zastępować. Zaczęła tę wojnę mając około dwudziestu milionów ton ładowności tak własnej, jak i tej, z której mogła korzystać. Ta ilość spada bardzo gwałtownie. Ile wynosi teraz? To pytanie skierowane było do Grobkego, który stłumił ziewnięcie i odparł: - To właśnie jest tajemnica, ale Victor musi mieć niezłe rozeznanie dzięki temu, co słyszał w Londynie. - Mam. - O.K. Wobec tego wiesz, że krzywa stale rośnie i nic innego nie ma w tej wojnie znaczenia. Anglia wkrótce wyczerpie zapasy paliwa i żywności i to właśnie będzie koniec. Gdy staną fabryki, a samoloty nie będą w stanie wystartować, ludność domagać się będzie żywności, której nie ma, wtedy Churchill upadnie, a pokój stanie się rzeczą pewną. Nie ma innej możliwości. - Faktycznie? Mój kraj ma masę paliwa i żywności, nie mówiąc o przemyśle i statkach i jesteśmy otwarci na propozycje handlowe. - Tak, ale wasz Akt o Neutralności wymaga, by każdy płacił za wszystko gotówką - zimno uśmiechnął się bankier. - Gotówką i w dodatku odbierał co jego. To jedyna sensowna rzecz, jakiej nauczyliście się z ostatniej wojny, po której Anglia nie zapłaciła wam całej należności. Roosevelt czy Willkie to teraz nieistotne. Nie ma szans na to, i możesz mi wierzyć, że jest tak naprawdę, by Kongres kiedykolwiek uchwalił pożyczkę wojenną dla Anglii. Zgadzasz się ze mną? - Tak. - I to właśnie rozwiązuje problem. Anglia zaczęła wojnę z około pięcioma bilionami w obcej walucie, a nasz wywiad twierdzi, że wydała już ponad cztery. Zapasy, samoloty i okręty, których potrzebuje teraz, to ten ostatni bilion. W grudniu Imperium Brytyjskie będzie bankrutem. Widzisz, wdali się w wojnę, której nie mogą toczyć i nie mogą opłacić i to jest prosty i najistotniejszy fakt. I w tym właśnie leży polityczny geniusz Hitlera, obojętnie, co poza tym się o nim mówi, że przewidział ten drobiazg w przeciwieństwie do nas wszystkich, podobnie jak i to, że Francja nie będzie walczyć. Taki wódz to zwycięstwo. Prawda, Churchill jest elokwentny, natchniony i rozsądny, ale to najgorszy człowiek na tym stanowisku dla jakiegokolwiek kraju, bo nie ma najmniejszego pojęcia o logistyce i realiach finansów. Nigdy nie miał i to wszystko, co robi i mówi, to bańki mydlane, które pękną wkrótce i wtedy będzie pokój. - Zatapiamy obecnie takie ilości statków, jak w najlepszym okresie tysiąc dziewięćset siedemnastego roku - dodał Mausse. - Wie pan o tym? - Wiem - odparł Henry. - I tak, jak już kiedyś powiedziałem Ernstowi, wówczas pojawiliśmy się my na scenie. Tym razem cisza na tarasie trwała dość długo. Przerwał ją dopiero gospodarz: - I to właśnie była światowa tragedia, która nie może się teraz wydarzyć. Niemcy i Ameryka, dwie siły antybolszewickie, nie mogą ze sobą walczyć, gdyż jedynym zwycięzcą będzie Stalin. - Nie obawiajcie się - rozległ się lekko chrapliwy głos Grobkego. - Nie będzie na to czasu. Poczekajcie do stycznia, gdy będziemy mieli nowe u-booty. Weekend okazał się nudny, chłodny, deszczowy i, jak na gust Victora, zbyt obfity w muzykę i kulturę. Pięć towarzyszących kobiet, wszystkie około trzydziestki, mechanicznie flirtujących, było dostępne do rozmów, przechadzek, tańców, a gdy nie padało do tenisa i należało przyjąć, że również na noc. Miał problemy, by je rozróżnić. Ernst Grobke, po długim śnie, wyjechał wcześnie rano w niedzielę. Odnoszono się doń obojętnie, choć do Victora wyjątkowo ciepło i serdecznie. Najwidoczniej podwodniak spełnił swe zadanie - przypadkowym spotkaniem w restauracji uzgodnionym bez wątpienia ze Stöllerem, sprowadził tutaj Puga, a pozostałe grube ryby nie były dłużej zdolne udawać przyjaźni wobec zwykłego kapitana. Victora pytano jeszcze o wiele spraw związanych z pobytem w Anglii, ale poza jedną próbą w wykonaniu lotnika odnośnie radaru, na co odpowiedzią było puste spojrzenie, nie próbowano wyciągnąć zeń niczego, co by było wiadomościami wywiadowczymi. Bardziej to wszystko wyglądało na próbę napompowania go do pełna niemiecką polityką, filozofią i sztuką. Pozostali goście uwielbiali intelektualne rozmowy i przy każdej nadarzającej się okazji proponowali mu lekturę książek z biblioteki gospodarza, o których akurat była mowa. Uczciwie starał się je czytać przed snem, ale regularnie po kwadransie zapadał w nicość. Specyficzna literatura tego narodu działała na niego zawsze tak samo - dawno też zaniechał prób zrozumienia fantastycznej, a przez Niemców traktowanej ze śmiertelną powagą "pozycji światowo-historycznej" i każdego zwrotu ich pogmatwanej historii poczynając od średniowiecza. Z wojskowego punktu widzenia masa atramentu wylana na temat przeznaczenia Niemiec, ich kultury; przewodnictwa duchowego, germanofilstwa i całej reszty podkreślały tylko jeden jedyny fakt. Otóż osiemdziesięciomilionowy, wysoce uprzemysłowiony kraj spędził stulecie na jednoczeniu się, rozmowach ze sobą, zakasywaniu rękawów, by nakopać reszcie świata i przekonaniu samych siebie, że Bóg jest po ich stronie w tym zbożnym zadaniu, co ich nader cieszyło. Było to coś, o czym warto pamiętać. Słońce pojawiło się w końcu po południu w niedzielę, gdy siedzieli na tarasie przy koktajlach i Stöller skorzystał z okazji, by pokazać Victorowi swoje świnie medalistki. Po dłuższym spacerze nad rzekę, przy której leżały chlewnie i obejrzeniu kilku włochatych wieprzków leżących w błocie i chrząkających z zadowolenia, spytał: - Bardzo się wynudziłeś? - Skądże znowu. - Wiem, że był to zupełnie inny weekend niż wszystkie pozostałe. Meusse i Jagow to uduchowione jednostki, a znamy się od zawsze. Jagow to mój pierwszy kontakt z Göringiem. Przedtem byłem blisko z von Papenem, który, jak wiesz, był największym przeciwnikiem nazizmu aż do tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego, gdy zobaczył dokąd wiedzie przeznaczenie. On faktycznie zrobił Hitlera kanclerzem. - Stöller ruszył z powrotem ku domowi stawiając laską kielichy jakichś purpurowych kwiatów. - Jagow żywi do ciebie wielki szacunek. - Jak na lotnika doskonale gra - mruknął Pug. - Tak, jest doskonały. Ale jest ciężko chory. Docenia twój brak oporów w rozmowach na temat Anglii. To bardzo miłe z twej strony. - Nie powiedziałem wam niczego nowego, chyba że nieświadomie. - Jesteś uczciwym sługą swego narodu - roześmiał się bankier - ale i tak twoje obserwacje były istotne, ukazywały wiele spraw w nowym świetle i potwierdzały niektóre z naszych własnych przemyśleń. To, co nas uderzyło, to twoje poczucie honoru. Widzisz, honor dla Niemca jest wszystkim. Szczerość zawsze deprymowała Victora i tak jak zwykle i tym razem zareagował milczeniem i tępym spojrzeniem. - Wiem, że Jagow zrobiłby wszystko, co jest w jego mocy, gdyby ci na czymś zależało - podjął po chwili gospodarz. - To miłe z jego strony, ale nic mi nie przychodzi do głowy. - Może chciałbyś obejrzeć jakieś nasze bazy czy urządzenia? - Cóż, nasz attache lotniczy oszalałby ze szczęścia. - Jak sobie życzysz, ale Jagow wolałby odwdzięczyć się tobie. - Jest taka jedna rzecz, przyznaję trochę niecodzienna. Parę tygodni temu mój przyjaciel, pilot RAF-u, został zestrzelony nad Kanałem. Wasi ludzie mogli go wyłowić. - To proste do sprawdzenia - ucieszył się Stöller. - Podaj mi nazwisko, stopień i całą resztę, a wkrótce dostaniesz odpowiedź. - Będę nader zobowiązany. - Jeśli twój przyjaciel jest naszym jeńcem, to bez problemów będziesz mógł go odwiedzić. - To byłoby wspaniale. Wolf Stöller zadzwonił na początku października, gdy Victor Henry prawie zdążył już zapomnieć o tym dziwnym weekendzie. - Twój przyjaciel żyje. - Co proszę?! Stöller przypomniał mu stopień, nazwisko i numer Gallarda dodając: - Jest we Francji, nadal w szpitalu, ale w dobrym stanie. Jagow zaprasza cię jako swego osobistego gościa do zwiedzenia sztabu pobliskiej Luftflotte. Jesteś zaproszony jako przyjaciel, nie jako attache amerykański. Ten telefon jest jedynym zaproszeniem jakie otrzymujesz. Niepotrzebne jest jakiekolwiek potwierdzenie. - To doskonała wiadomość - Victor dopiero po chwili otrząsnął się z zaskoczenia. - To bardzo miłe z jego strony. - Jak ci już powiedziałem, trafiłeś go w czułe miejsce. - Muszę do ciebie zadzwonić w sprawie tego zaproszenia. Rozumiesz, nie mogę sam decydować. - Oczywiście. Charge d'affaires, gdy Pug powiedział mu o tym zaproszeniu, zamknął oczy, opadł na fotel i pogładził wąsa. - Ten facet czegoś od ciebie chce. - Naturalnie. - Cóż, masz moją zgodę. Dlaczego nie skorzystać z okazji? Możesz się czegoś ciekawego dowiedzieć, a poza tym zobaczysz tego pilota. Kto to w ogóle jest? - Narzeczony córki starego przyjaciela - oczy charge d'affaires otwarły się nagle i Pug poczuł się zmuszony dodać - córki Alistaira Tudsbury. - O, narzeczony Pam? Szczęściarz. Naturalnie powinieneś go zobaczyć - w głosie był ślad ironii, którą Victor zauważył i która go zirytowała. Gdy jechał pociągiem do Lille pogoda była pod psem. Zaskakujące, ale kolej jeździła zupełnie jakby nie było wojny - wyjazd o czasie, podróż bez urozmaiceń przez deszczowy krajobraz wyglądający sielsko tak w Niemczech, jak we Francji i Belgii. Miasta o nie zmienionym wyglądzie, poza sporadycznymi ruinami, porośniętymi już przez roślinność. W wagonie restauracyjnym siedzieli Niemcy, Duńczycy, Francuzi i Belgowie. Siedzieli obok siebie, wesoło rozmawiając wśród brzęku naczyń i smakowitych zapachów. Jedynym akcentem wojennym byli, siedzący przy osobnym stole, oficerowie Wehrmachtu, przyglądający się z uwagą cywilom i dający krótkie polecenia kelnerom. Poza tym wszystko jak zwykle, jeśli nie liczyć oczywiście nieobecności Żydów. Przed wojną byli najliczniejszymi podróżnymi w Europie. W pociągu nie było widać ani jednego. W tym ekspresie III Rzesza faktycznie wyglądała jakby mogła przetrwać tysiąc lat prawem naturalnej przewagi i zdolnością kierownictwa. Jadące z przeciwka pociągi pełne były młodych i wesołych żołnierzy - stanowiło to dla Puga pierwszy realny dowód, że inwazja została poważnie odłożona ad acta. Wysłannik generała Jagowa - prosty jak świeca porucznik ze złotym sznurem na ramieniu, trzema rzędami baretek na piersi i tikiem w lewym oku - czekał na stacji, a następnie zawiózł Victora do ponurego, kamiennego budynku położonego w centrum Lille, gdzie pozostawił go w mrocznym, pozbawionym okien biurze, w którym stało poplamione atramentem biurko i dwa krzesła. Zakurzone ściany, o żółtym niegdyś kolorze, poznaczone były tu i tam prostokątami bardziej intensywnej barwy - śladami po zdjętych obrazach, najprawdopodobniej przedstawiających francuskich dostojników. Na ścianie za biurkiem wisiała nowiutka flaga ze swastyką i popularne zdjęcie Hitlera w żołnierskim płaszczu i włosami opadającymi na jedno oko. Prymitywny retusz odmładzający widać było z drugiego końca pokoju. Oprócz tego w pomieszczeniu znajdował się najgłośniej chodzący, jaki Pug w życiu słyszał, zegar. To, że cyferblat był wyblakły i pozieleniały ze starości, nie robiło na mechanizmie żadnego wrażenia. Drzwi otwarły się wpuszczając żołnierza w hełmie i pełnym oporządzeniu, ze schmeiserem w dłoniach, który, po wejściu, jak na mustrze podszedł do biurka, zrobił w tył zwrot i zamarł w bezruchu na baczność. W ślad za nim wszedł Gallard z prawą ręką na temblaku, zapuchniętą twarzą częściowo w bandażach, a za nim porucznik z tikiem w oku. Anglik nosił kombinezon, w którym niefachowo choć solidnie pozaszywano spore rozdarcia. - Witaj Ted - pozdrowił go Henry. - Witaj - w głosie i oczach Gallarda było bezbrzeżne zdumienie, choć ton był znacznie przytłumiony przez opatrunek na dolnej wardze. W szybkich i precyzyjnych zdaniach porucznik poinformował Victora, iż z powodu tego, że lotnicy brytyjscy mieli honorowy rozkaz wykorzystać każdą okazję do ucieczki, generał Jagow ku swemu żalowi nie mógł pominąć niezbędnej ostrożności jaką jest obecność uzbrojonego strażnika. Czas spotkania jest nieograniczony, a żołnierz w niczym nie będzie przeszkadzał, tym bardziej że nie zna angielskiego. Ma natomiast rozkaz strzelania przy pierwszym geście wskazującym na chęć ucieczki i dlatego generał prosi obu gentelmenów, by unikali gwałtownych ruchów, które mogą wartownika zdenerwować czy zaskoczyć. Co do treści rozmowy, to zostaje ona w całości pozostawiona do uznania honorowi kapitana Henry'ego. Jeśli nie ma pytań, to pozwoli sobie odmeldować się. - W jaki sposób dam panu znać, że skończyliśmy? Jeśli na ten przykład podejdę do drzwi, to on - Pug wskazał na żołnierza - może pomyśleć, że to próba ucieczki. - Zgadza się. Proszę w takim przypadku podnieść na chwilę słuchawkę telefonu po czym ją odłożyć. Zjawię się wtedy po jeńca. Pozwolę sobie jeszcze dodać, że generał ma nadzieję na pańskie towarzystwo przy lunchu na wysuniętym stanowisku dowodzenia jakieś czterdzieści kilometrów stąd. Gdy za podporucznikiem zamknęły się drzwi Victor wyjął papierosy zapalając jednego dla Teda. - Serdeczne dzięki - Ted zaciągnął się dymem jak tonący po wynurzeniu powietrzem. - Czy Pam wie? Ktoś widział mnie jak skoczyłem? - Jeden z pilotów tak twierdził, a ona jest pewna, że żyjesz. - Dobrze. Teraz możesz jej to potwierdzić. - Będzie to rzadka przyjemność. Zegar cykał, a Gallard, niezdarnie trzymając papierosa lewą dłonią, przyjrzał się nieruchomemu strażnikowi, ściskającemu broń aż mu zbielały dłonie. Okap hełmu nadawał młodzieńczej twarzy groźny wygląd. - Niezbyt sprzyja pogawędce, co? - Nie jest aż taki zły - sprzeciwił się Pug. Wpatrzony przed siebie strażnik rozsiewał zapach potu, choć jego twarz była świeżo ogolona. - To niespodzianka mego życia - podjął po chwili Ted. - Myślałem, że zaczną mnie maglować, albo przewiozą do obozu. Tu nigdy niczego nie wyjaśniają poza tym, za co będą strzelać. Musisz mieć niezłych przyjaciół w Luftwaffe. - Co chcesz bym powiedział Pameli? - Zobaczysz się z nią? - Nie sądzę. Wkrótce wracam do Stanów, ale mogę do niej zadepeszować albo napisać. - Tyle tego jest... Po pierwsze, że jestem zdrów i, mniej lub bardziej, cały. Mam lekkie oparzenia szyi i twarzy i złamaną rękę. Na szczęście kula nie strzaskała kości, złamanie jest czyste i powinno się dobrze goić. Na opiekę lekarską nie mogę narzekać, ale jedzenie jest obrzydliwe: gliniasty, czarny chleb, oleista margaryna o smaku benzyny i woda ze zgniłymi kartoflami w charakterze zupy. Wczoraj tajemniczo się poprawiło, ale tylko w mojej sali. Na kolację były naprawdę jadalne i świeże rzeczy, choć mogło to być zrobione z tutejszych kotów. Teraz wiem, że to dzięki odwiedzinom. Strasznie ci dziękuję i podziwiam. Jak to osiągnąłeś? Jak Pam się czuje? Opowiedz mi o niej. Kiedy ją widziałeś ostatnio? Jak wyglądała? - Widziałem ją parokrotnie po twoim zaginięciu. Przyjechała do Londynu i zjedliśmy razem obiad, a potem zabrałem ją do paru weselszych miejsc. Z początku była załamana, ale powoli zaczęła przychodzić do siebie. Praktycznie ostatnią rzeczą, jaką mi powiedziała było to, że oczekuje twego powrotu, że czeka na ciebie i wyjdzie za ciebie. - To cudowna dziewczyna - coś przez moment zaszkliło się w oczach pilota, po czym zebrał się w sobie i spojrzał na wartownika. - Coś tu śmierdzi i to ani chybi on. - Twarz Niemca nie drgnęła ani na ułamek sekundy, wobec czego dodał obojętnym tonem: - Nie sądzisz, że ta twarz wiele wyjaśnia? Osiemdziesiąt milionów tępych świń podobnych do tego bydlaka. Nic dziwnego, że Hitler jest ich wodzem - żołnierz nadal patrzył przed siebie bez mrugnięcia okiem. - Naprawdę myślę, że on nie zna angielskiego. - Możesz się mylić. - Cóż, powiedz Pam, że przyznaję jej rację. Gdy wrócę, wezmę robotę w dowództwie. Tam należę - potrząsnął głową. - Przyznaję, że jestem durniem. Oni byli z przodu i pode mną: Me 110 wyglądał na doskonałą okazję. A ja nie dość, że spudłowałem, to zamiast zawrócić przeleciałem przez nich i następną rzeczą był kop w ramię i ogień w silniku. Podciągnąłem drążek zupełnie bez oporu i gdy się obejrzałem okazało się, że nie mam ogona. Odrzuciłem owiewkę i wyczołgałem się na zewnątrz. Nawet nie pamiętam, żebym się palił, a przypiekłem się zdrowo głównie wokół ust. Ale to poczułem dopiero w wodzie - westchnął i rozejrzał się, zatrzymując wzrok na wyprostowanym wartowniku. - I znalazłem się tutaj. Jak tam wojna? Ten doktorek, który zmienia mi opatrunki twierdzi, że praktycznie już po wszystkim, ale ja twierdzę, że łże. Victor zdał mu możliwie jak najradośniejszą relację, po której twarz Teda rozjaśniła się. - To już lepiej - mruknął. Zegar stuknął i podskoczyli, gdy wartownik podwójnym kichnięciem dał znak, że żyje. Łzy pociekły mu z oczu, ale nadal stał na baczność. - Kretynizm - mruknął Gallard. - Ty pójdziesz stąd na lunch z niemieckim generałem, a ja do sali, nadal w charakterze więźnia. Myślę, że lepiej zacznijmy się zbierać. - Nie ma pośpiechu. Weź papierosy. Dałbym ci paczkę, ale ten tutaj może pomyśleć, że to granaty czy inny dynamit. - Serdeczne dzięki. Nie pomyślałem o papierosach - Gallard wyjął z paczki kilka papierosów i niespodziewanie dla samego siebie wyciągnął je w stronę Niemca. Ten spojrzał nań i bez słowa potrząsnął głową niczym koń oganiający się od much. - Słuchaj, nie wiem, jak ci się to udało - Ted zapalił następnego papierosa - ale bardzo ci dziękuję. Pomogłeś mi bardziej niż sądzisz. - Głównie jest to kwestia szczęścia, ale cieszę się, że udało mi się z tobą zobaczyć. - Oczywiście. Pam jest przekonana, że możesz wszystko - odparł Ted z uśmiechem zniekształconym przez opatrunek. Pug zerknął na zegar. Spod brudu nie było widać cyfr, ale układ wskazówek wskazywał dwunastą. - Sądzę, że lepiej nie trzymać generała na diecie. - Z pewnością - Gallard zerknął na wartownika. - Poza tym ten facet zaczyna mnie denerwować. Zegar skończył wydzwaniać dwunastą, gdy Victor podniósł i po chwili odłożył słuchawkę na widełki. - Powiedz Pam, że wkrótce się zobaczymy - coś w głosie Teda jasno mówiło o planowanej ucieczce. - Bądź ostrożny. - Możesz mi zaufać. Mam po co żyć i to długo. Jesteś wybrany na świadka, jeśli tylko będziesz w zasięgu tysiąca mil. - Jeśli będę, to zjawię się na pewno. Jadąc przez Lille, Pug podobnie jak w pociągu, zastanawiał się, jak szybko i pewnie Niemcy przejęli tu władzę i zaprowadzili swój ład. Na szarych uliczkach przemysłowego miasta francuscy policjanci kierowali ruchem, francuscy kierowcy prowadzili francuskie samochody z francuską rejestracją wśród francuskich sklepów i urzędów. Jedynie tu i ówdzie widać było urzędowe ogłoszenia wydrukowane grubą niemiecką czcionką, napis na ulicy czy budynku, często składający się tylko z jednego wyrazu: "verboten". No i rzecz jasna pojawiający się w każdym okupowanym mieście niemieccy żołnierze, przypominający kto rządzi w Lille. Bez dwóch zdań miasto, tak samo jak i inne, zostało spokojnie acz metodycznie splądrowane. Pug słyszał o tej metodzie: bezwartościowa waluta okupacyjna, za którą Niemcy wykupywali to, czego nie zabrali za nic warte pokwitowania - ale proces ten był niewidoczny. Co prawda Francuzi wyglądali ponuro, ale Pug nigdy nie widział Francuzów, którzy nie wyglądaliby ponuro. Tu, podobnie jak i w pociągu, nowy ład wyglądał na zdolny przetrwać tysiąc lat. W siodłatej czapce, lśniących, czarnych butach i doskonale skrojonym błękitno-szarym mundurze Jagow wyglądał na przystojniejszego, wyższego i zdecydowanie groźniejszego, a szacunek, ciągłe trzaskanie obcasów i błyskawiczne spełnianie jego rozkazów wyraźnie świadczyły o jego randze. Zaproponował Victorowi lunch w "raczej komfortowych" warunkach w pobliskim chateau zmienionym na kasyno oficerskie lub zwykłą przekąskę tu, na lotnisku. Z zadowoleniem przyjął decyzję Puga o przekąsce, oddając adiutantowi płaszcz. W jednym z biur stał nakryty białym obrusem stół. Tam właśnie zjedli obiad składający się z zupy, ryby, sera i owoców, podany na ozdobionej złotem chińskiej porcelanie przez uśmiechniętych francuskich kelnerów, z dodatkiem trzech gatunków wina. Jagow ledwie co spróbował jedzenia i wina, a Victor rozpoznając ten szczególny rodzaj karnacji wskazujący na poważne kłopoty z sercem nic na ten temat nie mówił. Sam był głodny, toteż jadł za dwóch. W tym czasie Niemiec palił i mówił kolokwialną niemczyzną, krótkimi, precyzyjnymi zdaniami. Często zakrywał dłonią usta gdy kasłał. Us Navy była, według Jagowa, jedyną machiną wojenną na świecie, którą z zawodowego punktu widzenia można porównać z armią niemiecką. Był obserwatorem w latach trzydziestych w Stanach i przywiózł Göringowi pomysł bombowców nurkujących, dzięki któremu powstał Ju 87 Stuka. - Niezależnie od tego czy się to komuś podoba, czy nie - zakończył ze zmęczonym uśmiechem - częściowy sukces Blitzkriegu zawdzięczać możemy w dużym stopniu waszej marynarce. - To najlepiej będzie można ocenić po wojnie. - Armia amerykańska - mówi Jagow - w żaden sposób nie dała się porównać z żadną inną. Doktryna i praktyka, podobnie jak we wszystkich współczesnych armiach, wywodzi się z pomysłów niemieckiego Sztabu Generalnego, ale zauważało się amatorstwo, brak ducha na manewrach, a poza tym była bardzo nieliczna. Krótko mówiąc, Usa były przede wszystkim wielką potęgą morską łączącą oba światowe oceany i fakt ten odzwierciedlał poziom ich sił zbrojnych. Spengler, podobnie jak większość Niemców, nie rozumie Ameryki. I to było głównym błędem pozycji. Stany były jak chrześcijańska Europa, która otrzymała drugą szansę w postaci bogatego i dziewiczego kontynentu. Ameryka sprzymierzona ze zdemoralizowaną i uporządkowaną Europą mogła przynieść Zachodowi odrodzenie - nowy złoty wiek. Przynajmniej tak Pug rozumiał górnolotne i kwieciste wypowiedzi Jagowa przypominające konwersacje w Abendruh. Przy kawie, a właściwie lurze smakującej jak prażone muszle, Jagow spytał: - Chciałby pan obejrzeć lotnisko? Pogoda nie jest zbyt dobra. - Z przyjemnością, jeśli tylko któryś z pana adiutantów znajdzie chwilę czasu. - Dawno temu skończyłem udział w tej kampanii - znów pojawił się ten zmęczony uśmiech - resztę zostawiam dowódcom dywizjonów. Jestem do pana dyspozycji. Objechali lotnisko małym samochodem, pełnym spalin niemieckiej benzyny syntetycznej, oglądając w nieśmiało prześwitującym przez chmury słońcu messerschmitty 109, na wpół ukryte w osłonach przeciwbombowych na stanowiskach. Wszystko to było bardzo podobne do angielskiego lotniska, które zwiedzał już wcześniej - warsztaty, hangary, baraki pilotów, krzyżujące się pasy startowe, a wszystko rozłożone pomiędzy malowniczymi farmami i rozległymi łąkami, na których pasły się stada krów. Wyblakłe napisy w języku francuskim wskazywały, iż jest to jedno z lotnisk przejętych po kapitulacji. Większość budynków była nowa, świecąca świeżym tynkiem, a stare, spękane pasy startowe wyglądały przy nowych jak polna droga przy autostradzie. Wszystko takie same poza krzyżami i swastykami zdobiącymi samoloty. - Wszystko to zrobiliście od czerwca? - zdziwił się Victor. - Niezłe tempo. Jagow przez moment wyglądał jak drapany po brzuchu kot. - Ma pan oko zawodowca, kapitanie. Zachodnie gazety zastanawiają się, dlaczego czekaliśmy sześć bezcennych tygodni przed rozpoczęciem ataku. Co oni wiedzą o takich sprawach jak logistyka? Hitler zostawił działania lotnictwa w wyłącznej gestii Göringa i nie wtrącał się do niego w żadnym stopniu. Uparł się przy jednym, co najlepiej wskazuje na jego wojskowy geniusz. Po upadku Francji zaczęto natychmiast z jego polecenia rozbudowywać istniejące i budować nowe lotniska. Dopiero, gdy były gotowe, zezwolił na atak na Anglię - te lotniska podwoiły albo i potroiły siły Luftwaffe. Te same samoloty mogły w takim samym czasie wykonać dwa lub trzy loty więcej niż gdyby startowały z lotnisk na terenie Niemiec, a skrócenie okresu lotu pozwalało na zabieranie większej ilości bomb i na dłuższe przebywanie nad celem. Najprostsze i najlepsze myślenie strategiczne - podsuwał Jagow. Odwiedzili następnie dispersal, gdzie młodzi, choć wyglądający na zmęczonych piloci (dziwnie przypominający pilotów angielskich) siedzieli w kombinezonach gotowi do lotu. Na widok generała stanęli błyskawicznie na baczność (czego ich brytyjscy odpowiednicy nigdy by nie próbowali). Pomieszczenie było surowsze, a wiszące na ścianach panienki bardziej pulchne (według niemieckiego gustu), ale poza tym wszystko po obu stronach Kanału wyglądało tak samo. Włącznie ze swoistym zapaszkiem kombinezonów ze skóry i gumy. Gdy jechali już z powrotem ryknęła syrena i piloci wysypali się biegnąc w stronę maszyn. - Zatrzymaj - polecił Jagow kierowcy, po czym zwrócił się do Henry'ego. - Zwykłe zawracanie głowy: nalot z dużej wysokości, ale musimy reagować, a to wyprowadza pilotów z równowagi. Niezła taktyka choć Anglicy płacą za nią dużą ilością bombowców. To powolne maszyny i słabo uzbrojone, ale zawsze. Wyjdziemy i popatrzymy? Myśliwiec za myśliwcem kołował na start i z rykiem silników ruszał w ślad za ostro nabierającym wysokości poprzednikiem. - Dla mnie to dość deprymujący widok - Jagow otulił się ciaśniej płaszczem jakby mu się nagle zrobiło zimno. - Niemcy bijący się z Anglikami. Diament tnący diament. To wojna cywilna na Zachodzie i czysta głupota. Anglicy choćby jutro mogą zawrzeć honorowy pokój, a Churchill liczy tylko na jedno - na amerykańską pomoc. - On liczy na odwagę swego narodu i jakość swego lotnictwa. - Kapitanie Henry, gdyby Roosevelt odciął pomoc amerykańską i oświadczył, że chce być mediatorem w sprawie pokoju, to jak pan sądzi, ile czasu jeszcze trwałaby ta wojna? - Ale to jest niemożliwe. - Niestety to prawda, gdyż pański prezydent otoczony jest Morgenthausami, Frankfurterami i Lehmanami. - Zanim Victor zdążył zaprotestować Jagow uniósł dłoń w lśniącej, czarnej rękawiczce. - Nie jestem nazistą, a do Lotnictwa przyszedłem z Armii. Proszę nie myśleć, że antysemityzm to problem Niemiec. W całej Europie stosunek do Żydów jest taki sam. Führer po prostu był realistą mówiąc głośno to, co wszyscy myślą. Niektórzy z jego naśladowców popełnili karygodne błędy, ale nie można oceniać całego narodu za głupotę czy okrucieństwo jednostek. Amerykańscy Żydzi otaczający prezydenta robią ten sam błąd co nasi partyjni fanatycy. - Generale Jagow - wtrącił Pug - nie ma większej pomyłki niż wiara w to, że Żydzi stoją za naszą wrogością do reżimu hitlerowskiego. Wielu Amerykanów głęboko podziwia Niemcy, ale wiele posunięć Hitlera jest po prostu niewybaczalnych. Miał nadzieję, że choć raz uda mu się przełamać obsesję charakteryzującą tych ludzi. Jagow był niespotykanie inteligentny jak na przedstawiciela swego narodu. - Posunięcia Hitlera! - Jagow westchnął ze szczerym żalem w głosie. - Powiem panu coś, co pana zaskoczy, kapitanie. Gdy zajęliśmy Polskę, to Niemcy powstrzymywali Polaków od mordowania Żydów. Oni wzięli nasze wkroczenie za sygnał do masakry. To przypominało początek sezonu polowania na kaczki! Tak, Wehrmacht musiał wkroczyć do akcji i bronić Żydów przed Polakami - generał kaszlnął ciężko. - Nie będę udawał, że kochamy Żydów i nie twierdzę, że oni powinni darzyć nas tym samym uczuciem. Rozumiem w gruncie rzeczy stanowisko ludzi, o których mowa, ale oni mylą się tragicznie. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić na śmiertelne starcie pomiędzy Anglią i Niemcami. Wszyscy stanowimy jedną cywilizację, cywilizację Zachodu. Jeśli zaczniemy walczyć między sobą, to ulegniemy azjatyckiemu bolszewizmowi i na tysiące lat zapadną barbarzyńskie ciemności. Zamilkł wpatrując się w Henry'ego płonącymi oczyma, a po chwili wyciągnął sztywno palec i dodał: - Jeśliby tylko kilku podzielało ten punkt widzenia i przekazało go Rooseveltowi. Ale ci, którzy nie są Żydami, są angielskiego pochodzenia. To paradoksalna sytuacja, kapitanie Henry. Bijemy Anglików, mamy siłę, a nigdy nie zamierzaliśmy z nimi walczyć. Moglibyśmy zwodować setki u-bootów i zadusić wyspę w trzy miesiące. Wie pan, że Führer nigdy nie kładł nacisku na ich budowę? I co zyskalibyśmy przez to zwycięstwo? Utratę najlepszego, naturalnego sojusznika. - Cóż, zaatakowaliście Polskę, gdy była sojusznikiem Anglii, dogadaliście się ze Stalinem... Te rzeczy miały istotny wpływ na obecną sytuację. - To wymuszono na nas. Niemcy są dziwnymi ludźmi, kapitanie Henry, trudnymi do zrozumienia przez innych. Jesteśmy poważni i naiwni i zawsze sięgamy po gwiazdkę z nieba. Dla innych nasze postępowanie wydaje się bezsensowne i aroganckie. Zapewniam pana, że nasi brytyjscy kuzyni są dokładnie tak samo aroganccy tylko na swój sposób. Oni też pogardzają Żydami. Trzymają ich z dala od klubów skupiających władzę, banków i innych ważnych stanowisk, ale zachowują się wobec nich uprzejmie. My wpuszczaliśmy Żydów wszędzie, dopóki nie zjawiło się ich tylu, że zaczęli zagrażać całkowitym przejęciem władzy i wówczas okazaliśmy nasze uczucia. To cała różnica. Niemcy to uczciwy naród. Proszę odwołać się do ich honoru a pójdą, polecą czy popłyną na śmierć z pieśnią na ustach. To nasz prymitywny realizm pogranicza - kowbojów. Mógłby pan zapytać: do czego zmierzam? Do bardzo prostej i oczywistej rzeczy: potrzebujemy przyjaciół w Usa, by wyjaśnić, że ta wojna ma dwie strony i że jedynym wyjściem jest pokój na Zachodzie i jego zjednoczenie, które może kontrolować świat... Proszę zobaczyć, angielska celność jest nieprzyjemna dla francuskiego bydła, ale to praktycznie koniec. Na odległym wzgórzu wyrosła piramida dymu i kurzu rozganiając krowy, które rozbiegły się z przeraźliwym rykiem. - Mam małą konferencję w sztabie - Jagow zerknął na zegarek. - Jeżeli może pan zostać na obiad, to w Lille jest... - Muszę, niestety, wracać do Berlina. Trudno jest mi wyrazić swą wdzięczność, ale... - Nie ma za co, rozmowa z Amerykaninem, a w dodatku zawodowym wojskowym, który ma spore zrozumienie dla naszej sytuacji jest dosłownie zbawienna dla naszego narodu. Myśliwce kołowały witane przelotnym deszczem, gdy Jagow przekazał Puga adiutantowi przy wejściu do sztabu. - Jeśli będę jeszcze coś mógł zrobić w sprawie Flight Lieutnanta Gallarda, to proszę dać mi znać - oświadczył zdejmując rękawiczkę. - Auf Wiedersehen, kapitanie Henry. Wszystko o co proszę, to pamięć o tym, że są dwie strony wojny i że po każdej znajdują się ludzie honoru. Ozdobnie rzeźbiony sufit banku Wolfa Stöllera zdawał się być oddalony od podłogi co najmniej o czterdzieści stóp. Było już po godzinach urzędowania i zaledwie paru urzędników kręciło się po obszernej sali. Kroki dwóch mężczyzn na marmurowej posadzce odbijały się echem od ścian niczym marsz plutonu piechoty. - O tej porze jest tu trochę pusto - odezwał się Stöller - ale za to bardzo spokojnie i nikt nam nie będzie przeszkadzał. Tędy, Victorze. Minęli sporą salę konferencyjną i przeszli do niewielkiego, ale komfortowo urządzonego gabinetu o ścianach obwieszonych obrazami. Pug niewiele wiedział o malarstwie, ale i to wystarczyło, by rozpoznał dwa płótna Picassa i jedno Renoira. - A więc wkrótce wyjeżdżasz - bankier wskazał głęboki fotel. - Oczekiwałeś tego? - Sądziłem, że nastąpi to za miesiąc, ale gdy wróciłem z Lille mój zmiennik był już na miejscu. - Niecierpliwisz się naturalnie, by znów być razem z przeuroczą żoną. Victor zerknął na większy obraz Picassa przedstawiający w przeraźliwych barwach zniekształconą postać kobiecą. - Sądziłem, że współczesna sztuka jest zabroniona w III Rzeszy. - Nie straciła na wartości, a feldmarszałek ma jedną z największych kolekcji sztuki na świecie. To cywilizowany człowiek i wie, że sprawy ulegną zmianie. - A ulegną? - Z pewnością. Ledwie tylko wojna się skończy. Jesteśmy narodem, który znajduje się pod ostrzałem, Victorze. Nerwy nie wytrzymują i przesuwają nastrój przesady to w jedną to w drugą stronę. Są to sprawy, które same znikną, gdy zniknie ich powód. Europa będzie cudownym miejscem, by w niej żyć, a Niemcy najsympatyczniejszym ze wszystkich narodów. Co powiesz na sherry? - Przyjmę z wdzięcznością. - Za co wypijemy? - gospodarz odstawił kryształową karafkę. - Nie sądzę, byś wypił za zwycięstwo Niemiec. - Jesteśmy neutralni - mruknął Pug z uśmiechem. - A tak, prawda. Gdybyście tylko faktycznie byli! Z wdzięcznością przyjęlibyśmy ten stan rzeczy. Może więc za honorowy pokój? - Proszę bardzo. Za honorowy pokój. Wypili. - Znośne? - Dobre, choć nie jestem ekspertem. - To teoretycznie najlepsze sherry w Europie. - Z pewnością jest bardzo dobre. Bankier usiadł wygodniej i zapalił cygaro. W świetle lampy jego łysina różowo przebłyskiwała przez resztki włosów. - Twoja podróż do Lille była udana? - spytał. - Tak. Jestem nader zobowiązany tobie i generałowi. - Drobiazg. Według normalnych zasad coś takiego byłoby nie tylko niespotykane, ile w ogóle niemożliwe, ale między ludźmi honoru obowiązują inne zasady - Stöller westchnął. - Cóż, nie prosiłem cię tu tylko po to, by poczęstować sherry. - Też tak sądzę. - Jesteś wojskowym i wiesz, że są czasem takie rozmowy, które muszą być zapomniane niezależnie od ich wyniku. W Niemczech nazywamy takie delikatne kwestie "rozmowami w cztery oczy". - Słyszałem to określenie. - To, o czym będziemy teraz mówić, to właśnie rozmowa w cztery oczy. Victor doszedł w tym momencie do wniosku, że najlepiej będzie pozwolić bankierowi mówić, gdyż nie miał bladego pojęcia o co może chodzić Niemcowi. Najlepsze na co mógł wpaść, to szeptana propozycja pokoju przekazana Rooseveltowi od Göringa, ale i tego nie był pewien. - Rozmawiałeś z Jagowem o losach wojny i o tragicznym absurdzie, jakim jest ten zupełnie niepotrzebny konflikt między Anglią i Niemcami. Pug skinął głową. - Czy według ciebie jego punkt widzenia jest sensowny? - Prawdę mówiąc nie wykłada się polityki światowej na uczelniach Us Navy. Przynajmniej nie w ten sposób. Toteż nie jestem kimś, kogo zdanie byłoby wyrobione czy też istotne. - Jesteś amerykańskim pragmatykiem - uśmiechnął się Stöller. - Jestem artylerzystą zamieszanym w dyplomację i mającym nadzieję, że się to wkrótce skończy. - Wierzę ci. Człowiek honoru zawsze chce służyć swemu krajowi w polu. - Chciałbym robić to, na czym się znam. - Ale zgadzasz się z tym, że to amerykańska pomoc i oczekiwanie na jej zwiększenie jest tym, co trzyma Anglików przy prowadzeniu wojny? - Częściowo. Poza tym nie mają ochoty poddawać się. Sądzą, że wygrają. - Z waszą pomocą. - Cóż, sądzę, że ją dostaną. - Wobec tego wszystko co stoi między jednością zachodniego świata i honorowym pokojem, za który właśnie wypiliśmy, to nadzieja Churchilla na pomoc Roosevelta. Victor milczał przez chwilę, po czym powiedział wolno: - Może tak. Ale co to właściwie jest honorowy pokój? Churchill chce pozbyć się Hitlera, Hitler jego. Obaj ci gentelmani siedzą w siodłach równie mocno i obaj praktycznie reprezentują wolę swych narodów. Nic na to nie można poradzić. - Wracasz, by zostać doradcą morskim Roosevelta - Stöller oznajmił to jedynie z lekką pytającą intonacją. - Wracam, by zgłosić się w Biurze Osobowym po nowy przydział - twarz Puga nie wyrażała nic. - Nasz wywiad zazwyczaj dobrze sprawdza takie informacje - bankier uśmiechnął się lekko. - A teraz pozwól mi coś powiedzieć i nie przerywaj, dopóki nie skończę. To wszystko o co proszę, zgoda? - Zgoda. - Ludzie honoru rozmawiają ze sobą w specyficzny sposób i teraz właśnie zwracam się do ciebie, gdyż sprawa jest nadzwyczaj delikatna. Pod słowami musi kryć się duchowe porozumienie, gdyż inaczej zrozumienie się jest niemożliwe. Z tobą, Gregorem i jeszcze paru osobami czuję tę więź. Zawsze byłeś nienagannie uprzejmy, ale w odróżnieniu od wielu osób z waszej ambasady nigdy nie uznawałeś Niemców za europejską odmianę kanibali. Traktowałeś nas jak równych sobie. Jak ludzi. Podobnie zresztą jak twa urocza żona. Zapewniam cię, że zostało to dostrzeżone, a fakt, że sympatyzujesz z Anglią jest zupełnie naturalny. Sam tak robię, gdyż kocham ten kraj. Dwa lata spędziłem w Oxfordzie. Słyszałeś, co Gregor myśli na temat żydowskich wpływów w otoczeniu waszego prezydenta. Wiem, że zaprzeczasz temu, ale jest to fakt i to nader istotny w przebiegu tej wojny. Musimy z tym żyć i starać się zaradzić temu jak się da. Victor chciał się odezwać, ale Stöller uniósł dłoń. - Powiedziałeś, że wysłuchasz mnie do końca. W istniejących warunkach przyjaciele za oceanem są nam bardzo potrzebni. Nie po to, by wywierać nacisk, jak to bezwstydnie robią Żydzi, ale po to, by przedstawić drugą stronę wojny i nasz punkt widzenia. Roosevelt to człowiek o wielkiej wyobraźni i dużym intelekcie. Wystarczy, by dostrzegł, że interes Ameryki leży w szybkim pokoju na Zachodzie. Choćby z uwagi na to, że ten stan rzeczy ułatwi mu zajęcie się Japonią. Czy sądzisz, że Japonia, albo to co się z nią stanie, interesuje nas w jakimkolwiek stopniu? Ten nowy pakt to komedia mająca trzymać w szachu Rosjan. Widzisz, Victor, mamy takich przyjaciół. Nie jest ich wielu, ale to patrioci, którzy widzą realia wojny, a nie słuchają tylko żydowskiej propagandy czy Churchilla, który był zawsze megalomańskim awanturnikiem. Mamy nadzieję, że ty też będziesz takim przyjacielem. Victor żałował, że wypił swą sherry tak szybko, gdyż konwersacja przybierała obrót, w którym przydałby mu się doping. - Pozwól mi jeszcze dodać to i owo - Stöller zaciągnął się cygarem. - Wiesz o moich kontaktach z Göringiem, który jest dla mnie wielką postacią europejskiej historii. Jego praktyczne podejście do rzeczy i energia nadal mnie zaskakują. Führer, cóż... on jest inny. Operuje na płaszczyźnie dla nas niedostępnej, płaszczyźnie wielkich zmian historii. Natomiast wykonawcą jest Göring. Nic w Niemczech nie dzieje się bez jego wiedzy i woli. Wy, Amerykanie, ze swym purytańskim dziedzictwem, uważacie go za podobnego do wschodniego sułtana, ale Niemcy uwielbiają operę i wystawność. To słabość, ale on ją zna i doskonale wykorzystuje, co oczywiście nie zmienia faktu, że lubi zbytek. Zresztą dlaczego miałby nie lubić? Każdy z nas lubi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Hermann Göring założył w Szwajcarii anonimowe i nie do wyśledzenia konta bankowe, a jego możliwości finansowe są olbrzymie. Te konta będą po wojnie nagrodami dla przyjaciół Niemiec, którzy we właściwym czasie powiedzieli właściwe słowa w naszym imieniu. Nie ma to nic wspólnego ze szpiegostwem, gdzie płaci się za wiadomości czy plany. Jest to po prostu wyraz wdzięczności, której nie da się inaczej wyrazić, jak też zysk ze wspólnego zwycięstwa... Jeśli nasi przyjaciele zechcą skorzystać z tych kont, to będą one do ich dyspozycji. Jeśli nie zechcą... Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Gdy ty powiesz, co uważasz za stosowne, uznamy tę rozmowę za niebyłą. Była to jedna z niewielu sytuacji w życiu Victora, kiedy został całkowicie i dokładnie zaskoczony. - Interesujące - mruknął. - Nadzwyczaj interesujące... Cóż, wpierw chciałbym się dowiedzieć, jeśli oczywiście możesz mi powiedzieć, co skłoniło ciebie, Jagowa czy Göringa do opinii, że będę dobrym kandydatem do tej propozycji. Jest to dla mnie nader istotne i zapewniam cię, że dla całej tej sprawy także. - Mój drogi, kwestia Waszyngtonu jest jedną z najważniejszych, a ty jesteś w drodze do tego miasta. W dniu, w którym amerykańskie dostawy do Anglii przestaną nadchodzić będziemy zwycięzcami tej wojny, która automatycznie zostanie zakończona. Praktycznie już ją wygraliśmy, ale opór Anglii, oczekującej nie wiem na co, wiąże nam ręce, nie dając możliwości pokojowego uregulowania wielu spraw. Za trzy, cztery miesiące Anglia będzie bankrutem i jeśli wasz Akt o Neutralności pozostanie w mocy, to jest to koniec. Victor, feldmarszałek pamięta twoją interesującą wizytę z Gianellim i jego cel jest dokładnie taki sam jak wówczas Roosevelta: uniknięcie przyszłego, niepotrzebnego rozlewu krwi. Myśli, że możesz w tym pomóc, a Jagow jest o tym przekonany - Stöller uśmiechnął się niespodziewanie. - Jeśli o mnie chodzi to wiem, że twa wspaniała żona sprzyja nam i jest bardzo sympatyczną kobietą. Sądzę, że zawsze lepiej ukazuje ona twe prawdziwe uczucia, które ty sam maskujesz uprzejmością. Ufam, że mam w tym względzie rację. Victor powoli skinął głową. - Rozumiem, to jasna odpowiedź, Herr Stöller. A oto moja, w cztery oczy. Proszę powiedzieć feldmarszałkowi Göringowi, żeby wsadził sobie te szwajcarskie konta w grubą dupę. Błękitny dym zakłębił się wokół zaskoczonej twarzy gospodarza, która pociemniała od nabiegłej nagle krwi. Z błyskiem w wypukłych oczach i uśmieszkiem na twarzy oświadczył: - Przypominam, kapitanie Henry, że jeszcze nie opuścił pan III Rzeszy. Nadal jesteśmy w Berlinie, a feldmarszałek Göring ustępuje tu jedynie Führerowi. - Jestem oficerem Us Navy i jeśli dobrze rozumiem, albo jeśli nie chce pan tego cofnąć - głos Puga był prawie warkotem - to proponuje mi pan w jego imieniu zdradę ojczyzny za pieniądze. Uśmieszek zniknął i Stöller powiedział łagodnie, rozkładając ręce: - Mój drogi, jak mogłeś to odebrać w ten sposób? Błagam cię, pomyśl! Najwyższe dowództwo Amerykańskich Sił Zbrojnych otwarcie sprzeciwia się udzieleniu Anglii pomocy i to od samego początku. Jedyne, o co cię proszę, to ukazanie z obu stron wojny, gdy zdarzy się ku temu okazja i to również dla bezpieczeństwa twego kraju i pokoju na świecie. - Tak, jako człowiek honoru wysłuchałem cię i rzeczywiście wierzę, że to, co mówisz, jest prawdą. Generał Jagow powiedział, że Niemcy są narodem trudnym do zrozumienia i to prawda. Poddaję się. Nie będę więcej próbował, tym bardziej, że moja praca tutaj jest zakończona. Victor wiedział, że zareagował zbyt brutalnie, ale zrobił to podobnie jak podczas meczu - instynktownie i odruchowo. Wstał i bankier także podniósł się z fotela. - Widzisz - odezwał się cicho - prowadzimy wojnę otoczeni przez wrogów. Jeśliby Stany Zjednoczone kiedykolwiek znalazły się w podobnej sytuacji - a historia dziwnie lubi się układać - pewnego dnia ty możesz znaleźć się w mojej sytuacji w stosunku do kogoś, kogo szanujesz i zrozumiesz wówczas, jakie to trudne. Myślę, że twoja odpowiedź była nieprzemyślana i zła, a stanowisko zbyt ostre, ale wiem, o co ci chodziło. To reakcja honorowa i nie żywię do ciebie żadnej urazy. Mam nadzieję, że ty także. Wysoce sobie cenię twoje zdanie i nie chciałbym stracić w twych oczach. Poza tym spędziliśmy miło czas w Abendruh, nieprawda? Z uśmiechem wyciągnął wypielęgnowaną dłoń. Pug obrócił się na pięcie i wyszedł. Jego kroki odbijały się głośnym echem po opustoszałym banku, aż do drzwi, przy których czekał zgięty w ukłonie portier. W ciepłym berlińskim popołudniu gromadka dzieci otaczała kalekę sprzedającego na chodniku papierowe laleczki. Victor przeszedł kilka przecznic, zanim jako tako doszedł do siebie i wówczas zaświtała mu nowa myśl: czy swoim zachowaniem nie zamordował Teda Gallarda? 36 Wąż do polewania ogrodu (z książki: "Utrata światowego imperium") Spadajaca korona Okres zimy i wiosny, który dzielił bitwę o Anglię od naszego ataku na Rosję, w popularnej terminologii określa się przerwą na oddech. Prawda zaś jest taka, że w czasie tych ośmiu miesięcy zmienił się układ sił, gdyż Imperium Brytyjskie przestało istnieć na scenie historii. W 1939 roku ten moment skrywała przyszłość. Wojna, która się wówczas zaczęła, powinna się raczej nazywać Wojną o Sukcesję Brytyjską, gdyż prowadzono ją tak naprawdę po to, by uzyskać odpowiedź na pytanie: "po upadku Imperium Brytyjskiego, co pociągnie za sobą upadek europejskiego kolonializmu, jaki będzie układ sił na świecie?" Ten historyczny moment, jak i jego znaczenie, przewidział Adolf Hitler. On też zainspirował i zmobilizował Niemcy do wzięcia udziału w wyścigu o uchwycenie spadającej korony. To, czego nasz naród dokonał wbrew przewadze innych, będzie kiedyś sprawiedliwie ocenione przez historię, ale najpierw muszą wygasnąć emocje i napięcia związane z pewnymi ubolewania godnymi szczegółami. Tymczasem historycy, nie patrząc z perspektywy, piszą tak, jakby tylko po stronie aliantów występowało bohaterstwo, jakby Niemcy byli okazami robotów niezdolnych do krwawienia, zamarzania czy głodu i dlatego nie zasługującymi na uznanie należne zwycięzcom wielu bitew. Jak powiedział Hitler: "Zwycięzcy piszą historię, ale mimo to, że wychwalają się jak mogą, alianci sami oddają nam cześć - nam krajowi, który prawie złapał tę koronę mimo sprzeciwu wszystkich uprzemysłowionych krajów świata, poza słabymi Włochami i odległą zbiedniałą Japonią". Pomimo wszystkich militarnych błędów Hitlera, a było ich wiele i to poważnych, mój zawodowy osąd nie uległ zmianie - armia niemiecka wygrałaby wojnę, gdyby nie pewien przypadek historyczny. Prawdziwym przeciwnikiem Hitlera, zrodzonym przez los w tym samym okresie historii świata, był przebieglejszy i bardziej bezwzględny geniusz polityczny, geniusz o znacznie trzeźwiejszym osądzie militarnym i potężniejszych zasobach materiałowych do prowadzenia nowoczesnej wojny. Był nim Franklin D. Roosevelt. Kraj, któremu przewodził, w żaden sposób nie jest porównywalny z Niemcami. Amerykanie ustępują nam pod względem wojskowych zalet, czego dowiodły praktycznie wszystkie spotkania na frontach tej wojny, ale nie to jest problemem. Ten wielki manipulator tak poprowadził rozgrywkę wojenną, że inne kraje prawie wykrwawiły się na śmierć po to, by jego ojczyźnie wręczyć na srebrnej tacy władzę nad światem. Stany Zjednoczone Ameryki, dzisiejszy władca świata, straciły w całej wojnie mniej ludzi niż Niemcy w którejkolwiek z pół tuzina przeprowadzonych kampanii. Przeszło dwadzieścia milionów żołnierzy wszelkich broni zginęło w II wojnie, z tego Ameryka w ciągu czterech lat działań wojennych straciła około trzystu tysięcy na wszystkich frontach łącznie z Pacyfikiem! Za ten prawie bezkrwawy podbój świata, który nie ma równego sobie w historii, Amerykanie mogą podziękować tej enigmatycznej i nadal tajemniczej postaci, Augustowi wieku mechanicznego, kalece pochodzenia holenderskiego; milionerowi, Rooseveltowi. Jego sposób prowadzenia wojny nadal zresztą nie jest szeroko rozpropagowany - w opracowaniach o wojnie nie dostrzega się jego roli i zasług i nie ulega żadnej wątpliwości, że nie przyznaje mu się nawet cienia tego znaczenia, jakie kiedyś będzie posiadał. Władca podobny rzymskiemu Augustowi, niepospolita postać historyczna, sprawował władzę pod maską skromnego, niepozornego i humanitarnego obywatela. Od czasu tegoż cesarza nikomu się to tak nie udało, a nawet jemu współcześni przyznali większą sławę - pewnie dlatego, że w owych czasach słownictwo chrześcijańskie nie miało określeń na taką głęboką hipokryzję. Wyczyn Roosevelta W swym, zakończonym sukcesem, rozgrywaniu tej wojny Roosevelt nie popełnił większej wojskowej pomyłki i jest to osiągnięcie, jakim nie może się poszczycić żaden ze zdobywców świata od czasów Juliusza Cezara. Jego slogan o "bezwarunkowej kapitulacji" nazywano błędem - robił to zarówno Goebbels, jak i Eisenhower. Osobiście nie zgadzam się z tą opinią a to z następujących względów: nasza propaganda nazywała go narzędziem w rękach Żydów, co rzecz jasna było głupie i niezgodne z prawdą - nie zrobił on nic, by uratować Żydów wiedząc, że jakakolwiek próba tego typu może zdenerwować Kongres i przeszkodzić w wygraniu wojny. Pod sprytną maską chrześcijańskiego liberała o humanitarnych zasadach krył się jeden z najzimniejszych i najbezwzględniejszych polityków w historii. Wiedział, że Amerykanie darzą Żydów podobną co my sympatią, co zresztą wyraźnie potwierdzili w czasie trwania wojny swą polityką imigracyjną jak też i faktem, że na konferencjach w Evian i na Bermudach po prostu nie poruszali tego tematu, zostawiając Żydów ich własnemu losowi. Autor niniejszego opracowania nie podziwia Roosevelta jako osoby, ale tematem jego pracy jest właściwe ustawienie i naświetlenie historii wojskowości tego okresu, a w tym Franklin D. Roosevelt był geniuszem. Nawet tak silna, energiczna i wszechstronna postać, jaką był Adolf Hitler, w końcu nie okazała się godnym dlań przeciwnikiem. Awanturnicy częstokroć przecierają szlaki dla swych wrogów - dostrzegają okazję i próbują ją wykorzystać używając środków, jakie mają pod ręką, niszcząc i niwelując przeszkody, jakie spotykają na drodze do realizacji swych celów. Ich zimnokrwiści sukcesorzy niszczą wyczerpanych bez większych problemów i na ruinach budują swoje dążenia. Według ostatnich analiz Napoleon po prostu przedłużył o sto lat egzystencję wellingtonowskiej Anglii. Karol XII ledwie zyskał miejsce w historii, a i to tylko jako przeciwnik Piotra Wielkiego. Podobnie naród niemiecki pod wodzą Adolfa Hitlera nie osiągnął na dłuższą metę nic poza przekazaniem spuścizny po Brytyjczykach Stanom Zjednoczonym rządzonym przez Roosevelta. Problemy Roosevelta Największym jego problemem było to, że w tym zwrotnym punkcie historii, w przeciwieństwie do Hitlera, nie przewodził wojowniczej nacji. Amerykanie nie są tchórzami, ale żyjąc w dostatniej izolacji stali się rozpieszczonymi dziećmi współczesnej historii, a rozpieszczone dzieci nie chcą walczyć. Kiedy w końcu przyłączyli się do wojny, walczyli z takim zabezpieczeniem i otoczeni byli takim zbytkiem, że żołnierze Niemiec, Rosji, czy nawet Anglii nie mogli powstrzymać się od uśmiechu. Ale byli najbogatsi i stać ich było na to - silny może prowadzić walkę tak, jak ma na to ochotę. Amerykanie mają tradycję walki prowadzonej na zasadzie pospolitego ruszenia. Gdy poczują się zagrożeni rzucają przyjemności, biorą broń i biją się dzielnie choć po amatorsku, by wreszcie skończyć z tym utrapieniem. Taka konieczność zaistniała, gdy walczyli o swoją niepodległość, z przyzwyczajenia w ten sam sposób rozgrywali swoją Wojnę Secesyjną i utwierdzili ten zwyczaj w I wojnie. Roosevelt zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że może pokonać Niemcy dopiero, gdy przedstawi swojemu narodowi szansę podboju świata ukrytą pod groźbą, która zawisła nad nimi. Doprowadził do tego z pajęczą cierpliwością, a w tym czasie ograbił Niemcy z dwóch pewnych zwycięstw - nad Anglią i nad Rosją - dzięki wymyśleniu doskonałego narzędzia pośredniego prowadzenia wojny, nieznanego dotąd w historii wojen, tak zwanego Aktu Lend-Lease (Lend-Lease - pożyczyć, wydzierżawić (przyp. tłum.)). Sprytna sztuczka Pod koniec 1940 roku, pomimo udanej ucieczki z Dunkierki i remisu w bitwie powietrznej, Anglia padała na kolana i zostało jej tylko jedno źródło ratunku - Stany Zjednoczone. Lecz Akt Neutralności zagrażał jej odcięciem od amerykańskich fabryk i farm, które utrzymywały wyspę przy życiu - kończyły się dolary, by płacić za zboże, a co dopiero mówić o0 okrętach, samolotach i kulach, gdyż nawet amunicji Anglicy nie byli w stanie wyprodukować w potrzebnej ilości. Brakowało im siły roboczej, zakładów i surowców, a w miarę wzmagania się naszego ataku powietrznego ich produkcja spadała coraz niżej. Akt zmuszał strony do płacenia dolarami za towary amerykańskie, do odbioru ich i przewozu z portów Ameryki i stanowił większy dylemat dla Roosevelta niż dla Anglików. Dla tych ostatnich zostawało bowiem najrozsądniejsze wyjście - negocjować pokój z Niemcami. Jak już wykazałem wielokrotnie, gdyby taki pokój zawarto, Imperium Brytyjskie istniałoby nadal, a Rosja zostałaby zgnieciona w wojnie na jednym froncie i zamiast panoszenia się bolszewizmu w Europie mielibyśmy w najgorszym wypadku pokojową formę socjaldemokracji w Moskwie. Tylko że żaden z tych pomysłów nie odpowiadał Rooseveltowi - nie miał on bowiem ochoty pozwolić Niemcom na przejęcie dominacji w Europie i Azji i na partnerstwo z Anglią we władaniu morzami. I dlatego, by obejść Akt Neutralności, wymyślił Lend-Lease, co było niczym innym tylko podarowaniem Anglikom, a potem i Rosjanom, wszelkich dóbr wojennych tylko po to, by mogli z nami walczyć! Prostota tej zagrywki była oszałamiająca, a maskowanie nader sprytne i podczas gdy dokumenty wyraźnie wskazują, iż jego doradcy przepchnęli tę bezprecedensową propozycję przez zaskoczony Kongres, wskazują też jasno, że ten rewolucyjny pomysł pochodzi wprost od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sprzedał go Amerykanom z klasyczną augustiańską demagogią, używając słynnego porównania do węża ogrodniczego. Na konferencji prasowej oświadczył, że gdy dom sąsiada stoi w ogniu, to nie targuje się z nim o cenę sprzedaży czy wypożyczenia tegoż węża, który jest potrzebny do gaszenia ognia. Pożycza mu się go i to czym prędzej, aby utrzymać ogień z dala od własnego domu, gdy jest już po pożarze sąsiad zwraca go, a jeśli uszkodził, jest dość czasu, by uzgodnić wysokość zapłaty. Jest to oczywiście bezdyskusyjne i całkowicie niezgodne z prawdą oszustwo - okręty, samoloty czy czołgi nie są wężem ogrodowym, a gdyby nawet potraktować je w teri sposób i przyjąć dosłownie podany przez niego przykład, to jeśli płonie budynek w sąsiedztwie, łapie się co potrzeba i pomaga go gasić, a nie pożycza węża i spokojnie obserwuje, jak sąsiad boryka się z płomieniami. Tym niemniej to głupie porównanie zostało przyjęte i zaakceptowane przez społeczeństwo Stanów Zjednoczonych Ameryki, jasno dowodząc jak doskonale manewrował nim ich własny, pozbawiony skrupułów prezydent. W czasie zakończonej sukcesem kampanii wyborczej w 1940 roku gdy po raz pierwszy w historii tego kraju kandydował po raz trzeci, zadeklarował w mowie wyborczej: "Powtarzam wam raz jeszcze i jeszcze raz i jeszcze raz, że nasi chłopcy nie będą wysyłani na zagraniczne wojny". Co faktycznie zamierzał wiadomo, a tymczasem musiał, za pomocą różnych wybiegów i sztuczek, podtrzymywać walkę z Niemcami. Prawdziwe znaczenie Lend-Lease Niemożliwe było, i wiedział o tym, przedstawienie własnemu narodowi spraw tak, jak wyglądają faktycznie - nie mógł im powiedzieć po prostu: "Przyjaciele, ta wojna toczy się o panowanie nad światem i naszym celem winno być zdobycie tego przy minimalnej stracie naszej, amerykańskiej krwi. Zagnajmy więc innych do walki za nas. Dajmy im wszystko, co jest im niezbędne. Rozwijając przemysł do produkcji tych materiałów przygotowujemy się przemysłowo i militarnie do tego przywództwa. Oni zużyją nasze stare modele zabijając dla nas Niemców. Być może odwalą całą robotę, ale jest to mało prawdopodobne - będziemy zaproszeni na finał, gdzie się rzecz jasna zjawimy i posprzątamy bez większych problemów, ustawiając wszystko tak, jak chcemy. Uzyskamy władzę nad światem kosztem urządzeń, które możemy produkować szybciej, lepiej i więcej niż reszta świata razem wzięta nie odczuwając przy tym żadnych braków. Pozostali przeleją krew, a władza będzie nasza!" Takie było prawdziwe znaczenie Lend-Lease i tak właśnie zadziałało. Najpierw Anglicy, a potem Rosjanie zostali dzięki niemu skłonieni do nader krwawej i prawie beznadziejnej walki, podczas gdy łatwiejsza, bezpieczniejsza i prostsza dla wszystkich była, przynosząca większe korzyści, alternatywa rozmów pokojowych, która przez cały czas była otwarta. Są poważne podstawy, by sądzić, iż w końcu 1941 roku Stalin, będąc doskonałym realistą, zgodziłby się na pokój, zdając sobie sprawę z tego, że jego siły lądowe i powietrzne praktycznie przestały istnieć, a my zbliżamy się do Moskwy. Zgodziłby się, gdyby nie zachęta wpierw słowna, potem materiałowa ze strony Stanów Zjednoczonych. Skończyło się na tym, że Rosjanie złożyli ofiarę krwi nigdy dotąd nie oglądaną w dziejach po to, by zamienić jedną anglosaską nację na inną jako władców świata. Roosevelt tak wymanewrował, że Anglicy musieli prosić o pomoc, na czym mu zależało. Dzięki jego zabiegom znaleźli się w pozycji wdzięcznych za szansę rozgrywania za niego jego bitew. 8 grudnia 1940 roku Churchill wysłał doń obszerny list, który zasługuje na poważniejsze miejsce w historii niż ma obecnie. Kiedyś oznajmił, że nie został premierem po to, by obserwować rozpad Imperium, ale w tym liście wyraźnie oświadcza, że Anglia znalazła się nad przepaścią tak pod względem posiadanego sprzętu, jak i wypłacalności w amerykańskich dolarach i prosi prezydenta, by znalazł środki i sposoby, aby pomóc jego ojczyźnie we wspólnej sprawie. Na to właśnie czekał Roosevelt w swoim wózku na kółkach - pisemne przyznanie angielskiego premiera, że bez amerykańskiej pomocy Imperium Brytyjskie jest skończone. W przeciągu dwóch tygodni przedstawił swym doradcom projekt, a za miesiąc Lend-Lease znalazł się przed Kongresem. Imperium oznacza dwie rzeczy: władzę i siły zbrojne ją wymuszające. W swym liście Churchill przyznaje że jego kraj i ego Imperium przestało dysponować tą władzą i szuka następcy. Była to okazja, na którą Roosevelt liczył i z której natychmiast skorzystał - nawet jeśli Anglia była skończona jako mocarstwo, nadal pozostała krajem o czterdziestu milionach ludności z dobrą flotą i lotnictwem prowadzącym walkę z jego głównym przeciwnikiem. Była doskonałą bazą wyspiarską do ataku na Europę, do czego wiedział, że w przyszłości musi dojść. W tej sytuacji najważniejszym więc było utrzymać ją w walce. Kupiecka wojna Prawniczy i dęty styl mowy mówi o wypożyczeniu i wydzierżawieniu amerykańskiej broni i surowców na czas wojny. Transakcja ta ma jednak tylko jedną nazwę - darowizna. Nie prowadzono nawet oficjalnych obliczeń - prezydent prosił, a Kongres mu dał władzę, by mógł wysłać tyle ile chciał i gdzie miał ochotę. Gdyby wówczas włączona była w to Rosja, Kongres z pewnością nie zrobiłby tego, gdyż przecież był to kraj zaprzyjaźniony z Niemcami. Potem, gdy powstał front wschodni, Roosevelt posłał tam zaopatrzenie nie pytając nawet Kongresu. Amerykanie narzekają, że Rosjanie nigdy nie okazali właściwej wdzięczności. Stanowisko Rosjan jest bardzo realistyczne - przelawszy krew co najmniej jedenastu milionów swoich żołnierzy i Bóg wie ilu milionów ludności cywilnej, by pomóc Stanom Zjednoczonym osiągnąć ich aktualną pozycję, uważają, że zapłacili za wszystko z nadwyżką. Jankesi uwielbiają interesy, a Lend-Lease był kupieckim sposobem prowadzenia wojny. Dla korporacji i milionów robotników oznaczał potężne zwiększenie zysków, a cena została bezboleśnie przeniesiona w przyszłość za pomocą pożyczek obronnych - faktyczną wojnę robił kto inny. Roosevelt i jego doradcy dyskutowali poważnie nad ryzykiem tego, że Niemcy potraktują Lend-Lease jako akt wojny (którym faktycznie był) i oficjalnie wypowiedzą Stanom wojnę. Ponieważ byłoby to dokładnie to, czego chciał, Roosevelt gotów był na to ryzyko, a Ameryka odpowiedziałaby mobilizacją i to już nie sterowaną. Adolf Hitler niezbyt rozumiał i znał Stany Zjednoczone, ale z tego zdawał sobie doskonale sprawę i nie zamierzał włączać do konfliktu USA, zanim nie skończy z Rosją, co było już wówczas daleko zaawansowane. Dlatego Niemcy przełknęły Lend-Lease z paroma ciężkimi słowami podczas gdy "arsenał demokracji" pomagał jak mógł brytyjskiej plutokracji i rosyjskiemu bolszewizmowi zniszczyć Rzeszę, ostatni bastion Europy przeciwko zalewowi czerwonej niewoli. Komentarz tłumacza: Najlepsze statystyki wojenne pozostają zawsze danymi szacunkowymi, a końcowe liczby różnią się w zależności od źródła. Faktem jest niska liczba amerykańskich strat - planowaliśmy taki rodzaj wojny, by tracić pieniądze i sprzęt zamiast żołnierzy gdzie tylko się dało. Roon uważa, że jest to skaza na naszej odwadze, my zaś mieliśmy jej dość, by pobić Niemców gdziekolwiek się na nich natknęliśmy i to jest cała odwaga, jakiej potrzebowaliśmy. (V. H.) 37 Udając się na miejsce swojego nowego przydziału w połowie stycznia Leslie Slote został zmuszony do oczekiwania w Lizbonie na wolne miejsce w samolocie Lufthansy do Berlina. Zatrzymał się w Palace Hotel w Estoril, portugalskim ośrodku wypoczynkowym leżącym w nadmorskiej dzielnicy Lizbony, gdzie zbierali się dyplomaci, uciekinierzy, gestapo i inne służby wywiadowcze. Miał nadzieję, że oczekując zdoła zebrać jakieś ciekawe informacje. Faktycznie jednak w styczniu zamiast spodziewanych informacji znalazł chłodne i nudne otoczenie. Niemców było sporo, ale trzymali się w swoich kręgach, wszystkim pozostałym przyglądając się podejrzliwie. Siedział kolejnego popołudnia w zatłoczonym holu gryząc fajkę i czytając szwajcarską gazetę opisującą brytyjskie przewagi nad Włochami w Abisynii i Północnej Afryce - jedyne promyki nadziei w mrokach losów wojny. Neutralne dzienniki były trudne do dostania, portugalskie wypełniała nazistowska i hitlerowska propaganda, było także kilka periodyków okupowanej Francji i Vichy jako ozdoba. Publikacje angielskie i amerykańskie zniknęły, natomiast włoskich i niemieckich było pełno. Doskonalej od barometru pokazywało to, jak przebiega wojna, przynajmniej w opinii władz Portugalii. Rok temu w kioskach można było dostać gazety obu walczących stron. - Meestair Leslie Slote! Meestair Leslie Slote! Podskoczył słysząc swe nazwisko i czym prędzej ruszył za młodym posłańcem hotelowym do telefonu znajdującego się w pobliżu recepcji. - Leslie? Tu Bunky. Jak ci leci? Bunker Wendell Thurston Jr. chodził z nim do szkoły Foreign Service, a teraz piastował stanowisko drugiego sekretarza placówki amerykańskiej w Lizbonie. - Nudno, Bunky. Co się dzieje? - Nic wielkiego - ton głosu przeczył słowom. - Przypomniałem sobie tylko, że czasem rozmawialiśmy o dziewczynie imieniem Natalia Jastrow. - Owszem - przytaknął szybko Slote. - Co z nią? - Dziewczyna o takim nazwisku siedzi teraz naprzeciwko mnie. - Kto? Natalia? - Chciałbyś z nią pogadać? Gdy jej powiedziałem, że tu jesteś, podskoczyła prawie do sufitu. - Jezu, tak! Natalia podeszła do telefonu śmiejąc się z czegoś, czego nie usłyszał i powitała go: - Witaj, stary. - Natalio! To piękne i oszałamiające. Co tu robisz? - A ty? Jestem równie zaskoczona jak ty. Dlaczego nie jesteś w Moskwie? - Najpierw przeciągnęło się w Stanach, a teraz nie mam miejsca w samolocie. Czy Aaron jest z tobą? - Chciałabym, żeby był. Jest nadal w Sienie. - Co?! Nie wracacie do Stanów? Przez chwilę panowała cisza, potem rozległ się jej głos: - Tak i nie. Leslie, czy mogę się z tobą zobaczyć? - Naturalnie! Cudownie! Natychmiast! Przyjadę po ciebie. - Czekaj. Jesteś w Palace Hotel, tak? Przyjadę tam. Przyjemniej będzie się rozmawiało. Znowu usłyszał głos Bunky'ego. - Słuchaj, Leslie, wsadzę ją do autobusu. Powinna być na miejscu za jakieś pół godziny. Jeśli mi się uda, to dołączę do was około siedemnastej. Nadal miała słabość do dużych ciemnych kapeluszy - dostrzegł ją już przez okno autobusu, gdy w tłumie pasażerów przepychała się do wyjścia. Podbiegła, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. - Cześć. Zamarzam! Powinnam wziąć to zrudziałe futro, ale kto by pomyślał, że tu będzie tak zimno i ponuro! Brr! Tu jest zimniej niż na morzu - ledwie powstrzymała kapelusz w nagłym podmuchu wiatru. - Nic się nie zmieniłeś, tyle że wyglądasz na wypoczętego. Wszystko to powiedziała szybko, z błyszczącymi oczyma i podnieconym tonem. Stary czar zadziałał od razu. Przez te miesiące, gdy jej nie widział, zaczął romansować z dziewczyną z Kansas imieniem Nora Jamison, wysoką brunetką o ciemnych oczach, zrównoważoną, uczuciową i na tyle inteligentną, by być trzeci rok osobistą sekretarką senatora. Była na tyle ładna, że grała główne role w półprofesjonalnym teatrze w Waszyngtonie. Jej ojciec był bogatym farmerem - kupił jej buicka. Slote poważnie rozważał małżeństwo z Norą po powrocie z Moskwy - podziwiała go, była ładniejsza od Natalii i o wiele łatwiejsza do kontrolowania. Ale wystarczyło, że zjawiła się ta narwana dziewczyna w ogromnym kapeluszu i przypomniało mu się wszystko - znów był w jej mocy. - Wiesz, jak cię podziwiam - odparł. - Ale ty dla odmiany wyglądasz na nieco zmęczoną. - Pewnie, że tak! Sama podróż tutaj może człowieka dobić. Ale chodźmy gdzieś do środka. Gdzie jest Palace? Byłam dwa razy w Estoril, ale zdążyłam zapomnieć. Wziął ją pod ramię i poprowadził mówiąc: - To niedaleko. Opowiedz mi wszystko. Dlaczego Aaron nie przyjechał i co ty tu robisz? - Byron przypływa jutro na swoim okręcie podwodnym - pociągnęła go do przodu, gdyż zaskoczony stanął na środku chodnika. - Oto dlaczego tu jestem. - Skończył tę szkołę?! - Jesteś zaskoczony? - Sądziłem, że nie będzie mu się chciało. - Prześliznął się. To jego pierwszy długi rejs i zostanie tu zaledwie parę dni. Sądzę, że uważasz mnie za kompletnego postrzeleńca, ale napisał, żebym się tu z nim spotkała, no i jestem. - Niczym mnie już nie zadziwisz. Pamiętaj, że jestem człowiekiem, do którego przyjechałaś z wizytą do Warszawy we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. - To dopiero była wyprawa - roześmiała się. - Jezu, jak tu zimno! Jakim cudem tych palm jeszcze szlag nie trafił? Wiesz, byłam już w Lizbonie dwa razy i za każdym razem było mi strasznie smutno. To dziwne czuć się teraz tu tak szczęśliwą. Spytał ją o sytuację Aarona. Odparła, że nota z biura Sekretarza Stanu wytraciła po drodze swój impet i wrażenie jakie powinna wywrzeć, a jego nie przedłużony paszport i wątpliwa naturalizacja załatwiły resztę. Van Vinacher, konsul we Florencji, zwlekał prawie miesiąc obiecując i prawie nic nie robiąc, potem zachorował i udał się na kurację do Francji i znów minęło parę tygodni. Teraz korespondował z departamentem, jak rozwiązać tę sprawę i miała jego słowo, że tak lub inaczej, ale sprawę rozwiąże. Najgorsze zaś było to, że Aaronowi wcale się nie spieszyło z opuszczeniem willi, zwłaszcza teraz, gdy wyglądało na to, wystarczy pokonać jeszcze jedną biurokratyczną przeszkodę. Zadowolony witał każdy dzień zwłoki, choć udawał, że tak nie jest i to doprowadzało ją do szału. Nic nie robił, by przyspieszyć sprawy, by wywrzeć jakąś presję na konsula - po prostu dalej pisał książkę o Konstantynie, trzymając się ustalonego porządku dnia i swoich małych rytuałów, jak herbata w cytrynowym domku, przechadzki o zachodzie słońca, czy wstawanie przed jego wschodem, by siedząc na trawie obserwować go. Wierzył, że bitwa o Anglię przesądziła losy świata, a Hitler źle postawił i przegrał, i że wkrótce nadejdą rokowania pokojowe. - Myślę, że mimo wszystko błędem był powrót do Włoch - zakończyła, gdy wchodzili do hotelu. - Ze mną czuje się, jakby mu nic nie groziło i nie ma zamiaru wyjeżdżać. - Myślę, że dobrze zrobiłaś wracając. On jest w większym niebezpieczeństwie niż zdaje sobie z tego sprawę i potrzebuje kogoś zdecydowanego. Może razem otrząśniemy go z letargu. - Ale ty jedziesz do Moskwy. - Mam trzydzieści dni, a minęło zaledwie dziesięć. Może wrócę z tobą do Rzymu. Znam kilka osób w ambasadzie. - To byłoby cudownie! - zatrzymała się na środku holu. - Gdzie tu jest bar? - Na końcu tego korytarza, ale nie jest zbyt sympatyczny. To praktycznie kwatera główna gestapo. Chcesz się czegoś napić? - Z równym powodzeniem może być herbata - była dziwnie ustępliwa. - Cały dzień nic nie jadłam i po prostu zastanawiałam się, gdzie może być bar. Zaprowadził ją do restauracji - długiego i wąskiego pomieszczenia pełnego jedzących i pijących ludzi. Idąc za szefem sali przez zadymione pomieszczenie słyszeli rozmowy w rozmaitych językach - przeważał niemiecki, a najmniej słychać było angielskiego. - Mamy tu Ligę Narodów - zauważyła, gdy siedli w kącie. - Poza tym większość obecnych wygląda na Żydów. - Jest wielu - odparł poważnie. - Zbyt wielu. Natalia zajęła się gruntownie ciastkami i na chwilę konwersacja urwała się. - Nie powinnam tego robić, ale byłam głodna - oznajmiła, gdy skończyła. - Jestem gruba jak nie wiem co. Przez te sześć miesięcy z Aaronem przytyłam dziesięć funtów. - Może jestem uprzedzony, ale wyglądasz jak nieco zmaltretowana podróżą bogini miłości. - Masz na myśli te biodra jak szafa. Mam nadzieję, że Byron je lubi, bo nie mam na nie rady. - Nie zauważyłem tej szafy, ale zapewniam cię, że lubi. Zresztą tak naprawdę to... O, jest Bunky - Slote wstał kiwając do stojącego w drzwiach niewysokiego mężczyzny. - To wspaniały facet. - Ma najbardziej imponujące wąsy na świecie - przyznała. Wąsy zbliżały się szybko - gęste, sumiaste, o wszystkich włoskach na swoim miejscu, dołączone do przyjemnej, szerokiej twarzy i niezbyt wysokiej choć proporcjonalnej postaci w szarym garniturze. - Cześć, Bunky - powitał go Slote - spóźniłeś się na herbatę, ale jesteś w sam raz na drinka. - Dzięki - nowo przybyły siadł z westchnieniem. - Podwójna canadian club z wodą. Obrzydliwa pogoda, przemarzłem do szpiku kości. Natalio, oto lista, którą ci obiecałem i obawiam się, że to załatwia sprawę. Nie udało mi się znaleźć komandora Bathursta, ale zostawiłem wiadomość, gdzie się tylko dało, i pewien jestem, że w ciągu godziny skontaktuje się ze mną... Slote przyjrzał się kartce trzymanej przez Natalię - była to lista dokumentów potrzebnych, by poślubić obcokrajowca w Portugalii i było na niej dziewięć pozycji. Dziewczynie opadły ręce, gdy ją przeczytała. - Przecież zebranie tego wszystkiego zabierze miesiące! - jęknęła. - Widziałem, jak udało się to w miesiąc - pocieszył ją Thurston - ale zazwyczaj trwa to sześć do ośmiu tygodni. Rząd portugalski nie bardzo lubi obcokrajowców pobierających się tutaj, choć dokładnie nie wiadomo dlaczego. W czasie pokoju wysyłaliśmy ludzi do Gibraltaru, gdzie idzie to piorunem, ale teraz Skała jest zamknięta dla gości. - Masz zamiar wyjść za mąż? - Slote odzyskał głos. - To jedna z wielu rzeczy, o której pisał Byron - zaczerwieniła się. - Pomyślałam, że mogę przy okazji to sprawdzić, ale wychodzi na to, że jest to niemożliwe. Zresztą i tak nie uważałam tego za genialny pomysł. - Kto to jest komandor Bathurst? - tym razem pytanie skierowane było do Bunky'ego. - Nasz attache morski. On dokładnie wie, kiedy Byron przypływa - zapytany wychylił połowę zawartości szklaneczki, pogładził wąsa i rozejrzał się ponuro po sali. - Jezu, Lizbona przyprawia mnie o dreszcze. Czterdzieści tysięcy zdesperowanych ludzi usiłujących wydostać się z potrzasku. Większość tu obecnych widziałem u siebie w pokoju. To nie to o co nam chodziło, gdy wstępowaliśmy do szkoły dyplomatycznej. - Bunky, albo pozbędziesz się mentalności kwakra, albo wylądujesz w szpitalu. Bądź łaskaw pamiętać, że to nie my jesteśmy powodem tego stanu rzeczy. To Niemcy. - Nie całkiem. Zanim się to nie zaczęło, nigdy nie myślałem o naszych prawach imigracyjnych, a one są przestarzałe i idiotyczne - Thurston dokończył drinka. - Czterdzieści tysięcy ludzi! Przypuśćmy, że wpuścimy ich wszystkich. Co za różnicę zrobi czterdzieści tysięcy w pustkach Montany czy Dakoty? Będą błogosławieństwem! - Nie pojadą tam. Zostaną w dużych miastach, w których nadal są problemy z bezrobociem. - Leslie, nie opowiadaj mi starych banałów! Wystarczy, że ja muszę im je powtarzać przez cały dzień. Pójdą wszędzie i wiesz o tym. Podpiszą zgodę na spędzenie życia w Dolinie Śmierci, jeśli to da im prawo wyjazdu. Nasze prawa są nieludzkie. Czy Ameryka nie zaczęła istnieć jako sanktuarium dla prześladowanych w Europie? Slote zdjął okulary i przetarł oczy przyglądając się najbliższym sąsiadom, czterem starszym mężczyznom kłócącym się po francusku. - Nie zamierzam bronić tych praw, ale zamierzasz przeprowadzić podział? Chcesz imigracji bez ograniczeń? Wpuścisz wszystkich, którzy chcą? W takim wypadku opróżnisz południową i wschodnią Europę. Zachwieją naszą ekonomią, będzie głód, zamieszki i Bóg jeden wie, czym się to skończy. A co z Żółtkami? Zezwolisz na wjazd i za dziesięć lat Stany będą chińską kolonią. - On mówi o tych paru w Lizbonie, którzy uciekli przed Niemcami - wtrąciła Natalia. - To wszystko. - Próbują uciekać - poprawił ją Bunky. - Niemcy mogą zająć Portugalię w jedną noc. - A ja mówię o tym, co rozpęta się w Kongresie, jeśli będziesz próbował zmienić przepisy imigracyjne. Specjalnie na korzyść Żydów. Nikt nie chce ich w większej liczbie. Są zbyt energiczni i cwani. To jest fakt, Natalio. Obojętnie czy się to komuś podoba, czy nie. - Moglibyśmy dać schronienie Żydom Europy. Całym pięciu milionom. Tylko byśmy na tym skorzystali - mruknął Thurston. - Pamiętasz Ruskina? Majątek to życie, a jeśli wydaje ci się to zbyt uproszczone, to z pewnością prawdą jest, że majątek to umysł. Pochylił się ku Natalii i powiedział cicho: - Jeśli chcesz zobaczyć szefa gestapo na Portugalię, to właśnie wszedł. Wraz z nim jest ich ambasador, uroczy człowiek. Moja żona autentycznie go lubi. - Ten z blizną? - Nie, nie wiem kto to, choć widuję go często. Jestem pewien, że też jest z gestapo. Ambasador to ten w szarym garniturze. Trójka nowo przybyłych siadła niedaleko od ich stolika, a obsługą zajął się sam szef sali. - Wyglądają zupełnie normalnie - zauważyła. - Niemcy w niczym nie odbiegają w wyglądzie od innych ludzi - uśmiechnął się Slote. - Prawdę mówiąc, aż strach bierze, jak bardzo przypominają Amerykanów. - Ci przy stoliku obok nich są Żydami - powiedziała. - Piją i śmieją się siedząc obok Niemców. Niesamowite. - Znam ich - mruknął Thurston. - Wykupili się z Belgii i nadal nie wierzą, że nie mogą wkupić się do Stanów. Większość obecnych tu Żydów została po drodze oskubana z pieniędzy, ale jest paru majętnych. Noc w noc siedzą w kasynie grając ile się da. Zupełnie jak ryby w sieci podskakujące ile się da, dopóki są w wodzie. - Pogładził wąsa i skinął na kelnera. - Jeszcze raz to samo. Miałem dziś parę paskudnych rozmów. Lizbona aktualnie to odrażające miejsce. Złożyłem już zresztą papiery o przeniesienie i teraz pozostaje tylko pytanie, co będzie szybciej: przeniesienie czy moja rezygnacja. Nigdy dotąd nie zauważyłem, jak dobrze mieć bogatego ojca. - Pozwolisz zaprosić się na kolację? - spytał Natalię Slote. - Z przyjemnością. - A ty, Bunky? Zjesz z nami? Chodźmy do mojego pokoju, chcę się przebrać. - Dziękuję, ale już jestem umówiony. Posiedzę tu z Natalią, a ty idź się odświeżyć. Zostawiłem wiadomość Bathurst'owi, że będę tu do kolacji. - Wobec tego dziękuję za wszystko - Slote wstał. - Mogę zdziałać cuda dla ludzi, którzy nie potrzebują pomocy. Podał Natalii numer pokoju i wyszedł. Gdy podeszła do drzwi znalazła w nich kartkę: "N - otwarte". Weszła do dużego living roomu wychodzącego na purpurowe w blasku zachodzącego słońca morze i umeblowanego ciężkimi meblami z zielonymi obiciami, złotymi draperiami, masą luster i mrocznych obrazów olejnych. Slote nucił coś pod prysznicem, toteż krzyknęła w uchylone drzwi łazienki: - Już jestem. Wyłączył wodę i wkrótce pojawił się w szlafroku, trąc zapamiętale głowę ręcznikiem. - Jak ci się tu podoba? Zarezerwowali dla jakiegoś szejka naftowego, który się nie pokazał i dostałem ten lokal w zastępstwie na tydzień. - Przyjemnie - opadła ciężko na fotel. - Co się stało? - Bathurst w końcu zadzwonił. Okręt Briny'ego został skierowany do Gibraltaru i w ogóle nie przypłynie do Lizbony. I to wszystko, bez żadnych wyjaśnień. - Rozumiem... cóż, może uda ci się go zobaczyć w Gibraltarze. - Thurston w to nie wierzy, ale rano pójdzie do brytyjskiej ambasady, żeby to sprawdzić. Jest bardzo miły, zwłaszcza że uważa, iż jestem idiotką. Ty zresztą też tak uważasz - spojrzała wyzywająco w dobrze mu znany sposób. - Co mu powiedziałeś o Byronie? I o mnie? Zdaje się, że sporo wie. - Pewnej nocy wypiliśmy za dużo i wypłakałem mu się w klapę odnośnie mego tragicznego życia miłosnego. Co do Byrona, to byłem nader uprzejmy, zapewniam cię. - Mogę się założyć. Słuchaj, cena tego lokalu zrobi z ciebie bankruta. - Nie w ciągu paru dni, a dłużej tu nie będę. - Ja zostawiłam bagaże w jakiejś norze w śródmieściu. Mieszka tam ze mną stara Żydówka z Rotterdamu, której męża wyciągnęli z pociągu w Paryżu. Od niedzieli nie brałam prysznica. - To dlaczego nie miałabyś się tu przenieść? Jest tu dodatkowy pokój i mogę się tam spokojnie przespać. To łoże jest do twojej dyspozycji. - Nic z tego. Słuchaj, jeśli dostanę się do Gibraltaru, to wychodzę za Byrona - przestała szczotkować włosy i przyjrzała mu się w lustrze ozdobionym pyzatymi cherubinkami. - Wiem, że to brzmi bez sensu, ale on tak chce i, co ważniejsze, ja też. - Cóż, przypuszczam, że powinienem ci pogratulować. Bóg mi świadkiem, że życzę ci jak najlepiej. - Och, wiem, że tak jest. Ale nie mów mi, co o tym wszystkim myślisz. Niektóre sprawy są nieuniknione. Kocham Byrona. - To miejsce jest do twojej dyspozycji. Weź prysznic. Tu jadają kolację raczej późno. - I załóż starą bieliznę? - potrząsnęła w zamyśleniu głową. - Widziałam na dole sklep. Zobaczymy, co Lizbona może zaproponować takiemu grubasowi jak ja. Wróciła zaczerwieniona z wrażenia niosąc w rękach ogromne pudło. - Faktycznie mnie zapraszasz? Kupiłam chyba całą wyprawę ślubną. Prosto z Sevilli i to bardzo tanio. Byronowi oczy wyjdą na wierzch, jeśli się tu zjawi. - Nie zabrakło ci pieniędzy? - Nadal w nich pływam, mój drogi. To jedyna zaleta siedzenia w Sienie, gdyż po prostu nie ma ich na co wydawać, a Aaron płaci mi z regularnością zegarka. Naprawdę mogę zostać? Ta stara kobieta i ta nora będą mnie straszyć po nocach. - Powiedziałem, że pokój należy do ciebie. - Nie mogę się zameldować. - I co z tego? - Zgoda - zatrzymała się w drzwiach sypialni trzymając oburącz pudło i przypatrując się Slote'owi uważnie. - Ludzie nie zrozumieliby nas, nieprawda Slote? - Mnie łatwo zrozumieć, to ty jesteś zagadką. - Nie myślałeś tak kiedyś. - Myślałem, że cię rozgryzłem. Drogo płacę na nadmiar pewności siebie. - - Byłeś egoistycznym durniem. Dumna jestem z ciebie. - Dzięki. Weź wreszcie ten cholerny prysznic. Rano obudziło Slote'a natarczywe dobijanie się do drzwi. Zawiązując szlafrok i ziewając rozdzierająco poczłapał ku drzwiom living roomu i stanął w progu przecierając oczy. Natalia siedziała na łóżku skąpana w blasku słońca obserwując kelnera krzątającego się przy wózku ze śniadaniem, ubrana w olśniewającą suknię z białej wełny i czerwony szeroki pas ze złotą spinką. - Cześć - uśmiechnęła się na jego widok dotykając starannie ufryzowanych włosów. - Nie wiedziałam, czy chcesz wstać i profilaktycznie zamówiłam ci tylko jajka. Tu wszystko jest takie tanie, że mogą się zmarnować. - Umyję zęby i przyłączę się do ciebie. Od której nie śpisz? - Od paru godzin. Powinnam o jedenastej czekać na Byrona w barze. Taki był oryginalny plan. Przetarł oczy i spojrzał na nią. - Co się z tobą dzieje? Jego okręt zawija do Gibraltaru. - Tak mówił Bathurst, a załóżmy, że się myli. - Natalio, on jest attache morskim! - Wiem. Potrząsając głową wszedł do łazienki. Powrócił po chwili w spodniach, kapciach i koszuli i zastał ją posilającą się z apetytem. - Przepraszam - uśmiechnęła się na jego widok. - Słońce i kawa czynią cuda. Czuję się wspaniale. - Słuchaj no, skarbie - zaczął odcinając kawałek arbuza - naprawdę oczekujesz, że Byron Henry zmaterializuje się o jedenastej w barze tego hotelu? Jak go sprowadzisz? Siłą woli? - Depesze marynarki też mogą mieć pomyłki jak każde inne. Jakby nie było, ja tam będę. - To irracjonalne, ale to twoje sprawa. - Podoba ci się moja suknia? Kupiłam ją wczoraj prosto z wystawy. - Olśniewająca. Spojrzała na zegarek. - Życz mi szczęścia - odłożyła serwetkę. - Znikam. - Zamierzasz przesiedzieć tam cały dzień, czy tylko parę godzin? - Nie narażaj mi się, Leslie. - Nie próbuję, ale chciałbym jakoś rozplanować dzisiejszy dzień. - Cóż, jeśli nie zjawi się do południa, to zacznie mnie interesować, jak dostać się do Gibraltaru. - Zadzwonię w tej sprawie do Bunky'ego i zejdę do ciebie około dwunastej. - Naprawdę? Dzięki za wszystko. To łóżko jest cudowne. Nie spałam tak dobrze od miesięcy. Nie mogła powstrzymać ironii przy ostatnim zdaniu, toteż czym prędzej wyszła. Zdawała się cieszyć z jego niezadowolenia. Cóż, sytuacja była inna i musiał wytrzymać zanim się nie zmieni. Leslie Slote oceniał, że w tej chwili nadeszła nieoczekiwana okazja i zamierzał ją wykorzystać. Nie pojmował jej nagłej ochoty związania się z Byronem Henry, ale w początkowym okresie znajomości popełnił fatalny błąd w ocenie tej wspaniałej dziewczyny i nie miał ochoty tego powtarzać. Wręcz przeciwnie - miał chęć go naprawić. Wiedział teraz, jak czuje się gość po rozwodzie, znajdując się nagle wraz z eks-żoną, którą nadal kocha. Pomiędzy nimi były stare kłótnie i nowe sprawy, co razem skutecznie powstrzymywało go od znalezienia się tej nocy w ogromnym łożu, ale pod spodem tego wszystkiego istniała stara więź. Wierzył, że gdyby nie dziwne uczucie Natalii do tego przystojnego dzieciaka znów byliby razem i to najprawdopodobniej jako małżeństwo. Poza tym uczciwie uważał, że był jej bardziej wart i że lepiej do niej pasował. Kalkulował, że trochę narozrabia w Lizbonie - miała nader silną wolę - ale Gibraltar okaże się niedostępny nawet dla niej i będzie musiała wrócić do Włoch. Będzie jej towarzyszył, wyciągnie przy okazji Aarona Jastrowa i wyśle oboje do domu. Jeśli będzie musiał, to zadepeszuje o urlop, ale jeśli nie zdobędzie z powrotem Natalii przez ten czas, to znaczy, że źle ocenił łączącą ich więź. Jakby nie było był jej pierwszym kochankiem, a nie wierzył, by jakakolwiek kobieta mogła naprawdę zapomnieć pierwszego mężczyznę, który ją miał, albo też całkowicie wyłączyć go ze swego kręgu. Skończył śniadanie, po czym zadzwonił do Thurstona. - Cześć, Bunky. Czego się dowiedziałeś o możliwości dotarcia do Gibraltaru? - Zapomnij o tym. Przypłynęli do Lizbony. Slote rzadko słyszał gorsze wiadomości, ale udało mu się zapanować nad głosem. - Jakim cudem? - Pojęcia nie mam. Przypłynęli o świcie i zacumowali koło posterunku celnego. - To o czym, do cholery, mówił Bathurst? - Jest tak samo ogłupiony jak ja i wybiera się na pogawędkę z kapitanem. Ten okręt podwodny ma rozkazy płynięcia do Gibraltaru. - Jak długo tu będą? - Oryginalny plan przewidywał trzy dni. Masz pecha, Les, to fantastyczna dziewczyna. Wytrzymaj te trzy dni, a potem zobaczymy. - Jest w porządku, ale była znacznie ładniejsza - odpalił w samoobronie. Ubrał się prędko i zszedł na dół. W mrocznym barze było ledwie paru Niemców, którzy przyjrzeli mu się podejrzliwie. Przeszedł do holu rozglądając się wokół. - Tutaj. Za tobą - głos Natalii zabrzmiał jak dzwony szczęścia. Na wpół zakryci rozłożystą palmą siedzieli oboje na pluszowej kanapie, a przed nimi na stoliku leżała sterta dokumentów. Natalia była zarumieniona, z błyszczącymi oczyma. Byron uścisnął mu dłoń dając okazję do dokładniejszego obejrzenia się. Nic się nie zmienił, nawet ubranie miał to samo, jak wtedy, gdy Slote ujrzał go po raz pierwszy opartego o mur w Sienie. - Witaj! Czy Natalia powiedziała ci, że mieliśmy tutaj złe informacje? - Nie były aż tak złe - roześmiał się Byron - ale jak by nie było, jesteśmy tu, a nie na Skale. Słuchaj, to miejsce dziwnie śmierdzi Berlinem. Czy mi się wydaje, czy tu faktycznie jest pełno Niemców? - Jest ich pełno, ale nie przejmuj się tym - Natalia w podnieceniu wertowała papiery. - Nie mogę znaleźć twego aktu urodzenia. - Jest spięty razem z twoim. - Wobec tego załatwił wszystko - oświadczyła Slote'owi. - Wszystko, czego wymagają kretyńskie przepisy tego kraju. Ma nawet portugalskie tłumaczenie poświadczone notarialnie i potwierdzone przez portugalskiego konsula. Byron siedział obok ze skromną miną, toteż ciąg dalszy skierowany był do niego wraz z solidnym pociągnięciem za włosy. - Zawsze myślałam, że jesteś do niczego, jeśli chodzi o papierki, ty diable. Jak ci się to udało? - Naprawdę jesteś pewna, że wszystko jest? - wtrącił Leslie. - Nigdy nie widziałem przepisów tak ostrych jak tutejsze. Może lepiej sprawdzę to jeszcze raz? - Och, proszę cię, zrób to - przesunęła się robiąc mu miejsce i wręczając dokumenty wraz z listą, którą dał jej Thurston, teraz popodkreślaną na czerwono. - Jak to zebrałeś? - spytał Slote przeglądając je. Byron wyjaśnił, że kiedy dowiedział się o rejsie do Lizbony wystarał się o cztery dni przepustki w nagłej sprawie rodzinnej, poleciał do Waszyngtonu, do portugalskiej ambasady i sprawdził, jak wygląda w tym kraju kwestia zawierania małżeństw. Attache morski, kapitan D'Esaguy, okazał się być jego szwedzkim znajomym z berlińskich kortów tenisowych (w deblu często grali przeciw Pugowi i attache) i czym prędzej zabrał się do roboty. - Zadziwiające, co ci ludzie mogą zrobić w parę dni, jeśli tylko im się chce - wyznał Byron. - Wystarałem się o część dokumentów, ale o wiele więcej załatwił ich sam konsul. - Tak to już jest z dyplomatami na całym świecie - mruknął Slote metodycznie przeglądając papiery - albo nic się nie dzieje, albo wszystko gna na złamanie karku. Cóż, przyznaję, że wygląda to na komplet. Mam nadzieję, że się nie mylę. - Co teraz? - spytała Natalia. - Wyjdziesz za mnie? - spytał najpoważniej w świecie Byron. - Pewnie, że tak. Wybuchnęli śmiechem i Slote wsunął papiery do teczki oznaczonej czerwonym napisem ślub. - Może zadzwonię do Thurstona i spytam go, co dalej? - zaofiarował się. - To oblatany facet i powinien wiedzieć. Byron Henry uśmiechnął się i Slote nie mógł nie zauważyć, jak pociągający jest ten uśmiech. - Dzięki stokrotne. Ja nie bardzo jasno myślę w tej chwili. - Nie powiedziałbym tego patrząc na twoje poczynania - mruknął Slote i odszedł. Wrócił po paru minutach i stwierdził, że trzymają się za ręce, patrzą w oczy i równocześnie próbują coś powiedzieć. Zawahał się, po czym wolno podszedł. - Przykro mi, ale są problemy. - Jakie? - Natalia spojrzała nań z przestrachem. - Bunky jest pod wrażeniem tego, co udało ci się osiągnąć, chce pomóc, ale pojęcia. nie ma, co zrobić z okresem dwunastu dni, które muszą minąć od zapowiedzi do ślubu. Poza tym minister spraw zagranicznych musi potwierdzić autentyczność podpisów konsula, co zazwyczaj zajmuje tydzień, więc... - zamilkł i położył teczkę na stoliku. - Zgadza się, d'Esaguy mówił mi o obu tych sprawach - odezwał się Henry. - Sądził, że da się je obejść. Jadąc tu zatrzymałem się w Ministerstwie Marynarki i oddałem list od niego jego wujowi. On jest komandorem, czy kimś takim. Był dla mnie bardzo miły, ale zna tylko portugalski i nie bardzo mogliśmy się dogadać. Sądzę, że zajął się tymi kruczkami. O trzynastej mam być u niego. Czy Mr Thurston mógłby się tam z nami spotkać? To by wiele ułatwiło. Slote spojrzał na niego, potem na autentycznie zaskoczoną Natalię i zdecydował: - Zadzwonię i zapytam go. Tym razem byłeś rzeczywiście przewidujący. - Po prostu zależy mi, aby się udało. Po krótkiej rozmowie Bunker zgodził się na spotkanie. - Słuchaj, Les, mówiłeś o tym jej facecie jako o lekkoduchu i żółtodziobie, a on całą sprawę zorganizował jak Blitzkrieg. - Zaskoczył mnie. - Moje kondolencje. - Och, zamknij się. Zobaczymy się o trzynastej. - Też będziesz? - Jak najbardziej. - Jak sobie chcesz. Przed hotelem wysoki mężczyzna w mundurze US Navy, oparty o błotnik samochodu, palił bardzo ciemne i grube cygaro. - Hej, Byron! Ćwiczenia w toku? - W toku. Byron przedstawił go jako porucznika Astera, swego bezpośredniego przełożonego. Ten z kolei przyjrzał się uważnie Natalii jasnobłękitnymi oczyma. Był cięższy i większy od młodego Henry'ego, z grzywą jasnoblond włosów i podłużną twarzą, w której najbardziej charakterystyczne były lekko uśmiechnięte, choć w wykroju twarde i zdecydowane, usta. - Wiesz, Natalio, to zdjęcie, które ma Byron w portfelu, i w które wpatruje się czasem jak cielę, musiał robić wyjątkowo tępy fotograf. Wskakujcie. Dzwoniłem do skippera i powiedziałem mu, że złapałeś kontakt. Jesteś zwolniony z wachty, jak długo tu siedzimy. - Wspaniale, Lady! Dzięki. - Lady? - Natalia była przekonana, że się przesłyszała. Uśmiech Astera był nieco znudzony. - Ochrzcili mnie tak w Akademii. Z nazwiskiem takim jak Aster musiało to być coś w tym stylu. Na imię mam Carter i nie krępuj się jego użyciem... Podczas jazdy do miasta opisali dokładnie, jak to S-45 o sto pięćdziesiąt mil od Lizbony faktycznie dostała rozkaz zmiany kursu do Gibraltaru. Kapitan znając plany Byrona wyraził mu swoje ubolewanie i zmienił kurs. Za godzinę otrzymał meldunek o awarii jednego z dwóch silników, przecieku w dziobowym przedziale torpedowym, awarii jednej z suchych baterii, która zaczęła wydzielać wodór i ogólnej pladze usterek, które nawiedziły gremialnie stary okręt, uzasadniając tym samym zawinięcie do najbliższego portu, czyli Lizbony, w celu dokonania niezbędnych napraw. Aster przekazujący te meldunki dodał (przy pełnym poparciu głównego inżyniera), że próba dojścia do Gibraltaru według niego jest zbyt ryzykowna. Wszystko to zrobiono przy kamiennych twarzach osób, które były świadkami składania meldunku i kapitan zawrócił na stary kurs. - Jakim cudem wam się to uda? - zdumiał się Slote. - Nie będzie sądu wojennego czy czegoś takiego? - Nikt nie kłamał - uśmiech Astera był wcieleniem niewinności. - Dziennik okrętowy i meldunki ze stoczni zaświadczą, że to święta prawda. Te stare łajby klasy S puszczają gdzie i kiedy się da i praktycznie w każdej chwili można uzasadnić rozkaz opuszczenia okrętu. Przypłynięcie do Lizbony było chwalebną przezornością. - I zanurzasz się na takim wraku? - zdenerwowała się Natalia patrząc na Byrona. - S-45 zanurzał się cztery tysiące siedemset dwadzieścia trzy razy i nic nie wskazuje na to, żeby parę więcej miało mu poważnie zaszkodzić. - Zanurzenie to pestka - wtrącił Lady - wyciąga się zatyczkę i wszystko samo tonie. Potem wydmuchuje się balast i wyskakuje na powierzchnię jak korek. Problem to przedostanie się z jednego miejsca na drugie w poziomie, ale jakoś nam się udaje. Tak na marginesie, to jesteście zaproszeni na pokład na małą uroczystość. - Ja?! Na okręcie podwodnym? - Natalia odruchowo poprawiła suknię. - Kapitan chce wam pogratulować. Wiesz, to miło z jego strony, że tu przypłynął... - Zobaczymy - mruknęła. - Slote! Czy masz zamiar nas wszystkich zabić? - Przepraszam, ale ta ciężarówka wyskoczyła zupełnie niespodziewanie - Slote wrócił na wyboistą drogę klnąc w duchu; wiedział, że jedzie za szybko. Ściskając dłoń Byrona przed Ministerstwem Marynarki Bunker Thurston dokładnie mu się przyjrzał, nie kryjąc zresztą zbytnio swego zainteresowania. - Cieszę się, że spotykam kogoś, kto potrafi tak załatwiać sprawy - oznajmił. - Jeszcze nie załatwiłem, ale serdecznie dziękuję za pomoc. - Nie ma co tu stać. Chodźmy i zobaczmy, jak się sprawy mają. D'Esaguy jest kimś w rodzaju zastępcy głównodowodzącego w sprawach morskich, tak że jego poparcie ma swoją wagę. Jeśli oceniać po liczbie przedpokoi i uzbrojonych wartowników strzegących biura, rozmiarów tego ostatniego i jakości mebli oraz ilości złotych pasków na rękawach i baretek na piersi, to D'Esaguy musiał być faktycznie ważną osobą. Był niskim mężczyzną o latynoskich rysach i karnacji, z czarnymi jak smoła, choć już siwiejącymi na skroniach, włosami. W całym zachowaniu widać było szlachetne urodzenie i staranne wychowanie. Na widok Natalii skłonił się głęboko, a w czarnych oczach błysnął podziw. Po powitaniu zwrócił się po portugalsku do Bunky'ego: - Mówi, że te rzeczy wymagają czasu - powtórzył Thurston. - Chciałby nas zaprosić na lunch. - To miłe z jego strony - Byron spojrzał na dziewczynę. - Czy on wie, że mamy tylko trzy dni? - Nie jestem pewien, czy powinniśmy go naciskać - mruknął Bunky. - Proszę mu powiedzieć o tych trzech dniach. - Okay. Portugalczyk wysłuchał Thurstona z poważną miną, nie spuszczając przy tym oczu z Byrona, po czym odwrócił się i warknął jakiś rozkaz siedzącemu przy niewielkim stoliku adiutantowi, który miał prawie tyle samo złota na mundurze co on sam. Ten skoczył na równe nogi i prawie biegiem wypadł z pokoju. Po minucie ciężkiego milczenia zjawił się z powrotem z bukietem czerwonych róż, które wręczył przełożonemu. Ten z kolei podał je z ukłonem i kilkoma słowami Natalii. - Rosa na tych różach nie zdąży zniknąć, gdy będziecie już małżeństwem - przetłumaczył Thurston. - Dobry Boże! Jakie śliczne. Dziękuję - jej głos drżał, gdy stała zaczerwieniona ze wzruszenia z bukietem w dłoni. - Wiecie, zaczynam w to wierzyć. Pierwszy raz zaczynam naprawdę w to wierzyć. - Ćwiczenia w toku - wtrącił się Aster. - Jeśli rezygnować to teraz, bo potem będzie za późno. - Rezygnować? - ujęła Byrona pod ramię. - Nonsens! Dajcie ognia! - No, no - mruknął Aster - to może być żona dla marynarza. D'Esaguy na próżno usiłował zrozumieć o co chodzi i w końcu zwrócił się do Bunky'ego o pomoc. Po wysłuchaniu tłumaczenia parsknął śmiechem, ujął dłoń Natalii i ucałował, po czym oznajmił po angielsku: - Chodźmy na lunch. Posiłek był długi i doskonały, zjedli go w restauracji ze wspaniałym widokiem na wzgórza otaczające Lizbonę i płynącą przez nią rzekę. Przypominał panoramę San Francisco. Komandor nie zdawał się nigdzie śpieszyć, choć Thurston dyskretnie spoglądał na zegarek wiedząc, że większość urzędów kończy pracę o wpół do piątej. O godzinie piętnastej D'Esaguy zaproponował mimochodem, że można by sprawdzić, jak dalece posunęła się cała sprawa i w czarnej limuzynie mercedesa odbyli oszałamiającą turę po urzędach. Bunky starał się wyjaśniać, co się dzieje, ale szybko się poddał, bo sam przestał się orientować. Czasami gospodarz wysiadał osobiście na parę minut, czasami brał narzeczonych ze sobą, by coś podpisali i Bunky'ego do pomocy, a za każdym razem urzędnik, do którego szli, czekał, przy drzwiach, by ich powitać, przeprowadzić przez zatłoczone poczekalnie do zakurzonych biur, gdzie drobniejsi urzędnicy z ukłonami uwijali się wokół komandora i jego gości. Po jakichś dwóch godzinach zjawili się przed urzędem znanym Thurstonowi z tego, że udzielano tu ślubów cywilnych. Urząd był zamknięty i wyglądał na opuszczony, lecz gdy mercedes zatrzymał się, drzwi otwarły się i gruba kobieta w brązowej sukni o kilku podbródkach zaprowadziła ich przez szereg ciemnych pokoi do sali, w której palił się żyrandol. Za zawalonym papierami biurkiem siedział śniady mężczyzna, z wyglądu przypominający ropuchę w okularach o złotej oprawie, trzech złotych pierścieniach i olśniewająco złotym uśmiechu. Zagadał coś do Bunky'ego, który był już na etacie tłumacza, po czym napisał coś na części dokumentów i opieczętował je wszystkie. Natalia, Byron i dwaj świadkowie, Slote i Aster, podpisali gdzie kazał i westchnęli. Po chwili jegomość wstał i z błyskiem złotych zębów uścisnął dłoń Natalii, potem Byrona mówiąc łamaną angielszczyzną: - Dużo szczęścia wam. - No, serdeczne gratulacje - odsapnął Thurston. - Kiedy zawarliśmy ten ślub, bo trochę się zgubiłem? - Dokładnie wtedy, gdy wpisywaliście się do zielonej księgi. - Nie przypominam sobie... - Ja też nie - zgodził się Byron - ale wierzę na słowo. Wobec tego czas chyba na obrączki. Aster podał je i Byron włożył jedną na palec dziewczyny, porwał w objęcia i ucałował. Tymczasem Bunky wyjaśnił komandorowi, jak to młoda para nie zauważyła, kiedy została małżeństwem, doprowadzając go do ataku śmiechu, który powtórzył się przy objaśnianiu amerykańskiego zwyczaju całowania panny młodej. Natalia oznajmiła, że D'Esaguy musi być pierwszy i stary arystokrata wykonał tę czynność z nie tajoną przyjemnością. Potem nastąpiły ogólne uściski dłoni, zbieranie dokumentów, płacenie opłat i pożegnanie z Portugalczykiem. Slote był ostatni w kolejce. Gdy się zbliżył, Natalia lekko się zawahała. - Cóż, wygląda na to, że jednak to zrobiłam. Życz mi szczęścia. - Och, życzę ci i wiesz o tym. - Pocałowała go krótko obejmując ręką za szyję. Gdy znów znaleźli się na ulicy, czarna limuzyna zniknęła, a drzwi urzędu zamknęły się z lekkim stukiem. Leslie poczuł, że ktoś wciska mu w dłoń coś sypkiego. Był to ryż i Aster mrugnął doń porozumiewawczo, po czym obaj obsypali młodą parę. - To faktycznie musi być mój ślub! - oznajmiła Natalia otrzepując się z ziarenek. - Co teraz? - Jeśli nie wiesz, to Byron będzie miał sporo rzeczy do wytłumaczenia - zauważył Lady. Natalia zakwitła jak piwonia. - Jezu, Briny, co to za typek? - Lady spędził za dużo czasu pod wodą - wyjaśnił zapytany. - Ma problemy w dostosowaniu poziomu umysłu do poziomu morza. - Małżeństwo to piękna i święta rzecz - oznajmił Aster - ale zanim je wypróbujecie, to może pojechalibyśmy na S-45? Skipper chyba nas oczekuje. - Oczywiście - zgodziła się błyskawicznie Natalia. - Wprost umieram z ciekawości, żeby zobaczyć ten wrak. - Macie jakiś pomysł, dokąd pojedziecie potem? - spytał Slote. - Wynajmiemy pokój w hotelu albo gdzieś - Byron nie był pewny swego. - Lizbona wypchana jest ludźmi do granic możliwości - wyjaśnił Slote. - Faktycznie - zgodziła się dziewczyna. - Nie pomyślałam o tym. - Skorzystajcie z mojego apartamentu - zaproponował Leslie. - Jeśli widziałem kiedyś apartament na miodowy miesiąc, to to jest właśnie ten. Natalia spojrzała pytająco na Byrona. - To cudownie miłe z twojej strony, ale nie możemy skorzystać. - Znajdziemy coś - poparł ją Byron. - Choć to miejsce jest rodem z tysiąca i jednej nocy - westchnęła. - Wypiliśmy tam drinka czekając na wieści o tobie. Mówiłeś poważnie? - Leslie może zostać u mnie - pospieszył z ofertą Bunky. - To żaden problem. Złapiesz mnie w konsulacie. To na razie, muszę lecieć, bo mam sporo spraw na dziś. - Wobec tego ustalone - oznajmił Slote - wy na okręt podwodny, a ja do hotelu pozbierać rzeczy. - Dzięki, ale moje bagaże - Natalia już myślała o czymś innym - są w pokoju Mrs Rosen. Powinnam je zabrać, ale nie mam jak. Pojedziemy po nie później. Dziękuję Slote i tobie również Bunky. Dzięki za wszystko. - Powodzenia - odparł Slote zatrzymując taksówkę. Natalia była zaskoczona niewielkimi rozmiarami okrętu, jego brzydotą i tym, jak bardzo jest zardzewiały. - Dobry Boże - jęknęła, przekrzykując skrzypienia i jęki pobliskiego dźwigu, gdy wysiedli z taksówki. - To jest to? Briny, nie dostajesz klaustrofobii przy zanurzeniu? - Nigdy nie jest przytomny na tyle długo, by to stwierdzić - odparł Aster wchodząc na drewniany trap prowadzący na okręt. - Kiedyś się obudzi pod wodą i zacznie wrzeszczeć. - Byłoby naprawdę miło, gdyby nie smród i niski poziom umysłowy reszty towarzystwa - wtrącił Byron - zwłaszcza wśród oficerów. Jak śpię, to tego nie zauważam. Młody trapowy z bronią przy pasie zasalutował na ich widok i zameldował Asterowi: - Kapitan prosił, żebyście zaczekali na niego na pokładzie, sir. - Dobrze. Wkrótce na szczycie pordzewiałego kiosku pojawiła się postać w błękitnym mundurze ze złotymi paskami porucznika. Mężczyzna zbudowany był podobnie do swojego okrętu: gruby na środku i gwałtownie szczuplejący z końców. Miał wielkie brązowe oczy i zaskakująco chłopięcą twarz. - Kapitanie Caruso, to moja żona - przedstawił Byron. - Gratulacje - Caruso ujął jej dłoń. - Byron to dobry chłopak w rzadkich okresach przytomności. - Naprawdę tyle śpisz? - zainteresowała się. - To kalumnie czystej wody. Rzadko uda mi się zamknąć oczy, jeśli już, to głównie rozważam własną głupotę, jaką było pójście do tej szkoły. Przyznaję, że robię to często. - Może medytować osiemnaście godzin na dobę - dodał Aster. - To się nazywa samozaparcie! Dwóch marynarzy pojawiło się we włazie na śródokręciu i podeszło ku nim - jeden niósł butelkę szampana, drugi tacę pełną szklanek. - O, właśnie. Prosimy na nabrzeże. Przepisy marynarki nie zezwalają na spożywanie alkoholu na pokładzie, Mrs Henry - oznajmił kapitan zaskakując nieco nie przyzwyczajoną do tego nazwiska Natalię. Strzelił korek i kapitan napełnił szklanki. - Za wasze zdrowie - wzniósł toast przekrzykując zgrzyt pobliskiego dźwigu. - Pańskie zdrowie - odwzajemniła się. - Za przywiezienie go tutaj. - Za silnik, baterię, przedział dziobowy i całą resztę - roześmiał się Lady. - Nigdy nie widziałem takiej ilości awarii na jednym okręcie w jednym momencie. Byron w milczeniu uniósł ku oficerom szkło. Wypili, a dźwig w końcu stanął. - Kapitanie - zaczął Aster, gdy ten ponownie napełnił szkło - czy uważa pan, że zdjęcie, które takim hołdem otacza Byron jest dobre? - Jest tragiczne - odparł zapytany przyglądając się oryginałowi. - Tak samo uważam. Kiedy pan ją obejrzał, czy nie sądzi pan, że naprawy mogą przeciągnąć się do pięciu dni? - Trzy - w głosie Caruso po raz pierwszy zabrzmiała stanowczość - dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny. - Szkoda... to znaczy aye, aye, sir. - I lepiej zabierz się za sporządzanie przekonujących meldunków o uszkodzeniach, Lady. - Kapitan wypił i uśmiechnął się do dziewczyny. - Czy mogę teraz zaprosić na chwilę na pokład? W ślad za oficerami weszła na kiosk i dalej przez ciasny właz do wnętrza. Stopnie drabinki były tłuste i zimne, złośliwie stając na drodze jej wysokim obcasom. Dalej drugi właz i druga drabinka prowadząca do niewielkiego pomieszczenia pełnego mechanizmów. Miała pełną świadomość widoku, jaki przedstawiała z dołu - na szczęście spódnica była wąska, a nogi nie najgorsze. - Jesteśmy na mostku - Byron pomógł jej zejść z ostatnich stopni - a przynajmniej tak się to oficjalnie nazywa. Rozejrzała się po poważnych twarzach marynarzy, po zaworach, przełącznikach, zegarach, przewodach i lampkach wypełniających wnętrze zielono pomalowanego przedziału. Pomimo szumiącej wentylacji powietrze było ciepłe i przesycone zapachem maszyn, gotowania, starych cygar i potu. - Briny, ty naprawdę wiesz, co jest w tej plątaninie? - Uczy się - odparł Aster - pomiędzy hibernacjami. Przeszli przez otwarte wodoszczelne drzwi do malutkiej mesy, w której czekali pozostali dwaj oficerowie. Na stole stał tort w kształcie serca z niebieskim lukrem, okrętem podwodnym; parą amorków i napisem "Mr and Mrs Henry". Wcisnęła się na honorowe miejsce obok kapitana. Byron i Aster przykucnęli przy burcie, by nie schylać głów zgodnie z profilem kadłuba. Ktoś podał jej szablę i podzieliła tort, którego resztę kapitan wyniósł załodze. Te dwie szklanki szampana zaczęły szumieć jej w głowie i tak zresztą skołowanej wypadkami dnia oraz podziwem malującym się w oczach otaczających ją oficerów. Przy kawie zaśmiewała się z dowcipów Astera i stwierdziła, że pomimo brzydoty, ciasnoty i smrodu to wesoły okręt. Byron podobał jej się coraz bardziej, toteż całowała go często. Zanim opuścili S-45 zaprowadził ją do miniaturowej kabiny i pokazał wąską, czarną przestrzeń tuż nad pokładem, poniżej dwóch innych koi. - Czy ktokolwiek spędziłby więcej czasu niż to konieczne w tej imitacji trumny? - spytał. - Alternatywa może być bardziej przerażająca - odparł Lady nad jej ramieniem. - Na przykład pozostanie przytomnym. Gdy weszli na pokład, załoga powitała ich okrzykami i machaniem. Natalia pokiwała ręką, na co odpowiedziały jej pełne uznania gwizdy. Taksówka zatrzymana przez trapowego na nabrzeżu ruszyła z warkotem i trzaskiem. Kierowca zaklął naciskając na hamulce i wyskoczył, by przy wtórze śmiechu i wrzasków marynarzy odczepiać stare buty i puste puszki przywiązane do tylnego zderzaka. - Myślę, że biedny Slote zdążył się już wyprowadzić - mruknęła przytulając się do męża. - Zabierzemy moje bagaże i sprawdzimy to, dobrze? To straszne, że go tak wykorzystałam, ale to cudowne miejsce. Sam zobaczysz. W pokoju, w którym zostawiła rzeczy (w budynku potrzebującym na gwałt remontu, a jeszcze bardziej sprzątania) stara kobieta chrapała na żelaznym łóżku. - Na pewno tam nie jest gorzej - szepnął Byron rozglądając się wokół. Zobaczył popękany sufit i odłażącą tapetę, i tabuny karaluchów uciekających przed zapalonym światłem. Natalia pozbierała bagaże przypatrując się chrapiącej z otwartymi ustami Mrs Rosen. Wstrząsnęła się i zamknęła za sobą drzwi zostawiając na stole wiadomość i swój klucz. Zatrzymała się jeszcze w progu na chwilę patrząc na śpiącą z otwartymi ustami starą kobietę zastanawiając się, jaką też miała noc poślubną z mężem, którego oprawiona w srebro fotografia uśmiechała się z nocnego stolika. Jedyna pamiątka po człowieku, którego Niemcy wyciągnęli z francuskiego pociągu. Portier w Palace Hotel był najwyraźniej poinformowany i opłacony przez Slote'a, gdyż dał Byronowi klucz bez zbędnych pytań za to z głupawym uśmieszkiem. Musieli dać mu paszporty i Natalia poczuła dreszcz strachu, gdy rozstawała się z dokumentem, który tutaj odróżniał ją od czterdziestu tysięcy innych Żydów. - Właśnie mi się przypomniało - powiedziała w windzie - jak nas zameldowałeś? - Jako małżeństwo naturalnie. - W paszporcie nadal jest Natalia Jastrow. - I co z tego? - spytał pomagając jej wysiąść. - Nie martwi mnie to. - Nie powinieneś wytłumaczyć?... - Najpierw niech zapytają. Gdy służący otworzył drzwi ich apartamentu poczuła nagle, że nie stoi na własnych nogach. - Och, Byron, skończ z tym nonsensem. Jestem ciężka jak nie wiem co i dostaniesz przepukliny, albo wyskoczy ci dysk... - ale trzymała go mocno za szyję podniecona nowym zjawiskiem i jego zaskakującą siłą. - Hej! Miałaś rację, to naprawdę wspaniałe! - zawołał, gdy znalazł się w środku. Ledwie ją postawił, pośpieszyła do sypialni - niepokoiła ją nocna koszula pozostawiona w łazience i nowa seksowna bielizna w jednej z szuflad. Musiałaby się sporo namęczyć, żeby to wyjaśnić, ale wszystko zniknęło. Ciekawe gdzie? Zastanawiała się nad tym problemem, gdy Byron pojawił się po drugiej stronie okna wychodzącego na balkon. - Wspaniały widok, choć zimno jak cholera - zawołał. - Zauważyłaś szampana i lilie? - Lilie? - W pokoju. W kącie living roomu, obok szampana w srebrnym wiaderku, stał bukiet czerwonych i białych lilii wraz z wizytówką Slote'a, na której jednakże nie było ani słowa. Zastukano do drzwi - stał za nimi posłaniec z pudłem z hotelowego sklepu. Natalia porwała je czym prędzej i pobiegła do sypialni. Wewnątrz była bielizna, której szukała i wielobarwna suknia. - Co to? - spytał Byron z balkonu. - Rzeczy, które wczoraj kupiłam - odparła lekko. - Myślę, że Slote kazał je tu dostarczyć. Przyłożyła do ciała przezroczystą koszulę nocną. - Nieźle jak na akademicki typ, co? Zobaczyła na dnie pudła kartkę od Slote'a, a ponieważ Byron był na najlepszej drodze, by wejść, podbiegła do drzwi zamykając je prawie przed nosem. - Zaraz będę. Otwórz szampana. Na kartce Slote napisał: "Ubieraj się na szaro - zawsze ślicznie wyglądasz w tym kolorze. Wiadomość poufna - do zniszczenia. Twój do śmierci Slote". Z załzawionymi nagle oczyma podarła kartkę i wrzuciła ją do kosza. Gdy wyciągnęła z pudła koszulę z szarego jedwabiu, z czarnymi wykończeniami w sąsiednim pokoju strzelił korek. Czym prędzej umyła się i wyperfumowała zapominając o Lesliem. Wyszła z sypialni szczotkując włosy i znalazła się w objęciach Byrona. ... wino, lilie i róże, ciemne morze toczące się za oknami, okrągły księżyc i oni na wąskim pasie między wojną i pokojem, nagle związani ze sobą, po półrocznej przerwie, daleko od domu. Kochający się w ogromnym łożu i przeżywający to, co najlepsze w życiu - taka była ich noc poślubna. Dla Byrona i Natalii był to początek opowieści, choć prawie zawsze szczęśliwe małżeństwo było zakończeniem. Mr i Mrs Henry, Amerykanie, spali złączeni uściskiem w Palace Hotel na przedmieściu Lizbony w styczniową noc tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku - jedną z ponad dwóch tysięcy nocy drugiej wojny światowej. Tak wielu ludzi w tę noc spało tak źle... 38 Natalia otwarła oczy słysząc na dworze ptasią wrzawę. Byron siedział obok paląc papierosa, a przez drzwi balkonowe napływało świeże, choć chłodne powietrze. Na różowiejącym niebie wisiał pyzaty księżyc w towarzystwie jednej gwiazdy. - Cześć. Posłuchaj tych ptaków! Czy dawno się obudziłeś? - Przed chwilą, ale rozbudziłem się kompletnie i nadal staram się uwierzyć, że to jednak nie sen. Siadła, a pościel osunęła się odsłaniając jej piersi, gdy pocałowała go miękko wzdychając z rozkoszy. - Zimno tu. - Mogę zamknąć drzwi. - Nie, morze wspaniale pachnie. - Przykryła się kocem po szyję i wtuliła w niego. Po chwili milczenia spytała: - Byron, jak działa okręt podwodny? Spojrzał na nią zaskoczony. Otoczył ją ramieniem i zapytał: - Żartujesz? - Nie. Czy to trudno wytłumaczyć? - Nie, ale dlaczego o to pytasz? - Bo chcę wiedzieć. - Niezły temat jak na rozmowę z piękną, nagą dziewczyną, ale jeśli chcesz... No więc okręt podwodny jest zbudowany w ten sposób, że gdy jest zbalastowany unosi się na powierzchni. Jeśli napełniasz wodą zbiorniki zanurzeniowe, to, lecisz w dół, a gdy wypchniesz wodę sprężonym powietrzem, unosisz się w górę, bawiąc się na zmianę w skałę albo w korek. To ogólny pomysł, a reszta detali jest skomplikowana i nudna. - Czy to jest bezpieczne? Chodzi mi o to, jak ma się służba na okrętach podwodnych do innych zawodów? - Jest bezpieczniejsza niż zawód policjanta w Nowym Jorku. - Masz dodatek za niebezpieczną pracę. - Dlatego, że dla wielu cywilów, na przykład dla ciebie i wielu kongresmenów, woda jest czymś przerażającym i niebezpiecznym, a żaden podwodniak nie będzie przekonywał Kongresu, że tak nie jest. - A ryzyko zgniecenia przy zanurzeniu? - Okręt podwodny to wodoszczelny stalowy walec zbudowany tak, by wytrzymać ciśnienie zewnętrzne. To, co widzisz, to kadłub zewnętrzny, w którym mieszczą się zbiorniki i który jest otwarty na dole, by woda mogła wpływać i wypływać w zależności od potrzeb. Wewnętrzny kadłub zawsze jest testowany na wytrzymałość ciśnieniową i nigdy nie zanurzamy się tak głęboko, by być choćby w pobliżu tej granicy. Do dziś dnia nikt nie wie, jak głęboko może zejść stary S-45, gdyż zawsze mamy spory zapas głębokości ponad to, co teoretycznie musi wytrzymać. - Okręty podwodne giną. - Tak samo jak liniowce pasażerskie i jachty. Wspaniale wygląda na ekranie, gdy ludzie uwięzieni w kadłubie spoczywającym na dnie morskim, stukają weń Morse'em. W praktyce zdarzyło się to ledwie parę razy. Nawet jeśli tak się stanie, są możliwości opuszczenia okrętu i jesteśmy w tym zakresie przeszkoleni. - Kiedy zalewasz zbiorniki, by zejść w dół, czy nie może się to wymknąć spod kontroli? Nie uśmiechaj się tak, dla mnie to wszystko jest czarną magią. - Uśmiecham się, bo to pytanie należy do klasyki tematu. Główne zbiorniki są na zewnątrz prawdziwego kadłuba. Gdy się je napełnia, to w niczym nie zmienia faktu, że ludzie nadal są w wodoszczelnym wnętrzu. Do zanurzeń służy niewielki zbiornik zwany negatywnym. Mieści on około dwunastu ton wody. Gdy się chce zanurzyć, napełnia się go wodą, a gdy się osiąga pożądaną głębokość, opróżnia sprężonym powietrzem i zawisa na tej głębokości. Sterami na rufie operuje się tak jak w samolocie tylko wolniej, jakby latało się w bardzo gęstym powietrzu. Załoga jest starannie dobrana i możesz być pewna, że żaden z piętnastu ludzi, z którymi pływam, nie chce, by cokolwiek poszło nie tak jak trzeba. Taka jest prawda o okrętach podwodnych i jest to jedna z najbardziej nietypowych rozmów w łóżku ze świeżo poślubioną żoną. - Uspokoiłeś mnie - ziewnęła - byłam przerażona tym zardzewiałym wrakiem. - Nowe okręty służące w US Navy to w porównaniu do S-45 transatlantyki. Mój przydział po szkole to właśnie jeden z nich. Gdy plama różowego światła pojawiła się na ścianie ziewnęła. - Czyżby to było słońce? - zdziwiła się. - Co się stało z nocą? Zasłoń okno. Byron, nie ubierając się, zaciągnął zasłony i gdy wracał pomyślała z przyjemnością, że jest przystojny: żywy, ciepły i opalony. Siadł obok niej i pocałowała go, a gdy przyciągnął ją do siebie przez moment udawała, że walczy, ale nie mogla opanować radosnego chichotu. Gdy za zasłoniętymi oknami wzeszło słońce, ponownie zajęci byli sztuką miłosną. Śniadanie zjedli w południe w pełnym słońca living roomie. Powietrze pełne było zapachu róż. Ostrygi, stek i czerwone wino były wybrane przez Natalię, która twierdziła, że to doskonały zestaw, czemu Byron podporządkował się bez protestów. Zjedli w szlafrokach mówiąc niewiele, za to głęboko patrząc sobie w oczy a czasami śmiejąc się z jakiegoś słowa lub w ogóle z niczego. - Słuchaj, ile dokładnie mamy czasu? - spytała, gdy skończyli. - Dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny od momentu, w którym rozstaliśmy się na nabrzeżu, to jest do czternastej trzydzieści pojutrze. Radość w jej oczach nieco przygasła. - Tak szybko? Krótki miesiąc miodowy. - To nie jest nasz miesiąc miodowy. Przysługuje mi dwadzieścia dni urlopu, bo na S-45 zameldowałem się prosto ze szkoły. Wezmę je ledwie zjawisz się w domu. Kiedy ten radosny fakt nastąpi? - O Boże, znowu muszę zacząć myśleć? - Kochanie, a dlaczego nie wyślesz Aaronowi depeszy o ślubie i nie pojedziesz prosto do kraju? - Nie mogę tego zrobić. - Ale ja nie chcę, byś wracała do Włoch. - Ależ ja muszę - uniosła brwi słysząc po raz pierwszy ten stanowczy ton. - Nie musisz. Aaron jest zbyt cwany. Jak długo ty, ja czy ktokolwiek inny załatwia korespondencję, kopie w jego bibliotece, zajmuje się kuchnią, ogrodem i innymi sprawami, tak długo on nie opuści tego domu i tej głupiej książki. Kocha jedno i drugie i niełatwo go nastraszyć. To twarda sztuka ukrywająca się pod pozorami bezradności. Jak myślisz, co zrobi, jak dostanie taką depeszę? Zawahała się na chwilę. - Spróbuje mnie nakłonić do zmiany planów, a jeśli się to nie uda, to naprawdę zacznie starać się o wyjazd. - Sama więc widzisz, że to najlepsze, co możesz dla niego zrobić. - Nie, gdyż zrobi takie zamieszanie, że szkoda słów. Nie umie postępować z urzędnikami, a im są głupsi, tym gorzej mu to idzie. Może faktycznie doprowadzić do tego, że nie będzie mógł wyjechać. Leslie i ja możemy wspólnymi siłami wyprawić go w drogę w krótkim czasie i tym razem zrobimy to. - Slote? Przecież on jest w drodze do Moskwy. - Zaofiarował się towarzyszyć mi do Włoch. Bardzo lubi Aarona. - Wiem dobrze, kogo on lubi. Natalia spytała łagodnie z miną niewiniątka: - Jesteś zazdrosny o Slote'a? - Zgoda. Sześćdziesiąt dni. - Co proszę? - Masz tu wrócić za dwa miesiące i ani dnia więcej. To da ci wystarczającą ilość czasu, a jeśli Aaron nie wyjedzie do pierwszego kwietnia, to będzie martwił się sam, bo ty udasz się do kraju. I zarezerwuj sobie miejsce na statku. Już teraz. - Czyżbyś wydawał mi rozkazy? - Tak. Oparła brodę na rękach przyglądając mu się z zaskoczeniem. - Wiesz, to całkiem miłe uczucie być pod czyjąś komendą. Tylko jeszcze nie wiem dlaczego? Pewnie jako nowość i szybko mi się znudzi. Jak by nie było, panie i władco, zrobię jak każesz. Sześćdziesiąt dni. - W porządku. Wobec tego ubieraj się i obejrzymy sobie Lizbonę. - Znam Lizbonę, ale z chęcią wyjdę na świeże powietrze. Oddając klucze Byron spytał o paszporty, na co portier z urażonym spojrzeniem zniknął na zapleczu. - Popatrz na tę bandę - mruknął Byron wskazując na tuzin Niemców ubranych. mimo słonecznej pogody w czarne płaszcze, którzy gadali obok nich i przyglądali się wszystkim wchodzącym i wychodzącym. - Brakuje im tylko wysokich butów i opasek ze swastyką. Ciekawe tylko kiedy znaleźli czas, żeby leżeć na słońcu, gdyż wszyscy są opaleni? - Poznaję ich bez oglądania się. Coś mi łazi po krzyżu. Portier zjawił się z powrotem z plikiem jakichś papierów. - Przepraszam, ale paszporty jeszcze trochę muszą zostać. - Potrzebuję mojego! - ton Natalii nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. - Przykro mi, ale wcześniej niż po południu to niemożliwe, madame. Po temperaturze w hotelu powietrze na zewnątrz wydawało się lodowate, toteż Byron wynajął taksówkę, by obwiozła ich po Lizbonie. Nie był to Rzym czy Paryż, ale rzędy domów w pastelowych kolorach ciągnące się wzdłuż wzgórz i szerokiej rzeki wyglądały przyjemnie. Dość szczególna mieszanka gotyku i sztuki Wschodu w kościołach oraz potężna forteca dominująca nad miastem przypominały mu dawno zapomniane sztuki piękne. Wysiedli z samochodu przy wąskich i stromych uliczkach Alfama, gdzie pełno było obszarpanych dzieciaków, starych, popękanych domków i sklepików z rybami, chlebem i mięsem, które nie były większe od budek telefonicznych. Długo błądzili bez celu po okolicy. - Gdzie ma czekać taksówka? - spytała w pewnym momencie Natalia zmęczonym głosem, gdy pokonywali jakąś alejkę, z której dobiegł zatykający oddech smród. - Wszystko w porządku? - zaniepokoił się. - Po prostu bolą mnie nogi - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Wiem, że tak mówi każda głupia turystka, ale to prawda. - To wracajmy. Też mi się znudziło. W drodze powrotnej nie odezwała się ani słowem, ale wchodząc do hotelu złapała go za łokieć. - Nie zapominaj o paszportach. Przypomnienie nie było konieczne - wraz z kluczem portier ukazując w uśmiechu żółte zęby wręczył dwa dokumenty. Natalia złapała swój i gorączkowo przejrzała w drodze do windy. - Okay? - Wygląda, że tak, ale mogę się założyć, że gestapo zdążyło go sfotografować. Twój zresztą też. - W tym hotelu to pewnie rutyna, nie sądzę, by Portugalczycy odmawiali Niemcom takich manipulacji. Nie przejmuj się. Gdy weszła do pokoju, by zostawić płaszcz i kapelusz, wszedł za nią, objął i pocałował. Przytuliła się, ale jakoś apatycznie. Odsunął się z pytającym wyrazem twarzy. - Przepraszam, ale głowa mi pęka. Burgund na obiad nie był chyba najlepszym pomysłem. Na szczęście mam na to tabletki. Czekaj, muszę zająć się tą sprawą. Wkrótce uśmiechnięta wyszła z łazienki. - To nie mogło zadziałać tak szybko - zdziwił się Byron. - Ale zadziałało. Pocałował ją, gdy leżeli. Rozpierała go ochota i starał się sprawić jej przyjemność, ale mimo jej usiłowań wyglądało to zupełnie tak, jakby pękła w niej jakaś sprężyna. Po chwili siadł i łagodnie posadził ją obok. - Dobra, co jest? - Nic. Może jestem zmęczona, no i głowa jeszcze trochę mnie boli. - Natalio... - ujął jej dłoń i spojrzał prosto w oczy. - Och, sądzę, że nikt nie może doświadczyć przyjemności bez uiszczenia zapłaty. To wszystko. Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to całe popołudnie mam pieski humor. Zaczęło się jeszcze w hotelu, gdy zobaczyłam tych Niemców. Miałam uczucie jakbym tonęła i przez cały czas, gdy zwiedzaliśmy Lizbonę, roiły mi się różne rzeczy: że nie oddadzą mi paszportu, ty odpłyniesz, a ja zostanę jako jeszcze jeden Żyd w Lizbonie bez dokumentów. - Masz swój paszport, Natalio. Przecież w Polsce było znacznie gorzej, a przeżyliśmy oboje. - Wiem, że to czysty nonsens i reakcja nerwowa. Zbyt wiele cudownych rzeczy wydarzyło się za szybko. To przejdzie. - Ogłupiłaś mnie - przyznał gładząc jej włosy. - Myślałem, że lubisz Lizbonę. - Nienawidzę Lizbony, Briny. Zawsze nienawidziłam i obojętnie, co się wydarzy, przysięgam ci, że do śmierci będę żałowała, iż właśnie tu się pobraliśmy i spędziliśmy noc poślubną. To ponure i pełne bólu miasto. Ty patrzysz na nie inaczej. Przypomina ci Frisco, ale San Francisco nie jest pełne Żydów uciekających przed Niemcami. Tam Inkwizycja nie chrzciła Żydów siłą i nie paliła tych, którzy nie poddali się temu obrzędowi. Nie zabierała im też dzieci, by wychować je na dobrych chrześcijan. Znałeś ten kawałek historii. To działo się tutaj. - Czytałem o tym - odparł poważniejąc nagle. - Wobec tego powinieneś mnie zrozumieć. Na takie okrucieństwo każdy powinien zareagować, ale jakoś tak się składa, że to, co dzieje się z Żydami w Europie przez stulecia, jest czymś normalnym. Jak to określił Bunky: "Ryby w sieci".. - Natalio, zrobię co tylko zechcesz w kwestii religii, zawsze byłem na to przygotowany. Chcesz, bym został Żydem? - Czyś ty zidiociał? - odwróciła gwałtownie głowę z błyskiem w oczach dokładnie takim, jak wtedy przy pożegnaniu w Königsbergu. - Dlaczego nalegałeś na małżeństwo? To mi nie daje spokoju. Powiedz mi, dlaczego? Mogliśmy się bez tego kochać i wiesz o tym. A teraz czuję się do ciebie przywiązana liną z nerwów. Nie wiem, gdzie będziesz, nie wiem, kiedy cię znów zobaczę. Jedyne co wiem, to kiedy odpływasz na tym przeklętym wraku. Dlaczego by nie podrzeć tych portugalskich dokumentów i niech wszystko będzie po staremu. Dobry Boże, jeśli będziemy w końcu w normalnej sytuacji i nadal będziemy chcieli, to się pobierzemy jak ludzie. To była farsa. - To nie była farsa. To jedyna rzecz, jakiej naprawdę chciałem od swojego urodzenia i teraz ją mam. Niczego nie będziemy drzeć. Jesteś moją żoną. - Ale, na Boga, dlaczego? Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu. Dlaczego znalazłeś się w tym bagnie? - Widzisz, żonaci oficerowie dostają większe pobory. Wpatrywała się w niego przez chwilę z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęła się łapiąc go za włosy. - Powinieneś mi powiedzieć. Pazerność mogę zrozumieć. Tym razem zaczęło im być bardzo dobrze, ale zadzwonił telefon i jego dźwięk rozbrzmiewał tak długo i natarczywie, że przestali się całować i Byron z westchnieniem podniósł słuchawkę. - To może być z okrętu - mruknął. - Tak. O, hallo. To miłe z twojej strony. O dwudziestej pierwszej? Poczekaj - zasłonił ręką mikrofon. - Thurston przeprasza, że przeszkadza, ale obaj ze Slote'em doszli do wniosku, że może chcemy zjeść coś dobrego w specjalnym miejscu. Najlepsze jedzenie w Lizbonie i najlepszy głos w Portugalii. - Dobry Boże, Slote okazuje się być masochistą. - Tak czy nie? - Jak chcesz. - Są mili. Dlaczego by się tam nie wybrać? I tak musimy coś zjeść, a tam na pewno nie będzie czarnych płaszczy. Przyjął zaproszenie, odłożył słuchawkę i wziął ją w ramiona. Sala restauracyjna była niska, o ścianach z surowych cegieł, oświetlona jedynie przez kandelabry na stołach i płomienie kominka. Połowę miejsc zajmowali Żydzi w wieczorowych strojach, a większość hałasu powodowały dwa duże angielskie towarzystwa siedzące obok siebie. Na wprost kominka stał wolny stolik, który przyciągał łakome spojrzenia gości zmuszonych do siedzenia przy barze. Ich stolik też był w pobliżu ognia, ale nieco bardziej odsunięty. Przy białym winie rodzimej produkcji Bunky i młode małżeństwo szybko znaleźli wspólny język. Slote wręcz przeciwnie - pił dużo, ale rzadko uśmiechał się czy odzywał. Płomienie odbijały się w szkłach jego okularów, ale nawet w ich blasku jego twarz wyglądała szaro. - Nie wiem, czy was interesuje wojna - zauważył Thurston, gdy zaczęli jeść - ale jeśli tak, to są nowiny. - Jeśli dobre, to mnie interesuje - stwierdziła Natalia. - Ale tylko dobre. - Anglicy zajęli Tobruk. - Czy Tobruk jest ważny? - spytała. - Ważny - odparł Byron. - To najlepszy port pomiędzy Egiptem i Tunisem. To doskonała wiadomość. - Walczą z Włochami - Slote przerwał milczenie. - Byron, czy faktycznie przeczytałeś te książki, których listę dałem ci w Berlinie? Natalia twierdzi, że przeczytałeś. - To co mogłem znaleźć po angielsku, to tak. W sumie siedem czy osiem pozycji z dziesięciu. - Nadzwyczajne samozaparcie - mruknął Leslie. - Nie twierdzę, że je zrozumiałem. Czasami czytałem zupełnie nie łapiąc treści. Ale zrobiłem, co mogłem. - Jakie książki? - zainteresował się Bunky. - Mój najdroższy zainteresował się nieco Niemcami - wyjaśniła Natalia. - Nastąpiło to po tym, jak pewien pilot z Luftwaffe omal nie odstrzelił mu głowy. Chciał więcej wiedzieć na ich temat, toteż Leslie dał mu spis lektur o niemieckim romantyzmie, nacjonalizmie i idealizmie od dziewiętnastego wieku. - Nigdy mi się nie śniło, że Byron spróbuje to przeczytać - przyznał Slote. - W zeszłym roku w Sienie i tak miałem masę czasu, a poza tym to było całkiem interesujące. - Czego się dowiedziałeś? - Thurston napełnił kieliszki. - Nie wziąłbym się za niemiecką filozofię nawet gdyby alternatywą był pluton egzekucyjny. - Głównie tego, że Hitler od zawsze był w ich naturze i wcześniej czy później musiał się pojawić. Dokładnie to samo powiedział mi w Berlinie Leslie i książki miały jedynie potwierdzić to stanowisko. Uważam, że zrobiły to doskonale. Dotąd sądziłem, że naziści wypełzli z rynsztoka i byli czymś zupełnie nowym. Okazuje się, że wszystkie ich idee, slogany, praktycznie wszystko co robią, jest stare jak świat. To, czego jesteśmy świadkami, warzyło się w Niemczech od ponad stu lat. - Dłużej, ale o tym nie było w tej lekturze - wtrącił Slote. - Doskonale odrobiłeś zadanie. Czwórka z plusem. - Za co? - zdenerwowała się Natalia. - Za powtórzenie wszystkich znanych prawd? Dla niego to nowość tylko dlatego, że amerykańskie szkoły mają taki płytki i prosty program, a on i tak nie zapamiętał połowy z tego, co tam mówili. - Owszem - zgodził się jej mąż. - Głównie zajmowałem się kartami i ping-pongiem. - To widać - zdenerwowała się - inaczej nie przegryzałbyś się przez tę listę jak ślepy kret tylko po to, żeby ktoś cię pochwalił. - Nie zgadzam się z chwaleniem - wtrącił się Slote. - Zresztą nie o to chodzi. Natomiast bardzo mi się podoba twoje zaangażowanie w sprawę, Natalio. - Banalne i fałszywe jest twierdzenie, że nazizm jest kulminacją niemieckiej myśli i kultury - sprzeciwiła się. - Hitler zaczerpnął nazizm od Gobineau, który był Francuzem, przewagę teutońską od Chamberlaine'a, który był Anglikiem, a nienawiść do Żydów od Luegera, który był Austriakiem. Jeden jedyny niemiecki myśliciel, którego można by połączyć z Hitlerem, to Richard Wagner, następny zwariowany, antyżydowski socjalista. To, co on głosił, znajduje się właśnie w Mein Kampf. Nietzsche zresztą strasznie pokłócił się z Wagnerem o te poglądy, a nikt nie traktował go i tak poważnie. Jego muzyka też mi nie odpowiada, ale nie to jest tematem naszej rozmowy. Wiem, że czytałeś o tym znacznie więcej niż ja, Leslie, ale nie mam pojęcia, dlaczego dałeś Byronowi tak niepełną listę. Pewnie żeby go nie przestraszyć samymi nazwiskami. Ale jak powinieneś był już wiedzieć, on się łatwo nie przeraża. - Zdaję sobie z tego sprawę - Slote niespodziewanie nalał sobie i wychylił kieliszek duszkiem. - Jedzenie ci wystygło - wtrącił Byron wskazując żonie talerz, gdyż to niespodziewane starcie między Natalią a jej eks-kochankiem groziło wymknięciem się spod kontroli. Zaczęła jeść, ale bynajmniej nie skończyła mówić. - My stworzyliśmy Hitlera bardziej niż ktokolwiek inny. My, Amerykanie. Głównie poprzez nieprzyłączenie się do Ligi, a potem przez bezsensowną taryfę Smoot-Hawleya w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, w czasie recesji. To wykończyło europejską ekonomię jak domki z kart. Niemieckie banki plajtowały na prawo i lewo, a Niemcy głodowali i strajkowali. Hitler obiecał im pracę, porządek i zemstę za poprzednią wojnę, jak też i to, że zgniecie komunistów. Jak dotąd dotrzymał swych obietnic między innymi przy pomocy terroru, ale nie zmienia to faktu, że wyprowadził ten kraj znad przepaści i stworzył potęgę, z którą wszyscy się liczą. Nawet jeden Niemiec na tysiąc nie czytał tych książek, Byron. To coś wyłącznie dla naukowców i teoretyków. Hitler to produkt amerykańskiego izolacjonizmu oraz angielskiego i francuskiego tchórzostwa, a nie myśli Hegla i Nietzschego. - Naukowcy i teoretycy - Slote złączył dłonie przyglądając się jej z dziwnym wyrazem twarzy - niech i tak będzie. W pewnym sensie w każdym czasie i miejscu pisma filozofów trafiają głównie tam. Przeważnie zresztą w środowisku akademickim zaczyna się ferment dający początek czemuś nowemu, choć nie zawsze lepszemu. Hegel o tym wiedział, a Marks wykorzystywał w zwulgaryzowanej formie. Pomysły mogą być silne i prawdziwe, niezależnie od tego skąd się biorą. Niemiecki romantyzm jest nader ważną i mocną krytyką sposobu życia Zachodu. Wykazuje wszystkie brzydkie słabości. - Jak na przykład? - spytała ostro. Zaczął argumentować jakby chciał zbyć ją słowami, a każdemu argumentowi dla podkreślenia służył jeszcze gest dłonią. - Jak na przykład to, moja droga, że chrześcijaństwo jest martwe i gnije od czasu, gdy Galileo podciął mu gardło, jak to, że idee francuskiej czy amerykańskiej rewolucji to bajki dla grzecznych dzieci, a autor "Deklaracji Niepodległości" był właścicielem niewolników. Że wzory wolności, równości i braterstwa skończyły się ścinaniem głów bezbronnych kobiet i swoich własnych. Niemcy mają doskonały zmysł do odkrywania takich rzeczy. Dostrzegli to już, gdy gniło Imperium Rzymskie i skorzystali z tego, tak samo zresztą jak z rozkładu Kościoła chrześcijańskiego. A teraz sądzą, że demokracja przemysłowa wpadła w szambo i zamierzają zdusić ją siłą. Przez przeszło sto lat ich poprzednicy mówili, że nadejdzie ich dzień, że krew i terror to ślady Boga w historii. O tym właśnie mówią książki, które poleciłem Byronowi i to w nich jest opisane z detalami. Są rzecz jasna i inne dążenia u Niemców. To wspólna humanitarna tendencja wolności łącząca ich z Zachodem, tak zwane "Dobre Niemcy". Wiem o tym i ty też wiesz. Większość jej wyznawców poszła za Bismarckiem, reszta za Kaiserem i gdy nadszedł jego czas, Hitler miał pole do popisu i święty spokój. Posłuchaj - zacytował tonem, jaki zwykle słyszy się z ambony - "Rewolucja Niemiecka nie będzie łagodniejsza czy też płytsza, gdyż była poprzedzona Krytyką Kanta czy transcendentalnym idealizmem Fichtego. Doktryny te służą jedynie ukształtowaniu się sił rewolucyjnych, które potem oczekują okazji, by działać. Chrześcijaństwo złagodziło brutalność wojowników germańskich, ale już nie było w stanie jej zlikwidować, a gdy krzyż - ten ograniczający talizman - rozpadnie się w pył, powróci pierwotne barbarzyństwo tej rasy. Starzy bogowie wstaną z zapomnianych ruin i otrzepią z siebie pył stuleci. Thor swym młotem strzaska gotyckie katedry. Nie śmiejcie się z tego, który ostrzega was przed filozofami, nie śmiejcie się z fantazji tego, który widzi w świecie materialnym te same zamiary, jakie miały już miejsce w świecie intelektu. Jedno poprzedza drugie, jak błyskawica poprzedza grzmot - niemiecki grzmot wywodzący się z prawdziwie niemieckiego intelektu. Nie jest on jeszcze widoczny, ale wkrótce ujrzycie go i usłyszycie trzask, jakiego dotąd nie było w historii świata. Wiedzcie wówczas, że właśnie uderzył ten niemiecki piorun". Heine, Żyd, który napisał najlepszą niemiecką poezję i który zakochał się w niemieckiej filozofii. To, co wam zacytowałem, to właśnie jego słowa napisane sto sześć lat temu. Za Slote'em wolny stolik zajmowało wesołe towarzystwo głośno rozprawiające po niemiecku i obsługiwane przez trzech kelnerów. Wyrwany z nastroju Leslie obrócił się i spojrzał przez ramię prosto w twarz szefa gestapo, który uprzejmie uśmiechnął się i ukłonił. Towarzyszyli mu mężczyzna z blizną, którego widzieli w hotelu, i jeszcze jeden z ogoloną głową oraz trzy rozchichotane Portugalki w wieczorowych sukniach. - Koniec seminarium filozoficznego - mruknął Bunky. - Dlaczego? - spytał Byron. - Dlatego, że wystarczająco się wynudziłam - ucięła Natalia. Gdy Niemcy zajęli miejsca w sali zamarły powoli rozmowy. Żydzi spoglądali ku nim z niepokojem, jedynie Anglicy nie zwracali na nic uwagi słyszani tym głośniej w cichym lokalu. - Kim są ci Anglicy? - spytała Thurstona. - Uchodźcy. Żyją tu, bo jest taniej i nie ma racjonowania żywności, a poza tym nie lecą z nieba niczyje bomby. Ich ambasada nie przepada za nimi. - To był długi cytat - w tonie Byrona można było wyczuć uznanie. - Napisałem pracę o Heglu i Heinem w Oxfordzie - Slote uśmiechnął się słabo. - Heine był Heglem tak długo zafascynowany, że wszystkich zaskoczyło, gdy zaczął nim pogardzać, a ten fragment sam tłumaczyłem i dlatego zapadł mi w pamięć. Retoryka jest klasyczna, podobnie jak u Jeremiasza, ale jak by nie patrzeć, obaj byli żydowskimi prorokami. Gdy pili kawę rozbłysł nagle różowy reflektor oświetlając szarą zasłonę na niewielkim podwyższeniu. - Oto i on - odezwał się Bunky. - Najlepszy ze śpiewaków fado. - Czego? - zdziwił się Byron. Zza zasłony wyszedł blady, ciemnooki młodzieniec w czarnym płaszczu, trzymając dziwnego kształtu gitarę, która swym kształtem przypominała cebulę. - Fado, los, pieśni przeznaczenia. Bardzo patetyczne i bardzo portugalskie. Przy pierwszych dźwiękach gitary - mocnych, zdecydowanych i żałosnych - w sali zapadła całkowita cisza. Młodzian miał czysty i wysoki głos, a śpiewając rozglądał się po sali wolno i uważnie. - Co on śpiewa? - Natalia spytała Bunky'ego. - Stare fado studentów. - O czym ono jest? - Och, słowa niewiele oddają. Przeważnie to dwie lub trzy linijki. W tej to jest mniej więcej tak.: "Zamknij oczy. Życie jest prostsze, gdy masz zamknięte oczy". Spojrzenia nowożeńców spotkały się i dłoń Natalii znalazła się w dłoni Byrona. Śpiewak wykonał kilka utworów o dziwnym, nierównym rytmie, który jakoś trafiał jednak do słuchaczy, gdyż Portugalczycy często bili brawo lub dla odmiany siedzieli w milczeniu. - Wspaniałe - mruknęła, gdy skończył. - Dziękuję, Bunky. - Sądziłem, że może się wam spodobać - podkręcił wąsa. - To coś zupełnie odmiennego. - Spieler! Können Sie "O Sole Mio" singen? - ogolony Niemiec siedzący o parę kroków od podestu zwrócił się do śpiewaka. Z niepewnym uśmiechem młodzian odparł po portugalsku wskazując na kształt gitary, że śpiewa jedynie fado, na co Niemiec wesoło kazał mu śpiewać O Sole Mio. Ponownie nastąpiła przemowa w języku portugalskim, z gestami bezradności i potrząsaniem głową. Niemiec wskazał nań cygarem i krzyknął coś po portugalsku, co spowodowało, że na sali zapadła martwa cisza i dosłownie zmroziło siedzące przy stole Niemców kobiety. Z gestem bezradności młodzian zaczął śpiewać katując utwór niemiłosiernie. W sali nadal panowała cisza. - Chodźmy - zaproponowała Natalia. - Też jestem tego zdania - przytaknął Bunky. W szatni można było kupić płyty z dopiero co słyszanymi piosenkami. - Jeśli jest tu ta pierwsza, to kup mi - zwróciła się do Byrona Natalia. Kupił dwie. Lampy na zewnątrz bardziej rozjaśniały mrok niż świece w środku, ale też wiatr zrobił się nader dokuczliwy. - Kiedy odpływasz? - spytał Leslie. - Pojutrze. - Całe lata czasu, jak ja to liczę - wtrąciła Natalia przytulając się do męża. - To mam próbować z samolotem do Rzymu w sobotę? - spytał Leslie. - Poczekaj. Może nie odpłynie? Zawsze mogę mieć nadzieję. - Oczywiście - podał rękę Byronowi. - Jeśli nie zobaczymy się do twego odjazdu to powodzenia i dobrej żeglugi. - Dziękuję. I dzięki za apartament. Zachowaliśmy się poniżej krytyki wyrzucając cię z niego. - Mój drogi, dla mnie samego było to marnotrawstwo. Drżąc konwulsyjnie Natalia obudziła się z koszmaru, w którym gestapo waliło do drzwi. Ktoś to jednak robił. Co prawda nie walił tylko stukał, ale właśnie to ją obudziło. Spojrzała na fosforyzującą tarczę zegarka i dotknęła śpiącego męża. Bez efektu. - Byron! - potrząsnęła nim w końcu. Uniósł się niezbyt przytomny. - Która godzina? - Za kwadrans druga. Pukanie stało się bardziej natarczywe. Byron wyskoczył z łóżka i złapał szlafrok. - Tylko najpierw sprawdź, kto się tłucze po nocy. Zaczynała wkładać swój peniuar, gdy Byron otworzył drzwi, wpuszczając strugę chłodnego powietrza. - Nic się nie bój, to tylko Aster. - Czego chce? - Tego właśnie zamierzam się dowiedzieć. Zamknął za sobą drzwi, do których natychmiast podeszła i usłyszała, że mówią coś o Tobruku, po czym zawstydzona podsłuchiwaniem nacisnęła klamkę i weszła. Obaj wstali z sofy, na której rozmawiali, a Aster w błękitno-złotym uniformie odłożył jabłko, które jadł. - Cześć, Natalio. Wiem, że przeszkadzanie w tych warunkach i o tej porze to coś strasznego. Za to właśnie płacą nam dodatek od niebezpieczeństwa. - Co się stało? - Zmiana rozkazów - wtrącił Byron. - Nic poważnego ani pilnego, tak że nie ma strachu. - Właśnie, a po prawdzie, to mnie tu wcale nie ma - Lady złapał jabłko i ruszył ku drzwiom. - Muszę jeszcze połapać chłopaków, a to będzie ciekawa wycieczka. Lizbona by night. Na razie, Briny. Uśmiechnął się do niej, ukłonił i wyszedł. - Powiedz mi - Natalia stanęła obok męża. Byron podszedł do marmurowego kominka i zaczął w nim rozpalać. - S-45 odpływa dziś rano. - Tak wcześnie? Szkoda. A dokąd? - Nie wiem. Upadek Tobruku zmienił nasze zadanie, którego prawdę mówiąc nie znałem od początku. Chodziło prawdopodohnie o możliwości działań na Morzu Śródziemnym. - Cóż, myślę, że się o to prosiłam. Całe życie małżeńskie skrócone jak dotąd o jedną trzecią. - Natalio, nasze wspólne życie zacznie się w momencie, gdy wrócisz z Włoch - objął ją. - I będzie to bardzo długie, szczęśliwe i owocne życie. Planuję sześcioro dzieci. Rozbawiło ją to mimo przygnębienia. - Jezu, sześcioro!? Tego na pewno nie wytrzymam. Ten ogień jest cudowny. Skończmy wino przed snem. Przyniósł jej kieliszek i zapalił papierosa. - Briny, powinieneś o czymś wiedzieć. W listopadzie Aaron był tak chory, że poważnie myślał o śmierci. Musiałam zawieźć go do specjalisty do Rzymu. To był kamień na nerce. Przez dwa tygodnie leżał w "Excelsiorze" w ciągłym bólu. W końcu z tego wyszedł, ale pewnej nocy, kiedy było z nim naprawdę źle, powiedział mi, że wszystko co ma, zostawia mnie. Powiedział mi też ogólnie, ile tego jest - uśmiechnęła się upijając nieco wina. - Myślę, że jest w pewnym sensie skąpcem, podobnie jak większość kawalerów i to jest główny powód, dla którego przeniósł się do Włoch, gdyż życie tam jest tanie. Praktycznie została mu cała należność za Żydowskiego Jezusa i ulokował ją tak, że zwiększa się z każdym rokiem. Książka o Pawle też trochę przyniosła, a przedtem trochę zaoszczędził z profesorskiej pensji. Żyjąc we Włoszech nawet nie musiał płacić podatków. Nie licząc domu ma ponad sto tysięcy dolarów, które zainwestował w Nowym Jorku. Nie miałam o tym zielonego pojęcia, a to, że może mnie wszystko zostawić nawet mi nie przyszło na myśl. Tak wyglądają sprawy. Dlaczego tak spochmurniałeś? Tłumaczę ci, że poślubiłeś pieniądze. - Cholera! - jęknął dorzucając węgla do ognia. - On jest cwańszy niż myślałem. - Czy to fair? Zwłaszcza przy twoim planie odnośnie dzieci? - Pewnie nie - wzruszył ramionami. - Masz dość pieniędzy na podróż do kraju? Bo wracasz za dwa miesiące, jak uzgodniliśmy? - Wiem, zgodziłam się na to. Mam dość. Ten ogień zaczyna parzyć - odsunęła się dalej pokazując zgrabne nogi. - Briny, czy twoja rodzina wie, że zamierzałeś się ożenić? - Nie. Bez sensu było robić sobie problemy, gdy nie wiedziałem, czy z tego w ogóle coś wyjdzie. Zadepeszuję do Warrena. - Nadal jest na Hawajach? - Tak. Oboje z Janice bardzo lubią wyspy i sądzę, że my też tam możemy pojechać. Flota Pacyfiku jest stale powiększana, a Warren myśli, że wkrótce będziemy walczyli z Japonią. Tak zresztą sądzi cała flota. - Nie Niemcy? - Nie. Dla ciebie może to brzmieć dziwnie, ale w Stanach nikt nie przejmuje się Hitlerem. Parę gazet pisze o tym, co tu się dzieje, ale to wszystko. Siedział na podłodze opierając głowę o jej uda. - Dokładnie kiedy odpływasz? - spytała gładząc go po włosach. - Lady wróci po mnie około szóstej. - To jeszcze daleko, to cały kawał małżeństwa do przeżycia. Naturalnie musisz się spakować. - Dziesięć minut. - Mogę jechać z tobą do doku? - Dlaczego by nie? - To dlaczego siedzisz na podłodze? - spytała z westchnieniem. - Chodź tu. Nie było świtu - niebo coraz bardziej szarzało aż w końcu stało się w miarę jasno, choć mgła i mżawka zakrywały morze. Lady podjechał po nich jakimś rozsypującym się wrakiem francuskiej produkcji, którego tylne siedzenie zapakowane było czterema ponurymi, nietrzeźwymi marynarzami. Prowadził jedną ręką drugą usiłując obsługiwać od zewnątrz zepsutą wycieraczkę i cisnąc cały czas gaz. Na szczęście droga była pusta i na miejscu znaleźli się szybko i cało. S-45 stał obok starego i zardzewiałego trampa parowego, który miał na burcie wymalowaną potężną flagę USA, mniejszą powiewającą na rufie i nazwę "Yankee Belle" wypisaną białymi literami zarówno na dziobie, jak i na rufie. Kształt burt i nadbudówka wyglądały staro i nietypowo, musiał iść bez ładunku, gdyż stał tak wysoko na wodzie, że widać było pióra śruby i większą część obrośniętego algami kadłuba pomalowanego niegdyś na czerwono. Na wabrzeżu stał w milczeniu tłum Żydów, by po wąskim trapie dostać się na pokład. Większość miała tekturowe walizki, węzełki z odzieżą i dzieci, stojące w ciszy i trzymające się kurczowo rąk rodziców. Przy trapie stał stolik, na którym dwóch umundurowanych Portugalczyków, siedzących pod parasolami trzymanymi przez pomocników, przeglądało i stemplowało papiery wchodzących, pilnowanych dodatkowo przez kilku policjantów spacerujących wzdłuż nabrzeża. Nadburcie statku wypełnione było pasażerami spoglądającymi na Lizbonę tak, jak uwolnieni więźniowie spoglądają na więzienie. - Kiedy to coś się pojawiło? - zdziwił się Byron. - Wczoraj rano. To stary polski frachtowiec z załogą grecko-turecką - odparł Aster. - Rozmawiałem wczoraj z nimi i najprzyjemniejsi to, zdaje się, zawodowi mordercy. Z tego, co wiem, pasażerów upakują jak sardynki na pięciopoziomowych kojach w ładowni, a każą im zapłacić za to cenę biletu pierwszej klasy na "Queen Mary". Śmieszyło ich to, jak nie wiem co. Odpływamy kwadrans po siódmej. Do zobaczenia, Natalio, i powodzenia. Byłaś piękną panną młodą, a teraz jesteś piękną marynarską żoną. Z tymi słowami wszedł na pokład oddając honory trapowemu. W pobliżu wejścia na okręt, nie zwracając uwagi na deszcz, jeden z marynarzy obejmował i całował grubą portugalską panienkę w czerwonej sukni. Byron z uśmiechem objął żonę. - Wariacie - szepnęła - nie miałeś problemów to wziąłeś sobie żonę. - Byłem pijany - odparł całując ją. Gwizdek bosmański rozległ się na pokładzie okrętu i głośnik wychrypiał: - Obsadzić stanowiska manewrowe. - Cóż, na mnie czas. Do zobaczenia. Udało jej się nie rozpłakać, a nawet uśmiechnąć. - Małżeństwo było dobrym pomysłem, kochany. To był doskonały plan i podziwiam cię za to. Kocham cię i jestem szczęśliwa. - Ja też cię kocham. Wszedł na pokład salutując, a Natalia otulona płaszczem stała na nabrzeżu, czując zapach portu: smaru, ryb, morza. Po raz pierwszy, zdała sobie sprawę, w co się wpakowała. Była żoną marynarza! Trzej mężczyźni w czarnych płaszczach i takich kapeluszach pojawili się na chodniku spokojnie przyglądając się kolejce do frachtowca, która bądź starała się ich ignorować, bądź przyglądała się im z przerażeniem. Zatrzymali się przy trapie. Jeden wyjął z portfela jakieś dokumenty i wszyscy wdali się w rozmowę z urzędnikami. Tymczasem na pokład S-45 wciągnięto trap, rozległ się ponownie gwizdek i charczenie głośników. Na mostku pojawili się w sztormowych ubraniach, kapitan i Aster machając do niej rękoma. Nie zauważyła, kiedy z przedniego luku wyszedł Byron. Dostrzegła go dopiero na dziobie między marynarzami, ubranego w mundur i brązową kurtkę. Pierwszy raz widziała go w uniformie i sprawiał na niej. wrażenie innego - bardziej odległego i starszego. Aster przez tubę wydawał rozkazy, marynarze rzucili cumy, a Byron podszedł jak mógł najbliżej. Posłała mu pocałunek, rozległ się ryk syreny przeciwmgielnej i pomiędzy okrętem a lądem ukazała się czarna woda, która z każdą chwilą coraz bardziej oddalała Natalię od okrętu. - Wracaj do kraju! - krzyknął. - Wrócę. Przysięgam, że wrócę! - Będę czekał. Dwa miesiące! Śruba drgnęła i niski, ciemny kształt zaczął się oddalać. Z wrzaskiem ruszyły w ślad za nim mewy. Pośpieszyła wzdłuż nabrzeża ignorując gestapowców i Żydów, których wzrok wbity był w jeden punkt - stolik, który musieli minąć zanim wejdą na trap. Niemcy i Portugalczycy sprawdzali coś w papierach śmiejąc się głośno. Odszukała budkę telefoniczną i wykręciła numer. - Witaj, Slote - powiedziała, gdy odebrał telefon. - Tu Mrs Henry. Czy interesuje cię śniadanie? Wygląda na to, że jestem słomianą wdową. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałabym się wybrać z tobą do Włoch i wpakować Aarona w cokolwiek, co płynie do Stanów. Chcę do domu. 39 Victor Henry otrzymał przydział do Działu Planowania Wojennego, ale jak dotąd nie dostał ani słowa od Roosevelta. Wieść głosiła, że prezydent jest nieosiągalny, a z uwagi na rozwój wypadków skłonny był temu wierzyć. Przydział był przyjemny, choć żałował, że to nie okręt wojenny, którego, prawdę mówiąc, spodziewał się. I właśnie to, bardziej niż wszystko inne - zaczynająca się pojawiać na skroniach siwizna, zmarszczki na czole i wolniejsze tempo na korcie tenisowym - to zadowolenie z kolejnej papierkowej roboty wskazywało, jak dalece Victor Henry zmienił się przez te ostatnie lata. Waszyngton w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, po Londynie i Berlinie, był dla niego niezbyt przyjemną areną dyskusji, przyjęć, picia, letargu i wygody - zupełnie jak Paryż przed upadkiem Francji. Sporo czasu zajęło mu przyzwyczajenie się do oświetlonych ulic i okien, rzek samochodów, dobrego i w obfitości jedzenia i pełnej ignorancji obojętności do wojny. Wojskowi i ich żony, z którymi miał kontakt, zainteresowani byli jedynie korzyściami, jakie ten odległy konflikt mógł wnieść w ich egzystencję. Jego koledzy z Navy dostawali przydziały prowadzące w krótkim czasie do rang flagowych. Wiedział, że uważają go za pechowca, którego dobiła biurokracja, ale prawie przestało go to obchodzić. Zależało mu jedynie na wojnie i na przyszłości Stanów Zjednoczonych, które spoglądały nań niezbyt przychylnie. Flota jak zwykle zajęta była Japonią - każda decyzja prezydenta o wzmocnieniu sił na Atlantyku powodowała w Departamencie, jak i w Klubie, wściekły szum i znaczące potrząsanie głowami. Gdy starał się rozmawiać o Niemcach, przyjaciele spoglądali nań z zaskoczeniem, biedak, który stara się uwypuklić swą pozycję poprzez rozdmuchiwanie drobiazgów, o których przypadkiem się dowiedział. Debata w Kongresie na temat Lend-Lease, podobnie zresztą jak w gazetach, grzmiała na całego, a dla niego zdawała się szczytem bezsensu i nielogiczności. Hitlerowi na razie nie opłacało się wypowiadać wojny Usa, natomiast Amerykanom najwyraźniej odpowiadało udawać neutralność i nieporadnie pomagać Anglikom, kłócąc się przy tym co niemiara. Te dwa proste fakty ginęły jednak w powodzi słów. Pug czuł się dobrze w Dziale Planowania Wojennego, gdyż pracował tu w zupełnie innym świecie - tajnym, niewielkim świecie twardej realności. W początkach stycznia wraz z paroma innymi oficerami tegoż departamentu rozpoczął "rozmowy z Anglikami". W teorii lord Burne-Wilke był w Stanach obserwatorem zakupów sprzętu. Rozmowy były prowadzone na tak niskim szczeblu, że nie były wiążące dla nikogo, a zwłaszcza prezydenta, szefów sztabów armii i marynarki. Oni zresztą nie brali w nich udziału. W praktyce konferencje te zakończyły się spisaniem planu operacji wojennych na skalę całego świata, gdyż zgodnym założeniem obu stron był atak Japonii, natomiast kluczem do powodzenia i dalszych działań były dwa słowa: "Najpierw Niemcy". Ku zaskoczeniu i satysfakcji Victora Amerykanie zgodzili się na to bez większych problemów i to zarówno armia, Air Corps, jak i Navy, w osobach admirała Bentona i dwóch innych oficerów, którzy umieli myśleć, w przeciwieństwie do reszty swoich kolegów zafascynowanych nadal grami wojennymi przeciwko "Pomarańczowym", co było starym kryptonimem Japonii. Dla Puga było oczywiste, że Japonia z paroma milionami ton rocznej produkcji stali nie jest w stanie długo utrzymać się po klęsce sojuszników, ale jeśli Niemcy pokonają Anglię i dostaną jej flotę, to mogą zbytnio urosnąć w siłę niezależnie od losów Japonii. Ze swobodnych dyskusji poza departamentem wiedział też, że ogłoszenie zasady "Najpierw Niemcy" wywoła dziki wrzask i dlatego cieszył się, że jest jednym z niewielu (łącznie z prezydentem nie więcej niż dwadzieścia osób), którzy o tym wiedzieli. Być może był to dość szczególny sposób kształtowania polityki zagranicznej państwa, ale ku jego zaskoczeniu nieźle to wychodziło. Jak by na to nie patrzeć, to zajęcie satysfakcjonowało go. Mimo wszystko dość dziwnym było przybycie rankiem do starych biur departamentu na kolejne rozmowy z Anglikami o planach wojny obejmującej cały glob, po przeczytaniu w porannych gazetach czy wysłuchaniu w radiu wczorajszej dyskusji w Kongresie o Lend-Lease. Zastanawiała go forma rządów, która potrzebowała obu tych sposobów, by doprowadzić do tego, co rozsądne. Pewnego popołudnia, zmęczeni całym dniem rozmów, zebrali się przy radiu, by wysłuchać generała Marshalla, Szefa Sztabu Armii, stwierdzającego w Kongresie, że Ameryka w najmniejszym nawet stopniu nie ma zamiaru wziąć udziału w wojnie i że nie ma najmniejszej potrzeby rozbudowy jakiejkolwiek broni. Tymczasem oni zakończyli dziś rozlokowywanie wojsk amerykańskich, obliczonych w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku na pięć milionów, o czym Marshall doskonale wiedział. - Nie wiem - Pug zwrócił się do Burne-Wilke'go - może jedyną zaletą demokracji jest to, że wszystkie inne formy rządów są jeszcze gorsze. - Gorsze od czego? - spytał tamten chłodno. - Jeśli są lepsze do wygrywania wojen, to nic innego się nie liczy. Victorowi dobrze się z nim współpracowało, gdyż komandor w pełni rozumiał ideę barek desantowych, a Pug przez cały czas podkreślał, że ilość i jakość sprzętu decydować będzie o operacjach desantowych, które tak w Europie, jak i na Pacyfiku były podstawą jakichkolwiek działań. Znanym żartem były rozmowy o jego przyjaciółce Elsie (od L. C. - Landing Craft). Wypracował formułę, według której przeliczył każdy ruch wojsk przez morze na ilość potrzebnych do tego jednostek desantowych, co w wielu wypadkach studziło ambitne i na oko sensowne plany. Zawsze przy pełnym wsparciu Wilke'go. Victor rzadko widywał Pamelę, którą Burne-Wilke przywiózł jako sekretarkę. Pam przez cały czas przebywała w Brytyjskiej Misji Zaopatrzeniowej stukając na maszynie i przygotowując szefowi różne materiały i zawsze na jej twarzy malowało się zmęczenie. Doznał przyjemnego szoku, gdy ujrzał ją pierwszy raz u boku komandora, spoglądała nań pałającymi oczyma. Nie napisała, że przyjeżdża, a sam na sam spotkali się do tej pory tylko raz. Zdał jej dokładniejszą niż w liście relację ze spotkania z Tedem. Wyglądała niesamowicie młodo i samo wspomnienie tego, co działo się w Londynie, w warunkach Waszyngtonu było trudne do uwierzenia. Mimo to czas z nią spędzony był miłym przeżyciem, a każdy dzień, w którym ją widział, dobrym dniem. Zostawiał te spotkania przypadkowi, nie dzwonił i nie prosił o nie. Choć zawsze zachowywała się jakby jego towarzystwo było miłe, nie zrobiła nic, by widywali się częściej. Myśl o romansie z nią była dla niego czystym marzeniem, podobnie jak dla kadeta myśl o przepustce. Pozostawał wierny żonie, która przyjęła jego powrót z mieszaniną uczuć - demonstracyjną czułością, a nawet pożądaniem, przeplatającym się z okresami głębokiej zadumy, oziębłości i głośnych sprzeciwów odnośnie wyprowadzki z Nowego Jorku. W końcu przyjechała jakby dochodząc do ładu ze sobą i zajmując się głównie "Paczkami dla Anglii" i kółkami muzycznymi, nie licząc częstych wyjazdów do Nowego Jorku z różnorakieh powodów. Czasami wspominała Palmera obecnie jednego z przewodniczących "Paczek dla Anglii" w obojętny zresztą sposób. Chodziła z mężem do kościoła, przekazywała plotki o niewiernych żonach oficerów - wszystko jak poprzednio. Była wyraźnie zawiedziona przydziałem męża, ale życie powróciło do utartych małżeńskich zwyczajów, a Victor szybko stał się zbyt zajęty, by zwracać uwagę na jej nastroje, które zresztą zawsze były zmienne. Łączyły ich nieodmiennie nowiny o dzieciach, a lekki w tonie list Byrona o małżeństwie w Lizbonie był szokiem. Przegadali o nim wiele dni, martwiąc się i pocieszając na zmianę, zanim przyzwyczaili się do tego faktu. Od Warrena wiadomości były jak zwykle dobre. Żona na rozwiązanie wracała do stolicy, a on awansował na porucznika. Na początku marca Pug skończył pięćdziesiąt lat i usiłował przez całą mszę (gdyż było to w niedzielę) przyzwyczaić się do tego i zrobić rachunek sumienia. Żona była wciąż piękna, kochająca, a która kobieta jest bez wad? Obaj synowie byli oficerami w Navy, a córka bystra i potrafiąca zadbać o siebie. Co prawda z jego karierą nie wszystko było w porządku, ale robił to co mógł i wiedział, że przynosi krajowi korzyści, tak że ogólnie nie mógł narzekać. Siedząca obok Rhoda myślała głównie o tym, że po raz pierwszy od powrotu z zagranicy jej mąż spotka się wkrótce z Palmerem Kirby. Nocą, w którą Rhoda urządzała przyjęcie, miasto zostało zasypane śniegiem i goście dotarli z opóźnieniem. Obiad i tak się przeciągał, gdyż nadal nie było gospodarza. W ciasnej kuchni eleganckiego domku przy Tracy Place, wypożyczonego od milionera-kawalera, który był chwilowo ambasadorem Brazylii, wszystko było gotowe. Wykazała to ostatnia inspekcja - zupa gorąca, kaczka krucha, sałatki na półmiskach, a kucharz klnący na opóźnienie - toteż zadowolona udała się do salonu. Miała na sobie srebrzystą suknię dopasowaną do figury, dostosowany do tego makijaż i błyszczące z podniecenia oczy. W salonie Kirby z Pamelą rozmawiali, a Madeline i Janice szeptały w kącie. Na fotelach koło kominka Alistair Tudsbury i lord Burne-Wilke gawędzili z ostatnio wybranym senatorem Lacouture i jego żoną. Było to niezgrane towarzystwo, ale ponieważ obiad był tuż przed koncertem na rzecz "Paczek dla Anglii" nie przejmowała się tym. Przejmowała się natomiast spotkaniem Puga i Kirby'ego. - Poczekamy jeszcze dziesięć minut - stwierdziła - potem zaczniemy. Jestem w komitecie i nie mogę się spóźnić. - Gdzie jest kapitan Henry? - spytała spokojnie Pamela. Ubrana była w suknię zakrywającą szyję, ale zostawiającą gołe ramiona, a włosy spięła wysoko odsłaniając kark. Rhoda pamiętała ją jako bezpłciowego podlotka, ale tym razem bez trudu rozpoznała wyraz twarzy Palmera wyrażający leniwe zainteresowanie. - Podobno okrywa to tajemnica wojskowa jak zresztą całą masę innych grzechów. Mam nadzieję, że zajmuje go obrona, a nie blondynka - roześmiała się. - Wątpię, żeby to była blondynka - zgodziła się Pam. - Nie kapitan Henry. - Ci najświętsi są najgorsi, moja droga. Masz piękną suknię. - Dziękuję - odpowiedziała poprawiając suknię. - Czuję się jak na scenie. Przez całe tygodnie miałam na sobie mundur. - Twój szef jest aż tak strasznie pracowity? - To nie to, ale jest masa rzeczy do zrobienia i dlatego pracuję tak długo. Poza tym strasznie mi się tu podoba i pracuję do późna po części dlatego, by nie czuć się winna. - "Waring Hotel" byłby zdecydowanie przyjemniejszy? - spytał Palmer przejmując konwersację. - Jeśli naprawili go po bombardowaniu. Niemcy starali się trafić Buckingham Palace i okolica ciężko to przeżyła. Ale to było w październiku. - Jutro wyślę im telegram. - Jedziesz do Londynu? - spytała Rhoda. - Tym się chyba skończy. - Nie mówiłeś mi o tym. - Wynikło to dopiero w ostatnim czasie. - Będziesz miał niezłe przeżycia - roześmiała się maskując zaskoczenie. - Janice, czy nie za dużo pijesz tego martini? - głos Mrs Lacouture przebił się przez ogólny gwar. - Przestań, mamo - zdenerwowała się zapytana, gdyż akurat biało ubrany filipiński steward wynajęty przez Rhodę napełniał jej szklankę. - Najwyżej dzieciak urodzi się z oliwką w buzi - stwierdził senator wywołując śmiech obu Anglików. - Więc widziałaś Byrona - Janice wróciła do rozmowy z Madeline. - Kiedy? - Parę tygodni temu. Jego okręt stał w stoczni w Brooklynie i zabrał mnie na obiad. - Jak się czuje? - Jest... nie wiem... bardziej odległy... prawie chłodny. Nie sądzę, żeby mu się podobało we flocie. - Może nie podoba mu się bycie mężem? Nigdy nie słyszałam o czymś równie dziwnym. Parę dni razem w Lizbonie i ona wraca do Włoch, a on do tej zabawki klasy S. Dlaczego w ogóle zawracali sobie głowę ślubem? - Cóż, może u Żydów to normalne. Mogła nalegać... - Może masz i rację - Janice roześmiała się. - Uważam, że jest równie bystra co ładna. - Skrzywiła się poprawiając na krześle. - Ależ niezgrabna krowa ze mnie. Wszystko zawsze prowadzi do tego i radzę ci pamiętać o tym drobiazgu. A co w twoich sprawach miłosnych? - Cóż - Madeline spojrzała w stronę matki. - Pamiętasz tego grajka? Z wielkimi smutnymi oczyma, który zawsze ubierał się na brązowo? - Tego komunistę?! Tylko mi nie mów... - Nie, Bozey to była pomyłka, ale poszłam z nim na to spotkanie w Madison Square Garden. To było coś! Wielki biało-czerwono-błękitny napis: "Jankesi nie nadejdą", pieśni z Hiszpanii, masowe skandowanie, poeci i profesorowie przemawiający przeciwko wojnie z prawdziwym zapałem. W naszej loży był jeszcze ktoś: pisarz horrorów i to cieszący się uznaniem. Zarabia około pięciuset dolarów tygodniowo i jest przystojny: Ale też jest komunistą. Jak myślisz, co by bardziej wkurzyło rodzinkę: Żydówka Byrona czy komunista? Bob jest z pochodzenia Szwedem i mieszka w Minnesocie, a poza tym jest bardzo miły. - A co z twoim szefem? - Hugh Cleveland? A co ma z nim być? Obie popatrzyły na siebie uważnie i Janice uśmiechnęła się leciutko, co wywołało krwawy rumieniec na policzkach Madeline, widoczny mimo grubej warstwy różu. - Można się dowiedzieć, dlaczego się uśmiechasz? - spytała wypijając większość martini. - Och, sama nie wiem. Zrywasz z jednym niedorzecznym gościem, by zacząć z innym. - Jeśli masz na myśli to, że z niecierpliwością oczekuję Mr Clevelanda, to nie możesz się bardziej mylić. To obleśny różowiutki świntuch, starszy o dziesięć lat i osobiście lubię go tak samo jak grzechotnika. - Grzechotniki hipnotyzują, moja droga. - Króliki i ptaki. Nie jestem żadnym z nich. Rozległ się brzęczyk telefonu i Rhoda podeszła do biurka, by go odebrać, co znacznie przyciszyło gwar. - Hallo, gdzie jesteś? Och, oczywiście... tak, naturalnie. Okay, zostawię twój bilet u portiera. Tak, są tu od wieków. W porządku, do zobaczenia, kochanie. - Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do zebranych rozkładająe ręce - Pug bardzo przeprasza, ale jest w Białym Domu i nie wie, kiedy będzie w stanie do nas dołączyć. W stolicy, gdy ktoś jest w Białym Domu, puste krzesło nie jest przykrością, a czymś wręcz przeciwnym, toteż nikt nie pytał, co też Victor Henry tam porabia ani nie wygłaszał komentarzy. Rhoda usadziła po swej prawej ręce Burne-Wilke'go, a po lewej senatora, pytając: - Mimo tych wszystkich lat nadal nie wiem, jak się zachować, gdy mam wybrać między senatorem Stanów Zjednoczonych a brytyjskim lordem? Wobec tego faworyzuję zagranicznego gościa. - Bardzo dobrze - przytaknął Lacouture. - Lord Burne-Wilke z przyjemnością ustąpiłby panu tego miejsca - wtrącił się Tudsbury - gdyby mógł zająć pańskie podczas głosowania o Lend-Lease. - Chyba nie ma potrzeby - sprzeciwił się Anglik wywołując ogólną salwę śmiechu. Szczególnie radośnie wyglądał Tudsbury, którego pokaźny brzuch opięty kamizelką i złotym łańcuchem dewizki trząsł się jak galareta. - A już się obawiałam - wyznała gospodyni, gdy towarzystwo się uspokoiło - że nasi angielscy przyjaciele zjedzą senatora żywcem. - Chyba aż tak nie brakuje w Anglii mięsa? - mruknął w jej stronę Lacouture, po czym dodał, gdy umilkła kolejna salwa śmiechu: - Poważnie mówiąc, to wdzięczny ci jestem, że doprowadziłaś do tego spotkania. Może uda mi się przekonać naszych gości, że nie jestem hitlerowcem, tylko starym facetem z 1896 z własnym punktem widzenia. Z pewnością nie podzielam opinii Wheelera, że Lend-Lease zrobi z nas milionerów, bo to jest idiotyzm, ale jeśli Roosevelt chce wysłać Anglii broń za darmo, to dlaczego do diabła nie przyjdzie do Kongresu i nie powie tego zamiast pieprzyć głupoty? To obraża naszą inteligencję i niepotrzebnie denerwuje ludzi. - Byłam na wiecu pokojowym w Nowym Jorku - wtrąciła się Madeline. - Jeden z mówców powiedział niezły dowcip. Włóczęga zatrzymuje na ulicy dobrze ubranego mężczyznę i prosi, by dał mu pół dolara, bo jest głodny. Zapytany odpowiedział: "Mój dobry człowieku, nie mogę dać ci pół dolara, ale mogę ci go pożyczyć lub wydzierżawić". - Na Boga, wykorzystam to w następnym przemówieniu - roześmiał się senator. - Czy na pewno dobrze jest wykorzystywać komunistyczne dowcipy? - spytał go spokojnie Kirby. - To było na jednym z ich spotkań? Cóż, dowcip jest dowcipem. - Czyste wariactwo - wtrąciła Janice. - Jadąc taksówką utknęłam tego popołudnia na Pensylwania Avenue. Wszędzie było pełno reporterów robiących zdjęcia pikietujących, którzy maszerowali w koło, skandując: "Jankesi nie nadejdą", a obok w śniegu na środku chodnika klęczał tłum modlących się kobiet. Były to Chrześcijańskie Matki Ameryki. Kierowca mówił, że będą się modliły bez przerwy do chwili głosowania ustawy Lend-Lease. Wracając z Hawajów stwierdziłam, że ten kraj oszalał. - To jedynie ukazuje nam, jak rozległa jest opozycja - dodał senator. - Na marginesie - znowu odezwał się Kirby - oba skrzydła są przeciwko pomocy dla Anglii, a masy w środku są raczej za nią. - Przez całe życie byłem w środku i nie zgadzam się z tym - senator niecierpliwie zamachał rękoma. - Trzeba słyszeć rozmowy w jadalni Senatu. Powiem wam, że gdyby nie obawiano się nacisku Żydów, a trudno się dziwić biorąc pod uwagę los ich pobratymców w Europie, to na dzień dzisiejszy miałbym o dwadzieścia głosów więcej po swojej stronie. Nadal zresztą sądzę, że się tu znajdą. Wyniki zmieniają się z dnia na dzień i jak tak dalej pójdzie jeszcze z tydzień, a wygramy. Frontowe drzwi zamknęły się z trzaskiem i po chwili w wejściu do jadalni ukazał się Victor Henry, strzepując śnieg z mundurowego płaszcza. - Bardzo wszystkich przepraszam - odezwał się zdejmując go. - Nie wstawajcie, przyłączę się do was, a przebiorę później. Zanim skończył mówić, wszyscy mężczyźni zdążyli już wstać, toteż wykonał rundkę potrząsając dłońmi, zbliżając się na końcu do Palmera. - Witaj, kawał czasu się nie widzieliśmy. - Za długo jak na mój gust. Jedynie Rhoda znała naukowca na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego uśmiech jest sztuczny i niepewny - to właśnie była ta chwila, której obawiała się od paru tygodni, a teraz z zaskoczeniem poczuła przyjemność i dumę z faktu, że jest kochana przez dwóch takich ludzi. Co ciekawsze, nie czuła śladu winy, gdy jej mąż i kochanek wymieniali uścisk dłoni. Kirby był o głowę wyższy i w smokingu oraz jedwabnej koszuli robił wręcz posągowe wrażenie. Pug nie ustępował mu. Choć był niższy i masywniejszy sprawiał wrażenie kogoś naładowanego energią, no i wracał z Białego Domu. Czuła się szczęśliwa, piękna, pożądana i przyjemnie zaskoczona, a w dodatku całkowicie bezpieczna. Był to jeden z przyjemniejszych momentów w jej życiu, który minął jak sen. Pug siadł na wolnym miejscu i zajął się koktajlem z krewetek. - Trochę na to za późno - zwrócił się do Palmera - ale chciałem ci podziękować za odwiezienie Rhody do Byrona. To była daleka droga. - Dlaczego? Jedyna okazja, by obejrzeć bazę okrętów podwodnych. Twój przyjaciel, kapitan Tully, był doskonałym przewodnikiem. - To fajny gość - zgodził się Victor. - Sądzę, że przepchnął Byrona przez tę szkołę, ale nie pytałem go o to. Dla Rhody było nader podniecające słuchać rozmowy akurat na temat tego wyjazdu, którą prowadzili ci właśnie mężczyźni. - Nie przesadzaj - wtrąciła się. - Zawsze nie doceniałeś biedaka. Red twierdził, że na treningach Briny był najlepszy, szczególnie przy opuszczaniu okrętu i to od pierwszego razu. Jak tam byliśmy, to on właśnie prowadził instruktaż dla reszty. - To instynkt samozachowawczy, a nie praca, a w tym Byron zawsze był dobry. - To też talent - dodała Pamela. Pug spojrzał na nią szczególnie ciepło. - Zgodzę się z tobą, Pam, że bez tego daleko się nie zajedzie, ale sam z siebie to talent żółwia. - I to ma być ojciec?! - spytała Rhoda. Mrs Lacouture pisnęła płosząc kelnera podającego lordowi zupę. Taca przechyliła się i otwarta waza zsunęła się w stronę gospodyni i jej srebrzystej sukni grożąc lekkim poparzeniem i całkowitą ruiną stroju. Rhoda, od dawna obserwująca każdego służącego (stało się to już u niej nawykiem), złapała ją nonszalancko w powietrzu i kocim ruchem postawiła na stole nie wylewając ani kropli. - Dobra robota - pochwalił Pug przekrzykując ogólny śmiech i westchnienie ulgi. - Instynkt samozachowawczy przewodzi tej rodzinie - odparła, a Tudsbury wśród ogólnego śmiechu zaczął klaskać. - Na Boga, nigdy nie widziałem czegoś tak zręcznego - oświadczył senator. Każdy miał dla niej komplement lub żart - stała się ozdobą wieczoru, co zresztą bardzo jej odpowiadało, gdyż uwielbiała zabawiać gości, a mając umiejętności przewidywania przebiegu wieczoru układała sobie wcześniej szczegóły i realizowała program z oszałamiającą, a dla innych szokującą, naturalnością. Teraz przeszła do historyjek z berlińskich przyjęć i ostrej satyry na hitlerowców. W niepamięć poszła jej przyjacielskość wobec Niemców, a Kirby, przełamując swą sztywność spowodowaną obecnością Victora, dorzucał coraz to nowe historyjki ze swego udziału w Norymberskich Parteitegach. Pug opowiedział o zjeżdżalni w Abendruh, wywołując tym głośne chichoty dam, a lord Burne-Wilke zabawnie przedstawił arogancję niektórych spośród zestrzelonych pilotów Luftwaffe. Przerwał mu senator pytając: - Czy byliście w prawdziwych kłopotach w zeszłym roku? - Raczej tak - odparł zapytany, a następnie zaczął opisywać malejącą liczbę maszyn i pilotów w lipcu i sierpniu, ów tydzień we wrześniu, gdy liczba pilotów była szacunkowo mniejsza niż minimum przetrwania, pesymizm i desperację RAF-u w październiku, gdy płonął Londyn, ludność cywilna ginęła tysiącami, a Niemcy byli stale w powietrzu, podczas gdy oni nie mieli nocnych myśliwców, by im przeszkodzić w podsycaniu ognia stale płonącej stolicy. Twarz Lacouture'a stawała się coraz poważniejsza w miarę odpowiedzi na bardziej szczegółowe pytania. Według Anglika oczekiwali nowego i to większego ataku na wiosnę, a jeśli u-booty utrzymają obecny tonaż zatopień, to myśliwce RAF-u nie będą miały wystarczającej ilości paliwa i inwazja stanie się przykrą rzeczywistością. Podobnie jak Niemcy, zbroili się i szkolili wojska na tę okoliczność, lecz w przeciwieństwie do Hitlera, który miał wszystko pod ręką w okupowanej Europie, większość ich ciężkiego uzbrojenia zaśmiecała dno Atlantyku. - Cóż - stwierdził Lacouture, który przez cały czas kręcił gałki z chleba - nikt nie odmawia wam męstwa i być może powinniśmy nieco więcej usłyszeć o tym na Kapitolu. - Jestem do usług - odparł lord z lekkim ukłonem. Gdy goście byli przy deserze, Victor przebrał się w galowy mundur, a gdy do nich dołączył wszyscy ubierali się w zimowe okrycia, toteż pomógł Pameli podając jej płaszcz, czując znajome, przywodzące wspomnienia perfumy. - Są wieści o Tedzie - powiedziała przez ramię. Przez chwilę nie kojarzył - na pokładzie "Bremen" w ten sam sposób skwitowała jeden z lepszych dowcipów o Hitlerze. - Naprawdę? - złapał wreszcie. - Dobre czy złe? - Nie zadzwonisz? - Zadzwonię. - Proszę, zadzwoń. Goście wsiedli do trzech samochodów i Pugowi przypadła w udziale ich zagraniczna część. - Trochę pan zyskał u senatora - zwrócił się do lorda, gdy stali na czerwonym świetle na Massachusetts Avenue. - Cóż znaczą słowa... - Chyba nikt nie widział tak wyglądającego Constitution Hall - stwierdziła Rhoda - i może już nigdy nie zobaczy. To fantastyczne! Wszystkie miejsca były zajęte, a cała orkiestra i większa część widowni nosiła mundury, kobiety zaś wieczorowe suknie i olbrzymią ilość biżuterii. Wielkie flagi USA i Anglii spowijały scenę, co z ich loży było doskonale widoczne. Rhoda bowiem miała wraz z mężem, Pamelą, Kirbym i Madeline lożę najbliższą prezydenckiej. Poruszenie wśród wartowników i pomruk na widowni wskazywał wyraźnie przybycie najważniejszej osoby - loża prezydencka oświetlona reflektorem ukazywała wiceprezydenta Henry'ego Wallace'a z żoną sprawiającego wrażenie inteligentnego farmera zmuszonego do noszenia stroju wieczorowego. Pomachał tłumowi, a orkiestrą huknęła hymn amerykański, a w ślad za nim brytyjski. To ostatnie oraz bliskość Pameli obudziły w Victorze wspomnienia dni i nocy spędzonych w Londynie, nalotu na Berlin (w czym wybitnie pomocne były pierwsze tony symfonii Haydna, którą zagrano) i bombardowań Londynu. Żywsze tony sprowadziły go do rzeczywistości i przyjrzał się profilowi żony siedzącej w swej klasycznej pozie koncertowej: proste plecy, splecione dłonie i lekko przekrzywiona głowa, sugerująca pełną skupienia przyjemność. Dręczył go wyrzut sumienia z powodu uczucia, jakie żywił do Pameli, co nie było niczym dziwnym, gdyż jak dotąd nie zrobił w życiu niczego takiego, czego by nie pochwalał. Rhoda zaś czuła się wyśmienicie. Uwielbiała Haydna oraz to, że jest wyraźnie widoczna (czemu wybitnie pomagała srebrzysta suknia i miejsce obok wiceprezydenta). Z niecierpliwością też oczekiwała tańców, które miały nastąpić po koncercie. Jeszcze większym zadowoleniem napełniał ją fakt, że cała impreza zorganizowana została w słusznej sprawie, a jej nazwisko przebijało na czele listy organizatorów. Jedyną ciemną plamą była nowina, że Palmer jedzie do Anglii - zamierzała dokładnie go o to wypytać. Bez wątpienia tak Kirby, jak i Pamela snuli własne rozmyślania - dwoje obcych w starym układzie małżeńskim. Kirby siedział za Rhodą, a Pug za Pamelą i dla obcego mogło wyglądać jakby stanowili pary według wzrostu - wysocy jedną, niscy drugą. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie wiek niższej - była trochę zbyt młoda jak na żonę oficera marynarki o pooranej zmarszczkami twarzy i krzaczastych brwiach. W czasie przerwy Victor i Palmer, zostawieni przez damy w pełnym tytoniowego dymu holu, podjęli rozmowę. - Może zaczerpnęlibyśmy świeżego powietrza? - zaproponował Henry. - Wygląda na to, że przestało padać. Na zewnątrz szoferzy przytupywali przy limuzynach, gdyż zimno kąsało solidnie. Paru młodych miłośników muzyki z ostatnich rzędów, otoczonych kłębami oddechów, ubranych w swetry i kurtki rozmawiało na stopniach. - Coś nowego w sprawie uranu? - spytał Victor. Kirby powoli potrząsnął głową. - Czy Niemcy mogą nas wyprzedzić? Odpowiedzią było wzruszenie ramion. - Jak wiesz jestem w planowaniu - Victor nie ustępował. - I cisnę cię o te informacje dlatego, że powinniśmy mieć ten towar, a nie mamy go. Jeśli to coś faktycznie jest realne, to cała nasza robota nie jest warta funta kłaków. - Jest warta - Kirby zapalił fajkę. - Przynajmniej z naszej strony jeszcze przez parę lat. - Moglibyśmy coś przyspieszyć? - Całą masę. Dlatego jadę do Anglii. Wygląda na to, że nas zdrowo wyprzedzili. - W innych sprawach też - zgodził się Pug. - I jest to kolejna sprawa, o której nikt nie wspomniał w tych kłótniach na temat Lend-Lease. Powinniśmy być cholernie wdzięczni, że mamy po swojej stronie ich naukowców i lepiej postarajmy się, by tu zostali. - Jestem skłonny zgodzić się z tobą, ale w wielu innych sprawach my ich wyprzedziliśmy - Palmer otoczył się dymem. - Jesteś szczęśliwy z powrotu do domu? - Szczęśliwy? - Victor schylił się lepiąc kulkę ze świeżego śniegu, zawsze kojarzyło mu się to z dzieciństwem. - Jestem zbyt zajęty, by o tym myśleć... tak, przypuszczam, że jestem szczęśliwy. Rhoda miała serdecznie dość Berlina, a ja dostawałem wysypki na widok tego ponurego miejsca. Przerzucił kulę ponad samochodem na drugą stronę ulicy. - Jest doskonałą gospodynią. Nigdy nie byłem na lepszych przyjęciach. Uratowanie tej wazy było niezłym wyczynem. - Między innymi uzdolnieniami Rhoda jest urodzoną żonglerką. - Zimno tu - Palmer wstrząsnął się nagle. - Wracajmy. Na szczycie schodów spotkali Madeline schodzącą ku wyjściu, owiniętą w futerko z białych lisów i czarny szal we włosach. - Dokąd idziesz? - zainteresował się Victor. - Mówiłam mamie, że nie mogę zostać do końca. Mr Cleveland wrócił z Quantico i muszę się z nim zobaczyć. - Wrócisz na tańce? - Nie jestem pewna, tato - kichnęła przeraźliwie. - Uważaj na mróz. Wyglądasz na rozgrzaną. Obaj mężczyźni weszli do środka, a dziewczyna, trzymając się drewnianej poręczy, ostrożnie zaczęła schodzić ze śliskich schodów. Kelner z kanapką i podwójnym martini pukał do drzwi pokoju Hugha Clevelanda, gdy Madeline znalazła się na miejscu. - Otwarte - rozległ się znajomy glos. - Proszę wejść. Jej pracodawca, ubrany w purpurowy szlafrok z jedwabiu, siedział z nogami położonymi na imitacji zabytkowego biurka, wystawiając do lampy stopy w skarpetkach, odbierając telefony i notując coś zawzięcie na kartkach. - Co z Hialeah? - spytał. - Jest coś dobrego na jutro? Na jej widok zasłonił dłonią mikrofon. - Witaj, Matty! Już myślałem, że ci się nie uda. Podpisz rachunek i daj mu dolara. Kelner, niezbyt wysoki i dość tępo wyglądający młodzian, plątał się po pokoju, aż w końcu zdobył się na odwagę i zwrócił się do Clevelanda, kiedy ten skończył rozmowę z bookmacherem. - Mr Cleveland, chciałem panu powiedzieć, że jestem pana wielbicielem i myślę, że jest pan wspaniały. Tak samo moja rodzina. Nigdy nie zapomnieliśmy o Amatorskiej Godzinie. - Dzięki - adresat tej przemowy spojrzał na niego spod ciężkich powiek. - Chcesz coś, Matty? - Drinka. Chyba mam gorączkę. - Przynieś jej to samo co mnie. - Na twarzy Clevelanda pojawił się nagle czarujący uśmiech. - I trzy cygara Monte Christo. A jeśli nie ma tych, to inne kubańskie. Zobaczymy, jaki jesteś szybki. - Yes, sir. - Jak było w Quantico? - dziewczyna zdjęła futerko i starannie wydmuchała nos. - Scena okay, a komendant niecierpliwy. Sądzę, że to wspaniały pomysł rekrutacyjny - ziewnął i zapalił cygaro. - Oprowadził mnie po całym obozie i widziałem prawdziwe ćwiczenia. Jezu, ci marines strzelają prawdziwymi pociskami nad głowami swoich kolegów. Przez tydzień będę przygłuchy, ale myślę, że oszczędziłem ci zwiedzania. - Mnie? To ja się tam wybieram? - Jasne. Jutro. - Po co? - Przegląd artystów. Dowiedz się co możesz o nich i to co zwykle. Mają już występy amatorskie. Nazywają ich "Szczęśliwa Godzina". - To stary zwyczaj w wojsku. - Naprawdę. Nigdy o tym nie słyszałem. Może się przydać... Rozległo się pukanie, toteż, wycierając nos, podeszła do drzwi mówiąc: - Chyba mam grypę i na pewno nie mam ochoty nigdzie jechać i gadać z paroma tuzinami marines. Na progu stała dziewczyna o farbowanych na czarno włosach, w żółtym płaszczu i tego samego koloru kozakach, pokazując w uśmiechu brązowe od nikotyny zęby i umalowaną przesadnie twarz. Uśmiech zniknął, gdy zobaczyła Madeline. - Szukam Mr Clevelanda. - Tutaj, kochanie - rozległo się z wnętrza. Dziewczyna weszła niezbyt pewnym krokiem, spoglądając to na Clevelanda, to na Madeline. - Co jest grane? - spytała w końcu. - Poczekaj tam - wskazał jej drzwi do sypialni. - Zaraz przyjdę. Weszła i zamknęła za sobą drzwi, a Madeline złapała futerko ignorując niepewny uśmiech szefa. - Dobranoc - oznajmiła wkładając je gwałtownie. - Porozmawiamy jutro. - Poczekaj na drinka. - Nie mam ochoty. Chcę iść do łóżka. Czuję, że mam dreszcze. Podszedł i położył jej dłoń na czole, ale odepchnęła ją. - Nie masz gorączki. - Proszę mnie nie dotykać. - Co ci się stało? - Po prostu nie lubię, jak ktoś mnie dotyka. Rozległo się pukanie i do pokoju wszedł kelner. - Podwójne martini i monte christo, sir. - Wspaniale - ucieszył się Cleveland. - Dzięki. Gdy kelner wyszedł, podał dziewczynie drinka. - Zdejmij płaszcz i wypij. - To nie fair pozwolić jej czekać - stwierdziła nie wyjmując rąk z kieszeni. - Dla niej czas to pieniądz. Uśmiechnął się powoli odstawiając naczynie. - No... - zaczął. - Przepraszam, czuję się podle i życzę dobrej nocy - przerwała mu. Podszedł do drzwi sypialni, coś po cichu powiedział oczekującej wewnątrz panience, która po chwili wyszła wkładając pieniądze do błyszczącej, żółtej torebki. Spojrzała nieprzyjaźnie na Madeline i opuściła pokój. - Siadaj i napij się. Tu masz wszystko o Quantico - podał jej grubą kopertę. - Z kim się spotkać plus listę wykonawców. Jeśli jutro będziesz się źle czuła, zadzwoń, wyślę Nata albo Arnolda. - Nie powinno być aż tak źle - mruknęła biorąc szklankę. - Jak twoi starzy? - W porządku. - Na obiedzie byli jacyś ciekawi goście? - Alistair Tudsbury. - Tudsbury! To geniusz! Chciałbym się z nim spotkać. Ma styl i doskonały głos do radia. Ale on nigdy nie weźmie udziału w "Kto jest w mieście". Kto jeszcze? - Air Commodore Burne-Wilke z RAF. - Czy to wysoka ranga? - Z tego co mówił mój ojciec, to on praktycznie prowadził bitwę o Anglię. Zmarszczywszy czoło Cleveland z powrotem umieścił nogi na stole. - Hmm. Nieźle, choć to strasznie oklepany temat. Nie wiem, czy dziś kogokolwiek to zainteresuje, Matty. - Nie myślałam nawet, żeby go tu zaprosić. - Ja myślałem. Nie, to bez sensu. - Był też senator Lacouture - dodała. - O, on jest na fali - ucieszył się. - On jest zdaje się jakimś twoim powinowatym, nie? - Jego córka wyszła za mojego brata. - Tego podwodniaka? - Nie, lotnika. - Jak myślisz, czy przyjechałby do Nowego Jorku? - Sądzę, że gdyby miał szansę zaatakować Lend-Lease, pojechałby do Seattle. - Cóż, Lend-Lease to główny temat, a nawet jeden na pięćdziesięciu nie wie dokładnie, o co tu chodzi. Niech będzie Lacouture. Możesz z nim pogadać? - Mogę - odstawiła naczynie i wstała. - Świetnie. Umów go na poniedziałek, jeśli zdołasz. Mamy dziurę w poniedziałkowym programie. Przyglądała się przez chwilę pustym wzrokiem kopercie trzymanej w dłoni - drink poprawił jej samopoczucie. - Wiesz, we wszystkich bazach marynarki są "Szczęśliwe Godziny" - powiedziała. - Praktycznie na każdym okręcie. W obozach armii najprawdopodobniej też. Nie dałoby się raz na jakiś czas zrobić podobnego show? To byłoby coś nowego. - To jednorazówka, Matty - potrząsnął przecząco głową. - Amatorzy to tylko nowinka na raz. Nikt potem ich poważnie nie traktuje. - Jeśli przystąpimy do wojny, to zaczną wcielać do wojska również utalentowanych ludzi, a obozy wojskowe pojawią się w całym kraju. - Możliwe - zamyślił się, po czym z najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów na twarzy machnął dłonią ku drzwiom sypialni. - Przykro mi z jej powodu. Nie spodziewałem się, że dziś przyjdziesz. - Mogę cię zapewnić, że nie sprawia mi to najmniejszej różnicy. - Naprawdę mną pogardzasz, wiem, że tak jest. W ten sam sposób jak moja żona. Odebrałaś staranne wychowanie. - Mam nadzieję. - Cóż, nie byłem w tej dobrej sytuacji. - Dobranoc. - Posłuchaj - podrapał się w głowę - jeśli będzie wojna, to w tym wojskowym programie faktycznie może coś być. To mogłaby być seria sama z siebie. Załóż teczkę "Pomysłów wojennych". Zrób notatkę o "Szczęśliwej Godzinie", to może się przydać. - Dobrze. - Twój ojciec ma niezłe powiązania. Czy według niego włączymy się do walki? - On sądzi, że już się włączyliśmy. - Naprawdę? - przeciągnął się ziewając. - Tylko że wojna jakoś się rozmyła. Nic się nie dzieje poza Grecją i jakąś przepychanką w Afryce. - Niemcy co miesiąc zatapiają kilkaset tysięcy ton na Atlantyku. - To dużo? Wszystko jest względne, choć sądzę, że Hitler wygra - ziewnął ponownie. - Dobra, Matty, zobaczymy się w Nowym Jorku. Kiedy wyszła, uniósł słuchawkę telefonu. - Tu Cleveland. Och, to ty, Eddy? Świetnie, posłuchaj, wyglądała okay, ale byłem zajęty więc wysłałem ją do baru na drinka... Czarne włosy, żółty płaszcz i torebka. Dziękuję, Eddy. Powolny rytm symfonii Brahmsa usypiał Victora, gdy nagle ktoś delikatnie potrząsnął go za ramię i spytał szeptem: - Kapitan Henry? - młoda portierka była pełna szacunku. - Telefon z Białego Domu do pana. Szeptem przekazał żonie wiadomość i wyszedł. Gdy symfonia się skończyła, jeszcze go nie było. - Pug wrócił chyba do Białego Domu - stwierdziła Rhoda. - Człowiek nie zawsze jest panem swego czasu - mruknął Kirby. - On nigdy nie był. - Czy wróci na tańce? - zainteresowała się Pamela. Rhoda bezradnie wzruszyła ramionami. Mniej więcej godzinę później Victor Henry stanął w drzwiach hotelu Shoneham, ponuro przyglądając się wytwornie ubranym tancerzom na parkiecie, scenie z flagami USA i Anglii, orkiestrze i dwom potężnym bufetom stojącym pod ścianą i uginającym się od zakąsek. Od doradcy morskiego w Białym Domu dowiedział się, oprócz paru innych rzeczy, o trzydziestu tysiącach ton zatopionych w ciągu ostatnich dwóch dni. Alistair Tudsbury przeszedł obok z panią około czterdziestki, która, jeśli nie liczyć naszyjnika, była całkiem naga w swoich górnych partiach. Opięty złotą dewizką brzuch korespondenta trzymał ją na pewien dystans, ale stan jej ducha wskazywał, że jest to tylko chwilowe. - A, Pug! - ucieszył się na jego widok. - Co się tak rozglądasz? - Szukam Rhody. - Jest po drugiej stronie przy oknie. Znasz Irinę Basley? - Witaj. Czy Pam też tu jest? - Wróciła do biura udawać przepracowaną patriotkę. Tudsbury ruszył w tany ignorując chorą nogę, a Victor przemierzył parkiet i dojrzał wreszcie żonę siedzącą przy małym stoliku w towarzystwie Palmera Kirby. - Witaj, kochanie - ucieszyła się na jego widok. - Udało ci się uciec. Weź talerz i przyłącz się do nas. - Przyniosę ci - zaofiarował się Kirby. - Siadaj. - Nie, Palmer. I tak nie mogę zostać na dłużej. - Dlaczego? - na twarzy Rhody widać było żal. - Przyszedłem tylko, żeby ci powiedzieć, że nie będzie mnie całą noc, a możliwe, że dłużej. Wracam do domu, żeby się spakować i znikam. - Szkoda - na twarzy Palmera pojawił się sztuczny uśmiech. - To niezłe party. - Bawcie się dobrze. Nie znajdziesz czegoś podobnego w Londynie. - Pug pocałował żonę w policzek i dodał: - Przykro mi, kochanie. Baw się dobrze. I odszedł. Przez chwilę siedzieli w milczeniu słuchając orkiestry. - Cóż - przerwał milczenie Kirby. - Odjeżdżam do Nowego Jorku o siódmej rano i lepiej pójdę spać. To był wspaniały obiad i doskonały koncert. Dzięki, Rhoda. - Palmer, ja muszę tu być jeszcze tylko godzinkę. Zobaczymy się przed twoim wyjazdem do Londynu? - Obawiam się, że nie. Zaniepokojona przyjrzała mu się uważnie i otarła usta serwetką. - Odprowadzę cię - 2decydowała. W holu poprawiła przed lustrem włosy, kątem oka spoglądając na niego i powiedziała: - Przepraszam. Chciałam powiedzieć Victorowi jak tylko wróci, ale ma tyle zajęć w nowej pracy i tak się ucieszył, że wrócił do domu. Po prostu nie mogłam. Kirby przytaknął z kamienną twarzą. - A potem ta straszna wiadomość od Byrona o małżeństwie. Wiele dni zajęło nam obojgu, by się do tego przyzwyczaić. Teraz Janice tuż przed porodem... Mam na myśli to, że perspektywa zostania dziadkami... musisz pozwolić mi wybrać odpowiedni moment. To nie jest łatwa rozmowa. - Rozumiem, że macie wiele spraw, które was łączą. - A my nie? - Spojrzała mu w oczy i wróciła do poprawiania włosów, a on ciągnął: - Byłem dziś w nader parszywej sytuacji. Ja naprawdę chcę się powtórnie ożenić. Nigdy nie czułem tego silniej niż dziś u ciebie przy stole. - Na litość boską, nie dawaj mi ultimatum! Albo zrób to, na co masz ochotę i przywieź sobie angielską żonę. Znajdziesz tuzin odpowiednich kandydatek gotowych uwielbiać cię na każdym kroku i na pierwszy znak przyjechać do Stanów. - Nie przywiozę angielskiej żony - uśmiechnął się nagle ujmując ją za rękę. - Ślicznie dziś wyglądasz. Obiad był znakomity, a te tańce to prawdziwy sukces. Jesteś doskonałą organizatorką. Sądzę, że nie wrócę wcześniej jak w maju, a to powinno ci wystarczyć. Wiesz, że powinno. Do zobaczenia. Wróciła na salę czując ulgę - ostatnie minuty oczyściły atmosferę i przynajmniej do maja mogła dalej żonglować. Pamela pisała na maszynie mając na nosie okulary, w grubej, czarnej oprawie, które upodobniały ją do sowy. Nawet nie rozebrała się z wieczorowej sukni. W pokoju paliła się jedynie lampa stojąca na biurku, która oświetlała tylko maszynę, pogrążając resztę biura w półmroku. Rozległo się pukanie do drzwi. - Szybko się uwinąłeś - stwierdziła na widok Victora w brązowym płaszczu, takimże kapeluszu, z marynarskim workiem w ręku. - Jak pamiętam, pijesz czarną z cukrem. - Masz doskonałą pamięć. Podeszła do stolika zawalonego papierami, nalała dwa kubki i usiadła na obrotowym krześle przy maszynie. - Wyglądasz na zmęczoną - stwierdził Pug. - Wiem, ale on chce to mieć na ósmą rano - zdjęła okulary i potarła oczy. - Miałam do wyboru: albo skończyć dzisiaj, albo wstać o piątej rano. Nie chciało mi się spać, a na tańce czy picie też nie miałam ochoty. - Nad czym pracujesz? Zawahała się, po czym uśmiechnęła. - Obawiam się, że wiesz na ten temat znacznie więcej niż ja. To aneks o barkach desantowych. - A, to. Niezła rzecz, nie sądzisz? - Czyta się jak czystą fantazję. Czy Stany Zjednoczone są w stanie naprawdę wymyślić te maszyny i zbudować tysiące barek do tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku? - Możemy. Ale jak na razie nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy to robić. To nie jest rozkaz operacyjny, to tylko plan - oświetlenie i jej nagie ramiona zaczęły wywierać efekt, którego się obawiał, toteż pośpiesznie zmienił temat. - Co z Tedem? - Dostałam list od jego dowódcy dywizjonu i to zaledwie wczoraj. Całkiem spora epistoła. Z tego szpitala uciekło trzech naszych pilotów, dotarło do wybrzeża, nawiązało łączność przez partyzantów i zostało przewiezionych na Wyspę. Ted miał uciec z nimi, ale po twojej wizycie przydzielono mu osobny pokój i otoczono czujniejszą strażą, tak więc nie mógł tego zrobić. Myślę, że teraz jest już przetransportowany do Niemiec i umieszczony w oflagu. Jest dobrze traktowany, bo mamy u siebie sporo ich pilotów, ale sam rozumiesz dlaczego nie byłam w nastroju, żeby się bawić. Victor spojrzał na ścienny zegar. - Przeze mnie nie zdołał uciec - mruknął. - Nie opowiadaj bzdur! - Nie opowiadam, to fakt. Zanim zacząłem rozmawiać o nim z Niemcami, zastanawiałem się czy warto. To, że o niego pytałem, zwróciło ich uwagę na zwykłego dotąd pilota. Nie wiedziałem wówczas, czy to dobrze, czy źle. Okazało się, że źle. Czasami najlepiej zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. - Ależ to ja cię o to prosiłam. - Owszem. - Oszczędziłeś mi paru miesięcy niepokoju. - Jak by nie było i tak tego już nie zmienimy. Wiesz, że nadal żyje, a to też coś. Cieszę się z tego, Pam. Ale na mnie już czas. - Dokąd się wybierasz? Nie wyjeżdżasz chyba za granicę. Niedługo skończymy tu rozmowy i przez dłuższy czas możemy się nie widzieć. Pochylił się opierając łokcie na kolanach - nie wahał się powiedzieć jej tego, czego nigdy nie mówił żonie. Ostatecznie Pam była prawie tak blisko źródeł, jak on sam. - Prezydent od tygodni ma problemy z zatokami, a ostatnio dostał gorączki. Ta wrzawa wokół Lend-Lease nie pomaga mu w powrocie do zdrowia. Wyjeżdża zupełnie prywatnie na parę dni do Hyde Parku i chce, bym mu towarzyszył. To wielka niespodzianka. Miałem nadzieję, że o mnie zapomniał. - Nie tak łatwo cię zapomnieć - roześmiała się. - Jesteś legendarną Bomber Command. Amerykański oficer marynarki, który dla przyjemności poleciał w wellingtonie bombardować Berlin. - Nieprawda. Przez cały czas trzymałem się podłogi i miałem zamknięte oczy. Nadal mam dreszcze na samą myśl, co by się stało, gdyby maszyna została zestrzelona, a ja bym to przeżył. Amerykański attache morski w Niemczech wyskoczył z brytyjskiego bombowca! Byłaś zła na mnie, że poleciałem. - Byłam. Wstał zapinając płaszcz. - Dziękuję za kawę. Brakowało mi jej od chwili, gdy dowiedziałem się o wyjeździe. - To był wspaniały obiad. Masz cudowną żonę, Victor. Doskonale to wszystko zorganizowała, a sposób, w jaki przechwyciła tę wazę... Poza tym jest piękna. - Nikt nie musi jej zachwalać. Pamela założyła okulary i wkręciła kolejną kartkę w maszynę. - Do zobaczenia - powiedział z ociąganiem. - Może uda mi się ciebie zobaczyć zanim wyjedziesz. - To byłoby miłe - uważnie przeglądała papiery. - Brak mi cię bardziej tutaj niż w Londynie. Powiedziała to spokojnie, w charakterystyczny dla siebie sposób i Victor zamarł z ręką na klamce czując, że coś blokuje mu gardło. Odetchnął i powiedział: - Na to samo narzeka Rhoda. Zakopuję się w tym, co robię. - Och, wiem o tym - spojrzała nań przez szkła. - Chyba nie chcesz, żeby prezydent na ciebie czekał? 40 Na mrocznym peronie dwaj agenci Secret Service unieśli prezydenta z samochodu i postawili na nogi. Górował nad nimi w długim płaszczu i naciągniętym na oczy, targanym przez zimny wiatr, miękkim kapeluszu. Trzymając za ramię jednego z nich i podpierając się laską, kulejąc powoli zbliżył się do ostatniego wagonu. Stanął, włożył rękawiczki i wciągnął się do wagonu powłócząc nogami. Victor Henry, oddalony od niego o spory kawałek, mógł dostrzec, jak pod płaszczem napinają się mięśnie jego ramion. Do Puga zbliżyła się wysoka kobieta z brązowym piórkiem przy kapeluszu i z kartką w dłoni. - Ma pan wsiąść do prezydenckiego wagonu, kapitanie. Wchodząc na schody zrozumiał, dlaczego prezydent miał rękawiczki - stal poręczy była tak zimna, że przymarzała do niej skóra. Steward poprowadził go przez kuchnię, gdzie inny steward mieszał koktajl w shakerze. Gdy doszli do przedziału powiedział: - Pan zostanie tutaj. Gdy pan będzie gotowy, to prezydent zaprasza do salonu. Przedział był typowym przedziałem sypialnym w pulmanowskim wagonie i tak samo pachniał koleją. Zielone obicia były wytarte i zakurzone. Victor powiesił płaszcz i kapelusz w miniaturowej szafie, przyczesał włosy i przetarł papierowym ręcznikiem błyszczące buty. Bez szarpnięć i hałasu pociąg powoli ruszył. - Siadaj, Pug! - prezydent machnął ręką na widok jego uroczystej postawy. - Co chcesz? Przeważnie jest whisky, bo Harry ciągle jej używa, ale mamy też inne trunki. - Może być whisky, panie prezydencie. Dziękuję. - Witam, kapitanie - pozdrowił go Harry Hopkins zajmujący zieloną kanapę. Choć to Roosevelt miał być chory, Hopkins wyglądał zdecydowanie gorzej - chudy, o zapadniętej klatce piersiowej i szarej cerze. Prezydent był rumiany, co mogło być spowodowane gorączką, ale wzrok miał jasny i cała sylwetka zdradzała odprężenie. Wypełniał sobą cały fotel, choć jego nogi, pomimo szerokich nogawek spodni, były boleśnie chude. Pugowi przypomniało się, że Washington i Lincoln też byli nieproporcjonalnie zbudowani. - Jak twoja znajomość poezji? - spytał prezydent z tym kulturalnym akcentem, który Victorowi zawsze wydawał się odrobinę sztuczny. - Znasz wiersz kończący się słowami: "Nie ma pociągu, do którego bym nie wsiadł, obojętnie dokąd jedzie"? W ten właśnie sposób czuję. Samo to, że tu jestem, znacznie poprawiło mi samopoczucie. Jakby na przekór słowom ostro zakaszlał zasłaniając dłonią usta. - No, powiedzmy, trochę. Gdyby to był okręt, wtedy byłoby "znacznie". - Także wolałbym okręt, sir. - Stara miłość, co, żeglarzu? - Nie całkiem, sir. Jest mi całkiem dobrze w Planowaniu. - Naprawdę? Cieszę się, że tak jest. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, co wy tam wyprawiacie z Anglikami. - Tak też rozumiem, sir. Ze złośliwym błyskiem w oku prezydent kontynuował: - Kiedy wróci ten dokument, który wczoraj dostał Sekretarz Stanu i lord Burne-Wilke zobaczy poprawki wyglądające podobnie jak mój charakter pisma, będzie to przypadkowe podobieństwo. - Będę pamiętał, sir. - Tak też sądzę. Otóż na pierwszej stronie tego dokumentu, jeśli pamiętasz, jest zdanie zaczynające się od słów: "Gdy Stany Zjednoczone włączą się do wojny...". Ktoś z podobnym do mojego charakterem pisma przekreślił to straszliwe sformułowanie i napisał: "W przypadku, gdy Stany Zjednoczone będą zmuszone włączyć się w działania wojenne...". Różnica niewielka, ale nader istotna - steward podał drinki i prezydent wziął z obrzydzeniem wysoką szklankę soku pomarańczowego. - Polecenie lekarza. Harry, masz to ze sobą? - Mam, panie prezydencie. - No to do roboty. Chcę się jeszcze przespać. Jak sypiasz w pociągach, Pug? - Dobrze, sir, jeśli uda mi się ustawić ogrzewanie. Przeważnie albo marznę, albo się gotuję. Roosevelt roześmiał się głośno. - Zdradzę ci tajemnicę państwową: prezydent USA ma te same kłopoty. Teraz budują dla mnie specjalny wagon pancerny i powiedziałem im, że reszta mnie nie obchodzi, ale ogrzewanie ma tam działać jak należy - zerknął na zegarek. - Jesteś głodny, Victor? Zdradzę ci następną tajemnicę: jedzenie w Białym Domu pozostawia wiele do życzenia. Powiedz im, Harry, że chcę jajka na bekonie. Chodzą za mną od wielu dni. Hopkins ruszył w stronę kuchni, a Pug rozejrzał się po salonie. Wagon prezydencki, z tego co do tej pory wiedział, był zwykłą pulmanowską salonką przebudowaną tak, by wyglądała jak living room. Oczekiwał czegoś bardziej oryginalnego, ale starannie ukrył rozczarowanie. - Naprawdę z minuty na minutę czuję się lepiej. - Roosevelt oparł się na łokciu spoglądając w okno. - Nie wiesz, jak uwielbiam być z dala od telefonu. Jak twoi chłopcy? Lotnik i ten młody podwodniak? Victor wiedział, że Roosevelt lubi popisywać się swoją pamięcią, ale nadal wywoływało to na nim wrażenie i zaskakiwało. - W porządku, sir. Ale jak pan to zapamiętał? - Och, polityk musi wiele pożyczać od słonia - odparł zapytany z chłopięcą prawie radością. - Pamięć, gruboskórność i ten długi nos nade wszystko. Wrócił Hopkins, ale zanim opadł na sofę, wyjął z portfela i wręczył Victorowi dokument składający się z trzech stron maszynopisu i kartki fotokopii. - Proszę to przeczytać - mruknął. Pug zaczął ze sceptycyzmem, który błyskawicznie zniknął, po czym przyjrzał się wpierw Hopkinsowi, potem prezydentowi nie chcąc pierwszy zabierać głosu. To, co trzymał w ręku, było wyciągiem sporządzonym przez wywiad wojskowy, który obejmował rozkazy operacyjne Oberkomando der Wehrmacht. Najprawdopodobniej uzyskał je jeden z pracowników ambasady w Berlinie - wskazywał na to ostatni paragraf dokumentu. Wręczył mu je antyhitlerowski oficer stwierdzając, iż wie, że przez niego trafią we właściwe ręce, co też było prawdą, gdyż Amerykanin był oficerem wywiadu. Pug znał tego oficera, choć jego związki z wywiadem były dlań całkowitym zaskoczeniem. - Sądzisz, że to autentyk? - spytał Roosevelt. - Cóż, sir... Ta fotokopia wygląda jak niemieckie dokumenty wojskowe, które widziałem. Nagłówki, czcionki, sformułowania, wszystko się zgadza. - A zawartość? - Cóż, jeśli jest prawdziwa, to jest to jedno z większych osiągnięć wywiadu. Prezydent uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem zawodowca mającego do czynienia z amatorem. - "Jeśli" to jeden z najdłuższych wyrazów w tym języku. - Czy treść wydaje się panu autentyczna? - spytał chrapliwie Hopkins. - Nie mogę powiedzieć czy tak, czy nie. Choćby dlatego, że w ogóle nie znam geografii Rosji. - Nasi eksperci uznali ten dokument za prawdopodobny - mruknął Hopkins. - Zresztą, dlaczego ktoś miałby nam dostarczać falsyfikaty takiej treści? Całkowite rozkazy operacyjne najazdu na Rosję rozpisane w detalach. Pug zastanawiał się przez moment, po czym powiedział ostrożnie: - Po pierwsze, mogli mieć nadzieję, że to skłoni Rosjan do mobilizacji i doprowadzi do wojny na dwa fronty, a w takim układzie wojsko mogłoby pozbyć się lub zabić Hitlera. Poza tym może to być robota ich wywiadu, by stwierdzić, ile materiałów przekazujemy Rosjanom. Jest też wiele innych możliwości. - W tym właśnie problem - zgodził się Roosevelt ziewając. - Nasz ambasador w Moskwie błagał, byśmy tego nie przekazywali Rosjanom. Twierdzi, że Moskwa jest dosłownie zalana podobnymi rewelacjami, a Rosjanie twierdzą, że wszystkie są produktem brytyjskiego wywiadu mającym na celu wszczęcie niesnasek między Stalinem a Hitlerem i zajęcie Niemców czym innym niż Anglią. Rozkaszlał się nagle, po czym wyprostowany w fotelu gorączkowo łapał oddech przez dłuższą chwilę. Nagle wyglądał na bardzo znudzonego. - Jest w związku z tym pytanie - odezwał się Hopkins. - Czy przekazać te materiały ich ambasadorowi w Stanach, czy nie? Jak uważasz, Pug? Victor zastanowił się - polityka nigdy go nie interesowała i nie znał się na jej niuansach. - Powiedz, co myślisz - zachęcił go prezydent. - Ja bym przekazał. - Dlaczego? - zapytał Hopkins. - Co mamy do stracenia? Jeśli to prawda, to mamy u nich duży plus, jeśli nie, to co z tego? I tak nie będą bardziej podejrzliwi niż są. Napięcie na twarzy Hopkinsa zmieniło się w uśmiech. - Myślę, że to doskonała odpowiedź - stwierdził. - Zwłaszcza, że sam tak uważam. Odebrał Victorowi dokumenty i schował w portfelu. - Jestem bardziej niż gotów na kolację - Roosevelt zmienił temat. - Jeśli jest gotowa. - Zaraz sprawdzę - Harry Hopkins poderwał się na nogi. Pug na przemian marzł lub spływał potem rzucając się w wąskim łóżku. Przez ponad godzinę toczył już walkę z ogrzewaniem. W końcu zdecydował się marznąć, ponieważ lepiej sypiał w mroźnym powietrzu. Zaczynał przysypiać ukołysany równomiernym stukotem kół, gdy rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Sir? Prezydent chciałby z panem rozmawiać - w drzwiach stał jeden ze stewardów. - Chce pan szlafrok? Prezydent mówił, żeby się pan nie bawił w strojenie tylko przyszedł. - Dziękuję, proszę szlafrok. Ze swojej lodowni Pug przeszedł do łaźni, gdyż w sypialni Roosevelta było zdecydowanie za ciepło. Znana ze zdjęć twarz gospodarza z nieodłączną cygarniczką i pince-nez wyglądała dziwacznie dołączona do leżącego ciała w błękitnej pidżamie i poplamionym kawą swetrze. Miał zmierzwione włosy, podkrążone oczy i wyglądał jak wielu starych ludzi w łóżku: bezbronny, smutny i słaby, pozbawiony całego dostojeństwa i powagi. Pokój wypełniała woń lekarstw, a to tym bardziej zdenerwowało Puga, od którego Roosevelt był starszy zaledwie o osiem lat. Błękitny pled zasłany był papierami, a w dłoni leżącego tkwił ołówek, którym robił notatki na kolejnym dokumencie. - Przerwałem ci piękny sen, Pug? - Nie, sir. - Siądź na chwilę - Roosevelt zdjął szkła i przez moment masował nasadę nosa. - Oczy mnie pieką i nic na to nie pomaga. W dodatku zawsze się to pogarsza, gdy mam gorączkę. Kiedyś obiecałem sobie i spełnię to, jeśli tylko pozwoli mi czas, że spiszę dla potomnych, jaki galimatias spraw trafiał do mnie w ciągu dowolnie wybranych dwudziestu czterech godzin. Byłaby to ładna ciekawostka historyczna. Ot, weźmy chociażby dzisiejsze śmieci. Vichy skłania się do podpisania paktu o pełnym sojuszu z Niemcami. Mam im zagrozić odcięciem żywności, żeby zaczęli się zjadać nawzajem? Tak radzą Anglicy. Przekupić ich większą pomocą, by tego nie robili? To pomysł naszego ambasadora. Jeśli dam im więcej żywności, to w efekcie Niemcy połkną więcej z tego, co oni produkują. Następny kwiatek: minister spraw zagranicznych Japonii spotkał się z Hitlerem. O czym rozmawiali? Czy powinniśmy przesunąć Flotę Azjatycką z Manili do Singapuru, aby zastanowili się przed atakiem na Francuskie czy Holenderskie Indie Wschodnie? To Anglicy. Czy też powinniśmy wszystko wycofać na własne wybrzeże, żeby ich nie drażnić? To mój Szef Operacji Morskich. Tak na marginesie, to chciałbym usłyszeć, co ty o tym sądzisz. Kolejna sprawa: Azory. Zająć je, zanim Hitler załatwi Portugalię i je zajmie, czy też to posunięcie spowoduje, że zajmie Portugalię? O, jeszcze jedno - tymczasowe przepisy o służbie wojskowej tracą moc za kilka miesięcy, trzeba by wprowadzić nowe zasady prawne, ale po Lend-Lease Kongres nie pójdzie na to. A to oznacza, że będziemy bezbronni - Morgenthau. Jeszcze jedno, skarb chce, żebym zamroził wszystkie aktywa Włoch i Niemiec na terenie USA, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych zabrania dowodząc, że mamy cztery razy więcej w tych dwóch państwach. Anglicy powiedzieli, że sprzedadzą nam swoje inwestycje w Stanach, by mieć więcej dolarów. Morgenthau ogłosił to w Kongresie. Teraz Anglicy się ociągają i rodzi się kolejny problem. A spraw jest znacznie więcej i to tylko z dnia dzisiejszego. Kiedyś historycy będą mieli z tego niezłą łamigłówkę. Kazałem sprawdzić dokumenty z czasów Lincolna i Wilsona. Nic podobnego do tej lawiny nie miało wówczas miejsca. Zaczynam mieć tego dosyć. Rozkaszlał się gwałtownie i z grymasem złapał się za plecy, co wytrąciło go z równowagi, gdyż w dodatku pociąg wjechał właśnie na rozjazd. Victor skoczył, by podtrzymać przechylające się ciało, ale długa dłoń prezydenta złapała oparcie łóżka i pomoc okazała się zbędna. - Dzięki - sapnął. - Ten pociąg miał jechać najwyżej trzydzieści pięć mil na godzinę. Ktoś tu wobec tego oszukuje. Coś mnie kłuje w plecach gdy kaszlę, ale McIntyre twierdzi, że to nadciągnięty mięsień. Wezmę tego syropu. Podaj mi z łaski swojej łyżeczkę i butelkę z czerwoną nalepką. Dziękuję. Skrzywił się łykając, po czym przekrzywił głowę w charakterystyczny sposób i dokładnie przyjrzał się Victorowi. - U-booty posuwają się na zachód z nową taktyką "wilczych stad" i straty są większe niż możliwości stoczni angielskich i naszych. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Słyszałem wiele na ten temat na naszych konferencjach, sir. - Wierzysz liczbom podanym przez Anglików? - Tak, sir. - Ja też. Ledwie Lend-Lease zostanie przegłosowany, zaczniemy wysyłać im całą masę towarów i nie mam ochoty, by większość zamiast w Anglii znalazła się na atlantyckim dnie. To cholernie ważne. Pewność z jaką prezydent wspomniał o Lend-Lease zaskoczyła Victora, który podobnie jak Anglicy niezbyt był pewien wyników debaty w senacie. - Myśli pan, że Lend-Lease przejdzie, sir? - Oczywiście, ale co dalej? Siedemdziesiąt statków czeka na załadunek, a to, co powiozą, po prostu nie może zostać zatopione przez u-booty. Anglicy muszą dostać tę przesyłkę i to bardziej dla podtrzymania morale, choć realne potrzeby także grają rolę. Prawdopodobnie odbiją na północ tak szybko, jak tylko się da. Aż do Islandii, skąd sami mogą zapewnić statkom eskortę. Pozostaje droga stąd do Islandii, a ich siły są napięte do granic wytrzymałości. I co mamy zrobić? - Konwój, sir? - Victor poczuł się niezbyt pewnie pod bacznym wzrokiem prezydenta. - Znasz odpowiedź na dzień dzisiejszy. Henry znał. W dyspucie nad Lend-Lease temat ten był kolejnym punktem niezgody. Lacouture i jego zwolennicy głosili, że jeśli Lend-Lease przejdzie, to następną rzeczą do jakiej zwolennicy wojny będą dążyć, są konwoje ochraniające dostawy, co oznacza natychmiastową wojnę z Niemcami. Roosevelt publicznie oświadczył, że polityka USA na Atlantyku nie ulegnie zmianie: "Neutralne patrole" tak, konwoje nie. - Pomyślałem sobie - na twarzy leżącego pojawił się dobrze znany Victorowi złośliwy uśmieszek - że można by urządzić manewry, powiedzmy dywizjonu niszczycieli. Nic wspólnego z konwojem, ale, dajmy na to, ćwiczenie zasad konwojowania, ot, zawodowa i tylko zawodowa sprawa. Navy zawsze ćwiczy różne rzeczy, nie? Gdyby ten dywizjon przypadkiem wybrał się z tymi statkami, by mieć lepszą możliwość teoretycznych ćwiczeń? A żeby uniknąć formalności i problemów powiedzmy, że byłoby to wykonywane bez pisemnych rozkazów i takich innych... Nie sądzisz, że Niemcy bardzo by się zastanowili widząc jedenaście naszych niszczycieli klasy Benson ochraniających te statki? - Owszem, sir. Ale to, co dalej by nastąpiło, zależy wyłącznie od ich rozkazów. - Mają rozkaz nie zaczepiać naszych okrętów - Roosevelt był pewny swego. - Nigdy nie spotkali naszych okrętów jako eskorty - Pug poczuł, że puls bije mu szybciej. - Przypuśćmy, sir, że wystrzelą torpedy? - Nie wierzę w to. Statki mogą pozostać przez nich nie zauważone dopóki Anglicy ich nie przejmą, to jest najbardziej prawdopodobne. Pogoda na Północnym Atlantyku jest teraz dość nieprzyjemna, a większość u-bootów operuje po drugiej stronie Islandii - wsunął papierosa w cygarniczkę i Victor podał mu ognia. - To wbrew zaleceniom lekarza, ale potrzebuję tego. Chcę, by te statki doszły i sądzę, że mógłbyś się tym zająć i popłynąć z tym dywizjonem. - Aye, aye, sir - Pug opanował w jakiś sposób zaskoczenie, choć sam nie bardzo wiedział, jak mu się to udało. - To bardzo podobna sprawa do tego transferu samolotów, którą tak dobrze załatwiłeś. Wszystko polega na tym, by zrobić to spokojnie, cicho i nie rzucając się w oczy. Bez rozkazu i rozgłosu dostarczyć ładunek do Islandii. Uważasz, że to jest wykonalne? Może przez minutę zapytany milczał, po czym odpowiedział krótko: - Yes, sir. - Przy minimalnej ilości zorientowanych? Nie rozmawiałem o tym nawet z Harrym. - Admirał Stark i admirał King muszą wiedzieć, sir. Poza tym dowódca Obszaru i dowódca dywizjonu. Reszta po prostu wykona odpowiednie rozkazy odnośnie ćwiczeń. - Jeśli tylko trzech admirałów i jeden oficer, to doskonale. Ale udział weźmie sporo załóg. Będzie dużo plotek. - Nie, sir. Natomiast co innego mnie niepokoi. Co mamy robić, jeśli Niemcy nas zaatakują? Zgadzam się, że jest to nieprawdopodobne, ale jeśli tak będzie? Roosevelt przyjrzał mu się poprzez dym. - Założeniem gry jest, że to nie nastąpi. - Wiem, sir. - Rozumiesz więc, że wypadek walki niszczy cel całego przedsięwzięcia i znasz inne implikacje. - Tak, sir. - Wobec tego powiedz mi uczciwie, co sądzisz o tym pomyśle? Jest mój własny. Jeśli uważasz, że jest zły, to powiedz mi to, ale powiedz też dlaczego. - Cóż, sir - Victor oparł łokcie na kolanach i pochylił się odliczając na palcach. - Po pierwsze, oni mogą nas nie zauważyć, jak pan powiedział. Jeśli zauważą, będą zaskoczeni i użyją radia, by uzyskać rozkazy. Możemy natknąć się na kowboja, który zacznie strzelać, ale bardzo w to wątpię. Znam niemieckich podwodniaków, to doskonali zawodowi oficerowie, a to decyzja polityczna, której nikt poniżej Hitlera nie odważy się podjąć. A to wymaga czasu. Myślę, że statki przejdą bez wypadków, sir. - Wspaniale! - Ale to może udać się tylko raz. Polityka zaskoczenia jest zbyt ryzykowna, by ją powtarzać, sir. Roosevelt westchnął. - Wiem o tym. Cała sytuacja jest śmierdząca i trzeba zaryzykować. Anglicy twierdzą, że przed następnym dużym konwojem wyremontują sporo uszkodzonych niszczycieli. Poza tym dajemy Kanadyjczykom, to też tajemnica, sporo kutrów Coast Quard, żeby zamknęli dziurę do Islandii. Wiedz też, że taki super ważny jest tylko ten pierwszy konwój Lend-Lease - zebrał leżące na łóżku papiery. - Mógłbyś to włożyć do teczki? Kiedy Victor ją zamykał, prezydent stłumił ziewnięcie i spytał poprawiając się na łóżku: - Jak przebiegają konferencje z Anglikami? - Doskonale, sir. - Istotne było, żeby zacząć prace połączonych sztabów - Roosevelt ziewnął ponownie. - Cieszy mnie, że dobrze to wychodzi. Były jakieś kłopoty z Singapurem, jeśli dobrze pamiętam? Wyłączył lampkę nocną pozostawiając zapalone jedynie kinkiety na ścianach. - Odłożyliśmy tę sprawę, sir, gdyż nie sposób było jej rozwiązać. - Wyłącz światło, Pug. Kontakt jest przy drzwiach. - Yes, sir - Victor podszedł i przycisnął go. Teraz w pomieszczeniu paliła się jedynie błękitna lampka i papieros prezydenta. - Co jakiś czas natkniemy się na to. Chcą utrzymać Imperium, co jest zupełnie naturalne, ale głównym zadaniem jest pobicie Hitlera. Będą się do końca upierać, że to jedno i to samo, ale tak nie jest. Pogadamy o tych ćwiczeniach jeszcze rano. - Tak jest, sir. - A kiedy wrócisz z tej wycieczki, która dla odmiany, jak sądzę, ci się spodoba, chcę, żebyś z żoną i rodziną zjadł z nami obiad. Taki spokojny. Moja małżonka często cię wspomina. - Dziękuję, sir. Jestem zaszczycony. - Dobranoc, Pug. Czerwony ognik zniknął w popielniczce, a Victor nacisnął na klamkę, lecz powstrzymał go głos prezydenta. - Pug, najlepsi ludzie jacy mnie otaczają nakłaniają mnie, bym wypowiedział Niemcom wojnę. Tłumaczą, że to nieuniknione i że to jedyny sposób, by zjednoczyć naród. Przypuszczam, że zgadzasz się z nimi? - Tak, sir. Zgadzam się - odparł po chwili zapytany. - Wojna to zła rzecz. Bardzo zła. Ale na razie jeszcze na nią nie pora. Na razie nadal jestem podżegaczem, tchórzem i żydowskim sługą. W ten sposób pracuję na swoją pensję. Śpij dobrze, Pug. 41 Negatywny front (z książki: "Utrata światowego imperium") Prowokacja na Atlantyku W miarę jak nasze u-booty zaczęły w 1941 roku osiągać coraz lepsze wyniki, Roosevelt przyśpieszył swoje decyzje - każdy miesiąc przynosił nowe historie, niezbyt dramatyczne dla czytelników gazet, ale wystarczająco jasne dla naszego sztabu. Coraz to radykalniejsze kroki podejmował prezydent Stanów Zjednoczonych, by ograniczyć naszą wolność na morzach. Zajął Grenlandię, posłał Us Navy w lukę między eskortami brytyjską a kanadyjską - właśnie tam, gdzie u-booty miały największe sukcesy - i admirał King (US Navy) butnie oświadczył, że zachodnia półkula zaczyna się na 26° długości geograficznej zachodniej co obejmowało najlepsze tereny łowieckie u-bootwaffe: Bahamy, Karaiby i Azory. Marynarka amerykańska poza "neutralnymi patrolami" zaczęła konwojowanie brytyjskich statków, ufając w naszą cierpliwość i ignorancję Kongresu. W końcu w maju Roosevelt ogłosił "nieograniczone narodowe zagrożenie" twierdząc bezwstydnie, że skoro sprawy mają się tak źle, to jego rodacy mogliby stracić nieco krwi, co było po prostu publicznym potwierdzeniem coraz większego zaangażowania się w konflikt po stronie Anglii. Ale znacznie wcześniej, gdyż już w styczniu, miała miejsce konferencja sztabów sił amerykańskich i brytyjskich, przewyższająca wszystko co do tej pory miało miejsce jeśli chodzi o współpracę Włoch i Niemiec. Odbyła się w Waszyngtonie i to w wielkiej tajemnicy - uzgodniono, że gdy wybuchnie globalna wojna, to wspólnym wrogiem numer jeden będą Niemcy. Taka była amerykańska neutralność w 1941 roku i taka uczciwość prezydenta wobec własnych rodaków - przez cały czas wmawiał im, że nie będą musieli walczyć, jeśli tylko Anglia otrzyma wystarczającą pomoc, w czym wybitnie pomagał mu Churchill twierdząc między innymi w jednym z przemówień: "Dajcie nam narzędzia, a wykonamy tę robotę", co było całkowitą bzdurą i o czym obaj dobrze wiedzieli. Największym jednak posunięciem amerykańskiego prezydenta ingerującym w wojnę, w której ponoć był neutralny, była interwencja na Bałkanach. Kampania w tym rejonie świata w 1941 roku nie musiałaby mieć miejsca, gdyby Churchill i Roosevelt nie zmieni!i wewnętrznych problemów, które można było załatwić na drodze pokojowej, w okrutny i niepotrzebny konflikt zbrojny. Zdrada Jugosławii. Misja Donovana Wiadomo powszechnie że Roosevelt używał nieformalnych wysłanników, by obejść ustalone kanały dyplomatyczne i struktury rządowe, przez co mógł dokonywać różnych machinacji bez ponoszenia odpowiedzialności jeśli się nie udały, gdyż oficjalnie nie miały one w ogóle miejsca. Dzięki temu mógł także czynić nieoficjalne sondaże i zasięgać informacji bez zobowiązań. Najbardziej znanym z tych wysłanników był rzecz jasna Harry Hopkins, który pomógł w zrealizowaniu polityki nieograniczonej pomocy bolszewikom, mniej znanym był zaś pułkownik William Donovan, który w późniejszym okresie wojny utworzył siatkę szpiegowską OSS. W marcu 1941 roku Donovan złożył wizytę w Jugosławii, wizytę, która sprowadziła nieszczęście na ten kraj. Mieszanie się prezydenta USA w wewnętrzną politykę na Bałkanach, gdy w Grecji toczyła się wojna po to, by wciągnąć inne kraje w konflikt z Niemcami, jest niczym innym jak zbrodnią wojenną, a mimo to taki właśnie był cel misji Donovana i to misji zakończonej sukcesem. Wojna w Grecji także nie była wynikiem naszego działania - była to nieprzemyślana awantura naszego papierowego sojusznika, Mussoliniego, który latem 1940 roku nakazał armii stacjonującej w Libii atak na Egipt, gdyż Anglia walczyła w domu o życie i miał nadzieję, że uda mu się włączyć do swego państwa jej afrykańskie posiadłości. W październiku zaś zarządził inwazję na Grecję i to z typową dla niego teatralnością wyznaczył ją na dzień, w którym spotkał się z Hitlerem we Florencji nie uprzedzając go zresztą o niczym. Chciał pokazać Führerowi, że nie jest nic nie wartym błaznem, lecz liczącym się militarnym zdobywcą. Nieszczęśliwie dlań w parę tygodni później niewielka, acz bitna armia grecka nie dość, że przepędziła Włochów, to pognała za nimi do Albanii i zdobyła ich bazę zaopatrzeniową w Port Edda. Ta polityczno-militarna klęska wykazała, że Duce jest niekompetentnym idiotą, dzięki czemu Anglicy w Egipcie wzięli się do roboty, stawiając wpierw zacięty opór i zatrzymując front a potem przechodząc do kontrnatarcia (będąc słabsi liczebnie!) na którego pierwsze oznaki włoskie "niezwyciężone legiony" albo uciekały ile sił w nogach, albo poddawały się z pieśnią na ustach. Było to żałosne przedstawienie nie mające sobie równych w dziejach współczesnych wojen. Najoczywistszym było, iż wojsko włoskie nie ma absolutnie serca do walki i że przestało się liczyć zarówno jako przeciwnik, jak i jako sojusznik. Większość ich floty została wyłączona już wcześniej (atak samolotów torpedowych z lotniskowca na port w Tarencie w listopadzie, co potem powtórzyli Japończycy w Pearl Harbor). Nasza południowa flanka została w ten sposób całkowicie odsłonięta i należało coś z tym szybko zrobić. Hitler był lojalny w stosunku do Mussoliniego i ze względów politycznych, jak i militarnych postanowił mu pomóc. W dodatku zabezpieczenie naszego południowego skrzydła wobec zbliżającej się wojny z Rosją było sprawą nader istotną dla samych Niemiec. Führer doskonałymi posunięciami politycznymi utrzymywał konflikt z Grecją na stopniu lokalnym, zamierzając zakończyć go udziałem paru naszych dywizji. Doskonałym posunięciem było zajęcie rumuńskich pól naftowych i ostateczne uregulowanie stosunków z Węgrami. Z Jugosławią i Bułgarią zawarł pakty o przyjaźni i pomimo rosyjskich sprzeciwów wprowadził do Bułgarii wojsko, by szybciej zakończyć konflikt grecki. Wszystko odbyłoby się prawie na pokojowej płaszczyźnie, gdyby wysłannik Roosevelta nie zjawił się w Belgradzie. Klika Simowicia Churchill już wcześniej chciał wciągnąć neutralną Jugosławię i Turcję w ten konflikt, aby stworzyć przeciwko nam solidny front na Bałkanach, chcąc, jak zwykle, by inni walczyli i umierali za Anglię. Donovan w styczniu próbował zainteresować tym problemem rząd Jugosławii, lecz książę regent Paul wyrzucił go z kraju. Udało mu się jednakże przedtem nawiązać kontakt ze spiskowcami wśród serbskich wojskowych, któremu przewodził generał lotnictwa Simowic. Jugosławia, jako łatany twór traktatu wersalskiego, od początku swego istnienia targana była antagonizmami pomiędzy Chorwatami sprzyjającymi Rzeszy, a Serbami naszymi zaciekłymi wrogami. Nic więc dziwnego, że serbscy oficerowie dawali posłuch pomysłom Churchilla, czego zresztą można się było spodziewać po potomkach szaleńców, którzy wywołali pierwszą wojnę w Sarajewie. Podczas swej wizyty w marcu Donovan stwierdził że brytyjski plan nie powiódł się i że pod wpływem nacisków Hitlera Jugosławia zamierza przyłączyć się do państw Osi. W takiej sytuacji Roosevelt wysłał notę do rządu jugosłowiańskiego, która zachowała się, na szczęście, dla oceny historyków. Oto jej treść: "USA spogląda nie tylko na teraźniejszość, ale również na przyszłość i każdy kraj, który podda się posłusznie, musi się liczyć z mniejszą sympatią świata niż ten, który w najskromniejszych nawet warunkach oprze się najazdowi, choćby jedynie przez parę tygodni". Praktycznie był to rozkaz dla Jugosławii wydany przez amerykańskiego prezydenta, oddalonego o prawie pięć tysięcy mil, by wypowiedziała nam wojnę pod groźbą jakiegoś przyszłego traktatu politycznego! Niewiele jest przykładów czystej bezczelności i ingerencji w sprawy jednego państwa przez inne w dziejach ludzkości. Rząd poprzez ambasadora przekazał odpowiedź księcia Paula: "Wielkim państwom łatwo rozkazywać - mówicie o honorze, ale jesteście daleko". Teraz przyszła kolej na klikę Simowicia, sprowokowaną i zachęcaną przez amerykańskie obietnice. Rozprzestrzeniała się ona wśród jugosłowiańskich sił zbrojnych na podobieństwo raka i w wyniku bezkrwawego nocnego przewrotu konspiratorzy obalili rząd i odwołali układ wiążący Jugosławię z Osią. Nastąpiły pełne radości demonstracje Serbów, a w zachodniej prasie pojawiły się pełne satysfakcji i uznania artykuły o bohaterskiej Jugosławii. Operacja "Kara" Wszystko było krótkotrwałe - Adolf Hitler zarządził błyskawiczną likwidację zdradzieckiego kraju, co było jedynym możliwym posunięciem - pozostawienie bezkarnym takiego postępowania doprowadziłoby do natychmiastowych krwawych rewolt w całej Europie, która znajdowała się pod panowaniem Nowego Porządku. Operacja "Kara", w wyniku której szóstego kwietnia Luftwaffe zrównała Belgrad z ziemią, zaczęła akcję Wehrmachtu, który w ciągu dwóch tygodni zakończył kampanię grecką i jugosłowiańską. Jugosławia została podzielona między Niemcy, Włochy i naszych bałkańskich sprzymierzeńców, kończąc związane z tym krajem problemy (choć probolszewicka partyzantka w górach psuła nam sporo krwi). Nieszczęśni Jugosłowianie zapłacili zupełnie niepotrzebną daniną krwi, zniszczeniem i rozbiciem kraju za knowania Churchilla i Roosevelta. Z technicznego punktu widzenia kampania jugosłowiańska była godna podziwu - szybkie zwycięstwa zawsze wyglądają na łatwe, ale w tym wypadku teren był górzysty, a armia jugosłowiańska liczyła ponad milion bitnych żołnierzy. Wehrmacht zwyciężył dzięki zdecydowaniu Führera i błyskawicznemu atakowi - plan akcji został opracowany przez Oberkomando der Wehrmacht w ciągu jednej nocy, gdyż, w przeciwieństwie do innych kampanii, tej nie przewidywaliśmy i gotowy plan ataku na Jugosławię nie leżał w archiwum. Mimo to przeprowadzony został idealnie i, co jeszcze mniej wiarygodne ale prawdziwe, nasze straty nie przekroczyły sześciuset ludzi. Prawdopodobne jest (co nader banalnie brzmi), że Hitler przegrał drugą wojnę dzięki złości na Jugosławię, gdyż spowodowała ona odwleczenie ataku na Rosję i trzy do pięciu tygodni po to, by wywrzeć zemstę na podstępnym - choć niegroźnym - sąsiedzie. Faktem jest, iż jego decyzje w tej sprawie były wymuszone okolicznościami, gdyż przy ataku na Rosję wrogi front na Bałkanach, stanowiący naszą południową flankę i to nader bliską rumuńskim polom naftowym, nie mógł być tolerowany. Co do gniewu, to był to sprawdzony już sposób, by zmusić generałów do maksymalnego wysiłku, natomiast stracony czas był istotny, jako że warunki terenowe i pogoda kierowały naszą strategią w Rosji. Lepiej dla Niemców byłoby, i trzeba publicznie podać tę konkluzję, gdyby Włochy nigdy nie przystąpiły do wojny. Dobrze jest bowiem mieć flanki zabezpieczone przez państwa neutralne, zaś cały udział Mussoliniego w tej wojnie to dodanie do naszego negatywnego frontu dwóch dużych wybrzeży - włoskiego i bałkańskiego - podczas gdy w finale i tak klasyczna konfrontacja miała miejsce na północnoeuropejskiej równinie, między Wołgą a kanałem La Manche. Zupełnie niepotrzebnie rozdrabnialiśmy nasze siły osłaniając południe - zabrakło ich bowiem na tym głównym teatrze działań. Strategia śródziemnomorska W każdym razie, skoro wojna przeskoczyła na południe niektórzy z wyższych dowódców, jak Göring czy Raeder nalegali na Hitlera, by z początkiem 1941 roku uderzył na brytyjskie posiadłości w basenie Morza Śródziemnego, a szczególnie na Gibraltar i Kanał Sueski. Anglicy byliby bezsilni wobec takiego ataku przeprowadzonego dużymi siłami - byli rozciągnięci na zbyt dużym froncie i mogliśmy zamknąć naszą południową flankę naturalną przeszkodą nie do przebycia jaką jest Sahara. Ich linie morskie do Afryki i Azji zostałyby przecięte, a upadek morale i brak zaopatrzenia mógłby spowodować klęskę Churchilla i pokój, którego obie strony tak bardzo potrzebowały. Hitlera to pociągało, ale gdy Franco zdradziecko odmówił przyłączenia się do nas w ataku na Gibraltar (po tym jak Niemcy wygrały dla niego wojnę domową), Führer stracił zainteresowanie całą sprawą. Sercem był przy inwazji na Rosję, ale mimo to energicznie zareagował na niespodzianki w Afryce, Grecji i Jugosławii, nie ustępując przy tym z naczelnego kierunku - ataku na wschód. Nasze siły zbrojne triumfowały gdziekolwiek się nie kierowały i historia owych lat nie zanotowała niczego innego niż wspaniałe zwycięstwa oręża niemieckiego, kolejno po sobie następujące. Głupota Churchilla Przyznać należy, że Churchill pomógł nam wykazując głupotę strategiczną równą niemal tej, jaką wykazał Mussolini. Gdy wkroczyliśmy do Grecji, Anglicy w Afryce maszerowali przez Libię, Erytreę i Abisynię bądź przeganiając Włochów, bądź biorąc ich hurtem do niewoli i mieli realną szansę zakończyć wojnę w tej części świata i zabezpieczyć swoją komunikację na Morzu Śródziemnym zanim my wkroczylibyśmy do akcji. Churchill jednakże, mimo, jak to napisał w swych wspomnieniach, pełnej świadomości, iż Anglia nie ma wystarczających sił, by długo opierać się Niemcom na Bałkanach, czuł się związany "słowem", by pomóc Grecji. Zabrał więc najlepsze jednostki zwyciężające w Afryce u szczytu ich sukcesu i rzucił do Grecji i na Kretę, skąd szybko musiał je ewakuować przetrzebione i pobite, gdyż mieli tu do czynienia z nami, a nie z Włochami. Ci, którzy ocaleli, znaleźli się tu twarzą w twarz z Niemcami, gdyż tymczasem w Trypolisie wylądował Rommel ze swoim Afrika Korps i oznaczało to koniec radosnego spaceru Anglików po Afryce. W końcu, tak jak zwykle, z kłopotów musieli wyciągać ich Amerykanie. "Honor" nie miał zresztą nic wspólnego z posunięciem Churchilla - miał on po prostu obsesję na punkcie bałkańskim, datującą się od czasów fiaska pod Gallipoli w czasie wojny. W okresie późniejszym ta obsesja odsunęła go od Roosevelta, redukując do zbędnej postaci na konferencjach wojskowych, robiącej zbędny szum wokół Bałkanów, podczas gdy pozostali słusznie rozumowali, że wojna rozstrzygnie się na północy. Gdyby zostawił Bałkany i pozwolił swym generałom dokończyć kampanię afrykańską na początku 1941 roku, zniszczenie Jugosławii, lądowanie aliantów w Maroku, Sycylii i Włoszech byłyby niepotrzebne, a wojna mogłaby zostać skrócona o dwa lata, oszczędzając obu stronom wiele krwi i cierpień. Stało się jednak inaczej. Komentarz tłumacza: Roon przywiązuje do wizyty pułkownika Donovana jakąś zabobonną zgoła uwagę - rewolucja Simowicia była oddolna i ciesząca się poparciem narodu: większość Jugosłowian gotowa była zaryzykować złośliwość Hitlera i zapłacili za to wysoką cenę, zarabiając jednak na szacunek Stanów Zjednoczonych i reszty świata. Niespotykanie przyjazne stosunki, które łączą dziś komunistów jugosłowiańskich i ze Stanów Zjednoczonych zdają się czerpać swe korzenie właśnie z tego okresu. Natomiast nawet gdyby jego insynuacje były słuszne, to jednak grubym nieporozumieniem jest obarczanie winą za zniszczenie Jugosławii Roosevelta i Churchilla. Nie można przecież pominąć takiego "drobiazgu", że to właśnie Niemcy zbombardowali Belgrad, najechali ziemię jugosłowiańską i zabijali jej obywateli. Prawdą jest, że prezydent Roosevelt używał nieformalnych emisariuszy, ale ich znaczenie jest mocno przesadzone w melodramatycznych książkach i filmach, na których musiał się oprzeć autor (podobnie zresztą jak autorzy niektórych monografii historyczno-wojskowych). Ludzie ci zazwyczaj zajmowali się drobiazgami, których załatwienie z uwagi na szybkość i bezpieczeństwo nie mogły być osiągnięte oficjalnymi kanałami dyplomatycznymi. Klasyfikacja Harrego Hopkinsa czy pułkownika Donovana z resztą tych szarych pracowników rządu jest grubym nieporozumieniem. (V. H.) 42 Ustawa Lend-Lease została uchwalona przez Senat sześćdziesięcioma głosami przeciw trzydziestu jednemu. Niewielu Amerykanów śledziło debatę równie wnikliwie jak Pug Henry. Siedząc w Senacie na galerii dla gości, z dłonią przyłożoną do ucha z powodu złej akustyki sali, chłonął nową dla siebie wiedzę o tym, jak działa jego własny rząd. Z każdym dniem bardziej podziwiał Franklina Roosevelta za jego umiejętność poganiania tego narowistego zaprzęgu. Po całych tygodniach wściekłych kontrowersji, samo głosowanie poszło jak po maśle. Ostatnim interesującym momentem było łamanie prób wprowadzenia do ustawy podstępnych poprawek. Senat uchwalił Lend-Lease stosunkiem głosów dwa do jednego, przy niemal kompletnej obojętności opinii publicznej i prasy. Długotrwała debata znudziła wszystkich do tego stopnia, że na jej wynik prawie nie zwrócili uwagi. A przecież Pug Henry zdał sobie sprawę, że od chwili miażdżącego ataku Hitlera na Polskę, głosowanie senackie było najważniejszym wydarzeniem historii. Głosy "tak" sześćdziesięciu starszych panów mogły odwrócić bieg wydarzeń. Nareszcie, i to na długo nim jego naród był gotów do walki, prezydent Stanów Zjednoczonych uzyskał możliwość postawienia kraju na stopie wojennej. Nowe fabryki, które trzeba było zbudować, aby z kolei one budowały samoloty i działa przekazywane na zasadzie Lend-Lease, we właściwym czasie uzbroją armię amerykańską, która jak dotychczas istniała głównie na papierze. Tego samego dnia Henry otrzymał rozkaz udania się do bazy marynarki Norfolk i zameldowania się u generała Ernesta Kinga, groźnego dowódcy, przed którym nigdy jeszcze nie stał twarzą w twarz. Flaga Kinga powiewała na pancerniku "Texas". Był to pierwszy okręt wojenny, na który swego czasu skierowano Puga zaraz po pierwszej wojnie światowej. Było to w taki sam jak dzisiejszy, przejmujący chłodem i wietrzny dzień marcowy, w tym samym porcie, a być może przy tym samym molo. "Texas" wyglądał inaczej niż za czasów maszyny parowej. Znikł jeden komin, maszt koszowy został zastąpiony przez trójnożny. Świeżo pomalowany i wyczyszczony do blasku górny pokład promieniował sterylną, niemal szpitalną czystością. Wartownicy przy trapie i grupa marynarzy krzątających się przy starych wieżach artyleryjskich wyglądała jak personel sali operacyjnej. Stojący przed ozdobionymi czterema gwiazdkami drzwiami kajuty dowodzenia żołnierz piechoty morskiej z błyszczącymi oczami sprezentował broń z precyzją mechanizmu zegarowego. Za biurkiem" siedział King w granatowym mundurze z rękawami sztywnymi po łokcie od złotych galonów. Jedną ze ścian kajuty ozdabiał oprawiony portret admirała Mayo. King miał długą, chudą, głęboko pooraną zmarszczkami czerwoną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, ostrym nosem. Za jego plecami wisiała mapa Atlantyku z grubym czarnym napisem w rogu: Naczelny Dowódca Floty Atlantyku. Gestem kazał kapitanowi usiąść, zadarł brodę i zaczął mu się przyglądać. - Wczoraj telefonował do mnie Dowódca Operacji Morskich - powiedział chropowatym jak papier ścierny głosem - że niejaki kapitan Victor Henry z Planowania Wojennego zamelduje się u mnie z rozkazu wydanego przez prezydenta Stanów Zjednoczonych. Henry skłonił głowę, jakby był podporucznikiem. Trwało milczenie, przerywane tylko szumem wentylatorów. - A więc? W jakiej sprawie przyszedłeś? Kapitan przekazał Kingowi życzenia Franklina Roosevelta. Admirał spokojnie palił papierosa w cygarniczce, świdrując Puga wzrokiem. Następnie Henry opisał swój plan realizacji rozkazu prezydenta. Mówił przez sześć czy siedem minut. Na ogorzałej twarzy admirała malował się całkowity spokój, zakłócony tylko nieznacznym uśmieszkiem niedowierzania. - Tak! A więc jesteś gotów jednoosobowo wciągnąć Stany Zjednoczone w tę wojnę, prawda, kapitanie? - odezwał się wreszcie z lodowatym sarkazmem Ernest King. - Cóż, to jeden ze sposobów, aby nieznany osobnik dostał się do historii. - Admirale, prezydent ocenia, że to ćwiczenie nie zostanie zakłócone żadnym incydentem. - Tak uważasz. A jeśli ta ocena jest mylna? Załóżmy, że jakiś u-boot poczęstuje was cygarem? Co wtedy? - Jeśli zostaniemy zaatakowani, sir, proponuję odpowiedzieć ogniem. To nie wywoła wojny, chyba że Hitler jej chce. Ernest King kiwnął głową z irytacją. - Cóż, tak czy inaczej już mamy tę wojnę. Nie ma większego znaczenia, gdzie i w jaki sposób zagra trąbka. Japończycy dadzą nam kopniaka w momencie, gdy im oraz Niemcom będzie to odpowiadało. Prawdopodobnie wtedy, gdy nam to będzie całkowicie nie na rękę. Zgadzam się z panem prezydentem, że bardzo prawdopodobne jest, iż nie nastąpi to teraz. A co z niemieckimi pancernikami? Myślałeś o nich? "Scharnhorst" i "Gneisenau". W zeszłym miesiącu posłały na dno ponad sto tysięcy ton. - Tak jest, sir. Mam nadzieję, że jeśli ukażą się w pobliżu, zostaniemy ostrzeżeni przez cataliny i będziemy mogli uniknąć spotkania. - Ten ocean jest wielki - odrzekł admirał King. - Patrol powietrzny może je łatwo przeoczyć. - A więc i pancerniki mogą przeoczyć nas, admirale. Przez dłuższą chwilę King przyglądał się z namysłem Victorowi Henry'emu jak psu, którego kupno się rozważa. Wreszcie wziął do ręki telefon. - Dajcie mi admirała Bristola. Henry, czy nie masz nic na piśmie? - Nie, sir. - Bardzo dobrze. Od tej chwili nie będziesz w ogóle wspominał nikomu o prezydencie. - Rozkaz, sir. - Hallo? Admirale, kieruję do pana... - King zerknął na notatkę na swym biurku - ...kapitana Victora Henry'ego, specjalnego obserwatora z Planowania Wojennego. Kapitan Henry uda się do Ósmej Eskadry Niszczycieli i przeprowadzi inspekcję, manewry i ćwiczenia alarmowe dla zbadania gotowości bojowej. Należy go uważać za mego zastępcę szefa sztabu, z pełnymi uprawnieniami... Potwierdzam. Będzie w pańskim biurze w ciągu godziny. Dziękuję. Powiesiwszy słuchawkę King splótł kościste dłonie na płaskim brzuchu i wpatrując się w Victora Henry'ego przemówił monotonnym głosem: - Kapitanie, moim życzeniem jest, abyś przystąpił do formowania z Ósmej Eskadry Niszczycieli osłony przeciw okrętom podwodnym i wypłynął z nią na morze dla przeprowadzenia realnych prób i ćwiczeń. Obejmuje to osłanianie gotowych do współpracy statków handlowych, które mógłbyś napotkać. Oczywiście będziesz unikał jednostek stron wojujących, które mogłyby cię zauważyć. Życzę sobie, abyś utrzymał maksymalny poziom bezpieczeństwa i minimalny papierkowej roboty. Z tego powodu moje rozkazy będą ustne. Będziesz postępował w taki sam sposób. - Zrozumiano, admirale. Zimny uśmieszek wykrzywił kącik ust Ernesta Kinga, który powrócił do poprzedniego tonu. - Oczywiście to, co powiedziałem, to kompletne gówno, ale tak to ma wyglądać. W wypadku incydentu zbrojnego czeka nas wszystkich pluton egzekucyjny. To wszystko. Nawet na wodach Północnego Atlantyku w marcową pogodę, nawet na pokładzie niszczyciela, nawet przy tak dziwacznym i ryzykownym zadaniu, ponowne wyjście w morze Pug odczuł jako krzepiące wydarzenie. Przemierzał przez cały dzień mostek Uss "Plunkett" pełen szczęścia, spał zaś w kajucie obok pokoju map. W pogodne noce, bez względu na to jak ostry wiał wiatr i jak wzburzone było morze, spędzał wieczorne godziny samotnie na pomoście nawigacyjnym. Rozległy, ciemny ocean: płynące strumienie czystego powietrza, gromady gwiazd na sklepieniu niebieskim, wszystko to wywoływało w nim uczucie, które Biblia określała jako Ducha Bożego, unoszącego się nad wodami. Ta boska groza, powodowana nocnymi odczuciami na morzu, bardziej jeszcze niż religijne wykształcenie w dzieciństwie, sprawiła, że Victor Henry pozostał człowiekiem wierzącym. Nikomu o tym nie wspomniał, nawet swoim starym przyjaciołom pastorom. Czułby się zakłopotany i ckliwie sentymentalny, nie wiedząc przy tym, czy tamci dość poważnie traktują Boga. Dla Victora Henry'ego Wszechmocny był podczas tej podróży obecny w głębinach czarnego, gwiaździstego wszechświata, obecnością realną i godną miłości, choć niepokojąco nieprzewidywalną w działaniach. Oficjalnie Pug był obserwatorem "manewrów" i trzymał się tej roli, pozostawiając decyzje operacyjne dowódcy osłony niszczycieli. Raz tylko się wtrącił, nazajutrz po spotkaniu długiej niezgranej kolumny statków handlowych, ciągnącej się od horyzontu do horyzontu. Właśnie wpadli w burzę śnieżną. Wachtowi na oku schodzili z posterunków niemal zbyt sztywni, by się poruszać i obwieszeni soplami lodu. Zanurzając się i wynurzając z potężnych fal, statki oddalone od siebie o milę traciły się nawzajem z oczu. Po kilku meldunkach o drobnych kolizjach i paru ledwie unikniętych zderzeniach podczas zygzakowania, Pug wezwał do swej kajuty dowódcę osłony komandora Baldwina i brytyjskiego oficera łącznikowego. - Zastanawiałem się nad tym - oświadczył Henry, pokazując na mapę i trzymając się równocześnie swego obrotowego krzesła. - Jeśli przejdziemy na kurs prostoliniowy, zyskamy w ten sposób pół dnia. Być może w tej kotłowaninie na zewnątrz są u-booty, a być może ich nie ma. Jeśli będą próbowały przeniknąć przez osłonę piętnastu amerykańskich niszczycieli, by dostać się do siedemdziesięciu jeden smakowitych i wlokących się noga za nogą celów, zygzakowanie nie na wiele się zda. Płyńmy prosto na "Punkt Baker", przekażmy konwój Anglikom i zwiewajmy. Komandor Baldwin, ocierając śnieg z rudych brwi pod kapturem kurtki, wyszczerzył zęby. - Zgoda, kapitanie. Pug polecił brytyjskiemu oficerowi-sygnaliście, małemu spokojnemu człowieczkowi, który przyszedł z omiatanego śniegiem mostku paląc fajkę zwróconą główką w dół: - Proszę dać pańskiemu komodorowi sygnał flagami przerwać zygzakowanie. - Rozkaz, sir - odrzekł Anglik, zdoławszy w jakiś sposób okazać radość lekkim zaciśnięciem warg na ustniku fajki. Dzień po dniu, jedząc w kajucie śniadania z tacek, Victor Henry i komandor Baldwin dyskutowali nad sposobem zachowania się niszczycieli w wypadku niemieckiego ataku. Każdego ranka osłona przeprowadzała ćwiczenia bojowe tak niezdarnie, że Puga doprowadzało to do szału. Wielokrotnie kusiło go, by przejąć dowództwo i zapędzić wszystkie jednostki do ciężkiej pracy, ale najważniejsze było zachowanie obojętnego spokoju wobec całej operacji, więc zostawił wszystko jak było. Pierwszy konwój Lend-Lease płynął bez przeszkód prosto na wschód. Przez mniej więcej połowę czasu osłaniała ich zła pogoda. W dniach gdy powietrze było krystalicznie przejrzyste i podczas jasnych księżycowych nocy, Victor Henry czuwał ubrany, wypijał galony kawy i palił aż do bólu gardła, czasem podrzemując w kapitańskim krześle. Czy u-booty dostrzegły konwój i nie zdradziły swej obecności z powodu płynących przed nimi wachlarzem amerykańskich niszczycieli, czy też udało się statkom przemknąć niezauważalnie, Victor Henry nigdy się nie dowiedział. Bez cienia alarmu dopłynęli do "Punktu Baker", wyznaczonego tylko długością i szerokością geograficzną na wielkim, pustym morzu. Wstawało blade, żółte słońce. Konwój uformował się w prostokąt o powierzchni dziesięciu mil na niegościnnych, poznaczonych plamami kry wodach, pod kopułą perłowoszarego nieba, oczekując na Brytyjczyków. Victor Henry stał na mostku patrząc na wschód z nadzieją, że nawigator "Plunketta" zna się na swej robocie. Od powrotu z Berlina jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze. Przeczytał znaczną część zapleśniałego tomu Szekspira, który zawsze zabierał na morze: uporał się z całą szufladą zabranych zaległych papierków, a poza tym spał i spał, a przez sen jego ciało, przypomniawszy sobie nabyte latami odruchy, dostosowywało się do kołysania okrętu. Po trzech godzinach dokładnie na wschodzie ukazały się pierwsze kadłuby starych, amerykańskich czterokominowców. Gdy zbierana brytyjska osłona: niszczyciele, fregaty i korwety zbliżyła się, na czołowym okręcie zamigotało żółte światełko. Sygnalista przybiegł na mostek nawigacyjny, przynosząc kartkę z nabazgranymi ołówkiem słowami: "Dzięki janki x spiżarnia pusta". - Nadaj mu: "Jedzcie zdrowo x więcej w drodze" i podpis "Matka Hubbard" - mruknął Pug. - Rozkaz, sir - powiedział uśmiechnięty sygnalista i zbiegł po schodkach. - Jako obserwatorowi - zawołał Pug do komandora Baldwina stojącego na skrzydle mostka - byłoby mi miło zaobserwować, jak szybko pańska drużyna sygnałowa potrafi podnieść "Odwrócić kurs, szybkość 32 węzły". Gdy "Plunkett" przycumował w Norfolk, Victor Henry udał się prosto do kwatery admiralskiej na USS "Texas". Admirał King wysłuchał jego relacji z twarzą nieruchomą jak posąg z piaskowca wychudzonego faraona, ujawniając ludzką reakcję tylko w chwili, gdy Pug raportował o słabym wyszkoleniu załóg niszczycieli. Faraońska twarz stała się na chwilę jeszcze bardziej nieprzyjemna. - Jestem świadom niskiego poziomu gotowości we flocie i wprowadziłem programy korygujące. Teraz na inny temat. Na jakiej podstawie, kapitanie, prezydent wyznaczył cię do tej misji? - Gdy byłem attache morskim w Berlinie, sir, zdarzało się, że wyznaczał mnie do ściśle tajnych zadań. Przypuszczam, że i to należało do tej samej kategorii. - Czy będziesz mu meldował o wykonaniu? - Tak, sir. - Admirał podszedł do mapy świata, świeżo zawieszonej na grodzi tam, gdzie przedtem wisiał portret admirała Mayo. Victor Henry zerwał się z miejsca. - Przypuszczam, że na morzu otrzymywałeś wiadomości? Wiesz, że Niemcy podbili Jugosławię w jednotygodniowej błyskawicznej wojnie? Że Grecja skapitulowała? - Admirał przesunął kościstym palcem po liniach brzegowych Adriatyku i Morza Śródziemnego, świeżo pociągniętych gniewną czerwienią. - Że ten typek Rommel odrzucił Brytyjczyków prosto do Egiptu i gromadzi wojska do ataku na Kanał Sueski? Że wielka armia brytyjska, schwytana w grecką pułapkę, będzie szczęśliwa, jeśli uda się jej wykręcić drugą Dunkierką? Że Arabowie powstają, by wyrzucić Brytyjczyków z Bliskiego Wschodu? Irak już kazał im się wynosić i zaprosił Niemców. - Tak jest, sir. Większość tych informacji do nas dotarła. To były złe tygodnie. - Zależy od punktu widzenia. Dla Niemców to były piękne tygodnie. W ciągu mniej więcej miesiąca przechylili szalę na swoją korzyść. Po namyśle doszedłem do wniosku, że wojna jest prawie skończona. A w tym kraju niewielu ma tę świadomość. Gdy Niemcy zagarną Kanał, opanują Bliski Wschód i zamkną Morze Śródziemne, linie komunikacyjne Imperium Brytyjskiego zostaną przecięte. Na tym polega gra. W Azji pomiędzy Hitlerem i Żółtkami nie zostanie żadna zorganizowana siła wojskowa. Indie i Chiny wpadną im w łapy. - Admirał King przeciągnął kościstymi palcami po kontynencie eurazjatyckim. - Od Antwerpii po Tokio i od koła biegunowego do równika lita dyktatura. Czy słyszałeś o tym pakcie neutralności między Sowietami i Żółtkami? - Nie, sir. To do mnie nie doszło. - No, więc podpisali taki pakt... parę, tygodni temu... zobowiązując się chwilowo nie nadeptywać sobie na odciski. Nasza prasa niemal to zignorowała, ale wiadomość jest przerażająca. Zabezpiecza Żółtkom tyły - machnął ręką w kierunku Syberii - i pozwala im spokojnie zabrać te wszystkie smaczne kąski. - Sękate palce admirała przeskoczyły na południe, ogarniając Indochiny, Indie Wschodnie, Malaje i Filipiny. Zatrzymał się na chwilę, po czym sztywnym palcem stuknął w Wyspy Hawajskie. Admirał kwaśno popatrzył na Victora Henry'ego i spod mapy pomaszerował do biurka. - Oczywiście, ocena polityczna należy do prezydenta. To wybitny polityk i wielki dowódca Marynarki Wojennej. Być może słusznie ocenia, że z politycznego punktu widzenia może tylko rozszerzyć obszar przez nas patrolowany. Być może politycznie musi dzielić włos na czworo na temat "patrolowania" przeciw "konwojowaniu". Ale dla nas, czy patrolujemy i podajemy przez radio pozycje niemieckich okrętów podwodnych i rajderów, czy konwojujemy, to takie same działania wojenne. Wojenne, ale słabe i nieskuteczne. Brytyjczycy nie mają dość okrętów, by zachować Morze Śródziemne otwartym dla siebie i przeciąć linie zaopatrzenia tego typka, Rommla. Jeśli konwojowanie weźmiemy na siebie, być może da im to szanse pozostania w grze. Prezydent nie prosił mnie o opinię. Ty, jak się zdaje, należysz do jego otoczenia. Być może będziesz miał okazję, by przekazać ten punkt widzenia. - Ernest King usiadł, złożył dłonie na biurku i przez długą minutę milcząco przypatrywał się kapitanowi. - Być może, przez czysty przypadek, w ten sposób najlepiej przyczynisz się do zapewnienia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. - Henry! Hej, Henry! Byron jęknął, zesztywniał jak przeciągający się kot i otworzył jedno oko. Porucznik Caruso i inni oficerowie na S-45 już się przyzwyczaili, że podporucznik Henry budzi się w taki właśnie sposób. Nim zesztywniał, nie było sposobu, by go dobudzić. Czasem trzeba było mocno potrząsnąć jego bezwładnym ciałem. - Hę? - Twój ojciec jest tutaj. - Co?! - Byron zamrugał oczami i wsparł się na łokciu. Zajmował środkową z trzech koi. - Żartuje pan, kapitanie? Mój ojciec? - Jest w mesie. Czy zechcesz do nas dołączyć? W samej bieliźnie, nie ogolony, rozczochrany i mrugający oczami Byron potknął się na progu maleńkiej mesy oficerskiej. - Jasny gwint! Naprawdę tu jesteś. - Słyszałeś, jak twój dowódca powiedział, że jestem. - Odziany w niepokalanie błękitny mundur galowy, trzymając w ręku filiżankę kawy, Pug patrzył zmarszczony na syna. - Ci tu gotowi są powiedzieć byle co, aby tylko wyciągnąć mnie z koi. To banda wariatów. - Co u diabła robisz w betach w samo południe? - Miałem nocną wachtę. Przepraszam sir, że się pojawiłem w taki sposób. Wracam natychmiast. Po chwili Byron zjawił się z powrotem w świeżo odprasowanym mundurze khaki, uczesany i ogolony. - Rany, tato, jak fajnie cię zobaczyć. - Briny, nocna wachta to nie ciężka operacja chirurgiczna. Nie jest przyjęte, by wymagała rekonwalescencji w łóżku. - Sir, miałem ją dwie noce pod rząd. - Nalał kawy ojcu i sobie. - Słuchaj, to naprawdę niespodzianka. Mama mówiła, że jesteś gdzieś w morzu. Tato, czy cię przeniesiono z Planowania Wojennego? - Nie, to było tylko na pewien czas. Wracam na swoje miejsce. Byłem na "Texasie". Zobaczyłem na liście w kapitanacie portu, że S-45 jest tutaj i pomyślałem sobie, że może zajrzę. - Victor Henry obrzucił spojrzeniem chudą twarz syna. - No i jak? Jak tam ci idzie? - Och, pierwszorzędnie. Świetna banda facetów na tej łajbie. Skipper jest na piątkę, a pierwszy oficer, porucznik Aster, także. Naprawdę cieszyłbym się, gdybyś go poznał. Był świadkiem na moim ślubie. - Byron uśmiechnął się swoim dawnym, na wpół melancholijnym, na wpół rozbawionym uśmiechem, którym zawsze umiał oczarować ojca i większość ludzi. - Tak się cieszę, że cię widzę. Czuję się samotny. - W jakiej sytuacji jest twoja żona? Czy już wyruszyła do kraju? Byron rzucił ojcu znaczące spojrzenie, przypominające o ich trwającym do dziś sporze o Natalię. Ale był w dobrym humorze i odpowiedział uprzejmie: - Nie wiem. Dopiero dziś rano wróciliśmy z manewrów. Kancelista dopiero poszedł na pocztę. Pug odstawił filiżankę. - A tak przy okazji, czy będziecie w porcie dwudziestego szóstego? - Mogę się dowiedzieć. O co chodzi? - Nic szczególnego. Tyle tylko, że jeśli tu będziesz i możesz uzyskać przepustkę na jedną dobę, jesteś zaproszony na kolację w Białym Domu. Byron szeroko otworzył zapadnięte oczy. - Bez takich numerów, tato. - Twoja matka i Madeline też są zaproszone. Nie pzzypuszczam, by Warren mógł przylecieć z Pearl Harbor. Ale jeśli będziesz, możesz przecież przyjść. Będziesz miał co opowiadać dzieciom. - Tato, jak wysoko nas oceniają? Victor Henry wzruszył ramionami. - Ach, to tylko marchewka dla osła. Matce jeszcze o tym nie mówiłem. - Nie? Kolacja w Białym Domu! Mama wyskoczy ze skóry. Porucznik Aster, niosąc koszyk listów, wsadził głowę przez drzwi mesy. - Briny, Carson ma dla ciebie całą garść listów. Czeka przy schodni. - Hej! Świetnie. Tato, to mój pierwszy, porucznik Carter Aster. Zaraz wracam. - Byron znikł. Usiadłszy przy wąskim stole, by rozcinać koperty indiańskim nożem do papieru, Aster powiedział: - Przepraszam, sir. Pilna poczta. - Proszę bardzo. - Victor Henry badawczo przyjrzał się blond oficerowi, gdy ten zajął się listami. Czasami z samego sposobu, jak młody człowiek bierze się do papierów lub książki, można ocenić jakim jest oficerem. Aster szybko przekopał się przez stertę listów, gdzieniegdzie nagryzmoliwszy parę słów, gdzie indziej postawiwszy ptaszka. Robił dobre wrażenie. Odsunął koszyk z pocztą, a gdy Henry zrobił odmowny gest dłonią, nalał sobie kawy. - Poruczniku, był pan świadkiem na ślubie Briny'ego? - Tak, sir. To cudowna dziewczyna. - Jak się sprawuje Briny? Z warg Astera znikł wesoły, wywołany wspomnieniami uśmiech. Zacisnął usta w wąską kreskę. - W pracy? - Tak. Proszę powiedzieć, jak jest naprawdę. - Cóż, wszyscy go lubimy. Briny ma w sobie coś, sądzę, że pan o tym wie. Ale na okręcie podwodnym... Nie chcę przez to powiedzieć, że się nie nadaje. Potrafi co trzeba, ale go to nie obchodzi. Briny po prostu ślizga się wzdłuż dolnej granicy wymaganej sprawności. Victora to nie zdziwiło, niemniej sprawiło mu przykrość. - Mam wrażenie, że ludzie są tacy, jak się ich ustawi. - Byron jest daleko w tyle za wymaganiami, które powinien spełniać zgodnie z przepisami. A równocześnie, sir, daje sobie radę z okrętem, zna się na maszynach, na instalacji sprężonego powietrza, akumulatorach, na wszystkim. Jest dobry na wachcie zanurzeniowej. Ma dryg do trymowania i utrzymania okrętu na takiej głębokości, jakiej życzy sobie kapitan. Ale gdy przychodzi do pisania raportów w terminie czy nawet wpisów do dziennika okrętowego, śledzenia rejestrów, meldunków i książek treningowych załogi, a to są przecież główne zajęcia oficera, to nie ma o czym mówić. - Aster spojrzał ojcu Byrona prosto w oczy. - Skipper czasami mówi o możliwości wysadzenia go na brzeg. - Tak z nim źle? - spytał smutnie Victor Henry. - W pewnym sensie on ma także fioła. - Jak to fioła? - Na przykład w zeszłym tygodniu mieliśmy na pokładzie niespodziewaną inspekcję. Wystrzeliliśmy torpedę ćwiczebną i wyszliśmy na powierzchnię, by ją wyłowić. Od dawna nie ćwiczyliśmy wyławiania. Morze było burzliwe, padało, zimno jak diabli. Torpedyści wypłynęli, by ją wyciągnąć. No i była, podskakiwała w górę i w dół, waląc i bębniąc w kadłub, my kołysaliśmy się jak szaleńcy, a marynarze ślizgali się po pokładzie, uwiązani linami ratunkowymi. Było paskudnie. Pieprzyli się z tym przez godzinę i nie dali rady wyciągnąć tego cygara. Byłem pewien, że albo ktoś się utopi, albo zostanie zmiażdżony. Inspektor się zmęczył i zszedł pod pokład. Dowódcy mało nie rozniosło. Wachta pokładowa była przemoczona, zmarznięta i padała na nos. Jak pan wie, głowica ćwiczebna jest pusta w środku, więc cygaro huśta się pionowo, w górę i w dół. Wachtą kierował Briny. Nagle złapał hak, zaczepił go o swą linę ratunkową, i Chryste, nagle pobiegł i skoczył na tę torpedę! Wyliczył to tak dokładnie, że wyglądało na łatwe. Trzymał się jej, lodowate fale łamały mu się nad głową, a on siedział na żółtej, pustej głowicy i ujeżdżał ją jak jakiegoś cholernego mustanga. Zaczepił hak i wtedy go zwaliło. No, wyciągnęliśmy go pół żywego, a potem podnieśli cygaro na pokład. Skipper wlał w niego cały zapas leczniczej brandy. Briny spał osiemnaście godzin i wstał wesół i zdrów. Victor Henry odchrząknął. - To było głupie ryzyko - powiedział. - Sir, chciałbym go mieć ze sobą na jakimkolwiek okręcie, którym bym dowodził. Ale wtedy zużyłbym dwie pary ciężkich butów na samo kopanie go w tyłek. - Jeśli taka okazja się nadarzy, pozwoli pan, że zapłacę za te buty, poruczniku - oświadczył Pug. - Ona jest w ciąży! - Byron wpadł jak pocisk do mesy, z trudem zatrzymawszy się chwytając za futrynę. - Natalia jest w ciąży, tato! - Pomachał w powietrzu paczką rozerwanych listów. - Co wy na to? Hej, Lady, co ty na to? Chłopie, ależ się dziwnie czuję. - Szybka robota - odrzekł Aster. - Lepiej postaraj się sprowadzić na pewniaka dziewczynę do kraju. Miło mi było pana poznać, kapitanie. Proszę wybaczyć. Pierwszy oficer wydobył się zza stołu ze swym koszykiem poczty. - A co na temat jej powrotu do domu? - spytał Victor. - Pisze, że Leslie Slote tym razem zaczął przypiekać konsula na wolnym ogniu. Ona i Jastrow powinni być w drodze... no, może nawet w tej chwili! Lepiej, aby tak było, bo inaczej zdezerteruję, by ją przywieźć osobiście, tato. Moje dziecko musi się urodzić w Stanach Zjednoczonych. - To wspaniała nowina, Briny. Wspaniała. - Victor Henry wstał i położył synowi rękę na ramieniu. - Muszę złapać samolot. Dowiesz się czegoś na temat dwudziestego szóstego, dobrze? I daj znać. - Na temat...? Aaa, tak. - Briny siedział z brodą opartą na pięściach, czytając gęsto zapisaną kartkę listu lotniczego, z twarzą promieniującą szczęściem. - Ta kolacja. Tak, ojcze, zatelefonuję do ciebie, albo coś w tym rodzaju. - Pewien jestem, że po manewrach masz stertę papierkowej roboty do wypełnienia. Weź się za to, chłopcze. - Och, na pewno - odrzekł Byron. - Do widzenia, tato. - Cieszę się z wiadomości o twojej żonie, Byron. - Dziękuję - znowu znaczące spojrzenie i uprzejmy głos. Rhoda miała kompletny zamęt w głowie. Palmer powrócił z Anglii w kwietniu, gdy Pug był na morzu. Tego roku wiśnie wcześnie zakwitły. W Wirginii i Północnej Karolinie, dokąd pojechali na czterodniową wycieczkę jakby to był miodowy miesiąc, okolica pełna była wonnego kwiecia. Do Waszyngtonu Rhoda wróciła zobowiązawszy się uroczyście, że porzuci męża i wyjdzie za mąż za Kirby'ego. W sypialniach przydrożnych hoteli, podczas długich spacerów wśród kwitnących brzoskwiń i śliw południowych Stanów, taka decyzja wydawała się Rhodzie jasna, prosta i naturalna. Lecz gdy uszczęśliwiony Kirby pojechał do Denver, aby przygotować wielki, stary dom do nowego życia, zostawiając Rhodę w domu pełnym fotografii i pamiątek Victora, ta pełna prostoty wizja przyszłości z całym swym czarem zaczęła jakoś blednąć. Omyłka Rhody wynikała z jej braku doświadczenia. Trudno zlikwidować inwestycję dwudziestu pięciu lat miłości i bliskości, nawet gdy z czasem zaczęły one smakować trochę kwaśno. I rzadko udaje się uzyskać jej równowartość w romantycznych przeżyciach, wzruszeniach, czy bodaj pieniądzach. Taką decyzję mogły podejmować uparte, zepsute kobiety. Kłopot Rhody polegał na tym, że we własnym mniemaniu była nadal kobietą uczciwą, która wpadła w pułapkę wielkiej namiętności, spalającej wszelkie prawa moralne. Jeden fałszywy krok, podczas długiej nieobecności męża w Niemczech, i to w wieku, gdy wielu mężczyzn i kobiet robi takie nierozsądne kroki, zmuszał ją do brnięcia coraz dalej. Na domiar wszystkiego Rhoda chciała nadal mieć o sobie dobrą opinię. Nadal lubiła, może nawet kochała, a także obawiała się Puga. Ale przebieg jego kariery przynosił jej coraz większe rozczarowania. Przez chwilę miała nadzieję, że jego zażyłość z prezydentem Rooseveltem może doprowadzić do wielkich wydarzeń. Ale to się nie sprawdziło. Niektóre z jej przyjaciółek pyszniły się awansami mężów na dowódców pancerników, flotylli niszczycieli czy krążowników. Rywalizacja między Diggerem Brownem, Paulem Munsonem i Harrym Warendorfem miała dokładny odpowiednik w rywalizacji ich żon. Rhoda Henry stopniowo stawała się żoną męża, który po przeszło dwudziestu latach biegu na czele wyścigu, ugrzązł w półmroku służby na lądzie. Stało się oczywiste, że Pug nie wygrywa. Była to dla Rhody gorzka pigułka. Zawsze miała nadzieję, że któregoś dnia Pug zostanie przynajmniej Zastępcą Dowódcy Operacji Morskich. Mimo wszystko stawiała go wyżej niż chłopców, którzy porobili kariery jako prezesi banków, dyrektorzy stalowni czy nawet generałowie armii lądowej. (Nie oznaczało to, by ci ludzie, ściśle rzecz biorąc, prosili ją o rękę. Miewała z nimi randki, całowała się, a później uważała ich za możliwości, które poświęciła dla Puga.) A teraz wszystko wskazywało, że nie awansuje nawet na kontradmirała! Z całą pewnością nawet tak ograniczony cel oddalał się z każdą chwilą, spędzaną przez Victora w klitce w Departamencie Marynarki, podczas gdy jego współzawodnicy zyskiwali coraz dłuższe staże służby na morzu. Przy pomocy takich właśnie myśli Rhoda przekonywała samą siebie, do oznajmienia Pugowi, że zakochała się w innym mężczyźnie. Ale ta perspektywa nie budziła w niej uczucia rozkosznego oczekiwania. Wręcz przeciwnie, Rhoda szarpała się ze sobą, gotowa pójść w tę stronę, w którą ją popchną. Nie powitała go, gdy wrócił z konwoju. Victor nie zatelefonował z Norfolk, wiedząc, że żona lubi długo spać. Przyleciawszy do Waszyngtonu zastał dom pusty, kucharkę na urlopie, Rhodę gdzieś poza miastem, stos listów na swym biurku oraz brak kawy. Nie mógł robić z tego nikomu zarzutu, ale powitanie było zimne. Przez czysty przypadek spotkał w biurze Planowania Wojennego Pamelę Tudsbury. Nie wróciła do Anglii z Burne-Wilkem. Rzadko trafiały się sekretarki, zakwalifikowane do pracy ze ściśle tajnymi materiałami i dlatego Brytyjska Misja Zakupów zatrzymała ją na pewien czas. Rześka, sprężysta i przyjemnie niewojskowa w bawełnianej żółtozielonej sukience Pamela powitała go z ciepłem, którego nie znalazł w domu. Zaprosił ją na lunch do baru marynarki. W ciągu kwadransa, który wystarczył jej do pochłonięcia kanapki, pasztecika i kawy, zdążyła mu się zwierzyć, jak żałuje, że Burne-Wilke ją tu zostawił. - Chcę tam być w tej chwili - oświadczyła z wilgotnymi oczami. - Nie dlatego, bym myślała, że, jak sądzą niektórzy, koniec już się zbliża. Chociaż w złe godziny przed świtem człowiek zaczyna się zastanawiać, jak przyzwyczai się do niemieckiej żandarmerii i znaków drogowych. Ta zmora od czasu do czasu staje się straszliwie realna. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Oczywiście przed świtem jest najciemniej. Biedaku, masz świetną cerę. Widać, że morze dobrze ci robi. Wyglądasz o dziesięć lat młodziej. Mam nadzieję, że to nie zniknie, albo że powrócisz na morze. - No wiesz, staram się dużo spacerować i grać w tenisa. Ale to nie to samo. - Na pewno nie. Spytał ją, czy ma nowe wiadomości o Tedzie Gallardzie, ale nie miała. Rozstali się z niedbałym "do widzenia". Przez całą resztę dnia, Victor Henry, przekopując się przez górę nagromadzonych papierów, czuł się znacznie lepiej. W domu czekała na niego Rhoda w jaskrawoczerwonej sukni, z przygotowanymi drinkami, lodem oraz serem i krakersami na tacce. Jej zachowanie i sposób mówienia uderzyły Puga jako bardzo dziwne. Bez przerwy paplała o domach. Była tak chętna do rozmowy, tak wymowna, że początkowo nie udało mu się zawiadomić jej o zaproszeniu do Białego Domu. Tego bowiem dnia, wczesnym popołudniem, zastawszy kartkę od Puga na toaletce, Rhoda wypadła na miasto w towarzystwie agenta i zwiedziła aż trzy domy. Całe swe tłumione poczucie winy maskowała przed sobą aktywnością w sprawach domowych. Gdyby tylko udało się jej przekonać Puga, że spędzała czas na pilnym poszukiwaniu nowej rezydencji, wówczas, była przekonana, zatrze za sobą ślady. To nie miało sensu. Była przecież gotowa powiedzieć mu wszystko. Działała instynktownie, w zdenerwowaniu wywołanym kartką z napisanymi mężowskim charakterem pisma paru słowami: "Wróciłem. Załoga do baru". Puga nie interesowało rozwlekłe opowiadanie o wadach domów, których nigdy nie oglądał. Zniósł je jednak cierpliwie. Następnie Rhoda przeszła do bolesnej tematyki ostatnich awansów. Ten kompletny głupiec, pijak i dziwkarz, Chippen Pennington, dostał dowództwo "Heleny". A czy Pug wie, że nawet Bill Foley jest dowódcą eskadry niszczycieli w Pearl Harbor? Wreszcie udało mu się przerwać potok słów Rhody; było to podczas kolacji, przy mięsie, i powiedzieć jej o zaproszeniu od prezydenta. Kompletnie zaskoczona Rhoda wykrztusiła: - Pug! Naprawdę? Zadawała mnóstwo pytań, głośno martwiła się, co na siebie włożyć i napawała się myślą, jak też poczują się Annette Pennington i Tammy Foley gdy usłyszą o tym! Było to marne przedstawienie. Pug widział żonę w najgorszej formie, gorszej niż najgorsza z dotychczasowych, bo jeszcze nigdy nie była tak zdemoralizowana, choć wyglądała prześlicznie, a jej cudowna skóra była jak zawsze aksamitnie gładka. Pug zauważył, że przygląda się żonie obojętnie, tak jakby oceniał jeden z problemów zawodowych. Niewiele żon po czterdziestce wytrzymuje takie badanie. Tego wieczora Victor Henry dostrzegł znane sobie oznaki, że w tej chwili nie jest pożądany w sypialni żony. Nie wiedział czemu, ale od dawna już zdecydował, że Rhoda ma prawo do takich fizycznych czy psychicznych okresów. Choć paskudne było, że nastąpił on właśnie po jego sześciotygodniowym pobycie na morzu. Długo nie mógł zasnąć. Cisnęły mu się do głowy myśli o beztroskim nastroju jaki zastał w stolicy, o prymitywnym przekonaniu, że uchwalając ustawę o Lend-Lease Ameryka zrobiła wszystko, co do niej należało, by wykorzenić nazizm. Nikogo naprawdę nie obchodziło, ile czego się produkuje i wysyła. Cyfry, z jakimi zapoznał się w Planowaniu Wojennym, przeraziły go. Skłócone biura i urzędy, sprzeczne dyrektywy, częściowo pokrywające się żądania lotnictwa, marynarki i armii lądowej oraz Brytyjczyków przytłoczyły program. W zadziwiającym galimatiasie spotkań, rozmów i powielanych komunikatów Lend-Lease został sparaliżowany. Równocześnie nie przestawał myśleć o żonie i o angielskiej dziewczynie. Wreszcie wstał i przełknął szklankę whisky bez wody jak proszek nasenny. Nieco później tego samego tygodnia, Pug jak większość ludzi, rozchmurzył się nieco, gdy czarnobrewy, fanatyczny zastępca Hitlera Rudolf Hess, samotnie poleciał do Szkocji, wylądował na spadochronie i zażądał widzenia z Winstonem Churchillem. Przez dzień czy dwa zdawało się, że Niemcy mogą pęknąć. Ale naziści natychmiast ogłosili, że Hess wskutek bohaterskiego przemęczenia pracą dostał pomieszania zmysłów. Brytyjczycy oficjalnie powiedzieli niewiele. Pug dowiedział się od Pameli, a ona z kolei z ambasady, że Hess sfiksowawszy do reszty, został zamknięty w domu wariatów i tam plecie bzdury na temat swych planów pokojowych. Natomiast komunikaty wojenne nie zawierały żadnych oznak osłabienia Niemiec. W Grecji upolowali całe hordy brytyjskich jeńców i góry uzbrojenia; na Atlantyku zatapiali statki w szybkim tempie; na Londyn i Liverpool spuszczali deszcz bomb zapalających, znacznie gorszych niż podczas blitzu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku; oblegali Tobruk, a Kretę opanowali zapierającym dech w piersiach desantem powietrznym nad głowami brytyjskiej Floty Śródziemnomorskiej. Ten zalew energii militarnej na wszystkie cztery strony świata, ta lawa przemocy była przerażająca. W jej obliczu Francja Vichy zaniechała wszelkiego oporu i podjęła z nazistami pertraktacje na temat umowy, przekazującej im całą Afrykę Północną, być może także silną francuską flotę wojenną. Był to brutalny cios w amerykańskich dyplomatów, dokładających starań, by Francję utrzymać w roli kraju neutralnego, a Niemców z dala od wysuniętej daleko w morze części Afryki, na której leżał francuski Dakar, panujący nad całym południowym Atlantykiem. Zdawało się, że nazistów nic nie zatrzyma. Ufortyfikowane, silnie uzbrojone oddziały brytyjskie na Krecie utrzymywały, że powietrznych najeźdźców spotkały krwawe jatki. Ale spływając na spadochronach jako żywi czy martwi, rozbijając się na szybowcach, ciągłe napływały nowe masy desantujących. Pełne pewności siebie brytyjskie komunikaty stały się mgliste. Przyznawały, że jakimś sposobem, przy niewiarygodnych stratach, Niemcom udało się opanować jedno lotnisko, a potem drugie. Wkrótce stało się jasne, że na Krecie Hitler dokonał czegoś zupełnie nowego: zdobył silnie bronioną wyspę z powietrza, bez udziału marynarki (Błąd autora. Pierwszy desant był desantem morskim i został zmasakrowany przez Royal Navy i obrońców Krety. (przyp. tłum.), faktycznie wprost pod lufami marynarki nieprzyjacielskiej. Dla Anglii nowina była zatrważająca. Nie biorąc nawet pod uwagę ciężkiej porażki, jakiej Brytyjczycy doznali na Krecie, operacja wyglądała jak próba kostiumowa do końcowego przedstawienia. A Stany Zjednoczone nadal nic nie robiły. W Planowaniu Wojennym pogłębiał się rozłam między Armią i Marynarką. Sekcja Victora Henry'ego domagała się, by dla uratowania Anglii podjęte zostały szybkie i zdecydowane działania na północnym Atlantyku: konwoje, okupacja Islandii, wysyłka wszelkiego uzbrojenia. Ale Armia, która oceniała, że Anglia padnie za trzy miesiące, domagała się akcji na Brazylię i Azory, aby przeciwstawić się spodziewanemu niemieckiemu atakowi, wychodzącemu z Dakaru. W obliczu dwóch sprzecznych planów prezydent wahał się i grał na zwłokę. Wtedy nadeszła przeraźliwa wiadomość, że nowy niemiecki pancernik "Bismarck" zatopił koło Grenlandii potężny angielski okręt liniowy "Hood" jedną salwą z odległości trzynastu mil i znikł we mgłach północnego Atlantyku! Ten wstrząs wyzwolił kraj z majowego rozleniwienia. Prezydent zapowiedział ważne przemówienie przez radio. Prasa i radio trzęsły się od spekulacji na temat jego treści. Czy ogłosi początek konwojowania? Czy poprosi Kongres o wypowiedzenie wojny? Groźny wyczyn "Bismarcka" zdawał się wskazywać, że Hitler zaczyna panować na oceanach tak samo, jak na lądzie i w powietrzu. Zmiana równowagi sił na Atlantyku nagle stała się oczywista i przerażająca. Jedyną reakcją Rhody na wszystkie te ponure wiadomości była głośna irytacja, że Biały Dom może odwołać zaproszenie na kolację w chwili, gdy opowiedziała o nim wszystkim swoim przyjaciółkom. Zapewne FDR szykuje się do wojny. Jakże mógłby brać pod uwagę w takiej chwili towarzyską kolację i to z tak mało ważnymi osobistościami, jak rodzina Henrych? By zyskać odrobinę spokoju kapitan połączył się z adiutantem Marynarki w Białym Domu. Zaproszenia nie odwołano. - Jak myślisz, tato? Czy Angole dostaną "Bismarcka"? Siedzący jak na grzędzie na skraju wanny Byron zauważył, że Victor Henry nadal lubi opierać podczas golenia jedną nogę na wannie. Nie zmieniły się także jego ruchy przy goleniu: kolejne skrobanie policzków, podbródka i szyi, a następnie nachmurzona mina, dzięki której rozciągała się górna warga. Od dzieciństwa Byron siadywał tak nieskończoną ilość razy, rozmawiając z ojcem. - Hm, Briny, oni twierdzą, że "Prince of Wales" tam koło Grenlandii dołożył "Bismarckowi". Ale Niemcy świetnie dają sobie radę z uszkodzeniami. Byłem na "Bismarcku". To pływający stalowy pszczeli plaster. Jeśli został trafiony, zapewne załoga tylko odcięła zalane komory i zwiała do domu. Brytyjczycy rzucili na poszukiwania wszystko co mają. Do diabła z konwojami, do diabła z Morzem Śródziemnym! Wiedzą, w którą stronę on płynie: ku wybrzeżom Francji i to zwiewając tak szybko, jak tylko umie. Chyba że... - opłukał brzytwę i otrząsnął z wody - chyba, że "Bismarck" jest nieuszkodzony. W takim przypadku Boże zmiłuj się nad wszystkimi konwojami, na które się natknie. Z taką siłą ognia jaką dysponuje, może zatopić czterdzieści statków w pół godziny. - Chciałbym być tam w tej chwili. Przy tych poszukiwaniach - powiedział Byron. - Naprawdę? - Pug z przyjemnością spojrzał na syna. Dla Byrona ojciec prawie się nie zmienił, natomiast Victor Henry ujrzał, jak na miejscu bladawego, melancholijnego, szczupłego na twarzy chłopczyka pojawił się sześciostopowy, schludny podporucznik marynarki odziany w granat i złoto. Pug wytarł twarz mokrym ręcznikiem. - Która godzina? Czas w drogę. Byron poszedł za nim do garderoby. - Tato, powiedz, ty jesteś blisko z prezydentem, prawda? - Blisko? Z panem Rooseveltem nikt nie jest naprawdę blisko, tyle już wiem. Może z wyjątkiem Harrego Hopkinsa. Byron przysiadł na stołku, patrząc jak ojciec nakłada mundur. - Wczoraj dostałem dwa kolejne listy od Natalii. Okazało się, że ugrzęzła. Pug zmarszczył brwi do lustra nad komodą. - Co znowu? - Nadal to samo, tato. Te same idiotyczne bałamuctwa na temat tego, kiedy ojciec jej wuja został naturalizowany. Nie może uzyskać odnowienia paszportu. Jeden urzędnik coś obiecuje, drugi się wycofuje. I ciągle to samo w kółko. - Napisz żonie, żeby wracała, a on niech sam daje sobie radę. - Pozwól mi skończyć, tato. - Byron zamachał rękami. - Wszystko było gotowe, mieli nawet bilety na statek. A tymczasem jakieś tam formalne potwierdzenie z Waszyngtonu nigdy nie dotarło na miejsce. Natalia musiała zwrócić bilety. Tato, oni są otoczeni przez Niemców. Niemcy we Francji, Jugosławii, Grecji, Afryce Północnej i do tego pełno ich we Włoszech. A oni są Żydami. - Jestem tego świadom - mruknął Victor Henry. Z sypialni rozległ się głos Rhody. - Pug, przyjdź tu zaraz. Odchodzę od zmysłów. Zastał ją ze wściekłym spojrzeniem utkwionym w ogromne lustro. Miała na sobie niebieską jedwabną suknię, nie zapiętą i luźno zwisającą na plecach, ukazującą bieliznę i duży fragment różowej skóry. - Zapnij to. Popatrz, jak mi brzuch wystaje - powiedziała. - A właściwie dlaczego? Ta głupia suknia zupełnie nie jest podobna do tego, jak wyglądała w sklepie. Tam była piękna. - Nic ci nie wystaje - sapnął Victor Henry, walcząc z zatrzaskami w słabym świetle. - Wyglądasz prześlicznie. - Och, Pug, na litość boską! Wystaje na całą stopę. Wyglądam jakbym była w szóstym miesiącu. Wyglądam okropnie. A przecież włożyłam najobciślejszy pasek. I co ja teraz zrobię? Mąż skończył z zatrzaskami i wyszedł. Rhoda oczywiście wyglądała tak jak zwykle i tak jak zwykle żaliła się na temat wieczorowej sukni. Jej lamenty i pytania były retoryczne i najlepiej było je ignorować. Byron nadal siedział zgarbiony na stołku. - Tato, pomyślałem sobie, że może mógłbyś wspomnieć o tym prezydentowi. Odpowiedź kapitana była szybka i sucha: - To nierozsądny pomysł. Zaległo ciężkie milczenie. Byron zgarbił się jeszcze bardziej z łokciami na kolanach i zaciśniętymi dłońmi. Puga poraził wyraz wrogości, niemal nienawiści na twarzy syna. - Byron, nie uważam, że bałagan w papierach obywatelstwa wuja twojej żony jest odpowiednim problemem do przedkładania prezydentowi Stanów Zjednoczonych. To wszystko. - O, byłem pewien, że tego nie zrobisz. Masz mi za złe, że się ożeniłem z Żydówką, zawsze miałeś, i nic cię nie obchodzi co się z nią stanie. Wmaszerowała Rhoda naciągając rękawiczki. - Na litość boską, o czym wy dwaj tutaj paplacie? Pug, może będziesz łaskaw włożyć wreszcie mundur i wyruszyć? Na Pensylwania Avenue od strony Białego Domu minęli parę tuzinów pikiet, maszerujących pod antywojennymi symbolami w krzywych owalach i śpiewających "Jankesi nie nadejdą!". Obok nich przechadzało się paru ludzi z tablicami na plecach i piersiach. Było na nich napisane: amerykański ruch pokojowy jest marionetką komunistyczną. Dwóch ziewających policjantów patrzyło na tę spokojną wymianę argumentów. - Dobry wieczór. Głos, brzmiący przynajmniej dla Rhody jak bas w "Czarodziejskim flecie" należał do otwierającego im drzwi wysokiego Murzyna w barwnym mundurze. Przed chwilą Henrych otaczał majowy wieczór, słodki od zapachu trawników i gazonów Białego Domu, a teraz znaleźli się w ogromnym foyer, z posadzką wspaniale wyłożoną marmurem. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w smoking, stał koło mosiężnej pieczęci prezydenckiej wtopionej jak inkrustacja w podłogę. Przedstawił się jako mistrz ceremonii Białego Domu. - Pani Henry, będzie pani siedzieć po lewej ręce prezydenta - oświadczył, zaglądając do dużego arkusza. - Rozumie pani, gościem domu jest następczyni tronu Norwegii, Marta. Ona będzie siedzieć po jego prawicy. - O, tak, tak, o jej. Księżniczka Marta? Ależ tak, ona stoi wyżej ode mnie - odrzekła Rhoda z nerwowym chichotem. - Przypuszczam, że przyszliśmy za wcześnie - powiedział Victor Henry. - Bynajmniej. Proszę tędy. - Zostawił ich w wielkiej poczekalni zwanej Pokojem Czerwonym powiadomiwszy, że wkrótce będą proszeni na górę. - Ojej, pomyśl tylko, że nie mógł przyjść z nami Warren! - Rhoda rozglądała się po portretach prezydentów, zawieszonych wysoko pod sufitem i po eleganckich, krytych czerwoną skórą meblach. - On, który tak kocha historię Ameryki. - To jest to - powiedziała Madeline, rzucając dokoła błyszczącym wzrokiem. Miała na sobie długą suknię z czarnego jedwabiu, zapiętą na guziczki po szyję, ostro kontrastującą z gołymi ramionami i na wpół obnażonym biustem matki. - To tak, jakby się spacerowało po podręczniku historii. - Ciekawe, czy tu wolno palić? - spytał Byron. - Nie, nie, nie rób tego - zawołała Rhoda. - Czemu nie? - zdziwił się Pug. - Przecież wszędzie stoją popielniczki. To jest mieszkanie. Czy wiecie do czego Biały Dom jest naprawdę podobny? - Pug był równie zdenerwowany jak Rhoda i gadał, by to ukryć. - Do kwatery dowódcy ośrodka wojskowego. Taki wielki, luksusowy dom, który szef dostaje na mieszkanie. A w domu stewardzi. Ten jest największy i najbardziej luksusowy. Napiwek od narodu dla Numeru Pierwszego. - Ale pomyśl tylko, jak tu prowadzić gospodarstwo! - odrzekła Rhoda. - Wbrew własnej woli wszyscy mówili nienaturalnymi głosami, za cicho albo za głośno. - Zwariowałabym nawet z całą armią służby. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ona daje sobie z tym radę. I przy tym bez przerwy jeżdżąc po całym kraju. Byron, na miłość boską, uważaj na popiół! - Przedstawiam państwu pana Sumnera Wellesa. - Mistrz ceremonii wprowadził łysego, szczupłego człowieka o ponurym wyrazie twarzy. - Jak sądzę, możemy już przejść na górę - dodał. Podsekretarz Stanu wymienił uściski dłoni z całą rodziną. Winda wyniosła ich na piętro. W ogromnym żółtym pokoju z morskimi pejzażami na ścianach siedział za biurkiem prezydent, potrząsając grzechoczącym mikserem do koktajli. - Witajcie, w sam czas na pierwszą kolejkę! - zawołał. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego wielką, różową twarz. Mówił jasnym, męskim głosem. Ubrany był w smoking i czarną muszkę, ale gdy Pug przechylił się przez biurko, by wziąć koktajle, ujrzał że prezydent ma na sobie codzienne, brązowe spodnie. - Mam nadzieję, że pani Henry lubi "Kwiat Pomarańczy", Pug. Właśnie go mieszam. Dobry wieczór, Sumner. Prezydent wymienił mocne uściski dłoni z całą rodziną Henrych. Ręce miał zimne i wilgotne od miksera. - A ty co, Sumner? Może wolisz coś innego? Wiesz, że robię całkiem niezłe martini. - Dziękuję, sir. To co jest, zupełnie mi wystarczy. Przy zajmującym środek ściany kominku Eleonora Roosevelt popijała na stojąco koktajle z wysoką, czarnowłosą kobietą i niskim, podstarzałym mężczyzną o ostrych rysach twarzy. Po bokach powiewały w otwartych oknach koronkowe firanki, poruszane ciepłym wiatrem, niosącym mocny i słodki zapach kwiatów. Mistrz ceremonii przedstawił Henrych pani Roosevelt, księżniczce Marcie i Somersetowi Maughamowi. Gdy Rhoda usłyszała nazwisko pisarza, jej skrępowanie uleciało. - Boże! Mr Maugham! Co za niespodzianka. To co powiem będzie w bardzo złym guście, ale przeczytałam wszystkie pana książki i uwielbiam je. Pisarz wypuścił dym z papierosa i odpowiedział jąkającym się głosem: - Tttoo... tto b-bardzo m-miłe z p-pani strony. - Mówił ledwie poruszając cienkimi, zaciśniętymi wargami. Jego zmętniałe starcze oczy miały wyraz zimny i uparty. - Jesteśmy już w komplecie. Może byśmy usiedli? - Pani Roosevelt przysunęła sobie krzesło do biurka, a mężczyźni natychmiast zrobili to samo. Wszyscy z wyjątkiem Somerseta Maughama, który usiadł na krześle podsuniętym przez Byrona. - Sumner, czy są ostatnie nowiny o "Bismarcku"? - spytał prezydent. - Od piątej nic nowego, sir. - Już potem rozmawiałem z Averellem. Połączenie było fatalne, ale wystarczyło, by się dowiedzieć, że tak naprawdę nic nowego się nie zdarzyło. Jak myślisz, Pug? Czy go złapią? - Bardzo trudne zadanie, panie prezydencie. Olbrzymi ocean, fatalna pogoda. - Kto jak kto, ale ty o tym wiesz - odrzekł prezydent z chytrym uśmieszkiem. - Ale jeśli go uszkodzili, jak twierdzą - kontynuował Pug - powinni go złapać. - Trafili go na pewno. Ich krążowniki poszły śladem cieknącego oleju głęboko w mgłę. Wiadomość prosto od Churchilla. Harriman jest tam z wizytą, siedzi u niego w domu. Rhoda starała się nie gapić na księżniczkę Martę trzymającą, jak uważała pani Henry, szklankę z koktajlem jak berło. Podświadomie naśladując jej postawę, zdecydowała równocześnie, że cerę ma prawie tak dobrą jak Marta, choć księżniczka jest młodsza i ma tak wspaniałe czarne włosy, ułożone w zabawny sposób. Kontemplując widok osoby krwi królewskiej przestała zważać na rozmowę o wydarzeniach wojennych. Gdy więc wszyscy zaczęli wstawać, drgnęła zaskoczona. Poszli za panią Roosevelt do windy, prezydent został z tyłu. Gdy przybyli do jadalni, Franklin Roosevelt już tam siedział w swym wózku u szczytu stołu. I tutaj przez otwarte okna płynął mocny zapach kwiatów, mieszając się z aromatem goździków stojących pośrodku stołu w wielkiej srebrnej wazie. - No, miałem dobry dzień! - zawołał prezydent, gdy wszyscy siedli. Widać było, że chce rozruszać towarzystwo. - Nareszcie zakłady Forda obiecały Billowi Knudsenowi, że w ich wielkiej nowej fabryce będą robić liberatory. Długośmy nad tym pracowali. Chyba ci biznesmeni wreszcie się budzą. - Zaczął jeść zupę, wszyscy poszli za jego przykładem. - Chcemy najbliższej jesieni produkować pięćset ciężkich bombowców miesięcznie, a Ford to zapewni. Panie Maugham, może pan przekazać tę dobrą nowinę! Najbliższej jesieni będziemy produkować pięćset ciężkich bombowców miesięcznie. To sprawdzona informacja wywiadowcza. - Ppanie prezydencie... ssprawdzoną informacją wywiadowczą jest... - jąkanie się Maughama zwróciło powszechną uwagę na jego słowa - żże pan powiedział, że będziecie produkować. Gdy pisarz zaczął mówić prezydent się uśmiechnął, gdy zaś skończył, wybuchnął gromkim śmiechem. Pug zrozumiał, że ten gość miał tu przywilej żartowania. - Pug, Mr Maugham podczas poprzedniej wojny był brytyjskim szpiegiem - powiedział Roosevelt przez cały stół. - Nawet napisał powieść szpiegowską, Ashenden. Uważaj, co tutaj mówisz. Dojdzie to wprost do uszu Churchilla. - Ppanie pprezydencie, wie pan dobrze, że ppański gość nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Zresztą zapewniam pana, że już nie jestem l-l-lisem, ale niższą formą życia. G-g-gąbką. Wśród ogólnego śmiechu odezwała się wesołym głosem pani Roosevelt. - A co jeszcze się zdarzyło, Franklin, że miałeś dobry dzień? - Nooo, chłopcy nareszcie skończyli nastą wersję mego przemówienia. Jest całkiem dobra, całkiem. Więc posłałem im kawę i kanapki i teraz siedzą zamknięci na klucz na dole i pracują nad wersją nastą-plus-jeden. Co mówią bookmacherzy, Sumner? Zażądam wypowiedzenia wojny, ogłoszę konwojowanie statków, czy co jeszcze? Sam się denerwuję oczekując na decyzje. - Prezydent roześmiał się i dodał: - Mr Maugham, czy jako wielki pisarz ma pan jakiś pomysł co do mego przemówienia? Wojna? Konwoje? Czy coś nowego i natchnionego? - P-panie p-prezydencie, czy p-pan pamięta Olivera Twista? "Sir, chciałbym jeszcze o coś poprosić"? - Oczywiście - odrzekł prezydent z oczami błyszczącymi w oczekiwaniu dobrego żartu. - A więc, sir, chciałbym jjeszcze ppoprosić o wojnę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Ha, ha, ha, tak mówi prawdziwy brytyjski agent! - zawołał prezydent, wywołując kolejną salwę śmiechu. Kelnerzy sprzątnęli ze stołu przed podaniem następnego dania. Franklin Roosevelt z wyraźną przyjemnością zabrał się za krojenie combra baraniego. Rhoda Henry odważyła się powiedzieć: - Mój Boże, chciałabym, aby Pug potrafił tak dzielić pieczeń. - Ależ jestem pewien, że potrafi. - Marszcząc z zadowoleniem gęste, siwiejące brwi prezydent artystycznie prowadził nóż przez mięso. - Lubię mieć na talerzu płat mięsa. A ty nie, Rhoda? Nie kotlet i nie wiórek. Cały sekret to ostry nóż i pewna ręka. Victor Henry odpowiadał na pytania Mrs Roosevelt na temat hitlerowskich Niemiec. Mówił podniesionym głosem, gdyż żona prezydenta miała słaby słuch. - Co tam, Pug? - spytał prezydent nastawiając ucha i ciągle krojąc mięso. - Czy nie dosłyszałem czegoś ważnego? - Mówiłem, sir, że w chwili gdy opuszczałem Niemcy, ich produkcja przemysłowa właśnie nabierała rozpędu. - Coś podobnego. To znaczy, że bez rozpędu szło im całkiem nieźle. - Okazało się, panie prezydencie, że inni mają go jeszcze mniej. Roosevelt zwrócił się do Maughama, siedzącego za następczynią tronu. - Kapitan Henry też pracował w wywiadzie, Willie. Był attache morskim w Berlinie. Przepowiedział z wyprzedzeniem pakt Hitlera ze Stalinem. Wszystkich mądrych dyplomatów, generałów i komentatorów politycznych złapało to z opuszczonymi spodniami. Ale nie Puga. A co teraz powiesz o zmasowaniu wojsk na wschodzie? Czy Hitler zaatakuje Rosję? - Krótkie, przebiegłe mrugnięcie prezydenta dało Pugowi do zrozumienia, że jest to aluzja do dokumentu, o którym dyskutowali w pociągu. - Panie prezydencie, po tak szczęśliwym przypadku zastawiłem moją kryształową kulę w lombardzie i wyrzuciłem pokwitowanie. Maugham pogroził Pugowi węźlastym, pożółkłym od nikotyny palcem. - Kkapitanie, w nnaszym fachu nnie wolno się pprzyznawać, że mmiało się szszczęście. - A ty co myślisz, Sumner? - spytał prezydent. - Dla tego, kto przestudiował Mein Kampf atak jest wcześniej czy później nieuchronny - odrzekł Welles grobowym tonem. - Jak dawno temu napisał tę książkę? Przed dwudziestu laty? - zauważył Franklin Roosevelt potężnym głosem, przypominającym Rhodzie jego przemówienie radiowe. - Nie zniósłbym poczucia, że wiąże mnie coś, co powiedziałem lub napisałem tak dawno temu. - Panie Maugham - wtrąciła się pani Roosevelt - jeśli Niemcy zaatakują Rosję, czy Anglia pomoże Rosji czy też pozwoli, by Stalin dusił się we własnym sosie? Literat przez parę sekund patrzył na żonę prezydenta. Przy stole zapadła martwa cisza. - Nnaprawdę nnie wiem. - Wiesz co, Willie - zauważył prezydent - cała masa ludzi w tym kraju nie wierzy opowiastce, że Rudolf Hess to wariat. Twierdzą, że został wysłany, by was zawiadomić o zbliżającym się ataku na Rosję i by w zamian za obietnicę, że Imperium pozostanie nietknięte, zawrzeć z wami pakt o nieinterwencji. - Dokładnie taki plan znajduje się w Mein Kampf - powiedziała pani Roosevelt tonem nauczycielki. Somerset Maugham, wzięty w dwa ognie wnikliwych pytań prezydenta i jego żony, rozłożył ręce, skulił się na krześle i przybrał wygląd człowieka małego, starego i zmęczonego. - Jak myślisz, Sumner - spytał Roosevelt - jeśli Brytyjczycy nie pomogą Rosji, czy będziemy to umieli wytłumaczyć narodowi amerykańskiemu? - Sądzę panie prezydencie, że to będzie koniec naszej pomocy dla Anglii. Co innego, jeśli Hitler jest groźbą dla ludzkości. A zupełnie co innego, jeśli zagraża tylko Imperium Brytyjskiemu. Rzuciwszy przelotne spojrzenie literatowi, prezydent odezwał się o wiele swobodniejszym tonem: - No! Czy mam odkroić jeszcze trochę baraniny? - Byłabym wdzięczna za jeszcze jeden kawałek, panie prezydencie - po raz pierwszy zabrała głos następczyni tronu. - Oczywiście możliwe jest, że Hitler koncentruje wojska na wschodzie, ponieważ ma zamiar najechać Anglię. - Mówiła doskonałą angielszczyzną ze skandynawskim zaśpiewem. Pug zrozumiał, że stara się ona taktownie przejść do porządku nad krępującym dla Maughama momentem. - Wie pan przecież, że za każdym razem, gdy Hitler zaczyna kolejną kampanię, Stalin tu czy tam kradnie coś dla siebie. Może to być demonstracja siły, aby trzymał się z dala od rumuńskich pól naftowych. - To także jest możliwe - orzekł Sumner Welles. - Polityka europejska to ohydna gmatwanina - stwierdziła pani Roosevelt. - Ale wszystko sprowadza się do tego, na co Hitler teraz się zdecyduje - zauważył prezydent. - Szkoda, że musimy żyć w tym samym stuleciu co ta nędzna kreatura. Słuchajcie, mamy wśród nas ludzi, którzy rozmawiali z tym typem twarzą w twarz. Zróbmy sondaż Gallupa. Sumner, czy sądzisz, że Hitler jest wariatem? - Panie prezydencie, bardzo uważnie szukałem takich oznak. Ale, jak meldowałem, uważam go za zimnego, bardzo zręcznego, mądrego orędownika swych spraw, co robi z wielką godnością oraz, obawiam się, znacznym czarem osobistym. - A ty, Pug? - Panie prezydencie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Jak dotychczas uważam, że wszystkie głowy państw są bardziej do siebie podobne niż się między sobą różnią. Roosevelt zrobił zdumioną minę, po czym odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. Zaśmiali się wszyscy. - Coś takiego! Naprawdę! Przy moim własnym stole zostałem przyrównany do Hitlera! Pug, lepiej będzie, jeśli się szybko z tego wytłumaczysz. - Ależ to prawda. Twarzą w twarz, sir, choć muszę to przyznać z największą przykrością, robi potężne wrażenie. Ma niewiarygodną pamięć i godną uwagi zdolność porządkowania faktów w czasie gdy mówi. W przemówieniach publicznych często bredzi jak skończony wariat. Ale sądzę, że postępuje tak celowo, bo Niemcy właśnie chcą to od niego usłyszeć. I to także zrobiło na mnie wrażenie: jego zdolność grania tak odmiennych ról. Roosevelt uśmiechnął się z lekka. - Tak, Pug, to należy do zawodu. Facet jest w oczywisty sposób zadowolony. Inaczej nie mielibyśmy z nim tyle kłopotów. - Pug, kiedyś ty na Boga rozmawiał z Hitlerem? - wypaliła Rhoda. - Nigdy o tym nie słyszałam. - Tak szczera wypowiedź tonem urażonej małżonki wywołała śmiech Roosevelta, po czym śmiech przetoczył się przez cały stół. Zwróciła się do prezydenta: - Mówię szczerą prawdę, zawsze był dyskretny, ale zataić coś takiego przede mną! - Nie musiałaś o tym wiedzieć - powiedział Victor. - Kkapitanie Henry - oświadczył Somerset Maugham, pochylając się w jego stronę. - Zdejmuję kapelusz pprzed zzzawodowcem. Rozmowa rozpadła się na szereg żartobliwych dialogów. Roosevelt zwrócił się do Rhody: - Moja droga, większego komplementu nie mogłaś publicznie mężowi powiedzieć. - Wcale nie zamierzałam. Coś podobnego! Ten człowiek to po prostu sfinks. - Rzuciła Pugowi czułe spojrzenie. Poczuła wielką życzliwość dla niego, a także dla całego świata, przeżywszy swój tak spontaniczny sukces przy prezydenckim stole. - Pug jest doskonałym oficerem - zauważył prezydent - i wiele po nim oczekuję. Rhoda poczuła, jak ogarnia ją ciepłe podniecenie. - Ja zawsze oczekiwałam, panie prezydencie. - Nie każdy zasługuje na tak piękną żonę - odrzekł Roosevelt, w zdecydowanie ludzki sposób zerkając na jej dekolt - ale on na pewno, Rhoda. Pod wpływem najstarszego odruchu na świecie Rhoda Henry zarumieniła się i spojrzała na panią Roosevelt, głęboko pogrążoną w rozmowie z Sumnerem Wellesem. Mignęła jej myśl, że oto wysoka kobieta, która poślubiła bardzo wysokiego mężczyznę, ale Pug przynajmniej mógł chodzić. Szanse życiowe w dziwny sposób się wyrównują, pomyślała Rhoda. Wydarzenia uderzyły jej do głowy, wywołując filozoficzne myśli. Madeline i Byron siedzieli po przeciwnych stronach stołu; ona między Maughamem i Wellesem, on między następczynią tronu i bardzo starą, głuchą kobietą w purpurowej sukni, nazwiskiem Delano. Przez cały wieczór nie odezwała się ani słowem; w oczywisty sposób musiała być krewną mieszkającą w Białym Domu i zainteresowaną głównie jedzeniem. Madeline z ożywioną, zarumienioną i wesołą twarzą, swobodnie gestykulując rozmawiała najpierw z Podsekretarzem Stanu, a później ze słynnym autorem. Gdy opowiedziała mu gdzie pracuje, Maugham zaproponował, że weźmie udział w programie Clevelanda. Oświadczył wprost, że jego zadaniem jest probrytyjska propaganda, więc czemu nie? Madeline nie posiadała się z radości. Przez całą kolację Byron siedział w milczeniu, opanowany i zamknięty w sobie. Victor Henry zauważył, że prezydent patrzy pytająco na jego syna. Roosevelt uwielbiał oczarowywać wszystkich dokoła i mieć wokół siebie tylko radosne twarze. Pug co chwila spoglądał na Byrona w nadziei, że zasygnalizuje mu, by się rozchmurzył. Gdy podano lody i nastąpiła chwila przerwy, odezwał się prezydent. - Nasz tu obecny podwodniak jeszcze nic nam nie powiedział. Byron, jesteś wprost urodzony do milczącej służby. Ha, ha. - Młody oficer spojrzał na niego melancholijnym wzrokiem. - Jakie nastroje w twojej firmie? - Dobre, panie prezydencie. - Czy jesteś gotów pójść na wojnę zgodnie z życzeniem pana Maughama? - Osobiście, sir, jestem więcej niż gotów. - To jest właściwa postawa. - Byron był z wizytą u przyjaciół w Polsce, gdy wojna się zaczęła - wtrącił się Victor Henry: - Został ostrzelany przez samolot Luftwaffe i raniony. - Rozumiem - powiedział prezydent, przyglądając się Byronowi z uwagą. - No, więc masz motyw, by chcieć walki z Niemcami. - Nie aż na tyle, panie prezydencie. Idzie o to, że moja żona wpadła w potrzask we Włoszech. Franklin Roosevelt zrobił zdumioną minę. - Potrzask? Jaki potrzask? - Jego dźwięczny głos stał się matowy. Wszyscy siedzący przy stole patrzyli na Byrona. Atmosfera nabrzmiała zainteresowaniem. - Jej wujem, panie prezydencie, jest doktor Aaron Jastrow, autor Żydowskiego Jezusa. Ma kłopoty z paszportem. Nie może wrócić do kraju. Jest stary i słabego zdrowia, a ona nie może go opuścić. - Byron mówił tak samo głuchym głosem jak prezydent, wyraźnie wymawiając każde słowo. Pani Roosevelt wtrąciła się z uśmiechem: - Ależ Franklin, oboje czytaliśmy Żydowskiego Jezusa. Nie pamiętasz? Bardzo ci się podobał. - Doktor Jastrow przez szereg lat wykładał w Yale, pani Roosevelt - powiedział Byron. - Mieszkał tutaj przez prawie całe życie. To tylko jakieś zwariowane biurokratyczne trudności. Ale tymczasem oboje tam siedzą. - Żydowski Jezus to dobra książka - oświadczył znudzony i gniewny prezydent. - Sumner, czy możesz zarządzić, żeby ktoś się tym zajął? - Z pewnością, panie prezydencie. - I zawiadom mnie, czego się dowiedziałeś. - Tak jest, sir. Franklin Roosevelt wrócił do lodów. Nikt się nie odzywał. Upłynęło osiem, może dziesięć sekund, ale przy tym stole i w takim towarzystwie było to długo. Wszyscy pochylili się nad deserem z brzękiem i skrobaniem łyżeczek. - A co do tej książki - z radosnym uśmiechem podjęła temat żona prezydenta - to właśnie czytam całkiem niezwykły tomik... Otwarły się drzwi i wszedł bladolicy i wąsaty komandor marynarki, niosąc brązową kopertę. - Bardzo przepraszam, panie prezydencie. - Tak, tak. Dawaj ją. - Komandor wyszedł. Zgrzyt rozdzieranej koperty wydawał się bardzo głośny. Prezydent rozłożył biały arkusz. Były na nim nalepione żółte paski papieru, jakich używa się do telegramów. - Nareszcie! - Franklin Roosevelt rozejrzał się dokoła. W jednej chwili jego twarz przybrała wyraz wielkiego zadowolenia. Popatrzył na zgromadzonych kpiąco. - Czy mogę przekazać drobną wiadomość? - Zrobił dramatyczną pauzę. - Zdaje się, że dostali "Bismarcka"! - Ach! - Następczyni tronu podskoczyła na krześle, klaszcząc w dłonie jak mała dziewczynka. Rozległ się szmer podniecenia. Prezydent podniósł rękę. - Czekajcie, czekajcie. Nie chcę być nadmiernym optymistą ani przedwcześnie wzbudzać radości. Tu jest tylko powiedziane, że dostrzegły go samoloty z "Ark Royal" i dostał kilka torped. Musiały trafić w ster, bo gdy noc zapadła, za "Bismarckiem" ciągnęła się gruba smuga oleju, a okręt płynął powoli na zachód, czyli w niewłaściwym kierunku. Cała flota płynie w jego stronę, a niektóre jednostki już go widzą. - Czy pozycja jest podana, panie prezydencie? - zapytał Victor. Roosevelt odczytał długość i szerokość geograficzną. - Okay. To jest tysiąc mil od Brestu - stwierdził Pug. - Znacznie poza zasięgiem parasola powietrznego Luftwaffe. Mają go. Prezydent Roosevelt zwrócił się do służącego: - Proszę nalewać. Podskoczyło kilku kelnerów. Przy stole zapadło milczenie. Prezydent podniósł kielich. - Za Brytyjską Marynarkę Wojenną - powiedział. - Za Brytyjską Marynarkę Wojenną - powtórzył chór głosów i wszyscy spełnili toast. Somerset Maugham szybko mrugał swymi oczami jaszczurki. Następnego ranka, długo po wyjściu Victora Henry'ego do pracy, Rhoda zażądała od pokojówki, która przyszła sprzątnąć po śniadaniu, by przyniosła pióro i papier. Nie wstając z łóżka napisała krótki liścik. Palmer, kochanie - Masz dobre serce, które rozumie wszystko bez tłumaczenia. Nie mogę tego zrobić. Zrozumiałam, że przez długi czas nie możemy się spotykać ale mam nadzieję, że przyjaciółmi pozostaniemy na zawsze. Przesyłam ci uczucia miłości i wdzięczności na wieki za ofiarowanie mi więcej, niż zasługuję i niż mogę przyjąć. Nigdy tego nie zapomnę. Wybacz mi. Rhoda. Natychmiast zakleiła kopertę, szybko ubrała się, wyszła na deszcz i osobiście wrzuciła list do skrzynki. Tego samego mrocznego i dusznego poranka, na krótko przed południem, na biurku w pokoju Victora Henry'ego zabrzmiał brzęczyk. Kapitan siedział w koszuli, pracując przy zapalonym świetle. - Tak? - warknął do interkomu. Polecił nie łączyć do swego biura żadnych telefonów. Szef Planowania Wojennego zażądał przedłożenia do końca tygodnia studium potrzeb marynarki handlowej na najbliższe cztery lata. - Przepraszam, sir. Dzwonią, sir, z biura pana Sumnera Wellesa. - Sumnera Wellesa? Okay, będę rozmawiał z Sumnerem Wellesem. Sekretarka Wellesa mówiła ze słodkim, seksownym akcentem południowych stanów. - O, kapitanie Henry. O, podsekretarz szalenie chciał zobaczyć się z panem jeszcze dzisiaj, jeśli będzie pan miał wolną chwilę. Rzuciwszy okiem na biurowy zegar i zdecydowawszy, że może zrezygnować z lunchu, Pug odpowiedział: - Mogę przyjść zaraz. - O, to będzie wspaniale, sir, po prostu wspaniale. Za jakieś piętnaście minut? Gdy przybył do biura Wellesa okazało się, że ciepły seksowny głos należy do tłustego straszydła około sześćdziesiątki ubranego w suknię z marszczonej indyjskiej bawełny. - Boże, ależ pan tu się szybko zjawił, kapitanie. Ale podsekretarz właśnie jest u pana sekretarza Hulla. Pyta, czy zechce pan pomówić z panem Whitmanem? Pan Whitman zna wszystkie szczegóły tej sprawy. - Zgoda, pomówię z panem Whitmanem. Z obszernego i wspaniale umeblowanego biura Sumnera Wellesa poprowadziła go do znacznie mniejszego i skromniejszego pokoju, pozbawionego okna. Napis koło drzwi informował, że należy ono do podrzędnego pracownika w Wydziale Buropejskim. Aloysius R. Whitman okazał się człowiekiem pod pięćdziesiątkę, z gęstą czupryną, nie różniącym się niczym od dziesięciu tysięcy innych mieszkańców waszyngtońskich biur. Prócz tego tylko, że ubrany był w stylu bywalców wyścigów, miał niezwykle rumianą twarz i niezwykle promienny uśmiech. Ściany pokoiku ożywiały liczne ryciny koni. - Podsekretarz przesyła panu, kapitanie, swe podziękowania za to, że poświęcił pan swój cenny czas na wizytę u nas. - Wskazał gestem krzesło. - Papierosa? - Dziękuję. Obaj zapalili i zaczęli się sobie przyglądać. - Paskudna pogoda - oświadczył Whitman. - Fatalna - odrzekł Pug. - Do rzeczy. Idzie o sprawę paszportu doktora Aarona Jastrowa - odezwał się Whitman serdecznym tonem. - Okazuje się, że w ogóle nie ma problemu. Niedawno wysłaliśmy stosowne upoważnienie. Zapewne spóźniło się po drodze, takie rzeczy się teraz zdarzają. W każdym razie wszystko jest załatwione. Doktor Jastrow może otrzymać paszport w każdej chwili, wystarczy, że przyjedzie ze Sieny, by go podjąć i został o tym zawiadomiony. Wszystko jest w najlepszym porządku. - Dobrze. To była szybka robota. - Jak wspomniałem, nie było w ogóle żadnej roboty. Już o to wcześniej zadbano. - No, to mój syn bardzo się z tego ucieszy. - A, tak. - Whitman zaśmiał się króciutko. Powstał z miejsca z rękami w naszywanych kieszeniach zielono-brązowej marynarki i niedbale oparł się o biurko koło Puga, jakby chciał nadać rozmowie ton mniej oficjalny. - Spodziewam się, że przyjmie to pan we właściwym duchu. Podsekretarz jest zaniepokojony, że ta sprawa została podniesiona przy stole prezydenta. - Oczywiście. Ja też byłem bardzo podrażniony. Moja żona także. Później natarłem uszu Byronowi, ale stało się, co się stało. - Serdecznie się cieszę, że tak pan to przyjął. A gdyby pan napisał do prezydenta liścik, coś w rodzaju przeprosin za tę wzruszającą gafę pańskiego syna, wspominając także, że sprawa już dawno została załatwiona? - Nieproszony list ode mnie do prezydenta? - Pan jest z prezydentem w bardzo dobrych stosunkach. Właśnie był pan u niego na kolacji. - Ale on prosił o sprawozdanie pana Wellesa. Kapitan i pracownik Departamentu Stanu spojrzeli sobie w oczy. Whitman uśmiechnął się najpromienniej jak umiał i zaczął się przechadzać po pokoiku. - Dziś rano dokonaliśmy wręcz dramatycznych wysiłków, kapitanie,; byle tylko się upewnić, że młoda pani Henry może wracać do kraju. Bez przerwy napływają do nas tysiące spraw żydowskich uchodźców. Nacisk jest straszliwy. Absolutnie nie do uwierzenia. A problem pańskiej rodziny został załatwiony. Mieliśmy nadzieję, że pan to bardziej doceni. Słusznie czy nie, Henry odczuł niemiły ton z jakim ten człowiek wypowiedział słowa "pańska rodzina" i przerwał mu: - Natalia i jej wuj nie są żydowskimi uchodźcami. Są amerykańskimi obywatelami. - Były tu znaki zapytania, kapitanie. Okazało się, że bardzo duże w sprawie, czy, formalnie rzecz biorąc, Aaron Jastrow jest Amerykaninem. Usunęliśmy je. Naprawdę jestem zdania, że w zamian powinien pan napisać ten list. - Miło by mi było sprawić panu tę grzeczność, ale powtarzam, że nie byłem proszony przez prezydenta, abym się do niego zwracał w tej sprawie. - Pug wstał z miejsca. - Ma pan do mnie coś jeszcze? Whitman stanął przed nim z rękami w kieszeniach marynarki. - Pozwoli pan, że będę szczery. Podsekretarz Stanu żąda ode mnie raportu, który ma przesłać prezydentowi. Ale jedno słówko od pana może zamknąć sprawę. A więc... - Coś panu powiem, panie Whitman. Mógłbym nawet taki list napisać gdybym się dowiedział, czemu tak wybitna osobistość jak Jastrow został tam zatrzymany przez biurokratyczne zawiłości w chwili, gdy chciał wrócić do kraju. I tego właśnie chce się dowiedzieć prezydent. Ja mu na to nie potrafię odpowiedzieć. A pan? - Whitman spoglądał na Victora Henry z nieruchomą twarzą. - Okay. Może ktoś w pańskiej sekcji potrafi. Ktokolwiek jest za to odpowiedzialny, będzie lepiej dla niego, jeśli się wytłumaczy. - Kapitanie Henry, Podsekretarzowi Stanu trudno będzie zrozumieć pańską odmowę. - Czemu? To nie on prosi, bym napisał list. To pan. Wyciągnąwszy wreszcie dwie włochate dłonie z kieszeni, Whitman zaczął nimi wymachiwać w sposób oznaczający zarówno błaganie, jak groźbę. Teraz nagle wyglądał na człowieka niemiłego i zmęczonego. - To jest sugestia pochodząca wprost z Departamentu Stanu. - A ja pracuję w Departamencie Marynarki Wojennej - odrzekł Pug. - I muszę wracać do pracy. Dziękuję bardzo. Wyszedł z pokoju, a z budki telefonicznej w holu zatelefonował do portu Norfolk i zostawił wiadomość dla Byrona na S-45. Późnym wieczorem syn oddzwonił do niego do biura. - Hiiii! - wrzasnął Byron, aż ojca zabolał bębenek w uchu. - Bez żartów, tato? Teraz już w to wierzysz? - Tak. - Boże, to cudowne. Gdyby tylko teraz dostała bilet na samolot czy statek! Ale ona to załatwi. Ona wszystko potrafi, tato. Taki jestem szczęśliwy! Hej! A teraz powiedz uczciwie, czy miałem rację opowiedziawszy wszystko prezydentowi, czy nie? Ona wraca do domu, tato! - Byłeś diabelnie bezczelny. A ja jestem teraz cholernie zajęty i mam nadzieję, że ty też. Wracaj do roboty. 43 "... I dlatego dzisiaj proklamowałem nieograniczony stan nadzwyczajny w całym kraju, co wymaga wzmocnienia naszych sił obronnych do wszelkich granic tak narodu, jak i władzy..." - Okay! - Pug Henry wyprostował się, waląc pięścią w otwartą dłoń i wpatrując się w radio. - Zaczęło się! Dźwięczny głos Roosevelta, który w przemówieniach radiowych zawsze brzmiał teatralnie, wzniósł się teraz do tonów wręcz dramatycznych. "Powtarzam słowa sygnatariuszy naszej Deklaracji Niepodległości, tej małej grupki patriotów, którzy dawno temu walczyli z przeważającą siłą, lecz pewni byli, jak my jesteśmy pewni, ostatecznego zwycięstwa. Opierając się niewzruszenie na opiece Opatrzności Boskiej, my wszyscy ślubujemy i dajemy sobie wzajem w rękojmię nasze życia, nasze majątki i nasz święty honor". Po chwili trzasków, w radiu dał się słyszeć przejęty głos spikera: - "Wysłuchali państwo przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych, nadanego ze Wschodniego Pokoju w Białym domu w Waszyngtonie." - To fantastyczne! To więcej, niż oczekiwałem. - Pug wyłączył radio. - Wreszcie to zrobił! - Zrobił? Zabawne - oświadczyła Rhoda. - Miałam wrażenie, że on tylko krąży koło zagadnienia. - Krąży! Nie słuchałaś, czy co? "Nasze siły zbrojne stawiamy na pozycjach... użyjemy ich dla odparcia ataku... zostaje wprowadzony nieograniczony stan wojenny..." - Ale co to wszystko oznacza? - Rhoda ziewnęła i wyciągnęła się na szezlongu, machając nogami. Z jej nagiej stopy spadł obramowany różowymi piórkami nocny pantofel. - Czy to to samo, co wojna? - Coś, co ją bezpośrednio poprzedza. Natomiast zaczniemy konwojować. A to tylko przekąska. - A ja się zastanawiam - odrzekła Rhoda, otulając nogi szlafroczkiem - czy nadal powinniśmy poszukiwać nowego domu. - Czemu nie? - Pug, jeśli weźmiemy udział w wojnie, na pewno dadzą ci dowództwo na morzu. - Kto to wie? W każdym jednak razie potrzebne nam miejsce, w którym można by wieszać kapelusze. - Ja też tak uważam. Czy już zdecydowałeś się, który z tych domów podoba ci się? Pug skrzywił się. Był to stary dylemat. Już dwukrotnie kupowali za pieniądze Rhody domy w Waszyngtonie, większe niż on by mógł sobie pozwolić. - Podobał mi się dom na N-Street. - Ależ kochanie, nie ma pokoju gościnnego i strasznie mało miejsca na przyjęcia. - Słuchaj, jeśli spodobało ci się na Foxhall Road, to okay. - Zobaczymy, kochany. Jeszcze raz im się przyjrzę. - Rhoda wstała i przeciągnęła się z uśmiechem. - Już czas. Przyjdziesz do łóżka? - Zaraz skończę - odrzekł Pug, otwierając teczkę. Rhoda wypłynęła z pokoju mrucząc jak kotka. - Gdy przyjdziesz, przynieś mi whisky z wodą sodową. Pug nie wiedział, czemu znów jest u niej w łaskach, ani czemu je przedtem stracił. Zbyt był zajęty, by się nad tym zastanawiać. Jeśli Stany Zjednoczone będą konwojować statki handlowe, jego obliczenia są już nieaktualne. Można było zrezygnować z takich zabiegów, jak przekazywanie prawa własności i tak dalej. Powstała zupełnie nowa sytuacja i Pug był przekonany, że decyzja konwojowania zelektryzuje kraj. Przygotował dwie szklanki amerykańskiej mocnej pachnącej whisky z wodą i podśpiewując poszedł na górę. Głos kancelisty w interkomie brzmiał przepraszająco. - Sir, bardzo przepraszam, czy zechce pan mówić z panem Alistairem Tudsburym? Victor Henry, w związku z pilnym zleceniem od Dowódcy Operacji Morskich, pocił się w koszuli nad zaścielającymi całe biurko papierami. Do wieczora miał zaktualizować nakreślony całe miesiące wcześniej plan operacyjny, dla kombinowanych anglo-amerykańskich konwojów. - Co? Tak, połącz go... Hallo? Tu Henry. - Drogi chłopcze, czy ci nie przeszkadzam? Warknąłeś na mnie. - Nie, bynajmniej. Co się stało? - Co sądzisz o konferencji prasowej prezydenta? - Nawet nie wiedziałem, że ją miał. - Ty naprawdę jesteś zajęty. Każ, by ci przyniesiono popołudniowe gazety. - Zaczekaj. Powinny już tu być. Kancelista Puga przyniósł dwie pachnące świeżą farbą gazety. Miały nagłówki wielkimi literami: Nie będzie konwojów - FDR oraz: Prezydent do prasy: Przemówienie nie oznaczało konwojowania. "Nieograniczony stan nadzwyczajny" to tylko ostrzeżenie. Polityka się nie zmieni Przeleciawszy wzrokiem przez teksty relacji Pug przekonał się, że Franklin Roosevelt w łagodnej formie odwołał wszystko, co powiedział przez radio, twierdząc, że dziennikarze go źle zrozumieli. Nie będzie żadnego zwiększania aktywności Stanów Zjednoczonych na Atlantyku, ani północnym ani południowym. Nigdy tego nie sugerował. Będzie natomiast, tak jak dotychczas patrolowanie, a nie konwojowanie. Żadne oddziały wojsk lądowych ani marines nie zostaną wysłane na Islandię ani nigdzie indziej. Chciał tylko przestrzec naród, że istnieje wielkie niebezpieczeństwo. Tudsbury, który słyszał przez telefon, jak Pug przewraca stronice, spytał wreszcie: - I co? Powiedz coś pocieszającego. - Myślę, że rozumiem Franklina Roosevelta - mruknął Pug Henry. - A co to znaczy? Victor, nasz naród bił w dzwony i tańczył na ulicach z okazji wczorajszego przemówienia. A ja mam teraz nadać komentarz i powiedzieć o tej konferencji prasowej. - Nie zazdroszczę. - Czy możesz wyskoczyć na drinka? - Obawiam się, że nie. - Postaraj się. Proszę. Pam odjeżdża. - Co? - Wraca do kraju dzisiejszym wieczornym statkiem. Przez całe tygodnie naprzykrzała się, że chce wrócić do domu. - Zadzwonię do ciebie. Kazał kanceliście zadzwonić do swego starego kumpla w biurze dowódcy Operacji Morskich, kapitana Fellera. - Hallo, Soapy? Pug. Słuchaj, czytałeś w gazetach o konferencji prasowej?... Tak, ja też tak uważam. Więc następne pytanie. Ten Załącznik Numer Cztery do planu konwojów. Czy, nadal chcesz go na dziś wieczór?... Słuchaj, to sprośna propozycja, a poza tym on jest zbyt gruby. A ponadto mam nadzieję, że któregoś dnia może się jeszcze przydać... Okay. Dziękuję. Pug nacisnął guzik brzęczyka. - Wywołaj Tudsbury'ego. Idę do niego. - Najzabawniejsze jest to, że Rhoda twierdziła, iż on coś tu kręci - powiedział Pug. - A ja dałem się nabrać. - Być może tylko kobieta potrafi zrozumieć drogi jego pokrętnego myślenia - oświadczył Tudsbury. - Pam, jak ty się zachowujesz? Pug przyszedł, żeby się z tobą pożegnać. Chodź tutaj i napij się z nami. - Za minutkę. Cały bagaż mi się rozwalił. - Widzieli przez drzwi, jak Pamela kręci się po korytarzu, nosząc ubrania, książki i walizki. W małym apartamencie Tudsbury'ego koło Connecticut Avenue pomimo otwartych okien było duszno i gorąco. Siedzieli w saloniku, a z ulicy dolatywał hałas popołudniowego ruchu ulicznego i wpadało światło słoneczne. Tudsbury, rozwalony na sofie w bardzo pogniecionym, kolorowym letnim garniturze, z zadartą grubą nogą, ciężko westchnął. - I znowu zostanę sam. Ta dziewczyna myśli tylko o sobie. - Cecha rodzinna - odezwał się niewidoczny, melodyjny głosik. - Zamknij się. Pug, błagam, powiedz mi coś pocieszającego, co bym mógł powiedzieć w tym cholernym komentarzu. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Tudsbury pociągnął wielki łyk czystej whisky i ponuro pokiwał głową. - Co się stało z Franklinem Rooseveltem? Trasa konwojów atlantyckich to tętnica cywilizacji. Hunowie tną ją na kawałki. On wie, jak wyglądał tonaż w ostatnich trzech miesiącach. Wie, że po upadku Krety i Bałkanów wróci do nas Luftwaffe i to dwa razy silniejsza niż rok temu, wyjąc zwycięsko. Więc co u diabła? - Teraz już się napiję - oświadczyła wchodząc Pamela. - Czy nie sądzisz, szefie, że już powinieneś tam pojechać? Wyciągnął do niej szklankę. - Jeszcze jedną. Nigdy w życiu nie chciało mi się bardziej uniknąć spotkania z mikrofonem. Mam tremę. Język przylepi mi się do podniebienia. - A, tak. Już się przylepił. - Pamela zaniosła szklanki ojca i Puga do małego baru na kółkach. - Dołóż jeszcze lodu. Zaraziłem się tym dekadenckim amerykańskim zwyczajem. Pug, Imperium jest skończone. Została nam tylko wysunięta, czterdziestomilionowa placówka, z silną marynarką wojenną i dzielnym lotnictwem. Człowieku, my, to wasze Hawaje na Atlantyku, wielokrotnie większe, silniejsze i ważniejsze. Och, powinienem skomentować to, jak niedorzeczną politykę uprawiacie! - Dziękuję, Pam - powiedział Pug. - Tudsbury, zgadzam się z tobą. A także Sekretarz Armii. Oraz Harry Hopkins. Obaj wygłosili przemówienie, domagając się konwojowania od zaraz. Nie potrafię obronić polityki prezydenta. To klęska. Na zdrowie. - Na zdrowie. Tak, i to wasza klęska. W tej chwili rozgrywka idzie między Niemcami i Stanami Zjednoczonymi. Jeśli ją przegracie, Boże zmiłuj się nad wami i nad całą ludzkością. Wszystko robiliśmy zbyt wolno, zbyt głupio i zbyt późno. Ale na koniec zrobiliśmy wszystko, na co nas stać. A wy, w ostatecznej potrzebie, nie robicie nic. - Przełknął zawartość szklanki i podniósł się z trudem na nogi. - W każdym razie więcej spodziewaliśmy się po Marynarce Stanów Zjednoczonych. To ci mogę powiedzieć. - Marynarka Stanów Zjednoczonych jest gotowa - odpalił Pug. - Pracowałem cały dzień jak ostatni skurwysyn nad ogólnym rozkazem operacyjnym konwojowania. Gdy zobaczyłem tytuły w gazetach, było tak, jakby moje własne biurko dało mi kopa. - Wielki Boże, człowieku, czy mogę to powiedzieć? Czy mogę powiedzieć, że Marynarka Wojenna przed tą konferencją prasową była gotowa rozpocząć konwojowanie? - Oszalałeś? Jeśli to zrobisz, zastrzelę cię na miejscu. - Nie muszę się powoływać na ciebie. Proszę. Pug pokręcił przecząco głową. - Czy mogę powiedzieć, że wasza marynarka gotowa jest na rozkaz podjąć w ciągu dwudziestu czterech godzin konwojowanie? Czy to prawda? - Oczywiście to prawda. Już jesteśmy na morzu, mamy bomby głębinowe na pokładach. Wszystko co pozostaje do zrobienia, to zdjąć osłony z luf i wycelować je. Wypukłe oczy Tudsbury'ego były teraz żywe i pełne radości. - Pug, chcę to powiedzieć. - Co powiedzieć? - Że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych jest gotowa do rozpoczęcia konwojowania i spodziewa się, że to szybko nastąpi. Pug wahał się tylko jedną, może dwie sekundy. - Och, do diabła z tym wszystkim. Oczywiście powiedz to! To samo możesz usłyszeć od każdego z floty, od Dowódcy Operacji Morskich aż do samego dołu. Kto o tym nie wie? - Brytyjczycy, właśnie oni nie wiedzą. Ocaliłeś mnie. - Tudsbury rozwarł gębę na córkę: - Ty głupia mówiłaś, żebym do niego nie telefonował. Cholera, ale późno. - Grubas kulejąc potoczył się do drzwi. - Przecież to żadna nowina - powiedział Pug do Pameli. - Ach, on tylko musi się rozkręcić. Tak o tym opowie, że będzie wyglądało na coś ważnego. Chwyta się słomki. Pamela siedziała tyłem do okna. Przeświecające przez jej kasztanowate włosy słońce otaczało aureolą jej smutną, wybladłą twarz. - Czemu powiedziałaś mu, by do mnie nie telefonował? - Wiem, jak ciężko pracujesz - odparła z zakłopotaniem. - Nie aż tak ciężko. - Sama chciałam do ciebie zadzwonić przed odjazdem - odrzekła, opuściwszy wzrok na swe zaciśnięte dłonie. Rozplotła palce i podała Pugowi leżący na stoliczku powielany dokument. - Czy znasz to? Była to wydana przez Brytyjskie Ministerstwo Wojny instrukcja dla cywilów o postępowaniu wobec niemieckich najeźdźców. Kapitan ją przejrzał. - Czytałem zeszłej jesieni masę podobnych materiałów. To prawdziwy koszmar, gdy człowiek zaczyna sobie wyobrażać niemieckie kolumny jadące przez Kent i maszerujące na Trafalgar Square. Ale do tego nie dojdzie. - Jesteś pewien? Po tej konferencji prasowej? Pug tylko podniósł ręce do góry. - Zaktualizowali ten podręcznik od zeszłego roku - dodała Pamela. - Teraz jest spokojniejszy w tonie i o wiele bardziej realistyczny. Właśnie dlatego jeszcze bardziej przygnębiający. Po prostu widzę, jak się to wszystko dzieje. Po Krecie naprawdę tak myślę. - To wielka odwaga, że w tej sytuacji wracasz. - Wcale nie. Nie mogę już tutaj wytrzymać. Wasze steki i lody stają mi kością w gardle. Czuję się tak cholernie winna. - Pamela znów zaplotła palce rąk. - Nie mogę się doczekać chwili odjazdu. Jest też taka dziewczyna w naszym biurze.... jeszcze drinka? Nie?... no więc ta idiotka zbzikowała na punkcie żonatego człowieka. Amerykanina. A ma narzeczonego w RAF-ie. Nie ma z kim o tym pomówić. Otwiera serce przede mną. I muszą żyć z tą ckliwą udręką dzień w dzień, noc w noc. To mnie wykańcza. - Czym ten Amerykanin się zajmuje? - Chcesz słuchać donosu? - Skrzywiwszy usta dodała: - To cywil. Nie rozumiem, co ona w nim widzi. Raz go spotkałam. Wielki, chudy, ślamazarny facet w okularach, z brzuszkiem, chichoczący cienkim głosem. Zapadło milczenie. Pug grzechotał kostkami lodu, wirującymi w szklance. - Zabawne, ja też znam jednego faceta - odezwał się wreszcie. - Z marynarki. No i pomyśl. Żonaty od ćwierć wieku, ma świetną rodzinę, dorosłe dzieci i tak dalej. Ale w Europie natknął się na dziewczynę. Ściślej mówiąc, na okręcie, a potem spotkał ją parę razy. Nie potrafi przestać o niej myśleć. Nie zrobił w tej sprawie w ogóle nic. Jego żona jest w porządku, nic złego o niej nie można powiedzieć. On potrafi tylko marzyć. Za żadne skarby świata nie chciałby zranić żony. Kocha, swoje dzieci. Spojrzeć na niego, to wygląda jak człowiek najtrzeźwiejszy z trzeźwych. Od chwili ślubu nigdy nie miał do czynienia z żadną inną kobietą. Nie wiedziałby nawet, jak się do tego zabrać, więc nie próbuje. Taka jest historia tego faceta. Równie głupia, jak twojej przyjaciółki. Z tym wyjątkiem, że on milczy. Są miliony takich ludzi. - Oficer marynarki, powiedziałeś? ' - Tak, marynarki wojennej. - Wygląda, że to ktoś, kogo mogłabym polubić - odparła miękkim, lekko ochrypłym głosem. Przez hałas przejeżdżających za oknem samochodów przebił się łagodniejszy dźwięk. Zaczął się przybliżać, aż można było rozpoznać, że to katarynka. - Posłuchaj tylko! - Pamela podskoczyła i podeszła do okna. - Kiedy ostatni raz słyszałeś coś takiego? - Ciągle jeszcze paru kataryniarzy wędruje po Waszyngtonie. Pug stanął blisko niej, z wysokości pięciu pięter spoglądając na kataryniarza, prawie niewidocznego w gromadzie otaczających go dzieci. Pamela wsunęła palce w dłoń kapitana i położyła głowę na jego ramieniu. - Zejdźmy popatrzeć na małpkę. Na pewno tam jest. - Oczywiście. - Ale najpierw pocałuję cię na do widzenia. Nie mogłabym tego zrobić na ulicy. Objęła go szczupłymi ramionami i pocałowała w usta. Daleko w dole dźwięcznie pobrzękiwała katarynka. - Co to za piosenka? - spytała z ustami tak blisko, że ciepło jej oddechu owiewało mu wargi. - Nie poznaję. Troszkę podobna do "Mesjasza" Haendla. - Nazywa się "Nie, nie mamy bananów". - Wzruszające. - Kocham cię - powiedział Victor Henry ku własnemu zdumieniu. Pogłaskała go po twarzy, patrząc mu głęboko w oczy. - Kocham cię. Chodźmy. Na ulicy, w gorącym słońcu późnego popołudnia, uwiązana na cienkim łańcuszku małpka w naciśniętej na głowę czerwonej czapeczce fikała koziołki. Cisnące się dzieci piszczały i pokrzykiwały. Katarynka ciągle grała tę samą melodię. Zwierzątko podbiegło do Victora i podpierając się długim, zakręconym ogonem zdjęło czapkę w ukłonie. Kapitan wrzucił do niej ćwierć dolara. Wyjąwszy monetę i wypróbowawszy ją w zębach, małpka skłoniła się, wywinęła koziołka w tył i wrzuciła monetę do pudełka swego pana. Usiadła na katarynce szczerząc zęby, trajkocząc i raz za razem kłaniając się wkoło. - Gdyby to zwierzątko nauczyło się salutować - oświadczył Pug - mogłaby zrobić wielką karierę w marynarce. Pamela uniosła głowę, spojrzała kapitanowi w oczy i chwyciła jego dłoń. - Ze wszystkich ludzi jakich znam... wszystkich, wszystkich... robisz najwięcej dla wygrania tej przeklętej wojny. - Cóż, Pamelo, szczęśliwej podróży. - Pocałował ją w rękę i odszedł szybkim krokiem, zostawiając ją w wianuszku śmiejących się dzieci. Za jego plecami katarynka znów astmatycznie grała "Nie, nie mamy bananów". W kilka dni później Henry otrzymał rozkaz, by na paradę Dnia Pamięci Poległych towarzyszyć najstarszemu marynarzowi, który brał udział w wojnie secesyjnej. Rozkaz wydał mu się co najmniej dziwny, ale wykonał go, odkładając całą górę bieżącej roboty. Pojechał po człowieka do domu weteranów i zawiózł go pod stojącą na Pensylwania Avenue trybunę. Weteran ubrany był w wytarty, podobny do kostiumu teatralnego mundur, ale w kościstej, ogorzałej twarzy o zapadniętych policzkach jego zmętniałe oczy były czujne i chytre. Prezydent Roosevelt siedział w otwartym samochodzie koło trybuny. Jego białe płócienne ubranie i biały słomkowy kapelusz błyszczały w pełnym słońcu. Mocno uścisnął dłoń zgrzybiałego staruszka i wrzasnął do mikrofonu jego aparatu słuchowego: - Patrzcie, patrzcie! Wyglądasz lepiej niż ja, stary druhu. I założę się, że lepiej się czujesz. - Nie mam pańskich zmartwień - odrzekł drżącym głosem weteran. Prezydent odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Może chciałbyś obejrzeć ze mną paradę? - Bardziej, niż... hi, hi... maszerować w niej. - No, to chodź. Pug, ty też chodź i siadaj koło mnie. Wkrótce weteran zasnął w ciepłym słońcu i nie obudził go nawet ryk i brzęk orkiestry dętej. Roosevelt pozdrawiał przechodzących, machał rękami, a gdy przechodził sztandar, salutował przykładając kapelusz do serca. Do cisnących się operatorów kroniki filmowej i reporterów, fotografujących towarzyszącego prezydentowi zgrzybiałego weterana, uśmiechał się łaskawie. Gdy maszerowały przed nimi błękitne szeregi kadetów z Annapolis o zaciętych twarzach pod wysokimi czapkami, prezydent odezwał się do Victora: - Marynarka Wojenna to mój faworyt. Ci maszerują lepiej niż kadeci z Akademii West Point. Ale nigdy nie wypaplaj przed kimś z Armii Lądowej, że to powiedziałem! A przy okazji, powiedz mi Pug, kogo mógłbym wysłać do Londynu jako szefa naszego Dowództwa Konwojów? Pug zgłupiał zupełnie. Od chwili konferencji prasowej prezydent twardo trzymał się linii, że konwojów nie będzie. - No, więc? Nikt ci nie przychodzi na myśl? Oczywiście nazwiemy go "Specjalnym obserwatorem z ramienia Marynarki Wojennej" czy jakoś podobnie, aż do chwili, gdy to zaczniemy. Głos prezydenta zagłuszała rycząca orkiestra dęta, nie dochodził więc do kierowcy ani do siedzącego na przednim siedzeniu adiutanta morskiego, ani nawet do otaczających samochód agentów Secret Service. - Sir, czy będziemy konwojować? - Doskonale wiesz, że tak. Musimy. - Kiedy, panie prezydencie? Roosevelt odpowiedział zmęczonym uśmiechem na ostry nacisk, z jakim Pug wypowiedział te słowa. Pogrzebał w kieszeni. - Dziś rano miałem ciekawą pogawędkę z generałem Marshallem. Podał Pugowi skrawek papieru, na którym ręką prezydenta nabazgrane było: Gotowość bojowa na 1 lipca 1941. Armia Lądowa: 13% (Ogromne braki we wszelkiego typu uzbrojeniu, gwałtowna rozbudowa liczebności: niedostateczne wyszkolenie; wkrótce wygasa działanie Ustawy o Poborze). Lotnictwo Armii Lądowej: 0% (Wszystkie jednostki w trakcie szkolenia i rozbudowy). Victor Henry przeczytał te niweczące wszystkie nadzieje cyfry. Obok płynęły amerykańskie flagi, a orkiestra US Marine Corps grzmiała hymnem "The Stars and Stripes Forever". Tymczasem Roosevelt przeszukiwał inne karteczki. Jedną z nich podał Pugowi równocześnie pozdrawiając wspaniale maszerujący przed nimi oddział marines. Ta była zapisana innym charakterem pisma, zielonym atramentem, a końcowa linijka otoczona czerwoną kreską: Stosunek opinii publicznej do wojny na dzień 28 maja 1941. Za przystąpieniem "jeśli nie ma innego sposobu wygrania" - 75% Przekonani, że ewentualnie w końcu przystąpimy - 80% Przeciwni naszemu przystąpieniu w tej chwili - 82% - Zabieram to - powiedział Roosevelt, wyciągnąwszy rękę po kartkę. - Takie były dane, Pug, w dniu po moim przemówieniu. - Konwoje to sprawa Marynarki, sir. Jesteśmy gotowi w każdej chwili. - Jeśli przystąpimy do wojny - powiedział prezydent, równocześnie szeroko uśmiechając się i powiewając ręką do wiwatujących na jego cześć dzieci szkolnych - ...właśnie konwojowanie może nas do tego zmusić... Hitler natychmiast zajmie Francuską Afrykę Zachodnią. W Dakarze będzie miał Luftwaffe, skąd może przeskoczyć do Brazylii. Zbuduje tam także nowe schrony dla okrętów podwodnych. Azory będzie miał w ręku. Ludzie, którzy z wrzaskiem domagają się konwojowania, zwyczajnie nie zdają sobie z tego sprawy. A także z twardego faktu, że osiemdziesiąt dwa procent narodu nie życzy sobie wojny. Osiemdziesiąt dwa procent. Weteran w samochodzie wyprostował się mrugając i poruszając wychudłymi, zapadniętymi wargami i kościstą szczęką. - Boziu, co za piękna parada. Pamiętam do dziś, jak maszerowałem przed prezydentem Lincolnem - powiedział piskliwym głosem. - On stał tutaj, we własnej osobie, cały na czarno. - Starzec popatrzył na prezydenta. - A pan jest na biało. I pan siedzi, hi, hi. Victor Henry aż się skurczył z zażenowania. Roosevelt roześmiał się wesoło. - No i widzisz. Każdy prezydent działa odrobinkę inaczej. - Zapalił papierosa w długiej cygarniczce i wypuścił dym. Nadeszła kolumna skautów w brązowych mundurach, z głowami zwróconymi do Roosevelta i roziskrzonymi oczami. Prezydent pomachał do nich kapeluszem. - Do dzisiaj, Pug, wyprodukowaliśmy o dwadzieścia procent samochodów więcej, niż przez zeszły rok. A Kongres nie chce nawet słyszeć, by mnie upoważnić do wstrzymania tego głupstwa. A więc? Co z Londynem? Nie zaproponowałeś nikogo. Victor Henry nieśmiało wymienił nazwiska trzech znanych kontradmirałów. Prezydent kiwnął głową. - Znam ich. Ale prawdę mówiąc myślałem o tobie. - To nie przejdzie, panie prezydencie. Partner naszego człowieka z ramienia Royal Navy będzie w stopniu admirała. - Och, to można załatwić. Możemy ci nadać stopień admiralski na czas wykonywania misji. Zaskoczenie, a może i palące z nieba słońce spowodowały, że Pug poczuł zawrót głowy. - Panie prezydencie, pan dobrze wie, że idę tam, gdzie mam rozkaz. - Pug, daj spokój tym numerom. Szczerze mówiąc jestem zadowolony, że jesteś gdzie jesteś. Decydowanie kto ma otrzymać jakie uzbrojenie i zaopatrzenie, to wielka robota. I cieszę się, że należy do ciebie, bo masz zdrowy rozsądek. Ale pomyśl o Londynie. - Rozkaz, sir. Pug odwiózł weterana do schroniska i powrócił do zarzuconego papierami biurka. Przekopał się przez stertę roboty i pieszo udał się do domu, by mieć czas na przemyślenie sprawy. W mieście panowała świąteczna cisza. Connecticut Avenue była prawie pusta, wieczorne powietrze przezroczyste i łagodne. Pomyśl o Londynie! Siedzące na ławkach w Dupont Circle młode pary odwracały się i śmiały na widok krępego mężczyzny w białym marynarskim mundurze, idącego wielkimi krokami i podśpiewującego melodię modną przed ich urodzeniem. - Hej, ki diabeł? - zawołał Pug wchodząc do salonu. - Szampan? A ty czemuś się tak wystroiła? Czyje to urodziny? - Czyje urodziny, ty stary durniu? - Rhoda wyglądała wspaniale w różowej jedwabnej sukni, z oczami błyszczącymi od łez. - Nie wiesz? Nie możesz zgadnąć? - Pewno pomyliły mi się daty. - To urodziny Victora Henry, oto czyje urodziny. - Oszalałaś? Moje są w marcu. - O Boże, jacy mężczyźni są tępi. Pug, dzisiaj o czwartej po południu Janice urodziła syna! Jesteś dziadkiem, biedaku, a on ma na imię Victor Henry. Ja zaś jestem starą, zgrzybiałą babcią. I uwielbiam to. Uwielbiam! O, Pug! Rhoda rzuciła mu się w ramiona. Przy szampanie rozmawiali o wielkim wydarzeniu, wypijając całą butelkę aż nazbyt szybko. Janice i dziecko czuli się doskonale. Mały słonik ważył całe dziewięć i pół funta! Rhoda pobiegła do szpitala Marynarki, by go obejrzeć przez szybę. - Twój wierny portret, Pug - powiedziała. - Malutka, różowa kopia. - Biedne dziecko - oświadczył Pug. - Nie będzie miało szczęścia do kobiet. - A to mi się podoba! - zawołała Rhoda, chichocząc łobuzersko. - To ty nie miałeś niezwykłego szczęścia? Tak czy inaczej Janice i dziecko zamieszkają z nami. Ona nie chce go jeszcze zabierać na Hawaje. Trzeba szybko zdecydować się w sprawie domu. No więc, Pug, właśnie dzisiaj udało mi się przekonać tę starszą panią z Foxhall Road, by obniżyła cenę jeszcze o pięć tysięcy! I twierdzę, że powinniśmy to złapać nie zwlekając. Ten wspaniały trawnik, te cudowne stare wiązy! Najmilszy, cieszmy się nadchodzącymi latami, zestarzejemy się stylowo, ramię w ramię, babcia i dziadek Henry. I zawsze miejmy masę wolnych pokoi dla wnuków. Czy ty też tak uważasz? Victor Henry tak długo wpatrywał się w żonę, że poczuła się dziwnie. Westchnął głęboko, a otwartymi dłońmi zrobił dziwaczny ruch w górę. - No, więc coś ci powiem, babciu. W zupełności się z tobą zgadzam. Nadszedł już czas. Oczywiście, przeprowadźmy się na Foxhall Road. A tam zestarzejemy się ramię w ramię. Dobrze powiedziane. - Ach, jak cudownie! Kocham cię. Rano zaraz zadzwonię do Agencji Charleroi. A teraz popatrzę, co z kolacją. - Wybiegła z pokoju kołysząc zgrabnymi, okrytymi jedwabiem biodrami. Pug Henry odwrócił butelkę szampana nad swym kielichem, ale wypłynęła tylko kropla. Zanucił cicho: Tak, nie mamy bananów, Zabrakło bananów na dziś. W trzy tygodnie później Niemcy napadły na Rosję. Część trzecia. Wiatry się rodzą 44 Barbarossa (z książki: "Utrata światowego imperium") Uwaga tłumacza Upłynęło ćwierć wieku, a świat nadal się zdumiewa, dlaczego w czerwcu 1941 roku Adolf Hitler zwrócił się na wschód, gdy sytuacja Anglii po druzgocących porażkach w Afryce i na Bałkanach była katastrofalna. Równie decydujące były straty zadane przez u-booty w chwili, gdy Stany Zjednoczone nie miały siły, by ją uchronić od nokautu. Wydawało się, że Hitler niemal już wygrał drugą wojnę światową. Rozgromiwszy Anglię, mógł zwrócić się przeciw Związkowi Sowieckiemu i przetrawiwszy owoce poprzednich, zdumiewających zwycięstw, podjąć działania wojenne na jednym froncie. Zamiast tego jednak, oszczędziwszy Anglię, zwrócił się na wschód, zapoczątkował największą i najdłuższą krwawą łaźnię w dziejach, zostawił swe tyły otwarte dla lądowania w Normandii i w ten sposób zniszczył Niemcy i samego siebie. Dlaczego? Wydaje mi się, że generał von Roon, przemawiając z przeciwnego obozu, rzuca na tę kwestię wiele światła. Ponieważ amerykańskiego czytelnika bardziej interesują operacje na zachodzie, w znacznym stopniu ten materiał skróciłem. Ale starałem się nie naruszyć głównego toku analizy Roona. (V. H.) Zwrot na wschód Napad Hitlera na Związek Sowiecki jest powszechnie uważany za jego wielką pomyłkę, może największą w historii. Istnieją dwie przyczyny takiego punktu widzenia. Pierwsza wynika z tego, że ludzie jeszcze nie są zdolni do jasnej oceny Adolfa Hitlera, tajemniczej i przerażającej postaci. Drugą i ważniejszą przyczyną jest to, że oceniając sytuację wojskową laicy (i niestety także nazbyt wielu wojskowych) rzadko zadają sobie trud zaznajomienia się z faktami. Rzeczowe oceny zawsze rozpoczynają się od rzutu oka na mapę. Mapy nudzą i dezorientują. A jednak klucz do zwrotu Hitlera na wschód w czerwcu 1941 roku znajduje się w kartografii. Należy spojrzeć na mapę Europy, najlepiej na mapę fizyczną, ukazującą rzeki i obszary górskie. I trzeba pamiętać o pewnych zwyczajach, niezmiennych faktach dotyczących wojny. Wojna jest gwałtownym zderzeniem sił. Siły te występują w trzech rodzajach: sił żywych, mechanicznych i chemicznych, jak w niszczącym procesie spalania. Aż do siedemnastego wieku decydujące znaczenie miały siły żywe: konie i ludzie, choć już pewien użytek czyniono z maszyn, jak katapulty i kusze. Wraz z siłą chemiczną eksplodującego prochu strzelniczego, pojawił się nowy, dodatkowy czynnik. Amerykańska wojna secesyjna jako pierwsza stała się odbiciem rewolucji przemysłowej, głównie przez ogromny przyrost mobilności wojsk dzięki kolejom żelaznym, wyzyskującym energię chemiczną kopalnego paliwa - węgla; a także dzięki zwiększonej donośności i dokładności ognia artyleryjskiego, co należało zawdzięczać postępom w metalurgii i projektowaniu. Wojna uprzemysłowiona po raz pierwszy ujawniła się w pełni w latach 1914-18. Naród niemiecki, operując po liniach wewnętrznych dzięki sieci kolei żelaznych, błyskotliwie zaprojektowanych przez Moltkego w celu szybkiego przerzucania armii, z przemysłem zaplanowanym i zbudowanym w celach wojennych prawie pokonał Koalicję, do której należał niemal cały świat. W roku 1918 rewolucyjne możliwości nowego zastosowania innego kopalnego paliwa - ropy naftowej, zostały ujawnione przez brytyjskie czołgi pod Amiens, a także w walkach powietrznych między kruchymi samolotami zwiadowczymi. Niewielu wojskowych pojęło te możliwości; ale tylko jeden powojenny polityk naprawdę je zrozumiał, a tym człowiekiem był skromny eks-żołnierz piechoty, Adolf Hitler. Hitler dostrzegł, że rzekomi zwycięzcy - Brytyjczycy i Francuzi - zostali tak wyczerpani, że światowe imperium stało otworem przed ich następcami i że nawet niewielki naród, przy odważnym, masowym użyciu silnika spalinowego, szczególnie przy kombinowanych operacjach lądowo-powietrznych, może zdobyć tę nagrodę. Sytuacja na mapie Niedogodnością użycia koni na wojnie jest to, że muszą otrzymywać siano; Napoleon poniósł porażkę pod Borodino częściowo z powodu braku paszy. Podobnie i silnik spalinowy musi mieć ropę naftową, by działać. Adolf Hitler nigdy nie zapomniał o tym prostym fakcie, bez względu na to, że nie pamiętali o nim stratedzy zza biurka i powierzchownie sprytni dziennikarze. Na kontynencie europejskim do dyspozycji niemieckiego wysiłku zbrojnego stała tylko jedna stacja benzynowa, mianowicie pod ziemią Rumunii. Drogą morską ropy dostać nie mogliśmy. Dlatego osią wszystkich manewrów kampanii Hitlera na Bałkanach w latach 1940-41 były pola naftowe w Ploeszti. Na Bałkanach wojny wygrać nie było można, ale Niemcy mogły ją tam przegrać. Rzut oka na mapę ujawnia, że Ploeszti, leżące na wielkiej nizinie w dorzeczu Dunaju, znajduje się niebezpiecznie blisko sowieckiej granicy. To miasto leży za Prutem o mniej niż sto mil łatwego marszu przez nizinę. Ale jest o sześćset mil od Niemiec, a drogę zagradzają Karpaty. Z tego powodu, gdy w czerwcu 1940 roku zagrażała wojna między Węgrami i Rumunią, Hitler podjął szybkie działania dla wymuszenia porozumienia. Związkowi Sowieckiemu to się nie spodobało. Rosja, czy to carska, czy komunistyczna, zawsze wyciągała swe niedźwiedzie pazury w stronę Półwyspu Bałkańskiego, a w owym czasie wysyłała do Rumunii noty pełne niejasnych gróźb. Ale tam, gdzie chodziło o dostawy ropy naftowej, Hitler nie mógł brać pod uwagę delikatności rosyjskich uczuć. Bez ropy cała niemiecka maszyna wojenna była tylko stosem martwego żelastwa. Lecz zachowanie Rosji wzbudziło jego wątpliwości, a pakt ze Stalinem był tylko zawieszeniem broni. Tak o nim myślał i miał powody, by przyjmować, że tak samo myśli Stalin. Problemem było: kiedy Rosja się ruszy? Hitler mógł to tylko zgadywać na podstawie jej działań. W lecie 1940 roku gdy nasza świetna kampania we Francji była na ukończeniu, Związek Sowiecki wkroczył do Bessarabii, co postawiło Armię Czerwoną nad brzegami Prutu. Było to posunięcie się naprzód na szerokim froncie o przeciętnie sto mil w kierunku naszej ropy naftowej. Bułgaria, której granica znajdowała się ledwie o pięćdziesiąt mil od Ploeszti, w tym samym czasie zaczęła wysuwać żądania terytorialne i grozić użyciem siły. Mieliśmy sprawdzone informacje wywiadowcze, że za tymi wrogimi wobec Rumunii bułgarskimi gestami stała rosyjska intryga. Te złowieszcze wydarzenia nastąpiły podczas tak zwanej "Bitwy o Wielką Brytanię". Zachodnie dzienniki i komentatorzy radiowi praktycznie je zignorowali, zachodni zaś historycy ignorują do dziś. Dla mieszkańców Zachodu, a szczególnie dla Amerykanów, polityka bałkańska zawsze była czymś nudnym i pogmatwanym. A przecież to te skryte i pełne napięcia manewry wokół ropy rumuńskiej były decydujące dla losów wojny, a nie walki powietrzne na angielskim niebie, które opisywano w prasie pod romantycznymi nagłówkami. Autorzy, którzy do dziś w kółko zastanawiają się nad "Bitwą o Wielką Brytanię", niezmiennie dziwią się, czemu Adolf Hitler w tak oczywisty sposób nie interesował się nią. Dowodzi to, że żaden z nich nie zna na tyle chronologii i kartografii wojskowej, by docenić, że przez cały okres owych nieistotnych potyczek powietrznych Führer nie spuszczał wzroku z kluczowych dla naszego bytu nizin naddunajskich. W końcu lipca, gdy "Bitwa o Anglię" ledwo się zaczynała, Hitler nakazał generałowi Jodlowi rozpoczęcie prac sztabowych nad inwazją na Związek Sowiecki, z terminem jej rozpoczęcia w końcu roku 1940 lub wiosną 1941. Tę decyzję zachodni autorzy często cytują jako ostateczny dowód "perfidii" przywódcy Niemiec. Ale taki właśnie jest skutek nieoglądania map i niestudiowania chronologii. Gdyby Hitler nie podjął takich środków ostrożności w obliczu zacieśniającej się wokół Ploeszti rosyjskiej gry, byłby winien zbrodniczego zlekceważenia interesów własnego narodu. Przegląd wielkiej strategii Światopogląd Hitlera był heglowski. Narody, imperia, kultury - jak nas nauczył wielki Hegel - każde z nich ma swoją epokę historyczną. Przychodzą i odchodzą, żadne nie jest wieczne ale w każdej epoce jedno z nich dominuje i nadaje jej swe piętno. W tym następstwie władania światem rozpoznajemy ewoluującą wolę Boga historii, Ducha historii. W ten sposób Bóg wyraża się i objawia przez wolę takich decydujących dla historii świata indywidualności, jak: Cezar, Aleksander czy Napoleon, którzy podnieśli swe państwa do rangi imperiów światowych. Czyny takich ludzi nie podlegają osądom konwencjonalnej moralności, bo to oni w każdej epoce tworzą nowe zasady moralności. Oczywiście światopogląd heglowski stanowi przeciwieństwo moralności drobnomieszczańskiej, która oczekuje, że wielkie narody będą się zachowywać jak panienki z dobrych domów w niedzielnej szkółce, a do potężnie uzbrojonych ludów chciałyby stosować zasady zachowania, obowiązujące jakiegoś wybladłego sprzedawcę w sklepie z obuwiem. Takie mocarstwa burżuazyjne jak Francja, Anglia i Ameryka, zbudowały swe potęgi i rozszerzały swe terytoria przez działania nie różniące się niczym poza skalą zbrojnego rabunku. Gdy osiągnęły swe "oczywiste przeznaczenie", oczywiście łatwo im przychodziło zrzędzić na młode, pełne wigoru Niemcy, pragnące z kolei odegrać swoją światową rolę. Ale Adolf Hitler nie był człowiekiem, na którym tego rodzaju moralizatorstwo robiłoby większe wrażenie. W jego planach atak na Rosję był drzwiami, przez które Niemcy musiały przejść, by osiągnąć panowanie nad światem. Rosja była naszymi Indiami, przeznaczonymi do podboju i eksploatacji na wzór Brytyjczyków. Rzesza Niemiecka miała wolę, siłę i poczucie swego przeznaczenia. Brakowało jej tylko żywności, przestrzeni życiowej i ropy naftowej i to musiała sobie wziąć. Hitler uważał, że gdy władza nad kontynentem europejskim zostanie twardo uchwycona przez Niemcy anglosaskie mocarstwa zostaną zmuszone do zmiany swych rządów, wybierając na ich miejsce polityków, którzy będą w stanie współpracować z nowym niemieckim imperium światowym. Środek ciężkości Już Clausewitz mówił: "Powinniśmy... przyjąć jako zasadę, że jeśli możemy podbić wszystkich naszych wrogów przez podbój jednego z celem wojny musi być klęska tego właśnie przeciwnika, ponieważ niego właśnie uderzamy we wspólny środek ciężkości całej wojny". Atak na Rosję, którego celem było zdobycie władzy nad centralnym kontynentem Ziemi z jego nieograniczonymi zasobami siły roboczej i bogactw naturalnych, był właśnie uderzeniem w środek ciężkości. Przedstawiano wiele zwodniczych argumentów, że "naprawdę środkiem ciężkości była Anglia, ponieważ była w stanie utworzyć nową koalicję do walki z Niemcami". To pisanina ludzi, mających obsesję analogii napoleońskich. Wiosną 1941 roku Anglia była zneutralizowana i praktycznie nie brała udziału w wojnie, poza drobną niedogodnością, jaką były naloty RAF-u. Nie panowała już nad morzami. Zarówno Japonia, jak Ameryka miały większe floty, które dla Niemiec nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia, choć oczywiście porachowanie się ze Stanami Zjednoczonymi musiało nastąpić. Jeśli pod względem wojskowym Anglia była skończona, czemu się nie poddała? Oczywiście dlatego, że miała nadzieję, iż zostanie wspomożona przez Związek Sowiecki lub Stany Zjednoczone, albo przez oba te kraje razem. Ameryka była daleka i prawie bezbronna. Rosja natomiast zbroiła się gorączkowo na naszych granicach i otwarcie zagrażała w Ploeszti życiu Niemiec. Prawda, że starała się nas ułagodzić na zwykły, prymitywny sposób rosyjskiej dyplomacji, przysyłając nam pszenicę i ropę. Ale w zamian otrzymywała urządzenia mechaniczne, służące jej dozbrajaniu. Nie można było tolerować na dłuższą metę tego rodzaju uzależnienia od Stalina. Nasza stawka w wyścigu o imperium światowe była zawsze wyścigiem z czasem. Rzesza była znacznie mniejsza niż jej dwaj wielcy rywale: Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone Ameryki. Jej przewaga leżała jedynie w jedności celów, jej dyscyplinie i skutecznym przywództwie Hitlera. W roku 1941 stało się jasne, że Franklin Roosevelt zamierza wziąć udział w wojnie, gdy tylko uda mu się przestawić amerykański przemysł na produkcję wojenną i oszukać swych niechętnych współrodaków do tego stopnia, że za nim podążą. Było też równie jasne, że Stalin poszukuje tylko bezpiecznego sposobu, by w Ploeszti tchórzliwie poderżnąć Niemcom gardło. Hitler jasno to wyłożył w szczerym i wymownym liście do Mussoliniego w przeddzień 22 czerwca: "Rosja i Anglia są w równym stopniu zainteresowane Europą... skrajnie wyczerpaną przez długą wojnę... Za tymi dwoma krajami stoi Zjednoczenie Północnej Ameryki, poganiające je do działania... Dlatego też, po długotrwałym namyśle, doszedłem wreszcie do wniosku, że trzeba przeciąć stryczek nim zostanie zaciśnięty". Czy Plan Barbarossa był rozsądny? Argument, że Hitler powinien był najpierw skończyć z Anglią, nie opiera się na rzeczowych przesłankach. Hitler podobny był Cezarowi w swej determinacji zbierania, gdzie się tylko dało, ziem i zapasów potrzebnych jego narodowi. Podobny był Aleksandrowi w swoich potężnych wizjach nowego, pokojowego porządku światowego. Ale jego strategia była napoleońska, bo miał ten sam co Napoleon centralny problem: był otoczony przez wrogów. Rozwiązaniem napoleońskim były: szybkość energia, zaskoczenie i skrajna koncentracja sił własnych w punkcie ataku dla powalenia nieprzyjaciół po kolei. To samo czynił Hitler. Zawsze miał błyskotliwy, choć może nieco awanturniczy instynkt wielkiej strategii niszczące było tylko jego dyletanckie wtrącanie się w przebieg działań taktycznych i niezdolność do żołnierskiego zachowania się w krytycznych sytuacjach. W maju 1940 roku przeznaczył zaledwie dwa tuziny dywizji jako osłonę na wschodzie przeciw ponad dwustu dywizjom Armii Czerwonej, w okresie, gdy wykańczał Francję i wypędzał z kontynentu resztki rozbrojonych Brytyjczyków. Podjął w ten sposób fantastyczne ryzyko, ale w sposób dogłębnie przewidujący. Stalin, który mógł wówczas zająć Berlin, był absolutnie uszczęśliwiony tym, że Niemcy niszczą Francję, podczas gdy on zajmuje terytoria nad Bałtykiem i na Bałkanach. W 1941 roku Związek Sowiecki znacznie się wzmocnił. Zbliżył się na sto mil do Ploeszti. Zdobył panowanie nad Morzem Bałtyckim. Zmasował siły na granicach - ponad trzy miliony żołnierzy - stawiając je twarzą w twarz z Niemcami i podbitymi przez nich polskimi terytoriami. I domagał się wolnej ręki w Dardanelach, Bułgarii i Finlandii. Te żądania, przedstawione przez Mołotowa w listopadzie 1940 roku były ostatnią kroplą. Hitler uważał, że do wyboru naprawdę ma tylko trzy możliwości. Mógł zastrzelić się, pozostawiając narodowi niemieckiemu pertraktacje o kapitulacji; mógł pokusić się o podbój Anglii z wydaniem na rzeź sił przekraczających kanał La Manche, równocześnie odsłaniając się przed zdradzieckim atakiem ze wschodu; albo też mógł zignorować zneutralizowaną, powaloną na kolana Anglię i podjąć realizację w jednym miażdżącym uderzeniu w chwili gdy stał u szczytu siły, swego historycznego celu. Rozwiązaniem był Plan Barbarossa: napoleońskie uderzenie na jednym froncie, co nie było otwarciem dwóch prawdziwych frontów wojennych. Bezstronni historycy wojskowości w przyszłości nigdy nie obciążą go winą za zwrócenie się na wschód. Od samego początku ryzykował i miał do czynienia z silniejszymi przeciwnikami a w Rosji stracił okazję, jaką dawało starannie skalkulowane ryzyko. Stracił ją dzięki kombinacji błędów operacyjnych; pecha i wypadku historycznego, że jego przeciwnikiem był bezwzględny i cierpliwy geniusz tego samego kalibru - F. Roosevelt. Rola Roosevelta Głównym problemem Roosevelta w 1941 roku było wygranie na czasie. Grał z pozycji chwilowej słabości z przeciwnikiem, grającym z pozycji największej siły. Słabość amerykańskiego prezydenta była zarówno wewnętrzna, jak zewnętrzna. Gdy naród niemiecki był zjednoczony przy swym przywódcy, amerykański, zdezorientowany i zapędzony w kozi róg przez wyniosłą i zdradziecką osobowość Roosevelta, był podzielony. Gdy Hitler dysponował największymi siłami zbrojnymi na ziemi, stojącymi u szczytu potęgi i zdolności bojowej, Roosevelt nie miał armii lądowej, nie miał lotnictwa, a marynarkę wojenną rozproszoną i źle wyszkoloną. Jak więc amerykański prezydent mógł wywrzeć jakikolwiek wpływ na sytuację? A przecież dokonał tego. Dobrze znał podstępy bezsilnego, sam zdobywszy urząd prezydenta w wózku inwalidzkim. Pierwszą rzeczą, jakiej musiał dokonać, było umocnienie Churchilla. Tylko Churchill, awanturniczy wojskowy dyletant z obsesyjną nienawiścią wobec Hitlera, mógł utrzymać Anglię w stanie wojny. Churchill wspaniale się bawił udając generała i admirała, co sam przyznał w swoich pamiętnikach. Ale pod jego kierownictwem Imperium Brytyjskie rozpadało się na szczątki. Jedyną szansą jego uratowania było pozbycie się pompatycznego i gadatliwego premiera i wybranie na jego miejsce odpowiedzialnego polityka, który by zawarł pokój z Niemcami. Gdyby to nastąpiło, nie można przewidzieć, jakby obecnie wyglądała mapa świata, ale różowe obszary Imperium Brytyjskiego nadal rozciągałyby się na całą kulę ziemską. Churchilla zachowało u władzy mistrzowskie posunięcie Roosevelta: Lend-Lease. W roku 1941 Amerykanie wysyłali Brytyjczykom beznadziejnie mało. Ale Lend-Lease dało temu dzielnemu choć pobitemu narodowi nadzieję, a wojny wygrywa się dzięki nadziei. Nadzieja była także głównym towarem, jaki w 1941 roku Roosevelt wysyłał do Związku Sowieckiego, chociaż strumyczek zaopatrzenia zaczął się sączyć już w listopadzie i grudniu. Stalin wiedział jak gigantyczny jest potencjał przemysłowy Ameryki. Ta wiedza i obietnica pomocy ze strony Roosevelta umocniły jego wolę walki. Czuł, że chociaż prezydent nigdy nie poświęci amerykańskiej krwi dla ratowania Rosji, przyśle zapewne wszelkiego rodzaju uzbrojenie, aby słowiańska odwaga i zdolność do poświęceń walczyły w amerykańskiej bitwie o hegemonię światową. Decyzja konwojowania Subtelna i zapierająca dech w piersi zdolność Roosevelta prowadzenia na skalę światową podstępnych gier nigdy nie ujawniła się bardziej, niż w jego postępowaniu w kwestii konwojów atlantyckich. W maju 1941 roku większość Amerykanów odnosiła się do wojny europejskiej obojętnie. Najrozsądniejsi (udzie byli przeciwni mieszaniu się do niej. Rooseveltowi udało się wymyślić dla nich niemiłe przezwisko: "izolacjoniści". Ale w bliskich mu kołach pochlebcy bez przerwy go ponaglali, by rozpoczął konwojowanie amerykańskich statków do Anglii. Istotnie, niewiele sensu miało ładowanie angielskich statków żywnością i bronią, jeśli miały one pójść na dno oceanu. Roosevelt uparcie odmawiał konwojowania. Utrzymał już informacje wywiadowcze, że zbliża się atak na Rosję. Rzeczywiście wygląda na to, że wiedział o tym cały świat z wyjątkiem Stalina. Ostatnią sprawą jakiej by sobie życzył, było mieszanie się w wojnę w tej właśnie chwili. Konflikt niemiecko-sowiecki był sposobem nieuchronnym wyrżnięcia ogromnych mas Niemców, a ta perspektywa była miła jego sercu. Ale wybuch wojny na Atlantyku mógł wstrzymać wykonanie Planu Barbarossa. Aż do świtu 22 czerwca Hitler mógł odwołać swe rozkazy. Rozkaz zaś odstąpienia od wykonania Planu zostałby z wielką ulgą wykonany przez niemiecki Sztab Generalny. Franklin Roosevelt rozumiał to, czego nie mogło pojąć aż nazbyt wielu współczesnych mu polityków: że ostatecznie nawet Hitler zależy od opinii publicznej. Naród niemiecki był przy nim zjednoczony i gotów na wszelkie poświęcenia, ale nie był przygotowany na zwykłe samobójstwo. Wiadomość o wojnie ze Stanami Zjednoczonymi mogła atak na Rosję zupełnie pozbawić ducha. Niemieckie społeczeństwo nie było świadome amerykańskiej słabości wojskowej. Pomimo goebbelsowskiej propagandy pamiętało tylko to, że wejście Ameryki do poprzedniej wojny było równoznaczne z klęską. Roosevelt był gotów do wojny z Niemcami, namiętnie jej pragnął, ale nie wcześniej, niż uwikłamy się w ciężka walkę z gigantycznymi hordami Stalina. Pozostał więc przy własnym zdaniu, odsunął doradców i nadal wykrętnie odpowiadał na sondowanie przez prasę o sprawy konwojowania. Jedyną jego możliwością, zagwarantowania wybuchu wojny między Niemcami i Rosją, było wstrzymanie się od decyzji w sprawie konwojowania. I to właśnie uczynił. Zadziwił i rozczarował wszystkich wokół siebie, z własną żoną włącznie. Ale osiągnął swój ponury cel 22 czerwca, gdy Hitler zwrócił się na wschód. Komentarz tłumacza: Roon broni Planu Barbarossa w niespotykany gdzie indziej sposób. Większość niemieckich historyków wojny potępia Plan jako fatalne otwarcie drugiego frontu. Wydaje się, że albo Roon brał udział w zaplanowaniu tej operacji, albo też plan przedłożony przez Sztab Armii zgadzał się z jego własnym studium, dokonanym w OKW. Każdy człowiek przywiązany jest do własnych pomysłów, a w szczególności każdy wojskowy. Wielu historyków wojskowości nie mówi z taką mocą o kluczowym znaczeniu pól naftowych w Ploeszti. Hitler rozpoczął planowanie ataku na Rosję już w lipcu 1940 roku. Pakt o nieagresji nie miał wówczas jeszcze roku, a Stalin drobiazgowo przestrzegał wysyłania do Niemiec ogromnych ilości materiałów wojennych z ropą włącznie. Poczynania Hitlera wyglądają nieco na działanie w złej wierze, oczywiście jeśli można mówić o dobrej wierze między dwoma największymi zbrodniarzami w dziejach świata. Zwykłym tłumaczeniem tych działań przez pisarzy niemieckich jest to, że zmasowanie wojsk wskazywało na podjęty przez Stalina zamiar zaatakowania, a Hitler jedynie go uprzedził. Ale większość niemieckich historyków przyznaje obecnie, że ugrupowanie rosyjskie było defensywne. Hitler zawsze uważał za główną wytyczną swej polityki atak na Rosję dla zdobycia "Lebensraumu". Naturalnym więc było z jego punktu widzenia, że rozpoczął planowanie napadu w lipcu 1940 roku, gdy jego potężna armia lądowa osiągnęła maksimum siły i nie miała się gdzie zwrócić. Takie były główne aspekty sytuacji, a problem zaopatrzenia w ropę mógł być na tym tle jedynie szczegółem. Nie mniej analiza Roona rzuca światło na problemy Hitlera. (V. H.) 45 22 czerwca 1941. Aktorzy naszego dramatu są w tej chwili rozrzuceni po całej Ziemi. Ich sceną stała się planeta, obracająca się pod reflektorem słońca, oświetlającym tylko pół sceny naraz i nieustannie przesuwającym się ze wschodu na zachód. Ledwie niebo zbladło przed świtem, a dziesiątki tysięcy niemieckich zegarków pokazały godzinę trzecią piętnaście rano, gdy sześćset mil na zachód od Moskwy niemieckie armaty zaczęły błyskać i grzmieć wzdłuż tysiącmilowej linii, od lodowatego Bałtyku po ciepłe Morze Czarne. W tym samym momencie armady niemieckich samolotów, które wystartowały nieco wcześniej, przekroczyły granice i zaczęły bombardować rosyjskie lotniska, setkami niszcząc samoloty na ziemi. Poranne gwiazdy jeszcze mrugały nad drogami, liniami kolejowymi i wonnymi polami, gdy kolumny pancerne i dywizje piechoty - niezliczone tłumy młodych, zdrowych Teutonów w hełmach i mundurach barwy feldgrau - zaczęły toczyć się i maszerować w stronę pomarańczowych smug na wschodnim niebie, przez płaskie polskie równiny, rozciągające się po Moskwę, Leningrad i Kijów. Wkrótce po wschodzie słońca smutny i wstrząśnięty ambasador niemiecki w Moskwie oświadczył ministrowi spraw zagranicznych Mołotowowi, że ponieważ Rosja w oczywisty sposób szykuje się do ataku na Niemcy, wódz w swej mądrości wydał rozkaz Wehrmachtowi, by w akcie samoobrony uderzył pierwszy. Szara płaska twarz Mołotowa, jak nam powiedziano, wyrażała rzadko spotykane na niej uczucie: zaskoczenie. Historia zanotowała także, że Mołotow powiedział: - "Czy zasłużyliśmy na to?" Ambasador niemiecki po przekazaniu oświadczenia chyłkiem opuścił pokój. Przez całe życie pracował nad przywróceniem ducha Rapallo, niepodważalnego sojuszu między Rosją i Niemcami. Później Hitler kazał go rozstrzelać. To, że Mołotowa zaskoczyła inwazja, nie było czymś wyjątkowym. Zaskoczony był Stalin, ponieważ w Rosji liczyło się tylko jego słowo i opinia, zaskoczona została Armia Czerwona i cały naród. Atak odniósł bezprecedensowy sukces taktyczny, na skalę, do jakiej się nawet nie zbliżyły żadne działania wojenne przedtem ani potem. Trzy i pół miliona zbrojnych ludzi zaskoczyło cztery i pół miliona zbrojnych ludzi. Natomiast niespodziewany atak na Pearl Harbor w sześć miesięcy później, związał tylko po parę tysięcy ludzi po każdej ze stron. Historycy komunistyczni używają faktów dla dowodzenia słuszności swych dogmatów. Skutkiem tego jest dobra propaganda, ale marne szanse dla zachowania świadectw historycznych. Fakty trudne do wpasowania w partyjne teorie mają tendencję do znikania bez śladu. Wiele świadectw tej najbardziej gigantycznej ze wszystkich wojen lądowych, którą Rosjanie nazywają "wielikaja otieczestwiennaja wojna - "wielka wojna ojczyźniana" - (nie lubią bowiem terminu druga wojna światowa") zapewne nigdy nie będzie poznanych. Historycy komunistyczni twierdzą, że wina za zlekceważenie informacji wywiadowczych obciąża Stalina i że z tego właśnie powodu zaskakujący atak niemiecki odniósł sukcesy. To niesłychanie uproszczony sposób widzenia zadziwiających wydarzeń. Ale, prawdę powiedziawszy, jest zgodny z faktami. Światło słoneczne dotknęło czerwonych wież Kremla, widocznych z okien mieszkania Lesliego Slote'a, i padło na otwarty list z Rzymu od Natalii Henry, leżący na biurku pod oknem. Slote bardzo późno poszedł do łóżka i spał nadal. Natalia przysłała mu radosną tyradę, bo Aaron Jastrow nagle otrzymał paszport! Ma go już w ręku i oboje szykują się do odpłynięcia fińskim parowcem na początku lipca; a podróż morska pozwoli jej wujkowi nawet na ocalenie znacznej części biblioteki. Nie wiedząc nic o tym, co Byron zrobił w Białym Domu, Natalia na wielu stronicach wylewnie dziękowała Slote'owi. Wiadomość zaskoczyła dyplomatę, bo we Włoszech miał uczucie, że natknął się na wyłożoną watą kamienną ścianę, która była specjalnością Departamentu Stanu. W swej odpowiedzi, która jeszcze nie ukończona leżała obok listu, w skromnej mierze przypisał sobie zasługę tego sukcesu, następnie długo wyjaśniał, dlaczego jest zdania, iż krążące pogłoski o zbliżającym się ataku na Rosję są fałszywym alarmem, i dlaczego jest pewien, że jeśli przypadkiem atak taki nastąpi, Armia Czerwona zmiażdży Niemców. Poszukując uprzejmych słów na temat ciąży Natalii, dał spokój pisaniu i poszedł do łóżka. W chwili gdy zadzwonił budzik, jego list był już nieaktualny, ale Slote o tym nie wiedział. Wyglądając przez okno ujrzał zwykły poranny widok Moskwy: zamglone niebieskie niebo, mężczyźni w cyklistówkach i młode kobiety w chustkach idące do pracy, przepełniony, zardzewiały autobus z trudem wspinający się na pagórek, stare kobiety stojące w kolejce przed mleczarnią, jeszcze więcej starych kobiet w ogonku po chleb. Potężny, masywny i cichy Kreml majaczył za rzeką, z ciemnoczerwonymi ścianami w porannym słońcu i błyszczącymi na wieżach soborów licznymi złotymi kopułami. Nie było alarmów lotniczych. Jak dotąd nie odezwały się megafony ani wiadomości radiowe. Była to scena pełna ciszy i spokoju. Stalin i Mołotow wstrzymali się jeszcze z poinformowaniem narodu, który przywiedli do katastrofy, o niespodziance. Ale na froncie kilka milionów czerwonoarmistów już w niej uczestniczyło i starało się odzyskać przytomność, zanim Niemcy wszystkich ich powybijają. Nieświadomy tego Slote z lekkim sercem udał się do ambasady, mając nadzieję, że tej spokojnej niedzieli pozbędzie się części zaległej roboty. Okazało się, że gmach pogrążony jest w całkiem nieświątecznym zamęcie i tam właśnie Leslie dowiedział się ze ściśniętym sercem, że Niemcy raz jeszcze nadchodzą. Wschód słońca przesunął się w kierunku Mińska. Pierwsze jego promienie, świecąc wzdłuż szerokiej, cichej ulicy, padły na gładko wygolonego robotnika w cyklistówce i luźnym, wytartym ubraniu, całym upudrowanym mąką. Gdyby ulicą tą szła Natalia Henry, zapewne nie poznałaby swego krewnego Berela Jastrowa. Gdy zgolił brodę, jego szeroka, płaska słowiańska twarz z perkatym chłopskim nosem nadała mu wraz z tandetnym odzieniem nieokreślenie wschodnioeuropejski wygląd. Mógł być Polakiem, Węgrem czy Rosjaninem, a znał te trzy języki dość dobrze, by uchodzić za któregokolwiek z nich. Choć Berel liczył już ponad pięćdziesiąt lat, zawsze chodził szybko, a tego ranka jeszcze bardziej się spieszył. Przez niemiecki odbiornik krótkofalowy, który trzymał w piekarni ukryty za workami z mąką, usłyszał z Berlina przemówienie doktora Goebbelsa oznajmiające o ataku, zaś w oddali, zaraz po ukończeniu pracy, usłyszał znajomy dźwięk: stękanie wybuchających bomb. Był zaniepokojony, ale nie przestraszony. Gdy Natalia Henry spotkała po raz pierwszy Berela, był pobożnym i zamożnym kupcem, szczęśliwym ojcem pana młodego. Ale Berel miał i inne oblicza. W poprzedniej wojnie służył w armii austriackiej na froncie wschodnim. Został wzięty do niewoli przez Rosjan, uciekł z obozu jeńców i przez lasy przedostał się z powrotem do armii austriackiej. W zamęcie tysiąc dziewięćset szesnastego wylądował w mieszanej jednostce niemiecko-austriackiej. W czasie służby wojskowej wcześnie nauczył się gotować i piec, aby uniknąć nieczystego jedzenia. Przez całe miesiące żył chlebem, pieczonymi kartoflami lub gotowaną kapustą, równocześnie gotując smakowite zupy i gulasze, których nawet nie tknął. Znał życie wojskowe, umiał przeżyć w lesie i wiedział, jak sobie dawać radę z Niemcami, Rosjanami i przedstawicielami tuzina mniejszych naddunajskich narodów. Dla Berela Jastrowa antysemityzm był normalnym stanem rzeczy. Nie przerażał go bardziej niż wojna i wiedział z praktyki, jak sobie radzić z jednym i drugim. Zawrócił z głównej, brukowanej ulicy i krętą drogą, przez ziemne uliczki i zaułki wśród parterowych, drewnianych domków przedostał się na podwórze, gdzie w błocie gdakały kury i rozchodziły się zapachy przygotowywanych śniadań, palącego się drzewa i wiejskiego obejścia. - Wcześnie dziś skończyłeś robotę - zauważyła jego synowa. Stała przy kuchni, gdzie płonął ogień z drewnianych szczap, jedną ręką mieszając w garnku, a drugą trzymając płaczące dziecko. Była znów w zaawansowanej ciąży. Z chustką na przystrzyżonych włosach, z wychudzoną i rozzłoszczoną twarzą, wyglądała o piętnaście lat starzej od panny młodej, którą była półtora roku temu. Jej mąż, ubrany w serdak z kożuszka, z jarmułką na głowie, mamrotał w kącie nad podniszczonym tomem Talmudu. On też nie nosił już brody, a włosy nosił krótko obcięte. Trzy łóżka, jeden stół, trzy krzesła i kołyska wystarczyły, by wypełnić niewielki przegrzany pokoik. Mieszkali w nim we czworo. Zimą tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku żona i córka Berela zmarły na tyfus plamisty, którego plaga dotknęła zbombardowaną Warszawę. W tym okresie Niemcy jeszcze nie posunęli się do tego, by zamknąć Żydów za murami. Berel więc, używszy znacznej części odłożonych pieniędzy na łapówki, wykupił z miasta siebie, syna i synową, po czym we troje dołączyli do strumyczka uciekinierów, dążących bocznymi drogami na wschód, do Związku Sowieckiego. Rosjanie przyjmowali i traktowali ich lepiej niż Niemcy, chociaż większość z przybyłych musiała udać się do odległych obozów za Uralem. Z resztką rodziny Berel Jastrow przedostał się do Mińska, gdzie mieszkali jacyś jego krewni. Niemal wszyscy piekarze w tym mieście zostali zmobilizowani do wojska, Berelowi biuro do spraw cudzoziemców pozwoliło więc pozostać na miejscu. - Wróciłem tak wcześnie do domu, ponieważ Niemcy znowu nadchodzą. - Biorąc kubek herbaty z rąk synowej, Berel padł na krzesło i uśmiechnął się smutno na widok jej przerażonej miny. - Czy nie słyszałaś bombardowania? - Bombardowania? Jakiego bombardowania? - Syn Berela zamknął książkę i spojrzał na ojca z lękiem na bladej, wychudzonej twarzy. - Nic nie słyszeliśmy. Mówisz, że teraz walczą z Rosjanami? - Właśnie zaczęli. Słyszałem w radiu. Musieli zrzucić bomby z samolotów. Sądzę, że Niemcy bombardują linię kolejową. Front jest bardzo daleko. - Nie pobiją tak szybko Armii Czerwonej - powiedziała znużonym głosem kobieta, próbując uciszyć bijące ją piąstką dziecko. Syn Berela wstał. - Uciekajmy tak, jak stoimy. - I dokąd mamy pójść? - spytał ojciec. - Na wschód. - Gdy raz zaczniemy uciekać, pewno nie będziemy mogli się zatrzymać wcześniej, jak na Syberii. - Niech będzie i Syberia. - Syberia! Boże Wszechmogący, Mendel, nie chcę jechać na Syberię - zawołała żona, poklepując rozkapryszone dziecko. - Nie pamiętasz, jak Niemcy zachowywali się w Warszawie? - spytał Mendel. - To dzikie zwierzęta. - To było tylko przez pierwsze tygodnie. Potem się uspokoili. Schodziliśmy im z drogi i było nam dobrze, prawda? - spokojnie odrzekł ojciec. - Proszę jeszcze herbaty. Wszyscy się spodziewali, że zostaną zamordowani. I co? Tyfus i zimno okazały się gorsze od Niemców. - Zabili mnóstwo ludzi. - Tych, którzy nie stosowali się do przepisów. Gdy masz do czynienia z Niemcami, musisz przestrzegać przepisów. I nie pchać się im przed oczy. - Uciekajmy jeszcze dziś. - Poczekajmy tydzień - odrzekł ojciec. - A może Armia Czerwona da im po pysku? Znam kierownika kas biletowych na dworcu. Jeśli będziemy chcieli wyruszyć, możemy to zrobić w ciągu paru godzin. Sybir jest daleko i to nie jest miejsce dla Żyda. - Naprawdę nie uważasz, że powinniśmy wyruszyć dzisiaj? - spytał syn. - Nie. - Niech tak będzie - Mendel usiadł i otworzył książkę. - Podano do stołu - powiedziała żona. - Daj mi kubek herbaty - odrzekł mąż. - Nie jestem głodny. I proszę, zrób coś, żeby dziecko nie płakało. Choć taki sprytny, Berel Jastrow zrobił poważny błąd. Skok niemieckiej armii zaprowadził ją bliżej Mińska, niż jakiegokolwiek innego radzieckiego miasta. Niemcy mieli w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę, przy której w opinii świata zbladła nawet inwazja na Rosję. Kolumny żołnierzy pełzły jak długie, zielonoszare robaki po zielonych przestrzeniach okupowanej Polski w jasnym blasku porannym. Za posuwającymi się żołnierzami, daleko poza strefą, gdzie błyskała ogniem i dymiła kanonada, szły naprzód małe oddziałki w innych mundurach i z innymi rozkazami. Zwane były "Einsatzgruppen" - Oddziały Specjalne, i były czymś bez precedensu w doświadczeniach rasy ludzkiej. Aby zrozumieć działania i miejsce przez nie zajmowane, trzeba najpierw pokrótce zdać sobie sprawę z przebiegu inwazji. Na tym obszarze duża część kontynentu europejskiego wygląda jak zagłębiona, przesiąknięta wodą niecka podobna do bagien południowej Florydy, ale rozciągniętych na tysiące mil kwadratowych. Te ogromne moczary, zwane Bagnami Prypeci, zawsze były przeszkodą dla zachodnich najeźdźców Rosji. Musieli się posuwać na północ lub południe od nich. Generałowie Adolfa Hitlera, chcąc złamać państwo sowieckie jednym błyskawicznym ciosem w ciągu kilku letnich tygodni, uderzyli równocześnie na północy i południu od wielkich moczarów. Ale Einsatzgruppen nie miały zadań wojskowych. Ich zadania dotyczyły Żydów. Od czasów Katarzyny Wielkiej Rosja zmuszała miliony swych obywateli pochodzenia żydowskiego do osiedlania się w "Pasie", strefie przygranicznej na zachodzie, utworzonej z prowincji odebranych zbrojnie Polsce i Turcji. Rewolucja zlikwidowała "Pas", ale większość Żydów, zbiedniałych i już przyzwyczajonych do owych miasteczek i wsi, pozostała na miejscu. Przygraniczne linie obronne Armii Czerwonej od Bałtyku po Morze Czarne, pokrywały się dokładnie z terenami, na których mieszkała większość rosyjskich Żydów. Einsatzgruppen zaś były ruchomymi grupami katów, a rozkaz, jaki otrzymały, brzmiał: zabijać Żydów, bez ostrzeżenia i bez względu na wiek i płeć. Tych rozkazów nie wydano na piśmie. Nadeszły ustnie od Adolfa Hitlera, drogą przez Göringa i Heydricha do "Sicherheitsdienstu" - "Służby Bezpieczeństwa", stanowiącej niemiecką policję państwową, która zorganizowała te Oddziały. Otrzymały one także rozkaz dodatkowy: natychmiastowego zabijania wszystkich komisarzy, czyli oficerów politycznych Armii Czerwonej. Ale te późniejsze rozkazy wydano na piśmie. Ogółem istniały tylko cztery takie oddziały tak rozmieszczone, by podążały bezpośrednio za trzema gigantycznymi klinami niemieckiego ataku. Grupa Armii "Południe", złożona z Niemców i Rumunów, uderzyła na Ukrainę, na południe od bagien, by posuwać się wzdłuż Morza Czarnego na Krym. Za nią szły dwa Oddziały, ponieważ na tym terenie osiedla żydowskie były gęsto rozmieszczone. Grupa Armii "Środek" posuwała się wzdłuż prostej linii, po drodze jaką obrał Napoleon: przez Mińsk, Smoleńsk, Wiaźmę, Borodino do Moskwy. Ten szlak, leżący na północ od wielkich błot, wycelowany jest jak strzała prosto w stolicę. Biegnie działem wodnym dwóch wielkich rzek, z których jedna płynie na północ, a druga na południe. Są to Dźwina i Dniepr. Wojskowi nazywają ją "suchą drogą" i przedkładają nad wszystkie inne. Za tym głównym, centralnym uderzeniem, posuwała się trzecia jednostka. Grupa Armii "Północ" uderzyła wzdłuż Bałtyku na Leningrad i tuż za nią podążał czwarty Oddział. W czterech jednostkach było około trzech tysięcy podróżujących katów, licząc oficerów i szeregowych. Zamierzali zabić od trzech do czterech milionów ludzi, co wynosiło ponad dziesięć tysięcy morderstw na każdego z nich. W oczywisty sposób zadanie było ponad siły, planowano więc, by rozpocząć tylko akcję, a następnie zwerbować do niej miejscowych antysemitów oraz niemieckich żołnierzy dla dopełnienia niesłychanych, makabrycznych, ale w pełni realnych zadań, jakie zostały postawione. Do tych grup rekrutowano głównie niemieckich pracowników państwowych: policjantów, detektywów, drobnych urzędników i tym podobnych. Nie było wśród nich szaleńców ani kryminalistów. Oficerami byli przede wszystkim prawnicy, lekarze i biznesmeni, którzy z powodu wieku lub niezdolności fizycznej nie mogli służyć w wojsku. Wielu z nich miało wyższe wykształcenie, jeden był teologiem. Zarówno oficerowie, jak i szeregowi byli dobrymi Niemcami, z tych którzy nigdy nie przejeżdżali przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, lubili opery i koncerty, czytali książki, nosili marynarki i krawaty, mieli żony i dzieci, w większości uczęszczali do kościołów i śpiewali hymny, a podczas weekendów pracowali w swych ogródkach. Zostali powołani do służby i otrzymali rozkaz, by zabijać ludzi. Powiedziano im, że Żydzi są wrogami Niemiec i że jedynym sposobem postępowania z nimi jest wybicie ich co do nogi, włącznie z niemowlętami i ich matkami. Dla Niemca najwyższą cnotą jest słuchanie rozkazów pochodzących z góry i jak najdokładniejsze wykonywanie ich. Przez dziwny przypadek Żydzi, którzy już znajdowali się w rękach niemieckich na terenach leżących na zachód od frontu aż po Ocean Atlantycki, nie byli jeszcze zabijani masowo. Nie było nawet gotowego programu ich zabijania. Istnieje błędne mniemanie, że Niemcy zaczęli mordować Żydów natychmiast potem, jak Hitler doszedł do władzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku. To nieprawda. Niemcy rabowali Żydów, podobnie jak później rabowali wszystkie narody, które podbili, ale te wymuszenia były dokonywane pod pokrywką legalnych ustaw o wywłaszczeniu. Żydzi często bywali znieważani, niekiedy bici, niekiedy torturowani, niekiedy wreszcie zamęczani na śmierć lub zmuszani do zabijania się pracą. Ale do dwudziestego drugiego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku istniało niewiele obozów koncentracyjnych, a większość więźniów należała do niemieckich przeciwników Hitlera. Istnienie obozów napełniało Żydów przerażeniem, ale przerażeni byli także Niemcy. W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku Żydzi europejscy żyli w niegodziwych warunkach i musieli oddawać resztki swej własności pod butem niemieckiego prawa. Ale żyli. "Pod każdym prawem można żyć" -jak napisano w niemieckojęzycznej żydowskiej gazecie. Działo się więc tak, że właśnie w tym momencie Żyd był bezpieczniejszy za niemieckim frontem, niż przed nim. Na przykład Żydzi warszawscy zreorganizowali się zgodnie z drakońskimi niemieckimi przepisami. Chociaż praca nad siły, głód i choroby zbierały swoje żniwo, większości udawało się przeżyć. W tym właśnie zakresie Jastrowom lepiej by się powodziło, gdyby nie opuścili Warszawy. Ale Berel Jastrow, choć przebiegły i doświadczony w życiu w warunkach antysemityzmu, nie przewidział istnienia Einsatzgruppen. Były czymś zupełnie nowym. Rozkazy dla Einsatzgruppen wydał Adolf Hitler jeszcze w marcu, niezbyt więc je sobie przypominał dwudziestego drugiego czerwca. W pomieszczeniu dowodzenia śledził posuwanie się armii. Na długo jeszcze po wschodzie słońca oświetlenie było tam zimne i szare. Nie lubiąc blasku słońca Führer rozkazał, by jego główna kwatera na czas kampanii wschodniej, którą ochrzcił mianem "Wolfsschanze", została zbudowana z oknami na północ. Do tego "Wilczego Gniazda", zespołu betonowych bunkrów i drewnianych domków otoczonych drutem kolczastym, wieżami strażniczymi i polami minowymi, prowadziła jedna linia torów kolejowych przez puszczę Prus Wschodnich, niedaleko od punktu wyjściowego Grupy Armii "Północ". Prawdę powiedziawszy "Wolfsschanze" dziwnie przypominało obóz koncentracyjny. Ramię w ramię z generałem Jodlem stał jeden z najmłodszych wiekiem i nominacją generałów niemieckich, Armin von Roon. Hitler nie lubił Roona i okazywał mu to szorstkim zachowaniem. Roon pochodził z arystokratycznej rodziny i mówił wytworną berlińską niemczyzną, ostro kontrastującą z potocznym i prymitywnym, bawarskim językiem Hitlera. Nosił też doskonale skrojony mundur, również stanowiący kontrast ze zbyt obszernym, workowatym mundurem żołnierskim Hitlera. I do tego wszystkiego Roon miał orli nos, odrobinę podobny do żydowskiego. Ale jako pułkownik w Oddziale Operacyjnym brał udział w trzech skomplikowanych grach wojennych, opartych na Planie Barbarossa. Miał niezwykłą pamięć, z dokładnością zegarka znał wyznaczone do osiągnięcia na każdą godzinę rubieże i na pamięć wiedział, jak wygląda każdy odcinek rozciągającego się na tysiące mil pola bitwy. Dla Roona Związek Sowiecki był czymś podobnym do mapy plastycznej, tyle tylko, że spektakularnie większej od używanych w grach wojennych. Jednostki wojskowe stanowili ludzie, a nie przesuwane chorągiewki z numerkami, ale zasady i scenariusz przynajmniej na początku były identyczne. (Podczas procesów norymberskich Roon zaprzeczał, jakoby wiedział o istnieniu Einsatzgruppen do chwili, gdy przedstawiono mu, kontrasygnowany przez niego w imieniu Oddziału Operacyjnego, rozkaz zabijania komisarzy. Wówczas przypomniał sobie o tym, ale utrzymywał, że nic nie wiedział o innych zadaniach Einsatzgruppen. Trybunał uznał to za wykręt, podobnie jak kilka innych punktów obrony Roona). Aż do godziny trzeciej po wschodzie słońca Roon uchylał się od odpowiedzi na ostre, ponaglające pytania Führera o rozwój operacji. Wreszcie zaopiniował, że na północy sprawy mają się lepiej niż planowano, w centrum znacznie lepiej, gorzej natomiast na południu. Okazało się, że ocena ta ściśle odpowiadała rzeczywistości i od tej pory Hitler polubił orlonosego generała. W taki więc sposób padły pierwsze karty w gigantycznej rozgrywce pokerowej. Hitler wraz ze swym sztabem przypuszczał, że Rosjanie skoncentrują największą masę wojsk w centrum, na północ od bagien Prypeci, by osłaniać stolicę. Ci natomiast, którzy zadysponowali rozmieszczenie sił rosyjskich, niezależnie od tego, czy pomysł należał do Stalina, czy do generałów, których posłuchał, zakładali, że główne uderzenie Niemców nastąpi na południu w celu uchwycenia terenów uprawnych Ukrainy i kaukaskich pól naftowych. Być może taka ocena wynikła z lektury Mein Kampf, w której to książce Hitler otwarcie przyznał, że zdobycie tych obszarów jest celem jego życia. W każdym razie główne siły obrońców znalazły się na południu.od bagien. Dzięki temu linia frontu stała się niezrównoważona. Niemcy zostali opóźnieni na południu, natomiast w stronę Moskwy przebijali się z niespodziewaną łatwością. Na linii ich natarcia pierwszym wielkim miastem był Mińsk. Gdy słońce wzeszło nad Rzymem, Aaron Jastrow siedział już przy biurku, pracując w swym apartamencie w hotelu Excelsior. Książce o Konstantynie brakowało tylko czterech, może pięciu końcowych rozdziałów i doktor Jastrow był z tego powodu bardzo szczęśliwy. Jak co dzień, dokładnie o ósmej rano, ten sam co zawsze kelner przyniósł takie samo jak zawsze śniadanie. Jastrow je skończył i właśnie zamierzał znów zasiąść przy biurku, gdy z hałasem otworzyły się drzwi do sypialni i ciężkim krokiem weszła Natalia w różowym szlafroku kąpielowym. Ciąża zniekształciła jej figurę, jej policzki i oczy zapadły się, co nadmiernie uwydatniło jej pełne usta. - Boże mój, słyszałeś ostatnie wiadomości? - Czy zdarzyło się coś dobrego? - Zależy od punktu widzenia. Niemcy napadli na Rosję. - Co? Jesteś pewna? - Właśnie podano tę wiadomość w dzienniku radiowym o ósmej. - Nie do wiary. - Jastrow zdjął szkła i przetarł je chustką do nosa. - Ale kiedy to się zaczęło? - Dziś o świcie. - Och, niesłychane. Łobuz z wąsikiem naprawdę przejął się swą rolą, co? Znowu wojna na dwa fronty? Natalia podeszła do stoliczka na kółkach z resztkami śniadania. - Czy kawa jest jeszcze gorąca? - Tak, nalej sobie. - Doktor powiedział, bym nic nie jadła ani nie piła przed badaniem, ale nie mogę się powstrzymać. Umieram z głodu. - Natalia zaczęła pożerać maślaną bułeczkę, popijając kawą. - Lepiej zadzwoń do ambasadora. - Też tak myślę. Ale Rosja jest daleko i co za różnicę może nam to zrobić? Myśl, że Hitler straci siły w Rosji jest naprawdę przyjemna. Cienie Napoleona, dajcie nam tę nadzieję. - Jeśli Finlandia zostanie w to wciągnięta, "Vassa" nie odpłynie. - Boże drogi, rzeczywiście. Masz całkowitą słuszność. Czy było coś o Finlandii? - Nic nie słyszałam. - Opadłszy ciężko na krzesło, Natalia rozejrzała się po wielkim pokoju, umeblowanym brązowymi pluszowymi kanapami i fotelami, lustrami w złoconych ramach i rzeźbami z marmuru. - Boże, ten apartament jest deprymujący. Jakież to będzie wspaniałe, gdy go opuścimy. - Moja droga, jest obszerny, a dostaliśmy go za cenę dwóch małych pokoików. - Wiem, wiem, ale czemużby nie? Z wyjątkiem Niemców hotel świeci pustkami. Na ich widok dostaję dreszczy. - Przypuszczam, że oni mieszkają we wszystkich hotelach. - Niewątpliwie - odrzekła Natalia z ponurą miną. - Wczoraj w windzie rozpoznałam gestapowca. Byron i ja widzieliśmy go w Lizbonie. Wiem, że to ten sam. Ma na czole - pokazała palcem w powietrzu - dziwną szramę w kształcie litery "L". - To na pewno zbieg okoliczności. A czy on ciebie rozpoznał? - Długo mi się przyglądał. - Tym bym się nie przejmował. Ci ludzie żyją z przyglądania się. A propos, co ci wczoraj powiedział lekarz? Wszystko w porządku? - O, tak - odrzekła niepewnie. - Po prostu chciał mnie jeszcze raz obejrzeć. Idę na chwilę do łóżka. - Znowu do łóżka? - Powiedział, abym jak najwięcej odpoczywała. Wizytę mam dopiero o dwunastej. - No to w porządku. Mam właśnie rozdział prawie gotów do przepisania na czysto. - Aaron... - Natalia zrobiła pauzę, zagryzając dolną wargę. - On życzy sobie, abym przez pewien czas nie pisała na maszynie. To zbyt męczy kręgosłup. Aż do chwili, gdy minie to zmęczenie. - Rozumiem. - Jastrow westchnął i rozejrzał się po pokoju. - Zgadzam się, że nie jest tu bardzo wesoło. Gdy pomyślę, że mój śliczny dom stoi pustkami... Natalio, czy sądzisz, że ta sprawa z Rosją cokolwiek zmienia? To znaczy... - Jezu Chryste, Aaron - warknęła Natalia wyjątkowo nieprzyjaznym tonem. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że mamy pozostać na tym samym kontynencie, co Niemcy? - Moja droga... - Aaron Jastrow zrobił bardzo żydowski gest, polegający na opuszczeniu ramion z jednoczesnym wzniesieniem w górę obu rąk - ... nie okazuj mi niecierpliwości. Podczas poprzedniej wojny byłaś małym dzieckiem, ale dla mnie tak niewiele czasu upłynęło między obiema! To tylko dalsza jej część po zawieszeniu broni. No, a ile wtedy było gadania na temat Hunów nabijających belgijskie dzieci na bagnety i odcinających piersi zakonnicom! A ja wówczas spędziłem cały rok w Monachium w towarzystwie naprawdę wspaniałych ludzi. Są Niemcy i Niemcy... Dobry Boże, czy ja ci powiedziałem, że przyszedł list od Byrona? - Gdzie? Gdzie? - Przypuszczam, że kelner zostawił go w przedpokoju. Natalia ciężkim krokiem wybiegła z pokoju, chwyciła białą kopertę, zabrała do sypialni i z zapartym tchem, zaczęła czytać. Był to dość nudny list, z jedyną nowiną, że Byron został przeniesiony z S-45 na nowy okręt podwodny floty Pacyfiku, "Tuna"; a porucznik Aster otrzymał rozkaz przejścia na starszy, "Devilfish". Ale list pełen był wyrazów miłości i tęsknoty, choć nader banalnych. Natalia rozebrała się, położyła do łóżka i chciwie czytała i znów od początku czytała stronice listu, aż przestała rozumieć znaczenie poszczególnych zdań. Włoski lekarz powiedział, że dwie czy trzy maleńkie plamki krwi mogą być bez znaczenia, ale dla pewności, aby utrzymać dziecko, powinna odpoczywać. Natalia miała zamiar przeleżeć w łóżku następne dwa tygodnie. Linia dzieląca noc od dnia prześliznęła się po Oceanie Atlantyckim, napotykając tam głównie puszyste chmurki i puste obszary pomarszczonej niebieskiej wody. Bardzo rzadko zaś plamki ułożone w porządne szeregi i jeszcze inne plamki, bezładnie rozrzucone. Uporządkowane plamki były konwojami; bezładnie rozrzucone niemieckimi okrętami podwodnymi próbującymi na nie zapolować oraz okrętami amerykańskimi, które starały się wykryć okręty niemieckie i ostrzec konwoje. Oświetlając i grzejąc bez wyboru myśliwych i zwierzynę tego rozległego polowania, które uczestnicy nazwali "Bitwą o Atlantyk", wschodzące słońce przesunęło się nad następny kontynent, zwany Nowym Światem. Wkrótce okna w gmachu CBS w Nowym Jorku zapłonęły poranną czerwienią, ale w izolowanych jak grobowce studiach płonęło jak zawsze jedynie elektryczne światło. Pomimo wczesnej godziny na korytarzach i w pokoikach redakcji informacji CBS wrzało jak w ulu. Hugh Cleveland, z okropnie zarośniętym podbródkiem, siedział przy swym starym biurku, bazgrząc w żółtym bloku i puszczając dym z długiego cygara. Choć godzina przeznaczona na występy amatorów stała się bardzo popularna, nie porzucił swego programu "Kto dziś w mieście?". Chętnie powtarzał, że program informacyjny zapewni mu nadal chleb z masłem, gdy przeminie moda na amatorów. Z przenośnego radioodbiornika na biurku rozbrzmiewał donośny głos Winstona Churchilla: "Nikt i nigdy nie był bardziej zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu niż ja... Nie odwołuję ani słowa, które wypowiedziałem na ten temat. Ale wszystko to blednie w obliczu spektaklu, który właśnie się rozgrywa... Widzę dziesięć tysięcy rosyjskich wiosek, gdzie śmieją się dziewczęta i bawią dzieci. I widzę zbliżający się ku nim cały ten ohydny napad... tępych, bezdusznych, posłusznych, zwierzęcych mas żołdactwa Hunów, sunących naprzód jak chmury pełznącej szarańczy..." Zadzwonił telefon. Hugh próbował nie zwracać na to uwagi, ale w końcu chwycił słuchawkę i warknął: - Do jasnej cholery, słucham Churchilla... Ach! Przepraszam, Chet. Posłuchaj, jeśli masz pod ręką radio, to je włącz. Fantastycznie facet gada. - Oparłszy się wygodnie plecami, Cleveland jednym uchem nasłuchiwał przemówienia, trzymając telefon przy drugim. "Za tą furią, za tą nawałnicą widzę stojącą grupkę złoczyńców, którzy planują, organizują i wylewają na ludzkość ten potop okropności..." - Chet, ależ oczywiście o tym pomyślałem. W tym samym momencie, gdy wiadomość nadeszła, wysłałem telegram do tutejszego konsulatu rosyjskiego. Bo oczywiście nie mogłem się tam dodzwonić. Jakąś godzinę temu nareszcie oddzwonili. Poszła do nich Madeline Henry i obiecali, że kogoś z nią do nas przyślą. Nie, nie wiem kogo, jeszcze nie. Do diabła, dziś rano nawet sprzątaczka z ich konsulatu to już by było coś! "Czy możecie mieć wątpliwości, jaka będzie nasza polityka? Mamy przecież jeden cel i jedno nieodwołalne zadanie. Postanowiliśmy zniszczyć Hitlera i hitlerowski reżim bez śladu. Od tego zamiaru nic nas nie odwiedzie, nic... Każdy człowiek i każde państwo walczące przeciw nazizmowi otrzyma naszą pomoc. Każdy człowiek lub państwo idące z Hitlerem jest naszym wrogiem... Zagrożenie Rosji jest zagrożeniem naszego kraju i zagrożeniem Stanów Zjednoczonych..." Madeline, rozpłomieniona, z błyszczącymi oczami wpadła do redakcji, dziko machając rękami i robiąc miny do szefa. - Zaczekaj, Chet, już wróciła. - Zakrywszy dłonią mikrofon, Cleveland spytał: - Jakie wyniki? - Złapałam ambasadora. Jest w Nowym Jorku i złapałam go. - Chryste Panie? Żartujesz? Ambasadora? Jak on się nazywa, Uskiński? - Umański. - Gorączkowo kiwła głową. - Przyjedzie za dziesięć dziewiąta. Konsul go przywiezie. - Hej, Chet, poczekaj! Tej dziewczynie udało się złapać ambasadora Umańskiego. Przysięgam Bogu! Umańskiego! Słuchaj, muszę się przygotować na jego przyjście. Oczywiście, oczywiście. Dziękuję. - Trzasnął słuchawką. - Jak ty robisz takie rzeczy, Madeline? Dlaczego on nie siedzi w Waszyngtonie? - Perorujący Churchill mówił coraz głośniej. Cleveland niecierpliwym ruchem wyłączył radio. - Hugh, poprosiłam o przyjęcie przez konsula i powiedziałam takiej potężnej dziewczynie w recepcji, że jestem z programu "Kto dziś w mieście?" I to wystarczyło. W następnej chwili znalazłam się w wielkim pokoju biurowym, a z ogromnego portretu na ścianie przyglądał mi się Lenin i był tam ambasador Umański i powiedział, że weźmie udział w programie. To miły człowiek, doskonale wychowany. - Fantastyczne! Kapitalne! Proszę cię o rękę! - Cleveland spojrzał na zegarek i przejechał dłonią po szczeciniastym policzku. - Chryste! Ambasador czerwonych we własnej osobie! Co za szczęście! - Zerwał się, chwycił dziewczynę w ramiona i gorąco ucałował. Madeline oblana rumieńcem po szyję wyrwała mu się, spojrzała przez ramię na otwarte drzwi i wygładziła sukienkę. - Madeline, jesteś cudo. A teraz posłuchaj. Ja się doprowadzę do porządku, a może ty przez ten czas naszkicujesz wstęp i parę pytań i przyniesiesz mi do garderoby? Ambasador zjawił się punktualnie. Hugh Cleveland nigdy w życiu nie spotkał się z rosyjskim komunistą i zdumiało go, że Umański jest znakomicie ubrany, zachowuje się naturalnie i mówi gładką angielszczyzną. Konsul był jeszcze milszy. Obaj Rosjanie bez cienia skrępowania usiedli koło mikrofonu. - Panie ambasadorze, możliwość powitania pana tutaj w takiej historycznej chwili uważam za wyjątkowe wyróżnienie dla programu "Kto dziś w mieście?" i dla mnie samego... - zaczął Cleveland i nie udało mu się dokończyć. - Bardzo panu dziękuję. Ponieważ oba nasze kraje prowadzą obecnie wspólną walkę - przerwał mu Umański - z przyjemnością witam możliwość zapewnienia narodu amerykańskiego w pańskim popularnym programie "Kto dziś w mieście?", że jesteśmy pełni ducha bojowego. Pozwoli pan, że przeczytam fragmenty przemówienia radiowego pana Mołotowa. Ku zgrozie Clevelanda, którego żelazną regułą było wycinanie z programu przygotowanych oświadczeń, konsul wręczył ambasadorowi pisany na maszynie dokument. - Ależ panie ambasadorze, jeśli wolno mi po prostu... - Dziękuję panu. By nie tracić czasu skróciłem tekst, ale mamy tu ważne fragmenty tego, co dosłownie powiedział minister spraw zagranicznych Mołotow: - "Nie przedstawiwszy Związkowi Radzieckiemu żadnych żądań, bez wypowiedzenia wojny, wojska niemieckie zaatakowały nasz kraj i zbombardowały z powietrza nasze miasta..." Cleveland podniósł dłoń próbując zabrać głos, lecz ambasador bez chwili przerwy kontynuował: - "Ten niesłychany atak na nasz kraj stanowi perfidię bez precedensu w dziejach cywilizowanych narodów. Został dokonany pomimo istnienia między ZSRR i Niemcami paktu o nieagresji, którego rząd radziecki przestrzegał z najwyższą skrupulatnością..." - Panie ambasadorze, co do tego paktu, jeśli mogę zadać tylko jedno... - Przepraszam pana, będę kontynuował, a jeśli czas pozwoli, to również odbędziemy dyskusję - odpowiedział pełen niezmąconego czaru Umański i powrócił do odczytywania zdań i akapitów wyraźnie podkreślonych czerwonym atramentem. Cleveland jeszcze dwukrotnie bezskutecznie próbował mu przerwać, co ambasador uprzejmie zignorował, aż doszedł do ostatnich linijek na ostatniej stronie: - "Cała odpowiedzialność za ten rozbójniczy napad na Związek Radziecki spada na niemiecko-faszystowskich władców... Rząd radziecki rozkazał naszym wojskom wypędzić niemieckie oddziały z terenu naszego kraju... Nasza sprawa jest słuszna. Nieprzyjaciel zostanie pobity. Zwycięstwo będzie nasze". - Do tych wymownych słów - powiedział Umański - niewiele mam do dodania. Muszę powrócić do mych oficjalnych zajęć i dziękuję panu za stworzenie mi dzisiejszej możliwości. Oddał maszynopis konsulowi, uśmiechnął się do Clevelanda i zrobił ruch, jakby chciał się podnieść z miejsca. Zdesperowanemu Clevelandowi udało się wtrącić: - Panie ambasadorze, zdaję sobie sprawę, jak cenny jest pański czas w tej tragicznej godzinie. Nie będę pana zatrzymywał. Proszę mi powiedzieć tylko jedno: jaka będzie reakcja amerykańskich komunistów na te wydarzenia? Wie pan, że gwałtownie domagali się, byśmy zachowali neutralność. Walczyli zębami i pazurami przeciwko Lend-Lease. Czy teraz dokonają błyskawicznego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni? Umański z całym spokojem rozsiadł się na krześle. - Jestem prawie pewien, że nie. Jak pan wie, klasa pracująca na całym świecie jest ze swej natury miłującą pokój. Na wojnie nie może niczego zyskać, natomiast wszystko stracić. Wojna zaczęła się jako walka między mocarstwami imperialistycznymi i dlatego robotnicy, jak na przykład wymieniona przez pana Amerykańska Partia Komunistyczna, przeciwstawiali się wojnie. Ale Związek Sowiecki nie ma imperium ani kolonii. Jest po prostu krajem chłopów i robotników, którzy pragną pokoju. Napadając na nas niemieccy faszyści odrzucili maskę i ujawnili się jako okrutny, wspólny wróg ludzkości. Naród amerykański także jest narodem miłującym pokój. Lud radziecki będzie liczył na jego poparcie w swej słusznej walce. - Panie ambasadorze... - W związku z tym - mówił Umański - historyczna brytyjska obietnica pełnego poparcia, którą pan Churchill właśnie nam złożył, będzie miała wpływ decydujący, ponieważ Winston Churchill słusznie jest podziwiany w Stanach Zjednoczonych za swój heroiczny opór przeciw hitleryzmowi. Do widzenia i dziękuję panu bardzo. Wychodzącym ze studia Rosjanom towarzyszyła Madeline. Cleveland zaś, zupełnie wytrącony z równowagi, dodał: - Usłyszeli państwo w programie "Kto dziś w mieście?" udzielony nam na prawach wyłączności pierwszy wywiad radiowy rosyjskiego ambasadora w Stanach Zjednoczonych, pana Konstantina Umańskiego, na temat niemieckiej inwazji na Związek Sowiecki. - Zmienił ton głosu z dramatycznego na gładki i wesoły. - No cóż, moi drodzy, skok od inwazji do zadziwiającego, nowego, ulepszonego "Fome-Brite" wydaje się duży, nieprawdaż? Ale życie toczy się dalej. Jeśli brud dokona inwazji na twoją kuchenkę, nowy ulepszony "Fome-Brite" jest nowoczesnym sposobem odparcia... Wschód Słońca dotarłszy do Chicago stał się niewidzialny - miasto pogrążone było w straszliwej burzy. Przez potoki lejącego w półmroku deszczu Palmer Kirby jechał taksówką na tajne spotkanie Prezydenckiego Komitetu Uranowego, który wzywał na rozmowy inżynierów z całego kraju. Celem Komitetu było wyjaśnienie przy pomocy praktyków, którzy mieli z tym do czynienia, czy w przewidywanym okresie wojny, określonym jako cztery do pięciu lat, można wyprodukować tyle U-235, ile potrzeba dla zbudowania bomby atomowej lub atomowych elektrowni. Doktor Lawrence poprosił listownie Palmera, by przywiózł ze sobą sprawozdanie o możliwości zbudowania pewnych olbrzymich elektromagnesów. Kirby i Lawrence byli starymi przyjaciółmi; przez lata całe Palmer dostarczał nobliście specjalnie budowane wyposażenia do cyklotronu. Domeną Palmera Kirby była strefa przejściowa, w której przemysł eksploatuje naukę. Zawsze mówił, że zajmuje się tylko robieniem pieniędzy, ale w związku ze swymi wczesnymi pracami w Kalifornijskim Instytucie Technologii miał też pewną pozycję w sferach naukowych. Kirby wiedział, do czego służą wielkie elektromagnesy. Miał zdecydowane poglądy na temat produkcji dla celów wojskowych. Uważał, że Niemcy są na tym polu znacznie zaawansowani. Napad na Rosję wydał mu się przerażającym potwierdzeniem tej opinii. Zwykły uran wygląda jak nikiel. Jest aktywny chemicznie, ale w żaden sposób nie można go zmusić, by wybuchł. Jego osobliwa radioaktywność może spowodować zadymienie negatywu fotograficznego, w dotyku wydaje się ciepławy, a bardzo długi z nim kontakt może wywołać u człowieka lekkie oparzenia. Tak czy inaczej, w tym rozproszonym w świecie pierwiastku znajduje się maleńka domieszka substancji chemicznie identycznej, ale różniącej się budową atomu: wybuchowego izotopu U-235. Dziś wiemy o nim wszystko, ale w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku naukowcy jedynie domyślali się, że bomba U-235 może wybuchnąć. To była tylko teoria. Pierwszym problemem do rozwiązania było sprawdzenie, czy kontrolowana reakcja łańcuchowa rozszczepiania uranu jest możliwa, czy też jakiś nieznany czynnik naturalny może ją zatrzymać. Drugim, jeśli odpowiedź na pierwszy brzmiała "tak", zapewnienie dostatecznej ilości czystego U-235, by wypróbować czy wybucha. Trzecim zaś, jeśli i to się powiedzie, wyprodukowanie takiej ilości materiału, by zastraszyć świat. Kirby, usłyszawszy wiadomość o ataku Hitlera na Rosję, doszedł do wniosku, że Niemcy musieli z powodzeniem dokonać przynajmniej pierwszego kroku. Patrząc z punktu widzenia swojej wąskiej specjalizacji uważał całą tę wojnę za wyścig między Niemcami i Amerykanami do wywołania eksplozji U-235. Wszystko inne: zatapianie statków przez okręty podwodne, kampanie lądowe, bitwy powietrzne - coraz bardziej wyglądały mu na bezcelowy rozlew krwi, nieistotne i przestarzałe gesty przed jedynym istotnym, wielkim odsłonięciem kart. Skok Hitlera na Rosję, otwarcie drugiego frontu i wyzwolenie Anglii od groźby bliskiego upadku, uznał za omyłkę szaleńca - chyba, że Niemcom udało się uzyskać kontrolowaną reakcję łańcuchową. Jeśli Hitler miał bomby uranowe lub mógł na nie liczyć za rok czy dwa, wynik wojny był przesądzony i Niemcy po prostu wyruszyli do Rosji na gigantyczną wyprawę po niewolników jako przygotowanie do przejęcia władzy na całej Ziemi. Zgodnie z informacjami, jakimi dysponował Kirby, było to możliwe. To przecież Niemcy odkryli rozszczepianie uranu. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wydzielili cały Instytut Cesarza Wilhelma do badań nad wojskowym zastosowaniem odkrycia. Według doniesień wywiadowczych w podbitej Norwegii produkowali wielkie ilości ciężkiej wody, tego dziwnego związku z podwojonym jądrem wodorowym: jako spowalniacza neutronów przy rozszczepianiu uranu. Stany Zjednoczone nie miały reaktorów atomowych, nie znały technologii ich budowy, nie dysponowały naukowcem, który byłby pewien, że można uzyskać reakcję łańcuchową. W całym kraju znajdowało się tylko czterdzieści funtów nadającego się do eksperymentów uranu; nie było zakładów do produkcji większych ilości zwykłego uranu, a cóż dopiero bardzo rzadkiego izotopu 235, który może zdolny byłby wybuchać. A na wszystkie zebrania Komitetu Uranowego i poufne rozmowy między naukowcami, rząd nie wydał jeszcze nawet stu tysięcy dolarów w gotówce. Kirby oceniał, że Niemcy, w swym potężnym wysiłku dla zdobycia imperium światowego, mogli byli do tej pory wydać na ten cel około miliarda dolarów. Komitet Uranowy zasiadał w brudnym pokoju seminaryjnym, rozgrzanym i zadymionym pomimo otwartych okien i nieustającej burzy za nimi. Na małej zapylonej tablicy wypisano elementarne wzory matematyczne z pierwszego roku akademickiego. Z wyjątkiem dwóch umundurowanych wojskowych: pułkownika armii lądowej i kapitana marynarki, Kirby znał wszystkich uczestników spotkania. Naukowcy siedzieli w koszulach, niektórzy zdjęli krawaty i podwinęli mankiety. Wciąż jeszcze przewodniczył komitetowi dyrektor Państwowego Biura Normalizacji, Lyman Briggs, co tym bardziej przygnębiło Kirby'ego. Briggs był miłym szpakowatym biurokratą, dla którego wydatek tysiąca dolarów z państwowych pieniędzy był niesłychaną kwotą. On jeden był w marynarce i krawacie. Doktor Lawrence przyjacielsko pomachał Palmerowi ręką i zwrócił się do siedzących przy nim wojskowych: - To jest doktor Kirby, prezes Zakładów Elektrycznych Denver... A to pułkownik Thomas i kapitan Kelleher. Kirby rozdał egzemplarze powielonego dokumentu i odczytał na głos, robiąc czasami przerwy z powodu trzasku piorunów. Członkowie komitetu wysłuchali go z napiętą uwagą; wszyscy z wyjątkiem kapitana Kellehera, łysego nałogowego palacza z podwójnym podbródkiem, przygarbionego, ze wzrokiem zwróconym wprost przed siebie, a od czasu do czasu drapiącego się przez swój granatowo-złoty mundur w jedno i to samo miejsce na piersiach. Pułkownik armii lądowej, mały człowieczek o wyglądzie intelektualisty, dotknięty ciężkim kaszlem, bez przerwy zajadał pastylki z kartonowego pudełeczka, równocześnie robiąc na marginesie sprawozdania Kirby'ego stenograficzne notatki. Kirby odpowiadał na pytania, które Lawrence postawił mu listownie: czy jest w stanie wyprodukować gigantyczne elektromagnesy, a jeśli tak, jakim przewidywanym kosztem i w jakim czasie? Pomysł Lawrence'a forsowany przez niego z niezwykłą siłą i przekonaniem, w sposób powodujący, że inni naukowcy kochali go lub nienawidzili, opierał się na produkowaniu uranu 235 przez separację strumienia zjonizowanych molekuł uranu w polu magnetycznym - metodą, którą Kirby niegdyś opisał Victorowi. Istniało już odpowiednie do tego celu urządzenie laboratoryjne: spektrograf masowy, który działał na tej właśnie zasadzie. Lawrence chciał, by produkowano gigantyczne spektrografy masowe dla uzyskiwania uranu 235 w ilościach dostatecznych dla celów wojskowych. Wszystko to wymagało, poza wielu innymi rzeczami, monstrualnych elektromagnesów, zdolnych do utrzymywania niezmiennego pola. Najmniejsze zakłócenie wielkości napięcia zniszczyłoby nieskończenie małą różnicę dróg przepływu molekuł U-238 i U-235, a od niej właśnie zależał cały pomysł. Gdy Kirby wymienił wykonalny termin dostarczenia pierwszych magnesów oraz przybliżoną cenę, członkowie komitetu zaczęli spoglądać po sobie. Zakończył swoje wystąpienie zastrzeżeniem, że wykonanie zamówienia wymagałoby zapewnienia na zasadzie absolutnego pierwszeństwa potrzebnych surowców, i usiadł. Lawrence, patrząc na niego przez okrągłe okulary, promieniał z radości. - To dość zachęcające - powiedział łagodnym tonem Lyman Briggs, przebierając palcami po krawacie. - Oczywiście liczby dotyczące ceny należą do zakresu czystej fantazji. - Doktorze Kirby - przerwał mu kapitan marynarki - mieliśmy na ten sam temat sprawozdanie od ludzi z "General Electric" i z "Westinghouse". Żądają dwa razy tyle czasu, dwa razy więcej pieniędzy, zaś charakterystykę działania urządzenia podają znacznie gorszą. Palmer Kirby wzruszył ramionami. - To bardzo możliwe. - Dlaczego więc mielibyśmy co do możliwości tej budowy uwierzyć na słowo panu, a nie im? - zapytał ochryple pułkownik Thomas, wytrząsając z pudełka kolejną pastylkę. - Pułkowniku - odpowiedział Kirby - kiedyś pracowałem u "Westinghousa". Tam produkuje się wszystko, co działa na prąd. Ja robię urządzenia tylko na zamówienie, a specjalizuję się w elektromagnesach. To wąska specjalizacja, ale ona należy do mnie. W jednym z jej zakresów Niemcy znacznie nas wyprzedzili. Pojechałem do Niemiec, przestudiowałem jakimi dysponują komponentami i zamówiłem ich rdzenie z niklostopu. "Westinghous" i "General Electric" nie znają tego zakresu techniki tak jak ja. I nie muszą. Dla zadań specjalnych z zakresu elektromagnetyki moje produkty są lepsze niż ich. Przynajmniej ja tak twierdzę i gotów jestem złożyć ofertę na tych warunkach. Gdy Palmer Kirby wspomniał o Niemczech, przy stole znów wymieniono spojrzenia. Kapitan marynarki odezwał się poirytowanym głosem: - Czy Niemcy nadal nas wyprzedzają? - W jakim zakresie, sir? - W każdym. A nie owijając sprawy w bawełnę, w zakresie budowy tej bomby. - Chyba pewność siebie, jaką okazują, nie jest bardzo zachęcająca - Kirby pyknął z fajki. - Zgadzam się. W takim razie czemu nie bierzemy się do roboty? Jedyne czym ten komitet się zajmuje, to gadanina. - Kelleher wyprostował się na krześle. - Nie jestem naukowcem i nie mogę powiedzieć, bym umiał ocenić wartość tych futurystycznych broni. Ale na Boga, jeśli coś w nich jest, to najwyższy czas się nimi zająć. Udajmy się wprost do prezydenta i podnieśmy wrzask, że potrzeba pieniędzy i działania. Mogę zapewnić, że Marynarka Wojenna poprze tutaj komitet. Podniósłszy w przerażeniu szczupłą dłoń, Briggs powiedział: - Kapitanie, prezydent ma na głowie znacznie pilniejsze sprawy, wymagające pieniędzy i działania. - Nie zgadzam się - oświadczył Thomas. - Pilniejsze od tych bomb? - To wszystko jest czysta teoria, pułkowniku - sprzeciwił się Briggs - odległa o całe lata od jakiegokolwiek praktycznego wyniku. Kapitan Kelleher walnął dłonią w stół. - Słuchajcie, pozwólcie mi postawić całkiem głupie pytanie. O czym tu Kirby opowiada? Czy idzie o metodę dyfuzyjną czy spektrograficzną? Być może powinienem o tym wiedzieć, ale nie wiem. - O spektrograficzną - odrzekł ojcowskim tonem Lawrence. - W porządku. To w takim razie czemu nie stawiamy wszystkiego na nią? Pan ma Nagrodę Nobla. Czemu nie wysyła pan do prezydenta gorącej jak wszyscy diabli notatki, sformułowanej w zwykłym języku, który mógłby zrozumieć? Czemu się pan wdaje w gadaninę o innych możliwych podejściach? - Dlatego, że jeżeli pomylimy się co do wstępnego podejścia - łagodnym tonem wtrącił naukowiec - możemy stracić kilka lat. Kirby nie mógł się powstrzymać, by nie powiedzieć: - I przegrać z Niemcami cały wyścig. W dyskusji nastąpiła pauza. Przez chwilę słychać było tylko głuche bębnienie kropli deszczu. Wreszcie odezwał się Briggs: - A więc! Wszystko to, jak mawia prezydent, opiera się na gdybaniu. Pewne jest tylko, że w tej sprawie nie możemy postąpić pochopnie. W każdym razie - zwrócił się z miłym uśmiechem do Kirby'ego - nie sądzę, byśmy musieli jeszcze pana zatrzymywać. Pańskie sprawozdanie było nam bardzo użyteczne. Dziękuję bardzo. Zbierając swoje papiery Kirby spytał: - Będziecie mnie jeszcze potrzebować, czy mogę wracać do Denver? - Nie odjeżdżaj, Fred - powiedział Lawrence. - Zgoda. Będę u Stevensa. Resztę przedpołudnia Kirby spędził w apartamencie hotelowym, słuchając dzienników radiowych i komunikatów nadzwyczajnych na temat inwazji na Rosję, i z każdą chwilą wpadając w coraz gorszy nastrój. Nieustający deszcz z pojawiającymi się co pewien czas błyskawicami i odgłosem gromów jeszcze to pogłębiał. Od dawna nie brał do ust alkoholu przed lunchem, ale tym razem zamówił butelkę szkockiej i opróżnił ją prawie w jednej trzeciej, gdy zgłosił się w świetnym humorze Lawrence. - Fred, byłeś wspaniały. Myślałem, że uda nam się zjeść razem lunch, ale komitet właśnie posłał po kawę i kanapki i pracujemy bez przerwy dalej. Tymczasem coś się wydarzyło. Masz wolną chwilę? - Siedzę w hotelu i tylko słucham, jak Cbs informuje o końcu świata. - Końca świata nie będzie - zaśmiał się Lawrence. - Przegonimy Niemców w wyścigu do U-235, a to jest klucz do wygrania tej wojny. Mają znacznie słabszy przemysł niż my. Ale komitet oczywiście musi zmienić tryb postępowania. Procedura jest niewiarygodnie niezdarna. Choćby ta ostatnia sprawa. Nie do wytrzymania! Dla zachowania tajemnicy każde spotkanie osobno, a w rezultacie jesteśmy całymi dniami zajęci! Potrzebny jest nam jeden dobrze zorientowany człowiek do stałej łączności ze światem biznesu i przemysłem, i to potrzebny od zaraz. - Lawrence zrobił pauzę i wreszcie dodał: - Właśnie mówiliśmy o tobie. - O mnie? Nie, dziękuję. - Fred, jesteś inżynierem, znasz się na biznesie i masz wystarczające pojęcie o teorii. To bardzo pożądana kombinacja i bardzo rzadka. Niestety, w tej chwili nie ma nic ważniejszego na świecie od tego zajęcia i ty o tym wiesz. - Ale na rany, dla kogo bym pracował? I komu podlegał? Tylko, na litość boską, nie Państwowemu Biuru Normalizacyjnemu! - Sprawa do omówienia. Dla zachowania tajemnicy możesz zostać po prostu zaangażowany jako doradca Marynarki Wojennej. Kapitan Kelleher strasznie się pali, abyśmy już brali się do roboty. To mnie bardzo śmieszy. Parę lat temu Fermi zgłosił się do Marynarki z zarysem tego całego planu. Spławili go jako pomyleńca. Marynarka spławiła Enrica Fermiego! No więc, Fred? Angażujesz się? Po namyśle Kirby spytał: - Gdzie byłoby moje miejsce pracy? - To musi być Waszyngton. - Kirby milczał tak długo, że Lawrence dodał: - Nie podoba ci się Waszyngton? - Tego nie powiedziałem, ale jeśli chcesz, bym ci zbudował te elektromagnesy... - Dopiero za rok, nawet zakładając, że nasze podejście do problemu zostanie zatwierdzone i kredyty przyznane. A to musi być zrobione już dziś. Więc co powiesz? To był cały Lawrence, tak dobrze znany Kirby'emu: natarczywy i władczy. Palmer uważał, że fizyk jest prawdopodobnie najgenialniejszym w tej chwili człowiekiem na Ziemi. Sam był o kilka lat starszy od noblisty. Jeśli zrezygnował z czysto naukowej kariery, nastąpiło to głównie pod wpływem spotkań z Lawrencem i paru innymi ludźmi znacznie od Palmera młodszymi, ale inteligentnymi w stopniu, jaki uznał dla siebie za niedostępny. Dlatego po uzyskaniu doktoratu filozofii przeszedł do przemysłu, by nie stykać się więcej z ludźmi, którzy wpędzali go w kompleks niższości błyskotliwością swych umysłów. Głównie dlatego żądanie Lawrence'a, by przyjął zadanie takiej wagi, było nie do odrzucenia. - Mam w Bogu nadzieję - oświadczył - że nikt mi nie zaproponuje tej posady. Ale jeśli to nastąpi, przyjmę. Gdy słońce wstało nad San Francisco, linia między dniem i nocą okrążyła już połowę Ziemi, a napad na Związek Sowiecki trwał od pół dnia. Poległo masę ludzi, w większości Rosjan, a rosyjskie lotnictwo utraciło setki, a może nawet więcej niż setki samolotów. Klęska była takich rozmiarów, że nie udało się spisać jej pełnej dokumentacji. W klubie oficerskim w Bazie US Navy Mare Island, przy jasno oświetlonym stole koło okna, kilku dowódców okrętów podwodnych rozmawiało o inwazji przy jajkach na szynce. Nie spierano się o prawdopodobny wynik. Wszyscy zgodzili się, że Związek Sowiecki zostanie zmiażdżony; niektórzy dawali Armii Czerwonej sześć tygodni istnienia, inni przewidywali koniec za trzy tygodnie, a nawet dziesięć dni. Nie była to garstka ludzi ograniczonych umysłowo czy uprzedzonych wobec Rosji; punkt widzenia tych młodych, zawodowych oficerów podzielano w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych do samej góry. Żałosne przedstawienie, jakie dała Armia Czerwona w wojnie fińskiej, potwierdziło opinię, że tak komunizm, jak czystki stalinowskie sprowadziły Rosję na poziom kraju bezsilnego militarnie. W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku plany wojenne Ameryki w ogóle nie brały pod uwagę tego państwa w strategii globalnej. Podwodniacy na Mare Island, spokojnie plotkujący przy śniadaniu o postępach masakry po drugiej stronie kuli ziemskiej, wyrażali tylko to, w co wierzyły całe siły zbrojne. Przedmiotem dyskusji było przede wszystkim to, czy Japończycy uderzą teraz, czy nie, a jeśli tak, to gdzie. Młodzi komandorzy-porucznicy skłonni byli przyznawać, że tak długo, jak prezydent trwać będzie przy, samobójczej skądinąd, polityce sprzedawania Japończykom amerykańskiej ropy naftowej i złomu żelaznego, Żółtki zapewne się nie ruszą. Ta jednomyślność trwała do chwili, gdy zabrał głos Branch Hoban z "Devilfish". Był to najbardziej wpływowy dowódca w całej eskadrze, o prestiżu bliskim fascynacji. Był oficerem tak sprawnym, że kolegów przechodziły zimne dreszcze. Wysoko oceniano go już w Akademii. Hoban świetnie grał w brydża, doskonale w golfa, mógł wypić dowolną ilość alkoholu bez widocznych skutków, miał piękną żonę, sam wyglądał jak okładkowy portret marynarza - w sumie wszystko to składało się na obraz tak doskonały, że aż podejrzany. Lecz nie była to pusta fasada, za nią stały osiągnięcia. Pod jego dowództwem "Devilfish" trzykrotnie zdobył najwyższe oceny w zakresie umiejętności prowadzenia ognia oraz sprawności maszynowej. Podczas majowych manewrów floty Hoban prześliznął się przez osłonę niszczycieli i "zatopił" pancernik. Jasne było, że wkrótce otrzyma stopień admiralski. Gdy komandor-porucznik Hoban mówił, inni słuchali. Branch uważał, że sytuacja światowa podobna jest do meczu futbolu amerykańskiego, i że w Azji rosyjska Armia Syberyjska była obrońcą, stojącym naprzeciw Japonii. Swym ostatnim posunięciem Hitler zmusił rosyjskiego gracza do przesunięcia się na drugie skrzydło w charakterze ostatniej rezerwy Stalina. To była wielka okazja dla Japończyków. Żółtki miały teraz wolne pole, by przerzucić piłkę z Chin na południe: do Singapuru, na Celebes i Jawę, robiąc tam porządek z bogatymi europejskimi koloniami. Jeśli ruszą się dość szybko, mogą strzelić tego gola nim Stany Zjednoczone zbiorą siły, by się wmieszać. Hoban przerwał jednak rozbudowywanie tej ulubionej przez wojskowych metafory i wstał od stołu na widok swego pierwszego oficera, kiwającego ręką od drzwi. Porucznik Aster wręczył mu telegram od Dowódcy Okrętów Podwodnych Pacyfiku: remont kapitalny Devilfish odwołany wyjątek naprawy istotne gotowości bojowej x meldować najszybciej możliwym terminie odpłynięcia do Manili. - No co, powrót do bazy! - Hoban uśmiechnął się szeroko, ale z odrobinę wymuszonym zapałem. - Doskonale! A więc także i DoFloPa przewiduje początek meczu. Zaraz, dzisiaj mamy dwudziesty drugi, hę? Trzeba jeszcze dopieścić ten kompresor i wyrzutnię torped numer cztery. Jasne, że nie dostaniemy tego nowego generatora i wszystkie inne roboty muszą poczekać, aż dobijemy do Manili. Ale to jest okay. - Przyłożywszy telegram do ściany nakreślił na marginesie wyraźnym charakterem pisma: "Odpływamy dwudziestego czwartego 0700Ď" i wręczył blankiet Asterowi. - Wyślij to jako pilny meldunek operacyjny. - Czy zdążymy, sir? - Skieruj kopię do kapitana portu. Niech się pośpieszy jak diabli, by nas stąd wypchnąć. - Rozkaz, sir. Brak nam jednego oficera. Podporucznik Bulotti poszedł na dwa tygodnie do szpitala. - Jasna cholera. O tym właśnie zapomniałem. Cóż, odpłyniemy z czterema tylko oficerami. Wachty na okrągło nim dopłyniemy do Pearl, a tam postaramy się złowić nowego porucznika wśród tamtejszych podwodniaków. - Kapitanie, zna pan kogoś w kadrach DoFloPa? - Tak. Bo co? - Czy wystarczająco, by ukraść podporucznika z nowo zwodowanego okrętu? Na łobuzerski uśmiech Astera Hoban odpowiedział zabawnym grymasem. - Masz kogoś na myśli? - Jest taki porucznik, mój kolega z S-45, który właśnie zameldował się na "Tuna", a ona ma co najmniej dwa miesiące, zanim zacznie pływać bojowo. - Czy to dobry oficer? - No, niestety, straszny śpioch i obibok. - To na co nam on? - Potrafię go zmusić do działania. W ciężkich chwilach jest pomysłowy i odważny. Jego ojcem jest kapitan z Planowania Wojennego, a brat lotnikiem na "Enterprise". - To brzmi nie najgorzej. Z którego jest rocznika? - Rezerwista. - Na widok niechętnej miny Hobana Aster wykrzyknął: - Posłuchaj, kapitanie. Wśród podwodniaków w Pearl Harbor będzie pełno rezerwistów. Nie uda ci się mieć pełnej zawodowej obsady oficerskiej. Nie na "Devilfish". Byron jest dobry na wachcie i ja go znam. - Byron? - Nazywa się Byron Henry. Przezwisko Briny. - Okay, może zadzwonię do Pearl. Ale wobec tego Briny'ego będzie to lekkie świństwo, prawda? Nowy okręt, stacjonujący w Pearl, to znacznie lżejsza służba niż podróż do Manili na "Devilfish". - Dostanie twardy orzeszek. Hoban spojrzał z zaciekawieniem na pierwszego oficera. O Asterze jeszcze nie wyrobił sobie zdania. - Nie lubisz go, Lady? - Brak nam jednego wachtowego. - Aster wzruszył ramionami. W przesuwającym się na zachód wschodzącym słońcu nie było widać na Pacyfiku wojowniczych punkcików. Poranne promienie ukośnie oświetliły pokład startowy "Enterprise'a", przycumowanego do boi w Pearl Harbor, stojące na nim wypatroszone samoloty, na wpół zmontowane torpedy i wszystkie maszyny pływającego warsztatu, jakim jest pokład w czasie pokoju. Marynarze w wytłuszczonych kombinezonach i oficerowie w khaki pracowali na całej jego długości. Od strony stalowego hangaru, śmierdzącego jak wszystko na lotniskowcach benzyną, gumą, metalem i morskim powietrzem, rozległ się głośniejszy od hałasów codziennej pracy gwizdek bosmana, po nim zaś przez głośnik przemówił głos z południowym akcentem: - Uwaga, uwaga. Za dziesięć minut spotkanie wszystkich oficerów w mesie. Warren Henry wygramolił się z kabiny swego SBD i wytarł ręce w zatłuszczoną szmatę. Nałożył czapkę khaki i odezwał się do pracujących z nim marynarzy: - To o mnie idzie. Życzcie mi szczęścia. Gdy przybył do mesy, była już zapełniona przez oficerów w koszulach khaki i czarnych krawatach. Zajmowali wszystkie krzesła i stali pod ścianami. Na śródokręciu zawieszony był na przedniej grodzi ekran kinowy, a na przykrytym zielonym rypsem stole stał projektor. Dowódca, pyzaty mężczyzna z przedwcześnie posiwiałymi włosami, ujrzawszy Warrena wstał i podszedł do ekranu. - Panowie, spodziewam się, że wszyscy słyszeliście nowiny. Śledziłem je przez krótkofalówkę i wydaje się jasne, że Der Führer przyłapał Józia Stalina z opuszczonym sierpem i młotem. - Na żart kapitana oficerowie przepisowo zachichotali. - Osobiście współczuję narodowi rosyjskiemu, obarczonemu tak wszawym kierownictwem. Kilka razy spotykałem się z oficerami ich marynarki i przekonałem się, że są to ludzie przyjacielscy i całkiem nieźle wyszkoleni, choć niekiedy dziwnie się zachowują. Pytanie jednak, w jaki sposób wpływa to na zadania "Enterprise"? Jak wielu z nas już wie, porucznik Henry z Szóstego Dywizjonu Rozpoznawczego jest zawziętym miłośnikiem historii wojskowości. Poprosiłem go, by nam tu przedstawił krótką informację, nim wrócimy do codziennej pracy, a więc... Baczność! W drzwiach ukazał się kontradmirał Colton, a wszyscy oficerowie powstali z głośnym szuraniem krzesłami. Admirał był mężczyzną szerokim w ramionach, z pulchną, czerwoną twarzą, poznaczoną bliznami z dawnych czasów, gdy jako lotnik marynarki służył na "Langley" i rozbił się parę razy. Teraz był szefem sztabu Dowództwa Lotnictwa Pacyfiku. Kapitan podprowadził go do skórzanego fotela, z którego zerwał się pierwszy oficer. Admirał gestem kazał zebranym siadać i zapalił olbrzymie czarne cygaro. Warren, stojąc przed ekranem w typowej pozie instruktorów Marynarki Wojennej: z rękami na biodrach i lekko rozstawionymi nogami, zaczął skromnie, właściwym im monotonnym głosem. Powiedział parę zwyczajowych, lekceważących dowcipów na temat swej ignorancji, by następnie przejść wprost do rzeczy. - Okay. Oczywiste jest, że w tej chwili obchodzą nas Japończycy. W teorii nie powinno to nastręczać problemów bojowych: potencjał wojskowy mamy o tyle większy niż Japonia, że jakikolwiek ich ruch rozpoczynający wojnę, wyglądałby na samobójstwo. Słyszymy od cywilów, że w ciągu dwóch tygodni zetrzemy z mapy tych małych, żółtych skurwysynów, i tym podobne androny. - Z twarzy paru młodych, uśmiechających się oficerów, uśmiechy zaczęły znikać. Warren zawiesił na ekranie niebiesko-żółtą mapę wydaną przez Urząd Hydrograficzny i wziął do ręki pałeczkę. - Oto jest mapa Pacyfiku. Nie powinno się gadać o starciu kogokolwiek z mapy, nie popatrzywszy wpierw na samą mapę. - Końcem pałeczki Warren zatoczył okrąg wokół francuskich, holenderskich i brytyjskich posiadłości w południowo-wschodniej Azji. - Ropa naftowa, kauczuk, cyna, ryż - wymieńcie cokolwiek, czego potrzebuje Japonia, by zostać czołowym światowym mocarstwem - to wszystko jest tutaj. Biorąc pod uwagę to, co spotkało siły zbrojne imperiów europejskich od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, wszystko co leży tutaj, jest prawie gotowe do wzięcia. A przede wszystkim zauważcie, że to wszystko znajduje się pod samym nosem Żółtków. My, by się tam dostać, musimy płynąć daleko poza wybrzeża Japonii i to przez wiele dni. Tereny, o które będzie się walczyć w każdej wojnie na Oceanie Spokojnym, leżą o dziesięć tysięcy i więcej mil od San Francisco, niektóre natomiast ledwie osiemset mil od Japonii. Wobec tego nasz rząd próbuje uspakajać Żółtków, pozwalając im kupować u nas ile tylko chcą stali, złomu żelaznego i ropy, choć oczywiście wszystko to służy im do tworzenia zapasów niezbędnych do wojny przeciw nam. Jasne, że ja sam nie mam żadnego zdania na temat tej polityki... - Ale ja mam - warknął sarkastycznie admirał. Oficerowie roześmieli się i zaczęli klaskać. - Nie jest ono przeznaczone dla delikatnych uszu - ciągnął Colton. - Prędzej czy później tamci popłyną na zachód, na silnikach napędzanych ropą "Texaco" i strzelając do nas kawałkami starych buicków. Wspaniała polityka! Przepraszam, poruczniku, proszę kontynuować. Warren zdjął mapę, zapanował spokój. Na ekranie ukazało się wyblakłe przeźrocze mapy sytuacyjnej wojny rosyjsko japońskiej. - Okay, teraz odrobina historii starożytnej. Tutaj jest Port Arthur - Warren pokazał pałeczką - wysunięty daleko w Morze Żółte, poza Koreę. Znowu pod nosem Japończyków. I tu właśnie w tysiąc dziewięćset piątym roku Żółtki pobiły Rosjan. Bez wypowiedzenia wojny dokonali podstępnego napadu na carską marynarkę przy pomocy nocnego ataku torpedowego. Ruscy nigdy się nie podnieśli po tej porażce. Żółtki zrobiły desant i obległy ten kluczowy, wolny od lodów port. Gdy zaś Port Arthur ostatecznie skapitulował, był to koniec. Car musiał zgodzić się na rokowania pokojowe z krajem prymitywnym, o powierzchni równej jednej sześćdziesiątej jego własnego! Dla Żółtków było to tak wielkie zwycięstwo, jak dla nas Rewolucja Amerykańska. Osobiście jestem zdania, że nasze podręczniki historii nie zwracają dostatecznej uwagi na tę wojnę. Od niej zaczyna się nowoczesna historia Japonii. Być może cała w ogóle historia nowoczesna. Bo tam właśnie po raz pierwszy kolorowy człowiek podjął wyzwanie białego człowieka i pobił go. W kącie koło bufetu zebrali się stewardzi w białych kurtkach, co do jednego Filipińczycy lub Murzyni. Gdy nie szło o tematy objęte tajemnicą wojskową mieli zwyczajowe prawo przysłuchiwania się wygłaszanym przez oficerów odczytom. Nagle w sali zapadło milczenie, a spojrzenia wszystkich obecnych powędrowały w ich stronę. Twarze Filipińczyków przypominały swą nieruchomością maski. Murzyni mieli zróżnicowane miny: niektórzy tajemnicze, młodsi zaś złośliwie uśmiechnięte. Ta krępująca sytuacja zupełnie zaskoczyła Warrena. Prawie nie zauważał obecności stewardów w mesie, tak codzienny był to widok. Otrząsnąwszy się z zażenowania kontynuował z pewnym wysiłkiem. - A ten cholerny wyczyn miał miejsce ledwie pół wieku po tym, jak Perry zmusił Japonię do otwarcia granic. Żółtki uczyły się szybko. Jedwab i dzieła sztuki wymieniali u Brytyjczyków na nowoczesne, parowe okręty wojenne. Niemców wynajęli jako instruktorów swej armii. A potem przepłynęli przez cieśniny i na kontynencie stłukli Rosjan. Ale nie zapominajcie, że Moskwa odległa jest od Port Arthur właśnie o cały kontynent. Jedynym połączeniem była linia kolejowa. Car przegrał przez długie linie zaopatrzenia. Z długimi liniami zaopatrzenia przegrał Cornwallis i Napoleon w Rosji. Im dalej do pola bitwy, tym bardziej słabną własne siły przez sam fakt, że trzeba tak daleko wozić zapasy i do tego jeszcze wracać po nowe. Tak się składa, że w Akademii Marynarki gry wojenne często rozpoczynają się od zaskakującego ataku Żółtków na nas, wprost tutaj, na Pearl Harbor. To jest doświadczenie wyciągnięte z ataku na Port Arthur. Biorąc pod uwagę sposób myślenia Żółtków, czemuż by nie mogli wobec białych diabłów zastosować triku, który już raz przyniósł tak wielkie korzyści? Oczywiście wiadomo, że rok tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy to nie tysiąc dziewięćset piąty. Mamy samoloty zwiadowcze i radar. Tym razem Żółtki mogą ściągnąć na siebie fantastyczne lanie. Niemniej ten nieprzyjaciel ma osobliwy charakter i nie można wykluczyć takiej właśnie ewentualności. Ale zawsze pamiętajcie o jego celach. Gdy Żółtki wzięły się za cara w tysiąc dziewięćset czwartym roku, nie miały zamiaru maszerować na Moskwę. Ich celem było zagarnąć najbliższe terytoria i utrzymać je. To właśnie zrobili i nadal je trzymają. Jeśli wybuchnie wojna na Pacyfiku, nie będzie zamiarem Japończyków okupacja Waszyngtonu. D. C., a mnie się wydaje, że nie będą nawet zagrażać Hawajom. Nic ich one nie obchodzą. Uderzą na południe po wielkie zdobycze, i wtedy rzucą nam wyzwanie, abyśmy przybyli do nich, wzdłuż linii zaopatrzenia rozciągniętych na dziesięć tysięcy mil, poprzez potrójny łańcuch ich ufortyfikowanych wyspowych lotnisk na Gilbertach, w archipelagu Marshalla i na Marianach, przeciw ich nawodnej i podwodnej flocie, operującej blisko domu pod parasolem stacjonujących na lądzie sił powietrznych. Dlatego nie widzę sposobu, by ich zdmuchnąć w ciągu dwóch tygodni. - Warren rozejrzał się po sali, napotykając ponure spojrzenia tysiąca par młodych oczu. - Kiedyś pokój na Pacyfiku opierał się na chwiejnej trójnożnej podstawie. Jedną nogą tego stołka była potęga morska Ameryki, drugą wojska europejskie w południowo-wschodniej Azji, trzecią rosyjskie siły lądowe na Syberii. Europejska noga została złamana kopnięciem niemieckim w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Wczoraj Niemcy kopnęli rosyjską. Stalin nie wmiesza się w żadną wojnę azjatycką, przynajmniej nie teraz. Wszystko więc spoczywa na nas. A odważyłbym się powiedzieć, że przy dwóch nogach odłamanych od stołka, pokój na Pacyfiku siadł na dupie. - Warren przemawiał bardzo poważnym tonem, podkreślając zdania ruchami pałeczki. Żart wywołał zdumione chichoty. - Co zaś do pytania kapitana Nugenta: co oznacza dla nas pociągnięcie Hitlera, odpowiedź rysuje się jasno i wyraźnie, jeśli spojrzeć na mapę. Der Führer zatrąbił alarm bojowy dla "Enterprise". Kontradmirał Colton pierwszy zerwał się na nogi, by rozpocząć oklaski. Trzymając w zębach cygaro mocno potrząsnął dłonią Warrena. Prześliznąwszy się przez fikcyjną linię, przecinającą Ocean Spokojny od bieguna północnego do południowego, wschód słońca uzyskał nowe miano. Nazywał się teraz dwudziesty trzeci czerwca. Za linią był to właśnie świt dwudziestego drugiego czerwca. Ta czysto teoretyczna konwencja międzynarodowa, utrzymywała się wśród światowego chaosu. Dlatego, że planeta obracała się nadal w świetle słońca odległego o dziewięćdziesiąt milionów mil czarnej przestrzeni kosmicznej, a maleńcy jej mieszkańcy, choć zajmowali się wzajemnym wyrzynaniem, musieli jednak być zgodni w sposobie określania czasu. Światło dzienne sunęło nadal przez wody, przez zielone łańcuchy czerwonych wysepek, niegdyś niemieckich kolonii, oddanych następnie Japonii pod warunkiem, że nie będą fortyfikowane. Ufortyfikowane były wszystkie. Usiłując rywalizować z białymi, Japończycy przestudiowali historię europejską w zakresie dotrzymywania takich zobowiązań. Dzień dotarł do Tokio, miasta usianego czarującymi parkami i świątyniami. Był tam także pałac cesarski. Lecz poza tym stolica była ogromnym, rozciągającym się we wszystkich kierunkach slumsem, złożonym z drewnianych domków i odrapanych kamienic w zachodnim stylu. Doganianie białych w ciągu dwóch pokoleń zubożyło Japończyków; cztery lata "incydentu chińskiego" wyssało ich do kości. Posłuszni swym przywódcom pochylali się nad pracą, jedli więzienne racje, budując maszyny wojenne na podstawie pożyczanych planów z pożyczanych metali, pod nadzorem pożyczanych doradców technicznych, z desperacją wymieniając jedwab, aparaty fotograficzne i zabawki za ropę naftową, by maszyny mogły działać. Dziewięćdziesiąt milionów Japończyków trudziło się na czterech skalistych, nieustannie nawiedzanych trzęsieniami ziemi wyspach, pełnych drzemiących wulkanów, na obszarze nie większym od Kalifornii. Ich głównym bogactwem naturalnym była siła woli. Reszta świata nie wiedziała o nich wiele więcej, niż wynikało z operetki Gilberta i Sullivana "Mikado". Byli to zastanawiający ludzie. Ich minister spraw zagranicznych, mały wąsaty człowieczek nazwiskiem Matsuoka, który zdobył wykształcenie w Ameryce, a potem wiele podróżował po Europie, robił wrażenie wariata. Mnóstwo gadał, nieustannie sam sobie przecząc, dziko chichotał, szczerzył zęby i syczał. Wszystko to było całkowicie sprzeczne z tym, co powszechnie uważano za zachowanie właściwe dla ludzi Wschodu. Biali dyplomaci przypuszczali, że jego dziwaczne maniery musiały wynikać z japońskiego charakteru narodowego. Dopiero później okazało się, że także rodacy uważali go za niespełna rozumu. Jest historyczną zagadką, czemu wojskowy gabinet ministrów powierzył mu w tym okresie tak śmiertelnie poważne zadania; podobnie jak zagadką jest ochota, z jaką Niemcy stanęli po stronie Hitlera, który w swych pismach i przemówieniach zawsze robił na ludziach innej narodowości wrażenie oczywistego szaleńca. Nie jest też jasne, do jakiego stopnia Stalin był w tym czasie umysłowo chory, choć większość historyków zgadza się, że później zwariował do reszty. Jakkolwiek było, chory umysłowo Matsuoka kierował stosunkami Japonii z resztą świata w chwili, gdy obłąkany Hitler zaatakował obłąkanego Stalina. Historycy japońscy podają, że Matsuoka uzyskał wówczas nagłą audiencję u cesarza i błagał go o natychmiastową inwazję na Syberię. Ale dowódcy armii lądowej i marynarki chłodno odnieśli się do tego pomysłu. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku armia miała paskudne, nieujawnione starcie z Armią Syberyjską Stalina i poniosła wielotysięczne straty. Armia chciała iść na południe, tam, gdzie Francja Vichy była bezsilna, Holendrzy odcięci od ojczyzny; oblężeni zaś Anglicy mogli wydzielić bardzo niewielkie siły. Amatorska analiza Warrena w mesie "Enterprise'a" nie była błędna w tym, co dotyczyło owej głównej japońskiej alternatywy. Ale Matsuoka upierał się, że podpisując Trójstronny Pakt z Niemcami i Włochami Japonia zobowiązała się do udzielenia im pomocy, jeśli zostaną zaatakowani, a inwazja niemiecka w oczywisty sposób nastąpiła dla odparcia rosyjskiego ataku. Wobec tego moralność wymaga, by Japonia natychmiast uderzyła na Syberię. A co do paktu o nieagresji z Rosją, który Matsuoka sam wynegocjował, to przecież Rosja nigdy nie dotrzymuje paktów. Zasadnicze znaczenie ma, by zaatakować ją natychmiast, nim się załamie. Taki najazd będzie czynem honorowym, a nie schylaniem się po resztki. To stanowisko nazwał "dyplomacją moralną". Opowiadano, że w tym okresie jeden z wysokich urzędników japońskich zupełnie serio oświadczył, iż minister spraw zagranicznych jest obłąkany. Na to jeden ze starszych wiekiem mężów stanu odpowiedział, że u Matsuoki obłęd oznaczałby znaczną poprawę. W każdym razie informację o takiej wymianie zdań można znaleźć w japońskich archiwach. Tajna, oficjalna decyzja na ten temat brzmiała, że "należy pozwolić śliwce dojrzeć na drzewie". To znaczy nie atakować Związku Sowieckiego do chwili, gdy jego porażka będzie całkowicie pewna. Zdecydowano tak dlatego, że ciągnąca się bez końca wojna w Chinach ugrzęzła w błocie i przywódcy japońscy z niechęcią odnieśli się do pomysłu podjęcia nowej, ciężkiej operacji lądowej. Jeśli już trzeba będzie walczyć, to uderzenie na południe wydaje się znacznie łatwiejsze. Taki cel ataku oznaczał poważny krok do przodu. Matsuoka poczuł się obrażony i wkrótce utracił swe stanowisko. Gdy słońce wzeszło nad Tokio, poranne promienie już od trzech godzin przesuwały się wzdłuż Syberii, począwszy od cieśniny Beringa. Do ponownego wschodu słońca nad polem bitwy pozostawało jeszcze osiem godzin, ponieważ Związek Sowiecki rozciąga się na obszarze połowy kuli ziemskiej. W maju i czerwcu, gdy pojawiły się pierwsze plotki na temat inwazji na Rosję, przez Europę przetoczyła się złośliwa anegdotka, która przekroczyła granice między krajami wolnymi i okupowanymi. Brzmiała tak: Berlińska aktorka, odpoczywając w łóżku po czułościach z generałem Wehrmachtu, wymogła na nim, by jej opowiedział o zbliżającym się najeździe na Rosję. Wziął więc, by jej się przypodobać, atlas świata i zaczął wyjaśniać. Ale kobieta wkrótce mu przerwała: - Kochanie, ale co to jest, ta wielka zielona plama przez całą długość mapy? - Ależ moja droga, to właśnie, jak ci powiedziałem, jest Związek Sowiecki. - Ach tak. A gdzie mówiłeś, że są Niemcy? Generał pokazał jej małą czarną plamkę na środku Europy. - Kochanie - odrzekła zamyślona aktorka - czy Führer widział tę mapę? To był dobry żart. Ale centrum nerwowe Rosji nie znajdowało się we Władywostoku, na dalekim, wschodnim krańcu zielonego obszaru. Poranek dwudziestego trzeciego czerwca, sunąc na zachód od rosyjskiej stolicy, po godzinie oświetlił kolumny niemieckie, które przeszły dwadzieścia pięć mil w stronę Mińska i Moskwy, w jeden dzień przebijając się przez zmasowane siły Armii Czerwonej i jej największe umocnienia na granicy. 46 Z czarnego nieba wystrzeliła czerwona błyskawica, rozpadając się na zygzaki za pomnikiem Waszyngtona. Nad Potomakiem lipiec jak zwykle był mieszaniną duszących upałów i wściekłych burz. - No, to koniec z moim spacerem do domu - rzekł Victor Henry. Przez otwarte okno do dusznego, wilgotnego pokoju biurowego wpadł strumień chłodnego powietrza, rozrzucając grube krople deszczu po ściennych mapach. Na ulicy rozległ się syk i trzask ulewy. - Może przerwie falę upałów? - powiedział Juliusz. Juliusz, spokojny pięćdziesięcioletni tłuścioch z fantastyczną głową do cyfr, był naczelnym kancelistą w Wydziale Uzbrojenia, gdzie pracował razem z Pugiem. - Za wiele szczęścia. Będzie bardziej parno i to wszystko. - Kapitan spojrzał na zegarek. - Hej, już po szóstej. Zadzwoń do mnie do domu, dobrze? Powiedz kucharce, że kolacja będzie o siódmej. - Rozkaz, sir. Podciągnąwszy krawat i nałożywszy płócienną letnią marynarkę, Pug zgarnął papiery z biurka. - Chcę jeszcze raz przestudiować te liczby. One nie wydają mi się całkiem wiarygodne. Współpracownik wzruszywszy ramionami i machnąwszy ręką odrzekł: - Są całkowicie zgodne z danymi wyjściowymi, które mi pan podał. - Na Boga, przecież z tego wynika, że potrzebując na obu oceanach aż tylu jednostek desantowych, przez najbliższe trzy lata nie możemy budować nic poza nimi. Juliusz uśmiechnął się z odrobiną wyższości, jak podwładny, który w swoim wąskim zakresie wie więcej od szefa. - Sir, produkujemy rocznie sześćdziesiąt milionów ton stali. Ale budujemy równocześnie te wszystkie suszarki do włosów, chłodziarki i czterdzieści różnych modeli samochodów. Oto sedno problemu. Pug, w potokach deszczu rzucił się do taksówki, która właśnie podjechała pod gmach Marynarki. Wysiadł z niej bardzo wysoki mężczyzna, naciągając na czoło miękki kapelusz. - Proszę bardzo... Hej, witaj! - Witaj także! - Pug wyciągnął portfel i podał kierowcy banknot ze słowami: - Proszę zaczekać... Kirby, od jak dawna jesteś w Waszyngtonie? - Około miesiąca. - Jedź do mnie na drinka. Albo, jeszcze lepiej, na kolację. - Dziękuję, ale nie bardzo mogę. - Zostałem sam - powiedział Victor Henry. Kirby zawahał się. - A co z twoją żoną? - Wydaje moje pieniądze w Nowym Jorku. Pojechała odprowadzić synową i wnuka do samolotu na Hawaje. A teraz szuka mebli i różnych tam rzeczy. Kupiliśmy dom. - O? Ten, który znalazła na Foxhall Road? - Ten właśnie. A ty skąd o tym wiesz? - Nooo... natknąłem się kiedyś na Rhodę, gdy szukała nowego domu. Myślę, że to było wtedy, gdy byłeś na morzu. Zjedliśmy lunch i pokazała mi dom. Gorąco ją do niego przekonywałem. - Masz tu dużo do roboty? Zaczekam na ciebie - nalegał Pug. - Prawdę powiedziawszy mam tylko zabrać trochę papierów. Wpadnę tylko na sekundę. Potem chętnie wypiję z tobą drinka. Po chwili siedzieli w taksówce, wolno posuwającej się przez zatłoczoną w godzinie szczytu Constitution Avenue. Deszcz lał strumieniami. - Co robisz w tym paskudnym mieście? - spytał Pug. - Ach, to i owo. - Cóż U licha? - spytał Pug, z naciskiem na "U" dla uranu. Kirby skierował wzrok na łysą głowę i czerwone uszy kierowcy. - Proszę włączyć radio - powiedział Pug do szofera. - Posłuchajmy wiadomości. Ale taksówkarz nie mógł złapać nic prócz jazzu, pomieszanego z głośnymi trzaskami zakłóceń. - Nie wiem, co spodziewasz się usłyszeć, poza tym, że Niemcy są znów o pięćdziesiąt mil bliżej Moskwy - zauważył Kirby. - Nasz departament zaczyna denerwować się Żółtkami. - Nie rozumiem decyzji prezydenta. Gazety chyba też nie. Okay, zamroził im kredyty. Czy to ich odcina od naszej ropy czy nie? - spytał Kirby. - Oczywiście, że tak. Nie będą mieli czym płacić. - Czy to nie zmusi ich do wypowiedzenia wojny? - Być może. Prezydent musi coś zrobić z tą umową rządu z Vichy, wpuszczającą japońskie wojska i lotnictwo do Indochin. Sajgon to cholernie dogodna podstawa wyjściowa do ataku na Malaje i Jawę... przy sposobności także na Australię. Kirby powoli nabijał fajkę. - Jak się czuje Rhoda? - Zła na różne niedoróbki w nowym domu. Poza tym świetnie. Wypuszczając z fajki kłęby niebieskiego dymu, naukowiec zapytał: - Czego teraz żądamy od Żółtków? - By zaprzestali agresji, wycofali się z Indochin, wynieśli z Chin, odwołali swą armię z Mandżurii i zwrócili jej niepodległość. - Innymi słowy, by wyrzekli się wszelkich nadziei na awans do statusu mocarstwa i przyznali się do porażki militarnej, której nikt im nie zadał. - Na morzu możemy sprawić im lanie. - Czy mamy armię zdolną wypędzić ich z Azji? - Nie. - Ale mamy dość tupetu, by im kazać się wynieść. Pug siedział z pochyloną głową. Spojrzał na Palmera spod gęstych brwi. Z nadmiaru wilgoci w powietrzu bolała go głowa, był też bardzo zmęczony. - Słuchaj Kirby, tam ster władzy chwycili fanatyczni militaryści. Wiesz o tym. Skośnoocy samuraje z przemysłowo produkowaną bronią. Jeśli wyrwą się na swobodę i zdobędą południowo-wschodnią Azję, nad Pacyfikiem pojawi się Żółta Rzesza z nieograniczonymi zapasami siły roboczej i większością ropy i kauczuku na Ziemi. Musimy manewrować jak długo się da i walczyć, gdy będziemy musieli. Decyzja prezydenta o zamrożeniu kredytów jest manewrem; może uda mu się dojść z nimi do porozumienia. - By ich ułagodzić. - Dokładnie, ułagodzić. W tej chwili robimy to przy pomocy dostaw ropy. Jak dotychczas ani nie zaatakowali południa, ani nie zadali Rosji ciosu w plecy. Przypuszczam, że prezydent po prostu działa z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień, na wyczucie. - Czemu nie wypowiada wojny Niemcom? Czemu bez przerwy wykręca się od konwojowania? Jeśli Rosja się załamie, załamie się też ostatnia szansa osadzenia w miejscu Hitlera. - Mogę panu powiedzieć, mister, czemu Roosevelt nie wypowiada wojny Niemcom - odezwał się taksówkarz szorstkim, wesołym głosem południowca, nie oglądając się za siebie. - O? Czemu? - Bo gdyby to zrobił, zostałby postawiony w stan oskarżenia, dlatego, mister. Wie, jak wszyscy diabli, że naród amerykański nie wypowie wojny, by ratować Żydów. - Obejrzał się przez ramię. Miał tłustą, przyjaźnie uśmiechniętą twarz z błyszczącymi niebieskimi oczami. - Ja tam nie jestem uprzedzony i nie mam nic przeciwko Żydom. Ale także nie jestem nastawiony do nich korzystnie. Nie na tyle, by wysyłać amerykańskich chłopców, aby za nich umierali. To chyba rozsądne, nie? - Niech pan lepiej patrzy, gdzie pan jedzie - rzucił Pug. Taksówkarz zamilkł. - To ładne miejsce - odezwał się Kirby. Siedzieli na werandzie od strony ogrodu. Pug nalewał koktajle martini. Dom stał na małym wzniesieniu, wśród dobrze utrzymanych trawników i zagajnika. Świeży wiaterek, pachnący ziemią i mokrymi liśćmi, chłodził powietrze na werandzie. - Rhoda je lubi. Pili w milczeniu. - Co powiesz o tym taksówkarzu? - odezwał się wreszcie Kirby. - Wyłożył kawę na ławę. W dwuznaczny sposób często mówiono o tym w Senacie. Kirby opróżnił szklankę, Pug natychmiast ją napełnił. - Dzięki, Pug. Mam ostatnio dziwne przeczucia. Zaczynam podejrzewać, że znany nam gatunek ludzki może nie przeżyć rewolucji przemysłowej. - Zapalił fajkę. - Ja też miałem zły dzień. - Nie w tym rzecz - powiedział Kirby, gasząc powolnym ruchem grubą drewnianą zapałkę. - Spróbuję to wyrazić słowami. Zauważyłem, że nasze ludzkie wartości, nasze pojęcia dobra i zła, słuszności i niesłuszności, wytwarzały się w mniej skomplikowanych czasach, nim pojawiły się maszyny. Być może Niemcy i Japończycy lepiej dostosowują się do nowego otoczenia. Taką myśl nasuwają ich sukcesy. A także sposób, w jaki ich przeciwnicy jeden po drugim potykają się i rozpadają. Może to jest przypadek darwinowskiej przemiany społeczeństwa. Może rządy totalitarne lepiej odpowiadają zurbanizowanemu i umaszynowionemu życiu; rządy uzbrojonych władców, obojętnych na uczciwość i miłosierdzie, utrzymujących porządek terrorem i gotowych kłamać i zabijać na co dzień. Przecież większość maszyn nie ma nawet stu lat. Samolot nie ma czterdziestu. A demokracja nadal jest kruchym eksperymentem. - Przerwał, by opróżnić szklankę. - Nazwałeś Japończyków uprzemysłowionymi samurajami. To mi coś przypomniało. Zagłodzili samych siebie i ogołocili kraj, by zbudować albo kupić maszyny, i z nicości wyskoczyli na środek sceny historii. Może ideologia nazistowska i samurajska jest sensowniejsza w tym zmienionym świecie, Pug. Zresztą to takie gadanie przy koktajlach. Zostało tam coś w dzbanku? - Pełno - odrzekł Pug, nalewając. - I jeszcze więcej w zapasie. Czuję się coraz lepiej. Miła jest ta weranda. - Wspaniała - odrzekł Palmer Kirby. - Czemu nie chcesz zostać na kolacji? Co masz innego do roboty? - Nie chcę się narzucać. - Są zrazy, ziemniaki i sałatka. Wystarczy rzucić parę zrazów więcej. Zaraz powiem kucharce. - Zgoda, Pug. Dziękuję. Ostatnio miałem całą masę samotnych posiłków. - Wracam za minutkę - oświadczył, biorąc dzbanek. Po chwili przyniósł pełen podzwaniającej zawartości. - Odłożyłem kolację, abyśmy mieli czas na chwilę relaksu. - Pasuje mi - odrzekł Kirby. - Chociaż sądząc z mego nastroju oraz wielkości tego dzbanka, będziesz musiał zanieść mnie do jadalni. - To niedaleko - odrzekł Pug - a meble mają bardzo ostre kanty. Kirby roześmiał się. - Wiesz, pierwsze co usłyszałem od twojej najsłodszej Rhody było, że za dużo piję. Na przyjęciu, które dla mnie wydała w Berlinie. Pamiętasz, wtedy gdy musiałeś odlecieć na rozmowę z prezydentem. Byłem w złym nastroju i w szybkim tempie wlewałem w siebie wino. Ostro mnie przyhamowała. - To było bardzo niegrzeczne. Ile mężczyzna wypija, jest jego osobistą sprawą. Nie mówiąc już o tym, że moja dumna piękność od czasu do czasu też potrafi zalać się w pestkę. - Słuchaj, Pug, twoje martini jest doskonałe. - Kirby, to co mówiłeś, to tylko taka futurologiczna gadanina, jaką handlują Lindberghowie. - A czy sam Lindy nie jest przykładem nowego człowieka? Przelecieć samotnie ocean na jednosilnikowym samolocie! On przetarł drogę dla wielu nowych wydarzeń. - Ale nie jest kłamcą ani mordercą. - Wystarczy, gdy są nim szefowie, Victor. Cała reszta z naukowymi lub technicznymi geniuszami jak Lindy, i końmi pociągowymi jak ja, ma tylko słuchać. Oczywiste jest, że tak właśnie dzieje się w Niemczech. - Coś ci powiem, Palmer - powiedział Pug kręcąc szklanką i czując, że wypowiada niesłychanie głębokie myśli. - Tacy szefowie to nic nowego. Napoleon też taki był, i miał także swój aparat propagandowy, zmiękczający przeciwnika zanim padł pierwszy strzał. Przecież Napoleon niósł wolność, równość i braterstwo całej Europie! I tym sposobem obrócił w perzynę część świata i kąpał ją we krwi przez jakiś tuzin lat, póki inni nie zmądrzeli, nie złapali go i nie zamknęli na odludnej skale. - Myślisz, że tak samo będzie z Hitlerem? - Mam nadzieję. - Jest jednak różnica. Napoleon nie miał maszyn, gdyby wtedy miał samoloty, telefony, czołgi, ciężarówki, karabiny maszynowe, jednym słowem wszystko, czego dostarcza przemysł, czy nie uważasz, że mógłby zaprowadzić w Europie trwałą tyranię? - Nie jestem pewien. Tak się składa, że mam złą opinię o Napoleonie. Sprzedał Jeffersonowi prawie milion mil kwadratowych pierwszorzędnej ziemi, no wiesz, nasz cały Środkowy Zachód od Luizjany do Gór Skalistych i granicy kanadyjskiej, za piętnaście milionów dolarów. Piętnaście milionów! Wyliczyłem, że wyniosło to cztery centy za akr ziemi rolnej jak w Iowa czy Nebrasce. Do tego Minnesota z jej zasobami rud żelaza, Kolorado ze złotem i srebrem, Oklahoma z ropą naftową. Nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek, nawet jeśli jest Francuzem, może uznawać w Napoleonie geniusza. To był tylko krwiożerczy osioł. Gdyby choć wysłał wówczas jedną ze swych najmniejszych armii dla ochrony terytorium Luizjany, tylko parę dywizji! Zamiast tego włóczył się po Europie masakrując i rabując. Gdyby zaś do Luizjany przysłał parę tysięcy Francuzów dla skolonizowania kraju, nie ulega wątpliwości, że dziś Francja byłaby największym mocarstwem światowym, a nie tym czym jest: zgwałconą starą dziwką. - A wiesz, to mi wcześniej nie przyszło do głowy - uśmiechnął się Kirby. - Zapewne brak zdolności oceny perspektywicznej. - A co się dzieje z uranem? - spytał Henry. Uśmiech Kirby'ego zwiądł. - Czy to dlatego wlewasz we mnie koktajle? - Jeśli martini może ci rozwiązać język na temat uranu, lepiej niech to zrobi w obecności oficera z Planowania Wojennego. A potem nie bierz więcej martini do ust. - Czy w Planowaniu Wojennym nic o tym nie wiadomo? - Nie. Dla nas to ciągle historyjka rodem z Juliusza Verne'a. - Niestety, to znacznie więcej. Znów zaczęło padać. Wiatr gwizdał, grzmiały pioruny, na werandę sypnęło kroplami deszczu. Pug opuścił i umocował brezentową zasłonę po nawietrznej. Kirby kontynuował. - Najprawdopodobniej bombę da się zbudować. Przy największym wysiłku może nam to zająć dwa albo pięćdziesiąt lat. Taki jest rozrzut przewidywań. Ale my takiego wysiłku nie podejmujemy. Robimy dobrą robotę w zakresie teorii. Biorą w niej udział potężne umysły, niektóre wygnane z Europy przez Niemców, za co jesteśmy im winni serdeczne podziękowania. Największy znak zapytania, to jak dalece Niemcy w tej chwili nas wyprzedzili. A myśmy nawet nie zaczęli. Nie ma kredytów, nie ma planu pracy. Zbudowanie bomby uranowej wymaga szeregu kroków. Niektórzy z nas obawiają się, że Niemcy pierwszy etap już przeskoczyli; mianowicie uzyskania takiej ilości izotopu, która pozwoli zapoczątkować kontrolowaną reakcję łańcuchową. - O jakiej właściwie broni mówimy? - spytał Pug. - O jakiej sile wybuchu? - I znowu odpowiedź brzmi: X. Może się okazać, że siła będzie zbyt wielka. To znaczy, że bomba wybuchnie samoczynnie, zanim będzie można jej użyć. Teoretycznie jedna bomba może zrównać z ziemią centrum Nowego Jorku. A nawet powierzchnię wielkości Rhode Island. Mamy tu do czynienia z ogromną masą niewiadomych. Mówią nawet, że taka bomba może zapoczątkować reakcję, która wysadzi w powietrze całą Ziemię. Najlepsi z naszych ludzi nie biorą tego zbyt serio. A ja, szczerze mówiąc, nie wiem aż tyle, by mieć pewność. - To znaczy, że wasza bomba będzie całkiem niezła. - Halloooo! - rozległ się głos Rhody Henry z wnętrza wielkiego domu. Mężczyźni usłyszeli stuk jej obcasików na parkiecie. - Niespodzianka! Jest ktoś w domu? Jestem przemoczona. Jestem jak utopiony szczur! - Halo! Tutaj jestem - zawołał Pug. - I mamy towarzystwo. - Mamy? - Halo, Rhoda - odezwał się Kirby wstając. - O mój Boże! - Rhoda zamarła w drzwiach werandy, z wytrzeszczonymi oczami. Trzymała w ręku paczkę w przemoczonym papierze, jej czerwony kapelusz ociekał wodą, a jedwabna suknia w kwiaty przylepiła się do piersi i ramion. Jej twarz błyszczała od deszczu, makijaż rozpłynął się, wokół bladych warg widniała rozmazana szminka. Mokre pasma włosów zwisały na czole i szyi. - Pośpieszyłaś się jakby w Nowym Jorku, co? - zauważył Pug. - Zaprosiłem Freda Kirby na drinka, ponieważ tak się złożyło, że... Rhoda znikła. Jej pośpieszne kroki rozległy się w pokojach i na schodach na piętro. - Tato! To nie dom, a pałac! - Na werandę wkroczyła Madeline, tak samo przemoczona jak matka, otrząsając ze śmiechem wodę deszczową z włosów. - O,. Matty? Ty także? - Spójrz na mnie! Chryste, ależ nam się dostało! Ani jednej taksówki dokoła, i... Witam, doktorze Kirby. - Obie złapiecie grypę - oświadczył kapitan Henry. - Jeśli ktoś mi da martini - powiedziała Madeline zerkając na dzbanek - być może zwalczę zarazę. Gdy ojciec nalewał jej drinka, Madeline wyjaśniła, że nazajutrz rano Hugh Cleveland ma coś do załatwienia w Departamencie Wojny. Rhoda zdecydowała więc, że wraz z nimi wróci do Waszyngtonu. Dziewczyna łyknęła koktajlu w sposób znamionujący praktykę w tym zakresie. - Gdzie twój bagaż? - spytał ojciec. - Idź się przebrać w coś suchego. - Zostawiłam rzeczy w hotelu Willarda, tato. - Co? A po co? Masz tu do dyspozycji cały wielki dom. - Tak. Właśnie przyszłam, żeby go obejrzeć. A potem wrócę do hotelu, by się przebrać. - Ale po jakiego diabła zatrzymałaś się hotelu? - Och, tak jest prościej. - Zerknęła na zegarek. - Chryste, już prawie siódma. Pug uśmiechnął się do córki, niezbyt przejmując się jej bezczelnością. Pomimo pogniecionej różowej płóciennej sukienki i mokrych włosów wyglądała bardzo ładnie. Obawy Rhody, że Madeline w wieku dwudziestu jeden lat będzie brzydką dziewczyną, nie sprawdziły się. - Skąd ten pośpiech? - Tato, mamy kolację z grubą rybą z armii, żeby go przekonać do naszego nowego pomysłu. Idzie o taki program, by Hugh odwiedzał co tydzień inną jednostkę wojskową. Wtedy weźmiemy do mikrofonu amatorów z wojska, zwiedzimy ośrodek i wspomnimy coś o gotowości bojowej. To był mój pomysł, ja też wymyśliłam nazwę: "Wesoła Godzina". W CBS dostali fioła na tym punkcie. - Z błyszczącymi oczami zwróciła się do obu mężczyzn, wyciągając szklankę. - Mogę dostać jeszcze troszeczkę? Otóż, jeśli to się uda, będę miała w tym udziały! Pomyśleć tylko! Naprawdę będę miała. Hugh Cleveland zawiązuje spółkę do realizacji tego programu, a ja dostanę część udziałów. Obiecał mi. No i co powiecie? Może będę bogata! No i co, tato? - dodała, uśmiechając się łobuzersko. - Czemu masz kwaśną minę? - Po pierwsze - oświadczył Pug - od września możemy już nie mieć armii. Nie czytasz gazet? Madeline posmutniała. - Masz na myśli pobór? - Tak. W tej chwili są szanse pół na pół, a może jeszcze gorzej, że Kongres nie uchwali przedłużenia ustawy o poborze. - Ależ to szaleństwo! Przecież wszystko wskazuje na to, że do września Hitler pobije Rosję. Jak daleko ma w tej chwili do Moskwy? Sto mil, czy coś koło tego? - Nie mówię, że politycy mają dobrze w głowie. Mówię ci tylko, jaka jest sytuacja. - Chryste, ależ to rozwali w pył "Wesołą Godzinę", prawda? No, dobra. Zobaczymy. - Wstała, otrząsając spódniczkę. - Fuj. Czuję, jak deszcz spływa mi po skórze w różne dziwne miejsca. Przelecę się po domu. A potem daję nogę. - Oprowadzę cię - powiedział Pug. - A ty, Kirby? Przyłączysz się do nas? - Myślę, że już sobie pójdę. Rhoda wróciła, ja się nie chcę narzucać, a ponadto mam masę... - Siadaj i nie gadaj - rzekł Victor Henry, sadzając siłą Palmera w wiklinowym fotelu. - Mnie też nudzi zwiedzanie domów. Chlapnij sobie malucha, ja zaraz wracam. - Miałem już dość - odrzekł Kirby, sięgając równocześnie po dzbanek. Madeline chodziła z ojcem po pokojach, co chwilę wykrzykując z radością. - Chryste, spójrz na tę sztukaterię w jadalni... O, Chryste, co za fantastyczny kominek... Chryste, spójrz jakie wielkie szafy ścienne! - Słuchaj, nie jestem świętoszkiem - odezwał się wreszcie Pug - ale co to za wykrzykiwanie co chwila "Chryste, Chryste"? Gadasz jak jakiś majtek okrętowy. - Słusznie, Pug, nagadaj jej jak trzeba - zawołała Rhoda z garderoby. - Czegoś takiego jeszcze nie słyszałam. W ciągu pięciu minut więcej razy słychać od niej "Chryste" niż podczas godzinnego kazania w kościele. Jakie to wulgarne! - Przepraszam, to taki nawyk - usprawiedliwiła się Madeline. - Zaraziłam się nim od Hugha. - Pug - odezwała się Rhoda z wymuszoną swobodą - skąd wytrzasnąłeś Palmera Kirby? Telefonował? - Po prostu wpadłem na niego. Ma zostać na kolacji. Nie masz nic przeciw temu? - Czemu bym miała mieć? Madeline, przecież naprawdę nie zatrzymasz się u Willarda. To by było bardzo dziwne kochanie. Proszę cię, pójdź tam po bagaż. - Nie przejmuj się, matko. Pa, pa! Odprowadzając córkę na dół, Pug odezwał się: - Kupiliśmy taki wielki dom tylko po to, by nasze dzieci miały gdzie mieszkać przyjeżdżając do Waszyngtonu. Madeline lekko dotknęła ręki ojca. Uśmiechała się tak pobłażliwie, że poczuł się zażenowany. - Tato, naprawdę wiem, co robię. Będziemy siedzieć z tekściarzami do późnej nocy. - Ten Cleveland - wykrztusił wreszcie Pug - co to za facet? Dobry? Madeline uśmiechnęła się jeszcze szerzej, z miną bardzo pewnej siebie kobiety. - Tato, gdybym miała coś kręcić, robiłabym to o wiele dyskretniej, prawda? Przecież wiesz. Miej do mnie trochę zaufania. - Cóż, wiem, że już jesteś dorosła. Jakoś to szybko nastąpiło. - Wszystko jest w największym porządku. W życiu tak się nie bawiłam jak teraz, a pewnego dnia będziesz ze mnie dumny. - Wezwę ci taksówkę - mruknął Pug, stojąc z córką w wyłożonym marmurem holu. Ale telefon zadzwonił w tej samej chwili, gdy sięgał ręką po słuchawkę. - Halo? Tak, przy telefonie... Tak, admirale. - Madeline ujrzała, jak twarz jej ojca w jednej chwili nabiera wyrazu czujności. - Rozkaz, sir. Tak, wystarczy. Do widzenia, sir. Przez telefon wewnętrzny wywołał Rhodę. - Czy już jesteś ubrana? - Za pięć minut. Bo co? - Powiem ci, jak zejdziesz. Zadzwonił po taksówkę. Madeline wiedziała, że gdy Victor Henry ma taką minę i mówi takim tonem, nie zadaje się pytań. Poszli na werandę, gdzie rozwalony w wilklinowym fotelu Kirby palił fajkę. Prawie w tej samej chwili pojawiła się Rhoda w wytwornej zielonej sukni, z fryzurą ułożoną w loki i makijażem jak na dancing. - Coś podobnego! Zmiana kostiumu jak w teatrze - orzekł Pug. - Mam nadzieję! Wchodząc tutaj wyglądałam jak wiedźma w "Królewnie Śnieżce". - Rhoda, telefonował admirał King, jest w Departamencie. Pojadę do śródmieścia z Madeline. Nie przejmuj się i daj Palmerowi kolację. Może zdążę wrócić na kawę lub koło tego. W każdym razie, gdy się dowiem o co chodzi, zadzwonię. Na ulicy zatrąbiła taksówka. Kirby zamierzał się pożegnać, ale Victor nie chciał o tym słyszeć. Lubił naukowca, a zaprosił go do domu po części dla towarzystwa, po części by coś z niego wyciągnąć na temat uranu. Łatwiej byłoby Pugowi podejrzewać żonę o ludożerstwo, niż wyobrazić sobie, że jest coś między nią ą Palmerem. Zmusił Kirby'ego do pozostania i odjechał z córką. Gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe, Rhoda odezwała się wesoło: - No i co, Palmer? Kopę lat, nie? Kirby pochylił się na fotelu z rękami na kolanach. - Pug nie domyśla się, że postawił cię w trudnej sytuacji. Pójdę sobie. Rhoda siedziała kompletnie opanowana, z elegancko skrzyżowanymi nogami, założonymi rękami i lekko pochyloną na bok głową. - Straciłbyś naprawdę dobre, ogromne kotlety baranie. Nie czujesz zapachu? Kolacja za chwilę. - Rhoda, widzę, że naprawdę nie czujesz się zupełnie skrępowana. - Ach, Palmer, biorę życie tak, jak leci. W tej chwili bardzo się cieszę, że cię widzę. A propos, co cię sprowadza do Waszyngtonu? - Sprawy obronności, o których mogę powiedzieć tyle tylko, że bardzo źle idą. - Czy to znaczy, że mieszkasz tutaj? - Mam apartament w Wardman Park. - No, no, no. A co z twoją fabryką? - Mam doskonałych dyrektorów i majstrów. Co jakieś dwa tygodnie latam do Denver. Właśnie wróciłem. - Z sarkastycznym, krzywym uśmiechem dodał: - To wręcz niepokojące, jak tam beze mnie wszystko dobrze idzie. - A co z twoim domem? - Świetnie. Nie sprzedałem go i nie sprzedam. - O? A teraz jesteś tutaj. Zabawne. - Nie określiłbym tego w taki sposób. Rhoda zniżyła głos do intymnego szeptu. - Czy mój list tak cię zdenerwował? - To był najgorszy cios od śmierci mojej żony. Powiedział to tak ostrym tonem, że Rhoda zamrugała z wrażenia i westchnęła. - Przykro mi. - Siedziała zaplatając i rozplatając palce na kolanach. Wreszcie potrząsnęła głową. - Próbowałam wymyślić sposób opowiedzenia wszystkiego tak, by nie wyjść na głupią kobietkę. Ale do diabła z tym. Na kolacji w Białym Domu siedziałam obok prezydenta. Był dla mnie miły, podobałam mu się. Mówił cudowne rzeczy o Pugu i jego przyszłości. Rozwód to dla zawodowego wojskowego ogromna przeszkoda w karierze, szczególnie gdy jest o krok od gwiazdki admiralskiej. Jestem tego w pełni świadoma. Widziałam, jak się takie rzeczy toczą. Więc... no cóż, zrobiłam co zrobiłam. Źle śpię od tej pory, Palmer, i trudno ze mną wytrzymać. Ale zdecydowałam się nie opuszczać Puga i nie zamierzam za to przepraszać. - Kolacja, miss Henry. - Siwa Murzynka w białym fartuszku ukazała się w drzwiach. Minę miała zasmuconą i pełną wyrzutu. - Ach, jej. A, tak. Która godzina, Barbaro? - Już wpół do dziewiątej, miss Henry. - Okropne. Wcale nie chciałam cię tak długo przetrzymywać. Palmer, ty oczywiście zostajesz. Tylko podaj do stołu, Barbaro, dobrze? Potem możesz już pójść. Gdy Rhoda Henry i Palmer Kirby skończyli z grubymi kotletami, sałatką i butelką wina, napięcie między nimi znikło. Kirby śmiał się, gdy Rhoda opowiadała zabawne historyjki o problemach związanych z nowym domem. Ona też się śmiała, chociaż jak twierdziła, początkowo trudności wywoływały w niej ataki furii. - Co byś powiedział na jeszcze trochę St. Julien do sera, Palmer? - Rhoda, jeśli on wróciwszy do domu zastanie nas przy wykańczaniu drugiej butelki, brwi mu podjadą do góry, ot w taki sposób. - Phi! - Zaczęła zbierać ze stołu. - Nie jedną czy drugą butelkę wykończyliśmy razem, bywały i trzy. - Zatrzymała się, trzymając w rękach stos talerzy. - Nie wyobrażasz sobie, jak mi dobrze. To w żaden sposób nie mogło być zaplanowane. Ale ogromny kamień spadł mi z serca. Kawę i drugą butelkę przyniosła na tylną werandę. Deszcz przestał padać. Za majaczącymi sylwetkami drzew, w ciemniejącym lipcowym półmroku, pokazały się pierwsze gwiazdy. - Och! Jak przyjemnie! - powiedziała. - To głównie z powodu tej werandy chciałam kupić dom. Przypomina mi nasz berliński. - Bo wieczór jest taki, jak latem w Berlinie. Gasnące światło, zapach mokrych drzew... - Pamiętasz? - Mam bardzo dobrą pamięć. Zbyt dobrą. - A ja, Palmer, mam bardzo wygodną. Zostawia to, co dobre, zapomina o złym. - To kobiecy typ pamięci. - Kirby jednym haustem pochłonął wino. - Pozwól, Rhoda, że o coś zapytam. Może to zabrzmieć obraźliwie, ale pewno nigdy nie będziemy mieli już takiej okazji do rozmowy. Wypiłem dużo. Z pewnością o wiele za dużo. Twój list był dla mnie okropnym wstrząsem. Od tej chwili w kółko o tym myślę i myślę. Mówiłaś mi, że przede mną nie było nikogo innego. Uwierzyłem ci i wierzę nadal. Ale mam do ciebie pytanie. Jak to było możliwe? - Po długim milczeniu, przerywanym tylko ćwierkaniem ptaków, dodał: - Jednak cię obraziłem. - Nie - odrzekła spokojnym, gardłowym głosem. - Oczywiście wiem, co byś chciał usłyszeć: że nie mogłam ci się oprzeć, bo nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty. To zresztą prawda. Ale, kochanie, miałam mnóstwo okazji. Nie mam na myśli podrywania po pijanemu w klubie oficerskim. Był taki okres... ale mówiąc najszczerszą prawdę, wszyscy ci mężczyźni byli jak Pug oficerami Marynarki Wojennej. Żyję w tym środowisku. A tutaj nikt nie może się z nim równać, nie ma nawet takich, którzy by się do niego zbliżali. - Umilkła na chwilę. - Nie zrozum mnie źle. Nie zrzucam na Puga odpowiedzialności za to, co się z nami stało. To by było zbyt trywialne, ale on jest wobec mnie tak zamknięty! A od chwili wybuchu wojny to się jeszcze pogorszyło. Pug jest fanatykiem, wiesz o tym. Nie w sprawach religii czy polityki. W sprawie skuteczności działania. - To bardzo amerykańska cecha - zauważył Palmer Kirby. - Sam jestem fanatykiem. - Och, ale w Berlinie, czy wiesz o tym czy nie, uwodziłeś mnie. Gdy Pug mnie uwodził, też się w nim zakochałam. - Zachichotała cichutko, po czym dodała: - Jeszcze coś ci powiem, chociaż właśnie ty możesz mnie wyśmiać. Jestem przyzwoitą kobietą. Przynajmniej tak uważam. I tak, biorąc to wszystko razem, nie było nikogo innego. I nie będzie. Jestem teraz spokojną babcią. I koniec. Długo milczeli. W ciemności majaczyły niejasno ich sylwetki, obrysowane słabym światłem niewidocznych lamp ulicznych, odbijających się w liściach drzew. - Pug nie zatelefonował - zauważyła Rhoda spokojnym głosem. Z wiklinowego fotela wynurzyła się wysoka, przygarbiona postać Kirby'ego. - Teraz już pójdę. Kolacja była wspaniała. Czuję się o wiele lepiej. Dziękuję. - Czy jeszcze się zobaczymy? - spytała. - Waszyngton to małe miasteczko. Pomyśl, jak natknąłem się na Puga. - Kochany, czy trafisz do wyjścia? - Oczywiście. - Nie chcę być źle wychowana, ale prawdę powiedziawszy moje oczy są chwilowo nie w porządku. Palmer Kirby podszedł, pochylił się nad jej dłonią i pocałował. Rhoda przykryła jego rękę swoją i lekko uścisnęła. - Jej! - powiedziała. - Jakże to europejskie! I jak słodkie. Prosto przez salon, kochanie, i w lewo do wyjścia. 47 W tydzień później Victor Henry leżał na górnej koi kabiny oficerskiej na ciężkim krążowniku "Tuscaloosa". Pod nim cicho pochrapywał pułkownik z Wydziału Planowania Wojennego Armii Lądowej. Puga zbudziło dotknięcie i szept: - Kapitan Henry? - We wpadającym z korytarza czerwonym świetle dostrzegł marynarza, podającego mu blok meldunkowy. Pug zapalił słabe światło nad koją. Proszę kapitana Victora Henry przenieść się ze wszystkimi manatkami na "Augustę" przed 0500 dziś w związku ze zbliżającymi się ćwiczeniami x King - Która godzina? - wymamrotał Pug kreśląc swe inicjały na cienkiej kartce. - 0430, sir, a oficer służbowy zawiadamia, że kapitański gig jest do pana dyspozycji. Pug starał się spakować po cichu, ale skrzypiąca blaszana szuflada obudziła pułkownika. - Hej, skipper, opuszczasz mnie? Gdzie się wybierasz? - Na "Augustę". - Cooo? - Pułkownik ziewnął i ciaśniej okrył się kocem. Nawet w połowie lata w zatoce Nantucket poranne powietrze było chłodne. - Myślałem, że ta łódka jest tylko dla największych szyszek i dla prezydenta. - Może admirał zdecydował, że potrzebuje drugiego stenotypisty. - Mówisz o admirale Kingu? Tym, co się goli lutlampą? - O nim - Henry zaśmiał się uprzejmie. - No, to życzę szczęścia. Ostry wiatr wichrzył i rozwiewał mgłę w półmroku kotwicowiska. Drobna fala podrzucała sunący powoli gig tak mocno, że dzwon bił nieregularnie, a Henry musiał przytrzymać się ociekającego wilgocią skórzanego siedzenia. Po długiej chwili przed rozbujanym dziobem zamajaczył we mgle długi, ciemny i nieoświetlony kształt "Augusty". Na krążowniku nie paliły się nawet światła kotwiczne, co w okresie pokoju było poważnym i dziwnym naruszeniem przepisów. W rozpraszającej się mgle można było dostrzec jacht prezydencki i diuny w Martha's Vineyard. Gdy kapitan Henry wspinał się po trapie krążownika, słaby różowy blask ukazał się na wschodnim nieboskłonie. Stary okręt był absolutnie czysty, świeżo położona farba gładka, okucia w półmroku błyszczały blado, marynarze w niepokalanych uniformach poruszali się spokojnie i sprężyście. Wszystko to zdradzało, że "Augusta" jest okrętem flagowym Kinga. Dziwne, długie rampy na pokładach i świeżo przyspawane poręcze były przygotowane dla dotkniętego inwalidztwem prezydenta. Admirał King w odprasowanym białym mundurze siedział założywszy nogę na nogę w wysokim krześle na mostku, wypytując kapitana "Augusty" o przygotowane dla Roosevelta urządzenia. Na przybycie Henry'ego w ogóle nie zwrócił uwagi. Kapitan, szkolny kolega Puga, odpowiadał jak aspirant na egzaminie. Gdy King go zwolnił, odważył się tylko powiedzieć przyciszonym głosem "Cześć, Pug" i opuścił mostek własnego okrętu. - Henry, prezydent po przybyciu na okręt chce zamienić z tobą słówko - powiedział King, patrząc na kapitana zimnym wzrokiem i wkładając papierosa do czarnej cygarniczki z filtrem. - Właśnie się o tym dowiedziałem, stąd twoje przeniesienie. Nim byś zdążył powrócić na "Tuscaloosę", my będziemy już w drodze. Sądzę, że przygotowałeś wszystkie sprawozdania i materiały, jakich prezydent mógłby zażądać. - Mam wszystkie papiery ze sobą, admirale. - Pug dotknął zamykanej teki, której nie wypuszczał z rąk podczas jazdy z okrętu na okręt. King, zadarłszy głowę, patrzył do góry na Victora przez półprzymknięte powieki, puszczając dym z papierosa. - Jak ci mówiłem w zeszłym tygodniu, prezydent zażądał, abyś mu towarzyszył na tych ćwiczeniach. Nie wspominał jednak, że chce cię mieć w każdej chwili na zawołanie. Czy może jesteś przypadkiem jego dalekim krewnym albo starym przyjacielem rodziny Rooseveltów? - Nie, admirale. - Nooo... to pamiętaj, jeśli nadarzy się okazja, że służysz w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Rozkaz, sir. Nikt właściwie nie zauważył, jak kalekiego prezydenta wwindowano na pokład. Załoga okrętu w paradnych białych mundurach stała na baczność na przednim pokładzie, pod wieżami głównej artylerii. Nie grała orkiestra, nie było salwy honorowej. Jacht "Potomac" podpłynął z lewej burty, niewidoczny od strony Martha's Vineyard. Rozległy się ostre komendy, zabrzmiał gwizdki bosmańskie, "Potomac" odpływając zmącił wodę śrubami i ukazał się prezydent w fotelu inwalidzkim, popychanym przez kapitana marynarki w otoczeniu imponującej świty cywilów, admirałów i generałów. Jakby na niewidzialny znak w tej samej chwili wyszło słońce i jego promień padł na pokład, wprost na szeroko uśmiechniętego i machającego ręką prezydenta. Biały garnitur, miękki biały kapelusz, energiczne gesty, długa cygarniczka trzymana w zębach prawie pionowo w górę, wielka twarz w okularach - wszystko to było niemal zbyt rooseveltowskie, by było prawdziwe. W ten sposób mógł sobie zrobić wejście aktor. Pug pomyślał więc, że FDR urządza małe widowisko dla załogi, być może pod wpływem nagłego ukazania się słońca. Fotel na kółkach i jego świta przesunęły się przez pokład dziobowy i znikły. Oba krążowniki natychmiast podniosły kotwice i wypłynęły na morze pod osłoną poprzedzającego je dywizjonu niszczycieli. Poranne słońce znikło za chmurami. W posępnym, szarym świetle poranka okręty płynęły na wschód z szybkością dwudziestu dwóch węzłów, przecinając główne atlantyckie szlaki handlowe. Victor Henry godzinami spacerował po głównym pokładzie, rozkoszując się morskim wiatrem, wysoką falą i powolnymi przechyłami pancernych płyt pod stopami. Wezwanie od prezydenta nie nadeszło. To nie dziwiło Puga. Na pokładzie "Tuscaloosy" płynął jego szef z Wydziału Planowania Wojennego i obaj zamierzali odwalić w drodze sporo roboty. Gdy zaś oba krążowniki dopłyną do punktu spotkania, będą mieli całonocną konferencję. To, że zostali rozdzieleni, prawdopodobnie nie miało sensu, ale zachciance prezydenta trzeba się było podporządkować. Nazajutrz, gdy Victor kończył jajka na bekonie w admiralskiej mesie, steward wręczył mu zapieczętowany list na żółtym papierze z bloku do notowania. "Mój stary, jeśli nie trzymasz wachty, zajrzyj do mnie około dziesiątej. Skipper". Złożył liścik starannie i schował do kieszeni. Wszystkie takie listy, ważne czy nie, Pug przechowywał dla wnuków. Z uderzeniem dziesiątej stawił się w kwaterze admiralskiej. Przed apartamentem prezydenta opalony żołnierz piechoty morskiej o nieruchomym wzroku z precyzją mechanizmu przyjął postawę zasadniczą. - Witaj, Pug! Akurat czas na wiadomości radiowe. - W kajucie był tylko Roosevelt. Siedział w fotelu przy stole krytym zielonym rypsem. Z małego, przenośnego radia dobiegał bełkot audycji reklamowej. Pod oczami Roosevelta widać było przez szkła binokli ciemne worki. Był przemęczony, ale rozpięty kołnierz koszuli pod starym, szarym swetrem stwarzał pozory odprężenia. Zaciął się przy goleniu i miał na szerokim podbródku rankę pokrytą zaschniętą krwią. Za to cerę miał zdrową i z rozkoszą wciągał zapach wiatru, który wpadając do kabiny przez nawiewnik wichrzył mu rzadkie siwiejące włosy. Usłyszawszy, że Moskwa przyznaje, iż Niemcy posunęli się daleko za Smoleńsk, prezydent potrząsnął głową ze smutkiem. Następnie spiker oświadczył, że miejsce pobytu prezydenta Roosevelta nie jest już tajemnicą. Roosevelt nadstawił uszu. Według spikera prezydent odpoczywa na swym jachcie "Potomac". Reporterzy widzieli go zeszłego wieczoru o ósmej na tylnym pokładzie, gdy jacht przepływał kanał Cape Cod. Roosevelt rzucił Pugowi chytre spojrzenie. Na twarzy rozlał mu się uśmiech pełen zadowolenia z własnego sprytu. - Ha, ha! A ja o ósmej byłem tutaj, na pełnym morzu. Jak myślisz Pug, jak to wymyśliłem? - Doskonały podstęp, sir. Ktoś w przebraniu na jachcie? - Trafiłeś w sedno! Tom Wilson, mechanik. Daliśmy mu biały garnitur i biały kapelusz. Wspaniale się udało. - Przyciszył radio, nadające kolejną reklamę. - Ani Churchill ani ja nie chcemy u-bootom ulatwiać polowania na nas. Ale szczerze przyznaję, że bawi mnie oszukiwanie dziennikarzy. Zmienili mi życie w męczarnię. - Roosevelt przerzucał stos papierów na biurku. - O, jest. Przejrzyj to, mój stary. - Maszynopis miał nagłówek: "Dla Prezydenta. Ściśle tajne. Tylko dwa egzemplarze". Znów podkręciwszy radio, by głośniej grało, prezydent rozparł się w fotelu. Jego ruchliwa twarz stała się poważna i znużona, gdy spiker ogłosił, że zgodnie z sondażem prasowym Izba Reprezentantów odrzuci ustawę o przedłużeniu poboru większością sześciu do ośmiu głosów. - To nieprawda - wtrącił się prezydent. Ciężkie spojrzenie ciemno podkrążonych oczu wbił w odbiornik, jakby chciał kłócić się ze spikerem. W następnej wiadomości podawano, że niemieckie ministerstwo propagandy wyśmiało oskarżenia światowych przywódców żydowskich, jakoby nastąpiła masakra Żydów na zajętych przez Niemców terenach Związku Sowieckiego. Ministerstwo oświadczyło, że Żydzi rozsiewają aliancką czarną propagandę, a jeśli Czerwony Krzyż zechce, może w każdej chwili przysłać swoich przedstawicieli, by sprawdzili rzecz na miejscu. - Znowu kłamstwo - oświadczył prezydent, wyłączając radio z gestem obrzydzenia. - Ci naziści to naprawdę absolutnie bezczelni kłamcy. Czerwony Krzyż w ogóle nie może uzyskać tam wjazdu. Myślę, a także mam nadzieję, że te informacje są strasznie przesadzone. Przynajmniej tak twierdzi nasz wywiad. Ale nie ma dymu... Zdjął binokle i mocno przetarł oczy palcami. - Pug, czy twoja synowa wróciła ze swym wujem do kraju? - O ile wiem, sir, powinni być już w drodze. - Dobrze. Bardzo dobrze. - Roosevelt wypuścił chmurę dymu z papierosa. - Ten twój podwodniak, to kawał chłopa. - Raczej zarozumiałego szczeniaka. - Victor Henry próbował równocześnie rozmawiać z Rooseveltem i czytać podany mu dokument. Materiał był wybuchowy. Trudno było się nad nim skupić, bo wszystkie stronice pełne były cyfr. - Ja też mam syna podporucznika. Jest na pokładzie i chcę byś go poznał. - Z przyjemnością, sir. Roosevelt kaszląc zapalił kolejnego papierosa. - Dostałem egzemplarz tego żydowskiego oświadczenia. Przyniosła mi go delegacja moich starych, dobrych przyjaciół. To zadziwiające, Pug, jak Żydzi trzymają się razem. Ale co można zrobić? Besztanie Niemców jest poniżające i do tego bezowocne. Ten środek zużył się już dawno temu. Różnymi podstępami próbowałem omijać ustawy imigracyjne i nawet udało się to w pewnym stopniu. Ale mając na karku Kongres, gotów rozwiązać naszą armię, czy możesz sobie wyobrazić, że zwrócę się do niego o uchwalenie ustawy, zezwalającej na wjazd zwiększonej liczby Żydów? Co do poboru jestem pewien, że pokonamy opozycję, ale w najlepszym razie o włos. Mówiąc to wszystko Franklin Roosevelt odsunął papiery na bok, wziął do ręki dwie talie kart i z uwagą zaczął rozkładać bardzo skomplikowanego pasjansa. Przez chwilę przekładał karty w milczeniu. Ale gdy okręt mocno się zakołysał, prezydent odezwał się radośnie: - Ach, Pug, czy to nie wspaniałe uczucie, gdy człowiek jest znów na morzu? - Z pewnością, panie prezydencie. - Wiele razy pływałem po tych wodach. Słowo honoru, mógłbym pilotować ten okręt. - Roosevelt zauważył, że Henry odwraca ostatnią stronicę. - No? Co o tym sądzisz? - Panie prezydencie, to coś dla mojego szefa. - Owszem, ale Kelly Turner jest tam, na "Tuscaloosie". A poza tym nie chcę kolejnej kłótni między szefami służb. - Prezydent uśmiechnął się do kapitana serdecznie. - Pug, ty masz wyczucie faktów, i mówisz w taki sposób, że cię rozumiem. Takie połączenie dwóch zalet rzadko się zdarza. Więc kawę na ławę. Nie śpiesz się. - Tak, panie prezydencie. Pug ponownie przerzucił dokument, robiąc krótkie uwagi w notatniku. Prezydent, zapalając papierosa od papierosa, starannie układał karty. Henry nie znalazł w dokumencie nic zaskakującego. Wszystko to już słyszał podczas sprzeczek z planistami armii lądowej. Ale tym razem armia zwróciła się do prezydenta, albo przez generała Marshalla, albo jakimś krętym kanałem, który Roosevelt swoim zwyczajem trzymał otwarty. Ale sam dokument był jak brzytwa: gdyby jakiś przeciek dotarł do izolacjonistów wśród senatorów, byłby to koniec Lend-Lease, koniec ustawy o poborze, a może nawet początek działań do postawienia prezydenta w stan oskarżenia. I dlatego właśnie Henry zdumiał się, że coś takiego istnieje na papierze. Roosevelt zażądał, by przygotowano "Program Zwycięstwa". Miał on wytyczyć nowe podejście do problemów wojennych, by zlikwidować paraliż Lend-Lease i produkcji. Pół tuzina urzędów, a także wielki przemysł, tak się w tym zaplątały, że wreszcie zostały dotknięte zupełną niemocą. Istniał Urząd Zaopatrzenia Armii i Marynarki, Urząd Zasobów Wojennych, Biuro Administracji Stanu Wyjątkowego, Komisja Doradcza Obrony Narodowej, Urząd Zarządzania Produkcją. Ich szefowie walczyli między sobą o przychylność prezydenta, oficjalny Waszyngton był zdezorientowany mnogością nowych inicjałów na parafach, mnożyły się niedobory i wąskie gardła, a strumyczek zaopatrzenia wojennego ledwie się sączył. By przełamać ten impas, Roosevelt zażądał od sił zbrojnych, by wyliczyły wszystko, czego potrzebują do wygrania wojny globalnej, a wychodząc z tego założenia wypracowały nowe zasady pierwszeństwa. Przez całe tygodnie planiści, tacy jak Victor Henry, obliczali potrzeby wynikające z zakładanych amerykańskich inwazji na Francję, Afrykę, Niemcy, Włochy, Chiny, i Honsiu, nalotów na miasta przemysłowe, oraz wspólne operacje z Brytyjczykami, a nawet z Rosjanami. Armia i Marynarka, pełne wzajemnej nieufności, prawie się nie porozumiewały na temat programu. Każda przygotowała własną wersję i oczywiście obie żądały dla siebie maksimum udziału w wykorzystaniu siły roboczej i produkcji przemysłu. Zrobiły absolutnie wszystko co możliwe, aby utajnić "Program Zwycięstwa" i sporządzać jak najmniej dokumentów. Ten, który Victor Henry miał w tej chwili w rękach, był ostrą krytyką żądań Marynarki przez Armię. - Napiłbyś się soku pomarańczowego? - spytał prezydent na widok stewarda wchodzącego z dzbankiem na tacy. - Masz ochotę? Felipe wyciska go ze świeżych owoców. Zdobył wprost fantastyczne pomarańcze. - Dziękuję, sir - Pug wypił łyk pienistego płynu. - Panie prezydencie, to by wymagało odpowiedzi równie długiej, jak całe to pismo. Wszystko sprowadza się do tego, że Marynarka i Armia używają dwóch różnych szklanych kul. To zresztą nieuniknione. Armia jest wielka i na niej spoczywa ostateczna odpowiedzialność za bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych. To oczywiste. Armia jest zdania, że po klęsce Rosji i Anglii będzie musiała samotnie walczyć z Osią. Dlatego żąda tak wiele. Wychodząc z bilansu siły roboczej całych Stanów, obliczają, że Armia musi liczyć dziewięć milionów ludzi. To jest maksimum naszej wydolności mobilizacyjnej. - I takiej armii pewnie będziemy potrzebować - zauważył prezydent. - Tak, sir. Zapatrywaniami różnimy się głównie co do Lend-Lease. Armia twierdzi, że zamierzamy pozbywać się zbyt wiele broni i maszyn, które Niemcy mogą zdobyć i obrócić przeciw nam. Ale Marynarka uważa, że jeśli nawet Związek Sowiecki szybko upadnie, a po nim Wielka Brytania, to aby ich pobić, najpierw będzie musiała zginąć cholerna masa Niemców. A każdy martwy Niemiec, to jednego strzelającego do nas w przyszłości mniej. - Zgadzam się z tym - powiedział po prostu prezydent. - Wobec tego, panie prezydencie, czy nie powinniśmy za wszelką cenę wspomagać ludzi, którzy zabijają Niemców właśnie w tej chwili? Stracony materiał wojenny możemy odbudować i zastąpić nowym bardzo szybko, ale na zastąpienie martwego Szkopa nowym wyszkolonym potrzeba dwudziestu lat. - Dobrze powiedziane - zauważył prezydent z uśmieszkiem. - Ale Lend-Lease nie jest jedyną kością niezgody. Zauważyłem, że Marynarka żąda potężnej części naszej produkcji stali. Pug pochylił się do przodu z łokciami na kolanach i przemówił z wielkim przekonaniem: - Panie prezydencie, Hitler w zeszłym roku nie pobił Anglii, ponieważ mając największą armię świata nie potrafił jej przerzucić na wybrzeże odległe o parę mil. Miał tyle statków, ile trzeba, by ją przewieźć. Ale po drugiej stronie Kanału nie miał portu, w którym by mógł je rozładować. Desant z morza to niezmiernie trudny problem taktyczny. Wątpliwe, czy istnieją trudniejsze. Łatwo jest rzucić tu czy tam ludzi na brzeg, ale jak ich ustrzec przed zmieceniem przez obrońców? Tamci ludzie są w sytuacji rozbitków. A obrońcy dysponują ogromną ruchliwością, przewagą liczebną i większą siłą ognia. Mogą ześrodkować siły i zmiażdżyć desant - mówił Pug, a prezydent z cygarniczką w zębach, patrząc przenikliwie i uważnie, kiwał twierdząco głową. - Jakaż więc, sir, jest na to odpowiedź? Są nią jednostki morskie, zdolne do lądowania wielkimi masami na otwartych plażach. Rzuca się dużą siłę na wybrzeże, zaopatruje się ją i wzmacnia, póki nie zdobędzie portu. Wtedy można tam zmasować wszystkie transportowce, nawet luksusowe statki pasażerskie jeśli się je ma, i rozpocząć prawdziwą inwazję. Ale jednostek desantowych potrzeba całe roje, sir, i to wiele różnych modeli. Powierzono mi przeanalizowanie tej sprawy. Wygląda, że ogółem będziemy musieli zbudować ich około stu tysięcy. - Sto tysięcy! - prezydent potrząsnął wielką głową. - Ależ wszystkie stocznie Stanów Zjednoczonych nie zbudują ich przez dziesięć lat, nawet gdyby przestały budować wszystko inne. Pug, gadasz absolutne nonsensy. Każdy przesadnie traktuje swoją wąską specjalność. Równocześnie Roosevelt z rozjaśnionym wzrokiem uśmiechał się mile podniecony. Opowiedział o jednostkach desantowych, używanych przez marynarkę wojenną w poprzedniej wojnie, gdy był asystentem sekretarza. Opowiedział też o klęsce brytyjskiego lądowania w Gallipoli. Victor Henry wyciągnął z teki zdjęcia niemieckich barek desantowych, nowych modeli brytyjskich oraz projekty amerykańskich. Prezydent oglądał wszystko z wielkim zapałem. - Różne modele służą do wykonywania różnych zadań - oświadczył Pug - od wielkiego okrętu desantowego, zdolnego przepłynąć ocean z ogromnym ładunkiem czołgów i ciężarówek do małych czołgów ziemno-wodnych, które potrafią wypełzać z wody na brzeg, cofać się jeśli trzeba, a może nawet nurkować. Rooseveltowi wyraźnie wszystko to szalenie się podobało. Pod rozrzuconymi fotografiami i rysunkami leżał pomieszany i zapomniany pasjans. - Słuchaj, a wy, chłopaki, myśleliście kiedyś o czymś takim? - Prezydent schwycił żółty liniowany blok i grubymi kreskami czarnego ołówka zaczął szkicować, mówiąc: - To jest pomysł, jaki miałem w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, gdy studiowałem raporty o Gallipoli. Wysłałem szkice i wszystko inne do Wydziału Okrętownictwa i więcej o tym nie słyszałem. Nadal jestem przekonany, że ma swoje zalety, choć do tej chwili o tym nie pamiętałem. Popatrz, Pug. Rysunek przedstawiał wydłużoną, płaskodenną barkę. Na śródokręciu na podstawie w kształcie łuku, nad głowami skulonych żołnierzy, wirowało osłonięte obudową śmigło silnika samolotowego. - Wiem, że tu wchodzi problem równowagi całości przy tak wysoko umieszczonym ciężarze, ale przy dość masywnej stępce i zastosowaniu aluminium... Sam widzisz, Pug, że taki statek może lądować wprost na plaży, przejść przez bagna, gdziekolwiek. Przeszkody podwodne byłyby dla niego niczym. - Prezydent z zadowoleniem uśmiechnął się do swego rysunku, po czym nakreślił pod spodem: "FDR - na pokładzie USS "Augusta", w drodze na spotkanie z Churchillem, 7 sierpnia 1941Ď". - Trzymaj. Nie zagrzeb tego w papierach, jak to zrobił Wydział Okrętownictwa. Pomyśl o tym. Może to tylko głupi pomysł, ale... No, dobrze! Może sobie popatrzymy na słoneczko, wreszcie świecące przez iluminator! Prezydent nałożył biały kapelusz i płynnym ruchem prześliznął się na fotel na kółkach, opierając się na rękach z niemal małpią zręcznością, by unieść i przesunąć swe ciało. Victor Henry otworzył drzwi na pokład słoneczny. Roosevelt szybko przetoczył swój fotel przez listwę progową po szaro malowanych pochylniach. - Ach, co za wspaniałe uczucie! Ciepłe słońce i morskie powietrze. Właśnie to, co lekarz zalecił. Pomóż mi, Pug. - Prezydent opuścił się na obity niebieską skórą leżak, ustawiony w osłoniętym od wiatru kącie nadbudówki. Obaj popatrzyli na długie, szaro malowane lufy armatnie i pienisty kilwater łagodnie kołyszącego się krążownika. - Nadal uważam, że dla tych barek desantowych nie znajdziesz wolnych pochylni na stoczniach cywilnych ani wojskowych, Pug. Trzeba budować statki handlowe, niszczyciele eskortujące, lotniskowce. Więc dla tamtych jednostek trzeba będzie korzystać z wytwórni, gdzie tylko się je znajdzie: przy rzekach i kanałach śródlądowych... setki małych fabryczek. - Prezydent pochylił głowę na ramię, spoglądając na morze. - Wiesz co? Ten program może być błogosławieństwem dla drobnego przemysłu. Na ten temat Kongres zawracał mi głowę na wszelkie możliwe sposoby. To naprawdę pomysł. Pieniądze płynące do drobnego przemysłu w wielu stanach... - Prezydent zapalił papierosa, zręcznie osłaniając zapałkę w złożonych dłoniach. - Bardzo dobrze. Przygotuj mi własną opinię o tym dokumencie Armii. Po prostu napisz, co myślisz i daj mi to jeszcze dziś. - Tak jest, panie prezydencie. - Oczywiście, szalenie mnie interesuje sprawa floty desantowej, ale nie chciałbym, abyś w niej ugrzązł. Gdy tylko Program Zwycięstwa zostanie ukończony, zabierzemy cię z Planowania Wojennego i wyślemy na morze. Już tam jesteś spóźniony. Victor Henry zrozumiał, że odniósł sukces u Roosevelta, a moment jest sprzyjający. - Panie prezydencie - powiedział - od dawna tęsknię za pancernikiem. - Uważasz, że potrafiłbyś nim dowodzić? Starając się ze wszystkich sił nie zdradzić emocji wyrazem twarzy ani głosem i zdając sobie sprawę, że jego dalsze życie może zależeć od kilku słów, odpowiedział: - Sądzę, że potrafię, sir. - Prawda, że zostałeś zatrzymany na lądzie przez niewdzięczne zadania. Wódz Naczelny powinien mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. Damy ci dowództwo pancernika. Prezydent powiedział to niedbale. Ale ton jego głosu, człowieka wykształconego, pełen samozadowolenia skłon głowy, królewski sposób trzymania rąk na oparciu leżaka i uśmiechania się do kapitana Henry'ego zdradzał, jak Roosevelt lubuje się w sprawowaniu władzy i ile daje mu satysfakcji rozdawanie łask. - Dziękuję, panie prezydencie. - Dobra, Pug. Poszukaj mi głównego kancelistę Terry'ego w kajucie sygnalistów. Powiedz mu, żeby do mnie przyszedł. Victor Henry, oszołomiony ostatnim fragmentem rozmowy, skierował się do apartamentu prezydenckiego i tam przerwał pogawędkę między generałem Marshallem, admirałem Kingiem, admirałem Starkiem i generałem Watsonem. Wszyscy we wspaniałych mundurach siedzieli rozwaleni na leżance i w głębokich fotelach. Twarze czterech wzbudzających przerażenie dowódców zwróciły się ku Pugowi. Przemaszerował przez pokój tak szybko, jak się dało nie biegnąc, i wyszedł. Okazało się, że Franklin Roosevelt wezwał Victora Henry'ego na "Augustę" tylko dla tej, trwającej krócej niż godzina, pogawędki. Przez całą drogę do Nowej Fundlandii kapitan widywał prezydenta tylko z daleka. Pug już nie próbował przeniknąć zamysłów prezydenta. Nie poczuł się pochlebiony, gdy Roosevelt go wezwał, ani odrzucony gdy o nim zupełnie zapomniał. Nie łudził się, że prezydent wysoko go ocenia ani też, że cokolwiek sam powie lub zrobi, wpłynie na bieg historii. Prezydent używał także innych skromnych ludzi. Tożsamości i zadania niektórych z nich okrywała mgła tajemnicy. Henry wiedział o istnieniu pułkownika marines, który odwiedzał Japonię, Chiny i Indie ze zleceniami od prezydenta, a także podstarzałego kupca drzewnego z Oregonu, zresztą przyjaciela jego własnego ojca, którego specjalnością było wykupywanie rzadkich surowców wojennych w Ameryce Południowej, by nie dostały się do rąk Niemców. Pug sam siebie zaliczał do tych niewiele znaczących ludzi, a to, że prezydent dawał mu zlecenia, uznał za wynik przypadkowego impulsu. Roosevelt lubił go za to, że Pug znał się na rzeczy, działał skutecznie i trzymał usta zamknięte. Przypadek, że trafnie przewidział pakt hitlerowsko-sowiecki, zyskał mu uznanie za wnikliwość większe, niż na to naprawdę zasługiwał. I było też to dziwne zdanie wypowiedziane przez Roosevelta: "Mówisz w taki sposób, że cię rozumiem". Mimo wszystko prezydencka obietnica pancernika odebrała Pugowi nocny spokój. Tylko dwóch jego kolegów z kursu dowodziło pancernikami. Victor Henry poszedł do kajuty sztabowej i przejrzał Rejestr Marynarki Wojennej, by ustalić możliwości wyboru. Oczywiście nie mógł liczyć na jeden z nowo zbudowanych okrętów, klasy "North Carolina" czy gigantyczny jak "Indiana". Dostanie zmodernizowany stary okręt. Termin przedłożenia ukończonego Programu Zwycięstwa był krótszy niż za miesiąc. Przeglądając zapisy Pug doszedł do wniosku, że mogą otworzyć się za parę miesięcy wakaty na "Kalifornii" lub "West Wirginii". Dla kapitana Victora Henry'ego po trzydziestu latach służby w marynarce przeglądanie spisu pancerników, by zgadnąć, którym z nich będzie dowodził, było mocnym przeżyciem. Starał się zdławić swe uniesienie. Henry podziwiał prezydenta, niekiedy nawet kochał tego dzielnego kalekę o szerokim uśmiechu i prawie nienasyconym głodzie pracy. Ale nie rozumiał Roosevelta ani mu nie ufał i w żaden sposób nie podzielał nieograniczonego oddania dla niego ze strony ludzi takich, jak Harry Hopkins. Za ciepłą fasadą arystokratycznej bezpośredniości czaiła się ponura, trudna do określenia osobowość pełna dalekosiężnych wizji i upartego dążenia do celu, osobowość twardego sukinsyna, dla którego nie liczył się prawie nikt, może z wyjątkiem własnej rodziny, a może nawet bez tego wyjątku. Może zdarzyć się tak, że Roosevelt zapamięta swą obietnicę dania Henry'emu pancernika. Ale z równym prawdopodobieństwem jakieś nowe zlecenie może tę sprawę odsunąć tak daleko, aż obietnica przestanie się liczyć. Przy Roosevelcie Victor Henry nauczył się, jacy są wielcy ludzie, i od tej pory kapitan często przypominał sobie bibilijną przestrogę, że gliniane garnki powinny trzymać się z dala od żelaznych kotłów. Spokój przesycał otoczoną puszczą Zatokę Argentia na Nowej Fundlandii, gdzie zarzuciły kotwice amerykańskie okręty w oczekiwaniu na przybycie Winstona Churchilla. Tumany mgły przemieniły wszystko w szarość: szara była woda, szare niebo, szare powietrze i szare z odcieniem zieleni odległe pagórki. Monstrualne, szare stalowe okręty, dziwaczni intruzi z dwudziestego wieku w tym kraju Indian, stały we mgle jak brzydkie widma przyszłości. Na pokładach marynarze i oficerowie przy gwizdkach i skrzeczeniu głośników oddawali się codziennym zajęciom. Ale zaraz za zasięgiem odgłosów zwykłego życia okrętowego, w Zatoce Argentia panowała pierwotna cisza. O dziewiątej rano ukazały się trzy szare niszczyciele, poprzedzając pomalowany w łamany kamuflaż przypominający skórę węża - pancernik. Był to H.M.S. "Prince of Wales", największy okręt ze zgromadzonych, uzbrojony w działa, z których trafiono "Bismarcka". Gdy przepływał obok "Augusty", orkiestra dęta na jego pokładzie wstrząsnęła ciszą grając "The Star Spangled Banner". Po chwili milczenia orkiestra na pokładzie rufówki "Augusty" zagrała "God Save the King". Pug stał blisko prezydenta, pod markizą umocowaną do wieży artyleryjskiej numer jeden, w otoczeniu admirałów, generałów i cywilnych dostojników jak Averell Harriman i Sumner Welles. Nie dalej niż o pięćset jardów dobrze widoczny Churchill w dziwacznym niebieskim ubiorze wymachiwał wielkim cygarem. Prezydent, stojąc sztywno na spiętych stalowymi klamrami nogach, przewyższał wszystkich. Miał na sobie dobrze skrojony brązowy garnitur, jedną ręką przyciskał kapelusz do serca, drugą trzymał się ramienia syna, bardzo podobnego do ojca oficera lotnictwa lądowego. Wielka, różowa twarz Roosevelta była przejęta i poważna. W tym podniosłym momencie Pug myślał o bardzo prozaicznych sprawach. Eksperci Biura Okrętownictwa spierali się o wzór kamuflażu. Jednym podobały się brytyjskie tropikalne plamy, niektórzy woleli zwykłą szarość lub poziome niebieskie pasy. Pug dostrzegł przez mgłę pstry pancernik znacznie wcześniej, niż wyprzedzające go o milę jednobarwne niszczyciele. Doszedł do wniosku, że złoży o tym raport. Skończył się "God Save the King". Prezydent odprężył się. - No, no - powiedział - nigdy nie słyszałem lepiej odegranego "My Country Tis of Thee". - Otoczenie zaśmiało się uprzejmie z prezydenckiego żartu, roześmiał się i Roosevelt. Dźwięk gwizdków bosmańskich zakończył uroczystą paradę na pokładzie krążownika. Admirał King skinął na Puga. - Weź mój barkas, płyń na "Prince of Wales" i tam zamelduj się do dyspozycji Harrego Hopkinsa. Prezydent chce z nim rozmawiać, nim zjawi się Churchill, więc się pospiesz. - Rozkaz, sir. Paręset jardów nieruchomej wody dzielącej "Augustę" od "Prince of Wales" Victor Henry przebył barkasem admirała Kinga. Była to podróż z Ameryki do Anglii i od pokoju do wojny. Skok był szokujący. Wymuskany, okręt flagowy Kinga należał do innego świata niż sponiewierany przez burzę okręt brytyjski, gdzie na trapie burtowym osadziła się sól, farba kamuflażu łuszczyła się, i nawet działa głównej baterii wyglądały jak podziobane przez rdzę. Pug osłupiał na widok niedopałków papierosów i starych papierów w spływnikach pokładowych, choć gromady brytyjskich marynarzy gorączkowo próbowały doprowadzić wszystko do porządku. Tu i ówdzie na nadbudówce przyspawane były płaty świeżej stali jak plastry na ranach zadanych salwami "Bismarcka". Oficer dyżurny miał starannie przystrzyżoną kasztanowatą bródkę, zapadnięte policzki i czarujący uśmiech. Pug pozazdrościł mu zielonego nalotu na złotych galonach czapki. - Tak, kapitanie Henry - powiedział, energicznie odsalutowawszy w sposób brytyjski, dłonią do przodu - pan Hopkins otrzymał wiadomość i czeka na pana w swej kabinie. Podoficer pana zaprowadzi. Victor Henry poszedł za nim przez korytarze łudząco podobne do tych na okrętach amerykańskich, a przecież różniące się niezliczonymi szczegółami: oznaczeniami, armaturą, gaśnicami, kształtem wodoszczelnych drzwi. - A, witaj Pug - odezwał się Hopkins takim tonem, jakby rozstali się dzień czy dwa dni wcześniej, choć ostatni raz widzieli się w pociągu do Hyde Parku, a od tej pory Hopkins w pełnym blasku zainteresowania prasy światowej odbył podróże do Londynu i Moskwy. - Czy mam popłynąć z tobą? - Tak jest, sir. - Jak się czuje prezydent? W niewielkiej, położonej za mesą oficerską kajucie Hopkinsa leżały na koi dwie otwarte walizki. W jednej starannie układał dokumenty, teczki i książki, do drugiej bezładnie wrzucał ubrania, buteleczki lekarstw i obuwie. Hopkins wyglądał na jeszcze chudszego niż dawniej: jak przygarbiony strach na wróble, na którym luźno powiewała szara dwurzędowa marynarka. W jego długiej, zmizerowanej twarzy mądre, prawie kobiece oczy wydawały się tak wielkie, jak u lemura. Podróż morska przywróciła mu tylko świeżość cery i żywe ruchy. - Bawi się, jak nigdy w życiu, sir. - No, ja myślę. Churchill zresztą także. Zachowuje się jak chłopak idący na pierwszą randkę. A swoją drogą chwila jest historyczna. - Hopkins wyciągnął brudne koszule z szuflady i upchał je w walizce. - Prawie o nich zapomniałem. Zostawiłem też parę na Kremlu i potem musiałem wypraszać nowe w Londynie. - Mr. Hopkins, co z Rosjanami? Wytrzymają? Hopkins zatrzymał się ze stosem papierów w ręku, zacisnął usta, po czym oświadczył zdecydowanie: - Rosjanie wytrzymają. Ale niewiele będzie brakować. Potrzebują pomocy. - Znów zaczął się pośpiesznie pakować. - Pug, samolotem z Archangielska do Moskwy całymi godzinami leci się nad nieprzerwanymi zielonymi lasami lub brązowymi bagnami. Często od horyzontu po horyzont nie widać wioski. Hitler tym razem za dużo ugryzł. - Hopkins mocował się z zamkami walizek, Henry mu pomógł. - Dziękuję. Jak ci się zdaje, czego Stalin najbardziej chce od nas? - Samolotów - szybko odpowiedział Victor Henry. - "Całych chmur samolotów", o które wołali Francuzi w zeszłym roku. - Aluminium - odrzekł Hopkins. - Aluminium do budowy samolotów. Przepraszam, małe sprostowanie. Na pierwszym miejscu wymienił działa przeciwlotnicze. Następnie aluminium. Potrzebuje też masy wojskowych ciężarówek. Stalin nie zamierza dać się pobić za trzy tygodnie, za sześć tygodni ani za trzy lata. - Hopkins wyrównał papiery w mniejszej walizce. - Idziemy. Przeszli przez wspaniałą mesę oficerską, zajmującą całą szerokość okrętu. Była wyposażona jak londyński klub, z ciemną boazerią, głębokimi fotelami, półkami pełnymi powieści i encyklopedii oraz barem. Lokaj otworzył drzwi do kabiny premiera; ujrzeli niezwykły widok. Winston Churchill, boso, ubrany tylko w żakiet, krawat i żółte jedwabne niewymowne, kontemplował swe odbicie w lustrze. - Witaj, Harry. - W ustach obracał długie cygaro. Kapitana Henry'ego zignorował zupełnie. - Nie jest mi wiadomo, by kiedykolwiek przedtem premier Jego Królewskiej Mości składał wizytę na morzu prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Zauważyłem, że prezydent ubrany jest w codzienny brązowy garnitur. Ale on jest głową państwa, a ja zaledwie ministrem. - Rozważanie tego jedynego w swoim rodzaju, historycznego problemu rozjaśniło starą, tłustą twarz Churchilla psotnym uśmiechem zadowolenia. - Zdaję sobie sprawę, że to dziwny strój. Mój szef protokołu domaga się, bym włożył moją starą, codzienną kurtkę z mosiężnymi guzikami i czapkę z daszkiem. Ale to chyba zbyt po domowemu. - Panie premierze - zauważył Hopkins - w ten sposób będzie pan bardziej wyglądał na Byłego Marynarza. Na przypomnienie cudacznego przezwiska, jakiego używał w korespondencji z Rooseveltem, Churchill uśmiechnął się szeroko. - Zgoda - odezwał się do lokaja. - Z powrotem mundurek z Trinity House. - Panie premierze, to jest kapitan Victor Henry z Planowania Wojennego Marynarki. Ściągnąwszy brwi Churchill powiedział: - Cześć, czy już zrobiliście coś na temat tych barek desantowych? Hopkins i Victor spojrzeli po sobie, a Churchill z zadowoleniem ściągnął szerokie usta. - Jestem zaskoczony, że mnie pan pamięta, panie premierze - odrzekł Pug. - Właśnie tym się teraz zajmuję. Wczoraj długo rozmawiałem z prezydentem o jednostkach desantowych. - No więc? Czy Stany Zjednoczone wybudują ich ile trzeba? A potrzeba będzie bardzo dużo. - Wybudujemy, sir. - Czy nasi ludzie zapewnili wszystko, czego pan żądał? - We wszystkich sprawach współpracowali znakomicie. Gdy lokaj pomagał mu włożyć olbrzymie granatowe spodnie, Churchill powiedział: - Myślę, że przekonacie się, iż my, prości wyspiarze, także zaprojektowaliśmy jedną czy dwie użyteczne konstrukcje. - Mówił powoli, głosem tak niskim, że niemal warczącym, "s" natomiast wymawiał sepleniąco. Hopkins pożegnał się z Churchillem i odeszli. W korytarzu odezwał się z niedowierzaniem: - Całymi dniami odbywaliśmy tu próby ceremonii powitalnej, a on w ostatniej chwili grymasi jak ma się ubrać! A przecież to wielki, bardzo wielki człowiek. Gdy Hopkins niepewnym krokiem schodził po trapie do barkasa Kinga, rufa uniosła się na fali wysoko w górę, a potem zapadła. Hopkins stracił równowagę i zwalił się prosto w ramiona sternika, który powitał go głośnym: Hooopla, sir. - Hopkins chwiejnie przedostał się do środka i z westchnieniem opadł na poduszki. - Pug - oświadczył - nigdy nie będę żeglarzem. Wsiadając do wodnopłatowca, którym miałem polecieć do Rosji, o mały włos bym się przewrócił na pysk, i taki byłby koniec mojej wyprawy. - Rozejrzał się po świetnie wyposażonej kabinie. - No, no. Ameryka! Pokój! A więc... jesteś nadal w Planowaniu Wojennym. Wobec tego będziesz brał udział w naradach sztabowych. - Tak, w niektórych, sir. - Powinieneś więc zapamiętać, czego będą chcieli nasi przyjaciele. Po pięciu dniach na morzu w towarzystwie premiera dobrze się w tym orientuję. - Hopkins wyciągnął wyschniętą dłoń i zaczął wyliczać na swych trupich palcach. Wyglądało to na to, że używa Victora jako pudełka rezonansowego, by odświeżyć pamięć przed spotkaniem z prezydentem, bo mówił na wpół do siebie. - Po pierwsze, będą nalegać na natychmiastowe wypowiedzenie wojny Niemcom. Wiedzą, że tego nie uzyskają. To będzie tylko zmiękczanie rozmówców przed drugim żądaniem, tym rzeczywistym, dla którego Winston Churchill przepłynął ocean. Chcą, aby Stany Zjednoczone ostrzegły Japonię, że jakakolwiek akcja przeciw Brytyjczykom w Azji będzie oznaczać wojnę z nami. Na tym obszarze imperium jest zupełnie zachwiane. Mają nadzieję, że takie ostrzeżenie je podeprze. I będą naciskać na wielkie dostawy materiałów wojennych dla armii w Egipcie i na Bliskim Wschodzie. Bo jeśli Hitler tam się wepchnie i zablokuje Kanał Sueski, imperium się udusi. Będą też próbować, delikatnie, ale twardo, uzyskać zapewnienie, że pomoc amerykańska dla nich będzie miała pierwszeństwo przed pomocą dla Rosji. Sam bym to zrobił na ich miejscu. Powiedzą, że nadszedł czas, by zacząć z zachodu walić bombami w Niemcy jak w bęben i zbierać siły do końcowego ataku. Dadzą do zrozumienia, że to, co damy Rosji może za kilka tygodni zostać obrócone przeciw nam. - Prezydent jest innego zdania - powiedział Henry. - Mam nadzieję. Jeśli Hitler zwycięży Rosję, podbije cały świat. Jeśli tam przegra, jest skończony, nawet jeśli Japończycy się ruszą. Tam się toczą walki niewyobrażalnej wprost wielkości. Strzela do siebie, Pug, jakieś siedem milionów ludzi. Siedem milionów, albo i więcej. - Te liczby wypowiedział Hopkins powolnym głosem, wyciągając przed siebie palce obu wychudzonych dłoni. - Rosjanie jak dotychczas dostali lanie, ale nie przestraszyli się. Chcą wyrzucić Niemców ze swego kraju. To tam toczy się prawdziwa wojna. I tam powińno iść zaopatrzenie. - Więc ta konferencja jest prawie bez znaczenia - zauważył Pug. Barkas dzwoniąc zbliżył się do "Augusty" i zwolnił bieg. - Nie, to jest zwycięstwo - oświadczył Hopkins. - Prezydent Stanów Zjednoczonych i premier Wielkiej Brytanii spotkają się twarzą w twarz, by przedyskutować sprawę pobicia Niemiec. Świat się o tym dowie. Jak na dziś, to wystarczające osiągnięcie. - Hopkins smutno uśmiechnął się do Henry'ego, a w jego wielkich inteligentnych oczach zapaliło się jasne światło. Podniósł się chwiejnie na nogi. - A także, Pug, jest to zmiana warty. Na pokład "Augusty" Winston Churchill przybył o jedenastej rano. Wśród towarzyszących mu członków sztabu Henry dostrzegł lorda Burne-Wilke. Wizja Pameli Tudsbury w niebieskim mundurze WAAF tak go wciągnęła, że nie zauważył teatralnego uścisku dłoni, jaki wymienili Roosevelt i Churchill u szczytu schodni. Z uwagi na fotografów uścisk trwał długo, a dwaj mężowie stanu z uśmiechem wymieniali słowa powitania. Przez cały ranek Pugowi nie dawały spokoju wspomnienia o Anglii i Pameli. Bardzo brytyjskie pozdrowienie przez oficera służbowego przy trapie "Prince of Wales", rozrzucone w mesie londyńskie magazyny, głos Winstona Churchilla z niewyraźnym "s", wszystko to obudziło pamięć kapitana, jak budzi ją piosenka albo zapach. Zarządzone przez Göringa w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku bombardowanie Londynu wspominał, jak wydarzenie z innej epoki, prawie innej wojny. Stojąc w tylnych szeregach członków sztabu Kinga, mały, nieznany kapitan marynarki, którego twarz nie będzie widoczna na zdjęciach, próbował otrząsnąć się z takich głupstw i uważać na to, co się dzieje. W jakiś dziwny sposób obaj przywódcy pomniejszali się nawzajem. Obaj byli Numerami Pierwszymi. Ale to przecież niemożliwe. Który więc był prawdziwym Numerem Pierwszym? Roosevelt był o głowę wyższy, ale z trudem utrzymywał się na martwym szkielecie nóg, trzymając się ramienia syna, a szerokie spodnie powiewały na nim i zwisały. Churchill, przygarbiony Pickwick w granatowym mundurze, patrzył na prezydenta z dołu majestatycznie uśmiechnięty i był przy tym znacznie starszy, bardziej dostojny i bardziej pewny siebie. A przecież był w tym wszystkim także odcień okazywanego szacunku. Roosevelt o najcieńszy włosek bardziej wyglądał na człowieka Numer Jeden. Może to właśnie miał na myśli Hopkins, mówiąc o "zmianie warty". Na niedostrzegalny sygnał skończyło się fotografowanie i ściskanie dłoni. Ukazał się fotel na kółkach. Prezydent znów stał się znanym Pugowi kaleką, który kulejąc zrobił krok czy dwa i z ulgą opadł na fotel. Wielcy przywódcy i ich dowódcy wojskowi opuścili pokład. Oba sztaby natychmiast zabrały się do roboty i konferowały przez cały dzień. Victor Henry pracował w grupie planistów, o szczebel niżej niż szefowie sztabu i ich zastępcy, wśród których działał Burne-Wilke, i oczywiście znacznie niżej niż konferencja na szczycie prezydenta, premiera i ich doradców. Natychmiast pojawiły się dobrze znane problemy: nadmierne i sprzeczne żądania poszczególnych brytyjskich rodzajów broni, nierealne plany, niewykonane zamówienia, galimatias co do pierwszeństwa, wadliwie działająca łączność. Natomiast szybko uzgodniono jeden punkt zasadniczy. Najpilniejsze było budowanie nowych statków w miejsce tych, które zatapiały u-booty. Tylko takie zaopatrzenie wojenne, które przepłynie ocean, może zostać użyte przeciw Hitlerowi. Ta sprawa była tak prosta, że natychmiast się z nią zgodzono i biegła czerwoną linią przez wszelkie żądania, wszelkie programy, wszelkie projekty. Stal, aluminium, kauczuk, zawory, silniki, obrabiarki, drut miedziany i tysiące innych rzeczy potrzebnych do prowadzenia wojny, zostaną przede wszystkim skierowane na budowę statków. To postanowienie natychmiast ujawniło, jak ubogi jest "arsenał demokracji" i narzuciło, jako sprawę przerażająco pilną, gigantyczne zadanie budowy nowych stalowni oraz przemysłu metalowego, przetwarzającego stal na broń, sprzęt i narzędzia. Podczas wszystkich rozmów o wielkich, hipotetycznych planach: setkach statków, dziesiątkach tysięcy samolotów i czołgów, milionach ludzi, nieustannie powracał jeden wzruszający temat: natychmiastowa potrzeba stupięćdziesięciu tysięcy karabinów. Jeśli Rosja się załamie, Hitler może próbować zakończenia wojny powietrzną inwazją na Anglię w stylu zdobycia Krety. Brakowało karabinów do obrony brytyjskich lotnisk. Zdumiewające ilości sprzętu wojennego, potrzebne dla przyszłych inwazji na Afrykę Północną albo wybrzeża Francji, smutnie kontrastowały z prośbą o sto pięćdziesiąt tysięcy karabinów natychmiast. Następnego ranka przez błyszczącą w słońcu zatokę zaczęły płynąć ze wszystkich statków łodzie na "Prince of Wales" z uczestnikami nabożeństwa. Po tylu dniach szarej mgły, na otaczających zatokę pagórkach, w blasku słońca tak jasnym, że prawie oślepiającym, lasy jodłowo-modrzewiowe błyszczały głęboką zielenią. Niszczyciel amerykański powoli wsunął się między dwa okręty, z mostkiem dokładnie na wysokości głównych pokładów. Przerzucono schodnię. Opierając się na ramieniu syna i na lasce, ubrany w granatowy garnitur i szary kapelusz, Franklin Roosevelt chwiejnie wkroczył na schodnię, z wysiłkiem wyrzucając z biodra to jedną to drugą nogę. Zatoka była spokojna, ale oba okręty kołysały się powoli. Za każdym krokiem prezydent chwiał się i zataczał. Victor Henry i wszyscy Amerykanie stłoczeni na mostku niszczyciela ledwie oddychali podczas bolesnego, utykającego marszu Roosevelta po wąskich, niepewnych deskach. Fotografowie oczekujący na pokładzie rufowym "Prince of Wales" wpatrywali się w prezydenta, ale żaden nie robił zdjęć tego doniosłego marszu kaleki. Pugowi przypomniał się Franklin Roosevelt z czasów ich pierwszego spotkania: młody asystent sekretarza marynarki, zadzierżysty, wysportowany młodzik; czarujący uwodziciel, pewien siebie jakby cały świat do niego należał, skaczący w górę i na dół po drabinkach niszczyciela i gadający marynarskim żargonem. Lata zmieniły go w siwiejącego półinwalidę, który z największym trudem pokonywał krok po kroku kilkustopniową schodnię. Tym marszem pokazywał prezydent, że ma dość siły woli, by wygrać wojnę światową. Łatwo można było sklecić i położyć w tym celu rampę, po której Franklin Roosevelt wygodnie i z godnością przejechałby na fotelu. Ale na swój litości godny sposób mógł jednak chodzić. Dlatego na brytyjski pancernik, gdzie zaprosił go na nabożeństwo Winston Churchill, prezydent wszedł na własnych nogach. Dotknął stopą pokładu "Prince of Wales". Churchill zasalutował i wyciągnął rękę. Orkiestra wojskowa zagrzmiała "The Star Spangled Banner". Roosevelt stanął na baczność ciężko dysząc, z twarzą poszarzałą z wysiłku. Następnie, w towarzystwie Churchilla, podciągając się za poręcze i utykając przeszedł przez cały pokład i usiadł. Fotel na kółkach się nie pokazał. Gdy ustawieni w szeregi marynarze śpiewali "O Boże, twa pomoc przez wieki" oraz "Naprzód, żołnierze Chrystusa", Winston Churchill nieustannie wycierał oczy. Ryk starych hymnów z gardeł tysiąca młodych mężczyzn na otwartym powietrzu pod lufami wielkich armat napędził Victorowi Henry'emu łez do oczu i mrówek wzdłuż kręgosłupa. Ale to podniosłe nabożeństwo było dla niego takie krępujące. Stali tutaj żołnierze amerykańskiej i brytyjskiej marynarki wojennej, modląc się jak towarzysze broni. A przecież był fałsz w tym obrazku. Anglicy walczyli, Amerykanie nie. Premier przez nabożeństwo pod lufami sprytnie działał na uczucia prezydenta. Tu oto trafiła kosa na kamień, wola starła się z wolą! Churchill używał wszystkiego co się da, włącznie z rzekomą religijnością Roosevelta, by go poruszyć. Jeśli prezydentowi uda się przeżyć te doświadczenia nie dając obietnicy wypowiedzenia wojny Niemcom, a przynajmniej skierowania ultimatum do Japonii, jest twardym człowiekiem. Ale płaczący obok niego stary grubas był nie mniej twardym graczem, i za to Victor Henry go podziwiał. Brytyjski kapelan, w powiewającym purpurowo-białym ornacie, z rozwianą siwą czupryną, odczytał końcową modlitwę Royal Navy: - "...Zachowaj nas przed niebezpieczeństwami morza i przed przemocą nieprzyjaciela, abyśmy mogli być rękojmią spokoju dla tych, którzy przemierzają wody z prawowitych przyczyn... i abyśmy mogli bezpiecznie powrócić, by cieszyć się błogosławieństwem lądu i owocami naszego trudu... i wychwalać i czcić Twe Święte Imię, przez Jezusa Chrystusa Pana naszego..." Paru brytyjskich marynarzy wystąpiło z szeregów. Jeden po drugim ukradkiem wyciągali zza bluz aparaty fotograficzne. Gdy nikt nie zamierzał im przeszkodzić, obaj przywódcy uśmiechnęli się do nich i pomachali rękami, zaczął się wyścig. Aparaty pojawiły się tuzinami. Marynarze otoczyli ze śmiechem i wiwatami obu przywódców. Przyglądając się tak niezwykłemu nieporządkowi na okręcie wojennym z mieszanymi uczuciami rozbawienia i oburzenia, Pug Henry poczuł, że ktoś dotknął jego łokcia. Był to lord Burne-Wilke. - Witaj, kochany chłopie. Możemy chwilę pogawędzić? Albo Brytyjczycy mniej się przejmowali pożarami na okrętach niż Amerykanie, albo też wynaleźli niepalną drewnopodobną boazerię. Kabina Burne-Wilke'a sprawiała wrażenie ciepłego, mrocznego i wygodnego zakątka w bibliotece. - Słuchaj, Henry, jakie masz poglądy na temat picia na okręcie? Mam tu grzeczną butelczynę sherry. - Jestem za. - To dobrze. U was nikt nie bierze do ust ani kropli, prawda? Niemniej zeszłego wieczoru wasz prezydent kazał nam podać doskonałe wino. - Prezydent, sir, jest twórcą wszystkich przepisów Marynarki Wojennej i może je przykrawać według własnego gustu. - Tak? Szalenie wygodne. - Burne-Wilke zapalił cygaro, obaj sięgnęli po kieliszki. - Myślę, że wiesz, iż ten okręt przepłynął ocean bez eskorty - powiedział Wilke. - Pierwszej nocy po wypłynięciu z Anglii wpadliśmy w potężny sztorm. Niszczyciele nie mogły utrzymać szybkości, więc pozygzakowaliśmy naprzód samotnie. - Sir, z przerażeniem się o tym dowiedziałem. - Naprawdę? Nie sądzisz, że brytyjski premier zachował się bardzo sportowo, wystawiając się Hunom na strzał na otwartym morzu? Trzy tysiące mil bez osłony powietrznej i eskorty na powierzchni, na przełaj przez całą nieprzyjacielską flotę podwodną? - Chyba aniołowie was eskortowali. Tyle tylko mogę powiedzieć. - Och, wszystko jedno, w końcu jesteśmy tutaj. Ale może byłoby przezorniej nie przemęczać aniołów, co? Nie sądzisz? Gdy będziemy wracać, wszystkie u-booty na Atlantyku będą postawione w stan alarmu bojowego. Będziemy musieli przebić się przez nagonkę. - Burne-Wilke zamilkł na chwilę, badawczo przyglądając się popiołowi swego cygara. - Wiesz, z eskortą u nas bardzo krucho. Udało nam się dostać cztery niszczyciele. Admirał Pound byłby szczęśliwszy, gdyby było ich sześć. - Powiem o tym admirałowi Kingowi - szybko odrzekł Victor Henry. - Sam rozumiesz, że nie możemy o to prosić. Premier by się złościł. Ma nadzieję, że spotkamy "Tirpitza" i wdamy się z nim w pojedynek artyleryjski. - Zaraz się tym zajmę, sir. - Pug dopił sherry i wstał z miejsca. - Naprawdę? Serdecznie dziękuję. - Burne-Wilke otworzył drzwi kabiny. Na pokładzie rufowym nadal fotografowano. Teraz już oficerowie z aparatami odpychali marynarzy, a obaj politycy wesoło gawędzili. Za nimi stali pochmurną grupą ich szefowie sztabu i doradcy cywilni. Hopkins, krzywiąc się od odblasku słońca w wodzie, stał ze smutną miną. Wojskowi rozmawiali między sobą, z wyjątkiem admirała Kinga, który stał nieruchomo w pewnym oddaleniu, z długim nosem wystawionym w stronę morza i zastygłym na twarzy wyrazem dezaprobaty. Pug podszedł do niego, zasalutował i w paru słowach zreferował rozmowę z lotnikiem. Fałdy wzdłuż chudej szczęki Kinga pogłębiły się. Skinął dwa razy głową i oddalił się bez słowa. Nie szedł w żadnym określonym kierunku. Był to tylko gest odprawienia Puga, i to bardzo przekonujący. Przy obfitym jedzeniu i piciu konferencja trwała kolejne dwa dni. Pewnego wieczoru po kolacji Churchill zabrał głos w mesie "Augusty" i w grzmiącej i obfitującej w retorykę mowie nakreślił apokaliptyczny obraz dalszego toku wojny. Blokada, coraz cięższe bombardowania lotnicze i dywersja osłabią uchwyt hitlerowskich szponów w Europie. Rosja i Anglia "zamkną" pierścień i powoli, nieubłaganie go zacisną. Oczywiście, jeśli Stany Zjednoczone staną się w pełni aliantem, wszystko potoczy się szybciej. Na zachodzie nie będzie potrzebna wielka inwazja ani długa kampania lądowa. Desanty kilku kolumn pancernych w krajach okupowanych wywołają masowe powstania. Czar imperium Hitlera nagle się rozpadnie w gruzy, krew i płomienie. Franklin Roosevelt słuchał uważnie z uśmiechem i błyszczącymi oczami, nie powiedział ani słowa, a na zakończenie gorąco oklaskiwał mówcę jak wszyscy. Ostatniego dnia konferencji, tuż przed lunchem, admirał King posłał po Puga. Admirał stał w swej kabinie w podkoszulce i spodniach, wycierając ręcznikiem twarz i uszy. - Utworzony został Task Face 26 kropka 3 kropka 1, złożona z niszczycieli "Mayrant" i "Rhind" - oświadczył bez słowa powitania. - Będziesz eskortować okręt premiera do Islandii. Zaokrętujesz się na "Prince of Wales" jako oficer łącznikowy, wyokrętujesz na Islandii i powrócisz z naszymi okrętami. - Rozkaz, sir. - Nie otrzymasz rozkazów na piśmie. Ale nie jesteśmy w takiej sytuacji jak poprzednim razem. Zawiadamiam cię poufnie, że wkrótce będziemy konwojować wszystkie statki do Islandii. Może już w przyszłym tygodniu. Do diabła, przecież w tej chwili rozpoczęła się okupacja tej wyspy przez naszych marines. Prezydent wysyła nawet młodego oficera jako adiutanta Churchilla na czas, gdy będzie zwiedzał tam naszą bazę. Podporucznik Franklin D. Roosevelt, junior. - King wymienił nazwisko z nieruchomą twarzą. - Tak jest, sir. - A teraz, Henry, jak stoisz z językami? - Od dawna nie uczyłem się żadnego nowego, admirale. - Hm. We wrześniu udaje się do Rosji misja dostaw wojskowych. Oczywiście, jeśli Rosja jeszcze będzie walczyć. Pan Hopkins wymienił twoje nazwisko. Zdaje się, że twoja biegłość w sprawach jednostek desantowych i tak dalej, zrobiła na nich dobre wrażenie. Przejrzano więc twój stan służby i stwierdzono, że podajesz tam "dostateczną" znajomość rosyjskiego. Hej? A skąd to? To bardzo rzadkie. - Admirale, podałem to wstępując do Akademii w tysiąc dziewięćset jedenastym roku. Wtedy to była prawda. Teraz nie pamiętam nawet dziesięciu słów. - Henry wyjaśnił, że w dzieciństwie w hrabstwie Sonoma miał kolegów pochodzenia rosyjskiego i mówiących po rosyjsku. - Rozumiem. No cóż, to jednak jest zapisane w aktach. Po powrocie z Islandii zostaniesz urlopowany z Planowania Wojennego dla przygotowania się na ewentualną podróż do Związku Sowieckiego z zadaniem specjalnym. Pójdziesz na przyśpieszony kurs rosyjskiego dla przypomnienia języka. W Rosji dostaniesz tłumaczy. Ale nawet ze znajomością tylko paru słów, twoje możliwości wywiadowcze będą znacznie większe. - Rozkaz, sir. King nałożył kurtkę mundurową, przyjrzał się Henry'emu i po raz pierwszy za pamięci kapitana obdarzył go uśmiechem. - W twoich papierach jest też podane, że byłeś doskonałym artylerzystą. - Mam nadzieję, że znów nim będę. - Słyszałeś, że godzinę temu przedłużono ważność ustawy o poborze? - Naprawdę? Dzięki Bogu! - Większością jednego głosu. - Cooo? Jednego, sir?! - Jednego. - Ojej! To nie doda ducha Brytyjczykom, admirale. - Nie, prezydentowi też nie, ale takie są w tej właśnie chwili nastroje narodu amerykańskiego. Może samobójcze, ale właśnie takie. A my tak czy inaczej mamy robić naszą robotę. Nawiasem mówiąc, Henry, potrzebuję do mego sztabu oficera operacyjnego. Jeśli dojdzie do twego wyjazdu do Rosji, to po powrocie możesz dostać to stanowisko. Victorowi Henry'emu udało się zachować kamienną twarz. - Byłbym zaszczycony, admirale. - Właśnie pomyślałem sobie, że ci się to spodoba. Jestem przekonany, że dasz sobie radę - oświadczył King z niezdarnym odcieniem serdeczności. Ta perspektywa w przeciwieństwie do dowództwa pancernika przekreślała wszelkie nadzieje kapitana. Rozpacz zmusiła Puga do uwagi: - Być może prezydent Roosevelt będzie miał inne plany. Nie mam pojęcia. - Wspominałem o tym prezydentowi. Powiedział, że to wygląda na doskonałą funkcję dla ciebie. W pamięci Puga jak huk wystrzału zabrzmiał werset z Księgi Psalmów: "Nie pokładaj twych nadziei w książętach". - Dziękuję, admirale. Nie upłynęła jeszcze godzina, gdy do pakującego się Puga nadeszło wezwanie do prezydenta. Tym razem spotkanie trwało minutę, może dwie. Zmęczony i zaabsorbowany Roosevelt siedział przy krytym rypsem stole, pośpiesznie robiąc adnotacje na leżących przed nim dokumentach. W pokoju był Harry Hopkins, a obok niego stał wysoki, przystojny podporucznik, podobny jak dwie krople wody do asystenta sekretarza marynarki, który w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku dokazywał na pokładzie niszczyciela "Davey". Prezydent przedstawił Pugowi Franklina D. Roosevelta juniora ze słowami: - Panowie będą razem podróżować. Powinniście się więc poznać. - Gdy podporucznik ściskał dłoń kapitana, prezydent rzucił Pugowi wzruszająco ludzkie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: - Uważaj na niego i rozmawiaj z nim. Ten ludzki odruch prawie rozwiał ostrą nieufność Henry'ego wobec prezydenta. A może Roosevelt zażartował sobie z Kinga i nadal miał zamiar dać Victorowi pancernik? Z uprzejmego pożegnania, jakim prezydent go obdarzył, jak zwykle niczego nie można było wywnioskować. Wśród muzyki orkiestr wojskowych grających hymny narodowe i grzmotu salutów artyleryjskich, w podmuchach rześkiego wiatru pachnącego zielenią pobliskich pagórków i prochem armatnim, "Prince of Wales" opuścił zatokę Argentia. Wielka narada zakończyła się. W mesie oficerskiej "Prince of Wales" Victor Henry wyczuł posępny nastrój, który zapanował na okręcie. Nie ujawniono, w jakim zakresie konferencja pozwoliła na zwiększenie pomocy dla Anglii i już samo to wystarczyło, by oficerowie pancernika uznali to za zły znak. Pomimo wspaniałości okrętu i luksusu, jakim przeładowana była mesa, ci weterani dwuletnich bojów, przeżytych nalotów i pojedynków artyleryjskich, mieli miny przygaszone i melancholijne. Myśli ich zaprzątało ciężkie położenie Anglii. Ale nie mogli uwierzyć, że Winston Churchill naraził na ryzyko najlepszy okręt ich wycieńczonej marynarki oraz własne życie tylko po to, by wrócić z pustymi rękami. To nie było w stylu Winniego. Lecz w rozmowach oficerów nie wyczuwało się tonów prawdziwej ufności, raczej ledwie mglistą nadzieję. Choć wobec Puga byli uprzejmi, kapitan, siedząc w mesie nad szklanką portwajnu czuł, że jest wyizolowany. Zrozumiał, że krępuje ich jego obecność, toteż wcześnie położył się spać. Nazajutrz odbył przechadzkę po "Prince of Wales" od pomostu nawigacyjnego do maszynowni, notując w pamięci wszystko, co kontrastowało z okrętami amerykańskimi. Przede wszystkim była to załoga: niechlujna, napięta i przepracowana, jakże różna od czyściutkiej i beztroskiej załogi "Augusty". Tego wieczoru po kolacji podszedł do niego generał-major Tillet i położył mu szczupłą dłoń na ramieniu. - Henry, chciałbyś rzucić okiem na mapę z położeniem dostrzeżonych okrętów podwodnych? Premier sądzi, że to cię może zainteresować. Zbiera się na naszą cześć nielichy komitet powitalny. Parę razy podczas konferencji Pug widział starego, odpychającego historyka wojskowości. Dwa dni wcześniej, na przyjęciu wydanym w mesie dla amerykańskich gości, paru młodych oficerów brytyjskich zaczęło coś, co w ich żargonie nazywało się "rozróbą". Zaczęli łazić po mesie ubrani w szkockie spódniczki lub kolorowe ręczniki oraz dziwaczne peruki i niewiele więcej; piszcząc na kobzach, rozrzucając petardy i maszerując paradnym krokiem po stołach i fotelach. Po chwili generał-major Tillet, który bez uśmiechu wstał z miejsca -jak sądził Pug, by położyć kres wybrykom - wskoczył na stół i puścił się w długiego, dzikiego giga wśród maszerujących wokół niego kobziarzy, przy oklaskach wszystkich zebranych. W tej zaś chwili był tak sztywny, jak zawsze. Tillet otworzył stalowe drzwi, z czerwonym napisem zakazu wejścia. W środku, ubrany w jednoczęściowy kostium podobny do kombinezonu mechanika, przygarbiony, z zapuchniętymi oczami Churchill rozmyślał przed rozwieszoną na grodzi mapą frontu rosyjskiego. Na przeciwległej wisiała mapa Atlantyku. Pośrodku pokoju, w chmurach dymu tytoniowego, młodzi oficerowie pracowali przy stole nad napływającymi meldunkami. - Tutaj - rzekł premier, wskazując Tilletowi i Pugowi gestem cygara mapę Związku Sowieckiego - tutaj zaczyna się dziać coś okropnego. - Szkarłatna linia frontu pokazywała na wschód od Smoleńska dwa nowe wybrzuszenia w kierunku Moskwy. Churchill zakaszlał i spojrzał na Henry'ego. - Wasz prezydent ostrzegł Stalina. Ja go ostrzegałem jeszcze wyraźniej, opierając się na bardzo dokładnych danych wywiadowczych. Żaden rząd w żadnej sytuacji nie miał mniejszego prawa do usprawiedliwień, że został zaskoczony. W złej godzinie bohaterski, nieszczęsny naród rosyjski był kierowany przez bandę wystawionych do wiatru, zakłamanych kanalii. Premier odwrócił się i podszedł do przeciwległej grodzi chwiejnym krokiem, który Victor Henry zauważył już w jego londyńskim biurze. W zatoce Churchill miał wygląd człowieka silnego, czerstwego, prężnego i o dziesięć lat młodszego. Teraz policzki miał szare jak popiół z czerwonymi wypiekami. - Hej! Mamy tu jakby coś nowego! Na wielkich, błękitnych połaciach mapy rozsypane były czarne markery w kształcie małych trumienek. Oficer przypinał jeszcze więcej, blisko zamierzonego kursu pancernika. Dalej w stronę Anglii wpięto gromadę czerwonych i kilka niebieskich szpilek. - Ta nowa grupa u-bootów została zauważona o zmroku przez amerykański samolot patrolowy, sir - zameldował oficer. - A, tak. Wspominał mi o tym admirał Pound. Przypuszczam, że staramy się ich uniknąć. - Zmieniliśmy kurs na północny, sir. - Widzę, że konwój H-67 jest już prawie w domu. - Wyciągniemy te szpilki już dziś w nocy, panie premierze. - To będzie dobra nowina. - Churchill ciężko zakaszlał, wciągając dym z cygara. Zwrócił się do Puga: - Ale, ale! Może będziemy mieli dla ciebie jakąś rozrywkę. Nie tak dobrą, jak lot na bombowcu nad Berlinem, ale zawsze. I co? Podobało ci się to, kapitanie? - To było wyjątkowe wyróżnienie, panie premierze. - Drobiazg. Można powtórzyć, gdy tylko zechcesz. - Zbyt wielki zaszczyt, sir. Raz było aż nadto. Churchill zaśmiał się ochryple. - Racja. Generale Tillet, jaki mamy film dziś wieczorem? - O ile wiem, panie premierze, Stan Laurel i Oliver Hardy w Niedołęgach na morzu. - Niedołęgi na morzu, co? Całkiem stosowne! Naczelny lekarz kazał mi leżeć w łóżku. Zabronił mi też palić. Przyjdę na film i wezmę moje cygara. Przyjemność oglądania Niedołęgów na morzu zakłócała Pugowi świadomość, że w każdej chwili pancernik może się natknąć na wilcze stado. Niemieccy dowódcy doskonale umieli przenikać poza osłonę niszczycieli. Ale film dobiegł końca bez przeszkód. - Wesoła, ale błaha rozrywka - zauważył ochrypłym, zakatarzonym głosem premier, ciężkim krokiem wychodząc z sali. Przemówienie radiowe Clementa Attlee zapełniło nazajutrz mesę. Wszyscy oficerowie wolni od wachty, wszyscy sztabowcy i planiści zgromadzili się wokół niezwykle starego, chrypiącego radioodbiornika. Pancernik, przebijając się przez szalejącą burzę, ciężko przechylał się i zataczał wydając niskie, długie pojękiwania. Było to niedobre pół godziny dla amerykańskiego gościa. Dostrzegł zdumione spojrzenia, wydłużone twarze i potrząsanie głów; gdy Attlee czytał Kartę Atlantycką. Pompatyczny język nie wspominał o najmniejszym choćby zaangażowaniu się Ameryki. Potępienie nazistowskiej tyranii, wychwalanie "czterech wolności", uroczyste pochwały przyszłego świata wolności i braterstwa, tak, to było. Ale na temat większej pomocy wojskowej dla Brytanii absolutne zero. Parę zdań o wolnym handlu i niepodległości dla wszystkich narodów oznaczało koniec Imperium Brytyjskiego, jeśli v ogóle coś oznaczało. Franklin Roosevelt okazał się naprawdę twardym graczem, pomyślał kapitan Henry bez szczególnego zdziwienia. - Umf - mruknął generał-major Tillet w milczeniu, jakie zapadło po wyłączeniu radia. - Odważyłbym się sądzić, że za tym kryje się coś więcej. Co o tym myślisz, Henry? Wszystkie oczy zwróciły się na Amerykanina. Pug nie widział potrzeby szukania wykrętów. - Nie, sir. Sądzę, że to wszystko. - We wspólnym komunikacie wasz prezydent zobowiązał się zniszczyć nazistowską tyranię - odparł Tillet. - Czy to nie oznacza, że w taki czy inny sposób weźmiecie udział? - To oznacza Lend-Lease - rzekł Pug. Ze wszystkich stron zaczęto go zasypywać pytaniami. - Nie zamierzacie stanąć przy nas przeciw Japonii? - Nie teraz. - Ale czy wojna na Pacyfiku nie jest po prostu waszą wojną? - Prezydent nie zagrozi Japończykom wojną. Nie może tego zrobić bez poparcia Kongresu. - Co się dzieje z waszym Kongresem? - To dobre pytanie, ale przedwczoraj Kongres był zaledwie o jeden głos od rozwiązania armii Stanów Zjednoczonych. - Czy kongresmeni nie wiedzą, co się dzieje na świecie? - Głosują zgodnie ze swymi politycznymi domysłami, by ratować swe polityczne skóry. - Więc co się dzieje z waszym narodem? - Nasz naród jest mniej więcej w tym miejscu, w jakim był wasz w czasie Monachium. To wywołało milczenie. - Płacimy za to - odezwał się Tillet. - A my będziemy musieli zapłacić. - Wtedy, sir, naszym przywódcą był Chamberlain - zabrał głos młodzieńczo wyglądający porucznik. - Wy macie Roosevelta. - Panowie, naród amerykański nie chce bić się z Hitlerem - powiedział Pug. - Taka jest prawda i Roosevelt nie może nic na to poradzić. Naród nie chce bić się z nikim. Życie jest przyjemne. Wojna to mecz piłki nożnej, któremu można się przyglądać. Wy jesteście naszą drużyną, bo mówicie naszym językiem. Stąd Lend-Lease i ta Karta Atlantycka. Lend-Lease nie wymaga wysiłku, oznacza tylko większe zatrudnienie i pieniądze dla wszystkich. Wyjątkowo głęboki przechył wywołał brzęk naczyń w kuchni okrętowej. Skończył się krzyżowy ogień pytań. Victor Henry poszedł do kabiny. Przed wyokrętowaniem na Islandii nie rozmawiał więcej z brytyjskimi oficerami. 48 Karta Atlantycka była jak słoń: podobna do drzewa, węża, ściany lub sznura, zależnie od tego, której jej części ślepcy dotykali. Propaganda Osi wyśmiewała jej nadętą retorykę na temat wolności, przypominała zniewolone Indie i Malaje, podkreślała tchórzostwo zdegenerowanych Amerykanów, uchylających się od zaangażowania w walkę i wyciągała z tego wniosek, że wszystko było wielkim, pustym blefem w zwykłym stylu pobożnej anglosaskiej hipokryzji, wymyślonym dla pokrycia bezsilnej nienawiści wobec triumfującego Nowego Porządku Światowego, którego nie cofnie nawet tysiące Kart Atlantyckich. W Stanach Zjednoczonych podniósł się wrzask, że Roosevelt potajemnie zaangażował kraj w walkę po stronie Anglii. Rozległy się także, o wiele cichsze, wiwaty na cześć najwspanialszego dokumentu człowieczego dążenia ku światłu od Magna Charta. Gazety brytyjskie dawały do zrozumienia, że w Zatoce Argentia stworzono znacznie więcej, niż tę piękną Kartę, ale na razie reszta musi zostać przemilczana. Rosjanie powitali spotkanie Roosevelta z Churchillem na oceanie jako zwycięstwo wszystkich miłujących pokój narodów całej ziemi, równocześnie wskazując, że, jak dobrze wiadomo, kluczową w tej chwili sprawą jest otwarcie drugiego frontu w Europie i dlatego Karta, nic nie mówiąc na ten temat, jakby nieco rozczarowuje. Ale najsilniejsze i najbardziej ślepe reakcje Karta wywołała za murami żydowskiego getta w Mińsku. Niemcy skonfiskowali radia. Karą za posiadanie odbiornika była śmierć. Szesnastoletni chłopak niedokładnie usłyszał audycję rosyjską na ten temat na małym odbiorniku, jaki zmajstrował na dachu. Zaczął z radości rozpowiadać, że Roosevelt spotkał się z Churchillem i że Stany Zjednoczone mają wypowiedzieć wojnę Niemcom! Skutki tego kłamstwa w getcie były cudowne, tak ożywcze, że można było zastanawiać się, czy kłamstwo nie jest niekiedy niezbędnym źródłem ulgi dla cierpiących. Nastroje mińskich Żydów doznały ostatnio głębokiego wstrząsu. Z nadejściem Niemców pogodzili się z tym, że zostali zgonieni do paru kwartałów domów, zmuszeni do zarejestrowania się do pracy, pogodzili się z aresztowaniami i poniewieraniem, z chuligańskimi napadami, może nawet z tym, że byli zabijani. To były czasy pogromów. A spodziewać się było można, że niemieckie pogromy będą cięższe. Ale Żydzi przeżyli już wiele pogromów. Lecz wtedy, jednej nocy, zaroiło się w getcie od szarych ciężarówek, a ekipy Niemców w nieznanych dotychczas, ciemnych mundurach opróżniły z mieszkańców dom po domu dwie ulice, ładując wszystkich do samochodów, jak mówili, w celu przesiedlenia. Niektórzy z Niemców upychających pośpiesznie ludzi w ciężarówkach byli brutalni, niektórzy grzeczni. Na innych ulicach, za żelaznymi bramami, inni Żydzi zdumiewali się i drżeli. Jak donieśli partyzanci nawiedzający okoliczne lasy, to, co się zdarzyło później, było tak okropne i nie do wiary, że mińscy Żydzi długo starali się wszystko pojąć. Szare wozy odjechały pięć mil dalej do lasów koło wioski. Tam w zalanym światłem księżyca wąwozie Niemcy kazali wszystkim wysiąść, ustawili ich w grupy i wystrzelali co do nogi, ze starcami i niemowlętami włącznie. Następnie wrzucili ich do czekającej wykopanej jamy i zasypali piaskiem. Wieśniacy, którym kazano wykopać w piasku ogromny dół, widzieli te okropności na własne oczy, tak przynajmniej donosili partyzanci. Niemcy schwytali chłopów do tej pracy, a następnie kazali wracać do domów, nie włócząc się w pobliżu ani nie mówiąc nikomu o tym co kopali, pod groźbą zastrzelenia. Ale paru podkradło się pod osłoną drzew, by popatrzeć, co Niemcy zamierzają, a następnie opowiedzieli partyzantom o masakrze Żydów z szarych ciężarówek. Dla Żydów w mińskiej pułapce, trzysta mił za linią zbliżającego się do Moskwy niemieckiego frontu, wszystko to było nieprawdopodobnym wstrząsem. Owszem, Niemcy już zabijali ludzi za drobne wykroczenia po krótkich, pobieżnych procesach. Spuchnięte, śmierdzące ciała ofiar oraz schwytanych partyzantów wisiały na placach miejskich. Podczas wojny można się było takich rzeczy spodziewać. Ale nagłe wymordowanie wszystkich przypadkowo wybranych ludzi, mieszkających przy dwóch długich ulicach - dzieci, kobiet, starców, wszystkich - to było więcej, niż sobie można wyobrazić w największym koszmarze. Albo opowiadanie było wynikiem histerycznej przesady, albo też, jeśli było prawdziwe - a powtarzające się sprawozdania coraz bardziej przekonywały - Niemcy byli znacznie gorsi, niż o nich mówiono w najbardziej przerażających plotkach. A jednak następnego dnia Mińsk niewiele się zmienił. Tak samo kwitły słoneczniki, tak samo świeciło słońce na błękitnym niebie. Trochę budynków zniszczyło bombardowanie i pożary, ale większość stała jak dawniej. Po ulicach krążyli niemieccy. żołnierze w szarych ciężarówkach i czołgach ze znakami swastyki, ale był to codzienny widok. Zresztą sami żołnierze, włóczący się z karabinami i mrużący oczy przed słońcem, wyglądali zupełnie zwyczajnie i po ludzku. Niektórzy nawet żartowali z przechodniami. Nadal wszędzie kręcili się starzy, rosyjscy sąsiedzi Żydów i nadal biły dzwony o tych samych porach. Na tych samych ulicach toczyło się żydowskie życie, tak dobrze znane, jak twarze we własnym domu. Tylko teraz wszystkie domy wzdłuż dwóch ulic stały ciche i puste. W tym momencie osłupienia nadeszły nowiny, że Roosevelt i Churchill spotkali się na morzu, i że Ameryka przystępuje do wojny. Powtarzano je od domu do domu. Ludzie płakali, śmiali się, chwytali dzieci i tańczyli z nimi na ramionach, całowali się i wyjmowali wino lub wódkę, by wypić zdrowie prezydenta Roosevelta. W zbiorowej pamięci Europy wyryty był jeden fakt: zeszłym razem przybycie Amerykanów dało zwycięstwo w wojnie. Zaczęły się wesołe przekomarzania. Ile czasu to zajmie. Trzy. miesiące? Sześć miesięcy? Jak długo by to nie trwało, takie szaleńcze działania, jak opróżnienie dwóch ulic, już się nie powtórzą. Teraz Niemcy się nie ośmielą! Są niegodziwi u szczytu sił, ale jakże potrafią być uniżeni, gdy sprawy biorą inny obrót! Wszyscy są tchórzami. Teraz zapewne będą starali się być mili dla Żydów, by uniknąć ukarania przez Amerykanów. Berel Jastrow wiedział, że plotka jest fałszywa, ale nie próbował jej prostować. W piekarni ciągle miał ukryte swoje małe radio. Miał dokumenty zezwalające na przekraczanie granic getta, bo Niemcy potrzebowali chleba, a mińscy piekarze walczyli o setki mil stamtąd. Tej nocy, na tajnym zebraniu przywódców żydowskich w kotłowni szpitala, Berel dokładnie przekazał wiadomości o spotkaniu atlantyckim nadane przez szwedzkie radio. Ale Berel był obcym i powiedział komitetowi to, czego ten nie chciał słyszeć. Ktoś przerwał jego opowiadanie uwagą, że pewnie słuchał kontrolowanego przez Niemców radia norweskiego i nie zwracając na niego więcej uwagi dalej planowano zbrojne powstanie w Mińsku we współpracy z partyzantami, w momencie gdy Amerykanie wylądują we Francji. W parę dni później Berel oraz jego syn z żoną i dzieckiem znikli. W nocy wyszli cichaczem z getta, nie prosząc nikogo o zezwolenie ani o pomoc, ani też o hasło do partyzantów w lesie. Rada Żydowska miała jakieś kłopoty ż gestapo na temat zniknięcia polskiego piekarza, ale oświadczyła, że Jastrowowie byli uciekinierami, za których nie może odpowiadać. Przecież sami Niemcy wydali specjalną przepustkę. Trójka polskich Żydów z dzieckiem nigdy nie powróciła do Mińska. W getcie przypuszczano, że zostali zastrzeleni na miejscu przez leśne patrole Wehrmachtu, jak to bywało z większością Żydów próbujących wydostać się z miasta bez partyzanckich przewodników. Niemcy mieli zwyczaj rzucania na Placu Jubileuszowym świeżych ciał zabitych w lesie jako ostrzeżenie dla reszty Żydów. Ale wśród tych okropnych stosów niepogrzebanych trupów nikt nie zauważył ciał Jastrowów. Tylko z tego powodu wierzono, że jeszcze gdzieś żyją. W Rzymie Niemcy zachowywali się bardzo przyzwoicie, przynajmniej w zasięgu wzroku Natalii i jej wuja. Może w miarę zwycięstw okazywali nieco większą arogancję wobec Włochów, ale Niemcy zawsze tacy byli. Przez całe lata krążyły po Europie upiorne wieści o traktowaniu Żydów przez hitlerowców. Teraz jeszcze dodano do nich opowieści o najdzikszych okrucieństwach wobec schwytanych słowiańskich żołnierzy. A przecież, gdy Aaron Jastrow i jego siostrzenica w zaawansowanej ciąży jedli w hotelu lub jednej z pierwszorzędnych rzymskich restauracji, z wielkim prawdopodobieństwem mieli przy obu sąsiednich stolikach siedzących Niemców. Wino mogło z lekka podgrzać teutońską skłonność do robienia hałasu, ale przypisywać tym starannie ubranym, dobrze wychowanym i przystojnym ludziom, jakże podobnym pod niektórymi względami do Amerykanów - zdolność popełniania zbiorowych mordów, to przekraczało wszelkie wyobrażenie. Nareszcie Jastrow miał wielką ochotę wracać do kraju. Ukończył pierwszą wersję książki o Konstantynie; koniecznie chciał pokazać ją wydawcy, a następnie wykończyć w oddziale bizantyńskim Biblioteki Harvardu. Biblioteka Watykańska była oczywiście lepsza do tego i miał w niej uroczych przyjaciół. Ale we Włoszech panował coraz większy niedostatek, a Rzym robił się coraz bardziej posępny. Triumfy Hitlera w Związku Radzieckim wstrząsnęły Italią jak trzęsienie ziemi, a Włochów pogrążyły w smutku. Nawet prasa faszystowska nie okazywała prawdziwego zadowolenia, raczej objawy przestrachu z powodu tak gigantycznych kroków Führera przez ostatnie niepodbite ziemie Europy. Nawet w najlepszych restauracjach i za najwyższą cenę to, co teraz podawano w Rzymie, było niedobre i coraz gorsze. Ciężki, gliniasty chleb był nie do jedzenia; nowe, brązowe spaghetti smakowało błotem, ser z każdym miesiącem bardziej przypominał gumę; oliwa sałatkowa i do gotowania zostawiały okropny posmak, a dostać butelkę przyzwoitego wina stołowego było prawie niemożliwe. Prawdziwe mleko Natalia dostawała od czasu do czasu z ambasady; Włoszki przy nadziei musiały pić ten sam niebieskawy, kleisty płyn, który kelnerzy ze wzruszeniem ramion podawali do namiastki kawy. Doktor Jastrow był więc gotów do wyjazdu, ale się nie bał. Przeczytał w życiu tyle książek historycznych, że wydarzenia dnia dzisiejszego wydawały mu się tylko powtórzeniem starych zabaw. Wyjazd z Włoch wielokrotnie odkładał, a trudności z paszportem prawie go cieszyły, bo w głębi serca był przekonany, że wojna wkrótce się skończy. Nawet gdyby łobuz z wąsikiem (jak z upodobaniem nazywał Hitlera) zwyciężył, nie mogłoby to mieć większego znaczenia pod warunkiem, że nie wkroczy do Italii. A czemuż miałby podbijać uniżonego satelitę. Chętnie mawiał przy winie, że Niemcy mogą okazać się nowym Bizancjum: trwałą, dobrze zarządzaną tyranią, przygotowaną do rządzenia przez tysiące lat, dokładnie tak, jak przechwalał się Hitler. Bizancjum istniało prawie tak samo długo, rosnąc i kurcząc się w miarę tego, jak rywale potężnieli lub słabli, posuwając lub cofając swe granice prawie tak, jak Rzesza; ale zawsze trwając, a często triumfując dzięki przewadze wojskowej, jaką zapewniała mu tyrania, centralizacja i działanie po liniach wewnętrznych. Już dawno temu inny zbrodniczy tyran, Napoleon, wskazał, że historię narodu kształtuje jego położenie geograficzne, a tak czy inaczej dla Europy najodpowiedniejszą formą rządów jest tyrania. Oczywiście Jastrow będąc Żydem nienawidził Hitlera. Ale jako filozofujący historyk potrafił go osądzić, a nawet ocenić wysoko za siłę woli i zręczność polityczną. Absolutnie nie dawał wiary opowiadaniom o hitlerowskich okrucieństwach; twierdził, że jest to odgrzewana brytyjska propaganda, którą dobrze pamiętał z czasów poprzedniej wojny. Ale Natalia bała się coraz bardziej. Od chwili, gdy przystąpienie Finlandii do wojny uniemożliwiło im odpłynięcie na fińskim statku, szukała innego sposobu wydostania się z Włoch. Oboje nadal mieli pełne prawo wyjechać. Ale Natalia miała obecnie do czynienia z włoskimi biurami podróży, liniami lotniczymi i urzędami emigracyjnymi. A była to miękka, splątana, paraliżująca gmatwanina. Sama myśl, że może zostać uwięziona z dala od kraju, karmiąc niemowlę tym, co można było dostać w wynędzniałych Włoszech, przerażała ją jak jeszcze nic w życiu. Prezydent Roosevelt z każdą chwilą wyraźniej interweniował w wydarzenia na Atlantyku; nagłe wypowiedzenie wojny Ameryce przez Hitlera niewątpliwie pociągnie to samo ze strony Mussoliniego i w rezultacie ona wraz z wujem zostaną internowani jako obywatele wrogiego państwa. W tym okresie najgorszą przeszkodą okazało się coś, co nazywano zezwoleniem na wyjazd. Poprzednio nie było z tym żadnych problemów. Żółta kartka z czerwoną pieczątką kosztowała kilka lirów i można ją było natychmiast otrzymać okazując bilety na statek, pociąg czy samolot. Ale obecnie taki wniosek wywoływał pochrząkiwania, pomruki i głębokie zamyślenia u biurokratów, z którymi miała do czynienia. Raz, po wielu rozczarowaniach, Natalii udało się zdobyć dwa miejsca na samolot do Lizbony i pobiegła z nimi do urzędu emigracyjnego. Urzędnik wziął jej bilety oraz paszporty i powiedział, by przyszła za cztery dni. Gdy wróciła, ten sam otyły i przyjacielski urzędnik z oddechem mocno woniejącym czosnkiem oddał jej z westchnieniem paszporty. Wojsko zarekwirowało oba miejsca w samolocie. Dlatego, jak oświadczył, nie może wydać zezwoleń na wyjazd, natomiast pieniądze za bilety zostaną jej we właściwym trybie zwrócone. Następnego dnia usłyszała pierwszy triumfalny komunikat BBC o spotkaniu na Nowej Fundlandii. Wynikało z niego, że przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny jest już faktem. W najgłębszej rozpaczy ułożyła natychmiast brawurowy plan. Zagra kartą najskuteczniejszą, by pozyskać włoskie serca: swoją ciążą. Rzeczywiście od czasu do czasu zdarzały jej się krwawienia. Znajomi Amerykanie o rzymskich lekarzach wyrażali się drwiąco i sceptycznie. Wskazali jej położnika z Zurichu, niejakiego doktora Wundta, najlepszego poza zasięgiem hitlerowców w Europie. Postanowiła złożyć wniosek u władz szwajcarskich o krótki pobyt na badania lekarskie: dwa tygodnie, dziesięć dni, ile się uda. A gdy już dostanie się do Szwajcarii, wtedy nie przebierając w środkach pozostanie tam, póki nie uzyska wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Aaron Jastrow miał w Zurichu wydawcę, ona zaś znała Bunky'ego Thurstona, przeniesionego na tamtejszą placówkę z Lizbony. Pomysł uznała za olśniewająco błyskotliwy. Ku jej radości Aaron Jastrow, po niejakim ociąganiu zgodził się wziąć udział w przedsięwzięciu. Zostawi w hotelu swą biblioteczkę podróżną, bagaż i materiały do pracy; wszystko z wyjątkiem maszynopisu książki, który zabierze wraz z ubraniami w niewielkiej walizce. W razie jakichś trudności oświadczy, że zamierza podczas krótkiej wizyty w Zurichu popracować nad tymi pokreślonymi stronicami. Jeśli, co Natalia obecnie podejrzewała, Włosi nie będą chcieli wypuścić Jastrowa na stałe, tego rodzaju krótkim wyjazdem może uda się ich oszukać. Także i u doktora informacja o Karcie Atlantyckiej wywołała przebłysk niepokoju, zgodził się więc na plan Natalii. Podstęp podziałał jak zaklęcie. Natalia zamówiła bilety do Zurichu i dostała zezwolenie wyjazdu. W tydzień później oboje odlecieli do Szwajcarii. Wszystko było w najlepszym porządku z jednym wyjątkiem: w przeciwieństwie do Natalii doktor nie uzyskał formalnego zezwolenia od Szwajcarów na dziesięciodniowy pobyt. Papier, jaki mu wydano, mówił tylko, że towarzyszy on osobie niepełnosprawnej dla jej bezpieczeństwa w podróży. Gdy Natalia poinformowała o tym telefonicznie Bunky'ego Thurstona w Zurichu, ten oświadczył, że lepiej niech wybiorą się w podróż na takiej podstawie i nie próbują nalegać na więcej, bo i tak im się udało. Terminal lotniczy w Zurichu zrobił na nich piorunujące wrażenie. Błyszczał czystością, pełen był sklepów pękających od nadmiaru pierwszorzędnej odzieży, zegarków, porcelany i biżuterii, stosów pudeł z czekoladkami, wspaniałych wyrobów cukierniczych i świeżych owoców. Idąc do samochodu Thurstona Natalia zajadała ogromną gruszkę, pojękując z rozkoszy. - Co za gruszka! Taka gruszka! Mój Boże - oświadczyła - jakąż parszywą rzeczą jest faszyzm. Jakim plugawym idiotyzmem wojna! Europa jest bogatą częścią świata. Czemu ci krwawi zbrodniarze wciąż obracają ją w perzynę? Jedynymi rozsądnymi Europejczykami są Szwajcarzy. - Tak, Szwajcarzy są rozsądni - westchnął Thurston, gładząc swe ogromne wąsy, wypielęgnowane jak zawsze. Ale twarz miał bladą i chorobliwie postarzałą. - Jak tam twój podwodniak? - Kto go wie? Ciska się po Pacyfiku. Czy byłeś kiedykolwiek świadkiem na bardziej wariackim ślubie? - Od przybycia do Zurichu wzrok Natalii stracił bolesny, przygaszony wyraz: powrócił jego dawny, łobuzerski błysk. Zwróciła się do Jastrowa: - Bunky podpisywał akt ślubu. Bunky, czy wolisz Zurich od Lizbony? - Nie lubię myśli, że osiemdziesiąt milionów Niemców kotłuje się tuż za Alpami. Na szczęście te góry są przyjemnie wysokie. To tutaj, ten czerwony citroen. Ale i tutaj uchodźcy są w fatalnej sytuacji, Natalio, choć mniej widocznie i nie tak tragicznie. W Lizbonie było to nie do wytrzymania. Gdy jechali szosą do miasta odezwał się Jastrow: - Czy nasze paszporty odeślą do konsulatu? - Prawdopodobnie otrzymacie je z powrotem, gdy będziecie wracać. - Kochany, ależ my nie wracamy do Włoch - odezwała się Natalia. - Aaron, daj mi chusteczkę, jestem cała w gruszkowym soku. Chciałabym się móc w nim wykąpać. - To moja jedyna chusteczka - sprzeciwił się Jastrow. Thurston wyciągnął chusteczkę z kieszeni na piersiach i wręczył Natalii. - Co chcesz powiedzieć przez to "nie wracamy"? - Ja i mój wuj mamy zamiar wskoczyć do pierwszego pociągu, samolotu lub wiejskiego wozu stąd odchodzącego, o ile pojedzie w kierunku dobrych, starych Stanów. Oczywiście, Bunky, nie mogłam ci tego powiedzieć przez telefon. Ale to jest cały sens tej podróży. - Natalio, nic z tego. - Czemu, na Boga? - Aaron otrzymał zezwolenie wjazdu do Szwajcarii na moją gwarancję. I musi wracać skąd przybył Nie ma wizy tranzytowej. Po długim milczeniu odezwał się z tylnego siedzenia smutnym, cichym głosem doktor Jastrow: - Od razu sobie pomyślałem, że za łatwo nam poszło. - Bunky - oświadczyła wesoło Natalia - rozszalałe konie nie zaciągną mnie z powrotem do Rzymu. Nie mam zamiaru tam rodzić i koniec. Musisz wymyślić jakiś sposób także dla Aarona. Jest tutaj. Ma paszport jak złoto. Wiem, że możesz to załatwić. Thurston, trzymając jedną ręką kierownicę, drugą starannie przygładził wąs. - Hm, wzięłaś mnie z zaskoczenia. Daj mi trochę czasu. - Mam dziesięć dni - rzekła Natalia. - W tej chwili nie ma zbyt wielu sposobów wyjazdu z Zurichu - odpowiedział. - Spróbuję to zbadać. Wysadził ich przed gabinetem doktora Hermana Wundta, zabierając walizki obojga do hotelu. Lekarz przyjmował w starym, trzypiętrowym domu ze skrzynkami kwiatów we wszystkich oknach. Natalia poszła na badanie, Jastrow drzemał w poczekalni. Łysy, piegowaty doktor, krasnoludek jeszcze mniejszy od wuja, miał wielkie uszy i biegające piwne oczka. Zadawszy kilka pytań i zanotowawszy odpowiedzi na karcie, rozpoczął sondowania, palpacje, pobieranie próbek do analizy i poddał Natalię wszystkim zwykłym poniżeniom oraz kilku nowym i bolesnym przy pomocy dziwnych instrumentów, przez cały czas gawędząc z uśmiechem. Po badaniach Natalia położyła się na stole pod prześcieradłem dysząc wyczerpana, z twarzą ociekającą potem i bólami całego podbrzusza. Ze skrzynek za oknem wiatr przynosił aromat pachnącego groszku. - Doskonale, proszę chwilę odpocząć. Usłyszała, jak myje ręce. Po chwili wrócił i usiadł przy niej z notesem w ręku. - Jest pani silna jak koń, a ciąża przebiega doskonale. Dziecko zostanie utrzymane bez trudności. - Trzy razy miałam krwawienia. - Owszem, wspominała pani o tym. Kiedy było ostatnie? - Chwileczkę. Miesiąc temu. Może trochę dawniej. - No, to może pani poczeka dzionek czy coś koło tego na wyniki wymazu, analizy moczu i tak dalej. Jestem prawie pewien, że będą ujemne, a doktor Carona przyjmie od pani piękne dziecko. Znam go dobrze. To najlepszy położnik w Rzymie. - Doktorze, jeśli nie pojadę do Stanów, wolałabym tu zostać na poród. Nie chcę wracać do Rzymu. - Nie? Dlaczego? - Bo jest wojna. Jeśli Stany Zjednoczone się wmieszają, znajdę się z dzieckiem w kraju nieprzyjacielskim. - Mówiła pani, że mąż jest oficerem marynarki wojennej na Oceanie Spokojnym? - Tak. - Jest pani za daleko od niego. Natalia zaśmiała się niewesoło. - Zgadza się, ale tak się złożyło. - Co to za nazwisko, "Henry"? - Zdaje się, że szkockie. Angloszkockie. - A pani jest z domu Jastrow, prawda? Czy to też jest angloszkockie nazwisko? - Polskie. - Po chwili, widząc że piwne oczka nadal się w nią wpatrują, dodała: - Polsko-żydowskie. - A ten pan w poczekalni, pani wuj, czy też jest polskim Żydem? - Jest słynnym amerykańskim autorem. - Naprawdę? Jakże wzruszające. Czy jest polskim Żydem? - Urodził się w Polsce. - Może się pani ubierać. A potem proszę przejść do drugiego pokoju. Doktor Wundt czekał na nią w swym gabineciku, palił cygaro siedząc zgarbiony na obrotowym krześle. Dym snuł się wstęgami po żółtych, pomarszczonych dyplomach na ścianie i zakurzonej grawiurze rannego lwa z Lucerny. Odłożył cygaro na onyksową popielniczkę, złożył dłonie czubkami palców, po czym uniósł je do warg. Jego szara, brązowo nakrapiana twarz była bez wyrazu. - Pani Henry, będę z panią szczery. Przez ostatnich kilka lat używano i nadużywano ciąży do przesady, aby rozwiązać tutejsze trudności paszportowe. Władze imigracyjne stały się bardzo oporne. Sam jestem cudzoziemcem i moje zezwolenie na praktykę lekarską łatwo może zostać anulowane. Czy wyrażam się jasno? - Ależ ja nie mam trudności paszportowych - spokojnie odrzekła Natalia. - W ogóle żadnych. Czy uważa pan, że mogę bezpiecznie odbyć podróż do Stanów Zjednoczonych? To tylko chcę wiedzieć. Doktor przygarbił się, zaciął wargi i nie spuszczając wzroku z Natalii przechylił głowę na bok jak bystry piesek. - Jakim środkiem transportu? - Przypuszczam, że samolotem. - Co o tym sądzi doktor Carona? - Nie pytałam go. Pomimo pańskiej opinii ja nie mam do niego zbytniego zaufania. Dlatego, jeśli nie będę mogła polecieć do kraju, chcę zostać tutaj. Stary doktor błysnął okiem i rozłożył ręce. - I w tym właśnie nie mogę pani dopomóc. Władze żądają ode mnie pisemnego oświadczenia, że nie jest pani zdolna do podróży. Bez tego nie przedłużą pani pobytu. Jest pani całkowicie zdolna do podróży samolotem do Rzymu. Natomiast lot do Stanów Zjednoczonych - znów schylił głowę na ramię - to długa i trudna podróż. - Czy sądzi pan, że mogłabym stracić wówczas dziecko? - zapytała Natalia z niezmąconym spokojem. - Niekoniecznie, ale przyszła matka przy pierwszym dziecku powinna unikać takich wysiłków. Historia pani ciąży nie jest przecież stuprocentowo prawidłowa. - Więc po co mnie zmuszać do powrotu do Rzymu? Mleko i żywność są tam okropne. Nie lubię tamtejszego doktora. Nie radził sobie jak należy z moimi krwawieniami. Mały doktor odpowiedział chłodnym tonem: - Pani Henry, lot do Rzymu zniesie pani z łatwością. Nie ma nic, co by usprawiedliwiało przedłużenie pani pobytu. Bardzo mi przykro. Władze będą mnie pytały o pani zdrowie, a nie o rzymskie mleko czy doktora Caronę. - Otworzył księgę wizyt. - Przyjmę panią jutro kwadrans po piątej i omówimy wyniki pani analiz. Tego wieczoru podczas kolacji z wujem i Thurstonem Natalia była cała w skowronkach. Cudowna przygoda, jaką było wydostanie się z Rzymu i pobyt w pokojowym mieście tak ją nastroiły, że zatarło to wrażenie szorstkości Wundta. Ucieszyły ją także wyniki badań. Była "silna jak koń", dziecko wesoło kopało w brzuchu i obojgu udało się uciec z faszystowskich Włoch. A wszystko inne, pomyślała sobie, jakoś się ułoży. Szczególnie, że Thurston nastawiony był bardziej optymistycznie. Zdecydowała, że nie będzie go wypytywać; niech sam coś powie, gdy będzie do tego gotów. Tymczasem tematem, który ich łączył, był Leslie Slote. Natalia opowiadała komiczne historyjki o swym paryskim mieszkaniu. Była tam maleńka, umieszczona w środku klatki schodowej winda, w której Slote kiedyś ugrzązł między piętrami i przespał całą noc; był Algierczyk, właściciel domu, który starał się ją powstrzymać od gotowania; był też mieszkający piętro wyżej jednooki rzeźbiarz-homoseksualista, który prześladował Slote'a prośbami o pozowanie. Aaron Jastrow po raz pierwszy słyszał te opowiastki o młodzieńczej miłości na Lewym Brzegu Paryża. A przy doskonałej, pożywnej kolacji podlanej świetnym winem, zjedzonej na tarasie otwierającym widok na jarzącą się od świateł panoramę Zurichu, wpadł w dobry nastrój. Choć okropnie kaszlał, przyjął ofiarowane przez Thurstona cygaro. - O Boże, prawdziwa hawana! - zawołał doktor smakowicie łykając dym. - Jak dziesięć lat temu w pokoju nauczycielskim w Yale. Jak łatwe, przyjemne i łaskawe dla mnie było ówczesne życie. A przecież przez cały czas łobuz z wąsikiem gromadził czołgi i armaty. Biada mi! Natalio, widzę, że jesteś bardzo zadowolona. - Wiem. To pewno wino i światła. Światła! Bunky, światło elektryczne to największy urok miasta. Pomieszkaj parę miesięcy w zaciemnieniu, a przekonasz się. Wiesz, co mi przypomina Zurich? Lunapark na Coney Island, kiedy byłam małą dziewczynką. Szło się w jasności milionów żółtych żarówek. Światła były bardziej podniecające niż przejażdżki na karuzelach i gry. Szwajcaria jest zadziwiająca, prawda? Maleńki, suchutki dzwon nurkowy wolności w oceanie horroru. Co za przeżycie! Nigdy tego nie zapomnę. - Więc możesz zrozumieć, czemu Szwajcarzy muszą być bardzo a bardzo ostrożni - rzekł Thurston. - W przeciwnym razie zaleją ich uchodźcy. Te słowa otrzeźwiły Natalię i Aarona. W napięciu oczekiwali, co powie dalej. Konsul oburącz przygładził wąsy. - Nie zapominajcie, że w Europie Hitlera jest uwięzionych cztery miliony Żydów. A cała Szwajcaria ma tylko cztery miliony ludności. Wobec tego Szwajcarzy zostali zmuszeni do tak niechętnego stosunku do Żydów jak nasz Departament Stanu, i to z nieskończenie ważniejszych powodów. Kraj liczy szesnaście tysięcy mił kwadratowych, z tego większość to gołe skały i śnieg. Porównaj ich gęstość zaludnienia z naszą, a okaże się, że Stany są ogromnym, pustym odludziem. Podobno jesteśmy krajem wolnych ludzi, azylem dla prześladowanych. Szwajcarzy tego o sobie nie twierdzą. Kto więc powinien przyjmować Żydów? A przecież oni to robią, tylko ostrożnie i w pewnych granicach. A do tego Szwajcarzy są od Niemców zależni w zakresie paliw, żelaza, całości handlu zagranicznego - importu i eksportu. Są otoczeni. Pozostaną wolni tylko tak długo, jak będzie to odpowiadało Niemcom. Rozmawiając o tobie z władzami szwajcarskimi nie mogę wsiadać na wysokiego konia. Jako oficjalny przedstawiciel amerykański jestem w najparszywszej pozycji dla prawienia morałów. - To zrozumiałe - powiedział Jastrow. - Zrozumcie, w waszej sprawie niczego jeszcze nie zdecydowano - dodał konsul. - Ja tylko sonduję. Być może uda mi się uzyskać pozytywną decyzję. Natalio, czy możesz wytrzymać długą podróż koleją? - Nie jestem pewna. Bo co? - Jedyną czynną w tej chwili linią lotniczą z Zurichu do Lizbony jest Lufthansa. Natalii ścisnęło się serce, ale odpowiedziała rzeczowym tonem: - Rozumiem. A co z tą hiszpańską? - Miałaś złe informacje. Została zlikwidowana w maju. Lufthansa lata raz w tygodniu, startując w Berlinie z paru międzylądowaniami; Marsylia, Barcelona, Madryt. Przelot jest paskudny. Znam go, bo w ten sposób przybyłem tutaj. Zwykle samolot jest pełen dygnitarzy państw Osi. Czy jesteś zdecydowana rozdzielić się z wujem i próbować z Lufthansą? Twój paszport nie mówi, że jesteś Żydówką. Jesteś panią Henry. Nawet Niemcy mają miękkie serce dla kobiet w ciąży. Ale oczywiście przez jakieś dwadzieścia godzin będziesz w rękach hitlerowców. - Czy jest inne wyjście? - Pociąg przez Lyon, Nimes i Perpignan wzdłuż wybrzeży Francji, następnie przez Pireneje do Barcelony, a stamtąd, z pomocą niebios, przez całą Hiszpanię i Portugalię do Lizbony. Góry, tunele, fatalne torowiska i Bóg wie ile awarii, opóźnień i przesiadek, z długim przejazdem przez Francję Vichy. Może trzy, może sześć dni podróży. - Nie sądzę, bym to mogła ryzykować - powiedziała Natalia. - A ja bym się nie bał spróbować Lufthansy - rzekł Jastrow zamyślonym głosem, obracając cygaro w palcach - i nie wierzę, naprawdę nie wierzę, że Niemcy mogliby mnie napastować. Thurston pokręcił głową. - Doktorze, ona jest żoną chrześcijanina i oficera marynarki. Uważam, że nic jej się nie stanie. Pan nie może lecieć Lufthansą! - A więc mam zdecydować - rzekła Natalia - czy ryzykować Lufthansą samotnie, czy jechać pociągiem z Aaronem. - Na razie nic nie musisz decydować. Musicie tylko przemyśleć, to, co wam powiedziałem. Przez następny dzień Natalia i jej wuj zabijali czas oglądając wystawy sklepowe, kupując odzież, zajadając ciastka z kremem, pijąc prawdziwą kawę, jeżdżąc po mieście taksówkami i delektując się bogactwem i wolnością Szwajcarii, leżącej ledwie o parę godzin lotu od brunatnego, melancholijnego Rzymu. Pod wieczór Natalia ponownie odwiedziła doktora Wundta. Wzruszywszy ze smutkiem ramionami powiedział jej, że wyniki wszystkich analiz wskazują, iż jest zdrowa. - Nie szkodzi - poinformowała go. - Tak czy inaczej pewnie będę mogła zostać. Mój konsul tym się zajmie. - Naprawdę? - Mały doktor poweselał. - Doskonale. Cieszy mnie to ogromnie. Zaraz zarezerwuję dla pani szpital na okres porodu, pani Henry. Wszystkie są przeładowane. - Dam panu znać za jeden, najdalej dwa dni. - Znakomicie. Rano znalazła wsunięty pod drzwi list na hotelowej papeterii: "Cześć. Coś się zaczyna dziać. Spotkajcie się ze mną oboje na wybrzeżu o czwartej po południu, na przystani łodzi spacerowych. Bunky". Gdy przybyli na przystań, konsul już wynajął otwartą łódź z przyczepnym motorem i siedział czekając na nich. Pomógł wsiąść bez słowa obojgu, zapuścił silnik i odbił od nabrzeża. Po przepłynięciu mili zgasił silnik. Usłyszeli, jak nad błękitną wodą rozlega się grzmiący niemiecki walc, grany przez orkiestrę dętą na zbliżającym się parowcu wycieczkowym. - Mam dla was całe sprawozdanie - oświadczył Thurson z radosnym uśmiechem. Natalii serce skoczyło z radości. - Myślę, że lepiej będzie, gdy omówimy to na osobności. - Czy wszystko załatwione? - spytał Jastrow z dziecinnym, jak pomyślała Natalia, zapałem. Thurston pogładził wąsy. - Nie, nie jest najgorzej. - Mrugnął do Natalii. - Słuchaj, telefonowałem i teleksowałem do Rzymu. Ten twój Byron przewyższył własny wyczyn z Lizbony, co? Zwrócić się do prezydenta Roosevelta w sprawie paszportu twego wuja! Ależ tupet! Nawet nie znając nikt go w Rzymie nie lubi. - Wyobrażam sobie! - Tak, ale teczka twego wuja ma teraz wielką nalepkę "Sprawa prezydencka", i to doskonale. A twoja, Natalio, jest załatwiona. Wpisałem cię w Lufthansie na listę oczekujących. Dwa najbliższe loty są zapełnione, ale masz rezerwację na trzeci. Władze imigracyjne przedłużą ci pobyt do tej chwili. - Ale przecież będę wtedy w ósmym miesiącu... Thurston przerwał jej podnosząc rękę: - Lufthansa jest pewna, że odlecisz wcześniej. Być może w przyszłym tygodniu. Zawsze część pasażerów rezygnuje, a ty z powodu ciąży jesteś wysoko na liście oczekujących. - A co z Aaronem? - Hm, to już jest inna historia. - To ona jest tu ważniejsza - oświadczył Jastrow dramatycznym tonem - a co będzie ze mną, nie ma żadnego znaczenia. Ja już przeżyłem swoje życie. - Chwileczkę, chwileczkę! - uśmiechnął się Thurston. - Dobry Boże, doktorze Jastrow! Wszystko w porządku. Pan nie może z nią pozostać w Szwajcarii, to jest poza dyskusją. Ale i w pana sprawie są decyzje. W Rzymie aż się gotuje z pana powodu. Ambasador jest oburzony. Powiedział, że jeśli nie da się inaczej, włączy pana do personelu i wyśle do kraju, na prawach dyplomaty. Pan wraca do Rzymu, ale ambasador bierze na siebie odpowiedzialność za pertraktacje z Włochami w pańskiej sprawie. W Stanach mamy masę włoskich grubych ryb i obiecuję panu, że nie będzie więcej kłopotów z pana zezwoleniem na wyjazd. - Sądzi pan, że to lepsze rozwiązanie, niż gdybym pojechał pociągiem do Lizbony? Bardzo chętnie bym to zrobił. - Pytanie było oczywiście retoryczne; Jastrow mówił tonem pełnym zadowolenia i ulgi. - Wielkie nieba, doktorze! Ja sam bym się na to nigdy nie zdecydował. Podróż jest wyczerpująca i nie wiadomo nawet, czy wszystkie połączenia jeszcze istnieją. Ale przede wszystkim idzie o to, że w takim wypadku pański wyjazd ze Szwajcarii byłby nielegalny. Niech pan nawet o tym nie myśli. Teraz, gdy ma pan już legalny status, niech pan za wszelką cenę pozostanie w granicach prawa. - No cóż, kochanie - zwrócił się Jastrow do siostrzenicy - wygląda, że nasze drogi się rozchodzą. Natalia nie odpowiedziała. Teraz, przy tak bliskiej perspektywie podróży, przelot niemiecką linią wydał jej się bardzo niemiły. Do tego jeszcze kołysanie łodzi na falach wywołanych przez statek wycieczkowy wywołało u niej nudności. A stateczek przepływał blisko, pasażerowie leniwie spoglądali na nich z góry, orkiestra zaś wygrywała "Nad pięknym, modrym Dunajem". Spojrzawszy na nią przenikliwym wzrokiem, Thurston odezwał się: - Natalio, wiem, że jesteś zdecydowana nie wracać do Rzymu. Ale gdybyś zmieniła zdanie, ambasador załatwi twoją sprawę identycznie jak twego wuja. Ja bym ci to zalecał. - No, nad tym trzeba się dobrze namyślić, zgadzasz się? - oświadczyła Natalia. - Moglibyśmy już wrócić? Jestem zmęczona. - Ależ oczywiście. - Thurston natychmiast szarpnął sznur koła zamachowego i silnik zaskoczył, wypuszczając chmurę niebieskiego dymu. - Jesteśmy wprost niezwykle panu wdzięczni - starał się przekrzyczeć hałas doktor Jastrow. - Zdziałał pan cuda. - Pomogła nalepka "Sprawa prezydencka" - odparł Thurston, kierując dziób w poprzek rozpływającego się śladu torowego stateczku. Łódź podskakiwała na fali niemal dokładnie w rytm "Modrego Dunaju". Gdy Natalia zeszła na śniadanie, wuj siedział w pełnym blasku słońca przy oknie restauracji, pijąc kawę. - Witaj leniuszku - powitał ją. - Jestem na nogach od paru godzin. Mam nadzieję, że zgłodniałaś. Mają tu dzisiaj najwspanialszą polską szynkę. W jaki sposób mogli ją dostać? Myślę, że Niemcy ją ukradli, a Szwajcarzy odkupili za złoto. Polska szynka jest najlepsza na świecie. Natalia zamówiła kawę z bułką. - Nie jesteś głodna? - perorował Jastrow. - Ja byłem wręcz wygłodzony. Dziwne, jak daleko można zajść w ciągu jednego życia! Jako chłopiec w Mędzicach raczej pozwoliłbym się dosłownie spalić żywcem na stosie albo zastrzelić, niż wziąć do ust kawałek szynki. Te wszystkie stare tabu pozbawiły nas tak prostej i dostępnej przyjemności. - Spojrzał na siostrzenicę. Natalia siedziała pobladła, napięta i ponura, splótłszy ręce na wydatnym brzuchu. - A wiesz, jednym z najpiękniejszych widoków świata jest maselniczka pełna świeżego masła w świetle poranka. Spójrz na to masło! Delikatne i słodkie jak kwiaty. Musisz go spróbować. A ta kawa jest taka dobra! Natalio, kochanie, przemyślałem tę sprawę i jestem całkiem zdecydowany na to, co teraz nastąpi. - Tak? To dobrze. Ja też. - Wracam do Rzymu - oświadczył. - Oczywiście, mógłbym spróbować tej Lufthansy, kochanie, nie boję się czarnego luda, ale wiem, że to mogłoby ci przeszkodzić w ucieczce. A to jest najważniejsze. Musisz absolutnie pójść teraz własną drogą. Taka jest moja decyzja i obawiam się, że niezłomna. Moja droga, czemu tak mi się przyglądasz? Czy mam jajko na brodzie? - Nie, ale powiedziałeś dokładnie to samo, co ja ci miałam powiedzieć. - Naprawdę? - Twarz Jastrowa rozjaśnił łagodny uśmiech. - Dzięki Bogu. Myślałem, że zrobisz bohaterską awanturę na temat powrotu wraz ze mną. Nie, pomysł, abyś się tam wlokła, jest absurdalny. Co do mnie, to wierzę ambasadorowi, a poza tym nie ma sensu sprzeciwiać się przeznaczeniu. Często los wie lepiej. Mam bilet na popołudniowy samolot do Rzymu. Powrót wygląda tak łatwo, jak zjazd po natłuszczonej pochylni. Trudno jest tylko jechać w przeciwną stronę. Natalia piła kawę. Czy wuj urządził przedstawienie, aby wyłudzić od niej propozycję wspólnego powrotu do Rzymu? Po długim doświadczeniu była całkiem świadoma egoizmu Jastrowa, czasem objawiającego się subtelnie, czasem wręcz brutalnie. - Dobrze więc - odrzekła. - Myślę, że twój pomysł, by wyjechać do kraju przez Rzym jest sensowny. Im wcześniej tam się dostaniesz i zapiszesz w kolejce, tym lepiej. Czy jesteś pewien, że dasz sobie radę? - Jeśli zajął się tym ambasador, jakbym ja mógł coś poplątać? Mam tylko jedną prośbę. Czy weźmiesz mój maszynopis? Nawet, jeśli w kraju byłbym wcześniej, wolałbym zostawić książkę pod twoją opieką. Bo ja będę miał cały brudnopis. W ten sposób Łuk Konstantyna będzie miał dwie szanse uratowania zamiast jednej. Po raz pierwszy Natalia zaczęła wierzyć wujowi, a nawet pozwoliła sobie na pewną serdeczność wobec niego. - Dobrze Aaronie, w porządku. To będzie bardzo, bardzo dziwne rozstanie. - Natalio dla mnie to będzie ulga o wiele większa, niż dla ciebie. Ciąży mi wobec ciebie poczucie winy przynajmniej tak wielkiej, jak to dziecko, które tu masz. Kiedyś przekonasz się, jak ogromna jest moja wdzięczność. - Położył swą małą, kościstą rączkę na jej dłoni. - Zyskałaś sobie, jak to osobliwie mawiali nasi ojcowie, wielką cząstkę na tamtym świecie. Gdybyż jeszcze on istniał! Tak więc Aaron Jastrow bez sprzeciwu powrócił do Rzymu. Przez dziesięć dni jego siostrzenica nie miała od niego wiadomości, dziesięć ponurych dni, w czasie których gwałtownie zbladły uroki wygód i doskonałego jedzenia w Szwajcarii. Nawet szalik na szyi byłby, uważała Natalia, pożądanym towarzystwem. Czuła się strasznie samotna. Bunky Thurston, po uszy zaplątany w romans z córką francuskiego literata, który schronił się w Szwajcarii, nie miał dla Natalii wiele czasu. Szwajcarzy traktowali ją jak wszystkich cudzoziemców: z chłodną, płatną uprzejmością. Cały kraj wydawał się terenem należącym do najwyższej kategorii hotelu. Natalię przygnębiał też widok smutnych Żydów w sklepach, na ulicach, w pociągach i na statkach wycieczkowych. Wreszcie nadszedł list, oklejony nalepkami przesyłki ekspresowej oraz upstrzony stemplami cenzury. Z góry zakładam, że list będzie, czytany, ale to nie robi mi różnicy. Ty i ja mamy wszystko załatwione z władzami włoskimi! Mam teraz w ręku, Natalio, dwa bilety lotnicze, odpowiednie zezwolenie wyjazdu, portugalskie wizy tranzytowe i połączenia na PanAm, i to wszystko z nalepkami, absolutnego, dyplomatycznego pierwszeństwa. Co za robota! Wszystko to leży przede mną na biurku i nigdy w życiu nie oglądałem wspanialszego widoku. Moja droga, Thurston spowodował w ambasadzie istny wybuch. Dobry chłop. A był najwyższy czas! Ambasador uruchomił wszystkie kanały, włącznie z Watykanem gdzie, jak wiesz, mam wielu przyjaciół. Od dawna powinienem był użyć swoich wpływów, ale wydawało mi się poniżej godności powoływanie się na moje osiągnięcia pisarskie, jakiekolwiek by tam one nie były. Teraz do rzeczy. Bilety są na piętnastego grudnia. Wiem, że to bardzo odległa data, ale PanAm stanowi wąskie gardło. Nie ma sensu lecieć do Lizbony i wysiadywać tam całe miesiące! Ten przelot jest pewny. Ale będzie to oznaczało, że musisz rodzić tutaj. Decyzja należy do ciebie. Załączam list od żony ambasadora, czarującej i całkiem dorzecznej kobiety. Jeśli nie chcesz usychać z tęsknoty w Zurichu, czekając na okazję podróży z walecznymi Hunami, jej zaproszenie może być korzystne. Czekam na twe rozkazy. Czuję się o dwadzieścia łat młodziej, czy czujesz się dobrze? Martwię się o ciebie dniami i nocami. Ucałowania, Aaron. Ambasadorowa pisała ozdobnym charakterem pisma, jakiego uczą w szkołach dla panienek z dobrych domów, zielonym atramentem, z małymi kółeczkami zamiast kropek nad "i": Droga Natalio Trzy miesiące temu odesłałam córkę do domu, by tam rodziła. Jej pokój świeci pustkami, a jej mąż pracuje w ambasadzie i wszyscy bardzo za nią tęsknimy! Jeśli możesz dostać się do kraju ze Szwajcarii, to będzie najlepsze rozwiązanie. W przeciwnym razie, proszę, weź pod uwagę możliwość przyjazdu do nas, gdzie przynajmniej będziesz dobrze jadła, a Twoje dziecko urodzi się, że tak powiem, na amerykańskiej "ziemi ", wśród Twych przyjaciół. Bardzo byśmy chcieli mieć cię wśród nas. Tego samego ranka zadzwonił Bunky Thurston. Lufthansa dała się przekonać i zapewnia w dowód szczególnej dla niego uprzejmości bliską rezerwację: jedno miejsce do Lizbony, siedemnastego września, za cztery dni. Nie ma bezpośredniego połączenia na PanAm, dodał, ale w Lizbonie Natalię umieszczono wysoko na liście oczekujących i otrzyma pierwsze zwalniające się miejsce. - Proponuję, żebyś poszła od razu do Lufthansy na Bahnhofstrasse. To tylko dwie przecznice od twego hotelu i sama odbierzesz ten bilet - powiedział Thurston. - Są też różne formularze do wypełnienia. Tego nie mogę zrobić za ciebie, inaczej... - Zaczekaj, Bunky, zaczekaj. - Natalia z trudem go rozumiała. Obudziła się z bólem gardła i wysoką gorączką; kręciło jej się w głowie od aspiryny, przygnębił ją list wuja, który pogrążył ją w zamęcie sprzecznych perspektyw. - Dostałam list od Aarona. Masz chwilę czasu? - Wal. Przeczytała mu list. - No! Ależ się tam zagotowało, nie? Natalio, przecież ja nie mogę decydować za ciebie. Wiem, co by na to powiedział Leslie Slote. A także Byron. - Ja też wiem. "Nie ryzykuj, jedź prosto do Rzymu". - Dokładnie. - Mylisz się co do Byrona. On powiedziałby mi, abym leciała Lufthansą. - Naprawdę? Znasz go lepiej niż ja. Ale cokolwiek zdecydujesz, daj mi znać, czy mogę ci w jakikolwiek sposób dopomóc. A teraz do widzenia, słyszę klakson wozu Francoise. Wyjeżdżamy na caly dzień na wieś. Natalia za żadne skarby nie chciała wracać do Rzymu. Tego postanowienia trzymała się twardo. Półprzytomna, ociężała, ubrała się wreszcie i wyruszyła do Lufthansy. Bez przerwy łykała ślinę, bo gardło ją bolało, jakby było wyłożone papierem ściernym, pomimo nieustannie pochłanianej aspiryny. Wszystkie biura linii lotniczych mieściły się w jednym miejscu. Air France, PanAmerican i BOAC były zamknięte, zasłony w oknach opuszczone, szyldy już wyblakłe. W słońcu błyszczał tylko złocony orzeł Lufthansy, siedzący na otoczonej wieńcem swastyce. Z powodu tej swastyki Natalia zawahała się przed wejściem. Przez okno widać było wnętrze czyste jak sala szpitalna, z pustym kontuarem. Stała za nim opalona blond dziewczyna w lazurowo-złotym mundurze, wyglądająca jak lalka z wystawy, ukazując w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Odpowiadał jej uśmiechem mężczyzna równie opalony, ubrany w sportową marynarkę w kratkę. Rozwieszone na ścianach plakaty ukazywały zamki na nadrzecznych urwiskach, dziewczęta w bawarskich strojach ludowych, pijących piwo grubasów i popiersia Beethovena i Wagnera na szczycie gmachu opery. Pracownicy biura dostrzegli przez witrynę Natalię, przestali się śmiać i zaczęli się jej przyglądać. Natalia, czując dreszcze gorączki, weszła do biura Lufthansy. - Grüss Gott - powiedziała dziewczyna. - Dzień dobry - odrzekła ochryple Natalia. - Amerykański konsul Bunker Thurston zarezerwował dla mnie miejsce do Lizbony na siedemnastego. - Tak? Czy pani Byron Henry? - odpowiedziała gładką angielszczyzną dziewczyna. - Tak. - Doskonale. Pani paszport? - Czy jest dla mnie ta rezerwacja? - Tak. Proszę panią o paszport. Dziewczyna wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń. Natalia wręczyła jej paszport, dziewczyna zaś podała długi formularz, wydrukowany na grubym, zielonym papierze. - Proszę uprzejmie to wypełnić. Natalia przejrzała rubryki. - Na litość boską! Tyle pytań przy zwykłej podróży samolotem. - Przepisy bezpieczeństwa w związku z wojną, pani Henry. Proszę wypełnić obie strony. Na pierwszej stronie znajdowały się szczegółowe pytania o podróże odbyte przez pasażera w ostatnim roku. Natalia odwróciła arkusz. Po drugiej stronie pierwsze pytanie od góry brzmiało: Glaubung (Foi) (Religion) ... Vater (Pere) (Father) ... Mutter (Mere) (Mother) ... Wstrząsnął nią dreszcz. Zdziwiła się, czemu Thurston nie uprzedził jej o tym niebezpiecznym haczyku. Musiała szybko podjąć decyzję. Można było po prostu napisać "Metodystka"; w paszporcie podano nazwisko panieńskie jej matki, ale "Greengold" nie musiało być żydowskim. Jakże mogliby to sprawdzić? Ale z drugiej strony, po wszystkich kłopotach, które spotkały Aarona, na jakie listy mogli ją Niemcy wpisać? Skąd pewność, że incydent w Królewcu nie został odnotowany? I co się stało z tymi neutrałami narodowości żydowskiej, których Niemcy oddzielili w Królewcu? Te pytania przeleciały przez jej zgorączkowany umysł. Dziecko w brzuchu zadrgało. Ulica za oknem wydawała się daleka i pożądana. Natalii kręciło się w głowie, gardło zdawało się zatkane garścią żwiru. Upuściła zielony formularz na kontuar. Pracownica Lufthansy zaczęła wypisywać bilet danymi z paszportu. Natalia zauważyła, jak dziewczyna ze zdumieniem spogląda na odrzucony formularz, a potem na mężczyznę w sportowej marynarce. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i spytał Natalię po niemiecku: - Czy potrzebuje pani pióra? - Proszę o paszport - odrzekła. Dziewczyna podniosła wysoko brwi. - Czy coś nie w porządku? Zbyt wstrząśnięta, by wymyślić gładką odpowiedź, Natalia wyjąkała: - Amerykanie nie pytają o wyznania religijne w związku z podróżą, a także go nie podają. Dziewczyna i mężczyzna wymienili znaczące spojrzenia. Mężczyzna powiedział: - Jeśli chce pani zostawić to nie wypełnione, pani Henry, to wszystko w porządku. Jak pani sobie życzy. Oboje uśmiechnęli się podejrzanym uśmieszkiem, takim samym, jaki miał podoficer SS w Królewcu. - Proszę o mój paszport. - Zaczęłam już wypisywać pani bilet - odpowiedziała dziewczyna. - Pani Henry, naprawdę jest bardzo trudno o miejsce do Lizbony. - Mój paszport! Dziewczyna rzuciła brązową książeczkę na kontuar i odwróciła się plecami. Natalia wyszła. O trzy sklepy dalej otwarte było biuro Swissair. Weszła do środka, wzięła bilet do Rzymu na następny ranek. Było tak, jak powiedział Aaron Jastrow. Powrót był równie łatwy jak zjazd po natłuszczonej pochylni. 49 Marsz na Moskwę (z książki: "Utrata światowego imperium") Geografia planu Barbarossa Najważniejszy w wojnie jest wynik, a Niemcy przegrały tę wojnę. Ten fakt przesłonił ich zwycięstwa w bitwach, jakich wrogowie Rzeszy nigdy nie odnieśli. W końcu pobili nas tylko przewagą liczebną i potokiem maszyn. Całkiem naturalne jest też, że przegrana rzuca cień wątpliwości na sposób prowadzenia walki przez pokonanego. Dlatego wielu historyków wojny, niestety wraz ze znanymi niemieckimi generałami jak Guderian, Manstein i Warlimont, zgadza się, że nasz plan inwazji na Rosję był "niejasny", "byle jak sklecony", czy nawet "bez wyraźnego celu strategicznego". Czemu służy to historyczne kalanie własnego gniazda? Wyłącznie samousprawiedliwieniu się, co powinno być czymś poniżej żołnierskiej godności. Czyż nie wystarczy, że w rozdzierający serce sposób przegraliśmy tę wojnę o włos i straciliśmy imperium światowe? Nie ma żadnego powodu, by na domiar złego charakteryzować nas, którzy dokonywaliśmy największego wysiłku narodowego, jako gromadę niedouczonych durniów. Tego rodzaju lizusowska pisanina, obliczona na podtrzymywanie przesądów u zwycięzców, nie przynosi nikomu zaszczytu, a ponadto gwałci prawdę historyczną. Ja sam zostałem czasowo przydzielony do sztabu planowania generała Marcksa, który jesienią i zimą 1940 roku wypracował wstępne plany gier wojennych na temat inwazji na Związek Sowiecki, a następnie nakreślił zasady operacyjne. Dlatego od samego początku brałem udział w całej sprawie. Biorąc pod uwagę takie czynniki, jak czas i przestrzeń, liczebność wojsk i wielkość zaopatrzenia oraz ogrom celów politycznych, była to śmiała koncepcja. We wszystkich swych szczegółach Plan Barbarossa był niemal nazbyt skomplikawany, by mógł go ogarnąć intelekt jednego człowieka. A jednak, gdy się weźmie pod uwagę jego wizję całościową, plan był prosty. To było jego zaletą i jego siłą. Był mocno zakotwiczony w realiach geograficznych, ekonomicznych i militarnych. W granicach ryzyka nieodłącznego od każdej wojny, był to plan rozsądny. Niechże czytelnik poświęci chwilę czasu na przestudiowanie bardzo uproszczonej mapki, jaką przygotowałem. W dalszej części, w mej analizie operacyjnej, znajduje się ponad czterdzieści map sytuacyjnych pochodzących z archiwów. Oto jest obraz ataku Barbarossa w największym skrócie. Linia "A" ukazuje naszą postawę wyjściową w Polsce. Miała około pięciuset mil długości, ciągnąc się z północy na południe od Morza Bałtyckiego do Karpat. (Były też przewidziane działania powstrzymujące z Rumunii, dla osłony pól naftowych Ploeszti.) Naszym celem była linia "C". Długa na przeszło dwa tysiące mil, biegła od Archangielska nad Morzem Białym na południe do Kazania, a następnie wzdłuż Wołgi do Morza Kaspijskiego. Jej najdalsze rubieże leżały o około tysiąc dwieście mil od naszych podstaw wyjściowych. Linia "B" ukazuje, jak daleko dotarliśmy w grudniu 1941 roku. Biegnie ona od Leningradu nad Zatoką Fińską na południe, przez Moskwę do Półwyspu Krymskiego na Morzu Czarnym dochodząc prawie do Rostowa nad Donem. Ma prawie tysiąc dwieście mil długości i jest oddalona o ponad sześćset mil od naszych podstaw wyjściowych. Wydaje się więc, że zostaliśmy zatrzymani przez Rosjan mniej więcej w połowie drogi. Ale tak nie było. Zostaliśmy zatrzymani w ostatnim momencie, na ostatniej linii obronnej. Koncepcja ataku Wiosną 1941 roku nasz wywiad doniósł, że Armia Czerwona koncentruje się na zachodzie blisko linii granicznej przecinającej Polskę. To groźne nagromadzenie uzbrojonych Słowian zagrażało zalaniem Europy przez bolszewizm. Było to główną przyczyną decyzji Führera wydania wojny prewencyjnej i z całą pewnością usprawiedliwiało całe nasze wcześniejsze planowanie. Jednak to groźne rozmieszczenie sił zbrojnych Stalina było dla nas korzystne, ponieważ w ten sposób rezygnował on z wielkiej przewagi, jaką dawała rosyjska przestrzeń manewrowa i stłoczył Armię Czerwoną w zasięgu szybkiego nokautującego ciosu. Stalin przewyższał nas zarówno liczebnością sił zbrojnych, jak sprzętu. Według najlepszych posiadanych przez nas informacji, mieliśmy wyruszyć około stu pięćdziesięciu dywizjami przeciw mniej więcej dwustu, mając trzy tysiące dwieście czołgów przeciw aż dziesięciu tysiącom i przy bliżej nie określonej przewadze jego lotnictwa. Oczywiste więc było, że nasze nadzieje mogliśmy pokładać w lepszym wyszkoleniu, dowodzeniu, jakości żołnierza i maszyn oraz szybkim decydującym dla ostatecznych rezultatów wykorzystaniu zaskoczenia. Po doświadczeniach wojny fińskiej, ryzyko wydawało się w granicach rozsądku. Celem strategicznym Planu Barbarossa było obalenie państwa sowieckiego jednym, kolosalnym letnim uderzeniem i zdegradowanie jego rozbitych części do roli rozbrojonych, socjalistycznych prowincji, obsadzonych siłą zbrojną i rządzonych przez Niemcy od granicy polskiej po Wołgę. Ziemie na wschód od Wołgi, mroźne pustynie Syberii i puste lasy za Uralem mogły zostać wówczas albo oddzielone kordonem sanitarnym, albo bez trudności zajęte. Istotnym czynnikiem, który należało wziąć pod uwagę było to, że z tych oddalonych terenów żaden z istniejących bombowców nie mógł dotrzeć nad Niemcy. Pod względem operacyjnym spodziewaliśmy się przebić przez zmasowane na zachodniej granicy siły trzema potężnymi i równoczesnymi atakami błyskawicznymi. Dwa miały uderzyć na północ od bagien poleskich, jeden na południe, wszystkie zaś otoczyć i wykończyć złamane siły nieprzyjacielskie w ciągu paru tygodni. W ten sposób główny trzon Armii Czerwonej przestałby istnieć niemal na początku działań. Ocenialiśmy, że potrafimy to osiągnąć. Ale wiedzieliśmy też, że na tym się nie skończy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nieprzyjaciel będzie utrzymywać wielkie rezerwy między granicą i Moskwą, i że w pewnym miejscu te siły okopią się. Wiedzieliśmy też, że tępy Słowianin najlepiej walczy w obronie ojczyzny. Dlatego też oczekiwaliśmy i planowaliśmy drugą wielką kampanię w pierwszej połowie lipca, prawdopodobnie za linią Dniepr-Dźwina, by otoczyć i zniszczyć te rezerwy. I wreszcie spodziewaliśmy się, że gdy przebijemy się do linii Leningrad-Moskwa-Sewastopol, napotkamy na ostatni opór rosyjskiej obrony (i tak się właśnie stało), do której włączy się masowo ludność stolicy i innych wielkich miast przemysłowych, leżących wzdłuż stosu pacierzowego Związku Sowieckiego. Gdy już złamiemy ten kręgosłup, za linią Archangielsk-Wołga, która była naszym celem, nic już nie leżało, jak ocenialiśmy, poza ogarniętą paniką i przeznaczoną do likwidacji ludnością, oprócz jeszcze być może, drobnych oddziałów partyzanckich. Oczywiście było to trudne przedsięwzięcie, świadomie podjęte ryzyko. Polem bitwy była cała Rosja Sowiecka - teren ukształtowany jak lejek, na jednym końcu szeroki na pięćset, na drugim na tysiąc siedemset mil. Północny skos lejka leżał wzdłuż mórz Bałtyckiego i Białego, południowy wzdłuż Karpat i Morza Czarnego. Nasze siły musiały więc rozwinąć się jak wachlarz przez ogromne, płaskie i monotonne równiny rosyjskie, w miarę posuwania się wydłużając nasze linie komunikacyjne i rozpraszając obsadę frontów. Tego też oczekiwaliśmy, ale zaskoczyła nas prymitywność dróg i dzikość terenu. Tutaj nasz wywiad się mylił. Nie był to teren nadający się do wojny błyskawicznej. Prawdą jest, że sama nieudolność zarządzania i niski standard komunistycznej Rosji był jej groźnym czynnikiem obronnym. Nie pokwapili się, by wybudować przyzwoite szosy, torowiska linii kolejowych były nędzne, a same tory - umyślnie, rzecz oczywista - miały inny rozstęp niż nasze. Komentarz tłumacza: Z punktu widzenia Roona niemieckie plany sztabowe ataków na inne kraje są zawsze obronne i tylko hipotetyczne; ale ci inni zawsze zrobią coś głupiego lub złego, co przeszkadza realizacji planu ataku. Historycy nadal zastanawiają się nad intencjami Stalina w 1941 roku, ale wydaje się, że nie miał on zamiarów ofensywnych. Sowieci śmiertelnie bali się Niemców i robili wszystko co możliwe aż do ostatniej chwili, by ich ułagodzić i odwieść od myśli o zaatakowaniu. (V. H.) Rozcinanie tortu Pomimo wielu istniejących problemów, Plan Barbarossa od początku okazał się sukcesem. Zaskoczenie uzyskaliśmy na całym froncie. W annałach wojny zostanie to uznane za najbardziej zadziwiające wydarzenie. Guderian notuje w swych pamiętnikach, jak niemieccy artylerzyści wokół Brześcia Litewskiego, gotowi do położenia o świcie nawały ogniowej na nie spodziewających się bolszewików, widzieli jak ostatni rosyjski pociąg towarowy z zaopatrzeniem, sapiąc z wysiłku, skrupulatnie wwiózł swój ładunek do naszej części Polski. Nic jaśniej nie wskazuje, jak Stalin i jego stronnicy zostali oszukani przez zręczną politykę Führera. Zachodni autorzy nazywają to obecnie "perfidnym atakiem", jakby w przededniu walki na śmierć i życie Niemcy mogły się wdawać w salonowe subtelności. Opierający się na tej przewadze, Plan Barbarossa rozwijał się zgodnie z założeniami. Luftwaffe zaskoczyła potężne frontowe siły lotnicze czerwonych na ziemi i starła je w ciągu paru godzin. W centrum i na północy nasze pancerne kleszcze posuwały się zgodnie z rozkładem, z piechotą spieszącą naprzód dla ich podtrzymania. Po sześciu dniach znaleźliśmy się w Mińsku i nad Dźwiną, zagarniając niemal pół miliona jeńców oraz tysiące armat i czołgów. Tylko na południu Rundstedt napotkał na pewien realny opór. Wszędzie indziej Armia Czerwona przypominała olbrzymie, miotające się ciało bez głowy. Stalin był niewidoczny i milczący, sparaliżowany atakiem przygnębienia. Upłynęły jeszcze dwa tygodnie i wokół Smoleńska zamknął się drugi olbrzymi pierścień pancerny, po przebyciu dwóch trzecich głównej drogi do Moskwy. Na północy zajęliśmy kraje bałtyckie, przekształcając Bałtyk w niemieckie jezioro i poprzez pustynne tereny zbliżaliśmy się do Leningradu. Atak Rundstedta na południu odzyskał rozpęd i zbliżał się do Kijowa. Wzięliśmy do niewoli jeszcze kilkaset tysięcy jeńców. Rosjanie walczyli dzielnie i uparcie w małych kotłach, ale pod względem operacyjnym nie napotykaliśmy już zorganizowanego oporu. Według raportów napływających z pola bitwy i zgodnie z obrazem, jaki mieliśmy w Naczelnym Dowództwie, raz jeszcze wygraliśmy wojnę - a raczej, ściśle mówiąc, olbrzymią operację policyjną - w ciągu trzech tygodni, i zajęci byliśmy akcjami likwidacyjnymi resztek. Tak było w Polsce, Francji, a teraz w Rosji. Oczywiście tak potężna ofensywa pociągnę1a za sobą straty w ludziach, zaopatrzeniu oraz zużycie sprzętu zmechanizowanego. Nastąpiła więc przerwa na konsolidację pozycji i trwała ona do połowy sierpnia. Niektórzy autorzy twierdzą, że było to "okazaniem fatalnego braku zdecydowania", ale oczywiste jest, że nie mają oni pojęcia o logice. Ta przerwa była przewidziana w naszym pierwotnym rozkładzie czasu. Bez cienia braku zdecydowania, triumfujący od Bałtyku po Morze Czarne Wehrmacht przegrupował się i odnawiał wyposażenie w upojeniu zwycięstwem, którego wspomnienie do dziś przyśpiesza bicie serca starych żołnierzy. Jako członek sztabu wprowadzony w najdrobniejsze szczegóły Planu Barbarossa, brałem udział w słynnej konferencji 16 lipca w Wilczym Gnieździe, gdy Hitler, rozłożywszy szeroko ręce nad mapą plastyczną, triumfalnie powiedział do Göringa, Rosenberga, Bormanna i innych dygnitarzy partyjnych: - "Istota rzeczy polega na tym, by teraz ten gigantyczny tort pokroić dla nas, abyśmy mogli: - po pierwsze, zapanować nad nim; - po drugie, rządzić nim, oraz - po trzecie, eksploatować go!" Do dziś mam przed oczami promienny uśmiech na niezdrowej, nalanej twarzy Hitlera, gdy wyliczał te punkty na palcach i gorączkowe wypieki, jakie zwycięstwo wywołało na jego wybladłych policzkach. Po zakończonej konferencji, wspomniał nieoficjalnie o rozwiązaniu we wrześniu czterdziestu dywizji, aby zwolnionych w ten sposób ludzi odesłać do fabryk. Chciał też zmniejszyć produkcję czołgów i dział na rzecz programu pośpiesznej budowy samolotów i okrętów dla ostatecznego zmiażdżenia Anglii i zakończenia wojny. Wszystko to było zgodne z najprostszym, zdrowym rozsądkiem i nie podniósł się ani jeden głos sprzeciwu. Naoczne fakty pola bitwy dowodziły, że wygraliśmy kampanią wschodnią. Krytycy Stratedzy zza biurka korzystają nie tylko z przewagi wynikającej z pisania po fakcie, ale także z tej, jaką daje zupełny brak odpowiedzialności. W gruncie rzeczy to co piszą, nie obchodzi nikogo. Spór się zakończył, więc od ich zdania nic już nie zależy. Po prostu zużywają papier i atrament, a to tanie towary. Natomiast od każdej decyzji podejmowanej w czasie wojny zależy życie żołnierzy, może nawet sam byt narodowy. Niemądre jest sumaryczne odrzucanie, długo po fakcie, ocen dowódców polowych, którzy musieli wykonywać swe zadania. Ale krytycy Barbarossy nieczęsto wykazują należytą ostrożność. Nieustannie powtarzane są trzy fałszywe zarzuty przeciw naszej kampanii. Wszystkie przeczą sobie wzajemnie; lecz to nie powstrzymuje naszych krytyków od wypowiadania jednego z nich, dwóch, lub wszystkich trzech naraz. Twierdzi się mianowicie, że: Po pierwsze, niezależnie od tego, ile zwycięstw wojskowych byśmy odnieśli, nasza inwazja na Związek Sowiecki była z góry skazana na klęskę, ponieważ mała plamka na mapie Europy, jaką były Niemcy z ich osiemdziesięciu milionami mieszkańców, nie mogła marzyć o przeciwstawieniu się ogromnej Rosji z prawie dwustu milionami mieszkańców. Po drugie, twarde traktowanie ludności Rosji przez Hitlera było głupotą, w przeciwnym bowiem wypadku powitałaby nas z otwartymi ramionami i dopomogła w obaleniu znienawidzonego reżimu komunistycznego. W związku z tym niezmiennie odgrzewa się stare historyjki o chłopkach, wychodzących naprzeciw niemieckich najeźdźców z kwiatami czy chlebem i solą; Po trzecie, nasz plan zawierał klasyczny błąd skupienia się na celach geograficznych czy ekonomicznych, zamiast zniszczenia sił zbrojnych nieprzyjaciela. Doskonale. Na pierwszy zarzut odpowiadam, że mapa ludności świata pokazuje, że mała wysepka, którą jest Anglia, z ludnością trzydziesto- czy czterdziestomilionową w żaden sposób nie mogła rządzić Południową Afryką, Indiami, Kanadą i Australią z niemal pół miliardem mieszkańców. Niemniej Anglia dokonała tego i trwało to przez długi czas. Co więcej, podległe kraje nie graniczyły z nią a były odległe o tysiące mil, leżąc na końcach cienkich jak włos morskich linii komunikacyjnych. Natomiast Związek Sowiecki przytykał do Niemiec, znajdując się w zasięgu ognia naszych armat. Krytycy zapominają przede wszystkim że był on tworem małej, ekstremistycznej partii bolszewików, która obaliła poprzedni rząd i przechwyciła władzę nad ludnością dziesięć razy liczniejszą niż oni i stanowiącą konglomerat różnych narodowości. A także, że Złota Orda - mała grupka okrutnych najeźdźców - w rzeczywistości przez ponad wiek rządziła słowiańskimi masami. Krótko mówiąc ci krytycy nie mają pojęcia o historii podbojów ani o technice administracji wojskowej, dysponującej nowoczesnym wyposażeniem i środkami komunikacji. Gdybyśmy zajęli Związek Sowiecki rządzilibyśmy nim. Udało nam się to całkiem dobrze na tych terytoriach, które trzymaliśmy w rękach przez lata. Zarzut drugi w oczywisty sposób zaprzecza pierwszemu. Gdybyśmy nie podbili Rosjan, cóż byśmy zyskali stosując wobec nich łagodną politykę? Przyśpieszyłoby to tylko dzień naszego upadku. Ale ten zarzut wynika z absurdalnie błędnej koncepcji wojny między Niemcami i Związkiem Sowieckim. Była to, w najściślejszym znaczeniu tego słowa, wojna na śmierć i życie. Historia znalazła się na zakręcie. Na kontynencie eurazjatyckim pozostały dwa mocarstwa przemysłowe, i tylko dwa. Stały twarzą w twarz. Wyznawały dwie zupełnie przeciwstawne idee rewolucyjne. Gdyby zatriumfować miał bolszewizm, Niemcy jakie znaliśmy, musiałyby umrzeć. Gdyby triumfować miał niemiecki narodowy socjalizm, w tym środku świata nie było miejsca dla niepodległego, zbrojnego, groźnego narodu bolszewickiego, o wiele większego niż Rzesza Niemiecka. Zielona Teczka Wiele hałasu zrobiono na temat "Zielonej Teczki", podstawowej dyrektywy eksploatacji ekonomicznej pobitej Rosji, przygotowanej przez Sztab Ekonomiczny "Wschód" pod kierownictwem Göringa. Na procesie norymberskim dowiodłem, że nie brałem udziału w przygotowaniu tego planu administracyjnego, ponieważ odpowiadałem za sprawy operacji wojskowych. Nie ulega wątpliwości, że propozycje zawarte w "Zielonej Teczce" były drakońskie. Oznaczały one śmierć głodową milionów Rosjan. Göring to przyznał, a dokumenty zostały włączone do akt procesowych; zaprzeczanie temu byłoby więc absurdalne. Nie miałaby także sensu, ani nie przynosiła korzyści próba udowadniania "moralności ". Niemniej byłyby tu na miejscu pewne uwagi o charakterze wojskowym. Plan "Zielonej Teczki" opierał się na oczywistych faktach geograficznych. Żyzny region "pasa czarnoziemnego" południowej Rosji nie tylko żywi się sam oraz ma własny przemysł, ale także żywi cały kompleks przemysłowy na północy. Północna Rosja była zawsze nędznym, ubogim terytorium, na którym łączny wpływ marnej ziemi i niedobrego klimatu powodują permanentny deficyt żywności. "Zielona Teczka" proponowała wprowadzenie drastycznej rekwizycji zboża, mięsa, węgla, ropy, tłuszczów, skór i produktów przemysłowych południa na rzecz zaopatrzenia naszych armii w polu i wyczerpanego narodu niemieckiego w ojczyźnie. Plan przewidywał, że południowi Słowianie będą otrzymywać kaloryczne minimum wyżywienia, niezbędne dla ich pracy produkcyjnej. Ale niemieckie potrzeby tak wielkiej ilości rosyjskich produktów oczywiście wywołają brak żywności na wielką skalę. Należało pogodzić się więc z poważnym wytrzebieniem ludności północnej Rosji, jako wynikiem planu. Być może nasz plan zarządzania Rosją był mniej "moralny" niż wytępienie przez Amerykanów rasy czerwonej i zrabowanie jej najbogatszych terytoriów na ziemi. Być może brakowało mu szlachetnej myśli religijnej, z jaką Hiszpanie obrabowali Meksyk i Amerykę Południową oraz zniszczyli fascynujące cywilizacje Inków i Azteków. I być może, w jakiś sposób nie całkiem jasny dla piszącego te słowa, uciemiężenie Indii przez Brytyjczyków oraz handlowa grabież Chin przez wszystkich europejskich kolonialistów plus Stany Zjednoczone, były sympatyczniejszymi i moralniejszymi programami od propozycji zawartych w "Zielonej Teczce". Ale nieuprzedzony czytelnik nie powinien nigdy zapomnieć że z punktu widzenia filozofii politycznej Niemiec Rosja była naszymi Indiami. Nam, Niemcom, zawsze brakowało tego szczególnego, anglosaskiego daru ubierania egoizmu narodowego w szaty pobożnej moralności. Mówimy uczciwie to, co myślimy, a to nieodmiennie uraża wrażliwość zachodnich polityków i pisarzy. Adolf Hitler był indywidualnością polityczną na miarę światową, przynajmniej to jest dziś faktem dowiedzionym. Postawił przed narodem niemieckim wielkie cele historyczne. A historyczno-światowe przemiany znajdują się, jak nauczał Hegel, daleko poza nieistotnymi granicami moralności. Są one objawieniami woli Boga. Być może w tym olbrzymim wysiłku i olbrzymiej tragedii Niemiec, zawarte były ciemne dla nas plany Opatrzności, które staną się jasne dla przyszłych pokoleń. "Zielona Teczka" była integralną częścią tego wysiłku. Z punktu widzenia światowo-filozoficznego była ona słusznym czynem narodu, trudzącego się nad wytyczeniem nowych ścieżek dla odwiecznej, faustowskiej wędrówki ludzkości. W świetle tych idei argument, że powinniśmy byli łagodnie traktować Ukraińców i innych Słowian, aby dopomagali nam oni do obalenia swych komunistycznych władców, w oczywisty sposób staje się śmieszny. Niemcy naród równie biedny jak potężny, nie mógł kontynuować wojny nie konfiskując żywności południowej Rosji. Czyż można było oczekiwać, że Słowianie pogodzą się ze zubożeniem, robotami przymusowymi i śmiercią głodową milionów bez naprawdę poważnej rewolty - jeśli ich duch nie zostanie od samego początku złamany, a jedyną czekającą ich perespektywą jeśli nie będą posłusznie pracować, będzie żelazna pięść i pluton egzekucyjny? Adolf Hitler powiedział, że jedynym sposobem zarządzania południową Rosją jest zastrzelić każdego, kto się skrzywi. Führer niekiedy przekazywał swe myśli w ostrej formie, ale rzadko zdarzało się, by jego wypowiedzi w takich sprawach nie były realistyczne. Wreszcie należy podkreślić, że system administracyjny "Zielonej Teczki" nigdy nie został wprowadzony w życie, ponieważ nie udało nam się zwyciężyć Związku Sowieckiego. Był to plan hipotetyczny, którego nie można było zrealizować. Dlatego też nacisk, jaki nań położono podczas procesu norymberskiego, był o wiele za duży, a także zniekształcający rzeczywistość. Komentarz tłumacza: Filozoficzna obrona przez Roona "Zielonej Teczki" - najokrutniejszego zapewne planowanego systemu rządzenia spisanego w historii - okaże się bez wątpienia niestrawna dla przeciętnego czytelnika w Stanach Zjednoczonych. Niemniej właśnie wówczas, gdy przeczytałem ten rozdział, postanowiłem przetłumaczyć "Utratę światowego imperium". (V. H.) Zwrot na południe Opierając się głównie na Guderianie, wielu autorów twierdzi ponadto, że Hitler przegrał wojnę w połowie lipca, gdy po naszym zadziwiającym trzytygodniowym marszu na Smoleńsk - co stanowiło trzy czwarte drogi do Moskwy - skierował pancerne armie Guderiana na południe, by dopomogły Rundstedtowi zamknąć kocioł kijowski, zamiast pozwolić mu na dalsze parcie naprzód. Dowodzi się, że w ten sposób stracono cenne tygodnie, a sprzęt pancerny został nadmiernie zużyty; tak więc naszemu ostatecznemu atakowi na stolicę odebrana została siła uderzenia. W krytyce "Zwrotu na południe" jest wiele luk. Przede wszystkim zamknięcie kotła kijowskiego na wschód od Dniepru było największym zwycięstwem lądowym w historii ludzkości. Za jednym zamachem Niemcy zabili lub wzięli do niewoli siły zbrojne i zdobyli wyposażenie równe prawie połowie tych sił Wehrmachtu, z którymi rozpoczynali inwazję na Związek Sowiecki. Trudno tak wspaniałe zwycięstwo określać lekceważąco jako "dywersję taktyczną". Wraz z nim zapewniliśmy sobie niezakłócone posiadanie bogactw południowej Rosji, a tylko to pozwoliło nam kontynuować walkę przez lata i niemal wygrać wojnę. Zabezpieczyliśmy sobie wyżywienie, zagłębie przemysłowe i rezerwy paliwa, których Niemcy tak długo poszukiwały. Ich zdobycie było osią całej polityki Adolfa Hitlera. To prawda, że Clausewitz mówi, iż głównym celem działań wojennych jest zniszczenie siły żywej nieprzyjaciela, a nie zdobywanie terytorium czy przemysłu. Ale tak bardzo krytykowany "Zwrot na południe" spowodował właśnie wielkie zniszczenie sił zbrojnych nieprzyjaciela. A gdyby ta ogromna armia południowa wymknęła się na naszym skrzydle? Nawet, gdybyśmy zniszczyli stolicę, czy bylibyśmy w lepszym położeniu niż Napoleon? Napoleon zasadniczo pokierował strategią Guderiana, uderzając w "środek ciężkości" - Moskwę. Kłopot polegał na tym, że gdy się tam znalazł, nie miał czym wyżywić swych ludzi ani koni, jego lewe i prawe skrzydło były zagrożone i po krótkim czasie nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać absolutnie katastrofalny odwrót. My, którzy planowaliśmy Barbarossę i śledziliśmy jak się rozwija, rzadko wypuszczaliśmy z rąk egzemplarze Pamiętników Caulaincourta. Jeśli Wehrmacht utrzymywał pozycje podczas straszliwej zimy 1941 roku, jedynym i doskonałym powodem ku temu było to, że nie powtórzyliśmy błędu Napoleona. Przynajmniej zajęliśmy południe, które nas żywiło i dawało nadzieję, że walkę podejmiemy później. Gdy Hitler powiedział Guderianowi, który przybył do "Wilczego Gniazda", by zaprotestować przeciw "Zwrotowi na południe", że generałowie nie mają pojęcia o ekonomii wojny, mówił szczerą prawdę. Podobni są do rozpieszczonych sportowców, którzy uważają, że kto inny powinien się martwić o stadion, widzów i pieniądze; ich interesuje tylko popisywanie się swą walecznością. I taki był Guderian, uparta, choć błyskotliwa primadonna. Mniemanie, że uderzenie w centrum zostało w ten sposób osłabione, samo się osłabia przez prosty fakt, że po ukończeniu swego zadania na południu, Guderian powrócił na północ i przegrupował do naszych spektakularnych zwycięstw wrześniowych i październikowych. Te wyczyny nie doznały żadnego osłabienia! Nie wahałem się wytykać dyletanckich błędów Adolfa Hitlera w innych sytuacjach. Niektóre z nich były katastrofalne. Ale zwrot na południe był rozumnym, koniecznym i szczęśliwym posunięciem. Ku wieżom Kremla Resztki Armii Czerwonej na północy i w centrum, raz jeszcze pobite i rozbite, wycofywały się oszołomione przez olbrzymie przestrzenie Rosji. Braliśmy tłumy jeńców, ale jeszcze więcej żołnierzy wyślizgiwało się nocą z okrążenia, porzucając czołgi i armaty. Na północy osiągnęliśmy wszystkie cele, z wyjątkiem samego zdobycia Leningradu. Miasto zostało oblężone, a trwało to dziewięćset dni, podczas których straciło wszystkie siły i prawie obumarło. Wybrzeża Bałtyku należały do nas, dzięki czemu mogliśmy zaopatrywać nasze siły na północy drogą morską. Byliśmy w kontakcie operacyjnym z naszymi fińskimi sprzymierzeńcami. Na południu zajęliśmy Krym i rozpoczęliśmy wyścig w kierunku kaukaskich pól naftowych. W centrum zaś olbrzymie kleszcze pancerne zaciskały się na Moskwie z północy i z południa, przenikając do jej przedmieść. Nieugięta piechota Bocka, maszerując z zadziwiającą szybkością po drodze ze Smoleńska, miażdżyła wszystko przed sobą we frontalnym ataku na bolszewicką stolicę. Moskwę ogarnęła panika. Szesnasty października do dziś znany jest w literaturze wojny rosyjskiej jako dzień "wielkiego wiania", gdy obcy dyplomaci, wiele ministerstw i duża liczba sowieckich dygnitarzy wraz z ogromną masą cywilów porzuciła stolicę i zemknęła na wschód, poszukując bezpieczeństwa na Uralu. Stalin pozostał w Moskwie, wygłaszając rozpaczliwe przemówienia i rozkazując kobietom i dzieciom, by wychodziły z miasta kopać rowy na drodze naszych zbliżających się armii. Na równinie środkoworosyjskiej zaczynał padać śnieg. Już we wrześniu rozpoczęła się "rasputica" - jesienny sezon roztopów. Bóg jeden wie, jak trudno było posuwać się naprzód w tych warunkach, ale posuwaliśmy się. Nigdy w dziejach siły zbrojne nie wykazały większej energii i ducha wśród ogromnych trudności. Niezwykłym zapałem płonęli wszyscy, od najwyższego generała do najskromniejszego piechura. Przez błotniste, zaśnieżone, dzikie równiny, na zamglonym rosyjskim horyzoncie, widać było kres długiej drogi, niewiarygodnego dziewięcioletniego marszu niemieckiego narodu pod wodzą Führera. Nasze wysunięte patrole oglądały wieże Kremla. Imperium światowe znalazło się wreszcie w zasięgu germańskiej ręki. Komentarz tłumacza: Generał von Roon wyraża się nader wyrozumiale o wyczynach Hitlera w operacji Barbarossa, zapewne dlatego, że brał udział w jej planowaniu, a w tym okresie cieszył się łaskami Hitlera. Inni historycy twierdzą, że armie schwytane w kotle kijowskim były masą rozbitków. Twarde jądro rosyjskiego oporu, jak sądzą, znajdowało się wokół Moskwy i zniszczenie tych właśnie sił w październiku zakończyłoby wojnę. Nie jestem kompetentny w sprawach kampanii lądowych w Związku Sowieckim, choć spędziłem tam pewien czas. Być może cała prawda o wydarzeniach na tym froncie nigdy nie będzie znana. (V. H.) 50 Na scenę amfiteatru w Bazie Morskiej Pearl Harbor wyszła szczupła ciemnowłosa dziewczyna, zdejmując okulary przeciwsłoneczne i mrugając w oślepiającym blasku porannego słońca. Jej szykowna różowa sukienka, odsłaniająca okryte jedwabiem nóżki wywołała gwizdy aprobaty ze strony żołnierzy i marynarzy, zapełniających wszystkie miejsca na widowni i większość dodatkowych, składanych krzeseł. Pośrodku pierwszego rzędu siedział gubernator Hawajów, a obok admirałowie, generałowie i ich panie. Fotoreporterzy nieustannie błyskali w ich kierunku bladoniebieskimi fleszami. Dochodziła jedenasta rano, trochę wcześnie jak na program rozrywkowy, ale ta pierwsza audycja z cyklu "Wesołych Godzin" została tak obliczona, by odebrała ją możliwie największa ilość wieczornych słuchaczy radia na atlantyckim wybrzeżu Stanów. Za niską estradą, gdzie siedziała orkiestra Marynarki Wojennej z połyskującymi w słońcu mosiężnymi instrumentami, widać było podwójny szereg wyniosłych, szarych pancerników przycumowanych w przystani. Dziewczyna stała uśmiechnięta przy mikrofonie, czekając aż ucichnie radosny gwar. Wtedy podniosła lakierowaną tablicę z czarnym napisem oklaski. Publiczność odpowiedziała długo i głośno klaskając w dłonie. - Dziękuję i witajcie. Jestem Madeline Henry, asystentka pana Clevelanda. - Długi, przenikliwy gwizd aprobaty dla kobiecych wdzięków Madeline rozległ się z ostatniego rzędu, a przez widownię przetoczył się śmiech. Dziewczyna pogroziła palcem. - A ty tam, pilnuj się! Siedzi tu dwóch moich braci, lotnik i podwodniak, a obaj są duzi i mocni - wywołało to ponowny śmiech i oklaski. Widownia była w doskonałym nastroju, pełna oczekiwania. Ten debiut nowego programu radiowego w bazie marynarki przez całe dnie ekscytował senną miejscowość. Najlepsze białe rodziny wyspy, na co dzień zamknięta, senna klika, wszczęły zaciętą walkę o to, czyje zaproszenie przyjmie Hugh Cleveland. Ludzie przylatywali z innych wysp archipelagu tylko po to, by wziąć udział w przyjęciach. Marynarka odłożyła nawet ćwiczenie symulujące nagły atak nieprzyjaciela, ponieważ kolidowało to z terminem audycji. Tytuły na pierwszych stronach gazet Honolulu mówiły tylko o przedstawieniu i zupełnie usunęły w cień wiadomości o otoczeniu przez Niemców kilku armii sowieckich pod Kijowem. Jąkając się z czarującą niezręcznością, Madeline powiedziała o zasadach nowego programu. We współzawodnictwie amatorów mogą brać udział tylko żołnierze pierwszoliniowi. Każdy uczestnik otrzyma w nagrodę obligację obrony narodowej wartości pięciuset dolarów. Wykonawca, który zbierze najwięcej oklasków, otrzyma nagrodę dodatkową: sponsor opłaci przelot jego dziewczyny lub jego rodziców do Pearl Harbor na całotygodniową wizytę. - Pan Cleveland ma tylko nadzieję, że nie będzie zbyt wielu zwycięzców z dziewczynami w Kapsztadzie czy Kalkucie - dodała, wywołując ponowny śmiech. - Cóż, myślę, że to już wszystko. A oto człowiek, na którego czekacie: gwiazda słynnej "Godziny Amatorów", a obecnie naszej nowej "Wesołej Godziny", mój szef, pan Hugh Cleveland. Odeszła na miejsce przy orkiestrze i siadając z efektowną skromnością obciągnęła spódniczkę. Podchodzącego do mikrofonu Clevelanda powitała owacja. - Okeybebedokey - powiedział z kowbojskim, nosowym zaśpiewem. To zdanie było czymś w rodzaju jego znaku fabrycznego i znów wywołało oklaski. - Możliwe, że powinienem pozostawić Madeline Henry dalsze prowadzenie programu. Ja wprawdzie mam tę posadę, ale ona ma kształty. - Poruszył komicznie brwiami, a na widowni rozległy się śmiechy. - Może więc lepiej przedstawię jej braci, abyście ujrzeli jak naprawdę są duzi i mocni. Lotnikiem jest porucznik Warren Henry z "Enterprise". Gdzie jesteś, Warren? - O Chryste - jęknął Warren. - Nie. Nie. - Skulił się na swym krześle w środkowych rzędach. - Wstawaj, idioto - syknęła Janice. Warren z ponurą miną podniósł swe chude, długie ciało w białym mundurze i natychmiast usiadł, zapadając się głęboko. - Witaj, Warren. A teraz Byron Henry z "Devilfish". Byron podniósł się trochę i usiadł, mrucząc coś niemiłego pod nosem. - Cześć, Byron! Ludzie, ich ojciec jest specjalistą od pancerników, więc rodzina całkiem nieźle osłania morze: powierzchnię, powietrze i głębiny. Taka jest rodzina Henrych, a nasz kraj dlatego jest silny i bezpieczny, że mamy dużo takich rodzin jak oni. - Gubernator i admirałowie ochoczo przyłączyli się do oklasków. Skurczony na krześle Byron wydał dźwięk dziwnie przypominający duszenie się. Pierwsza "Wesoła Godzina" zachwyciła widownię, co obiecywało na przyszłość, że stanie się popularną audycją, cieszącą się wielkim powodzeniem. Cleveland zjechał całe Stany Zjednoczone; potrafił opowiadać przyjacielskie dowcipy dowodzące, że znał nawet zapadłe miejscowości. Mówiąc bez kartki, opowiadając przygotowane z góry żarty z pamięci, stwarzał wrażenie swobodnego, błyskotliwego, małomiasteczkowego dowcipnisia. Przedstawienie ujawniło przede wszystkim, że występujących żołnierzy i marynarzy pożera skrywana tęsknota za domem. Ich numery podobne były do występów w salach parafialnych, orkiestra grała patriotyczne marsze; całą godzinę zapełniły sentymentalne wspomnienia Ameryki. Nieporadność Madeline zapowiadającej poszczególne numery, wywoływała lekkie żarty na jej temat, pasowała do tej swojskiej atmosfery. Byrona to nie bawiło. Przez całe przedstawienie siedział zgarbiony z założonymi rękami, patrząc nieobecnym wzrokiem na czubki własnych butów. Janice w pewnej chwili trąciła męża mrużąc oczy i nieznacznie wskazując szwagra. Warren gestem rąk zarysował wypukłość brzucha kobiety w ciąży. Po przedstawieniu na estradzie zrobiło się tłoczno. Clevelanda otoczył taki tłum z gubernatorem, jego świtą i wysokimi urzędnikami na czele, że bracia Henry nie mogli nawet wdrapać się na schodki. - Popatrz tylko - zauważył Byron - także i Branch Hoban jest tutaj. - Przystojny dowódca okrętu podwodnego Byrona, stojący między dwoma admirałami, ściskał dłoń Clevelanda, rozmawiając z nim jak stary przyjaciel. - Masz kłopoty z Branchem Hobanem? - spytał Warren. - Facet jest całkiem w porządku, Briny. - To on ma kłopoty ze mną. - Hej, duzi, mocni bracia! Chodźcie tutaj! - zauważywszy ich zawołał z uśmiechem Cleveland i pokiwał dłonią. - Madeline jest tu jedyną dziewczyną, której honor jest całkiem bezpieczny, co? Janice, ten wasz gubernator właśnie zaprosił mnie na lunch, a ja mu właśnie odmówiłem. Powiedziałem, że czekasz na mnie. Janice na chwilę straciła oddech. - Nie nie, proszę, nie powinieneś tego mówić. Gubernator uśmiechnął się do niej. - Wszystko w porządku. Hugh przyjedzie później do Washington Place. Nie miałem pojęcia, że ukrywa się wśród nas córka senatora Lacouture. Musimy jak najprędzej zaprosić cię na kolację. Janice uznała, że otwarła się szansa dla śmiałych działań. - Gubernatorze, a czy nie przyszedłby pan do nas na lunch w ogrodzie? Będą tylko steki i piwo, nic więcej, ale z przyjemnością byśmy pana gościli. - Wiesz co, steki i piwo w ogrodzie to świetny pomysł. Pozwól, że poszukam mojej pani. Warren i Branch Hoban wymieniali wesołe obelgi na temat ich nieistniejących brzuszków oraz tego, jak bardzo mają miny stare i małżeńskie. Byron stał obok z ponurą twarzą i tępym spojrzeniem. Nagle wtrącił się: - Przepraszam, kapitanie. Moja szwagierka zaprosiła mnie na lunch. Czy mogę pójść? - Hej, nie mów, że junior ma karną służbę! - Ach, Briny i ja mieliśmy maciupkie nieporozumienie. Oczywiście, Briny, możesz pójść na lunch z Janice i Warrenem. Zamelduj się na pokładzie o piętnastej zero zero. - Rozkaz, sir. Dziękuję, sir. Warren z lekka potrząsnął głową, słysząc niegrzeczny ton odpowiedzi Byrona. Janice pojechała do domu limuzyną gubernatora, Madeline i Byron starym kombi Warrena. Podwójna girlanda z kwiatów na szyi siostry napełniła samochód migdałowym aromatem. - No, no - zauważyła - cała trójka razem. Kiedyż to się nam ostatni raz zdarzyło? - Słuchaj, Briny - powiedział Warren - Branch Hoban to mój stary kumpel. Co cię ugryzło? Może będę mógł coś pomóc. - Zrobiłem szkic kompresora powietrza do mego zeszytu zadań oficerskich. Nie podobał mu się. Chce, żebym zrobił jeszcze raz. A ja nie chcę. I mam karną służbę do chwili, gdy zrobię. - Kompletna głupota. - Też tak uważam. - Mówię, że to co robisz, to głupota. - Warren, podczas naszego rejsu z San Francisco nawalił kompresor powietrza, ponieważ zamarzła pompa olejowa. Główny mechanik był chory. Rozłożyłem ten kompresor na części i naprawiłem. - Brawo dla ciebie, ale czy zrobiłeś dobry rysunek? - Rysunek był parszywy, ale naprawiłem kompresor. - To nie ma nic do rzeczy. - Właśnie w tym cały szkopuł. - Nie, wszystko polega na tym, że to Branch Hoban decyduje, czy przedstawić cię, czy nie do odznaki podwodniaka z delfinami. - Nie obchodzi mnie, czy dostanę delfiny. - Łżesz, aż się kurzy. - Posłuchaj, Warren, zostałem porwany na "Devilfish". Miałem przydział na nowy okręt, "Tuna", ale mój pierwszy oficer i Hoban zrobili szwindel w DoFloPa. A do tego, i to przede wszystkim, pójście do szkoły podwodniaków nie było moim pomysłem. Wepchnął mnie tam tato, głównie po to, bym się nie ożenił z Natalią. Z tego powodu pojechała do Włoch. I z tego samego powodu tam ugrzęzła. Mam życie spieprzone ponad wszelką miarę właśnie dlatego, że poszedłem do szkoły podwodniaków. Bóg jeden wie, kiedy znów spotkam się z żoną. I kiedy zobaczę dziecko, jeśli je będę miał. Ona ma rodzić na drugim końcu świata. I to o tym myślę, nie o delfinach. - Służysz teraz w marynarce. Czy chcesz, by cię spławiono na brzeg? - Czemu nie? Rozkład zajęć jest łatwiejszy, a poczta lepiej dochodzi. - Och, pieprzenie w bambus. Przepraszam, Mad. - Też coś! Mówisz, jak za dawnych czasów. A gdybyś usłyszał, jakiego języka używa Hugh! Iiiik! - wrzasnęła, gdy Warren przeskoczył wozem z szosy na trawę, unikając zderzenia ze starym, zardzewiałym buickiem, który zajechał mu drogę. - Można osiwieć przy tych krajowcach za kierownicą - zauważył spokojnie Warren. - Jest jeszcze coś, co mnie obchodzi. Mianowicie ten Cleveland - odrzekł Byron. - Matty, jak ty możesz się z nim zadawać? - Ja się z nim nie zadaję - odpaliła Madeline. - Ja dla niego pracuję. Byron uśmiechnął się do niej serdecznie. - Wiem, siostrzyczko. - Robi dobrą robotę - zauważył Warren. - Ten program się przyjmie. - Co? - zdziwił się Byron. - Przecież to jest od początku do końca naciągane! On nie żartuje naprawdę, wszystko ma wyuczone na pamięć. - Masz absolutną rację - odrzekła ze śmiechem Madeline. - To oczywiste. On po prostu robi wielką, gładką, pustą zgrywę. Przypomina mi Brancha Hobana. - Hoban się nie zgrywa - zauważył Warren. - Ma znakomity przebieg służby. I będzie dla ciebie lepiej, Briny, jeśli zrozumiesz, że na tym okręcie on jest szefem. - Oczywiście jest szefem i oczywiście ma znakomity przebieg służby i oczywiście ja mam karną służbę. Ale prędzej będą żywe kocięta z nieba leciały, niż dostanie ode mnie drugi rysunek tego kompresora. Gdy się dowiedziałem, że Natalia wróciła do Włoch, by tam urodzić, złożyłem prośbę o przeniesienie na Atlantyk. Nasze okręty podwodne wpływają na Morze Śródziemne i wypływają i być może miałbym szansę, by ją ujrzeć, a może nawet wydobyć ją stamtąd. Wszystko to mu powiedziałem. Wygłosił mi kazanie o potrzebie podporządkowania mego życia osobistego służbie w marynarce! Więc odpowiedziałem, że tak czy inaczej składam tę prośbę. Przesłał ją wyżej, bo musiał przesłać, z uwagą, że "nie popiera". - Jesteś na tym okręcie od trzech miesięcy - zauważył Warren, nie odrywając wzroku od szosy. - Zwykły okres służby na jednym okręcie wynosi dwa lata. - Zwykły podporucznik nie ma żony, która ugrzęzła we Włoszech. - Nie zrozum mnie źle, ale to nie wina Marynarki Wojennej. - I nie winię o to marynarki. Mówię ci tylko, dlaczego nie palę się do robienia przyjemności Branchowi Hobanowi. Madeline zdecydowała przerwać tę szorstką wymianę zdań czymś weselszym. - Chłopcy - powiedziała ze śmiechem - czy wiecie, że ze wszystkich możliwych rzeczy tata studiuje rosyjski? - Rosyjski? - krzyknął Warren. - A po co? - Bo tam jedzie. Nie wiem kiedy, ani w jaki sposób. - Madeline zaśmiała się znowu. - A mama zostaje. On jest na błyskawicznym kursie, po dziesięć godzin dziennie. W ogóle się nie widują. Mama siedzi sama w wielkim nowym domu, chyba że ktoś wpadnie, by zagrać z nią w tenisa lub pójść do kina. - Lepiej niech tata się pośpieszy - oświadczył Warren - jeśli chce być w Moskwie wcześniej niż Niemcy. Byron wziął wieniec Madeline i zawiesił sobie na szyi. - Ludzie, ależ te kwiaty mocno pachną. Bóg jeden wie, kiedy się jeszcze tak we trójkę spotkamy. Jestem w paskudnym nastroju, ale kocham was oboje. Warren, jaka sytuacja bufetowa u ciebie w domu? Jest szansa, by coś zatankować? - Dziewięćdziesięciosiedmioprocentowa. Właśnie dopełniliśmy bak. - Genialnie. Zamierzam ci wypalić do połowy. - Proszę bardzo. W domu Warrena Byron znalazł ostatnie wydanie lotnicze "Time". Zasiadł na leżaku stojącym wśród wysokich korzeni drzewa figowego i zatopił się w lekturze. Tymczasem Warren, Janice i ich goście zabawiali się przekąskami i koktajlem na rumie. Byron, wróciwszy właśnie z dwutygodniowego rejsu, znał tylko część wiadomości. Gdy przyjęcie doszło do punktu, w którym zaczęto tańczyć hula przy dźwiękach gitary uśmiechniętego boya, Warren otoczony kłębami wonnego dymu, zaczął piec na ruszcie steki. Tymczasem Hugh Cleveland i Madeline tańczyli boso przy oklaskach i śmiechach oficerów marynarki i mieszkańców wyspy, a fotoreporter kroniki towarzyskiej strzelał zdjęcia. Byron z kwaśną miną przyglądał się, jak białe nogi siostry wywijają szybkie pas w trawie, a jej różowo odziany tyłeczek wije się w tańcu - zastanawiając się przy tym, kto tu zwariował: on sam, czy ta rozbawiona grupa. Według tego co pisał "Time", Niemcy przewalali się przez Rosję dokładnie tak szybko, jak dwa lata temu przez Polskę. I był to ten sam miesiąc, wrzesień. Radosne komunikaty Niemców, poparte fotografiami z pola walki, były w najwyższym stopniu przekonujące. Zdjęcia ukazywały palące się wioski, roje samolotów Luftwaffe na niebie, drogi wśród pól zatkane uciekinierami i masy smutnych, zarośniętych jeńców rosyjskich za drutami kolczastymi. Sceny te żywo przypominały Byronowi dni, które go zbliżyły z Natalią: ucieczkę starym samochodem z Krakowa do Warszawy, odniesioną ranę, dziecko płaczące na drodze nad zmiażdżoną twarzą matki, pomarańczowe rakiety oświetlające, świszczące bomby, Natalię w przeludnionym, śmierdzącym szpitalu, granie koników polnych na ziemi niczyjej. Warren, niosąc dwa talerze ze stekami i frytkami, podszedł i usiadł koło niego na trawie. - Jedz na zdrowie, chłopcze. - Dziękuję. Bardzo ponury numer "Time". - Do diabła, Briny, przecież wiedziałeś, że Niemcy wezmą się za ruskich, prawda? Rosjanin jest odważnym żołnierzem, ale ten ich bolszewicki rząd to banda stukniętych polityków. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku Stalin rozstrzelał połowę swych oficerów, w tym wszystkich zawodowych, pozostałych z carskich czasów. Nie można prowadzić wojny bez zawodowych oficerów. Pod tym względem Niemcy biją nas wszystkich. Ich Sztab Generalny funkcjonuje bez przerwy od stu lat. W dniu, w którym przegrali poprzednią wojnę, zaczęli po prostu zbierać mapy i informacje potrzebne do prowadzenia obecnej. Ta ferajna ma olej w głowie. Może trochę wina? Kalifornijski burgund dociera tutaj w bardzo dobrym stanie. - Oczywiście. Powróciwszy z wielką czerwoną butelką Warren powiedział: - Ale jedno jest pocieszające. Jeśli Hitler weźmie Moskwę, Żółtki skoczą na północ, by złapać koniec Syberii. A to da nam chwilę oddechu. W przeciwnym razie, na pewno, pójdą szybko na południe, bo z każdym dniem mają mniej ropy, a każde dziecko wie, że nie jesteśmy gotowi walczyć z nimi. Potrzebujemy roku na to tylko, by wzmocnić Filipiny na tyle, by się utrzymały. Byron trzepnął dłonią w egzemplarz "Time". - A czy przypadkiem czytałeś ostatnie przemówienie twego teścia? Chce, abyśmy spróbowali dogadać się z Niemcami. - Wiem. Jemu już się wszystko pokićkało. Hitler nie ma zamiaru z nikim się dogadywać, w każdym razie nie w chwili, gdy bierze co chce. Ale, Briny, w przyszłości może będzie łatwiej dogadać się ze Szkopami, niż z Żółtkami. Jednak to są biali. - To prawda. Tyle tylko, że na początek będziemy musieli wystrzelać naszych Żydów. Warren powoli odwrócił opaloną twarz w stronę brata. Jego cienkie wargi wygięły się w zakłopotanym uśmiechu. - Chłopie, nawet Niemcy nie wystrzeliwują swoich Żydów. Uważam, że ich polityka jest obrzydliwa, ale... - Nie masz pojęcia o tym, co oni robią. Gdy próbuję naszym ludziom wyjaśniać, jacy są Niemcy, natykam się na ścianę. Branch Hoban uważa, że jest to wojna angloamerykańskiej cywilizacji z narastającą falą Azjatów, a Rosjan należy uważać za Azjatów. Dlatego my i Brytyjczycy powinniśmy iść po rozum do głowy i szybko stanąć po stronie nazistów, bo oni biją się za nas, i to jest ostatnia szansa białej rasy. Wszystko to wyczytał w książkach obłąkańca nazwiskiem Homer Lea. Zaczytuje ją na strzępy. Najważniejsze to "Odwaga ignorancji" oraz "Dzień Anglogermanów". - Czytałem Homera Lea - odrzekł Warren spoglądając na zegarek. - Ma fioła, ale pisze bardzo interesująco... Ale tymczasem naszemu małemu Vicowi należy się butelka, a nie ma szans, by Jan porzuciła towarzystwo gubernatora. - Nakarmię dziecko. - Lubisz dzieci, czy co? - Lubię to dziecko. W czasie, gdy mały Victor leżał na kolanach wujka pijąc mleko, Byron pił kalifornijski burgund. Obaj opróżnili swe butelki prawie równocześnie. Byron odniósł bratanka do łóżeczka na boczną werandę i wrócił do ogrodu. Wiatr zamarł, zrobiło się bardzo gorąco. Zapach kwiatów cytrynowych napełnił Byrona melancholią. Położył się twarzą w dół pod figowcem i zasnął. Obudził go potrząsając za ramię porucznik Aster ze szklanką w ręku. - O kurczę - jęknął Byron siadając. W ustach czuł niemiły, zastarzały posmak wypitego wina. - A miałem się zameldować na pokładzie o trzeciej, prawda? Czy przyszedłeś, by mnie tam odstawić w kajdanach? - Amnestia. Zostałeś zwolniony z karnej służby - roześmiał się szeroko Aster. - I dostałeś dwudziestoczterogodzinną przepustkę. Masz tu coś, co przyszło z radiostacji portowej z Rzymu przez Lizbonę, Waszyngton i San Francisco. Wręczył siedzącemu po turecku na trawie Byronowi telegram. "Podporucznik Byron Henry, USS Devilfish x czy możesz wymyślić odpowiednie imię dla siedmiofuntowego chłopca x oboje czujemy się świetnie oboje cię kochamy x Natalia i jakiś tam Henry" Byron ukrył twarz w dłoniach. Był religijny w równie prosty sposób, jak jego ojciec. Wyszeptał modlitwę dziękczynną za cud narodzenia chłopca, spłodzonego podczas szalonej nocy miłosnej w Lizbonie, która na krótką chwilę złączyła ich dwa ciała, teraz oddalone o połowę obwodu Ziemi. Po chwili podniósł głowę, uśmiechając się nieśmiało ze łzami w oczach. - No i co, Lady? - Gratulacje, Briny. Byron wstał, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Z radia słychać było melodię "Lovely Hula Hands". Janice szalała boso z kapitanem "Enterprise", gubernator tańczył z Madeline, wybałuszając z rozkoszy oczy na jej falujące biodra, a Hugh Cleveland wyśpiewywał nieprzyzwoitą parodię piosenki przy wtórze ryków męskiego śmiechu i zachwyconych pisków kobiet. - Myślę, że powinienem o tym powiedzieć bratu i siostrze. Aster pomaszerował obok niego, podzwaniając lodem w szklance. - Ale ubaw! Czy to nie gubernator? Twoja szwagierka to fajna dziewczyna. Ledwie postawiłem nogę na progu, a już mi wręczyła szklankę ponczu na rumie. - Janice jest dobra. - To ona ma na imię Janice? Ładne. To chyba najładniejsza biała dziewczyna, jaką widziałem na oczy na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie. - Nie tak ostro, Lady. - Dlaczego, Briny? Podziwiam ją tak, jak się podziwia zachód słońca albo pomnik Waszyngtona. - Chwileczkę, Madeline...! Biegnąc w stronę domu w ślad za Clevelandem i hawajskim boyem, Madeline machnęła tylko ręką w stronę brata. - Telefon z Nowego Jorku, kochanie! Dzwoni nasz sponsor. Coś takiego! Byron opowiedział więc nowinę Warrenowi i jego żonie. Zanim zdążył ją powstrzymać, Janice z radością wszem i wobec ogłosiła to. Otoczyli go goście z pijackimi żartami, gratulacjami i pytaniami, dziwiąc się głośno, że jego żona jest we Włoszech. Reporterka działu towarzyskiego dziennika "Star" z Honolulu, koścista blondynka z twarzą jastrzębia, nazwiskiem Petsy Peters, znalazła się u boku Byrona, pilnie notując. Byron skierował się śladem Madeline do domu. Chciał być pierwszym, który wyjawi jej nowinę. Telefon, ze słuchawką odłożoną na widełki, stał na stole w holu. Byron usłyszał stłumiony chichot i spojrzawszy przez amfiladę pokoi w stronę bocznej werandy, gdzie spało dziecko w swym łóżeczku, ujrzał Madeline w objęciach Hugha Clevelanda, w zasłoniętym od strony ogrodu kącie. Cleveland trzymał siostrę oburącz za pośladki, a jej różowa sukienka była mocno podciągnięta z tyłu, ukazując jej uda i majteczki. Madeline stała przylepiona do Hugha z nieprzyzwoitą intymnością. Byron wyszedł z domu na słońce. - Chyba wrócę na "Devilfish" - oświadczył Warrenowi. - Po co? Przecież Branch dał ci całą dobę. - Chcę napisać do Natalii i do starych. Może wyślę jakieś telegramy. - Briny, gubernator właśnie zaprosił całe towarzystwo do Washington Place na koktajl-party z Clevelandem. - Cleveland całuje w domu Madeline. Mówię wyraźnie: całuje, a ona z przyjemnością to przyjmuje. - Naprawdę? - mruknął lotnik z krzywym uśmieszkiem. - Zdawało mi się, że ich sponsorowi podobał się program. Madeline wypadła z domu rozczochrana, z promienną twarzą i podbiegła do braci. Za nią ukazał się Cleveland, ocierając usta chusteczką. - Chłopaki, zgadnijcie! - zaświergotała. - Rozmawiał także ze mną. Powiedział, że świetnie wypadłam. Pomiar audytorium wykazał dla nas aż 23,5. Tylko cztery punkty mniej, niż program Freda Allena, i to od pierwszego podejścia! Byron wyciągnął telegram z kieszeni i pokazał siostrze. - Nie do wiary! Jeszcze jedna dobra nowina! Słuchaj, Hugh, wiesz że żona Briniego urodziła dziecko? - Hej! Gratulacje, papo! - Wyciągnął rękę, co ten zignorował, ale Cleveland się nie obraził. - Chodź, Madeline, opowiemy gubernatorowi, co mówił Chet Fenton. Byron z założonymi rękami patrzył za nimi gniewnym wzrokiem. - Słuchaj, nie rób awantur, dobrze? Postawisz Janice w niezręcznej sytuacji - wtrącił się Warren. - Ten uśmiechnięty skurwysyn... - warknął brat. - Daj sobie spokój. Ona jest już pełnoletnia. - A on jest żonaty. Jeśli ty nie chcesz z nią pogadać, to ja to zrobię. A jeśli usłyszę, że coś jest nie tak, to powiem skurwysynowi, że jeśli nie będzie się trzymał od niej z daleka to wykopię z niego amory i parę innych rzeczy przy okazji. Warren zmierzył Byrona rozbawionym wzrokiem. - Jest cięższy od ciebie i na oko w dobrej formie. - To świetnie. Z radia rozległ się sygnał dziennika. Była czwarta, a gubernator nastawił na cały regulator mały przenośny odbiornik, stojący przy ogrodowym barku. "Berlin. Niemieckie Naczelne Dowództwo donosi o wzięciu Kijowa twierdząc, że jest to największe zwycięstwo w tej wojnie, a może i w historii świata. Według źródeł niemieckich, cztery pełne rosyjskie armie, liczące prawie milion ludzi, zostały otoczone i rozbite, a z upadkiem Kijowa jakikolwiek zorganizowany opór w tym rejonie ustał. Radio Berlin ogłosiło o północy, że, cytujemy: "Związek Sowiecki utracił zdolność prowadzenia działań wojennych, a koniec działań na froncie wschodnim nastąpi lada chwila". Dalsze wiadomości za chwilę. A teraz parę słów o Pepsi-Coli". Z głośnika popłynęły dźwięczne, dziewczęce głosy. Gubernator, kręcąc w dłoni szklankę z rumem oświadczył: - No, no. Ruskim chyba naprawdę popędzili kota, co? - Gubernatorze, gdzie jest Kijów - spytała Petsy Peters. - Czy to stamtąd bierze się kawior? Mam nadzieję, że to nie oznacza przerwania dostaw. Jest jeszcze kawior perski, ale taki drogi! - Zdaje się, że Kijów jest na północy - powiedział gubernator. - Szczerze mówiąc nie najlepiej chwytam geografię Rosji. Skończyła się reklama Pepsi-Coli. Spiker odezwał się dramatycznym tonem: "Przerywamy dziennik dla pilnego komunikatu Połączonego Dowództwa Armii i Floty Wysp Hawajskich. Nagły atak nieprzyjacielski na hawaje! To są ćwiczenia. Flota nieprzyjacielska, złożona z pancerników i lotniskowców, została zauważona o czterysta pięćdziesiąt mil na północ od wyspy Oahu. To są ćwiczenia". - Nie, nie! - zawołała Petsy Peters. - Znowu? W niedzielę o czwartej po południu! Co za okropność! Czy znowu nie pozwolą całymi godzinami wychodzić na ulicę? Gubernator położył palec na ustach. "Wszystkie przepustki i urlopy zostają unieważnione, wszyscy wojskowi mają natychmiast powrócić do swych jednostek. To są ćwiczenia. Powtarzamy, to są ćwiczenia. Nagły atak nieprzyjacielski na Hawaje! Wszyscy członkowie sił zbrojnych natychmiast wracają do swych jednostek. Graczom meczu baseballowego między Lotnictwem i Pancernikami udziela się specjalnego zezwolenia na ukończenie dziewiątego gema, a widzom pozostania na stadionie do tej chwili. Poruszanie się ludności cywilnej nie jest, powtarzam, nie jest ograniczone". - No to dziękować Bogu przynajmniej za to - oświadczyła Petsy Peters. "Wszystkie okręty tego obszaru zameldują dowódcom flotylli gotowość wyjścia w morze, ale nie będą, powtarzam, nie będą opuszczać kotwicowisk albo miejsc cumowania, chyba, że otrzymają inne rozkazy. O osiemnastej trzydzieści nastąpi symulowany atak na Pearl Harbor przez samoloty ćwiczebne, holujące rękawy. Wszystkie baterie okrętowe i brzegowe przeprowadzą ćwiczenia w śledzeniu i celowaniu, ale nie będą, powtarzam, nie będą otwierać ognia. Jednostki remontowane w suchych dokach lub na nabrzeżach będą w dalszym ciągu prowadziły te prace i są wyłączone z ćwiczeń. Powtarzamy. Nagły atak na Hawaje. To są ćwiczenia. Ten komunikat zostanie powtórzony". Gubernator wyłączył radio. - Nie byłem pewien, czy nadal będą chcieli zrobić to dzisiaj. Początkowo były wyznaczone na dziesiątą rano, Hugh, ale "Wesoła Godzina" temu przeszkodziła. - Tak, sir, to była naprawdę wielka uprzejmość. Mój sponsor pisze listy z podziękowaniami dla armii i marynarki. - To świetny pomysł. Odwołano ogólne zaproszenie do rezydencji gubernatora, Washington Place. Towarzystwo w jednej chwili się rozeszło. Wkrótce wśród pozostałych na trawniku śmieci znajdował się tylko Cleveland, Madeline, Janice, obaj podwodniacy oraz gubernator z żoną. Aster i Byron nie musieli się spieszyć, bo "Devilfish" stał w suchym doku. - Janice, a może byś pojechała do nas, do Washington Place, na drinka? - spytał gubernator. - Hugh i Madeline jadą. - Ach, dziękuję gubernatorze, ale nie mam męskiego towarzystwa - odrzekła Janice. - Janice - odezwał się z ujmującym uśmiechem porucznik Aster - stara zasada Marynarki Wojennej mówi: "Nie wychylaj się". Ale nie wiem, kiedy znów będę miał szansę ujrzeć tę rezydencję od środka. Zgłaszam się na ochotnika. - No, cóż, jest pan przyjęty, poruczniku - odrzekła ze śmiechem Janice. - Gubernatorze, proszę mi dać trzy minuty. Byron na osobności powiedział Madeline, że chce z nią pomówić, więc odwiezie ją do Washington Place samochodem Warrena. - Wspaniała nowina, to twoje dziecko - odezwała się Madeline, gdy ruszyli z miejsca. Patrząc prosto przed siebie Byron powiedział: - Byłem wtedy w domu szukając ciebie. Widziałem cię z Clevelandem. Po dłuższej chwili, wypełnionej tylko warkotem silnika, spojrzał na nią. Wyglądała ślicznie, ale minę miała upartą, z brwiami ściągniętymi w niechętnym grymasie nad wielkimi, czarnymi oczami. Była w tej chwili bardzo podobna do ich ojca. - Czy to dlatego zaproponowałeś, że mnie odwieziesz do domu gubernatora? By mi prawić kazanie? Dziękuję, mój drogi. - Ten człowiek jest żonaty, Madeline. Mama i tata bardzo by się przejęli zobaczywszy to, co ja widziałem. - Nie opowiadaj mi o przejmowaniu się mamy i taty. Jeszcze nie wyszłam za mąż za Żyda. Były to ostatnie słowa wypowiedziane w samochodzie aż do przyjazdu do Washington Place. Madeline otworzyła drzwiczki. - Przepraszam, Briny. To było paskudnie z mojej strony. Ale czy nie zasłużyłeś na to, oskarżając mnie o Bóg wie co? Nie mam nic przeciw Natalii. Lubię ją. Byron wychylił się i zatrzasnął drzwiczki wozu. Wyraz jego pobladłej z wściekłości twarzy był przerażający. - Chwileczkę. Powiedz Hughowi Clevelandowi, powiedz mu na pewno, Madeline, że jeśli kiedykolwiek dowiem się, że ci cokolwiek zrobił, znajdzie się w szpitalu. - Jak śmiesz? - zawołała Madeline z oczami pełnymi łez. - Jesteś okrutny i masz brudne myśli. Czy naprawdę uważasz, że zadałabym się z żonatym mężczyzną? Przecież "Wesoła Godzina" była moim pomysłem. Byłam w tak świetnym humorze, gdy pan Fenton powiedział nam o ocenie audytorium, że pocałowałabym każdego, kto by się nawinął. Jesteś okropny, Byron. - Wyciągnęła chusteczkę z torebki i otarła oczy. - W porządku. Nie chciałem cię doprowadzić do płaczu. - Czy ty mi nie wierzysz? - spytała Madeline cichym i pełnym smutku głosem, uśmiechając się przez łzy. - Mój Boże, myślałam, że znamy się tak dobrze. Przynajmniej kiedyś tak było. Zgadzam się, że Hugh przespałby się ze mną, gdyby mógł. Przespałby się z kimkolwiek i uważam to za obrzydliwe. To tylko zwykły dziwkarz, a jego żona jest najnieszczęśliwszą kobietą na świecie. Doceniam twoją troskę o mój honor. Jesteś tak słodko staromodny, zupełnie jak tatuś. Ale nie martw się o Madeline. I wybacz mi, kochanie, ten głupi żart. Naprawdę bardzo się cieszę z twego dziecka. - Pocałowała go w policzek. Poczuł jej łzy na twarzy. Wysiadła z samochodu, pokiwała mu palcami i pobiegła do Washington Place. Gdy Byron wrócił do bazy marynarki, samoloty ćwiczebne nadlatywały wysoko na niebie, holując długie, trzepoczące czerwone rękawy, a na wszystkich okrętach załogi wśród wrzasków kierowały lufy do góry. Ale nie słychać było strzałów, a podniecenie zdawało się głupio wymuszone. Na "Devilfish", spoczywającej w suchym doku, byli tylko robotnicy portowi i wachta. Byron usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady blok listowy i płytę z pieśnią "fado", której słuchali z Natalią w Lizbonie. Założył płytę na gramofon w mesie i zaczął pisać. Moje kochanie. Właśnie nadeszła wiadomość o dziecku i... Zgrzyt zużytej igły ustąpił miejsca akordom gitarowym, rozpoczynającym utwór. Byron złożył głowę na rękach. Chciał sobie wyobrazić żonę i dziecko, chłopca być może podobnego do Victora. Ale zamknąwszy oczy widział tylko gołe uda i podwiązki siostry. Zatrzymał gramofon i następną godzinę spędził nad rysunkiem kompresora powietrznego. Pracując z pamięci i używając różnokolorowych tuszów i kredek, wykonał rysunek tak dokładny i przejrzysty, że można go było drukować w podręczniku. Przypiął do niego list, wystukany na maszynie w pachnącej pleśnią kajucie kancelisty. W liście postawił formalny wniosek o przeniesienie do służby na Atlantyku. Dodał do tego odręczną notatkę na skrawku papieru: "Kapitanie, w pełni doceniam amnestię i przepustkę. Ale obecnie jedyna rzecz na świecie, której pragnę, to ujrzeć moją żonę i dziecko i postarać się wyciągnąć ich z Europy. Jestem pewien, że Pan to zrozumie". Następnego ranka Branch Hoban pogratulował Byronowi rysunku i z żalem wyjaśnił, że nie może się pozbyć ani jednego oficera, oraz wyraził przekonanie, że Natalia i jej dziecko są zupełnie bezpieczni w Rzymie, dodając że przekaże prośbę Byrona drogą służbową, nie zalecając przyjęcia. 51 Grubość zalakowanej koperty otrzymanej z Departamentu Stanu zdumiała Rhodę. Wewnątrz znajdowała się druga także gruba koperta, z bladoniebieskim rosyjskim nadrukiem. Zawierała jedenaście stron maszynopisu, mocno pokreślonych piórem. Była do niej przypięta kartka z nagłówkiem Memorandum od Alistaira Tudsbury, a na niej kilka słów czerwonym ołówkiem, nakreślonych zdecydowanym, pochyłym charakterem pisma Puga: "3 października, Moskwa (i ciągle nie mogę w to uwierzyć!). Hej! Nic się nie obawiaj - zdaje mi się, że jak długo się znamy, nie napisałem jeszcze listu tej objętości, bo nie miałem dotąd takich doświadczeń. Ukłony od Tudsburych. Piszę na jego maszynie i papeterii. Wyjaśnienie w liście. Gaduła jest grubszy niż kiedykolwiek, a córka wygląda jak widmo. Ucałowania. Pug". Maszynopis zawierał kolejny list. Hotel National, Moskwa. 2 października 1941. Najdroższa Rhodo Za trzy godziny będę na kolacji na Kremlu. Co o tym powiesz? A to najszczersza prawda. Cała reszta podróży zresztą była w każdym szczególe równie fantastyczna. Obecnie, gdy już mamy dwóch wnuków (i cóż o tym sądzisz, babciu?), coraz bardziej jestem przekonany, że powinienem zapisywać przynajmniej niektóre rzeczy, które mi się wydarzają, i to w chwili, gdy są jeszcze świeże w pamięci. Literatem nie jestem, ale suchy zapis faktów kiedyś zainteresuje obecne niemowlęta. Dlatego nie uważam, że jeśli od czasu do czasu otrzymasz ode mnie podobny pakiet kartek, uznasz mnie za starego, gadatliwego ramola. Gdy je przeczytasz, schowaj je dobrze dla tych dzieci. Czuję się trochę zamroczony; od chwili opuszczenia Londynu nie przespałem porządnie ani jednej nocy. Podróż do Archangielska na brytyjskim niszczycielu mogłaby być jakimś odpoczynkiem, gdyby nie całonocne konferencje i całodzienne alarmy bojowe. To ciężka trasa, przez cały czas przebiega w zasięgu Luftwaffe. Idące nią konwoje dostają ciężkie lanie. Na szczęście dla nas prawie przez połowę drogi płynęliśmy we mgle. Przez cały czas robię te literówki, bo maszyna do pisania Tudsbury'ego nawaliła. A w całej Rosji nie ma nikogo, kto potrafiłby (czy chciałby - nigdy nie wiadomo, jak jest z nimi naprawdę) naprawić brytyjską maszynę. Do pracy udaje mi się wyżebrać maszynę z ambasady, ale dzisiaj wszystkie są zawalone robotą: przygotowuje się dokumenty końcowe konferencji. Tudsbury'owie zajęli najlepszy apartament w hotelu National. Oczywiście! W takich sprawach zdaję się na Gadułę! Jego pokoje wychodzą na Plac Czerwony i z mojego miejsca mam przez padający deszczyk widok na Kreml. Mówili nam, że w tym apartamencie mieszkał Lenin, a teraz ja tu siedzę. W pokojach wszędzie brązowy plusz, złote kandelabry i alabastrowe rzeźby, a pośrodku perski dywan wielkości jednego akra. Jest tu nawet koncertowy fortepian z palisandru (oczywiście rozstrojony), ledwie widoczny w kącie salonu. Co do mnie, to dostałem pokoik na ostatnim piętrze z widokiem na podwórze, jakieś pięć na dziesięć stóp, nagie ściany żółto tynkowane. Tudsbury siedzi obok, dyktując Pameli swoją korespondencję radiową na dziś wieczór. Możesz być pewna, że gdzie coś się dzieje, pojawi się Gaduła! Wymusił na Biurze Informacji Wojennej, że przydzielono mu Pamelę. Powołał się na zły wzrok, a jego audycje są uważane za pierwszorzędną propagandę. Dlatego Pamela jest na długoterminowym urlopie z RAF u i jest strasznie nieszczęśliwa z tego powodu. Jej lotnik od przeszło roku jest w niewoli niemieckiej, a od miesięcy nie miała od niego wiadomości. Tudsbury, jak wszyscy tutejsi korespondenci, próbuje strzelać bez prochu. Zeszłego wieczoru zawracał mi głowę przez dwie godziny opowiadaniem, jakie to trudne. Rosjanie trzymają wszystkich sprawozdawców w Moskwie i mniej więcej co drugi dzień wzywają ich, by im przekazać kolejne lipne komunikaty. Większość dziennikarzy zagranicznych uważa, że sytuacja jest bardzo zła, ale nie mają wiele materiałów prócz krążących po Moskwie plotek i berlińskich audycji radiowych. Wygląda na to, że Rosjanie potwierdzają tak czy inaczej wszystkie przechwałki Niemców, ale z dwu- albo trzytygodniowym opóźnieniem. Tutejsi pesymiści - a jest ich mnóstwo - sądzą, że Moskwa padnie za tydzień! Ani ja, ani Tudsbury tak nie uważamy, ale nasi w ambasadzie, a przynajmniej część z nich, boją się jak diabli, by naziści nie złapali Harrimana. Jutro, gdy misja odleci, wielki kamień spadnie im z serca. Teraz trochę o podróży. Rosyjskie wybrzeże przypomina Nową Fundlandię. Tu na północy, Rhodo, świat składa się głównie z jasnych wód i sosnowych lasów. Być może człowiek w swym oślim uporze wyniszczy strefę umiarkowaną i tropikalną, a zmarniała cywilizacja zacznie się odradzać na czubku globusa. Pierwsza niespodzianka i pierwszy wstrząs czeka wszystkich w Archangielsku. Jest to miasto portowe w dzikiej puszczy, od początku do końca zbudowane z drewna. Nabrzeża, magazyny, tartaki, fabryki, kościoły, dźwigi portowe - samo drewno. Gdziekolwiek spojrzeć, stosy drewna - miliardy stóp sześciennych. Bóg jeden wie, ile drzew ścięto, by zbudować to miasto i ułożyć te góry drewna, a przecież puszcze wokół Archangielska wyglądają na nietknięte. Miasto przypomina Alaskę, podobne jest do obrazków z Klondike. Pierwszy autentyczny Rosjanin jakiego ujrzałem, był to pilot portowy. Przybył na pokład na początku toru wodnego i wtedy nowa niespodzianka: Rosjanin okazał się Rosjanką. Kożuch, spodnie, długie buty i ładna, zdrowa twarz. Byłem na mostku, gdy nas pilotowała i okazała się doskonałym żeglarzem, a raczej żeglarką. Bardzo zręcznie wprowadziła nas do portu. Wtedy wymieniła z szyprem uścisk dłoni i wysiadła. Przez cały czas nawet się nie uśmiechnęła! Rosjanie uśmiechają się tylko wtedy, gdy ich coś rozśmieszy, a nigdy z uprzejmości wobec rozmówcy. Dlatego wydają się ludźmi utrzymującymi dystans i raczej zgryźliwymi. My zaś, jak przypuszczam, robimy na nich wrażenie szczerzących zęby małp. I tu masz w największym skrócie problem porozumiewania się z Rosjanami. Nie tylko języki, ale i nasze usposobienie i obyczaje są całkowicie odmienne. Choć Hopkins opowiadał mi o puszczach rosyjskich, ich widok mnie zdumiał. Czy pamiętasz jak kiedyś, chyba w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku, w środku lata pojechaliśmy samochodem na zachód i przez trzy dni nie mogliśmy się wydostać z pól kukurydzianych? Tak samo jest z lasami północnej Rosji. Z Archangielska do Moskwy lecieliśmy przez cały czas tuż nad czubkami drzew. Zielone gałęzie przez niezliczone godziny bezustannie przesuwały się wprost pod naszymi skrzydłami. A potem nagle wzbiliśmy się w górę, a przed nami leżał ogromny, ciągnący się od horyzontu po horyzont obszar zabudowany domami i fabrykami. Moskwa jest płaska i szara. Patrząc na miasto z pewnej odległości, równie dobrze można by je wziąć za Boston czy Filadelfię. Ale przy zbliżeniu, gdy się już widzi cebulaste kopuły cerkwi i rozciągnięty nad rzeką ciemnoczerwony Kreml z całą grupą cerkwi wewnątrz obwodu murów, człowiek zdaje sobie sprawę, że przybył do bardzo dziwnego miejsca. Przed lądowaniem, prawdopodobnie jako dowód specjalnej grzeczności wobec nas, pilot zatoczył koło nad miastem, co pozwoliło nam dobrze je obejrzeć. Przy okazji powiem ci, że starty i lądowania wykonywane są bardzo fachowo, ale z naszego punktu widzenia po barbarzyńsku. Rosyjski pilot odrywa się od ziemi świecą w górę, a przy lądowaniu nurkuje i z trzaskiem siada na ziemi. Po przybyciu do Moskwy znaleźliśmy się w maszynce do mielenia mięsa, która kręci się bez przerwy całą dobę. Mamy rozkazy, by dosłownie każdą noc pracować. Gdy nie obradujemy, jemy i pijemy. Standardowe wyżywienie gości obejmuje, jak się zdaje, tuzin różnych ryb na zimno i kawior, następnie dwie zupy, potem drób, po czym pieczyste, z winem do każdego dania. Przed każdym stoi też osobno karafka z wódką. To cholerna metoda załatwiania spraw, a1e z drugiej strony być może ci Rosjanie są mądrzy. Alkohol ułatwia dużo spraw. Oczywiste jest że bolszewik i kapitalista jednakowo się upijają, więc przynajmniej pod tym względem znajdujemy wspólny język. Uważam, że ta konferencja będzie historycznym przełomem. Kiedy to Amerykanie i Rosjanie siedzieli przy jednym stole, omawiając problemy wojskowe, nawet jeśli robią to z wielką ostrożnością? To najdziwniejsze i zupełnie nowe wydarzenie. Rosjanie nie chcą nam podawać pełnych i prawdziwych danych o swej produkcji wojennej ani o sytuacji na froncie. Ale biorąc pod uwagę, że przed trzema krótkimi miesiącami w miejscu, gdzie teraz siedzimy, my i Brytyjczycy, siedzieli Niemcy, trudno im się dziwić. Rosjanie mieli pecha. Nie można o tym zapominać, gdy się z nimi rozmawia. Nasz tłumacz, Leslie Slote, nieustannie nam to przypomina. Nie ujawnię tu żadnej tajemnicy mówiąc, że Brytyjczycy rezygnują z niektórych swoich pierwszeństw od Lend Lease, a nawet podejmują się wysyłać Rosjanom czołgi. Wszystko to znajdzie się w komunikatach prasowych. W Dunkierce Anglików obdarto do naga z wszelkiego wyposażenia, a więc ich obecną postawę trzeba uznać za odważną i bardzo przyzwoitą. Oczywiście Brytyjczycy nie mają obecnie jak użyć czołgów przeciw Niemcom, a Rosjanie tak. Niemniej Churchill nie może mieć pewności, czy Hitler i Stalin znów się nie dogadają. A wtedy Niemcy mogą zrobić w tył zwrot i rzucić wszystkie siły na przekroczenie kanału La Manche. Nie sądzę, by to mogło nastąpić. Narasta tu zupełnie dzika nienawiść do Niemców; wystarczy obejrzeć kroniki filmowe, nakręcone w wioskach skąd wyparto nieprzyjaciela, by to zrozumieć. Dzieci na szubienicach, kobiety zgwałcone na śmierć i wszystko inne w tym rodzaju. Ale Hitler i Stalin są tak zimnokrwiści, jakby mieli rtęć w żyłach. Postępują w sposób nieludzki i nieprzewidywalny i dlatego brytyjska decyzja wysłania im czołgów zasługuje na bardzo wysokie uznanie. Niektórzy amerykańscy członkowie delegacji czują się podczas obrad dziwnie, a nawet cholernie dziwnie. Zagrożeni Brytyjczycy chcą pomóc Rosjanom, a nasz Kongres krzyczy, by im nic nie dawać. My siedzimy wśród przedstawicieli dwóch krajów walczących z Niemcami na śmierć i życie, sami reprezentując kraj, którego Kongres nie pozwala prezydentowi nawet kiwnąć palcem, by im pomóc. A gdy już na coś pozwoli, to z wrzaskiem od morza do morza. Czy przypominasz sobie Slote'a? Jest teraz drugim sekretarzem w Moskwie. Jak może pamiętasz odwiedził mnie w Berlinie, wychwalając zachowanie się Briniego pod ostrzałem w Polsce. To właśnie jego Natalia odwiedzała w Warszawie. Nadal jest zdania, że to najwspanialsza dziewczyna na ziemi i nie rozumiem, dlaczego się z nią nie ożenił, gdy miał tę możliwość. W tej chwili próbuje uwodzić córkę Gaduły. Ponieważ jest to jedna z niewielu wolnych zachodnich dziewczyn - o mały włos powiedziałbym "białych dziewczyn" - w Moskwie, Slote ma mnóstwo współzawodników. (Nawiasem mówiąc moja uwaga o "białych dziewczynach" jest idiotyczna. Po dwóch dniach pobytu w Moskwie, gdy próbowałem się zorientować, co tu jest tak odmiennego od miast amerykańskich, powiedziałem wreszcie Slote'owi dwie rzeczy: nie ma ogłoszeń i nie ma kolorowych. Rozśmieszyło go to. Ale to prawda. Pod względem swobody zachowania i poczucia równości wszystkich ludzi, Moskwa jest bardzo podobna do Ameryki. Ale w żadnym z wielkich amerykańskich miast nie widzi się takiego morza wyłącznie białych twarzy. Biorąc wszystko pod uwagę, podobają mi się Rosjanie z ich spokojnym i zdecydowanym sposobem prowadzenia spraw, podobnym do zachowania londyńczyków). A teraz opowiem ci pewne zdarzenie, które powinnaś znać, a nasi wnukowie przeczytać pewnego dnia, szczególnie chłopak Byrona. Sprawa jest ponura i do tej pory nie wiem, co o niej sądzić. Ale chcę ją zanotować. Wczoraj, pomiędzy ostatnią konferencją popołudniową i oficjalną kolacją w hotelu Metropol, poszedłem na chwilę do mieszkania Slote'a z Tudsburym i z Pam. To przyjątko zainspirował Gaduła, bo chciał ode mnie wyciągnąć coś na temat konferencji, choć niewiele mogłem ujawnić. W każdym razie właśnie piłem z nim drinka - gdy się jest tak zmęczonym, trzeba stale mieć należyty poziom alkoholu we krwi i podtrzymywać to stężenie awaryjnymi dawkami - gdy rozległo się pukanie do drzwi i wkroczył facet w zdartych butach, czapce i znoszonym ciężkim płaszczu. Był to Jochanan Jastrow, żydowski kupiec z Warszawy, wuj Natalii! Ten, którego nazywają Berel. Jak pamiętasz, Briny i Natalia pojechali na południe Polski na ślub jego syna, i tam ich zastała inwazja. Berel był wygolony, płynnie mówił po rosyjsku i niemiecku i nie wyglądał na Żyda, choć Slote powiedział, że w Warszawie nosił brodę i miał wygląd rabina. Jego ucieczka z Warszawy z resztą rodziny to cała saga. Znaleźli się w Mińsku i tam znów przyłapał ich błyskawiczny najazd niemiecki na Białoruś. Powiedział nam tylko kilka najistotniejszych faktów: jak wydostał się z rodziną z Mińska i uciekł z nimi przez lasy, ale oczywiste jest, że ten facet jest geniuszem forteli ratujących życie. I tu, się zaczynają rzeczy niewiarygodne. Jastrow twierdzi, że pewnej nocy, mniej więcej w miesiąc po zajęciu Mińska przez Niemców, hitlerowcy wkroczyli do ustanowionego tam przez siebie getta z całą kolumną ciężarówek. Opróżnili domy dwóch najgęściej zaludnionych ulic, upychając wszystkich mieszkańców do ciężarówek: mężczyzn, kobiety, dzieci, niemowlęta, starców niezdolnych do poruszania się o własnych siłach. Było tego przynajmniej kilka tysięcy dusz. Wywieźli ich kilka mil za miasto do wąwozu, a tam wystrzelali co do jednego i zagrzebali w ogromnych, świeżo wykopanych dołach. Jastrow mówi, że wcześniej Niemcy złapali grupę Rosjan do kopania tych rowów, a potem kazali im się oddalić. Paru z nich przekradło się z powrotem, by zobaczyć, co tam się będzie działo i w ten sposób wszystko wyszło na jaw. Jeden z nich miał aparat fotograficzny i porobił zdjęcia. Jastrow pokazał nam trzy odbitki. Całe to wydarzenie, czymkolwiek naprawdę było, miało miejsce o świcie. Na jednym zdjęciu widać ogień szeregu strzelających karabinów. Na drugim daleki tłum ludzkich sylwetek. Trzecie, najwyraźniejsze, pokazuje ludzi w niemieckich hełmach zasypujących dół. Jastrow wręczył także Slote'owi dwa dokumenty po rosyjsku, jeden ręcznie pisany, drugi na maszynie, które mają być zeznaniami naocznych świadków. Jastrow powiedział, że zdecydował przedostać się do Moskwy i przekazać amerykańskiemu dyplomacie historię masakry w Mińsku. Nie wiem, w jaki sposób otrzymał adres Slote'a. Berel jest człowiekiem pomysłowym, ale naiwnym. Wierzył i wierzy nadal, że gdy tylko prezydent Roosevelt dowie się o tej historii i opowie o niej narodowi amerykańskiemu, Stany Zjednoczone natychmiast wypowiedzą wojnę Niemcom. Jastrow przekazał wszystko Slote'owi i oświadczył, że ryzykował życiem, by dostarczyć te materiały do Moskwy, i że masa kobiet i dzieci została zamordowana. Prosi więc, by Slote starannie przechował te zeznania i zdjęcia. Rozmawiałem z nim trochę o dzieciach. Miał łzy w oczach dowiedziawszy się, że Byron i Natalia mają chłopca. Gdy sobie poszedł, Slote zaproponował Tudsbury'emu, że da mu to wszystko. - No to masz swoją korespondencję. Znajdzie się na tytułowych stronach całej prasy Stanów. - Ku naszemu zdumieniu Tudsbury oświadczył, że nie tknie tego nawet palcem. Podczas pierwszej wojny, po tym jak został ranny, pracował w brytyjskiej propagandzie i tam pomagał koncypować i podrzucać prasie zełgane historyjki o niemieckich okrucieństwach. Twierdzi, że to właśnie Brytyjczycy wymyślili, że Niemcy wyrabiają mydło z ciał poległych żołnierzy. Być może w Mińsku wydarzyła się taka masakra, ale Jastrow wygląda mu na wtyczkę NKWD. Wydaje mu się zbyt nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że mój odległy polski powinowaty, i to spowinowacony przez tak dziwacznie zawarte małżeństwo, nagle z wolnej i nieprzymuszonej woli ujawnia się w Moskwie z takim opowiadaniem i takimi materiałami. Tu nastąpiła gorąca kłótnia i wreszcie Tudsbury oświadczył, że gdyby nawet miał pewność, że historia jest prawdziwa, nie zrobiłby z niej użytku. Twierdzi, że taka sprawa może mieć efekt bumerangowy i powstrzymać Amerykę od wmieszania się do wojny, dokładnie w taki sam sposób, jak postępowanie Hitlera wobec Żydów przez szereg lat paraliżowało politycznie Brytyjczyków: - "Nikt nie chce prowadzić wojny w obronie Żydów" - powtarzał nieustannie, bijąc pięścią w stół, a do tego Hitler przekonał masę ludzi, że każdy, kto walczy z Niemcami, w rzeczywistości przelewa krew tylko za Żydów. Gaduła twierdzi, że ta argumentacja to jeden z największych pomysłów propagandy wojennej wszechczasów i że historia o Mińsku będzie Niemcom tylko na rękę. No cóż, opisałem Ci tylko nagie fakty. Nie chciałem się o tym aż tyle rozpisywać, ale sprawa nie daje mi spokoju. Jeśli w opowiadaniu Jastrowa jest choć odrobina prawdy, to znaczy, że Niemcy wpadli w szał, a Natalia i jej niemowlę, jeśli w tej chwili nie znajdują się już poza Italią, są w ogromnym niebezpieczeństwie. Mussolini małpuje wszystko, co robi Hitler. Ale zakładam, że już się wydostali; Slote twierdzi, że wszystko było załatwione przed jej połogiem. Rhodo, gdy pomyślę o tym, co opowiedział Jastrow, dostaję zawrotu głowy i wydaje mi się, że świat, w którym wyrosłem, rozpada się. Usłyszeć taką historię, nawet gdyby była przesadzona, to jakby znaleźć się znowu w mrokach średniowiecza. Nie mogę tego znieść, a najgorsze, że trudno mi nie wierzyć w to, co powiedział Jastrow. Ten człowiek zachowywał się z prawdziwą godnością. I choć trudno mi było sobie to uprzytomnić, gdy na niego patrzyłem, jest człowiekiem, którego mogę w pełni zaakceptować jako należącego do mej rodziny. Już za pięć szósta. Muszę zapakować ten list i iść na bankiet. Wojna paskudnie się zabawia z naszą rodziną, prawda? Nasze dni w Manili, z całą trójką dzieci w szkole i naszym domem z kortem tenisowym, gdzie wszystkie je uczyłem grać, wydają się jakimś dalekim snem. To były najlepsze dni mego życia. A teraz jestem w Moskwie. Spodziewam się, że nadal grasz co tydzień debla z Fredem Kirby i z Vanceami. Zawsze czujesz się lepiej, gdy masz trochę ruchu. Pozdrów ode mnie Blinkera i Anny, a także Freda i powiedz mu, że mam nadzieję, iż faceci z Departamentu Stanu nie załatwią go. Choć tak jestem zajęty, tęsknię do Ciebie. Ale ty, kochanie, na pewno nie chciałabyś się znaleźć w Rosji Sowieckiej, obojętne - w wojnie czy w pokoju. Pamela Tudsbury mówi, że w całej Moskwie nie ma fryzjera, do którego mogłaby pójść. Sama pierze sukienki i kostiumy w benzynie. Pomyśl, rozmawiałem już z Hitlerem, Churchillem, Rooseveltem, a dziś wieczorem może uścisnę rękę Stalina. Biorąc pod uwagę, że jestem prawie nikim, to chyba dużo! Moja kariera zawodowa przebiega w zdecydowanie kapryśny sposób. Wolałbym, by moi wnukowie (o czym wiesz) dowiedzieli się, że ostatnie dwa lata spędziłem na morzu. Ale co się stało, to się nie odstanie; ponadto sądzę, że przy okazji czegoś się nauczyłem. Tyle, że w tej chwili ta nauka już mi wychodzi uszami i przysięgam, że chętnie zamieniłbym kolację na Kremlu na jeden uczciwy powiew zapachu spalin z komina okrętu wojennego. Do następnego razu! Całuję Cię mocno... Pug. * Victor Henry przybył do Związku Sowieckiego w składzie misji Harrimana-Beaverbrooka dokładnie w chwili, gdy Niemcy rozpoczęli swój jesienny atak na Moskwę. Armie pancerne przebiły się na mniej niż sto mil od stolicy, ale Rosjanie organizowali przyjęcia i pijaństwa dla anglosaskich gości, wozili ich limuzynami po Moskwie, zabierali na przedstawienia baletowe i spokojnie prowadzili długie pertraktacje, nie zdradzając absolutnie niczym, by mieli jakiekolwiek kłopoty - chociaż wydawało się, że nader się spieszą, wyznaczając bankiet pożegnalny na mniej niż tydzień od dnia przyjazdu misji. O ile Amerykanie i Brytyjczycy mogli się zorientować, centralny atak Niemców został przed przeszło miesiącem zatrzymany na wschód od Smoleńska i od tej chwili zostali oni na tym odcinku zepchnięci do defensywy. W Moskwie ciągle powtarzano, że to powstrzymywanie hord najeźdźców było wielkim wyczynem Armii Czerwonej, nowym "Cudem nad Marną". Podobnie jak Francuzi w tysiąc dziewięćset czternastym roku zatrzymali Hunów o trzydzieści mil od Paryża, pozbawiając ich szansy szybkiego wygrania wojny, tak samo - twierdzono - Armia Czerwona powstrzymywała atak hitlerowskich rabusiów, którego celem było zdobycie Moskwy przed nastaniem pory zimowej. Rosjanie nawet zawieźli korespondentów zagranicznych na ten centralny odcinek frontu, pokazując im oswobodzone wsie, rozbite czołgi hitlerowców oraz martwych i wziętych do niewoli wrogów. Obecnie jednak Niemcy twierdzili, że ich marsz na Moskwę znów się toczy, Rosjanie natomiast temu zaprzeczali. Mglista zasłona tajemnicy wojskowej skrywała prawdę o przebiegu faktów. W przeciwieństwie do szeroko głoszonej podówczas opinii - która zresztą nie zginęła bez śladu do dziś - Wehrmacht nie stanowił gigantycznej, masywnej falangi czołgów i samochodów pancernych, która przetaczała się przez całe kraje plując ogniem i śmiercią. Armie Hitlera miały zaprzęg konny. Były liczniejsze niż napoleońskie, ale ich wdzieranie się w głąb Rosji opierało się na tym samym, co la Grande Armee: sile mięśni zwierząt pociągowych i maszerujących piechurów. Oczywiście Hitler miał też trochę dywizji pancernych, rozmieszczonych na skrzydłach trzech wielkich grup armii, które najechały Związek Sowiecki. Blitzkrieg przebiegał w następujący sposób: jednostki pancerno-motorowe atakowały na skrzydłach każdego z frontów, wbijając się w linie nieprzyjacielskie i licząc na zaskoczenie, przerażenie i swoją siłę przebicia, która miała zmiękczyć opór nieprzyjaciela lub wprowadzić go w panikę. Pomiędzy tymi dwoma klinami podążała tak szybko jak tylko mogła piechota, zabijając lub biorąc do niewoli oddziały, w które włamały się dywizje pancerne lub otoczyły cienkim łańcuchem. Te pancerne dywizje odnosiły wielkie sukcesy i niewątpliwie Hitler z przyjemnością używałby ich w większych ilościach. Ale wojnę rozpoczął - jak z cicha pomrukiwali jego generałowie - o wiele za wcześnie, ledwie w sześć lat po dojściu do władzy. Bynajmniej nie udało mu się całkowicie uzbroić Niemiec, choć groźnie krzyczał, że to zrobił, a Europa mu uwierzyła. Dlatego, biorąc pod uwagę rozległość frontu wschodniego, pancernych dywizji miał bardzo mało. W sierpniu, gdy jego trójzębny atak wbił się głęboko w Związek Sowiecki, Hitler skierował niewielkie siły pancerne środkowego odcinka na północ i południe, by zakończyć wojnę na skrzydłach przez wzięcie Kijowa i oblężenie Leningradu. Wykonawszy to zadanie, jednostki pancerne miały powrócić na pozycje wyjściowe i znowu dopomóc Grupie Armii "Środek" do wymierzenia nokautującego ciosu stolicy. Historycy wojskowości do tej pory spierają się o słuszność tej decyzji. W każdym jednak razie piechota i artyleria konna w centrum, pozbawione pancerza, zmuszone zostały do zatrzymania się i okopania w oczekiwaniu na powrót swych stalowych ostrzy tnących - dywizji pancernych - z ich wycieczek na boki. I to był ten nowy "Cud nad Marną". Rosjanie byli najpierw zdziwieni, później niesłychanie podniesieni na duchu tego rodzaju nagłym zatrzymaniem się olbrzymich sił następujących na stolicę i nawet tak zdezorganizowani jak byli wówczas, rzucili się do kontrataków i uzyskali lokalne postępy. "Cud" zakończył się z końcem września, gdy armie pancerne powróciły na poprzednie pozycje i stamtąd, odremontowane i zaopatrzone w paliwo, uderzyły znowu na Moskwę po dwóch, biegnących łukami do wyznaczonego punktu spotkania, liniach natarcia. Właśnie wtedy przybyli Harriman i Beaverbrook, ze skromnym kapitanem Henrym w ich świcie. 52 Lesliemu Slote tak trzęsły się ręce, że w pośpiechu dwukrotnie krzywo zawiązał krawat. Cisnął nim w kąt, wyciągnął drugi z szafy i wreszcie udało mu się jako tako uzyskać przyzwoity węzeł. Nałożył żakiet i zasiadł na ciężkim fotelu z brązowej skóry, wyciągając nogi na kozetkę i próbując uspokoić wzburzone nerwy papierosem. Apartament ten został porzucony piętnastego czerwca przez niemieckiego korespondenta, który pośpiesznie wynajął go Slote'owi. Jak na Moskwę był wspaniały: trzy pokoje, kuchnia, łazienka, solidne niemieckie meble. Podobał się też Pameli Tudsbury, która ugotowała tam niejedną kolację dla Slote'a i kilku ich przyjaciół. Anglojęzyczni pracownicy ambasad i korespondenci - mała, izolowana i rozplotkowana grupka - przypuszczali, że brytyjska dziewczyna i amerykański dyplomata nawiązali romans. Tego samego zdania była przysadzista rosyjska pokojówka Slote'a, Walia, która na widok Pameli uśmiechała się promiennie i chodziła po mieszkaniu na paluszkach. Slote tęsknie marzył o takim romansie. Do tej pory nie przyszedł do siebie po małżeństwie Natalii Jastrow i nic lepiej nie uleczyłoby rany, jaką zadano jego ambicji, jak nowy romans. Pam Tudsbury, którą pamiętał z Paryża jako gorącokrwistą dziewczynę Philipa Rule'a - pełną szalonych pomysłów, otwarcie zmysłową, najżwawszą i najweselszą po zapadnięciu zmroku - ostro pohamowała jego awanse. Była w kiepskim nastroju. Oświadczyła, że zostanie wierna swemu narzeczonemu, zaginionemu pilotowi RAF-u. Pamela miała cerę tak świeżą jak za paryskich czasów, a jej twarz w kształcie serca z cienkim łukiem warg nadal wyglądała jak kwiat angielskiej piękności. Ubierała się w brązowe wełniane kostiumy, nosiła pantofle na płaskim obcasie i okulary. Ale pod tym odzieniem wzorowej sekretarki płonęła uroda dziewczyny, która w Paryżu w noc świętojańską zrzuciła pończochy i wraz z Philipem Rule taplała się w paryskiej fontannie, podciągnąwszy czerwoną jedwabną sukienkę do pół uda. Tę sukienkę miała nadal i od czasu do czasu ją nosiła. Slote cierpliwie zgadzał się na to, że ich stosunki układały się wedle życzeń Pameli. Miał nadzieję, że z czasem się zacieśnią. Ale przybycie kapitana Victora Henry'ego pozbawiło go towarzystwa Pameli na jakichkolwiek warunkach. Ujrzawszy tylko raz Pam w towarzystwie Puga Slote pojął, że ma przed sobą zakochaną kobietę. Taka to była wierność wobec zaginionego lotnika! Natomiast kapitan Henry - krępy, blady, zmęczony facet około pięćdziesiątki wydał się dyplomacie prawie karykaturą typowego zawodowego wojskowego: lakoniczny w rozmowach towarzyskich, bystry w sprawach zawodowych, z pokerową twarzą, mocny i bezbarwny. Leslie nie mógł nawet określić, czy Henry lubi Pamelę Tudsbury. Na jej niezawoalowane, zakochane bez pamięci spojrzenia nawet nie odpowiadał. Slote bez powodzenia próbował zgłębić, czym ten podstarzały tępak mógł tak opętać młodą Angielkę, podobnie jak nigdy nie udało mu się zrozumieć szaleńczej miłości Natalii Jastrow dla syna tego człowieka. Los zaserwował mu dziwaczne a niestrawne danie, myślał Leslie Slote. Najpierw prześcignął go syn, potem ojciec, a żaden z nich w jego pojęciu nie był godnym go rywalem. Byron Henry był przynajmniej przystojnym młodym zuchwalcem, który głęboko zmienił zdanie Slota na temat wrażliwości mądrych kobiet na zewnętrzny urok. Ale powierzchowność kapitana Henry nie miała żadnych uroków. Najlepszym, co jeszcze dałoby się o nim powiedzieć, było to, że zachował do tej pory gęstą, ciemną czuprynę, a jego talia zdradzała wysiłki utrzymania dobrej formy. Ale wiek marynarza stawał się oczywisty, gdy tylko spojrzało się na jego zmęczone, otoczone zmarszczkami oczy, sękate dłonie, zaciśnięte wargi i odmierzone ruchy. Slote miał spotkać się z admirałem Standleyem i kapitanem Henrym w hotelu National; miał być ich tłumaczem na kremlowskim bankiecie. Perspektywa tego wyróżnienia bynajmniej go nie uszczęśliwiała. Szarpały nim paniczne przeczucia. Przez pierwsze tygodnie inwazji fizyczne tchórzostwo Slote'a, z którym nauczył się żyć tak, jak inni ludzie żyją z katarem siennym lub wysokim ciśnieniem krwi, jeszcze się nie ujawniło. Był wielbicielem Rosji Sowieckiej. Wierzył w wiadomości podawane przez głośniki uliczne i wykłócał się, że zwycięskie niemieckie komunikaty to czysta propaganda. Od Niemców oddzielało go sześćset mił terenu, ponad sto milionów ludności Rosji, a ponad wszystko wielka Armia Czerwona. Znajdował się tak daleko od Niemców, że nawet Luftwaffe nie była w stanie przelecieć tego dystansu. Barometr jego lęków wskazywał na piękną i słoneczną pogodę w Moskwie. Moskwianie - przyjaźni, dobroduszni i raczej ubogo ubrani ludzie; całe roje robotników w czapkach, robotnic w chustkach, chłopców i dziewcząt z czerwonymi komsomolskimi chustkami na szyjach, wszyscy tak do siebie podobni ze spokojnych, płaskich rosyjskich twarzy, że zdawali się wielomilionowym tłumem bliskich krewnych - pogodnie układali stosy worków z piaskiem, zaklejali okna paskami papieru i uczestniczyli w ćwiczeniach przeciwpożarowych na wypadek nalotów, które nie nadchodziły. Prócz tego zajmowali się nadal swoimi sprawami pod błękitnym niebem przy ciepłej, słonecznej pogodzie. Nad placami miejskimi kołysały się na uwięzi srebrzyste balony zaporowe. Z dachów hoteli i muzeów wyglądały lufy armat przeciwlotniczych. Masy krzepkich, rumianych, młodych ludzi w nowiutkich mundurach i pierwszorzędnych skórzanych butach płynęły w stronę dworców kolejowych. Czołgi, wieloosiowe ciężarówki i ciężkie działa w dzień i w nocy chrzęszcząc toczyły się po alejach miasta, a wszystkie kierowały się na zachód. Teatry i kina były otwarte. Sprzedawane na ulicach lody były tak smaczne jak zawsze. Cyrk letni występował przed tłumami publiczności, gdyż tego lata był tam tańczący słoń i równie uzdolnione niedźwiedzie. Jeśli w Moskwie można było wierzyć własnym oczom i uszom, to Związek Sowiecki odparł napad na swych dalekich granicach i zadał nazistom ich pierwszą wielką porażkę - dokładnie tak, jak to twierdziło Radio Moskwa. A potem upadł Mińsk, następnie Smoleńsk, później Kijów - co Rosjanie potwierdzali w tydzień lub jeszcze później po zwycięskich peanach Niemców. Zaczęły się naloty: zasięg Luftwaffe objął już miasto. W całej ambasadzie nikt nie przeraził się tak jak Slote, bo nikt poza nim tak nie liczył na Rosjan. A do tego nikt inny nie przeszedł męczarni Warszawy. Od maja ambasador gromadził żywność, benzynę i inne zapasy w dużym domu o trzydzieści mil za Moskwą, aby tam przesiedzieć zbliżające się oblężenie. Niektórzy Amerykanie, rozwścieczeni nieporozumieniami z Rosjanami, cieszyli się na myśl o przemarszu Wehrmachtu przez Plac Czerwony. A przynajmniej, wypiwszy kilka kieliszków, tak twierdzili. Przekonawszy się, jak bardzo pomylił się w ocenie Armii Czerwonej, Slote przestał się spierać. Ale uważał, że obojętność i spokój ducha reszty Amerykanów graniczy z szaleństwem. W miarę zbliżania się Niemców naloty stawały się cięższe. W ciemnościach nocy, wśród smug reflektorów, poszukujących na niebie samolotów nieprzyjaciela zadziwiająco gęsty ogień zaporowy artylerii przeciwlotniczej tworzył baldachim, utkany z zielonych, czerwonych i żółtych ogników. To podnosiło na duchu, ale bomby jednak padały. A zbliżał się przecież terror ostrzału z dział. - Jeśli nawet przeżyję oblężenie - myślał Slote - czy będę bezpieczny? Do tej chwili prowokacyjnie jawna pomoc, udzielana przez Roosevelta wrogom nazizmu może spowodować, że zwycięski Hitler wypowie wojnę Stanom. Jeśli Moskwa padnie, Niemcy mogą wywieźć Amerykanów do wąwozu i pozabijać jak Żydów w Mińsku. A potem Adolf Hitler może przeprosić za pomyłkę, zaprzeczyć, by coś takiego się zdarzyło, albo oświadczyć, że to zrobili Rosjanie. Opowiadanie Berela Jastrowa przeraziło Slote'a do utraty zmysłów. Przeczytał nie tylko te książki o Niemczech, których listę dał Byronowi Henry, ale jeszcze znacznie więcej. Dobrze znał charakter Niemców. Przepełniała ich prymitywna namiętność posłuszeństwa rozkazom, byli też brutalni i grubiańscy, energiczni, inteligentni, obsesyjnie wręcz egocentryczni, wiecznie uskarżający się, że cały świat sprzysiągł się przeciw nim, by traktować ich niesprawiedliwie. Ich romantyczna filozofia aż do obrzydzenia powtarzała motyw, raz na zawsze utrwalony przez Goethego w postaci Fausta: tęsknotę za przeżywaniem doświadczeń na granicy ludzkich możliwości. Tak, Leslie Slote był zdania, że te osiemdziesiąt milionów obcych przybyszów ze środka Europy, jeśli tylko wyzwoli się ze sztywnych konwenansów potocznej przyzwoitości, jest całkowicie zdolne do wyrżnięcia na rozkaz dowolnej liczby niewinnych ludzi, radośnie i bez poczucia winy, ani cienia świadomości, że postępują nieludzko. Otchłań niemieckiego ducha nie znała dna. Ci ludzie byli jak zimne, zamknięte w sobie dzieci: równie posłuszne i okrutne. Straszliwy sekret władzy Hitlera polegał na tym, że on Niemców znał i rozumiał. Można było liczyć, że w razie wojny inne prowadzące ją kraje będą się stosować do takich zasad, jak wymiana oblężonych lub wziętych do niewoli dyplomatów. Przejęty zgrozą Slote doszedł wreszcie do wniosku, że w takiej sytuacji dyplomaci mogą liczyć zaledwie na to, że Niemcy ich nie pożrą. Ale nie na wiele więcej. Za oknami mieszkania bladło czerwone światło zachodzącego słońca. Był najwyższy czas, by wstać i towarzyszyć Victorowi Henry'emu w nocnej wizycie w miejscu, które było celem wszystkich nalotów na Moskwę. * Nie zdziwił się, zastawszy kapitana Henry'ego w apartamencie hotelowym Tudsburych. Choć w pokoju było zimno, marynarz leżał rozwalony w koszuli na kozetce, paląc cygaro. Pamela, siedząc w świetle lampy z czerwonym abażurem na podstawie w kształcie alabastrowej Wenus, coś szyła przy pogniecionym granatowym mundurze ze złotymi galonami. - Hej tam - powitał go leniwie Henry. - Nadwerężone guziki. Nie chcemy, by zaczęły odskakiwać na kremlowskich parkietach. Weź sobie whisky z wodą z kranu, Leslie. Beaverbrook podarował staremu butelkę. Spojrzawszy na zegarek Slote przysiadł na brzeżku fotela. - Nie, dziękuję. Kapitanie, mam nadzieję, że nie pił pan dużo. Gdy ktoś się wybiera na rosyjską kolację, nie powinien mieć ani kropli alkoholu w żyłach. - Wiem coś o tym - mruknął Henry. - Nawet jej nie powąchałem. Pamela szyła, Victor Henry palił cygaro, a dyplomata poczuł, że w tym pokoju jest zupełnie zbędny. Raz i drugi spojrzał na zegarek, kaszlnął i odezwał się: - Umówiłem się z admirałem w hotelu na szóstą. Jest za dziesięć. Chyba go poszukam. Przyjdzie pan, kapitanie? - Oczywiście - odrzekł Henry. - Jesteś taki spokojny, Leslie - powiedziała Pamela. - Ja, gdybym miała teraz jechać na Kreml, trzęsłabym się z wrażenia. - Także kapitan Henry jest całkiem spokojny - zauważył Slote. - Ach, on! To robot. Mechaniczny człowiek. Puff puff puff. Brzdęk-brzdęk. Pstryk! - Potrzebuję nowego akumulatora - zauważył Henry. - Może także przeszlifowania zaworów. To intymne przekomarzanie się raz jeszcze pokazało Slote'owi, że jest tu zupełnie niepotrzebny. - No to za dziesięć minut - zakończył. - Jeszcze dwa guziki - odrzekła Pamela. - Diabli! Drugi raz ukłułam się w palec. Nigdy nie nauczyłam się szyć. * Przed hotelem stały niezgrabne czarne limuzyny - rzadki widok w Moskwie. Od chwili wybuchu wojny nieczęsto dotychczas pojawiające się na szerokich alejach i przestronnych placach miasta samochody osobowe znikły niemal zupełnie. Moskwianie, jak zwykle tłumnie odbywający wieczorne spacery po ulicach, spoglądali na auta badawczo, ale nie zatrzymywali się. Przy samochodach zgromadzili się kierowcy i eskorta w czarnych czapkach i czarnych skórzanych kurtkach. Amerykanie nazywali ich "chłopcami z YMCA", a byli to funkcjonariusze tajnej policji. Spacerowicze robili wrażenie, że za nic nie chcą się zatrzymywać w ich bliskości. Ale gdy samochody zaczęli zapełniać elegancko ubrani cudzoziemcy, wynurzający się z wąskiego wejścia hotelu National, przechodnie utworzyli szpaler milczących widzów, szeroko otwartymi, przyjaznymi oczami wpatrujących się w obce twarze, ubrania i obuwie. - Jak ci się udało z tymi planami portów? - spytał Henry'ego admirał Standley, sadowiąc się na tylnym siedzeniu i regulując aparat słuchowy. Standley był niegdyś Dowódcą Operacji Morskich, a Roosevelt odwołał go ze stanu spoczynku, by włączyć w skład misji. Slotowi nigdy nie udało się przekonać tego krótkowzrocznego człowieka z twarzą jak z pomarszczonej, wyprawionej skóry oraz poczwórnym rzędem baretek, aby nie omawiał spraw służbowych w obecności agentów NKWD, niewątpliwie znających angielski, choć nigdy nie mówili w tym języku. - Wcale się nie udało - odrzekł Henry. - O kodach roboczych i sygnalizacyjnych nie ma co mówić. Faceci oświadczyli mi bez mrugnięcia okiem, że niczego takiego nie mają; łączność utrzymują morsem lub aldisami, tekstem otwartym. - Co za nędza! Czy dałeś im nasze? - Pokazałem im naszą Ogólną Księgę Kodów i parę pasków szyfrowych do niej. Prawie się pobiłem z kontradmirałem, tym małym, grubym. Zaczął je pakować do swej teki, ale mu odebrałem. Powiedziałem mu, że nie ma karesu bez interesu. - Nie! Naprawdę? - odrzekł admirał. - Ależ za coś takiego możesz zapłacić głową, Pug. Podobno my tu mamy dawać, dawać i jeszcze raz dawać. Powinieneś był po prostu wręczyć im wszystkie tajne szyfry naszej marynarki, uścisnąć dłonie i wznieść wódką toast za wieczną przyjaźń. Wstyd mi za ciebie, kapitanie, i cholernie się cieszę, że mam cię z sobą. - Za wszystko co dajemy Sowietom, coś otrzymujemy - wtrącił się Slote. - Zabijają za nas Niemców. - Żeby nie dać się zabić przez Niemców - mruknął admirał. - Nie robią tego z miłości do nas. - Posłuchaj, Leslie - odezwał się Pug - jeśli mamy zamiar konwojować aż do Murmańska i Archangielska i może nawet prowadzić wspólne operacje, musimy wymienić informacje hydrograficzne i kody robocze. Do cholery, nie prosimy o tajne szyfry operacyjne, tylko o to, co niezbędne dla żeglugi i pilotażu. - Rosjanie mają obsesję tajemnicy państwowej - odrzekł Slote. - Bądź cierpliwy i nie ustępuj. Samochody, objechawszy Kreml szeregiem ulic, zatrzymały się pod wielką bramą z czerwonego kamienia, uwieńczoną gwiazdą. - To nic nie pomoże - zauważył admirał. - Myślę, że ptaszki po prostu nie dostały zielonego światła od Wielkiego Szefa i póki nie dostaną, my mamy ucho od śledzia. Usłyszawszy takie nagromadzenie wyrażeń slangowych, eskortujący enkawudzista odwrócił się zezując w stronę admirała wąskimi, tatarskimi oczami, po czym z grzecznym uśmiechem odezwał się do Slote'a po rosyjsku, że przez bramę przejadą nie wysiadając. Wysocy, zbrojni strażnicy z zawziętymi twarzami, ubrani w nieskazitelne mundury, po kolei sprawdzali wszystkie samochody. Wreszcie wjechano na teren fortecy, zatrzymując się przy wewnętrznej bramie na kolejną kontrolę i minąwszy dziwaczne, stare cerkwie. Kolumna stanęła przed ogromnym budynkiem z majestatyczną, kamienną fasadą. Goście opuścili samochody w towarzystwie rosyjskich oficerów, wspięli się po schodach i czekając na zewnątrz zaczęli rozmawiać. W mroźnym powietrzu ich oddechy zamieniały się w kłęby pary. Po bladobłękitnym sklepieniu nieba nad fortecą płynęły różowe wieczorne puszyste obłoczki. Nagle otwarły się pałacowe wrota i cudzoziemcy zamrugali w oślepiającym świetle kulistych żyrandoli, podwieszonych u wysokiego plafonu niezwykle długiego holu. Na jego końcu widniały w oddali białe marmurowe schody, pokryte kaskadą cynobrowego dywanu. Gdy weszli, owiało ich ciepłe powietrze. W Moskwie, gdzie zakazano ogrzewania budynków do połowy października, było to coś nowego. Zatęchły zapach starych, kamiennych ścian i antycznych mebli mieszał się z aromatem kwiatów. Służba, odziana w liberie wojskowego kroju i białe rękawiczki pomagała gościom zdejmować palta i kapelusze. Wzdłuż lustrzanych ścian na stołach z ciemnego drewna wyłożone były w równych szeregach grzebienie i szczotki. - Co za troskliwość - mruknął Victor do Slote'a, gdy stojąc ramię w ramię szczotkowali włosy. - Słuchaj, co sądzi ambasador o tych materiałach z Mińska? Dałeś mu je? Slote skinął twierdząco głową do odbicia Puga w lustrze. - Chciałem, by wysłał je do sekretarza Hulla z absolutnym pierwszeństwem. Ambasador to utopił. Wszystko ma być przesłane zwykłymi kanałami do naszej sekcji wschodnioeuropejskiej. - No to koniec - Pug zmarszczył brwi. - Twój departament podchodzi do spraw żydowskich z najwyższą opieszałością. Lepiej pokaż te papiery któremuś z tutejszych amerykańskich korespondentów. - Szef wyraźnie mi tego zakazał, bo oficjalna ocena może stwierdzić, że jest to fałszerstwo czarnej propagandy. Oficerowie w brązowych mundurach z czerwonymi patkami na kołnierzach, młode, przystojne wielkoludy o jasnych oczach, weszli przez boczne drzwi i zaczęli kierować gości w stronę schodów. Idąc koło Slote'a Pug odezwał się raz jeszcze: - A gdybyś zaprosił na drinka Freda Fearinga, a on przypadkiem naumyślnie przeczytałby te materiały? Reporter, jak wiesz, dla zdobycia sensacyjnych wiadomości okradłby nawet własną starą, niewidomą babcię. - Chcesz, żebym złamał wyraźny zakaz? - Uważam, że tej historii nie wolno pogrzebać. Podszedł admirał, wziął ich obu pod ręce i wspinając się po schodach zarechotał: - To tak ma wyglądać socjalistyczna surowość obyczajów? Czy widzicie te duchy carskich arystokratów i ich przepięknych pań, idące obok nas po czerwonym dywanie? Wszystko jak w kinie! Towarzystwo przeszło przez ponurą salę, pełną nowoczesnych biurek z mikrofonami, a oficerowie wyjaśnili, że tutaj zbiera się Rada Najwyższa. Goście przeszli przez wiele innych ogromnych sal, bogato umeblowanych we francuskim, włoskim lub angielskim stylu, pełnych obrazów i rzeźb. Wyglądało, że nie mają innego zastosowania prócz wzbudzania podziwu. Wszystko razem robiło wrażenie rozrzutnej wspaniałości, wystawionej tu chaotycznie na pokaz w nader nietaktowny sposób. Wreszcie dotarto do jeszcze większej i bogatszej sali o marmurowych kolumnach, złoconym sklepieniu i obitych czerwonym adamaszkiem ścianach. Osiemdziesiąt zgromadzonych osób bynajmniej nie wypełniło pomieszczenia. Otworzyły się lustrzane drzwi i weszła grupa cywilnych Rosjan w nieodprasowanych, szerokich spodniach i źle leżących dwurzędowych marynarkach. Slote natychmiast rozpoznał kilka twarzy, które na pierwszomajowej paradzie stały rzędem na balkonie mauzoleum Lenina: Mołotow, Kaganowicz, Susłow, Mikojan. - Popatrz na tych wchodzących typków - odezwał się Victor Henry. - Wyglądają, jakby rewolucja wydarzyła się w zeszłym tygodniu. Slote zerknął na kapitana. Lesliem także wstrząsnął widok nieeleganckich komunistycznych władców w przepysznym Wielkim Pałacu, a Henry jednym zdaniem określił to uczucie. Victor patrzył na zbliżających się komunistów przez na wpół zmrużone oczy, jakby oceniał stan pogody na horyzoncie. - To Politbiuro, kapitanie - szepnął Slote. - Najgrubsze ryby. - Wcale mi na to nie wyglądają - odmruknął Henry. - To te okropne ubrania - rzekł Slote. Zaczęły się prezentacje. Pojawili się kelnerzy w liberiach, niosąc na tacach wódkę w małych, pękatych kieliszkach oraz paluszki. W celach badawczych Slote ugryzł paluszka; był o wiele za słodki. Do sali wszedł paląc papierosa, niski człowiek. Nie powitano go osobno, ale nagle stał się biegunem magnetycznym wielkiej sali i wszystkich tu zgromadzonych. Przejawiło się to rzucanymi spojrzeniami, ruchami ramion, zwróconymi twarzami, szerzej otwartymi oczami, małymi przesunięciami osób w tłumie. Był to Stalin. I tak po raz pierwszy Leslie Slote ujrzał na własne oczy człowieka, którego popiersi, fotografii, rzeźb i malowideł Związek Sowiecki był tak pełen, jak katolicki kraj wizerunków Chrystusa. Komunistyczny dyktator, zaskakująco niskiego wzrostu, z małym wystającym brzuszkiem, przeszedł przez salę ściskając ręce i rozmawiając z tym i owym. Niewidzialne ognisko przyciągania poruszało się wraz z nim jak punktowy reflektor. Podszedł do obu amerykańskich oficerów marynarki, wyciągnął dłoń do admirała i powiedział: - "Stalin". Wyglądał jak jego portrety, z tym jednym wyjątkiem, że jego ziemista cera była bardzo nierówna i pełna dziobów, jakby kiedyś cierpiał na ciężki trądzik. Lekko skośne oczy, zaczesane do tyłu gęste, szpakowate włosy oraz krzaczaste wąsy i brwi nadawały mu wygląd dobrotliwego lwa. W przeciwieństwie do innych tu obecnych komunistów nosił świetnie skrojony beżowy mundur, z zaprasowanymi w ostre kanty spodniami, wpuszczonymi w błyszczące wysokie buty z brązowej skóry. Leslie Slote przedstawił Amerykanów. Kapitan Henry powiedział powoli, z ciężkim amerykańskim akcentem: - Sir, opowiem o tym spotkaniu moim wnukom. Uniósłszy gęstą brew Stalin spytał niskim, sympatycznym głosem: - Tak? Ma pan wnuki? - Dwóch chłopców. - A dzieci? Ma pan synów? - Dyktator wydawał się rozbawiony brzmieniem powoli wypowiadanych z mechaniczną precyzją przez Victora Henry'ego rosyjskich słów. - Dwóch, panie przewodniczący. Mój starszy syn jest lotnikiem US Navy. Młodszy pływa na okręcie podwodnym. Stalin spojrzał na kapitana przez smugę dymu z papierosa z nieuchwytnym wyrazem zainteresowania. - Proszę mi wybaczyć złą znajomość rosyjskiego - dodał Pug. - Miałem kiedyś rosyjskich kolegów. Ale to było dawno temu. - Gdzie pan miał rosyjskich kolegów? - Urodziłem się w Kalifornii koło Rzeki Rosyjskiej. Do dziś są tam rodziny pierwszych osadników. Tym razem Stalin uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe od tytoniu zęby. - A, tak, tak. Fort Ross. Niewiele osób wie, że my Rosjanie skolonizowaliśmy Kalifornię przed wami. Może czas już, byśmy zażądali jej zwrotu. - Mówią, towarzyszu przewodniczący, że wyznaje pan zasadę walki tylko na jednym froncie. Z wesołym pomrukiem Stalin powiedział: - Ha, ha! Oczeń charaszo! - klepnął Puga po ramieniu i odszedł. Admirał słuchał tego wszystkiego z kompletnym niezrozumieniem. - Pug, do wszystkich diabłów, o co chodzi z tą Kalifornią? Swoją drogą cholernie dobrze sobie radzisz z ich szwargotem. Gdy Victor Henry przełożył całą rozmowę na angielski, admirał ryknął śmiechem. - Pug, na Boga, zapisz mi to wszystko co do słowa. Słyszysz? Chcę to umieścić w moim raporcie. Walka tylko na jednym froncie! Dobra robota! - Muszę panu pogratulować - odezwał się Slote. - Wykazał pan przytomność umysłu, a jemu to się spodobało. - Starał się stworzyć swobodną atmosferę - odrzekł Pug. - Wiem, że zupełnie zamordowałem gramatykę rosyjską, ale on nie dał mi tego po sobie poznać. Zwróciliście uwagę na jego ręce? Wspaniale wymanikiurowane. - Wiesz, tego nie zauważyłem - odrzekł admirał. - Co o tym sądzisz, Slote? Wielu z nas, dekadenckich kapitalistów, nie zawraca sobie głowy manikiurem, ale Główny Czerwony tak. Warto o tym przez chwilę pomyśleć, co? Slote też nie zauważył manikiuru Stalina i był wściekły na siebie za to przeoczenie. Wkrótce całe towarzystwo ruszyło dalej, tym razem wchodząc do zdumiewająco wielkiej sali bankietowej wyłożonej białym marmurem, z czerwonymi obiciami i błyszczącym jak lustro parkietem, gdzie na białych obrusach licznych stołów, rozmieszczonych wśród kolumn z zielonego kamienia, błyszczało srebro, złoto i szkło. Jeden stół znajdował się na długim, może na sto stóp, podwyższeniu, ciągnącym się pod ścianą przez całą długość sali, resztę ustawiono pod kątem prostym do niego. Z tysięcy abażurów z mrożonego szkła dwóch dziwacznych, gigantycznych żyrandoli zwisających z cynobrowo-złotego sufitu, lały się potoki światła. Jeszcze więcej jasności spływało z rozmieszczonych na ścianach ozdobnych złotych kinkietów. - Cholera! - sapnął Pug. Leslie Slote rozejrzał się po ścianach i suficie. - To sala Katarzyny Wielkiej. Widziałem ją na obrazach. O, tutaj w tych wielkich medalionach jest jej herb. Sprowadziła jakichś francuskich czy włoskich architektów, kazała wypatroszyć tę część pałacu i przebudować. To była jej sala tronowa. - Na Boga, jeśli taki jest ich styl życia - zauważył admirał - to może i ja zostanę komunistą. - Nie zdziwiłbym się - rzekł Slote - gdyby się okazało, że od czasów rewolucji ta sala została użyta po raz pierwszy. Menu, wydrukowane na grubym kremowym papierze ze złotym sierpem i młotem, w języku rosyjskim i angielskim, wymieniało ryby, zupy, dziczyznę, drób i pieczyste. Zajmowało całą długą kartę. Kelnerzy zaczęli wnosić dania, a jeszcze więcej kelnerów, stojących dokoła z butelkami win i wódek, natychmiast podskakiwało, by dopełniać gościom kieliszki. Ogromna sala była wspaniała, zwarte szeregi stołów, pięknie nakryte, generałowie i admirałowie trzech krajów nosili różnobarwne mundury, a na podwyższeniu zasiadali mężowie stanu wraz z ogniskującym znów całą uwagę Stalinem, rozmawiającym z siedzącymi po obu jego stronach Beaverbrookiem i Harrimanem. Sute przyjęcie, rzeka wina, góry kawioru, parada smakowitych, tłustych dań na złotych carskich półmiskach - wszystko to napełniło Victora Henry uspokajającym poczuciem, że Rosja jest bardzo zasobna, bardzo mocna, bardzo szczodra, bardzo gościnna i bardzo ufna we własne siły. Inaczej przeżywał to Slote. Niewątpliwie komunistyczni przywódcy świetnie się bawili i okazywali wielką gościnność, ale pod tą wulgarną wylewnością i dławiącym luksusem wyczuwał ton ostrej słowiańskiej ironii. Milcząco, bez słów, a przecież aż ogłuszającym głosem gospodarze mówili: - "Doskonale, wy tam z Zachodu, macie tu wszystko, co was uszczęśliwia: bogactwo i rozkosze zdobywane kosztem potu innych. Spójrzcie, jak i my to dobrze umiemy, gdy zechcemy! Spójrzcie, jak to wyglądało za naszego starego, carskiego reżimu, nim daliśmy mu kopniaka! Czy potraficie się z tym równać? Jutro wrócimy do skromnego życia, które wolimy prowadzić, ale ponieważ przyjechaliście z dekadenckiego Zachodu, no to świetnie, nażryjmy się wszyscy wraz i upijmy jak świnie. My, Rosjanie, wiemy, jak żyć równie dobrze jak wy, a żeby było zabawniej, jeszcze was przelicytujemy. I zobaczymy, kto pierwszy zwali się pod stół. Wasze zdrowie!" Wasze zdorowie! Toasty szły jeden za drugim. Widać było, że każdy kto chce może wstać, zadzwonić nożem w kieliszek dla zwrócenia uwagi i wykrzyczeć toast. Gdy był on do kogoś zwrócony lub zrobił komuś przyjemność, ludzie wstawali od stołów i szli przez cały pokój, by stuknąć się kieliszkami z tym, kto go wzniósł. Stalin też chodził tu i tam z kieliszkiem w dłoni. Dla Slote'a wszystko to było szalenie interesujące, ale działo się zbyt szybko, a tłumacząc równocześnie rozmowę między admirałem amerykańskim i niskim, tłustym admirałem rosyjskim, który próbował zagarnąć książkę kodów, nie mógł zwracać na wszystko uwagi. Stary Rosjanin, ze świecącą się od potu, zaczerwienioną twarzą, wlewał w siebie bezustannie wódkę i wino, bez przerwy jęcząc, że jest bardzo chorym człowiekiem, nie zostało mu wiele życia, więc przynajmniej się zabawi. Wreszcie admirał amerykański zdenerwował się. - Do jasnej cholery, Slote, powiedz mu, że wygląda o wiele lepiej niż ja, wygląda świetnie. - No tak, ale rozumie pan - jęknął Rosjanin - ja jestem jak system kapitalistyczny. Zdrowy na powierzchni, zgniły w środku. Slote z przyjemnością przetłumaczył tę uwagę, ale większa część rozmowy między admirałami składała się z mętnych bredni na temat ich rodzin. Zazdrościł więc Victorowi Henry'emu, który spokojnie obserwował otoczenie, używając wszelkich możliwych trików, by nie wypić zbyt wiele. Uczta stawała się coraz hałaśliwsza, a Slote'a już bolały uszy od wrzasku obu admirałów, usiłujących przekrzyczeć otoczenie. Próbował się pożywić soczystą pieczoną przepiórką w śmietanie, podaną z doskonałym, zimnym białym winem krymskim, ale coraz ostrzejsza wymiana uwag zajmowała mu zbyt wiele czasu. - Dlaczego - nalegał Rosjanin - dlaczego potężna Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych nie podejmuje przynajmniej konwojowania ładunków Lend-Lease do Anglii? Czy się boi paru blaszanych u-bootów? Jest idiotyzmem - tu rąbnął pięścią w stół aż podskoczyły kieliszki - Idiotyzmem, że produkuje się materiały wojenne i wysyła je statkami tylko po to, aby służyły za ćwiczebne cele dla hitlerowskich torped. - Powiedz mu, że zaczniemy konwojować lada dzień - warknął Amerykanin - ale jeśli nie zmięknie na punkcie danych o portach oraz kodów roboczych, prędzej go diabli wezmą niż my zaczniemy konwojować do Murmańska. Slote przetłumaczył, a stary Rosjanin rzucił staremu Amerykaninowi wściekłe spojrzenie. Obaj oficerowie jednym haustem wychylili po kieliszku wódki i zamilkli. Ta chwila wytchnienia pozwoliła Slote'owi na rozejrzenie się dokoła. Oficjalny bankiet zmienił się już w koleżeńską biesiadę. Niejedna głowa spoczywała na stole, a pewien łysy Rosjanin chwiejnym krokiem opuścił salę, podtrzymywany pod ramiona przez dwóch kelnerów. Gdy ucichły wrzaski admirałów, Slote usłyszał inny dźwięk: przytłumione, ostre i nieregularne wystrzały. Ba bromp! Bromp, bromp! Poczuł zimno w żołądku. Wymienił spojrzenia z Victorem Henrym. - Artyleria... - zaczął Slote, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Odkaszlnął. - Artyleria przeciwlotnicza. Nalot. Henry skinął głową. - Założę się, że na tym terenie jest największe na świecie zgrupowanie artylerii przeciwlotniczej. Wystarczy posłuchać, co dociera przez te wszystkie grube mury. Rozszalało się autentyczne piekło. - Udałoby się Niemcom - zauważył Slote z nerwowym chichotem - gdyby zaliczyli dzisiaj trafienie w tę salę. Przygłuszone grzmoty ognia artyleryjskiego rozlegały się coraz częściej i głośniej. Niektórzy z biesiadników z niepokojem zerkali na ściany. Stary rosyjski admirał, osunąwszy się głęboko na krześle, opuścił podbródek szkarłatnej twarzy na piersi i rzucał Amerykanom spode łba nieprzyjazne spojrzenia. Nagle wygramolił się z siedzenia, stanął i zaczął wściekle walić nożem w szklankę, aż w końcu udało mu się ściągnąć na siebie uwagę. Podniósł w górę kieliszek napełniony żółtawą wódką. - Proszę o uwagę! Siedzę tutaj z przedstawicielami Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, najpotężniejszej marynarki na świecie. Ci dzielni ludzie muszą być bardzo nieszczęśliwi z tego powodu, że gdy cała ludzkość jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ich okręty stoją na kotwicach porastając pąklami - tu zwrócił się do amerykańskiego admirała z sarkastycznym uśmiechem - piję więc za dzień, w którym ta potężna marynarka weźmie udział w walce i pomoże zniszczyć wspólnego wroga całej ludzkości: hitlerowskie szczury. Zapanowała cisza. Slote przyciszonym głosem szybko tłumaczył tekst toastu. Cywilni i wojskowi Rosjanie przy pobliskich stołach potrząsali głowami i wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Stary opadł ciężko na krzesło, rozglądając się wokół zadowolony z siebie. Admirał amerykański odezwał się do Slote'a drżącym głosem: - Jeśli mu odpowiem, spowoduję incydent na skalę międzynarodową. Victor Henry wtrącił się natychmiast. - Admirale, czy mogę spróbować ja, mimo mojej fatalnej ruszczyzny? - Droga wolna, Pug. Slote złapał Henry'ego za rękę. - Słuchaj pan, innym Rosjanom jego mowa też się nie podobała, po prostu o jeden kieliszek za dużo... - Okay. - Victor Henry wstał z kieliszkiem w dłoni. - W sali ucichły nawet szepty. Grzmoty artylerii przeciwlotniczej stały się jeszcze głośniejsze, na stołach szkło zaczęło drżeć i dzwonić od wstrząsów. Siedzący za stołem na podwyższeniu, ze Stalinem włącznie, wlepili oczy w kapitana. Henry przemówił kulejącą ruszczyzną powolnym głosem, potykając się nieustannie na trudniejszych zdaniach i robiąc błędy gramatyczne. - Mój dowódca polecił mi odpowiedzieć w imieniu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. To prawda, że nie walczymy. Piję więc przede wszystkim za mądrą politykę pokojową marszałka Stalina, który nie poprowadził waszego kraju do wielkiej wojny, nim nie zostaliście zaatakowani i nie zyskali czasu na przygotowanie się. - Slote'a zdumiała zręczność tej kolczastej repliki. "Mądra pokojowa polityka towarzysza Stalina" była komunistycznym stereotypem na określenie umowy Stalina z Hitlerem. Henry mówił dalej, robiąc przerwy w poszukiwaniu właściwych słów. W sali panowała napięta cisza. - Taka sama jest polityka naszego prezydenta. Jeśli zostaniemy zaatakowani, będziemy walczyć. A teraz jeśli idzie o - tu przerwał, by zapytać Slote'a o rosyjskie słowo - "pąkle". Pąkla, która by chciała przyrosnąć dziś do któregokolwiek z naszych okrętów, musiałaby umieć bardzo szybko pływać. Nasze okręty wyszły na morze. Nie ogłaszamy wszystkiego, co robimy. Zachowanie tajemnicy to drugi przykład mądrej polityki obu naszych krajów. Ale nie twórzmy tak wielu tajemnic wzajemnych, by uniemożliwiały nam współpracę. W tej chwili nasza marynarka potrzebuje - znów zwrócił się do Slote'a po brakujące słowo - pewnych danych o waszych portach, kodów meteo i tak dalej. Musimy je dostać, nim wyjedziemy. Ponieważ jest to bankiet pożegnalny, piję też za szybkie działanie. Na koniec chcę powiedzieć, że byłem attache morskim w Berlinie. Odbyłem długą drogę z kancelarii Hitlera do wnętrza Kremla. A to nigdy nie uda się Hitlerowi i przede wszystkim piję za to. Rozległy się głośnie oklaski i okrzyki: - Wasze zdrowie! Za szybkie działanie! - Wszyscy podnieśli kieliszki. Slote złapał Puga za rękę powstrzymując od spełnienia kielicha i zrobił gest w stronę podwyższenia. Józef Stalin, z kieliszkiem w ręku, wstawał z miejsca. - Do jasnego dorsza, co mówi protokoł dyplomatyczny o takiej sytuacji? - spytał Henry. - Nie wiem - odrzekł Slote. - Niech pan jeszcze nie pije. Na Boga, kapitanie Henry, zaiste stanął pan na wysokości zadania. Pug wyszedł naprzeciw Stalina, ze Slotem depczącym mu po piętach. Gdy spotkali się w pobliżu podwyższenia i wśród powszechnych uśmiechów i oklasków stuknęli się kieliszkami, dyktator odezwał się z sympatycznym uśmiechem: - Dziękuję panu za piękny toast i w odpowiedzi możecie sobie zatrzymać Kalifornię. - Dziękuję, panie przewodniczący - odrzekł Pug. Obaj wypili. - To dobry początek. Czy może pan jeszcze coś dla nas zrobić? - Oczywiście. Szybkie działanie - odrzekł Stalin, biorąc Puga pod rękę. Przysunął się tak blisko, że Pug poczuł, iż oddech Stalina pachnie rybą. - W amerykańskim stylu. My Rosjanie też to niekiedy potrafimy. - Podszedł do obu admirałów. Stary, czerwonolicy Rosjanin z trudem wygramolił się i stanął wyprostowany jak struna. Stalin cichym głosem powiedział mu kilka bardzo szybkich zdań. Stojący za Victorem Henrym Slote uchwycił tylko parę słów, ale wytrzeszczone oczy admirała i ton głosu Stalina mówiły same za siebie. Dyktator, znów z promienną twarzą, zwrócił się do kapitana. - No, więc z kodami meteo i tak dalej, wszystko załatwione. Proszę powiedzieć swemu szefowi, że my, Rosjanie, nie wprawiamy umyślnie naszych gości w zakłopotanie. Proszę też powiedzieć, że amerykańska marynarka w tej walce dokona historycznych czynów, a gdy nadejdzie pokój, będzie panować na oceanach. Gdy Slote pospiesznie to przetłumaczył, stojący obok z drżącymi starczymi wargami admirał Standley chwycił dłoń dyktatora i potrząsnął. Stalin wrócił do głównego stołu. Ale nadal myślał o incydencie, bo gdy wstał, by wznieść toast za prezydenta Roosevelta, ostatni toast wieczoru, wrócił do tematu. Tłumaczył Umański, ambasador w Stanach Zjednoczonych, wyróżniający się wśród Rosjan dobrze skrojonym granatowym garniturem. Jego angielszczyzna była doskonała. - Towarzysz Stalin mówi, że prezydent Roosevelt ma niezwykle trudne zadanie przewodzenia krajowi nie biorącemu udziału w wojnie, a przecież chce zrobić wszystko co możliwe, by dopomóc dwóm wielkim europejskim demokracjom w ich walce z faszyzmem. Towarzysz Stalin mówi - Umański przerwał i obiegł wzrokiem ogromną salę, w ciszy, której już nie przerywał ogień artylerii - "niech Bóg mu dopomoże w tym najtrudniejszym z zadań". Pełne zdumienia milczenie było odpowiedzią na ten religijny zwrot. I nagle wszyscy ucztujący zerwali się z miejsc z kieliszkami w dłoniach, wiwatując, pijąc i klaszcząc. Harriman gorąco uścisnął Stalinowi rękę, mały, purpurowy na twarzy rosyjski admirał chwycił dłonie Slote'a, Henry'ego i Standleya, a w całej sali przyjęcie zmieniło się w ogólne ściskanie dłoni, klepanie się po plecach i uściski. Ale nie był to koniec wieczoru. Rosjanie poprowadzili gości przez jeszcze więcej wspaniałych, pustych sal do kina, gdzie na widowni stało z pięćdziesiąt niskich, miękkich foteli, a przy każdym stoliczek z ciastkami, owocami, słodyczami i szampanem. Pokazano im najpierw film wojenny, a potem długi musical. Slote zrobił coś, w co by sam nigdy nie uwierzył: w sercu Kremla zasnął. Wybuch finałowej muzyki obudził go na moment przed zapaleniem świateł. Zauważył, że i innych nagle wyrywa ze snu oświetlenie, zmuszając do ukradkowego przecierania oczu. Stalin opuścił salę sprężystym krokiem w towarzystwie Beaverbrooka i Harrimana - obaj mieli krwią nabiegłe oczy i wyraz cierpienia na twarzach. W wielkim holu, stojąc pod ogromnym malowidłem bitwy na zaśnieżonym polu, uścisnął dłonie wszystkim gościom po kolei. Na zewnątrz Wielkiego Pałacu czekała czarna, bezgwiezdna noc i zimny szczypiący wiatr. Enkawudziści z podniesionymi skórzanymi kołnierzami i błękitnymi latarkami w dłoniach, zmarznięci, zaspani i znudzeni, rozprowadzili gości po limuzynach. * Gdy samochód przejechał przez bramę zewnętrzną i wypadł w atramentową pustkę, admirał zaprotestował. - Słuchajcie, jakże ten diabeł może tak szybko prowadzić przy takim zaciemnieniu? Czy Rosjanie widzą w ciemności jak koty? Wóz nagle zatrzymał się w zupełnym mroku, a eskortujący podprowadził trzech Amerykanów do drzwi. Weszli do środka i znaleźli się w niewielkim, zimnym foyer hotelu National, gdzie na biurku recepcjonisty świeciła tylko jedna słaba żarówka. Portier, który otworzył im drzwi był zakutany w futrzany płaszcz. Winda stała otwarta, ciemna i porzucona. Admirał życzył im dobrej nocy i z wysiłkiem zaczął wchodzić po schodach. - Proszę wstąpić na chwilę - powiedział Henry do Slote'a. - Nie, dziękuję. Jakoś się przedostanę do mego mieszkania. To niedaleko. Pug jednak nalegał i wreszcie Slote podążył za nim przez mroczne schody do nędznego pokoiku kapitana. - Nie mam tu tak wysokiej rangi jak Tudsbury - zauważył Henry. - Tudsbury jest chyba najlepszym propagandzistą na rzecz Związku Sowieckiego i sądzę, że oni zdają sobie z tego sprawę - odrzekł Slote. Pug otworzył kluczem walizkę, wyjął z niej zamykaną wąską teczkę, również otworzył kluczem i zaczął przeglądać papiery. - Mam nadzieję - powiedział Slote, że zdaje pan sobie sprawę, iż te zamki są bez znaczenia. Cała zawartość pańskiej teczki została sfotografowana. - Tak - odparł Henry z roztargnieniem. Wsunął list do kieszeni. - Może chce się pan zdrzemnąć? Proszę jeszcze przez pewien czas tu pozostać. Coś może się jeszcze zdarzyć. - O? - Henry wzbudzał w Lesliem coraz większy szacunek, więc dyplomata nie pytał o nic, tylko ze skrzypem i piskiem sprężyn wyciągnął się na wąskim, twardym łóżku. Od szampana, którego ledwie widoczni w mroku kina kelnerzy bez przerwy mu dolewali, nadal kręciło mu się w głowie. Ocknął się dopiero na pukanie do drzwi. W progu Victor Henry rozmawiał z człowiekiem w czarnym skórzanym płaszczu. - Charaszo, my gotowi - powiedział ze swym okropnym akcentem. - Odnu minutu. - Zamknął drzwi. - Leslie, chce pan się obmyć albo coś w tym rodzaju? Chciałbym, by mi pan towarzyszył. - Dokąd? - Z powrotem na Kreml. Mam list od Harrego Hopkinsa do grubej ryby. Nie sądziłem, że będę go wręczał osobiście, ale wygląda, że tak się stanie. - Wielki Boże, czy ambasador o tym wie? - Tak. Admirał Standley przywiózł mu list od prezydenta na ten temat. O ile wiem był niezadowolony, ale wie. Slote wyprostował się. - Niezadowolony! Wyobrażam sobie! Pan Hopkins potrafi postawić na swoim. To skrajnie dziwaczna sytuacja, kapitanie. Nigdy, nigdy, nikt nie powinien spotykać się z głową państwa inaczej, jak za pośrednictwem ambasadora. Jak pan to załatwił? - Ja? Nie miałem z tym nic wspólnego. Jestem chłopcem na posyłki. Hopkins chciał, by ten list albo został doręczony Stalinowi prywatnie i nieoficjalnie, albo wcale. Na moim stanowisku nie można się sprzeczać z Harrym Hopkinsem. O ile wiem, rozmawiał z Umańskim. Jeśli to stawia pana w fałszywej sytuacji, pojadę sam. Na Kremlu będzie tłumacz. Przekalkulowawszy różne aspekty tej zadziwiającej sytuacji, głównie aspekt ratowania własnej kariery, Slote zaczął się czesać przed pożółkłym ściennym lustrem. - Będę musiał złożyć ambasadorowi pisemny raport. - Oczywiście. * W długim, wysokim i źle oświetlonym pokoju, wytapetowanym mapami, Stalin siedział u szczytu stołu konferencyjnego, za ogromnym stosem papierów na zielonym suknie, pokrywającym część stołu. Niedopałki, wypełniające kamienną popielniczkę koło łokcia dyktatora wskazywały, że od chwili wyjazdu gości bankietowych pracował bez przerwy. Miał teraz na sobie gruby mundur khaki, zmięty i powypychany i wyglądał na bardzo zmęczonego. Jego stały tłumacz angielskiego, Pawłow, chudy, blady, ciemnowłosy młody człowiek o bystrym spojrzeniu, siedział obok niego z miną trwożnej służalczości. W wielkim gabinecie nie było nikogo innego. Gdy urzędnik w mundurze protokołu dyplomatycznego wprowadził Amerykanów, Stalin wstał, uścisnął im dłonie i uprzejmym gestem w milczeniu wskazał krzesła. Po czym usiadł, kierując na kapitana Henry'ego pytające spojrzenie. Victor wręczył mu list i okrągłe pudełko, zawinięte w błyszczący niebieski papier. - Panie przewodniczący - przemówił po angielsku - nie będę pana dłużej zamęczał mym nieudolnym rosyjskim. Stalin nożem do papierów ostrożnie rozciął kopertę z Białego Domu. Slote przetłumaczył słowa kapitana, a dyktator skłonił głowę. - Jak pan sobie życzy. - Podał Pawłowowi pojedynczy bladozielony arkusz, zapisany ręcznym pismem. W górnym rogu widniał nadruk "Biały Dom". Gdy Stalin odpakował pudełko, Pug dodał: - A to jest specjalny tytoń z Wirginii, o którym pan Hopkins mówił panu, że jest ulubionym tytoniem jego syna. - Pawłow przetłumaczył te słowa, a później tłumaczył wszystko, co Henry mówił, szybko przekazując nie tylko dokładny tekst, ale także ton, w jakim był wypowiadany. Slote siedział milcząco, od czasu do czasu potwierdzając skinieniem głowy. Stalin obrócił w dłoniach okrągłą niebieską puszkę. - To bardzo uprzejme ze strony pana Hopkinsa, że zapamiętał parę przypadkowych słów, jakie wymieniliśmy na temat tytoni fajkowych. Oczywiście w naszym kraju mamy masę dobrego tytoniu fajkowego. - Otworzył puszkę szybkim skrętem silnych rąk i z zaciekawieniem obejrzał grubą folię ołowianą chroniącą zawartość. Następnie przeciął ją wypielęgnowanym paznokciem kciuka i wyciągnął z kieszeni fajkę. - Może więc pan powiedzieć panu Hopkinsowi, że próbowałem tytoniu jego syna. - Pug rozumiał dobrze rosyjski Stalina, gdy była to potoczna, towarzyska rozmowa. Później już nie chwytał znaczenia jego słów. Podczas gdy Pawłow głośno tłumaczył list Hopkinsa, Stalin nabił fajkę, zapalił grubą drewnianą zapałką i puścił kłąb wonnego dymu. Po dłuższym namyśle dyktator zwrócił na Victora Henry'ego spojrzenie zamglonych, zimnych oczu i zaczął mówić, robiąc co kilka zdań przerwy, by pozwolić Pawłowowi na natychmiastowe tłumaczenie. - Pan Hopkins napisał do mnie bardzo dziwny list. Wszyscy wiemy, że Stany Zjednoczone wyrabiają co roku miliony samochodów różnych marek i modeli, w tym wielkie, luksusowe i skomplikowane maszyny jak cadillac i tak dalej. Skąd więc problemy z okrętami desantowymi? Desantowce to tylko opancerzone lichtugi z małymi, prostymi silnikami. Z pewnością możecie ich zbudować tyle, ile zechcecie. Z pewnością Brytyjczycy mają ich już masę. Nie rozumiem, w jaki sposób mogłoby to stanowić rzeczywistą przeszkodę w otwarciu drugiego frontu w Europie, jak twierdzi Hopkins. Pug Henry wyciągnął z teczki rysunki i tablice statystyczne produkcji okrętów desantowych. - Panie przewodniczący, aby dokonać lądowania na silnie ufortyfikowanym wybrzeżu, potrzeba od początku zaprojektować i wyprodukować różne ich typy. Spodziewamy się, że masowa produkcja nastąpi najpóźniej w połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Te dokumenty mogą pana zainteresować. Niespodziewanie, w samym środku tłumaczenia, Stalin zaśmiał się krótko i ochryple i zaczął szybką przemowę po rosyjsku, zwracając się wprost do Victora Henry'ego. Slote i Pawłow szybko notowali, a gdy dyktator zrobił pauzę, Pawłow przejął inicjatywę i przemówił, zachowując ton ostrego sarkazmu, jaki przepełniał głos Stalina. - A to znakomicie! W połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego! Niestety, mamy październik tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Gdybyż tylko pan Hitler wstrzymał operacje aż do połowy tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego! Ale być może na to nie możemy liczyć. A co się stanie do tej pory? Uważam pana Harrego Hopkinsa - Stalin powiedział tu "gospodin Garry Gopkins" - za przyjaciela i mądrego człowieka. Czy nie zdaje on sobie sprawy, że jakakolwiek operacja, jaką Brytyjczycy mogliby w tej chwili zmontować, choćby jako zwiad bojowy w sile paru dywizji, jeśli nie stać ich na więcej, może zdecydować o przebiegu wojny? Niemcy mają jedynie bardzo słabe rezerwy, wręcz symboliczną obsadę na wybrzeżu Francji. Wszystkie siły rzucają do boju na naszym froncie. Jakiekolwiek działania na Zachodzie zmuszą ich do przerwania ataku i odciągną stąd właśnie tyle ich sił, że stanowić to będzie decydującą o wyniku różnicę. Podczas tłumaczenia Stalin machinalnie kreślił czerwonym atramentem w szarym bloku, rysując wilka. - Panie przewodniczący - odrzekł Henry - polecono mi odpowiedzieć na wszelkie pytania dotyczące problemu okrętów desantowych. Stalin wierzchem dłoni odsunął papiery, które położył przed nim Pug. - Okręty desantowe? To przecież sprawa chęci, a nie okrętów desantowych. Niemniej przestudiujemy sprawę tych okrętów. Oczywiście i my mamy takie, do lądowania na bronionych wybrzeżach. Może będziemy mogli odstąpić ich część Anglikom na zasadzie Lend-Lease. W roku tysiąc dziewięćset piętnastym, gdy sprzęt wojenny był znacznie prymitywniejszy niż obecnie, panu Churchillowi udało się wysadzić na brzeg wielkie siły w Gallipoli, o tysiące mil od Anglii. Być może to doświadczenie go zniechęciło. Ale w ostatnich latach Japończycy wysadzili w Chinach armię ponad milionową. Z pewnością ci żołnierze nie przepłynęli o własnych siłach tak zimnego morza. Mam nadzieję, że pan Hopkins użyje swego wielkiego wpływu dla ustanowienia drugiego frontu w Europie już teraz, bo to może decydująco wpłynąć na przebieg wojny z hitlerowcami. Nie mam nic więcej do dodania. Podczas tłumaczenia dyktator wykończył paru szybkimi kreskami rysunek wilka i zaczął następny, z wyszczerzonymi kłami i zwisającym językiem. Podniósł wzrok na Henry'ego z dziwnie jowialną miną, tak dobrze znaną z jego fotografii i zapytał zmienionym tonem: - Czy spodobał się panu pobyt u nas? Czy możemy jeszcze coś dla pana zrobić? - Panie przewodniczący - rzekł Henry - byłem frontowym obserwatorem wojskowym w Niemczech i w Anglii. Pan Hopkins polecił mi, bym udał się na front tutaj, jeśli zdarzy się okazja i złożył mu specjalne sprawozdanie naocznego świadka. Na słowo "front" Stalin potrząsnął głową. - Nie, nie. Naszym obowiązkiem jest zapewnić gościom bezpieczeństwo. W obecnej fazie walk nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Gdyby spotkało pana jakieś nieszczęście, pan Hopkins nigdy by nam tego nie wybaczył. - Pan Hopkins, sir, nie szczędzi własnego zdrowia. Mamy wojnę. Oczy Stalina nabrały błędnego i dzikiego wyrazu, prawie jak oczy goryla. - A więc powinien pan wiedzieć, że na froncie dzieje się źle. Niemcy znów próbują go przełamać wielkimi siłami. Wkrótce dla Rosji nadejdą najcięższe godziny od tysiąc osiemset dwunastego roku. Jutro usłyszy pan o wszystkim. Dlatego właśnie drugi front w tej chwili zdobyłby dla Anglii przyjaźń mego narodu po wsze czasy. - Znów zajął się rysowaniem wilka. - Biorąc pod uwagę te wiadomości, panie przewodniczący, podziwiam pańską pogodę ducha na dzisiejszym przyjęciu - zauważył Pug poważnym tonem. Stalin wzruszył szerokimi, spadzistymi ramionami. - Wojen nie wygrywa się ani ponurym nastrojem, ani brakiem gościnności. No cóż, jeśli pan Hopkins chce, aby znalazł się pan na froncie, musi mieć dostateczne ku temu powody. Zobaczymy, co się da zrobić. Proszę mu przekazać moje podziękowania za list i tytoń. To niezły tytoń, choć przyzwyczaiłem się do mojego rosyjskiego. I proszę mu przekazać moje zdanie o drugim froncie. Być może pańska wycieczka na nasz front pozwoli wam zrozumieć, jaka to pilna sprawa. Pan Hopkins jest dobrym doradcą waszego wielkiego prezydenta, a ponieważ pan jest jego wysłannikiem, życzę panu wszystkiego najlepszego. * W czasie nocnej jazdy z Kremla przez zaciemnione miasto obaj Amerykanie nie zamienili ani słowa. Gdy samochód się zatrzymał, odezwał się Pug Henry: - W takim razie pogadamy sobie jutro. Sądzę, że ci chłopcy odwiozą pana do domu. - Nie, teraz wysiądę. - Gdy limuzyna odjechała, Slote dotknął ramienia Puga. - Porozmawiajmy tutaj. Byłem kompletnie zaszokowany tym pomysłem wyjazdu na front. Gdyby pan Hopkins znał katastrofalną sytuację, do jakiej Stalin właśnie się przyznał - dyplomacie tak się głos załamał, że musiał odchrząknąć - na pewno cofnąłby takie polecenie. Noc miała się ku końcowi i choć na lodowato zimnej ulicy było nadal ciemno, Pug widział zarysy bladej twarzy Slote'a pod futrzaną czapką. - Tu nie zgodzę się z panem. Hopkins to twardziel. - Ale oni nie puszczą pana na prawdziwy front - upierał się Slote. - Właśnie urządzili wycieczkę dla korespondentów zagranicznych. Trzymali ich daleko za liniami, napychając kawiorem i szampanem. A mimo to Luftwaffe zrobiła nalot na wioskę i prawie ich dopadła. - Zgoda, ale to się nam może przydarzyć także w Moskwie. - Ależ po co tam jechać, na miłość boską?! - wrzasnął Slote piskliwym, drżącym głosem. Zniżył ton. - W najlepszym razie ujrzy pan przez kilka godzin maleńki odcinek. Takie zwiedzanie to wielkie ryzyko. Wywoła całą lawinę kłopotów dla ambasady, a także dla Rosjan. Victor Henry odpalił papierosa od papierosa. - Posłuchaj pan. Gdy się obejrzy zachowanie dziesięciu ludzi pod ogniem w ciągu paru godzin, można się dowiedzieć całą masę o tym, jakie jest morale armii. Pan Hopkins lubi się nazywać słynnym chłopcem na posyłki. To przesada, ale ja jestem takim chłopcem całkiem nie słynnym. Gdy wykonam to zlecenie, będę miał przynajmniej złudzenie, że zarobiłem na moją pensję. Niech pan wejdzie do mnie na strzemiennego. Mam trochę dobrej szkockiej. - Nie, dziękuję. Muszę napisać mój raport, a potem postaram się złapać godzinkę snu. - No to uszy do góry. Ja odniosłem wrażenie, że wprawdzie gruba ryba była uprzejma, ale na front mnie nie puszczą. - Mam nadzieję, że tak będzie. Jak dotąd żaden zagraniczny attache wojskowy nie był na froncie, ani nawet się doń nie zbliżył. No to dzień dobry. Podczas tej rozmowy niebo stało się fioletowe i Slote przynajmniej widział, dokąd idzie przez śmiertelnie ciche ulice. Sprawiło mu to wielką ulgę, bo przedtem nie raz nabił sobie guza o słup lampy ulicznej albo spadł z krawędzi chodnika w zaciemnionej Moskwie. Zatrzymywały go także patrole z bronią gotową do strzału. W bladym przedświcie i tym razem podeszli do niego patrolujący, przyjrzeli się podejrzliwie i wyminęli bez słowa. * W mieszkaniu Slote zaparzył kawę na kuchence gazowej i szybko wystukał długie sprawozdanie z bankietu i późniejszego spotkania ze Stalinem. Gdy skończył, odciągnął zasłony zaciemniające. Świeciło słońce. Chwiejąc się na nogach, z zamglonym wzrokiem wyciągnął z szuflady swój pamiętnik i zrobił tam krótki wpis, zakończony następującymi słowami: Ale oficjalny raport, z którym się właśnie uwinąłem, wystarczająco szczegółowo opisuje spotkanie ze Stalinem, a kopię zachowam dla siebie. Jeśli idzie o ojca i syna Henrych, to w końcu zagadka rozwiązuje się nader prosto. Odpowiedź znalazłem w ciągu paru ostatnich godzin. Obaj mają zmysł działania i związaną z tym przytomność umysłu. Byron wykazał te cechy w chwili fizycznego zagrożenia. Zapewne jego ojciec zachowałby się tak samo. Ale zobaczyłem, jak działa w znacznie bardziej delikatnych i skomplikowanych sytuacjach, wymagających błyskawicznej orientacji, śmiałości i taktu. Niełatwo zachować przytomność umysłu stawiając czoła takiej osobowości, jak Stalin, który ma aurę jak wielka bryła radu: potężną, niewidzialną i jadowitą. Victor Henry tego dokonał. Po namyśle mogę zrozumieć, czemu kobiety lubią takich mężczyzn. Człowiek czynu chroni, karmi i jak można przypuścić, zapładnia energiczniej i odpowiedzialniej, niż człowiek myśli. Quod erat demonstrandum. Zapewne nie można zmienić własnej natury. Ale może można uczyć się i dorastać. Kapitan Henry sugeruje, abym zlekceważył rozkaz i okazał dokumenty mińskie Fredowi Fearingowi albo kilku innym dziennikarzom. Tego rodzaju czyn jest całkowicie niezgodny z moją naturą i wyłącznie z tego powodu mam zamiar go dokonać. 53 W dniu, w którym Victor Henry wchodząc do apartamentu hotelowego oświadczył, że jedzie na front, Gaduła Tudsbury siedział przy samotnym podwieczorku, złożonym z herbaty oraz lekkiego posiłku: szprotek, sera, jesiotra, czarnego chleba i pierników. Na korespondencie zrobiło to takie wrażenie, że przestał jeść. - Dobry Boże, człowieku, naprawdę? I to w chwili, gdy wszędzie roi się od Niemców. To niemożliwe. To tylko takie gadanie. Chryste, Rosjanie doskonale umieją zbyć każdego gładkimi słówkami. Nigdy tam nie pojedziesz. - Otarł wąsy i sięgnął po kolejną przekąskę. - Może i tak - odrzekł Pug, zapadając się w fotel i kładąc sobie na kolanach tekę, wypchaną kodami sygnałowymi i planami portów właśnie otrzymanymi z Ministerstwa Żeglugi. W ciągu czterech dni udało mu się pospać z pięć, może sześć godzin. Przed jego oczami pokój chwiał się tam i z powrotem, a kapitan walczył z sennością. - Ale zgoda na to właśnie nadeszła z nader wysoka. Tudsbury w tym momencie pakował do ust kawałek chleba z całą górą sardynek. Kanapka zawisła w powietrzu. Wpatrzył się w Henry'ego przez okulary grubości dna butelki i odezwał się cichym i spokojnym głosem: - Pojadę z tobą. - Cholerę w bok. - Victor, dwa tygodnie temu, gdy Rosjanie kontratakowali, korespondentów zawieziono na front centralny. W dniu ich odjazdu miałem grypę i smażyłem się w gorączce. - Tudsbury pochłonął kanapkę, złapał laskę i szybko pokulał przez pokój, by włożyć pelisę i futrzaną czapkę. - Kto to załatwia, Łozowski? Czy mógłbym mu po prostu powiedzieć, że to ty chcesz bym także pojechał? Znam ich wszystkich, a oni mnie kochają. Zgadzasz się? Victor Henry wcale sobie nie życzył jego towarzystwa, ale był zupełnie wyczerpany, a poza tym przekonany, że Rosjanie odmówią. - Okay. - Bóg zapłać, kochany chłopie. Zostań tu, dokończ mój podwieczorek, a Pameli powiedz, że wracam przed szóstą i że ma przepisać na czysto moją audycję. - Gdzie ona jest? - Przyszedł do niej list pocztą dyplomatyczną. Poszła po niego. Pug zasnął w fotelu. * Zbudził go dotyk chłodnych palców na policzku. - Witaj. Może lepiej byś się położył? - Pam stała nad nim z twarzą zaróżowioną od mrozu, błyszczącymi oczami i wymykającymi się spod barankowej czapki kosmykami ciemnych włosów. - Co? A! - Victor zamrugał i przeciągnął się. - Co ja tu robię? Chyba wszedłem i straciłem przytomność. - Gdzie Gaduła? - Pamela zdjęła czapkę i rękawiczki. - Zostawił herbatę? To do niego niepodobne. Henry otrząsnął się z sennej mgły. Przypomniał sobie rozmowę z Tudsburym i opowiedział ją Pameli. Jej twarz zmartwiała. - Front? Nigdy go tam nie puszczą. Ale ty? Victor, mówisz serio? Czy słuchałeś BBC albo Radia Szwedzkiego? - Tak. - No, tak. Znam cię zbyt dobrze, by się spierać, ale... Powiem ci tyle, że nasza ambasada przygotowuje się do ewakuacji na Ural czy gdzieś tam. Aha, z Tedem wszystko w porządku. - Nie zdejmując płaszcza podeszła do biurka i wzięła do ręki żółty maszynopis. - Jasna cholera, znowu zmiany. Zawracanie głowy! Pug już się nauczył, że Pamela od czasu do czasu wybucha jak szrapnel, ale tym razem tak szybko się opanowała, że nawet nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. - Pamelo, co się zdarzyło? Co z Tedem? - Dobrze. A przynajmniej jest bezpieczny. - Ale gdzie on jest? - Ach, z powrotem w starej Anglii. Według tego co pisze, mało co zużyty. Ostatecznie udało mu się zwiać, jemu i czterem francuskim lotnikom, z obozu jeńców pod Strasburgiem. Miał niemało przygód we Francji i Belgii, wprost filmowych. Ale dał sobie radę. Byłam pewna, że prędzej czy później mu się uda. - Usiadła i zdjęła pokrywę z maszyny do pisania. - Mój Boże, dziewczyno, ależ to fantastyczna nowina. - Tak, nieprawdaż? Musisz przeczytać jego list. Siedem kartek dwustronnie zapisanych i zgoła zabawnych. Stracił dziewiętnaście kilo i ciągle ma pocisk w udzie, a ściślej mówiąc, w tyłku. Całkiem się ustatkował i weźmie siedzące zajęcie, oczywiście, jak dodał ze smutkiem, gdy już będzie mógł siadać na krześle. A to wszystko znaczy oczywiście, że mam wracać natychmiast do kraju i wyjść za niego za mąż. - Pamela przerwała swoją dość bezceremonialną przemowę, rzuciła Victorowi długie spojrzenie i włożyła okulary w czarnej oprawce. - Lepiej będzie, jak się wezmę za robotę. A tobie wyraźnie potrzeba trochę snu. - Nic z tego. Misja zaraz odjeżdża. Muszę ich pożegnać. Pam, to wielka radość z Tedem. Ucieszyłem się i bardzo mi ulżyło. Rozcierając palce i chuchając na nie, Pamela odrzekła: - Boże, w tej chwili naprawdę byłaby to jakaś ulga, co? Mam na myśli uwolnienie się od rękopisów Gaduły i jego optymistycznego bełkotu. W chwilę później, właśnie gdy kapitan nakładał ciężki marynarski płaszcz, wpadł Tudsbury z rozpłomienioną twarzą i nosem posiniałym od mrozu. - "Możet byt'". Na Boga, dostałem pozytywną odpowiedź! Jutro ją mają ostatecznie potwierdzić, ale wszystko wskazuje, Victor, że jadę z tobą. Pam, skończyłaś? Bo już mój czas się zbliża. Narkomindieł wygląda jak dom wariatów. Wiadomości z frontu muszą być naprawdę złe, ale na Boga, Victor, to twoje zezwolenie, skądkolwiek nadeszło, działa jak magiczne zaklęcie! Oczywiście oni mnie uwielbiają i wiedzą, że należy mi się taka wycieczka, ale jaką minę miał Łozowski, gdy mu powiedziałem, że ty żądasz, bym ci towarzyszył! - Gaduło! - Pamela przestała pisać i rzuciła ojcu miażdżące spojrzenie. - Victor wcale tego nie żądał. To było kłamstwo. - Pam, z tymi ludźmi można rozmawiać tylko z grubą pałką - odrzekł Tudsbury z chytrym uśmiechem. - Powiedziałem, i to jest prawda, że wy dwoje jesteście starymi przyjaciółmi, że Victor naprawdę bardzo cię lubi i dlatego chce mi wyświadczyć tę przysługę. A więc, jeśli będzie ku temu okazja, potwierdź moją opowiastkę. - Ty stary łotrze bez sumienia - rzekła zaczerwieniona jak piwonia Pamela. - Prawdę powiedziawszy on wcale nie skłamał - zauważył Victor Henry. - Teraz już muszę wyruszać na lotnisko. Gaduło, Pamela ma wspaniałe nowiny. * Ale wmieszanie się Tudsbury'ego przyhamowało wycieczkę. Narkomindieł - Ministerstwo Spraw Zagranicznych - mruczało, chrząkało i wymigiwało się. Płynęły dni. Pug ugrzązł w Moskwie bez żadnego zajęcia. Ambasador i attache traktowali go chłodno i z dystansem, bo przecież Victor Henry był dla nich dopustem bożym, zarazą zesłaną przez Departament Stanu z Waszyngtonu. Kiedyś Henry wpadł do gabinetu Slote'a i zastał dyplomatę bladego, znękanego i co chwila wybuchającego bezsensownym chichotem. - Cóż tu robi moja synowa na pańskim biurku? - spytał. Stało tam w srebrnej ramce zdjęcie Natalii. Wyglądała na nim młodsza i pełniejsza na twarzy, z włosami związanymi w nietwarzowy węzeł. - A? Tak, to Natalia - zaśmiał się Slote. - Czy sądzi pan, że Byron miałby coś przeciw temu? Podarowała mi to wieki temu, a ja ją nadal bardzo lubię. I co z pana wycieczką? Niedaleko pan pojedzie przy tempie, w jakim Niemcy się tutaj zbliżają, hi, hi. - Bóg jeden wie - odrzekł Pug zauważywszy, że jego rozmówca kiepsko wygląda. - Może ją w ogóle odwołają. * Okazało się wreszcie, że główny problem stanowi Pamela. Jej ojciec domagał się, by mu towarzyszyła, powołując się na to, że bez niej jest całkiem bezradny. Później wycofał swą prośbę. Ale Narkomindieł już wrzucił wszystkie trzy nazwiska do wnętrza wielkiej, tajemniczej maszyny zajmującej się tą sprawą i nie dało się wrócić do punktu wyjścia. Gdy pojawiał się lub telefonował Pug, dobry humor Łozowskiego zaczynał więdnąć. - Drogi kapitanie Henry, odpowiedź usłyszy pan we właściwej porze. W tej chwili Związek Radziecki ma też inne, równie pilne problemy. W rezultacie Pug włóczył się po ulicach, przyglądając się zmianom, jakie zaszły w Moskwie. Nowe, czarno-czerwone plakaty wielkim głosem wołały o ochotników, ukazując na prymitywnych, wyrazistych, typowych dla socjalistycznej propagandy rysunkach młodych, muskularnych robotników i młode chłopki, wymachujących bagnetami w obronie przed pająkami, żmijami lub hienami z twarzą Hitlera. Tu i tam maszerowały nierównym krokiem bataliony robocze ze szpadlami i kilofami na ramionach; przelatywały przez miasto wielkie ciężarówki wypełnione dziećmi; pomimo ulewnych, całodziennych deszczów przed sklepami spożywczymi stały długie kolejki. Zniknęli z ulic żołnierze i konne zaprzęgi. Blade twarze ludzi o wysokich kościach policzkowych, kłębiących się na ulicach w przemoczonych czapkach i chustach, zmieniły wyraz. Słowiańska obojętność gdzieś przepadła, pojawiły się zmarszczone brwi, badawcze spojrzenia i przyspieszone kroki. Victor Henry pomyślał, że zbliżanie się Niemców upodobniło tłumy moskiewskie do nowojorskich. Wreszcie Łozowski zadzwonił do Victora do hotelu. Wesołym głosem zapytał: - A więc, kapitanie, czy odpowiada panu termin jutro o świcie? Proszę uprzejmie zgłosić się w Narkomindiele w ciepłej odzieży, płaszczu nieprzemakalnym, dobrych butach i być gotowym do wyjazdu na trzy lub cztery dni. - W porządku. Czy dziewczyna też jedzie? - Oczywiście. - W głosie Łozowskiego zadźwięczał ton zdziwienia i lekkiej urazy. - Cały problem na tym polegał. Niełatwo było go rozwiązać ściśle według pana życzeń. Dla naszych rosyjskich dziewczyn znaleźć się w boju to sprawa oczywista. Ale wiemy, że zagraniczne panie są znacznie mniej odporne. Lecz wszyscy znamy miss Tudsbury, to piękna kobieta i można zrozumieć tak gorącą przyjaźń. Wszystko załatwione. Victor Henry zdecydował zignorować kpiący, a nawet lubieżny ton głosu Łozowskiego i nie próbował wyjaśnień. Odrzekł krótko: - Jestem wdzięczny. Stawię się punktualnie. * Wyjechali z Moskwy w kierunku południowym wśród deszczu i przez cały ranek wlekli się w kolumnach wojskowych ciężarówek. Zatrzymali się tylko, by złożyć wizytę na zdumiewająco dobrze zakamuflowanym lotnisku myśliwców przechwytujących, w lesie tuż u wrót stolicy. Ciasno było w rosyjskim "M-1Ď", czarnym samochodziku, uderzająco podobnym z wyglądu i dźwięku silnika do forda z tysiąc dziewięćset trzydziestego roku. Do tego podłogę zajęły pakunki i pudła o nieznanym przeznaczeniu. Gdy już przejechali około stu mil ich przewodnik, pułkownik czołgista o łagodnej twarzy, w okularach, noszący dziwaczne nazwisko Porfirija Amfiteatrowa, zaproponował przerwę na lunch i wyprostowanie nóg. Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszeli niemieckie armaty. Kierowca, milczący, krzepki żołnierz z krótką rudą brodą, skręcił w boczną drogę wysadzaną starymi drzewami. Wiła się wśród uprzątniętych pól i brzozowych zagajników, ukazując w oddali dwa białe wiejskie dwory, a kończyła cienistą ścieżką, która znikała w dzikim lesie. Tu wysiedli, a pułkownik poprowadził ich wąską drożynką do niewysokiego trawiastego pagórka pod drzewami, na którym leżały wieńce świeżych kwiatów. - Jesteśmy w posiadłości wiejskiej Tołstoja, wie pan, w Jasnej Polanie - powiedział Amfiteatrow. - To jest jego grób. Ponieważ mieliśmy po drodze, pomyślałem sobie, że może to państwa zainteresować. Tudsbury przyjrzał się niskiemu kopcowi i spytał niezwykle, jak na niego, przyciszonym głosem: - Grób Tołstoja? Bez nagrobka? Bez kamienia? - Tak zarządził. "Złóżcie mnie w ziemi" - powiedział - "w lasach, gdzie bawiłem się z moim bratem Mikołajem, gdy byliśmy chłopcami..." - Basowy głos Amfiteatrowa brzmiał ostro i głośno na tle plusku kropli deszczu, spływających po żółtych liściach. Victor Henry przechylił głowę na ramię i spojrzał na pułkownika, bo usłyszał nowy dźwięk: ciche, nieregularne grzmoty, nie głośniejsze niż plusk deszczu w trawie. Pułkownik skinął głową. - Widzi pan, gdy wiatr wieje z tamtej strony, dźwięk niesie się daleko. - O, armaty? - spytał Tudsbury, siląc się na spokój. - Tak, armaty. To może coś przegryziemy? Dom, gdzie Tołstoj pracował jest ciekawy, ale obecnie niedostępny dla publiczności. Trochę dalej niż kurhanek nagrobny stały ławki, gdzie brodaty szofer przyniósł im lunch, złożony z razowego chleba, świeżych ogórków, mocno czosnkowej kiełbasy i ciepłego piwa. Padał drobny deszczyk, wojskowe ciężarówki pomrukiwały na szosie, a odległe działa cicho huczały. Milczenie przerwała Pamela. - Kto tu składa kwiaty? - Dozorcy, jak sądzę - odrzekł pułkownik. - Niemcy nigdy nie powinni tu dotrzeć - powiedziała. - To natchniona myśl - skomentował pułkownik. - Osobiście nie przypuszczam, by dotarli, ale Jasna Polana nie jest ufortyfikowana, więc wielki Tołstoj musi teraz ponosić takie samo ryzyko, jak wszyscy Rosjanie. - Uśmiechnął się ukazując czerwone dziąsła, a ten uśmiech nie był bynajmniej łagodny. - W każdym razie Niemcy nie mogą go zamordować. - Powinni byli czytać nieco uważniej jego dzieła - dodał Tudsbury. - To jeszcze musimy im udowodnić. Ale na pewno tak zrobimy. Na chwilę wyjrzało słońce i zaczęły śpiewać ptaki. Victor Henry i Pamela Tudsbury siedzieli obok siebie na ławce. Przez pożółkłe liście przebił się słup światła i padł na dziewczynę jak teatralny reflektor. Ubrana była w szare spodnie, wpuszczone w futrzane białe buty śniegowe oraz palto i czapkę z szarego baranka. - Czemu tak na mnie patrzysz, Victor? - Pam, nigdy nie byłem na grobie Tołstoja, a już na pewno nie z tobą, ale przysięgam, że pamiętam to wszystko, a już najbardziej jak ładnie nosisz na bakier tę czapkę. - Gdy podniosła rękę do nakrycia głowy dodał: - I mogłem ci z góry powiedzieć, że podniesiesz rękę, a twój pierścionek błyśnie w słońcu. Wyprostowała sztywno palce, patrząc na brylant. - Na ten temat Ted i ja posprzeczaliśmy się trochę. Gdy się z tym pokazał, wcale nie byłam pewna, czy chcę to nosić. - Kapitanie - zawołał pułkownik - może już pojedziemy? * Wepchnąwszy się w gęstniejący strumień pojazdów na szosie, czarny samochodzik potoczył się w kierunku ognia artyleryjskiego. Szosę wypełniały ciężarówki, jedne podążały w stronę frontu, drugie stamtąd powracały. Zarośnięci mężczyźni i krzepkie, ogorzałe kobiety pracujący na polach przedzielanych pasami brzozowych lasów, nie zwracali uwagi na ruch samochodowy. Także dzieci, zabawiające się blisko szosy, nie interesowały się wojskowymi pojazdami. W małych wioseczkach, przed chatami z bali i drewnianymi domami o ramach okiennych malowanych w wesołe kolory, suszyło się pranie. Victora Henry uderzyło, że im dalej od Moskwy, a bliżej frontu, tym Rosja miała bardziej pokojowy i normalny wygląd. Opuszczona przez nich tego ranka stolica pogrążona była w lękliwym pośpiechu. Tuż na jej skraju bataliony kobiet, chłopców i wychudłych mężczyzn w okularach: drobnych urzędników, nauczycieli i dziennikarzy, gorączkowo kopały rowy przeciwczołgowe i wkopywały dziesiątki tysięcy stalowych i betonowych przeszkód. Ale za tym pasem obronnym zaczynały się pełne spokoju lasy i pola, których jesienne barwy kontrastowały z zielenią drzew iglastych. W gruncie rzeczy tylko schrony przeciwlotnicze dla ciężarówek - wycięte wśród drzew polanki, zamaskowane wiecznie zielonymi gałęziami - przypominały, że trwa najazd. Pod wieczór samochód wjechał do miasteczka i zatrzymał się na błotnistym placu przed żółtym drewnianym domem. Przy pompie stały w kolejce rumiane dzieci z wiadrami, z kominów wznosiły się słupy dymu; inne dzieci zaganiały do zagród krowy i kozy. Ogromne pola ciągnęły się płasko i szeroko pod czerwieniejącym, pochmurnym niebem, a trzech potężnych starców trudziło się z młotami i piłami nad budową nowego, drewnianego domu. Był to, najdziwniejszy ze wszystkich ujrzanych tego dnia przez Puga widok: trzej wiekowi Rosjanie budujący o zmroku dom tutaj, gdzie odgłosy strzałów nie tylko dolatywały znacznie głośniej niż w posiadłości Tołstoja, ale jeszcze na zachodnim horyzoncie jak letnie błyskawice, migotały żółte błyski niemieckiej artylerii. - To przecież ich kraj - odrzekł pułkownik na zdziwienie wyrażone przez Victora, gdy zesztywniali wysiadali z samochodu. - A gdzież by mieli pójść? Zatrzymamy tu Niemców. Oczywiście kobiety w ciąży i matki z dziećmi wywieźliśmy już dawno. * W domu mieściło się obecnie dowództwo pułku. W małej, dobrze ogrzanej jadalni zgromadzili się przy stole goście, pułkownik czołgów, czterech oficerów pułku oraz generał Jewlenko, który na mocnych szerokich ramionach miał trzy gwiazdy z zielonego sukna. Był szefem sztabu grupy armii na tym odcinku, a pułkownik Amfiteatrow poinformował Puga, że właśnie przejeżdżał przez miasto. Ten blondyn z perkatym, chłopskim nosem i ciężkimi, gładko do różowości wygolonymi ogromnymi szczękami był tak potężnie zbudowany, że zdawało się, iż swoją osobą wypełnia koniec wąskiego, zadymionego pokoju. Tak się zainteresował Pamelą, że bez przerwy kierował pod jej adresem szarmanckie komplementy i namawiał do jedzenia i picia. Ale od czasu do czasu jego mięsista twarz przybierała nieobecny, pełen zmęczenia wyraz głębokiego smutku i choć zmuszał się do okazywania wesołości, oczy miał zapadnięte, otoczone fioletowymi obwódkami. Nastąpiła uczta w niemal kremlowskim stylu. Na grubym żółtym obrusie żołnierze stawiali kolejno: szampan, kawior, wędzone ryby, zupę, drób, steki i ciastka z kremem. Tajemnica tej sztuki magicznej wydała się, gdy Victor Henry przelotnie zajrzał do kuchni, której drzwi uchylił na chwilę żołnierz-kelner. Przy kuchni, w białym fartuchu, trudził się rudobrody kierowca ich "M-1Ď", a przed chwilą Pug widział go niosącego tam pudełka z samochodu. Okazało się, że w rzeczywistości był kucharzem i to wspaniałym. Generał bez skrępowania opowiadał o sytuacji wojennej, a pułkownik tłumaczył. Na tym odcinku Niemcy mieli przewagę liczebną nad jego armią, także w czołgach i armatach. Niemniej Szkopów spotka niespodzianka. Rosjanie trzymają tu odcinek, który zgodnie z doktryną wojenną jest o wiele za długi, jak na ich siły. Ale dobra doktryna, podobnie jak dobry pułk, może być czasami rozciągliwa. Niemcy ponoszą straszliwe straty. Generał sypnął wysokimi liczbami zniszczonych czołgów, zdobytych armat i zabitych nieprzyjaciół. Każda armia może iść do przodu, jeśli jej dowódcy zdecydują się, by każdy jard zdobytego terenu zalać własną krwią. Ale upływ niemieckiej krwi jest taki, że są już od tego biali jak papier. Ten atak, to już ich ostatni wielki wysiłek, by wygrać wojnę przed nadejściem zimy. - Czy zdobędą Moskwę? - spytał Tudsbury. - Z tego kierunku nie - odparł generał. - I nie sądzę, by z któregokolwiek innego. Ale gdyby nawet ją zdobyli, to i tak wypędzimy ich z Moskwy, a potem z naszego kraju. Pobijemy ich. Niemcy nie znają polityki strategicznej. Ich pojęcie o niej, to zabijać, rabować i brać niewolników. W dzisiejszych czasach, w obecnej epoce, to żadna polityka strategiczna. Ponadto ich zasoby są w decydującej mierze niższe niż nasze. Niemcy to ubogi kraj. Na koniec przeceniają siebie, a nie doceniają nas. Według Lenina, przy prowadzeniu wojny to bardzo niebezpieczny błąd. W wojnie, powiedział Lenin, bardzo niebezpiecznie jest mieć nazbyt wysokie mniemanie o sobie i zbyt niskie o przeciwniku. Jedynym tego wynikiem mogą być niewłaściwie pomyślane plany i bardzo niemiłe niespodzianki, jak na przykład przegrana. - Ale przecież doszli tak daleko - zauważyła Pamela. Wielka twarz generała w mgnieniu oka przybrała groźny, przerażająco brutalny wyraz straszliwej złości, choć przebijało przez nią okropne wyczerpanie. Zwrócił się do Pameli i nagle jego złość rozpłynęła się w kokieteryjnym uśmiechu. - Tak, moja miła pani. I widzę, że mówi to pani bez złej intencji i tak samo jak my ocenia pani to, co się wydarzyło. Tak, nazistom z ich niebywałą perfidią udało się nas zaskoczyć. I jeszcze coś. Są zarozumiali, przyszli tu dumni i pewni, że nikt im się nie oprze. Wygrawszy już wiele kampanii, wrzuciwszy we Francji niezwyciężonych Brytyjczyków do morza i tak dalej, uważają się za zawodowych zwycięzców. Wierzą, że nie można ich pobić. Ale sądzę, że widząc jak ich koledzy giną w Rosji jak muchy, zaczynają wątpić. Początkowo wkraczali do naszego kraju po szosach, kolumnami, nie troszcząc się nawet o osłonę skrzydeł. Później stali się ostrożniejsi. Owszem, Hitler ich wyszkolił w plądrowaniu, zabijaniu i rabunku. To zresztą stare teutońskie zwyczaje, więc dobrze to umieją. My jesteśmy narodem miłującym pokój, dlatego, jak sądzę, zaskoczyli nas nieprzygotowanych psychicznie. I dlatego, jak pani powiedziała, doszli tak daleko. Teraz mamy dwa zadania: nie pozwolić im iść dalej, a następnie odesłać ich tam, skąd przyszli. Oczywiście tych, których wcześniej nie wdepczemy w nasze błoto. - Zwrócił się do kapitana i do korespondenta. - Oczywiście zrobilibyśmy to szybciej, gdybyście wspomogli nas zaopatrzeniem, bo straciliśmy go wiele. Ale ponad wszystko do szybkiego zgniecenia tych szczurów może przyczynić się otwarcie drugiego frontu w Europie. Anglicy naprawdę by się zdziwili stwierdziwszy, że gdy raz postawią nogę na francuskiej ziemi, mogą maszerować prosto do Berlina. Jestem zdania, że każdy Niemiec, który potrafi utrzymać w rękach karabin, został posłany do tego ataku. - Nie miałem ani jednej audycji, w której bym się nie domagał drugiego frontu natychmiast - oświadczył Tudsbury. Generał skinął głową. - Jest pan dobrze znany i szanowany jako przyjaciel narodu rosyjskiego. - Spojrzał na Victora Henry'ego. - A pan, kapitanie, co chciałby pan obejrzeć? Niestety, tak daleko w głębi lądu nie jesteśmy w stanie pokazać panu zadowalających manewrów morskich. - Generale, a gdyby... oczywiście to absurd, ale ... gdyby mój prezydent chciał odwiedzić pański front w czapce niewidce z bajki? - My też mamy takie bajki - rzekł Jewlenko - ale niestety nie mamy takich czapek. - Co wówczas chciałby mu pan pokazać? Generał spojrzał na czterech, siedzących ramię w ramię przy stole oficerów. W identycznych brązowych mundurach, paląc bezustannie papierosy, czwórka kędzierzawych, bladych Rosjan z bystrymi, zmęczonymi oczami, wyglądała jak czworaczki. Do tej pory żaden nie odezwał się ani słowem. Generał zwrócił się do nich i potoczyła się błyskawiczna wymiana rosyjskich zdań. Ponownie zwrócił się do Henry'ego: - Dobrze pan postawił sprawę. Da się zrobić. Ponieważ sytuacja jest trochę płynna, proponuję, by państwo wyruszyli o świcie. Dla pani opróżniono pokój na piętrze, panowie mają nocleg z tymi oficerami. - Na miły Bóg, sypialnia? Byłam przygotowana na nocleg w ubraniu na podłodze albo na ziemi - powiedziała Pamela. - A poza tym wcale nie jestem śpiąca. Gdy pułkownik przetłumaczył, Jewlence rozjaśniła się twarz. - Naprawdę? Mówi pani jak jedna z naszych, rosyjskich dziewczyn, a nie jak delikatna Angielka. - Podając jej ramię poprowadził wszystkich do drugiego pokoju, gdzie na ścianach wisiały zniszczone, pokreślone mapy, a wiejskie meble domowe stały pomieszane z biurkami, stołkami, maszynami do pisania i wijącymi się czarnymi kablami telefonicznymi. Żołnierze zepchnęli skrzypiące meble w kąt, opróżniając przestrzeń wokół zniszczonego pianina z klawiszami obdartymi do gołego drewna. Usiadł przy nim oficer ze zwisającym z kącika ust papierosem i grzmotnął w klawisze, grając "Zawsze istnieć będzie Anglia". Pamela, rozpoznawszy melodię, zaśmiała się i wstawszy odśpiewała hymn. Za wzorem generała wszyscy zaczęli klaskać, po czym podano znowu szampana. Pianista niezdarnie zaczął wygrywać "Alexander's Ragtime Band". Z niskim, eleganckim ukłonem generał poprosił Pam do tańca. Stanowili zabawną parę, bo przerastał ją o głowę i ramiona, kręcąc się sztywno w fokstrocie na wąskim kawałku wolnej podłogi, w ciężkich zabłoconych butach. Ale twarz Jewlenki promieniowała zadowoleniem. Potem Pamela tańczyła z innymi oficerami, znowu z generałem, pianista zaś wygrywał kilka znanych mu amerykańskich melodii, by wreszcie ponownie odegrać "Alexander's Ragtime Band". Wszyscy obecni wlali już w siebie dużo szampana i wódki. W drzwiach tłoczyli się żołnierze, z szeroko otwartymi, rozbawionymi oczami, przyglądając się, jak cudzoziemska pani tańczy i pije z ich oficerami. Pug wiedział, że Pamela nie znosi tańczyć, a już szczególnie z obcymi. Przypomniał sobie pierwsze chyba słowa, jakie od niej usłyszał na pokładzie "Bremen": - Powinnam chodzić z laską i w siwej peruce. - Ale tutaj dzielnie sobie poczynała. Pianista przeszedł do melodii rosyjskich, co robił znacznie lepiej. Pamela padła na krzesło, a oficerowie zaczęli tańczyć pojedynczo lub ze sobą. Śmiano się i bito brawa jeszcze głośniej. Przystojny młody żołnierz z tygodniowym zarostem skoczył na środek pokoju i wykonał brawurowe solo, odbijając się lekko od ziemi w podskokach, przysiadając, robiąc obroty, aż na koniec w podziękowaniu za aplauz skłonił się z gracją zawodowego artysty baletu. Generał podniósł się z miejsca i też zaczął solowy taniec, wirując i podskakując. Wreszcie założył ręce na piersi i w prysiudach zaczął wysoko podrzucać nogi, wykrzykując ochryple: - Skorieje! Skorieje! Od jego ciężkich skoków drżała podłoga. Żołnierze wpadli do pokoju otaczając go kołem i wiwatując. Śmierdziało brudnymi męskimi ciałami, dymem papierosowym i alkoholem, ale przyciśnięty do Pameli Victor Henry czuł także lekki aromat jej goździkowych perfum. Gdy ciężko dyszący generał Jewlenko zakończył występ okrzykiem i wysokim podskokiem, mężczyźni ryknęli i zaczęli bić w dłonie, a Pamela nagrodziła go pocałunkiem w czerwony spocony policzek. Generał serdecznie pocałował ją w usta, co wywołało jeszcze więcej śmiechów i ryków. To był koniec zabawy. Generał odjechał. Żołnierze ustawili meble na miejscach. Goście poszli spać. 54 O świcie lało jak z cebra. W bladym, sinym świetle, po całym placu włóczyły się dzieci i zwierzęta, a ciężarówki chlapały, ślizgały się i buksowały w miejscu, wyrzucając w górę fontanny błota. Z tyłu samochodu zrobiło się luźniej, bo zjedzono i wypito zawartość wielu pakunków. Victor Henry pomyślał, czy by nie pogratulować siedzącemu za kierownicą mistrzowi patelni, ale zdecydował tego nie robić. Wciśniętej między ojca i Puga Pameli udało się użyć rano szminki do warg i kredki do oczu. Pug pomyślał, że w tym otoczeniu dziewczyna wygląda jak gwiazda filmowa, odwiedzająca oddziały wojskowe. - No, to ruszamy - oświadczył Amfiteatrow. - Przy takiej pogodzie pojedziemy wolniej i nie tak daleko. - Przez jakieś sto jardów samochód podskakiwał i ślizgał się, po czym utknął w błocie. - Oczywiście mam nadzieję, że dalej, niż w tej chwili - dodał pułkownik. Samochód otoczyli żołnierze w ciężkich płaszczach. Pokrzykując i popychając uwolnili wóz. Koła chwyciły twardszą ziemię i samochód chlapiąc, kiwając się i wpadając w poślizgi wytoczył się z miasta. Przejechali odcinek asfaltowej szosy wśród pól, skręcili w stronę lasu wąską, błotnistą drogą. Kucharz kierował dobrze (albo kierowca dobrze kucharzył - Pugowi nigdy nie udało się ustalić, jak było naprawdę) i przez prawie dwadzieścia minut udawało mu się przeprowadzać wóz przez straszliwe wyboje, kopce i koleiny, po czym zatrzymał się na dobre. Pug, kierowca i pułkownik wysiedli. Tylne koła zapadły się po osie w lepkie, czerwone błoto. I ciągle lał deszcz. Ugrzęźli wśród dzikich lasów, w takiej ciszy, że krople deszczu padające na maskę samochodu parowały z sykiem. - Mam nadzieję, że szofer ma łopatę - mruknął Pug. - Tak, ja także - odrzekł rozglądając się pułkownik. Zanim wziął się za robotę, poszedł na skraj lasu, by sobie ulżyć, jak przypuszczał Pug. Po chwili Victor usłyszał głosy, a potem chrapliwe sapanie silnika. Poruszyły się krzaki. Z zarośli wynurzył się lekki czołg przykryty gałęziami, z armatą wymierzoną prosto w Puga. Za nim szedł pułkownik i trzech ludzi w zabłoconych szynelach. Amerykanin przed chwilą spoglądał prosto na pokrytą pstrym kamuflażem lufę, a przecież jej nie zauważył, póki się nie poruszyła. Czołg parskając wyjechał spomiędzy drzew, zatoczył łuk i tyłem wjechał na drogę. Żołnierze szybko zaczepili łańcuch i w jednej chwili samochód wyciągnięto wraz z pasażerami. Otworzyła się, obwieszona zielenią wieżyczka i ukazały się dwie nie ogolone, chłopięce słowiańskie twarze. Pamela wyskoczyła z wozu, chlapiąc i potykając się podbiegła do czołgu i ku ich przyjemnemu zaskoczeniu ucałowała obu. Właz zamknął się, czołg wycofał na dawne miejsce w lesie, a czarny samochód chwiejnie zagłębił się w las. W ten sposób utykali i byli ratowani wielokrotnie i w ten też sposób odkryli, że ciche, mokre lasy roją się od oddziałów Armii Czerwonej. Dotarli do miejsca, gdzie droga była tak podmyta, że przecinał ją pełen wody jar. Obie jego strony były poznaczone śladami gąsienic i opon terenowych ciężarówek, ale jasne było, że ich auto w żaden sposób się nie przedostanie. Tutaj z lasu znów wynurzyli się żołnierze i przez wyrwę przerzucili rozpołowione pniaki, gładką stroną do góry, wiążąc je w chwiejny, ale zupełnie wystarczający mostek. Był to dość liczny oddział, a jego dowódca, gruby, zezowaty porucznik, zaprosił podróżnych, by się zatrzymali i posilili. Nie odróżniał się niczym od swoich żołnierzy prócz tego, że on rozkazywał, a oni słuchali. Wszyscy byli jednakowo ubrani i jednakowo oblepieni czerwoną ziemią. Poprowadził gości przez las, a potem do lodowatego, błotnistego schronu przykrytego pniami drzew i tak dobrze zamaskowanego krzakami i zaroślami, że Henry nie zauważył wejścia do chwili, gdy oficer zaczął zapadać się pod ziemię. Schron był w rzeczywistości podziemną chatą ze smołowanych bali, pełną kabli telefonicznych, oświetloną lampą oliwną i ogrzewaną starym żelaznym piecykiem, w którym palono pociętymi gałęziami. Oficer, z dumą zezując na mosiężny samowar na stole z surowych desek, zaproponował im herbatę. Podczas gdy woda się gotowała, żołnierz zaprowadził mężczyzn do latryny tak prymitywnej i śmierdzącej - choć Tudsbury i Rosjanie chętnie z niej skorzystali, że Pug wolał potykając się zrobić kilka kroków między drzewa, jedynie po to, by zostać zatrzymanym przez wartownika, który pojawił się jak leśny duch. Gdy Amerykanin oddawał dług naturze, żołnierz go pilnował, patrząc z pewnym zainteresowaniem jak to robi cudzoziemiec. Wracając do schronu Pug napotkał trzech wysokich Rosjan, którzy z obojętnymi minami maszerowali otaczając Pamelę z bagnetami na broni, dziewczyna zaś wyglądała na lekko zakłopotaną, choć rozbawioną. Nim odjechali, porucznik pokazał Pugowi i Tudsbury'emu żołnierskie ziemianki, wyraźnie dumny z dokonań swoich ludzi. Te świeżo wykopane w wilgotnej ziemi, wyłożone gliną z piaskiem dziury o zapachu grobów, przykryte były grubymi stropami z darni, ułożonej na drewnianych balach, zdolnymi wytrzymać bezpośrednie trafienie pocisku armatniego, a ubłoceni, nie ogoleni żołnierze, skuleni w półmroku w swych szynelach robili wrażenie, że rozmowy, palenie papierosów i oczekiwanie na rozkazy zupełnie ich zadowala. Kilku pożywiało się, odłamując kawałki z bochnów szarego chleba i wyławiając kawały duszonego mięsa z zabłoconego kotła, wleczonego przez dwóch zabłoconych żołnierzy. Żując chleb, pociągając papierosy, ludzie ci ze spokojem spoglądali na gości idących okopami i ze spokojem odwracali za nimi głowy. Zdrowo wyglądający, dobrze odżywieni, wyglądali w czerwonej ziemi tak jak u siebie w domu, jak by byli dżdżownicami i prawie że podobni byli do tej formy życia swoją odpornością, liczebnością i małymi wymaganiami. Tutaj po raz pierwszy w Victorze Henrym zrodziło się niezłomne przekonanie, że Jewlenko powiedział prawdę: Niemcy mogą odnieść największe zwycięstwa, ale z czasem Armia Czerwona ich wypędzi. - O bogowie - wyjąkał Tudsbury w drodze powrotnej do samochodu - Belgia w tysiąc dziewięćset piętnastym roku to było nic. Ci ludzie żyją jak zwierzęta. - Potrafią - odrzekł Henry i zamilkł, widząc jak Amfiteatrow nie spuszcza ich z oka podczas tej krótkiej wymiany szeptów na boku. - Prawdę powiedziawszy jesteśmy niedaleko miejsca przeznaczenia - oświadczył Rosjanin ocierając z twarzy krople deszczu i pomagając wsiąść Pameli. - Gdyby nie błoto, już byśmy tam byli. Wóz podskoczył i wysunął się z lasu. Przed nimi na całe mile ciągnęły się zżęte pola, płaskie jak stół pod szarymi, niskimi chmurami. - Tam jedziemy - wskazał Amfiteatrow na leżącą prosto przed nimi daleką linię lasu. Dotarli do skrzyżowania błotnistych dróg tak zbełtanego, jak gotująca się woda. I chociaż droga przed nimi wydawała się w dobrym stanie, kierowca ostro zakręcił w prawo. - Czemu nie jedziemy prosto? - spytała Pamela. - Czy to nie jest dobra droga? - O, tak. Całkiem dobra. Jest zaminowana. Cały ten obszar - pułkownik szerokim gestem ogarnął spokojne ścierniska - jest zaminowany. - Dobrze wiedzieć, gdy się wyrusza w podróż - zauważył Pug, nieco zmrożony wiadomością. Amfieatrow obdarzył go swym rzadkim, wilczym uśmiechem, ukazującym czerwone dziąsła i otarł kroplę deszczu z posiniałego nosa. - Ma pan rację, kapitanie. Pański przewodnik z "Inturist" w tej okolicy naprawdę musiałby się orientować co jest czym. W przeciwnym razie miałoby to zły wpływ na pana zdrowie. Samochód podskakiwał w rzadkim błocie, które deszcz jeszcze bardziej rozrzedzał, aż wreszcie utknął wszystkimi czterema kołami w bagnie i zatrzymał się wśród ciągnącej się aż za horyzont żółtej ścierni. Ratownicy nie pojawili się. Nie było to możliwe, chyba że wstaliby spod ziemi, choć Pugowi przyszło do głowy, że i to jest możliwe. Kierowca odkopał koła szpadlem i podłożył pod tył deski. Gdy pasażerowie dla odciążenia wozu wysiedli, Amfiteatrow ostrzegł ich, by się nie ruszali poza szlak, bo pod ścierniskiem wszędzie zakopane są miny. Oblewając ich prysznicem z błota i odłamków desek, samochód wyrwał się z pułapki. Pojechali. Pug dał spokój domysłom co do kierunku jazdy. Ani razu nie minęli drogowskazu czy innego znaku drogowego. Przez nisko nawisłe szare chmury nie przebijał się nawet promień słońca. W lesie, gdzie żołnierze zakopali się w ziemi jak dżdżownice, odgłosy ognia artyleryjskiego były słabsze, niż we wsi. Tutaj zaś znacznie głośniejsze. Ale to mogło wynikać z zygzakowatej linii frontu. Jasne było, że nie podążają już na zachód, bo tam byli Niemcy. Wynikałoby z tego, że jadą meandrami o jakieś pięć mil za frontem. Na następnym skrzyżowaniu pułkownik powiedział: - Tu zboczymy nieco z drogi, ale zobaczą państwo coś interesującego. Wjechali między pola, na których stały nie zebrane i gnijące wysokie żółtozielone źdźbła. Po jakiejś mili Amfiteatrow polecił kierowcy zatrzymać się. - Może wyprostują państwo nieco nogi. Wszyscy macie dobre, grube buty - stwierdził patrząc dziwnie na Pamelę. - Ale panią ten spacer może znudzić. Może pozostanie pani z kierowcą? - zaproponował. - Pójdę, chyba że każe mi pan pozostać. - Doskonale. Proszę bardzo. Szli, przeciskając się wśród kłosów. Ciche pole przejrzałego mokrego zboża pachniało słodko, prawie jak kwitnący sad. Ale goście, chlupocząc nogami w jednym rzędzie za Amfiteatrowem, wkrótce spojrzeli po sobie z obrzydzeniem, gdy odór zgnilizny uderzył ich w nozdrza. Wyszli na wolną przestrzeń i zrozumieli. Patrzyli na pobojowisko. We wszystkich kierunkach wielkie, krzyżujące się pasy brązowego błota przecinały zboże. Tu i ówdzie stały jeszcze płaty żółtozielonych źdźbeł, a wśród nich i pośród brązowych pasów leżały na bokach, kołami do góry lub przechylone na skos, rozbite czołgi z kamuflującą farbą pokrytą pęcherzami lub spaloną, z zerwanymi gąsienicami i rozdartymi pancerzami. Siedem czołgów miało znaki niemieckie, dwa były lekkimi rosyjskimi T-26, które Pug często widywał przejeżdżające przez Moskwę. Smród bił od niemieckich trupów w czarnych mundurach (Niemieckie wojska pancerne miały czarne kombinezony (przy. tłum.)), rozciągniętych tu i tam na ziemi lub skurczonych w rozprutych czołgach. Ich martwe sine twarze były obrzydliwie spuchnięte i pokryte rojami tłustych, czarnych much, ale można było poznać, że byli to młodzi chłopcy. Pamela zbladła i przytknęła chusteczkę do twarzy. - Bardzo przepraszam - odezwał się pułkownik ze złym błyskiem w oku. - To zdarzyło się zaledwie przedwczoraj. Szkopy próbowali tu atakować i zostali przyłapani. Ich koledzy zawrócili i nie chcieli się zatrzymać, by wykopać przyzwoite groby, bo odrobinę im się spieszyło. Między czołgami i trupami ziemia zasłana była hełmami, papierami i potłuczonymi butelkami. Ale najdziwniejszym widokiem była sterta damskiej bielizny: różowych, błękitnych i białych majtek i halek, mokrych i unurzanych w błocie koło przewróconego czołgu. Pamela, nie odejmując chusteczki od nosa, podniosła wysoko brwi i pokazała tę stertę. - A co, zabawne? Przypuszczam, że któryś ukradł to we wsi. Niemcy kradną wszystko, co im wpadnie w ręce. Przecież właściwie po to przybyli do nas: by kraść. Miesiąc temu mieliśmy ciężką bitwę pancerną koło Wiaźmy. W jednym ze zniszczonych przez nas czołgów był wielki, piękny marmurowy zegar oraz martwa świnia. Ogień ją zniszczył, a szkoda. To była bardzo dobra świnia. No więc pomyślałem sobie, że to może państwa zainteresować. Zdjęcia rozbitych czołgów niemieckich były pospolite w Moskwie. Przedtem Victor Henry widział prawdziwe niemieckie czołgi tylko w Berlinie. Z brzękiem przejeżdżały tam alejami w szpalerach czerwonych flag ze swastyką wśród ryku orkiestr dętych, wygrywających marsze wojskowe i okrzyków, witających je hitlerowskim pozdrowieniem, tłumów, albo też całymi masami przejeżdżały na platformach kolejowych, prosto z fabryki na front. Widok kilku rozbitych i poprzewracanych na spustoszonym rosyjskim polu uprawnym o dwa tysiące mil od Berlina, z załogami gnijącymi w błocie obok swych pojazdów, był dla Victora ostrym wstrząsem. - Pułkowniku - zapytał czołgistę - czy to nie Pzkpfw III? Jak mogły je pokonać wasze T-26? Przecież ich pociski nie przebijają pancerza tych wozów. Amfiteatrow wyszczerzył zęby. - Dobrze, bardzo dobrze. Jak na marynarza, dobrze się pan orientuje w bojach pancernych. Ale lepiej niech pan spyta dowódcę batalionu, który wygrał tę bitwę, więc ruszajmy w drogę. Cofnęli się aż do skrzyżowania, skierowali w stronę lasu i we wsi, złożonej z tuzina chat z drewnianych bali pod strzechą, rozciągniętej wzdłuż puszczańskiej drogi, natknęli się na coś, co wyglądało jak warsztat naprawczy czołgów pod gołym niebem. Pod drzewami leżały na całą długość zdemontowane gąsienice, koła jezdne były pozdejmowane, działa zdemontowane i wszędzie ludzie w czarnych lub granatowych kombinezonach kuli, piłowali, smarowali i spawali, wykrzykując po rosyjsku i śmiejąc się do siebie. Ujrzawszy samochód, spacerujący ulicą w oliwkowym zbyt obszernym szynelu niski, krzywonosy, śniady oficer puścił się biegiem. Zasalutował pułkownikowi, po czym objęli się i ucałowali. Przedstawiając gości, Amfiteatrow powiedział: - Majorze Kapłan, pokazałem naszym przyjaciołom te rozwalone czołgi na polu. Nasz przyjaciel z amerykańskiej Marynarki Wojennej zadał pytanie godne pancerniaka. Spytał, jakim sposobem T-26 może znokautować niemiecki Pzkpfw III? Dowódca batalionu roześmiał się od ucha do ucha, poklepał Victora po plecach i powiedział po rosyjsku: - Dobrze, proszę ze mną. Za ostatnią chatą poprowadził gości w głąb lasu, poza dwa szeregi lekkich czołgów ustawionych pod drzewami i osłoniętych siatką maskującą, zarzuconą na pomalowane w kamuflujące, zielone i piaskowe, plamy korpusy. - Jesteśmy na miejscu - oświadczył z dumą. - Oto czym rozwaliliśmy Niemców. Rozproszone w zaroślach, prawie niedostrzegalne pod gałęziami i siatkami, pięć pancernych potworów wznosiło wysoko w powietrze kwadratowe wieżyczki z potężnymi armatami. Tudsbury'emu, gdy na nie spojrzał, opadła szczęka. Nerwowo otarł wąsy kostkami palców. - Mój Boże! A to co takiego? - Nasze najnowsze, rosyjskie czołgi - powiedział Amfiteatrow. - Generał Jewlenko uważa, że mogą one zainteresować prezydenta Roosevelta. - Fantastyczne! - zawołał Gaduła. - Coś takiego! Owszem, słyszałem, że macie te potwory, ale... Ile one ważą? Sto ton? Popatrzcie tylko na te armaty! Rosjanie wymienili uśmiechy. - To dobry czołg - powiedział Amfiteatrow. Tudsbury spytał, czy może je obejrzeć w środku i, ku zdumieniu Puga, pułkownik się zgodził. Pug wdrapał się na czołg, a młodzi pancerniacy pomogli grubemu kulawemu Anglikowi przedostać się przez właz. Wewnątrz wieżyczki, pomimo mnóstwa mechanizmów i instrumentów oraz ogromu łoża i zamka działa, było jeszcze dużo miejsca. Pachniało zadziwiająco podobnie, jak w nowym samochodzie. Pug domyślił się, że zapach wydzielały wielkie skórzane siedziska działonowego i dowódcy czołgu. Kapitan słabo znał się na czołgach, ale wykonanie wnętrza z niemalowanego metalu było dobre, pomimo paru dość prymitywnych wsporników na przyrządy i ich okablowania. Zegary, zawory i urządzenia sterownicze przypominały stare niemieckie konstrukcje. - Wielki Boże, Henry, to przecież pancernik lądowy - powiedział Tudsbury. - Gdy pomyślę o tych blaszanych pudełeczkach, którymi jeździliśmy. Ależ w porównaniu z tym najlepsze obecne niemieckie czołgi to skorupki od jajek. Diabła warte skorupki! Co za niespodzianka! Gdy się wygramolili na zewnątrz, wokół czołgu zgromadziła się dobra setka żołnierzy, a jeszcze więcej nadchodziło przez las. Na płaskim korpusie stała Pamela, zakłopotana, ale i rozbawiona wlepionymi w nią męskimi spojrzeniami. Zakutana w zabłocony kożuch nie wyglądała olśniewająco, ale sama jej obecność zdawała się wzruszać i hipnotyzować czołgistów. Koło niej stał oficer w okularach na bladej, okrągłej twarzy, z długimi żółtymi zębami. Major Kapłan przedstawił go jako oficera politycznego. - Komisarz chciałby was wszystkich przedstawić żołnierzom - zwrócił się Amfiteatrow do Victora Henry'ego - i jest zdania, że wasza wizyta jest doskonałą okazją do podniesienia ducha walki. - Oczywiście - odrzekł Henry. Rozumiał tylko małe fragmenty wygłaszanego pośpiesznie gromkim głosem przemówienia okrągłolicego komisarza. Ale jego poważny ton, wymachiwanie pięścią, komunistyczne slogany i wyraz skupienia na naiwnych twarzach przystojnych młodych pancerniaków mówiły same za siebie. Mowa komisarza wyglądała na skrzyżowanie wystąpienia kaznodziei z przedmeczowym przemówieniem trenera do drużyny. Nagle żołnierze zaczęli klaskać, a Amfiteatrow tłumaczył po trzy-cztery zdania, gdy komisarz w przerwach zwracał do niego uradowaną twarz. - W imieniu Armii Czerwonej, witam amerykańskiego kapitana marynarki Genrego, brytyjskiego korespondenta wojennego Tudsbury'ego, a szczególnie dzielną angielską dziennikarkę Pamelę na naszym froncie. Ludziom walczącym zawsze dobrze robi widok pięknej twarzy. (Śmiechy wśród żołnierzy.) Ale, miss Tudsbury, mówimy to bez złej myśli, bo myślimy tylko o naszych własnych, kochanych dziewczynach pozostawionych w domu, to oczywiste. Ponadto pani ojciec mądrze zrobił przyjeżdżając tutaj, by panią strzec przed romantycznymi i męskimi młodymi rosyjskimi czołgistami. (Śmiechy i oklaski.) Pokazaliście nam, że narody brytyjski i amerykański nie zapominają o nas w naszej walce przeciw faszystowskim hienom. Towarzysz Stalin powiedział, że wojnę wygrywa ta strona, która ma więcej silników benzynowych. Czemu ten silnik jest tak ważny? Bo benzyna jest największym współczesnym źródłem energii, a energią wygrywa się wojny. My, czołgiści, wiemy o tym! Hitler i Niemcy sądzili, że wybudują pośpiesznie dużo silników benzynowych, wsadzą je do czołgów i samolotów i w ten sposób wyprzedzą cały świat. Hitler nawet miał nadzieję, że pewne koła rządzące w Ameryce i Europie dopomogą mu, gdy zdecydował się zaatakować pokojowy naród rosyjski. No i przeliczył się. Te dwa wielkie narody stworzyły niewzruszony front z narodami Związku Sowieckiego. Potwierdza to obecność naszych gości. Nasze trzy kraje mają o wiele więcej silników benzynowych niż Niemcy, a ponieważ możemy ich budować jeszcze więcej i prędzej niż oni, bo mamy znacznie większy przemysł, wygramy wojnę. Wygramy ją szybciej, jeśli nasi przyjaciele szybciej przysyłać nam będą całe masy zaopatrzenia wojennego, bo nazistowscy bandyci nie ustąpią, dopóki wielu z nich nie zabijemy. A ponad wszystko zwyciężymy znacznie szybciej, jeśli nasi brytyjscy przyjaciele natychmiast otworzą drugi front i także zabiją pewną liczbę niemieckich żołnierzy. Niektórzy ludzie myślą, że nie jest możliwe pobicie Niemców. Zapytuję więc ten batalion: czy biliście się z Niemcami? Podczas przemowy zapadł zmrok i Pug ledwie mógł rozróżnić twarze najbliżej stojących. Z ciemności rozległ się ryk: Da! - Czy biliście ich? - Da! - Czy boicie się Niemców? - Niet! - a po nim grube, męskie śmiechy. - Czy sądzicie, że Brytyjczycy powinni się bać otwarcia przeciw nim drugiego frontu? - Niet! - jeszcze więcej śmiechów i ryk zbiorowego skandowania po rosyjsku: - Drugi front teraz! Drugi front teraz! - Dziękuję wam, moi towarzysze. A teraz kolacja, a potem znowu do naszych czołgów, którymi odnieśliśmy wiele zwycięstw i odniesiemy jeszcze więcej za naszą ojczyznę, nasze dziewczyny, nasze matki, nasze żony, nasze dzieci i za towarzysza Stalina! W ciemności rozległ się ponowny ryk jednym wielkim głosem: Służymy Związkowi Sowieckiemu! - Miting skończony - ochryple zawołał komisarz. Nad drzewami wstawał księżyc. * Pug obudził się z niespokojnego snu na rozłożonym na ziemi sienniku w chacie z bali. Obok niego w zupełnej ciemności melodyjnie chrapał Tudsbury. Zapalając papierosa ujrzał w świetle zapałki, że Pamela siedzi z błyszczącymi oczami na jedynym w izbie łóżku oparta plecami o tynkowaną drewnianą ścianę. - Pam? - Cześć. Ciągle się czuję, jakbym podskakiwała i wpadała w poślizgi w błocie. Jak myślisz, czy wartownik mnie zastrzeli jeśli wyjdę na dwór? - Spróbujmy. Wyjdę pierwszy, a jeśli zastrzeli mnie, ty wrócisz do łóżka. - O, to świetny plan. Dziękuję. Pug wciągnął dym, a w czerwonym blasku rozżarzonego papierosa Pamela podeszła i podała mu rękę. Posuwając się wzdłuż szorstkiej ściany Pug namacał drzwi i otworzył. W ciemności otworzył się granatowy prostokąt. - Niech mnie diabli. Księżyc. Gwiazdy. Księżyc w pełni, częściowo zakryty szybko płynącymi chmurami, sypał na słomiane dachy i rozjeżdżoną pustą drogę szarobłękitny pył. W lesie po drugiej stronie drogi żołnierze zawodzili smętne pieśni przy akompaniamencie akordeonu. Victor Henry i Pamela Tudsbury usiedli na ławce z surowego drewna trzymając się za ręce i przytulili do siebie w lodowatym wietrze, wiejącym wzdłuż drogi. Błoto pod ich nogami było nierówne i twarde. - Mój Boże - powiedziała Pamela - daleka jest droga do Tipperary, prawda? - Waszyngton, Dyskryt Kolumbia, jest jeszcze dalej. - Dziękuję za wyjście na dwór, Victor. Siedziałam i nie śmiałam się poruszyć. Kocham wiejskie zapachy, ale na Boga, ten wiatr tnie do kości! Przez niebo przeleciały żółte błyskawice, a zaraz potem rozległy się grzmoty. Ciasno przytulona Pamela drgnęła i westchnęła. - Ach, ach, spójrz na to. To było wielkie świństwo ze strony Gaduły, że mnie tutaj zaciągnął. Oczywiście jemu z tym wygodnie. Dziś wieczorem dyktował mi przez dwie godziny przy świecy, bo sam nie mógł napisać ani linijki. A była to, można powiedzieć, sensacyjna historia. Czy te czołgi są naprawdę tak zdumiewające, jak on twierdzi. W ostatnim zdaniu powiedział, że jeżeli Rosja potrafi je produkować masowo, to wojna praktycznie się skończyła. - To takie dziennikarskie gadanie. Wielkość, to nie wszystko. Każdy czołg, niezależnie od wielkości, może okazać się krematorium dla załogi, jeśli jest źle skonstruowany. Na ile jest zwrotny? Jaką ma wytrzymałość pancerza? Niemcy wykryją jego słabe strony. Szybko zbudują nowe działo, które będzie mogło te pancerze przebijać. Umieją doskonale robić takie rzeczy. Niemniej to bardzo dobry czołg. - Na tobie to można polegać! - zaśmiała się Pamela. - Myślę, że przez to właśnie nie mogłam zasnąć. Widziałam, jak wojna nagle się kończy. To była tak zaskakująca i olśniewająca myśl! Niemcy pobici, Hitler martwy albo za kratkami, Londyn znowu oświetlony, wielkie porządki i wreszcie życie płynące jak dawniej! A wszystko z powodu tych potwornych czołgów toczących się tysiącami do Berlina... O Boże, te armaty chyba są blisko. - To tylko marzenie, Pam - odrzekł Victor. - Niemcy wygrywają. Jesteśmy tutaj bardzo blisko Moskwy. Milcząco spojrzała na księżyc, na gwiazdy i wreszcie na ukrytą w cieniu twarz Puga. - A wiesz co? Gdy powiedziałeś przed chwilą, że te czołgi nie skończą wojny, poczułam ulgę. Ulgę! Co to za wariacka reakcja? - Widzisz, trwająca wojna to zupełnie nowe przeżycia. - Zrobił gest w stronę jadowicie żółtych błysków na czarnych chmurach zachodniego horyzontu. - Kosztowne ognie sztuczne... Podróże do dziwnych miejsc... - Ciekawe towarzystwo - uzupełniła Pamela. - Tak, Pam. Ciekawe towarzystwo. Akordeon grał teraz solo na żałosną, podobną do kołysanki nutę, ledwie słyszalny przez szum i trzask chwiejących się na wietrze drzew. - Na czym może polegać to uczucie, że człowiek nagle sobie coś przypomina, czego jeszcze nie było? - zapytała. - To, co poczułeś wczoraj w majątku Tołstoja? - Może to jakieś krótkie spięcie w mózgu? Jakiś błahy bodziec wyzwala poczucie, że się coś pamięta, choć tego nie było. Tak gdzieś o tym czytałem. - Drugiego dnia podróży na "Bremen" - powiedziała Pamela - byłam na porannym spacerze na pokładzie. A także ty, idąc w przeciwnym kierunku. Dwa razy wyminęliśmy się. Robiła się głupia sytuacja. Postanowiłam, że za następnym naszym spotkaniem poproszę, byś mi towarzyszył. I nagle wiedziałam, że ty mnie o to poprosisz. I dokładnie, jakimi słowami. I ty je wypowiedziałeś. Zrobiłam uwagę na temat twojej żony, jakbym grała w teatrze, a twoja odpowiedź brzmiała jak replika sceniczna, którą z góry znałam. Nigdy tego nie zapomniałam. Koło nich przeszedł wysoki, zawinięty po uszy w szynel żołnierz. Jego oddech buchał parą, a bagnet na karabinie błyszczał w świetle księżyca. Zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nich i poszedł przed siebie. - Victor, dokąd się jutro wybierasz? - Na linię frontu. Ty i Gaduła zostaniecie w miasteczku o parę mil głębiej. Na pierwszej linii często trzeba błyskawicznie dać nura, tak przynajmniej mówi pułkownik, a Gaduła oczywiście nie jest do tego zdolny. - Czemu musisz tam jechać? - Cóż, Amfiteatrow zaproponował. To będzie pouczające. - Znowu lot nad Berlinem. - Nie. Przez cały czas będę na ziemi, na przyjaznym terenie. To wielka różnica. - Jak długo nie będzie cię z nami? - Tylko parę godzin. Zapłonął zielony blask, nagle wypełniający niebo. Pamela krzyknęła. Gdy ich oślepiony wzrok dostosował się do jasności ujrzeli, jak cztery zielone, dymiące gwiazdy bardzo powoli spływają w dół pod gęstniejącymi chmurami i usłyszeli warkot silników. Wartownik zeskoczył z drogi. We wsi nie było widać nawet znaku życia: malutka, śpiąca rosyjska wioska z chatami o słomianych dachach, zagubiona przy leśnej drodze, podobna do setek innych. W świetle rakiet wyglądała jak dekoracja teatralna. Wszystkie naprawione czołgi były dobrze zakamuflowane. - Okropnie wyglądasz - orzekła Pamela. - Powinnaś zobaczyć samą siebie. Niemcy szukają tego batalionu pancernego. Rakiety opadły na ziemię. Jedna zmieniła kolor na pomarańczowy i zgasła. Samolot ucichł w dali. Pug spojrzał na zegarek. - Myślałem dawniej, że Ruscy mają fioła na tle maskowania, ale widać, że ma to dobre strony. - Wstał sztywno i otworzył drzwi do chałupy. - Może lepiej spróbujemy pospać. Pamela wyciągnęła rękę, otwartą dłonią w stronę czarnego nieba. Chmury zasłoniły księżyc i gwiazdy. - Zdaje się, że coś poczułam. - Wyciągnęła dłoń do Puga. W świetle ostatniej, gasnącej rakiety ujrzał, jak na dłoni dziewczyny topnieje wielki płatek śniegu. 55 Samochód toczył się przez białą pustkę w nieustannie padającym śniegu. Światło dnia było ołowiane. Pug nie był w stanie dostrzec, gdzie znajduje się droga, po której kierowca prowadzi podskakującą, ślizgającą się i trzęsącą maszynę. A co z minami? Ufając, że Amfiteatrow nie bardziej ma ochotę wylecieć w powietrze niż on sam, Pug nie odzywał się ani słowem. Po godzinnej jeździe, przez zasłonę padającego śniegu zamajaczyła wieża z żółtej cegły, uwieńczona cebulastą kopułą. Wjechali do miasteczka. Dookoła kręcili się żołnierze, a przez błotniste ulice wśród niemalowanych drewnianych domów chwiejnie toczyły się wojskowe ciężarówki. Z niektórych patrzyli smutnym wzrokiem obandażowani żołnierze ze zsiniałymi, zakrwawionymi twarzami. Przed domami stali obsypani śniegiem mieszkańcy, głównie stare kobiety i mali chłopcy, surowym spojrzeniem odprowadzając przetaczające się pojazdy. Przy schodach prowadzących do cerkwi, Pug rozstał się z resztą towarzystwa. Małym brytyjskim dżipem przyjechał po niego oficer polityczny. Był ubrany w biały kożuch ściśnięty pasem i miał skośne, tatarskie oczy i leninowską bródkę. - A więc brytyjska pomoc wreszcie dotarła na front! - wykrzyknął radośnie po rosyjsku pokazując palcem markę fabryczną samochodu. Oficer polityczny odpowiedział łamaną angielszczyzną, że aby zatrzymać Niemców potrzeba ludzi i ognia artyleryjskiego, a nie samochodów. A ponadto brytyjskie wozy nie są dostosowane do pracy w ciężkim terenie. Pamela popatrzyła na Victora z powagą, szeroko otwartymi oczami. Pomimo trudu i brudu podróży wyglądała czarująco a barankową czapeczkę miała zawadiacko przekrzywioną. Powiedziała tylko: - Uważaj na siebie. Z pełnego zamętu miasteczka dżip wyjechał na zachód, w głąb zaśnieżonego, cichego lasu. Wyglądało, że jadą prosto na front, ale odgłosy ognia artyleryjskiego dolatywały z lewej strony, z południa. Pug pomyślał, że śnieg może tłumić dźwięki płynące z przodu. Minęli wiele świeżo roztrzaskanych drzew i lejów po bombach, przysypanych świeżym śniegiem. Komisarz powiedział, że Niemcy otworzyli ogień poprzedniego dnia, daremnie starając się sprowokować odpowiedź ukrytej w lasach rosyjskiej artylerii. Dżip przemknął koło kilku z tych baterii, ciężkich haubic o konnym zaprzęgu, obsługiwanych przez zarośniętych, znużonych żołnierzy, kręcących się wśród zielonych krzaków, gdzie leżały w gotowości stosy pocisków artyleryjskich. Dojechali do linii prymitywnych okopów z wysokimi, przyprószonymi śniegiem przedpiersiami. Ciągnęły się wśród rozbitych, poprzewracanych drzew. Komisarz powiedział, że są to umocnienia pozorne, specjalnie tak wykopane, by były dobrze widoczne. Wczoraj były mocno ostrzeliwane przez niemiecką artylerię. Prawdziwe okopy o paręset jardów dalej, uniknęły ostrzału. Właśnie te prawdziwe, ciągnące się wzdłuż rzeki, z dachami z bali drewnianych ułożonymi równo na poziomie ziemi i przysypanymi śniegiem, były całkowicie niewidoczne. Komisarz zaparkował dżipa wśród drzew, po czym razem z Victorem popełzli przez krzaki. - Im mniej ruchu Szkopy mogą zauważyć, tym lepiej - rzekł Rosjanin. I wreszcie kiedy znaleźli się w głębokim, błotnistym dole, który był stanowiskiem ogniowym karabinu maszynowego, wyglądając przez osłoniętą workami z piaskiem strzelnicę, Victor Henry ujrzał Niemców. Pracowali zupełnie otwarcie na drugim brzegu rzeki, mając tam maszyny do robót ziemnych, pontony, nadmuchiwane gumowe łódki i ciężarówki. Niektórzy kopali szpadlami, inni z lekkimi karabinami maszynowymi w rękach patrolowali teren. W przeciwieństwie do Rosjan, zagrzebanych w ziemi jak dzikie zwierzęta, Niemcy nie próbowali ukryć ani siebie, ani swoich działań. Gdyby nie hełmy, karabiny i długie, szare płaszcze, wyglądaliby jak duża brygada budowlana przy pokojowych zajęciach. Przez wręczoną mu przez żołnierza lornetę - niemiecką lornetę - Victor Henry widział nawet okulary oraz posiniałe od mrozu policzki i nosy przemarzniętych hitlerowców. - Moglibyście wystrzelać ich jak ptaki - powiedział po rosyjsku. Dokładniej nie udało mu się przetłumaczyć amerykańskiego idiomu "jak siedzące kaczki". Żołnierz odmruknął: - Tak, ujawnić naszą pozycję i ściągnąć na siebie ogień artyleryjski. Nie, dziękuję, gospodin Amerikaniec. - Jeśli w ogóle uda się im ukończyć ten most i zaczną przezeń przechodzić - oświadczył komisarz, będziemy mieli dość czasu, by im wepchnąć do gardeł stosowne lekarstwo. - Na to właśnie czekamy - dodał palący fajkę żołnierz z wielkimi, opadającymi wąsami, który zdawał się dowodzić tą dziurą w ziemi. - Czy naprawdę uważacie, że zdołacie się utrzymać, jeśli przekroczą rzekę? - spytał Pug. Trzej żołnierze potoczyli po sobie wzrokiem, zastanawiając się nad pytaniem, zadanym przez cudzoziemca w złym rosyjskim języku. Zacisnęli usta z goryczą. Tutaj po raz pierwszy w obliczu Niemców Victor Henry dostrzegł strach na twarzach czerwonoarmistów! - Jak już przyjdzie co do czego - oświadczył fajczarz - to każdy człowiek ma swój czas. Rosyjski żołnierz potrafi umierać. - Obowiązkiem żołnierza jest żyć, towarzyszu - ostro wtrącił się komisarz. - Nie umierać, a przeżyć i walczyć. Rzeki nie przekroczą. Nasze ciężkie działa są wycelowane na tę przeprawę i gdy tylko Niemcy stracą czas potrzebny im na budowę mostu i zaczną się przeprawiać, zgnieciemy te hitlerowskie szczury! No, Polikow? Jak ci się to podoba? - To w porządku - odrzekł nie ogolony żołnierz z zakatarzonym nosem, skulony w kącie na ziemi i chuchający w swe czerwone dłonie. - To w największym porządku, towarzyszu oficerze polityczny. Pełznąc przez krzaki i skacząc od drzewa do drzewa, Victor Henry i komisarz posuwali się wzdłuż ziemianek, bunkrów, okopów i pojedynczych stanowisk strzeleckich słabo obsadzonej linii. W tym miejscu batalion złożony z dziewięciuset żołnierzy bronił pięciu mil brzegu rzeki, powiedział komisarz, by zagrodzić Niemcom dostęp do ważnej drogi. - Ta kampania to po prostu wyścig - wydyszał, gdy czołgali się między ziemiankami. - Niemcy chcą wyprzedzić Dziadka Mroza w Moskwie. I to jest cała sprawa. Aby to zrobić, wylewają ostatnią kroplę krwi z żył. Ale nie ma strachu, Dziadek Mróz jest starym przyjacielem Rosji. Zamrozi ich na śmierć. Zobaczy pan, nigdy tam nie dotrą. Oczywiste było, że komisarz ma za zadanie podniesienie morale oddziału. Jeżeli w okopie zastali dobrego dowódcę, jego ludzie sprawiali wrażenie gotowych do walki. Ale gdzie indziej byli w zgaszonym, fatalistycznym nastroju, co zdradzały ich opuszczone ramiona, nieporządne mundury, zasiane odpadkami ziemianki i brudna broń. Komisarz przemawiał do nich, wykorzystując obecność Amerykanina dla polepszenia nastrojów. Ale w większości wypadków zarośnięci Słowianie gapili się na Henry'ego z sarkastycznym niedowierzaniem, jakby chcieli powiedzieć: - Jeśli naprawdę jesteś Amerykaninem, czemuś taki głupi, by tu się znaleźć z własnej woli? My, niestety, nie mamy wyboru. Wzdłuż całej rzeki widać było Niemców, spokojnie i metodycznie przygotowujących się do przeprawy. I ta ich rzeczowość bardziej onieśmiela, pomyślał Pug, niż wszystkie salwy pocisków. Niepokojąca także była ich liczba. Skąd właściwie tylu ich się brało? Wyszedłszy z jednej z największych ziemianek komisarz i kapitan położyli się na śniegu. - Skończyłem już obchód tego odcinka, kapitanie - rzekł Rosjanin. - Może zechce pan dołączyć do swojego towarzystwa. - Jestem gotów. Z ponurym uśmieszkiem komisarz wstał. - Proszę się trzymać w cieniu drzew. Gdy dotarli do dżipa, Pug zapytał: - Jak daleko tutaj jesteśmy od Moskwy? - O, wystarczająco daleko. - Komisarz zapalił silnik wozu. - Mam nadzieję, że ujrzał pan wszystko, co chciał pan zobaczyć. - Zobaczyłem bardzo dużo. Komisarz zwrócił swą leninowską twarz w stronę Amerykanina, oceniając go podejrzliwym spojrzeniem. - Niełatwo zrozumieć front tylko rzuciwszy nań okiem. - Zrozumiałem, że jest wam potrzebny drugi front. Komisarz mruknął gardłowo: - W takim razie zrozumiał pan to, co najważniejsze. Ale nawet bez drugiego frontu, kapitanie Genri, zupełnie sami zmiażdżymy tę zarazę germańskich karaluchów. Gdy dotarli do centralnego placu miasteczka, śnieg przestał padać, a wśród pędzących po niebie chmur ukazywały się na chwilę skrawki błękitu. Wiatr był przejmująco zimny. Plątanina ciężarówek, wozów konnych i żołnierzy była jeszcze większa niż poprzednio. Ze wszystkich stron rozlegały się gwałtowne rosyjskie przekleństwa i kłótnie. Stare kobiety i młodzi chłopcy ze zmarszczonymi brwiami nadal przyglądali się bałaganowi szeroko otwartymi, smutnymi oczami. Czarny samochód napotkali w samym sercu korka, który utworzył się wokół przewróconego wozu amunicyjnego i dwóch leżących na ziemi koni. Tudsbury w znakomitym humorze stał przy grupie kilkudziesięciu wrzeszczących oficerów i żołnierzy, patrząc jak konie kopiąc próbują wywikłać się ze splątanej uprzęży, a żołnierze zbierają wysypane z rozbitych skrzyń i błyszczące na śniegu długie miedziane łuski armatnie. - Hej tam! Już wróciliście? Co za bałagan! To cud, że ten cały wóz nie wyleciał z hukiem w powietrze, co? Byłaby dziura w ziemi na jakieś sto stóp średnicy. - Gdzie Pamela? Tudsbury machnął kciukiem do tyłu. - A tam, w cerkwi. Na dzwonnicy jest stanowisko obserwatora artyleryjskiego. Podobno mają stamtąd wspaniały widok, ale ja nie jestem w stanie wleźć na tę cholerną wieżę. Ona tam robi notatki. A jak na froncie? Musisz mi o wszystkim dokładnie opowiedzieć. Brrr! Ależ mróz! Jak myślisz, czy Szkopy poczują go trochę w jajach? Ach, podnieśli już konie. Amfiteatrow oświadczył, że zabiera Tudsbury'ego na pobliskie pole, gdzie leży zestrzelony Junkers 88. Pug odrzekł, że widział już mnóstwo tych samolotów, wobec tego dołączy do Pameli w cerkwi i tam na nich zaczekają. Amfiteatrow trochę się zaniepokoił, ale odrzekł: - Dobrze kapitanie, ale proszę tam pozostać. Wrócimy najdalej za dwadzieścia minut. Pug pożegnał się z brodatym komisarzem, który siedział za kierownicą dżipa, wrzeszcząc na chudego żołnierza, trzymającego żywą białą gęś. Żołnierz krzyczał coś ochryple, a gęś zwracała swój pomarańczowy dziób i małe oczka to na jednego, to na drugiego jakby chcąc odgadnąć swój przyszły los. Obszedłszy korek uliczny, Pug podążył do cerkwi po skrzypiącym, suchym śniegu. Uwolnienie się od eskorty, nawet na parę minut, było mu dziwnie przyjemne. Wnętrze cerkwi wypełniała mocna, niekościelna woń lekarstw i środków dezynfekcyjnych. Z łuszczących się fresków wielkoocy święci w niebieskich szatach spoglądali z zakopconych ścian na leżących na słomianych matach obandażowanych żołnierzy, rozmawiających, palących papierosy lub smutnym wzrokiem spoglądających przed siebie. Wąskie, kamienne, kręcone schody wewnątrz dzwonnicy nie miały poręczy. Pug poczuł się nieswojo, ale szedł na górę, przyciskając się do szorstkich ścian, aż dotarł do drewnianej platformy z zaśniedziałymi dzwonami, gdzie przez cztery otwarte ceglane arkady wpadał gwałtowny wiatr. Tu przystanął, by złapać oddech, po czym wdrapał się wyżej po chwiejnej drewnianej drabinie. Górna platforma była ceglana. Gdy się na niej pojawił, Pamela pomachała ręką, wołając: - Victor! Z bliska oglądana cebulasta kopuła okazała się prymitywną konstrukcją z blach, przybitych zardzewiałymi gwoździami do wygiętych drewnianych ram. Pod nią kwadratową platformę otaczał parapet z żółtej cegły, a w kącie przycupnęła Pamela, osłonięta od wyjącego wiatru. Obserwator artyleryjski, z twarzą zakrytą goglami i zawiązanymi pod brodą nausznikami grubej czapki, w sięgającym kostek brązowym płaszczu i mitenkach, obsługiwał lornetę nożycową na trójnogu. Koło Pameli tłusty czarny kot przysiadł nad miską zupy, chłepcząc ją, potrząsając wielką głową z niesmakiem i znowu chłepcząc. Dziewczyna i obserwator śmieli się z niego. - Za dużo pieprzu, kotku? Figlarne spojrzenie Pameli jasno dowodziło, że świetnie się tutaj bawi. W dole naga płaszczyzna ciągnęła się daleko na wschód i na południe, aż po odległe bory, zaś na zachód i północ ku czarnej, wijącej się rzece i rzadko rozsypanym laskom. W tym pustym, płaskim świecie tylko tuż pod nimi, w miasteczku, gromadka żywych istot wydawała słabo dolatujące odgłosy. - Wy amierikanskij oficer? - spytał obserwator, ukazując białe zęby w jedynym nieosłoniętym fragmencie twarzy. - Da. - Posmotritie? - Dłoń w mitence poklepała lornetę. - Widietie Niemcy? - spytał Pug. - Sliszkom mnogo. - Odin uże sliszkom mnogo - skomentował Pug. Z groźnym gestem i zduszonym chichotem obserwator odstąpił od lornety. Oczy Puga łzawiły od wiatru, ale przytknął je do okularów lornety i nagle w polu widzenia pojawiły się na drugim brzegu rzeki niewyraźne, małe sylwetki, ciągle zajętych tą samą robotą Niemców. - Czy to nie robi niesamowitego wrażenia - zauważyła Pamela głaszcząc kota - że oni są tacy spokojni? Victor Henry skierował się do rogu ceglanego parapetu, badając wzrokiem zaśnieżony pejzaż we wszystkie cztery strony świata, wsadziwszy ręce w kieszenie granatowego płaszcza. Żołnierz, obracając powoli lornetę z południa na północ, obserwował co się dzieje nad rzeką, cały czas mówiąc do obdrapanego telefonu podłączonego do czarnego, zwisającego za parapet kabla. - Kotku, za uszami także - powiedziała Pamela. Kot zaczął się myć, dziewczyna pogłaskała go po głowie. Pug opowiedział o wycieczce na pierwszą linię, nie przerywając obserwacji całego horyzontu, jakby się znajdował na pomoście nawigacyjnym. Nagle zauważył niezwykły ruch w dalekim, ośnieżonym lesie. Stojąc tyłem do żołnierza z napięciem wpatrywał się w stronę wschodu, osłaniając oczy spierzchniętą do czerwoności dłonią. - Podaj mi tamtą - powiedział. Pamela wręczyła mu małą lornetkę polową, leżącą w otwartym pokrowcu koło nożycowej. Jeden szybki rzut oka i Pug stuknął obserwatora w ramię, pokazując kierunek. Obróciwszy nożycówkę na trójnogu o sto osiemdziesiąt stopni żołnierz spojrzał zdziwiony, ściągnął czapkę i gogle i spojrzał znowu. Był piegowaty, miał bujne kędzierzawe blond włosy. Mógł mieć osiemnaście, może dwadzieścia lat. Schwycił za telefon, zastukał w widełki, powiedział parę słów, znowu postukał, a nie uzyskawszy odpowiedzi, rozzłoszczony schwycił czapkę i zbiegł po drabinie. - Co się stało? - spytała Pamela. - Sama zobacz. Przez wielkie okulary przyrządu obserwacyjnego ujrzała wynurzającą się z lasu kolumnę pojazdów. - Czołgi? - Są także ciężarówki oraz transportery pancerne. Ależ tak, to oddział czołgów - mówił Victor Henry z oczami przylepionymi do szkieł tak spokojnym tonem, jakby oglądał rewię wojskową. - Rosyjskie? - Nie. - Ale przecież my przyjechaliśmy z ich strony. - Tak. Spojrzeli sobie w oczy. Zaczerwieniona od mrozu twarz dziewczyny była zatrwożona, ale z odcieniem nerwowej wesołości. - No to wpadliśmy w kabałę. Czy nie powinniśmy zejść i poszukać Amfiteatrowa? Oglądana gołym okiem kolumna pancerna wyglądała jak czarny robaczek, pełznący po rozległej białej płaszczyźnie o jakieś pięć - sześć mil. Pug popatrzył na wschód. Zastanowił się. Ten nagły zwrot w sytuacji otwierał możliwości zbyt niemiłe, by je ujmować w słowach. Oczywiście nikt nie planował, że zostaną od tyłu zaskoczeni przez Niemców, ale przecież tu byli! Poczuł nagły przypływ złości na egoizm Tudsbury'ego, który wciągnął własną córkę w niebezpieczeństwo. Gdyby przyszło do najgorszego, Pug uważał, że da sobie radę z niemieckimi zdobywcami, choć mogą mu się przydarzyć paskudne momenty z żołnierzami, nim porozumie się z oficerem. Ale Tudsbury'owie byli dla nich nieprzyjaciółmi. - Wiesz co, Pam - powiedział, obserwując równocześnie, jak robak wypełza całkowicie z lasu i niemrawo kieruje się w stronę miasta, zostawiając za sobą czarny ślad - pułkownik wie, gdzie jesteśmy. Zostańmy jeszcze trochę na miejscu. - Dobrze. Ale jak, na Boga, Niemcom udało się nas obejść? - Amfiteatrow mówił, że są kłopoty na południu. Musieli przełamać obronę rzeki i zrobić łuk przez lasy. To nie jest duży oddział, to tylko zwiad. Wierzch drabiny zakołysał się i zastukały ciężkie kroki. Młody blondyn wyskoczył, chwycił dalmierz i wycelował go na Niemców, suwając noniuszem w przód i do tyłu. Szybko rozprostowawszy na kolanie małą czarnobiałą mapkę koordynatów, zaczął wyszczekiwać cyfry do telefonu: - Pięć przecinek sześć! Jeden dwa cztery! R siedem M dwanaście! Tak jest! Tak jest! - Weselszy już i podniecony uśmiechnął się do gości. - Nasze baterie biorą ich na cel. Gdy podejdą bliżej, rozwalimy ich w strzępy. Pewno więc coś tani zobaczycie. - Nałożył gogle, znowu zmieniając się z wesołego chłopca w ponurego, pozbawionego twarzy obserwatora. - Zza rzeki obserwują, skąd wasze baterie otworzą ogień. - To prawda, ale nie możemy tym skurwysynom pozwolić wziąć miasta od tyłu, co? - Słyszę samoloty. - Pug zwrócił lornetkę na zachód w stronę nieba. - Samolioty! - Da! - Obróciwszy nożycówkę i odchyliwszy ją do góry, obserwator zaczął wykrzykiwać do telefonu. - Samoloty też? - Pameli zadrżał głos. - Trudno, już się do nich trochę przyzwyczaiłam. - Zgodnie z niemieckim regulaminem - powiedział Victor - czołgi i samoloty atakują równocześnie. Trzy nadlatujące stukasy rosły coraz bardziej w szkłach Henry'ego. Obserwator znowu zwrócił lornetę nożycową w stronę czołgów i zaczął wznosić radosne okrzyki. Pug zwrócił się w tamtą stronę. - Jasny gwint! Pam, oni naprawdę fachowo prowadzą obserwację. Mniej więcej w połowie drogi między Niemcami i miastem wyjechała z lasu druga kolumna czołgów, kierując się prawie pod kątem prostym do nieprzyjaciela. Zezując na samoloty wręczył dziewczynie lornetkę. - Ach, ach! - krzyknęła Pamela. - Nasi? - Da! - wrzasnął obserwator, śmiejąc się od ucha do ucha. - Naszi! Na jej ramię spadła ciężka ręka, zmuszając do osunięcia się na czworaki. - Zaczynają nurkować - powiedział Victor Henry. - Podpełznij jak najbliżej kopuły i nie ruszaj się. Uklęknął przy niej. Czapka spadła mu z głowy i odtoczyła się, więc by śledzić samoloty odsunął ręką czarne włosy sprzed oczu. Stukasy położyły się na skrzydło i zanurkowały. Gdy były niewiele wyżej niż dzwonnica, zrzuciły bomby. Z rykiem silników i gwizdem rozcinanego powietrza samoloty rosły w oczach. Pug ujrzał czarne skrzydła, swastyki i żółtawe pleksiglasowe kabiny pilotów. Bomby zaczęły wybuchać dokoła cerkwi. Zatrzęsła się dzwonnica. Płomień, ziemia i dym z rykiem wzniosły się aż po parapet, ale Pug zachował na tyle zimną krew, że zauważył, iż pilotaż jest niezgrabny. Wznosząc się w górę i zawracając do powtórnego bombardowania nurkowego, trzy niezgrabne czarne maszyny omal się nie zderzyły. Albo Luftwaffe już straciła większość swych doświadczonych pilotów, albo nie było ich na tym odcinku frontu. W mieście otwarto ogień z dział przeciwlotniczych i karabinów maszynowych. Dłoń Pameli, skulonej pod kopułą, poszukała dłoni Puga. - Tylko się nie ruszaj, to się zaraz skończy. - W tym samym momencie Pug ujrzał, jak jeden ze stukasów oddziela się od klucza i nurkuje prosto na dzwonnicę. Krzyknął ostrzegawczo na obserwatora, ale jego głos utonął w warkocie samolotów, terkocie dział przeciwlotniczych, wrzaskach i krzykach dolatujących z miasta oraz wyciu wichru. Szare niebo przecięła czerwona kropkowana linia pocisków smugowych, skierowanych wprost na dzwonnicę. Blaszana kopuła zaśpiewała w takt ich uderzeń. Victor Henry brutalnie pchnął Pamelę płasko na ziemię i przykrył własnym ciałem. Samolot nadleciał tak blisko, że wydawał się całkiem duży. Nie przestając go obserwować przez ramię, Victor Henry ujrzał zamazaną sylwetkę pilota za pleksiglasową osłoną - uśmiechniętego od ucha do ucha blond młodzika bez hełmu. Kapitan myślał, że stukas zaraz uderzy w dzwonnicę i gdy mimo woli zamrugał, poczuł uderzenie w lewe ramię. Ryk, świst i brzęk samolotu wzmógł się, przeleciał obok i zaczął cichnąć. Warkot i klekot pocisków o blachę ustał. Pug powstał i pomacał ramię. Rękaw miał rozdarty tuż przy barku, naramiennik zwisał na nitce, ale krwi nie było. Obserwator leżał na ceglanej posadzce koło przewróconej nożycówki. Niżej wybuchały jeszcze bomby, dwa pozostałe samoloty jeszcze ryczały i gwizdały nad miastem, ale jeden z nich mocno dymił. Pod głową obserwatora rosła kałuża krwi. Pug ze zgrozą ujrzał, że spod rozdartej pociskiem czapki wygląda biała, strzaskana kość czaszki, a po blond włosach sączy się coś szarego i krwawego. Podszedł do leżącego i delikatnie zdjął mu gogle. Niebieskie oczy były otwarte, puste i nieruchome. Podniósłszy słuchawkę, Pug tak długo uderzał w widełki telefonu, aż mu ktoś odpowiedział. Krzyknął po rosyjsku: - Tu amerykański gość na wieży. Rozumiecie mnie? - W tym momencie dojrzał, jak dymiący samolot, próbując wspiąć się w górę, wybucha płomieniem i spada. - Da! Gdzie jest Konstanty? - Samolot go zabił. - W porządku. Ktoś go zamieni. Pamela, podpełzłszy do obserwatora, ujrzała martwą twarz i zmiażdżoną głowę. - O mój Boże, o mój Boże - załkała, ukrywszy twarz w dłoniach. Dwa pozostałe samoloty wzbiły się i znikły z pola widzenia. Ze wznieconych w mieście pożarów bił, pachnący palącym się sianem, dym. Na wschód od nich ślady dwóch oddziałów pancernych, ciągnące przez równinę, prawie złączyły się w czarne "V". Pug nastawił lornetę. Przez przesłaniający pole widzenia dym dostrzegł kręcące się w rzucającym żółte błyskawice wirze czołgi. Nad lżejszymi rosyjskimi czołgami górowało pięć potworów typu "KW". Paliło się wiele czołgów niemieckich, a ich załogi biegały po śniegu bezładnie jak mrówki. Kilka niemieckich czołgów i ciężarówek wycofywało się do lasu. Tylko z jednego z lekkich radzieckich czołgów bił czarny dym. Ale w chwili gdy Pug przyglądał się bitwie, jeden "KW" wybuchł gwałtownym ogniem pięknej krwistopomarańczowej barwy, rozlewając na śniegu kałużę koloru. Reszta niemieckich czołgów już zawróciła. - Kotku! O Chryste, Chryste, nie! Przestań! Pam poderwała w górę kota, który przysiadł przy zabitym. Podeszła do Puga z martwą ze zgrozy, zapłakaną twarzą, trzymając zwierzątko w ramionach. Kot oblizywał swój zakrwawiony nos i wąsy. - To nie jego wina - wyjąkała zduszonym głosem. - Rosjanie zwyciężają - rzekł Victor Henry. Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym spojrzeniem wytrzeszczonych w szoku oczu, przyciskając kota do siebie. Podniosła rękę, dotykając rozdarcia na ramieniu kapitana. - Najdroższy, czy jesteś ranny? - Nie. Ani trochę. Pocisk przeszedł przez materiał. - Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Drabina podskoczyła i zabrzęczała, a na jej szczycie ukazała się podniecona, czerwona twarz pułkownika Amfiteatrowa. - Dobrze, z wami wszystko w porządku. Cieszę się. Dużo zabitych. Szybko! Oboje! Proszę za mną. - W tym momencie zauważył leżące we krwi ciało i zakrztusił się. - Zostaliśmy ostrzelani z samolotu - powiedział Pug. - On został zabity. Pułkownik potrząsnął głową i znikł w dole, powtarzając: - No to proszę, chodźcie szybko. - Idź pierwsza, Pam. Pamela ogarnęła wzrokiem martwego, leżącego we krwi i śniegu na cegłach obserwatora, blaszaną kopułę, a potem w dali czarne "V" wyryte na polu i ślady bitwy pancernej. - Tak się czuję, jakbym tu spędziła cały tydzień. Nie mogę zejść z kotem po drabinie. A nie możemy go tu zostawić. - Podaj mi go. Wsadziwszy zwierzę za pazuchę marynarskiego płaszcza i przytrzymując go jedną ręką, Pug niezdarnie zszedł za dziewczyną po drabinie i kręconych schodach. W pewnej chwili kot zaczął się kręcić, gryźć i drapać, a Pug omal nie zleciał. Wypuścił zwierzę dopiero przed cerkwią, ale przejeżdżające samochody i kłębiący się dym tak przeraziły zwierzę, że zawróciło i znikło w środku pomiędzy rannymi. Przez otwarte drzwi czarnego samochodu Tudsbury machał do nich laską. - Hej! Tuż za miastem toczy się gigantyczna bitwa pancerna! Mówią, że kłębi się tam przynajmniej setka czołgów, kompletne inferno, i to dokładnie w tym momencie. Hej, rozdarłeś sobie płaszcz, wiesz o tym? - Tak, wiem. - Choć gonił resztkami sił, Victor Henry nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl o przepaści dzielącej dziennikarskie sprawozdania od realiów wojennych. Odczepił naramiennik i wrzucił do kieszeni. Rzeczywistość, to były dwie grupki czołgów, zderzające się z trzaskiem na zaśnieżonym polu. W porównaniu z opisem Tudsbury'ego wydarzenie zdawało się blade i nieistotne. - Oglądaliśmy to - powiedział. Pamela wsiadła do samochodu i padła bezsilnie w kącie tylnego siedzenia, zamykając oczy. - Naprawdę? Świetnie, Pamela dopomoże mi w tej relacji! Słuchaj, Pamelo, oczywiście dobrze się czujesz? - Doskonale, Gaduło, dziękuję - odrzekła słabo, ale wyraźnie. - Widzieliśmy początek ucieczki Niemców - rzekł Pug do pułkownika. - To dobrze. Tak się stało, że batalion Kapłana zawiadomiono z południowego skrzydła. To dobry batalion. - Amfiteatrow zatrzasnął drzwiczki. - Postarajcie się rozsiąść wygodnie. Teraz pojedziemy wprost do Moskwy. - No, nie! - Tudsbury skrzywił tłustą twarz jak rozzłoszczone niemowlę. - Chcę obejrzeć pole bitwy po walce. I chcę porobić wywiady z załogami czołgów. Amfiteatrow odwrócił się ku nim z przedniego siedzenia, bez uśmiechu pokazując zęby i dziąsła. Za nim, przez zamarzniętą przednią szybę majaczył na głównej ulicy miasteczka dym, ogień, stający dęba koń, biegający żołnierze i powoli wyplątujące się z korka zielone wojskowe ciężarówki. - Na południu nastąpiło przełamanie na bardzo szerokim odcinku. Moskwa jest zagrożona. Wszystkie przedstawicielstwa zagraniczne zostaną ewakuowane na Kaukaz. Musimy dać nogę. - To ostatnie, slangowe wyrażenie z trudem wypowiedział po angielsku bez cienia rozbawienia, po czym odwrócił się do kierowcy: - Nu, skoro! Pod rozciągniętym na nogach pasażerów kocem Pamela Tudsbury poszukała dłonią w rękawiczce ręki Victora Henry. Zdjęła rękawiczkę, splotła zimne palce z jego palcami i przycisnęła twarz do rozdartego ramienia marynarskiego płaszcza. Jego popękana od mrozu dłoń zacisnęła się na jej dłoni. 56 Leslie Slote, siedzący w palcie i futrzanej czapce, pracując przy świetle lampy naftowej, usłyszał w ciemności zbliżające się kroki. Jego uginające się pod papierami i raportami biurko stało wprost pod zgaszonym żyrandolem wielkiego holu kolumnowego Spaso House, moskiewskiej rezydencji ambasadora. - Kto tam? - spytał piskliwym, zdenerwowanym głosem, który odbił się echem w pustym marmurowym holu. Nim rozpoznał twarze, w ciemności zamajaczyła mu biała czapka marynarska, biały szalik i mosiężne guziki. - Bogowie, kapitanie Henry, czemu nie zabrano pana wprost na Dworzec Kazański? Może jeszcze uda się panu zdążyć. Musi pan wyjechać z Moskwy jeszcze dziś wieczorem! - Byłem na dworcu. Pociąg do Kujbyszewa odjechał. - Pug otrzepał śnieg z ramion. - Nalot zatrzymał nas poza Moskwą. Slote zupełnie wstrząśnięty spojrzał na zegarek. - Ależ... to okropne! Bóg jeden wie, kiedy będzie następny pociąg do Kujbyszewa, jeśli w ogóle będzie. Czyżby pan nie wiedział, że jedna niemiecka kolumna pancerna już się przebiła na północy i okrąża miasto od tyłu? A mówią, że drugie ramię kleszczy zbliża się od strony Kaługi. Już nie wiadomo komu wierzyć, ale przynajmniej można założyć, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin zostaniemy całkowicie okrążeni. I znowu wszystko zaczyna pachnieć Warszawą - Slote wesoło zachichotał. - Niestety nie ma tu krzeseł. Brygada szalonych gruzińskich robotników przyjechała i ponakrywała oraz poskładała na stosy wszystkie meble... ooo, jednak jest stołek, proszę siadać... - Ja na temat tych niemieckich kleszczy słyszałem o wiele mniej, a wracam prosto z Narkomindieła. - Kapitan usiadł nie rozpinając płaszcza. W Spaso House było prawie tak samo zimno i ciemno, jak w burzy śnieżnej na zewnątrz. - A pan myśli, że oni cokolwiek powiedzą? Zapewniam pana, że usłyszałem to wprost od ambasadora szwedzkiego, dziś o dziewiątej wieczór w restauracji na Dworcu Kazańskim, gdy żegnałem tam nasz personel. Mój Boże, nie da się zapomnieć tego, co się tam działo! Jedna niemiecka bomba starłaby z powierzchni ziemi wszystkich korespondentów zagranicznych i dziewięć dziesiątych dyplomatów w Rosji. A na dokładkę niezły kęs radzieckiej biurokracji. - Czy wszystkie maszyny do pisania są schowane? Mam raport do napisania. - Są maszyny w biurze pułkownika Yeatona. Mam tu szkieletową załogę i mamy tak robić, by wszystko jakoś funkcjonowało do chwili, gdy charge zorganizuje ambasadę w Kujbyszewie. - Slote powiedział to z pełnym roztargnienia spokojem, ale nagle, na przygłuszony odgłos z zewnątrz, podskoczył. - Czy to była bomba? Nie ma pan czasu, kapitanie, na pisanie raportów. Jestem naprawdę odpowiedzialny za zapewnienie panu natychmiastowego wyjazdu z Moskwy i muszę nalegać, aby jakoś... Pug przerwał mu podnosząc rękę. - Załatwia to Narkomindieł. Poza mną są jeszcze inni spóźnialscy. Mam się zgłosić po wiadomość o jedenastej rano. - Ach! No, jeśli Narkomindieł przejmuje odpowiedzialność, to niech tak będzie - zachichotał Slote. Victor Henry przyjrzał mu się przez zmrużone oczy. - Jak to się stało, że po raz drugi wepchnięto panu takie zadanie? Po Warszawie trochę to przekracza granice przyzwoitości. - Zgłosiłem się na ochotnika. Niech pan nie robi takiej sceptycznej miny. Naprawdę tak było. Jakby nie patrzeć, wiem już, jak trzeba w takich warunkach postępować. Nie jestem zbyt dumny z tego, co robiłem w Warszawie i pomyślałem sobie, że może tym razem potrafię się zrehabilitować. - Ależ Byron mówił mi, że pan zrobił cholernie dobrą robotę w Warszawie, Leslie. - Naprawdę? Byron jest gentlemanem. Prawie rycerzem. Co mi przypomina, że przyszła potężna poczta dyplomatyczna ze Sztokholmu w dniu pana wyjazdu. Było coś z Rzymu. Czy chciałby pan obejrzeć zdjęcie swego wnuka? - Pogrzebał w papierach na biurku i z wymiętej koperty wyciągnął fotografię. - Jest. Nie uważa pan, że to przystojny chłopak? Od lampy naftowej czarne cienie kładły się w każdej fałdzie twarzy Victora. Na odwrocie zdjęcia napisane było: "Dla starego Slote'a. Louis Henry w wieku jedenastu dni wraz z grubą kobietą z panopticum". Natalia ubrana w luźną suknię, tłuściutka, z podkrążonymi oczami, trzymała na rękach niemowlę zaskakująco podobne do Byrona z lat dziecięcych. Trójkątna twarz, wielkie, poważne oczy, komicznie uparta mina, cienkie blond włoski - wszystko było identyczne; Louis wyglądał jak kolejna odbitka z matrycy, która wymodelowała jego ojca. Był jednym z Henrych o wiele bardziej, niż chłopak Janice. Victor patrzył ze ściśniętym gardłem. Odchrząknął. - Niezły. A Natalia ma rację, rzeczywiście utyła. - Sama sobie winna. Za dużo odpoczywała w łóżku, jak pisze. Założę się, że dziecko będzie równie mądre, jak ładne. Wygląda na mądrego. - Victor Henry wpatrywał się w fotografię. - Może chciałby pan ją zatrzymać? - dodał Slote. Kapitan podał mu ją natychmiast. - Nie, na pewno nie. Przysłała ją panu. - Kapitanie Henry, ja ją z pewnością zgubię. Mam lepsze zdjęcia Natalii. - Jest pan pewien? Zgoda. - Victor Henry zakłopotanym uśmiechem starał się wyrazić wdzięczność, dla której nie znalazł słów. Ostrożnie włożył zdjęcie do wewnętrznej kieszeni. - Co z Tudsburymi? - spytał Slote. - Czy także ugrzęźli w Moskwie? - Gdy widziałem się z Gadułą, właśnie próbował wyszachrować dla siebie i dla Pam podróż do Archangielska. Rosjanie wywożą tam samolotem grupę pilotów-instruktorów z RAF-u. Jestem pewien, że się dostanie. - To dobrze. Czy mieliście jakieś kłopoty na froncie? Co za idiotyzm ciągnąć tam dziewczynę! - Cóż, usłyszeliśmy trochę strzelaniny i zobaczyli paru Niemców. Lepiej wezmę się za ten raport. Jeśli Gaduła odleci, chcę mu dać kopię do wysłania via Londyn. - To może i dla mnie zrobi pan kopię, dobrze? I jeszcze jedną do następnej poczty dyplomatycznej. Oczywiście, jeśli taka w ogóle będzie. - Jest pan pesymistą, Slote. - Jestem realistą. Byłem w Warszawie. Wiem, do czego Niemcy są zdolni. - A czy pan wie, do czego są zdolni Rosjanie? - Myślałem, że wiem. Z całej ambasady ja najbardziej zachwalałem Armię Czerwoną, do chwili... - Slote wzruszył ramionami i odwrócił się do biurka, wycierając nos. - Jedyne, co naprawdę działa mi na nerwy, to ten smród spalonego papieru. Mój Boże, jakże to przypomina Warszawę! W ambasadzie aż zatyka. Dzisiaj paliliśmy i palili bez przerwy, aż do chwili, gdy wszyscy wyjechali. A jeszcze została tona papierów, które mam jakimś sposobem spalić rano. - Cała Moskwa tak śmierdzi - odrzekł Pug. - Najgorsze co znam, to jazda samochodem przez burzę śnieżną w wyziewach palonego papieru. W mieście bałagan nie z tej ziemi. Czy widział pan drut kolczasty i stalowe zapory blokujące mosty? Mój Boże, do tego jeszcze te tłumy na stacji! I zatory samochodów, wszystkie maskami na wschód i wszystkie z zapalonymi reflektorami. Do diabła z zaciemnieniem! Nie wyobrażałem sobie, że w całym Związku Sowieckim jest tyle samochodów osobowych i ciężarowych. A na każdym sterty materaców, starzy ludzie, dzieci i licho wie, co jeszcze. A nad głowami ślizgające się bez przerwy po niebie błękitne reflektory przeciwlotnicze, Bóg wie po co. I śnieg, i wiatr... Mówię panu, to wygląda jak koniec świata. Slote zachichotał. - A co, prawda? Ten exodus zaczął się w dniu waszego wyjazdu na front. I rośnie lawinowo. Wczoraj odjechał cały konwój czarnych limuzyn z rządowymi grubymi rybami, klaksony były włączone na stałe. No, gdyby tylko pan widział, jak na to patrzyli ludzie na ulicach! Jestem pewien, że to z tego powodu wybuchła panika. Ale jestem z całym uznaniem dla Stalina. Zostanie do końca, a do tego trzeba odwagi, bo jeśli Hitler go złapie, powiesi jak psa na Placu Czerwonym, a obok zawiesi wyciągniętą z mauzoleum mumię Lenina, aż się rozsypie na wietrze. Ach, jeśli ktokolwiek przeżyje to wszystko, będzie miał o czym opowiadać! Victor Henry wstał. - Czy pan wie, że przy wejściu nie ma posterunku? Wszedłem ot tak sobie. - To niemożliwe. Mamy przez całą dobę ochronę wojskową przydzieloną przez Narkomindieł. - Nie ma nikogo. Slote dwa razy otworzył i zamknął usta. - Jest pan pewien? Przecież mogą nas napaść szabrownicy! Jeśli żołnierze porzucają posterunki, to koniec się zbliża. Muszę zadzwonić do Narkomindieła. Gdyby tylko udało się połączyć z centralą! - Skoczył z miejsca i znikł w ciemnościach. Victor Henry po omacku przedostał się do gabinetu attache wojskowego. Tam w świetle zapałki, znalazł i zapalił dwie lampy naftowe. W ich nikłym żółtozielonym blasku obszedł biuro. Wszędzie leżały płatki czarnego popiołu. Na każdym ze stosów raportów, kartotek i luźnych papierów, leżących na podłodze i skórzanym fotelu, widniały napisy namazane czerwonym ołówkiem na brązowych okładkach: Spalić - natychmiast! - Opróżnione szuflady i szafki kartoteczne stały otworem, obrotowe krzesło było przewrócone do góry nogami. Biuro wyglądało, jakby przeszli przezeń włamywacze. Na biurku, oparty o maszynę do pisania ze splątanymi czcionkami, stał oddarty kawał tektury z poleceniem drukowanymi czarnymi literami: Rozkaz - spalić jeszcze dziś w nocy zawartość drugiej brązowej zamkniętej szafy (L. Slote zna kombinację zamka szyfrowego). Pug zrzucił papiery z biurka, rozplątał czcionki maszyny do pisania i po obu jej stronach postawił lampy naftowe. Znalazł papier, kalki i przebitkę w szufladzie. "Spaso House 16 październik 1941. Front moskiewski - relacja naocznego świadka". Palce miał tak zimne i zesztywniałe, że uderzał w niewłaściwe klawisze: Maszynopisanie w grubym marynarskim płaszczu było trudne i niewygodne. W pustym budynku powolny stuk maszyny odbijał się głuchym echem. Jedna z lamp zaczęła filować. Henry kręcił knotem, aż znów rozpaliła się jasno. Niniejszy raport jest próbą opisu wizyty na aktywnym froncie na zachód od Moskwy, skąd w tej chwili powróciłem. Dziś wieczorem, dwadzieścia mil od Moskwy, nasz samochód został zatrzymany z powodu nalotu na Moskwę. Z tej odległości widok był spektakularny: omiatające niebo reflektory, ogień artylerii przeciwlotniczej jak parasol kolorowych ogni sztucznych nad horyzontem, trwający przez pełne pół godziny. Niezależnie od wszelkich braków zaopatrzenia, wydaje się, że Rosjanie mają nieograniczone zapasy amunicji przeciwlotniczej i gdy Luftwaffe zapędza się nad stolicę, wystrzeliwują ją w niebo w ogromnych ilościach. Niczego na tę skalę nie widziałem w Berlinie ani Londynie. Ale ten pokaz odwagi nie miał tego wieczoru odpowiednika na ziemi w Moskwie. Miasto przygotowuje się do oblężenia. Wygląda okropnie, a w ciężkiej śnieżycy uciekają bojaźliwi. Rząd komunistyczny albo nie umie, albo nie chce położyć kresu panice. Dowiedziałem się, że już istnieje slangowe określenie tego masowego exodusu: "Bolszoj Drap" - Wielkie Wianie. Dyplomaci zagraniczni i dziennikarze zostali wysłani do Kujbyszewa nad Wołgą, pięćset mil na wschód, a wiele instytucji rządowych wyjeżdża en masse do tego samego schronienia. Kierujące się na wschód pojazdy i piesi absolutnie przypominają ucieczkę szczurów z tonącego okrętu. Niemniej są informacje, że Stalin zostaje na miejscu. Sądzę, że ta panika jest przedwczesna, a Moskwa ma duże szanse obronienia się. A nawet gdyby upadła, nie będzie to jeszcze koniec. Z frontu przywiozłem wiele wrażeń, ale najważniejsze z nich jest to, że Rosjanie, choć stoją już prawie na linii autowej, nie są pobici. Kierownictwo amerykańskie musi samo ocenić, czy Rosja utrzyma się czy upadnie i zgodnie z tym skierować odpowiednio dostawy Lend Lease. Sprawozdanie naocznego świadka z wizyty na froncie, jakkolwiek fragmentaryczne, może być tu przydatne. Teraz już maszyna stukała pośpiesznie. Była prawie pierwsza w nocy. Victor Henry miał jeszcze wrócić do hotelu, by się spakować. Zaczął żuć na wzmocnienie kolejnego "Białego Niedźwiedzia" - rosyjski baton czekoladowy - i rozpoczął opowiadanie o swej podróży. Nagle w pokoju włączyła się elektryczność, ale nie zgasił lamp naftowych i pisał dalej. Po pół godzinie światło elektryczne zamrugało; sczerwieniało, przygasło, zapulsowało i wreszcie zgasło zupełnie. Henry pisał dalej. Właśnie opisywał wnętrze czołgu "KW", gdy wszedł Slote z uwagą: - Pan naprawdę wziął się za to poważnie. - Pan też do późna jest zajęty. - Już zbliżam się do końca sterty - odrzekł, kładąc na biurku zalakowaną brązową kopertę. - A ponadto przyszło w poczcie jeszcze i to. Może trochę kawy? - Mowa! Dziękuję. Pug przeciągnął się i przespacerował po pokoju, zabijając ręce i tupiąc nogami dla rozgrzewki, nim złamał pieczęcie koperty. Wewnątrz były dwa listy, jeden z Białego Domu, drugi z Wydziału Kadr. Zawahał się, po czym otworzył najpierw list z Białego Domu. Stroniczka wypełniona była odręcznie, pochyłym pismem Harrego Hopkinsa. Kochany Pugu, Chcę Ci pogratulować nowego przydziału i przekazać najlepsze życzenia Szefa. Jest bardzo zaniepokojony Japończykami, którzy robią się paskudni i oczywiście wszyscy z napięciem śledzimy walkę Rosjan. Nadal uważam - i modlę się o to - że wytrzymają. Spodziewam się, że mój list dotarł do Stalina. Jest on szczurem lądowym i trzeba go przekonać, że przekroczenie kanału La Manche to wielka operacja. W przeciwnym razie ku wielkiej radości Hitlera posypią się oskarżenia, że działamy w złej wierze. Jest zwrot na gorsze w zatapianiu statków przez łodzie podwodne na Atlantyku, a i w Afryce Niemcy zaczynają się wymykać spod kontroli. Biorąc wszystko pod uwagę, nad słuszną sprawą zaczyna się burza. Będzie nam ciebie brak w cichym bractwie posłańców. Harry H. W drugiej kopercie znajdował się pisany w telegraficznym stylu list na blankiecie Marynarki Wojennej: Listownie. Od: Szefa kadr. Do: Kapitana Victora Henry, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych. Pierwszego listopada odwołany obecnego przydziału x udać się najszybszym środkiem transportu Pearl Harbor x zameldować Kalifornii (BB 64Ď) przejąć dowództwo x przedłożyć dowody kasowe kosztów podróży warunkach bojowych do Pearl. W suchym, banalnym żargonie Marynarki Wojennej na cienkim żółtym arkusiku leżała przed Henrym nominacja na dowódcę pancernika. I to jakiego! "Kalifornia", stara "Porządna Łajba" na której odbywał dwukrotnie służbę, raz jako podporucznik i raz jako komandor-porucznik; którą znał i kochał; okręt noszący nazwę jego rodzinnego stanu, zwodowany w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku i kompletnie zmodernizowany. Dowódca "Kalifornii"! Pierwszą reakcją Victora Henry była chłodna kalkulacja. Jasne było, że udało mu się uniknąć pułapki przydziału do sztabu admirała Kinga. Z jego rocznika tylko Warendorf, Munson i Brown dowodzili pancernikami, a Robinson "Saratogą". Mimo wszystko jego dziwaczna rola "cichego posłańca" prezydenta okazała się drogą na skróty w karierze zawodowej i nagle znów stanął przed nim w bliskiej perspektywie pełen blasku stopień admiralski. Pomyślał o Rhodzie, która przez dwadzieścia siedem lat z niepokojem wyczekiwała wraz z nim na ten kawałek żółtej bibułki. A także o Pameli, bo chciał się natychmiast podzielić z nią swoją radością. Ale nie był nawet pewien, czy ją jeszcze ujrzy w Moskwie. Rozstali się z mocnym uściskiem dłoni na dworcu kolejowym w chwili, gdy Gaduła Tudsbury błagał pilotów RAF-u, by wzięli go ze sobą i równocześnie zagadywał człowieka z Narkomindieła, który starał się go stamtąd odciągnąć. Wszedł Leslie Slote z dwiema szklankami czarnej kawy. - Co dobrego? - Nowe rozkazy. Dowództwo "Kalifornii". - O? A co to jest? - Pancernik. - Pancernik? - Slote z miną pełną powątpiewania łyknął kawy. - Czy tego właśnie pan sobie życzył? - Zawsze to jakaś odmiana. - Mogę sobie wyobrazić, że wyda się to panu czymś ograniczonym i... No, rutynowym po dotychczasowych zajęciach. Niewielu oficerów marynarki, a prawdę powiedziawszy także niewielu Amerykanów rozmawiało ze Stalinem twarzą w twarz. - Leslie, nie mogę powiedzieć, bym był aż tak bardzo niezadowolony z tego rozkazu. - Tak? No to widzę, że należy panu złożyć gratulacje. Jak panu idzie z raportem? Chyba niedługo położę się spać. - Jeszcze kilka godzin roboty. - To niewiele zostanie panu na sen. - Slote pokręcił głową i wyszedł. Victor Henry siedział popijając kawę i medytując nad prostokącikiem żółtego papieru z wyrokiem, nagle zmieniającym bieg jego życia. O nic lepszego poprosić nie mógł. To była Błękitna Wstęga, najwyższa ocena, złoty medal marynarskiej służby. A przecież pomimo tak wspaniałych nowin, coś mu nie dawało spokoju. Co to było? Po głębokiej autorefleksji, między jednym i drugim łykiem kawy, Pug odkrył coś zdumiewającego na własny temat. Po przeszło dwudziestu pięciu latach służby jakby wyrósł ze swej żądzy awansu. Teraz bardziej interesowała go wojna. Pracując w Planowaniu Wojennym toczył nieustanną, czujną walkę o utrzymanie wysokiego stopnia pierwszeństwa dla programu budowy okrętów desantowych, noszącego kodową nazwę "Elza". "Kochanka Puga, Elza" - mówiono, i nie był to żart. Ale teraz nie będzie prowadził dalej tej walki. Jego miejsce przejmie Mike Drayton. Mike jest doskonałym oficerem, komandorem z solidnym stażem w Wydziale Okrętownictwa i niezwykłą znajomością całego przemysłu krajowego. Ale brakowało mu wojowniczości i dostatecznie wysokiego stopnia wojskowego. "Elza" straci dotychczasową pozycję. Oczywiście nie na długo. Pewnego dnia nadejdzie znak - Henry był tego pewien na podstawie swych studiów operacyjnych - i okręty desantowe wskoczą na sam szczyt listy pierwszeństw, a wtedy zacznie się gorączkowa szarpanina, by je natychmiast budować. Przebieg wojny na tym ucierpi, być może jakaś drobna operacja desantowa zakończy się porażką z wielkimi stratami ludzi. Ale z drugiej strony, pomyślał Pug, poczucie, że na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za losy wojny i trwanie w obsesji "Elzy", choć stanowiła część jego życia, były absurdem. Po prostu wpadaniem ze skrajności w skrajność. Wojna była czymś na większą miarę od jakiegokolwiek pojedynczego człowieka, a Pug Henry był w niej tylko malutkim, wymiennym kółeczkiem. Tak czy inaczej, prędzej czy później. Stany Zjednoczone zbudują dość okrętów desantowych, by pobić Hitlera. A tymczasem on musi dotrzeć do swego pancernika. W kącie pokoju stał globus. Podszedłszy tam z lampą, Victor Henry kciukiem i palcem wskazującym zaczął mierzyć odległość od Moskwy do Pearl Harbor. Stwierdził zaskoczony, że prawie nie stanowi różnicy czy pojedzie na zachód czy na wschód: te dwa miejsca znajdowały się dokładnie po przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Ale który kierunek okaże się szybszy i bezpieczniejszy? Na zachód prowadziły wszystkie dobre i szybkie środki transportu: przez Atlantyk i Stany Zjednoczone, a potem skok PanAmem z San Francisco do Honolulu. Kaszka z mleczkiem! Niestety, płonąca bariera wojny uczyniła Europę nieprzekraczalną w tym kierunku od Spitsbergenu do Sycylii i od Moskwy do kanału La Manche. Istniały jeszcze wąziutkie ścieżki przez ogień: konwojem okrętowym przez Morze Północne, następnie ryzykowne połączenie lotnicze ze Sztokholmu do Londynu. Teoretycznie, jeśli w ogóle dostanie się do Sztokholmu, może nawet polecieć przez Berlin i Madryt do Lizbony. Ale kapitan Victor Henry nie miał zamiaru w drodze do objęcia dowództwa "Kalifornii" postawić nogi w Niemczech czy na terytoriach przez Niemców okupowanych. Niewątpliwie jego ostatnia, ordynarnie obraźliwa uwaga na temat Göringa, wypowiedziana do Wolfa Stallera, została zapisana. Niemcy, tak bliscy podboju świata, z przyjemnością położyliby łapy na Victorze Henrym. Wobec tego na wschód? Powolne i niepewne rosyjskie pociągi, już zapchane do ostateczności- uciekinierami przed niemieckim atakiem; przypadkowe, jeszcze mniej pewne rosyjskie samoloty. Ale ta droga prowadziła przez tereny nie objęte wojną i była odrobinę krótsza, szczególnie z Kujbyszewa, o pięćset mil bliższego Pearl Harbor. Tak - pomyślał - lepiej zacząć natychmiast załatwiać z oszalałymi ze strachu Rosjanami sprawę swej podróży przez połowę kuli ziemskiej. - Wygląda pan, jak szalony zdobywca - rozległ się głos Slote'a. - Hę? - Pożerający oczami globus przy świetle lampy. Brak panu jeszcze tylko czarnego wąsika. - Dyplomata oparł się o framugę drzwi, przebierając palcami po dymiącej fajce. - Mamy gościa. W holu, koło biurka pod żyrandolem, stał rosyjski żołnierz otrzepując śnieg z długiego płaszcza khaki. Zdjął szpiczastą czapkę, by ją także otrzepać i Pug ze zdumieniem rozpoznał Jochanana Jastrowa. Był krótko ostrzyżony, podbródek zarastała mu rzadka ruda szczecina z wielu siwymi włosami. Wyglądał brudno i ordynarnie. W odpowiedzi na pytania Slote'a wyjaśnił po niemiecku, że aby otrzymać ciepłą odzież i jakiekolwiek dokumenty, podał się za żołnierza z rozbitej jednostki. Władze moskiewskie zbierały tego rodzaju rozbitków i uchodźców i formowały z nich na poczekaniu bataliony robocze, nie zadając wielu pytań. Miał poprzednio komplet fałszywych papierów, w schronie przeciwlotniezym zaczął go wypytywać policjant i papiery zabrał, ale Jastrowowi udało się uciec. Można było znowu kupić fałszywe papiery, prowadzano nimi regularny handel, ale tym razem wolał wojskowe. - W tym kraju, sir - powiedział - człowiek bez papierów ma się gorzej niż pies albo świnia. Pies i świnia mogą jeść i spać bez papierów. Człowiek nie. Może za pewien czas sytuacja wojenna zmieni się na lepsze i będę mógł odnaleźć moją rodzinę. - Gdzie ona jest? -- spytał Slote. - Z partyzantami, koło Smoleńska. Żona mego syna rozchorowała się, więc ich tam zostawiłem. - Chyba nie zamierza pan wracać do nich przez niemieckie linie? - zdziwił się Pug. Kuzyn Natalii rzucił mu z ukosa dziwne spojrzenie. Jeden kącik ust uniósł do góry, ukazując białe zęby, drugi pozostał ponuro zaciśnięty. - Rosja to bardzo wielki kraj, kapitanie Henry, pełen lasów. Dla własnego bezpieczeństwa Niemcy trzymają się głównych dróg. Już raz przechodziłem przez linię frontu. Tysiące ludzi tak zrobiło. - Zwrócił się do Lesliego Slote'a. - Tak. Ale usłyszałem, że wszyscy cudzoziemcy opuszczają Moskwę. Chciałem się dowiedzieć, co się stało z papierami, które panu dałem. Dyplomata i oficer spojrzeli po sobie z jednakowym wyrazem wahania i zakłopotania. - Noooo... Pokazałem te papiery ważnemu amerykańskiemu dziennikarzowi - rzekł Slote. - Wysłał długą korespondencję do Stanów Zjednoczonych, ale obawiam się, że zrobiono z tego tylko małą notatkę na jednej z ostatnich stron. Widzi pan, tyle już było opowiadań o niemieckich okrucieństwach! - Takich jak to!? - wykrzyknął ze złością i rozczarowaniem na zarośniętej twarzy. - Dzieci, matki, starcy? Siedzący we własnych domach, nie robiący niczego, wyciągnięci w środku nocy do dołów wykopanych w lesie i zastrzeleni? - Okropność. Być może dowódca wojskowy w rejonie Mińska był szaleńczo fanatycznym nazistą? - Ależ mordercy nie byli żołnierzami, to już panu mówiłem. Byli w innych mundurach. A tutaj w Moskwie, ludzie z Ukrainy i z północy opowiadają takie same historie. To się dzieje, sir, wszędzie, nie tylko w Mińsku. Proszę mi wybaczyć, ale czemu nie dał pan tych dokumentów swemu ambasadorowi? Jestem pewien, że przesłałby je prezydentowi Rooseveltowi. - Przedstawiłem mu pana dokumenty. Muszę z przykrością powiedzieć, że przedstawiciele naszego wywiadu zakwestionowali ich autentyczność. - Co?! Ależ sir, to wprost niewiarygodne! Mogę panu jutro przyprowadzić dziesięć osób, które opowiedzą o takich samych zdarzeniach i złożą zaprzysiężone zeznania. Niektóre z nich to naoczni świadkowie, którzy uciekli z tych właśnie ciężarówek, którymi wieźli ich Niemcy, i.... - Posłuchaj, mój dobry człowieku - przerwał mu doprowadzony do skrajnej irytacji Slote, wskazując gestem zasypane papierami biurko - jestem tutaj prawie sam jeden, odpowiedzialny za wszystkie sprawy mego kraju w Moskwie. Naprawdę uważam, że zrobiłem dla pana wszystko, co mogłem. Pokazując dokumenty dziennikarzowi potem, jak je zakwestionował nasz wywiad, złamałem instrukcje. Otrzymałem za to ostrą naganę. Prawdę mówiąc wziąłem na siebie tę brudną robotę, jaką jest pozostanie w Moskwie po to, aby uzyskać jej wymazanie. Pańskie opowiadanie jest przerażające, ja sam jestem, niestety, skłonny w nie wierzyć, ale to jest tylko maleńkie wydarzenie tej odrażającej wojny. W ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwu godzin Moskwa może upaść, i tym się teraz głównie zajmuję. Bardzo mi przykro. Jastrow wysłuchał tego wybuchu bez mrugnięcia okiem i odpowiedział spokojnym, upartym tonem: - Bardzo mi przykro z powodu pańskiej nagany. Niemniej, jeśliby prezydent Roosevelt mógł tylko dowiedzieć się o szaleńczej rzezi niewinnych ludzi, to by ją ukrócił. On jeden na całym świecie może to zrobić. Zwrócił się do Victora Henry: - Kapitanie, czy zna pan jakąkolwiek inną drogę, którą ta historia mogłaby dotrzeć do prezydenta Roosevelta? Pug już sobie wyobraził, jak pisze list do prezydenta. Widział już szereg podobnych historii w druku i nawet jeszcze bardziej makabryczne, oficjalne raporty o wymordowaniu rosyjskich partyzantów i mieszkańców wsi. Taki list byłby bezskuteczny. Więcej - dyletancki. Byłoby to ponaglanie prezydenta w sprawach, które już zna lub przynajmniej podejrzewa. On, Victor Henry, był oficerem Marynarki Wojennej, czasowo odkomenderowanym do Związku Sowieckiego w sprawach Lend-Lease. Taki list byłby podobną impertynencją, jak odezwanie się Byrona przy stole w Białym Domu. Ale Byron miał przynajmniej to usprawiedliwienie, że niepokoił się o własną żonę. Victor Henry odpowiedział Jastrowowi podniesieniem obu rąk w górę. Melancholijnie skinąwszy głową Jastrow powiedział: - Oczywiście, to nie leży w pana kompetencjach. Czy miał pan wiadomości od Natalii? Czy ona i Aaron są już w kraju? Pug wyciągnął zdjęcie z kieszeni na piersiach. - Ta fotografia jest sprzed paru tygodni. Być może już wyjechali z Włoch. Przynajmniej mam taką nadzieję. Jastrow podniósł zdjęcie do światła, a jego twarz nagle rozjaśnił zupełnie nie licujący z sytuacją, ciepły i łagodny uśmiech. - Ależ to malutki Byron! Niech mu Bóg błogosławi i trzyma go z dala od niebezpieczeństwa. - Patrząc na Victora Henry, którego oczy zamgliły się na dźwięk tych paru sentymentalnych niemieckich słów, oddał mu fotografię. - No cóż, panowie byli dla mnie bardzo uprzejmi. Zrobiłem co mogłem, by opowiedzieć wam co wydarzyło się w Mińsku. Może któregoś dnia dokumenty dotrą do właściwych rąk. Są prawdziwe i modlę się, by ktoś szybko znalazł sposób opowiedzenia prezydentowi Rooseveltowi o tym, co się dzieje. On musi wybawić Żydów z niemieckich szponów. Tylko on to może. Z tymi słowami Jochanan Jastrow obdarzył ich swym niewesołym, krzywym uśmiechem i rozpłynął się w ciemności za kręgiem światła lampy naftowej. * Gdy dzwonek budzika po godzinie, może po dwóch wyrwał go z drzemki, wyczerpany Pug ledwie pamiętał o napisanym liście, który leżał na biurku koło zegarka nakreślony na dwóch arkuszach papeterii hotelu National. Pomimo zamkniętych okien, w pustym pokoiku panowało lodowate zimno. Victor Henry narzucił na ramiona kupiony w Londynie gruby wełniany szlafrok, włożył drugą parę ciepłych skarpet i usiadł przy biurku, by jeszcze raz przeczytać swój list. Szanowny Panie Prezydencie, Dowództwo "Kalifornii" jest wypełnieniem moich życiowych ambicji. Zrobię co w mojej mocy, by w tej służbie okazać się godnym okazanego mi zaufania. Panu Hopkinsowi przesyłam raport z dokonanych na jego polecenie odwiedzin frontu pod Moskwą. Zawiera wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły, nie warte Pana zainteresowania. Potwierdziło się moje główne wrażenie, że Rosjanie prawdopodobnie zatrzymają Niemców, a z czasem wypędzą ich ze swego kraju. Tymczasem potrzebują w każdej ilości pomocy, którą możemy im wysłać, i to tak szybko jak to możliwe. Z naszych własnych, egoistycznych motywów nie da się zrobić lepszego użytku z uzbrojenia, ponieważ zabijają oni wielką liczbę Niemców. Wielu martwych nazistów widziałem na własne oczy. Pozwałam sobie również wspomnieć, że nasza tutejsza ambasada otrzymała dokumentalne dowody niemal niewiarygodnego masowego mordu na Żydach, dokonanego pod Mińskiem przez jakieś niemieckie oddziały paramilitarne. Pamiętam, jak na pokładzie "Augusty" powiedział Pan, że dalsze karcenie Hitlera byłoby poniżające i bezcelowe. Ale w Europie, Panie Prezydencie, Ameryka uważana jest za ostatni bastion ludzkości, a Pan jest dla tych ludzi głosem sprawiedliwego Boga na Ziemi. To wielki ciężar, ale jest to faktem. Dlatego pozwalam sobie sugerować, aby Pan zechciał zażądać tych materiałów o Mińsku do własnego wglądu. Niemcy poważnie zastanowią się nad kontynuowaniem tych okropności, jeśli oskarży ich Pan przed światem i potwierdzi swe oskarżenie dowodami w postaci dokumentów. Również opinia światowa może raz na zawsze odwrócić się od rządu Hitlera. Z wysokim szacunkiem Victor Henry, kapitan Marynarki Wojennej Oglądany świeżym okiem po drzemce list zdecydowanie zrobił na nim wrażenie nieprzemyślanego i zasługującego tylko na to, by znaleźć się w koszu. Dwa pierwsze akapity były nieszkodliwe, ale prezydent swym bystrym wzrokiem natychmiast wykryje, że są tylko rozwodnieniem właściwego tekstu. Reszta, istota rzeczy, była zbędna, nawet obraźliwa. Doradzał prezydentowi, aby nad głowami całego Departamentu Stanu, z jego własnym ambasadorem w Związku Sowieckim włącznie, zażądał wglądu do pewnych dokumentów. Nie było szans, by Roosevelt do tego się posunął, a jego opinia o Victorze Henrym z całą pewnością znacznie się pogorszy. Przypomni sobie natychmiast, że Pug ma synową Żydówkę, z którą już były kłopoty. A Victor nie miał przecież pewności, czy dokumenty są prawdziwe. Jastrow mógł być, jak to przypuszczał Tudsbury, podesłany przez NKWD, aby podrzucić im przeznaczone do amerykańskiego użytku materiały. Człowiek wprawdzie wyglądał uczciwie, ale to niczego nie dowodziło. W swoim życiu Henry naszkicował tuziny źle pomyślanych listów po to tylko, by pozbyć się sprawy z głowy, a później je wyrzucał. W takich okolicznościach ujawniało się jego bystre, redaktorskie spojrzenie w połączeniu z nieomylnym instynktem nienarażania własnej kariery. Gdy rozległo się ostre stukanie do drzwi, rzucił list na biurko pismem do dołu. Ukazał się Alistair Tudsbury, oparty na lasce, ogromny, z czerwoną twarzą, z astrachanową czapką na głowie i w długim futrze. - Dzięki Bogu, że tu jesteś, stary. - Korespondent kulejąc przeszedł przez pokój w pełnym świetle słońca i padł na fotel, wyciągając wygodnie swą chorą nogę. - Przepraszam, że tak się do ciebie wdarłem ale... Hej, czy ty się dobrze czujesz? - O, tak. Wprost znakomicie. - Pug roztarł oburącz twarz. - Przez całą noc pisałem raport. Co się dzieje? Tudsbury wpatrzył się w kapitana wyłupiastymi oczami. - To głupia sprawa, ale kawa na ławę. Czy ty i Pamela jesteście kochankami? - Co? - Pug był zbyt zdumiony i zbyt zmęczony, aby się rozzłościć lub rozbawić. - Ależ nie! Oczywiście nie. - Wyobraź sobie, to śmieszne, ale ja też tak sądzę. I właśnie dlatego cała sprawa jest tak krępująca i kłopotliwa. Przed chwilą Pamela powiedziała mi wprost, że nie wróci do Londynu, jeśli ty tam nie jedziesz! Jeśli wybierzesz się do Kujbyszewa, ma zamiar przyłączyć się do ciebie, a tam znaleźć pracę w ambasadzie brytyjskiej lub jakąś inną podobną. Przecież to absolutna bzdura! - wrzasnął, waląc laską w podłogę. - Przede wszystkim wiem, że Narkomindieł na to się nie zgodzi. Ale ona się zaparła. Nie przyjmuje żadnych argumentów. A ci chłopcy z RAF-u odlatują w południe i mają miejsca dla nas obojga. - Gdzie ona jest w tej chwili? - Nigdy byś nie uwierzył, ale poszła na spacer na Plac Czerwony. Możesz to sobie wyobrazić? Nawet nie chce się spakować. Victor, rozumiesz chyba, że nie przyszedłem tu w roli oburzonego ojca. - Gadatliwość Tudsbury'ego była wręcz przysłowiowa. Ale tym razem słowa lały się z niego niepowstrzymanym strumieniem. - To byłoby najgłupsze, co mógłbym zrobić. Do diabła, ja sam w tych drobnych sprawkach przez całe życie robiłem to, na co miałem ochotę. Gdybym spróbował prawić jej morały, roześmiałaby mi się w twarz. Ale gdzie tu zdrowy rozsądek? Przecież ty, szczęśliwy małżonek, nie chciałbyś, aby się za tobą włóczyła, prawda? Co za żenująca sytuacja! A poza tym, co z Tedem Gallardem? Wiesz, co ona mi powiedziała? Żebym go zawiadomił, że koniec z ich narzeczeństwem! Kiedy odpowiedziałem, że nic takiego nie zrobię, usiadła, napisała do niego list i wrzuciła do mojej torby. Mówię ci, Victor, że mam z nią prawdziwe piekło. Przyłożywszy dłoń do czoła Pug odrzekł tonem wielkiego zmęczenia, ale z radością w sercu: - Możesz mi wierzyć na słowo, że jestem zupełnie zaskoczony. - Byłem pewien, że tak będzie. Tłumaczyłem jej do utraty tchu, że nic z tego nie będzie, że jesteś staromodnym, pruderyjnym mężczyzną, uosobieniem poczucia honoru, oddanym żonie i tak dalej. A wiesz co ta bezczelna dziewczyna mi odpowiedziała? Że zgadza się ze mną całkowicie i właśnie za to cię lubi. Nic do niej nie dociera! Victor, dla brytyjskiej dziewczyny bezcelowe włóczenie się po Moskwie w chwili, gdy Hunowie okrążają miasto, jest i głupie, i niebezpieczne. - Tak, na pewno. Czemu nie jedziesz z nią do Kujbyszewa, Gaduło? Prócz ciebie wszyscy co do jednego zagraniczni korespondenci pojechali tym pociągiem. - Bo wszyscy są idiotami. Już tutaj w Moskwie uzyskanie jakichś wiadomości było dosyć trudne. A jakież u diabła znajdą oni tematy w tej prowincjonalnej dziurze nad Wołgą? Będą się tylko zapijać aż do marskości wątroby i grać w pokera do utraty wzroku. Mój jest już wystarczająco zły. Daję dyla. Jeśli Ruscy utrzymają Moskwę, wrócę. Wierzę i mam nadzieję, że to potrafią. Ale jeśli nie, no to koniec. Anglia goni resztkami sił, wiesz o tym dobrze. Położymy karty na stół. Nastąpi wielkie odwrócenie wszystkiego, a twój FDR ze swoim znakomitym wyczuciem momentu może się znaleźć w obliczu całego świata, uzbrojonego przeciw niemu. Victor Henry na sztywnych nogach podszedł do pożółkłego lustra i potarł nie ogolony podbródek. - Powinienem chyba porozmawiać z Pamelą. - Zrób to, kochany, zrób to koniecznie. I pośpiesz się! * Ulica zasłana była świeżym śniegiem. W jasnym blasku słońca rozlegała się śpiewana nierówno męskimi głosami rosyjska pieśń. Oddział starców i chłopców z kilofami i szpadlami na ramionach, głośno wywrzaskując marszową melodię, podążał za sierżantem armii przez Plac Maneżowy. Inni moskwianie szli przed siebie zwykłym krokiem w swoich sprawach, zakutani w płaszcze i szale, ale przechodniów było o wielu mniej niż dawniej. Być może, pomyślał Pug na ten widok, uciekły już wszystkie szczury, a to byli prawdziwi mieszkańcy Moskwy. Poszedł w kierunku Placu Czerwonego. Po drodze minął ogromny plakat walczącej ojczyzny, uosobionej przez muskularną, wrzeszczącą kobietę, wymachującą mieczem i czerwoną flagą, a także mniejsze, przedstawiające szczury, pająki i węże z twarzami Hitlera, przebijane bagnetami przez przystojnych, gniewnych rosyjskich żołnierzy lub rozgniatanych przez czołgi Armii Czerwonej. Plac Czerwony był pusty. Na ogromnej płaszczyźnie, zasypanej grubo śniegiem prawie nie widać było śladów stóp. Pod murem Kremla, przy mauzoleum Lenina, którego czerwone marmury zakryte były warstwami zaśnieżonych worków z piaskiem, stali jak zawsze dwaj żołnierze podobni do żywych posągów, ale brak było zwykłej kolejki odwiedzających. Daleko, po przeciwnej stronie placu, Victor Henry dostrzegł maleńką figurkę w szarym ubraniu, idącą samotnie koło soboru Błogosławionego Wasyla. Nawet z takiej odległości rozpoznał taneczny krok i charakterystyczne ruchy rąk, po raz pierwszy ujrzane na pokładzie "Bremen". Poszedł w jej stronę. Jego kalosze zapadały się głęboko w śnieg, przyprószony czarnym popiołem spalonych papierów. Pamela zobaczyła go i zamachała rękami. Podbiegła na spotkanie i rzuciła mu się w ramiona, całując tak, jak to zrobiła po jego powrocie z lotu nad Berlin. Jej oddech był pachnący. - Diabli nadali! Stary poszedł do ciebie i wszystko wygadał. - Zgadza się. - Jesteś zmęczony? Wiem, że nie spałeś przez całą noc. Koło katedry są ławki. Jakie masz plany? Czy wybierasz się do Kujbyszewa? Czy raczej pojedziesz do Londynu? Szli ramię w ramię ze splecionymi dłońmi. - Ani tu, ani tu. Nagła zmiana. Pam, dostałem rozkazy. Czekały tu na mnie. Mam objąć dowództwo pancernika "Kalifornia". Zatrzymała się, pociągnęła za rękaw; by schylił się do niej, chwyciła go za obie ręce i spojrzała w twarz szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. - Dowództwo pancernika!!! - Nielicho, co? - odpowiedział tonem uczniaka. - Boże, absolutna bomba! Wkrótce zostaniesz admirałem, prawda? Och, jaka szczęśliwa będzie twoja żona! - Pamela powiedziała to z całkowicie bezinteresowną radością. Puściła Puga i znów poszli przed siebie. - Gdybym tylko miała butelkę tego kiepskiego gruzińskiego szampana, tutaj i w tej chwili. Dobra! To absolutnie cudowna nowina. Gdzie stacjonuje "Kalifornia"? Wiesz o tym? - Pearl Harbor. - Pamela spojrzała na niego pytająco. - Oahu. Wyspy Hawajskie. - A, Hawaje. W porządku. Zaraz pomyślimy, jak mam się tam dostać. Musi tam być konsulat brytyjski albo jakaś wojskowa misja łącznikowa. Z pewnością jest. - Czy nie jesteś na urlopie z lotnictwa wojskowego? Czy nie musisz wracać do służby, jeśli Gaduła dotrze do Londynu? - Ukochany, pozwól, że ja się tym zajmę. Bardzo, bardzo dobrze umiem dostawać to, czego chcę. - Nie wątpię. Roześmiała się. Zmietli śnieg z ławki stojącej przed ogrodzeniem dziwacznego soboru. Jego kolorowe kopuły w kształcie cebuli i ananasów przykryte były, podobnie jak czerwone gwiazdy na kremlowskich wieżach, grubym szarym płótnem. - Kiedy odjeżdżasz na Hawaje i jaką drogą? - Gdy tylko będę mógł, przez Syberię, Japonię i Filipiny. - Ujął jej dłonie w swoje. - A teraz, Pam, posłuchaj... - Chcesz mi powiedzieć kazanie? Nie trudź się, Victor, to nie poskutkuje. - Wspomniałaś moją żonę. Prawdopodobnie ona przyjedzie do Pearl. - Uważam, że powinna. - Więc co właściwie masz na myśli? - Ależ najdroższy, ponieważ mnie pytasz, to ci odpowiem. Mam na myśli, że ty i ja będziemy ją zdradzać przyzwoicie, ostrożnie i miło, aż się mną znudzisz. A wtedy odjadę do domu. To szczere oświadczenie wstrząsnęło Victorem. Było to coś tak nowego, tak niepodobnego do ustalonych reguł jego życia, że jedyne na co się zdobył, to była sztywna i niezdarna odpowiedź: - Nie rozumiem tego rodzaju układu. - Wiem, kochanie. Wiem, że wydaję ci się szokująco niemoralna. Jesteś kochanym, dobrym człowiekiem. Niemniej nie wiem, co innego mogłabym ci zaproponować. Kocham cię. I tego nie da się zmienić. Jestem szczęśliwa przy tobie i nieszczęśliwa, gdy cię nie ma. I nie mam zamiaru być już kiedykolwiek daleko od ciebie przez tak długi czas. Przynajmniej do chwili, gdy mnie odeślesz. Więc musisz się pogodzić z tą umową. A tak naprawdę to ona wcale nie jest taka zła. - Nie, nie jest zła, ale ty jej nie dotrzymasz. Pamela zdziwiła się, po czym w jej oczach pojawił się błysk rozbawienia, a wargi wygięły się w uśmiechu mądrej, dorosłej kobiety. - Nie jesteś taki tępy. - W ogóle nie jestem tępy, Pamelo. Marynarka Wojenna nie daje tępakom pancerników. Kolumna oliwkowych ciężarówek z wielkimi czerwonymi gwiazdami wjechała z rykiem na plac, przejeżdżając koło muzeum z czerwonej cegły i budynku GUM-u z zasłoniętymi oknami i ustawiła się szeregiem naprzeciw mauzoleum Lenina. - Została nam już tylko krótka chwila - kontynuował Pug, podnosząc głos. - Nie chcę teraz mówić o Rhodzie, a tylko o tobie... Przerwała mu: - Victor, najdroższy, wiem że jesteś wierny żonie. Zawsze się bałam, że uznasz mnie za narzucającą się dziwkę. Ale co ja mogę zrobić? Nadszedł czas i to wszystko. Od chwili, gdy musiałam to dziś rano powiedzieć Gadule, nie posiadam się z radości. Henry pochylił się naprzód z łokciami na kolanach i zaciśniętymi dłoniami, patrząc na Pamelę oczami zmrużonymi przed bijącym od śniegu blaskiem słońca. Z ciężarówek zaczęli wysiadać żołnierze. Widać było, że to świeży rekruci. Ustawili się w nierównych szeregach na śniegu, przy wtórze komend wykrzykiwanych przez sierżantów w szynelach długich do kostek. Żołnierzom wydawano karabiny. Po długiej przerwie Pug odezwał się rzeczowym tonem: - Wiem, że taka szansa już mi się nie powtórzy w życiu. - Na pewno nie, Victor, na pewno! - Twarz Pameli promieniowała podnieceniem. - Ludzie, którym się to zdarza, są bardzo szczęśliwi. Dlatego muszę z tobą pojechać. To pech, że nie możesz się ze mną ożenić, ale z tym musimy się pogodzić. - Nie powiedziałem, że nie mogę się z tobą ożenić - stwierdził Henry. - Postawmy sprawę jasno. Gdybym cię kochał na tyle, by mieć z tobą romans za plecami żony, to znaczyłoby, że kocham cię wystarczająco, by zażądać rozwodu. Uważam, że to taka sama krzywda. Nie pojmuję takiej przyzwoitej i miłej zdrady, o jakiej mówisz. To ma swoją nazwę, a ja jej nie lubię. Ale to wszystko dzieje się zbyt szybko, Pam, a ty musisz wyjechać z Moskwy. Jedyny możliwy kierunek to Londyn. To oczywiste. - Nie wyjdę za Teda. Nie sprzeczaj się - przerwała mu twardym głosem. - Wiem, że to nieludzkie, ale tak zdecydowałam. Nie ma o czym gadać. Nie wiedziałam o twoim pancerniku. To cudowne i wspaniałe, choć komplikuje sprawy. Oczywiście, nie możesz mnie zabrać ze sobą przez całą Syberię, ale jeśli mi tego z miejsca nie zabronisz, sama dostanę się na Hawaje i to szybciej, niż sobie wyobrażasz. - Czy ci nigdy nie przyszło do głowy, że możesz być potrzebna w Anglii? - Teraz ty mnie posłuchaj, Victor. Rozpatrywałam tę sprawę ze wszystkich możliwych punktów widzenia, bardzo dokładnie i bardzo długo. Jeśli chcesz wiedzieć, to podczas naszej czterodniowej wycieczki samochodowej nie myślałam prawie o niczym innym. Jeśli porzucę moją Anglię w krytycznym momencie, to tylko dlatego, że wzywa mnie coś większego. I dlatego to zrobię. To było jasne, zrozumiałe dla Victora Henry'ego stawianie sprawy. Kołnierz szarego palta i szara wełniana czapka przysłaniały prawie całą twarz Pameli. Policzki miała zaróżowione od mrozu, nos zaczerwieniony. Wyglądała jak każda inna, zawinięta w niezgrabną odzież młoda kobieta, ale nagle Pug poczuł do niej ostry pociąg seksualny. A jednocześnie zaświtała mu nadzieja, że może z tą kobietą czeka na niego nowe życie, i ze wszystkich na świecie tylko z nią jedną. Sposób, w jaki postawiła wszystko na jedną kartę, zrobił na nim nieodparte wrażenie, przynajmniej w tej chwili. - Okay. Zajmijmy się więc rzeczywistością - odrzekł łagodnie, spoglądając na zegarek. - Dzisiaj, i to za parę godzin, musisz wyjechać. A ja muszę się zająć takim drobiazgiem, jak objechanie połowy kuli ziemskiej, by objąć dowództwo mego okrętu. Groźnie zmarszczona Pamela uśmiechnęła się ślicznie na te słowa. - Jakże musiałam ci dokuczyć, wieszając ci się nagle na szyi w takiej chwili twego życia. Czy ty naprawdę mnie kochasz? - Tak, kocham cię - odrzekł po prostu i całkiem szczerze, bo tak było rzeczywiście. - Czy jesteś tego pewien? Powiedz to jeszcze tylko jeden raz. - Kocham cię. Westchnęła głęboko ze szczęścia, opuściwszy wzrok na swe ręce. - Tak. Tak jest. Co więc chcesz, abym teraz zrobiła? - Wracaj z Gadułą do Londynu. Nie masz wyboru, więc jedź spokojnie. Napiszę do ciebie, albo zatelegrafuję. - Kiedy? - Kiedy będę mógł. Kiedy będę wiedział. Siedzieli w milczeniu. Mury Kremla, tak pomalowane, by wyglądały jak szereg kamienic, odbijały krzyki podoficerów i metaliczne trzaski zamków karabinowych, bo rekruci uczyli się, jak się nimi posługiwać. - Tak, będę wyczekiwać na tę wiadomość - rzekła wesoło Pamela. - Czy możesz mi już teraz powiedzieć, co ona będzie zawierać. - Nie. Z jakiegoś powodu zrobiło jej to przyjemność, a przynajmniej taką miała minę. Pogłaskała go po twarzy i uśmiechnęła się do niego oczami pełnymi miłości. - Okay. Poczekam. - Dotknęła rozerwanego rękawa jego płaszcza. - Ach, chciałam to naprawić. Która godzina? - Po dziesiątej, Pam. - Więc muszę brać nogi za pas. Mój Boże, jak bardzo nie chce mi się w tej chwili z tobą rozstawać. Wstali i poszli trzymając się pod ręce. Wśród rekrutów, koło których przechodzili, stał świeżo ogolony Berel Jastrow. Ze zwisającymi fałdami skóry twarzy wyglądał znacznie starzej. Ujrzał Victora Henry'ego i na moment położył rękę na sercu. Victor zdjął czapkę, jakby chciał otrzeć pot z czoła i zaraz ją nałożył. - Kto to taki? - spytała Pamela, przyglądając się bystrym wzrokiem. - A! Czy to nie ten człowiek, który wdarł się wtedy na kolację u Slote'a? - Tak - odrzekł Victor Henry. - Mój krewny z Mińska. To on. Nie rozglądaj się, ani nie daj nic po sobie poznać. W ciemnym przedpokoju apartamentu Tudsburych Pamela rozpięła swój płaszcz, a potem płaszcz Victora Henry, patrząc mu prosto w oczy. Przycisnęła się do niego z całej siły! Objęli się i pocałowali. - O Boże - szepnęła - jak ja cię kocham! Czy pojedziesz z nami na lotnisko? Czy zostaniesz ze mną do ostatniej sekundy? - Tak, oczywiście zostanę z tobą. Wierzchem dłoni otarła łzy z twarzy, a potem oczy chusteczką. - Ach, jaka jestem szczęśliwa, że zaparłam się wszystkimi moimi paskudnymi kopytkami! Otworzyła drzwi, a Tudsbury podbiegł kulejąc. - A więc? A więc? Jak brzmi wyrok? - Byłam głupia - odrzekła Pamela. - Wracam z tobą do domu. Tudsbury spojrzał na nią, a potem na Henry'ego, bo córka powiedziała to tonem gryzącej ironii. - Ona jedzie ze mną, Victor? - Przecież właśnie to powiedziała. - Jej, co za ulga! No to wszystko dobre, co się dobrze kończy. Aha, właśnie miałem was poszukać. Chłopcy z RAF-u odlatują pół godziny wcześniej. Jest pogłoska, że niemiecka kolumna zaczęła się przebijać w stronę lotniska i wkrótce będzie ono pod ogniem artyleryjskim. Narkomindieł mówi, że to nikczemne łgarstwo, ale chłopcy nie chcą ryzykować. - Zapakuję się w ciągu dziesięciu minut. - Pamela skierowała się do swego pokoju, mówiąc równocześnie: - Chodź ze mną najdroższy. Victor ujrzał, jak Gadule zabłysły oczy, a grube wargi wykrzywił lubieżny uśmieszek pod gęstym wąsem. Niech będzie. Pamela jest ludzką istotą, mimo całej jej siły - pomyślał Pug. Nie mogła się powstrzymać, by nie wystrzelić ojcu w twarz jak petardą tym pieszczotliwym zwrotem kobiety, która zdobyła mężczyznę. - Zaczekaj chwilę - powiedział. - Mam raport, który Gaduła musi zabrać do Londynu. Wracam natychmiast. - I co powiesz, Gaduło? - usłyszał Pug jej wesoły głos w chwili, gdy wychodził z pokoju. - Victor dostał ni mniej ni więcej tylko dowództwo pancernika i wyjeżdża do Pearl Harbor, na Hawaje! Wrócił po chwili ciężko dysząc od biegu do góry i w dół po hotelowych schodach i wręczył zapieczętowaną brązową kopertę Tudsbury'emu. - Oddaj to do rąk własnych kapitanowi Kyserowi, attache morskiemu naszej ambasady. Zgoda? - Oczywiście. Ściśle tajne? - spytał Tudsbury z wielką przyjemnością. - Nooo... Uważaj na to. Jest przeznaczone do najbliższej poczty dyplomatycznej do Waszyngtonu. - Gdy podróżuję, nigdy nie wypuszczam tej teki z rąk - oświadczył Tudsbury. - Nawet przez sen. Bądź więc spokojny. Wsunął do brązowej teki kopertę Puga. Wewnątrz były dwie dalsze koperty. Jedna zwierała długi maszynopis dla Harrego Hopkinsa, druga - list do prezydenta Roosevelta o Żydach w Mińsku. 57 Katastrofa w Pearl Harbor (z książki: "Upadek światowego imperium") Punkt zwrotny Wystarczył jeden tydzień w maju 1940 roku, by zmienić panujący od stuleci układ sił w Europie. Wystarczył także jeden tydzień w grudniu 1941 roku, by zdecydować o wyniku II wojny światowej i przyszłym rozkładzie sił na świecie. 4 grudnia nasza Grupa Armii Środek parła przez śnieżycę ku przedmieściom Moskwy. Bolszewicy cofali się od Leningradu do Krymu. Imperium francuskie było skończone, imperium brytyjskie sypało się w gruzy, choć macierzysta wyspa jeszcze trwała, słabnąc coraz bardziej w uścisku naszej podwodnej blokady. Żadna potęga nie stała między nami a świetlanym imperium poza Ameryką, osłabioną przez wygodne życie i niechęć do mieszania się w wojnę. Jej przemysł, na wpół sparaliżowany przez strajki, nadal produkował zabawki i luksusy, militarna siła tkwiła w przestarzałej częściowo flocie, skupionej wokół pancerników, które ryzykancko bazowały na Hawajach, by wywierać wrażenie na Japonii, będących zaś całkowicie bezsilnymi wobec zbliżającego się zwycięstwa Niemiec. Siedem dni później, 11 grudnia, byliśmy już w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, przeobrażonymi w dyktaturę wojskową i zjednoczonymi jedną wolą, pod wodzą fanatycznego wroga Rzeszy na gwałt przestawiającego przemysł na produkcję wojenną i ogłaszającego rozbudowę wojsk wszelkiego rodzaju. Armia Czerwona pod Moskwą, kosztem wielkich strat i dostarczonego przez Zachód sprzętu oraz świeżych, twardych i dzikich sybirackich dywizji, zatrzymała nas, a nawet próbowała kontratakować. Zostaliśmy zmuszeniu do wycofania się z Rostowa, co było pierwszym odwrotem Armii Niemieckiej od czasu, gdy w 1939 roku Adolf Hitler został naszym wodzem. Będąc o krok od panowania nad światem 4 grudnia, po tygodniu znaleźliśmy się w wojnie totalnej prowadzonej na dwa fronty i zagrożeni z dwóch stron przez dwa potężne państwa obszarowo dwudziestokrotnie większe od nas i z pięciokrotnie większą produkcją. Historia nie zna podobnego punktu zerowego, a jego powodem był japoński atak na Pearl Harbor. Sir Winston Churchill nie wstydził się przyznać, że na wieść o nim rozpłakał się z radości, gdyż miał pewność, że właśnie przegraliśmy wojnę. Nie tracił naturalnie łez na amerykańskich marynarzy zaatakowanych znienacka i zdziesiątkowanyeh na Hawajach. Komentarz tłumacza: Oto słowa Churchilla: "Żaden Amerykanin nie obrazi się jeśli powiem, że z największą przyjemnością dowiedziałem się, iż Stany Zjednoczone Ameryki są po naszej stronie. Nie mogłem przewidzieć przyszłości i nie twierdzę, że zdawałem sobie sprawę z możliwości i zaciętości Japonii, ale w tym właśnie momencie wiedziałem, że USA tkwi w tej wojnie tak jak my i że mimo wszystko wygraliśmy". Ani słowa o łzach. Jak już dało się to poprzednio zauważyć generał von Roon nie jest specjalnie obiektywny jeśli chodzi o osobę Winstona Churchilla. (V. H.) Błąd Japonii Atak japoński był naturalnie zupełnie usprawiedliwiony, ale także był ogromną strategiczną pomyłką. Upadek Francji i osłabienie Anglii pozostawiły kolonie europejskie na Dalekim Wschodzie praktycznie bezbronne i Japonia była ich naturalnym spadkobiercą. Poza tym potrzebowała ich, by zakończyć wojnę w Chinach. Parę pokoleń wstecz Europejczycy przeszli połowę kuli ziemskiej, by podbić Wschodnią Azję i grabić jej bogactwa. Teraz nastał kres tej działalności - Japonia była w tym rejonie jedyną siłą, która się liczyła. Sprawiedliwsze także było to, by tym terenem rządzili Azjaci (jeśli już ktoś musiał) niż paru na wpół pijanych Europejczyków, będących pozostałością epoki kolonialnej. Adolf Hitler, patrząc właśnie z tego punktu widzenia, nawiązał przyjazne stosunki z Japonią. W naszym Sztabie Generalnym panowało przekonanie, że Kraj Kwitnącej Wiśni zaatakuje te posiadłości kiedy tylko będzie mu to odpowiadało, co było nader rozsądnym posunięciem z każdego normalnego punktu widzenia światowej filozofii. Pod względem taktycznym japoński atak na Pearl Harbor był doskonałą operacją, pod wieloma względami porównywalną z Operacją "Barbarossa" - w obu niewielki i biedny kraj zaskoczył dużego i bogatego przeciwnika i to pomimo napiętej atmosfery i wszelkiego rodzaju ostrzeżeń i wskazówek. W obu przypadkach zaskoczenie wykorzystano, by zniszczyć na jak największą skalę siły przeciwnika. "Barbarossa" wykorzystała traktat o nieagresji, który uśpił Rosję, zaś Japonia pobiła nas atakując USA w trakcie rozmów pokojowych. W swoim czasie oba ataki wywoływały głośne oburzenie i przyrównywane były do takich pojęć, jak: "niesławne" bądź "zdradzieckie", tak jakby określenia zaczerpnięte z nauk o moralności mogły być wykorzystywane w odniesieniu do polityki czy wydarzeń historycznych. Kraj biedny, jeżeli jest wrogiem bogatego, musi używać najlepszych sposobów, jakie może znaleźć. Tucydydes powiedział dawno temu, że procesem naturalnym są rządy silniejszego. W historii zaś moralne jest to, co skuteczne. Według Hegla wola boża objawia się w historycznych wydarzeniach. W takim ujęciu "Barbarossa" i Pearl Harbor były idealnymi krokami ku nowemu porządkowi na świecie. Różnice polegają na tym, że "Barbarossa" była strategicznie rozsądną decyzją i zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie kilka nieszczęśliwych i nie do przewidzenia czynników, a mianowicie tenże japoński atak pięć i pół miesiąca później, będący tak wielką strategiczną pomyłką, że Churchill miał rację nazywając go samobójczym szaleństwem. Aby plan strategiczny był błędny wystarczy nieprzestrzeganie jednej tylko z podstawowych zasad rządzących strategią. Ten atak złamał dwie z nich. Żelazne zasady prowadzenia wojny, które złamali Japończycy, to: 1. Obiektywny Wybór Celu. 2. Znajomość Przeciwnika. Obiektywny wybór celu Zasada ta jest następstwem najistotniejszej zasady prowadzenia wojny, a mianowicie Zasady Koncentracji Sił i japońscy przywódcy właśnie to przeoczyli. Od chwili, w której słusznie zdecydowali, że wojna w Europie jest ich wielką szansą przejęcia Wschodniej Azji, stanęła przed nimi ciężka decyzja: czy najpierw zaatakować Rosję poprzez inwazję Syberii, czy też ruszyć na południe, by zająć prawie bezbronne europejskie kolonie? Bardziej kuszące było to ostatnie, ale w wojnie nie należy ulegać złudzeniom co do słabości i łatwości celu. Wojna to nic innego jak zmiany polityczne na mapie świata - a ten konflikt był pierwszym w dziejach, o którym można powiedzieć uczciwie, że objął cały świat. Rozkład przeciwników był klasyczny: biedny przeciwko bogatemu, żelazo przeciwko złotu: Niemcy były jedyną realną siłą po stronie pnących się w górę, która chciała stworzyć nowy podział świata i atak na wschód był największą ku temu szansą. Jeśliby Niemcy pokonały Rosję stałyby się niezwyciężone. Logicznym więc posunięciem Japonii było pomóc Niemcom w tym zadaniu - ze zwycięskimi Niemcami Japonia mogłaby zabrać i zatrzymać, co by się dało. Natomiast przy zwyciężonych Niemcach miała niewielką szansę na utrzymanie swego stanu posiadania z okresu przed wybuchem wojny. Gdyby w 1941 roku Japonia zaatakowała Syberię, nasz pochód zakończyłby się zdobyciem Moskwy, rosyjska kontrofensywa grudniowa nie miałaby miejsca, a reżim bolszewicki albo by upadł, albo podpisał drugi pokój w Brześciu. Tym, co uratowało Moskwę, był desperacki rozkaz Stalina ogałacający front syberyjski ze wszystkich rezerw, które zostały rzucone następnie przeciwko nam, co w ostatniej sekundzie przeważyło szalę bitwy. Co więcej, prawdziwa jest zasada Napoleona, iż w wojnie morale do siły fizycznej ma się jak trzy do jednego i sam fakt ataku japońskiego na Syberię mógł doprowadzić do upadku Rosji. W połowie października wyższych rangą bolszewików ogarnęła taka panika, że całe ministerstwa w pośpiechu opuszczały stolicę, a niepotwierdzona wieść głosi, że sam Stalin potajemnie uciekł i równie potajemnie wrócił, gdy panika osłabła, zabijając następnie wszystkich, którzy wiedzieli o jego tchórzostwie. Władcy Rosji żyją jakby wewnątrz bizantyjskiego labiryntu i nie ma możliwości sprawdzenia, jaka była prawda. Pewne jest, że był to wymarzony moment psychologiczny i jedna na tysiąc lat okazja dla Japonii, jednakże jej przywódcy, źle wyszkoleni w wojskowym podejściu do zagadnienia i stanowiący dziwną mieszankę orientalnej gwałtowności, ostrożności i emocji pozwolili, by przeminął niewykorzystany. Historia podobnie jak kobieta musi być wykorzystana, gdy jest gotowa, gdyż inaczej nigdy nie wybaczy fajtłapie i nigdy nie da mu ponownej szansy. Znajomość przeciwnika Tak więc pierwszym błędem było pójście na południe zamiast na północ i atak na łatwy łup zamiast długodystansowego, strategicznego sukcesu. Ale nadal mogliśmy wygrać, pomimo rozproszenia siły, gdyby Japonia nie uwieńczyła tego błędu drugim, który faktycznie zasługuje na miano szaleństwa. Zaczynając na południu należało z maksymalną szybkością i jak największymi siłami ruszyć na Indie Wschodnie, zająć europejskie kolonie i przygotować się na pokonanie amerykańskiego kontruderzenia, gdyby takowe miało miejsce. Amerykanie bowiem mogli się nie ruszyć, gdyż w USA była ogromna opozycja przeciwko wysyłaniu żołnierzy po to, by ginęli za pukka sahibs. Roosevelt mógł jedynie odpowiedzieć ostro, jak robił to po każdym naszym zwycięstwie, ale nigdy nie zrobił choćby jednego kroku poza granice opinii publicznej. I to właśnie był klucz do natury przeciwnika, z którego nie zdawała sobie sprawy Japonia z powodu orientalnej naleciałości utrudniającej obiektywny punkt widzenia. Nawet gdyby Roosevelt wbrew opinii publicznej zdecydował się na wysłanie floty przeciwko Japonii, to walczyłaby ona we Wschodniej Azji, daleka od baz zaopatrzenia, na nieprzyjacielskich wodach i w zasięgu nieprzyjacielskiego lotnictwa z baz lądowych - byłaby to, mówiąc krótko, druga Cuszima z dodatkiem lotnictwa, a krwawa masakra mogłaby spowodować upadek kalekiego Machiavellego z Białego Domu. Ale nawet to nie było najgorszym aspektem japońskiego błędu. Ameryka posiadała i posiada największe zaplecze przemysłowe na ziemi. Ten kraj kupców oddanych wszechmocnemu dolarowi i błogosławiony cudownymi zapasami surowców naturalnych skradzionych Indianom zbudował potężny przemysł wytwarzający zwykłe zabawki i zbytki. Potrafił jednak ten przemysł w krótkim czasie przestawić na produkcję wojenną o skali która była wprost fantastyczna. Jedyną nadzieją Osi na wygranie wojny było utrzymanie Ameryki podzielonej i słabej z dala od walki, dopóki nie nadejdzie czas, by się nią zająć. Ale już samotną i nie przygotowaną. Ten cel był bliski spełnienia. Połowa Amerykanów fetowała zwycięstwo Niemiec nad Rosją. Program Lend-Lease realizowany był tak opieszale, jak tylko się dało, a bezwład administracji odzwierciedlał skłócenie i niezdecydowanie obywateli. To wszystko jest zasługą Adolfa Hitlera. Był on człowiekiem o wąskiej wyobraźni, który nie znał Stanów Zjednoczonych. Ale jego niemal kobieca intuicja ostrzegała go, że nie może dać swemu wrogowi, jakim bez dwóch zdań był Roosevelt, szansy na zjednoczenie Ameryki. Dlatego połykał w milczeniu publiczne obelgi prezydenta Stanów Zjednoczonych i nakazał u-bootom unikać prowokacji za wszelką cenę. Ta mądra polityka została zniweczona bezsensownym atakiem na Pearl Harbor. W ciągu jednej nocy sto trzydzieści milionów skłóconych, niepewnych i podzielonych Amerykanów stało się rozwścieczoną masą żądną walki. Roosevelt przeprowadził w Kongresie plan wojny na tak gigantyczną skalę, że kilka dni wcześniej wywołałby nim nie tyle sprzeciw, ile śmiech senatorów. Tym razem nie dość, że nie napotkał oporu, to prawie spotkał się z jednomyślnością i wszystkie plany wojny długoterminowej przegłosowane zostały w kilka godzin. To właśnie był główny rezultat Pearl Harbor, gdyż marynarka szybko uzupełniła straty i to z nadwyżką. W ciągu tygodnia Niemcy ze strategicznej ofensywy, mającej w swym zasięgu panowanie nad światem, znalazły się w strategicznej defensywie bez perspektyw innych niż zniszczenie, chyba że nasi przeciwnicy zrobiliby coś równie głupiego i samoniszczącego. Nieistniejąca Oś Jeśli ktoś by zapytał: "Jak Niemcy pozwoliły na taki rozwój wypadków?" odpowiedź brzmiałaby, iż nikt nas o nic nie pytał i o niczym nie informował. Że celem jest Pearl Harbor dowiedzieliśmy się równocześnie z Amerykanami - gdy eksplodowały pierwsze bomby i torpedy. Oś złożona z Niemiec, Włoch i Japonii tak naprawdę nigdy nie istniała. Był to groźnie wyglądający balon nadmuchany przez propagandę, a jej celem był bluff. Przez cały czas trwania wojny każde z tych państw kierowało się własnymi korzyściami i szło własnymi drogami przeważnie nie informując nawet swych partnerów o atakach, inwazjach czy decyzjach strategicznych. Dlatego, gdy zaatakowaliśmy Polskę, Mussolini nagle odmówił wypowiedzenia wojny i nie zrobił tego do momentu, aż Francja nie zaczęła padać na pysk. Bez porozumienia z nami zaatakował Grecję, sam zaś został poinformowany o naszym ataku na Rosję dwanaście godzin przed inwazją. Tyle tylko, że my mieliśmy ku temu powody. Zdaniem naszego wywiadu to, co wiedział Mussolini, w ciągu dwudziestu czterech godzin wiadome było Anglikom via włoska rodzina królewska. Ani razu nie miały miejsca wspólne narady na szczeblu sztabów wśród tych państw, podczas gdy Anglia i USA odbyły pierwszą z nich rok przed atakiem na Pearl Harbor. Przez całą wojnę nasi przeciwnicy prowadzili ścisłą współpracę strategiczną dopuszczając do niej nawet bolszewików. Teraz mogą się zastanawiać jedynie nad tym na ile rozsądna była pomoc Stalina w zniszczeniu nas i dopuszczeniu, by zaraza dotarła do Łaby. Natomiast ich operacje strategiczne były nieomal modelowym przykładem współpracy, podczas gdy nasza w ogóle nie istniała. Niemcy miały pecha być zawiązane z drugorzędnymi pomagierami, którzy co chwila swymi nieprzemyślanymi i gwałtownymi poczynaniami przyczyniali się do naszej klęski. Rola Yamamoto Dlaczego Japonia wybrała tę skazującą ją na zagładę drogę? Włączyła się we współczesną historię niespodziewanym atakiem na flotę rosyjską w Port Arthur w 1904 roku i być może miała obsesję na tym punkcie uważając że jest to jedyny skuteczny sposób dla żółtej rasy, by pobić białych. Sztab Główny Marynarki Imperialnej preferował właściwe posunięcie - zajęcie Indii i bitwę z US Navy, jeśliby taka nastąpiła, na wodach macierzystych. Pearl Harbor było dzieckiem admirała Isoroku Yamamoto, szefa sztabu marynarki, który wymusił go na rządzie i marynarce groźbą swej rezygnacji. Całkowicie i od początku sprzeciwiał się on wojnie ze Stanami Zjednoczonymi twierdząc że przy przewadze gospodarczej przeciwnika wynoszącej siedem do jednego próba wygrania była skazana na niepowodzenie. Natomiast skoro już musi z nimi walczyć, to początkiem musi być wyłączenie z gry floty przeciwnika. Sztab oceniał ten atak jako zbyt ryzykowny, ale przeważyło jego zdanie - taktycznie miał rację i poprowadził go doskonale. Jak długo ludzie piszą i czytają, Pearl Harbor będzie synonimem udanego ataku z zaskoczenia - stało się to taką samą częścią składową języka, jak Waterloo. Jak flota japońska mogła zebrać się przepłynąć Pacyfik na odległość dwustu mil od Hawajów, uniknąć wykrycia mimo wysiłków amerykańskiego wywiadu i patroli tak morskich, jak i powietrznych i wreszcie zaskoczyć nieprzygotowane wojska lądowe i marynarkę? Zagadka ta jest tym większa, iż w świetle powojennych relacji okazało się, że USA złamały szyfry japońskie i były w stanie odczytać nawet jej depesze dyplomatyczne, o rozkazach nie wspominając. Śledztwo prowadzone przez Kongres na temat Pearl Harbor obejmuje setki tomów akt, a zagadka nadal pozostaje nie rozwiązana. Jako oficer niemieckiego Sztabu Generalnego spoglądam na Pearl Harbor jako na abstrakcyjny problem wojskowy, podobnie zresztą jak na bitwę pod Trafalgarem czy Salaminą. Operacja ta dokładnie zaskoczyła Amerykanów, gdyż była tak niepojętą głupotą, ryzykiem i błędem strategicznym, psychologicznym i politycznym, że nikt nie brał jej poważnie pod uwagę. Nawet będąc sukcesem, była jednocześnie najgorszym posunięciem, jakie Japonia mogła wykonać i dlatego Amerykanie ją zlekceważyli. Japończycy przeprowadzili ją i okazało się, że akcja się udała. Wzmianka z przesłuchań emerytowanego admirała Kimmela może być kluczem do tej zagadki. Torpedy lotnicze w tym okresie wymagały odpowiedniej głębokości wody, która uruchamiała ich mechanizm napędowy, jak i zapalnik. Według specjalistów amerykańskich minimalną głębokością było 75 stóp, zaś Pearl Harbor miał średnią głębokość około 30 stóp i dlatego niebezpieczeństwo ataku torpedowego z powietrza uznano za "minimalne" i nie osłonięto jednostek sieciami przeciwtorpedowymi. 7 grudnia torpedy rzucone przez samoloty zatopiły siedem pancerników i wywołały piekło w porcie, gdyż Japończycy skonstruowali torpedę, która stawała się skuteczna przy głębokości mniejszej niż 30 stóp, a ich piloci ćwiczyli rzuty z niskiej wysokości od maja do grudnia (Japończycy nie wymyślili nowej torpedy lecz przy pomocy drewnianych płetw przystosowali do tej akcji istniejące (przyp. tłum.)). To wyraźnie wskazuje na różnicę mentalności, która dzieliła oba te narody. Czy Roosevelt to zaplanował? Powstało i nadal istnieje przypuszczenie, że Roosevelt i jego główni doradcy pomogli w klęsce, jaka spotkała w Pearl Harbor flotę amerykańską. Według tej teorii ukryli oni przed dowództwem Floty Pacyfiku wiadomość o zbliżającym się ataku japońskim, nie ujawniając rozszyfrowanych depesz dyplomatycznych rządu japońskiego, by wojska tam stacjonujące były zupełnie nie przygotowane na atak. Według tej teorii Roosevelt zdecydował, że włączenie Ameryki do wojny jest istotniejsze niż strata paru pancerników. Oficjalnym powodem tego stanu rzeczy było nieprzygotowanie kadry dowódczej, co jest do dziś dnia oficjalną wymówką. Roosevelt rzeczywiście był zdolny do czegoś takiego - był zdolny praktycznie do wszystkiego. Natomiast dokumenty jasno wskazują, że tak w Pearl Harbor, jak i w całych siłach zbrojnych USA zdawano sobie sprawę z prawdziwości zagrożenia, i jego nieuchronności. W praktyce wystarczyło czytać gazety, by o tym wiedzieć. Jakie nie byłyby powody, nie istnieje żadne wytłumaczenie dla zawodowych oficerów by zostali tak zaskoczeni nawet w najspokojniejszych czasach pokoju. Zdarza się to, lecz w dalszym ciągu jest niewytłumaczalne. Mimo wyczerpującego śledztwa nie znaleziono dowodów, że Roosevelt wiedział o miejscu czy czasie ataku. Japończycy utrzymywali to w doskonałej tajemnicy i nawet czołowi dyplomaci tego nie wiedzieli i nigdy nazwa ani data nie została przesłana w jakiejkolwiek depeszy. Amerykańscy wojskowi między innymi zostali tak dokładnie zaskoczeni, że, podobnie jak w czerwcu Armia Czerwona, nie byli psychologicznie przygotowani do wojny. W noc poprzedzającą atak oficerowie zgodnie ze zwyczajem spili się zapewne wraz z żołnierzami (była to sobota) i w związku z tym, gdy eksplodowały pierwsze bomby, nie byli w stanie obsługiwać myśliwców czy dział przeciwlotniczych. Zasada "Znać Przeciwnika" znacznie Japończykom pomogła. Jeśli bowiem siły amerykańskie, gdziekolwiek by nie stacjonowały, miałyby stać się obiektem ataku, to najlepszym do tego momentem zawsze będzie niedzielny ranek. Charakter narodowy zmienia się bardzo powoli. Rooseveltowi znacznie lepiej przysłużyłoby się zwycięstwo w Pearl Harbor niż klęska - sukces w odparciu ciosu, poza tym wszystkim, co wywołała klęska, znacznie podniósłby morale społeczeństwa i armii. Amerykanie przychodzili do siebie dość długo po szoku, jakim był dzień siódmego grudnia. Roosevelt nie był durniem, a tylko dureń nie wykorzystałby szansy zaskoczenia i zatopienia floty japońskiej, gdyby tylko mógł to zrobić. Nie ostrzegł dowództwa na Hawajach o niebezpieczeństwie ataku lotniczego, gdyż podobnie jak inni nie wiedział i nie mógł przypuścić, że Japończycy zachowają się tak groteskowo, jak się zachowali. Teoria spisku, którego wynikiem była klęska w Pearl Harbor jest próbą trywialnego wytłumaczenia zawodowych nieudolności. Powodem ataku natomiast, i co do tego nie ma żadnej wątpliwości, było zmuszenie Japończyków do działania wpierw przez odcięcie dostaw ropy a potem przez informację, iż ceną za wznowienie tychże jest pokój w Chinach i trzymanie się z daleka od Wschodniej Azji, o czym Roosevelt doskonale wiedział. Ten honorowy naród wojowników nie miał po prostu innego wyjścia. Faktem także jest to, że te manewry polityczne, w których zresztą był mistrzem Roosevelt wykonywał jawnie - gazety pełne były not dyplomatycznych - wobec czego mowa o jakimkolwiek spisku jest głupotą. Mógł też mieć nadzieję, że w końcu uda mu się zmusić słabszy kraj do podporządkowania się jego woli, bez wywoływania konfliktu zbrojnego. Hitler rozegrałby tę sytuację dokładnie w ten sam sposób. Natomiast jest jedna zasadnicza różnica - Armia Niemiecka nigdy nie pozwoliłaby się tak zaskoczyć! Mimo wszystko byliśmy żołnierzami. Komentarz tłumacza: Praca Roona jest w pełni profesjonalnym dziełem, jeśli nie dotyczy spraw niemieckich i jego obraz ataku na Pearl Harbor jest jak najbardziej zgodny z rzeczywistością, co, niestety, przyznaję. Niestety, gdyż wina spoczywa na nas - na oficerach armii amerykańskiej. Co prawda całkowicie zignorował prawdziwie głupie zachowania, jakie w tych dniach miały miejsce w Waszyngtonie i na Hawajach, a które znacznie przyczyniły się do finalnego zaskoczenia, natomiast wnioski, jakie wyciąga, są jak najbardziej do przyjęcia. Nie ma tłumaczenia dla dowódcy wojsk liniowych, że został zaskoczony - podobny przypadek, jeśliby zdarzył się w erze broni nuklearnej, oznaczałby koniec historii Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Tym razem nie byłoby czasu na złapanie oddechu. 58 Uczucie minionego czasu ogarnęło Victora Henry, gdy siedział na trawniku na tyłach Klubu Armii i Marynarki w Manili. Była trzecia rano, a on słuchał radiowej transmisji z meczu piłki nożnej, który był rozgrywany jedenaście tysięcy mil stąd. Ponad jego głową Orion roztaczał olśniewający blask na połowie sklepienia nieba. Wokół Moskwy ten gwiazdozbiór także świecił jasno, ale o wiele niżej w kierunku południowego horyzontu. Pug usiadł na trawie wśród oficerów obu jednostek i ich filipińskich przyjaciółek. Żony oficerów już dawno zostały odesłane do domu. Wokół panował dobrze mu znany zapach typowy dla tutejszych wieczorów przesycony aromatem świeżo ściętej trawy, damskich perfum, rumu, kremu migdałowego i przystani cuchnącej wodą. Także świeżo przystrzyżone trawniki, papierowe lampiony, stare wojskowe dowcipy przeplatane obelgami przywoływały mu na myśl wspomnienia kilkunastu lat spędzonych tutaj. Życie w Manili przebiegało zadziwiająco jednostajnie, nie ulegając żadnym zmianom. Nerwowo przemęczeni pracownicy ambasady w Tokio przewidywali, iż być może tegoroczne zawody pomiędzy Armią a Marynarką w ogóle się nie odbędą. Obawiali się, że albo Japończycy wkroczą do wojny przed Świętem Dziękczynienia, albo wojska amerykańskie zostaną postawione w stan pogotowia. Jednak nic się nie wydarzyło. Biała płaska piłka przesuwała się tam i z powrotem na sznurku na tej samej co zawsze, starej tablicy z namalowanym boiskiem do piłki nożnej. Nie zmieniły się także maskotki - zwierzęta obu drużyn. Muł okryty brązową derką dopingował drużynę Armii, a kozioł okryty na niebiesko drużynę Marynarki. Spętane zwierzęta czekały na co zabawniejsze momenty. To mógłby równie dobrze być senny tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy rok - pomyślał Pug. W zatoce odbijał się blask reflektorów, które świeciły teraz całą noc w związku z prowadzonymi bez przerwy na dziedzińcu pracami naprawczymi. Tylko one a także lekki niepokój wśród oficerów marynarki, jakby przygotowanych na każdą ewentualność, sugerowały, iż był to jednak listopad tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Głośniki starały się zagłuszyć wrzawę panującą na trawnikach. Odbiór radiowy tego wieczoru był zdecydowanie lepszy niż w poprzednich latach. Mecz nadal posiadał ten sam rytualny czar dla Puga. Śledził akcję z napięciem, nerwowo paląc papierosa. Ogarnęła go nostalgia za brutalną młodzieńczą walką na trawie. Przypomniał sobie kotłujące się ciała, sprytne, dobrze wyćwiczone zagranie, a przede wszystkim te rzadkie chwile, gdy udało mu się wykiwać przeciwnika i samodzielnie biec w dół boiska w otoczeniu morza wrzeszczących głosów. Nigdy w życiu nie udało mu się przeżyć czegoś podobnego, ale taka nostalgia już dawno go opuściła. Gdy pomyślał, że chłopcy młodsi od jego synów przebywali teraz tam, na tym chłodnym boisku w Filadelfii i uświadomił sobie, jak złożone i długie było jego życie, które teraz uczyniło z niego żywą mumię. - Pug, słyszałem, że jesteś tutaj. Ktoś delikatnie uderzył go w ramię. Był to jego kolega z klasy Walter Tully. Łysy jak kolano, opalony na ciemny brąz uśmiechał się do niego. Tully opuścił szkołę okrętów podwodnych, by objąć dowództwo nad dywizjonem okrętów podwodnych w Manili. Wskazał palcem na zatłoczony stół w pobliżu tablicy. - Chodź i siądź z nami. - Może, w drugiej połowie, Red. - Był to już zdecydowany anachronizm, ale wszyscy wciąż używali tego przezwiska. - Kiedy siedzę na trawie przypominają mi się dawne czasy. - Masz rację. Wiesz, przyłączę się do ciebie. - Siadaj. Tully także grał w piłkę nożną na uczelni i przysłuchiwał się sprawozdaniu równie uważnie jak Pug. Po chwili biała piłka prześliznęła się przez połowę boiska Armii i wypadła na aut. Wśród okrzyków radości i rozczarowań, młody porucznik uwolnił muła z uwięzi, wskoczył na jego grzbiet i pogalopował dookoła trawnika. - Do diabła! - wykrzyknął Pug. Tully potrząsnął głową. - Coś mi się zdaje, mój stary, że przegramy ten mecz. Oni mają dobrą obronę. Moglibyśmy tam wystawić Puga Henry'ego. - Ha! Piętnaście tysięcy grzywny za nielegalne użycie wózków inwalidzkich. Powiedz mi, Red, że jesteś tym Simonem Legree, nieprawdaż? - Co masz na myśli? - Mówię o wysłaniu "Devilfish" na ćwiczenia, akurat w dniu zawodów między wojskami lądowymi i marynarką. Co się stało? Czy sądzisz, że zagraża nam wojna czy coś podobnego? Tully wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. - To był pomysł Brancha Hobana. Sądził, że potrzeba im trochę musztry, dlatego wypływają dzisiaj na dwa tygodnie. Około południa będą już gotowi i możesz zobaczyć się z Byronem. - Zostaję tu tylko do czasu odlotu samolotu. - Tak, słyszałem, że dostałeś "Kalifornię"! To wspaniale, Pug! Gra została wznowiona. Po kilku nudnych potyczkach biała piłka przesunęła się na drugi koniec tablicy. Marynarka przerwała złą passę i przeniosła się daleko na terytorium Armii. Pug i Tully poderwali się na równe nogi i dołączyli do okrzyków wydawanych przez swoich towarzyszy "Bij Armię! Gol, Gol!". W tym czasie chorąży wesoło prowadził kozła dookoła trawnika. Pierwsza połowa zakończyła się piłką autową. Gdy mijał ich steward, Red Tully ochoczo zamówił drinki. - Zostańmy tutaj na trawie, Pug. Opowiedz mi o Rosji. Radośnie uśmiechnięta twarz Victora Henry'ego spoważniała, gdy zaczął opisywać bitwę czołgów, którą widział, a także panikę w Moskwie szesnastego października. - Jezus, ty naprawdę tam byłeś! Zazdroszczę ci. A my tutaj siedzimy głupi, tępi i szczęśliwi. Mówili mi, że leciałeś do Manili przez Tokio. - Zgadza się. - Masz jakieś konkretne wiadomości, Pug. Czy te świnie naprawdę mają zamiar się bić. Dochodzą nas czasami straszliwe wieści, ale nic poza tym. - Nasi ludzie są tam naprawdę wystraszeni. Ambasador rozmawiał ze mną dość długo na temat psychologii Japończyków. Powiedział, że to bardzo dziwny naród, a harakiri to ich sposób na życie. Realne szanse nie odgrywają żadnej roli. Są w stanie przeprowadzić ni stąd ni zowąd samobójczą akcję, a on obawia się, że do tego dojdzie. Tully spojrzał na siedzących wokół na trawie lub na leżakach i zniżył głos: - Koniec z tym. Admirał Hart otrzymał dziś bezpośrednie ostrzeżenie o wojnie. Ale z drugiej strony nerwowe pogłoski dochodziły nas z Waszyngtonu przez całe lato i jesień. W lipcu, gdy wylądowali w Indochinach i Roosevelt odciął im ropę naftową, wszyscy myśleliśmy: zaczęło się. Wciąż byliśmy w stanie gotowości. Prawie wariowaliśmy. Czy mamy zaczynać to wszystko od początku? Pug rozłożył dłonie na znak zakłopotania. - Posłuchaj, pewnego dnia na przyjęciu w ambasadzie rozmawiałem z kilkoma biznesmenami. Byli tam Amerykanie, Brytyjczycy, jeden Japończyk, właściciel stoczni, który zacytował opinię, prosto z dworu cesarza, że wojna ze Stanami Zjednoczonymi jest nie do pomyślenia. Wszyscy mu przytaknęli. Więc sam możesz sobie wybrać. - Jedyne co wiem, to że gdy nas zaatakują, będziemy w poważnym kłopocie. Stan gotowości na Filipinach jest przerażający, a mieszkańcy nie chcą się bić z Japończykami. Ale to tylko moja opinia. Jeśli chodzi o okręty podwodne to brakuje tam wszystkiego: torped, części zamiennych, nawet oficerów wachtowych. To wszystko jest po prostu godne pożałowania. Kiedy ostatni raz widziałeś Byrona? - Zdaje się, że około sześciu miesięcy temu. Dlaczego pytasz? - On ma piekielną śmiałość! Pewnego dnia wkroczył do mojego biura i zażądał przeniesienia go na Atlantyk. Jego własny kapitan odrzucił podanie, więc chciał przeskoczyć wyżej. Byłbym go rozszarpał za to. Powiedziałem mu, powtarzam ci to, Pug, słowo po słowie, że gdyby nie to, że jest twoim synem wyleciałby z mojego biura z kopniakiem w tyłek. Victor Henry, siląc się na spokój, powiedział: - Jego żona i dziecko są we Włoszech. Martwi się o nich. - Wszyscy jesteśmy daleko od naszych rodzin, Pug. Po prostu nie mogę go teraz przenieść. Staram się powyciągać oficerów z niszczycieli i statków zaopatrzeniowych i przenieść ich na okręty podwodne. Zrobiłbym wszystko dla twego syna, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, ale... - Nie mów w ten sposób. Byron jest po prostu jednym z oficerów. Jeśli nie możesz tego zrobić, to nic się na to nie poradzi. - W porządku. Cieszę się, że to powiedziałeś. - Mimo wszystko problemy z jego rodziną są rzeczywiście poważne. Jeśli to możliwe, przenieś go. - Jest jeszcze jeden mały problem, mianowicie Japończycy. - Nie ma sprawy. Victor Henry musiał się wysilić, by ton jego głosu nadal brzmiał lekko i przyjacielsko. Gdy z głośników popłynęła znowu wrzawa powiedział z ulgą: - W porządku. Druga połowa. * Po zakończeniu meczu ludzie spali wyciągnięci na trawie pod niebem przeszytym czerwonymi łunami. Chłopcy ubrani na biało wciąż roznosili drinki, a stłoczeni oficerowie marynarki wznosili okrzyki na cześć ich zwycięskiej drużyny. Pug nie przyjął zaproszenia Reda na śniadanie i poszedł do swego pokoju się zdrzemnąć. W tym samym pokoju zamieszkał, gdy po raz pierwszy przyjechał do Manili i czekał na Rhodę, która miała przybyć wraz z dziećmi. Dopiero wtedy zaczęli prowadzić normalne gospodarstwo. Ten wysoki pokój, wypełniony zakurzonymi, starymi klubowymi meblami, które niczym się nie wyróżniały, z wiecznie wirującym wentylatorem ponownie przywołał wspomnienia minionych lat i dni. Odwrócił wentylator, rozebrał się do majtek, otworzył okno balkonowe wychodzące na zatokę i usiadł paląc papierosa za papierosem. Cały czas obserwował budzący się nad błękitną zatoką dzień i przemieszczające się statki. Nie czuł się senny. Siedział tak, prawie bez ruchu, przez ponad godzinę, a zbierający się pot spływał po jego nagim ciele. O czym myślał? Widział obrazy wywołane jego powrotem do Manili. Siebie i Byrona pod drzewem przy białym domu na Bulwarze Harrisona, gdy obaj uczyli się francuskich czasowników. Szczupła twarz chłopca marszczyła się, a ciche łzy były odpowiedzią na krzyki zirytowanego ojca. Przypomniały mu się wszystkie medale uzyskane w szkole przez Warrena: z historii, angielskiego, a także zwycięstwo w baseballu na studiach. Madeline wyglądająca jak z baśni w białej, pajęczej, lekkiej sukience ze złotą koroną na głowie na przyjęciu z okazji swoich ósmych urodzin. Myślał także o Rhodzie zrzędzącej na temat upału i nudy. Co wieczór upijała się w tym klubie. A w czasie tańców bożonarodzeniowych nawet się przewróciła. Potem ta kłótnia, gdy oznajmił jej chłodno, że wnosi pozew o rozwód, a która w istocie położyła kres jej pijaństwu. Zapach trawników, klubowych korytarzy i aromat powietrza w Manili sprawiły, iż uległ złudzeniu, że to wszystko dzieje się teraz, a nie należy do przeszłości, lat, które już dawno odeszły w niepamięć. Następnie pojawił się obraz Pameli Tudsbury na Placu Czerwonym. Posępne, ponure zabłocone ulice Kujbyszewa, i całą noc trwające partie pokera. Odwiedziny kołchozów i ten wolno płynący czas, gdy oczekiwał na bilety kolejowe. Potem dwutygodniowa podróż pociągiem przez Syberię. Piękne syberyjskie dziewczyny sprzedające na małych drewnianych stacyjkach owoce, płaskie, okrągłe bochenki chleba i kiełbaski. Przez pustkowie pokryte śniegiem oświetlone promieniami słońca, biegła linia złożona tylko z pojedynczych torów. W przedziale kolejowym były tylko drewniane ławki, a ludzie, którzy siedzieli obok niego, opatuleni w futra cuchnęli cebulą. Widziało się wśród nich Mongołów. Czasem przez trzy dni jazdy nie widział nic poza ogromnymi połaciami wzbudzających grozę lasów. A potem Japonia i jej wstrętni mieszkańcy. Spojrzenia pełne nienawiści, które paliły jego plecy, gdy chodził ulicami Tokio. Wojna uczyniła tu nawet więcej nieszczęścia i biedy niż w Berlinie. Na koniec ujrzał pół tuzina listów, które napisał do Pameli, by potem je podrzeć na strzępy. Odwiedzając te wszystkie niesamowite miejsca Victor Henry czuł się szczęśliwy, jakby podążał ku nowemu życiu. Życie, na które już stracił nadzieję, a które teraz nagle pojawiło się przed nim jak spełnione marzenie. Rhoda w jego myślach była tryskającą młodością dziewczyną z Waszyngtonu, którą adorował. Rozumiał, dlaczego się w niej zakochał, a następnie ją poślubił. Obecnie traktował ją z obojętnością, zupełnie jakby była żoną kogoś innego. Potrafił obiektywnie ocenić wszystkie jej wady i zalety. Rozwód z nią byłby zbyt okrutny i szokujący. Czym mu zawiniła? Życie, które mu ofiarowała, było jałowe i puste. Teraz był tego świadomy, ale robiła, co w jej mocy. Nie chciał urazić Rhody, ani zrezygnować z szansy rozpoczęcia nowego życia. Pisał listy do Pameli, by przelać swe myśli na papier i w ten sposób nabrać do nich dystansu. Z tych samych powodów napisał jej o masakrze w Mińsku. Gdy dotarł do Tokio stwierdził, że listy są zbyt powolne. Musiał wysłać jeden z dwóch telegramów: "Przyjeżdżaj" bądź "Nie przyjeżdżaj". To by jej w zupełności wystarczyło. W końcu stwierdził, iż była znacznie mądrzejsza niż on. Ten pierwszy krok rzeczywiście powinien tylko być przelotnym romansem, w czasie którego mogliby sprawdzić, czy to prawdziwa miłość, czy tylko namiętność. Nie warto byłoby ranić Rhody dla zwykłego zaślepienia, które nigdy nie trwa wiecznie. Jednak, by to sprawdzić, powinien z nią zamieszkać. Victor Henry zrozumiał, iż było to rozwiązanie bardzo osobliwe, ale nie wiadomo, czy nie najlepsze w jego trudnej sytuacji. W Tokio zastanawiał się, czy nie nadać telegramu: "Przyjeżdżaj". Po krótkim wahaniu zrezygnował. Nawet jeśli to było najlepsze rozwiązanie, nie mógł znaleźć w nim miejsca dla siebie. Nie potrafił wyobrazić sobie siebie uwikłanego w potajemny romans, chociaż ze względu na Pamelę nie myślał o ich związku jako o niemoralnym bądź plugawym. To nie było w jego stylu. Nie potrafiłby dobrze wywiązać się z roli kochanka i kapitana USS "Kalifornia" jednocześnie. Jedno z dwojga by na pewno spartaczył. Dlatego też, do Manili przyjechał nadal niezdecydowany. Tutaj po raz pierwszy od czasu rozmowy na Placu Czerwonym, uświadomił sobie, że rola Rhody w jego życiu zaczęła przyćmiewać Pamelę. Manila była przesiąknięta Rhodą. Dobrymi i złymi wspomnieniami, w których jednak był on. Dzisiejsze realia to Red Tully, przyjaciel z klasy, a teraz komandor wszystkich okrętów podwodnych Floty Azjatyckiej, zawody między Armią a Marynarką Wojenną, w których po raz ostatni brał udział dwadzieścia osiem lat temu, gdy Pam była kilkumiesięcznym niemowlęciem. Tuziny młodych poruczników marynarki siedzących na trawniku z przyjaciółkami w wieku Pameli. Ta dzika sceneria syberyjska nagle stała się blednącym obrazkiem skleconym ze zdjęć migawkowych. Taką samą migawką było to burzliwe pół godziny na Placu Czerwonym. Czy naprawdę mógłby teraz zacząć wszystko od początku? Mieć dzieci, które będą uczyły się mówić. Małych chłopców bawiących się na trawie i dziewczynkę splatającą rączki wokół głowy. Manila przede wszystkim kojarzyła mu się z przyjemnościami, które dały mu jego dzieci. To były najlepsze dni jego życia. Gdyby mógł powtórzyć to wszystko z Pamelą, byłoby to dla niego niczym zmartwychwstanie; prawdziwe drugie życie. Ale czy mógł tego dokonać taki twardy i stetryczały człowiek, jakim był on sam? Był wystarczająco srogi dla swych dzieci, gdy miał trzydzieści lat. Teraz był bardzo zmęczony. W końcu zmógł go sen, gdy siedział na krześle, tak samo jak kiedyś w apartamencie Tudsburych w hotelu National. Ale tym razem nie obudził go pieszczotliwy dotyk chłodnych dłoni. Jego wewnętrzny budzik, który nigdy nie zawodził, i tym razem wyrwał go ze snu na czas, by zdążył dojechać do Cavite i obserwować przybycie "Devilfish". * Byron stał na pokładzie dziobowym przy maszynie kotwicznej, ubrany w mundur i kamizelkę ratunkową, ale Pug go nie poznał. Gdy "Devilfish" przesuwała dziób wzdłuż przystani Byron krzyknął: - O Boże to mój ojciec. Tato! Tato! Wtedy dotarło do Puga, że ten szczupły chłopak z rękoma w kieszeniach ma taką znajomą posturę, a głos jego syna wydobywa się z tej wychudłej twarzy przysłoniętej kędzierzawą, rudą brodą. Gdy okręt jeszcze cumował, Byron wyskoczył na nabrzeże, otoczył ojca ramieniem i przytulił mocno. Pug doznał dziwnego uczucia całując zarośniętą twarz syna. - Cześć Briny. Skąd ten zarost? - Kapitan Hoban nie znosi brodaczy. Planuję zapuścić brodę do kolan. Boże, to niesamowita niespodzianka tato. Z mostku przez megafon niecierpliwie wołał go oficer. Byron niczym kozioł wskoczył z powrotem na bujający się dziób i krzyknął na ojca. - Spędzimy razem cały dzień. Mama pisała mi, że będziesz dowodził "Kalifornią". To fantastyczne! Gdy statek został już zabezpieczony przy nabrzeżu, oficerowie gorąco zaprosili Victora, by zjadł z nimi obiad, w domu, który tutaj wynajmowali. Pug zauważył dezaprobujące spojrzenie Byrona i odmówił. * - Mieszkam na okręcie - powiedział Byron, gdy jechali z powrotem do Manili szarym wojskowym samochodem Puga. - Nie należę do układu. - Dlaczego nie. Wygląda to całkiem nieźle. - Ach, kucharz, lokaj, dwóch chłopców do pomocy, ogrodnik, pięć akrów, basen pływacki, a wszystko to dla tych nędzników gdy rozłożą się na wybrzeżu. Byłem tam na obiedzie. Dziewczyny mają na zawołanie, przychodzą tam na noc. Najróżniejsze: sekretarki, pielęgniarki i co tylko. A potem się zabawiają. - To naturalne w tym wieku. - Tato, co robiłeś, gdy byłeś daleko od mamy. - Myślisz, że bym ci powiedział? - Pug spojrzał na Byrona. Zarośnięta twarz przybrała poważny wyraz. - Więc dobrze. Przechodziłem katusze Briny. Ale nigdy nie rób z siebie męczennika. - Nie jestem męczennikem. Moja żona jest we Włoszech. To wszystko. Oni mogą robić, co tylko chcą? - Jakie były ostatnie wiadomości od niej? - Piętnastego leci do Lizbony. Dostałem zdjęcie dziecka. Poczekaj aż go zobaczysz! To nieprawdopodobne jak bardzo jest podobny do mnie, kiedy byłem małym chłopcem. Przez dwa miesiące Pug ślęczał nad zdjęciami, które miał w portfelu, ale zdecydował się nie wspominać o tym! Dedykacja dla Slote'a była niezbyt zręcznym dodatkiem. - O Boże, to przekleństwo, że musimy być rozłączeni - wykrzyknął Byron. - Ojcze, czy możesz to sobie wyobrazić? Twoja żona z dzieckiem, którego nigdy nie widziałeś na drugim końcu świata; żadnych telefonów, od czasu do czasu, gdy sprzyja ci szczęście, możesz dostać list. To piekło. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że ona prawie już wydostała się przez Szwajcarię. Gdy miała lecieć niemieckim samolotem ogarnęła ją panika. Była chora i taka samotna, że nie mogę jej o to winić. Ale teraz byłaby już w domu, gdyby wybrała inną drogę. Niemcy! Ci przeklęci Niemcy! Po chwili milczenia powiedział ze świadomą beztroską w głosie: - Gorąco tutaj, nieprawdaż? - Ja już zapomniałem, co to jest upał Briny. - Sądzę, że w Rosji musiało być bardzo zimno. - Ale w Tokio już zupełnie lodowato. - Powiedz jakie jest Tokio. Niezwykłe i zachwycające i takie inne. - Najbrzydsze miasto na świecie - powiedział Pug, był zadowolony, że zmienili temat. - Patetyczne. Płaskie, zabudowane chatami miasto, rozciągające się jak tylko można sięgnąć okiem. W centrum kilka nowoczesnych budynków i sygnalizacji, a wokół tłumy biegających małych Japończyków. Większość z nich nosi zachodnie ubrania, które wyglądają jak przerobione ze starych ciuchów. Czasem można zobaczyć kobietę ubraną w tradycyjny strój japoński, kilka świątyń i pagody takie jak w San Francisco, w Chinatown. Nie jest to styl orientalny, wszystko wygląda na biedne i zaniedbane, a wszędzie unosi się zapach ścieków i zepsutej ryby. Tokio to moje największe rozczarowanie. Co więcej nienawiść do białego człowieka jest tak silna, że można ją kroić nożem. - Myślisz, że oni rozpoczną wojnę? - Widzisz, to nie jest proste pytanie - Victor Henry nerwowo pukał palcami po kierownicy. - Mam książkę o ich religi shinto, mógłbyś ją przeczytać, otwiera oczy na wiele spraw. Dostałem ją od ambasadora. To są ludzie, Briny, którzy żyjąc w dwudziestym wieku wciąż wierzą, że ich cesarz jest potomkiem boga - słońca, a ich imperium istnieje bez przerwy dwa tysiące sześćset lat. Według legendy, zanim kontynent się rozpadł na części, Japonia była najwyższym punktem ziemi, a tym samym centrum świata. Tak więc misją tego boskiego narodu jest zaprowadzanie na świecie pokoju poprzez pokonanie wszystkich. Śmiejesz się, ale lepiej mój chłopcze przeczytaj tę książkę. Ta ich religijna paplanina niczym się nie różni od nazistowskiej czy komunistycznej propagandy. Wszyscy wierzą, że istnieje jedna grupa ludzi przeznaczona do tego, by zapanować nad całym światem przy użyciu siły. Jeden Bóg wie, dlaczego ta idea wybuchła w tak różnych formach i wciąż się rozprzestrzenia. To zupełnie jak umysłowy trąd. Powiedz, jesteś głodny? Zajrzymy do starego domu przed obiadem? Uśmiech Byrona, obramowany teraz równo przystrzyżoną rudą brodą wyglądał dziwnie, ale nie był pozbawiony dawnego uroku. - Jasne ojcze. Nigdy tam nie byłem. Sam nie wiem dlaczego. * Jechali wzdłuż Harrison Boulevaro i kiedy zbliżyli się do domu Byron wykrzyknął. - O Boże, czy to naprawdę ten? Ktoś pomalował go na żółto. - Ten sam. Pug zaparkował samochód przy chodniku i wysiedli. Zupełnie ich zaskoczył ten brzydki kolor musztardowy. Nawet niski murek z cegły i żelazna brama były tego samego koloru. Farba była już stara, wypalona przez słońce i zaczynała się łuszczyć. Na trawniku leżał przewrócony dziecięcy rower, duża czerwona piłka, wózek dziecinny i plastikowe zabawki. - Drzewa są wyższe i grubsze - powiedział Byron zerkając przez ogrodzenia - ale dom wygląda jakby się skurczył. Patrz, tutaj Warren rzucił we mnie puszką czerwonej farby. Ciągle jest znak. Potarł butem wyblakłą czerwoną plamę na płycie chodnika. - Przeszedłem tu ciężki czas. Warren zranił mnie w głowę, a potem żółtaczka. - Tak i potrąciła cię ciężarówka, kiedy jechałeś na rowerze. Nie myślałem, że możesz to wszystko tak dobrze pamiętać. Byron wskazał palcem. - Pod tym drzewem siadaliśmy, gdy mnie uczyłeś. Pamiętasz tato? Spójrz, jaki ten pień jest teraz gruby! - O pamiętasz nawet to. Nie sądziłem, że będzie to dla ciebie przyjemne wspomnienie. - Dlaczego nie? Tęskniłem za szkołą. Ty musiałeś ją zastąpić! - Ale byłem wstrętnym nauczycielem. Być może twoja matka powinna była się tym zająć. Ale ona lubiła długo spać rano, a po południu albo szła po zakupy, albo do fryzjera, albo była umówiona na przyjęcie. Przepraszam, że złościłem się na ciebie. Byron spojrzał na ojca spod na półprzymkniętych powiek i podrapał się po brodzie. - Nie ma za co - powiedział. - Czasami płakałeś. Chociaż nie uroniłeś ani jednej łzy, gdy potrąciła cię ciężarówka. Nigdy nie płakałeś z bólu. - No cóż, bałem się, gdy podnosiłeś na mnie głos pełen złości. Ale miałeś rację. Lubiłem uczyć się z tobą. Rozumiałem cię. - W każdym razie miałeś wówczas niezłe stopnie. - Najlepsze, jakie kiedykolwiek otrzymałem. Przez dłuższą chwilę spoglądali przez ogrodzenie w milczeniu. - Więc już obejrzeliśmy to miejsce - powiedział Pug. - A co z obiadem? - Wiesz co? - wzrok Byrona był nadal utkwiony w dom. - Z wyjątkiem trzech dni, które spędziłem z Natalią w Lizbonie, byłem tu bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek w moim życiu. Kocham ten dom. - To jest właśnie najgorsze co może ci się przydarzyć w czasie kariery wojskowej - oznajmił Pug. - Nigdy nie zapuszczasz korzeni. Zakładasz rodzinę pływaków. * Koktajl z krabów podawano w Klubie Armii i Marynarki nadal z tym samym słodkim, czerwonym sosem w takich samych co zawsze smukłych naczyniach ozdobionych na szczycie zielonym listkiem, który niczemu nie służył. Pieczeń z pieca parowego była letnia i zbyt rozgotowana, zupełnie tak jak w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym. Nawet twarze ludzi jedzących tu obiad się nie zmieniły. Z wyjątkiem twarzy Byrona. Ten szczupły mały chłopiec, który zawsze jadł tak wolno, iż doprowadzał tym wszystkich do irytacji był teraz młodym przystojnym człowiekiem z brodą. Nawet teraz jadł zbyt wolno. Pug skończył swoje danie pierwszy, chociaż to on mówił przez cały czas. Chciał wysondować Byrona co sądzi o Pameli i Jochananie Jastrowie. Opisał mu nagłe wtargnięcie Jastrowa do moskiewskiego mieszkania Slote'a oraz jego pojawienie się niczym widma w Spaso w czasie zamieci śnieżnej. Byron wybuchnął gniewem, gdy ojciec wspomniał o odmowie Tudsbury'ego użycia dokumentów z Mińska i jego przypuszczeniu, że Jastrow może być emisariuszem NKWD. - Co? On chyba nie mówił tego poważnie. Dlaczego? On jest albo idiotą, albo hipokrytą! Jeden Bóg wie, że to co mówił o ludziach, którzy nie chcieli pomóc Żydom, było najszczerszą prawdą. Hitler paraliżował świat przez lata uderzając w tę strunę. Nie wierzę, by ktoś mógł rozmawiać z Berelem przez pięć minut i nie uświadomił sobie, że to naprawdę niezwykły człowiek. - Wierzysz w tę opowieść o masakrze? - Dlaczego nie? Czyż Niemcy nie są do tego zdolni? Jeśli Hitler wydał taki rozkaz, to został on wykonany. - Sam nie byłem tego pewien Byronie, ale napisałem do prezydenta. Byron przyglądał mu się z otwartymi ustami, po czym zapytał cicho głosem pełnym niedowierzania. - Co zrobiłeś tato? - No, cóż, dokumenty były przekładane w ambasadzie z jednej szuflady do drugiej jako prawdopodobnie sfingowane. Sądziłem, że zasługują jednak na dokładniejsze przebadanie. To był impuls, być może głupi, ale stało się. Byron Henry wyciągnął rękę, położył ją na dłoni ojca i uścisnął, po czym tkliwym wzrokiem spojrzał na niego. - Wszystko co mogę powiedzieć to to, że dobrze zrobiłeś. - Nie. Sądzę, że był to daremny gest, a te nigdy nie są dobre. Ale to już należy do przeszłości. Przy okazji, czy spotkałeś kiedykolwiek córkę Tudsbury'ego? Natalia wspominała na lotnisku w Rzymie, że ją zna. - Masz na myśli Pamelę. Spotkałem ją raz w Waszyngtonie. Dlaczego pytasz. - Razem z Tudsburymi podróżowałem przez strefę działań wojennych. Odniosłem wrażenie, że to niezwykle dzielna i twarda dziewczyna. Znosiła bardzo wiele, ale nigdy się nie skarżyła. - Ach, z tego co mówi Natalia, Pam Tudsbury jest niezwykle wytrzymała. Nie są pod tym względem zbyt do siebie podobne, ale poza tym niczym się nie różnią. Natalia dużo mi o niej opowiadała. W Paryżu Pamela była istnym diabłem wcielonym. - Naprawdę? - Tak, była tam z tym swoim hemingwayowskim przyjacielem, który mieszkał w pokoju z Lesliem Slotem. Ona i ten gość wzniecali awantury w całym Paryżu. Potem on ją zostawił, a Pamela wpadła w chandrę. Mam ochotę na deser tato. Ty także? - Oczywiście - Victor Henry potrafił zapanować nad ciekawością. - Jaką chandrę? - Ach, nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Spała na okrągło, usiłowała wypić całe wino Paryża, samochód prowadziła jak maniaczka. Pod Marsylią rozbiła samochód na drzewie i omal nie zabiła tego francuskiego pisarza, z którym była. Co się stało? Wyglądasz na zmartwionego. - Bo to smutna historia. Zrobiła na mnie dobre wrażenie. Będę tutaj przez tydzień - oznajmił Pug nagle - chyba żeby clipper zmienił swój rozkład. Może zagramy w tenisa? - Oczywiście, ale nie jestem w takiej formie jak w Berlinie. - Ani ja. * W tenisa grali wcześnie rano, gdy nie było jeszcze upału, po czym brali prysznic i wspólnie zjadali śniadanie. Victor Henry nie wspominał więcej o Pameli. Nocą, gdy nie mógł zasnąć w ciepłym, wilgotnym pokoju, leżąc w ciemnościach myślał jak powrócić do tego tematu. Lecz gdy zasiadał twarzą w twarz z synem przy śniadaniu, nie potrafił tego zrobić. Domyślał się, co może myśleć Byron o romansie swego statecznego ojca z Pamelą Tudsbury. Odebrałby to jako zaburzenia umysłowe typowe dla osób w średnim wieku. Trochę bulwersujące, trochę patetyczne. Czasami Victor sam zaczynał myśleć o tym w taki właśnie sposób. Pewnego dnia Branch Hoban nakłonił go do przyjęcia zaproszenia na obiad i złożenia wizyty w domu w Pasay. Byron uparcie odmawiał towarzyszenia mu. Przed obiadem Pug przez dłuższą chwilę pływał w basenie, otoczonym kwitnącymi drzewami. Następnie równie zadowolony zasiadł do obiadu, na którym podano wspaniałą potrawę w sosie curry. Po krótkiej poobiedniej drzemce rozegrał mecz tenisa, w którym pokonał porucznika Astera. W sumie było to udane popołudnie. Zanim odjechał, odbył rozmowę na temat Byrona. Popijając rum i siedząc na tarasie w ogrodzie Hoban i Aster próbowali uspokoić Puga. Obaj uważali go za urodzonego podwodniaka. Jedyne czego mu brakuje, to zacięcia do wojska. Wręcz obsesyjnie domagał się przeniesienia na Atlantyk, ale Hoban wyjaśnił ojcu, iż było to niemożliwe. W eskadrze i tak brakowało żołnierzy, a "Devilfish" nie mogłaby wyruszyć na morze, gdyby straciła jednego oficera wachtowego. Byron musiał sobie uświadomić, że "Devilfish" to jego okręt. Victor Henry podjął ten temat w najstosowniejszym, jego zdaniem, momencie, to znaczy następnego ranka przy śniadaniu tuż po tenisie i prysznicu, gdy siedząc razem na trawie popijali kawę. Zaobserwował, iż w czasie porannej kawy Byronowi dopisuje najlepszy humor. Starał się, by jego wypowiedź zabrzmiała tak przypadkowo jak to tylko było możliwe. - Słuchaj Byron, wspominałeś, że Natalia leci do Lizbony kiedy? Piętnastego tego miesiąca? - Zgadza się, piętnastego. - Myślisz, że tym razem jej się uda! - Boże, lepiej żeby jej się udało. Mają każde możliwe oficjalne zabezpieczenie i pierwszeństwo. - Cóż piętnasty to już niedługo. Ta twoja prośba o przeniesienie - Pug zawahał się, na twarzy syna pojawił się grymas, który tak dobrze znał: posępny bezmyślny, daleki i zamknięty w sobie - czy nie mógłbyś tego odłożyć przynajmnej do tego czasu? - Odłożyć? To już jest odłożone, nie martw się. Odmówł mi Hoban, Tully i oficer personalny admirała Harta. Czego jeszcze chcesz? - Chcę, byś sam się przekonał, że to konieczne Briny. - Posłuchaj, zakładam, że ona dotrze do domu z dzieckiem. W innym razie zdezerterowałbym i sam ich tam odwiózł. Jednak wciąż chcę, by mnie przeniesiono. Chcę ich zobaczyć. Chcę być blisko nich. Nigdy nie widziałem mego własnego syna! Od czasu gdy się pobraliśmy, spędziłem z moją żoną w sumie trzy dni. - Jest jeszcze druga strona. Twoja eskadra jest zdesperowana, bo brakuje oficerów wachtowych. Jesteśmy w stanie gotowości na wypadek wojny i... Byron mu przerwał. - Co się dzieje tato? Nie prosiłem cię, byś wstawił się za mną u Tully'ego. - I bardzo się z tego cieszę. Red Tully nie może przezwyciężyć czegoś, co jest niemożliwe. On i tak użył swego stanowiska, gdy wciągnął cię do klasy z maja, ale to było co innego... Byron przerwał mu ponownie. - Jezu, tak, i jestem dozgonnie wam obu za to wdzięczny. Dzięki temu mój syn urodził się we Włoszech i dzięki temu cała kula ziemska dzieli mnie teraz od mojej żony. - Może lepiej przestańmy o tym mówić - mruknął Pug. - To genialny pomysł ojcze. * Byron był znów wesoły, gdy jedli jajka na bekonie, ale Victor Henry czuł, iż ta krótka ostra wymiana zdań zniszczyła tę więź, która się między nimi nawiązała. Byron nie mógłby być bardziej przyjazny, gdy żegnał następnego dnia odlatującego ojca. Na przystani zarzucił ręce na szyję Puga. Pod wpływem impulsu, gdy broda Byrona łaskotała go w usta, zapytał: - Czy Natalii spodobają się te krzaki na twojej twarzy? Śmiech Byrona sprawił mu ogromną przyjemność. - Nie martw się. W dniu, kiedy opuszczę "Devilfish" zgolę to. - A więc, to byłoby na tyle, Byron. - Znów przypominamy te pustynne rośliny, które nigdy nie mogą się ukorzenić, bo wciąż je rozwiewa wiatr. - Właśnie. - Zobaczysz się z Warrenem i Janice za kilka dni. Pozdrów ich ode mnie. Głośnik wezwał wszystkich pasażerów na pokład. Victor spojrzał w oczy swojego syna i powiedział zdławionym głosem: - Modlę się za Natalię i twojego chłopca. Oczy Byrona pozostały spokojne i nieodgadnione. - Wiem o tym tato. Dziękuję. Gdy clipper oddalał się, syn wciąż stał na przystani, z rękoma w kieszeniach, spoglądając w jego kierunku. * W tym samym czasie flota japońska była w drodze na Hawaje. Wyspy Kurylskie, które tworzyły łańcuch skał wulkanicznych o długości siedmiuset mil, luźno łączące Japonię i Syberię, stwarzały doskonałe warunki na potajemne spotkanie. Sześć lotniskowców japońskich spotkało się wśród tych ciemnych, gdzieniegdzie rozjaśnionych śniegiem urwisk. Silne wiatry i długotrwałe mrozy sprawiły, iż roślinność była zdegenerowana i było jej bardzo mało. W deszczu i słocie lotnicy ćwiczyli ataki torpedowe podczas gdy pancerniki, krążowniki oraz tankowce stopniowo dołączały do eskadry. Nikt nie wiedział o gromadzącej się armadzie. Była to wspólna tajemnica marynarzy zaokrętowanych na pokładach i kilku japońskich przywódców. Gdy flota wyruszyła na wschód, tylko kilku oficerów flagowych zostało poinformowanych gdzie zdążają i dlaczego. Nie mieli wyznaczonego ani dnia, ani godziny ataku. Co więcej, nie byli pewni, czy atak nastąpi. Flota miała być w pogotowiu na wypadek gdyby rozmowy w Waszyngtonie zostały zerwane. Japońscy posłowie starali się Wypracować modus vivendi, zawieszenie broni na Pacyfiku zanim obudzą się działa. Japońskie modus vivendi zobowiązywało Stany Zjednoczone do ponownych dostaw ropy naftowej i złomu, uznania prawa Japonii do władania wschodnią Azją i kolonizacji Chin. Jeśli Ameryka przystanie na takie warunki, flota japońska zostanie wycofana. Ale modus vivendi Stanów Zjednoczonych wzywało Japończyków do zaprzestania wojny w Chinach, wycofania się z południo-wschodniej Azji w zamian za normalizację stosunków gospodarczych. Przywódcy japońscy zdecydowali, iż jeśli to jest ostatnie słowo, to przystępują do walki. Według początkowych ustaleń atak miał na dany sygnał rozprzestrzenić się we wszystkich kierunkach na całym Pacyfiku. Obecnie wszelkie ruchy wojsk zostały wstrzymane, by w odpowiednim, nieodwołalnie już określonym czasie uderzyć z zaskoczenia na Hawaje. Trzy główne punkty na południowym Pacyfiku, które znajdowały się pod panowaniem białych to Pearl Harbor, Manila i Singapur. Zgodnie z planem amerykańska flota i lotnictwo stacjonujące w Pearl Harbor miały być zaatakowane z powietrza. Marynarka japońska miała obezwładnić Singapur, a desant lądowy Manilę. Po wykonaniu tych operacji oddziały biorące w nich udział miały dołączyć do wojsk znajdujących się we Wschodnich Indiach i wspólnymi siłami pokonać Chiny. Przez cały czas oczywiście żołnierze japońscy mieli odpierać ataki połączonych sił Anglii i Stanów Zjednoczonych. Według ostatecznych spekulacji chodziło o to, by Niemcy wygrali tę bratobójczą wojnę białych ludzi dając szansę Japonii, bądź też miało to doprowadzić do takiego wyczerpania sił amerykańskich i brytyjskich, które pozwoliłoby Japonii zatrzymać podbite tereny bez względu na to co stanie się z Niemcami. Przywódcy japońscy wspólnie z cesarzem wątpili w powodzenie tak ryzykownego planu, jednak sądzili, iż nie mają innego wyboru. Znajdowali się w tak samo kłopotliwym położeniu jak Niemcy przed atakiem na Związek Sowiecki. Oba państwa kierowane przez militarzystów rozpoczęły wojny, których w istocie nie były w stanie skończyć. Czas uciekał, a zapasy topniały, toteż decydowały się uderzać na ślepo wierząc w poprawę losu. Trzy przyczyny wpłynęły na to, że atak japoński nastąpił właśnie teraz. Kończyła się ropa naftowa, pogoda wkrótce miała się pogorszyć, co utrudniłoby wszelkie działania wojenne, a biali ludzie w końcu ulegli trwodze i umacniali swoje trzy bastiony dostarczając tam tydzień w tydzień samoloty, okręty, działa przeciwlotnicze, czołgi i budując fortyfikacje. Chwilowa przewaga Japonii na południowym Pacyfiku i we wschodniej Azji malała z dnia na dzień. Jeśli prezydent Roosevelt nagle nie złagodnieje, Japonia będzie musiała uderzyć lub zrezygnować z marzeń o imperium. I tak, na dzień przed zawodami armii i marynarki, armada wyruszyła na wzburzone wody, udając się w kierunku Hawajów. Gdy japońska flota podążała na wschód, znacznie mniejsza flota amerykańska wyruszyła z Pearl Harbor na zachód. Admirał William Halsey zabrał na pokład "Enterprise" dwanaście myśliwców, by dostarczyć je na wyspę Wake. Japonia, działając w ukryciu, już dawno wybudowała fortyfikacje na każdej swojej wyspie i także na Pacyfiku, a Kongres wciąż odrzucał prośby prezydenta Roosevelta o przeznaczenie funduszy na umocnienie amerykańskich baz na tym oceanie. Dopiero teraz, w końcu listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, fundusze zostały zatwierdzone. Pracując w szalonym pośpiechu próbowano nadrobić zaniedbania. Na Wake prace zostały prawie ukończone, ale atol nadal nie posiadał żadnego zabezpieczenia przed atakiem z powietrza. Na drugi dzień, Warren Henry wracał z porannego lotu patrolowego i lądował na pokładzie lotniskowca. Dzień był słoneczny i czysty jak kryształ. Pokład wyrósł przed Warrenem - poczuł jak noga gwałtownie zaczepia o linę hamującą, a pasy bezpieczeństwa ostro wbijają się w żołądek, i już był na dole wśród marynarzy pokładowych ubranych w jaskrawoczerwone, zielone i żółte bluzy, którzy gestykulując poruszali się między samolotami niczym w jakimś szalonym tańcu. Ciepłe powietrze morskie wirowało nad otwartym okienkiem tylnego strzelca. Odpiął pasy i połączenia, zebrał mapy i niezręcznie wydostał się na pokład, gdzie wiał orzeźwiający wiatr. W tym samym czasie następny samolot zwiadowczy wylądował wśród ryku silnika. Oficer lądowy krzyknął osłaniając usta rękoma: - Wszyscy piloci do kabiny szóstej na godzinę dziewiątą. - Co się stało? - Stary chce z nami pogadać. - Kapitan? - Halsey. - Jezu! * Miękkie, wygodne fotele w kabinie były już zapełnione przez pilotów w mundurach khaki i żółtych kamizelkach ratunkowych, gdy Halsey wkroczył w asyście kapitana okrętu i dowódców eskadr. Stanął przed tablicą z pleksy, na której pomarańczowe znaki pokazywały trasy lotów i wyznaczone zadania. Warren siedział zaledwie o kilka stóp od niego. Z tak niewielkiej odległości widział dokładnie, starą i poznaczoną plamami twarz Halseya. Od czasu do czasu nawiedzał ją, ukazujący zęby, nerwowy tik. Dowódca dywizjonu pomachał zieloną kartką. - W porządku, wszyscy otrzymali to już wczoraj i zdążyli przedyskutować, ale admirał prosi mnie, bym odczytał to jeszcze raz, na głos. Rozkaz bojowy nr 1 1. "Enterprise" działa teraz w warunkach wojennych 2. O każdej porze dnia i nocy musimy być przygotowani do natychmiastowej akcji 3. Możemy napotkać wrogie okręty podwodne Potrzeba nam spokojnych nerwów i odważnych serc. Oficer dowodzący "Enterprise" zatwierdzone przez W. F. Halseya wiceadmirała Marynarki Stanów Zjednoczonych Komandora Grupy Lotniskowców. Kapitan zrobił krok do tyłu i stanął wśród komandorów eskadry za admirałem. Halsey rozejrzał się po pokoju, ściągając siwe brwi. - Dziękuję. Słyszałem, że wczoraj były pytania. Jestem tu, by zaspokoić waszą ciekawość. Żadna ręka nie uniosła się w górę, nie padło żadne pytanie. Twarz admirała Halseya wykrzywiła się w mimowolnym tiku, kiedy spoglądał przez ramię na otaczających go oficerów. - Panowie - zwrócił się znów do pilotów. - Mowę wam odjęło? Wywołało to niespokojne szepty. - Z wiarygodnego źródła wiadomo mi, że ktoś powiedział, że ten dokument daje każdemu z was carte blanche odnośnie postawienia Stanów Zjednoczonych w stan wojny. A teraz czy ten odważniak, który to powiedział zechce wstać? Warren Henry zrobił krok do przodu. Wszystkie twarze zwróciły się w jego kierunku. - Jak się nazywasz? - Porucznik Warren Henry, sir. - Henry? - Srogi wyraz jakby złagodniał na twarzy Halseya. - Czy jesteś krewnym kapitana Victora Henry? - To mój ojciec, sir. - No cóż, on jest wspaniałym oficerem. Wróćmy do rzeczy. Sądzisz, że ten rozkaz pozwala ci pogrążyć twój kraj w wojnie, czy nie tak? - Tak i dodałem wczoraj, że jestem jak najbardziej za tym. - Jesteś za tym, tak? Dlaczego? Kim ty jesteś? Jednym z tych spragnionych krwi zabójców? Admirał uniósł do góry swą wysuniętą szczękę. - Admirale, sądzę, że już teraz znajdujemy się w stanie wojny, tyle że walczymy z rękoma spętanymi na plecach. Twarz Halseya wykrzywiła się, po czym nakazał Warrenowi wstąpienie do szeregu. Splatając ręce z tyłu admirał powiedział szorstkim tonem: - Panowie, ta jednostka została przygotowana do akcji wiele tygodni temu. Nie pozostawiono nic niesprawnego, zbędnego czy łatwopalnego na pokładzie "Enteprise" o czym bym nie wiedział. Wyjątek stanowi pianino w mesie oficerskiej. Sam odpowiadam za to uchybienie. Obecnie nasza misja jest sekretem. Na naszej drodze nie napotkamy żadnych jednostek Stanów Zjednoczonych, ani sił sprzymierzonych. Wszyscy otrzymali ostrzeżenie. Te, które napotkamy, będą należeć do wroga. Jeśli nie zaatakujemy pierwsi, nie będzie nam już dana druga szansa. Dlatego strzały z tej jednostki będą padać pierwsze, a dyskutować będziemy potem. Ja ponoszę wszelką odpowiedzialność. Jakieś pytania? - Powoli przyjrzał się otaczającym go młodym twarzom. - W takim razie życzę wam dobrego dnia i pomyślnych łowów. * Później skrzydłowy Warrena leżąc nago na górnej koi, stwierdził: - Trzeba mu jednak przyznać, to waleczny skurwysyn. - Albo stuknięty i skory do strzelaniny starzec - odparł Warren opłukując brzytwę - zależy od rozwoju wydarzeń. W dniu, kiedy Japończycy podążając na wschód zbliżyli się do udającej się w przeciwnym kierunku floty Halseya, Warren patrolował rejon północny w odległości ponad dwustu mil od japońskich okrętów. Japoński samolot zwiadowczy też został wysłany na taką samą odległość w kierunku południowym. Na ogromnym Pacyfiku cała ta akcja przypominała zabawę w chowanego. Setki mil wody dzieliły dwa patrolujące samoloty, a okręty minęły się spokojnie, nie zauważając się nawzajem. * Nad Guam zapadał zmrok, gdy Victor Henry wyglądał przez okno lądującego clippera. Wierzchołki gór na wyspie były oświetlone łuną zachodzącego słońca. Cień padający już na wyspę spłaszczał perspektywę. Guam poprzecinana tarasowymi polami, wyglądała jak obraz namalowany na japońskim parawanie. Od czerwonego horyzontu ostro odcinała się ciemna plama; Rota, wyspa pod panowaniem Japończyków. * Zmęczeni i przepoceni pasażerowie stali stłoczeni w wejściu do biura emigracyjnego, gdy nadjechał szary samochód z powiewającą na przednim błotniku flagą amerykańską. - Kapitan Henry? - Marynarz w białym mundurze zasalutował i wręczył mu kopertę wyławiając pewnie z tłumu pilotów i cywilów oficera marynarki wojennej. - Pozdrowienia od gubernatora, sir. Na kremowym papierze listowym widniał złoty napis: Gubernator Guam Clifton Norbert Tollever, Jr. Kapitan Marynarki Stanów Zjednoczonych. Cześć Pug! Pozdrowienia dla najgorszego gracza na świecie i jeśli to nie jest niedziela zapraszam na drinka, obiad i partyjkę. Kip. Puga rozśmieszył ten stary dowcip o jego niedzielnej abstynencji. - Panie poruczniku, przykro mi, ale zanim załatwię to wszystko tutaj, dotrę do hotelu, umyję się i tak dalej, gubernator będzie już po obiedzie. - Nie, sir. Proszę mi pozwolić wyjaśnić. Gubernator powiedział, że mam zabrać pana prosto do pałacu, razem z bagażem. Dostanie pan pokój, by się odświeżyć i wypocząć. Złote naszywki na ramieniu białego i sztywnego munduru adiutanta gubernatora załatwiły wszelkie trudności. Po pięciu minutach Victor Henry wsiadł do samochodu gubernatora żegnany zawistnymi spojrzeniami pozostałych pasażerów. * Jechali przez wyspę spowitą w ciemnościach. Droga była kręta i wąska, ale porucznik zręcznie wymijał część wybojów, wpadając za to w inne. - Brakuje wam sprzętu do naprawy dróg? - zapytał Pug. - Gubernator przeznaczył pieniądze wyżebrane z funduszy społecznych na stanowisko artylerii i budowę schronów. Mówi, że może go za to powieszą, ale jego najważniejszym obowiązkiem jest obrona wyspy, a nie łatanie dróg. Przynajmniej dopóki będzie można jej bronić. - Światła samochodu oświetlały zieloną dżunglę i pola uprawne. - A to już stolica, sir. Samochód jechał wybrukowaną ulicą, mijając zamknięte sklepy i słabo oświetlone bary o wyszukanych nazwach w stylu: Wiadro Krwi. Tutaj wałęsali się samotni marynarze, niektórzy w towarzystwie śniadych dziewcząt ubranych w skąpe suknie. Samochód wjechał na przestronny, przystrojony kwiatami plac. Jego zabudowa opierała się na antycznym wzorze hiszpańskim. Z czterech stron zamykały go katedra, długie baraki: ogromne więzienie oraz ozdobny budynek, który porucznik nazwał Pałacem Gubernatora. * Kip Tollever pomachał na powitanie, kiedy Victor wspinał się szerokimi schodami na pałacowy taras. Ubrany w biały sztywny mundur siedział w ogromnym, rzeźbionym, hiszpańskim fotelu. Żelazne żyrandole rzucały na niego żółte światło. Przed gubernatorem stali tubylcy, ubrani tylko w spodnie i koszule bez rękawów. - Siadaj Pug - wskazał mu krzesło obok siebie. - Witaj na pokładzie. To nie potrwa długo. Zaczynaj Salas. A co z uczniami? Ćwiczyli codziennie? Była to konferencja na temat przygotowań do obrony. Tollever zwracał się do krajowców po angielsku lub hiszpańsku tonem protekcjonalnej uprzejmości. Jeden mówił dziwnym dialektem, który pozostali tłumaczyli. Mężczyźni byli przystojni i wyżsi od Filipińczyków. - W porządku Pug - gubernator lekko poklepał gościa po kolanie, gdy tubylcy w ukłonach wychodzili na schody. - To dopiero niespodzianka. Twoje nazwisko na liście pasażerów clippera! Na tej wyspie to duże wydarzenie. Kate, kiedy jeszcze tu była, dwa razy w tygodniu rzucała się na tę listę jak na list miłosny. No cóż. Na co masz ochotę? Najpierw drink, a potem prysznic? Chodź, wypijemy po jednym. Gdzie się podziewałeś? Co cię sprowadza do tego wyspiarskiego raju? * Siedząc na tarasie popijali wspaniały poncz rumowy, z ozdobnie rzeźbionych zielonych wysokich szklanek. Pug opowiadał o swoich podróżach. Tollever wykazywał daleko większe zainteresowanie wojną w Rosji niż Japonią. Gdy Pug powiedział mu, iż spędził cztery dni w Tokio zauważył tylko: - Ach, naprawdę? A propos, zostaniesz do jutra, prawda? Wyznaczę chłopca, by się tobą zajął. Będzie ci wygodnie. - Dzięki Kip. Lepiej prześpię się w mieście, w hotelu PanAm. Odlot zależy od warunków atmosferycznych, a nie chciałbym, by mnie zostawili tutaj. - Nie ma problemu. - W głosie Kipa zabrzmiała władcza nuta. - Nie wyruszą bez ciebie. Ja już tego dopilnuję. * Zdaniem Puga pałac robił bardzo przygnębiające wrażenie, które pogłębiały jeszcze bogate ciemne meble i ogromne przestrzenie. Nad łóżkiem pokrytym złoto-srebrną narzutą z brokatu wolno obracał się wentylator. Z nowych niklowanych kurków w przestronnej łazience tryskała wspaniała, gorąca woda. Ale ta cisza! Tubylcy w swych białych uniformach poruszali się wokół. bezgłośnie niczym duchy. On i gubernator byli chyba jedynymi białymi tutaj, jako że biały porucznik odjechał, by zabawiać się w jednym z barów. Gdy się ubierał z drugiego końca pałacu dochodziły odgłosy przygotowań do obiadu, szczęk srebrnych sztućców i porcelany. W ponurym a jednocześnie wspaniałym wnętrzu hiszpańskiej jadalni, siedząc przy jednym końcu długiego, błyszczącego stołu dwaj Amerykanie spożywali obiad, na który składały się wyłącznie mrożonki i konserwy przywiezione z domu. Kip Tollever utrzymywał swą gubernatorską godność przy pierwszych potrawach zadając grzecznościowe pytanie o starych przyjaciół z Berlina i o sytuację w Manili. Jednakże po kilku kieliszkach wina ta fasada zaczęła się załamywać, by po krótkim czasie lec w gruzach. Wkrótce na wierzch wyszła zazdrość wobec stanowiska Puga i przygnębienie z własnego przeniesienia na wyspę było bardzo deprymujące. Młodsi oficerowie mogli pójść do baru, zabawić się, czy też do klubu wypić i pograć w karty. Gubernator musiał siedzieć samotnie w pałacu. W dodatku źle sypiał i tęsknił za żoną. Kobiety oczywiście musiały odjechać do domu. Jeśli Japończycy zaatakują, Guam nie będzie w stanie się bronić nawet przez tydzień. W Saipan i Tinian, o pół godziny lotu stąd, bombowce japońskie stały wzdłuż nowych pasów startowych, a na kotwicach kołysały się załadowane transportowce wojskowe. Guam natomiast nie miało nawet lotniska wojskowego. Gdy podano deser pojawiło się czterech oficerów w towarzystwie adiutanta. - O, proszę, jest towarzystwo - ucieszył się gubernator. - Ci mili chłopcy przychodzą tutaj co wieczór po obiedzie, Pug. A ja odkrywam przed nimi tajniki gry. Co o tym sądzisz? Masz ochotę na partyjkę czy wolisz się przejść? Pug zauważył, że twarze młodzieńców rozjaśniły się, gdy usłyszeli o drugiej możliwości. Nadając swemu głosowi beznamiętny ton powiedział bez cienia entuzjazmu. - Dlaczego nie. Możemy zagrać. Gubernator Guam przeniósł niezdecydowany wzrok z twarzy Puga na oficerów. Trzymał się prosto, kiedy rozmawiał z podwładnymi. Gęste, szpakowate włosy, twarz o wydatnej szczęce i jasnobłękitne oczy powinny nadać jego twarzy wyraz surowy i poważny. Tymczasem wyglądem przypominał zmęczonego starca, który waha się czy wybrać przyzwyczajenie czy kurtuazję. Ta gra była niewątpliwie krótką chwilą radości daną mu na wygnaniu. - Ach, do diabła - mruknął po chwili. - Nieczęsto nadarza się okazja, by spotkać starego przyjaciela z klasy. Szczególnie tak drogiego przyjaciela. Uciekajcie młodzi koledzy i bawcie się dobrze. Do zobaczenia jutro o tej samej porze. - Do widzenia, sir - odpowiedział oficer marynarki starając się, by jego głos oddał rozczarowanie. Czterech młodych ludzi zniknęło w okamgnieniu. Kapitan Tollever i kapitan Henry siedzieli długo popijając brandy. Kip pytał Puga czy Japończycy naprawdę mają zamiar atakować, czy przygotowania w Saipan były tylko bluffem mającym przyśpieszyć zakończenie rozmów w Waszyngtonie. Kiedyś przebywał w Tokio jako attache, ale Japończycy zawsze stanowili dla niego wielką niewiadomą. Problem polegał na tym, iż nieodpowiedni ludzie dostali się do władzy i stąd brały się kłopoty. Armia miała teraz siłę, która pozwalała jej postawić veto ministrowi wojny, a to oznaczało, że wojsko mogło zrzucić każdy gabinet, który mu nie odpowiadał. Japończycy zawsze dążyli do podbijania obcych krajów, ale czy zaatakują Stany Zjednoczone? Znał kilku Japończyków, byli to wspaniali ludzie, z wyobraźnią, przyjacielsko nastawieni do Stanów Zjednoczonych i poważnie zmartwieni militarnymi planami swych przywódców. Z drugiej strony, ludzie, którzy lecieli clipperami opowiadali mrożące krew w żyłach historie o okrucieństwach Japończyków w Chinach. Szczególnie bezwzględnie obchodzili się z białymi, którzy dostali się w ich ręce. - Czytałeś, co wojsko japońskie zrobiło, gdy zdobyło Nanking w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku? Byliśmy tak zajęci zatopieniem ich "Panay", że prawie nie zwróciliśmy na to uwagi. Wpadli w szał: zgwałcili dwadzieścia tysięcy chińskich kobiet, po czym większość z nich wyrżnęli. A właściwie zaszlachtowali tak, na miłość boską, że kobiece głowy, ręce i piersi walały się po ulicach. To prawda Pug. Chińczyków wiązali w setki, gonili po ulicach i strzelali do nich z karabinów maszynowych. Dzieci gonili po ulicach i strzelali do nich jak do królików. W ciągu kilku dni zamordowali około dwustu tysięcy cywilów. A to wszystko możesz przeczytać w oficjalnych raportach. To stało się naprawdę. Miałem okazję zerknąć na te fakty, można powiedzieć byłem tym osobiście zainteresowany. A teraz jestem tutaj - kontynuował wychylając czwarty czy piąty pękaty kieliszek brandy, pokazując jednocześnie białka oczu swemu przyjacielowi. - Jestem tutaj bez samolotów, okrętów czy nawet oddziału wojska. Tylko kilku marynarzy i garstka marines. Marynarka powinna wydać mi rozkaz ewakuacji, ale skąd, politycy nie zdobędą się na to. Ci sami politycy, którzy odmówili funduszy na uzbrojenie wyspy. Nie. Będziemy siedzieć i czekać, aż tu przyjdą. Flota nie przybędzie na czas, by nas uratować. Pamiętasz co powiedział o mnie Lucky Bag, gdy dostaliśmy dyplomy? "Każdy z przyjaciół Kipa Tollevera chciałby dziś być na jego miejscu! Nie tylko dziś, ale nawet za trzydzieści lat". Śmieszne, co? Chodź wypijmy po jeszcze jednym i posłuchamy nocnych wiadomości z Tokio. * W wyłożonej drewnem bibliotece gubernator manipulował pokrętłem dostrajając odbiornik. Była to wielka czarna maszyna, mrugajaca czerwonymi, zielonymi i żółtymi światełkami, gdy emitowała gwizdy i szumy. Usłyszeli wyraźnie głos japońskiej kobiety. Opowiedziała o zwycięstwach Niemców pod Moskwą i przewidywanej kapitulacji Związku Sowieckiego, po czym radosnym głosem poinformowała słuchaczy o zamieszkach, jakie powstały w Stanach Zjednoczonych w związku z ujawnieniem tajnych planów wojennych prezydenta Roosevelta. "Chicago Tribune" otrzymała dokument pod nazwą "Program Zwycięstwa". Victor Henry podniósł się gdy słodki głos cedził słowa Ploglam Zwycięstwa. Dokument głosił, że potrzeba ośmiomilionowej armii do wojny obronnej przeciwko Japonii, a także do ataków powietrznych przeciwko Niemcom z baz na terenie Anglii. Konsekwencją tych przedsięwzięć miała być inwazja na Europę w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Gazety, oświadczyła, patriotycznie wydrukowały cały ten plan! W końcu ujawniono diabelskie plany Roosevelta wciągnięcia Ameryki w wojnę po stronie plutokratycznych kolonistów - oznajmiła spikerka. Amerykanie unieśli się gniewem. Kongresmeni wzywali do postawienia w stan oskarżenia oszusta z Białego Domu. Biały Dom bezwstydnie milczał, ale uczciwe pokojowe zamiary ostatnich propozycji ze strony japońskiej - szczególnie teraz w świetle ujawnionych machinacji wojennych Roosevelta - zostały przyjęte z radością przez cały naród amerykański. Kobieta mówiła dalej przytaczając całe strony dokumentu zamieszczonego w "Tribune". Pug je rozpoznał. Niektóre zdania pisał on sam. - Rozumiesz coś z tego Pug? Zwykłe androny, nie? - Tollever ziewnął. - Jakiś reporter dostał w ręce materiały opracowane na wszelki wypadek i wszystko rozdmuchał. - Na pewno. Cóż może być innego? Pug poczuł, jak robi mu się niedobrze. Jeśli do tego doszło to Stany Zjednoczone są przeżarte zgnilizną. Japończycy będą mogli zająć Wschodnie Indie, nawet Filipiny, a Ameryka nie stanie do walki. Zdrada tajemnicy najwyższej wagi państwowej przez gazetę była upadkiem honoru. Jego zdaniem niepodobnym do niczego w historii tego kraju. Ulgę przyniósł mu jedynie fakt, iż zdrada była tak odważna i zdumiewająca, że Niemcy i Japończycy nie będą w stanie w nią uwierzyć, chociaż na pewno wykorzystają ją do celów propagandowych. - Czas żebym się położył - Victor potrząsnął głową i podniósł się z miejsca. - Do diabła, nie rób tego Pug. Siadaj. Nie zjadłbyś omleta lub czegoś podobnego? Mój kucharz robi doskonałe omlety. Za pół godziny posłuchamy dziennika porannego z San Francisco. Ta bestia odbiera go jakby był nadawany w domu obok. Sprawdzimy, czy powiedzą coś na temat "Chicago Tribune". To śmieszne, szukamy potwierdzenia informacji z Tokio w San Francisco. Pug nalegał, iż będzie lepiej, gdy wróci do hotelu PanAmerican. Opanował go nastrój przygnębienia, który dodatkowo pogłębiała czarna niedola emanująca niczym zapach z uwięzionego gubernatora Guam, dawnego strzelca Akademii Marynarki, który topił swe smutki w brandy. Mimo wszystko Tollever zamówił omlety i zatrzymał Victora na następną godzinę wspominając dawne dni w Manili, kiedy byli sąsiadami. Jego lęk przed samotnością był przerażający. W końcu Tollever zrezygnowany podszedł do telefonu i wezwał oficera, który przyjechał samochodem po kilku minutach. Czterech tubylczych stewardów mocowało się z walizką Puga i dwiema torbami. U szczytu pałacowych schodów Kip zawołał do Puga. - Słuchaj, czy mógłbyś zadzwonić do Kate z Pearl? Ona jest już z powrotem w naszym domu w La Jolla. Powiedz, że widziałeś się ze mną i że wszystko w porządku. Wiesz, ona bardzo interesuje się tutejszą szkołą. Powiedz, że zapisy się już skończyły na następny semestr. Wiesz co, powiedz jej, że ją kocham. - Na pewno powiem. - I pozdrów Rhodę. Będziesz pamiętał? Z wszystkich żon oficerów marynarki, które znałem, była najładniejsza i najlepsza. Z wyjątkiem mojej Kate naturalnie. - Powtórzę jej to Kip - odpowiedział Pug. Fakt, że Tollever używał czasu przeszłego mówiąc o sobie przeszył go dreszczem. - Dobrego polowania na "Kalifornii" Pug - Tollever przyglądał się jak samochód odjeżdżał. Był białym wyprostowanym znakiem na tle ciepłej nocy. O świcie clipper wystartował z Guam. 59 Tego dnia kiedy Victor Henry wyjechał z Manili, ambasada japońska we Włoszech wydała nieoczekiwane przyjęcie dla japońskich i amerykańskich korespondentów prasowych. Celem było okazanie serdeczności, która miała być odpowiedzią na krążące plotki o wojnie. Reporter z "New York Timesa" poprosił Natalię, by tam z nim poszła. Nigdy przedtem nie zostawiała dziecka wieczorem, żadna suknia na nią nie pasowała, a w dodatku nie lubiła za bardzo tego człowieka. Ale w końcu zgodziła się i poprosiła krawcową, by szybko dopasowała jej najszerszą suknię. Gdy wychodziła z hotelu zostawiła pokojówce, opiekującej się dzieckiem, ogromną listę pisemnych instrukcji dotyczących kąpieli i karmienia syna. Na widok listy kobieta roześmiała się. Krążące pogłoski o wojnie na Pacyfiku zżerały nerwy Natalii, miała nadzieję dowiedzieć się czegoś konkretnego na przyjęciu. * Wróciła z dziwną plotką. Pośród amerykańskich gości był Herb Rose, dystrybutor filmowy, który nadal miał swoje biura w Rzymie. Herb ożywił nieco to sztywne, zimne i bezcelowe przyjęcie, jako że mówił po japońsku. Okazało się, że prowadził podobne biura w Tokio. Był to przystojny kalifornijski Żyd, ubierający się w garnitury od najlepszych włoskich krawców i z łatwością konwersujący po włosku. Wydawało się, iż był jak najbardziej wytwornym mężczyzną dopóki nie zaczynał mówić po angielsku. Wtedy bowiem zachowywał się jak typowy przedstawiciel show biznesu: sypał niewymyślnymi dowcipami, był ostry i nieco nieokrzesany. Herb Rose, który miał odlecieć do Lizbony tym samym samolotem co Natalia i jej wuj, podszedł do niej na przyjęciu, odciągnął na bok i w kilku nerwowych zdaniach kazał jej iść następnego ranka o dziewiątej z wujem do kościoła Świętego Piotra i czekać koło Piety Michała Anioła. Tam ktoś im zaproponuje wydostanie się z Włoch szybszą drogą przez Palestynę. Wojna między Ameryką i Japonią to już kwestia nie tylko dni, ale godzin. Tak twierdził Herb. On sam wyjeżdżał w ten sposób, rezygnując z biletu na samolot do Lizbony. Nie mógł powiedzieć jej nic więcej. Błagał ją, by skończyli wszelkie rozmowy na ten temat i nie poruszali go, gdy znajdą się w hotelu. Wróciwszy z przyjęcia powtórzyła wszystko wujowi podczas spaceru w zimnym deszczu po Via Veneto. Reakcja Aarona była sceptyczna, ale zgodził się, że lepiej będzie, gdy pójdą do Świętego Piotra. * Następnego ranka był nieco poirytowany. Lubił wstawać o świcie i pracować do jedenastej. Sen miał bowiem zbawienny wpływ na jego umysł, a trwało to ledwie parę godzin i spędzanie ranka na załatwianiu tak odległych spraw było zwykłym marnotrawstwem czasu. W dodatku z powodu wilgoci panującej w nieogrzanym pokoju hotelowym przeziębił się. Z rękoma w kieszeniach płaszcza, niebieskim szalem owiniętym wokół szyi i głową przykrytą starym, filcowym kapeluszem podążał u boku swej bratanicy wzdłuż Via Veneto na postój taksówek. Wyglądał jak dziecko bez entuzjazmu maszerujące do szkoły. - Palestyna! - mruczał. - Ale dlaczego! To niebezpieczniejsze miejsce niż Włochy. - Ale nie według Herba. On mówi, że za wszelką cenę musimy się natychmiast stąd wydostać. Sądzi, że cały świat może się znaleźć w stanie wojny z dnia na dzień, a wtedy nigdy stąd nie wyjedziemy. - Ale Herbert ma zamiar wyjechać nielegalnie, czy nie tak. Ma wizę wjazdową do Lizbony, a nie do Palestyny. Teraz to bardzo ryzykowne. Gdy znajdziesz się w tak krytycznej sytuacji jak my teraz, naczelną zasadą jest nie dać władzom najmniejszego powodu do odmowy - Jastrow kiwał wyprostowanym palcem wskazującym - do działania przeciwko tobie. Trzeba wykonywać polecenia, papiery utrzymywać w porządku, głowę spuścić na dół i pieniądze mieć w gotówce. To nasza stara narodowa mądrość. A przede wszystkim postępować zgodnie z prawem. - Kichnął kilka razy, po czym wytarł nos i załzawione oczy. - Zawsze nie znosiłem pogody w Rzymie. Ta nasza podróż przypomina wyprawę z motyką na słońce. Palestyna! Ty oddalisz się jeszcze bardziej od Byrona, a ja od cywilizacji. To piekło Natalio. Pustynia pełna insektów, Arabów i zarazy. Wściekli Arabowie, którzy od czasu do czasu wzniecają zamieszki i mordują. Planowałem podróż tam podczas pisania mojej książki. Jednak zarzuciłem ten zamiar po uzyskaniu kilku informacji. Pojechałem do Grecji. * Na postoju była długa kolejka, a tylko kilka taksówek. Nie udało im się dostać do Świętego Piotra na dziewiątą. Gdy w pośpiechu wpadli ze słonecznego dnia do katedry, temperatura obniżyła się o kilka stopni. Jastrow kichał, więc owinął się ciaśniej szalem i podniósł kołnierz. Bazylika Świętego Piotra była cicha, prawie pusta i bardzo ponura. Gdzieniegdzie kobiety w czerni zanosiły modły w nikłym świetle rzucanym przez świece, grupy turystów podążały za przewodnikami, jednak wszyscy ginęli w tych przeogromnych przestrzeniach. - Najmniej ją lubię z wszystkich włoskich katedr - sapnął Jastrow. - Taki Empire State Building doby Renesansu: miała wzbudzać podziw i wprawiać w osłupienie. Tak, ale oto Pieta, to wspaniały widok. Podeszli do statuy. Obok stała niemiecka przewodniczka i dziarsko przemawiała do grupy Teutonów, z których każdy dzierżył aparat fotograficzny i czytał przewodnik, zamiast patrzeć na Pietę. Zupełnie jakby sprawdzali, czy kobieta mówi prawdę. - Mimo wszystko to cudowne dzieło Natalio - powiedział Jastrow gdy Niemcy odeszli - ten biedny, młody a już nieżywy Chrystus złożony na kolanach Madonny, niewiele starszej od niego. Oboje są tacy łagodni i tacy młodzi. Jak on tego dokonał w kamieniu. Oczywiście, to nie jest Mojżesz! Nic mu nie dorówna. Zanim wyjedziemy z Rzymu, musimy pójść i jeszcze raz popatrzeć na Mojżesza! Nie pozwól bym zapomniał o tym. - Czy nazwałby go pan żydowskim Jezusem doktorze Jastrow? - zapytał głos po niemiecku. Człowiek, który to powiedział był średniego wzrostu, raczej postawny, około trzydziestki. Miał na sobie starą tweedową marynarkę i czerwony sweter. Był tu wraz z grupą i z przewodnikiem, ale pozostał z tyłu. Wyjął spod pachy książkę. Było to stare brytyjskie wydanie Żydowskiego Jezusa w zniszczonej, zabrudzonej obwolucie. Uśmiechając się pokazał Jastrowowi zdjęcie autora na odwrocie. - Proszę - jęknął Jastrow, zerkając z ciekawością na mężczyznę. - To zdjęcie napawa mnie przerażeniem. Od tego czasu zmieniłem się nie do poznania. - Oczywiście że nie, skoro pana rozpoznałem. Nazywam się Avram Rabinowicz. Pani Henry, jak się pani miewa? - Mówił teraz czystym angielskim, z nieco szorstkim, obcym akcentem. Natalia nerwowo skinęła mu głową. - Cieszę się, że przyszliście. Pytałem pana Rose o pozostałych amerykańskich Żydów, którzy nadal są w Rzymie - kontynuował. - Byłem bardzo zaskoczony, że doktor Aaron Jastrow jest tutaj. - Skąd masz tę książkę - głos Jastrowa zabrzmiał wesoło. Każdy przejaw podziwu dla jego osoby podnosił go na duchu. - Kupiłem ją tutaj w antykwariacie z książkami w obcych językach. Przeczytałem ją już dawno. Jest zdumiewająca. Chodźmy, przespacerujemy się wokół katedry, dobrze? Odpływam do Neapolu, jutro o czwartej. Zabieracie się ze mną? - Odpływa pan? Jest pan kapitanem statku? - zapytała Natalia. Przez sekundę na twarzy mężczyzny gościł uśmiech, jednak gdy mówił znów wyglądał poważnie, a nawet groźnie. Jego okrągła twarz miała raczej rysy słowiańskie niż semickie. Spoglądał na nich inteligentnymi oczyma, a kręcone włosy opadały nisko na czoło. - Niezupełnie. Wynająłem statek. Nie będzie to wyprawa komfortowa. Statek jest stary i mały. Używano go do przewozu tłuszczu, koni i tym podobnych ładunków wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego. Więc zapach też jest nie najciekawszy. Ale zmieścimy się wszyscy. - Jak długo potrwa ta podróż? - zapytała Natalia. - Cóż, to zależy. Norma przypadająca na ten rok została już wykorzystana, więc droga może być nieco wydłużona. - Jaka norma? - chciał wiedzieć Jastrow. Pytanie to widocznie zaskoczyło Rabinowicza. - Panie profesorze, Brytyjczycy zezwalają corocznie na wjazd do Palestyny tylko niewielkiej grupie Żydów, tak by nie drażnić Arabów. Nie wiedział pan o tym? To stwarza problemy. Chcę być z wami szczery. W zależności od prądu możemy płynąć bezpośrednio do Palestyny lub do Turcji, a następnie lądem przez Syrię, Liban i góry do Galilei. - Ma pan na myśli nielegalne przekroczenie granicy - głos Jastrowa zabrzmiał groźnie. - Jeśli powrót Żyda do domu jest nielegalny, to tak. Jednak nie sądzę. W każdym wypadku moi pasażerowie nie mają dużego wyboru. Są uciekinierami z Niemiec i innych państw, które zatrzasnęły przed nimi drzwi, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi. Mogą się położyć i umrzeć. - Ale my jesteśmy w innej sytuacji - sprzeciwił się Jastrow - a to co pan proponuje jest bardzo niebezpieczne. - Profesorze, pan nie jest tutaj bezpieczny. - Z jakiej jest pan organizacji? I ile wynosi opłata? - Moja organizacja? To długa historia. Przesiedlamy Żydów z Europy. Jeśli chodzi o zapłatę, można o tym pomówić. Możecie zapytać pana Rose. Pieniądze to sprawa drugorzędna, jakkolwiek zawsze się przydadzą. Tak naprawdę to przyjechałem do Rzymu właśnie po pieniądze. W ten sposób spotkałem pana Rose. - A gdy już dostaniemy się do Palestyny, to co dalej? Rabinowicz spojrzał na niego przyjaźnie. - No cóż, dlaczego by nie zostać tam? To będzie wielki honor dla nas powitać wielkiego żydowskiego historyka. Natalia wtrąciła się do rozmowy: - Mam dwumiesięczne dziecko. - Wiem, powiedział mi o tym pan Rose. - Czy tak małe dziecko może odbyć taką podróż? Zatrzymując się przed głównym ołtarzem Rabinowicz patrzył z podziwem na kolumny. - Ta katedra jest taka bogata i piękna. I taka przejmująca. Gigantyczny wysiłek ludzi, by uczcić jednego, biednego Żyda zamordowanego przez Rzymian. A teraz ten budynek dominuje nad całym Rzymem. Myślę, że to nam schlebia. - Spojrzał nagle prosto w oczy Natalii. - Pani Henry, czy słyszała pani wieści z Polski i Rosji. Być może powinna pani podjąć ryzyko i wydostać swe dziecko z Europy. - W czasie wojny słyszy się różne historie - wtrącił Jastrow łagodnie. - Panie Rabinowicz! Mamy wyjechać za niecałe dwa tygodnie - dodała Natalia. - Mamy bilety i wszystkie konieczne dokumenty. Zdobycie ich kosztowało nas wiele wysiłku. Wracamy do domu. Rabinowicz przyłożył rękę do czoła i przechylił głowę w bok. - Dobrze się pan czuje? - Natalia dotknęła jego ramienia. Odsłonił pomarszczone czoło i uśmiechnął się boleśnie. - Boli mnie głowa, ale poza tym wszystko w porządku. Pan Herbert Rose także ma bilet na samolot, ale jedzie ze mną do Neapolu. Jeśli macie ochotę przyłączyć się do nas proszę bardzo. Cóż więcej mogę powiedzieć. - Nawet gdybyśmy chcieli rozważyć ten drastyczny ruch nie możemy zmienić naszych wiz wyjazdowych - zauważył Jastrow. - Nikt nie będzie miał wizy wyjazdowej. Po prostu wejdziecie na pokład złożyć wizytę. Statek odpłynie, a wy zapomnicie zejść na brzeg. - Jeśli coś się nie powiedzie - nalegał Jastrow - nie wydostaniemy się z Włoch, aż do końca wojny. Rabinowicz zerknął na zegarek. - Nie oszukujmy się. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek się pan wydostanie, doktorze Jastrow. Pan Rose opowiedział mi o trudnościach jakie napotkaliście. Nie sądzę, żeby były przypadkowe. Nawet w ostatniej minucie mogą pojawić się niespodziewane problemy. Miło było was poznać. Jeśli zdecydujecie się z nami jechać, będziemy mieć więcej czasu na rozmowy. Nurtuje mnie wiele pytań odnośnie pańskiej książki. Pański Jezus miał bardzo mało wspólnego z tym wszystkim - rękoma zatoczył krąg wokół katedry. - On był Jezusem Żydów. Takie było moje założenie. - W takim razie proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Europejczycy uwielbiają jednego biednego Żyda, dla nich to najwyższy Bóg, a mimo to mordują Żydów. W jaki sposób to wytłumaczy historyk? Jastrow odpowiedział mu swobodnym, ironicznym, trochę szkolnym tonem, który nie przystawał do okoliczności: - Musisz pamiętać, że tak naprawdę to są łacińscy i nordyccy poganie. Zawsze ich irytowały nauki ich żydowskiego Boga, więc może teraz rekompensują sobie ten gniew mordując jego współwyznawców. - Nie wpadłbym na takie wyjaśnienie - przyznał Rabinowicz. - Powinien pan opublikować tę teorię. Ale teraz zostawmy to. Myślę, że zechcecie to wszystko przemyśleć. Pan Rose zadzwoni do was dziś wieczorem o szóstej i zapyta, czy chcecie bilety do opery. Powiedzcie mu tak lub nie. To wystarczy. - Dobrze - zgodziła się Natalia. - Jesteśmy panu głęboko wdzięczni. - Za co? Zajmuję się przesiedlaniem Żydów do Palestyny. To moja praca. Pani dziecko to chłopiec czy dziewczynka? - Chłopiec. Ale jest tylko pół-Żydem. Z chytrym uśmiechem na twarzy i nagłym machnięciem ręką na pożegnanie Rabinowicz powiedział: - Nic nie szkodzi. Zabierzemy go. Potrzebujemy chłopców - po czym szybko się oddalił. Gdy jego postać zniknęła w grupie turystów opuszczających katedrę Świętego Piotra, Natalia i jej wuj spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. - Zimno tutaj stwierdził Jastrow. - I bardzo przygnębiająco. Chodźmy na zewnątrz. Przez chwilę spacerowali w słońcu po dziedzińcu, rozważając tę zaskakującą propozycję. Aaron zamierzał natychmiast zaniechać tego pomysłu, ale Natalia chciała to przemyśleć i być może przedyskutować z Rose. Fakt, że on odjeżdżał martwił ją. Jastrow zauważył, iż Rose nie był tak bezpieczny jak oni. Jeśli wybuchnie wojna między Stanami Zjednoczonymi i Włochami, a tym, groził kryzys w stosunkach z Japonią, oni mieli obietnicę ambasadora otrzymania miejsc w pociągu dla korpusu dyplomatycznego wraz z pracownikami ambasady i korespondentami gazet. Rose nie miał takiego zabezpieczenia. Na początku tego roku dostawał ostrzeżenie po ostrzeżeniu z ambasady z prośbą, by wyjechał. Został na własne ryzyko, a teraz musi stawić czoła konsekwencjom. Jeśli chciał zaryzykować nielegalny wyjazd, to nie znaczy wcale, że oni muszą postąpić tak samo. * Gdy Natalia wróciła do hotelu, jej dziecko nie spało i było dziwnie niespokojne. Był taką małą, kruchą istotką, której nie można było wystawić na trudy morskiej podróży, której celu nawet nie znała. Podróży starym, zatłoczonym statkiem, w wątpliwych warunkach sanitarnych. Prawdopodobnie będzie brakować jedzenia i wody. A potem ta niebezpieczna droga przez góry, której uwieńczeniem będzie dotarcie do prymitywnego i niespokojnego kraju. Jeden rzut oka na niemowlę wystarczył, by podjęła decyzję. Rose zadzwonił dokładnie o szóstej. - Chcesz bilety do opery? - jego głos w słuchawce zabrzmiał przyjacielsko, chociaż trochę niecierpliwie. - Dziękuję Herb, ale zrezygnujemy. Podziękuj przyjacielowi, który je nam proponował. - Popełniasz błąd Natalio - powiedział Rose. - Myślę, że to już ostatnie przedstawienie. Jesteś pewna? - Najzupełniej. - No to powodzenia. Ja idę na pewno. * Janice Henry wyszła z domu, wsiadła do samochodu i pojechała w kierunku centrum Pearl. Był chłodny ranek, w dali pobrzmiewały kościelne dzwony. Vic obudził ją tego dnia o szóstej przeraźliwym kaszlem. Miał prawie czterdzieści stopni gorączki, a ziewający do słuchawki telefonicznej lekarz zalecił jej natrzeć dziecko spirytusem i w ten sposób spowodować obniżenie gorączki. Ponieważ nie miała w domu spirytusu, dała rozgorączkowanemu skąpanemu w pocie maleństwu tylko lekarstwo przeciw kaszlowi, a następnie wyruszyła do miasta, zostawiając go z chińską piastunką. Ze szczytu wzgórza widziała słońce, które dopiero wynurzało się z morza. Przystań przybrała odświętny wygląd. Flota, która właśnie zawinęła do portu spowita była poranną mgłą. Zatoka była wypełniona tankowcami, krążownikami, szarymi niszczycielami oraz czarnymi okrętami podwodnymi. Pancerniki już otaklowane stały w dwóch majestatycznych rzędach błyszcząc w słońcu. Przy wyspie Ford w pobliżu portu znajdowało się lotnisko, na którym ustawiono w równych rzędach tuziny samolotów. Prawie nikt nie poruszał się na okrętach, w dokach czy na lotnisku. Żadna większa jednostka nie wpływała do przystani. Na spokojnej zielonej wodzie dryfowało kilka żaglówek należących do kościoła. Janice wysiadła z samochodu, by odnaleźć okręt męża. Ku jej rozczarowaniu "Enterprise" zniknął z przystani. Nie widziała go także na morzu. Liczyła, że powrócą w niedzielę rano. Wzięła ze schowka lornetkę i raz jeszcze pilnie prześledziła linię horyzontu. Nigdzie ani śladu, tylko jeden stary tankowiec niemrawo poruszał się po morzu. We wtorek miną dwa tygodnie odkąd Warren wyjechał z domu. Została tutaj sama z chorym dzieckiem na ręku i kacem. Co za życie! Co za nuda! Poprzedniego wieczora poszła na tańce do klubu oficerskiego. Miała już tak dosyć nudy i samotności, że przyjęła zaproszenie porucznika, z którym dawniej jeszcze w Pensacoli umawiała się na randki, a który teraz także służył w Pearl Harbor. Vic kaszlał już od kilku dni, ale temperaturę miał zawsze w normie. Oczywiście gdyby wiedziała, że tak się rozchoruje, nie pozostałaby poza domem do trzeciej nad ranem, pijąc i balując. Teraz czuła się winna, co pogłębiało jej irytację spowodowaną nudną i idiotyczną egzystencją. Odkąd wróciła z Waszyngtonu z dnia na dzień nudziła się coraz bardziej. Zrozumiała, że poślubiła zawodowego fanatyka marynarki, który potrafił ją wspaniale kochać od czasu do czasu, ale poza tymi krótkimi chwilami prawie ją ignorował. Nie był to ten sam dziarski i zuchwały rozpustnik, którego znała przed ślubem. Na igraszki miłosne w łóżku poświęcał bardzo mało czasu. Oto Janice Lacouture - w wieku dwudziestu trzech lat została dziewczyną do dziecka marynarza. Poszła nawet do pracy na pół etatu do agencji telegraficznej w sztabie, by nie zostać ewakuowaną wraz z żonami innych oficerów, ale to także nie zdało się na nic. Wszystko wewnątrz niej się buntowało, ale jak dotąd nie powiedziała ani słowa Warrenowi. Bała się go. Jednak wcześniej czy później będzie musiała wyjawić mu prawdę, nawet gdyby miało to się skończyć rozwodem. Mały drewniany sklep na skrzyżowaniu dróg był otwarty. Dwaj mali, tłuści Japończycy bawili się na rozsypującej się werandzie. Miała szczęście. Można tu było kupić przeróżne rzeczy, więc być może nie będzie musiała jechać aż do centrum. Gdy przekraczała próg sklepu usłyszała odgłos strzałów nad portem, zupełnie jak podczas ćwiczeń, które odbywały się już od kilku miesięcy. Właściciel sklepu stał za ladą popijając herbatę. Był to niski Japończyk o ciemnych włosach, ubrany w koszulę w barwne kwiaty. Na półkach w zasięgu jego ręki znajdowały się równo poukładane towary. Puszki z jedzeniem, lekarstwa, miotły, słodycze, zabawki i magazyny. Nad nim wisiały suszone ryby. Na powitanie skinął jej głową i uśmiechnął się. - Spilytus do nacielania? Tak, ploszę pani - po czym zniknął za zieloną kotarą. Odgłos wystrzałów był coraz bliższy i dołączył doń odgłos samolotowych silników. Niezły czas na ćwiczenia wybrali, pomyślała. Niedzielny ranek przed mszą, ale może właśnie o to chodziło. Podchodząc do drzwi Janice zauważyła, że samoloty leciały całkiem wysoko a także dziwiła ich duża ilość. W dodatku leciały prosto w stronę portu, otoczone gradem czarnych dymków. Weszła do samochodu, by wziąć lornetkę. Na początku widziała tylko błękitne niebo, i kłęby czarnego dymu. Potem w jej pole widzenia wleciały trzy samoloty, tworząc błyszczący srebrzysty trójkąt. Na skrzydłach miały duże koła koloru pomarańczowego (Błąd autora. Godłem Japonii było czerwone koło z białą obwódką na kadłubach i skrzydłach (przyp. tłum.)). Oszołomiona podążyła wzrokiem za nimi. - Tak plosze pani. Duzo latać. Wielkie szkolić - sprzedawca stał obok niej, wręczając jej paczkę uśmiechał się tak szeroko, że aż mrużył oczy. Jego dzieci stały za nimi na ganku wpatrzone w samoloty, szeptały coś po japońsku. Janice utkwiła oczy w sprzedawcy. Prawie nikt w marynarce nie lubił hawajskich Japończyków. Uważano ich za szpiegów. To podejrzenie udzieliło się także jej. A teraz tutaj stał taki Japoniec szczerząc zęby w uśmiechu, a nad jej głową latały autentyczne samoloty japońskie. Latały nad Hawajami! Co to mogło znaczyć? Jakie oni muszą mieć stalowe nerwy, ci Japończycy. Wzięła pakunek od sprzedawcy i nagle, bezczelnym ruchem podała mu lornetkę. Mężczyzna odchylił do tyłu głowę i przyglądał się samolotom, które teraz zaczęły nurkować jeden po drugim, błyszcząc srebrzyście w chmurach czarnego dymu. Wydając dziwny odgłos z krtani, wyprostował się i wręczył jej lornetkę z kamienną twarzą. Jego przebiegłe oczy pozostały nieodgadnione. Wyraz jego twarzy przemówił do Janice wyraźniej niż te nierzeczywiste samoloty oznakowane godłem Japonii. Teraz zrozumiała co się działo w Pearl Harbor. Chwyciła lornetkę, wskoczyła do samochodu, zatrzasnęła drzwi i zapaliła silnik. Mężczyzna przytrzymał drzwi jedną ręką a drugą z otwartą dłonią wyciągnął przed siebie i krzyczał. Nie zapłaciła mu za zakupy. Janice była uczciwą dziewczyną, ale teraz wiedziona impulsem odczuwając dziecinne podniecenie krzyknęła ostro, używając tego marynarskiego przekleństwa po raz pierwszy w swoim życiu. - Odpierdol się! - i wjechała na szosę. Oto w jaki sposób wojna zaczęła się dla Janice Henry. Historię tę opowiadała nawet wiele lat później gdy była po kilku kieliszkach wypitych w odpowiednim towarzystwie. Reakcją na jej opowiadanie był zwykle gromki śmiech i brawa. * Gaz do dechy. Pędziła najszybciej jak tylko mogła w kierunku wzgórza, omijając zakręty. Nagle wcisnęła hamulce i zjechała na trawiaste pobocze. Na szczycie była całkiem sama. Poniżej srebrne samoloty krążyły nad spokojną bazą marynarki, gdzie poranna rosa wciąż okrywała perłowym różem okręty. Fontanny wody uderzały w górę, kilka jednostek stanęło w ogniu, gdzieniegdzie działa błyskały żółtym ogniem. Ale to wciąż bardziej przypominało ćwiczenia niż prawdziwą wojnę. Potem jej oczom ukazał się bardzo dziwny i szokujący widok. Pancernik zniknął! W jednej chwili okręt stał w zewnętrznej linii, a po sekundzie nie było tam nic oprócz wielkiej czerwonej kuli w otoczeniu czarnego i żółtego dymu. Huk wybuchu był taki, że zabolały ją uszy, fala powietrza smagnęła ją po twarzy jak ciepły powiew, po czym kula dymu i ognia uniosła się wysoko w górę podtrzymywana słupem jaśniejszego dymu i eksplodowała ponownie. Pojawił się wspaniały gigantyczny wybuch czerwieni i pomarańczu i daleki odgłos gromu. Okręt który zniknął przed chwilą ukazał się na nowo w polu widzenia jej lornetki. Ale był to już tylko tonący, rozsypujący się wrak cały w ogniu. Mężczyźni biegali w pośpiechu, zeskakując z pokładu. Widziała palące się białe mundury, które w popłochu i bezładnie znikały w kłębach dymu, to znów pojawiały się krzycząc, chociaż ją otaczała cisza. Wyglądało to jak film w kinie, ekscytujące i nierzeczywiste. Teraz jednak przerażenie narastało w Janice Henry: Oto tonął przed jej oczyma pancernik, a atak nie trwał nawet dziesięciu minut. Nad jej głową pojawiły się nowe samoloty. Na wzgórzach zaczęły eksplodować bomby. Przypomniała sobie o dziecku, pobiegła do samochodu zawróciła na szosę i pognała do domu. * Chińska pokojówka siedziała w fotelu. Ubrana w odświętną suknię z kapeluszem na kolanach czekała na wyjście do kościoła, ospale kartkując książeczkę do nabożeństwa. - Dziecko śpi - powiedziała czystym angielskim. Urodziła się na wyspie i wychowała w klasztorze. - Gilletowie nie przyszli. Zapomnieli o mnie. Więc będę musiała iść na mszę o dziesiątej. Proszę zatelefonować do pani Fenney. - Wiesz, Anna May, że zaatakowali nas Japończycy? - Co? - Tak! Czy nie słyszysz dział, wybuchów bomb? - Janice nerwowo wskazała okna. - Włącz radio, to się dowiesz. Japońskie samoloty są nad portem. Już zatopili pancernik. Mały Victor leżał na plecach, wciąż pod działaniem leku, lecz oddychał głośno i szybko. Janice rozebrała rozognione małe ciałko. Z radia dochodził odgłos brząkających hawajskich gitar, a kobiecy głos nucił Lovely Hula Hands! Gdy Janice nacierała niemowlę prezenter radośnie zachwalał mydło z Kaszmiru, po czym popłynęła następna piosenka. W drzwiach stanęła pokojówka. - Czy jest pani pewna, że to wojna, pani Henry? W radiu nic nie mówią. Myślę, że pani widziała tylko ćwiczenia. - Na miłość boską! Ćwiczenia! Czy myślisz że jestem aż taka głupia? Mówię ci, że widziałam wybuch okrętu! Widziałam setki samolotów japońskich, a może nawet więcej. W tej rozgłośni radiowej muszą spać albo postradali zmysły. Masz, daj mu aspirynę, proszę. Staje się chłodniejszy. Spróbuję się dodzwonić do Fenneyów. Ale w słuchawce panowała głucha cisza. Potrząsnęła słuchawką, jednak to nie pomogło. W radiu szczęśliwy męski głos zachęcał: "Palcie Lucky Strike, tylko one nie zagrażają twojej krtani". Janice usiłowała odszukać inną stację i trafiła na muzykę organową. - Dobry Boże! Co się z nimi stało? Pokojówka stała oparta o drzwi, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, mierząc ją skośnymi oczami, w których malowała się kpina. Janice kręciła gałką na próżno usiłując znaleźć jakieś wiadomości. - Oni wszyscy poszaleli. Przecież tam palą się i toną marynarze! Co to wszystko znaczy? Kto tam? Czy to Gilletowie? Usłyszała pisk opon samochodu hamującego na podjeździe wysypanym drobnym żwirem. Ktoś zapukał do drzwi, zabrzęczał dzwonek. Pokojówka stała nieruchomo wpatrzona w swoją panią. Janice podbiegła do drzwi, by je otworzyć. W progu stał zataczając się Warren Henry. Jego twarz była pokryta krwią, podobnie jak żółta kamizelka ratunkowa. Na nogach miał ciężkie lotnicze buty. - Cześć, masz dwadzieścia dolarów? - O Boże, Warren! - Idź i zapłać za taksówkę Jan - jego głos brzmiał chrapliwie i sztywno. - Anna May przynieś jakieś bandaże. Taksówkarz, starszy człowiek, powiedział: - Droga pani należy mi się pięćdziesiąt. Słyszałem, że Japońce wylądowały w Kahuku Point. Muszę się martwić o swoją rodzinę. - Ale mój mąż powiedział dwadzieścia. - Dała mu dwa banknoty. - Wsiadam na pierwszy statek, który stąd odpłynie - informował ją kierowca chowając pieniądze. - Muszę opłacić swoją przeprawę. Każdy biały człowiek, który zastanie na Hawajach będzie zamordowany. Macie swojego Roosevelta! W kuchni siedział Warren bez koszuli. Pokojówka opatrywała mu krwawiące rany na lewym ramieniu. - Ja to zrobię - powiedziała Janice biorąc gąbkę i butelkę ze środkiem dezynfekującym. - Sprawdź, jak się czuje Victor. Warren zaciskał zęby, gdy Janice odkażała pięciocentymetrową otwartą ranę. - Jan, coś nie w porządku z Vickiem? - Ach gorączka. I kaszel. Kochanie, co się tobie, na Boga, stało? - Zestrzelili mnie. Ci łajdacy zabili mojego radiooperatora. Zapal mi papierosa. Nasza eskadra odbywała patrolowy lot przed "Enterprisem" i wpadliśmy na nich. Hej, uważaj na jodynę. A co mówią o tych przeklętych Japończykach? - Mój drogi, musisz iść do szpitala. To musi być zszyte. - O nie, szpital będzie przepełniony, dlatego przyszedłem tutaj. Poza tym chciałem się upewnić, że wszystko w porządku z tobą i Vickiem. Jadę na Ford Island, muszę się dowiedzieć, co się dzieje. Może dostanę samolot. Lotniskowce japońskie nie uciekły daleko. Będziemy kontratakować! Na pewno. Nie chcę tego przegapić. Po prostu zabandażuj to Jan. I zaklej tę ranę na uchu. To właśnie z niej leciało najwięcej krwi. Janice dostała zawrotów głowy widząc Warrena z powrotem w domu. Dosłownie spadł z nieba. Półnagi, zakrwawiony, wrócił z pola bitwy. Przeszywał ją dreszcz szczęścia, kiedy wycierała jego ciało. Czuła zapach jego potu i krwi. Opatrywała mu rany, a on nie przestawał mówić: - O Boże, to było takie niesamowite. Sądziłem, że ta eksplozja to były zwykłe ćwiczenia. Widzieliśmy ich z odległości czterdziestu mil. Nad wyspą unosiły się piekielne kłęby dymu. Rozmawialiśmy o tym z moim skrzydłowym. Obaj przypuszczaliśmy, że palą trzcinę cukrową. Dostrzegliśmy Japończyków dopiero, kiedy aż sześciu z nich spadło na nas od strony słońca. Wtedy po raz ostatni widziałem Billa Plantza. Nadal nie wiem co się z nim stało. Od tego momentu myślałem tylko, jak uratować swoje życie. Jak oni nurkowali... - Nie ruszaj się kochanie. - Przepraszam. Mówię ci, to było okropne Jan. SBD jest niezłym bombowcem, ale te japońskie zero - jaką szybkość osiągały, a jakie możliwości manewrowania. Oni są w stanie skręcić wewnątrz twojego zakrętu. Bezkonkurencyjne. Kręcą akrobacje jak ptaki. Wierz mi, ci piloci są znakomici. Nie wiem czy F4F mógłby się z nimi równać, ale jednego jestem pewien SBD w porównaniu z zero to martwy gołąb. Jedyne co mogłem, to stosować uniki. De Lashmutta dostali od razu. O mało co bębenki w uszach mi nie popękały od jego wrzasku. A potem jęczał. "Panie Henry, krwawię, umieram" i zawył raz jeszcze. To był koniec. Nie mogłem nic zrobić. Cały czas strzelali do mnie. Byli tacy zawzięci, że jeden przypadkiem trafił mi na celownik, nadusiłem spust i mógłbym przysiąc, że zaczął dymić, ale potem straciłem go z oczu. Pociski pojawiły się z trzech stron, dokładnie obok kabiny strzelali różowymi smugami, a potem, niech to szlag trafi: nasza własna artyleria otworzyła ogień i to do mnie! Nigdy się nie dowiem, dlaczego to zrobili, głupie skurwysyny. Może celowali w Japończyków i nie trafili. Ale dookoła rozrywały się pociski artylerii przeciwlotniczej. Nie mam pojęcia czy to oni trafili, czy jakiś Japończyk. Wiem tylko, że mój bak zapalił się. Biedny De Lashmutt, wrzeszczałem do niego, że płomienie pokryły cały kokpit, ale nie odpowiedział. Na pewno już nie żył. Więc otworzyłem kabinę i wyskoczyłem. Do czasu gdy otworzył się spadochron, nawet nie wiedziałem gdzie jestem. Wszędzie była woda. Byłem nad przystanią w Honolulu, ale wiatr przegnał mnie w stronę lądu. O mało co nie zawiesiłem się na palmie w parku przy Bulwarze Dilligghama. Wyplątałem się i zszedłem na ziemię. Złapałem tę taksówkę, ale miałem z nim przejścia. Widział spadochron zaczepiony na gałęziach, widział mnie jak usiłowałem się wyplątać - zatrzymał się, by popatrzeć, a mimo wszystko żądał ode mnie pięćdziesięciu dolarów za podwiezienie do domu. Patriota, cholera jasna! - Już zatamowałam krwawienie, najdroższy. Posiedź teraz spokojnie, dobrze? - Dobra z ciebie dziewczyna. Muszę dziś zrobić jeszcze jedną rzecz. Dostać maszynę do pisania. Mogę napisać raport z pierwszego starcia z zero. Powinnaś zobaczyć, co się działo w mieście! - Warren uśmiechnął się do żony. - Ludzie wybiegali z domów w pidżamach, koszulach nocnych albo bez niczego. Z jękiem biegali wkoło i spoglądali w niebo. Starcy, dzieci, matki z niemowlętami na ręku. Idioci, i to wtedy, gdy nasze szrapnele padały na miasto. Tylko w domach było bezpiecznie. Widziałem piękną Chinkę - Anna May mi ją przypomina -jak galopowała przez Bulwar Dillinghana w samym staniku i różowych majtkach. Majtki oczywiście były skąpe i przezroczyste. Co za widok! - Nie mógłbyś przeoczyć takiego widoku - zauważyła Janice. - Nawet gdyby ci odstrzelili ramię też byś ją zauważył. Zdrową ręką Warren gładził ją czule, a ona klepnęła go po dłoni. - W porządku. Rana opatrzona. Może trochę wytrzyma. Ucho też w porządku. Uważam, że jednak powinieneś pójść do doktora. - Jeśli będzie na to czas, jeśli będzie czas - gdy poruszał ręką ból wykrzywiał mu twarz. Założył koszulę i sweter, zapiął kombinezon. - Muszę zobaczyć Vicka. Wyprowadź samochód. * Kilka chwil później wyłonił się z domu i otworzył drzwi do samochodu. - Śpi spokojnie. Nie jest już rozpalony. Wygląda jakby był dwa razy większy. Tak urósł. - Może gorączka spadła - Janice przerwała trzymając rękę na gałce biegów. Radio podawało wezwanie gubernatora do zachowania spokoju. Zapewniał, że flota została uszkodzona tylko w niewielkim stopniu, a atak jest odparty. - Warren, taksówkarz powiedział, że Japończycy wylądowali w Kahuku. Myślisz, że to prawda... - Nie, skąd. Ruszaj. Lądowanie? W jaki sposób mogliby utrzymać przyczółek mając bazy odległe o cztery tysiące mil? Słuchasz tych wszystkich bzdur. Zrobili nalot i uciekli. Chryste, ale teraz łamią sobie nad tym głowę. I to klasyczny atak w niedzielny poranek! Od lat ćwiczono to na każdych manewrach! Na wzgórzu parkowały samochody i stali gapie rozmawiając i pokazując coś sobie palcami. Z kotwicowiska unosiła się wielka chmura czarnego dymu. Janice zatrzymała samochód. Warren wyciągnął lornetkę. - Dobry Boże, Jan. Ford Island jest zrujnowane. Nie widzę ani jednego nieuszkodzonego samolotu. Ale muszą być jakieś w hangarach. Boże, ten pancernik jest wywrócony do góry dnem. Założę się, że tysiące ludzi jest tam uwięzionych. Jezu Chryste! Wracają? W całym porcie znów zabrzmiały działa, a ciemne wybuchy artylerii przeciwlotniczej zakwitły znów na niebie. Warren spojrzał w kierunku nieba. - Do diabła. Oni tam są. Jak to się stało. Te japońskie skurwysyny skoncentrowały się na tym jednym, Janice. Świetnie, to znaczy, że lotniskowce są nadal w zasięgu, czekając na samoloty. Wspaniale. Przesuń się, ja prowadzę. * Szybka jazda irytowała Janice, gdy to nie ona była za kierownicą. Warren wiedział o tym, ale pędził do Pearl Harbor jak bandyta uciekający po napadzie na bank. Po chwili strachu Janice zaczęła bawić ta jazda na złamanie karku. Wszystko się zmieniło po ataku Japończyków. Więcej przygód, więcej zabawy. Warren wyglądał tak przystojnie, taki kompetentny i godny pożądania. Zdrową ręką luźno trzymał kierownicę jednocześnie paląc papierosa. Zapomniała o swojej nudzie i złości. Czarne obłoki dymu były coraz bardziej intensywne. Przez szybę widzieli, jak japońskie samoloty zapalały się, po czym spadały jeden po drugim. Za każdym razem Warren wył z radości. * Przystań floty robiła przerażające wrażenie. Z łodzi ratunkowych wynoszono rannych marynarzy. Byli cali poparzeni. Przekładano ich na nosze i ładowano do karetek. Białe fartuchy sanitariuszy były umazane krwią. Ranni i zdrowi klęli na czym świat stoi nie zwracając uwagi na obecne tu kobiety, które zagryzały wargi widząc twarze rannych mężczyzn. Nie byli świadomi także obecności dzieci, które bawiły się i żartowały przy nogach matek, jeśli były zbyt małe, by zrozumieć co się dzieje. Sternik łodzi wypełnionej ciałami przykrytymi prześcieradłami, próbował podpłynąć jak najbliżej. Gruby, stary bosman wymachiwał do niego pokazując mu drogę. Nad tym wszystkim rozlegał się grzmot dział, wycie syren, ryk samolotów. Rozpoczął się drugi nalot. W powietrzu unosił się duszący zapach dymu i ognia, przemieszany z kwaśnym odorem ropy naftowej, która płonęła na wodzie dookoła Ford Island w chmurach gęstego dymu. Trzymając ręce na udach z papierosem zwisającym z ust Warren Henry spokojnie przyglądał się tej okropnej i widowiskowej scenie. - Nie wiem, jak tam się przedostaniesz - wykrztusiła Janice trzęsącym się głosem. Pokiwał głową w milczeniu i udał się w kierunku pomostu, gdzie znajdowała się zadaszona łódź. Janice podążyła za nim. - Sternik, czyj ten barkas? Wysoki, opalony mężczyzna spojrzał z ciekawością na zakrwawioną kamizelkę ratunkową Warrena i podniósł rękę do czapki, przylegającej do krótko ściętych włosów. - Admirała Radburne'a - Czy admirał jest na plaży? - Tak, sir. - Wiesz jak długo tam będzie? - Nie, sir, powiedział, że mam czekać. Spoglądając na łodzie mijające pomost Warren powiedział: - Słuchaj. Jestem porucznik Henry, z "Enterprise". Jestem pilotem bombowca nurkującego. - Tak, sir? - Latałem dziś rano, gdy zaczęli atak. Japończycy mnie zestrzelili. Muszę znaleźć jakiś samolot i włączyć się do walki. Czy zawiózłbyś mnie do Ford Island? Sternik zawahał się, po czym wyprostował się i zasalutował: - Proszę wejść na pokład. Najważniejsze to dostać tych skurwysynów. Proszę mi wybaczyć madam. - Ach, w porządku - Janice zaśmiała się. - Ja także chcę, by on dostał tych skurwysynów. Gdy barkas odpływał Warren stał z rozwichrzonymi włosami, w rozpiętej kamizelce ratunkowej poplamionej krwią, z rękoma na biodrach, uśmiechając się do niej. - Dostań ich - zawołała. - I wracaj do mnie. - Roger. Nie jedź z powrotem, aż ci dranie skończą z tym, bo mogą cię zbombardować. Do zobaczenia. * Pochylił głowę, gdy w górze przeleciał nad nimi żółto-czerwony (Błąd autora. Maszyny w czasie ataku miały kamuflaż biały i jasnoszary lub zielony i szary. (przyp. tłum.)) samolot japoński. Znajdował się na wysokości dwudziestu stóp nad wodą, jego silnik dławił się i parskał. Nagle zawrócił gwałtownie i odleciał w stronę kanału, nad purpurowy wrak pancernika. Warren wyprostował się, wciąż uśmiechając się do żony. Janice obserwowała wspaniały barkas admirała; świeżo pomalowany na szaro, mosiężne części błyszczały, a w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki. I ten właśnie barkas wiózł teraz ubroczonego krwią jej męża na spowitą dymem wyspę na środku zatoki, gdzie znajdowało się lotnisko marynarki. Machał jej ręką na pożegnanie, a ona odpowiedziała mu takim samym gestem. To co widziała napawało ją przerażeniem, nic jej nigdy tak nie poruszyło. Było w niej teraz tyle chęci do życia, dobrego samopoczucia i nigdy nie była tak zakochana. Gdy wracała do domu, złapała w radio przemówienie rzecznika armii, który wzywał do zachowania spokoju, ostrzegał przed sabotażem i zapewniał, że drugi atak został odparty. Według niego flota została zniszczona w niewielkim stopniu. Natomiast Japonia poniosła ogromne straty. Włączono wszystkie syreny na wyspie odwołując alarm, gdy weszła do domu pokojówka siedziała w fotelu słuchając radia, które znów nadawało hawajską muzykę. - Victor był spokojny, pani Henry - powiedziała. - Nawet nie zapłakał. Czy ta wojna nie jest straszna? Ale i tak ich pokonamy. "Lucky Strike" to jedyne papierosy... W swojej sypialni Victor się rozkaszlał, ochrypłym kaszlem jak u dorosłego mężczyzny. - No zaczyna się - powiedziała Janice. - To po raz pierwszy odkąd dostał lekarstwo, Słuchałam przecież. Zegarek Janice pokazywał godzinę dziesiątą pięćdziesiąt dwie minuty. - Minęły dwie godziny. Sądzę, że to lekarstwo dobrze mu robi. Dam mu więcej. Dziecko już nie gorączkowało. Połknął porcję brązowego syropu nie otwierając nawet oczu. Janice padła na fotel, myślała o wojnie, która się zaczęła i o tym, że flota Pacyfiku została zmiażdżona między jedną i drugą dawką syropu na kaszel dla jej dziecka. 60 Słońce wznosiło się nad horyzont, oświetlając czerwonym blaskiem skrzydło clippera. Victor Henry obserwował świecące koło wynurzające się z oceanu. Silniki zmieniły rytm, co odbijało się na jego nerwach. Od czasu gdy pożegnał się z Pamelą Tudsbury na ośnieżonym Placu Czerwonym, jego ciało doznawało wstrząsów w różnych pociągach, samolotach, łodziach, ciężarówkach, jeepach, a nawet wozach zaprzężonych w woły. Myślał, że jego kości będą jeszcze wibrować na pokładzie "Kalifornii" przez miesiąc. Czterdzieści osiem godzin, dwa następne skoki tysiącpięciusetmilowe i, jeśli nic nie wypadnie, tułaczka niemalże dookoła świata będzie ukończona. Słońce się przesunęło. Przechyl samolotu był tak łagodny, że prawie wcale go nie odczuł. Z okien przeciwnej strony samolotu wprost na jego kolana padało różowe światło. Pug wstał i przeszedł w kierunku kuchni, gdzie steward smażył jajka. - Chciałbym rozmawiać z Edem Connellym jeśli ma chwilę czasu. Steward uśmiechnął się wskazując ręką drzwi. Oficer marynarki i kapitan samolotu zawsze jedli razem posiłki i dzielili pokoje w hotelach na wyspach. W kokpicie wypełnionym tablicami rozdzielczymi było słychać pracę silników, a za szybą rozpościerało się bezkresne purpurowe morze i czyste, błękitne niebo. Kapitan, piegowaty mężczyzna w koszuli z krótkim rękawem i słuchawkach na głowie, spojrzał ze zdziwieniem na Puga. - Dzień dobry Ed. Dlaczego zawracamy? Connelly podał mu wiadomość przesłaną przez radio, którą ktoś zanotował czerwonymi, drukowanymi literami na żółtym papierze. Cincpac: Nalot powietrzny na Pearl Harbor. To nie są ćwiczenia. Ciężki ostrzał na lotniskowcu. Zalecenie powrotu na Wake aż do wyjaśnienia sytuacji. - Co o tym sądzisz? - kapitan zdjął słuchawki i pogładził się po rudych, kręconych włosach. - Myślisz, że to prawda? - Bez wątpienia - powiedział Victor Henry. - Niech to diabli wezmą. Szczerze mówiąc nigdy nie sądziłem, że to zrobią. Zaatakować Pearl! Przecież ich zmiażdżą. - Miejmy nadzieję. Ale jaki jest sens w naszym powrocie Ed? - Przypuszczam, że mogą uderzyć także na Midway. - Jeśli o to chodzi, to równie dobrze mogą zaatakować Wake. - Rozmawiałem z Wake. Tam jest spokój. Victor Henry powrócił poruszony na miejsce, chociaż wcale go to nie zaskoczyło. W końcu nastąpił zamierzony podstępny atak na Pearl, w samym środku wojennej paniki. Pozbawieni inwencji Azjaci postanowili powtórzyć Port Arthur. Ale tym razem wpadną we własne sidła! Stany Zjednoczone w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku to nie carska Rosja w tysiąc dziewięćset czwartym. Jedno zdanie z informacji przesłanej z Cincpac szczególnie nie dawało mu spokoju "To nie są ćwiczenia". To głupota przekazywać tego typu informację flocie znajdującej się w stanie pogotowia wojennego. Jakiś urzędnik musiał to dodać od siebie. * W miejscu lądowania oczekiwał go marynarz z jeepem. Był to młody, opalony chłopak ubrany tylko w szorty, skarpetki i buty. Komandor postawił swoich ludzi w stan gotowości bojowej i teraz chciał zobaczyć się z kapitanem Henry. Początkowo jechali w oślepiającym słońcu drogą pełną kurzu wśród plaży, potem skręcili w zarośla. Plan gotowości bojowej nie wpłynął na zmianę wyglądu Wake. Na tych trzech piaszczystych wyspach w kształcie podkowy nadal panował spokój. Otoczone morzem wciąż dawały schronienie ptakom, dla których stanowiły sanktuarium. Spokój na wyspach zakłócała jedynie krzątanina buldożerów i ciężarówek przywożących grupy cywilów. Zwinne, wyspiarskie szczury wyskakiwały spod kół jeepów niczym małe kangury, a przepięknie kolorowe ptaki unosząc się całymi tabunami z zarośli tworzyły ćwierkające chmury. Dokładnie ukryte w zaroślach stanowisko dowodzenia znajdowało się w ziemiance wykopanej w koralowym piasku. Gdy Pug stanął twarzą w twarz z pułkownikiem w tej głębokiej, oszalowanej deskami jamie, ujrzał odbiornik radiowy i surowe meble oraz poczuł zapach trawy i świeżo kopanej ziemi, wojna z Japonią stała się dla niego faktem. Schron nie miał tego cmentarnego odoru jaki panował w rosyjskich okopach; było tu ciepło i sucho, a nie zimno i wilgotno. Łącznościowcy byli zajęci liniami telefonicznymi. Byli to mocno opaleni, pocący się Amerykanie ubrani w same szorty, natomiast Słowianie, których spotkał w Rosji, byli zamarznięci na kość i bladzi. Jednak tutaj wśród stłumionego szumu Pacyfiku Amerykanie, podobnie jak Rosjanie pod Moskwą, schodzili pod ziemię, by oczekiwać ataku. Stany Zjednoczone zostały wciągnięte w tę grę. Pułkownik, chudy, kościsty człowiek o spokojnej twarzy, z którym Pug jadł obiad poprzedniego dnia, dał mu kopertę adresowaną do sztabu. - Proszę to własnoręcznie oddać admirałowi, kapitanie. To lista moich najpilniejszych potrzeb. Bez tego nie będziemy w stanie tutaj podjąć walki. Być może wytrwamy do czasu, aż nadeślecie nam posiłki. Radar dla Wake wciąż znajduje się w magazynach na Hawajach, jest tam już od miesiąca. Na miłość boską, powiedzcie im, żeby go przysłali tu jakimś niszczycielem, albo jeszcze lepiej bombowcem. Bez radaru jestem bezradny. Nawet nie mogę wysłać myśliwców na patrol, mam ich zbyt mało. Jesteśmy tu dwadzieścia stóp nad powierzchnią morza w najwyższym punkcie, a moja wieża wodna jest tylko o kilka stóp wyższa. Skończymy prawdopodobnie jedząc ryby i ryż za drutem kolczastym, ale niech to kosztuje tych drani chociaż trochę wysiłku. * Pug zdążył wrócić do hotelu jeszcze przed nawałnicą. Pasażerowie clippera właśnie zasiadali do lunchu, kiedy silny podmuch wstrząsnął podłogą. Ze stołów pospadały talerze. Z krzykiem i płaczem ludzie rzucili się do okien. Samoloty w kształcie grubych cygar, z pomarańczowymi kołami na maskującym kamuflażu wylatywały z ulewy. Pug zauważył, że miały podwójne silniki i podwójne stateczniki. Nad laguną unosił się dym i ogień z bombardowanego lotniska. Pug często widział bombardowanie, ale tu atak bezkarnie niszczący amerykańskie umocnienia oburzał go i paraliżował jednocześnie. Błyszczące w deszczu bombowce przelatywały nad wyspami i laguną, wypełniając przestrzeń grzmotem silników. Odpowiedzią na ich atak był skromny ogień artylerii. Wkrótce szyk bombowców skierował się na bazę PanAmerican, a tego Victor Henry obawiał się najbardziej. Jeśli zaatakują clippera będzie w poważnych kłopotach, a jego kariera wojskowa zastanie sparaliżowana, zanim się naprawdę rozpocznie. Jedynie ten ogromny, srebrzysty kształt zapraszający do zbombardowania mógł mu umożliwić opuszczenie wyspy. Eksplozje następowały jedna po drugiej. Samoloty bombardowały hotel, warsztaty naprawcze PanAm, doki i wieżę radiową. Zbiornik benzyny stanął w białym płomieniu, sięgającym nieba. Pasażerowie chowali się po kątach i pod stołami, a Victor Henry wciąż stał przy oknie obok pilota, obserwując całe zajście. Wodnopłatowiec otaczały bryzgi wody. W końcu ujrzeli jak z clippera sypią się drzazgi. * Gdy odgłosy ataku zaczęły słabnąć, Pug wraz z pilotem udali się na pomost. Niczym ubrana małpa Ed Connelly wgramolił się na mokry i śliski wodnopłatowiec, który kołysał się w deszczu. - Myślę Pug, że z Bożą pomocą możemy polecieć mimo wszystko. Bak i silniki nie są uszkodzone. Przynajmniej tak mi się wydaje. Do diabła, teraz muszę zabrać stąd pasażerów, a z Hawajami będę się sprzeczał później. Pasażerowie ochoczo zaczęli wspinać się na pokład. Clipper wystartował i odleciał. Pod nim płonęły zniszczone samoloty, a nad wyspami unosiły się chmury dymu. Pug widział małe figurki wpatrzone w odlatujący samolot. Niektórzy machali. * Nawet pośród ciemnej nocy, dziewięć godzin później z łatwością można było odszukać Midway. Pilot wezwał Victora do siebie, by pokazać mu blask ognia, daleko pod nimi na czarnym morzu. - Chryste, ci Japończycy mają wszystko zaplanowane - powiedział. - Atakują we wszystkich miejscach jednocześnie. Słyszałem przez radio, że już są w Tajlandii, Malajach, Hong Kongu i bombardują Singapur. - Czy możemy lądować, Ed? - Musimy spróbować. Wysiadły wszystkie światła nawigacyjne. Midway ma dużo podziemnych zbiorników paliwa. Jeśli się dostaniemy, będziemy mogli zaopatrzyć się w paliwo. Więc - naprzód. Wodnopłatowiec zaczął zbliżać się do ciemnej powierzchni wody, oświetlonej tylko przez blask płonących hangarów i zabudowań. Gdy dotknął powierzchni, natrafił na coś twardego, ale zwolnił i wypłynął nie uszkodzony. Lotniska Midway, jak mieli się wkrótce dowiedzieć, zostały zbombardowane przez japoński niszczyciel i krążownik. Tłum prawie nagich żołnierzy zalewał płomienie środkami chemicznymi i wodą, wytwarzając słupy gryzącego, czerwonego dymu. Victor odnalazł drogę do biura komendanta i próbował dowiedzieć się czegoś o ataku na Pearl Harbor. Porucznik dyżurny był służalczy, ale nie potrafił udzielić informacji. Komendant odbywał właśnie inspekcję zabezpieczenia wyspy przed atakiem z powietrza, ale nie mógł pokazać tajnych dokumentów, mógł natomiast go poinformować, że marynarce udało się zestrzelić sporo japońskich samolotów. - A co z "Kalifornią"? Jadę tam, by objąć dowództwo. Porucznik wyglądał na poruszonego. - Naprawdę, sir? "Kalifornia"? Jestem pewien, że jest w porządku. Nie przypominam sobie ani słowa o "Kalifornii". Te wiadomości uspokoiły nieco Victora i pozwoliły mu na krótką drzemkę, choć przez całą noc mamrotał coś przez sen i wstał jeszcze przed świtem. Udał się na chłodną, hotelową werandę. Ptaki zamieszkujące Midway, stwory o haczykowatych dziobach, o których tyle słyszał, choć nigdy ich nie widział, całymi stadami spacerowały teraz po szarych wydmach. Widział, jak niezdarnie próbowały fruwać i lądować upadając na głowę. Gdy słońce zaczęło wschodzić, niektóre z nich odbywały erotyczny taniec w parach podnosząc ciężko stopy, jak starzy pijani farmerzy. Normalnie Victor Henry wykorzystałby szansę zwiedzenia Midway, ze względu na silne fortyfikacje,. ale dzisiaj nic nie było w stanie skłonić go, by oderwał wzrok od latającej łodzi, która wznosiła się i zanurzała w wodzie, wypełniając przystań jednostajnym łoskotem. * Cztery godziny dzielące go od Hawajów wydawały mu się nieskończonością. Czas zamiast płynąć ze zwykłą szybkością, zdawał się stać w miejscu. Pug poprosił stewarda o karty, by postawić sobie pasjansa, po czym zupełnie o tym zapomniał. Siedział bez ruchu, starając się przeczekać ten czas, podobnie jak u dentysty z niecierpliwością oczekując na koniec borowania zęba. Ten bezczynny stan przerwał steward, gdy podszedł do niego i z uśmiechem powiedział. - Kapitan Connelly chciał, by pan do niego przyszedł. Przed nim na horyzoncie rozpościerał się widok zielonych, słonecznych hawajskich wzgórz. - Ładne, nieprawdaż? - spytał pilot. - Najładniejszy widok, jaki widziałem od czasu, gdy moja żona urodziła córeczkę - odparł Pug. - Zostań tutaj, popatrzymy na flotę. Nikt na pokładzie clippera nie wiedział czego można się spodziewać. Pogłoski na Midway mówiły zarówno o druzgocącej porażce, jak i zwycięstwie. Maszyna nadleciała nad zatokę od północy i zawróciła, by wodować. W czasie tych dwóch manewrów oczom Victora ukazał się przerażający widok. Wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Ford Island pancerniki Floty Pacyfiku stanowiły stertę złomu: połamane, powywracane, przechylone, przypominały zniszczone dziecinne zabawki w wannie. Hickam Field i baza lotnicza marynarki były upstrzone czarnymi plamami części samolotów i spalonymi szkieletami hangarów. Z tej zadymionej i odrażającej panoramy Pug rozpaczliwie próbował wyłuskać wzrokiem "Kalifornię". Ale z tej wysokości wszystkie okręty wyglądały podobnie. Niektóre z wewnątrz były mniej uszkodzone. Żeby tylko "Kalifornia" się uratowała! - Mój Boże - jęknął Connelly spoglądając na Puga, ze ściągniętą twarzą - co za rzeź. Victor Henry pokiwał w milczeniu i siadł na składanym krześle. W tym czasie maszyna prześliznęła się obok zniszczonego pancernika o trzech masztach, zatopionego aż po działa. Clipper rozpylił ścianę wody zasłaniając ten rozdzierający serce widok. - Koniec podróży. * Kiedy Pug wyszedł z biura celnego PanAm na lotnisku mijał jadące na sygnale karetki ratunkowe. Udał się prosto do budynku sztabu, gdzie marynarze i oficerowie uwijali się jak w ukropie. Na ich twarzach malowała się niepewność i przerażenie, jak u ludzi dotkniętych trzęsieniem ziemi. Przystojny chorąży siedział za biurkiem zamykającym dostęp do wewnętrznych biur i z niedowierzaniem spoglądał na Puga, który wszedł tu w wymiętych spodniach i podobnej marynarce. - Admirał? Ma pan na myśli admirała Kimmela? - Właśnie. - Chyba nie sądzi pan, że dziś zobaczy się pan z admirałem Kimmelem? Jeśli pan chce mogę spróbować skontaktować się z zastępcą jego Szefa Sztabu. - Proszę przekazać admirałowi wiadomość. Jestem kapitan Victor Henry. Przybyłem tu z osobistym listem dla niego od komendanta wyspy Wake. Przystojny chorąży wskazał mu niedbale krzesło i podniósł słuchawkę telefonu. - Może pan czekać cały dzień, a może nawet tydzień. Wie pan jaka jest sytuacja. - Mam ogólne wyobrażenie. Mniej więcej minutę później w drzwiach pojawiła się ładna kobieta, ubrana w błękitny kostium. - Kapitan Henry? Tędy proszę. Chorąży spoglądał na Victora Henry, gdy ten go mijał jakby nagle wyrosła mu druga głowa. Drzwi do biur były pootwierane, wszędzie było słychać podniecone głosy i stukot maszyn do pisania. Przed wysokimi drzwiami ozdobionymi czterema złotymi gwiazdami, pieczęcią marynarki i złotym napisem: Naczelny Dowódca Floty Pacyfiku zasalutował mu marines trzymający wartę. Weszli do wyłożonego drewnem przedpokoju. Kobieta otworzyła ciężkie, błyszczące, mahoniowe drzwi. - Admirale, kapitan Henry jest tutaj. - Cześć Pug. Tyle czasu! - Kimmel pomachał mu radośnie od okna, przez które wyglądał na kotwicowisko. Był ubrany w nieskazitelnie biały mundur ze złotymi guzikami i wyglądał wspaniale, choć postarzał się i był zupełnie łysy. - Nie widziałem cię od czasu, gdy służyłeś na "Maryland". - Chyba tak, sir. - No cóż, czas obchodzi się z tobą łagodnie. Siadaj, siadaj. Dużo latałeś, nieprawdaż? Byłeś w Rosji? Uścisnęli sobie dłonie. Głos Kimmela brzmiał jak zawsze serdecznie. To niezwykły oficer - pomyślał Pug. Przepowiadano mu świetną karierę i dopiął tego. Teraz po dwudziestu latach poligonów i ćwiczeń przeciwko pomarańczowym, flota, którą dowodził, leżała w gruzach pod jego oknem. A dokonała tego drużyna pomarańczowych w ciągu jednej, szybkiej akcji. Sprawiał wrażenie, iż był w dobrym humorze, tylko zaczerwienione i rozbiegane oczy mówiły w jakim naprawdę był stanie. - Wiem, jak mało ma pan czasu, sir - Pug wyciągnął z kieszeni na piersi list z Wake Island. - Ależ skąd. Tak miło widzieć starą znajomą twarz. Byłeś dobrym artylerzystą, Pug. Najlepszym oficerem ze wszystkich. Papierosa? - Kimmel podał mu paczkę, sam zapalając jednego. - Czy czasem twoi dwaj chłopcy nie są teraz w wojsku? - Tak, sir. Jeden lata na SBD, na "Enterprise", a... - To dobrze. Nie trafili "Enterprise" ani żadnego innego lotniskowca. Wiesz dlaczego? Bo lotniskowce posłuchały moich rozkazów i były w stanie stuprocentowej gotowości bojowej, a drugi chłopak? - On jest na pokładzie "Devilfish" w Manili. - Manila? Chyba nie uderzyli jeszcze na flotę w Manili, chociaż zdaje się, że zbombardowali lotnisko. Teraz Tommy Hart otrzymał ostrzeżenie i nie będzie miał żadnego usprawiedliwienia. Mam nadzieję, że ludzie z lotnictwa w Manili nie będą tak zaspani jak ci tutaj. Wojsko było i jest całkowicie odpowiedzialne za bezpieczeństwo tych wysp i portu, Pug, włączając odpowiedzialność patroli powietrznych i służb radarowych. Nie ma nic prostszego na tej bożej ziemi, niż instrukcje obronne wysp. Na szczęście dokumenty nie pozwalają na żadne wątpliwości. Masz coś dla mnie z Wake, czyż nie tak? Zobaczymy, co to jest? Byłeś tam w czasie ataku? - Tak, sir. - Źle tam było? Tak jak tutaj? - Ataku dokonało około dwa tuziny bombowców. Głównie zniszczyli samoloty i lotnisko, admirale. Nie zbombardowali żadnych okrętów. Kimmel potrząsnął głową i zaczął czytać list. Pug odważył się zapytać: - Admirale, jak "Kalifornia" z tego wyszła? - Dlaczego pytasz? Nie wiesz? - Nie, sir. Przychodzę tu prosto z clippera. Nie podnosząc głowy, tonem obojętnego raportu Kimmel powiedział: - Dostała dwie torpedy i kilka bomb. Jedha przebiła pokład i eksplozja wywołała duży pożar. Teraz jest na dole, tonie Pug. Wciąż wypompowują wodę, więc może nie wywróci się. Ma elektryczny napęd, ale według wstępnych szacunków - wziął z biurka kartkę i spojrzał na nią - około półtora roku a może nawet dwa nie będzie mogła być w użyciu. To oczywiście tajne. Nie udostępniamy informacji tego typu. Skończył list w milczeniu i rzucił go na biurko. Głos Victora Henry drżał, gdy starał się wykrztusić: - Admirale, czy gdybym znalazł ludzi i wraz z nimi harował dzień i noc, istnieje możliwość przywrócenia "Kalifornii" do działań w ciągu sześciu miesięcy. - Idź i sam zobacz. Ale to beznadziejna sprawa Pug. Oficer ratowniczy zmieni Chipa. - Powiedział to tonem pełnym współczucia, ale Victor Henry czuł, iż przekazywanie komuś tak katastroficznych informacji poprawiło mu nieco humor. - W takim razie, to wszystko. - Dostaniesz dowództwo innego okrętu. - Jedyny problem polega na tym admirale, że nie ma już wolnych pancerników, sir. Już nie ma. Ponownie szybkie podejrzliwe spojrzenie. Trudno było powiedzieć cokolwiek w takiej sytuacji, nie irytując naczelnego wodza Floty Pacyfiku. Kimmel uczynił szeroki gest w kierunku listu przyniesionego przez Puga. - A teraz problem dla ciebie. Przyjdziemy z pomocą Wake czy nie? To oznacza zagrożenie dla jednego lotniskowca. Nie możemy tego zrobić bez osłony lotniczej. Prosi o rzeczy, których nie mogę mu dać z tej prostej przyczyny, że są w posiadaniu Rosjan i Brytyjczyków. Prezydent Roosevelt był wielkim prezydentem marynarki, ale tylko do czasu tej europejskiej rozróby. Nasz prawdziwy wróg był zawsze tutaj na Pacyfiku. Ten ocean jest problemem numer jeden bezpieczeństwa naszego kraju. A o tym zapomniał. Nigdy nie dysponowaliśmy nawet koniecznymi funduszami na przeprowadzenie powietrznych patroli. Nie chciałem polegać tylko na armii, a sprzęt ma przecież ograniczoną żywotność. Z czym przystąpilibyśmy do wojny, jeślibyśmy zużyli nasze samoloty w czasie patrolowania. Waszyngton podnosił fałszywy alarm o Japończykach przez cały rok. Mieliśmy tyle stanów gotowości bojowej, ćwiczeń z nalotami powietrznymi, ataków z zaskoczenia itd., że nikt by ich nie zliczył, ale cóż, co się stało, to się nie odstanie. Myślę jednak, że prezydent zajął się nie tym co trzeba wrogiem, nie tym oceanem i nie tą wojną. Wywarło to dziwne wrażenie na Victorze. Najpierw Berlin i Londyn, potem Moskwa, a teraz to wstrząsające rozczarowanie, które przemawiało przez admirała Kimmela. Stara marynarska gadanina o ważności Pacyfiku. - No cóż admirale, wiem jak bardzo jest pan zajęty - powiedział, chociaż tak naprawdę to zaskoczył go ten spokój panujący w samym sercu katastrofy i ochota, z jaką Kimmel zgodził się za pogawędkę z mało mu znanym zwykłym kapitanem. Wyglądał na tak samotnego jak Kip Tollever. - Tak, mam kilka spraw do załatwienia, a ty także musisz się zająć swoimi problemami. Miło było cię spotkać, Pug - powiedział admirał Kimmel nagle dając mu do zrozumienia, że ma już odejść. * Janice odebrała telefon Puga. Ciepło zaprosiła go, by szybko przyszedł i zatrzymał się u nich w domu. Victor potrzebował miejsca, by zostawić bagaż i przebrać się w mundur, zanim pojedzie zobaczyć, co się stało z "Kalifornią". Przyjechał na miejsce samochodem marynarki Przez chwilę pozachwycał się wnukiem i przyjął ze spokojem wyrazy współczucia od Janice z powodu "Kalifornii". Zaproponowała mu, iż pokojówka szybko wyprasuje mundur. Gdy w wolnym pokoju otworzył walizkę, by wyciągnąć pomięty mundur, na podłogę wypadł list do Pameli Tudsbury. Ubrał się w szlafrok i przejrzał list, który napisał podczas długiej podróży z Guam na Wake. Wprawił go w takie zażenowanie, jak mógłby to zrobić tylko stary list miłosny do Rhody. Nie było w nim wiele miłości, głównie logiczne i zwięzłe uzasadnienie jego trybu życia. Cała sprawa z tą angielską dziewczyną - romans, flirt, miłostka, cokolwiek by to nie było - zdawała się być mu tak odległa po postojach w Manili i Guam. Taka przedawniona i niepodobna do niego, zupełnie poza zasięgiem rzeczywistości. Pamela była piękną młodą kobietą, ale trochę dziwną. Najlepszym na to dowodem była namiętność jaką żywiła do niego, posiwiałego starego wilka morskiego US Navy, z którym było jej dane spędzić przez przypadek trochę czasu. Rozpaliła w nim żarliwy ogień w ciągu tych kilku burzliwych godzin w Moskwie. Pozwolił sobie na marzenie o zupełnie nowym życiu i prawie w nie uwierzył, podobnie jak z dumą myślał o dowodzeniu "Kalifornią". A teraz wszystko się skończyło! "Kalifornia", Pamela, Flota Pacyfiku, honor Stanów Zjednoczonych, nadzieja cywilizowanego świata. Ktoś zapukał do drzwi, usłyszał głos chińskiej pokojówki: - Pański mundur, kapitanie. - Dziękuję. Doskonale zrobione. Nie podarł listu na strzępy. Nie myślał, że mógłby napisać lepszy. Sytuacja mężczyzny po pięćdziesiątce odrzucającego miłość młodej kobiety wydawała się niezrozumiała i dziwna. Nie potrafił tego wyjaśnić słowami. Wrzucił kopertę do kieszeni. Idąc do portu mijał skrzynkę pocztową, zatrzymał się i wrzucił list. Szczęk skrzynki wydał mu się smutny i równie przykry był cały ten dzień dla kapitana Victora Henry. * Jeszcze smutniejsza okazała się wyprawa na "Kalifornię". Cuchnąca woda pokryta była czarną ropą tak grubo, że motor, dławiąc się, przebijał się jak lodołamacz przez pływające masy śmieci i złomu. Szalupa minęła cały rząd pancerników. "Kalifornia" znajdowała się u samego wejścia do portu. Victor Henry uważnie przyglądał się każdemu z tych olbrzymich szarych okrętów, które tak dobrze znał. Sam służył na kilku z nich. Żaden z nich nie był w pełni sprawny. Zniszczone przez bomby i pożar były przynajmniej częściowo zatopione, niektóre z nich spoczęły na dnie dziobem, inne rufą, a jeszcze inne przewróciły się. Rozdzierał go ból i żal. Kochał pancerniki. Dawno, dawno temu skończył szkołę lotniczą. Lotnictwo morskie wydawało mu się najodpowiedniejsze ze względu na rozpoznanie terenu, wspomaganie, bombardowanie, atakowanie torpedami. Nie zgadzał się tylko z ich siłą uderzeniową. Sprzeczał się kiedyś z chłopakami z lotnictwa, że gdy nadejdzie wojna, lotniskowce o słabym opancerzeniu będą musiały przemykać z dala od miejsca bitwy i zawracać sobie głowę bombardowaniem i walkami powietrznymi, podczas gdy pancerniki z ogromnymi działami będą walczyły naprawdę o panowanie na morzu. Lotnicy upierali się, że jedna bomba powietrzna lub torpeda wystarczy, by zatopić cały pancernik. Odparł ich atak przypominając, iż stalowa płaszczyzna o grubości szesnastu cali nie przypomina porcelany, a setki dział, gdy wypalą jednocześnie, mogą nieco uszkodzić pilota latającego małą metalową klatką. Właściwe mu nieco konserwatywne podejście do problemu zostało podbudowane doświadczeniem z czasów, gdy grywał w futbol amerykański. Po czym zaczął się wdawać w szczegółowe porównania. Zwycięzcami zostawali ci, co potrafili twardo i wytrwale atakować. Tak myślał, popełniając swój życiowy błąd. Pomylił się najbardziej jak to było możliwe w kwestii dla siebie najważniejszej, wyboru swej przyszłej profesji. Inni zwolennicy pancerników wciąż potrafili znaleźć usprawiedliwienie dla tych wymordowanych dinozaurów, które mijała jego szalupa. Do Puga przemawiały tylko fakty. Każdy z tych okrętów był cudem inżynierii, tak precyzyjnym jak damski zegarek, a potrafiącym zetrzeć na proch całe miasto. To wszystko była prawda, ale gdy je zaatakować z zaskoczenia, mogła sobie z nimi poradzić jedna, mała latająca klatka. Dowodem był rozpościerający się przed nim widok. Sprzeczka trwająca dwadzieścia lat skończyła się. Zachodzące słońce rzucało różowe światło na "Kalifornię". Była przechylona około siedmiu stopni i bryzgała ustawicznie dużymi strumieniami brudnej wody z odpływników. Osmalona i opalona stalowa ściana pochylała się nad jego głową, gdy motorówka zbliżyła się do trapu. Widok ten, przyprawił go o zawrót głowy. Tak samo wpłynęła na niego wspinaczka po częściowo zanurzonym trapie. Co za powitanie! W najgorszych momentach, w Kujbyszewie, na Syberii, na ulicach Tokio, czy klubie w Manili, Pug pocieszał się myślą o przyjęciu, jakie go czekało na pokładzie tego okrętu. Marynarze w białych mundurach mieli mu salutować i przyjąć go z pełnymi honorami przy wtórze świstu bosmańskiego, i prezentowaniu broni przez wartę honorową. Oficerowie dowodzący mieli uścisnąć mu dłoń zaraz po wejściu na pokład. Okręt powinien odświętnie błyszczeć na powitanie nowego kapitana. Często odgrywał pomniejszą rolę w takich rytuałach. Ale nigdy nie był główną gwiazdą tego przedstawienia, nigdy nie był w samym centrum. To było warte cierpień całego życia. I tak to wszystko się skończyło. Wstrętny odór uderzył go w twarz, gdy tylko stanął na pokładzie "Kalifornii": - Proszę o zezwolenie na wejście na pokład - odezwał się. - Udzielam zezwolenia, sir. Oficer zasalutował mu elegancko. Miał atrakcyjną, opaloną twarz. Nosił powalany tłuszczem mundur, rękawiczki, lornetkę. Na pokładzie leżało pięć trupów przykrytych prześcieradłami poplamionymi wodą i ropą. Spod materiału wystawały czarne przemoczone buty. Z miejsca gdzie leżeli wyciekała woda. Ten okropny zapach pochodził częściowo od nich, a częściowo od dymu, spalonej benzyny i ropy, palącego się drewna, papieru, ludzkich ciał, zgniłej żywności. Był to spleśniały wyziew nieszczęścia, tej wielkiej maszynerii, która miała być domem wielu istot ludzkich, a teraz była rozbita i zniszczona. Po pokładzie kręcili się niewzruszeni oficerowie i marynarze w brudnych mundurach. Ponad brudem i wszędzie panującym nieładem wznosiła się masywna, czysta i nie uszkodzona konstrukcja ostro rysująca się na tle zachodzącego słońca. Długie, czternastocalowe, nowe i świeżo pomalowane na szary kolor działa, były wycelowane we wszystkich kierunkach. Oprócz artylerii głównej widać było masę mniejszych dział pelot - fakt, że okręt był uszkodzony, ale nadal jeszcze niepokonany. - Jestem kapitan Victor Henry. - Tak, sir? Oh! Tak jest, sir. Kapitan Wallenstone oczekuje pana już od dłuższego czasu. - Strzelił palcami na gońca w białym mundurze, i powiedział ze smutkiem w głosie. - To okropne zastać okręt w takim stanie. Banson, powiedz kapitanowi, że kapitan Henry jest tutaj. - Jedną chwilę. Gdzie jest wasz kapitan? - spytał Pug. - Jest na dole w maszynowni z oficerami z ekip ratowniczych. * Gdy szedł do maszynowni mijał znajome pokłady i przejścia teraz powyginane pod dziwnymi kątami. Dławił się dymem, zapachem benzyny i spalin. Odrzucał go zapach zgniłego mięsa. Zrozumiał, że te przestrzenie wypełnione spalinami to pułapki, które mogą eksplodować w każdej chwili. W przedniej maszynowni czterej oficerowie stali na wąskim pomoście oświetlając silnymi latarkami pokrytą ropą powierzchnię wody, która dzięki złudzeniu optycznemu wyglądała na równą, nie pochyloną. Bez zbędnych ceregieli przyłączył się do rozmowy na temat ratowania okrętu. Masy wody, które cały czas napływały przez wybite przez torpedy dziury przewyższały ilości, które mogły być usunięte przez pompy. Dlatego też okręt powoli opadał na dno. Pug spytał, czy nie można by podłączyć więcej pomp, bądź też wykorzystać pomp z holowników czy z nabrzeża, ale w całym porcie bezskutecznie szukano pomp. Pompowanie nie wchodziło w rachubę, przynajmniej nie można było zapobiec osiadaniu okrętu. Kapitan Wallenstone, wychudły i brudny, w poplamionym mundurze, wyglądał na około sześćdziesiąt lat. Jednym tchem odpowiadał na wszystkie propozycje Puga. Łatanie dziur oznaczało całe miesiące podwodnych prac. Nie zdążą także na czas wysłać nurków, by uszczelnili kolejno wszystkie uszkodzone miejsca. Krótko mówiąc, "Kalifornia", chociaż nie była na dnie, nie nadawała się do niczego. Rozmowa dotyczyła głównie grodzi wodoszczelnych oraz cementowych łat. Padła nawet propozycja, iż należy statek poddać remontowi w Stanach, a wtedy powróci do służby w 1943 lub 1944 roku. Wallenstone zabrał Victora do swojej kabiny. Błogosławił moment, w którym ponownie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Na zielonkawym niebie ujrzał jasno świecące gwiazdy. Kabiny dowództwa pozostały nietknięte, przestronne i olśniewająco wspaniałe. Teraz, razem z całym okrętem, niepohamowanie opadały na dno. Filipiński steward przyniósł kawę, którą musieli trzymać na kolanach, bowiem mogła się ześliznąć z pochylonych stolików. Kapitan posępnie opowiedział Pugowi o ataku Japończyków. Henry nigdy wcześniej nie spotkał tego oficera, ale Wallenstone wydawał się wiedzieć o nim całkiem dużo. Zapytał Victora jaki jest naprawdę prezydent Roosevelt, a także czy Rosjanie długo jeszcze będą w stanie stawiać opór Niemcom. - Ach, przy okazji - dodał, gdy towarzyszył Pugowi do wyjścia - zebrało się tu trochę poczty dla pana. Nie jestem pewien, gdzie to schowałem - mówił, otwierając szuflady biurka. - O tutaj, jest wszystko. Victor Henry wsunął pękatą kopertę pod ramię i poszedł wraz z kapitanem przez śmierdzący pochylony główny pokład, skąpany w mroku. - Nie uwierzyłby pan własnym oczom, gdyby pan zobaczył ten okręt dwa dni temu. - Kapitan smutno potrząsnął głową, starając się przekrzyczeć warkot pracujących pomp i odgłos uderzeń młotów. - Otrzymaliśmy informację z Manili, że mamy oczekiwać pana. W sobotę przeprowadziłem pięciogodzinną inspekcję. Przygotowali się wspaniale: można było zjeść obiad na silnikach w maszynowni. Wszystko błyszczało; to był najwspanialszy okręt w całej marynarce i miał najlepszą załogę. Ale na co to wszystko? Na co? Ciała już usunięto. Kapitan rozejrzał się wokoło i powiedział: - Zabrali już stąd tych biedaków. To było najgorsze. Na ostatniej zbiórce brakowało czterdziestu siedmiu. Są tam na dole, Henry. Wszyscy utonęli. O Boże, ci goście z ekipy ratowniczej twierdzą, że pewnego dnia ten okręt znów będzie mógł wziąć udział w walce, ale Bóg jeden wie kiedy. I on jeden wie, gdzie ja wtedy będę. Kto by pomyślał, że te skurwysyny podpłyną do Hawajów nie zauważeni i że będą mieli dość odwagi, by spróbować. Gdzie była nasza obrona przeciwlotnicza? - Czy to "Enterprise"? - Pug wskazał palcem czarny, czworokątny kształt przesuwający się wzdłuż kanału. Wallenstone przyjrzał się sylwetce. - Tak. Dzięki Bogu, że nie był w porcie w niedzielę rano. - Mój syn jest tam lotnikiem. Może się z nim zobaczę. Po raz pierwszy od długiego czasu. - To pana podniesie na duchu. Wiem, co pan czuje. Wszystko co mogę panu powiedzieć to to, że naprawdę jest mi przykro. Jest mi tak przykro, jak tylko może być człowiekowi. Kapitan Wallenstone wyciągnął dłoń. Victor Henry zawahał się. Przez krótką chwilę pomyślał, że gdyby ten człowiek był mądrzejszy od reszty utrzymałby swój okręt w stanie gotowości bojowej. W końcu tak samo jak inni otrzymał ostrzeżenie o wojnie. Jeśli o świcie ogłosiłby alarm powietrzny "Kalifornia" stałaby się najsłynniejsza jednostką z całej floty. Gotowa do walki na morzu. Wallenstone zostałby bohaterem narodowym, kariera wojskowa stałaby przed nim otworem. Zamiast tego był jednym z ośmiu dowódców okrętów, którzy teraz mogli tylko rozmawiać z ekipami ratowniczymi i opowiadać o tym wielkim nieszczęściu. Teraz miał uścisnąć rękę człowiekowi, którego okręt został z jego własnej winy zatopiony przez wroga. Ale czy on, Pug Henry, zdziałałby coś więcej? Kapitana okrętu, który o świcie postawiłby na nogi całą załogę, podczas gdy pół tuzina innych spokojnie spało, uznano by za zdziwaczałego ekscentryka. Cała flota z dowództwem na czele śniła smacznie. To był fakt, którego nie można było już zmienić. Zatopienie "Kalifornii" było tylko niewielkim epizodem, na który nikt nigdy nie zwrócił uwagi. Uścisnął dłoń Wallenstona, zasalutował i zszedł na dół po drabinie, która zwieszona nad wodą prowadziła prosto do luksusowej łodzi motorowej kapitana, którą wezwał oficer wachtowy. Łódź podążyła w kierunku nabrzeża. Pug, kiedy znalazł się już w samochodzie, przejrzał korespondencję, która czekała na niego na "Kalifornii". Były to w większości pisma urzędowe, kilka listów od Rhody i jeden od Madeline. Nie otworzył żadnego z nich. * - Tato! - Warren nie tylko był w domu, ale zdążył już nawet przebrać się w luźne spodnie i kwiecistą koszulę. Wszedł do pokoju i otoczył ojca jednym ramieniem, drugie trzymając sztywno i nieruchomo. Ucho miał zaklejone plastrem. - W końcu dotarłeś. Prosto z Moskwy. Jak się masz ojcze? - Byłem zobaczyć "Kalifornię". - O Boże. Napijesz się burbona z wodą? - Nie za dużo wody, więcej burbona. Co się stało z twoim ramieniem? - Jan powiedziała ci, jak wpadłem na tych Japończyków, prawda? - Ale nie mówiła, że jesteś ranny. - Tylko kilka szwów. Najważniejsze, że mogę latać. Chodź tato, tutaj jest chłodniej. Na ocienionym ganku Pug w kilku słowach opowiedział, w jakim stanie jest "Kalifornia". Warren był pełen pogardy: jego zdaniem Marynarka Wojenna to banda zaspanych idiotów, zasługujących na klęskę; obsesyjnie pochłonięci awansami i rywalizacją, nie znają się zupełnie na obronie przeciwlotniczej. Ćwiczyli tak, jakby mieli rozegrać przeciw Japończykom bitwę pod Jutlandią. A Japończycy postawili na lotnictwo morskie i gładko rozpoczęli tę grę. - Ale ich jeszcze dostaniemy - powiedział - to będzie trudne zadanie, ale lotnictwo morskie tego dokona. Nikt inny, tato. - Wydaje mi się, że sporo maszyn dostali na ziemi - mruknął Pug, czując jak burbon daje mu uczucie przyjemnie rozchodzącego się po ciele ciepła. - Jasne, zgadzam się. Cała baza była w wielkim nieładzie, tato. Jedno ci powiem, gdyby Halsey był dowódcą nie doszłoby do tego. On był dobrze przygotowany do wojny, ale miał za długi język. Trzymałby tę całą przeklętą flotę w stanie gotowości bojowej od świtu do zmierzchu przez okrągły rok. Wysyłałby samoloty na patrole, aż by się rozleciały ze starości. Byłby najbardziej znienawidzonym skurwysynem na Hawajach, ale na Boga, gdyby nadeszli, on by na nich czekał. Dlaczego w listopadzie rozbroiliśmy okręt? Dotąd lataliśmy z głowicami bojowymi przy torpedach i lukami pełnymi bomb, i bez świateł? Nie da się ukryć, że Halsey zareagował jak muł, któremu osa latała koło tyłka. Warren opisał bezowocną wyprawę Halseya na południe od Oahu w poszukiwaniu japońskich lotniskowców. Warren Henry i inni piloci od początku uważali, że udają się w złym kierunku. Japończycy mogli uderzyć tylko z północy, tak by po ataku wycofać się prosto do domu. Ale Halsey, jak się później dowiedzieli, otrzymał informację radiową, że należy udać się na południe. Wypuścił wszystkie bombowce i samoloty torpedowe. Godzinami samoloty przemierzały przestrzenie nad pustym morzem, aż ogłupiały "Enterprise" wezwał ich do powrotu. Informacja była błędna, spowodowana wzajemnym znoszeniem się sygnałów. Japończycy płynęli dokładnie w przeciwnym kierunku, na północ. Potem gonienie było już bezcelowe. Jego ojciec mruknął z niedowierzaniem. - Czy to naprawdę tak wyglądało? Co za głupota! To prawie tak jak cumowanie pancerników. - Tak, ktoś z tej wielkiej bandy powinien był pomyśleć o wzajemnym znoszeniu się sygnałów. Ale nikt nie miał dość jasnego umysłu, a i tak byłby to jeden lotniskowiec przeciwko, nie wiem dokładnie, czterem czy pięciu. Posłuchaj ojcze, nasza własna artyleria zestrzeliła kilka naszych samolotów. Jestem pewien, że to oni wypalili do mnie. To był jeden wielki bałagan. Powiedz lepiej, jak się ma Briny? Widziałeś się z nim w Manili? Burbon poprawił wisielczy humor Victora Henry'ego, ale rozmowa z Warrenem była jeszcze lepszym lekarstwem. Światło padające z salonu oświetlało twarz syna ukazując mu jak bardzo się zmienił. Wyglądał starzej, był bardziej rozluźniony, a papieros stał się nieodłączną częścią jego osoby. Walczył z wrogiem i wyszedł z tego cało. - Powiem ci ojcze - rzekł, napełniając jego kieliszek - to nie była porażka. To była najgorsza klęska w całej historii. Ten wstyd zawiśnie nad marynarką na setki lat. Kongres głosował dziś za wojną, z jednym głosem przeciw. Tylko jednym. Pomyśl do czego musiało dojść. Japończycy byli na tyle głupi, że nie poszli dalej na południe, utrudniając Rooseveltowi szansę wypowiedzenia wojny. Byłby w nie lada kłopocie. - Warren pociągnął solidny łyk burbona. - Co więcej, pod względem operacyjnym spieprzyli ten atak. Pokonali nas w pierwszym nalocie. W drugim rzucie zbombardowali tylko kilka okrętów. Co im z tego przyszło? Nasze zbiorniki ropy stały łatwo dostępne na tyłach bazy okrętów podwodnych. Mieli tyle celów, do których nie sposób było chybić. Gdyby dostali ropę, a nic ich od tego nie powstrzymywało, ewakuowalibyśmy się teraz z Hawajów. Flota nie mogłaby już stąd operować. Odegralibyśmy tu Dunkierkę, tyle że na przestrzeni dwóch i pół tysiąca mil. Co więcej nie uderzyli na okręty podwodne. Tego też będą żałować. I nawet nie tknęli warsztatów naprawczych. - Przekonałeś mnie - przerwał mu Pug. - Jestem pewien, że japoński admirał popełnia teraz harakiri z powodu tej haniebnej klęski. - Powiedziałem, że to była nasza porażka - ostro lecz uprzejmie odparł Warren. - Powiedziałem, że osiągnęli zaskoczenie kosztem strat politycznych, a następnie zdołali je w pełni wykorzystać. Słuchaj, został kwadrans do obiadu. Wypijemy jeszcze po jednym? Pug chciał przejrzeć swoje listy, ale lotność umysłu Warrena podnosiła go na duchu, a trunek czynił cuda. - Dobrze, ale nie za dużo. Opowiedział Warrenowi o swoim spotkaniu z admirałem Kimmelem. Gdy wspominał o uwadze admirała, że zbyt dużo materiałów wojennych idzie do Europy, młody lotnik trzepnął ręką na znak protestu. - O Boże, on także? To kiepska wymówka. Wiadomo, że powstrzymywanie Niemców będzie kosztowało życie milionów ludzi. Jakich ludzi? To przecież możemy być my. Rosjanie już raz umówili się z Hitlerem, teraz mogą zrobić to samo. Wiesz, że komuniści podpisali odrębny akt pokojowy w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Była to pierwsza rzecz, którą zrobił Lenin po objęciu władzy. To oczywiste, że nie możemy pozwolić, by Związek Sowiecki przestał walczyć. - Wiesz Warren, gdy będziesz miał trochę wolnego czasu, powinieneś pojechać do sztabu i wyjaśnić im to wszystko. - Byłbym rad, ale musiałbym się pospieszyć, żeby zdążyć póki jest jeszcze dowódca. - O, masz jakieś przeczucie? - Tato, prezydent nie ma zamiaru podać się do dymisji, a czyjaś głowa musi polecieć. - Obiad! - zawołała Janice. - Najgorsze jest to - mówił Warren, gdy wchodzili do jadalni - że pewnego dnia Rosjanie zażądają zapłaty za to wszystko. Zaanektują Polskę lub Czechosłowację albo jeszcze coś innego. Rosja mniej więcej co pół wieku połyka Polskę, by następnie ją zwymiotować. A jak było w Moskwie ojcze? Jacy są Rosjanie? Dużo widziałeś? W czasie całego obiadu Pug opowiadał o swoich przygodach w Rosji. Janice przyniosła kilka butelek czerwonego wina. Nie było w pierwszorzędnym gatunku, ale on nie był wielkim zwolennikiem wina. Tego wieczoru jednak, wypijał kieliszek za kieliszkiem, myśląc, że jest naprawdę niezłe. Ta długa rozmowa, choć nie był do takiej przyzwyczajony, uspokoiła mu serce. Janice pytała go o Pam Tudsbury, więc opowiedział także o przygodach w Anglii i locie nad Berlinem. Warren chciał wyciągnąć od niego jakieś szczegóły odnośnie bombardowania, ale Pug nie był w stanie dużo mu powiedzieć. Warren przerwał potok słów Puga i opisał mu swoje potyczki z Biurem Zaopatrzenia w związku z ulepszeniem luku bombowego, jakie opracował w warsztatach okrętowych, a które miało być zastosowane we wszystkich maszynach. Pug z trudem ukrył zdziwienie i dumę mówiąc tylko: - Nikt ci za to nie podziękuje, mój chłopcze. Szczególnie, jeśli to się sprawdzi! Co najwyżej będziesz miał opinię człowieka sprawiającego kłopoty. - Osiągnę to, co chcę. Bomby, które spadają prosto na cel. * Po obiedzie usiedli znowu na ganku przy brandy. Pug był prawie pijany. Zapytał syna, co według niego powinien teraz robić. Nie będzie już przecież dowodził "Kalifornią". To było szczere pytanie. Syn wywarł na nim duże wrażenie, ufał, że Warren może mu dobrze doradzić. Ten zaśmiał się i powiedział: - Tato, naucz się latać. - Nie myśl, że nie rozważałem tego. - Mówiąc poważnie, lepiej wróć do sztabu i czekaj, aż coś się zmieni. Oni prawdopodobnie myślą, że doskonale znasz prezydenta. Dostaniesz wszystko, o co poprosisz. Ale musisz działać szybko. Jeśli pan Roosevelt przypomni sobie, że jesteś bez zajęcia, wyszuka ci inną misję. Chociaż, jak sądzę, musi to być interesująca praca. - Warren, dzięki, dzięki chłopie, mam nadzieję, że mi wierzysz, nalej jeszcze tylko trochę, to cholernie dobra brandy - prawie wszystko co robiłem w ciągu ostatnich dwóch lat przynosiło mi tylko ból głowy. Nie wiem, dlaczego pan Roosevelt właśnie ze mnie chce zrobić wysokooktanowego chłopca na posyłki. Rozmawiałem z ważnymi osobistościami twarzą w twarz, jasne że to przywilej. Jeśli chciałbym napisać książkę albo robić karierę polityczną czy coś w tym rodzaju, to byłoby bardzo przydatne. Ale nawet najpiękniejszy kwiat szybko traci płatki. Musisz uważać na każde słowo, które mówisz, a oczy i uszy zawsze musisz mieć szeroko otwarte. Niektórzy z nich przejdą do historii, choć są to tacy sami ludzie jak my, a czasem po prostu kryminaliści, tak jak Stalin czy Hitler. Sądzę, że trzeba lubić towarzystwo ważnych osobistości, by to robić na stałe. Na Boga, są tacy którzy to wprost uwielbiają, ale ja nie jestem jednym z nich. Nie chcę znowu opuszczać okrętu i morza; nie mam zamiaru ponownie zwiedzać wnętrz jakiejś ambasady. - Jak to się zaczęło, tato? Proszę, nalej sobie. - Nie, nie Warren. No dobrze, jeszcze parę kropel na dno. Jak to się zaczęło? Cóż... - Pug przypomniał sobie swoje przeczucia odnośnie paktu hitlerowców z Sowietami, wizytę u prezydenta, wysyłkę samolotów do Anglii i raporty z Berlina. Czuł, że język zaczyna mu się plątać. - To niezły pomysł. Nigdy jeszcze nie rozmawiałem o tym z nikim. Nawet z twoją matką. Trafiłeś mnie teraz niczym zawodowy oficer śledczy. Ale to mnie podnosi na duchu, a nawet z chęcią ci się wyspowiadam. Swoją drogą jestem pijany jak szewc. Warren uśmiechnął się. - Ha! O niczym mi nie powiedziałeś. Ta historia z samolotami dla Anglii ukazała się w Time kilka miesięcy temu. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale to nie ja wypaplałem tajemnicę. I nie uświadczysz tam mojego nazwiska. - Oczywiście, że go tam nie było. Tato, wiesz dlaczego prezydent cię lubi? Masz bystry umysł, robisz co do ciebie należy, i nie mówisz za dużo - a, to ciekawa kompilacja. W dodatku nie walczysz o jego sympatię. Wyróżniasz się wśród tych ludzi, którzy zrobiliby wszystko, aby być blisko niego. Jesteś dla niego nie tylko użyteczny, lecz wnosisz także powiew świeżego powietrza. W Waszyngtonie nie ma zbyt wielu patriotów. - To całkiem interesujące. Nie wiem dlaczego mi schlebiasz, ale dzięki za nazwanie mnie w tej sprawie patriotą i obdarzenie jasnym umysłem. Staram się nie być głupszy niż reszta. Być może nie miałem racji w tej sprawie z lotniskowcami i pancernikami. Gdybym został wysłany na "Enterprise" zamiast "Kalifornię", co mogłoby się stać, gdybym nauczył się latać, dowodziłbym teraz okrętem, a nie kupą złomu. Jutro porozmawiamy, chcę usłyszeć o tych zerach. Teraz jeśli nogi nie odmówią mi posłuszeństwa, myślę, że pójdę do łóżka. Przepraszam, że tak się rozgadałem. * Spał aż do południa. Janice bawiła się w ogrodzie z dzieckiem, gdy jej teść w białym jedwabnym kimonie pojawił się, ziewając, na ganku, trzymając w ręku koperty. - Cześć, tato - zawołała. - Masz ochotę na śniadanie? Usiadł w wiklinowym fotelu. - Masz na myśli lunch? Nie, dziękuję. Przez te podróże jestem i tak wybity z rytmu. Twoja pokojówka przygotowuje mi kawę. Przejrzę pocztę, a potem zwiewam do sztabu. W kilka minut później Janice usłyszała głośny brzęk. Victor Henry siedział wyprostowany, wpatrując się w list leżący na kolanach, a jego dłonie wciąż obejmowały filiżankę, której o mało nie zbił. - Co się stało, tato? - Co? A, nic. - Złe wiadomości z domu? - Ta kawa jest okropnie gorąca. Oparzyłem się w język. Nic poza tym. Przy okazji, gdzie jest Warren? - Poszedł na swój okręt. Mówił, że wróci na obiad, ale sądzę, że w dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. - Masz świętą rację. Jego głos oraz sposób w jaki to powiedział zaniepokoiły Janice. Był spięty i jakiś nieswój. Ukradkiem przyglądała mu się, gdy czytał dwa ręcznie napisane listy, odkładając na bok, nietkniętą całą stertę urzędowych pism. - Słuchaj Jan - podniósł się z miejsca, wkładając wszystkie listy z powrotem do dużej koperty. - Tak, tato? Jesteś pewien, że nie chcesz nic do jedzenia? - Nie, nie. Nie chcę jeść! Jestem tylko trochę przemęczony. Położę się chyba z powrotem do łóżka. * Wieczorem drzwi do jego sypialni były wciąż zamknięte. Warren wrócił do domu po siódmej. Janice powiedziała mu, co się wydarzyło. Ostrożnie zapukał do drzwi ojca. - Tato? Gdy nie odpowiedział zapukał głośniej, a następnie nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego pokoju. Wkrótce wyszedł z pustą butelką brandy w dłoni. - To była nowa butelka, Janice. Otworzył ją i wypił wszystko. - Jak on się czuje? - Jest pijany do nieprzytomności. - Może powinieneś przejrzeć jego pocztę? Warren spojrzał na nią chłodno zapalając papierosa. - Słuchaj - powiedziała nieśmiało, ale w jej głosie brzmiała nuta desperacji - to te listy go załamały. Lepiej sprawdź o co chodzi. - Jeżeli będzie chciał, bym się dowiedział, sam mi to powie. - Co masz zamiar zrobić? - Zjeść obiad. W czasie posiłku Warren nie odezwał się słowem. Siedział w milczeniu wpatrzony przed siebie. - Tata zbyt się przejął "Kalifornią", odezwał się w końcu. To cały problem. - Miejmy nadzieję, że to tylko o to chodzi. - Czy słuchałaś wieczornych wiadomości? - zapytał. - Nie. - Wielki nalot na Manilę. Doszczętnie zbombardowali bazę marynarki. To wszystko co przekazał Waszyngton. Ale radiotelegrafista z "Enterprise" powiedział mi, że trafiono bombami dwa okręty podwodne i że jeden z nich zatonął. Nazywał się "Devilfish". - O Boże, nie! - I nie ma ani słowa o tym, by ktoś się uratował. - Może to mylny raport. - Być może. - Warren, czuję w kościach, że Byronowi nic się nie stało. Jego chłodna twarz bardzo przypominała teraz ojca. - Jest to jakieś pocieszenie, przynajmniej do czasu, gdy dostaniemy jakieś konkretne informacje. 61 Dla specjalistów wojskowych "Clark Field" oznacza porażkę poniesioną przez Stany Zjednoczone w sposób równie okrutny jak w Pearl Harbor. Wraz z tą porażką na głównym lotnisku armii na Luzon, Filipiny straciły swą osłonę powietrzną, a Flota Azjatycka musiała się przenieść na południe. Bogate wyspy i archipelagi na morzach południowych zostały pozbawione jakiegokolwiek zabezpieczenia i praktycznie czekały na podbicie. To co się tam stało, nie miało żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Mimo to Kongres nigdy nie zechciał zbadać tej sprawy. Nikogo nie zwolniono, a historia ignoruje Clark Field, rozpamiętując Pearl Harbor. Clark Field spóźniło się tylko o pół dnia, by przejść do nieśmiertelności. Dwie wielkie katastrofy w ciągu jednego dnia były zbyt nudne. Historia, jak dobry redaktor, wycięła tę powtórkę. Clark Field wydarzyło się pół dnia później niż Pearl Harbor, ponieważ Japończycy nie byli w stanie dotrzeć o świcie we wszystkie miejsca jednocześnie. Zrezygnowali z szansy niespodziewanego ataku na Filipiny, ponieważ słońce wschodziło tam pięć godzin później. Ich bombowce czekały tylko na odpowiednią pogodę na lotniskach Formozy, po czym udały się wprost nad główną wyspę Luzon. Spodziewali się pogotowia i gwałtownej obrony, a przybyli na miejsce bez szkód. Obserwatorzy naziemni już od wybrzeża przekazywali dane o nich, a mimo to myśliwce i bombowce Sił Powietrznych Dalekiego Wschodu - groźnej i potężnej armady, która powstała w ciągu ostatnich kilku tygodni i miała stanowić główną siłę oporu przeciwko Japonii - czekały na nich na ziemi. To haniebne wydarzenie pozostaje w dalszym ciągu nie wyjaśnione. Tym razem to Japończycy zostali zaskoczeni, tyle że bardzo przyjemnie. Doprowadzili do całkowitej ruiny siły powietrzne generała MacArtura po czym odlecieli. W ciągu kwadransa zniknęła jakakolwiek nadzieja na powstrzymanie Japończyków na morzach południowych. Jedyne co pozostało oddziałom amerykańskim, to wycofać się na ostatnie punkty oporu, po czym poddać się. Japończycy natychmiast przystąpili do wykorzystania tego sukcesu. Pierwszym krokiem było doprowadzenie portu w Manili do stanu nieużywalności. Dwa dni po ataku na Clark Field, nadleciała horda bombowców, by starannie i pracowicie zniszczyć bazę marynarki. W tym czasie nikt tam nie spodziewał się ataku, nie było żadnej obrony powietrznej, która mogłaby pomóc odeprzeć nawałnicę. "Devilfish" i Byron znajdowali się w samym centrum tego ataku. * Gdy zaczął się właściwy atak, Byron znajdował się na brzegu wraz z brygadą pobierającą torpedy. Przerażający odgłos syren rozbrzmiał niedaleko składu amunicji. Dźwig pracujący nad ich głowami zatrzymał się z łoskotem. Podobnie ustały odgłosy całego sprzętu naprawczego. Żołnierze udali się na stanowiska bojowe. Grupa Byrona miała cztery torpedy na ciężarówce. Zadecydował, że przed odjazdem załadują jeszcze dwie. Zgodnie z rozkazem powinni zabrać sześć, a fałszywe alarmy rozbrzmiewały co chwilę po ataku na Clark Field. Jednak postój dźwigu bardzo utrudniał im pracę. Jedna torpeda ważyła półtorej tony, a ze względu na zawartość materiałów wybuchowych musieli zachować dużą ostrożność. Pracując w pocie czoła, marynarze "Devilfish" przymocowywali właśnie jedną z nich do małego dźwigu, gdy jeden z nich spojrzał w niebo. - Panie Henry, tam, nadlatują. Hansen miał najlepsze oczy z całej załogi. Byronowi potrzeba było pół minuty, aby na błękicie dostrzec nikłą literę V, którą tworzyły srebrzyste samoloty, lecące o wiele wyżej niż te, niemieckie, widziane wcześniej nad Polską. Ogarnęło go to stare, dobrze znajome uczucie, które pamiętał z Warszawy, strach, radość, wezwanie do szybkiego działania. - Boże, jest ich z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt - mruknął. - Naliczyłem pięćdziesiąt siedem. Lecą w naszym kierunku, sir. Kąt kursowy zero. - Rozumiem. A więc pospieszmy się. Marynarz obsługujący dźwig uruchomił silnik, zaciskając łańcuch na torpedzie. - Zatrzymaj to! - wykrzyknął Byron słysząc odgłos dalekiej eksplozji. Następne wybuchy nastąpiły już o wiele bliżej. Cementowe podłoże drżało. Teraz, po raz pierwszy od pobytu w Warszawie do uszu Byrona dobiegł znajomy hałas - głośny gwizd o wzbierającym tonie i głośności. - Kryć się! Marynarze ukryli się pod ciężarówką i dużym, ciężkim stołem ślusarskim stojącym w pobliżu. Wybuch nastąpił niedaleko baraku, podłoga zadrżała. Byron także rzucił się pod stół na goły, pokryty smarami i piaskiem cement. Twarzą dotykał czyichś spodni. Po raz pierwszy widział takie bombardowanie. Z wykrzywioną twarzą zaciskał zęby wraz z każdym, potężnym wybuchem, który wstrząsał ziemią. Miał pięćdziesiąt procent szans, by zginąć w każdej następnej minucie. Lecz hałas w końcu ucichł, a bombowce odleciały nad inną część bazy. Wyczołgał się i pobiegł zobaczyć; co się stało. Wszędzie było mnóstwo dymu, a ogień cały czas się rozprzestrzeniał. Ściany zaczynały się walić. Niebo usiane było obłoczkami wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej, które i tak nie zdołały dosięgnąć wysoko lecących samolotów. Marynarze "Devilfish" zgromadzili się wokół Byrona, otrzepując ubrania i przyglądając pożarom wybuchającym wciąż w nowych miejscach. - Kiepsko to wygląda, sir. - Czy wracamy na pokład? - Może powinniśmy dokończyć załadunek? - Poczekajcie. Byron spróbował przedrzeć się przez dymną zasłonę, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja po drugiej stronie. Hansen poszedł razem z nim. Był to doświadczony żołnierz, stary podwodniak, gruby Szwed z Oregonu, wysoki, z jasną, bujną brodą. Pod wystającym brzuchem zawsze nosił ciasno zapięty pasek. Hansen nie został dowódcą tylko dlatego, że pewnego razu w Honolulu, zatrzymany przez patrol odmówił pójścia z nimi na posterunek, jednemu z żołnierzy łamiąc rękę, a u drugiego powodując pęknięcie podstawy czaszki. Lubił Byrona i wiele go nauczył. Z kolei Byron zapuścił brodę częściowo z sympatii dla Hansena, a częściowo dlatego, że kapitan chciał skłonić Szweda do zgolenia zarostu. Po drugiej stronie magazynu również szalał ogień, rozprzestrzeniany przez morski wiatr. Na ulicy bomba wyrwała olbrzymi lej, z którego tryskała teraz woda. Podziemne instalacje w wyniku uszkodzenia iskrzyły się niebezpiecznie. Dym zagrodził drogę trzem ogromnym ciężarówkom, zmuszając je do postoju. Filipińscy kierowcy wysiedli i gawędząc spoglądali w dół wyrwy. Byron krzyknął starając się zagłuszyć wrzawę. - Wygląda na to, że utknęliśmy, Hansen. Co myślisz? - Nie wiem, panie Henry. Jeżeli te ciężarówki przejadą, to i my wydostaniemy się za nimi gdzieś w okolicy Commandancji. Jeden z kierowców zawołał Byrona. - Powiedz, możemy przejechać przez ten magazyn? Przebijemy się tamtędy na nabrzeże? Byron potrząsnął głową i podniósł głos, by przekrzyczeć ryk syren i krzyki pięciu ludzi ciągnących węże wzdłuż ulicy. - Wszystko zablokowane z tamtej strony. Wszędzie pożar, niektóre ściany się zawaliły. - Panie Henry, jeśli ogień dostanie się do tego magazynu, wszystkie torpedy wylecą w powietrze - powiedział Hansen, kuląc się przed niesionymi przez wiatr kłębami dymu i językami ognia. Byron rozumiał cierpienie wyzierające z jego głosu. Cóż warta była eskadra okrętów podwodnych pozbawiona torped? I tak, od dłuższego czasu odczuwali ich niedostatek. - Jeżeli zdołasz uruchomić ten duży dźwig, może uda nam się coś uratować. Hansen podrapał się po łysiejącej głowie. - Panie Henry, nie jestem operatorem dźwigu. W pobliżu krateru stał jakiś cywil w kombinezonie i brązowym sztywnym kapeluszu. - Ja jestem operatorem - powiedział. - Macie jakieś kłopoty? Byron zwrócił się do filipińskiego kierowcy. - Czy twoi przyjaciele mogą nam pomóc? Chcemy usunąć stąd kilka torped. Po krótkiej wymianie zdań w tagalog, Filipińczyk krzyknął. - W porządku! Gdzie mamy iść? - Chodź z nami - Byron zwrócił się do cywila. - W tym magazynie mamy duży dźwig. - Wiem, chłopcze. * Tymczasem w zatoce Sangley Point, szara motorówka dobiła do burty "Devilfish", który kierował się w stronę bazy okrętów podwodnych w Bataan. Była to łódź Reda Tully, który odwoził skippera "Devilfish" z powrotem na pokład. Branch Hoban wskoczył na pokład swego okrętu, podczas gdy kapitan Tully krzyczał z pomostu przez megafon: - Ahoy, "Devilfish"! Co się dzieje z "Seadragon" i "Sealion"? Porucznik Aster przyłożył ręce do ust. - Gdy ich widzieliśmy ostatnio, trzymali się dzielnie. Ale utknęli przy nabrzeżu. Nie mają mocy. - Chryste, powiedz Branchonowi, by został na redzie. Muszę to sprawdzić. - Czy mamy się zanurzyć? - Nie prędzej niż was zaatakują. Hoban przyszedł na pomost, gdy łódź już odpływała. - Rety, a co z Brinym i jego brygadą? Aster wskazał w kierunku bazy, która stała w ogniu pod unoszącymi się w górę słupami dymu. - Nie dali znaku życia. Pomyślałem, że lepiej się stamtąd wynieść, kapitanie. - Racja. Szczęście, że jeden z nas był na pokładzie. Po krótkiej chwili łódź motorowa powróciła. Sternik podprowadził ją, a Tully wszedł na pokład z pobladłą twarzą. - Niedobrze. Zbombardowali ich. Myślę, że "Sealion" przepadł. Stoi cały w ogniu, maszynownia wypełnia się wodą. Zatonie bardzo szybko. - O Boże - jęknął Hoban. - Cumowaliśmy przy nich. - Wiem. Mieliście cholerne szczęście. - "Pigeon" próbuje właśnie przyholować "Seadragona". Lepiej wracaj do siebie Branch i zobacz co się da zrobić. - Oczywiście, sir. Motorowa szalupa zbliżyła się do "Devilfish". - A kto to znowu? - zapytał Tully. Hoban przymrużył oczy. - Czy to nie Pierce? - Tak, to Pierce - przytaknął Aster patrząc przez lornetkę. Marynarze pobiegli, by pomóc młodemu chłopakowi wdrapać się na pokład. Od razu poszedł na mostek. Miał czerwone, spierzchnięte od wiatru usta, a w usmarowanej sadzą twarzy odcinały się ostro białe gałki oczu. - Kapitanie, przysyła mnie pan Henry, bym powiedział, że z nim i całą brygadą wszystko w porządku. - Dzięki Bogu! Gdzie oni są? - Zabierają torpedy z magazynu. Tully wykrzyknął. - Magazyn torped? Chcesz powiedzieć, że on ciągle stoi. - Tak, proszę pana. Wiatr przewiał ogień w innym kierunku, więc pan Henry i Hansen wzięli ciężarówki i... - Jedziesz ze mną. Branch, wracam tam. * Ale gdy dowódca eskadry wraz z marynarzem dotarli do stojącej w płomieniach bazy, nie zdołali przedostać się do składu torped. Drogi na nabrzeżu blokowały zawalone budynki i tlące się jeszcze szczątki. Tully na próżno krążył w dymie, omijając leje po bombach i jadące na sygnale karetki. - Kapitanie Tully, wydaje mi się, że widzę ich ciężarówki - powiedział Pierce. Wskazał na porosły trawą obszar po drugiej stronie małego mostu, zatłoczonego przez samochody, karetki i pieszych. - Widzi pan? Tam obok wieży ciśnień. - Te duże, szare? - Tak, myślę, że to oni, sir. Tully zjechał jeepem z drogi i skierował pojazd w stronę mostu. Byron Henry siedział na szczycie ciężarówki załadowanej torpedami popijając coca-colę. Był nie do poznania. Jego twarz, ręce i broda pokryte były sadzą. Trzy ciężarówki były po brzegi wypełnione torpedami podobnie jak dwa ruchome dźwigi. Mały samochód wojskowy załadowany był oznakowanymi skrzyniami i pudłami. Filipińscy kierowcy siedzieli na trawie zajadając kanapki i opowiadając dowcipy. Brygada "Devilfish" leżała wyczerpana, z wyjątkiem Hansena, który siedział oparty plecami o oponę ciężarówki Byrona paląc fajkę. - Cześć, Byron - zawołał Tully. Byron odwrócił się i spróbował zeskoczyć, ale ze stosu długich cylindrów nie było to łatwe. - O, dzień dobry, sir. - Ile ich macie? - Dwadzieścia sześć, sir. Potem musieliśmy zjeżdżać. Ogień zaczął się niebezpiecznie przybliżać. - Widzę, że zadbaliście też o części zamienne. - To był pomysł Hansena, sir. - Kto to jest Hansen? Byron wskazał na stojącego w pobliżu Hansena, który poznawszy kapitana Tully, zbliżył się do niego. - Jaki macie stopień? - Torpedysta pierwszej klasy, sir. - Mylisz się. Jesteś bosmanem torpedystą. Hansen otworzył usta w pełnym zachwytu uśmiechu, a jego oczy spoczęły na Henrym. Tully rozejrzał się wokoło przesuwając wzrokiem po uratowanych torpedach. - Macie zapalniki? - Tak jest, sir. - Bardzo dobrze. Myślę, że zabierzecie ten ładunek do Mariveles. - Aye, aye, sir. - Chcę, abyś napisał mi raport, Byron. Wszystkie nazwiska i stopnie twoich ludzi, a także kierowców ciężarówek. - Tak jest, sir. - Czy jest jakaś szansa na wydostanie stamtąd następnych torped? - Zależy, co pozostało z pożogi, sir. Gdy wyjeżdżaliśmy, ogień jeszcze nie wtargnął na teren składu, ale teraz... Nie wiem. - W porządku. Sam to sprawdzę. Jedźcie. * Następnego ranka Byron stawił się do raportu u kapitana Tully. Dowódca eskadry pracował przy biurku w budynku obok plaży w Porcie Mariveles. Port usytuowany był w zatoce, ukrytej wśród gór półwyspu Bataan. Tło dla łysej, opalonej głowy Tully'ego stanowiła niebiesko-żółta mapa Zatoki Manilskiej, pokrywająca większą część gipsowej ściany. Byron wręczył mu dwustronicowy raport. Tully przejrzał go i powiedział. - Raczej skąpy dokument. - Zawiera wszystkie fakty, panie kapitanie, nazwiska i stopnie. Tully pokiwał głową i wrzucił kartki do szuflady. - Branch mówił mi, że nie znosisz papierkowej roboty. - To nie jest mój mocny punkt, sir. Przykro mi. - Czy wspomniał, jakie mam wobec ciebie plany? - Wspomniał coś o ratownictwie, sir. - Byron, Japońcy wkrótce tutaj wylądują. Prawdopodobnie nie będziemy w stanie utrzymać Manili, lecz dopóki MacArtur trzyma się na Bataanie, eskadra może dalej działać z Mariveles. Jest to najbliżej Japończyków położona baza okrętów podwodnych i powinniśmy ją utrzymać tak długo jak się da. Tully wstał i pokazał ręką na mapę. - A więc, chodzi o to, by oczyścić cały Cavite oraz Manilę i wszystko co się da przenieść tutaj. Wygląda na to, że posiadasz nieco instynktu śmieciarza. - Tully roześmiał się, a Byron odpowiedział mu uprzejmym uśmiechem. - Będziesz się tym zajmował, dopóki "Devilfish" nie otrzyma nowych rozkazów. Twoim przełożonym jest teraz porucznik Percifield, zameldujesz się zaraz u niego w sztabie admirała Harta w Manili. Oczekuje ciebie. - Aye, aye, sir. - Kiedy już tam będziesz, zajrzyj do admirała Harta. Wiesz, on jest starym podwodniakiem. Opowiedziałem mu o tych torpedach. Docenił to i napisał list pochwalny. - Tak, panie kapitanie. - Ach, a nawiasem mówiąc, napisałem o twoim wyczynie do twojego ojca, choć Bóg jeden wie, kiedy i jak to do niego dotrze. - Tully niespodziewanie zdjął okulary i spojrzał na wyprężonego młodzieńca. - Czy nadal chcesz przenieść się na Atlantyk? Kiedy właśnie tutaj rozpętało się piekło? - Tak sir, chcę. - Kiedy tu toczy się walka i tylko wasz dywizjon jest w tej chwili zdolny przeciwstawić się Japońcom na morzu? Byron milczał. - Jeśli chodzi o twoją żonę i dziecko we Włoszech to jest to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale jak zapewne wiesz będzie internowana jako obywatel wrogiego kraju. - Nie jesteśmy jeszcze w stanie wojny z Włochami, sir. - To nieuniknione. Hitler ma dziś wygłosić kolejne przemówienie i wszyscy oczekują, że wypowie nam wojnę. Co się tyczy Mussoliniego to wiadomo, iż zrobi natychmiast to samo. Nie ma natomiast powodów do niepokoju - twoja żona po pewnym czasie zostanie wymieniona na Włochów, których my internujemy. Włosi to cywilizowany naród i nie ma powodów do obaw. - Kapitanie Tully, moja żona jest Żydówką. Dowódca dywizjonu poczerwieniał nagle i zaniemówił. - Tego nie wiedziałem - mruknął po chwili nie patrząc na Byrona. - Mój dowódca wiedział, sam mu powiedziałem. Włosi, a co ważniejsze Niemcy, zaklasyfikują mego syna także jako Żyda. - To faktycznie zmienia postać rzeczy, choć nadal nie rozumiem, jak możesz im pomóc. Nasze okręty podwodne długo jeszcze będą na Atlantyku dodatkiem i to mało znaczącym. Potrzebny jesteś tutaj - spojrzał na wyprężonego młodzieńca o kamiennej twarzy. - Jednakże wyślę rekomendację twego przeniesienia do Floty Atlantyku aktualną od momentu, w którym "Devilfish" znajdzie kogoś na twoje miejsce. Ani godziny wcześniej. - Dziękuję, sir. - Byron nie okazał ulgi, jaką odczuł słysząc te słowa. - Jeszcze jedno - Tully otworzył szufladę biurka. - Twój dowódca zarekomendował, a ja przyłączam się do jego opinii. Gratuluję. Mówiąc to położył przed Byronem złote delfiny (Przyznawane one były za ukończenie co najmniej jednego patrolu, w trakcie którego okręt zatopił nieprzyjacielską jednostkę, lub za wykonanie innego zadania bojowego co najmniej równie ważnego. Innymi słowy było to "świadectwo" chrztu bojowego (przyp. tłum.).) podwodniaka. 62 Wojna ze Stanami Zjednoczonymi (z książki: "Utrata światowego imperium") Błąd Hitlera 11 grudnia nastąpiło ostateczne nieszczęście - Adolf Hitler po czterech dniach przerwy, w trakcie których sama historia wstrzymywała zapewne dech, zwołał Reichstag i wypowiedział wojnę USA. Roosevelt w przemówieniu do Kongresu, wygłoszonym w dniu 8 grudnia, nie wspomniał nawet o Niemczech. Przekonania wojenne Amerykanów w stu procentach skierowane były przeciwko "zdradzieckiej" Japonii i jak zwykle prezydent nie wychylił się poza granice opinii publicznej. Przez cztery dni dla części z nas świtała nadzieja, że atak japoński może być dla nas wspaniałym przełomem w tej wojnie, gdyż Ameryka może zostać zmuszona do zignorowania Europy i zajęcia się w całości Japonią. Histeryczna presja stworzona przez Roosevelta znalazłaby w całości ujście na Pacyfiku, kończąc przy okazji Lend-Lease i dając nam niezbędną przerwę, w trakcie której zdusilibyśmy Anglię i wykończyli Rosję, po czym moglibyśmy zająć się Stanami Zjednoczonymi w odpowiedni sposób. Jednakże wszystko zmieniła wypowiedź Führera, na którego presję wywierała Japonia, by honorował tak zwany Pakt Trójstronny. Pakt staje się pułapką Pakt ten był głównie sprawą propagandową, podobnie zresztą jak Pakt Stalowy pomiędzy Niemcami i Włochami. Japonia przyłączyła się doń w 1940 roku i stał się on wówczas Paktem Trójstronnym, z którego zrodziła się chimera znana na świecie jako "Oś". Było to puste pojęcie. Włochy były siłą, która w ogóle się nie liczyła, Japonia starała się zagrozić Ameryce Niemcami, a Hitler chciał osiągnąć to samo strasząc ich Japonią. Dwa słabe państwa związując się paktem, chciały sparaliżować bogaty kraj leżący pomiędzy nimi. Ziemia jednak jest okrągła i pomiędzy tymi państwami znajdowało się jeszcze jedno bogate państwo - Rosja - złączona z nami paktem o nieagresji, co spowodowało dopisanie do Paktu Trójstronnego klauzuli, która głosiła, że relacje z Rosją nie będą tym paktem zagrożone. Gdy zaczęliśmy operacje przeciwko Rosji, Japonia stwierdziła, że klauzula ta jest doskonałym wyjściem bezpieczeństwa. Oznajmiła, że ma z Rosją Akt o Neutralności i odmówiła udziału w konflikcie twierdząc, że może się przyłączyć później, gdy warunki na to pozwolą, co oznaczało po prostu, że wkroczą, gdy Niemcy wezmą na siebie ciężar walki i będą stroną zwycięską. Natomiast po ataku na Pearl Harbor sytuacja światowa uległa radykalnej zmianie i teraz Japonia zaczęła się domagać, byśmy pomogli jej w walce z USA. Oczywiste jest, że Hitler nie był im nic winien - pakt obligował jedynie strony do wzajemnej pomocy przy ataku kogoś trzeciego, a nazwać Pearl Harbor atakiem amerykańskim byłoby zbyt dużym naciąganiem tak prawdy, jak i zasad językowych nawet według orientalnej retoryki. Hitler miał prawo domagać się od Japonii qui pro quo zadeklarowania wojny Rosji, co znacznie podniosłoby ducha naszych zagrzebanych w śniegu wojsk lub też byłoby w stanie zmienić obraz całej wojny. Ale Hitler nigdy tego nie zażądał - pozwolił, by Japonia była wobec Rosji neutralna, podczas gdy on wtrącił Niemcy w wojnę z Ameryką. Tym jednym dotąd niezrozumiałym błędem odrzucił przewagi historyczne i przekreślił przyszłość Rzeszy. Dlaczego? Osobiście byłem na inspekcji frontu pod Moskwą, gdy Führer udał się do Berlina, by zadeklarować wojnę. Zobaczyłem Hitlera ponownie w połowie grudnia w Wilczej Jamie. Zupełnie nie przejmował się Stanami Zjednoczonymi żartując z nich przy obiedzie i nazywając rasą na wpół żydowską, na wpół murzyńską, niezdolną do prowadzenia poważnej wojny. Twierdził, że Stany Zjednoczone będą miały pełne ręce kłopotów z Japonią i najprawdopodobniej zostaną pokonane, a jakby nie patrzeć i tak nie mają szans na interwencję w Europie na czas. Wierzyłem wówczas i nadal wierzę, że był to podtrzymujący na duchu występ dla współpracowników i podwładnych lub też narkotyczne samooszukanie. W przeciwieństwie bowiem do przywódców japońskich Hitler doskonale zdawał sobie sprawę z jednego - że nic nie należy przedsiębrać, by zbudzić i zjednoczyć tego zaskoczonego, kłótliwego i kochającego luksusy tytana. Pearl Harbor było zaprzeczeniem tej wiedzy. Ta wojna była partią szachów rozgrywanych przez dwa umysły i dwa spojrzenia ścierające się od 1933 roku - umysły Adolfa Hitlera i Franklina D. Roosevelta. Hitler zaczął z przewagą przemysłu, ludności, sojuszników i surowców naturalnych, nie licząc desperackiego i zaskakującego stylu gry. Człowiek na wózku inwalidzkim mógł sobie pozwolić na grę powolną i ostrożną, czekając, aż przeciwnik odsłoni się lub źle obliczy ruch i popełni błąd. Rok po roku wyglądało na to, że Hitler ogrywa go w doskonałym stylu - bezkrwawe zwycięstwa przed 1939 rokiem, błyskawiczny podbój Polski i Europy Zachodniej oraz zaskakujący sukces z Rosją w 1941 roku przeważały szalę na jego korzyść. Był blisko mata, gdy Japonia zaatakowała Pearl Harbor i było to właśnie coś takiego, na co czekał Roosevelt. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego konwencjonalnego tłumaczenia, iż de facto na Atlantyku prowadziliśmy wojnę z Ameryką i że Hitler chciał ukarać Roosevelta wypowiedzeniem wojny, bijąc go ze względów prestiżowych, i że było to rozsądniejsze posunięcie z punktu widzenia morale narodu i wojska niż czekanie, aż wojnę zadeklaruje przeciwnik. Poza tym nowina ta usuwała w cień problemy frontu wschodniego. Nie zmienia to jednakże fatalnego błędu, jakim było niezmuszenie Japonii do wypowiedzenia wojny Rosji, jak i tekstu samego wypowiedzenia wojny przez nas - dokument ten niczym nie przypominał poważnego oświadczenia głowy państwa, a był jednym długim i desperackim rykiem wściekłości skierowanym przeciwko Rooseveltowi. Według mnie Hitler nagle stwierdził, że mat zagraża jemu i w złości kopnął szachownicę. Finis Germaniae Inni pisarze, idący w ślady Churchilla, umieszczają punkt zwrotny wojny rok później, w potrójnym sąsiedztwie Stalingradu, El Alamein i inwazji w Północnej Afryce, to znaczy wówczas, gdy zwrot dał się zauważyć w polu. Faktyczny zwrot nastąpił w Pearl Harbor. Faktem jest, że największe sukcesy i największy zasięg krótkotrwałego imperium niemieckiego nastąpił w 1942 roku na długo po Moskwie i Pearl Harbor. U-booty prawie opanowały Atlantyk, posyłając na dno całe konwoje, Wehrmacht dotarł do Kaukazu, Morza Kaspijskiego, Nilu, a Japonia w błyskawicznym pochodzie utworzyła swe imperium we Wschodniej Azji. Przez cały ten czas prześladowało mnie jedno wspomnienie, wspomnienie inspekcji frontu pod Moskwą po ataka na Pearl Harbor. Z powietrza widziałem nasze czołgi, ciężarówki i artylerię przedzierające się przez setki mil pustkowi, zamarznięte w błocie, zakopane w śniegu. Widziałem martwe konie i naszych żołnierzy wycinających mięso z ich ciał. Często lądowaliśmy wśród wojsk trzęsących się z zimna w strzępach letnich mundurów, rozpalających ogniska pod pojazdami, by zapobiec rozerwaniu chłodnic lub zastygnięciu paliwa. Słyszałem nie kończące się skargi na brak obuwia, skarpet, rękawic, płynów przeciw mrozowi i maści, która miała rozmrażać czołgowe peryskopy, a wiadomo, że czołg bez peryskopu jest bezużyteczny. Patetycznie wyglądali żołnierze w damskich futrach czy czapkach zebranych przez Goebelsa, ale przynajmniej oni nie zamarzali na śmierć. Widziałem zaporę balonową nad Moskwą, błyski sowieckich pelotek i tam właśnie w pełni zasmakowałem goryczy tego nagłego zatrzymania i po raz pierwszy usłyszałem wieść o wojnie z Ameryką. Wiedziałem, że oznacza to nieodwołalnie finis Germaniae. Po roku 1941 Niemcy przypominały szarżującego słonia z kulą w mózgu, tratującego i zabijającego swoich prześladowców zanim padnie martwy. Kulą tą było Pearl Harbor. Stracone światowe imperium Tymi wnioskami kończę pierwszy tom operacyjnych analiz o II wojnie światowej, w związku z czym pozwolę sobie na krótkie podsumowanie. Generał George Marshall w meldunku o zwycięstwie w 1945 roku nazwał Niemcy, Włochy i Japonię "trzema przestępcami kuszącymi się o łatwy łup". Gdybyśmy zwyciężyli, co nam się prawie udało osiągnąć tymi, którzy zawiśliby po sprawiedliwym procesie byliby Stalin Churchill, Roosevelt i Mr Marshall. Przestępcami zaś byliby Alianci, którzy starali się utrzymać swoje plutokratyczne łupy z poprzednich wieków mordując niemieckie i japońskie kobiety i dzieci z powietrza. Hitler nie jest autorem Drezna i Hiroshimy! W świecie historii nie istnieje coś takiego jak moralność, są tylko przypływy spokoju i gwałtu następujące po sobie w różnych odstępach czasu. Historię zaś wraz z osądem piszą ci, którzy zwyciężyli, rozstrzeliwując lub wieszając pokonanych. Prawda jest taka, że historia jest nie kończącym się łańcuchem zmian hegemonii bazującej na rozpadzie starych struktur politycznych i powstawaniu nowych. Wojny zaś są szczególnie ostrymi kryzysami występującymi przy tych zmianach, są nieuniknione - były, są i będą, a jedyną zbrodnią wojenną jest przegrana. Takie są realia, a reszta jest sentymentalnym nonsensem. Szliśmy za Adolfem Hitlerem od tryumfów do klęsk, od 1933 roku do upadku Berlina, gdyż był on naszym narodowym przeznaczeniem. Romantyczny idealista, inspirujący wódz śniący wielkie sny o nowych granicach ludzkich możliwości, a równocześnie zimny kalkulator o żelaznej woli - był duszą Niemiec. Jesteśmy romantycznym narodem, a on był uosobieniem tego romantyzmu - nie da się napisać prawdziwej historii naszego państwa, jeśli nie napisze się o tym fakcie. Miał oczywiście wady włączając w to skłonność do okrucieństwa wulgarność ulicznego agitatora i przesadzoną opinię o własnych talentach militarnych, nie mówiąc już o szeroko znanej i godnej pożałowania skłonności do antysemityzmu. Takie były wady tej historycznej postaci, ale żaden człowiek, jak wiadomo, nie jest doskonały. Komentarz tłumacza: Armin von Roon przerywa w zasadzie swoją dwutomową analizę II wojny światowej na Pearl Harbor. W części opisywanej w tym tomie ("Utrata światowego imperium") wojna przebiegała mniej więcej podobnie do poprzedniej i prowadzona była według podobnych zasad, dlatego też Winston Churchill nazywał ją ciągiem dalszym po paru latach zawieszenia broni, a oba konflikty razem wzięte określił jako nową wojnę trzydziestoletnią. Jednakże przez cały ten czas Stany Zjednoczone nie brały w niej udziału. Po Pearl Harbor tkwiliśmy w niej po szyję i stała się ona faktycznie pierwszym konfliktem globalnym. Ale to już zupełnie inna historia. Drugi tom jego pracy ukazał się niedawno w Niemczech i nosi tytuł "World Holocaust". Analizuje on głównie porażki Niemiec i nie cieszy się zbytnią poczytnością. Jego ocena Hitlera pomija parę szczegółów. Ten zdolny i romantyczny wódz o morderczych skłonnościach, użył Niemiec jako narzędzia zbrodni i stał się sprawcą śmierci od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu milionów ludzi. Dokładna liczba nie będzie chyba nigdy znana. Zatrzymanie go kosztowało świat miliardy dolarów. Gdyby społeczeństwo Niemiec zamknęło tego osobnika w szpitalu dla wariatów, gdzie było jego miejsce, zamiast ustawiać go na piedestale czczonego i szanowanego wodza i udzielając mu przez dwanaście lat pełnego poparcia, te śmierci i straty nie miałyby miejsca. W kryteriach historycznych Adolf Hitler był z pewnością najgorszym kłamcą, oszustem, masowym mordercą i burzycielem, jakiego nie znają dzieje człowieka. Omawiając tę postać Roon mógł wspomnieć o tych faktach choćby przez samą uczciwość. (V. H.) 63 Drzwi do sypialni były otwarte i wrzaski Hitlera obudziły dziecko. - Natalia w sypialni miała przyciszone radio, ale nagły pisk: "Roosevelt" spowodował płacz Louisa i wyrwanie z odrętwienia Aarona. - Mimo wszystko to maniak - oznajmił ten ostatni siedząc wygodnie w fotelu w szlafroku i kapciach. Szklanka z herbatą drżała w jego dłoni, gdy słuchał dalszych krzyków, szeptów i warczeń składających się na przemowę Führera. - Nader sprytny, przekonujący i silny, ale maniak - dodał. - Przyznaję, że dotąd nie zwróciłem na to uwagi. Sądziłem, że cały czas gra. Spojrzawszy na stryja z namysłem Natalia poszła po dziecko. Mowa Hitlera zaczęła się od normalnych narzekań na niesprawiedliwość dotykającą Niemcy i jego osobiście i stopniowo przeradzała się w oskarżenie największego zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za cały przelew krwi i nieszczęścia, jakich on, Hitler, starał się za wszelką cenę uniknąć, zwariowanego hipokryty, który zaprzedał siebie i swój kraj Żydom, prześladującego na każdym kroku Niemcy i Niemców i odpowiedzialnego za cierpienia ludzkości. Po długiej przerwie nastąpił dziki wrzask: "Rooo-sss-velt!", który obudził dziecko i również w jakiś sposób Aarona. W ostatnich latach słuchał on zaledwie paru mów Hitlera, gdyż go nudziły. Będąc historykiem twierdził, że pełno podobnych mu zidiociałych tyranów napotkał na kartach historii i każdy z nich miał krótki żywot. Zniszczył, co mógł, zbudował sobie pomnik i zniknął - tak samo będzie z Hitlerem. Po swej wizycie w Niemczech napisał esej (wydrukowany w Harper's) pod tytułem: "Der Führer: Myśli przed północą" i uznał sprawę za zakończoną. W eseju tym porównał to, co działo się w Niemczech do innych krótkotrwałych masowych ruchów, które przeminęły w ciągu ostatnich wieków. Czasem zmieniały one porządek rzeczy, na przykład krucjaty czy Rewolucja Francuska, a czasami były jedynie powodem zniszczenia, jak masakry Tamerlana. Może ten gloryfikowany żebrak mógł oddać światu przysługę? Jego dążenie do nowego porządku w Europie miało sporo sensu. Mógł wywołać wojnę światową, którą mógł tak wygrać, jak i przegrać, a na pewno w końcu musiał umrzeć, przy czym nie oznaczało to bynajmniej końca świata, który dopiero po jego śmierci go oceni. Bóg - jak to napisał Aaron - podobnie jak objazdowy żongler działał za pomocą przypadkowych obiektów, które wpadły mu w ręce. Jeśli Hitler by wygrał i wprowadził niemiecką tyranię w Europie czy nawet na świecie, tyranię, która przetrwałaby wiek albo dwa, to być może miało tak być z racji wyższych celów - to, co się działo na Ziemi, działo się dlatego, że miało się dziać. Duch ludzki, w swym nieskończonym dążeniu do wolności, albo osłabiłby i zmiękczył teutońskich władców, albo rozsadziłby więzienie, jak źdźbło trawy rozsadza betonową jezdnię. Zaklasyfikowawszy w ten sposób niemieckiego tyrana Aaron zapomniał o jego istnieniu, ale Hitler przypomniał mu o sobie tym wrzaskiem o Roosevelcie. W miarę jak wódz Trzeciej Rzeszy porównywał. się z nim - on, syn biedaków, Roosevelt, rozpieszczone dziecko milionera; on, zwykły żołnierz I wojny znający ostrzał, błoto i głód, Roosevelt, powojenny spekulant finansowy podwajający wartość majątku otrzymanego od rodziców; on, odbudowujący pokonany i pognębiony kraj, Roosevelt, ekonomiczny myśliciel i powód ruiny bogatego niegdyś kraju; on, dzielny naprawiacz starych krzywd, mesjanistyczny zjednoczyciel Europy, Roosevelt, największy zbrodniarz wojenny próbujący utrzymać i przedłużyć światową hegemonię Żydów - słuchając tego wściekłego, nonsensownego i zajadłego fantazjowania, Aaron wpierw zawahał się w słuszności swego filozoficznego podejścia, a w końcu zaczął się bać. Włosi już unieważnili ich wizy wyjazdowe. Charge d'affairs powiedział mu co prawda, że to jedynie profilaktyczne podejście i że nadal powinni być gotowi do wyjazdu piętnastego, jak było uzgodnione, chyba że w tym czasie zostanie wypowiedziana wojna. Przez te dni Jastrow niewiele jadł i spał, a teraz mowa Hitlera zdawała się zatrzaskiwać żelazne drzwi ich więzienia. - I co? - spytała Natalia pojawiając się z dzieckiem w ramionach. - Jest jakaś nadzieja? - Jak dotąd nie wypowiedział wojny. Nie przejmując się jego obecnością podała niemowlakowi pierś, a następnie przykryła go swetrem. - Dlaczego tu się tak oziębiło? Wydaje mi się, że... Aaron położył palec na usta słuchając doprowadzającego się do furii Hitlera. Słuchacze wybuchnęli entuzjastycznym aplauzem i skandującym wyciem: "Sieg Heil!" - Co tym razem? - spytała. - Obawiam się, że właśnie to - odparł przekrzykując tumult. - Powiedział, że zwrócił akredytacje amerykańskich dyplomatów i to rozpoczęło owację. - Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zaskoczyło - pogładziła główkę niemowlaka. - Głodny byłeś, co? - Mussolini musi przemówić. Za mniej więcej godzinę będziemy wiedzieli, na czym stoimy. - Aaron, czy on ma jakiś wybór? Wyłączył radio. - Myślę, że się napiję. Chcesz też? - Nie, lepiej dziś być gotowym na wszystko. Aaron wzruszył ramionami i wychylił kieliszek sherry. Nalał sobie ponownie i opadł na fotel spoglądając na wysoki, chłodny pokój zastawiony walizkami i skrzyniami. W hotelu i na ulicy panowała cisza. - Nie rozpaczaj, moja droga. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku Duce udało się wymigać od tego. Militarnie i tak Hitler nie ma z niego pożytku. Włochy są słabe, chore i pobite. Jeśli wypowie wojnę USA to może zostać zabity, a Hitler nie ma na to z pewnością ochoty. Poza tym Mussolini to cwaniak. Może się wyśliznąć jakąś chytrą formułką i być może będziemy w tym samolocie piętnastego. - Aaron, przestań się oszukiwać. On wypowie wojnę. - Chyba masz rację - westchnął ciężko. - Przykro mi. Naprawdę jest mi strasznie przykro. - Nie przesadzaj. Poza tym to i tak niczego nie zmieni. - Pozwól mi powiedzieć to, co chcę. Nie mogę znieść sposobu, w jaki wplątałem w to ciebie i dziecko. Nigdy nie... - Aaron, zrobiłam to sama i nie ma sensu do tego wracać. Przestań, bo nie zniosę tych narzekań. Nie licząc cmokania niemowlaka panowała długa cisza. Jastrow popijał sherry i w końcu nie wytrzymał. - Mogę zadzwonić do ambasady i spytać, czy wiedzą coś o tym dyplomatycznym pociągu. - To dobry pomysł, jeśli tylko zdołasz się dodzwonić. Jeśli nie, to lepiej chodźmy tam i spytajmy. - I tak miałem ten zamiar - zabrał się za telefonowanie, ale linia była zajęta, toteż zrezygnowany odłożył słuchawkę i dolał sobie sherry. - Bycie historykiem ma ten minus, że zniekształca spojrzenie na teraźniejszość. Wydaje mi się, jakbym obserwował wydarzenia przez niewłaściwą stronę teleskopu - postacie wyglądają na śmieszne i odległe, wydarzenia są trywialne i powtarzające się, a to, co nastąpi, można łatwo przewidzieć, gdyż wszystko to już było w przeszłości. Tylko teraźniejszość jest pogmatwana. Hitler i Mussolini nie mają środków, by przetrwać. Ten dom wariatów w Europie rozleci się i to już wkrótce, gdyż Rosja i Ameryka bez problemów zgniotą nazizm. Ale pozostaje pytanie: jak szybko? Cóż, myślę, że lepiej się ubiorę... - Właśnie. - Zaraz, tylko dopiję... Natalia wyszła z dzieckiem do sypialni, żeby uniknąć kłótni - nie miała już cierpliwości i łagodności dla tego chytrego starca, którego ironia i ślepy optymizm spowodował obecność jej i dziecka w tym kraju, do którego z każdą chwilą zbliżało się zagrożenie. Choć, co zawsze w końcu przyznawała, była to przede wszystkim jej wina. Nie mogła tylko do samego końca stwierdzić, w którym miejscu popełniła ten najfatalniejszy z błędów. Wracając do Włoch? Wychodząc za Byrona? Nie wsiadając do niemieckiego samolotu w Zurichu? Nie płynąc z Herbem do Palestyny? Podejrzewała, że powodem jest coś innego, coś w niej, gdyż pomimo zaradności i przebiegłości była w rzeczywistości naiwnym głupcem. Była nikim i niczym - nie miała nawet prawdziwej tożsamości, a całe życie spędziła niczym unoszący się na wietrze liść. Była Żydówką, ale określenie to nie oznaczało dla niej nic poza kłopotami, które sprawiało. Pierwszy raz przespała się z obcokrajowcem i innowiercą, wyszła za mąż za chrześcijanina, nie zastanawiając się zresztą nad tym aspektem ani sekundy - bardziej martwiło ją, że Byron był taki młody i niedoświadczony. I ten łańcuch przypadków stworzył istotę, która aktualnie ssała jej pierś! W ostatnich tygodniach zaczęła śnić, że nic z tego nie jest prawdą, że tak naprawdę to jest w Paryżu, albo na Long Island, a reszta to koszmar senny. Ulga i radość z tego powodu ustępowała rozpaczy, gdy budziła się stwierdzając, że jednak nie to było prawdą. Dziecko było jedyną rzeczą, która utrzymywała ją przy życiu - najrealniejszą rzeczą, jaka trzymała ją na Ziemi. Reszta, pokój w hotelu, Rzym, Europa - były niewyraźną, acz groźną i zamgloną przeszłością. Ostatnią szansą był ten pociąg dyplomatyczny, toteż czym prędzej ubrała ciepło siebie i dziecko, by udać się do ambasady. - Wyglądasz wspaniale - powitał ją Aaron ubrany w błękitny płaszcz (który dostał na sześćdziesiąte szóste urodziny od Searlesa), najlepsze ciemne ubranie i krawat. Znów popijał. - Bzdura. Jeśli kiedykolwiek dotrę do domu, to pierwszą rzeczą, którą zrobię, będzie spalenie tej kiecki. Obiecuję, że nigdy już nie założę czegoś brązowego. - To wspaniale, że nie straciłaś poczucia humoru - ucieszył się. - Siadaj, moja droga. - Czy nie jedziemy do ambasady? - spytała siadając na oparciu fotela. - Powiedz mi, czy spotkałaś kiedyś ojca Enrico Spanelli? - Tego watykańskiego bibliotekarza? Nie. Uśmiechnął się półgębkiem jak to miał w zwyczaju, gdy alkohol zaczynał nań działać. - Sądziłem, że zjedliśmy razem kolację. - Mieliśmy, ale Louis zachorował. - Aaa, cóż, Enrico przyjedzie tu za chwilę, by zawieźć nas na Piazza Venezia. Zna wszystkich dziennikarzy i będziemy mogli wysłuchać i obejrzeć Mussoliniego z terenu zarezerwowanego dla prasy. - Co?! Mam iść z dzieckiem w tłum faszystów?! Co z... Jastrow uniósł dłoń mówiąc i jednocześnie pisząc na kartce. - Cóż, moja droga, jest to wydarzenie historyczne, a będąc tu możemy być jego świadkami. Na kartce, którą jej podał, napisał: "Jeśli wypowie wojnę, Enrico zabierze nas prosto do ambasady. W każdym razie znikniemy z hotelu, do którego mogą po nas przyjechać". Dlaczego mu ufasz?" - napisała pod spodem. Nie mieli pewności, czy w hotelu były mikrofony, ale profilaktycznie część tematów załatwiali na piśmie. Aaron zdjął okulary i starannie wytarł je chusteczką. Był to stary i umówiony sygnał, że podejmuje trudną decyzję. - Natalio - odezwał się łagodnie - wiesz, że jestem katolikiem? - Co?! - Ach, więc nie wiesz. Sądziłem, że mogłaś przez grzeczność nie poruszać tego tematu. Tak, naprawdę jestem katolikiem. Aaron przy alkoholu miewał różne wypowiedzi, ale nigdy nie powiedział niczego tak dziwnego. - Co mam ci powiedzieć? - spytała zaskoczona. - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. To rodzinna zmora i lekko mnie zaskoczyli tym, że cię o niej nie poinformowano. Zmieniłem wiarę mając dwadzieścia trzy lata - spojrzał na nią spod oka gładząc brodę. - Zresztą i tak to nie było to. Obawiam się, że ja po prostu nie nadaję się do żadnej religii. Wtedy postąpiłem uczciwie. Po czym opowiedział jej o dziewczynie, którą uczył historii i jej ascetycznej, chrześcijańskiej rodzinie, o półtorarocznej, burzliwej miłości, trwającej do momentu aż sprawa nie zakończyła się hukiem, o opuszczeniu Cambridge i dokończeniu doktoratu w Yale, by zerwać z nią i wspomnieniami. Zmianę wiary utrzymywał w tajemnicy, gdyż mając wielu przyjaciół w Bostonie nie chciał ani się z nimi kłócić, ani stawiać ich w trudnej sytuacji. Gdy opuszczał Harvard wiedział już, że było to błędne posunięcie i stanął na etapie sceptycznego naturalizmu, który jak dotąd nie uległ zmianie. Później, gdy w rozmowie występowała kwestia wiary, mówił jedynie o swym żydowskim pochodzeniu, co i tak można było poznać po imieniu. Nie przedsięwziął też nic odnośnie wiary katolickiej - po prostu pozwolił, by sprawa sama uległa zapomnieniu. Popełnił natomiast poważny błąd na samym początku - przedyskutował kwestię z rodziną, czego zaczął żałować już w trakcie trwania tej dyskusji. Prawdopodobnie skrócił tym życie ojca, resztę natomiast wprawił w ciężkie osłupienie, z którego rodzice Natalii nigdy nie wyszli. Mimo że zaczął się uważać za niepraktykującego Żyda, dla nich pozostał parszywą owcą. - Gdy Żydowski Jezus został uznany za książkę miesiąca, Louis napisał do mnie, że jego rabbi chciałby, bym wygłosił mowę, co on sam raczej mi odradzał z wiadomych powodów i to w taki sposób, że omal nie zrobiłem mu na złość. Odpowiedziałem ciepło i serdecznie, ale odmownie i to był ostatni kontakt między nami. Przez te całe trzydzieści lat dyskutowałem o tej sprawie jeszcze tylko z jedną osobą, nie licząc dzisiaj ciebie, i tą osobą jest właśnie Enrico Spanelli. Powiedziałem mu o tym we wrześniu, gdy nie puszczono mnie do Szwajcarii sądząc, że to może być przydatne. Jest wspaniałym człowiekiem i doskonałym naukowcem, choć dość słabo orientuje się we wczesnym Bizancjum. Nigdy nie krytykował mego posunięcia, napisał do Stanów, dostał potwierdzające dokumenty, a ja mam ich kopie. Tak oto mamy przyjaciół w Watykanie. Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy zmuszeni, by ich użyć, ale jest to coś w rodzaju zabezpieczenia. Natalia, dla której najistotniejsze było teraz dziecko, słuchała tego mile zaskoczona - było to jak znalezienie zardzewiałego klucza w ciemnym lochu. Co prawda religia Aarona była jego prywatną sprawą, ale mogło to przynieść pomoc i schronienie albo nawet możliwość ucieczki. Wyjaśniało to również zachowanie i stosunek jej rodziców do stryja. - Przyznaję, że mnie zaskoczyłeś. Ale przyznaję też, że było to niesamowicie sprytne pociągnięcie. Przestać być Żydem czterdzieści lat temu. Co za zdolność przewidywania! - Och, nie popełniaj błędu. Nadal jestem Żydem podobnie jak był nim Paweł po chrzcie. Ale z tego, co mówisz sądzę, że nie pogardzasz mną jak twoi rodzice. To miłe. - Żydowski Jezus, tak? - mruknęła. - Oszust. - On był żydowskim Jezusem - Aaron wyprostował się w fotelu. - Twierdziłem tak, twierdzę i będę twierdził, a książka jest owocem niezłej walki, jaką stoczyłem sam ze sobą. Tak jak większość byłem pod wrażeniem całej chrześcijańskiej struktury i sztuki, jakie odkryłem w collegu, zbudowanej na tym, co ludzie określają mianem martyrologii Żyda; a co do której Żydzi, tacy jak twoi czy moi rodzice, udają, że nie istnieje. Natomiast ona jest i w końcu dopiero udało mi się dotrzeć poza religijne metafory i znaleźć Jezusa takiego, jakim był jako osoba i jako postać historyczna. To była też kwintesencja moich zmagań ze sobą... Widzisz, znalazłem nadzwyczajną osobowość, pociągającą i władczą, utalentowaną i tragiczną, która żyła w Palestynie dawnymi czasy. Dlatego ta książka w rzeczywistości... Przerwał mu dzwonek telefonu. - A, to musi być Enrico - mruknął wstając. - Weź dziecko, kochanie. - Zgoda - odparła po chwili wahania. * Przy kierownicy pordzewiałego miejscami samochodu czekającego przed hotelem siedział mężczyzna w kapeluszu kleryka i płaszczu z futrzanym kołnierzem palący papierosa. Miał twarz chłopa dziwnie przypominającą Il Duce - wyraziste oczy, potężną wysuniętą szczękę i szerokie usta. Ale okulary i łagodny wyraz oblicza znacznie zredukowały pierwsze wrażenie. - Wygląda pan na zmęczonego, profesorze - oświadczył w uroczym rzymskim dialekcie po powitaniu Natalii i podziwach na temat niewidocznego spod koca dziecka. - Nie spałem dobrze. Ruszyli z reumatycznym nieomal jękiem startera. - Rozumiem - głos księdza był łagodny i uprzejmy. - Tak jak pan chciał, zorientowałem się w możliwościach pańskiego schronienia się w Watykanie. Nie jest ono niemożliwe, ale konkordat znacznie ogranicza naszą swobodę działania. Doradzałbym ostrożność, gdyż zwracanie na siebie uwagi w jakikolwiek sposób może spowodować wzrost zagrożenia i specjalną troskę osób, na których uwadze najmniej nam zależy. Choć ulice były prawie puste prowadził ostrożnie. Dopiero w pobliżu Piazza Venezia widać było ludzi zmierzających w tym samym co i oni kierunku. Niektórzy nieśli transparenty. - Problem polega na tym - odparł Aaron - że jestem już kimś takim. - Prawda. I prawdą też jest, że to nieszczęsne niepewne obywatelstwo w tym wypadku może być wielce pomocne. Jeśli dowieść, że jest pan bezpaństwowcem, to nie może pan być obywatelem wrogiego kraju - opuścił oczy. - Co, niestety, nie znajduje zastosowania w przypadku pańskiej siostrzenicy. Należy naturalnie przyjąć, że wasza ambasada... - Proszę mi wybaczyć, ojcze, ale ktokolwiek udzieli schronienia mnie, udzieli także jej. Tym razem milczenie trwało dłużej, tym bardziej że i jazda wymagać zaczęła większej uwagi, gdyż ilość przechodniów w zimowej odzieży zwiększała się błyskawicznie w miarę zbliżania się do placu. Idący byli milczący i skuleni. Jedynie widoczni tu i tam członkowie "Czarnych koszul" starali się wyglądać władczo i dumnie, co nie bardzo im się udawało. - Te plakaty są bezczelniejsze niż zazwyczaj - zauważył Aaron na widok rumianego faszysty z karykaturą Mrs Roosevelt, która siedziała na nocniku i wzywała męża. Przed nimi widać było już następny - przedstawiał uśmiechnięty wór dolarów palący papierosa w cygarniczce i idący o kulach. - Kiedy zaczyna wrzeć, szumowiny wypływają na wierzch - odparł ksiądz. Wjechał w boczną uliczkę i zaparkował w pełnej śmieci bramie, po czym poprowadził ich w kierunku niedalekiego już placu. * Wypełniony ludźmi prostokąt był cichy - ludzie stali nic nie mówiąc, nawet nie szepcząc między sobą. Zimno, szarość nieba i silny wiatr dopełniały ponurego obrazu i nawet dzieci w pierwszych rzędach trzymające chorągiewki zbiły się w gromadkę spoglądając z niepokojem i bez uśmiechu. Poszli do ogrodzonej liną sekcji w pobliżu balkonu, gdzie stali reporterzy i dziennikarze, w tym paru Amerykanów i Japończyków, których Natalia spotkała na przyjęciu. Ktoś rozłożył dla niej krzesełko i siadła na nim trzymając na kolanach śpiące dziecko, co jakiś czas wstrząsana dreszczami pomimo ciepłego swetra. Wiatr zdawał się ignorować płaszcz, sweter i resztę, docierając do gołej skóry. Dość długo czekali na Mussoliniego, który pojawił się nagle z dłonią uniesioną w faszystowskim pozdrowieniu. Przez plac przetoczył się ryk tłumu: "Duce! Duce! Duce!", co było tym dziwniejsze, że wszyscy spoglądali nań w milczeniu, z twarzami bądź nic nie wyrażającymi, bądź wyrażającymi otwartą wrogość. Pod balkonem, na którym stała ta operetkowa postać ubrana w czarny, bogato szamerowany złotem uniform, kilkanaście czarnych koszul skupionych wokół mikrofonów robiło za tło akustyczne. Obok wodza pojawił się Niemiec ubrany w mundur Służby Zagranicznej oraz Japończyk w cylindrze i płaszczu - obaj flankowali dyktatora, niższego zresztą niż Azjata, sprawiając wrażenie bardziej strażników niż towarzyszy. Grupka pod balkonem przestała hałasować (dziwnie przypominając zdezorientowanych sklepikarzy i fryzjerów) i wszyscy w milczeniu oczekiwali tego, co powie wódz państwa włoskiego. Mowa była krótka i wojownicza, ton też był wojowniczy, gesty znane, a całość żałosna i dziwaczna. Głos zresztą zupełnie nie pasował do gestów - bił pięścią w poręcz, gdy ściszał ton, uśmiechał się w najmniej odpowiednich momentach. Pajac pobity w Grecji i Afryce ponownie okazywał, że jest pajacem, sprawiając wrażenie, iż doskonale się bawi wypowiadając wojnę USA. Stojący pod balkonem wiwatowali w przypadkowych momentach. Nie czekając na koniec tego wystąpienia ludzie zaczęli się rozchodzić i ostatnie zdanie wygłosił już do tysięcy pleców - coś, co było nie do pomyślenia na początku jego kariery. Kwestia "Włosi, podnieście się jeszcze raz, bądźcie godni tej historycznej chwili. Zwycięstwo jest nasze!" brzmiała fałszywie nawet bez uśmiechu, którym ją zakończył. Pod balkonem znów zabrzmiały wiwaty, postacie na balkonie wycofały się do wnętrza, a na opustoszałym placu zostali prawie wyłącznie dziennikarze. Niewielka grupka Amerykanów trzymała się razem, rozmawiając z ożywieniem, jednak przyciszonymi głosami. Choć spodziewali się takiego obrotu sprawy, to jednak kiedy nastąpił, poczuli się dziwnie - stali przecież na terenie wrogiego państwa. Debata tyczyła jednego: czy wrócić do mieszkań, by posprzątać i spakować się, czy kierować się wprost do ambasady? Kilku wybrało to pierwsze argumentując, że jeśli znajdą się już w ambasadzie, to mogą nie mieć ku temu okazji, żeby się wydostać. To z kolei przypomniało Aaronowi o rękopisie nowej powieści, w związku z czym wraz z księdzem ruszyli do samochodu, aby najpierw pojechać do hotelu. Natalia była zbyt zszokowana, by protestować, w dodatku mały zaczął płakać i perspektywa zabrania dlań bielizny była całkiem atrakcyjna. Zanim jednakże zdołali zajechać do hotelu wóz nagle zahamował, a ksiądz bez słowa wskazał oddalone o dwa domy wejście do "Excelsiora". Zajeżdżały przed nie akurat dwa wozy policyjne. - Ten rękopis jest naturalnie bardzo cenny, profesorze - odezwał się spoglądając nań przestraszonym wzrokiem - ale czy nie lepiej byłoby w tych okolicznościach dostać się najpierw do ambasady? Jeśli najgorsze się sprawdzi, to zawsze mogę spróbować go wydostać i dostarczyć panu. - Do ambasady - wtrąciła się nagle Natalia. - On ma rację, do ambasady! Jastrow zgodził się z żalem. Ponownie zahamowali o parę kroków przed ambasadą i to dość gwałtownie - przed budynkiem, który był celem ich podróży stał kordon policji i wojska, a po przeciwległej stronie ulicy niewielki tłumek gapiów oczekujących rozrywki. W tym momencie było spokojnie, ale nikt nie wiedział, co może się wydarzyć za chwilę. - Powinni was przepuścić bez problemów - odezwał się ksiądz - ale lepiej być ostrożnym. Proponuję, byśmy poszli piechotą. Siedząca z tyłu Natalia nie drgnęła, toteż Aaron obrócił się ku niej. Twarz miał poważną i zmartwioną, ale głos łagodny i pewny. - Chodź, kochanie. I tak nie mamy wielkiego wyboru. Poszli stroną, na której stali gapie i na skraju tłumku spotkali dziennikarza "Timesa", który zaprosił Natalię na owo japońskie party. Teraz był przestraszony i wściekły. Odradzał próbę sforsowania kordonu. Korespondent United Press próbował tego przed chwilą i został zatrzymany przy bramie, a po paruminutowej dyskusji z policją pojawił się wóz karabinierów i wywiózł go w nieznane. - Jak to możliwe? Nie dość, że to barbarzyństwo, to jeszcze bezsens - zdenerwował się Spanelli. - Mamy wielu korespondentów w Stanach. To idiotyczne zachowanie i bez wątpienia czyjaś samowola, której wkrótce położą kres. - Kiedy i czyja? - spytał dziennikarz. - A co z Philem? Słyszałem dość nieciekawe informacje o waszej tajnej policji. - Co teraz, Aaron? - Natalia czuła, jakby pogrążyła się w bagnie bez nadziei na ratunek. - Musimy spróbować tam wejść. Co innego nam pozostało? Zaraz... Enrico, czy możemy się teraz, zaraz dostać do Watykanu? - To niestety niemożliwe. Nic nie jest przygotowane, a takie nagłe wtargnięcie może tylko pogorszyć sytuację. Za kilka dni to się da załatwić, ale teraz na pewno nie - Włoch rozłożył bezradnie ręce. - Jezu, więc tu jesteście - rozległ się zza ich pleców szorstki głos. - Wszyscy mamy kłopoty, ale wy najlepiej chodźcie ze mną. Natalia odwróciła się i spotkała nieco wystraszone, ale wesołe i typowo żydowskie spojrzenie Herberta Rose'a. * Przez całą drogę najbardziej charakterystyczny był smród ryb wypełniający ciężarówkę wiozącą ich do Neapolu. Kierowcy - para neapolitańczyków zajmujących się dowozem świeżych ryb do Rzymu - wieźli prądnicę dla statku z uchodźcami żydowskimi, gdyż stara się zepsuła, i zgodzili się zabrać niespodziewanych pasażerów. Poszarzały na twarzy od bólu głowy Rabinowicz skulił się przy zapakowanej aparaturze, bujając się w rytm podskoków ciężarówki. Dwa dni szukał generatora w Neapolu i Salerno i w końcu udało mu się znaleźć lekko zużyty w Rzymie. Rose'a zabrał, by pomógł mu się targować i nawet protestował z początku, gdy ten przyprowadził Natalię i Aarona do stojącej w pobliżu ambasady ciężarówki. Później nie odezwał się słowem, jeśli nie liczyć opowieści, jaką uraczył ją na samym początku, po której czym prędzej weszła na skrzynię ciężarówki. Aaron po ostatnim przypomnieniu Włochowi o rękopisie podążył za nią bez zwłoki. Jego opowieść była na tyle krótka, co treściwa. Za namową Herba poszedł do "Excelsiora", by dać Aaronowi i Natalii ostatnią szansę przyłączenia się do nich. W pokoju zastał dwóch doskonale ubranych i doskonale zachowujących się Niemców. Urządzili mu dość dogłębne przesłuchanie na temat doktora Jastrowa, nie przedstawiając się zresztą. Uciekł, a właściwie wyszedł przy pierwszej okazji, jaką było zjawienie się kelnera i ku swej uldze nie był zatrzymywany. Mniej więcej przez pierwszą godzinę jazdy, a raczej obijania się po ciemnej skrzyni podskakującego na nierównościach samochodu, Aaron usiłował znaleźć rozsądne wytłumaczenie obecności Niemców w hotelu. Odbywało się to w formie monologu, gdyż Natalia nie wyszła jeszcze z szoku, Herba to nie interesowało, a Rabinowicz miał swoje zmartwienia. W sumie nie było się nad czym zastanawiać, ale doktor Jastrow zaczął mieć wątpliwości, co do słuszności swej decyzji dołączenia do uchodźców, co było jego prawem. Natomiast, co gorsze, zaczął je mieć na głos. W końcu na wzmiankę o pociągu dyplomatycznym Natalia się zdenerwowała. - Możesz wracać i próbować nim jechać, powodzenia. Ja zostaję! To wreszcie zatamowało potok mowy stryja. Zwinął się w kącie i zasnął. W trakcie całej drogi nikt nie usiłował ich zatrzymać - najprawdopodobniej znajomy widok wraz ze smrodem zniechęcał patrole. W każdym razie bez przeszkód dotarli do portu i to już po zmroku ledwie kilkakrotnie wymieniając żarty z patrolem. Natalia ledwie to rejestrowała zbyt zmęczona by reagować. Zatrzymali się i rozbudził ją ostry stuk. - Obudźcie się przyjaciele, jesteśmy na miejscu - oznajmił z neapolitańskim akcentem jeden z kierowców. Wolno i ostrożnie przeszli przez zaciemnione i zamglone nabrzeże, z lubością wdychając słodkie (po rybach) morskie powietrze. W mroku statek rysował się jak cień, z mniejszymi cieniami spacerującymi po pokładzie. Dla Natalii zdawał się nie większy niż nowojorska łódź wycieczkowa. - Kiedy odpływamy? - spytał Aaron. - Jak zamontujemy i sprawdzimy generator - odparł Rabinowicz. - Chodźcie na pokład, znajdzie się jakieś wygodne miejsce. - Jak nazywa się ten statek? - spytała Natalia. - Och, miał już wiele nazw. Teraz nazywa się "Redeemer", zarejestrowany jest na tureckiego armatora, toteż, kiedy będziecie na pokładzie, znajdziecie się na terytorium neutralnego państwa. Kapitanat portu i konsul turecki doskonale się rozumieją. - Zaczynam się czuć jak Żyd - szepnęła do ucha Aaronowi tuląc dziecko do piersi. - Ja nigdy nie przestałem się tak czuć, choć czasami wydawało mi się, że tak nie jest. Chodź, moja droga! Idąc za Rabinowiczem po wąskim trapie dostali się w końcu na pokład. Gdy Natalia stanęła na nim Rabinowicz odwrócił się i w świetle księżyca można było dostrzec jego zmęczony uśmiech. - Proszę się odprężyć, Mrs Henry, jest pani w Turcji. Jak na początek to wcale nieźle. 64 Janice zbudził prysznic odkręcony na pełną moc - na zegarku stojącym przy łóżku było pięć po piątej. Wzięła prysznic, założyła szlafrok i zeszła na dół. W salonie Victor Henry ubrany w galowy mundur czytał korespondencję przy świetle nocnej lampki. Jego świeżo ogolona twarz miała barwę popiołu, czego się w mniejszym lub większym stopniu spodziewała po szesnastu godzinach snu, w jaki zapadł po wypiciu butelki brandy. Napisał coś na marginesie listu i odchrząknął. - Dzień dobry, Jan. Obudziłem cię? Przepraszam najmocniej. - Witaj, tato. Nie. Vic często budzi się o tej porze. Nie za wcześnie na jajka na bekonie? - Prawdę mówiąc brzmi to zachęcająco. Warren wrócił zeszłej nocy? - Śpi - chciała mu powiedzieć o zatopieniu "Devilfish", ale przestraszyła się; i tak wkrótce się dowie. Zaparzyła kawę, nakarmiła dziecko i zajęła się śniadaniem. Jak zwykle zapach bekonu postawił na nogi Warrena. Pojawił się w mundurze, przeczesując włosy i nucąc coś pod nosem. Uśmiechnął się do ojca i zrozumiała, że gra, by nie musieć mówić o Byronie. - Cześć, tato, jak się czujesz? - Biorąc pod uwagę okoliczności to nieźle. Chyba trochę zaspałem. - Można tak powiedzieć, ale podróże często tak działają. - Faktycznie, mają dziwne efekty. Opróżniłem całą butelkę? - Do ostatniej kropli. - Ciekawe - mruknął Victor. - Pamiętam tylko wypicie pierwszej połowy. - A może tak dawkę leczniczą...? - Wystarczy kawa, jest znakomita. - Wybrałeś doskonały dzień na spanie - Warren nalał sobie kawy. - Masa nowin i żadnej dobrej. - Na przykład? - Hitler i Mussolini wypowiedzieli nam wojnę. - Durnie! Ułatwiają pracę prezydentowi. To najgorsza nowina? - Słyszałeś o "Repulse" i "Prince of Wales"? Japońce dorwali je w pobliżu Singapuru. - Co?! - Lotnictwo. Ponownie pancerniki kontra samoloty i ponownie oba są na dnie. - Boże miłosierny! Czy Anglicy to potwierdzili? - Sam Churchill. Herbaciarze są skończeni na tym oceanie i na dobrą sprawę, zanim się jeszcze zaczęło. Australia jest praktycznie bezradna i wygląda na to, że jesteśmy sami. Victor Henry nadal był pod wrażeniem nowiny. "Prince of Wales", na pokładzie którego Churchill i Roosevelt śpiewali psalmy pod działami, a którego oficerów i załogę miał okazję poznać w trakcie tego spotkania... A teraz leży na dnie. - Zmiana warty - mruknął głucho. - Na to wygląda. - Zaatakowali Filipiny? Warren upił kawy zastanawiając się - niewiele wiedział o tym obszarze. Dowództwo tłumiło informacje, by nie powodować paniki wśród ludności. Nawet nalot na Cavitę został lakonicznie skwitowany. Wieść o "Devilfish" znalazł w tajnym meldunku i miał nadzieję, że jest błędna. Poza tym następny, do którego nie miał dostępu, mógł wymienić Byrona wśród uratowanych. - Zbombardowali Cavite - odezwał się w końcu. - Coś więcej? - Pug przyglądał się uważnie synowi. - Niewiele. Celem były urządzenia na brzegu. - "Devilfish" cumował w pobliżu. - Tak mówiłeś. Z ulgą przyjął pojawienie się żony z zaproszeniem do stołu. Pug, ledwie co jedząc, czuł się nieswojo w towarzystwie młodych pochłaniających z apetytem, jedzenie rosło mu w ustach. - Co planujesz na dziś? - spytał Warren, gdy milczenie zaczęło się przeciągać. - Co? Och, sądzę, że zagram w klubie w tenisa. - Tenis? Żartujesz?! - Dlaczego? Czas wrócić do jakiej takiej formy. - A może tak do Działu Personalnego Floty? - Powiem ci coś. Zastanawiałem się nad tym, ale w tej chwili są tysiące oficerów szukających nowych przydziałów. Wszyscy z tej eskadry pancerników wygrzewają fotele w poczekalni. Navy znajdzie dla mnie zajęcie, nie muszę się o to martwić, a lepiej chyba będzie, jak wezmę, co mi dadzą. - Mylisz się - w całym swoim życiu Warren nie słyszał ojca mówiącego w ten sposób i być może dlatego tak gwałtownie zareagował. - Miałeś pecha, ale nie jesteś każdym z tego tysiąca. Masz prawo do najlepszego okrętu, jaki jest w tej flocie i już straciłeś jeden dzień na działanie. Navy nie będzie cię szukać, a przynajmniej nie tak szybko. Pograsz parę dni w tenisa i skończysz w Planowaniu. O to ci chodzi? Pug uśmiechnął się. Gdy słuchał Warrena to tak, jakby słuchał samego siebie, tyle tylko, że młodszego i energiczniejszego. - Jan, podaj mi wykaz, leży na górze tej sterty listów - przejrzał podane mu kartki. - Hm, ciekawe. Sekcja osobowa, kapitan Theodore Prentice Larkin II. - Znasz go? - spytał Warren. - Jacko Larkin? Największy pijak na moim roczniku w Akademii. Raz musiałem wciągać go za łeb do łodzi. Tak był pijany, że omal się nie utopił. Zresztą to były święta i byłem bodajże jedynym trzeźwym na tej łodzi. Nie wiem czy wiesz, ale wtedy nie piłem. - Mój dywizjon ma o siódmej odprawę. Podrzucę cię do sztabu. - Może i racja. Jacko przynajmniej mnie nie wyrzuci. * Warren zatrzymał wóz na wzgórzu, z którego Janice obserwowała japoński nalot. Słońce jeszcze nie wzeszło na dobre i w szaroróżowym świetle poranka widać było niespotykany obraz: w porcie leżało w podwójnym rzędzie siedem pancerników, poprzekrzywianych albo zgoła przewróconych do góry dnem. Dym unoszący się z nich snuł się pasami po czarnej od ropy wodzie. - Krajobraz po bitwie - mruknął gorzko Victor. - Po pierwszym ruchu - odparł Warren. - Słyszałeś, co powiedział Halsey, gdy usłyszał o ataku? Zanim z nimi skończymy, o Japończykach będą mówili tylko w piekle. - Wywarło to na tobie wrażenie? - Na załodze olbrzymie. Wszyscy to powtarzają. - Tak. Dla dodania sobie ducha. Tyle, że chwilowo bicie Japończyków stanowi mały problem. Zwłaszcza, że mamy większą wojnę w Europie. - Poradzimy sobie i z tym. Teraz ruszy produkcja, jakiej świat nie widział. - Może. Tymczasem czeka nas parę lat wojowania na złomie i to w niedostatku. Ile porażek zniosą jeszcze ludzie tego kraju? Zastanowiłeś się? Bo w najbliższym czasie będzie ich w tej okolicy sporo - w głosie Puga nie było żadnego uczucia. - Mogą zmusić prezydenta, żeby się dogadał z Japończykami. Co kogo w Stanach obchodzi, czy obchodziła Azja? Warren zapalił silnik. Nastrój ojca zaczynał się i jemu udzielać. - Nie masz racji. Nie teraz i nie po tym. Dobra, jedziemy. Prowadził jak zwykle po wariacku, ale pewnie i aż do samego parkingu przed sztabem nie odezwali się do siebie. - Jesteśmy - Pug jakby się obudził. - Kiedy się zobaczymy? - Kiedyś w czasie wojny. - A dziś wieczór? - Nie wiem, tato. Mieliśmy wypłynąć wczoraj, może wypłyniemy dziś. Jak na razie, to chyba nikt w tej flocie nie myśli zbyt perspektywicznie. - Rozumiem to, sam nie bardzo mogę tak myśleć. Zastanawiam się, czy jeszcze mam głowę. - Przejdzie ci, a głowę masz. - Mam nadzieję. Co do głowy to lepiej nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. - I nie przyjmij odmowy od Larkina. Lepiej weź kluczyki od wozu, ja mogę ich chwilowo nie potrzebować. - Masz rację. Jak byśmy się nie zobaczyli, to życzę ci powodzenia i dobrych łowów. Spojrzeli na siebie i rozstali się bez słów. Victor Henry ruszył prosto do działu łączności i zajął się ostatnimi depeszami. W wieczornym meldunku o stratach na Cavite dostrzegł "Devilfish" wymieniony jako zatopiony. Skierował się następnie do pokoju Jacko, by poczekać na niego. Było dopiero piętnaście po siódmej i nikogo w dziale osobowym jeszcze nie było. Bezceremonialnie wziął z innego biurka fotel wiedząc, że Larkin w jego biurze zrobiłby to samo i siadł w pokoju z widokiem na błękitne niebo, zielone pola i czarny od spalenizny port. Czuł się źle - było mu zimno, miał ochotę zwymiotować, a jednocześnie był mokry od potu. Wypicie w parę godzin butelki brandy miało ogromny wpływ, ale po listach od Rhody i Madeline było to jedyne bezpieczne wyjście, jakie mu pozostało. Wieść o stracie "Devilfish" trafiła w otępiałego człowieka, ledwie go lekko zaskakując. Gdy tylko usłyszał o nalocie na Cavite, oczekiwał czegoś podobnego - nieszczęścia jak wiedział z własnego doświadczenia chodzą parami, a w jego przypadku seriami. Jednakże każda seria powinna się kiedyś skończyć, a do tej chwili najważniejszym było trzymać się jakoś i przeczekać. Co do losów Byrona nie miał na przykład pewności. Po pierwsze, okręt mógł nie zatonąć (wstępne, pełne podniecenia raporty często są mylne), po drugie Byrona mogło na nim nie być, albo mógł się uratować. Trzeba czekać na potwierdzenie albo zaprzeczenie i mieć nadzieję. Natomiast inaczej sprawa się miała z żoną i córką - tu nie było możliwości pomyłki czy nieporozumienia. Rhoda chciała rozwodu i ponownego małżeństwa z Fredem Kirby, a córka zakochała się w pracodawcy i nie zdziwiłby się, gdyby o tym w krótkim czasie przeczytał w gazetach. Takie były fakty. Choć być może trudne do pojęcia, ale tym nie mniej realne. Musiał się z nimi pogodzić i jakoś zareagować. Zamiast ulgi, że może stać się wolnym, co zmieniało jego sytuację z Pamelą, po raz pierwszy zrozumiał, jak beznadziejny był ten romans i jak silne więzy łączące go z żoną. To, że Rhoda ich nie czuła, to że była w stanie napisać i wysłać list z taką treścią zamiast mu o tym powiedzieć, że to jej wina, że on w jej oczach jest prawie świętym, ale że od ponad dwudziestu pięciu lat chciała mieć inne życie i innego mężczyznę, było ciosem, po którym trudno mu było się pozbierać. Poza tym list ten rodził inne pytanie: co dokładnie zaszło między nią a Fredem? I tu Victor rozdarty był między dwiema odpowiedziami: tą, którą dyktował zdrowy rozsądek i która stwierdzała, że jego żona przespała się najprawdopodobniej z innym mężczyzną, i tą, którą dyktowała miłość własna twierdząca z kolei, że coś takiego jest niemożliwe. Uczepił się faktów w ich gołej postaci, a Rhoda nic na ten temat nie napisała. Tym, czego pragnął teraz najbardziej, było odzyskanie jej, gdyż czuł, że kocha ją w desperacki zgoła sposób. Wiele z tego uczucia spowodowane było przez jego urażone ego, ale nie wszystko - była przez ponad ćwierć wieku jego częścią, była nie do zastąpienia w jego życiu i potrzebny był aż taki szok, by zdał sobie sprawę z tej oczywistej prawdy. Nie winił jej za ten związek - to zdecydował po pijanemu zanim stracił świadomość, tym bardziej że niewiele brakowało, by ich role się odwróciły. Co dziwniejsze, nie żywił omal nie spotkało jego i Pameli. Tylko Rhoda przekroczyła granicę i to omal nie doprowadziło go do wściekłości. Uczciwie rzecz biorąc musiał jednak realnie spojrzeć na fakty. Natomiast na Clevelanda był wściekły i gdyby nie wybuch wojny nie był wcale pewien, czy nie znajdowałby się w drodze powrotnej do Stanów. W dodatku był zły na siebie, że pozwolił Madeline na zostanie w Nowym Jorku. Mógł kazać jej wrócić do Waszyngtonu. Teraz żona tego człowieka (o ile można tak nazwać świnię) grozi rozwodem, lży jego córkę, a on nic nie może na to poradzić. Ba, gdyby pomyślał, to przewidziałby taki rozwój wydarzeń, gdyż samotna dziewczyna w takim jak to mieście musiała skończyć podobnie. Jeśli nie ten, to byłby inny - Madeline oberwała na zasadzie kaczki przelatującej nad strzelnicą, ale... - Pug! Wczoraj cały wieczór próbowałem cię znaleźć - głos Larkina przerwał mu rozmyślanie. - Gdzieś ty się do diabła schował? Jacko, zaczerwieniony, z czterema paskami na rękawie, zamknął drzwi, rzucił czapkę na wieszak i oznajmił przez wewnętrzny telefon: - Nie ma mnie, Amory. - Aye, aye, sir. - Cieszę się, że cię widzę - siadł w fotelu i przyjrzał się uważnie koledze ze szkolnej ławy. - Szkoda "Kalifornii", miałaby doskonałego dowódcę. - Cóż, mój pech utonął w ogólnym nieszczęściu. - Kto ci przekazał wiadomość? Zostawiłem ją w tuzinie różnych miejsc. - Jaką wiadomość? Przyszedłem, żeby się z tobą zobaczyć. - Po co? - Po rozkazy. - Ja właśnie po to chciałem się z tobą zobaczyć. Pug, Kimel ma iść w odstawkę i to na swoją osobistą prośbę. Na tej samej zasadzie, co Ludwik XVI sam skrócił się o głowę. Jego następcą jest Pye, choć nie wiadomo na jak długo, a on chce zacząć od zmiany sztabu. Prawdę mówiąc coś tu faktycznie śmierdzi i jedne co mnie cieszy to ten drobiazg, że nie mam nic wspólnego z gotowością bojową. Pye chce ciebie do sztabu. Czekaj! - powstrzymał Puga, który zdecydowanie potrząsnął głową. - Pozwól, że wpierw coś powiem. Dla kogoś w twojej sytuacji to wspaniała okazja. Bądź łaskaw pamiętać, że w ciągu półtora roku będzie gotowych sześć nowych pancerników klasy Iowa i najprawdopodobniej jeden będzie twój. - Jacko, ja chcę okręt. - Przecież ci mówię, że go dostaniesz. - Teraz, nie w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. - Słuchaj, Pug, nie mówi się nie admirałowi to raz, a dwa sztab to doskonała okazja i do układów, i do awansu. - Gdzie on urzęduje? - Pug wstał. - Siadaj! Niech cię cholera, nigdy nie umiałeś grać w piłkę czy w tenisa i myśleć rozsądnie! - Ale nieźle pływam. Larkin przez chwilę zbierał oddech, po czym parsknął śmiechem. - Siadajże wreszcie. - A dostanę okręt? - Siadaj do cholery! Pug siadł. - Co się stało? Wyglądasz jak nieświeży nieboszczyk i zachowujesz się, nazwijmy to lekko, dziwnie. U ciebie wszystko okay? - Wczoraj nieco, hmm... zbyt dużo wypiłem. - Ty? - Szkoda mi było "Kalifornii". - Jasne. Jak Rhoda? - Po staremu - wydawało mu się, że powiedział to spokojnie, ale Larkin uniósł brwi i przyglądał mu się uważnie. - Masz chłopaka na "Enterprise", nie? Co z nim? - Okay. Drugi jest na "Devilfish"... albo był. - "Devilfish"? - ton Jacka był nienaturalnie spokojny. - Tak. Larkin otwarł jedną z teczek leżących na biurku i zabrał się za studiowanie wypisanych na maszynie spisów, które były w jej wnętrzu. - Niewykluczone, że będzie wolny "Northampton", ale to wielki znak zapytania. - Jezu, to najcięższa rzecz, jaka nam została w okolicy. - Pug, gówno mnie to obchodzi! Dowództwo krążownika jest niczym wobec zastępcy Szefa Sztabu Floty Pacyfiku i wiesz o tym! Tim Saunders wyszedł z tego stanowiska z dwoma gwiazdkami będąc w naszym wieku. Nawet jeśli załatwię ci okręt, to będzie to pomyłka twego życia. - Nie znasz pomyłek, które już zrobiłem. Posłuchaj, Jacko, od chwili, w której opuściłem Amerykę zajmowałem się przekładaniem ściśle tajnych papierków z miejsca na miejsce. Cztery lata w Planowaniu, trzy lata w Europie i teraz znowu Planowanie. Nic mnie nie obchodzą gwiazdki, jestem marynarzem o specjalności artylerzysty i toczy się wojna - wskazał za okno. - Jeśli nie znajdziesz nic innego, to wezmę dywizjon trałowców, rozumiesz? Ja chcę na morze! - Słyszę jasno i wyraźnie - Larkin z westchnieniem skinął głową. - Jeden raz więcej będę musiał postawić się staremu. - Jak cholera. Chcę, żeby on wiedział, że ja tak narozrabiałem. Gdzie on jest? - Słuchaj no, jeśli zaczniesz z nim gadać tak jak ze mną, to znajdziesz się w samolocie do Stanów, zanim się obejrzysz i to ze skierowaniem do szpitala. Wyglądasz jak trup na urlopie, a zachowujesz się jak w szoku. Zobaczę, co dam radę zrobić, a ty idź do łóżka, odstaw brandy czy co cię tam męczy i czekaj na mój telefon. - Dzięki, Jacko. Będę w domu Warrena. Tu masz numer. Gdy uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie Larkin powiedział niespodziewanie ciepło: - Pozdrów ode mnie żonę, gdy następny raz do niej napiszesz. * Klub Oficerski US Navy Pearl Harbor 12 grudnia 1941 Droga Rhodo Jestem zdesperowany zaskakującym listem, jaki od Ciebie dostałem, ale odwlekanie odpowiedzi nie daje mi żadnego natchnienia. Nie sądzę, żebym musiał narażać Cię na stratę czasu przelewając na papier swoje uczucia, poza tym i tak nie jestem pewien, czy zdołam to zrobić nie będąc mocnym w tych sprawach nawet u szczytu swej literackiej formy. Gdybym naprawdę wierzył, że uszczęśliwi Cię ten krok, może postąpiłbym inaczej. Sądzę jednak, że jest to nieszczęście tak dla Ciebie, jak i dla mnie. Wyrażam tę opinię, choć mnie o to nie prosiłaś. Wiem, że nie jestem Don Juanem, a raczej przez większą część życia byłem dodatkiem do Ciebie. Powody tego stanu rzeczy są skomplikowane i chyba wgłębianie się w nie teraz nie będzie zbyt pomocne. Podstawową sprawą jest to, że łatwiej lub trudniej, ale udawało nam się dojść tak daleko. Nadal Cię kocham i to znacznie mocniej niż to okazuję. A i Ty zdołałaś napisać w tym liście kilka ciepłych słów na mój temat. Skłonny jestem uwierzyć, że w tej chwili jesteś zakochana jak pensjonarka i że nic na to nie jesteś w stanie poradzić. Sądzę że takie rzeczy się zdarzają, choć zawsze człowiek jest zaskoczony, gdy dach wali mu się na łeb i na końcu dowiaduje się o tym, o czym inni wiedzą od dawna. Poza tym, tak naprawdę nie jesteś pensjonarką, a przyzwyczajenie się do kogoś nowego w naszym wieku nie jest łatwe. Byłoby inaczej, gdybyś była wdową, ale ja jeszcze żyję. Życie, które prowadziliśmy w ostatnich latach, zdecydowanie źle wpłynęło na nasze małżeństwo. Zdaję sobie z tego sprawę i sam czułem ten wpływ. W Manili powiedziałem Byronowi, że staliśmy się rodziną dmuchawców, a ostatnio wichry wojny rozwiewają nas po świecie. Teraz też uderzyło mnie, że te same wichry. zaczynają rozwiewać naszą cywilizację, co tym bardziej skłania mnie do tego, byśmy trzymali się razem. Mam nadzieję, że po głębszym zastanowieniu przyznasz mi rację. W ciągu następnych lat większą część czasu spędzę na morzu, toteż nie bardzo jestem w stanie zająć się tymi sprawami. Oto w jakim stanie postanowiłem je zostawić. Jestem skłonny zapomnieć (albo starać się to zrobić), że kiedykolwiek napisałaś ten list, albo też porozmawiać z tobą na ten temat przy najbliższym spotkaniu. Mogę też, jeśli jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz, podpisać papiery i dać Ci wolną rękę. Ale ostrzegam, że nie oddam Cię bez walki. Krótko mówiąc, chcę dwóch rzeczy: twego szczęścia, jeśli to możliwe, byśmy byli szczęśliwi razem. Widziałem ostatnio Warrena - stał się doskonałym oficerem z otwartą przyszłością. Ma rozum, pomysłowość i umiejętności, by zostać oficerem sztabowym. Byron też nieźle daje sobie radę, tak że spokojnie możemy być dumni z naszych synów. Wiem, że będą w niebezpieczeństwie, ale w podobnej sytuacji jest cały świat, a oni przynajmniej mogą walczyć. Nie wiem, co stało się Madeline i niepokoi mnie to, ale jak na razie nic na to nie mogę poradzić. Jeśli ten facet chce się z nią ożenić, to upraszcza to sprawę maksymalnie, jeśli nie, to usłyszy ode mnie parę miłych słów. Miałaś rację, że twoje nowiny będą mniej bolały z racji mego przeniesienia na pancernik - w specyficzny sposób tak właśnie się stało. Od kiedy przyleciałem tu po ujrzeniu płonących Wake i Midway żyję jak w czasie katastrofy. Twój list prawie pasował do reszty. Prawie. Jestem człowiekiem kochającym rodzinę i jedną kobietę, o czym zresztą wiesz. Może jestem żyjącą skamienieliną, ale jeśli nawet tak, ta i tak mogę się zachowywać tylko w pewien naturalny sposób. Mam wrażenie, że Kirby (pomimo tego co się wydarzyło) jest takim samym typem. Jeśli mam rację, to cała sprawa nie wyjdzie Ci na dłuższą metę i lepiej wycofaj się z niej teraz. Jest to na tyle uczciwy sąd, na ile może on być uczciwym w moim wykonaniu. Victor jest uroczym malcem, a Janice doskonałą matką. Nasz drugi wnuk wygląda dokładnie jak Briny, gdy był niemowlakiem. Dołączam zdjęcie, które rozstać, ale wiem, że chciałabyś je zobaczyć. Miejmy nadzieję, że udało im się bezpiecznie wyjechać z Włoch, zanim Mussolini wypowiedział nam wojnę. Jacko Larkin przesyła pozdrowienia - jest gruby i smutny. To byłoby na tyle. Teraz zaczynam zarabiać swoje wynagrodzenie (mam nadzieję) walcząc w tej wojnie. Kocham Pug. Był czas na lunch gdy skończył pisać i klub zaczął się zapełniać hałaśliwym tłumem oficerów. Przeczytał epistołę dwa razy, stwierdził, że jest sztywna i nudna, ale nie przepisał jej - treść była taka, jakiej chciał, a był to jeden z tych listów, które można przepisywać dziesiątki razy bez efektu. List, który posyłał Pam był gorszy. Zakleił kopertę. - Cześć - Jacko maszerujący z trzema młodszymi oficerami stanął obok. - Starałem się do ciebie dodzwonić. Słyszałeś o "Devilfish"? - Nie. Co się stało? - W Cavite zatopiono "Sealion", sprostowanie przyszło godzinę temu. "Devilfish" jest cały i nietknięty. Pug musiał zdrowo odetchnąć, zanim zaryzykował wydanie głosu. - Tym razem to sprawdzona wieść? - Sprawdzona z powtórzeniem sprostowania błędu. - Szkoda "Sealion". Jesteś posłańcem doskonałych nowin. Dzięki. - Druga nie jest tak dobra. Staram się o okręt dla ciebie, ale coraz bardziej wygląda to na pobożne życzenie. - Ostrzegałeś mnie, Jacko. - Szukam czegoś innego, ale... Zjedz z nami lunch. - Innym razem, stary. Wyszedł i wrzucił list do skrzynki. Byron był cały! A Jacko w jakiś sposób zdoła go wyprawić na morze! Wędrując bez celu po bazie stwierdził nagle, że znalazł się na nabrzeżach, gdzie przy stacji paliwowej stał pobierający paliwo "Northampton". Po opuszczeniu biura Larkina zwalczył pokusę złożenia wizyty na krążowniku stwierdzając, że byłoby to lekkie przegięcie nie mając konkretnych rozkazów. Teraz było to bez znaczenia. Ale po co miałby to robić? Służył półtora roku na siostrzanej jednostce "Chester" i znał dobrze te zgrabne i śmiertelnie niebezpieczne okręty, choć mogłyby być znacznie lepsze, gdyby nie były efektem poronionego traktatu o tonażu i uzbrojeniu okrętów wydumanego przez polityków. Washington Treaty zobowiązał bowiem USA w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku do budowy krążowników o wyporności do dziesięciu tysięcy ton i uzbrojeniu w działa artylerii głównej kalibru osiem cali. Nie było natomiast słowa o ich długości i rezultatem tego była seria hybryd - przerośnięte niszczyciele o długości pancerników, lecz o zaledwie jednej czwartej ich masy ze smuklejszymi dziobami, lżejszym pancerzem i średnią szybkością. Ich zadania to zwiad i zwalczanie żeglugi handlowej nieprzyjaciela oraz niszczenie jego krążowników. Tyle, że każdy japoński krążownik mógł zatopić "Northampton" zanim ten zdoła dojść na swój zasięg ognia lub storpedować go bez problemów przy tak cienkim pancerzu. Po "Kalifornii" była to faktycznie degradacja, z której i tak by się cieszył, jeśli by była możliwa. Podniecało go ładowanie zapasów na okręt. Jacko miał rację, szykowali się do patrolu bojowego, tyle tylko że nie pod jego dowództwem. A szkoda, bo coś takiego ukoiło by go i wyleczyło z problemów. * Na stole w sypialni zastał kartkę z pismem Janice przypiętą do zmiętej depeszy Western Union. Od: Janice Do: Teść Temat: Różne Wracamy na kolację. 2. Dzwonił Warren - nie wróci, odpływają o świcie. 3. Z "Kalifornii" przynieśli telegram z komentarzem, że przez parę dni pętał się po bazie i dopiero teraz do nich dotarł. 4. Pozdrowienia. Otworzył depeszę: Najdroższy właśnie usłyszałam o ataku jestem przerażona i martwię się o ciebie wstyd mi za strasznie głupi list najgorszy możliwy czas proszę zapomnij o nim i wybacz mam nadzieję że żyjesz i zadepeszujesz kocham Rhoda Pokiwał głową czytając - Rhoda jak żywa i prawie słyszał ją przekazującą treść przez telefon. List musiał być głównym motywem - nigdy nie była tak słodka jak po jakiejś wpadce towarzyskiej czy niesłychanej awanturze, co zresztą uratowało ją od wielu nieprzyjemności. Najprawdopodobniej impuls do wysłania depeszy był szczery, ale leczenie będzie długie, o ile w ogóle już się zaczęło. Zupełnie jak w przypadku "Kalifornii". Nie miał pojęcia co odpowiedzieć, toteż wrzucił telegram do szuflady biurka obok listu, za który przepraszała. * Przy posiłku wypił sporo wina, a potem brandy, które Janice szczodrze nalewała - wiedzieli oboje, że inaczej nie zaśnie, zaś alkohol pomógł - ledwie pamiętał, jak się kładł. Obudził się o czwartej rano i doszedł do wniosku, że skoro nie śpi, to może obserwować odpłynięcie Warrena. Cicho ubrał się i wyszedł, starannie zamykając drzwi i jeszcze staranniej uruchamiając wóz, by dojechać na wzgórze. Mrok nocy był łaskawy dla portu - zniszczenia nie były widoczne, a gwiazdy świeciły jak zawsze w bezchmurną noc rozjaśnianą dopiero nieśmiałym brzaskiem na wschodzie. Jedynie lekki smrodek spalenizny przypominał o leżącym poniżej pobojowisku, które wkrótce będzie widoczne w promieniach wschodzącego słońca. Zresztą zanim się zupełnie pojawiło dostrzegł to, co znał już na pamięć: podwójny rząd rozbitych pancerników Pacyfic Battle Force leżących wzdłuż Ford Island, a na jego czele "Kalifornię". Odwrócił się od tego obrazu zniszczenia spoglądając w niebo na stare, pomocne w nawigacji konstelacje jak Syriusz czy Procjan. Poczuł podziw i znane już uczucie istnienia czegoś większego, panującego nad kruszyną zwaną Ziemią. Prawie widział Boga spoglądającego na bogatą i żyzną planetę i zastanawiającego się, dlaczego w tym dostatnim miłym świecie ludzie głównie zajmują się wykopywaniem żelaza z ziemi, przerabianiem go na broń i zabijaniem się. W dodatku on sam wszystkie dojrzałe lata przeznaczył podobnemu zajęciu, a teraz miał jeszcze narażać życie dla osiągnięcia tego samego, co inni, celu. Dlaczego? Bo inni to robią, bo bratem Abla był Kain, bo w tym parszywym świecie Stany Zjednoczone są nie tylko jego ojczyzną, ale i nadzieją dla innych, bo jej wrogowie chcą wojny, wobec tego nie pozostaje nic innego jak ją wygrać lub zginąć. Może ta karuzela zakończy się już po tej pierwszej, prawdziwie światowej, wojnie, może zakończy się powtórnym przyjściem Chrystusa. A może nigdy się nie skończy. Ale żył w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku i patrzył na swój zatopiony okręt i swoją zatopioną flotę - dzieło doskonałych pilotów i marynarzy wykonujących rozkazy polityków współpracujących z Hitlerem. Dopóki nie zakończy się życie i władza tego osobnika, świat ani o cal nie posunie się ku rozsądniejszej egzystencji. Teraz pozostało tylko wygrać tę wojnę. Z tą myślą obserwował majestatycznie odpływający, w eskorcie niszczycieli i krążowników, lotniskowiec, na którym jego pierworodny płynął do walki. * Gdy wrócił Janice była już ubrana. - Wybierasz się gdzieś? - spytał. - Sądziłem, że jeszcze twardo śpisz. - To przez ten kaszel Vica. Zabieram go na badania do kliniki. Dzwonił przed chwilą kapitan Larkin. - Jacko? O tej porze! - Zostawił wiadomość: "Jest cały twój". Victor Henry siadł z wyrazem całkowitego osłupienia na twarzy. - Mam nadzieję, że to dobra wiadomość - zaniepokoiła się. - Powiedział, że zrozumiesz. - To cała wiadomość? Nic więcej nie mówił? - Cała. Powiedział jeszcze, że do dwunastej nie będzie go w biurze, ale sądził, że chciałbyś o tym wiedzieć jak najszybciej, stąd telefon. - Jasne. To doskonała nowina. Czy jest kawa? - Jest. Anna May zrobi ci śniadanie. - Nie, kawą mi zupełnie wystarczy. Słuchaj, będziesz przejeżdżać koło Western Union, prawda? Czy mogłabyś wysłać depeszę ode mnie do Rhody? - Jasne. Victor sięgnął po kartkę, których cały plik leżał przy telefonie i napisał: List w drodze jestem ok właśnie zaczynam walczyć Spojrzawszy na kartkę Janice skrzywiła się z niesmakiem. - Co ci się nie podoba? - spytał. - Może byś tak dopisał "kocham". - Oczywiście. Dzięki, Jan, dopisz na telegramie. Gdy wychodziła telefonował do dowództwa krążowników floty i prawie nie zauważył jej pożegnalnego gestu. Pomyślała, że to typowe dla niego, kiedy tylko w grę wchodzi służba. Trzeba mu wtedy przypominać, że kocha swoją żonę. 1964 - 1971