Konrad T. Lewandowski RÓŻANOOKA Wydawnictwo VICTORIA Gdynia 1992 Projekt okładki Renata Miastowska Rysunki Jarosław Musiał Redaktor Marek Nowowiejski ISBN 83-85522-06-9 © Copyright by Wydawnictwo „VICTORIA" Sp. z o.o. Gdynia 1992 Wydanie I PRAWO ONEGO Nad naturą Moc Ona trwa spod gwiazd przybyła we sam rdzeń żywota wbita swoim żądłem. Lęk przed Nią na wszystko długie ręce kładzie Śmierć sługą posłusznym jest na Onej dworze i kornie pod osąd oddaje swe łupy: Skrzywdzona niewinność gdy nienawiść skazi — przeciwny naturze może wydać owoc. Ten zaś, co naznaczył zbrodniami swą drogę — za życie plugawe weźmie kły wampira. Tejże, co przed gadem otwiera swe łono — za tą podłą rozkosz da łeb i szpon strzygi. Płód nie pogrzebany spędzony ukradkiem na rozkaz Onego — przyjmie dziób porońca. Ów, co swe nasienie trzewiom wilka oddał — za zniewagę Prawa weźmie bure łapy. Ci, co Moc Onego dla siebie chcą posiąść — za pychę tak wielką śmierć poprzez jej Dzieci... (fragment „Kodeksu z Katidy" Stary Suminor, rok 305 ery Onego) l. Wisielica Kamienie, które mijała, szydziły z niej swoją obojętnością. Porośnięte mchem i połyskujące bielą nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe. Wszystkie trwały tu dookoła, pogrążone w zachłannej kontemplacji swej niezmienności i martwoty. Chwilami miała wrażenie, że patrząc na nią chełpią się tą swoją wieczną niezniszczalnością, a wtedy lodowaty skurcz chwytał ją za gardło i serce, po czym gwałtownym dreszczem przenikał przez całe ciało. Tak bardzo chciałaby stać się jednym z nich. One wiedziały, na pewno musiały to wiedzieć, bo ich drwina z tej rozpaczliwej zazdrości przybierała na sile przechodząc z wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie przy ścieżce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept: Od- i chodzisz... Ty odchodzisz, my zostajemy... zostajemy... zostajeeemyyy... — Nie! Nieeee!!! — Związane na plecach ramiona wyprężyły się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w pięści chwytając powietrze. — Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna!... Ja niewinna!!! Proszę!... Nie mnieeee!!! Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni, strażnicy połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów, papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopi w białych płótniakach przybyli z okolic Kardy — wszyscy z pośpiechem stłoczyli się wokół, aby nic nie uronić z tak interesującego widowiska. — Puśćcie mnie! To nie ja!!! Przysięgam! Błagam... — Jeszcze raz uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem całego ciała przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie. Rozpaczliwy szloch przeplatany co chwila zapewnieniami o niewinności docierał do wszystkich wywołując gniew albo kpiące okrzyki. Sędzia Maron słuchał tego z wyraźną uciechą, zadowolony że skazana tak dobrze odgrywa dla ludu swą rolę, ale sędzia Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata. — Zacny Mefinie — mruknął półgłosem ocierając pot z czoła — uciszże tą nieszczęsną... Dobrze wymierzony w żołądek kopniak przerwał błagalny skowyt w pół słowa. Chwilę później ręka nabita węźla- stymi mięśniami złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc nogami i potykając się tak, że idący po bokach pachołkowie chwilami musieli ją wlec. Bełkotała coś cicho i niezrozumiale. Krew spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na jej zgrzebną, śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą do bliskiego już szczytu wzgórza. Kamienie umilkły i zniknęły. Wspinaczka, narastający przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy ból przepędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na strażnika z widłami w ręku, który, gdy byli już o kilkadziesiąt kroków od celu, wysforował do przodu i pospiesznie przerzucił w krzaki leżące pod szubienicą szczątki. Zaraz też podążyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon papieru i chciał podać go Molinowi, ale ten pokręcił tylko przecząco głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy. — Ridina, córka rymarza Dedy... — przeczytał głośno. Gwar głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie — Wiosen dziewiętnaście, oskarżona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią. Wyprostowała się nieco, uniosła głowę. — Ty ścierwo... — dotarło do obu pachołków — będziesz zdychał... — ... o to, że czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były. — Nienawidzę... nienawidzę... — Została uznana winną i w imieniu naszego najjaśniejszego pana Redrona III, dzierżcy Katimy i króla Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomyślnie sędziowie Jego Wysokości: Tares, Maron i Molino. — Ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką. — Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! — Tares zwinął papier i odstąpił od Ridy. — ... nienawidzę... Pętla już była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił rozkołysany sznur i sprawdziwszy staranność przygotowanych węzłów, dał znak czekającym na dole pomocnikom. Podprowadzili Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą strażnika postawili ją na trzecim szczeblu. Nie broniła się, była już całkowicie bezwolna i tylko jej nieustanny, monotonny szept towarzyszył każdej czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i stanąwszy z dłonią opartą o drabinę, pytająco popatrzył na sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy. — Nienawidzę! Zatrzeszczał napinany sznur. Drabina z głuchym łomotem uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś inny zbladł nagle i chwytając się za żołądek z pośpiechem ruszył w powrotną drogę. Blady jak ściana Molino stał chłonąc wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat dał znać, że skończone. Zebrani poruszyli się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego Wzgórza. Tares zaczekał, aż mistrz Mefin podejdzie do niego, 10 bez słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych. Nikt nie obejrzał się już, aby nie zobaczyć twarzy patrzącej za odchodzącymi... Było południe. Chmura odsłoniła powoli pełny księżyc, a wtedy skały, krzewy i trawy zalśniły szarosrebrzystym poblaskiem. Zbudziły się cienie. Lekki powiew wiatru ożywił je i poruszył. Smugi mętnej poświaty rozpełzły się w różne strony, a jedna z nich wślizgnęła się pod kępę zarośli wydobywając z mroku wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze jakąś kość, po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad za cichnącym szmerem łodyg i liści popłynęło długie, przeciągłe skrzypnięcie. To naprężona lina konopna otarła się o suchą drewnianą belkę, zaś podłużna plama czerni na ziemi ruszyła tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwająca tak już od kilkunastu godzin. Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny zanikający odgłos, zamiast zamrzeć, przeszedł w gwałtowny trzask . Cień pod szubienicą zadrżał, zafalował i ożył! Ostre szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy podkurczyły się i wyprostowały, a ona sama zadygotała jakby w nowej agonii. Mięśnie znów napinały się i wiotczały w chaotycznych zrywach, a piersi raz jeszcze podjęły rozpaczliwą walkę o oddech... Coś na kształt obłoku księżycowego światła pojawiło się tuż nad poprzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym 11 świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na moment, niczym smuga srebrnego dymu, zabłysł długi i prosty snop blasku. Chwilę później całe zjawisko przygasło, skurczyło się, a mleczna poświata pulsując wniknęła w wiszącą postać. Teraz... Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy poruszyły się wolno i wyprężyły tak, jakby chciała dotknąć ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłużyły się nieco, lecz wtem wygięły wraz z całymi stopami tak mocno i nienaturalnie, że aż chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył, przypominających pąki upiornych roślin wykiełkowały nagle podobne do haków szpony. Po nogach przyszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała. Przemiana dopełniła się. Niebawem na ziemię spadły zerwane z przedramion powrozy i strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w linę nad łbem, dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko przegryzły sznur od wisielczej pętli, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzgórzem rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy rosnące na zboczu i już nic więcej nie zmąciło spokoju tej nocy. Wstający brzask wydobył z granatowego mroku dużą, nieregularną bryłę miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt domów, dwu-, trzypiętrowych kamienic, obronnych murów, wieżyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, 12 a jako ostatni wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nie naoliwiony kołowrót i płyta zwodzonego mostu zaczęła z wolna opadać na drugi brzeg. Gdy była już o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk rozespanego strażnika i platforma z drewnianych bali nabijanych żelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrżnęła o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot szeroko przetoczyły się po okolicy. Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydrożnej gospody odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie, na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł długimi, z rozmachem zakreślanymi zakosami, wyraźnie zadowolony, że nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle stanął gwałtownie i uważnie przypatrzył się kształtowi leżącemu w przydrożnym rowie. Jeszcze jeden, dwa kroki... Zdławiony krzyk, zwrot i szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez moment biegł na czworakach i znów popędził wrzeszcząc i wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliższym stole. — Gambo, czy ci na rozum padło?! Karczmarz Riken odstawił kufel, który właśnie wycierał i wyszedł zza kontuaru. — No, co ty? Tamten dysząc ciężko i wyrzucając z siebie pojedyncze, niezrozumiałe okrzyki, chwycił go za rękaw koszuli i pociągnął do wyjścia. — Kat... Mefin... p-pomocnik... — wykrztusił dopiero na zewnątrz. — Gdzie?!! — W oczach Rikena błysnęło zrozumienie. Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken stał nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział 13 przez dwadzieścia kilka lat pracy w swojej karczmie, aby tracić czas na kontemplację. Skoczył w dół i przypadł do wykręconego nienaturalnie ciała kata. Było zimne i sztywne. Z rozmachem przewrócił je na bok i zobaczył wyrwę wielkości pięści, na karku, tuż poniżej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był trzema równoległymi ranami, sięgającymi aż do zębów. Riken zrozumiał, że nic tu po nim, ruszył więc ku leżącemu o trzy kroki dalej pomocnikowi. Ten żył, ale straszliwe uderzenie w głowę obnażyło mu mózg i jedno oko wyrwało razem z połową ucha. nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc różową pianę. Widać miał strzaskane żebra. Podłużny cień padł na dno rowu. — Gambo, po straże! Szybko! — krzyknął karczmarz nie patrząc za siebie. Cień zniknął, a Riken ostrożnie zajął się rannym. Ułożył go w wygodniejszej pozycji i zabrał się za podwiązywanie żeber. Za moment odkrył, że odłamki niektórych poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan... Na drodze zadudniły kroki wielu biegnących ludzi, szczęknęło żelazo. — Riki, co z nim? — rozległ się głos dowódcy straży przy głównej bramie, starszego dziesiętnika Tadina. — Nic z tego — Karczmarz wstał i wytarł w fartuch zakrwawione dłonie — Jemu już nic nie pomoże — dodał zrezygnowany. — A mistrz Mefin? — Co najmniej od dwóch czy trzech godzin. Tadin wskoczył do rowu i zbliżył się do pomocnika kata. — Niech to zaraza... — mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął: — Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie go, tylko uważać! — Cofnął się, aby zrobić miejsce żołnierzom i stanął obok Rikena. — Jak sądzisz, kto to zrobił? — zapytał. 14 Karczmarz spojrzał na niego dziwnie zamyślony. — Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście lat temu?... Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliższe krzaki. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Głos mu drżał. — Twarz mistrza... — odpowiedział powoli Riken — na policzku ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark. — Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj... — Więc było to coś podobnego, tylko że miało odmienne zwyczaje. Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu żołnierzy. — Wy dwaj! — pokazał. — Natychmiast zawiadomić sędziego Taresa! — Panie, a co z onym nieborakiem? — odezwał się jeden z tych, którzy położyli rannego na prowizorycznych noszach. — Nieście go do mnie, do gospody — polecił Riken. Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle poruszył idących. — Na Reha? — zawołał Tadin. — Toż on się budzi... Stójcie! Pospiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą. — Człowieku, mów, co się stało! Otwarte oko nieruchomo patrzyło gdzieś w niebo. — Nie słyszy cię — mruknął karczmarz, ale również przybliżył ucho do ust konającego. Zsiniałe wargi poruszyły się najpierw bezgłośnie. — ... wisielic... — szept był cichy jak szum deszczu za ścianą — ... to ona... wi... się... lic... ooo... — Koniec, po wszystkim... — Riken sięgnął i zamknął to jedyne, zgasłe już oko. 15 — Rozumiesz coś? — Tadin zrobił nieokreślony gest dłonią. Karczmarz skinął głową. — Wisielic... wisielica... Prawda, jest coś takiego. Różne rzeczy słyszy się czasami przy szynkwasie — powiedział zadumany i nagle ożywił się.— Trzeba sprawdzić na Szubie-nicznym Wzgórzu? —Rida? — Właśnie, wyślij tam kogoś. — Tak, zaraz... Tadin dotknął czoła, jakby opędzał się od natłoku myśli. — Hej, czterech do mnie! — Panie, mamy nieść? — Już nie trzeba. Zostawcie tu, z boku. — Riken nawet nie spojrzał na pytającego. Odtąd nikt nie odezwał się aż do przybycia sędziów. Przyszli wszyscy trzej; spokojny jak zawsze Tares, pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza. — „Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny naturze może wydać owoc..." — zacytował półgłosem, na wpół do siebie Tares. — Co to jest?! Co ty bredzisz?! — syknął z furią Maron. — Oszalałeś? — To stary poemat o wszystkim co nadnaturalne, „Prawo Onego". Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto: wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur niewinną. — A skąd wiesz, że to ona? Gdzie dowód?! —Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, że wracają już strażnicy, których wysłał zacny Tadin... Żołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać było, że gnali na łeb na szyję przynajmniej przez całą powrotną drogę. 16 — Nie ma trupa, nie ma! — wykrzyczał łapiąc oddech pierwszy z nich. — I szmaty na ziemi podarte! — dodał inny. Milczący do tej pory Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się, że zaraz porazi go apopleksja. — Spójrz, panie! — Strażnik wyciągnął w stronę Taresa rękę, w której sznur odcięty od szubienicznej belki trzymał tak, aby jego dwa końce były tuż obok siebie. Kontrast pomiędzy jednym — równo przeciętym ostrzem sztyletu, a drugim — postrzępionym i lepkim od śluzu był aż nadto wymowny. — Przegryziony — wyjaśnił niepotrzebnie. Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast podążyli za nim. — I co teraz, co teraz?! — wybuchnął Maron. — Będzie się mścić — odparł Tares z jakimś nieludzkim spokojem — Mefinowi odpłaciła tak samo szybką śmiercią, jaką on jej zadał. Chyba nawet nie poczuł, kiedy mu skoczyła na plecy... — A ten chłopak? — Cynizm Taresa sprawił, że Maron zaczął myśleć logicznie. — Przypadek, zwyczajnie się napatoczył. —Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliście mnie! A ja wiedziałem! Czułem, że to nie ona! To wy mi kazaliście podpisać ten przeklęty wyrok! Wyyy!!! — rozwrzeszczał się histerycznie Molino. Tares skoczył do niego, chwycił za kaftan i z całej siły potrząsnął. — Opamiętaj się, ty... Cożeś myślał, że wolno ci naszą niepewność tłumowi przed oczy wywlekać?! Zresztą prawo jest jeszcze i jeśli ja i Maron byliśmy pewni jej winy, to i ty jako trzeci z nami winieneś się zgodzić! Tak czy nie? — Jest, ale... 17 — To swoje „ale" powiedz tamtej, jeśli ciebie wysłuchać teraz zechce. — Czekajcie no... — odezwał się Molino — trzeba by rychło wieści rozesłać i tępicieli sprowadzić. Aha! I pana Dekelo o wszystkim uwiadomić. A potem... — Tak, tylko że oprócz tego jest jeszcze sprawiedliwość... — powiedział Tares cicho i już tylko do siebie. Wieść za sprawą Gamby błyskawicznie obiegła miasto. Mieszanina strachu, ciekawości i współczucia dla Ridy niczym lotny opar wypełniła uliczki i domy i zakrzepła w pełne napięcia oczekiwanie. Było znowu południe. Ach, Rida! Nieuchwytny, bezdźwięczny, ale ogłuszający krzyk przenikał falami cały jego umysł, utrzymując go na pograniczu szaleństwa. Przejmujący ból. Kiedy odpływał zostawiał po sobie czarną pustkę, a gdy wracał, to mimo iż nie miał postaci, był gorszy niż dotyk rozpalonego żelaza. Ta bezcielesność sprawiała, że chwilami doprowadzony do szału chwytał się za łeb z usilnym pragnieniem, aby rozerwać sobie czaszkę, wyciągnąć mózg i wycisnąć z niego to obłędne cierpienie. Chciał wyć, miotać się, tłuc głową o ścianę, ale zamiast tego brał kubek i wypijał następną miarkę gorzały. Nic nie dawało się określić, nazwać czy wytłumaczyć, tylko beznadziejność i poczucie nieodwracalności trwały tu, w tej ponurej otchłani, w którą bez przerwy spadał. Nowe hausty piekącego płynu nie zmniejszały udręki, aż do chwili, gdy kolejny łyk sprawił, że wielki i ciężki młot spadł wreszcie i rozgniótł wszelkie uczucia. Potem znowu wszystko zaczynało się od początku i powtarzało jak ruch karuzeli. Czas i miejsce przestały 18 mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozpłynęła się rzeczywistość, a w końcu w spranym okowitą mózgu nie została już żadna myśl. Zasnął. — Mino, może chcesz mleka? Jest kwaśne — nagle zobaczył nad sobą pucołowatą twarz szynkarza Hety. Zaskoczony spokojem i ciszą, która teraz zapadła w jego duszy, powoli, jakby bojąc się ją zmącić, przyjął kubek i wypił. Wydawało się nie mieć smaku, ale pragnienie przynajmniej na chwilę znikło. — Na Reha! — odezwał się Heto odbierając naczynie. — W życiu nie widziałem, by ktoś tak chlał... Już dwa razy sprawdzałem, czy jeszcze żyjesz! Równie zdumiony jak i ucieszony niespodziewaną ulgą wyprostował się i oparł plecami o ścianę. — Ile czasu? — zapytał ostrożnie. — Trzy dni... — odrzekł Heto, a widząc osłupienie rozmówcy, dodał pośpiesznie: — no, może bez kilku godzin... Przyszedłeś tu zaraz, jak się sąd skończył. — A pieniądze? — zmienił pośpiesznie temat. Karczmarz obejrzał się i zerknął na wiszącą nad szynk-wasem tablicę. — Na razie jeszcze to ja jestem ci trochę dłużny. Koniec końców nie tak łatwo jest przepić siedem sztuk złota... — To nalej. — Daj pokój! Lepiej coś zjedz. — Odczep się, Heto! Nie twoja rzecz! — warknął. — Niby nie, ale skoroś taki mocny, to lepiej weź się w garść! Ale, ale... ty przecież nic nie wiesz! — A co mam wiedzieć?! — odparł zgryźliwie. — Mefin i jego pomocnik nie żyją... Wielkie pięści Mina zacisnęły się, aż zatrzeszczały palce. — Jak to!? — Po robocie poszli pić pod miasto do Rikena. No wiesz, 19 wcześniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz Mefin widać wolał zejść ci z oczu... — I miał rację! — wycedził przez zęby Mino. — No właśnie, więc dlatego tam. A wyszli gdzieś tak w środku nocy. — Po co? Przecież brama zamknięta! — A bo ja tam wiem! — rozeźlił się nagle Heto. — Widać mieli jakiś interes do siebie... Nic mi do tego! A rano... I popłynęła opowieść, w trakcie której oczy Mina otwierały się coraz szerzej i szerzej. — Więc żyje... — wyszeptał, gdy zamilkł Heto. — Co żyje? — nie pojął szynkarz. — Ridka, Ridka żyje! — wykrzyknął i zaczął krążyć po izbie. — Człowieku, szalonyś?! Co ty gadasz?!! Mino zatrzymał się i popatrzył przytomniej. — Nieważne — powiedział powoli. — Daj coś jeść! — No, chyba że... — burknął Heto i zabrał się za krojenie kiełbasy. — Konia mi trzeba i jadła na drogę... — rzekł Mino z pełnymi ustami pół godziny później. — A gdzie cię niesie? — Do Katimy. I to dziś jeszcze ruszam! — Do stolicy... — powtórzył cicho Heto. — Będzie trzeba liczyć pięć dni... Tego, co mi dałeś, na to za mało! — Widać i było, że chciałby o coś zapytać, ale zrezygnował. Mino sięgnął do kieszeni, wyjął z niej duży złoty pierścień z migoczącym w nim sennie kocim okiem i podał go karczmarzowi. — Po ojcu... Teraz wystarczy? — Aż nadto! — No to jak wrócę, wykupię. Szukaj co trza! Zanim minęła godzina, uliczne brukowce zaiskrzyły pod 20 żelazem podków spiętego ostrogami rumaka. Mino popędził jak burza. Z łoskotem i szczękiem przemknął przez wąskie przestrzenie między kamieniczkami, a ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym króliki. Zadudniły jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwałtowny tętent ścichł wytłumiony przez zbity grunt gościńca. Młodzieniec uśmiechnął się mijając na poboczu traktu grupę dyskutujących mieszczan, dalej zostawił za sobą karczmę Rikena i razem z obłokiem kurzu pomknął w stronę lasu na horyzoncie. Dzikie uniesienie i radość doprowadziły do wrzenia krew, a pęd powietrza rozwiał mu włosy i chłodził rozpalone ciało wdzierając się pod rozchełstaną koszulę. Pulsujące rytmicznie sploty końskich mięśni, które czuł pod sobą, sprawiły że wciągnął go i pochłonął nieodparty żywioł, śpiew, hymn siły i mocy. Czuł to wszystkimi nerwami, każdym drgnieniem myśli, uczuć i woli... Ona żyła!!! Żyła! Nieważne w jakiej postaci! Nieważne gdzie! Wszystko jedno! Uprosi pomocy i później po nią choćby na samo dno piekła! Zabierze, wykradnie stamtąd, a potem, drugi nie odda już swej miłości pod żaden sąd! Żaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dość tego! Dość! Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!! Maszerowali przez korytarze pałacu króla Redrena mijając kolumny z różowego marmuru, komnaty o hebanowych drzwiach, kryształowe świeczniki wiszące u wysmukłych sklepień i misternie rzeźbione krużganki, przy których te w kardyjskim ratuszu wyglądały jak kurze grzędy ob-srane przez gołębie. Przewodnik Mina, młody oficer z odznakami setnika, oraz dwaj towarzyszący im gwardziści nie odezwali się ani słowem od czasu, gdy opuścili wartownię. Mino z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i głupio. 21 W brudnym płaszczu i zakurzonych butach, w porównaniu z tamtymi w wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogóle wymuskanymi w każdym calu, wyglądał jak drobny złodziejaszek złapany na gorącym uczynku i prowadzony właśnie pod pręgierz. Najgorsze było jednak to, że damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy, których napotykali, odnosili najwyraźniej takie samo wrażenie. Na szczęście wszystko skończyło się niebawem pod jednymi z tych hebanowych drzwi. Oficer zapukał i weszli. — Pani, to jest ten człowiek z Kardy, który chciał się z tobą widzieć. — Dziękuję, Zefio, możesz odejść. Żołnierze oddali ukłon i wyszli pozostawiając Mina w wyłożonej barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupełnie zagubionego z gębą wyciągniętą jak u tępego, prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusić pół słowa. Po prostu zatkało go! Zawsze wyobrażał ją sobie jako kobietę co najmniej stateczną, no, może jeszcze nie starą, a już na pewno nie piękną... Tymczasem na sofie siedziała dziewczyna mniej więcej w jego wieku, w krótkiej skórzanej, stylizowanej na zbroję sukni, spod której wystawały zgrabne i piekielnie długie nogi w rzemiennych sandałach. Po jej ramionach spływały pofałdowane rękawki błękitnej tuniki, a splecione dłonie opierała o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miała żadnych pierścieni ani bransolet, sięgające zaś pleców złociste włosy obejmowała na czole tylko prosta srebrna obręcz podtrzymująca zieloną, finezyjnie rżniętą w chryzoprazie przyłbicę albo raczej woalkę przysłaniającą twarz od czubka nosa do brwi. — Na imię mam Irian... — rozległ się dźwięczny głos — Dowodzę gwardią pałacową Jego Wysokości, a ty, panie, kim jesteś?! — złamała etykietę nie mogąc doczekać się stosownego zachowania z jego strony. 22 Wziął głęboki oddech. — Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony... — No tak, zapomniałam dodać: ja jestem z urodzenia chłopką. Zmieszał się i bąknął coś bez sensu. —Już dobrze... — wstała, podeszła do stołu, nalała wina i podała mu kubek. — Siądź, panie, i mów, z czym przybywasz. — Pani... — upił niewielki łyk — Miałem... znaczy mam jeszcze, chyba... dziewczynę, narzeczoną. Rida jej na imię... — mówił pośpiesznie, rwąc słowa i zdania, mieszając niekiedy zdarzenia, byle prędzej dobrnąć do końca. Irian usiadła i uważnie na niego patrząc słuchała w milczeniu. — Lecz czego chcesz ode mnie? — zapytała, gdy skończył. — Co ja mam zrobić? Przez chwilę zbierał się na odwagę. — Słyszałem pieśni, bajania... Ty, pani... — Co o mnie gadają?! — przerwała mu ostro. — Że byłaś strzygą! — wyrzucił z siebie. — Że gdy byłaś dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarłaś... Że wyszłaś z grobu... A potem potrafiłaś sprzeciwić się swojej naturze i w nagrodę za to odzyskałaś życie w ludzkiej postaci. — To nie całkiem tak. Ale niech będzie... — dziewczyna złagodniała. — Powiadają, że masz pamiątkę... — Spojrzał na nią. — Tak... — sięgnęła do czoła i uniosła do góry zieloną osłonę — oto ona! Był przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnął się mimo woli — oczy miała jaskrawoczerwone, o jakimś szczególnym, jakby perłowym połysku. — I dlatego nazywają cię Różanooką. — Tak, to prawda. — Cofnęła dłonie i opadająca woalka zamieniła z powrotem czerwień na brąz. 23 — Więc pomóż mi, proszę! Skoro mogłaś ty, pani, to może i uda się Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynić! Zapadło milczenie. Irian podniosła się i zaczęła chodzić po komnacie. Mino nie ważył się głośniej odetchnąć. — Dobrze! — odrzekła nagle. — Pomogę ci... Fala ulgi przyprawiła go niemal o zawrót głowy. — ... ale nie mogę opuścić pałacu bez zgody Jego Wysokości ani też zostawić żołnierzy bez rozkazów. Musisz zaczekać. Skinął twierdząco. — A zatem... — Klasnęła w dłonie i zza purpurowej kotary wybiegła młoda służebna. — Heliko, wychodzę, a ty zajmij się naszym gościem i... — zawiesiła głos, z ukosa spojrzała na Mina — Zdobądź dla niego trochę ciepłej wody i jakieś świeże ubranie... — dodała, po czym wyszła nie oglądając się już na nieszczęśnika, którego policzki i uszy nagle poczerwieniały. Wróciła po trzech godzinach z wiadomością, że wszystko zostało załatwione i można szykować się do wyjazdu. Resztę dnia spędzili omawiając pomniejsze sprawy związane z podróżą, a następnego ranka spotkali się przy zachodniej bramie Katimy. — Witaj, szalony kochanku! — zawołała na jego widok. Wyglądała jeszcze ciekawiej niż wczoraj. Miała na sobie długi ciemnozielony płaszcz, dobrze pasujący do jej nieodłącznej, chryzoprazowej woalki. Spod płaszcza pobłyskiwała stal kolczugi. Jednakże na tej plecionce z żelaznych ogniw kończyło się całe uzbrojenie Irian. Nie miała żadnej innej broni, nawet sztyletu. Włosy swobodnie spływały jej na ramiona. Doprawdy, był to niezwykły strój jak na wodza kilku tysięcy starannie dobranych, najlepiej wyćwiczonych i uzbrojonych żołnierzy w państwie Suminoru. — Ruszajmy — odpowiedział z lekkim uśmiechem. 24 Jakiś czas jechali w milczeniu. — Powiedz mi, pani... — odezwał się Mino — słyszałem jeszcze, że twój ojciec był kotołakiem? — Przybrany ojciec — poprawiła go. — Ten, który mnie spłodził, był zwykłym człowiekiem, smolarzem. Jego dostojność kapitan Ksin Fergo, kotołak na służbie króla — zamyśliła się na moment — dowodził gwardią w czasie, kiedy uznał mnie za swą córkę. To po nim otrzymałam ten urząd. — A on? — Odszedł... — Popatrzyła gdzieś w przestrzeń. — A dlaczego ty, pani... ? — spróbował zatrzeć poprzednie, niezręczne pytanie. — To kaprys Jego Wysokości — odparła. — Król uznał, że dobrze jest mieć dowódców straży o nadnaturalnym pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz uspokajająco wpływa to na wszelkich spiskowców... Karda na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak zawsze. Pozornie nic się nie zmieniło przez te prawie dwa tygodnie, które upłynęły od wyjazdu Mina. Ludzie żwawo kręcili się po ulicach, rozmawiali, handlowali, kłócili, a jeśli przerywali swoje zajęcia, aby odpowiedzieć na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem popatrzeć na Irian, to była w tym tylko zwykła ciekawość mieszkańców małego miasteczka. Życie toczyło się tu w rytmie niezmiennym od wieków i najwyraźniej, nawet tamto niezwykłe wydarzenie nie zdołało naruszyć jego zewnętrznego porządku. — Chyba biorą mnie za twoją nową kobietę — powiedziała Irian, kiedy zatrzymali się przed gospodą Heta. — Tacy są... — odparł z goryczą Mino zeskakując na ziemię — wiadomo, chłopak młody, popił, odżałował... i zna- 25 lazł nową. Zwykła to rzecz i gadać nie ma o czym. A rychło zapomną całkiem, że ze mną i Ridą coś było! Ech... — Witamy!!! Witamy czcigodnych państwa. — Karczmarz zamilkł nagle na widok Mina. — Tyś to? — A ja, ja... — odburknął ponuro. — Prowadź do środka. Wybrali stół w najodleglejszym kącie izby, a Heto nieproszony, przyniósł dwa kufle piwa. — Zaczekaj — Mino przytrzymał go za rękaw. — Siadaj i mówże co z Ridą?! — A bo to cię jeszcze obchodzi? — Gospodarz zerknął na siedzącą bez ruchu Irian. — A tak, jeszcze! Heto sposępniał i skrzywił się z niechęcią. — Tares i Maron do piachu... Fala gorąca przeszła przez skronie i policzki młodzieńca. — Mów! — Marona sprawiła w noc po twoim wyjeździe. Bronić się chciał, pachołków i służbę uzbroił. W domu okiennice i drzwi sztabami zawarli, ale przepatrzyli małe okienko w wychodku. Tam na niego czekała... — Widział ją kto? — Nie, ale ci, co sędziego widzieli, podobno rzygali jak koty. Cały był we krwi, mózgu i własnych gównach. — Wziął głębszy oddech. — Ona ciszej od ducha przychodzi. Nikt nic tak samo nie spostrzegł, kiedy Taresa naszła. Ten zaś jakby na nią czekał. Sługi odprawił, wszystko otwarte było. Albo oszalał, albo taki ci był sprawiedliwy... — Na Reha! — Mino aż zadrżał z wrażenia. — A potem dopadła pana Dekelo. — To i Dekelo też trup?! — wykrzyknął zdumiony. — Gdzie tam trup... — Karczmarz splunął pod stół — Jeszcze gorzej! Język mu wywlokła, a resztę twarzy razem o oczami pazurami wydarła. Dotąd leży z taką wyrwą od 26 czoła do gardła, że obłędu na sam widok można dostać, i zdycha dokładnie tak, jak mu to pod szubienicą przyobiecała. — A Molino? — Ten cały, bo cięgiem w sądzie zawarowanym na wszystkie skoble siedzi. Ale od strachu to rozum mu się ze szczętem pomieszał. Nikogo nie wpuszcza, a żarcie mu pode drzwi przynoszą. Tylko wtedy otwiera i stąd znać, że żyw. — Innym ona nie szkodzi? — A dajże mi wreszcie pokój! — wybuchnął nagle. — Na co mi o niej gadać?! Żeby i do mnie przyszła? Starczy! — Wstał gwałtownie i odszedł obsłużyć przybyłego przed chwilą mieszczanina. Irian trąciła w ramię patrzącego za gospodarzem Mina. — Nic z tego nie będzie — powiedziała cicho. — Jak to? — Zbladł jak ściana. — Zbyt wiele krwi, zła. Zasmakowało jej zabijanie... — Ale ty... — droga zbliżyła ich na tyle, że zdążyli przejść na mniej oficjalną formę zwracania się do siebie — ty przecież też zabijałaś! — wyszeptał z pasją. — Czyż nie?! — Jednego tępiciela tak... — skinęła głową twierdząco. — Tylko że to on polował na mnie, a nie na odwrót. — A za co? — Za nic, strzygi zabija się dlatego, że są. — Naprawdę nie zrobiłaś nic wcześniej? Nie mściłaś się? — Nie miałam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili żywcem tę wiedźmę, zanim... — A widzisz! — syknął triumfalnie. — Ridy nikt nie wyręczył! — Może masz rację, ale to... — Posłuchaj! — wpadł jej w słowo. — Byłem z nią, byliśmy... Moja matka i ojciec nie żyją od lat. Pożar... Ona była dla mnie wszystkim! Nie ważne, że z niższego stanu. Nie mam krewnych, którzy by się mogli sprzeciwić! Spotykaliśmy 27 się, szykowałem już złoto dla świętcy, żeby dał ślub, ona się zgodziła, kochała mnie! Zawsze kiedy spytałem, okazywało się, że czuła to samo co ja... Rozumiesz?! Byliśmy dla siebie stworzeni! Potwierdzał to każdy dzień, każda chwila z nią! Zresztą... Nie wiem, jak ci to mówić. Jej rozmiłowane oczy mówiły wszystko! Mam ją teraz zostawić? Ją, jakby połowę mnie? Kiedy Dekelo oskarżył, że ona te dzieciaki... A to przecież nie ona! Pewnie on sam, bydlak! Zawsze je miał za śmieci! Zabawił się po swojemu i... potem sąd. Trzeba mi było porozwalać łby sędziom, katu, Dekelo, nawet całemu miastu i zabrać ją! A ja poszedłem się zapić! Zamiast ratować! Teraz mam jeszcze szansę... — przerwał, spojrzał przytomniej. — Czy jeżeli stanę przed nią i przekonam ją, by z dobrej woli zaniechała zemsty i darowała Melinie życie, czy wtedy będzie można odczynić urok? — zapytał. —Jeżeli przekonasz... — powtórzyła Irian — Tak, wówczas, z pomocą jakiegoś wielkiego maga, być może uda się tego dokonać. Poderwał się na równe nogi. — Więc idźmy do Moliny! — Zaczekaj. A jeśli cię zapomniała? — Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, że najgłębsze i najmocniejsze uczucia nietknięte przechodzą przez śmierć i Przemianę. — Tak było ze mną... — zamyśliła się. — Więc i z Ridą też! Muszę tylko ją obudzić, przypomnieć. .. Ona przecież za życia miłowała mnie ponad wszystko! — Rzecz w tym, abyś zdążył to zrobić. Bo inaczej skończysz jak tamci... — Wstała i rzuciła na stół drobną monetę. — Chodźmy! 28 Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali już zastanawiać się nad sposobem ich wyważenia, z wnętrza wielkiego, zamkniętego na głucho budynku ze sczerniałego kamienia dobiegł szmer. — Od-dejdź stąd, od-dejdź..., ja niewinny... nie chciałem cię zabić... — rozległ się żałosny, piskliwy bełkot przypominający skomlenie psa. Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie. Gdyby Irian odezwała się teraz, mogłaby swoim kobiecym głosem spłoszyć sędziego na dobre. Gdyby zaś Mino powiedział swoje imię, to chociaż z nieco innego powodu, skutek byłby pewnie ten sam. — Ja wiem, że jesteś niewinny! — zaświtała mu nagle właściwa myśl. — I dlatego przyszedłem ci pomóc! — Ktoś t-ty? — Mino Dergo! Przychodzę, boś nie chciał jej śmierci! — dodał pospiesznie. Odpowiedzią był cichy, nerwowy chichot. — P-prawda to... — usłyszeli po chwili. — Szczera prawda! Przyszliśmy uwolnić cię od niej! — J-jjacy m-my? — Jest tu ze mną sławna czarownica — wyjaśnił Mino modląc się w duchu, aby stary nie przypomniał sobie przypadkiem jakiejś historii o Irian, w której byłaby mowa o jej zielonej woalce. — Ona cię obroni! Zapadła głucha, denerwująca cisza, po czym wreszcie szczęknęła zasuwa. — A prawda t-to? — rozległo się znowu. — Prawda, święta prawda! — powtórzył Mino. — Przysięgam! Ciężkie drzwi uchyliły się w końcu i w ciemnej szparze zabłysły rozbiegane oczy obłąkanego człowieka. — Wpuść nas. Ona już nie będzie cię prześladować. 29 — D-dobrze... Ledwie weszli. Melino szaleńczym rzutem całego ciała naparł gwałtownie na uchwyty od skobli i z piekielnym rumorem zatrzasnął wejście, jakby tuż przed nosem kogoś trzeciego. Załomotały szybko, przesuwane z impetem rygle. — Hę? — Po chwili, chuda, pokryta szczeciniastym zarostem twarz sędziego wykrzywiła się w migoczącym blasku łojowej świecy. — Prowadź! Będziemy czekać. Nie oglądając się, ruszył posłusznie przed siebie i zniknął za zakrętem korytarza. Zaskrzypiały drewniane schody. W tym momencie Irian pochyliła się nagle, z niewiarygodną szybkością zzuła sandały i błyskawicznie, na palcach odbiegła gdzieś w bok. Mino, nie patrząc na nią, poszedł za sędzią starając się robić jak najwięcej hałasu. Ona powróciła po chwili i zrównała z nimi tak nagle i cicho, że aż się przestraszył. — Poluzowałam skobel przy okiennicy... — szepnęła dopinając w marszu rzemienne paski. Czekający na górze Molino nie domyślił się niczego. Zaprowadził ich do pozbawionej okien komnaty, w której trzymano przestępców tuż przed rozpoczęciem procesu. Mino popatrzył w górę. Tam... Na drugim piętrze jest sala, gdzie zapadł wyrok. Usiedli na prostych ławach ciągnących się wzdłuż ścian. Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sędzia po drugiej stronie, dokładnie na przeciw. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne cienie, powołane do życia przez płomień świecy, falowały pełzały i drgały w rytm ciszy panującej tu, w tym posępnym gmachu, drugim co do wielkości po ratuszu, w Kardzie, małej stolicy wielkiego Kaladenu — prowincji Suminoru. W kraju, w którym demony i ludzie od kilkunastu wieków toczyli ze sobą niekończącą się walkę na śmierć i życie, czasami tylko próbując żyć obok siebie w zgodzie. 30 Trwali. Świeca z wolna przemieniła się w pełgający nieśmiało ogarek, a ten zaś, po którymś z niemrawych rozbłysków, stał się świecącą w mroku czerwoną plamką. Ciemność jednak nie zapadła. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a stamtąd przez otwarte drzwi zaczęło wsączać się do komnaty światło delikatne jak pajęcza sieć. Było już po pełni, ale blasku nadłamanej tarczy księżyca starczało jednak dla oczu przywykłych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora, pełnego mocy po niedawnej Przemianie. — Jest! — tchnęła Irian Minowi w ucho. — Czuję ją... — Jak? — Cichsze niż najsubtelniejszy szept pytanie pozostało bez odpowiedzi. — Idzie. Wytężył słuch aż do granic możliwości, ale dopiero po długiej, bardzo długiej chwili usłyszał tylko jeden stłumiony stuk, gdzieś na dole... — Nyyyyyeeeee!!! — Molino z przeraźliwym wrzaskiem zerwał się z miejsca i skoczył do wyjścia. — Za nim! — krzyknęła Irian. Nie zdążyli. Ciemność spadła na nich z łomotem, a w zamku zazgrzytał klucz. Mino z desperacką furią uderzył barkiem w zamknięte drzwi. Raz, drugi... aż mdlący ból rozszedł się po jego wnętrznościach. — Nie mogę! — Odejdź! — odepchnęła go. Krótki, głośny huk, a potem przeciągły trzask rozrywanego drewna. Fala bladego światła, a w niej skulona na progu Irian. — Jak ty!? — Nie pytaj! — wysyczała dziwnie zmienionym głosem. — Idź, bo nie zdążysz. Szybko!!! Już nie oglądając się na nic, z jedną tylko myślą tłukącą 31 się w głowie, pognał przed siebie na złamanie karku. Prosto! W prawo! Droga?! Droga!!! Którędy?!!! Tam! Teraz schody! Bieg! Jeszcze kawałek! To te wąskie drzwi! Wpadł do izby rozpraw bocznym wejściem — tym dla przestępców. Ona wracała tu głównymi drzwiami... Molino, wpatrzony w gęsty cień za ich progiem, w ogóle nie spostrzegł obecności Mina. — Za co?! Za coooo... nie mnie! To oniiii!!! — zawodzący szloch rozniósł się echem po sali. Drobna i szczupła, ale jakby zlepiona ze zbitych węzłów mięśni i ścięgien sylwetka wychynęła bezszelestnie z mroku. Płynnie i szybko, chyba lewitując tuż nad podłogą, ruszyła w kierunku sędziego. — Rida! Potwór zwolnił, a jego łeb z krótkim, obłym pyskiem wykrzywionym w upiornym uśmiechu przekręcił się w stronę Mina i zastygł w pozie charakterystycznej dla wisielca z przerwanym kręgosłupem. Nieruchome, sinawo świecące ślepia patrzyły jednak gdzieś ponad ramieniem młodzieńca — na coś za jego plecami. Ale on tego nie spostrzegł... Poznała mnie! Radosna myśl zabłysła w zdrętwiałym ze zgrozy i wstrętu umyśle. Zrobił krok w przód. — TYY!!! Tyyyyy!!! — w obłąkańczym, histerycznym wrzasku Moliny zabrzmiała furia. Dygocząc na całym ciele cofał się w stronę drzwi za sędziowskim stołem, prowadzących do pokoju narad. — Ty Ścierwoooo!!! — zawył rozdzierająco — Zabiję cię! Zabijeęęęęę!!!!!! — rzucił się do ucieczki... Wisielica niczym olbrzymi czarny nietoperz pomknęła za nim. — Ridka! Ridka, nie!!! — Mino zabiegł jej drogę. Charkotliwy świst jak z krtani duszonego człowieka. Czarna obroża z zaciśniętej wisielczej pętli i zwisający z niej 32 postrzępiony kawałek sznura. KŁY!!! Odruchowo osłonił twarz przedramieniem, zanim dosięgły ją zamykające się szczęki. Przeszywający ból od nadgarstka do łokcia. A potem na gardle młodzieńca zacisnęły się szpony z taką siłą, że oddech i krzyki urwały się w jednej chwili. Pod czaszką zadudniły potężne młoty, zaś przed oczami zawirowały gwałtownie ciemne płaty. Gdzieś obok buchnął wściekły, gadzi syk i zanim stracił przytomność, pomiędzy sobą a Ridą zobaczył łeb strzygi... To była Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty pocisku wpadła na wisielicę i oderwała jej kosmate łapy od szyi Mina, który uwolniony, bezwładnie zwalił się na podłogę. Ułamek chwili później oba potwory, sczepione z sobą pyskami, z piekielnym wizgiem runęły na rzędy drewnianych ław druzgocząc je, łamiąc i rozrzucając. Ich siła i moc były równe. Wprawdzie paszcza strzygi była większa i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z łatwością rozdarły chroniącą Irian kolczugę i dosięgły ciała. Bryzgnęła pierwsza krew, lecz podwójny, szaleńczo miotający się kłąb nie zwolnił ani na moment. Dalej toczył się z wściekłym łomotem i trzaskiem w sali pogrążonej w głębokim półmroku. Zażarta walka wydawała się nie mieć końca. Poturbowany Mino przyszedł już trochę do siebie, trupioblady, wsparty na łokciu prawej, zdrowej ręki patrzył na walkę tępym wzrokiem, pełnym rozpaczy i niedowierzania. Wreszcie doświadczenie i rozumny spryt Irian wzięły górę nad żywiołową furią i nienawiścią Ridy. Strzyga zwolniła uścisk szczęk wypuszczając z nich zmiażdżony pysk tamtej i zwinnie wyślizgnęła się z jej uchwytu siadając na wisielicy okrakiem. Błysnęły i spadły uniesione do góry szpony. Bełkotliwy charkot Ridy ścichł nagle, a ona sama legła sparaliżowana. Celnie wbite w serce pazury istoty pokrewnej podziałały jak osikowy kołek lub srebrne ostrze. 33 Ale to jeszcze nie było wszystko. Należało dokończyć dzieła. Irian już spokojniej pochyliła się i wydarła upiorzycy przekłute przed chwilą źródło siły i życia, po czym rozszarpała je na kawałki. Jaskrawa poświata na krótki moment rozjaśniła dokładnie całą salę. To uwolnione światło księżyca wydzieliło się z trupa, aby zaraz rozproszyć się po kątach i zgasnąć. U stóp strzygi pozostały tylko pokaleczone zwłoki młodej dziewczyny z oznakami kilkunastodniowego rozkładu. Irian odczekała, aż znikną rany pokrywające jej ciało. W przypadku istoty nadnaturalnej, jeśli nie były śmiertelne, goiły się niemal natychmiast. Po chwili otoczyła ją łagodna, mieniąca się mgiełka. Wracała do ludzkiej postaci. To był przywilej, ukrywana w najgłębszej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem króla i kilka zaufanych osób, nagroda za to, że pięć lat temu stanęła w obronie mieszkańców Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami zachowanymi z okresu gdy jeszcze żyła, zabiła napastującą ich inną strzygę. W myśl nie zbadanych praw rządzących światem demonów i ludzi, mogła od tej pory czerpać siłę nie tylko z księżyca, ale i ze słońca, oraz, wedle swej woli, swobodnie zmieniać postać. Szybkim krokiem, wycierając chustą palce, które przed momentem były szponami, podeszła do leżącego bez ruchu Mina. Sprawiał wrażenie jakby to, co zobaczył, pomieszało mu rozum. Wpatrzony w jakiś punkt na ścianie bezgłośnie poruszał wargami. — Nie przebudziłem jej... nie przebudziłem... — odezwał się jednak zdławionym szeptem. — Nie udało się... — Nie miałeś czego w niej budzić! — odrzekła Irian oschle. Spojrzał na nią zdumiony. — Kochałem ją. Tak kochałem... Dlaczego? 34 — W tym cały kłopot — powiedziała z naciskiem — że do takiej miłości, jak ta twoja, Rida nie była ci wcale potrzebna. — Coo...? — Głos uwiązł mu w zgniecionej krtani. — Co tyy... m.. .wisz?... — Żebyś na przyszłość żywe czy martwe dziewki zostawił w spokoju! Ryj je sobie w kamieniu albo w spiżu. Takie łatwiej i lepiej wezmą kształt, który dla nich wymyślisz. Może być, że od tego wielkim artystą zostaniesz, a guzów na łbie i sińców na szyi to na pewno mniej zbierzesz... No, ruszże się! Wstawaj! — zawołała szorstko, ale w jej głosie zabrzmiały teraz cieplejsze tony. Pochyliła się nad nim i nie bacząc, że jej pełne piersi wysunęły się spod strzępów kolczugi, objęła go i pomogła stanąć na nogi. Usiedli na jednej z ocalałych ław. — Masz szczęście... — ostrożnie\podwinęła mu rozszarpany i nasiąknięty krwią rękaw bluzy\ Nie zareagował. Nawet nie syknął z bólu, kiedy obwiązywała ranę. \ — Kości i mięśnie całe, tylko ci płat skóry wydarła. Będzie duża blizna, ale to nic strasznego. — Wstała. — Gdzie-ie... idzie-sz? — Dopiero teraz ocknął się z zadumy. — Trzeba przecież odszukać Molinę! — Ruszyła do drzwi, którymi uciekł sędzia. — Woo-oal-ka! — wychrypiał pośpiesznie. — Dzięki... — Jej czerwone oczy spojrzały z wdzięcznością. Cofnęła się, odnalazła leżącą pod ścianą osłonę i wyszła. Wróciła prawie natychmiast. — Wynośmy się stąd! — krzyknęła. — Prędzej! To stary dureń... — Co z nim? — On się powiesił! 35 2. ŚWIADKOWIE Słoneczne ciepło powoli spływało po twarzy Mina. Gładziło policzki, nos i zamknięte powieki. Rana na przedramieniu mrowiła przyjemnie pod grubą warstwą zaschniętego strupa. Całe ciało bezwolnie poddało się tej jasnej, kojącej pieszczocie. Prócz niej nie czuł nic więcej. Czarna wyrwa w duszy już nie bolała, nie piekła. Po prostu była tam niczym coś najzupełniej oczywistego. Bez obawy mógłby 36 dotknąć ją myślą. Mino wolał jednak nie myśleć. Chciał zasnąć i rozpłynąć się w promieniach słońca zalewających balkon w gmachu sądu w Kardzie, na którym siedział teraz pogrążony w ciszy pogodnego przedpołudnia. Skrzyp desek i odgłos kroków Irian zmusiły go do otwarcia oczu. Stanęła przed nim z kartą pergaminu w ręku i oparła się o balustradę. — Posłuchaj! — powiedziała unosząc dokument. — „Szesnastego dnia miesiąca Koni, piątego roku Psa dokonaliśmy badania truchła wąpierza uprzedniej nocy w lesie Larim, zabitego osikowym kołkiem przez włościanina Fretę z wioski Dery. Trupień wyglądu był niezgniłego, niesuchy. Po rozkrojeniu, w piersiach onego jedno niespotykanie ogromne serce znaleźliśmy, które miejsce płuc zajmowało i żyłą prosto z gardzielą połączone było. Wnętrzności innych wcale. Osobliwość ową sędzia Maron podpisem swoim na niniejszej karcie poświadczył." — Skończyła czytać i dodała: — Podpis Marona jest. Mino wzruszył ramionami. — I co z tego? — prychnął. — Nie mam nastroju do słuchania opowiastek o dziwach i upiorach. Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, ale teraz naprawdę nie musisz się mną zajmować... — Nic nie rozumiesz! — przerwała mu rozeźlona. — Jak sądzisz, co ja tu robię? — Z rozkazu króla zastępujesz czasowo tragicznie zmarłych sędziów Jego Wysokości — Mino wyrecytował znudzonym głosem tekst pełnomocnictwa. — A przyjechałam do tej dziury tylko dlatego, że tak życzył sobie pewien durny i ślepo zakochany narwaniec... Tak myślisz? — A nie? — młodzieniec spojrzał zdumiony. — Wyobraź sobie! Czy sądzisz, że ktoś z moim urzędem 37 może ot tak, kiedy mu przyjdzie fantazja, jechać na prowincję z romantyczną krucjatą? Zniechęcenie zniknęło z twarzy Mina. Wstał z fotela i przez zieleń chryzoprazowej osłony z uwagą wpatrzył się w oczy Irian. — Więc dlaczego? — zapytał. — I co to ma wspólnego z wampirem martwym od czterech lat? — Ktoś tutaj bawi się magią — odpowiedziała dziewczyna. — A więc Rida mogła przekształcić się nie tylko sama z siebie... — Jak to?! Przecież mówiłaś! A „Prawo Onego"? — Ten poemat powstał w czasach, kiedy nie wiedziano jeszcze wszystkiego. Nie każdy niewinnie stracony człowiek musi przemienić się w upiora. Chyba że... — zawiesiła głos — pomoże mu w tym czyjaś zła wola i czary. Sądzę, że tak było z Ridą! Mino pobladł, siadł ciężko i chwycił się za skronie. — Nic nie pojmuję! — wychrypiał. — Wytłumacz... Irian powoli zwinęła pergamin. — Redrena szczególnie interesują wszelkie przestępstwa popełnione z pomocą magii. Już kilka razy próbowano go w ten sposób pozbawić tronu. Moim zadaniem jest ochrona osoby króla oraz bezpieczeństwa Suminoru. Dostałam rozkaz, by całkowicie wyjaśnić przypadek Ridy. Ta historia z wampirem potwierdza istnienie kogoś znającego doskonale zasady magii nekrokreatywnej i wykorzystującego je do swoich celów. Takie wampiry stwarza się na zamówienie. — Coo??! — Mino osłupiał. — A tak. — Irian uśmiechnęła się z wyższością. — Zwykły wampir to ożywiony albo animowany trup. Może być nadgniły lub zasuszony, w zależności od tego, w jaki sposób przebiegał rozkład przed przemianą. Kiedy ssie krew, to cały nasiąka nią niczym gąbka. Tylko w ten sposób może wchło- 38 nąć znajdującą się w niej życiową energię. Większość marnuje, rzecz jasna. Co innego, gdy człowieka przeznaczonego do zamiany w upiora najpierw się umiejętnie zabije, a potem odpowiednio spreparuje chirurgicznie, na przykład usunie zbędne jelita i płuca, przełyk zaś podłączy do serca i dopiero wtedy rzuci się czar przemiany. Taki potwór już nie straci bezużytecznie ani kropli wypitej krwi. Będzie silniejszy, wytrzymalszy i nie zaszkodzi mu słońce. Jego uchroniony przed rozkładem mózg łatwo przejmie rozkazy i podda się tresurze. Do tego wystarczy prosty amulet kierujący. Jest wielu takich, którzy zapłaciliby godziwą cenę za posłusznego i dyskretnego mordercę. — Uważasz, że z Ridą było podobnie? — Nie, tu musiało chodzić o coś innego. Może o zatarcie śladów? — Jakich?! — Dekelo to wiedział. — On zdechł tak, jak na to zasłużył. Nic już nie powie... — Mino uśmiechnął się mściwie. — Czytałeś dokumenty z procesu Ridy? —Nie. — Szkoda. Dowiedziałbyś się wtedy, dlaczego umarli synowie Dekelo. To był urok upozorowany na zwykłą chorobę. Bardzo podobny do tego, którym uśmierca się ludzi przy tworzeniu wampirów z wielkim sercem... Myślę, że ktoś to zrobił dla niego. — Poświęcił własne dzieci?! — Co się dziwisz, sam mówiłeś, że Dekelo był bydlę jakich mało. — Ale żeby... — Wtedy łatwiej kierować poczynaniami takiego upiorka, a ojciec pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami... Nie rozumiem, jak można było uczynić coś takiego, ale ja jestem 39 durna strzyga i nie znam się na zawiłościach umysłów ludzi szlachetnie urodzonych. — Nie przesadzaj — burknął urażony Mino. — Przepraszam. Dalej to mogło wyglądać tak: morderstwo się wydało i trzeba było ratować własną skórę. Dekelo oskarżył Ridę, a ów tajemniczy mag wykorzystał ją po śmierci i pozbył się niewygodnego świadka, czyli Dekelo. Katu i sędziom oberwało się przy okazji. Potem w to wszystko wmieszałeś się ty ze swoim romantycznym uniesieniem. — Wyszedłem na durnia. — Spuścił głowę. — Zakochanym wiele się wybacza — odpowiedziała Irian wymijająco. — Mam nadzieję, że teraz przestaniesz wreszcie rozczulać się nad sobą i pomożesz mi. Chcę dostać tego czarownika. — Ale najpierw ja poderżnę mu gardło! — syknął młodzieniec. — Lepiej zostaw to katu. Mógłbyś ciąć zbyt szybko, a tacy jak on powinni konać powoli. Chodź! — Odeszła od balustrady. — Mamy dużo papierów do przejrzenia. Weszli do środka i zbliżyli się do sędziowskiego stołu, na którym z rozkazu Irian złożono wszystkie sądowe dokumenty pochodzące z ostatnich dziesięciu lat. Część leżała na podłodze, dwóch fotelach i stołku dla skryby. Wokół unosił się zapach kurzu oraz świeżego drewna — nowymi ławami zastąpiono już te połamane w czasie walki. Mino odstawił na miejsce przyniesiony z balkonu fotel trzeciego sędziego, po czym uważnie rozejrzał się dookoła. Od tamtej nocy minęły cztery dni i przez ten czas zniknęły wszelkie ślady pojedynku upiorów. Zmyto plamy krwi, wymieniono drzwi i framugę w pokoju przestępców. Ciała Moliny i Ridy spalono. Mina nie było przy tym. Rozgoryczony i zobojętniały na wszystko zamknął się w swoim domu i siedział tam aż do dzisiejsze- 40 go poranka, kiedy to Irian namówiła go aby przyszedł z nią tutaj. — Te już przeglądałam — pokazała mu stertę papierów — zajmij się tymi, przy tamtym rogu... — Czego właściwie szukamy? — Wzmianek o potworach, czarach i spraw dotyczących Dekelo. — Sięgnęła po pierwszy z brzegu pergamin i pobieżnie przebiegła oczami treść. — Wiesz — odezwała się po chwili — gdyby ci sędziowie potrafili choć trochę myśleć, albo przynajmniej częściej rozmawiali ze sobą, to nie doszłoby do czegoś takiego. Maron wiedział o wampirze, ale potraktował go jak cielę z dwiema głowami, podpisał dokument z sekcji i zapomniał. Tares, uczciwy dureń, odkrył zabójstwo chłopców, ale nie zastanawiał się, jak prosta mieszczka mogła znać tak skomplikowane czary. Molino znał się trochę na magii, ale zbyt łatwo ulegał wpływowi tamtych. Wcześniej na przykład zmusili go do rezygnacji ze śledztwa w sprawie znikających wisielców... — Czego? — Trupów z Szubienicznego Wzgórza. Molino zauważył, że raz na dwa, trzy miesiące przepadają gdzieś zwłoki jednego ze straconych. Z ciała człowieka zmarłego nagłą śmiercią otrzymuje się wiele czarnoksięskich ingrediencji. Tu, sądząc po ilości przypadków, samego tylko wisielczego sadła można było wytopić tyle, że wszystkim magom w Suminorze zapas starczyłby na dziesięć lat. Jednak Maron i Tares uznali, że winne są kruki i dzikie zwierzęta, więc raport Moliny znalazł się w archiwum. Niedouczeni idioci! — Mam coś! — przerwał jej Mino. — Pozew przeciwko Dekelo. Sprzed sześciu lat. — Czyj? — A niech to! To ten sam wieśniak, co zadźgał wampira, 41 Freto z Dery. Poszło o część pola i prawo do korzystania z pastwiska. Dekelo miał przekupić mierniczego. — Jak się to skończyło? — Dekelo przegrał. Geometra poszedł w dyby. — Ha! A zatem Dekelo miał powód, by nasłać na Fretę kogoś z długimi zębami. Ciekawa jestem, dlaczego się nie udało? — Tu piszą, że ten Freto był w młodości czeladnikiem u tępicieli. — I pewnie wygonili go, bo jako uczeń był zdolniejszy od mistrza. To do nich podobne! Trzeba z nim porozmawiać, ale kiedy indziej. Teraz wiemy już, że Dekelo znał tego czarownika co najmniej od pięciu lat. Powinni być jacyś świadkowie. — Lub listy... — podsunął Mino. — Sprawdziłam, nie ma. Myślę, że powinniśmy rozejrzeć się po Szubienicznym Wzgórzu. — Dlaczego tam? — skrzywił się z niechęcią. — Raczej spotkajmy się z tym wieśniakiem. Irian pokręciła przecząco głową. — Nie wiem — powiedziała poważnie. — Przeczucie. Czuję, że tam coś znajdziemy... — Skoro tak. — Mino rozłożył ręce. — A co z tym kramem? — pokazał na stos papierów. — Zostawmy na razie. Jak będzie trzeba, to jeszcze poszperamy. Znasz drogę? Mino wzdrygnął się. — Może nie tak dobrze jak Ridka, ale wystarczy... — rzekł chłodno. — Nie chcesz wspomnień? — Woalka Irian błysnęła soczystą zielenią. — Pójdę z kimś innym, a ty wracaj do domu i pisz posępne wiersze. Możesz też podciąć sobie żyły... — Przestań kpić! — wybuchnął. — Myślisz, że to tak ła- 42 two zapomnieć? Ja nie potrafię się zmieniać jak ty. Jestem tylko człowiekiem! Irian drgnęła. Przez moment zdawało się Minowi, że coś powie, ale tylko spuściła głowę. Zamilkła. — Zaprowadź mnie tam — poleciła po chwili. Przez całą drogę na szczyt nie odezwali się do siebie ani słowem. Nie poszli utartą ścieżką. Irian już na samym początku zboczyła z niej i skierowała się na przełaj, przez chaszcze i osypiska skalnego gruzu. Parokrotnie utykali w osuwających się piargach, cofali, kluczyli i wspinali czepiając się pęków traw. Żadne z nich nie chciało przyjąć jakiejkolwiek pomocy od drugiego. Czasem Irian udawała, że nie dostrzega wyciągniętej ku niej dłoni. Innym razem Mino z uporem omijał nagięte ku sobie gałęzie krzewów i naprędce wygrzebane przez dziewczynę prowizoryczne stopnie. Ona prowadziła przystając często i nasłuchując, on podążał za nią, cały czas zastanawiając się, dlaczego właściwie to robi. Było mu trochę głupio, ale gniew i wściekłość na Różanooką całkowicie zagłuszyły poczucie winy. Miał dosyć jej docinków i szyderstw. Możliwe, że robiła to dla jego dobra, lecz jej słowa raniły, a ona najwyraźniej nie umiała odróżnić lancetu od rzeźnickiego topora! Ów nastrój zniknął, kiedy stanęli na wierzchołku Szubienicznego Wzgórza. To miejsce było placem kaźni, a także cmentarzem straconych przestępców, którzy nie mieli prawa spoczywać razem z uczciwymi obywatelami Suminoru. Na tym niewielkim spłachetku kamienistej ziemi dawno jednak zabrakło miejsca na nowe groby, więc ciała skazańców wisiały zwykle aż do całkowitego rozpadu. Pozostałe po krukach resztki odsuwano na bok przed każdą kolejną egzeku- 43 cją. Czaszki, żebra oraz zeschnięte ręce i nogi wydawały się być owocami rosnących tu bujnie krzewów. Szubienica z drewnianych bali mogła posłużyć nawet i dziesięciu skazanym na raz i to właśnie jej widok sprawił, że złość Mina poszła w zapomnienie. Teraz pojawiło się zdumienie powoli przechodzące w osłupienie. Otóż na sznurze dyndał całkiem świeży, dwu, najwyżej trzydniowy wisielec. Mino patrzył na niego, na Irian i z powrotem. Nie. Nie mógł się mylić! Ten typ z językiem na wierzchu nie miał prawa pojawić się tu przed przyjazdem Różanookiej z Katimy! Irian była również zaskoczona. — Nie rozumiem... — powiedziała ze zdziwieniem. — Powinno być dwóch! Mino poczuł, jak szczęka opada mu coraz niżej i niżej. Dziewczyna zwróciła się w jego stronę. — No, nie patrz tak! Przecież wiesz, że zostałam mianowana tymczasowym sędzią prowincji Kaladen. Sam mi to dziś przypomniałeś. — Ale... — Od nadmiaru myśli język stanął mu kołkiem. — Co „ale"? Przyprowadzili do mnie schwytanych na gościńcu bandziorów, to co miałam robić? W Księdze Praw stoi jak wół, że ma być łamanie gnatów lub stryk. Łamania musiałabym sama dopilnować, a nie miałam czasu. Kazałam powiesić, bo tutaj mogli przyjść beze mnie. Tadin mówił, że zrobili wszystko jak trzeba, więc gdzie jest ten drugi, do diaska?! — A skąd wzięłaś kata? — W głosie Mina pojawił się szczery podziw. — Ten pijaczek Gambo nie miał akurat na piwo — odparła zniecierpliwiona. — Czy ty nic nie rozumiesz? Znowu ukradli wisielca! — Nie ukradli... — Mino patrzył na górną belkę i zwisający z niej kawałek sznura. — Gdyby tak było, lina zostałaby przecięta. On się po prostu urwał. 44 — I poszedł do domu, tak?! — parsknęła ze złością. — Co za obłąkana okolica, żeby byle zbój nie mógł gnić tam, gdzie go powiesili! Jedna się odgryza, drugi urywa... — Zrezygnowana usiadła na dużym kamieniu. — Co to?! — Jak oparzona zerwała się na równe nogi. — Gdzie? — Mino odruchowo popatrzył na głaz. — Tam... — Pokazała na zarośla i nagle zesztywniała — ... coś jest! Lodowate ciarki przeszły po karku młodzieńca. Irian rozgarnęła pierwsze gałęzie. Instynkt kazał Minowi spojrzeć w górę. Zobaczył większy od ludzkiej głowy odłamek skały, który zawisł w powietrzu i chwilę później pomknął w dół. — Uważaj! — krzyknął rzucając się w kierunku Różanookiej. Huk, łomot i grzechot rozpryskujących się kości. Kamień uderzył w ziemię o krok od Irian, druzgocząc fragment jakiegoś szkieletu. Dwie następne bryły granitu zawirowały nad nimi zderzając się z trzaskiem. — Uciekajmy! — Pociągnął dziewczynę za ramię. Po nogach uderzył ich grad odłamków i iskier. — Tędy!!! Na złamanie karku popędzili w dół ostrej stromizny. Kolejny głaz odbił się od niewielkiej skałki i przeleciał tuż nad ramieniem młodzieńca, ocierając się lekko o ucho. Mino był żołnierzem. Przed poznaniem Ridy trzy lata przesłużył jako młodszy oficer w drugim legionie piechoty prowincji Kaladen, ale nigdy dotąd nie słyszał o istnieniu tak szybko miotającej i celnej katapulty. O tym właśnie pomyślał, kiedy unikając trafienia odskoczył w bok i z całym impetem przebił się przez rozrośnięty krzew kolczastego zielska. Miał na sobie skórzany kaftan i spodnie, ale przez chwilę wydało mu się, że na cierniach zostaną wszystkie włosy z nie osłoniętej niczym głowy. Na dole znalazł się z ustami pełnymi piachu 45 i uczuciem, jakby stratował go tabun koni. Irian nie wyglądała lepiej. W przeciągu paru ostatnich minut upodobniła się do stracha na wróble, który padł ofiarą huraganu połączonego z gradobiciem. Tylko jej woalka jakimś cudem pozostała nie uszkodzona. — Co to było? — wykrztusił Mino wydłubując spomiędzy zębów korzonki traw. — Nie widziałeś? Deszcz kamieni na szczycie góry... — odparła z przekąsem, próbując upchnąć piersi pod strzępami bluzki. — Nie gap się! — Czy to ten wisielec? — Spojrzał w kierunku szczytu. — Niemożliwe. Miał za co iść na sznur, a w takim wypadku, żaden czarownik już nic nie poradzi. To coś innego. — Innego? — powtórzył zdziwiony. — Skąd wiesz? Irian zamyśliła się i spochmurniała. — Tacy jak ja, nieludzie... — z naciskiem wymówiła ostatnie słowo — potrafią rozpoznawać się na odległość. Nazywamy to zmysłem obecności. — To dlatego wiedziałaś o Ridzie, zanim można było cokolwiek usłyszeć? — Mino nie zareagował na zaczepkę ukrytą w głosie Różanookiej. Nie miał ochoty spierać się o to, kim lub czym ona właściwie jest. — Tak. I tam na górze też poczułam coś podobnego. Chyba musiałam mimowolnie odebrać ten zew już wcześniej, w sądzie. Stąd to przeczucie... Szkoda, że nie zorientowałam się od razu! Uporała się z sutkiem nazbyt ciekawym świata i prowizoryczną spinką z patyka sczepiła części rozdartej tkaniny. — Gotowe — odetchnęła z ulgą. — Więc powiedz w końcu, co tam było — zniecierpliwił się młodzieniec. — Ktoś, kto nie życzył sobie naszej wizyty. Nigdy jeszcze nie spotkałam takiego demona. Na pewno nie był to wampir 46 ani wilkołak, ani szubienicznik, czyli po waszemu wisielec. Teraz już tego nie sprawdzę. Dał nam do zrozumienia, że znaleźliśmy się na jego terenie. Lepiej zrobimy nie nachodząc go więcej. — Zostawisz to tak? — W tym kraju, w lasach, na najrozmaitszych uroczyskach i odludziach kryją się tysiące istot nadnaturalnych. Nie mogę sprawdzić, czy każdy z nich ma coś wspólnego z naszą sprawą. Tę obecność wyczułam nieświadomie, w trakcie przeglądania sądowych papierów. Dlatego myślałam, że znajdziemy tu jakiś ślad. Po prostu myliłam się. Straciliśmy kilka godzin... — A ja garść kłaków i dobry nastrój! — przerwał jej rozwścieczony. — Nie musiałaś ciągnąć mnie ze sobą i jeszcze kpić z moich wspomnień. Trzeba było pomyśleć! — Pragnęłam ci pomóc... — powiedziała to z takim żalem, że cały gniew Mina momentalnie wyparował. Zakłopotana zaczęła bawić się kosmykiem swych rozczochranych włosów. — Nie chciałam, aby dręczyły cię ponure myśli. Przepraszam, że byłam tak oschła... Nie wiedział co odpowiedzieć. — Dlaczego? Czemu ja? — zdziwił się słysząc własne pytanie. — Chciałabym, aby ktoś kiedyś pokochał mnie tak, jak ty Ridę — odrzekła cicho. — Chodźmy, pora wracać! — Odwróciła się szybko. Mino poczuł, że musi koniecznie zmienić temat rozmowy. — Skoro czułaś coś już w mieście... — zaczął starając się przedrzeć przez narastający chaos własnych myśli — to czemu nic nie spostrzegłaś po drodze? Musieliśmy wchodzić aż na sam szczyt? — Wcześniej nie odebrałam żadnego znaku obecności. 47 Dopiero nagle tam... Przez ten czas mógł być w letargu. Może zbudziła go nasza rozmowa... — To co teraz? — Przebierzemy się, a potem odszukamy tego wieśniaka z Dery. — Zajdźmy najpierw do Rikena — zaproponował Mino. — Dostaniemy tam jakieś płaszcze, bo tak głupio pokazać się w mieście... Popatrzyli po sobie i pierwszy raz od początku znajomości wymienili nieśmiałe uśmiechy. On stwarzał się. Posłuszny Mocy Onego wcielał się w martwą materię zmuszając ją do uległości. Miał jej mało. Bardzo mało. Zaledwie garść, lecz to wystarczyło aby przyodziać całą jego nienawiść. Zaistniał. Poczuł ból i suchość. Zadygotał w konwulsjach. Już cierpiał, ale jeszcze nie mógł nic uczynić. Nie miał kształtów ani wymiarów, a nienawiść i pragnienie zemsty szalały skręcając się w wirze, którym był. Tożsamość! Otrzymał ją i w tym momencie wstrząsnął nim obłędny chichot. O nędzni głupcy! Sądzili, że zdołają go powstrzymać. Nigdy! Nigdy! Poczuł głód. Zaledwie uświadomił sobie to uczucie, od razu stał się otchłanią bez dna, wypełnioną żądzą mordu, spragnioną życiowej energii. Wyssać ją z mózgu, z krwi! Szybko! Zaraz! Już! Poderwał się szukać ofiary i wtedy ścisnęły go mocarne kleszcze czyjejś woli. — Masz być posłuszny! — Ten rozkaz zmiażdżył wszelki sprzeciw. Stał się uległy jak pies. — Idź! — Obca wola popchnęła go w wybranym przez siebie kierunku. Spełzł z pogorzeliska po stosie, na którym spłonęły jego zwłoki i uniósł się do góry. Dla kogoś patrzącego z boku był 48 tylko obłokiem wirującego na wietrze popiołu. Popłynął nad ziemią. — Tak, dobrze... Pochwała nie była konieczna. On już wiedział, że celem jest żywe ciało pełne energii płynącej z krwią i soczysty od myśli mózg. Nowych wskazówek nie potrzebował. Odległość zmniejszała się. Mężczyzna na wozie nie zlekceważył niespokojnego rżenia konia. Ściągnął lejce, zeskoczył na ziemię. Spod ławy wyjął ostry osinowy kół i znieruchomiawszy wsłuchał się w przedwieczorną ciszę... Pędził jak szalony odbijając się od drzew i traw. Obłędne pragnienie paliło go niczym rozpalone żelazo. Wycie, skowyt, szloch — wszystko to było w nim. Już blisko! Dźwięki realnego światła odbierał jako stłumione i bełkotliwe szepty, ale za to strach słyszał czysto i dźwięcznie, jak odgłos dzwonu. Przerażenie zwierzęcia było nieważne. On chciał człowieka. Ten próbował ujść przed nim, ale szarpnięty przez oszalałego konia wóz potrącił go i przewrócił na ziemię. Jazgot grozy wypełniającej umysł nieszczęśnika był znakiem do rozpoczęcia uczty. Przyssał się i wchłaniał. Siłę, pamięć, świadomość, oszalałe emocje i drgające jeszcze myśli. Lecz jego głód nie zmniejszał się ani trochę. To doprowadzało go do szału. Z jeszcze większą furią starał się wydusić z ofiary każdą odrobinę witalnej energii. Zaspokojenie jednak nie nadchodziło. Zawiedziony i rozjuszony porzucił wreszcie pustą skorupę i zaczął szukać śladów innego człowieczeństwa. Wtedy znów opanowała go tamta wola. — Wystarczy. To była próba. Chodź tutaj. Posłusznie podążył za wezwaniem. Po czasie, który nie miał dla niego żadnego znaczenia, dotarł na miejsce. 49 — Tu odpoczniesz... — Poczuł miękki dotyk ciepłego popiołu. Ogarnęła go senna ulga. — Będziesz czekał — odebrał jeszcze, po czym rozpłynął się w nieistnieniu. Kiedy wjechali do wioski, uderzyło ich panujące tu poruszenie. Ludzie wychodzili z domów, nawoływali się, przerywali wieczorne prace. Wszyscy szli w stronę jednej z zagród i zbierali się w niej oraz na drodze przed nią. Ze stojącego tu domu dobiegał kobiecy lament. Mino pochylił się i przytrzymał za ramię przechodzącego obok wieśniaka. — Człowieku, co się tu dzieje? — Fretę z lasu przywieźli. — Co takiego?! — Irian aż podskoczyła w siodle. — Chodźmy tam! — Jej towarzysz pogonił konia. — Hej! Z drogi! Z drogi! Z pośpiechem przepchnęli się przez tłum i uwiązawszy wierzchowce przy płocie, weszli na podwórze. —Jestem sędzią z Kardy! — oznajmiła głośno Różanooka. — Przybywam w imieniu króla! Gwar ucichł, wszystkie oczy zwróciły się na nią. — Chcę wiedzieć, co tutaj zaszło? Z chaty wyszła młoda, zapłakana kobieta i popatrzyła bezradnie na Irian. — Ano wejdźcie, pani, to zobaczycie... — powiedziała powoli. W izbie, na łożu leżał skulony, pomarszczony starzec i śliniąc się ssał kciuk prawej ręki. Obok, pod ścianą, stało dwóch mężczyzn z kapeluszami w dłoniach. Zza drzwi komory dolatywało ciche pochlipywanie. 50 — Mamy szczęście. To nie on, to musi być jego ojciec... — szepnął Mino. Różanooka pokręciła przecząco głową. — Kim jest ten człowiek? — zapytała. — Mój mąż pani, Freto — jęknęła żałośnie kobieta, a wieśniacy przytaknęli skwapliwie. Mino dopiero teraz zauważył, że staruszek ma wszystkie zęby. — Ile ma lat? — ciągnęła dalej Irian. — We wiosnę skończył trzydzieści cztery... Mino jęknął cicho i z niedowierzaniem popatrzył na Różanooka. Ona jednak nie zwróciła na niego uwagi. — Co go napadło? Kobieta zamiast odpowiedzieć wybuchnęła gwałtownym szlochem. Jeden z chłopów postąpił krok do przodu. — Nie wiemy, jasna pani, my tylko krzyk usłyszeli, przybiegli, to on już tak-o-leżał. Trudno było go poznać. Potem tu przywieźliśmy. Musi południcę zobaczył? Irian machnęła ręką i pochyliła się nad nieszczęśnikiem. — Starzeje się w oczach... — Dotknęła poduszki pokrytej warstwą wypadających włosów. — Życie ucieka z niego jak krew z rany — dodała. — Mówił co? — A gdzie tam! — odezwał się drugi mężczyzna. — Niby roczny dzieciak coś tam marudził bez składu i ładu, a teraz nawet i to nie. On już głuchy i ślepy. — Wiedząca! Wiedząca! — rozległo się na podwórzu. Żona konającego poderwała się i podbiegła do drzwi. Po chwili w progu stanęła starsza, siwiejąca kobieta w burym, gęsto łatanym płaszczu. — Ratujcie, matko, pomóżcie! — Gospodyni przypadła do ręki przybyłej. — Co mogę, to zrobię — burknęła gderliwie znachorka i podeszła do łoża. Wystarczył jej jeden rzut oka. 51 — Nic tu po mnie. — Odwróciła się i skierowała do wyjścia. — Ostygnie jeszcze przed świtem. Derowa łkając rzuciła się do jej nóg. — Nie idźcie! Nie ostawiajcie! Może mu jakie zioło pomoże? — Zioła są dla ciała, a on ma duszę rozdartą. Ja tego pozszywać nie umiem. Trza ci nowego chłopa! Młoda jesteś, życie przed tobą. Teraz popłacz sobie jak należy. — Ominęła skuloną kobietę i wyszła. Irian trąciła Mina łokciem i wymownie popatrzyła za starą. Dogonili ją, gdy przechodziła przez furtkę. — Przy nas prawo i królewska wola — zaczęła Różanooka. — Mów, kobieto, wszystko, co wiesz. — Ja się tam czarami nie bawię. — prychnęła ze złością. — Moja rzecz to choroby i rany. Każdy tu wam to powie. — Ale że czar był, to poznałaś? — podchwyciła Irian. Mino odwiązał konie i trzymając je za uzdy ruszył za nimi. Ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. — A bo ja głupia?! Toć wiadomo, że tylko upiór mógł coś takiego człowiekowi zrobić. — Jaki upiór? — Latawiec, nic innego — rzekła. — Doigrał się biedak... — Co to znaczy? — Freto taki był, że żadnemu strachowi nigdy z drogi nie zszedł. Widać teraz na mocniejszego od siebie trafił. — A kto mógł tego stwora napuścić? — Może sam z siebie? — Nie kręć, kobieto, bo inaczej z tobą pogadamy! Kto w tej okolicy umie trupy ożywiać? Nie ty aby? Stara uśmiechnęła się ironicznie. — Skłamałabym, gdybym się wyparła. Wiedzieć wiem, słowa i znaki znam, ale nigdy nie próbowałam. Na co mi taki kłopot? Wolę, żeby mnie ludziska szanowały, a nie 52 przeklinały. W tajemnicy podobna rzecz nigdy długo się nie uchowa. — Więc kto?! — Ćwierć wieku temu żył tu taki jeden, co nad wszystkim chciał być. Zdolny był, każdego upiora potrafił zbudzić, więc z latawcem też by sobie poradził. Ale złapali go na jakimś głupstwie i pod pręgierzem schłostali. Od tej pory nikt go nie widział. — Jak go zwali? — Tagero, pani, ale na co ci to wiedzieć? Jeśli żyje, sto razy mógł miano zmienić. — Nie twoja sprawa. A przezwisko? — Książę, bo tak dumnie się nosił. Przez to wiele śmiechu było, kiedy mu kat portki spuścił. Palcami sobie ludziska ten książęcy tyłek pokazywali — zachichotała. — Ostatnio nikt czegoś o nim nie słyszał? — Że niby przez niego ta, co z szubienicy zlazła? — zapytała domyślnie i z ukosa spojrzała na Mina. — Nie. Takiego gadania nie było. Ani wcześniej, ani potem. — Ludzie zawsze coś paplą, a teraz nic? Nie dziwne to? — Inne zajęcie mają... — Znachorka wykrzywiła się w grymasie podobnym do śmiechu i znowu popatrzyła na Mina. — Pieśni o młodym rycerzu układają, co umiłowaną do życia przywrócić chciał. — Wiele wiesz — odezwał się młodzieniec spoglądając w bok, na przydrożne zarośla ginące już w mroku nocy. — Kto ma oczy i uszy, ten wie — odparła wymijająco. — Jak co usłyszę, dam znać. Pora na mnie! Skręciła nagle i zanim się spostrzegli, zniknęła w ciemnościach. Irian powstrzymała Mina, który chciał za nią biec. — Wiele przeżyłam, ale nigdy jeszcze ze strzygą tak politycznie nie gadałam! — rozległo się gdzieś w oddali i przeszło w drwiący śmiech. 53 Policzki Różanookiej pociemniały. — Uważaj, co mówisz! — odkrzyknęła za nią z wściekłością. — Trzeba ją było zatrzymać — mruknął młodzieniec. — Nie mamy dobrego kata, a bez tortur nic więcej z niej nie wyciągniemy. — Machnęła ręką. — Lepiej już po dobroci. Zresztą przecież coś powiedziała... — Irian zamyśliła się. — Wracamy do sądu! Papiery czekają! Wskoczyli na konie i chwilę później tętent rozpłynął się w chłodnym powietrzu. Wiedźma skończyła się śmiać i ruszyła w powrotną drogę. Na niebie gęste chmury zasłaniały gwiazdy i sierp księżyca, więc tu, w lesie, było ciemniej niż na dnie kałamarza. To jej jednak nie przeszkadzało. Ścieżkę znała na pamięć, a miejsce na dom wybrała tam gdzie sama natura nawet w najciemniejsze noce dostarczała dość światła. Fosforyczny blask przesączający się pomiędzy gałęziami i konarami nieomylnie wskazywał kierunek. Jego źródłem była polana zasłana setkami butwiejących pni, wokół których zgromadziło się mnóstwo świecącego próchna. Tworzyło ono rozjarzoną mozaikę biało-zielonkawych plam oraz usypiska brył światła rozmaitej wielkości i kształtu. Zimna, widmowa poświata wypełniała całą przestrzeń kontrastując ostro z czarnymi krechami rosnących dookoła drzew oraz nieforemnym zarysem kurnej chaty, której strzecha również naznaczona była pełgającymi blado znakami gnicia i rozpadu. Ktoś stał kilka kroków przed progiem domostwa. Kobieta podeszła bliżej. Był to chłopczyk nie więcej niż dziesięcioletni. — Co tu robisz, mały? Zgubiłeś się? — spytała zdziwiona. 54 Odpowiedzią było twierdzące skinienie głowy. — To nic. Nie bój się, zaraz dostaniesz jeść. Chłopiec znów milcząco przytaknął. — Jesteś niemowa? — Poczuła niejasny niepokój. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego policzka. Kiedy dotarło do niej, że to trup było już za późno. Para małych rączek chwyciła jej ramię z siłą dorosłego mężczyzny, a długie, ostre kły wbiły się w mięśnie poniżej łokcia. Przeraźliwy krzyk napełnił grozą leśną ciszę. Starucha szarpnęła się rozpaczliwie, lecz nie zdołała się wyrwać. Wściekły ból przeniknął aż do kości. Nie panując nad sobą skręciła się konwulsyjnie, potknęła i przewróciła. Wampir poleciał na nią, ani trochę nie rozluźniając uchwytu szczęk. Próbowała się bronić. Szukając na oślep czegoś ciężkiego, natrafiła ręką na kawał próchna i odruchowo rozsmarowała go na łbie upiora. Jego włosy zalśniły mętnym blaskiem. Wlazł na nią okrakiem i namacawszy gardło puścił bezwładnie ramię. Odepchnął jej głowę do tyłu, po czym powoli pochylił się nad odsłoniętą krtanią. Srebrna bransoleta zsunęła się z nadgarstka w trakcie szamotaniny i nagle znalazła w dłoni kobiety. Palce chwyciły metalową obręcz jak kastet. Uderzyła. Wampir zaskowyczał krótko i cofnął nieco. Spróbował złapać bijącą go rękę, ale bez skutku. Ostateczna desperacja zwielokrotniła szybkość ruchów czarownicy. Tłukła z obłędną furią, wyjąc przy tym i plując białą pianą. Po każdym ciosie na skórze upiora zapalał się błękitny płomyk. Teraz on wił się z bólu, charczał, chrypiał, aż w końcu nie wytrzymał i zapłakał jak małe dziecko. Odskoczył w bok. Zerwała się z ziemi i z krzykiem pobiegła do chaty. Potwór nie zamierzał jednak rezygnować. Ruszył za nią i dopadł na progu. Uczepił się nogi otwierając zębaty pysk tuż przy jej udzie. W nagłym przebłysku natchnienia wepchnęła mu bransoletę w gardło i odtrąciła krztuszącego 55 się napastnika. Wpadła do izby, zasunęła skobel i ciężko dysząc oparła plecami o drzwi. Zamknęła oczy... Fala ogromnej ulgi i naraz straszliwy ból. Coś ją ugryzło w brzuch! Tutaj był drugi!!! Oślepiające słońce eksplodowało w umyśle starej kobiety. Trzasnęła ostro wyrwana od zewnątrz okiennica. Łomot i rozedrgany wrzask przedśmiertelnego przerażenia. Upiorny chochot. Wierzgające nogi zadudniły piętami o kąpielisko. Chrzęst miażdżonej krtani przerwał potępieńczy krzyk, zamieniając go w spazmatyczny bulgot. Potem i to ucichło. Jedynym odgłosem pozostało tylko gorączkowe mlaskanie. Obłok mgły nadpłynął spomiędzy drzew na polanę i przygasił fosforyzującą poświatę próchna. Ciemność zgęstniała. Kontury chaty zatarły się i zniknęły w kłębowisku wilgotnej szarości. 3. Mieszkaniec Wzgórza Do Kardy dotarli po czasie i bramę zastali już zamkniętą. Dziesiętnik Tadin nie miał dziś służby, wybuchła więc awantura, bo strażnicy odmówili opuszczenia mostu. Ustąpili dopiero wtedy, gdy Różanooka zagroziła, że zaraz zmieni postać, wejdzie po murze i osobiście policzy się z nadgorliwcami. Jej sława dawno zdążyła obiec 57 miasto, więc nie musiała już opowiadać im, jak owo „liczenie" będzie wyglądać. Cała obsada baszty nad bramą z nadspodziewanym zapałem zabrała się do roboty i kilkanaście minut później Irian i Mino stanęli pod gmachem sądu. W sali rozpraw paliło się światło. — Co u licha? — zdumiała się Różanooka. — Kto tam jest? Po cichu weszli do środka. — Rozdzielmy się. Ty idź głównymi drzwiami, ja z boku — poleciła półgłosem. — Teraz! Na wyścigi pognali po schodach. Na pierwszym piętrze skręcili w przeciwne strony i stopnie znów zatrzeszczały pod ich butami. Mino w biegu wyciągnął miecz i wpadł na miejsce, od . razu składając się do cięcia. Równocześnie w wylocie korytarza dla przestępców błysnęły pazury strzygi. Ciemnowłosy mężczyzna w czarnym, nabijanym srebrnymi ćwiekami kaftanie bez pośpiechu odłożył jakiś dokument. — Dajcie spokój — powiedział wyraźnie rozbawiony. — Czy myślicie, że gdybym kiedykolwiek pozwolił się złapać, to zrobiłbym to aż tak głupio? — Rodmin? — Irian zakłopotana schowała ręce za plecy. Mino opuścił żelazo. Oboje zbliżyli się do przybysza. — Poznajcie się... Mino Dergo, były narzeczony Ridy... Rodmin Tero, nadworny mag Jego Wysokości... — Dziewczyna dokonała prezentacji. Uścisnęli sobie dłonie. — Cóż cię sprowadza. Rod? — spytała Irian. — Mam ci pomóc. To rozkaz Redrena. Wygląda na to, że przybywam w porę... — Czy stało się coś, o czym nie wiemy? — Różanooka uniosła głowę. Niestety. Dotarłem tu po południu, wypytałem o wszy- 58 stko i jeszcze przed wieczorem kazałem zaprowadzić się tam, gdzie spalono ciała tych dwojga. W popiele po stosie sędziego nie znalazłem kawałków jego kości. Rozumiesz, co to oznacza? — Może ktoś wybrał? — Nie, sprawdziłem, nikt tego nie zrobił. Dowiedziałem się też, że po zapaleniu stosu nie wrzucono do ognia pęku ziela Drugiej Śmierci. Jak mogłaś do tego dopuścić? — Nic o tym nie słyszałam... — Irian spojrzała zdumiona. — Jak to?! Przecież mówiłem ci! — Nie mówiłeś... Nigdy... — Co?!! — podniósł głos. — Daję głowę, że tak! — Naprawdę nie! Nigdy niczego nie zapominam! — wybuchła. Mino z wysiłkiem przemógł suchość w ustach. — Przestańcie!!! Co z Ridą?! — krzyknął łamiącym się głosem. Tamci oprzytomnieli. — O nią możesz być spokojny — powiedział powoli mag. — Umiera się najwyżej dwa razy... Młodzieniec westchnął ciężko. — Powinienem był dopilnować pogrzebu... — Jeszcze nic straconego. To ta puszka na parapecie! — wskazał Rodmin. Mino drgnął, jakby go osa użądliła. Twarz mu zszarzała. — Dość tego, bo się zaraz pozabijamy! — zawołała Irian. — Porozmawiajmy spokojnie. Co mogło powstać z tych okruchów? — Upiór powietrzny, zwany też latawcem. —!!! — Po waszych minach widzę, że wiecie już coś o tym? 59 — Człowiek, z którym chcieliśmy dziś mówić, został przez niego zmieniony w zdziecinniałego starca. Rodmin pokiwał głową. — I jesteś pewien, że... — zaczęła znów Różanooka. — Mamy się kłócić? — No dobrze, zostawmy to, stało się. — Co dalej? — spytał Mino. Irian podeszła do stołu z papierami. — Wiemy, że ten, którego szukamy, prawdopodobnie został wychłostany na rynku dwadzieścia pięć lat temu. Może być dwa lata mniej albo dwa więcej. Musimy znaleźć ten wyrok. — Dziewczyno, chyba oszalałaś! — jęknął Rodmin. — Karda to stolica prowincji. Sądzili tu przestępców z jednej trzeciej Suminoru. Przynajmniej raz na tydzień było wieszanie, a pod pręgierzem mogły stać przez ten czas tysiące! — Trudno — odparła Różanooka — dziś się odzwyczajamy od spania! I jak będzie trzeba, to jutro też... Zabrali się do roboty. Na początku okazało się, że nie prowadzono żadnego osobnego spisu ukaranych przed kardyjskim ratuszem. Wyroki składano po prostu w kolejności, w jakiej były wydawane i nigdy nie starano się zebrać tych podobnych do siebie. I tak, na przykład, obok polecenia wyrwania nóg „z miejsca, z którego wyrosły" schwytanemu na gorącym uczynku sodomicie, sąsiadował stanowczy nakaz najpokorniejszego przeproszenia zrzuconej ze schodów teściowej. Na dodatek Irian zdążyła dotąd narobić takiego bałaganu w nowszych papierach, że dołożenie do nich drugiej sterty mogłoby w wypadku ich wzajemnego pomieszania spowodować, że nie wyszliby stąd przed zimą. Musieli zacząć od ponownego ich uporządkowania, następnie przetaszczyli je w przeciwny koniec sali i dopiero potem zabrali się do właściwej grzebaniny. Od razu zrobiło się wesoło. 60 — „Mino Dergo, szlachetnie urodzony..." — przeczytała głośno Irian krztusząc się ze śmiechu — „.. .wiosen...", tu zatarte, „... za kradzież gruszek z ogrodu mieszczanina Te-lino. Dziesięć rózeg i dwie godziny pod pręgierzem. Z racji wieku i stanu skazanego, zabrania się rzucania weń pomidorami, zgniłymi jajami i kotami..." Podpisał Tares — stwierdziła. — To ile ty wtedy miałeś lat? — spytała ubawiona. Mino popatrzył na nią spode łba. — Sześć... — burknął. — Sędzia uznał pewnie, że szlachectwo zobowiązuje, co? — zagadnął Rodmin. Młodzieniec bardzo pilnie przypatrzył się jakiemuś dokumentowi. — Uhum... Ten drugi był synem chłopa i dostał połowę mniej — odpowiedział speszony. — Zgadza się. Tamten też tu jest. Ta sama sprawa — potwierdziła Irian zerkając na następną kartkę. — Szkoda, że ja się nie urodziłam w tym mieście. Może miałabym teraz zaświadczenie o własnej śmierci... — Zamiast uśmiechnąć się, niespodziewanie spochmurniała. Rodmin i Mino zamilkli. Dalsza praca nie szła już tak lekko i przyjemnie. Przyniesione z sądowych piwnic pliki wyroków wyglądały jak wielkie, nieforemne cegły oblepione grubą warstwą kurzu i mysich odchodów. Dokumenty dla ochrony przed gryzoniami przechowywano ściśle sprasowane, dzięki czemu w większości wypadków ucierpiały jedynie marginesy. Jednakże pod wpływem nacisku i wilgoci papiery, oraz miernej jakości pergaminy, posklejały się i trzeba było je bardzo ostrożnie rozdzielać. Zajmowało to tak wiele czasu, że do śniadania, na które poszli do Heta, zdołali przejrzeć niewiele ponad jedną trzecią wszystkich sędziowskich postanowień. 61 Posiłek przerwało im wejście Tadina wraz z dwoma strażnikami. — Pani, wybacz, że przeszkadzam, ale znów coś grasuje w naszej okolicy. We wsi Dera... — powiedział zniżając głos. — O tym już wiem — machnęła ręką Różanooka. — To nie wszystko, tamtejsza babka-znachorka... Cała trójka jak na komendę odłożyła kawałki chleba. — Co z nią? — spytała Irian. — Nie żyje, zagryziona. — Dziesiętnik zbliżył się i nachylił nad stołem. — Znalazły ją kobiety, które przyszły po zioła. Nie chciałem zabierać czasu waszej dostojności, więc poszedłem tam sam z żołnierzami i medykiem. On mówi, że to musiał być wąpierz. Czy chcesz, pani, zobaczyć ciało? Przywieźliśmy... — Nie, spalcie je, a do ognia wrzućcie... co? — pytająco popatrzyła na Rodmina. — Cmentarny bluszcz, czyli czarną opletnicę, chyba tak się to u was nazywa? — rzekł mag. — Najmniej trzy garście! Tadin skłonił się i wyszedł. Irian wstała. — To był nasz ostatni świadek — powiedziała zdenerwowana. — Teraz te papiery są naszą jedyną szansą. Nie ma czasu, zostawcie to i wracamy do sądu! Bez sprzeciwu przerwali jedzenie i poszli za nią. Przy pracy już nie starali się być tak ostrożni jak dotąd. Sklejone dokumenty odrywali na siłę i darli, kiedy tylko zorientowali się, że nie ma w nich niczego ważnego. Stosy strzępów rosły z godziny na godzinę. Nie poszli na obiad. By nie stracić jasności umysłu Rodmin i Mino zaczęli żuć kawałki jakiegoś przyniesionego przez maga korzenia. Ciągle nic. Dopiero wieczorem Irian mrucząca bez przerwy pod nosem: „Tagero, Tagero, Tagero..." wstała gwałtownie z fotela. — Mam to! — krzyknęła z pasją. 62 — Czytaj... — Mino przetarł piekące oczy. Rodmin znieruchomiał. — „Tagero zwany Księciem, obywatel miasta Karda, syn szewca Molety i czeladnik u tegoż, wiosen dwadzieścia jeden. Za otwarcie grobu i próbę czarnoksięskiego zbeszczeszczenia zwłok czcigodnej pani Miremis, skazany na godzin osiemnaście pod pręgierzem i w owym czasie trzykroć po siedemdziesiąt kijów chłosty, na każdych godzin sześć. Podpisano: sędzia Jego Wysokości króla Tertrida V, Molino." Jest jeszcze data... — Popatrzyła uważnie. — To było dwadzieścia sześć lat temu. — I to wszystko? — zdumiał się Mino. — Niestety, tak — westchnęła Różanooka. Zapadła głucha cisza. Byli zmęczeni i rozczarowani. — Zaraz! — odezwał się Rodmin. — Pokaż mi to! Irian przesunęła ku niemu bryłę papieru. — Sprawdźmy jeszcze co jest pod spodem... — sięgnął po sztylet. Ostrze przyciśnięte do pliku kart wpadło weń do połowy długości. — A żesz! — syknął — Myszy wygryzły sobie w środku gniazdo! Za słabo było ściśnięte... — ostrożnie oderwał część strony z wyrokiem na Tagera — No proszę, miał wspólnika! Zupełnie jak Mino... — uśmiechnął się i zabrał do dzieła. Pracował powoli, a pozostała dwójka z napięciem śledziła jego ruchy. W końcu w rękach maga znalazł się mocno poszarpany strzęp dokumentu. — Całkiem to zapaskudziły... — mruknął — Ta paczka musiała leżeć do góry nogami! Jeszcze trochę i nic nie zostałoby z obu wyroków. — No czytaj! — zniecierpliwiła się Irian. — Dobrze: „... el ... sta... Karda... pomoc... grobu... godnej pani Miremis... ... ście godzin pręgierza i sześć- 63 dziesiąt kijów chłosty. Podpisano: ... dzia ... go ... ości.., ...lino." Dziewczyna popatrzyła mu przez ramię. W nagłówku postanowienia, tam gdzie powinno być imię i zawód skazanego, > ziała postrzępiona wyrwa. — No to koniec — stwierdziła załamana. — Jeszcze nie — odparł Rodmin — To jest rękopis, a one nie podlegają unicestwieniu. — Nie rozumiem... — Zobaczcie. — Mag odsunął stertę papierów i na uprzątniętym w ten sposób kawałku stołu rozłożył starannie resztkę wyroku. Z kieszeni wyjął niewielki mlecznobiały walec i dotykając nim ust wymówił kilka cichych słów. — Uwaga! Nie przegapcie. Przeturlał magicznym przedmiotem po dokumencie w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś najistotniejsze wiadomości. Wygryziona przez myszy luka momentalnie wypełniła się białym światłem. Chwilę później na jego tle rozbłysły rozjarzonym błękitem rzędy liter. Trwało to krótko, ale wystarczyło. — „Mefto, grabarz tutejszy..."! — Mino przeczytał głośno i dodał: — Znam go. Mieszka pod miastem, przy cmentarzu, — Nareszcie! — Irian odetchnęła z ulgą. — Ale można się było tego spodziewać... — rzekła po krótkim namyśle. Rodmin schował walec. — Każda rzecz stworzona ludzką ręką posiada duszę. Tę zaś, w razie potrzeby, można po prostu przywołać — wyjaśnił i podrapał się w potylicę. — Natychmiast jedziemy do tego człowieka — oznajmiła Różanooka. — Tym razem nie zamierzam dać się uprzedzić! O ile jeszcze żyje! — zreflektowała się nagle. — Ze starości nie umarł na pewno — odpowiedział Mino — za inne przyczyny nie ręczę. 64 — W drogę! — Ruszyła w stronę drzwi. — Zaczekajcie! — powstrzymał ich Rodmin i sięgnął po leżącą pod stołem podróżną sakwę. Po chwili podał im dwa amulety. Były to bryłki hematytu wypolerowane aż do metalicznego połysku. — Weźcie. Latawce tego nie lubią. — Daj jemu — Irian wskazała na Mina. — Ja dziękuję. — Nie bądź taka pewna siebie! — zbeształ ją mag. — Pazurami nie rozedrzesz czegoś, co jest tylko prochem. Masz! — A ty nie idziesz z nami? — spytała biorąc talizman. — Nie. Muszę wymyślić jakiś sposób na ten przeklęty obłok popiołu i kurzu. — Mag podszedł do okien i zaczął je zasłaniać. — Więc do zobaczenia! — Wybiegli z sali rozpraw. Zgodnie z wcześniejszym rozkazem Różanookiej przed sądem czekały gotowe do drogi konie. Uliczki Kardy ginęły w wieczornym mroku, którego nie rozpraszało sączące się z okien blade światło świec i oliwnych kaganków. Tym razem nie mieli kłopotów z przejazdem przez bramę. — To gdzie jest ten cmentarz? — spytała Irian, gdy wydostali się z miasta. — W lesie, pół godziny drogi stąd. Jedź za mną! — odkrzyknął. Kiedy kwadrans później wpadli pomiędzy pierwsze drzewa, Różanooka stanęła w strzemionach. — Pośpieszmy się, czuję tu wyraźną obecność! — zawołała. Dziś było trochę jaśniej niż poprzedniej nocy. Dawało się już wypatrzeć drogę pomiędzy dwoma czarnymi ścianami pni. Jechali szybko. Mino przodem, za nim skupiona, czujna i coraz bardziej niespokojna Irian. 65 — Minooo!!! Uwaa...!. — młodzieniec usłyszał nagle z tyłu. Obejrzał się i w tym momencie wyleciał z siodła jak z katapulty. Uderzył o ziemię, skulił się odruchowo i wtoczył do przydrożnego rowu. Gwałtowne rżenie konia rozległo się równocześnie z odgłosem upadku. Pokonując oszołomienie Mino natychmiast wstał, rozejrzał się dookoła. Na środku gościńca stał kilkuletni chłopczyk. Spłoszony wierzchowiec z rozpędu wpadł na niego i stanął nad malcem dęba. Ten bez wahania złapał zwierzę za przednie nogi i jak psa odrzucił w bok. Mino pomyślał, że śni. Koń z przeraźliwym kwikiem, łomotem i trzaskiem łamanych gałęzi runął na grzbiet w rosnące , na poboczu zarośla, — Uważaj, to wampir! — krzyknęła Irian zeskakując ze swego wierzchowca, który również oszalał. W locie zmieniła postać. Drugi, starszy chłopiec wybiegł z lasu i skrzecząc ruszył ku niej. Strzyga zasyczała przeciągle. Pierwszy potwór był już trzy kroki od Mina. Na widok twarzy upiora oczy młodzieńca rozszerzyły się ze zdumienia. — Telinek? — wyrwało mu się. Cios w żołądek odebrał Minowi oddech i zgiął go wpół. Następne uderzenie w twarz odrzuciło młodzieńca daleko do tyłu. Padł na wznak rozrzucając ramiona. Irian odepchnęła swojego przeciwnika i kilkoma kopnięciami odpędziła od Mina tego drugiego. Młodzieniec podniósł się i stanął na miękkich nogach. Wyciągnął miecz. Żelazo zabija tylko raz, to na nic... zabłysło w skołatanym -mózgu. Innej broni jednak nie miał. Wampiry znów zaatakowały. Ten większy nie próbował gryźć strzygi. Musiał czuć, że jej krew jest dla niego śmiertelną trucizną. Starał się tylko przytrzymać i unieruchomić Różanooką, tak, aby młodszy brat mógł bez przeszkód skoń- 66 czyć z Minem. Potem dopiero przyszłaby kolej na Irian. Nie spieszyły się. Czas nie był dla nich ważny. Nażarły się wczoraj, więc miały teraz dość sił na długą walkę. Klinga przeniknęła kadłub potworka nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Rana zamknęła się momentalnie. Stal nie mogła wejść w kontakt z nasyconym Mocą Onego ciałem demona. Srebro! Srebro! Albo przynajmniej trochę miedzi! — tłukło się w głowie młodzieńca. Jest! Ma przecież srebrną klamrę od pasa! Omal nie przecinając sobie brzucha przeciągnął po niej ostrzem miecza. Drobinki cennego metalu osiadły na krawędzi głowni. Teraz! Wampir cofnął się z wrzaskiem jak smagnięty batem. Podziałało! Rana, którą zadał mu Mino, daleka była od śmiertelnej, ale zmusiła go do respektu. Szanse nieco się wyrównały. Młodzieniec znów spreparował ostrze swej broni. Irian uparcie starała się zabić szamocącego się z nią upiora. Ten jednak był od niej silniejszy, równie zwinny i nie tak bezmyślny jak Rida. Teraz walka przypominała bardziej zapasy niż starcie na śmierć i życie. Wtem wpadli na sąg drewna przy drodze. Pniaki rozsypały się podcinając nogi Różanookiej. Runęła na nie plecami, ściągając na siebie przeciwnika. Przez chwilę miotali się wściekle, próbując wstać i tracąc równowagę na toczących się belkach, aż w końcu wpadli pomiędzy pnie rozwidlonego drzewa, o które ów sąg się opierał. Moment później utknęli tam na dobre. Było to coś, o co wampirowi chodziło. Mocniej przydusił syczącą bezsilnie strzygę i znieruchomiał. Teraz ruszył drugi, dotąd tylko krążący dookoła Mina. Nie zważając na parzącą srebrem klingę, skoczył młodzieńcowi do gardła. Chłopak cofnął się pospiesznie i kolejny raz pociągnął mieczem po sprzączce od pasa. Głęboko ponacinana klamra tym razem nie wytrzymała tego zabiegu i puściła. Minowi opadły spodnie. 67 Głupio tak ginąć... pomyślał niedługo potem. Leżał na ziemi, a wampir siedział mu okrakiem na piersiach. Nadnaturalnie silny przeciwnik obezwładnił młodzieńca z łatwością i zachichotał. Mlaskając i cmokając zbliżył usta do szyi pokonanego. Nagle zamarł wpół ruchu. Po chwili zwiotczał całkiem i miękko padł w bok. Mino powoli otworzył oczy. Z niedowierzaniem odsunął od siebie bezwładne truchło upiora i usiadł. Przed nim, w odległości wyciągniętej ręki wisiał w powietrzu łeb olbrzymiego węża. Oczy gada lśniły delikatnym zielonym światłem, a reszta jego ciała ginęła w ciemnościach, w których można było dostrzec jedynie niewyraźne zarysy potężnych splotów. Nieruchomy, nierzeczywisty, wydawał się być przedśmiertnym majakiem, tworem konającej wyobraźni. Oszołomiony młodzieniec po namyśle uszczypnął w policzek siebie, a następnie leżącego obok wampira. Najpierw zabolało, potem palce chwyciły coś, co poddało się jak miękka glina i nie powróciło już do poprzedniego kształtu. Martwy był więc nie on, lecz upiór. Tymczasem w widłach rozszczepionego pnia szamotanina wybuchła z nową siłą. Przeciwnik Irian zmienił taktykę — teraz on postanowił wydostać się stąd za wszelką cenę. Miotając się i szarpiąc wściekle, przy mimowolnej pomocy strzygi uwolnił się wreszcie i rzucił do ucieczki. Po chwili tylko cichnący w oddali trzask chrustu był jedyną oznaką jego obecności. Różanooka wstała i ostrożnie zbliżyła się do drogi. Tutaj nic się nie zmieniło. Mino z nogami uwięzionymi we własnych spodniach siedział dalej na środku gościńca przy trupie wampira, a nad nimi trwał niczym posąg wielki wąż. Strzygę ogarnęło zdumienie połączone z niedowierzaniem. — To ty? — zapytała, zwyczajem demonów kierując myśl bezpośrednio z umysłu do umysłu. Gad powolnym ruchem odwrócił głowę w jej stronę. 68 — Tak. Szubieniczne Wzgórze jest moim domem — dotarło do świadomości obojga. Mino odzyskał mowę. — Co mu zrobiłeś? — Pokazał na martwego potwora. — Ugryzłem... — zabłysło w mózgu młodzieńca. Równocześnie wąż otworzył pysk, w którym jak ostrza składanych noży opuściły się z górnej szczęki cztery jadowe kły. Dwa długie i zakrzywione oraz dwa krótkie i proste. Po chwili zamknął paszczę chowając cały arsenał. — Twój jad zabija upiory? Kim jesteś? — Irian poruszyła się niespokojnie. — Demonem jak ty i człowiekiem jak on. — Wąż ruchem głowy wskazał Mina. — Na imię mam Kaad i chcę tego samego co wy... — To znaczy czego? — Ta myśl nasycona była nieufnością. — Pochodzę z południa, z Amizar. Byłem szczęśliwym wędrownym filozofem. Pewien młody czarnoksiężnik, próbując swych sił, przeniósł mą duszę w cielsko wyhodowanego przez siebie gada. Zwabił do siebie, otruł, a potem kazał patrzeć, jak gnije moje pierwsze ciało. Uciekłem i ukrywałem się przez dwadzieścia lat. Chcę zemsty! — Skąd o nas wiesz? — Samotnie spędzone lata bardzo wyostrzyły mój zmysł obecności. Nie wiedziałaś o tym, ale ja śledziłem cię od chwili gdy... — tu w przekazie nastąpiła przerwa, jakby zająk-nienie — ... opuściliście Szubieniczne Wzgórze. Słuchałem twoich myśli. Szkoda, że wcześniej nie zwróciłem na ciebie uwagi... — Więc te kamienie... ? — Tak — przyznał. — Zaskoczyliście mnie. Spałem właśnie po jedzeniu, trawiłem i nagle poczułem tak bliską obecność. Pomyślałem, że to zbiry Tagera... — Gdzie on teraz jest?! — przerwała mu. — Wiem tylko tyle, że gdzieś w tej okolicy. Odebrałem 69 kilka jego myśli, kiedy przemieniał Ridę. Omal mnie wtedy nie odkrył. — Ten wampir to był syn Dekelo, Telin — odezwał się Mino zawiązując na supeł pas od spodni. — Tamten drugi to na pewno jego brat. Przez nich zginęła Ridka... — A więc nie zważając na rozgłos i zamieszanie Tagero jednak doprowadził dzieło do końca. Bezczelny drań! Tylko jak? — zastanowiła się strzyga. — Musiał wykraść zwłoki z mogiły... — I grabarz mu w tym pomógł! — dokończył Mino — Jak wtedy. Irian zaczęła odzyskiwać ludzką postać. — Idziesz z nami? — zwróciła się do Kaada. — Przykro mi, ale nie. Potrafię tylko pełzać! Przebłysk wesołości zgasiło żałosne rżenie jednego z koni. Był to wierzchowiec Mina, wciąż jeszcze leżący tam, gdzie rzucił go upiór. Podeszli bliżej. Zwierzę miało bezwładne tylne nogi. — Siodło musiało mu złamać kręgosłup — odezwał się młodzieniec. — Dobiję... Podniósł z gościńca miecz i stanął nad koniem. Uchwyciwszy oburącz rękojeść powoli złożył się do cięcia. Ostrze błysnęło matowo. Przeciągły trzask, łoskot spadającego łba i szelest niewidocznej w mroku krwi. Cofnął się i otarł klingę o mech. Uświadomił sobie, że rana na przedramieniu znów krwawi. — Gdzieś się tego nauczył? — spytała z podziwem Irian. — Służyłem w piechocie. — Wyciągnął z kieszeni kawał białego płótna i zaczął motać je dookoła lewej ręki. — Daj, pomogę ci. — Ujęła jego ramię. Jej czerwone oczy błyszczały łagodnie. Tymczasem Kaad przysunął się do martwego wierzchow- 70 ca i z wyraźną przyjemnością zaczął spijać krew wyciekającą z przerąbanego karku. — Czy nie powinniśmy się pośpieszyć? — Mino zreflektował się nagle. — Dokąd? — spytała rzeczowo Różanooka. — I na dodatek bez koni... — A grabarz? — odparł zbity z tropu młodzieniec. — Jeżeli jeszcze tego nie zauważyłeś, chciałabym zwrócić twoją uwagę na fakt, że wpadliśmy w zasadzkę — powiedziała z przekąsem. — A skoro Tagero wiedział, gdzie jedziemy, to nie mamy tam już po co jechać. Możemy najwyżej pójść i sprawdzić. — Skąd mógł wiedzieć, że będziemy akurat tu i teraz? — Mino z powątpiewaniem pokręcił głową. — Ktoś nas zdradził — powiedziała zimno Irian. — I dowiem się kto! — Nie jestem tego taki pewien — zamyślił się młodzieniec. — Nie macie pojęcia, jaka to rozkosz poczuć w pysku coś naprawdę świeżego! —Wąż cofnął łeb znad końskiego trupa. — Świeżego?! — zdumiała się Irian. — To coś ty wczoraj jadł? — A jak myślisz? — Chyba nie... — I owszem. — Nie dał jej skończyć. — Wisielca ze sznurem własnym... Przecież muszę czymś żywić to przerośnięte cielsko. Nie mogę co miesiąc robić zamieszania w którejś z okolicznych wsi, bo z powodu kilku głupich świń albo krów wieśniacy ściągnęliby mi na łeb cały legion tępicieli. Cóż więc mi pozostało? Musiałem zadowolić się bydlętami w moralnym znaczeniu tego słowa — zakończył filozoficznie. Twarze Irian i Mina przysłaniała czerń nocy. Widać było tylko, że czerwone oczy strzygi zrobiły się bardziej okrągłe. 71 — Co, dziwicie mi się? — znów usłyszeli myśl Kaada. — Macie rację. Ja też się sobie dziwię. Wcześniej byłem wegetarianinem. — I te wszystkie ginące bez śladu zwłoki to ty? Tyle lat? — wykrztusiła wreszcie Irian. —Ja. — I Ridę też chciałeś... — Mino zamilkł szukając odpowiedniego słowa. — Będę szczery. Nieczęsto trafiają się tam tak młode i delikatne ciała... Współczuję ci, ale nic nie poradzę na to, że tak jest. Chyba nie potraktujesz mnie teraz jak jakiś nadęty elf? — Nie. — Mino ocknął się z zadumy. — Dziękuję za uratowanie życia. — W zamian za to będę miał do ciebie małą prośbę. Ale to później. — Ruszajmy — otrząsnęła się Różanooka. — Zróbmy, co mamy zrobić i wracajmy. — Zaczekaj! — powstrzymał ją Mino. — A jeśli Tagero nie wie, że my wiemy o grabarzu? — To dlaczego przygotował zasadzkę na drodze do niego? — Ten trakt prowadzi nie tylko na cmentarz. Jeżeli słyszał, że często jeździmy po okolicy, to była też duża szansa, iż za którymś razem przejedziemy i tędy. Wystarczyło więc przysłać tu wampiry z rozkazem, by ukryły się i czekały na strzygę oraz tego, kto z nią będzie, a potem zabiły ich. One chyba mają zmysł obecności, a sama mówiłaś, że dla takich jak te dzień i noc są bez różnicy. — Tak, to prawdopodobne — przyznała mu rację. — Tylko że ten, co uciekł... — Nic nie powie ani nic nie przekaże — przerwała mu. — Wampiry nie są od tego. Nawet te stworzone przez Tagera nie nadają na posłańców. To machiny do zabijania. Ich zręczność 72 nie równa się rozumowi. Potrafią tylko zapamiętać i wykonać polecenie — wyjaśniła. — A więc sądzisz, że tym razem nie udało mu się nas ubiec? — Powinniśmy być na to gotowi — odrzekł Mino, a przysłuchujący się im Kaad pokiwał łbem. — Masz rację. — Irian podeszła do stygnących szczątków konia i z sakwy przy siodle wydobyła ostrożnie podłużny przedmiot. — W tym pośpiechu zapomniałam ci powiedzieć... To jest broń na upiory. — Podała Minowi niewielki sztylet. — Srebrny? — Palcem spróbował ostrza. — Z magicznego damastu. To miedź i srebro skuwane razem w osobliwy sposób. Uważaj, aby nie zadrasnąć nim mnie ani Kaada. — Czemu? — Sam zobaczysz, gdy go użyjesz. W drogę! Ty prowadzisz. — Pójdziemy na skróty — odparł i po chwili cała trójka zniknęła w ciemnościach pomiędzy drzewami. W oknie chałupy obok cmentarza błyskało blade światełko. Mino, Irian i Kaad przyczaili się pod odległą o sto kroków kępą zarośli. Porośnięta rzadkimi krzakami łąka trwała przed nimi w całkowitym bezruchu i ciszy. — Czuję zapach psa. W zagrodzie jest pies! — oznajmił wąż. — Ale kto w domu? — szepnęła Irian. — Jeżeli sam Tagero, to już wpadliśmy w kłopoty! — odezwał się znowu Kaad. — Nie słyszę jego myśli. To albo dobrze, albo całkiem źle, jeżeli na nas czeka... Czujesz wampira? — Tak. Mam nadzieję, że on nas nie. — Jest przestraszony, niespokojny, zagubiony... — wąż odczytywał kolejne emocje. — Możemy być spokojni! — Co robimy z Meftą? — spytał Mino. — Chcę go żywego — oznajmiła Różanooka. — Zbliżcie się... Pochylili głowy ku sobie i naradzali się przez chwilę, po czym rozdzielili, by obejść chatę z trzech stron. Minowi przypadła najdłuższa droga. Wielkim łukiem obiegł cały cmentarz i przeskoczył przez mur na jego przeciwnym końcu. Cicho przemknął pomiędzy pierwszymi mogiłami. Nagle usłyszał szelest i krótki skrzek. Coś poruszyło się w mroku przed nim. Pośpiesznie skrył się za nagrobną płytą. Załopotały skrzydła i ponad czarne kontury prostokątnych brył wzbił się na chwilę nietoperzowaty kształt. Poroniec! Na szczęście nie spostrzegł młodzieńca. Upiorek krążył najwyraźniej bez celu, polatując i stukając dziobem w kamienie. Mino nie był ciężarną kobietą, nie musiał się więc go strzec, ale spłoszone straszydło mogło narobić piekielnego hałasu i na dodatek zacząć sypać iskrami z ogona. Musiał coś wymyślić. Kulka hematytu wciąż jeszcze tkwiła w kieszeni jego spodni. Z namysłem przetoczył ją w palcach. Rodmin mówił tylko o latawcach, ale może... Lekkim ruchem cisnął ją w stronę demona. Amulet zagrzechotał na żwirze alejki i gdzieś przepadł. Poroniec jednak zareagował. Zauważył świecący czernią przedmiot i podleciał ku niemu. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym dziobnął. Obliczona na znacznie silniejszego demona Moc sparaliżowała go momentalnie. Zdrętwiał i pozostał tam jak drewniana figurka. Mino poderwał się, biegiem dotarł do miejsca, w którym cmentarny mur przylegał bezpośrednio do zagrody grabarza i wyjrzał na drugą stronę. Kaad właśnie przepełzał pod płotem. W mętnym świetle 74 nocy wyglądał jak wypływający spod sztachet jęzor gęstej i ciemnej cieczy. Robił to w sposób absolutnie bezszelestny, wręcz hipnotyzując miękkością i płynnością swych ruchów. Zauroczony kundel stał przed nim nie mogąc zdecydować się czy zaszczekać. Chwilę później nie musiał się już nad tym zastanawiać. Wąż uderzył, w sposób przyprawiający o obłęd przechodząc od leniwego falowania do ruchu szybszego niż koniec strzelającego bata. Jadowe kły wbiły się w gardło psa. By nie dać zwierzakowi czasu na przedśmiertny skowyt, Kaad dodatkowo rozgniótł go o ziemię. Pękające kości chrupnęły przeciągle. Za głośno! W chałupie zgasła świeca. Szczupły kształt wyskoczył zza płotu i rzucił się do okna. Z łopotem, trzaskiem wyłamywanych okiennic i ram Irian wpadła do środka. Kaad, porzuciwszy psa, jak gigantyczna zerwana cięciwa uderzył w drzwi. Kawałki drewna rozbry-zgły się z hukiem na wszystkie strony. W izbie rozszalał się tajfun. Mino przesadził mur i jednym susem znalazł się obok tylnego wyjścia. Mefto wpadł prosto na niego. Pięść młodzieńca wyrżnęła w szczękę grabarza, który jak worek poleciał do tyłu, waląc głową o ścianę. Rozpędzona masa wpadła Minowi pod nogi. Stracił równowagę i runął na Mefta. — Pomóż Irian! Ja się nim zajmę. — Cielsko Kaada było wszędzie dookoła. Wąż końcem ogona pomógł młodzieńcowi wstać. Ten natychmiast wbiegł do środka. Ciemność oślepiła go całkowicie. Już po trzech krokach potknął się o jakieś graty i zatoczywszy w bok strącił półkę ze stertą rupieci. Dodatkowy rumor dodał kilka nowych nut do rozbrzmiewającej tu kociej muzyki. Odgłosy walki dobiegały gdzieś z dołu. Mino zrobił następne trzy kroki i wpadł do piwnicy. Na szczęście nie była głęboka. Klnąc wściekle rozejrzał się wokół siebie. Dwie pary oczu świecących; jedne czerwonym, drugie sinym blaskiem miotały się opodal niczym dwa upiorne mo- 75 tyle. Syk, skrzek i odgłosy niszczenia były tłem tego niesamowitego baletu. Nie wiadomo, kto przeważał w tym pojedynku. Mino dotknął rękojeści sztyletu, ale przypomniawszy sobie ostrzeżenie Irian cofnął dłoń. W zamieszaniu magiczne ostrze mogło równie łatwo ugrzęznąć w każdym z trojga. Musiał mieć światło! Po krótkim namyśle odnalazł otwór w podłodze chaty i wyciągnął się w górę. Zaczął szukać pieca. | Irian pragnęła rewanżu za to, co stało się w lesie. Kiedy wpadła do izby, myślała tylko o swoim przeciwniku. Zlekceważyła Meftę i to był błąd. Grabarz, nie wiedząc jeszcze, l z jaką przewagą ma do czynienia, w pierwszej chwili przyjął walkę. Amulet odbierający siłę uderzył i przylgnął do niej, zanim jeszcze zdążyła dotknąć podłogi. Potem rzucił się na nią przyzwany z piwnicy upiór. Teraz, gdy otrzymał nowy, jasny rozkaz „zabij", zniknął cały jego lęk i niepokój. Żywioł w postaci Kaada, który przetoczył się przez izbę, przypadkiem strącił ich na dół. Szarpała się desperacko, czując powolne, lecz skuteczne działanie amuletu. Zauważyła Mina, gdy ten znalazł się tutaj, ale nie mogła przekazać mu żadnej myśli. W jej głowie narastał zamęt. Wampir zapomniał o instynkcie samozachowawczym. Gryzł ją ją, starając się rozerwać zębami tułów i dostać do serca. Krew Irian wypełniała jego pysk. Gdyby przełknął choć kroplę, zdechłby, ale jak dotąd tak się nie stało. Szpony strzygi uderzały niecelnie i coraz płycej. Piwniczna ciemność powoli wypełniała umysł Różanookiej. Gasły czerwone oczy. Chwilami zapominała, że z czymś walczy. Obojętniała. Byle tylko skończył się ból i wysiłek. Podłoże, na którym leżała, nagle drgnęło, pochyliło się i zapadło w nieskończoną otchłań. Wielka jasność rozpostarła się szeroko i majestatycznie... Chałupa płonęła. Mino wskoczył do zalanej blaskiem ognia piwnicy i przypadł do nachylonego nad Irian upiora. 76 Na piersiach strzygi ziała straszliwa rana. Szał i furia wybuchły w mózgu młodzieńca. Wyjąc jak zwierzę złapał wampira za włosy. Sztylet uderzył jak piorun. Chciał kłuć, dźgać raz za razem, aż do skończenia świata, ale wbitego za pierwszym ciosem ostrza nie zdołał już wyrwać z powrotem. Upiór skrzeknął przeraźliwie i zesztywniał. Mino zobaczył, jak mnóstwo metalowych ciernistych gałązek wijąc się wykiełkowuje ze łba i kadłuba potwora. Klinga z magicznego damastu rozrosła się wewnątrz demona w gęsty, kolczasty krzak pochłaniając całą zawartą w nim moc Onego. Nie miał czasu podziwiać skuteczności swej broni. Chwycił bezwładną strzygę i wypchnął ją w górę, po czym sam wydostał się z piwnicy. Żar przypiekł mu twarz. Zatrzeszczały wiązania palącego się dachu. Zarzucił sobie Irian na plecy i kaszląc od dymu wybiegł na podwórze. — Nie mogłeś znaleźć świecy? — Kaad zażartował na jego widok, ale zaraz spoważniał. — Co z nią? — Nie wiem... — Wychrypiał młodzieniec układając Różanooką na ziemi. Obaj pochylili się nad nią. Wąż pierwszy spostrzegł niewielką płytkę przylegającą mocno do boku strzygi. — Oderwij to szybko! Szybko! — pokazał językiem. — Nie mogę! — sapnął Mino. — Weź nóż, i odetnij razem z ciałem! Wszystko jedno. Prędzej, bo będzie za późno! Po denerwująco długiej chwili zakrwiawiony amulet znalazł się w dłoni Mina. — Do ognia! — polecił Kaad. Leżący dotąd bez ruchu Mefto poderwał się i rzucił do ucieczki. — Uwaga! — krzyknął młodzieniec zrywając się do biegu. Wąż zareagował znacznie spokojniej. Czubkiem ogona 77 namacał niewielki kamień, po czym cisnął go krótkim ruchem całego ciała, niczym katapulta. Łoskot uderzenia i jęk trafionego w tył głowy grabarza rozległy się jeden po drugim. Uciekinier padł jak kłoda. — No, teraz już nie będzie musiał udawać nieprzytomnego. .. — stwierdził Kaad i popatrzył na Irian. — Rana na piersiach się zasklepiła! — oznajmił radośnie. — Więc nie wróciłem za późno — odetchnął z ulgą Mino wlokąc bezwładnego uciekiniera. Po chwili ciągle nieprzytomna strzyga samoistnie przybrała kształt dziewczyny. W tej postaci ocknęła się. — Co ze mną? — spytała słabym głosem. — Byłaś już jedną nogą po tamtej stronie muru... — Młodzieniec pokazał na cmentarz, przerywając na chwilę wiązanie jeńca. Spróbowała usiąść, lecz nie zdołała. Kaad podsunął jej pod plecy jeden ze zwojów własnego cielska i pomógł przyjąć zamierzoną pozycję. Całą chatę ogarnął teraz ogromny, huczący płomień i w tym świetle wąż ukazał się oczom obojga w całej okazałości. Miał ponad trzydzieści kroków długości, około półtora łokcia średnicy oraz szeroką, wypukłą głowę. Pokryty był łuską barwy skalnoszarej na bokach i grzbiecie i nieco jaśniejszą na spodzie ciała. — Powinnam była zostać tępicielem, jak mój przybrany ojciec — odezwała się cicho. — Wielu mnie namawiało. Miałabym teraz więcej doświadczenia i nie dałabym się tak głupio podejść. — Najważniejsze, że żyjesz — rzekł Mino zaciskając ostatni węzeł. — Chyba już czas się stąd wynieść! — dodał. W szopie jest koń. Przyda ci się. — Kaad odsunął się od Irian i zaczął pełznąć w kierunku granicy mroku, — Dokąd cię licho niesie? — zdziwił się młodzieniec. 78 — Zejdę mu z oczu, bo głupie bydlę gotowe na mój widok wleźć na drzewo. Będę w pobliżu. Gdzie ich zabierzesz? Mino pomyślał przez chwilę. — Do karczmy Rikena, tej pod miastem — odpowiedział. — Nie chcę znów robić zamieszania przy bramie. — Dobrze. Wyjdź potem do mnie, kiedy już wszystko załatwisz. Wąż zniknął w ciemnościach, a młodzieniec otworzył drzwi szopy. Zwierzę było przestraszone i niełatwo dało się wyprowadzić. Mino założył mu uzdę i nie tracąc czasu na szukanie siodła wyciągnął na zewnątrz. Pierwszą posadził na grzbiecie Irian. — Dziękuję... — szepnęła, kiedy na moment jej usta znalazły się koło jego ucha. Skinął głową nie bardzo wiedząc, co rzec. Chwycił Meftę i jak worek upchnął go pomiędzy dziewczyną a końską szyją. Grabarz był wciąż nieprzytomny. — Czy aby Kaad nie przesadził z tym kamieniem? — zaniepokoił się i obmacał głowę jeńca. Na potylicy napęczniał guz wielkości połowy jabłka, ale czaszka nie była wgnieciona. Wzruszył ramionami i sięgnął po wiszący przy pysku wierzchowca rzemień. — Pilnuj tego drania — powiedział do Irian, lecz ona tylko skuliła się i kurczowo chwyciła za grzywę. Ruszyli. Ze względu na Różanooką i pojmanego Mino zrezygnował ze skrótu przez las, wybierając dłuższą, ale równiejszą, zwyczajną drogę. Po kilkunastu minutach marszu blask ognia zniknął za ścianą drzew i ciemność odzyskała swą ponurą jednorodność. Nie mieli żadnej broni oprócz zwykłego miecza, a Irian z trudem udawało się nie spaść z konia. Gdyby nie czający się gdzieś tutaj Kaad, w razie napaści byliby niczym ślepe kocięta w koszyku. Wąż jednak żadnym znakiem nie zdradzał swej obecności, więc po pewnym czasie świa- 79 domość jego istnienia przestała dodawać otuchy. Czarny korytarz, wypełniony posępnym szumem gałęzi szeleszczących na lekkim wietrze, stał się czymś znacznie bardziej realnym. Nagły łomot i trzask deptanego chrustu sprawiły, iż Mino momentalnie oblał się zimnym potem. Kiedy zaś pojął, że to tylko stado żerujących dzików, fala ulgi omal nie zwaliła go z nóg. Dotarli na miejsce pierwszego starcia. Martwy wampir cuchnął już tak, że Mino musiał przyspieszyć kroku. Nieco dalej przystanął i podniósł z ziemi owalny przedmiot. Była to woalka Irian. Podał ją dziewczynie, a ona z wysiłkiem założyła osłonę na głowę. — Zimno mi... — Przycisnęła do piersi strzępy kaftana. Pośpiesznie ściągnął własny i zarzucił Różanookiej na plecy. Karczma Rikena znajdowała się niedaleko. Gospodarz nie pytał o nic. Wywołany na podwórze, bez słowa wskazał loszek, w którym umieścili wciąż bezwładnego grabarza, po czym zamknął drzwi i oddał klucz młodzieńcowi. Pomógł też zaprowadzić Irian do jednej z izb, gdzie ułożyli ją w łóżku i okryli ciepło. — Każę przynieść pani grzanego wina z korzeniami. — Karczmarz odezwał się dopiero wtedy, gdy wyszli do głównej izby. Kilku umęczonych biesiadników drzemało tutaj opartych o stoły lub skulonych na ławach. Ktoś chrapał. — Daj i mnie — powiedział Mino siadając ciężko na pierwszym z brzegu wolnym miejscu. — I jeszcze coś do zjedzenia... Niewiele zdołał w siebie wmusić. Z trudem przełknął zaledwie kilka kęsów. Na szczęście gorące wino zdołało rozepchnąć skurczony żołądek i przywróciło jasność myśli. Mino przypomniał sobie o prośbie Kaada i wyszedł na podwórze. Było cicho, a na niebie pojawiły się pierwsze znaki nadcho- 80 dzącego świtu. Gęsta kępa zarośli po drugiej stronie drogi, na przeciw gospody, wydała się młodzieńcowi najbardziej odpowiednią kryjówką. Podszedł do niej i wtedy spomiędzy gałęzi wysunęła się głowa węża. — Wszystko w porządku? — spytał Mino. — Żadnych znaków — przekazał Kaad. — Myślę, że do rana nic się nie stanie. On musi się przygotować. Na pewno zaskoczył go taki obrót sprawy. — Sądzisz, że już wie? — Tak. Pożar i na dodatek piekielnie silna wibracja Onego. Tego nie można nie zauważyć. Będzie gorąco, jeśli jutro nas znajdzie. — Niedobrze — zasępił się młodzieniec. — Tym pomartwisz się później — przerwał wąż. — Teraz masz okazję odwdzięczyć się za uratowanie życia... —Jak? — Postaw mi piwo! Mino zbaraniał. — No, nie gap się tak! Przez dwadzieścia lat nie miałem w pysku ani kropli! Czasami aż mnie skręcało, a raz omal nie zaplątałem się w supeł... — Wygiął się konwulsyjnie, jakby chciał to zademonstrować. — Idźże już! — Popchnął go łbem. — Ma być pełny antałek! — Dobra, dobra... Młodzieniec machinalnie cofnął się o krok i kompletnie skołowany wrócił do karczmy. Gdy zamówił beczułkę piwa na wynos, oraz dla niepoznaki jeden pusty kufel, zazwyczaj opanowanemu Rikenowi opadła szczęka. Swoim zwyczajem karczmarz i teraz o nic nie spytał, ale widać było, że usilnie próbuje pojąć, o co tu chodzi. Ale Mino nie silił się na żadne tłumaczenia. Zapłacił, złapał naczynia i wybiegł z izby. Kaada zastał w tym samym miejscu. 81 — Lej! — Wąż rozdziawił paszczę na całą szerokość. Było na co popatrzeć. Młodzieniec wyciągnął szpunt i strumień pienistej cieczy zabulgotał w przepastnej gardzieli. Myśli Kaada straciły formę słów. Teraz stały się skłębionym obłokiem roztańczonych emocji. Zachwyt, rozkosz, uniesienie i rozanielenie stopiły się razem i wysublimowany w opar mistycznej ekstazy. Mino jak urzeczony śledził te ocierające się o jego umysł odczucia. Były one tak wyraziste, że chwilami odnosił wrażenie, iż sam pije to piwo. Nie, nie mógł się dłużej opierać! Porzucił swą indywidualność i zjednoczył z Kaadem chłonącym całą harmonię Wszechświata. Ich zespolona świadomość stała się nadświadomością, która wspięła się na najdoskonalsze wyżyny kontemplacji. Osiągnęli Absolut! — Wystarczy! — Subtelna nadrzeczywistość prysła, a wąż sapnął przeciągle i leniwie rozejrzał się dookoła. Młodzieniec odstawił antałek. — Taaak... miło jest być filozofem! — Zimnokrwisty myśliciel powoli wyciągnął z krzaków resztę swojego cielska i zwinął się w coś na kształt stożka, układając zwój na zwoju. Jego głowa znalazła się na wysokości twarzy stojącego obok Mina, a ruchliwy koniec uniesionego do góry ogona zaczął kreślić pomiędzy nimi zawiłe zygzaki. — Nalej sobie. — Kaad wskazał na leżący na trawie kufel. — Nie, dziękuję. Mnie też już wystarczy... — odpowiedział młodzieniec. — Nie krępuj się — zachęcał go wąż. Mino po krótkim wahaniu przyklęknął i napełnił naczynie. Wstał, upił kilka łyków. Chłodna gorycz smakowała jakoś zwyczajnie. Poczuł rozczarowanie. — Przepraszam za to machanie ogonem przed twoim nosem, ale zawsze lubiłem gestykulować — usprawiedliwił się 82 Kaad. Oczy błyszczały mu bardziej niż zwykle. — Czy z Irian już lepiej? — Na razie śpi. Ale opowiedz mi jak żyłeś tam na wzgórzu. Wymyśliłeś coś przez ten czas? — Samemu trudno do czegoś dojść, jeżeli nie ma się z kim porozmawiać. Przez pierwsze lata próbowałem korzystać ze spokoju i samotności, ale szybko spostrzegłem, że zaczynam się powtarzać. W tym rzemiośle trzeba czytać, dyskutować, a od czasu do czasu coś zapisać. Bez tego ani rusz. Mogłem tylko godzinami przyglądać się wisielcom i po jakimś czasie zauważyłem, że szybkość ich kołysania zależy od długości sznura, na którym wiszą, a nie od tego jak daleko się wychylają. Dobre i to... — stwierdził smętnie. — Daj jeszcze tego piwa! Z pomocą Mina osuszył beczułkę do dna i popatrzył w niebo. — I zupełnie nikt do ciebie nie zaglądał? — zdziwił się młodzieniec. — Paru straszydłom pogoniłem niezłego kota. Zresztą wiecie coś o tym... Nie odpowiadało mi ich towarzystwo. Są też elfy, ale te się mną brzydzą. One takie uduchowione, a ja trupożerca! — Powiedz coś o nich. Zaledwie słyszałem, że istnieją. — To są również wcielenia mocy Onego. Tak jak upiory, lecz stanowią jego przeciwieństwo. Zawsze trzymają się od wszystkiego z daleka i nie można żadnego z nich spotkać, jeżeli on tego nie zechce. Mają bardzo dobry zmysł obecności. Kto wie, czy właśnie te istoty nie są przykładem tego co mogłoby stworzyć Ono, gdyby bez przerwy nie natrafiało na spaprane osobowości szaleńców i zbrodniarzy. Myślę, że Ono to też życie. Zupełnie inne niż to, które my znamy, podległe odmiennym prawom, ale życie. Trafiło na nasz świat... 83 — Wiem, siedemnaście wieków temu spadła z nieba płonąca skała. — Właśnie. I teraz stara się dopasować do naszej Natury. Różne stwory z tego wychodzą. — Takie elfy i rusałki, takie jak ja i Irian oraz te chodzące trupy Tagera! — W myślowym przekazie zadźwięczał gniew. — Ale jeszcze... — zaczął Mino. — Zostawmy to już! — przerwał mu Kaad. — Nie trzeba mącić tej chwili. Wiesz co... — poufale zbliżył łeb do ucha młodzieńca — zdradzę ci tajemnicę mojego pochodzenia. — Nie rozumiem, przecież... — Nie chodzi o to, że urodziłem się na południu. Rzecz w tym, co ta szuja potraktowała magią, aby w końcu wyhodować to pęto kiełbasy, którym teraz jestem — wyjaśnił. — Czy chodzi o rodzaj węża? — zapytał Mino dopijając swoje piwo. — To nawet nie był wąż. —A co? — Jaszczurka. Prawdę mówiąc jestem padalcem! — E tam! Zalewasz... — Mino machnął ręką. — One przecież nie gryzą i nie są jadowite. — No cóż — Kaad pokornie pochylił głowę — nie każdy jest doskonały... 4. Ucieczka W głębinach sennego otępienia jej świadomość zaczęła niejasno spostrzegać fakt własnego istnienia . Pojawiły się pierwsze myśli. Najpierw blade i nieokreślone jak strzępy rozmazanego cienia. Potem, gdy obudził się zmysł dotyku, wyraźnie dotarło do niej, iż jest bryłą posiadającą kształt i objętość. Przypomniała sobie słowo „ciało”. Teraz zaczęła słyszeć. Odległe kroki, stłumione urywki rozmów. Po- 85 czuła, że oddycha i że jest zbyt ciężka i bezwładna, by móc się ruszyć. Pojęła, kim jest i gdzie się znajduje. Wspomnień z ostatniej nocy napłynęło wystarczająco dużo. Irian otworzyła oczy. W alkowie było zupełnie jasno. Światło dnia obficie przesączało się przez okienną zasłonę z białego płótna, a na suficie z drewnianych bali cienie trwały bez ruchu, skulone w szczelinach i zakamarkach. Różanooka z wysiłkiem przemogła bezwład mięśni i usiadła. Zaskoczyła ją własna słabość. W piersiach pojawił się ból. Zaniepokojona pośpiesznie rozchyliła kaftan oraz poszarpaną i ciemną od zakrzepłej krwi bluzkę. Pomiędzy jędrnymi półkulami i trochę poniżej mostka czerwieniła się rozległa blizna. Zły znak! Teraz już przestraszona wyciągnęła przed siebie prawą rękę i spróbowała przekształcić ją w szpon. Udało się, ale zwyczajny w takim przypadku przypływ nadnaturalnej siły tym razem nie nastąpił. Co więcej, nie zdołała utrzymać przemiany tak długo, jak chciała. Zakrzywione pazury, wbrew jej staraniom, po chwili z powrotem stały się zwykłymi palcami. — Straciłam całą moc! — stwierdziła z lękiem. — Powinnam wyjść na słońce... Spuściła nogi na podłogę i przez moment bezskutecznie szukała obuwia. W końcu uświadomiła sobie, że resztki jej sandałów leżą gdzieś w lesie, w miejscu walki. Najpewniej same spadły ze stóp, kiedy te zamieniały się w dolne szpony. Z westchnieniem sięgnęła do skroni, aby poprawić przekrzywioną osłonę. I znów zły znak! Srebrna obręcz, która zawsze, ilekroć jej dotykała, wydawała się pulsować przyjemnym ciepłem, teraz była niczym kawałek zwykłego metalu. Ktoś zapukał do drzwi. — Proszę! — Szybkim ruchem okryła nagie piersi. Wszedł Mino. 86 — Witaj. Przyniosłem ci nowe ubranie. — Położył wszystko na stoliku obok łóżka. —- Jak się czujesz? — Jestem zbyt słaba, by walczyć — odpowiedziała. — Potrzebuję co najmniej dwóch, trzech dni... — Fatalnie! — aż jęknął. — To ugrzęźliśmy... — A co się dzieje? — Tagero odciął nam powrót do miasta. O świcie Kaad poszedł na zwiady i odkrył przed bramą jakieś dziwne zaburzenia Mocy. Na dodatek w pobliżu pęta się mały obłoczek kurzu. .. Omija przypadkowych przechodniów, wyraźnie czeka. Chyba nawet wiem na kogo! Na razie nic nam nie grozi, ale prędzej czy później Tagero wpadnie na pomysł, by sprawdzić tę karczmę. Powinniśmy się stąd szybko wynieść. — Gdzie jest Kaad? — W szopie, pilnuje Mefty. Ciągle nie odzyskał przytomności. Nie podoba mi się to. Jeśli skona... — Wiem — przerwała mu. — Trzeba zawiadomić Rodmina. — Już wysłałem człowieka z listem. Kaad mówi, że przeszedł, ale odpowiedzi wciąż nie ma. Licho wie co dzieje się w mieście! — Mam nadzieję, że Rodmin nie dał się zaskoczyć... —Wpadła w zadumę. — Nie możemy tu siedzieć i czekać, by się o tym przekonać. — Mamy jednego konia... — zaczęła Irian. — ... oraz jednego węża, jeden miecz i jedną parę butów! — zirytował się Mino spoglądając wymownie na jej bose stopy. — Żadne z nas nie ma pojęcia o magii, a mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem piekielnie sprawnym w swej sztuce. Wpakowaliśmy się beznadziejnie! — Nie szalej, jak dotychczas on też działa po omacku. 87 — Na razie. — Ale w jednym masz rację, musimy uciekać. Tylko dokąd? — Najpierw zacznijmy, myśleć będziemy potem. — To niezbyt rycerskie rozwiązanie... — Nie lubię być bez szans. Ubieraj się! Czekam na podwórzu. — Ruszył do drzwi. — Przygotuj coś do jedzenia na drogę. — Dobrze. — Zniknął za progiem. Irian przebrała się z pośpiechem. W trakcie tej czynności spostrzegła, iż Mino, wbrew temu co mówił, nie zapomniał o nowych sandałach dla niej. Zakładając bluzkę z żalem pomyślała o braku kolczugi, którą właśnie dziś miała odebrać od kowala z naprawy. Plecionka z żelaznych ogniw oszczędziłaby jej kłopotów z ubraniem zmieniającym się w strzępy po każdej przygodzie. Nie musiałaby też co i raz paradować przed Minem półnago. A właściwie dlaczego nie? uświadomiła sobie nagle; zaskoczona tą myślą omal się nie zarumieniła. Ja... Wybiegła z alkowy. Mino załadował już na koński grzbiet grabarza oraz dwie wypchane sakwy i na jej widok ruszył do furtki. — A Kaad? — spytała wskazując wzrokiem zamknięty loszek. — Przecisnął się oknem — wyjaśnił Mino, po czym odszedł na chwilę, by oddać klucz stojącemu na ganku Rikenowi. — Mam nadzieję, że dostojny pan wstąpi tu jeszcze kiedyś na piwo... — powiedział karczmarz. — Być może — odparł Mino starając się, aby zabrzmiało to jak najbardziej swobodnie. — Na Święto Dziewic zapalę w świątyni sześć dużych świec, żeby Wielki Reh zesłał mi więcej takich klientów! 88 świątynia... świętcy! — Młodzieniec drgnął zaskoczony. Tak, to była myśl! Nie dając nic poznać po sobie, pożegnał się z gospodarzem i dał znak Irian. Jakiś czas szli drogą oddalając się od miasta, potem pokluczyli trochę po lesie, aż wreszcie zatrzymali się, by poczekać na Kaada. Ten zaszeleścił pobliskim krzakiem kilka minut później, ale nie pokazał się, nie chcąc płoszyć wierzchowca. — Słuchajcie! — przekazał im. Koń zarżał niespokojnie. —Im dłużej nad tym myślę, coraz bardziej jestem pewien, że Tagero jest teraz w Kardzie! — Skąd wiesz?! — zawołała Różanooka. — Zastanawiałem się, co ja bym zrobił na jego miejscu. Nagle stracił zaufanego pomocnika i dwa upiory. Przestał panować nad biegiem wydarzeń. W takiej sytuacji powinien wyjść z ukrycia i samemu zrobić porządek. Ten wasz mag musi być teraz w opałach! Dobrze, że Tagero nie zastał was w mieście. Miałeś dobry pomysł, by zatrzymać się u Rikena. — Więcej szczęścia niż rozumu —burknął posępnie Mino. — Nie możemy pomóc Rodminowi — zauważyła Irian, — Myśliwy zamienił się w zwierzynę. — Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy otrzymać po moc — oznajmił młodzieniec. — Musimy iść do świętców do klasztoru! Z umysłu Kaada wydobył się wir myśli oznaczający pełne rezygnacji westchnienie. — Coś nie tak? — spytała Różanooka. — Kiepsko u nich z gościnnością. Próbowałem kiedyś wyjadać resztki z ich śmietnika. Kiedy się zorientowali, podrzucili mi owcę naszprycowaną wyciągiem ze szczurzych ogonów. Po tym zostały mi już tylko specjały z Szubienicznego wzgórza... — Obiecuję ci, że jeśli teraz coś będzie nie tak, to dosta- 89 niesz żywego opata. Słowo królewskiego sędziego! — przyrzekła Irian z uśmiechem. — Tędy. — Mino pokazał kierunek. Wściekły i pełen gniewu opuścił karczmę Rikena. Uciekli! Tego mu było zbyt wiele. Głupi młokos i strzyga ośmielają się mieszać w jego plany, których wielkości nawet w części nie mogliby pojąć swoimi nędznymi umysłami! Stanowczo zbyt wiele czasu stracił zajmując się tą sprawą bez znaczenia. Furię pogłębiał fakt, że w dużej części winę ponosił on sam. To jednak starał się wymazać ze świadomości. Szybkimi krokami szedł w stronę cmentarza. Teraz skończyły się żarty! Koniec zabawy w podchody! Ich czaszki ozdobią podnóżek jego tronu. Wyobraził sobie, jak dotyka ich stopami obutymi w miękkie ciżmy. Jaka rozkosz! Tak skończą wszyscy wrogowie i nieużyteczni pomocnicy! Nie będzie więcej sojuszy z bezmyślnymi głupcami o ambicjach wielkości stodoły. Zadepcze, zachłoszcze każdego, kto się ośmieli z nim równać! Czas nadszedł! Przekroczył cmentarną bramę i znalazł pomiędzy grobami. — Ty, ty i ty! — rozkazał z Mocą. — I jeszcze wy dwaj! Mogiły poruszyły się z trzaskiem rozrywanej darni. Trupy zaczęły wyłazić na powierzchnię, rozgarniając ziemię tak łatwo jak zeschłe liście. Byli to ci, których pogrzebano żywcem. Potworne przerażenie, jakie ogarnęło ich, kiedy ocknęli się z pozornej martwoty, sprawiło, że bez wahania ulegli woli obiecującej im wyzwolenie z tego koszmaru. Strach stał się nienawiścią i kazał zapomnieć o cenie. Od tej pory przestali odróżniać życie od śmierci... On stał ściskając w dłoni Okruch. Zaczekał, aż tamci przy 90 pełzną ulegle do jego stóp, a wtedy rzucił im kilka drobiazgów należących do Mina i Irian. — To oni! Chcę mieć ich głowy! — rozkazał. Sinoblade upiory o rysach zastygłych w wyrazie obłędnej grozy, kuląc się i wijąc w ostrych promieniach południowego słońca, zapamiętały dobrze przylegające do przedmiotów ślady osobowości właścicieli. — Ruszajcie! Rozszarpcie każdego, kto stanie wam na drodze. — Uniósł Okruch i siła jego sług uległa zwielokrotnieniu. — Już nic was nie powstrzyma! Rozbiegły się wydając chrapliwe okrzyki i zniknęły mu z oczu. Nie przejął się krzykami, które rozległy się teraz gdzieś za nim. To dobrze, że byli świadkowie. Niech opowiedzą innym o jego potędze! Tylko bardziej naciągnął kaptur osłaniający twarz i bez pośpiechu ruszył w stronę lasu. Nie zamierzał już więcej zajmować się tą błahostką. Wielkie Dzieło nie mogło dłużej czekać! — Nic z tego! — wykrzyknął zdenerwowany Mino kończąc bezskuteczne nacieranie skroni zlanego wodą i w dalszym ciągu nieprzytomnego grabarza. — Musiałeś mu tak dowalić? — Młodzieniec zwrócił się do zwiniętego obok Kaada, razem z którym, korzystając z napotkanego po drodze strumienia, od pół godziny starał się docucić Meftę. — Słowo daję, że nie uderzyłem za mocno — zaoponował wąż. — Przecież znam się na tym... — Właśnie widzę! — Czaszkę ma całą. — Ale mogła mu pęknąć jakaś żyła w mózgu! Z głową 91 nigdy nic nie wiadomo. Nie trzeba było się wtrącać, sam bym go złapał. — Wolałem nie ryzykować. — I oto są skutki. Wąż z sykiem wypuścił powietrze. — Przestańcie się kłócić — odezwała się milcząca dotąd Różanooka. — Myślę, że wiem, o co tu chodzi. Przyczyną tego stanu wcale nie musiał być cios w głowę... — A co? — rzucił Mino. — Bywa, że niektórzy schwytani spiskowcy lub zamachowcy, chcąc uniewrażliwić się na ból podczas tortur, zapadają w stan bardzo podobny do tego. Aby go osiągnąć, trzeba wcześniej wiele ćwiczyć, uczyć się zaklęć i sztuki medytacji. Jednak dzięki temu można później, w razie potrzeby całymi miesiącami, trwać niczym głaz i czekać na bardziej sprzyjające okoliczności. — Czy to znaczy, że on teraz nas słyszy? — Jeżeli mam rację, to tak... — A niech go! Więc co możemy zrobić? — Królewski kat, mistrz Jakub, nigdy nie miał kłopotów z podobnymi spryciarzami. Zawsze potrafił znaleźć jakąś szczelinkę w tym ich duchowym pancerzu i dobrać się do takiego łajdaka jak do żółwia w skorupie. Kłopot w tym, że nie słyszałam dotąd, aby w Cechu Małodobrych był jeszcze ktoś równie zdolny. — Czyli musimy jechać do Kardy? — zamyślił się młodzieniec. — Bardzo możliwe — rzekła głośno Irian, ale zaraz odezwała się przekazując myśli tylko do umysłów Mina i Kaada: — Nic z tego nie będzie. Mistrz Jakub dzień przed nami wyjechał ze stolicy na dwa miesiące i nawet sam król nie wie, gdzie on teraz jest. To jego zwyczaj i przywilej, który swego czasu wyprosił od Redrena. Na jedną szóstą część roku zo- 92 staje zwolniony z wszelkich obowiązków i nikt nie ma prawa go wtedy szukać. Po prostu przepada jak kamień w wodę. W ogóle to dziwny człowiek... Nie możemy na niego liczyć! — Co w takim razie? — zapytał Kaad. — Jeżeli sami czegoś nie wymyślimy, nie mamy wyjścia, trzeba odczekać ten okres... — To za długo! — Wiem o tym, ale co począć? Ukryjemy się w klasztorze... — Niejasny niepokój mignął gdzieś na dnie świadomości Irian i natychmiast zniknął pod stosem innych, konkretnych zmartwień. Mino wstał i zaczął zbierać rzeczy. — Ruszajmy więc — powiedział. — Mamy jeszcze pół dnia drogi. Rodmin wracał z przechadzki bardzo zadowolony. Udało mu się odszukać wszystko, czego potrzebował. Zioła, minerały oraz to, co go cieszyło najbardziej, czyli siedem bryłek rodzimej miedzi. Nucąc i pogwizdując, raźno maszerował w kierunku bramy, z uwagą śledząc płynące po niebie obłoki. Gwar wzburzonych głosów zmącił jego pogodny nastrój. Popatrzył przed siebie. Na zwodzonym moście stała grupka kilkunastu żołnierzy rozprawiających bardzo głośno. Teraz oni spostrzegli jego. — Wasza dostojność! Wasza dostojność! — Biegiem ruszyli do niego. — Czego chcecie, dobrzy ludzie? — zapytał uprzejmie. — Trupy z grobów wylazły! O tam... na smętarzu.. — Przed magiem znalazło się dwóch strażników, bez broni i w zabłoconych ubraniach. — No cóż, to się zdarza — stwierdził Rodmin z wyrozumiałym uśmiechem. — Albowiem prawa Onego... 93 Nie dali mu skończyć. — Sześciu nas było w patrolu — wpadł mu w słowo jeden z tych obszarpańców. — Akuratnie koło smętarza byliśmy, a ludzie do nas z krzykiem. To my tam zaraz i patrzymy... Pięć mogił rozrytych, trumny porozbijane, a jakaś kobieta krzyczy, że tam poszedł. To my nie pytając polecieli, jak pokazywała, i zaraz zdybali takie wybladłe truchło, co na własnych nogach szło... — Żeby to noc była — wtrącił ten drugi — to byśmy pokój dali, ale dzień jasny, nas sześciu, straszydło jedno, więc my zaraz do niego... — A ono jak drzewa z korzeniami nie wyrwie! I po nas niby miotłą! Wszyscyśmy się na ziemię pokocili. I zaraz ten upir do Kalidy z łapami i chłopa jak szmatę na kawały rozerwał! — Następny Zelito z toporem przyskoczył, to ten mu rękę, co w niej stylisko trzymał, z. Ramienia wyszarpał i głowę o ziemię rozdusił. — Więc my w nogi, ale Liro, co wcześniej konarem mocno w kark wziął, tam został, a Reto gdzieś w lesie się stracił. Nas dwu tylko... — Tak, tak, różne nieszczęścia bywają... — Rodmin poprawił zapinkę przy swoim płaszczu z obszernym kapturem i zrobił krok w kierunku bramy. — Ależ powiedzcie, panie, co mamy teraz robić?! — zawołał zdenerwowany Tadin. Mag popatrzył na niego zdumiony. — A czemu mnie o to pytacie, dobry człowieku? Dziesiętnik zdębiał. — No, przecie wy, panie... — wyjąkał niepewnie — przecie wy... — Musicie zaczekać na powrót sędziego Irian. Ja mam teraz ważniejsze sprawy. Wy nawet nie możecie pojąć, jak 94 ważne! — oznajmił, odwrócił się i odprowadzony osłupiałymi spojrzeniami wszedł do miasta. — Obawiam się, że nie dojdziemy do tego klasztoru! —powiedziała Różanooka przystając. — I ja tak. myślę — potwierdził niewidoczny w wysokiej trawie Kaad. — Dlaczego? — zapytał Mino. — Coś bardzo szybko zbliża się ku nam — wyjaśniła strzyga. — Dokładnie pięć upiorów otacza nas od tyłu półkolem — uściślił wąż. — Mają bardzo dużo Mocy... — Czyli że powinniśmy się pośpieszyć? — zaproponował młodzieniec. —To nic nie da. Najlepiej będzie zatrzymać się na tamtym pagórku... — Kaad wychylił na moment głowę i wskazał mu miejsce, które miał na myśli. — Konia najlepiej puścić luzem — dodał beznamiętnie — Jak się czujesz? — Mino zerknął na Irian. — Blizna już znikła, ale nie wiem, czy potrafię dorównać siłą nawet tobie... — Nie mamy wyboru? — Nie mamy. Mino poczuł, jak bardzo zimna obręcz powoli zaciska mu się na gardle. Wziął głęboki oddech. Parę minut później byli już na wybranym przez węża wzniesieniu. Na ziemi rozłożyli sakwy z żywnością i związanego grabarza. Młodzieniec klepnięciem w zad przepędził niepotrzebnego wierzchowca. — Tam rośnie osika — pokazała Różanooka. — Natnę gałęzi i zastrugam paliki. 95 Mino milcząco skinął głową. — Ja ukryję się przy tej kępie zarośli — odezwał się wąż. — To dobre miejsce dla mnie. Odpełzł bezszelestnie. Młodzieniec wyciągnął miecz z pochwy. Przysiadł na niewielkim kamieniu i z kieszeni spodni wydobył połówkę srebrnej sprzączki od pasa. Położył ostrze na kolanach i bez pośpiechu, równo, długimi pociągnięciami zaczął trzeć metalem o metal. Przed nimi i za nimi, ograniczona na horyzoncie lasem, z którego wyszli rozpościerała się pofałdowana równina zarośnięta chaszczami, kępami krzaków i gdzieniegdzie pojedynczymi drzewami. Ni to łąka, ni puszcza. Po prostu obszar dzikich nieużytków czekających jeszcze na karczowników i pługi. Kończyło się lato, więc zieleń liści i traw przypłowiała i poszarzała już nieco od upałów. Było zupełnie cicho. Ptaki zamilkły. Mino patrzył na powykręcaną samotną gruszę, rosnącą o jakieś tysiąc kroków stąd. Wpatrywał się w nią aż do bólu, jakby chciał, aby ten widok pozostał na zawsze na dnie jego oczu. Błękit nieba, biel chmur, złoto słońca. W polu widzenia pojawiła się mała czarna, ruchoma plamka. Potem następne. Rodmin z namaszczeniem rozłożył na stole niezbędne przybory i zebrane surowce. Podwinął rękawy i szepcząc zaklęcia wrzucił do moździerza kilka kawałków rudy żelaza. Roztarł ją, skropił z sokiem z pokrzywy, po czym dodawszy jeszcze nieco sosnowej żywicy, przeniósł wszystko do stojącego obok kociołka. Następnie w moździerzu znalazły się trzy suche skórki ropuchy i samorodki miedzi. Po godzinie i one zamieniły się w jednolity różowoszary proszek i powędrowały do naczynia z poprzednimi składnikami. Teraz 96 przyszła pora na odrobinę moczu ogiera, śluz winnego ślimaka i garść próchna wraz z kornikami. Gotował to razem, mieszając starannie i od czasu do czasu uzupełniając ubytki deszczówką. Był coraz bardziej zadowolony z siebie. Czas mijał, a jego pewność stawała się niezachwiana. Niebawem wiedział już, że mu się udało! — Tak — stwierdził na koniec z dumą. — To będzie doskonała maść na porost włosów! Czuł satysfakcję. Zrobił wszak właśnie to, co zamierzał zrobić i mógł iść na obiad. Później zajmie się resztą... Nadchodziły niosąc najeżone sękami pniaki i ostre obłamy skalne. Jeden z nich miał wielki, bojowy topór, którym wymachiwał jak trzciną. Szły w szyku; w linii rozciągniętej na kilkadziesiąt kroków i w prawie równych odstępach od siebie. Ich twarze nie były już blade, lecz czarne, bowiem Moc, którą otrzymały, spalała je niczym niewidzialny płomień. Ślepia błyszczały jak rozżarzony węgiel. Dłonie, lekko dzierżące niezgrabny i ciężki oręż, zdradzały potworną siłę. Krzaki trzeszczały przeraźliwie, miażdżone martwymi stopami. Piekielny żywioł sunął przed siebie, by zmieść w nicość trójkę obrońców razem z ich prymitywnym szańcem. Irian schowała nóż, zatknęła za pas trzy krótkie kołki i podniosła z ziemi długi odarty z liści zaostrzony drąg. Stanęła z nim niczym z włócznią. Nie zmieniła postaci. W tej chwili nie miało to sensu. Tylko mocniej zacisnęła palce na chropowatej korze. Mino był przy niej. Skupiony, gnąc w dłoniach klingę posrebrzonego miecza, czekał na to, co miało nastąpić Demony były już w odległości jednego rzutu kamieniem. Nie przyśpieszyły kroku. Maszerowały dalej spokojnie i pewnie, 97 w całkowitym milczeniu, niby kaci podążający na miejsce egzekucji. I wtedy uderzył Kaad. Momentalnie wyrósł z trawy tuż za plecami pierwszego upiora i wzniósłszy się nad jego głowę, spadł nań jak grom z jasnego nieba. Jadowe kły wbiły się prosto w oczy. Przejmujący skowyt targnął powietrzem i zamilkł rwąc wpół najwyższą nutę. Wąż śmignął ku następnemu. Toporna maczuga pomknęła ze wściekłym wizgiem. Uchylił się zwinnie i całym ciałem podciął przeciwnikowi nogi. Ten zachwiał się, a głowa Kaada wykonała nieprawdopodobnie szybki ruch w tę i z powrotem, przypominający dziobnięcie ptaka. Wydawało się, że wąż zaledwie trącił potwora w bok czubkiem nosa, lecz było to złudzenie. Druga i ostatnia śmierć rozlała się w tym ułamku chwili w trzewiach upiora, który wydał z siebie rzężący skrzek i zadygotał w krótkiej agonii. Pozostałe trzy, zapominając o Minie i Irian z wyciem rzuciły się na niespodziewanego wroga. Kaad nie zdążył odskoczyć. Ciosy spadły na niego ze wszystkich stron. Kawał ostrej skały przeorał łuskę na grzbiecie. Coś dźgnęło w gardło. Sześć ramion chwyciło węża aby rozedrzeć, go na krwawe ochłapy. Nie docenili jednak jego siły, która wybuchła teraz z desperacką furią. Walczący zamienili się w oszalałe kłębowisko ciał, ramion, splotów i głów. — Naprzód! — krzyknęła Różanooka i zbiegła po pochyłości. Mino wyprzedził ją po kilkunastu krokach i pierwszy wpadł w wir Mocy i nienawiści. Jeden z upiorów odpadł w tym momencie od miotającej się bryły, osunął na kolana i kurczowo przyciskając dłoń do ramienia, powoli pochylił się ku ziemi, dotknął jej czołem i zwalił na bok. W jego gasnących oczach zabłysło coś ludzkiego. Cierpienie, może strachu... Skonał. — Nie mam już jadu! — Myślowy przekaz pulsował bólem. 98 Nad pokiereszowanym ciałem węża zawisła ciemna, inkrustowana srebrem stal topora. Młodzieniec skoczył na pomoc, lecz nie zdołał odbić w bok spadającego żelaza. Potężne ostrze przerąbało Kaada na dwie części. — Nieeeeeee!!! — własny krzyk ogłuszył Mina. Klinga miecza zawyła tnąc powietrze. Ręka z toporem upadła obok wijącego się w konwulsjach ciała. Za późno. — Kaaaaad!!! — Sztych w pierś aż po jelec. Lodowate tchnienie na twarzy. Błysk, huk jak sto dzwonów. Krótki lot w ciemność... Ostatni upiór zamierzył się do drugiego ciosu kamieniem. — Miiiin!!!... — Opętana rozpaczą Irian uderzyła ze wszystkich sił. Ostry kół z trzaskiem wszedł w miękkie ciało. Demon obrócił się gwałtownie, lecz ona nie wypuszczając z rąk broni, poleciała za nią jak kukła uczepiona do końca kieratu i znowu znalazła się za nim. Jej stopy dotknęły ziemi. Pchnęła jeszcze mocniej. Przeciwnik zawył i powtórzył ruch dookoła własnej osi. Tym razem wyleciała jak z procy. Uderzenie o ziemię zaparło dziewczynie dech w piersiach. Półprzytomna zerwała się na równe nogi i wyszarpnęła zza pasa krótki kołek. Upiór ruszył ku niej charcząc i zataczając się. Z przodu wystawał mu czarny od posoki stożek ostrza. Nie doszedł. Chwilę później runął na twarz i pozostał tak z drzewcem w plecach. Skończone. Różanooka została sama wśród powykręcanych ciał. Cisza. Beznadziejna cisza. Irian poczuła, jak coś w niej pęka, łamie się i rozpada. Patrzyła na miotającą się bezładnie część Kaada, na zalanego krwią Mina i zupełnie nie mogła się ruszyć. Po prostu nie mogła. Skurcz wykrzywił jej twarz, dreszcz wstrząsnął ramionami. Duma, powściągliwość, powaga — wszystko runęło w niebyt. Wybuchła niepohamowanym płaczem. Już nie miała siły być twardym wojownikiem, wodzem tysięcy innych. Teraz była tylko bez- 99 radną, samotną dziewczyną zagubioną na ponurym pobojowisku. — Aleś się rozmazała! — zabłysła niespodziewanie myśl Kaada. — Mogłabyś najpierw sprawdzić, czy rzeczywiście już po nas! — Kaad... ? — szepnęła przez łzy. — Ty... ? — To tylko ogon. Boli jak diabli, ale odrośnie. Rusz się wreszcie, bo ten twój rycerz całkiem ci się wykrwawi! — Wąż uniósł porozbijaną głowę. Przemogła niemoc i przypadła do Mina. Rana wyglądała okropnie; zaczynała się nad uchem i ciągnęła przez kark aż za łopatkę. Krew wypływała obficie, prawie tryskała, co znaczyło, że serce wciąż bije. Irian oprzytomniała, pośpiesznie oderwała rękawy własnej bluzki, złożyła je kilkakrotnie i przycisnęła do najbardziej broczących miejsc. Teraz przekonała się, że wszystkie kości młodzieńca są całe. Jakimś cudem trzymany przez upiora odłamek skały nie zmiażdżył czaszki, a jedynie omsknął się po niej drąc skórę i mięśnie jak tępy pług. Kaad przysunął się do dziewczyny i przyglądał jej pracy. — Taką głową to tylko mury rozbijać! — stwierdził z podziwem. — Wierzyć się nie chce! Irian nie odpowiedziała. Dopiero gdy czoło, szyję i bark Mina spowiły szarpie, wstała i popatrzyła na węża. Jego rany przestały krwawić, lecz jeszcze nie zdążyły się zamknąć. Szara łuska była poszarpana w wielu miejscach. Wyglądał jak długa ryba nieudolnie oskrobana tępym nożem. — Muszę czekać do pełni. Wcześniej się nie pozbieram. — Kaad odgadł jej myśli. — Złap konia i załaduj na niego tych dwu. Pora iść! Ja się jakoś doczołgam... — Nie da rady, przecież sam widzisz! — Wolisz tu siedzieć i czekać na latawca? Albo na nowych truposzy cierpiących na bezsenność? 100 Ta groźba poskutkowała. Irian zrobiła, co kazał. Kiedy podnosiła z ziemi Mina, młodzieniec jęknął cicho i bezskutecznie próbował uchylić powieki. — Boli... — Półprzytomny poskarżył się niczym małe dziecko. — Boli... — Już dobrze, kochany, tu jestem. — Delikatnie dotknęła jego twarzy. Poczuła że przestaje być panią samej siebie, ale to już nie było ważne. — Kochany... — powtórzyła z czułością. — Ridkaaa? — oparł czoło na jej ramieniu. Marzenie prysło. Nieśmiały tęczowy motyl zginął rozdeptany butem przeszłości. To jedno słowo rozdarło duszę Różanookiej. Każda litera była tu zakrzywionym pazurem. Dziewczyna skuliła się w sobie jak niewolnica skarcona przez pana i pośpiesznie wepchnęła Mina na koński grzbiet. Odwróciła się i wtedy spostrzegła, że przebity mieczem upiór cały czas wodzi za nią oczami. Sparaliżowany, ale nie martwy, przyglądał się jej z beznamiętną uwagą, zupełnie jak uczony starający się zapamiętać cechy badanego właśnie odmieńca. Nienawiść wybuchła w niej z furią. Chwyciła kołek, przyklękła i wbiła go w jedną z tych czarnych źrenic. Trzasnęło dno oczodołu. Drewno zaklinowało się w kości. Wstała, uniosła stopę. — Masz! — Uderzyła obcasem sandała. Osikowy pręt z chrzęstem zapadł się w czerep. Drugie oko zmętniało. — Masz! Masz! — Nie przestała kopać, dopóki ostrze nie wyszło potylicą. Odstąpiła dysząc ciężko i łykając łzy. Czuła ulgę. — Dobrze... — szepnęła do siebie. — już dobrze... — Gotowe? — zapytał Kaad, który skończył właśnie połykać odrąbaną część swego ogona. — Tak — odpowiedziała Irian spokojnie. — Możemy iść. Do klasztoru pozostało im jeszcze pięć godzin marszu. 101 5. Mistrz Jakub Różanooka przedstawiła opatowi propozycję z rodzaju tych, które dalszą dyskusję czynią od razu jałową. To znaczy: albo on i podlegli mu mnisi okażą jej wszelką pomoc, albo zawisną na okolicznych drzewach. Przyczyną takiego postawienia sprawy było Prawo Czystości — stary kodeks ustanowiony niedługo po pojawieniu się Onego. Nakazywał on bezwyjątkową eksterminację wszelkich istot nadnaturalnych. Z biegiem historii stosowanie owego prawa ograniczono jedynie do potworów polujących na ludzi lub szkodzących im w inny sposób. Rozróżnienie to nie zostało jednak nigdy formalnie potwierdzone, a z czasem okazało się, że istoty nadnaturalne, o ile uda się je oswoić, mogą być bardzo przydatnymi sprzymierzeńcami. Dziesięć lat temu przekonał się o tym król Redren, przyjmując na służbę i nadając szlachectwo przybranemu ojcu Irian. Ze względów praktycznych nawet władca wolał więc o Prawie Czystości nie pamiętać. Jedynie zawodowi tępiciele i żyjący w myśl starych zasad mnisi nie zaakceptowali nowych obyczajów. Teraz dla tych dwuch nadeszła chwila spotkania z rzeczywistością. Nie było żadnych problemów z Minem, którym natychmiast zajęli się bracia-medycy. Również Meftę bez zbędnych ceregieli umieszczono w lochu z solidnym zamkiem, ale od Różanookiej i Kaada opat kategorycznie zażądał, by natychmiast opuścili święty przybytek. Strzyga okazała się równie zdecydowana, a na dodatek na szalę rzuciła powagę królewskiego sędziego, czyli najwyższej władzy w prowincji. Po jej słowach w celi przełożonego klasztoru zapadła głucha cisza. Oprócz opata i Irian był tutaj jeszcze jeden mnich, któremu kaptur habitu całkowicie zasłaniał twarz. Stał nieruchomo pod ścianą, tak bardzo pochłonięty własnymi myślami, że chyba nie dotarło do niego, co powiedziała Różanooka. Nawet nie drgnął. Za to dotychczasowy rozmówca Irian przez moment sprawiał wrażenie, jakby zachłysnął się wdychanym powietrzem. Na jego okrągłym jak misa obliczu pojawiły się oznaki intensywnego myślenia. — Król jest bezbożnikiem! — oznajmił wreszcie. — Nasz pan ma w tej chwili zmartwienia większe niż problemy wiary. Obowiązkiem dobrych poddanych jest uczynić wszystko co w ich mocy, by udaremnić spisek. Inne postę- 103 powanie to zdrada i tak też będzie potraktowane — odparła Różanooka. — Więc jak? — To bezprawie! — wysapał opat. — Łamanie świętych nakazów! I już nie pierwszy raz! Przez takich jak... rozzuchwalają się czarownicy! — Odruchowo powstrzymał się, by nie powiedzieć zbyt wiele. — Gdyby nie... — Za zbrodnię obrazy majestatu przewidziana jest kara od trzystu do tysiąca batów. Uważaj, co gadasz, mnichu! — Irian zacisnęła zęby. — Mam moc wepchnąć ci te słowa z powrotem do gardła! — O jakim prawie śmiesz pouczać mnie ty, która... — Znieważenie królewskiego sędziego to też przestępstwo. Opat zamilkł zapędzony w kozi róg. Widać było, że szuka odpowiednich słów. Po chwili jednak opanował się całkowicie. Jego rysy stężały. — Ustępuję pod przymusem — stwierdził oschle. — Było rzeczą niegodną złamać nakazy odwiecznego kodeksu i przyjąć na służbę istotę, którą należało unicestwić. Powierzenie tobie, pani, godności sędziego, strażnika prawa, to już jawne szyderstwo z samej zasady tego urzędu. To zaś, że stoisz tutaj przede mną i ośmielasz się grozić mi w imieniu króla, jest bluźnierstwem i świętokradztwem. Ktoś wyjęty spod prawa nie może powoływać się na nie w swoich poczynaniach! — Opamiętaj się, panie! — zawołała Irian zaniepokojona rozwojem sytuacji. — To, o czym mówisz, to tylko cień z głębin przeszłości. Wiele się zmieniło. Owo prawo zestarzało się i zostało już zapomniane... — Dla nas, sług bożych, upływ czasu nie ma znaczenia. Ważne jest Jedynie to, że król Redren zlekceważył jeden z fundamentów swej władzy. Czyń, co chcesz, pani, ja zaś niezwłocznie wyślę posłańca, aby zawiadomić o wszystkim Radę Świętców. Jego Wysokość nie pierwszy raz zdumiewa 104 i przeraża nas swym postępowaniem. Być może dopełniła się w końcu czara nieprawości! — Odwrócił się i wyszedł z celi. Różanooką przeszedł chłód. Pułapka! Jak mogła o tym zapomnieć?! Chociaż nie! Pamiętała, wiedziała, ale przestała to widzieć, tak jak woalkę, którą zawsze miała przed oczami. Lata spędzone na dworze, łaska królewska, przymilność dworaków. Ten spokój sprawił, że zaczęła uważać swoją obecność tam za coś zwykłego. Przeklęty spokój! Podłożyła się jak bezmyślna smarkula. Ona — dowódca Gwardii Królewskiej, przełożona wszystkich szpicli w państwie. Tak głupio! Miała pozbawić króla kłopotów, a zamiast tego rozmnożyła mu je jak wściekłe króliki. Mino! Mino! Gdyby w drodze do klasztoru choć na chwilę przestała o nim myśleć i na zimno zastanowiła się nad tym, co robi, może dostrzegłaby i taką ewentualność. A może nie? Wcześniej byli tylko tępiciele... Jej przybrany ojciec, kotołak Ksin, zabijał inne potwory dla pieniędzy. Był w tym lepszy od zawodowych tępicieli i psuł im interesy. Mieli powód, by go nienawidzić. Kawał życia poświęcił na szarpanie się z nimi i choć na koniec dał im ciężką nauczkę, to jednak Irian wolała nie powtarzać tej gry od początku. Zadowoliła się swoim urzędem i zawsze odmawiała, kiedy dyskretnie proszono ją o zabicie jakiegoś kłopotliwego upiora. Tępiciele to docenili. Odłożyli na bok swoje zasady i nigdy nie weszli jej w drogę. To byli najniebezpieczniejsi wrogowie. Zostali obłaskawieni. Jak więc mogła obawiać się wykastrowanych mnichów i Świętców, których bez przerwy ośmieszał sam Redren? Ale powinna... Właśnie ona! Rozdrażniona podeszła do okna. W zmatowiałej od brudu woalce, ze skołtunionymi i pozlepianymi w strąki włosami, w krótkich skórzanych spodniach i kaftanie na gołe ciało, bo bluzka poszła na szarpie dla Mina, wyglądała niczym Bo- 105 gini Furii po walce. Lecz prawdziwa walka była dopiero przed nią! Oparła się o parapet. W dole, na trawniku na środku dziedzińca, leżał Kaad. Mnisi przechodzący w pobliżu udawali, że go nie widzą. Poraniony i wyczerpany wąż trwał w bezruchu. Przecenił swoje siły i ledwo się tutaj przywlókł. Irian westchnęła ciężko. Gdzie indziej, w którejś z cel zszywają teraz poszarpane mięśnie Mina... Niech to licho! Znów o nim myśli! Wszystko rozpadło się w gruzy, w drzazgi, a ona tylko o jednym. Spokojnie. Co może być? Ten dureń opat dostarczy Radzie Świętców pretekst. Nie sądziła, by ci z Katimy przejmowali się Prawem Czystości tak bardzo, jak ich nawiedzony podwładny z tego prowincjonalnego klasztorku. Nie. Na pewno nie. Gdyby tak było, już wcześniej by coś zaczęli... Redren od lat doprowadzał ich do szału swoim sposobem bycia. Król błazen! Tak pewnie o nim myślą- Osły... Teraz mają okazję. Wystarczy, że nieoficjalnie polecą opatowi wymówić jej schronienie. Ten zaś nie zdoła wyprosić jej stąd inaczej niż siłą. Czyli bunt... Jako sędzia i Pierwszy strażnik Suminoru nie będzie mogła puścić tego płazem. Sprowadzi z Kardy żołnierzy i całkiem jawnie spali ten klasztor. Wtedy Rada Świętców uda zaskoczoną i trzęsąc się z oburzenia ogłosi, że król prześladuje religię. Cofną mu namaszczenia, zażądają abdykacji. Potem zwrócą się do kilku niezadowolonych baronów z prośbą o pomoc. Wojna domowa jak nic! I do tego wszystkiego jeszcze ten Tagero! Nie przegapi takiej okazji... Znowu poczuła chłód. Czyżby Redrena zawiódł w końcu instynkt zimnego gracza? Czyżby popełnił błąd? A skąd mógł wiedzieć, że ona podłoży się aż tak beznadziejnie! Lecz co innego mogła zrobić? Może kolejne upiory są już w drodze? Tylko mury świętych budowli są niedostępne dla wypełniającej je nienawiści. Musi tu siedzieć, jeżeli chce przeżyć i cokolwiek zrobić. Na domiar złego 106 została praktycznie sama. Znikąd pomocy. Powinna była to przewidzieć, wymyślić coś innego... Za późno. I ona wszystko namotała. Nikt inny. Idiotka! Idiotka! Zakochana idiotka! — Pani, czekam na twoje rozkazy. Drgnęła zaskoczona. Ten głos nie był piskliwym falsetem mnicha, który swą męskość pozostawił w słoju na ołtarzu boga Reha, a na dodatek wydał się jej dziwnie znajomy. Odwróciła się od okna. Postać pod ścianą, o której istnieniu zupełnie zapomniała, powolnym ruchem zsunęła z głowy kaptur. — Mistrz Jakub?! — wykrzyknęła z niedowierzaniem. Odpowiedzią był lekki ukłon. — Co tutaj robisz, panie? — Klasztorne zacisze wypełnione szmerem modlitw pozwała oderwać myśli od rzeczywistości izby tortur... – zaczął kat. — Czyżby to była pokuta?! — Zdumienie Irian stało się tak wielkie, że wypchnęło poza świadomość wszystkie inne emocje. Mistrz skrzywił się z niesmakiem. — Dlaczego zaraz pokuta? Przecież nigdy nie zdarzyło mi się zaniedbać mych obowiązków. Nie popełniłem też żadnego przestępstwa. — Myślałam, że... — Że ubolewam nad sobą z powodu tych, których przeprowadziłem przez dolinę cierpienia? Nie, pani. To bardzo pospolite i błędne mniemanie. Chodźmy... — Otworzył drzwi celi i uprzejmie przepuścił Różanooką przed sobą. — Czemu sądzi się, że wykonywanie mego rzemiosła zawsze pociąga za sobą skażenie i obumieranie duszy? — powiedział, gdy znaleźli się na korytarzu. — Przyznaję, iż bywa tak w przypadku, gdy zadawanie bólu sprawia mistrzowi przyjemność, albo też gdy dzieło czynione jest z całkowitą 107 obojętnością dla skazanego. Jednak jest jeszcze inna droga, która nie zamyka przed mistrzem możliwości duchowego doskonalenia. Ja staram się nią podążać, ale nie z tej przyczyny zastałaś mnie, pani, w tym oto przybytku. — Niezwykłe jest to, co mówisz. — Ciekawość Irian wzięła górę nad zmartwieniami. — Wyjaśnij mi. Mistrz Jakub zamyślił się nieco. — Są trzy rodzaje odpowiedzialności, a żaden z nich nie łączy się ani nie miesza z dwoma pozostałymi. Przestępca odpowiada za swój postępek, sędzia za słuszność wydanego wyroku, a mistrz za sumienność i staranność swojej roboty. Ty, pani, jesteś królewskim sędzią, ja zaś katem Jego Wysokości. Nie ponosimy winy za gwałt, który, być może, jest teraz gdzieś w okolicy popełniany. Cała hańba spada tylko na zbrodniarza i z nim pozostaje. Dlaczego miałaby później udzielać się innym? Ja, czyniąc swoją powinność, przemieniam popełnione przez przestępcę zło i nieprawość w jego własny strach, ból albo śmierć. Ty, pani, w zgodzie z prawem określasz wcześniej wielkość kary w zależności od winy lub decydujesz o torturach potrzebnych do wydobycia zeznań. Twoją rzeczą jest zrobić to sprawiedliwie. Jeżeli skarzesz niewinnego, odpowiesz za to przed obliczem bogów lub wcześniej przed innym sędzią. Zgadzam się, że wykonanie wyroku jest złem, ale to nie ja go popełniam. Ja zmieniam tylko wstać zła już istniejącego i odwracam je przeciwko przestępcy. Nie dzielę go jednak ze skazanym. W każdym razie nie muszę. Jeżeli z męki torturowanego nie czerpię osobistej rozkoszy ani też pod jej wpływem nie popadam w nieludzką obojętność bezrozumnego automatu, to mogę wtedy sądzić, że zło kłębiące się pod moimi palcami nie ma dostępu do mego umysłu i duszy. — Jak można osiągnąć taki stan? — zapytała Różanooka. — Przez głębokie współczucie, poprzez żal i smutek z po wodu zaistniałego nieszczęścia — odpowiedział z powagą kat. — To właśnie jest dobra obrona. Otwarta walka zamiast zamykania się w twierdzy obojętności o coraz grubszych murach, duszących wszelką wrażliwość i człowieczeństwo. — Tak... — Irian sposępniała nagle. — Jesteś niższym sługą Prawa i jeśli dobrze zrozumiałam wykonasz bez wahania i z pogodą ducha każdy wyrok, nawet jawnie niesprawiedliwy, byle został wydany legalnie, bo to cię zwalnia od odpowiedzialności. Byłeś tu jednak i słyszałeś, co mówił opat. Ten człowiek zakwestionował moją władzę sądzenia i patrząc na jego wywód od strony suchej formuły prawnej, trzeba stwierdzić, że miał rację! I mimo to chcesz mi służyć? — Źle mnie zrozumiałaś, pani — rzekł mistrz Jakub z urazą w głosie. — Zapomniałaś o jednym. Jestem wolnym człowiekiem, mam prawo wyboru i mogę czynić to, co uważam za słuszne. Już zdecydowałem i więcej nie zamierzam się z tego tłumaczyć! — zakończył z godnością. — Przepraszam — powiedziała zakłopotana. — Nie chciałam cię dotknąć... Zamilkli na długą chwilę, w trakcie której Różanooka pośpiesznie szukała w myślach czegoś, czym mogłaby zetrzeć popełnioną niezręczność. Wreszcie znalazła. — Dalej nie wiem, co tutaj robisz, panie — odezwała się, ostrożnie dobierając słowa. — To chyba nie tajemnica? Mistrz Jakub rozchmurzył się i uśmiechnął. — Od tego właśnie chciałem zacząć — odparł wyraźnie ucieszony pytaniem — lecz zaraz zaczęła się ta dyskusja... Rzecz w tym, że trudno jest zebrać myśli w izbie tortur lub pałacowym rozgardiaszu. Lubię ciszę i spokój. Dlatego raz do roku zaszywam się w tym klasztorze, by czytać zgromadzone tu księgi i pisać wiersze. — Słucham?!! — Irian stanęła jak wryta. — Jestem poetą! — oświadczył zdecydowanie. — Przede 109 wszystkim poetą! Poezja zaś wymaga bezwzględnej uczciwości wobec samego siebie. Aż do końca! I dlatego służę Jego Wysokości jako kat... Nie oglądając się na osłupiałą strzygę, ruszył w dół po schodach prowadzących na dziedziniec. Poszła za nim, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co robi. Zdumienie i zaskoczenie odebrało jej zdolność myślenia i mówienia. Dopiero na zewnątrz ochłonęła z pierwszego szoku. Mistrz Jakub czekał tu na nią, a lekki uśmiech błądzący w kącikach jego ust świadczył, iż doskonale wie, jakie wrażenie wywołał. — Jesteś zdziwiona, pani? — zapytał prowokująco. Różanooka podjęła wyzwanie. — Zastanawiam się... — zawiesiła głos — co sądzą o tym inni członkowie twojego cechu? Kat parsknął śmiechem. — Mniej więcej to samo co krety, którym opowiedziano o tęczy... Lecz zostawmy to już! — Spoważniał. — Gdy zobaczyłem waszego jeńca, od razu pomyślałem, że mogę być potrzebny. Dlatego poszedłem za tobą, pani, do celi opata. Chciałbym teraz obejrzeć tego człowieka. — Dobrze. — Irian sięgnęła po klucz od lochu. Ruszyli przez dziedziniec w stronę wejścia do podziemi. Kiedy zbliżyli się do trawnika, Różanooka przystanęła na chwilę przy Kaadzie. Ciało węża przybrało barwę popiołu. Nie trzeba było być znawcą, aby domyślić się, że jest to niedobry objaw. — Jak się czujesz? — spytała półgłosem. Dwie pary powiek odsunęły się odpowiednio w górę i w bok odsłaniając zielone oko. — Jak podziobana dżdżownica — przekazał wibrującą słabo myśl. — Na dodatek ugryzłem się w język... Nie mogła odgadnąć, czy mówi poważnie, czy żartuje. — Wytrzymasz do pełni? — zagadnęła go jeszcze. 110 — Może. Zresztą jakie to ma znaczenie? — Masz rację. Mogę coś dla ciebie zrobić? — Pamiętaj o opacie... — Przymknął oko. — Będę. Nawet nie wiesz jak bardzo! Odwróciła się i podeszła do mistrza Jakuba. Zeszli na dół i niebawem znaleźli się w lochu Mefty. Irian wsunęła zabrane z korytarza łuczywo w żelazną obejmę na ścianie. Kat zaś przyklęknął i powoli przesunął dłonie po ciele i twarzy grabarza, badając napięcie mięśni, bicie serca, oddech i wrażliwość powierzchni źrenic. — Tak, to jest ucieczka w świadomy letarg — powiedział wstając. — Jak brzmi wyrok, pani? Irian uniosła czoło. — Ten człowiek — rzekła suchym, oficjalnym tonem — był wspólnikiem przestępcy łamiącego prawo z pomocą czarów. Jest współwinny popełnionych i zamierzonych zbrodni Przed pojmaniem stawiał czynny opór, czym ostatecznie dowiódł swojej winy. Skazany na śmierć na sznurze. Przedtem jednak musi wyjawić wszystko, co wie o czarowniku imi( niem Tagero, któremu służył. Jeżeli wyzna prawdę przed rozpoczęciem tortur, wyrok niniejszy zostanie przekazany królowi wraz z prośbą o łaskawe złagodzenie. Mistrzu Jakubie od tej chwili skazany znajduje się w twoich rękach! — Cofnęła się pod ścianę i stanęła obok pochodni. Kat spojrzał na leżący w półmroku podłużny kształt. — Grabarzu Mefto — powoli rzekł ważąc słowa — usłyszałeś już, co cię czeka. Wiem, że słyszałeś to dobrze. Ma moje słowo, iż stan, w jaki się wprowadziłeś, nie uchroni cię przed bólem, który ja tobie zadam. Jestem Jakub z Katimy. Zwą mnie też Potworem z Pałacu. Daję ci ćwierć godziny, abyś rozwiązał swój język i zaczął mówić. Czekam. Odwrócił się i ocenił wzrokiem grubość płonącego łuczywa. Określił długość, jaka powinna zostać po upływie kwadransa, po czym usiadł obok skazańca i pochylił głowę dotykając brodą piersi. Falujące nieregularnie światło muskało wilgotne ściany lochu oraz wypukłe sklepienie. Nie było tu okna i tylko przez uchylone drzwi ze spiętych żelaznymi sztabami drewnianych bali wpadło jeszcze trochę blasku z korytarza. Zaczynająca się u wejścia rozmyta, jaśniejsza smuga przecinała na ukos pokryte słomą kamienne płyty podłogi i ginęła w mroku najbardziej odległego kąta. Prostokątna sieć związanych zaprawą cegieł wydawała się drgać i poruszać, gdy patrzyło się na nią kątem oka. Jedynie chłód i stęchlizna były niezmienne i stałe. One wypełniły czas oczekiwania i zaczęły przeciągać go w nieznośną nieskończoność. Zimno dotknęło nagich ramion Irian i wpełzło pod kaftan. Kat podniósł się nagle. — Dokonałeś wyboru — oznajmił krótko. — Teraz zapamiętaj dobrze me imię, abyś mógł później odnaleźć mnie na tamtym świecie! Pani, podaj mi sztylet. — Wyciągnął rękę ku Różanookiej. Otrzymawszy o co prosił, pochylił się nad grabarzem, chwycił jego dłoń i kilkunastoma szybkimi, perfekcyjnie pewnymi ruchami pozbawił palce paznokci. — Tortury rozpoczęte. Od tej chwili masz prawo prosić tylko o rychłą śmierć. — Oddał Irian jej własność i wstał. — Możemy iść! —To wszystko? — zdziwiła się strzyga przekręcając chwilę później klucz w zamku. — To dopiero formalny początek — odparł mistrz Jakub. — Teraz każ, pani, przysłać tu jak najszybciej machiny i narzędzia z izby męki w Kardzie. Mefin niech też przyjedzie. — Mistrz Mefin nie żyje — rzekła Różanooka. — Zginął trzy tygodnie temu. Nie słyszałeś o tym, panie? Kat popatrzył na nią uważnie. — Tutejsi mnisi surowo przestrzegają swojej reguły. Nic 112 więcej ich nie obchodzi. Widzę, pani, że masz mi wiele do opowiedzenia... Następnego dnia rano trzej posłańcy wyruszyli z klasztoru. Dwaj z nich podążyli gościńcem w kierunku Katimy. Byli to mnich z listem opata do Rady Świętców oraz młody miejscowy wieśniak, który skuszony sowitą zaliczką i obietnicą późniejszej, większej nagrody, zgodził się dostarczyć raport Irian do królewskiego pałacu. Obaj śpieszyli się bardzo, a pojmując jak wiele zależy od tego, kto pierwszy zakończy swą misję, rychło rozdzielili się, wybierając sobie tylko wiadome skróty. Trzecim posłańcem był również chłopak z pobliskiej wsi. Ten został wysłany do Kardy z poleceniami dla dziesiętnika Tadina oraz ze sporządzonym przez mistrza Jakuba spisem substancji i przyrządów niezbędnych do wydobycia prawdy. Różanooka postawiła wszystko na jedną kartę. Jeżeli przeszkodą uniemożliwiającą porozumienie były poglądy opata, to ewentualnie mogła jeszcze liczyć na jego instynkt samozachowawczy. Postanowiła sprawdzić, czy teoretyczne zapewnienia o niezachwianej gotowości dołączenia do grona męczenników świętej wiary pozostaną równie nieugięte, gdy ona zagwarantuje mu możliwość natychmiastowej i nieodwracalnej realizacji tych idei. Martwienie się odłożyła na później, do chwili, w której okaże się, czy opat rzeczywiście ma zamiar pójść w ślady sławnego brata Arnolda Poszarpanego. Jak na razie słuszność takiego postępowania potwierdziła mina jej gospodarza, gdy mistrz Jakub, podający się dotąd za królewskiego urzędnika, wyjaśnił mu, jakie konkretnie obowiązki kryją się pod tym ogólnikowym terminem i ogłosił lojalność wobec Irian. 113 Żołnierze przybyli późnym popołudniem. Było ich szesnastu i zgodnie z rozkazami Różanookiej natychmiast zajęli stanowiska przy bramie i na murach klasztoru. Opat ograniczył się do kilku niezbyt głośnych protestów, po czym zamknął się w swojej celi. Wieści z Kardy mogły napawać otuchą. Nie pojawiły się nowe upiory, a cmentarza pilnowała teraz grupa tępicieli, przybyłych poniewczasie na wezwanie Marona. Przekazano im wiadomość o obecności latawca. Było więc niby spokojnie, ale nie ulegało wątpliwości, że jest to cisza przed burzą. Tagero najwyraźniej szykował coś znacznie bardziej wyrafinowanego niż postawienie na nogi choćby nawet całego cmentarza. W przeciwieństwie do niego Rodmin otworzył na kardyjskim rynku niewielki stragan, w którym rozpoczął sprzedaż maści przeciwko łuszczycy, wrzodom i na porost włosów. Sława nadwornego maga Jego Wysokości przysporzyła mu dziesiątki klientów. Mimo wszystko, Irian musiała jednak przyznać, że mogło się to skończyć znacznie gorzej... Na klasztornym trawniku dogorywał Kaad. Wyglądało na to, że bardziej od ran zaszkodziło mu połknięcie własnego ogona. Ten osobliwy posiłek tłumaczył on teraz pragnieniem, aby nowy ogon, który miał mu wyrosnąć, był nie tylko takim samym, ale również tym samym co poprzedni. Mino przez cały dzień spał po wczorajszych zabiegach braci-medyków. Zdaniem tych ostatnich rana, aczkolwiek ogromna, była niezbyt głęboka i powinna się szybko zasklepić i zabliźnić. Zapewniali, że jeśli użyte zioła i leki zapobiegną zakażeniu, to młodzieniec poleży jedynie trzy lub cztery dni. Na razie jednak Mino wciąż bredził przez sen, uparcie wołając Ridę, czym do rozpaczy i łez doprowadził czuwającą przy łożu Irian. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej odczuwać takiej bezsilności jak teraz. Podwójnie martwa rywalka wciąż jeszcze nie dawała za wygraną! Wściekłość i cierpie 114 nie miotały się w duszy zwyciężczyni pojedynku w sądowej sali. Tylko jedna rzecz wyraźnie rysowała się w tym chaosie uczuć. Dumna strzyga Różanooka przegrywała wewnętrzną walkę z Irian — prostą dziewczyną zakochaną pierwszy raz w życiu. Wieczorem zajechał wóz wyładowany narzędziami tortur. Dwóch katowskich czeladników z Kardy pod nadzorem mistrza Jakuba rozpoczęło ich wyładunek. Kufry oraz wypełnione żelazem kosze przenosili do lochu sąsiadującego z tym, w którym trzymano Meftę. Strzyga była już na dziedzińcu. Wyszła od Mina, gdy zawiadomiono ją o nadejściu żołnierzy. Od tej pory cały czas krzątała się po klasztorze, wysłuchując meldunków oraz wydając drobiazgowe polecenia. Teraz przystanęła obok kata. — Kiedy rozpoczniesz badania, panie? — spytała. — Przygotowania zajmą mi najmniej dwa dni, być może trzy. — Tak długo?! Sądziłam, że jeszcze dzisiejszej nocy... Mistrz Jakub pokręcił przecząco głową. — Ten rodzaj tortur nazywamy w cechu „Gotowaniem Żółwiowej Zupy". Ich istota polega na wywołaniu tak potężnego bólu, aby rozerwał on wszelkie duchowe osłony i wdarł się do umysłu owego człowieka jak wrzątek pod pancerz żółwia. Gdyby jednak tylko o to chodziło, mógłbym zacząć za kilka godzin. Ale przede wszystkim nie można dopuścić do tego, aby ów nieszczęśnik, kiedy odczuje już całą potęgę cierpienia, chwilę później skonał, postradał zmysły lub omdlał. On ma zachować przytomność i zeznawać. Dlatego najpierw musi odzyskać siły. Będziemy karmić go przez rurkę wepchniętą do żołądka, a potem wstrzykniemy do żył wywary, które zapobiegną przedwczesnej śmierci i szaleństwu. Wierz mi, pani, że zbyteczny pośpiech zaprowadzi nas donikąd — Czyń, co uważasz za słuszne. — Irian westchnęła z re- zygnacją. — Lecz pamiętaj, że każda godzina zwłoki to czas oddany naszemu wrogowi. — Nie zapomnę, pani. — Mistrz Jakub odwrócił się do swoich ludzi. — Hej, ty! — krzyknął. — Ostrożnie z tym flakonem! Różanooka wróciła do swojej celi. Zasunęła rygiel w drzwiach i zadbała, aby przez zasłonę w prostokątnym, podobnym do strzelnicy okienku nie przedostała się do wnętrza ani jedna smużka gwiezdnego blasku. Na stole pozostała tylko kopcąca łojowa świeca, którą pół godziny wcześniej przyniósł tu służący nowicjusz. Ciężko rozgniotła ją dłonią, miażdżąc płomień i rozmazując gorący tłuszcz na deskach stołu. Zapadła ciemność przyprawiona odrobiną piekącego bólu. Odruchowo otarła rękę o kaftan i zamknęła oczy. Wciąż jeszcze było zbyt jasno! Pulsująca czerń okazała się nie dość gęsta, by zalać i zgasić całą świadomość klęski. Przegrała. Ona, teraz, na miejscu Tagera, przez trzy wymyśliłaby z tysiąc sposobów na uwolnienie Mefty lub przynajmniej nie dopuściła do tortur. Mogła więc jedynie usiąść i poczekać, aż tamten spokojnie wysączy przy kominku kielich sfermentowanego mleka nietoperzycy i postanowi, jak najzabawniej będzie kopnąć ją w tyłek! Możliwe też, że Tagero nie uzna tej sprawy za wartą zachodu i pozwoli męczyć grabarza do woli. Bo jeśli nawet mistrz Jakub wyciągnie z Mefty wiadomość, gdzie szukać Tagera, to ona i tak przecież nie pójdzie pojmać tego czarnoksiężnika bez kogoś kto mógłby stawić mu czoła. Tymczasem Rodmin wziął się za uliczny handelek! Zatem tak czy owak będzie tu siedzieć jak dziwka w Święto Cnoty i modlić się do wszystkich bogów, żeby wmurowane w fundamenty klasztoru totemy i talizmany miały dostateczną Moc. Do tego jeszcze opat, świętcy. Mino i Redren. Brnęła w ślepy zaułek i na dodatek było to jedyne, co mogła 116 robić. Irian pragnęła rozpuścić się w mroku wypełniającym celę i jej umysł. Pierwszy ruch dłoni umknął jej świadomości. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że rozwiązuje rzemienie ściągające poły kaftana. Teraz szarpnęła je z pasją. Uwolnione piersi ni czym ufne zwierzątka wcisnęły się spiczastymi pyszczkami pomiędzy palce. Dreszcz przemknął po skórze, znacząc je tysiącami pagórków wyrastających wokół każdego włoska Zrzuciła sandały, spodenki i jedwabną przepaskę z bioder Wielka, gęsta kropla zwilżyła wewnętrzną powierzchnię ud Irian dotarła do łóżka i skuliła się na szorstkiej pościeli. W wnętrzu dziewczyny otworzyła się nagle falująca pustka a wraz z nią pojawiło się coraz boleśniejsze pragnienie wypełnienia. Wilgoć obficie spłynęła szczeliną ukrytą pod miękkimi włosami. Zanurzyła w niej dłoń i smagnięcie rozkoszy poraziło ją jak błysk południowego słońca. Oddech zgubił swój rytm. Mocniej! Głębszą wędrówkę uniemożliwiła palcom ciasna przeszkoda gotowa przepuścić nie więcej niż czubek jednego z nich. Tu czaił się ból. Cofnęła rękę. Ale wyżej.. Strumień rozżarzonych igieł przeszył podbrzusze, przemknął wzdłuż kręgosłupa i w mózgu rozszalał się deszczem oślepiających iskier. Mały, śliski guzek ulegle rozpłaszczył się przygnieciony opuszką palca i zwinnie wymknął gdzieś w bok. Odnalazła go znowu i potarła delikatnie niczym kroplę rozprowadzanej po szybie oliwy. Rozkosz i zapomnienie zawirowały w zgodnym tańcu, uniosły i położyły Różanooką na płaskowyżu ekstazy. Tutaj czas płynął tylko według jej woli. Zwalniała go lub przyśpieszała, przeciągając chwile do upojenia albo skracając je do rozbłysku szaleństwa, aż w końcu Wszechświat zbuntował się przeciw niej. Płaskowyż skurczył się i stał szczytem, który z obłędną szybkością wyrwał w górę unosząc Irian w oślepiający przestwór nieskończoności. Palce wolnej dłoni wpiły się z całą siłą w płótno siennika. Moment później szarpnięcie szponów wyrwało zeń kłąb strzępów i słomy. Przeciągły zgrzyt, trzask oraz skowyt zamarły w półmroku klasztornego korytarza... O świcie zbudziło Różanooką walenie w drzwi. Przybył posłaniec z Kardy, z wiadomością, że Rodmin przepadł bez śladu. Strażnicy podczas nocnego obchodu w gmachu sądu zastali otwarte drzwi od izby, w której mag sypiał i miał swoją pracownię. To, co odkryto wewnątrz, mogło świadczyć, że został porwany. Rozgrzebane łoże i jeden stłuczony słój z jakimś specyfikiem na podłodze nie były jednak jednoznacznym dowodem. Kolejny kawałek gruntu wysunął się Irian spod nóg. Wprawdzie i tak nie mogła liczyć na pomoc Rod-mina, ale ta dodatkowa porcja niepewności była ostatnią rzeczą, której jej brakowało. Niewidzialna pętla na szyi Różanookiej zacisnęła się nieco mocniej. Pozostało tylko czekanie. Usiadła przy stole i zapatrzyła się na szarą, pustą pajęczynę w kącie pomiędzy dwoma ścianami a sufitem. Przed południem zajrzał do niej jeden z braci-medyków. Powiedział, że Mino właśnie się obudził, a jego rana wygląda dobrze. Podziękowała za wiadomość i nie ruszyła się z miejsca. Mnich wyszedł. Do celi wpadła wielka zielona mucha. Kilka godzin później zjawił się opat z jakimiś pretensjami 118 albo groźbami. Nie chciała go słuchać. Wezwała straż z korytarza i kazała wyprowadzić. Dowódcy poleciła śledzić wszystkie poczynania ich gospodarza. Mucha ciągle tu była. Po którymś ze zwrotów zaczepiła o pajęczynę, zerwała w niej kilka nici i pomknęła dalej. Uparte brzęczenie zaczęło działać Irian na nerwy. Pomocnik mistrz Jakuba zameldował, że przygotowania tortur przebiegają tak jak powinny. Przeklęta mucha wręcz prosiła się, by ją schwytać i zmiażdżyć w dłoni! Kolejny posłaniec z Kardy. Tępiciele odkryli szczątki pięciu upiorów z cmentarza i uznali, że miasto nielegalnie wynajęło kogoś spoza cechu. Twierdzą, że zostali oszukani, chcą odejść. Różanooka pośpiesznie napisała do Tadina, aby zaprzeczył temu oskarżeniu i ogłosił publicznie, że upiory zabili tępiciele, a następnie wypłacił im zwyczajowe nagrody. W chwili gdy oddawała list stojącemu w drzwiach gońcowi mucha znowu wpakowała się w pajęczynę. Tym razem utknęła w niej na dobre. Przez moment było cicho, jakby skonsternowany owad rozmyślał nad swoim położeniem, ale za raz odzyskał rezon i rozpoczął mozolne wywikływanie się z sieci. Różanooka spojrzała na żołnierza. — Oprócz tego przekaż Tadinowi, że ma zrobić wszystko co możliwe, aby przekonać ich do pozostania. W razie potrzeby niech podwoi stawki... — Kątem oka spostrzegła, w szczelinie między cegłami, że za pajęczyną coś się poruszyło. 119 Pająk wypadł z kryjówki i skoczył na muchę. Kula oślepiająco białego ognia wybuchła z suchym trzaskiem. — Padnij! — wrzasnęła Irian rzucając się przez próg na korytarz. Huk nie był duży, lecz fala Mocy uderzyła z potężną siłą. Błękitne błyskawice przebiegły po ścianach rwąc cegły i kamienie. Odłamki załomotały o podłogę. Drzwi wyleciały z zawiasów, celę zaś wypełnił tuman pyłu i swąd podobny do tego po burzy, ale znacznie ostrzejszy. Gońca odrzuciło pod przeciwległą ścianę. Nic mu się nie stało, tylko jego twarz wyciągnęła się w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia. — Co to było? — wyjąkał. Irian uniosła głowę i stanęła na czworakach. Ceglany miał oraz mnóstwo odłamków osypało się z jej ramion i pleców. — Siła życia — odparła krótko. — Coś, co nasyca ciało każdej żywej istoty i opuszcza je w chwili śmierci. Można sądzić, że ta mucha miała jej wyjątkowo dużo... Rozległy się krzyki i łoskot butów nadbiegających strażników. Chwila i byli już przy Różanookiej. — Pani, nic ci nie jest?! — zapytał dowódca zerkając jednocześnie do celi. W miejscu, gdzie znajdowała się pajęczyna, ziała teraz potężna nieckowata wyrwa, od której rozchodziły się zygzakowate bruzdy. — Wszystko dobrze. — Irian już wstała. — Ktoś przysłał mi pewien mały, lecz gustowny upominek! — stwierdziła zgryźliwie. — Nie rozumiem? — Wpadła tu mucha nasycona obłędną ilością Mocy. Gdyby nie pewien narwany pająk, właśnie zbieralibyście mnie po kawałku do wiklinowego koszyczka.! — Zamach? — domyślił się w końcu. Skinęła twierdząco i spoważniała. — Natychmiast zawiadom wszystkich, by jeśli im życie 120 miłe, nie ważyli się tknąć palcem choćby najmniejszego robaka. To rozkaz! A ty... — odwróciła się do posłańca — na co jeszcze czekasz?! Do Kardy! Ale już!!! — Żołnierz oprzytomniał, ukłonił się i pobiegł w kierunku schodów. Różanooka poprawiła woalkę. Jedna z jej krawędzi ukruszyła się przy upadku. — Znajdźcie mi nową celę — powiedziała dotykając szczerby. — A niech to licho! Wypadek z muchą zdecydowanie zmienił nastrój Irian. Świadomość nieustannego zagrożenia przestała ją martwić. Teraz patrzyła na nie z innej perspektywy. Doceniła fakt, że ciągle jeszcze żyje... Uznała, że może się z tego cieszyć i od razu teraźniejszość stała się ważniejsza od niejasnej przyszłości. Tak przynajmniej się jej wydawało... Resztę dnia oraz cały następny przeżyła jak w gorączce, osobiście doglądając wszystkich spraw. Sprawdzała czujność straży, pilnowała, by jej rozkazy wykonywano w najdrobniejszych szczegółach. Znacznie uprzejmiej zaczęła traktować opata. Najczęściej zaglądała do lochu zamienionego w izbę tortur. Mefta nagi i z odciętymi powiekami leżał już przywiązany do stołu, nad którym taflą do dołu zawieszono wielkie prostokątne lustro. Mistrz Jakub spokojnie i z uwagą dozował ilości wtłaczanych w ciało grabarza płynów. Pomocnicy zaś szlifowali ostrza narzędzi i oczyszczali z rdzy części katowskich machin. Przygotowania odbywały się z całą starannością i powagą. Jednak ich powolność sprawiała, że Różanooka nie mogła wytrzymać tu dłużej niż trzy minuty. Wybiegała z podziemi na kolejny obchód klasztoru i stanowisk straży, aby znów wrócić tam za godzinę lub dwie. 121 Było tylko jedno miejsce, które wciąż omijała. Cela Mina. Ciągle ktoś przekazywał jej, że on chciałby ją widzieć, lub prosi o rozmowę, lecz ona jakoś nie mogła tam pójść i spojrzeć mu w oczy. Nie chciała, bała się, może była wściekła, może rozżalona lub zawstydzona — w gruncie rzeczy zupełnie nie wiedziała dlaczego. Gdy przechodziła w pobliżu, jej nogi po prostu same wybierały kierunek i omijały tamte drzwi... Czwarta noc zamieniła się w otchłań koszmarów. Najwyraźniej zapamiętała szkielet Kaada wijący się z grzechotem na mrocznych klasztornych schodach; żebra odpadały i pełzały niczym białe robaki odbite w tysiącach zwierciadeł. Rano nie pozostał nawet cien dotychczasowej euforii. Leżała w łóżku, rozbita, zlana potem, tępo wpatrując się w sufit. Miała wrażenie, że jest pustą powłoką samej siebie, w której milczący wiatr przesypywał w te i z powrotem wydmy popiołu. Nigdzie ani śladu życia, myśli lub uczuć. — Kocham Mina... — wyszeptała te słowa niczym mag swoje ostatnie zaklęcie. Zabrzmiały głucho, lecz ich echo gdzieś tam, na granicy świadomości i zapomnienia zadzwoniło spiżem nadziei. Irian wstała z posłania, chwyciła stojący na stole dzban z wodą i wylała na głowę jego zawartość. — Kocham Mina! — zawołała przekrzykując plusk ściekającej wody. Był to deszcz spadający na pustynię. Prychając złapała płaszcz, okręciła się nim i wybiegła zapominając o woalce. Jak szalona pomknęła przez korytarze klaszcząc bosymi stopami o kamienie wyślizgane milionami kroków. Zakapturzone cienie umykały na boki. — Kocham cię! Wpadła do jego celi. 122 Uniósł się na łokciu i uśmiechnął. — Marzyłem, żebyś przyszła, czekałem. Wybacz mi... —zaczął. — Ona cię nie kochała, nie ona, ja tak! — Jeszcze nie dotarło do niej, że już nie musi go przekonywać. Szybkim ruchem strąciła z ramion okrycie i naga przypadła do łoża. Przyklękła na pościeli pochylając się nad nim. Mino delikatnie uchwycił ją za ramiona. — Wiem o tym — powiedział cicho. — Ale ciężko mi było na to przystać. A potem jeszcze przyznać się przed sobą, że ty... że ciebie... i to bardziej niż ją — Zaczął całować jej piersi. Z westchnieniem przywarła do niego całym ciałem i poszukała ustami jego warg. — Jesteś mokra? — rzekł po chwili. — Nieważne... — Znów pochyliła się, aby pić pocałunki. Podkurczyła i podciągnęła jedną nogę, kładąc mu udo na brzuchu. Dłoń Mina gładząca dotąd plecy dziewczyny, przesunęła się na pośladek, a potem dotknęła otwartego łona. Irian zaczęła drżeć. Palce młodzieńca nagle znieruchomiały. — Ty pierwszy raz? — spytał z radosnym niedowierzaniem. Uniosła twarz. — Tak, chcę ci się oddać... — Pałające czerwienią oczy rozszerzyły się i zwilgotniały. — Kochana moja. — Przytulił ją mocno. Całował szyję i ramiona. Ona powoli nakryła dłonią jego podbrzusze. Nieśmiałość zniknęła szybko. Pieściła coraz namiętniej i pewniej. Jej nadgarstek odnalazł właściwy rytm. — Skąd wiesz jak to robić? — wysapał zaskoczony. — Podglądałam kiedyś moją służącą... — szepnęła mu do ucha. — Dobrą mam pamięć, prawda? — Wejdź na mnie! — Złapał ją w talii. — Tak... — Pośpiesznie usiadła na nim okrakiem, po 123 czym cofnęła trochę i zakołysała na boki, aby wprowadzić lina do przedsionka swej kobiecości. On poczuł, jak jego nabrzmiała męskość przesuwa się nagle przez ulegle rozchyloną szczelinę pomiędzy udami Irian, a potem jak odnajduje, opiera się i napina dziewiczą przeszkodę na drodze do wnętrza dziewczyny. — Chcesz sama? — zapytał cicho. —Jestem twoja, rób ze mną co chcesz! — wydyszała przymykając oczy. Ręce Mina zacisnęły się na ciele Irian. Szybkim, zdecydowanym ruchem przycisnął jej biodra do swoich lędźwi. Krzyknęła z bólu, wyrzucając w górę ramiona. Rozdarł ją posiadł aż do dna. — Jesteś... — powiedział z zachwytem. — Twoja... twoja... twoja! — załkała wznosząc się i opadając. Ogarnął dłońmi piersi dziewczyny, gniótł je i pocierał stwardniałe sutki. Chłonął to piękne, połączone z nim ciało, rozkoszując się zdobytą władzą. Ona zaplotła ręce na własnym karku, uniosła czoło wysoko i na przekór bólowi, nie bacząc na krew ściekającą po udach, rozpoczęła dziki, szalony taniec. Wilgotne włosy miotały się po ramionach i plecach, chwilami zasypywały twarz. Oddychała krótko, gwałtownie. Mino poczuł, że wzbiera w nim ocean żaru. Pociemniało mu w oczach. Zapragnął rozerwać na strzępy. Odgadła ten zamiar. Jej pośladki napięły się mocniej, a biodra zafalowały jeszcze szybciej. Miał ją, mieli siebie! — Tyyyy!! — Płynny ogień buchnął w niej parząc oboje rozkoszą spełnienia. — Ja! My-y... Tak... — wyszeptała opadając na niego i tuląc się do zwojów bandaży na jego piersiach. Nie wypuściła go z siebie. Jakiś czas trwali tak w całkowitym bezruchu. Odpoczywali wsłuchani w bicie swych serc, 124 a potem na nowo pogrążyli się w morzu westchnień i pocałunków. Lekki szmer powoli przybrał na sile i znów zamienił się w tętent namiętności. Odeszli odkrywać nowe przestrzenie i słońca miłosnego szału. Wielka zielona mucha usiadła na parapecie. Postała chwilę, po czym przemierzyła go pośpiesznie wzdłuż i wszerz. Poderwała się do lotu. Zabrzęczała krótko i odleciała przepadając w nieskalanym błękicie nieba... — Gotowe? — Tak, mistrzu. — Kręć! Rozległ się szelest dobrze naoliwionych trybów oraz rytmiczny szczęk zapadki blokującej. Stopy Mefty zaczęły wykręcać się palcami na zewnątrz. Za moment zachrzęściły rozrywane wiązadła i pięty znalazły się po stronie kolan. Grabarz nie zareagował w żaden sposób. — Dobrze, druga korba! — polecił mistrz Jakub. Ciało skazańca wyprężyło się i zaczęło wydłużać. Najpierw pękły stawy, potem zatrzeszczały rwane mięśnie i ścięgna. — Teraz ręce. Ramiona Mefty skręciły się każde w innym kierunku. Szczęki machin katowskich obracały je i rozciągały jednocześnie. Mistrz Jakub pochylił się nad twarzą badanego. — Jest ruch źrenic! Puśćcie korby! Kolej na palce... Pomocnicy wepchnęli wyłamane dłonie grabarza do wnętrza niewielkich zębatych pras i chwycili za dźwignie. Po kilkunastu obrotach trysnęła krew, potem pociekł szpik. — Zrobione, mistrzu — powiedział jeden z czeladników nie mogąc obrócić śruby już ani odrobinę. 125 — Następny krok! — rozkazał Jakub, ciągle wpatrując się w oczy Mefty. Tamci sięgnęli po przygotowane wcześniej, nasycone żywicą płótno, po czym owinęli nim zniekształcone ciało nieszczęśnika. Wyjęli pochodnie i równomiernie rozprowadzili płomień po całej powierzchni tkaniny. Gryzący dym wypełnił loch. W powietrzu zawirował czarny śnieg sadzy. Chwilę później zaskwierczała skóra i tłuszcz. Po twarzy grabarza przebiegł gwałtowny skurcz. — Widzę, że nie ćwiczyłeś dość pilnie tej sztuki — rzekł do niego mistrz Jakub. — Dobrze, to oszczędzi ci bólu. Nie będę musiał przemierzać wraz z tobą całej doliny cierpienia. .. Ściśnijcie obręcz na głowie! — polecił. Krzyk przełamał zapory milczenia. Mefta zadygotał w konwulsjach. Oczy wyszły mu na wierzch. Rozedrgany wrzask wwiercił się w uszy. — Knebel — rzucił krótko kat. Przeraźliwe wycie zamieniło się w chaotyczny, zdławiony bełkot. Ogień przygasł, zwęglone szmaty zaczęły opadać płatami, ukazując czerwonobrązowe plamy poparzeń. Jakub, odczekawszy nieco, sięgnął po leżące na stole długie igły i starannie powbijał je sobie tylko wiadome punkty na ciele grabarza. Z oblicza skazańca zniknął wyraz męczarni przekraczających zdolność ludzkiego pojmowania. — Mów! — Mistrz wyciągnął kłąb szmat z ust Mefty i wsłuchał się w urywany szept zeznań. Z uwagą śledził przy tym grę mięśni na twarzy leżącego. — Kłamiesz — rzekł po chwili i wepchnął knebel z powrotem. Usunął ze splotów nerwowych igły zagradzające bólowi drogę do mózgu. Mefta znów znalazł się na dnie piekła. Teraz jednak Jakub przetrzymał go tam znacznie dłużej i nie poprzestał na tym, 126 co było dotąd. Czeladnicy na rozkaz swego mistrza chwycili cęgi o szczękach zakończonych szpiczastymi zębami i równo, raz za razem zaczęli wyrywać kawały poparzonego ciała. Bryznęła krew. — Ostrożnie! Nie za głęboko, uważać na nerwy! — Jakub komenderował. — Nie zachowujcie się jak rzeźnicy, to jest sztuka! W końcu upłynął określony przez Prawo czas trwania drugiej męki i skazanemu można było dać nową szansę. — Dość! — Kat odprawił pomocników. Igły zostały wkłute w te same miejsca. Dodatkowo mistrz Jakub wbił teraz kilka nowych. Sine wargi Mefty poruszyły się jak u konającej ryby. Nie ulegało wątpliwości, że jego wola została ostatecznie złamana. W oczach przygasł blask człowieczeństwa. Teraz odbijały przede wszystkim, zwierzęce pragnienie uniknięcia kolejnego bólu. Odzyskawszy zdolność mówienia, bez wezwania zaczął wyrzucać z siebie pojedyncze słowa i strzępy zdań. Mistrz słuchał uważnie, ani na moment nie spuszczając oczu z twarzy grabarza. Rysy nieszczęśnika tym razem nie wykrzywiły się w grymasie towarzyszącym wypowiadaniu kłamstwa. Szept ucichł po paru minutach. — Wierzę ci — oznajmił Jakub i chwycił ciężki tasak. —Oto twoja nagroda! Jednym cięciem odrąbał głowę Mefty od zmasakrowanego ciała. Odłożył narzędzie, po czym otarł pot z czoła. Odstąpił od stołu. — Sprzątnijcie to — rozkazał pomocnikom i wyszedł z lochu. Gdy kroki odchodzącego kata zamarły w oddali piwnicznego korytarza, w izbie tortur rozległy się przekleństwa i odgłos odkręcanych śrub. 127 Leżał w półśnie, trzymając Irian w ramionach. Na policzku czuł jej spokojny oddech. Opuszki palców leniwie muskały aksamitną skórę. Chociaż dziewczyna spoczywała na nim całym ciężarem, było mu lekko i błogo. Nie myślał o niczym. Trwała w nim radosna, świetlista mgła, która dopiero po jakimś czasie zaczęła rozpraszać się odsłaniając kontury , rzeczywistości. Szerzej otworzył oczy. Ona! — Czy bardzo bolało? — zapytał. Uniosła głowę. — To nie ma znaczenia — odrzekła i podniosła się jeszcze wyżej. — Ty krwawisz! — Wskazała plamę czerwieni na poduszce. — Też? — uśmiechnął się lekko. — Część rany się otworzyła. Nie poczułeś tego? — Wysmarowali mnie jakąś maścią. Kark i barki mam całkiem jak z drewna — odparł. — Przeze mnie poleżysz tu co najmniej o jeden dzień dłużej... — Warto było. — Pocałował ją w policzek. Zsunęła się z niego. — Nie odchodź jeszcze! — Muszę wezwać medyków. — Daj spokój, to nic takiego. — Ale ja chcę cię mieć jak najszybciej w całości! — Sięgnęła po płaszcz. — No, chyba że tak... — zgodził się bez wahania. — Więc od tej chwili masz leżeć spokojnie i grzecznie się zrastać. — Pogroziła mu palcem, po czym ruszyła do drzwi. W tym momencie ktoś do nich zapukał. Otworzyła. — Mistrz Jakub! — zawołała. 128 — Witaj, pani. — Kat skłonił się lekko. — Właśnie skończyłem badania. — Mefto? — Nie żyje. — Powiedział coś? — Irian cofnęła się z powrotem do celi. — Wszystko, co wiedział. — Nie oszukał cię? Jakub westchnął z rezygnacją. — Gdyby kiedykolwiek jakiemuś skazańcowi udało się coś takiego, to powiesiłbym swój patent mistrzowski na gwoździu w wychodku! — oznajmił. — Uwierz mi, panie, że znam tę robotę... — Wybacz, po prostu chciałam się upewnić — wpadł mu w słowo. — Jak również sposób odróżniania prawdy od kłamstwa — dokończył kat. — Jeśli to nie tajemnica, czy mógłbyś, mistrzu, wyjaśnić nam, na czym ona polega — odezwał się Mino. Jakub spojrzał na niego chłodno. — Mięśnie twarzy — powiedział,. — Gdy mówi się fałsz niektóre z nich pozostają nieruchome albo układają się inaczej niż zwykle. Ból dodaje wyrazistości, reszta zaś jest rzeczą wprawy i doświadczenia. — Słuchamy cię zatem — rzekła Różanooka. — To, co wydarzyło się do tej pory, nie było przez Tagerana wcześniej zaplanowane... — Błąd w sztuce albo przypadek, domyślałam się tego - stwierdziła Irian. — Właśnie — przytaknął kat. — Chociaż raczej to drugie. Dość, że przeszkodziło jego zamierzeniom. Musiał tracić czas na drobiazgi, które nagle stały się groźne. — Więc czego naprawdę on chce? — zapytał Mino. Mistrz Jakub wzruszył ramionami. 129 — Tego samego, co zawsze; władzy nad Suminorem. Przynajmniej raz na trzy lata trafia się mag, któremu wydaje się, że wstąpiła w niego cała moc Onego. Jak do tej pory wszyscy oni przeszli przez moje ręce... — Zamilkł na moment. — Grabarz nie znał szczegółów. Powiedział, że Tagero ma nową twarz i że nie chciał mu jej pokazać. Wyznał jeszcze, iż jego pan przed całym tym zamieszaniem planował podróż do Karu. To była część właściwego planu. — Niewiele tego — mruknął młodzieniec. Różanooka milczała zamyślona. — Mefto był płotką, której wydawało się, że jest sumem — mówił dalej kat. — Ale to on na rozkaz Tagera kierował wampirami, powstałymi z synów Dekelo. Sprawiedliwości zatem stało się zadość. — Mniejsza o grabarza! — ożywiła się Irian. — Z twoich słów wynika, że Tagero powinien odejść i przestać się nami zajmować. Lecz ta mucha... — Uroczy dowód pamięci wysłany z podróży — skwitował Mino. — Więc Kar... — rzekła zdumiona. — Czego on może tam szukać? — To kraj rządzony przez wroga naszego króla — przypomniał mistrz Jakub. — Akurat te dwa kawałki mozaiki dobrze do siebie pasują... — Tagero na dworze Ormeda V? — Różanooka zmarszczyła brwi. — Jako sługa czy gość? Toż to same domysły! — wybuchła nagle, — Jasne jest tylko to, że w żaden sposób nie możemy mu przeszkodzić! Zapędził nas tutaj jak przerażone szczury i poszedł robić swoje. Znów musimy czekać, aż sam da o sobie znać... — Nie mieliśmy innego wyjścia — zaoponował Mino. — Nic nas nie tłumaczy! — zirytowała się Irian. — Mie- 130 liśmy go złapać, a tymczasem daliśmy się okpić. To on przetrzepał nam skórę i przepadł jak kamień w wodę! — Za to mamy szansę, by nie dopuścić do zaognienia sporu ze świętcami — zauważył Jakub. — Nie musisz już, pani, przebywać w tym opactwie. Jeżeli stąd wyjedziesz jak najszybciej, być może wszystko rozejdzie się po kościach. — A Kaad? — Ja się nim zajmę — uspokoił ją Mino. — Dobrze. — Głos Irian zadrżał. — Wracam do Katimy. Długą chwilę w milczeniu patrzyli sobie w oczy. — Więc do zobaczenia... — Trochę zbyt szybko odwróciła się i wybiegła z celi. — Nie zapomnij o medykach! — zawołał za nią Mino. Chciał krzyknąć coś jeszcze, lecz zrezygnował. Mistrz Jakub najwyraźniej dopiero teraz domyślił się co zaszło tutaj przed jego przyjściem. Popatrzył na Mina, na drzwi pozostawione na oścież i uśmiechnął się do swych myśli. — To może ja ich zawiadomię? — zaproponował. Młodzieniec poruszył głową twierdząco. — A ty, mistrzu — spytał, zanim kat zdążył wyjść — co teraz zamierzasz robić? — Opat pewnie nie pozwoli mi dłużej zostać — odpowiedział Jakub. — Mimo to chciałbym jednak skończyć poemat, nad którym tu pracowałem. Już wiem, jak powinny brzmieć ostatnie strofy! 6. Redren Zimny pot popłynął po plecach błazna. Usiłując opanować drżenie głosu, przeszedł do puenty: — ... a wtedy mąż podszedł do kufra, otworzył go i mówi: „Jakże to, moja pani; jeden pas cnoty, drugi pas cnoty, trzeci, a ty uparłaś się nosić właśnie ten, który się nie domyka!" W sali zapadła głucha cisza. Cały dwór wstrzymał śmiech w oczekiwa- niu, aż król zacznie pierwszy. Tymczasem Redren wciąż spoglądał na trefnisia spod przymrużonych powiek i żaden mięsień nie drgnął na jego twarzy. — Nie rozbawiłeś mnie — stwierdził krótko. — P-panie, p-prosz-szę — nieszczęśnik szczęknął zębami — daj mi jeszcze jedną szansę. — To by było zbyt nudne. — Skinął na straż. — Panie! — Przerażony błazen zupełnie stracił głowę. — Litości! Ja naprawdę nie chciałem opowiadać tych dowcipów. To żona mi kazała! Wściekłość dławiąca władcę tym razem nie zdołała powstrzymać ruchu kącików warg. Kilkadziesiąt par oczu natychmiast dostrzegło ten znak i salwa śmiechu gruchnęła o sklepienie komnaty. Napięcie opadło wyzwalając potężną falę ulgi, która rozbrzmiewającemu rechotowi nadała cech histerycznego odreagowania. Już nie musiano obawiać się nowego ataku monarszej furii, zaczynającej się tradycyjnie od poturbowania trefnisia. Biedak uniknął właśnie wyrzucenia przez okno. — No, udało ci się — rzekł król odzyskawszy spokój. — Zawsze twierdziłem, że najzabawniejszy bywasz wtedy, gdy jesteś sobą! >- — Tak, panie, oczywiście, panie. — Błazen zgięty w ukłonie wycofał się chyłkiem i zniknął w tłumie dworzan. Gwardziści wrócili na swoje miejsce. Redren rozprostował zmięty z pasją list, który otrzymał kilkanaście minut temu, i raz jeszcze przebiegł po nim oczami. — Albo opiła się wywaru z makowin, albo się zakochała — mruknął do siebie. — W sumie na jedno wychodzi... Na Reha! Tylko awantury ze świętymi mi brakowało. — Swoim zwyczajem przekręcił nazwę „świętca". Oddał dokument stojącemu obok młodemu sekretarzowi, a następnie wygodniej rozsiadł w fotelu i spróbował zmusić się do myślenia. Gwar dworskich plotek, do wymiany których z zapałem wróciło całe towarzystwo po przerwie spowodowanej pierwszą lekturą raportu Irian, był ostatnią potrzebną mu rzeczą. — Niech wyniosą się stąd do wszystkich diabłów! — syknął do Mistrza Ceremonii. — Najjaśniejszy pan życzy sobie zaznać samotności! — Tamten przełożył wypowiedź króla na język etykiety. Rozpoczął się balet ukłonów i manewrów przed drzwiami sali. Ci najważniejsi chcieli oczywiście wyjść jako ostatni. — Dowódca straży! — zawołał Redren. — Tak, panie! Król krytycznym wzrokiem popatrzył na zastępującego Różanooką oficera. — Nie cierpię zastępców — oznajmił. — Tak, panie. — Dlatego, że powtarzają w kółko „Tak, panie"... Gwardzista ugryzł się w język. —... i zamiast pilnować roboty, bez przerwy szukają okazji, by utrącić swojego zwierzchnika — dokończył Redren. — Ależ... — Oficer przybrał minę zgorszonej dziewicy. — Masz mnie za durnia? To wyjaśnij mi, czemu ciągle mam cię na karku? — Staram się być zawsze na rozkazy Waszej Wysokości — wykrztusił oficer. — A widziałeś kiedy, żeby ta smarkata strzyga, której podlegasz kiedykolwiek świeciła przy mnie swoimi czerwonymi ślepiami, jeśli nie miała nic istotnego do powiedzenia? Nie. Czasami nawet nie widuję jej tak długo, że zapominam, jak wygląda, ale za to w pałacu mam spokój, a spiskowców w lochach lub w drodze na szafot, czyli wszystko na swoim miejscu. A może teraz ktoś przekupuje twoich żołnierzy, hę? — No... — Blady jak ściana gwardzista bezskutecznie próbował znaleźć jakąś mądrą odpowiedź. 134 — Tylko spróbuj pisnąć coś o wierności i honorze, to ci osobiście berłem gnaty porachuję! Od kiedy w Karze ruszyły trzy nowe kopalnie złota, te dwie cnoty przestały być dla Ormeda problemem. — Nie wiem, panie! — Dowódca straży zdobył się w końcu na szczerość. — Bo skąd masz wiedzieć, skoro cały czas łazisz za mną jak sęp szukający żeru. — Pozwól mi, panie, pójść i to sprawdzić — poprosił nieśmiało. — Nie po to cię wezwałem — uciął król. — Dość błazeństw, właśnie wydarzyło się coś, na co czekałeś. — Redren zerknął na stojącego niczym posąg sekretarza. Oprócz ich trzech było tu jeszcze dwóch gwardzistów przy drzwiach na przeciwległym końcu sali. Władca zniżył głos. — Różanooka wygłupiła się beznadziejnie. Zadarła ze świętymi i narobiła mi kłopotów. Za coś takiego powinna stracić urząd, tylko że to się nie stanie. Czy wyraziłem się dość jasno? — Tak, panie. Redren pokrótce wyjaśnił w czym rzecz. — Masz dopilnować, aby ta góra urodziła mysz — zakończył. — Oni muszą zostawić w spokoju i mnie, i ją. Gdyby jednak... — tu zawiesił głos — z powodu jakichś bardzo poważnych przyczyn twój sukces okazał się połowiczny i Irian musiałaby odejść, to ty, mój drogi, na pewno nie będziesz tym, który zajmie jej miejsce. Na pograniczu piryjskim przyda się jeszcze jeden ambitny oficer. Zejdź mi z oczu. Zastępca Różanookiej skłonił się i szybko wybiegł z komnaty. Król spojrzał na sekretarza. — Jak on się właściwie nazywa? — wskazał na zamykające się drzwi. — Setnik Samorro, panie, nazwisko rodowe Medergo, 135 szlachcic od sześciu pokoleń, osiem lat służby w gwardii Waszej Wysokości. — Wystarczy! — przerwał mu Redren — Drugi raz nie zapomnę. A ty, zacny Lifenie, jakiż to podarunek dostałeś ostatnio od naszego lubego Ormeda? — spytał znienacka. — Słucham Wasza Wysokość? — Twarz sekretarza nabrała cech pośmiertnej maski. Za to w oczach króla rozbłysła zimna wściekłość. — Pytanie było wyraźne — wycedził powoli. — Chyba nie sądzisz, iż uwierzę, że szpiedzy tego karyjskiego pajaca zapomnieli o twoich urodzinach! — Panie... — Wosk spłynął z oblicza Lifena. Stał teraz z miną myszkującego po kurniku lisa, któremu nagle nadepnięto na ogon. — Przestań się krygować i gadaj do rzeczy. Gdybym miał wieszać za każdą nielojalność, to rychło w pustym pałacu nabawiłbym się choroby sierocej. Więc co to było? — Młoda niewolnica z kompletem biżuterii. — Spałeś z nią już? — Ani z dziewczyną, ani z biżuterią. Wasza Wysokość — Lifen nerwowo wyszczerzył zęby. Władca kiwnął głową. — Zatem przyślesz ją dziś wieczorem do mojej sypialni. Dziewczynę, oczywiście. Klejnoty możesz sobie zatrzymać. Co chcieli w zamian? — Dowiadywać się o kłopotach Waszej Wysokości. — Ta-ak — westchnął Redren. — I pomyśleć, że zaledwie dwa miesiące temu byłeś podrzędnym urzędniczyną w mojej kancelarii. Zapadło niezręczne milczenie. — Dużo im wygadałeś? — Jeszcze nic. Wolałem nie ryzykować dla jakichś błahostek. 136 — Jak to dobrze mieć sprawnych szpicli i zręcznego kata — wesoło stwierdził Redren i natychmiast spoważniał. — Znaczy się, czekałeś na okazję, aby sprzedać im coś naprawdę wartego tych pieniędzy, które na ciebie wydali, co? Lifen wbił wzrok w podłogę. — To nie tak, panie. Dawali, więc wziąłem. Miałem zamiar postąpić jak inni, a więc jakoś się potem wykręcić. — W porządku, tylko zapomniałeś mi o wszystkim powiedzieć. Właśnie twoje milczenie było podejrzane. W tym pałacu nieprzekupni żyją krótko, stąd co uczciwsi i bliżej mnie postawieni, gdy nie dają rady już dłużej kluczyć, po prostu uzgadniają ze mną treść swoich raportów, a część zapłaty przekazują do mojej szkatuły. No, nie patrz tak na mnie, ja też chciałbym coś z tego mieć! Jedna Różanooka może sobie pozwolić na uczciwość, bo jej niczym nie da się otruć. Dzięki niej mogę liczyć na gwardię, a ta z kolei jest w stanie utrzymać w ryzach pomniejsze pałacowe ciury, dając od czasu do czasu odstraszający przykład. Prócz tego w zapasie mam jeszcze coś; otóż przez ostatnie lata Ormed utopił w kieszeniach moich dworaków taką masę złota, aż w końcu stało się dla nich jasne, że jeśli on tu nastanie, to w pierwszej kolejności postara się, aby wszystkie wydatki zwróciły mu się z nawiązką. Stąd też ich gorliwość staje się tym mniejsza, im więcej skapuje z Karu gotówki. To jest tajemnica Redrena, którą możesz śmiało sprzedać za trzy nowe niewolnice. Chciałbym zobaczyć minę tego karyjskiego szczura, kiedy mu o tym doniosą! — roześmiał się król. Oszołomiony sekretarz nie wiedział co odpowiedzieć. — Jak widzisz, stary Redren ciągle mocno trzyma tu wszystko za gardło! — podsumował monarcha. — Możesz więc zdradzać, ile chcesz, byle nic istotnego, bo wtedy nie skończy się na ojcowskiej połajance. O sprawie ze świętymi zapomnij! Teraz zmykaj stąd i daj znać tej bandzie za 137 drzwiami, że król pragnie znowu ucieszyć swą duszę ich towarzystwem... — Wasza Wysokość, najprościej będzie zmienić odpowiedni ustęp Prawa Czystości Zapis w Księdze Kodeksów umieści się z wcześniejszą datą i po krzyku — powiedział tydzień później główny sędzia Katimy; siwy sześćdziesięcioletni mężczyzna o nieruchomej twarzy i ciemnych, spoglądających uważnie oczach. —Nie. — Dlaczego, panie? — Nie chcę zrównywać w prawach demonów i ludzi. To może być niebezpieczne. — Czyżby dowódca straży... ? — Wierność Różanookiej jest poza wszelkimi podejrzeniami. Mogę polegać na niej tak samo, jak wcześniej na jej przybranym ojcu. — Wybacz, panie, ale w takim razie ja już nic nie rozumiem. — Przecież to jasne! Chodzi o przyszłość. Będą następni królowie i nowe demony na ich służbie. Teraz Różanooka oprócz tego, że chce, to jeszcze na dodatek musi być wiernym sługą. Ona sądzi, iż jest to jej wolna wola, ale ja wiem, że w istocie nie mogła postąpić inaczej, bo tylko moja łaska i moje słowo chroni ją przed Prawem Czystości. Jeżeli więc stworzę istotom nadnaturalnym prawdziwą możliwość wyboru, to muszę liczyć się z tym, iż będą wybierać bardzo różnie. Nie zamierzam więc robić czegoś, co pozwoli im spiskować lub być nieprzydatnymi dla władcy. Honor honorem, ale ja muszę mieć pewność! Po cóż narażać ich na pokusy? — Skoro tak, ujmijmy to właśnie w ten sposób. Podkreślmy rolę królewskiej łaski, nadającej przywilej... — Chyba oszalałeś! Mam powiedzieć wprost, że w gruncie rzeczy jest tylko niewolnicą? Obdzierać ze złudzeń? Nie. Prawo Czystości ma pozostać nietknięte. Mało tego; należy je dodatkowo tak obwarować, aby wydawało się, iż żaden król sam nie da rady go zmienić. Oficjalnie niech będzie to święty, nietykalny rupieć, zawalidroga sprzed wieków, którego usunięcie wymaga zgody Rady Świętców. Niech mają! Ale jego stosowanie musi zależeć od władcy. — To znaczy. Wasza Wysokość, że ów kodeks ma być ignorowany na co dzień, używany zaś tylko w razie potrzeby — stwierdził sędzia. — Właśnie! Ale rzecz w tym, aby nikt wbrew mej woli, formalnie, nie mógł zmusić mnie do przestrzegania jego nakazów. I to jest twoje zadanie! Na podstawie Księgi Królewskich Przywilejów masz wykazać niezbicie, co trzeba. Święci nie mogą mnie złapać za kołnierz i ogłosić, że król lekceważy Prawo. Wszystko musi zniknąć w obłoku mglistych, prawniczych dociekań i dwuznaczności. — Zrobi się, Wasza wysokość. A na kiedy? — Dokładnie nie wiem — odparł Redren. — Gdy przybędzie tu przedstawiciel Rady Świętców z żądaniem stracenia Irian, wywód powinien być już gotowy. Sam musisz się zorientować. — Spieszę zatem wypełnić twoje rozkazy. Najjaśniejszy Panie. — Sędzia wstał, skłonił się i wyszedł z pokoju. Król spojrzał na sekretarza. — Idź wezwać dowódcę straży. Chcę wiedzieć, co zdziałał przez te siedem dni. — Tak, Wasza Wysokość. — Lifen zniknął za drzwiami, zostawiając władcę samego. Redren przeciągnął się i rozejrzał po komnacie. Był to 139 jeden z pięćdziesięciu niewielkich gabinetów, służących do omawiania poufnych spraw. Władca, zawsze sam, tuż przed spotkaniem, wybierał ten, w którym miały się odbyć rozmowy. Cechą odróżniającą te pokoje od pozostałych pomieszczeń w pałacu było to, iż zawsze, przed każdym z nich, stało trzech strażników starających się na różne sposoby robić na przechodzących w pobliżu wrażenie, że właśnie tutaj znajduje się król. Komedię tę odgrywano nawet w czasie oficjalnych uroczystości z udziałem Redrena oraz pod jego nieobecność w stolicy. Ten prosty sposób zwodzenia różnej maści podsłuchiwaczy swoją skutecznością doprowadzał do szału i białej gorączki licznych karyjskich szpiegów na suminorskim dworze. Półtora roku temu ich ówczesny zwierzchnik wpadł z tego powodu w depresję i podciął sobie żyły. Tak przynajmniej głosiła oficjalna plotka. Monarcha zadumał się. Jak do tej pory, trwająca od kilkunastu lat rywalizacja pomiędzy Karem a Suminorem kosztowała Ormeda V krocie, a jej owocem były tylko kolejne ośmieszenia, upokorzenia oraz pięć wojen, z czego cztery przegrane, a jedna nierozstrzygnięta, gdyż obie armie utknęły w błotach Północnych Bagien i mimo najszczerszych chęci nie zdołały znaleźć dostatecznie dużego kawałka suchej przestrzeni, aby stoczyć na nim decydującą bitwę. Pierwszą przyczyną tej zawziętości karyjskiego sułtana był pech Redrena, polegający na tym, że kolejne małżonki rodziły mu same córki, jedną piękniejszą od drugiej, wszyscy zaś synowie pochodzili wyłącznie z nieprawego łoża. Po dwudziestu latach desperackich zabiegów formalno-prawno-buduarowych, gdy czwarta z rzędu królowa powiła jedenastą dorodną dziewczynkę, zrezygnowany władca Suminoru postanowił już nie fatygować pałacowych uwodzicieli, stwarzających dotąd podstawy do nowych rozwodów, z których dwu udzielił mu swego czasu sam mistrz Jakub, i po 140 godził się z losem. Sytuacja, sama przez się, nie była jednak bezpośrednim powodem konfliktu. Szło o to, że Redren raz za razem odrzucał kolejne propozycje małżeństw swoich córek z synami Ormeda, który jako właściciel haremu posiadał tychże pod dostatkiem. Pan na Katimie postępował w tym względzie zgodnie z wolą suminorskiej szlachty, rozumiejącej, że gdyby doszło tylko do jednego takiego mariażu, to sprawa sukcesji po śmierci Redrena mogłaby zostać przesądzona na rzecz syna lub wnuka Ormeda. W przypadku zawarcia kilku podobnych związków nastąpiłaby całkowita wymiana dynastii i połączenie obydwu państw. Taka perspektywa nie pociągała jednak nikogo, gdyż nadto dobrze znano panujący w Karze obyczaj ucinania przez władcę ostrzem katowskiego topora wszelkich dyskusji z poddanymi. W Suminorze natomiast jedynym człowiekiem mającym powód, by uważać monarchę za tyrana, był nadworny błazen Jego Wysokości. Cała reszta mieszkańców królewskiego pałacu przyzwyczaiła się widzieć w Redrenie nieobliczalnego wprawdzie, ale w gruncie rzeczy dającego się znosić przygłupa, o co on sam z rozmysłem i celowo zabiegał. Temu właśnie służyło nieustanne prześladowanie trefnisia — osobnika z natury całkowicie pozbawionego poczucia humoru. — Bądź pozdrowiony, panie! — W drzwiach pojawił się zastępca Różanookiej. — Siadaj — rzekł sucho król. — Słucham. — Wiem, o czym mówiono w Radzie Świętców. Już trzy razy zbierali się, by uzgodnić sposób wykorzystania nadarzającej się okazji. Podczas pierwszego spotkania... — Krócej! — uciął Redren. — Co mają zamiar robić? — Spodziewają się, że Wasza Wysokość zechce unieważnić Prawo Czystości. Wyznaczyli trzech doktorów Prawa, aby ci znaleźli sposób, który to uniemożliwi. Mam ich na oku. — Doskonale. — Władca zatarł ręce. — W niczym im nie 141 przeszkadzaj i niech twoi ludzie starają się utwierdzić ich w tym przekonaniu. Cóż jeszcze? — Układają odezwę do ludu. Chcą ogłosić, że Wasza Wysokość utraciłeś łaskę Wielkiego Reha, czego widomym znakiem jest brak męskiego potomka... — Mam ich przeszło czterdziestu! — stwierdził z przekąsem Redren. — To mało? Oficer zamilkł, nie wiedząc co odrzec. — Dobrze, nie musisz nic wyjaśniać, a oprócz tego? — To samo co zawsze; bezbożność, brak szacunku do świętców, znieważenie relikwii... Tu chodzi o ów święty obraz, który Wasza Wysokość kazałeś przemalować. — Nic na to nie poradzę. Nie lubię takich ponurych twarzy. Teraz przynajmniej wygląda dużo lepiej! — Dalej, zaprzestano polować na czarownice... — Guzik by to dało! — ... upiory się srożą... — Jak zawsze. — ... klasztor zdemolowany wespół z pijaną kompanią. Uwiedzione kapłanki Reha... — Ech, młodość!... — rozmarzył się Redren. — Wreszcie zakaz wstępu do królewskiej kancelarii i ta wielka woskowa świeca, którą kazałeś, panie, wysłać Arcyświętcy zamiast wyjaśnień na temat twoich poczynań... — O! I tu jest pies pogrzebany. Wystarczy. Co chcą osiągnąć? — Tego dotąd nie ustalili. Jedni są za zmuszeniem Waszej Wysokości do złożenia korony, ale nie mogą uzgodnić, kto miałby potem zasiąść na tronie. Inni uważają, iż należy poprzestać na ograniczeniu twej władzy, panie, ale też jeszcze zastanawiają się do jakiego stopnia. — Powinieneś zadbać, aby nie zabrakło im tematów do dyskusji przez najbliższe dwa miesiące. To wszystko? 142 — Nie panie, do kardyjskiego opata posłali list z rozkazem przeciwstawienia się Różanookiej. — Zatem piwo zostało naważone. Teraz rzecz w tym, kto będzie je pić... — Na pewno nie my! — W progu stanęła Irian. — Witaj, Wasza Wysokość! — Ty tutaj? — ucieszył się Redren. — Kiedy wróciłaś? — Godzinę temu — odparła. — Właśnie zdążyłam się przebrać. — Znalazłaś mnie bez kłopotu? — król uśmiechnął się lekko. — Co zaszło? — Tagero uciekł do Karu... — Zaczekaj — powstrzymał ją i odwrócił się do Lifena oraz Samorry, który wstał z krzesła w momencie wejścia Irian. — Zostawcie nas samych! — Zobaczymy się na odprawie — rzuciła Różanooka swemu zastępcy. — Coś ty narobiła, smarkulo jedna! — syknął chwilę później Redren. — Mam ochotę przełożyć cię przez kolano i wlać ci tak, jak jeszcze żadna strzyga nie dostała! — Wybacz, panie. — Spuściła głowę. Władca machnął ręką. — Przynajmniej tyle dobrego, że sama zlazłaś świętym z widelca — powiedział. — Będą musieli poszukać innego pretekstu. Ale znajdą go, bądź o to spokojna! Zbyt wiele żółci zebrało się im na świętobliwych wątrobach. Potrąciłaś kamyk i lawina ruszyła. — Pokazał Irian krzesło. — Tego się nie da już zatrzymać. Nie ominie nas grubsza awantura. — Panie, ja... — Nie śmiała podnieść oczu. — Dobrze, rozumiem. Mam nadzieję, że więcej nie przyprawisz mnie o aż taki ból głowy. Ale dość błazeństw! Uważaj teraz... — Przekazał Różanookiej wszystko, co usłyszał od Samorra, nie zapominając też wspomnieć o nadmiernych 143 ambicjach setnika. Następnie wysłuchał jej opowieści o ostatnich wydarzeniach w kardyjskim klasztorze oraz o zachowaniu i zaginięciu Rodmina. W trakcie relacji nie wiedzieć czemu Redren zaczął nagle przyglądać się pozycji, w jakiej siedziała Irian i obserwować wszelkie mimowolne poruszenia dziewczyny. — Straciłaś Rodmina — odezwał się, gdy skończyła — ale widzę, że nie tylko jego... — zawiesił głos. — Słucham, Wasza Wysokość? — zdumiała się Różanooka. — I cnotę również! — oznajmił spokojnie. — Ale zapomniałaś mi o tym wspomnieć... Purpurowy rumieniec oblał policzki i szyję Irian. W górnej części twarzy barwa ta przeszła w ciemny brąz, co sprawiła zielona osłona. — Skąd... panie?... — wykrztusiła z najwyższym trudem. Król parsknął śmiechem pesząc ją jeszcze bardziej. — Ech, moja mała! — powiedział ubawiony. — Stary wróbel ze mnie i ze zbyt wieloma babami miałem do czynienia, żeby dać się wyprowadzić w pole takiej prawiczce. Widzę, jak teraz trzymasz nogi i pamiętam jak wyglądało to, zanim wyjechałaś. Różnica niby żadna, ale jest! Jakub ma swoje sposoby na różnych obwiesiów, mam i ja coś nie coś na moje trzpiotki... Nie ten fach i nie te lata, by mogło być inaczej! Irian patrzyła na Redrena szeroko otwartymi oczami. Wyglądała całkiem jak mała dziewczynka przyłapana za rączkę w garncu z konfiturami. — Tylko mi się nie rozbecz... — rzekł władca łagodnie. — I mów tu zaraz, co on za jeden? Toż co najmniej urząd kasztelana mu się za odwagę należy! Młoda nałożnica leniwie przeciągnęła się w błękitnym kłębowisku aksamitnej pościeli i miękko jak kotka przesunęła na drugą połowę łoża. Ten przymilny gest trafił w próżnię. Zdumiona uniosła głowę i usiadła. Długie włosy osypywały się jej na kark i plecy. Z jednego z ramion opadł jedwab kusej czerwonej tuniki, odsłaniając małą pierś zakończoną szpiczastym sutkiem. Smukłe nogi powoli przyciągnęła do siebie, łącząc razem zgrabne i delikatne jak skórka brzoskwini uda. Wiśniowa tkanina, luźno okrywająca zmysłowe ciało sięgała do połowy pośladków. Na twarzy dziewczyny zachował się jeszcze ślad przeżywanej niedawno rozkoszy. Uśmiechnęła się rozmarzona. — Jakiż cudowny poranek! — Redren w szlafroku stał patrząc gdzieś w dal za oknem. — Rzadko zdarza się widzieć tak pięknie podświetlone słońcem obłoki... — stwierdził z zachwytem. Dopiero teraz spojrzał na kochankę. — Tylko nie bądź zazdrosna, moja słodka — powiedział. — W moim wieku coraz więcej uwagi zaczyna się poświęcać dziwom przyrody. Podszedł i dotknął jej kolan. Natychmiast rozsunęła je na boki. — Ciągle spragniona? — Musnął dłonią wilgotne podbrzusze. — Tak, panie... — szepnęła przywierając do niego mocno. — Gdyby Ormed zamiast setek durnych szpiegów przysłał mi tu co miesiąc jedno takie stworzenie jak ty, to już po roku wpędziłby mnie do grobu, a ja na dodatek nie miałbym nic przeciwko temu! — rozsupłał gruby, mechaty sznur od szlafroka i osunął się na dziewczynę. Przyjęła go z tak gwałtowną namiętnością, jakby dziesięć ostatnich lat spędziła samotnie na szczycie wieży pilnowanej przez stado smo- 145 ków. Redren nie bez trudu opanował miotające się pod nim drobne ciało i zmusił je do uległości. Co to będzie na starość? pomyślał niemal z paniką, rytmicznie pogrążając się w falującym skurczami wnętrzu młodej kobiety. Pukanie do drzwi! Na podobną zuchwałość mogła odważyć się tylko jedna osoba w pałacu. Różanooka! Oznaczało to/ że stało się coś poważnego, — Zaczekaj!!! — wrzasnął za siebie i rzucił się we wściekłą pogoń za umykającym jak zając zapomnieniem. Nałożnica ugryzła go w ramię. Przed oczami Redrena zabłysło nagle wspomnienie największego popełnionego w życiu szaleństwa, kiedy to jako dziewiętnastoletni książę, na czele swej jazdy, wykonał samowolnie bezpośrednią, przełamującą szarżę na falangę pikinierów, w bitwie pod Amizar, w czasie wojny z Ronem. Piekielny tętent, łomot, szum krwi w uszach, a potem wszechpotężny, rozdygotany huk zderzenia... — Wejść — rozkazał po chwili, spokojnie poprawiając szlafrok. Dziewczyna na łożu drżała jak liść, nie mogąc wciąż jeszcze dojść do siebie. Król opuścił zasłony baldachimu. — Panie! — Razem z Różanooką wszedł do sypialni mężczyzna w zwykłym dworskim ubraniu, ale kilkudniowy zarost na jego twarzy świadczył, iż musiał przebierać się szybko, nie dbając o golenie. Monarcha opadł na krzesło. — Nalej mi wina! — rozkazał Irian, zanim ta zdążyła cokolwiek rzec. Przyjął puchar i bez pośpiechu osuszył go do dna. Tamtych dwoje sprawiało wrażenie, jakby stali na rozpalonej blasze zamiast podłogi. — No dobrze, słucham. — Redren otarł usta. — To nasz człowiek z Amizar. — Różanooka przedstawiła swego towarzysza. — Przybył godzinę temu. Ma ważne wieści... 146 — Ja myślę! — przerwał jej król. — Bo w przeciwnym razie oboje odpowiecie za próbę doprowadzenia mnie do udaru serca. Mów! — Właśnie uzgodniono warunki pokoju pomiędzy królestwem Ronu a Cesarstwem Archipelagu Południowego. Wojna skończona, do Amizar ściągają tysiące zwolnionych ze służby najemników. — Dlaczego tam? — spytał rzeczowo Redren. — Ponieważ pełnomocnicy Ormeda przyjmują z otwartymi rękami wszystkich jak leci. Płacą za pół roku z góry. Władca Suminoru zagwizdał przeciągle przez zęby. — Widzę, że nasz drogi Ormed znalazł bardziej skuteczny sposób wykorzystania swego złota. — Kolejne kohorty wyruszają w stronę Nandei — dokończył przybysz. — Dowódcy twierdz na pograniczu Kaladenu zawiadomieni? — Tak, panie. — Jakie twe imię? — Zoreto, panie. — Zapamiętam je, odejdź. — Panie! — ukłonił się z prawą dłonią na piersiach. Redren spojrzał na Irian. — Zatem zaloty skończone — stwierdził spokojnie. — Panna okazała się zbyt uparta, więc wianek trzeba jej będzie zdjąć siłą... — Nie rozumiem. Wasza Wysokość? — odrzekła Różanooka. — To proste — wyjaśnił król. — Jak dotąd we wszystkich tych awanturach Ormedowi chodziło tylko o jedno; rozegrać wojnę w taki sposób, aby móc potem podyktować warunki pokoju. Oczywiście najważniejszym z nich byłoby połączenie naszych rodów błogosławionymi węzłami małżeń- 147 skimi. Chciał mnie skłonić do wyrażenia na to zgody, a więc w gruncie rzeczy były to tylko zaloty. Może trochę brutalne, razem paręnaście tysięcy trupów, ale zawsze... Teraz zabawa skończona. Zbyt wiele złota, urażonej dumy i wojska. Dodaj do tego jeszcze dotychczasową armię Ormeda, która nie ucierpiała zbytnio w czasie ostatniej taplaniny w Północnych Bagnach, a zobaczysz, co się szykuje. To nie będzie mała, przygraniczna wojenka. Tu idzie już o podbój całego Suminoru! Nasz drogi sąsiad skończył zatem zalecanki i właśnie ma zamiar sprawdzić się jako mężczyzna... Doprawdy, zaczynam się czuć jak dziewica, sama w ponurym lesie pełnym zbójców... — zażartował nieszczerze. — Co rozkażesz panie? — Zaczynamy przygotowania. Nic innego nam nie pozostało — stwierdził. — Ślij gońców do zarządców prowincji, niech czynią to samo co zwykle. — Czy to wystarczy? — spytała. — Masz rację... — Zamyślił się. — Ściągnij ile się da z piryjskiej granicy. Tylko z umiarem! Nie chcę stracić tych ziem. Ogłoś też przebaczenie dla wszystkich zbójców ukrywających się w puszczach Rohirry. Winy zostaną im puszczone w niepamięć, jeśli staną w obronie Korony. Cóż jeszcze? — Chłopi — podsunęła Różanooka. — Z tym ostrożnie. Szlachta może krzywo patrzeć, a ruszyć teraz folwarki świętców to gorzej niż wetknąć rękę do gniazda os... Irian spostrzegła, że Redren nie przekręcił jak zwykle słowa „świętca" na pogardliwy epitet „święty". Kiedy władca stawał się aż tak poważny, nastawała najwyższa pora, by zacząć się go naprawdę bać! — Mogę rozpuścić trochę nieoficjalnych plotek o nadaniu ziemi, wolności, herbów szlacheckich. Wtedy kilka tysięcy na pewno ucieknie do wojska. Będzie czym zasilić lekką jazdę. 148 — Dobrze, zrób tak — zgodził się król. — Ale nie to ma być twym najważniejszym zadaniem. — Słucham, Wasza Wysokość. Zamiast odpowiedzieć Redren wstał i podszedł do Łoża. — Wyjdź stąd! — rozkazał krótko. — Tak, panie. Dziewczyna, błyskając gołym zadkiem, wyskoczyła z pościeli i wybiegła bocznymi drzwiami. Różanooka nie zwróciła na nią uwagi. Król niespiesznie powrócił do Irian i usiadł naprzeciw niej. — Zdejmij osłonę — rzekł cicho. Posłusznie wykonała polecenie. Jego Wysokość Redren III, pan Katimy, król Suminoru i suweren Rohirry, spojrzał jej prosto w oczy. — Gdyby na wojnie zdarzyło się jakieś nieszczęście, żadna z mych córek nie może dostać się w ręce Ormeda — mówił wolno, dobitnie. — Wszystkie księżniczki muszą umrzeć. Masz tego dopilnować osobiście. Zrozumiałaś? — Tak Wasza Wysokość... — Lodowaty powiew zmroził myśli Różanookiej. — Starsze wiedzą w czym rzecz i zrobią to same — ciągnął dalej Redren — ale niektóre mogą nie znaleźć w sobie dość odwagi i pozostają jeszcze te najmłodsze... — Głos mu się załamał. — Śmierć musi być szybka i bezbolesna! — dokończył. — Panie... ja... — Nie wahaj się. Jest granica, za którą kończą się żarty. Suminor jest ważniejszy. Moi żołnierze nie mogą ginąć na darmo. Teraz zapomnij o tym! Być może na zawsze. Dzisiaj będziemy się bawić! Ciekaw jestem, czy błaznowi już zeszły ostatnie siniaki? 149 Irian wróciła do siebie roztrzęsiona. Usiadła przy biurku i zabrała się za pisanie rozkazów. Na pierwszej z kart zrobiła tyle kleksów, że w końcu musiała ją pognieść i cisnąć do misy z żarem. Postanowiła wziąć się w garść i osiągnęła to łatwiej niż sądziła. Ręka niemal natychmiast przestała drżeć... Do zarządcy nadmorskiej prowincji Samina, do dowódców twierdz na pograniczu piryjskim, do namiestnika Rohirry, do tysięczników w obozie pod Deremą... Stopniowo powracał spokój. Cała potęga Korony Suminoru coraz wyraźniej stawała jej przed oczami. Nie, to niemożliwe, aby czarne myśli Redrena mogły mieć cokolwiek wspólnego z przyszłością! Kolejnymi ruchami gęsiego pióra budziła do życia dziesiątki tysięcy włóczni, toporów i mieczy. Odetchnęła z ulgą. To było coś realnego, pewnego, tak samo jak spryt i przebiegłość króla! Obawy odeszły w niepamięć. Gdy skończyła pieczętowanie kilkunastu pakietów pergaminu, zwróciła uwagę na szarą kopertę, którą wcześniej, w pierwszym odruchu, odsunęła pośpiesznie na bok. Wzięła ją do ręki i rozerwała. Zaczęła czytać: Kochana moja! List do opata dotarł następnego dnia po pełni, tak że z posłańcem ja, Kaad i Mistrz Jakub spotkaliśmy się o kilkaset kroków od bramy klasztoru. Żołnierze odeszli dzień wcześniej, więc jeżeli w tym piśmie był rozkaz wyrzucenia nas stąd na zbity łeb, to żałuję, że nie mogłem już zobaczyć miny naszego gospodarza. Kaad doszedł do siebie zaraz po wschodzie pełnego księżyca i teraz twierdzi, iż jest pierwszym filozofem, który rozwiązał paradoks węża połykającego własny ogon (zupełnie nie wiem, o co mu chodzi!). Obaj z Mistrzem Jakubem wyraźnie przypadli sobie do gustu i bez przerwy dyskutują o sprawach przyprawiających mnie o ból głowy. Siedzimy we trzech w moim dworku, sami, bo na wszelki wypadek odprawiłem na jakiś czas całą służbę. Mistrz Jakub ciągle coś pisze albo rozmawia z Kaadem, który 150 oprócz tego całymi godzinami wygrzewa się na dachu. (Sąsiedzi są zgorszeni, o tym zaś, że wyżarł mi już połowę obory, nie warto nawet wspominać.) Jestem więc tutaj właściwie sam i myślę o Tobie. Ćwiczę też szermierkę i machanie toporem. Biegam z workami kamieni. Lewe ramię nie jest jeszcze tak silne, jak było, trochę boli mnie blizna. Mam nadzieję, że to szybko minie. Podobno znów coś zaczyna się dziać na karyjskiej granicy. Czy to prawda? O Rodminie wciąż nie ma żadnych wieści. Nowy sędzia Kardy (przybył trzy dni temu) mówi, że puszka z popiołem Ridy stać będzie zawsze na sędziowskim stole, jako przestroga dla wydających wyroki. Tęsknię za tobą, kiedy się znów zobaczymy? Bądź zdrowa, Mino. Irian westchnęła ciężko i z posępnym uśmiechem opuściła dłoń, w której trzymała list. Nie czas teraz na miłość, na tęsknotę, na cokolwiek innego! Nie czas. Powolnym, lecz zdecydowanym ruchem sięgnęła po czystą kartę pergaminu. Umoczyła pióro. Następujące po sobie słowa ustawiły się w równym szeregu. Mino Dergo, szlachetnie urodzony, starszy dziesiętnik wojsk Jego Wysokości Redrena III, z woli króla stawi się jak najrychlej w obozie II Legionu Pieszego z prowincji Kala-den, gdzie otrzyma godność setnika oraz przysługujące temu stopniowi zadania i przywileje. Podpisano: Irian Fergo, tysięcznik-kapitan Gwardii Królewskiej. Cofnęła rękę. Tak, postąpiła tak, jak powinna. Więc czemu ten smutek? Przecież... inaczej nie... to... Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, na dolnym marginesie oficjalnego, wydanego w imieniu króla rozkazu pojawiło się „Kocham cię!" I dopiero teraz zmieszana i zawstydzona, dłońmi drżącymi jak u szpiega, złożyła i szybko zapieczętowała ten ostatni już dzisiaj list. 151 — Przestań kręcić! Mów jasno: ja czy Ormed? Arcyświętca zamrugał oczami. Jego sposób myślenia całkowicie nie pasował do stylu rozumowania Redrena. Gdyby jednak nie było tej odmienności, to i tak natłok emocji, pragnień i zbędnych słów odebrałby tej rozmowie wszelki pozór rzeczowej wymiany argumentów. Obaj sprawiali wrażenie przybyszów z zupełnie różnych gwiazd, którym tylko przypadkiem wypadło posługiwać się tym samym językiem. — Zatem chcesz, panie, naszej pomocy... Teraz? — Żadnej pomocy! — Redren zgrzytnął zębami. — A więc nawet w tak ciężkiej chwili nie zamierzasz ukorzyć się i zerwać z bezbożną przeszłością. — Arcyświętca był szczerze zdumiony. — Po co zatem przyszedłeś tu, królu? Władca wziął głęboki oddech. — Wojna z Karem zacznie się lada dzień — powtórzył raz jeszcze, próbując zachować spokój. — Chcę wiedzieć, komu będziecie sprzyjać? — Nie zajmują nas chwilowe sprawy przemijającego świata. My tylko baczymy, aby poczynania doczesnej władzy były w zgodzie z prawami pochodzącymi od Wielkiego Reha. Jeśli tak się nie dzieje, zmuszeni jesteśmy napominać i przestrzegać. A ty, panie... — Jak zwał, tak zwał! — wysapał Redren. — Dla mnie liczy się to, że wtykacie nos w moje sprawy! Brwi Arcyświętcy uniosły się w górę, lecz z jego sędziwej, pogodnej twarzy nie zniknął wyraz ojcowskiej wyrozumiałości i zatroskania. — Jakże to, królu? Jak twoimi tylko mogą być rzeczy dotyczące ludu i Praw, pod którymi wypadło mu żyć. Przecież to naszej opiece powierzone zostało największe dobro twoich poddanych. Czy zaprzeczysz, że podstawowe zasady zmien 152 ności Obłoku Reha, które głosimy wraz z nakazem ufnej pokory wobec Kłębienia Bytu, są najważniejsze? — Nie zaprzeczę, lecz nie przybyłem tu na filozoficzną dysputę! To jest jedno, a sprawy codziennej polityki to drugie! — Mylisz się, panie. Te rzeczy w jasny i klarowny sposób wynikają z siebie wzajemnie. Martwi mnie, że tego nie widzisz, królu. — Nieprawda! Tak ci się tylko wydaje! — wybuchnął Redren. — Mówisz o czymś, o czym nie masz pojęcia! — I ja tak myślę, synu. Zapadło denerwujące milczenie. — Powtarzam — władca Suminoru zaczął kolejny raz — czy mogę liczyć na waszą neutralność w czasie rozprawy z Ormedem? — To pytanie jest źle postawione i dotyczy mało istotnej kwestii. — Wręcz przeciwnie! Arcyświętca puścił mimo uszu okrzyk Redrena. — Nie obchodzi nas monarcha obcego ludu. Ważny jest król, który panuje tu i teraz. To jego niestosowne postępowanie zasmuca nas ciężko i martwi. — Na Reha! Czy nie pojmujesz, o co mi chodzi?! — Królu, przejmujesz się nie tym, czym tak naprawdę powinieneś. Redren poczuł, że jeszcze chwila, a chwyci się za koronę i wciągnie ją sobie na szyję, jakby była ze słomy, a nie z metalu. Zerwał się na równe nogi i ruszył do wyjścia. — Dokąd idziesz, królu? — spokojnie zapytał Arcyświętca. — Na wojnę! — Z furii omal nie wyrwał złotej klamki. Za drzwiami czekała Irian wraz z dziesięcioma gwardzistami. Czterech uzbrojonych Strażników Świątyni, których 153 królewscy żołnierze zmusili wcześniej do odstąpienia od progu tej komnaty, patrzyło na nich ponuro. Różanooka podeszła do Redrena. \ — Panie? — Niech to piekło pochłonie! — wydyszał władca. — Same wykręty! Idziemy! Gwardziści sprawnie ustawili się wokół króla i swego wodza. Ich ciężkie buty zadudniły o granitowe płyty biegnącego wokół świątyni krużganka. — Sam sobie jestem winien! — Redren wyrzucał z siebie całą złość. — Pozwoliłem, by ich znaczenie i powaga rosły bez przeszkód przez tyle lat! To oczywiste, że w końcu każdy ich ruch musiał zacząć zawadzać moim poczynaniom. Nawiedzeni marzyciele! Polityczne wpływy to dla nich jak brzytwa w ręku dziecka. Zarżną nią mnie i siebie, i cały Suminor! — Przerwał dla nabrania oddechu. — Więc dobrze, stało się... — ciągnął po chwili nieco już spokojniej. — Ale dopiero po moim trupie ten łysy chudzielec wejdzie do królewskiej kancelarii! — zakończył z pasją. — Witaj, matko! — Iri! — Hantińja Fergo zerwała się z sofy i podbiegła do przybranej córki. Obie kobiety uściskały się i ucałowały. —Przyszłam się pożegnać. Poseł Ormeda właśnie przybył do Katimy. Król przyjmuje go dziś wieczorem. — Jesteś pewna, że przywiózł ze sobą wypowiedzenie wojny? — To nie może być nic innego. Chyba że szykują nowy podstęp. Wówczas Redren zerwie pokój. Tak czy inaczej w zbrojowni już polerują królewską zbroję. Wyruszymy najpewniej dziś w nocy. 154 Usiadły razem. — Spotkasz tam jego, prawda? — Pierwsze zmarszczki w kącikach oczu Hanti poruszyły się lekko. — Na pewno tak, tylko nie wiem, co wtedy zrobię. — Irian pokiwała głową. — Boję się, że nie potrafię być taką, jaką on chciałby mnie widzieć. Że go zawiodę. Tam będę tysięcznikiem, cały czas z moimi żołnierzami, a on... Przyzwyczaiłam się, to moja druga natura — mówiła cicho, powoli. — Tu w pałacu jestem strzygą. Dowódcą Gwardii, boją się mnie. Tam, z nim, byłam tylko dziewczyną, która oddała mu się z miłości. Jak mam połączyć jedno i drugie? Pragnę go, a już raz omal nie obrzydziłam mu siebie, bo byłam zbyt dumna, by okazać mu podziw. Łatwiej było kpić. — Ale teraz należycie do siebie. Udało się wam zrobić ten pierwszy krok — odezwała się Hanti. — Bo wampir ugryzł mnie w serce. Nie miałam siły, mogłam lepiej przyjrzeć się sobie. Teraz czasami wydaje mi się, że była to tylko chwila słabości i kiedy w takich momentach myślę „kocham", robię to jakby wbrew sobie. Strzyga odżyła we mnie i znowu zaczyna być górą. Służę Redrenowi, a on musi mieć przy sobie zimnego demona, a nie szlochającą, słodką idiotkę. Nie chcę zawieść ani jego, ani Mina. Sama już nie wiem, kim jestem! — Strzygą, która potrafi kochać. Irian uniosła woalkę. W jej czerwonych oczach zabłysły łzy. — Nie umiem tego pogodzić! Nie wiem jak! Rozumiesz? — Przypomnij sobie ostatnie słowa twego ojca: „Wystarczy chcieć." A ty chcesz? — Chcę. — Więc bądź spokojna. Mino pragnie twoich dłoni, być może ręki, Redren zaś potrzebuje pazurów. Prawdziwy kło- 155 ot byłby dopiero wtedy, gdyby obu chodziło o to samo. Nie jest zatem tak źle i przestań się martwić! — Dziękuję. — Różanooka uśmiechnęła się wreszcie przytuliła do starszej kobiety. Trwały tak jakiś czas. Wreszcie Irian delikatnie wydostała się z objęć tej, której przeznaczeniem było rozumieć i kochać demony. Dla Hanti Moc Onego nie była tylko złowrogim prawem, pozwalającym powstawać zmarłym z grobów. Ona znała lepsze strony tego innego Życia... Różanooka była już na środku komnaty. — Zaczekaj jeszcze — powstrzymała ją Hanti. — Tak, matko? — Odwróciła się. — Słyszałam, że po stronie Karu będą znów walczyć ronijscy najemnicy? — Skąd? — Irian popatrzyła zdumiona. — Nie zapominaj, że jestem tu damą dworu, a plotki to jedyne, co mi pozostało — uśmiechnęła się Hanti. — Tak, to prawda — potwierdziła z rezygnacją Różanooka. — Znów ktoś z królewskiej kancelarii nie utrzymał języka za zębami — westchnęła. — Chciałabym cię o coś prosić. — W tych słowach zadźwięczały niespodziewanie zimne i twarde tony. Cień przeszłości zasnuł czoło Hantińji. — Obiecaj mi, że żaden z tych ronijskich kundli nie ujdzie żywy twym szponom! Oczy obu kobiet spotkały się i zrozumiały. — Obiecuję, matko — odrzekła Irian. — A co to jest!!! — wrzasnął Redren zatrzymując się nagle w połowie drogi do tronu. W Sali Poselskiej zapadła głucha cisza. Dworska kapela w pół tonu przerwała paradny marsz. 156 Ci, którzy kłaniali się właśnie, zastygli w bezruchu. Mistrz Ceremonii zsiniał. Czubek królewskiego berła wskazywał leżący na szkarłatnym dywanie znikomy białawy paproch. — Co to za śmieć?! Co to za bałagan?!! — ryknął władca. — W takim chlewie przyjmować mam naszych czcigodnych gości? Zasiadać w majestacie Korony Suminoru?! Na oczach obcych? Przerażony Mistrz Ceremonii wystąpił krok do przodu i zabełkotał coś niezrozumiale. Redren sprawiał wrażenie szaleńca, który za moment zacznie mordować. Dworzanie w popłochu cofali się pod ściany. Stojąca za królem Różanooka z kamienną twarzą skinęła na jednego ze swych setników. Gwardziści szczękając żelazem otoczyli trupiobladego dostojnika. — Zlekceważyłeś swe obowiązki. Chciałeś wystawić mnie na pośmiewisko! — stwierdził król lodowato. — Panie, ja... — Nogi ugięły się pod nieszczęśnikiem. Padł na kolana. — Kto kazał ci klękać?!! — huknął na niego Redren. Mistrz Ceremonii zerwał się jak oparzony. Wydawało się, że za chwilę zemdleje. Władca zamilkł i tylko patrzył. Tak upłynęła potwornie długa chwila. — I co tak stoisz? — odezwał się w końcu król. Oczy wylazły tamtemu na wierzch. Mięśnie szczęki zwiotczały. — No, podnieś to wreszcie! — rozkazał Redren. Ktoś zachichotał nieśmiało. Zaraz po tym huragan śmiechu i braw zatrząsł posadami pałacu. Choć spodziewano się podobnego finału, jednak nikt z obecnych jeszcze minutę temu nie był w stanie się o to założyć. Monarcha jak zwykle okazał się bardzo przekonywający, w czym pomógł mu doskonale przez wszystkich pamiętany fakt, że każde pałacowe polowanie na karyjskich szpiegów, oraz dławienie wy- 157 krytych spisków, zawsze zaczynało się od podobnego wybuchu królewskiej furii. Nieraz już po czymś takim na głównym dziedzińcu turlały się ścięte głowy, to zaś, że ofiarami byli wyłącznie prawdziwi winowajcy, w atmosferze ogólnego zamętu i terroru, wydawało się pozostałym przy życiu całkowitym przypadkiem. Ale dziś, najwyraźniej. Gwardia nie miała w planach manewrów nazywanych przez władcę „dawaniem odstraszającego przykładu". Redren z rozmachem owinął się płaszczem, a spowodowany tym ruch powietrza zdmuchnął spod ręki stojącemu na czworakach Mistrzowi Ceremonii przyczynę całego zamieszania. Kapelmistrz zareagował z właściwą sobie przytomnością umysłu i orkiestra wznowiła marsz w miejscu, w którym go wcześniej przerwano. Dworzanie wrócili na swoje miejsca, a Jego Wysokość z powagą zasiadł na tronie i dał znak berłem. — Wprowadzić poselstwo dostojnego sułtana Karu Ormeda V! — wychrypiał łamiącym się głosem Mistrz Ceremonii. Powoli otworzyły się wielkie rzeźbione drzwi. Było ich trzech — poseł oraz dwóch niewolników, z których jeden niósł jakiś przedmiot okryty czerwoną chustą ze złotymi Frędzlami, a drugi ozdobną szkatułkę. Podeszli z godnością wzdłuż szpaleru i zatrzymali się przed pierwszym z siedmiu stopni wiodących ku stojącemu ponad głowami poddanych tronowi. — Z czym przybywacie? — Król jak zwykle udał jedynego niezorientowanego człowieka w pałacu. Do posła zbliżył się sługa ze szkatułką. Wysłannik Ormeda bez słowa uniósł wieczko i wydobył naszywaną perłami rękawicę. Cisnął ją na stopnie przed sobą. — Oto wyzwanie mojego pana — oznajmił głośno. — Przynoszę wojnę! — A w jakiż to sposób zawiniliśmy wobec naszego brata Ormeda? — Twarz Redrena nie wyrażała nic oprócz bezbrzeżnego zdumienia. Poseł popatrzył nań zimno. — Mój pan przejrzał podstęp, władco Suminoru! Wyszedł na jaw twój zbrodniczy zamysł, przeto sprawiedliwy gniew Karu spadnie na ten kraj. Wydało się wszystko! — To znaczy co? — Tym razem pytanie było szczere. Tamten wydął z pogardą wargi. — Największa podłość, o jakiej dotąd nie słyszał świat. Zżerany zawiścią z powodu braku męskiego potomka, zapragnąłeś odebrać memu panu jego ukochanych synów. Wysłałeś człowieka, którego zadaniem było zgładzić ich wszystkich za pomocą czarów, aby twe córki mogły dalej usychać w staropanieństwie! Od tej chwili ziemia Wielkiego Lądu stała się zbyt mała, by nosić razem państwa Karu i Suminoru. Jedno z nich musi zostać starte na proch. Zapewniam cię, królu, że nie będzie to moja ojczyzna! — Cóż to za bzdura?!! — Redren omal nie stracił panowania nad sobą. — Pewien czcigodny mąż uczony w sztuce magii, któremu mój dostojny pan wspaniałomyślnie udzielił gościny, przypadkiem natknął się na ów spisek i udaremnił go odkrywając całą potworną prawdę... — Tagero! — wyrwało się Irian. — Ponieważ zaś powszechnie znana jest twoja przewrotność, podstępny władco Suminoru — mówił dalej poseł — przynoszę dowód, aby nikt nie ośmielił się wątpić w prawdziwość słów, które wyrzekłem tu w imieniu mego pana. — Skinął na drugiego sługę. Ten podszedł wyciągając ręce przed siebie. Wysłannik Or- 159 meda chwycił skraj zwisającej luźno tkaniny i ściągnął ją szybkim ruchem. Oczom zebranych ukazał się zapieczętowany słój wypełniony żółtawą, podobną do białego wina cieczą. Na dnie naczynia spoczywała głowa Rodmina. Okrzyk zgrozy przemknął po sali. Redren zerwał się z tronu. Berło wypadło mu z dłoni. Irian zbladła jak ściana. Poseł odebrał słój od sługi, uniósł go wysoko do góry, pokazał wszystkim, po czym w upiornej ciszy postawił obok leżącej na schodkach rękawicy. — Moja misja skończona! — stwierdził i odwrócił się tyłem do monarchy. Postąpił trzy kroki w stronę zgromadzonych dworzan. — Szlachetni Suminorczycy! — zawołał. — Radzę wam dobrze, przemyślcie raz jeszcze, czy słuszną i właściwą rzeczą jest dochowywanie wierności i posłuszeństwa władcy zdolnemu do takich okropieństw! Albowiem gniew mego pana... — Precz!!! — ryknął Redren głosem jakby z dna piekieł. Wydawało się, że nie wytrzyma, że rzuci się na posła i nie bacząc na nic rozedrze go gołymi rękami na strzępy. Karyjczyk musiał to wyczuć, gdyż natychmiast zamilkł i szybkim krokiem opuścił salę. Niewolnicy podążyli za nim. Król Suminoru wciąż stał, wpijając kurczowo palce w oparcie tronu. Patrzył na twarz Rodmina. Na jego wywrócone białkami do góry oczy, rozchylone usta. Wściekłość i nienawiść starły z oblicza Redrena wszelkie ludzkie znamiona. Wargi odsłoniły zaciśnięte zęby. Mięśnie szczęk drżały. Gdyby w tej chwili rzucono nań urok, od razu zamieniłby się w wilkołaka. Wszyscy dookoła wstrzymali oddech. Nawet Irian cofnęła się o krok. W końcu jednak rutyna i opanowanie przeważyły nad emocjami. Władca poruszył się lekko. Uniósł głowę. — Błazen do mnie! — rozkazał spokojnie. • Z tłumu wystąpił śmiertelnie przerażony trefniś. — Podejdź bliżej, mój drogi. Nieszczęśnik zaczął wchodzić na podwyższenie. Każdy stopień pokonywał z mozołem godnym górskiego szczytu. Wreszcie stanął przed królem. — A teraz rozśmiesz mnie! Moment później demoniczny śmiech Redrena odbił się echem pod sklepieniem Sali Poselskiej i zmroził obecnym krew w żyłach. Otworzyły się drzwi i do środka wpadła gromada uzbrojonych gwardzistów. Rzucili się prosto w tłum dworzan, wyszukując wyznaczone wcześniej ofiary. Tak zaczynało się każde polowanie! Wybuchła panika. Niezależnie od tego, czy ktoś był szpiegiem, czy nie, wszyscy skoczyli do okien. Jak zawsze strach okazał się silniejszy od uspakajającego głosu sumienia. Na tym rzecz polegała. Dzięki temu „odstraszający przykład" pozostawał długo w pamięci. Jednak dzisiejszego wieczora zbladły najkoszmarniejsze wspomnienia. Dowodzony przez Różanooką oddział otoczył zwartym pierścieniem króla i szlochającego błazna. Rozlegały się coraz liczniejsze wrzaski przerażenia i błagalne wycia o litość. Schwytanych wywlekano na zewnątrz, na dziedziniec. Tam, obok pieńków, czekali już najzdolniejsi uczniowie mistrza Jakuba z toporami w dłoniach. Pierwsze karki z trzaskiem oddały głowy. W całym pałacu wszystkie straże równocześnie i sprawnie przystąpiły do wykonania rozkazów Irian. Stojący koło katów oficer spokojnie skreślał na swej tabliczce kolejne nazwiska. Każdy, kto choć raz, bez zgody Redrena, przyjął karyjski dar albo złoto, nie miał prawa przeżyć tej nocy. W blasku pochodni strugi krwi na kamieniach łączyły się i zlewały, tworząc rosnące w oczach kałuże. Król wyruszał na wojnę, zatem w stolicy nie mógł pozostać nikt gotów do zawiązania i przeprowadzenia jakiegokolwiek spisku. Kiedy słudzy pomagali władcy założyć zbroję, przed pałac 161 przyprowadzano) już grupy zdrajców schwytanych w mieście. Od wielu dni szpiedzy Różanookiej wychodzili z siebie, by wszystko było gotowe do tej chwili. Wykorzystano całą gromadzoną od lat wiedzę. Wygodnie było dotąd udawać, iż nie wie się o wielu rzeczach, lecz Redren rozkazał zakończyć te gry. Aby nie tracić czasu na przenoszenie stosów bezgłowych ciał, tylko okrwawione pniaki przetaczano co jakiś czas w inne miejsce dziedzińca. Gdy nadszedł świt, katom już omdlewały ramiona. O wschodzie słońca Jego Wysokość na czele swej wiernej Gwardii opuścił Katimę. Przedpołudniowe słońce ogarnęło swymi promieniami kolumnę wojska, sunącą w kierunku karyjskiej granicy. 7. Szpony i stal Kaladen był gotów. Ta największa prowincja Suminoru, granicząca z karyjską Nanteą, od lat jako pierwsza stawiała opór armiom Ormeda V. Cztery potężne twierdze, Denina na skraju Północnych Bagien, Sahen na południu oraz Ront i Awon pomiędzy nimi, tworzyły zaporę, która jak dotąd zdołała powstrzymać kolejne najazdy. Tu zgromadzone były prawie wszystkie wojska Kaladenu. W głębi pro- wincji utrzymywano jedynie niewielkie oddziały, mające za zadanie pilnować porządku w miastach i na drogach. Stąd na przykład na Kardzie odległej o trzy dni marszu od granicy przebywało zazwyczaj nie więcej niż pięćdziesięciu żołnierzy. Większy garnizon nie był potrzebny, gdyż dotychczasowe wojny toczono i rozstrzygano na ziemiach Karu, w Nantei. Rzadko kiedy watahom karyjskiej jazdy udawało się zrobić wyłom w pasie nadgranicznych umocnień i wedrzeć na kilkanaście mil w głąb Suminoru. Zwykle próby sił między oboma państwami zaczynały się i kończyły tak samo. Najpierw wojska Ormeda oblegały którąś z głównych twierdz, podejmując desperacką, lecz bezowocną próbę zdobycia jej w ciągu kilku najbliższych dni. Ta część konfliktu rzadko trwała dłużej niż tydzień, bo akurat tyle czasu potrzebował Redren, aby nadciągnąć z odsieczą. Oblężenie kończyło się, a wykrwawiona w dziesiątkach szaleńczych ataków armia Karu uchodziła w głąb Nantei. Dalej następował pościg, trochę mniejszych lub większych utarczek, niekiedy decydująca bitwa, po której zawierano pokój na warunkach Redrena. Przez parę lat Ormed doprowadzał do ładu zrujnowaną wschodnią prowincję, po czym gra zaczynała się od początku. Ostatnim razem zirytowany brakiem sukcesów władca Karu rozkazał obejść umocnioną granicę Kaladenu przez bagna, od północy. Wykonanie tego manewru okazało się niemożliwe i w praktyce do wojny nie doszło. Podobnego przemarszu od południa nigdy nie próbowano urzeczywistnić. Nawet plotka o zamiarze ominięcia twierdzy Sahen drogą przez puszcze Rohirry powodowała, że w wojsku zaczynał grozić bunt, a najemnicy masowo zwracali żołd. Rohirra była bowiem siedliskiem upiorów. Strzygi, wampiry i wilkołaki nocą czaiły się tutaj niemal za każdym drzewem. W dzień z kryjówek wyłaziły południce i wiły, utopce i bazyliszki zaś czekały na swoje ofiary zawsze, bez 164 względu na porę. Ludzie zapuszczali się tutaj rzadko, więc bestie łaziły głodne i nienasycone, a zapach krwi doprowadzał je do amoku. Przeklęte było to miejsce. Najwięcej potworów snuło się w lasach rosnących tam, gdzie stykały się ziemie Ronu, Karu i Suminoru. Z tej przyczyny granica pomiędzy Ronem, a Suminorem istniała tylko na mapach, a jedynym traktem łączącym obydwa państwa podążali wyłącznie nie mający nic do stracenia desperaci. Kupcy woleli korzystać z dłuższej, ale pewniejszej drogi morskiej. Posępna forteca Sahen, wzniesiona w miejscu, gdzie karyjska granica znikała w bezmiarze złowrogich puszcz, niezależnie od poczynań Ormeda, ciągle znajdowała się w stanie oblężenia. Każdej nocy w ciemnościach pod murami rozbłyskiwały czerwone, sine lub żółte oczy wypatrujące nie dość czujnych strażników. Kamienne czy ceglane ściany nie były przeszkodą dla istot obdarzonych potężnymi szponami. Oczy przymknięte na chwilę w półśnie, moment strachu, nie dość szybka reakcja, a potem przeraźliwy krzyk rozdzierający ponurą ciszę. Strzały o srebrnych grotach rzadko nadlatywały w porę. Nocne warty przeżywali tutaj tylko ci, których los obdarzył nadzwyczajną ostrością zmysłów i wrodzoną odwagą. Symbolem Sahen były zamknięte na blankach, utrwalone specjalnymi czarami łby wilkołaków i strzyg. Puszcza też miała swój znak — wśród drzew bielały strzaskane kości i czaszki porwanych z twierdzy ludzi. Nikt z wyjątkiem spragnionych męczeńskiej śmierci świętców nie grzebał tych szczątków, gdyż w pobliżu czaiły się zwykle bazyliszki, czekające właśnie na przybywających z ostatnią posługą. Niejeden świątobliwy mąż zyskał tu zaszczytny tytuł Zmarłego w Chwale. Karyjczycy nie śmieli szturmować murów Sahenu. Pierwsza i jedyna próba zdobycia twierdzy przed dziesięciu laty kosztowała ich bardzo drogo. Oprócz poległych w walce, 165 rohirryjskie upiory brały co noc krwawy haracz, mordując najpierw dziesiątki, a potem już setki żołnierzy. Oblężenie skończyło się przed przybyciem odsieczy. Wielu z tych, którzy przeżyli to piekło, zamknięto później w domach dla obłąkanych. Sam Ormed cudem uniknął wtedy pokąsania przez wampira. Od tej pory zaczęło krążyć w Karze powiedzonko: „Poszedł zdobywać Sahen", oznaczające czyjąś wyjątkowo okrutną śmierć. Teraz jednak wiele wskazywało na to, że historia się powtórzy. Potężna armia Ormeda zbierała się o dzień drogi na północ od Twierdzy Upiorzych Głów. Do Awonu były stamtąd dwa dni marszu, co jednoznacznie wskazywało miejsce pierwszego uderzenia. Dziwny to był wybór. Jeszcze dziwniejszy był spokój panujący we wrogim obozie. Karyjscy żołnierze i ronijscy najemnicy jakby zapomnieli o istnieniu upiorów. Być może pewności dodawała im własna potęga. Było ich bowiem przeszło sześćdziesiąt tysięcy i ciągle przybywały nowe oddziały. Taką siłę rzadko widywał świat Wielkiego Lądu. Zwiadowcy zdobywali wciąż mętne wyjaśnienia. Podobno miano rozdawać jakieś amulety albo że upiory ulękną się takiej masy ludzi, albo że ich już nie ma, że to tylko przebrani Suminorczycy... Coś wisiało w powietrzu. Sahen przygotowywano do odparcia ataków trwających bez przerwy po kilkadziesiąt godzin. W odpowiedniej odległości od twierdzy stanęły dodatkowe oddziały. Uzupełniono zapasy. Trzecia noc od wypowiedzenia wojny zaczęła się tak samo jak poprzednie. Na mury weszli wyćwiczeni strażnicy uzbrojeni w łuki, oszczepy o srebrnych ostrzach i topory wykute z brył rodzimej miedzi. Blanki oświetliły nieliczne pochodnie — było to konieczne, gdyż jasność na górze uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek w ciemnościach panujących u podnóża fortecy oraz w otaczających ją rowach. Wraz z zachodem słońca rozległy się nie milknące ani na chwilę na- 166 woływania pełniących wartę żołnierzy. Bez przerwy zawiadamiali siebie o każdym dostrzeżonym na dole ruchu i zapewniali, że nie śpią. Strzygi potrafiły wspinać się po murach równie cicho jak koty, kotołaki zaś robiły to jeszcze ciszej. Tylko nerwy napięte do ostatnich granic i wyostrzona uwaga mogły zapobiec nagłej przemianie rzeczywistości w senny koszmar. Jeżeli jakiś potwór zdołał wleźć na koronę twierdzy, oznaczało to pewną śmierć kilku ludzi. Żadna broń bowiem nie równoważyła dość dobrze nadnaturalnej siły i szybkości demona. Za każdy zatknięty na tyczce łeb trzeba było zapłacić czyjąś śmiercią lub okaleczeniem. Wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w oddali. Na nikim nie zrobiło to żadnego wrażenia. Skowyt upiora był tu rzeczą zwyczajną. Pierwszemu potworowi odpowiedział drugi znajdujący się nieco bliżej. Później powietrze przeszył przeciągły wizg strzygi. Chwila ciszy i znów kilka zawodzeń w różnych miejscach. Już prawie pod samymi murami! Żołnierzom żywiej zabiły serca, dłonie mocniej ścisnęły magiczny oręż. Jakiś czas nic się nie działo, ale potem stało się coś, co sprawiło/ że najdzielniejszym włosy stanęły dęba. Cała ciemność otaczająca mury fortecy zawyła nagle przeraźliwym chórem upiornych głosów. W dole rozbłysły dziesiątki par świecących ślepi, a w każdej chwili zapalało się kilkanaście nowych. Poruszały się niczym motyle. Zbliżały. Niebawem oczom struchlałych strażników ukazało się rozkołysane morze świetlistych punktów. Kolejne jego fale nadciągały od strony puszczy. Skrzeki, skowyty, syki i zawodzenia zlały się w jeden złowrogi pomruk. Zadrżała ziemia. Hakowate szpony wczepiły się w szczeliny między cegłami i dźwignęły potworne cielska. — Idzie tu!!! Idzie tu! I-idzie... — Wielokrotny okrzyk obiegł blanki i wtedy obłędna groza opanowała wszystkie umysły. Straże mogły stawić czoła kilku, kilkunastu potwo- 167 rom, może paru dziesiątkom, lecz nie tysiącom! Zrzucona przez kogoś oświetliła przez moment sunącą w górę drgającą masę, która oblepiała całą dolną część murów. Pojedyncze cienie były już blisko szczytu. Z czyjejś zmartwiałej dłoni ze szczękiem wypadła broń. Ktoś z krzykiem rzucił się do ucieczki. Za nim ruszyli inni. Tylko dobra kryjówka mogła teraz ocalić życie! Oszalali z przerażenia ludzie zaczęli tratować się na wąskich schodach, strącać na ziemię, wciskać jak szczury w napotkane zakamarki i nory. Tych nielicznych, którzy wytrwali na stanowiskach, jako pierwszych pochłonęła przelewająca się przez mury fala kłów i gardzieli. Potem zaczęło się piekło. Nie orientujący się w sytuacji młodzi żołnierze z nowo przybyłych liniowych oddziałów, myśląc, że to atak Karyjczyków, ze zwykłą bronią wypadli na dziedziniec. Prosto w wir śmierci. Chwilę później upiory ścigając uciekających w panice nieszczęśników dostały się do wewnętrznych pomieszczeń twierdzy. Takiej rzezi nie opisały dotąd żadne kroniki. Potwory pożerały swoje ofiary niekiedy zapominając je wcześniej zabić. W panujących ciemnościach rozlegały się przeraźliwe wrzaski mordowanych, chrzęsty rwanego mięsa, mlaskanie, trzask miażdżonych kości, nad tym wszystkim zaś rozbrzmiewał nieustannie tryumfalny chichot demonów. Masywne drzwi i kraty, za którymi usiłowali znaleźć schronienie półprzytomni ze strachu ludzie, ustępowały pod naporem dziesiątków opazurzonych łap. Po każdym huku pękających stalowych sztab lub zgrzycie wyrywanych zawiasów nowe przedśmiertne wycia z wielu gardeł oraz spazmy agonii dołączały do ogólnego chaosu potępieńczych zawodzeń i ryku. Tam, gdzie nie zdążyły jeszcze dotrzeć upiory, był już obecny obłęd. Z umysłów Suminorczyków czekających na dopełnienie się przeznaczenia czarna ręka grozy wymazywała wszelkie ślady człowieczeństwa. Z głębin podświadomości buchały gejzery atawi- 168 stycznych lęków, urazów i zapomnianych obaw. Rozum ginął jak iskra w mrocznym oceanie. Przekraczające ludzką wytrzymałość przerażenie powodowało, że w piersiach pękały serca. Masakra trwała dwie, może trzy godziny. Nie było nikogo, kto dokładnie określiłby ten czas. Potem ginęli już tylko nieliczni, odkryci w najrozmaitszych zakątkach twierdzy. Większość potworów odeszła przed świtem. Do południa zostały tu jedynie bazyliszki i wiły, polujące na tych, którzy światło dnia uznali naiwnie za znak końca koszmaru. Gdy słońce osiągnęło zenit, w olbrzymim grobowcu, jakim stał się Sahen, nie było już żadnego płodu Onego. Nawet bazyliszki nie zagnieździły się w przepastnych lochach i piwnicach twierdzy, ale przymuszone jakimś potężnym rozkazem wybrały niemiłą sobie wędrówkę w upale i spiekocie z powrotem do puszczy. Kilka godzin później granicę przekroczyły pierwsze kolumny karyjskiej piechoty. Nie natrafiły na opór. Zdolne do walki oddziały Redrena wycofały się na wschód i północ do Awonu. Droga w głąb Suminoru stała otworem. Armia Ormeda jak wielka rzeka popłynęła obok wymarłych murów Sahenu. Część wojsk zajęła twierdzę. Widok, który tam zastano, na zawsze wrył się w pamięć karyjskim żołnierzom Szczątki i wnętrzności trzech tysięcy ludzi w różnym stopniu pożartych, rozszarpanych, pogryzionych, niekiedy popalonych wzrokiem bazyliszków leżały w monstrualnych bajorach krwi. Wśród tego wszystkiego kilku cudem ocalałych z pogromu szaleńców całowało dłonie i stopy swych wrogów, tylko dlatego, że ci byli ludźmi... 169 —— I co teraz? — Mino odłożył na stół długi miecz, pozostawiając za pasem krótki, i usiadł na zydlu. Irian odeszła od wejścia do namiotu. Miała na sobie ciężką kolczugę i nie osłaniała już oczu. Chryzoprazowa woalka pozostała w Katimie. — Najprawdopodobniej świętcy uznają upadek Sahenu za karę bożą — odrzekła. — Jeśli zaś Władca Niebios w tak widoczny sposób sprzyja poczynaniom Ormeda, dowodzi to, że gniew Karyjczyka jest słuszny i sprawiedliwy. Proste, prawda? Przecież tylko my dwoje i król wiemy, jak było z Rodminem i kto mógł stać za tą masakrą. Całe szczęście, że nasza szlachta nie chce tu mieć karyjskiej dynastii, bo w przeciwnym razie głowa Redrena już jechałaby w słoju na dwór Ormeda, a ja skończyłabym na stosie. Wyłącznie z tej przyczyny Arcyświętca nie wystąpił dotąd przeciwko królowi. To jednak może nastąpić w każdej chwili... — Tagero, Ormed i Świętcy — mruknął z przekąsem Mino. — Nie sądzisz, że to zbyt wiele jak na jeden sezon? W oczach Irian zabłysła determinacja. — Jeżeli jutro zmiażdżymy Karyjczyków, to w ten sposób zamkniemy gęby świętcom. Nie odważą się sądzić zwycięzcy - powiedziała. — Zostaje jeszcze Tagero. — Władca upiorów... — westchnęła Różanooka. — Książę! Kto mógł przypuszczać? Nawet Redren nie wie, co z tym począć. Wygląda na to, że przyjdzie mu oddać Rohirrę... - A więc nie ma żadnego planu? — zdumiał się Mino. Strzyga przytaknęła milcząco. — Najpierw trzeba pokonać Ormeda. Zobaczymy, co będzie dalej... — Wzruszyła ramionami. — Zostawmy to już! gadaniem nic nie wskóramy. Powiedz lepiej, jak przyjął cię dowódca twojego legionu? Mino rozjaśnił twarz. 170 — Sądzę, że wiem, co chciałabyś wiedzieć. Irian zarumieniła się. — Kiedy stary przeczytał rozkaz z tym dopiskiem na dole — ciągnął Mino — zauważyłem, że bardzo chce coś powiedzieć. Patrzył na mnie jak na zamorskie dziwadło. To zabawne widzieć twarz kogoś, kto tak zawzięcie myśli i nic nie mówi. W końcu przydzielił mi moją setkę i odprawił. Ale następnego dnia przyszło nowe pismo, tym razem od Redrena... —Też? — Właśnie! Jego Wysokość ze swojej strony awansował mnie na starszego setnika, co oznacza, że w praktyce mogę dowodzić oddziałem od stu do dziewięciuset ludzi. — Przecież wiem! — machnęła ręką Różanooka. — A powód? — „Za szczególną odwagę okazaną w spotkaniu z istotą nadnaturalną..." — zacytował Mino. Oboje parsknęli śmiechem. On wstał nagle i podszedł do Irian. — Kocham cię. — Objął ją i przytulił. — Ależ... — nie zdążyła wypowiedzieć drugiego słowa. Ich usta odnalazły się i zgasły nieważne myśli. — Proszę nie... nie teraz, nie tu... — Oszołomiona próbowała wymknąć się z jego ramion. — Jutro bitwa. Może nigdy... — Wiem, ale wybacz, ja nie... Puścił ją i cofnął się o krok. — Nie gniewaj się. — Zmieszana spuściła oczy. Patrzył na nią niczego nie pojmując. Potem nie chciał już nic rozumieć. Dławiący żal. Smutek. Zacisnął szczęki. — Proszę o wybaczenie, pani. — Min... — Zachowałem się niestosownie. Chciałbym Też jeszcze 171 przeprosić i zameldować, że wąż Kaad został zwiadowcą drugiego Legionu Piechoty prowincji Kaladen i obecnie przebywa z misją rozpoznawczą w puszczach Rohirry. To wszystko. — Sięgnął po miecz. Milczała. Zadrżały kąciki jej ust. — Starszy setnik Mino Dergo prosi o pozwolenie odejścia. — Możesz odejść — rzekła sucho. Skłonił się sztywno i wyszedł z namiotu. Irian stała przez chwilę bez ruchu, po czym nagle rzuciła się na posłanie i rozszlochała rozpaczliwie jak mała, skrzywdzona dziewczynka. Stali w pięciu szeregach po stu ludzi w każdym. Odstępy pomiędzy rzędami wynosiły dwa kroki. Mino patrzył z boku na swą manipułę. Na prawo i na lewo od nich stały takie same formacje. Sto kroków za pierwszą linią była druga, a za nią trzecia, której już nie widział. Wiedział, że za tamtymi jest jeszcze ostatnia, odwodowa pięćsetka. Oto cały, liczący pięć tysięcy żołnierzy, drugi legion kaladeński trwał w szyku bojowym, czekając na rozkaz ataku. Obok niego znajdowały się pozostałe, identycznie rozstawione; z prawej trzeci i czwarty kaladeński, trzeci i piąty samnijski, a na lewym skrzydle pierwszy i czwarty samnijski, piąty kaladeński oraz piryjski. Można się było domyślać, że gdzieś za tym rozciągniętym na półtorej mili i głębokim na sześćset kroków frontem wojsk stoją jeszcze cztery legiony Starego Suminoru. Gwardia Królewska, trzy kohorty Pancernej Konnicy, po tysiąc jeźdźców każda, oraz liczne chorągwie lekkiej jazdy deremskiej, której niewielkie oddziały przemykały niekiedy pomiędzy szykami piechoty. Siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy! Cała potęga Korony Suminoru spięta, sprężona w sobie, gotowała się, aby po- 172 wstrzymać i rozbić blisko dziewięćdziesięciotysięczną armię Ormeda V. Mino rozglądał się wokół siebie. Okolica niebyła rÓWNINĄ. Niewielkie wzgórza, zafałdowania i wybrzuszenia mocno ograniczały horyzont. Przed nim, w odległości dwustu pięćdziesięciu kroków wznosił się płaski garb, całkowicie zasłaniający znajdujące się pół mili dalej pozycje Karyjczyków. Po bokach też niewiele można było zobaczyć. Linie ciężkozbrojnych piechurów ginęły w nierównościach terenu, porośniętego gdzieniegdzie drzewami i kępami zarośli. O legionach rozstawionych na prawym i lewym skrzydle Mino dowiedział się o świcie na odprawie dowódców manipuł. Sam, z miejsca w którym był teraz, wypatrzeć mógł znaki jedynie czterech najbliższych. Tu i ówdzie błyskało słoneczne światło odbite od grotów włóczni i fragmentów zbroi. Trawa sięgała do kolan. W sumie okolica nieźle nadawała się na pole bitwy. Nie było tu dołów, rozpadlin, wąwozów ani skarp. Tylko te rozklepane dłonią olbrzyma pagórki. Żadnych bagien, nieliczne strumienie. Zwiadowcy dobrze to wcześniej sprawdzili. Piechota i jazda mogły się tu poruszać bez trudu. Jednak główni wodzowie powinni mieć powody do niezadowolenia. W takich warunkach nie można było obserwować ruchów wszystkich wojsk na raz i należało się zdać na meldunki posłańców. To wydłużało czas każdego manewru, a przy tym większa odpowiedzialność spadała na oficerów średniej rangi w rodzaju Mina. Cechy tego terenu sprawiły, że obie armie znalazły się w sytuacji olbrzymich potworów o maleńkich mózgach. W walce ich łby, ogony i każda z nóg będą zadawać ciosy osobno. Zgrania działań poszczególnych części tych smoków, czyli legionów zapewne nie uda się osiągnąć albo będzie to bardzo trudne. Stratedzy popełnili więc błąd. Zanosiło się na długą i ciężką przeprawę. 172 Strzała nadleciała z sykiem i spadła gdzieś za manipułą Mina. Spojrzał przed siebie. Na wzniesieniu pojawiły się sylwetki karyjskich łuczników. — Szczury! Szczury... — szmer przemknął wzdłuż linii. Tym mianem zakuci w żelazo legioniści zwykli określać lekkozbrojnych, piechurów. Kolejne strzały zadzwoniły o tarcze i hełmy. Jak na razie nikt nie został ranny. Mino zajął swoje miejsce na skraju pierwszego szeregu. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Żołnierze unieśli tarcze i pochylili głowy. Pociski nadlatywały gęściej i wystrzeliwano je z coraz mniejszej odległości. Strzelcy świadomi swej bezkarności, zbliżali się cały czas. Legioniści ) walki na odległość mieli jedynie oszczepy, zatem zuchwalstwo tamtych musieli znosić z kamiennym spokojem. Strzała ślizgnęła się po naramienniku Mina. Jeszcze trochę, a łucznicy będą mogli dostrzec słabe miejsca zbroi! Było jasne, że Karyjczycy chcieli ich sprowokować. Ruszyć z miejsca, zmusić do z góry skazanej na niepowodzenie pogoni buldoga za zającem. Mieli stać się gromadą półprzytomnych z bezsilnej wściekłości furiatów biegających to tu, to tam. Żołnierze Mina wiedzieli o tym. Nikt więc nie drgnął, gdy pierwszy, trafiony w oko, z jękiem osunął się na ziemię. Tylko legionista z drugiego szeregu postąpił dwa kroki ;zajął miejsce zabitego. Za nim ten sam ruch wykonali stojący w następnych dwu liniach. Luka w szyku znalazła się w czwartym rzędzie. Chwilę później trzech młodych legionistów nie wytrzymało nerwowo i wrzeszcząc rzuciło się na łuczników. Nim zdążyli zrobić trzydzieści kroków, grad strzał z kilku stron zwalił ich z nóg. Karyjczycy dobili rannych włóczniami. Starzy zareagowali jak automaty — w czwartym rzędzie przybyły trzy puste miejsca. Pociski zabębniły gwałtownie o tarczę Mina. Tamci rozpoznali w nim oficera! Spostrzegł, że pokazują go sobie. Byli już 174 na granicy zasięgu oszczepów. Bliżej nie zamierzali podejść. Tchórzliwe szczury! Poczuł uderzenie w hełm. Jedno, drugie, trzecie. Ostatnia strzała trafiła w osłonę policzka. Pochylił niżej głowę. Znów w tarczę. Teraz w nagolennik. I znowu! W ziemi koło nóg utknęło chyba z dziesięć strzał. Całe szczęście, że stopy też były chronione. Odruchowo opuścił niżej tarczę i zanim zdążył ją unieść z powrotem, dwa groty łupnęły w napierśnik i naramiennik. Cud, że nie w szyję! Poczuł, że krew zaczyna się w nim gotować. — Sukinsyny!!! — Nie zamierzał klękać przed nimi i chować się za tarczą. Nagolennik! Znów hełm. Zęby zaciśnięte do bólu... Gwałtowny tętent. To lekka jazda! Deremczycy wypadli galopem przez lukę między manipułami. Część zeskoczyła z koni i sięgnęła po łuki. Reszta ruszyła do szarży. Karyjczycy pierzchli w panice. Całkiem jak szczury! Po chwili na przedpolu zostało tylko kilkadziesiąt ciał. Jeźdźcy wycofali się równie szybko, jak pojawili, i skręcili w prawo, w korytarz za pierwszą linią manipuł. Nieco dalej czekała już taka sama robota... Zanim znikli, jeden z nich podał Minowi zwitek papieru. Młodzieniec rozwinął go i przeczytał. — Gotuj się! — krzyknął. Żołnierze odpowiedzieli głuchym pomrukiem. Ostatni szereg rozdzielił się na pięćdziesiątki, a te przekształciły się w dwa pododdziały pięć razy po dziesięciu ludzi, które stanęły po bokach. Ich zadaniem było w razie potrzeby wypełnić odstępy pomiędzy formacjami. Sąsiednie manipuły powtórzyły ten manewr. — Naprzód! Ruszyli powolnym krokiem. Po kilku minutach osiągnęli szczyt wznoszącego się przed nimi garbu. Widok stąd zapierał dech. Tysiąc kroków dalej zaczynała się olbrzymia, nieregularna szachownica karyjskich wojsk. Morze hełmów 175 i tarcz. Mino obejrzał się. To co teraz zobaczył za sobą, było nie mniej imponujące. On i jego manipuła znajdowali się w samym środku tego wszystkiego. Gdzie nie spojrzeć, wznosiły się mury z żelaza! W ich stronę sunęły oddziały wroga. Każdy po pięciuset ludzi, bardzo podobny szyk. Na ustach Mina pojawił się drwiący uśmiech. Tak, po tylu przegranych bitwach musieli w końcu zacząć naśladować suminorską taktykę. Karyjscy ciężkozbrojni byli nieco niżej i w odległości około czterystu kroków. Ostatnie Szczury z pośpiechem umykały na boki, aby nie znaleźć się między młotem a kowadłem. W tej chwili najważniejsza stała się pięćsetka idąca na manipułę Mina. Zapomniał o całej reszcie i spokojnie przeszedł na środek własnej formacji. Żołnierze sprawnie przesunęli się, by zrobić mu miejsce w szyku. Stanął wraz z nimi. Już czas! Przymknął oczy, wziął głęboki oddech i bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc. Dłoń odnalazła rękojeść... — Długie miecze! — rozkazał. — Długie miecze! — powtórzyli dziesiętnicy. Przeciągły, sykliwy szczęk przemknął wzdłuż pierwszej linii. Zamigotała stal. Stojący w dalszych szeregach sięgnęli po jeden z trzech zawieszonych na plecach oszczepów. Pochylił się las smukłych ostrzy. Jeszcze chwila, jeszcze... — W przód!!! Żar przeszył nerwy. Ciężkie buty głucho załomotały o ziemię. Masa okrytych żelaznymi płytami ludzi ruszyła z miejsca i zaczęła rozpędzać się po pochyłości. Trawa uciekająca spod nóg. Rytm mięśni w biegu. Miecz mocno ściskany w ręku. Urwany, chrapliwy krzyk. Szybciej i mocniej! Impet narastał. Rozpędzone szeregi dudniły jak lawina beczek na bruku. Bojowy ryk nagle wwiercił się w umysł Mina. Wybuch emocji rozerwał karby opanowania. Znikły 176 wszelkie wewnętrzne opory. Zawył jak zwierzę. Piana na ustach. Podświadomość zwróciła wspomnienia wepchnięte w nią siłą woli. Rozpacz, nienawiść, ból, gniew, zawód i rozczarowanie — to wszystko eksplodowało blaskiem tysiąca słońc. — RIDAAAAA!!".!! Z taką furią uderzył ciałem w tarczę karyjskiego piechura, że tamten runął jak długi. Błyskawiczny sztych przebił pancerz. Wyrwał ostrze depcząc po przeciwniku. Nie słyszał innych wrzasków oprócz własnego. — Ridaaaaaa!!!!! Miecz z obłędną szybkością przeciął powietrze. Iskry posypały się z pękającego naramiennika. Bryznęła krew. Padł drugi Karyjczyk. Mino odrzucił tarczę. Obiema dłońmi chwycił rękojeść miecza. — Ridkaaaaaa!!!! Przyłbica trzeciego rozleciała się na kawałki. Zmasakrowana twarz wyjrzała na mgnienie oka spod strzaskanego żelaza. Smuga stali znów zatoczyła krąg. Czyjaś ręka odpadła od ramienia. — AAAAAaa!!!! Amok Mina sprawił, że wszystko wokół zaczęło się dziać jakby we śnie. Widział głownię własnego miecza, jak bardzo powoli spada na zupełnie nieruchomego przeciwnika, jak pęka napierśnik tamtego, jak żelazo pogrąża się w ciele wroga, a ten osuwa na kolana i znika gdzieś w dole. Po następnym ciosie od klingi odpadły srebrzyste drzazgi. Stracił ostrze! Odruchowo obrócił rękojeść, aby móc użyć drugiej krawędzi głowni. Uderzył, ile sił. Miecz pękł na trzy części Szaleństwo buchnęło niczym płomień, zaćmiło rozum. Nie bacząc na nic złapał Karyjczyka za gardło! Runęli na ziemię. Czerwona mgła zasnuła Minowi oczy. Zaciskać palce Za-cis-kać! Więcej nic nie czuł, nie pragnął, nie myślał. Przesi 177 lenie. Ogarnięta morderczym szałem świadomość młodzieńca rozpłynęła się gdzieś i zgasła. — Panie! — usłyszał nagle. Ocknął się. Jego dłonie ciągle trzymały zmiażdżoną krtań karyjskiego piechura. — Panie, żyjecie? Ktoś dotknął naramiennika. Mino uniósł głowę. Wokół stali zaniepokojeni żołnierze, a obok klęczał dziesiętnik Kasito. — Nic mi nie jest. Puścił trupa i zaczął wstawać. Dwóch legionistów natychmiast pomogło mu pokonać ciężar zbroi. Nie musieli tego robić. Czuł się lekki jak ptak. Umysł miał spokojny i jasny. Kiedy rozglądał się po pobojowisku zasłanym tysiącami ciał, z czego więcej niż trzysta pozostawiła tu karyjska pięćsetka, która starła się z jego manipułą, i gdy patrzył na cofające się w nieładzie oddziały wroga, wtedy zrozumiał, że całe zło oraz wszystkie zadawnione urazy wypaliły się w nim do szczętu. Pojął, że doznał oczyszczenia. Na wielkiej, naszkicowanej według wskazówek zwiadowców mapie leżało dziewięćdziesiąt małych płaskich klocków w różnych kolorach. Tworzyły one długi i wąski prostokąt złożony z trzech rzędów po dwadzieścia siedem sztuk. Dziewięć pozostałych stało za nimi w osobnej linii. To była pierwsza rezerwa. Wszystkie manipuły jednego legionu oznaczono tą samą barwą. Za głównym frontem, na który składało się dziewięć legionów — po trzy na każdym ze skrzydeł w centrum — rozłożono jeszcze kilkadziesiąt innych klocków symbolizujących resztę suminorskich formacji. Tutaj rzu 178 cało się w oczy zgrupowanie czterech legionów Starego Suminoru. Oznaczające je kostki pomalowano na brązowo. Po drugiej stronie mapy rozciągnięta gromada czarnych prostopadłościanów oddawała przybliżony kształt szyków armii Ormeda. Dwóch oficerów, wykorzystując wiadomości przynoszone przez posłańców wpadających co chwila do namiotu, starało się odwzorować przebieg bitwy. Właśnie jeden z nich usunął ze skraju lewego skrzydła trzy żółte prostokąciki, oznaczające pierwszą linię manipuł legionu piryjskiego. — Matoły!!! Dali się podpuścić łucznikom! — Redren był wściekły. — Ale za to powiodło się nam w centrum i na prawym skrzydle — odrzekła Irian spoglądając bez przerwy na zielony klocek, który aż do tego momentu znajdował się dokładnie w środku pierwszego rzędu. — I co z tego?! —ofuknął ją król. — Nie mogę iść naprzód powłócząc lewym skrzydłem. Z taką kupą wojska to już nie są żarty! Jak mi się ta układanka rozsypie — pokazał na stół z mapą — to sam diabeł tego potem nie pozbiera. Wstrzymać natarcie! Jeden z czekających na rozkazy posłańców wyskoczył z namiotu jak wyrzucony sprężyną. Redren popatrzył na pobity legion. — Co za bałwan dowodzi tą zbieraniną? — Mój kuzyn Daron Fergo — odpowiedziała Różanooka. — On? Jeśli przeżyje tę bitwę, to resztę życia spędzi na szukaniu Pirów po krzakach! Swoją drogą zupełnie o nim zapomniałem... Mocno oberwali? — zwrócił się do oficera przy mapie. — Tego dokładnie nie wiemy. Wasza Wysokość. — Poślijcie w tamtą okolicę Pierwszy Starosuminorski. Drugiego gońca wywiało z namiotu. 179 — Do kata! Godzina minie, zanim wykonają ten rozkaz. — Król usiadł zrezygnowany. — Mam nadzieję, że wytrzymają tam do tej pory... Trzecia linia manipuł stała teraz na grzbiecie garbu, z którego zaczęli atak. W sumie nie posunęli się zbyt daleko. Żołnierze Mina z powrotem uformowali szeregi. Tylko trzy pierwsze miały po stu ludzi. W czwartym było ich sześćdziesięciu dwóch, piąty już nie istniał. Teraz znajdowali się w jakiejś podłużnej niecce o płaskim dnie i armia wroga znów zniknęła im z oczu. Osobliwy układ wzgórz sprawił, że horyzont znalazł się dość daleko, i w ten sposób idący na nich nowy oddział najeźdźców zaczął stopniowo wyrastać jak spod ziemi. Tym razem była to klasyczna ronijska falanga. Najemnicy szli ustawieni w dziesięć rzędów po dwustu ludzi w każdym. Pierwsze dwie linie miały piki długie na sześć łokci, w następnych dwu szeregach drzewca były o dwa łokcie dłuższe i tak dalej, aż do pik o długości czternastu łokci. Wyglądali jak olbrzymi łan zboża z grotami zamiast kłosów i sunęli niczym żelazna, wypełniona ołowiem beczka, używana do ubijania powierzchni dróg. Do dziś opowiadano sobie w wojsku legendy o tym, jak trzydzieści pięć lat temu Redren rozbił podobną formację frontalną szarżą ciężkiej jazdy i wyszedł z tego bez szwanku. Dotąd nie znalazł się nikt, kto odważyłby się powtórzyć podobne szaleństwo. Mino przyjął podaną przez Kasita tarczę i niepotrzebny już komuś miecz. Nie spuszczając oczu z odległych o dwieście kroków Ronijczyków schował go do pochwy. — Formować trójkąt! Lewo! — rozkazał. Szeregi jego manipuły uwypukliły się do przodu, a wszystkie powstające przy tym odstępy zaczęto szlusować w lewo. 180 Po chwili szyk był gotowy. Stworzyli trójkąt równoramienny celujący najostrzejszym ze swych naroży prosto w prawe skrzydło ronijskiej falangi i o podstawie dwa razy krótszej niż ich dotychczasowy szereg. Manipuła stojąca na prawo od formacji Mina zrobiła to samo, tyle że ustawiając się naprzeciwko lewego skrzydła Ronijczyków. W ten sposób w środku pierwszej linii pojawiła się luka, przez którą swobodnie mogłoby przejść stu ludzi. Dla tamtych była to zaledwie szczelina pomiędzy sztachetami w płocie... Dowódcy manipuł drugiej linii natychmiast pojęli w czym rzecz. Środkowa przekształciła się również w trójkątny klin, który stanął na prawo od grupy Mina, tworząc wraz z nią jakby dwa szpiczaste schodki. Manipuła po prawej natomiast, zachowując układ pięciu szeregów, zmieniła front, ustawiając się na ukos do Ronijczyków i łącząc podstawę trójkąta manipuły prawoskrzydłowej z pierwszej linii z bokiem klina uformowanego przez środkową pięćsetkę. Manipuły z lewego skrzydła pozostały na pozycjach. Trzecia linia nie drgnęła. Mury tarcz zwarły się w porę. Każdy legion na swój sposób przygotował się do drugiego starcia. Do południa brakowało jeszcze godziny. Szczęśliwie dzień nie był zbyt upalny. Toporna falanga nie zdołała zareagować na szybki manewr czterech manipuł i całą siłą własnego bezwładu runęła na wyszczerzone trójkątne kły. Suminorczycy czekali już z krótkimi mieczami w dłoniach. Była to broń przeznaczona do pchnięcia, doskonała do walki w tłoku i ścisku. Mino stał teraz w prawym kącie, przy podstawie formacji utworzonej przez jego ludzi. Setki grotów uderzały o tarcze i zgrzytając szukały szczelin, którymi mogłyby przedostać się do wnętrza szyku. Huk i trzask łamanego drewna zagłuszyły na moment bojowy wrzask Ronijczyków. Zgodnie z przewidywaniami falanga natrafiając na bardzo silny opór na skrzydłach, a żaden 181 w środku, wygięła się w łuk, a składające się na nią szeregi zerwały ciągłość, skłębiły się i zamieniły w bezładną gromadę żołnierzy, która jak fala zwaliła się na drugą linię suminorskiej piechoty. Trzecia ustawiona w klin manipuła zmieszała tę masę jeszcze bardziej, stłoczyła i zepchnęła na ukośny szyk czwartej. W zbitym tłumie Ronijczyków powstały zawirowania powodujące, że niektórzy z nich zaczęli nagle nadziewać się na piki swych towarzyszy. I wtedy z trzech stron spadła z przeciągłym klekotem i szumem lawina oszczepów. Wycie i krzyki trafionych buchnęły jak z piekielnego kotła. Większość najemników służyła wcześniej jako piechota morska, mięli więc niezbyt ciężkie pancerze. Ucierpieli straszliwie. Żaden z lecących ukośnie w dół grotów nie wbił się W ziemię... W kotle utworzonym przez suminorskie manipuły zakotłowało się jak w przedsionku piekła. Część ogarniętych paniką Ronijczyków próbowała uciekać szczeliną pomiędzy podstawą trójkąta dowodzonego przez Mina a czubkiem klina stojącego w drugiej linii. Tymi z dziką rozkoszą zajęli się znudzeni żołnierze z lewego skrzydła. Reszta wybrała klasyczną metodę odwrotu — na łeb, na szyję tam, skąd przyszli. Po chwili, oprócz stosów przebitych oszczepami, na placu boju pozostał jeszcze zwał trupów wypatroszonych krótkimi mieczami, ciągnący się wzdłuż szyku Suminorczyków. — To była czysta robota — stwierdził Kasito wycierając ostrze o rękaw tuniki wystającej spod nałokietnika. — Tak, tylko jak tu teraz z powrotem rozwinąć szeregi. — Mino popatrzył na sterty ciał. — Trzeba będzie je przenieść albo się cofnąć... Nagle uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Bitewna wrzawa na prawym skrzydle całej armii nie ucichła, ale wyraźnie przybrała na sile. 182 — Nacierają na prawą flankę! — zawołał kolejny goniec wpadając do namiotu. — Jakimi siłami? — rzuciła szybko Irian. — Co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi. Różne formacje! Oficer przy mapie natychmiast wziął się za przesuwanie czarnych prostokątów. Posłaniec udzielał mu dokładniejszych wskazówek. — Skończyły się obmacywania, poszedł na całość... — mruknął Redren. — Dlaczego tam? — zdziwiła się Różanooka. — Przecież mieli lepszą sytuację na lewym skrzydle! — Właśnie dlatego! Ormed pewnie sądzi, że posłałem tam wszystkie odwody — odrzekł król. — Przechytrzył sam siebie. Pozostałe legiony Starego Suminoru na prawe skrzydło! — rozkazał. — Tak, panie. — Zaczekaj! Niech wspierają naszych tylko na tyle, na ile to niezbędne do odparcia ataków. Mają oszczędzać siły. To Karyjczycy muszą się wykrwawić! — Tak jest! — I kiedy oni odpuszczą, przechodzimy do kontrataku. Zrozumiałeś? — Tak, panie. — Pędź! — Nie zostawimy nic do wsparcia centrum? — spytała Irian. — Centrum trzyma się mocno i niech robi to dalej! — uciął Redren. — Co słychać na lewym? — Wytrzymali drugie uderzenie, ale zużyli już wszystkie rezerwy — odpowiedział oficer stojący na przeciwległym końcu stołu. 183 — Pierwszy Starosuminorski uzupełni im straty, a z tym, co mu zostanie, niech idzie na prawe skrzydło. — Rozkaz! — Dwa tysiące Gwardii i pancernych przesunąć też w tamtą stronę — dodał król. — Wszystko na prawą flankę? — odezwała się Różanooka. — Będziemy tworzyć front skośny? — Niezupełnie — odpowiedział Redren. Chcę rozbić ich najsilniejsze zgrupowanie i oskrzydlić z prawej, ale centrum ma zostać tam, gdzie jest. — Ależ, panie! — zawołał oficer zajmujący się tą częścią mapy. — To przecież rozerwie nam całą linię obrony! Powstanie luka pomiędzy centrum a prawym skrzydłem... — Otóż to! Rzucimy wtedy tamtędy ciężką jazdę. O tak, po przekątnej. — Król pokazał kierunek. — Jeżeli będą dostatecznie osłabieni, ten atak przetnie ich na dwie części. Z ławy pod ścianą namiotu poderwali się prawie wszyscy posłańcy. Biegiem ruszyli do koni i chwilę później gnali już, by przekazać rozkazy. Redren pochylił się nad stołem. — A więc zaczynamy decydującą rozgrywkę! — oznajmił spokojnie. — Karty odkryte i teraz to albo piczka, albo prawiczka — dodał i nie wiedzieć czemu z ukosa popatrzył na Irian... Problem Mina z ponownym ustawieniem szeregów sam się rozwiązał. Po kilku minutach nadeszła druga ronijska falanga i uderzyła w lewe skrzydło i centrum jego legionu. Ci po prawej mogli teraz odpocząć, ale oni nie. Na dodatek dowódca najemników okazał się znacznie mądrzejszy od swego poprzednika. Widząc co się szykuje, zatrzymał falangę 184 przed samym nosem Suminorczyków i pchnął do ataku tylko trzy pierwsze linie. Tak niewielkiej liczbie wrogów oszczepy nie wyrządziły zbyt dużych szkód. Potem Ronijczyk jedynie dosyłał kolejne szeregi i dopiero po dłuższym czasie, kiedy zorientował się, że i tak nic nie wskóra, spokojnie wycofał się zachowując ostatnie dwa rzędy w stanie nienaruszonym. To była wyjątkowo męcząca rąbanina na miecze, oprócz tego Ronijczycy chętnie odrzucali im ich oszczepy i wszędzie starali się wetknąć swoje piki. Zginął Kasito, a Minowi pozostała nie więcej niż połowa manipuły. Chociaż najbardziej zażarty bój trwał na prawym skrzydle armii Redrena, ataki na jej środek i lewą flankę następowały raz za razem. Ormedowi chodziło o to, aby zająć walką jak najwięcej suminorskich żołnierzy i nie dopuścić, by choć część z nich wysłano z pomocą na prawe skrzydło. Każdy z sześciu pozostałych legionów musiał więc cały czas bronić zaciekle swojego odcinka głównej linii. W kolejnym natarciu świeża pięćsetka karyjskich ciężkozbrojnych zepchnęła oddział Mina na stojącą za nim manipułę. Omal ich nie rozbito, gdyż nagle nadeszła trzecia falanga Ronijczyków. Widać było, że formację tę utworzono z resztek, jakie zostały po dwóch poprzednich, bo większość nie miała już pik, ale mimo to okazali się bardzo groźni. Tylko uderzenie manipuł z trzeciego rzędu. Wzmocnionych dziesiątą, odwodową pięćsetką ocaliło ich od klęski. Karyjczycy odstąpili, by znowu się przegrupować. Nie wszyscy jednak mieli takie szczęście co Drugi Legion Prowincji Kaladen. Sąsiadujący z nim z prawej Trzeci Kaladeński, pod wpływem kombinowanego ataku pięciu formacji ronijskiej i karyjskiej piechoty, zamienił się w bezładne kłębowisko walczących samotnie żołnierzy. Dopiero poświęcenie trzech chorągwi deremskiej jazdy i sześciuset ludzi wysłanych z sąsiedzką pomocą pod dowództwem Mina zapobiegło całkowitej katastro- 185 fie. Po tej wycieczce z jego własnej manipuły pozostało zaledwie stu pięćdziesięciu legionistów. Grupę tę rozdzielono po innych pięćsetkach jako uzupełnienie strat. Był to koniec oddziału. W całym legionie brakowało już blisko tysiąca siedmiuset żołnierzy. Odgłosy walki na prawym skrzydle coraz wyraźniej zaczęły przesuwać się w stronę karyjskich pozycji. Jednak tutaj spod ziemi znowu wyrosło kilka szeregów najemnych pikinierów, poprzetykanych gęsto ciężkozbrojnymi. Zmęczeni i głodni, ociekający potem i krwią Suminorczycy kolejny raz zwarli szeregi. Minęła pora obiadu. — Za wolno! Za wolno! — Redren pokręcił głową z dezaprobatą. — Panie. — Posłaniec rozłożył ręce. — Nie mamy aż tak zdecydowanej przewagi. Przecież na początku to ich było więcej. Robimy, co możemy... W tym czasie pochylony nad mapą oficer usunął z głównej linii kilkanaście prostokącików. Między innymi i ten oznaczający manipułę Mina. Różanooka przygryzła dolną wargę. Widać było, że z trudem stara się zachować spokój. — Centrum zaczyna się kruszyć! — oznajmił adiutant Redrena skończywszy uaktualniać położenie wojsk. — Idziemy naprzód, lecz oni ciągle ściągają skądś posiłki — dokończył posłaniec. — Pewnie z własnego centrum. — Król podrapał się w potylicę. Już dawno kazał zdjąć z siebie zbroję i stał teraz w rozchełstanej koszuli. - Trzeba im związać te siły. Co nam zostało? — Tysiąc Gwardii, Wasza Wysokość. 186 — Niech zaatakują ich centrum. To powinno odciążyć prawe skrzydło i przy okazji przygotować pole dla jazdy. — Tysiąc to trochę za mało do tego celu — zauważył drugi oficer. — Racja. Niech więc środkowe legiony wyskrobią dla nich jakieś wsparcie. Irian przestąpiła z nogi na nogę. Redren spostrzegł jej ruch i popatrzył na nią uważnie. — Dobrze, poprowadzisz ten atak — rzekł krótko. — Dziękuje, panie! — Nie musisz dziękować. Sam widzę, że jeszcze trochę, a zniosłabyś mi tu jajo. Idź! Różanooka wybiegła z namiotu. 8. Tagero Słońce już przestało przygrzewać. Mino nie zważając na łakome spojrzenia stojących dookoła legionistów, potężnymi haustami pił wodę z winem. Aby zdobyć ten bukłak, musiał wpierw rozwalić łeb Ronijczykowi, który miał go u pasa, a wcześniej dwóm innym najemnikom. Zrobił to sam, więc nie zamierzał się teraz z nikim dzielić. Wody mieli mało i musiało jej star- czyć przede wszystkim dla rannych. Z tego powodu ostatnie starcie przekształciło się w polowanie na tych, co mogli mieć coś do picia. Nie uszedł z życiem żaden karyjski czy ronijski piechur, u którego zauważono cokolwiek wyglądającego jak bukłak albo manierka. Kilka kroków od Mina zdobywca gąsiorka wina właśnie dobijał targu z trzema posiadaczami naczyń z wodą. Nieco dalej dwóch legionistów sprawdzało na rannym Karyjczyku, czy przypadkiem ich napój nie jest zatruty. Inni nie mieli takich skrupułów. Pechowcy ochrypłymi głosami zaklinali się na wszystkie świętości, że po bitwie za dwa łyki wody postawią ofiarodawcy antałek piwa. Ostatecznie kurs wymiany ustalono na jeden łyk. — Starszy setnik Mino Dergo? Mino odwrócił się. Przed nim stał jakiś dziesiętnik. — Czego?! — Dopił ostatnie krople. — Wzywa was dowódca legionu. Proszę za mną. Stary Kadelo z podziwem popatrzył na meldującego się niedbale Mina. Pancerz młodzieńca był pokiereszowany dziesiątkami ciosów. Na powyginanej tarczy krzepły zacieki krwi, a w niektórych wgłębieniach trzymały się jeszcze resztki rozchlapanych mózgów. Niebieskie oczy błyszczały zimno w trójkątnych otworach przyłbicy — na niej też zaschły czerwone bryzgi. Z grzebienia na hełmie zostały jedynie strzępy. — Nic ci nie jest?— spytał dowódca. Pytanie zabrzmiało prywatnie, więc Mino zbył je wzruszeniem ramion. Po dziewięciu godzinach walki czuł już każdy nit w swojej zbroi. O kościach i mięśniach nie warto było nawet wspominać. Miał wrażenie, że nie tylko tym wszystkim blachom i rzemieniom zawdzięcza to, iż jeszcze nie rozsypał się na kawałki. Taki fach. O czym tu mówić? Na czułości się staremu piernikowi zebrało! Pewnie zapomniał już, jak to jest... — Mino rozeźlił się. Mógł chodzić, bić się i to było najważniejsze. Po cholerę ta durna gadka?! 189 Kadelo zrozumiał niemy monolog. — Zaraz nadejdzie tu Gwardia Królewska — powiedział krótko. — Tysiące ludzi. Mają szturmować centrum. Będziesz ich osłaniać. Weź odwodową pięćsetkę. Ci najmniej dostali w kość. Mino skinął głową i odszedł. Gwardia... A niech tam! Piechota legionowa nigdy za nimi nie przepadała. Nie pomyślał o Irian. Nie pora na to. Ważna była robota do odwalenia. Królewski gwardzista miał małą tarczę i tylko jeden miecz, co czwarty zaś kuszę. A dobrze, przydadzą się. Lubią walczyć w luźnym szyku, gdzie każdy ma dużo miejsca. Ich sprawa. Gdyby jednak przyszło im twardo wziąć się do kupy, to już prędzej zwieją za plecy jego ludzi. Pamiętać o tym, jakby jakaś szarża. Musztra tylko paradna. Na to lepiej nie liczyć. Pancerze... Ech! Gwardia miała zbroje wykute ze szlachetniejszej stali — równie wytrzymałe, a przy tym znacznie lżejsze od skorup, które nosiły legiony liniowe. Powszechnie zazdroszczono gwardzistom tego praktycznego luksusu, dającego możliwość swobodniejszego poruszania się i szybszego biegania. Z powodu tej lekkości legioniści nazywali ich Blaszanymi Szczurami. Doszedł w końcu tam, gdzie miał dojść, i zajął miejsca dowódcy dziesiątej manipuły. — Przygotować się do ataku! Odpowiedział mu głuchy pomruk. Czyżby oni też mieli już dosyć? — Nie jęczeć, ścierwa! Tam powinien być strumień... Trafił w dziesiątkę. Rozległo się radosne porykiwanie. Żołnierze z innych manipuł rzucili się do nich z manierkami, na wypadek gdyby mieli tu wracać. Przeprowadził ich luzem przez pobojowisko i ponownie ustawił na czystym przedpolu. Zobaczył, że Pierwszy Samnijski też wysłał jedną manipułę. Nieźle. Teraz będą mogli osło- 190 nić boki tym królewskim pieszczochom. Stwierdził, że winny napój mimo wszystko zdołał poprawić mu humor. — Idą! Idą Blaszane Szczury! — poszła wieść od linii do linii. Od razu ją zauważył. Szła na czele kolumny Gwardii, która zręcznie przecisnęła się między szykami legionistów, a potem przebrnęła przez stosy trupów. Irian oprócz kolczugi miała na sobie jakąś przerzuconą przez plecy sakwę albo worek. Włosy mocno zawiązała grubym rzemieniem. Jak zwykle była bez broni. — Patrzcie! To ta strzyga! — teraz zwrócili na nią uwagę żołnierze. — Ale się wystroiła!... — Cisza w szeregach!!! — huknął Mino. Zamknęli się. Różanooka odgadła, czego od niej oczekują i wprowadziła swoich w lukę pomiędzy nimi, a Samnijczykami. Dwustu pięćdziesięciu kuszników ustawiła za tłumem gwardzistów. Oby tak dalej, pomyślał Mino z uznaniem. Wyszła przed front i popatrzyła w stronę jego pięćsetki. Domyślił się, że chciałaby zobaczyć dowódcę. Pewnie już wie, że to on... Wystąpił dwa kroki i machnął jej ręką. Ten od Samnijczyków zrobił to samo. Kilka gestów i wszystko jasne. Można zaczynać. — Ruszamy! — rzucił za siebie. Zobaczyli ich sto kroków dalej. I wzajemnie. W Karyjczyków jakby piorun strzelił. Przegrupowali się właśnie, wyraźnie z myślą o prawym skrzydle armii Redrena, i teraz na gwałt zaczęli zmieniać front. To miło sprawić wrogowi aż taką niespodziankę! Gwardziści ruszyli naprzód z dzikim wrzaskiem. Biegiem i na złamanie karku. Manipuły poczłapały za nimi niczym dwie stateczne matrony za rozkrzyczaną dzieciarnią. Zaczęli schodzić w dół czegoś, co przy odrobinie wyż- 191 szych i węższych zboczach mogłoby być doliną. Chwilę potem Gwardia wdarła się w głąb rozchwianych karyjskich formacji. Rozpoczęła się ostra rąbanina. Mino przyzwyczaił się już nie słyszeć odgłosów bitwy. Zobaczył, że Irian została razem z kusznikami. — Uwaga, strumień! — zawołał. Cały oddział w oka mgnieniu stał się wzorem zdyscyplinowania. Defiladowym krokiem pomaszerowali do wodopoju i stanęli wzdłuż brzegu. — Pierwszy szereg, można zdjąć hełmy! Sto twarzy wyjrzało spod przyłbic. Teraz sprzączka pod brodą, hełm z głowy, zanurzyć, nabrać i pić, pić... Nie dał im czasu na napełnienie bukłaków. — Dość!!! Drugi szereg! Wszystko się powtórzyło. Tymczasem Gwardia wychodziła z siebie, żeby popisać się przed legionistami. Królewskich żołnierzy niewątpliwie zainspirowało oglądane niecały kwadrans temu pobojowisko. Niestety, widzowie nie stanęli na wysokości zadania. Mało kto patrzył na wyczyny gwardzistów, za to wszyscy klęli ich na potęgę za zmącenie wody w strumieniu. Wdzięczniejszymi obserwatorami okazali się Samnijczycy, których manipuła stanęła powyżej miejsca przeprawy Gwardii. Tam były nawet oklaski. Opór przeciwnika został niebawem złamany i Karyjczycy po prostu uciekli. Nawet nie starali się już zachować pozorów zorganizowanego odwrotu. Widać też czuli w kościach minione godziny walki. Suminoryjczycy w ramach pościgu rozpoczęli wspinaczkę na szczyt wznoszącego się przed nimi wzgórza. Gwardziści, niesyci krwi, błyskawicznie przebyli tę drogę, zmuszając osłaniających ich legionistów do przyspieszenia kroku. W porównaniu z wypowiedziami które teraz nastąpiły, epitet „blaszane szczury" brzmiał niczym salonowy komplement. Ludzka fala potoczyła się w końcu przez wierz- 192 chołek i spłynęła w dół. Tutaj gwardziści natrafili na spory czworobok ronijskich pikinierów — coś ponad cztery setki otoczyli ich jak stado chartów niedźwiedzia. Przez chwilę wydawało się, że królewscy żołnierze tym razem połamią sobie zęby, lecz Różanooka czuwała. Znajdujący się jeszcze w połowie zbocza strzelcy nagle stanęli, niektórzy przyklękli i po chwili ćwierć tysiąca bełtów ze wściekłym jazgotem runęło z góry w środek ronijskiej formacji. Wybuch paniki rozerwał ją na kawałki. Gwardia sprawnie wyrżnęła te resztki, po czym ruszyła dalej. Zdobyli następne kilkaset kroków terenu. Teraz przed nimi wznosiło się półkoliście pięć różnej wielkości pagórków. Oddziały Ormeda zniknęły im z oczu. Mino zaniepokoił się. Coś było nie w porządku. Wryli się przecież tak głęboko we wrogie pozycje, że tamci powinni już otaczać ich ze wszystkich stron. Ta pustka wokół była nienaturalna. Młodzieniec zaczął nasłuchiwać. Łoskot i wrzawa na prawym skrzydle przesunęły się daleko na zachód. Natarcie rozwijało się więc pomyślnie i karyjska obrona musiała mocno trzeszczeć w szwach. To jednak niczego nie wyjaśniało. Wyglądało na to, że przeciwnik wycofał się celowo. Czyżby robili wolne miejsce...? Wtem usłyszał ten dźwięk! Nim myśl zdołała dotrzeć do świadomości wyskoczył przed szereg. Dowódca Samnijczyków też już zrozumiał. Mino natychmiast przekazał mu ruchem ramion znak rombu. Tamten odpowiedział tak samo. — W lewo zwrot!!! — ryknął Mino ile tchu w płucach. — Romb!!! Szybko! Większość legionistów wyczuła pismo nosem. Bądź co bądź byli to jednak starzy wyjadacze z pięcio-, sześcioletnim okresem służby, gdyż tylko takich brano do odwodowych pięćsetek. Skończyły się żarty i dwa monolity ciężkozbrojnych ruszyły ku sobie, ściągając skrzydła całej forma- 193 cji. Znajdujący się między nimi kusznicy zbili się w ciasną gromadę. — Przód trzy!!! — wykrzyczał Mino. — Przód trzy! — powtórzyli za nim setnicy. Obie manipuły otworzyły się jak nożyce, tworząc dwie zwrócone do siebie ramionami litery „V", które cały czas zbliżały się, aby połączyć się w jeden romb i zamknąć wewnątrz gwardzistów. Piekielnie trudny manewr! Szyki przemieszczały się jednak pewnie. Prędzej! Gwardia zobaczyła co trzeba na własne oczy. Grupa uderzeniowa cofała się właśnie z pośpiechem, walcząc z napierającą jazdą. Konnica zaczęła wylewać się zza wszystkich pięciu wzgórz. Wszędzie ruchliwe mrowie koni i ludzi. Koszmarny sen piechura stawał się rzeczywistością. Tylne, liczące po dwa szeregi boki rombu połączyły się i legioniści wykonali zwrot plecami do wnętrza formacji. Przednie, potrójne linie wciąż jeszcze trwały rozwarte, każda pod innym kątem, a przez powstałą w ten sposób lukę wlewała się do środka rzeka królewskich żołnierzy. Tutaj dwoiła się i troiła Różanooka, starając się zaprowadzić jakiś ład. Gdy ostatni gwardzista zniknął za plecami legionistów, oba mury z tarczy niczym pancerne wrota ruszyły jeden w przód, drugi w tył, spotkały się i zwarły. Chwilę później zewnętrzne szeregi okrzepły i znieruchomiały. Wewnątrz wciąż wrzało. Jazda bez pośpiechu szykowała się do potężnej szarży. Świadomość własnej miażdżącej przewagi pozwalała spokojnie rozstawić wszystkie chorągwie i kohorty. Przybyli tu, żeby roznieść na strzępy armię Redrena, a ta gromada desperatów tam w dole doskonale nadawała się na pierwszy chwalebny kąsek. Należało więc spożyć go z wdziękiem i wszelkimi stosownymi szykanami, aby później było co opowiadać dzieciom i wnukom. Różanooka wzmocniła tyły dodatkowym szeregiem gwar-194 dzistów. Kuszników rozstawiła za trzema przednimi rzędami ciężkozbrojnych, a resztę zdołała podzielić na luźne grupy przeznaczone do zatykania ewentualnych wyłomów. Teraz już można było zacząć się bać... I było czego! Około sześciu, siedmiu tysięcy ludzi i koni patrzyło z góry na niecałe dwa tysiące piechurów, którzy na dodatek prawie nie mieli włóczni i pik. Na twarzach pancernych jeźdźców pojawiły się szydercze uśmiechy. — Długie miecze! — zakomenderował Mino. — Długie miecze! — następny okrzyk zabrzmiał równocześnie z sykiem żelaza w pochwach. Od pokrywającej wzgórza, połyskującej stalą masy oderwał się wielki płat i zaczął osuwać w dół. Coraz szybciej i szybciej. Przeciągły wrzask z setek gardeł buchnął w niebo. Zamigotały płomienie ostrzy. Grzmot kopyt. Już gnali w pełnym galopie. Zadygotała ziemia. — Klę-ęknij!!! — Pierwsze trzy linie legionistów przypadły na jedno kolano, odsłaniając kuszników. — Doo ko-oni! — Dowódcy odczekali, aż konnica znajdzie się w odległości jednego rzutu oszczepem... — .. .już! JUŻ!!! Zawyły cięciwy. Wizg bełtów i przeraźliwy kwik trafionych wierzchowców. Pierwszy rząd jeźdźców runął na ziemię, jakby jedna lina spętała nagle nogi wszystkich zwierząt. Następne, potykając się o leżące ciała, zaczęły walić się na nie, tworząc skłębiony wał. W potwornym huku utonęły pojedyncze odgłosy. Legioniści powstali. Dalsze szeregi Karyjczyków przedarły się jednak przez miotającą się plątaninę powalonych koni i ludzi. Było ich wciąż bardzo wielu, ale stracili impet i nie zdążyli się znów rozpędzić na tyle, aby zmieść szyk piechoty. Jakiś jeździec wpadł prosto na Mina. Koń w ostatniej chwili stanął dęba bijąc kopytami w tarczę młodzieńca, po 195 czym oparł się o nią ciężarem własnym, oraz człowieka na swoim grzbiecie. Tylko tytaniczny wysiłek stojących za Minem legionistów, którzy podparli dowódcę zapierając się z całych sił, sprawił, iż nie padł on na plecy i nie został stratowany. Zaledwie zelżał potężny napór, miecz Mina śmignął w szybkim pchnięciu i głęboko wszedł w bok wierzchowca. Zwierzę z bolesnym kwikiem znów poderwało się w górę. Kopnięcie w hełm omal nie urwało Minowi głowy. Nie stracił świadomości. Drugi cios! Koń bezwładnie zwalił się u jego stóp. Jeździec, cały czas dotąd starający się utrzymać w siodle, nagle znalazł się na czworakach. Nim zdążył pojąć, co się stało, sztych Mina przebił mu gardło. Nie wszędzie poszło tak gładko. W kilku miejscach powstały duże wyłomy. Gwardziści Różanookiej natychmiast rzucili się, by je wypełnić. Karyjczycy, którzy wraz z końmi wdarli się w tłum piechoty, zginęli w ułamku chwili, zakłuci pchnięciami ze wszystkich stron. Dziesiątki ramion wypychały ich trupy przed pierwszy szereg. Walka rozstrzygnęła się szybko. Jeźdźcy nie zdołali poszerzyć zrobionych przez siebie wyrw ani też nie dopuścić do ponownego ich zasklepienia. Czworobok piechoty stał nadal pomimo znacznych strat. Jedynym widocznym z daleka efektem ataku konnicy były tylko ścięte boczne ostrzejsze kąty rombu oraz gwardyjskie plomby w szyku legionistów. Nieforemny, wirujący szaleńczo pierścień jazdy opasał ciasno Suminorczyków. Do wnętrza czworoboku posypały się setki oszczepów, toporów i włóczni. W większości jednak ostrza te bezsilnie ześlizgiwały się po tarczach, pancerzach i hełmach. Kusznicy odpowiedzieli skuteczniej. Bełty, wystrzeliwane zza pleców i między głowami ciężkozbrojnych, raz za razem grzęzły w końskich szyjach, łbach, bokach i ciałach jeźdźców. W każdej chwili kilka wierzchowców z łomotem padało pod nogi innym. Zamieszanie wzmagało się 196 z każdą chwilą. Nie pomogły przysyłane ze wzgórz posiłki. Zanim napastnicy pojęli swój błąd, wokół suminorskiej formacji leżało już tyle końskich i ludzkich ciał, że druga, bezpośrednia szarża stała się niemożliwa. Należało się cofnąć, spieszyć kilka chorągwi i pchnąć je do ataku jak zwykłą piechotę. Pierwsze takie natarcie zostało po prostu rozstrzelane przez kuszników i załamało się na pięćdziesiąt kroków przed murem legionistów. Dowódca karyjskiej konnicy szalał z wściekłości i w żywy kamień klął własną głupotę. Powinien był uderzyć od razu całą siłą i to ze wszystkich stron! Teraz już było za późno. Mała pestka stała się orzechem nie do zgryzienia. Zimny pot spłynął mu po kręgosłupie, gdy pomyślał co zrobi sułtan, kiedy się o tym dowie... Zniszczyć ich! Zniszczyć za wszelką cenę! Spiął konia i wypadł przed front kohorty. — Trzy sztuki złota za głowę każdego suminorskiego psa! — wrzasnął. — Kto ośmieli się cofnąć, odda własną! Naprzód!!! Masa zdesperowanych pieszych i konnych szaleńców ruszyła znów na czworobok. Kusznicy zebrali swe żniwo, ale tamtych to nie powstrzymało. Chwilę później wyjący tłum dopadł żołnierzy Redrena. — Krótkie miecze!!! — zdołał jeszcze wykrzyczeć Mino. Rozpoczęła się rzeź. Legioniści ledwo nadążali rozpruwać pchające się im na ostrze brzuchy i gardła. Zwinne klingi bezbłędnie odnajdywały szczeliny w zbrojach i nie chronione żelazem miejsca. Gwardziści jednak nie dali rady. W tym ścisku ich długie miecze okazały się bezużyteczne. Walczyli więc na noże i pięści, stopniowo ulegając przewadze. Karyjski żywioł jak alchemiczna ciecz wypalał wżery w suminoryjskim monolicie. Na nic rzucane w bój ostatnie rezerwy. Na nic bełty wystrzeliwane w piersi i twarze z odległości dwóch albo trzech 197 kroków. Karyjczycy, mając do wyboru pomiędzy śmiercią pewną — pod katowskim toporem, a bardzo prawdopodobną — pod mieczami legionistów, wybrali to drugie. Suminorska formacja coraz bardziej traciła swój regularny kształt. Szeregi chwiały się i deformowały zgniatane obłędną zawziętością wroga. Pierwsi napastnicy zaczęli wdzierać się do wnętrza czworoboku. Jeden z nich skoczył do Irian. Dziewczyna machnęła tylko prawym ramieniem. Dłoń zmieniła się w locie. Karyjczyk nie spostrzegł, co właściwie wyrwało mu krtań... Następnemu przeciwnikowi Różanooka wytrąciła broń z ręki, zwaliła z nóg i upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzy, szybkim ruchem skręciła mu kark. Skoczyła w skłębiony tłum. Chwilę później jakiś karyjski żołnierz stwierdził nagle, że coś wyszarpało mu dziurę w kolczudze i wywlokło tamtędy wnętrzności... I sztych! Gorący bryzg krwi na dłoni. Cofnąć ostrze. Który to już raz dzisiaj? Dlaczego nie uciekają? Przecież powinni! Dlaczego wciąż atakują? Tarcza! Odchyla głowę do tyłu, Odsłonił się. Pchnąć pod brodę! Tak. I do mózgu. Doszedł! I w dół. O, język wypadł mu z ust... Co się tam dzieje? Zaraz szyk diabli wezmą! To koniec. Precz, ścierwo! Złapał za tarczę! Dźgnąć w zgięcie ręki. Puścił. Jest bez hełmu. Cięcie po oczach. Ten łomot! Co to ma być? Jazda! Ich? Nasza?! Nasi!!! O kurwa! W samą porę! Ostatni wróg padł od ciosu Mina dwie, może trzy minuty później. Szarża pancernych zmiotła spieszoną jazdę Ormeda i ocaliła rozpadający się już czworobok od zagłady. Sporo Karyjczyków zdołało jednak uniknąć pogromu. Suminorska konnica rzuciła się w pościg i zniknęła za pagórkami. Piechota została sama na dnie zasłanej trupami doliny. Mino popatrzył w niebo. Słońce właśnie zachodziło. Przyjemnie dożyć wieczora... 198 — Hej, legionisto! — usłyszał nagle i odwrócił się. Kilkanaście kroków dalej stała Irian. Dłonie miała czerwone od krwi. Żołnierze rozstąpili się przed nią, gdy ruszyła ku niemu. — Unieś przyłbicę, rycerzu — powiedziała z uśmiechem. Zrobił to, czego chciała, ale nie zdążył już nic powiedzieć. Różanooka przypadła do jego ust. Pocałunek był tak namiętny i dziki, że Mino zgłupiał w pierwszej chwili, a w następnej puścił miecz i porwał ją w ramiona. Tulił i całował bez opamiętania. Wydawało się, że oboje wypiją z siebie duszę. Dopiero powszechny śmiech wokół oraz gromkie brawa uświadomiły im, że jednak nie są tu sami. Nawet ranni patrzyli na nich, najwyraźniej zapominając o bólu. — I to wszystko, wasza Wysokość — ostatni goniec kończył swój raport. — Ciemności przerwały walkę. Natarcie trwało dopóty, dopóki można było cokolwiek zobaczyć. Bitwa jest już skończona. Zwycięstwo! — zawołał z entuzjazmem. — Zwycięstwo... — Redren machnął ręką i usiadł ciężko. — Pobiliśmy ich przecież! — zdumiał się posłaniec. — Ustąpili na całej linii... stracili tysiące... Panie! — Tylko pobici. Nie rozbici, nie zmiażdżeni, nie unicestwieni! To zbyt mało, za mało... Goniec zamilkł i patrzył bezradnie. — Jak się nazywa to miejsce? — Obłe Wzgórza, panie. — Obłe Wzgórza... — powtórzył król w zamyśleniu. — Niech i tak będzie... Możesz odejść. — Panie! — Żołnierz ukłonił się nisko. Redren został sam. 199 — Sądziłem, że moja gwiazda zajdzie jednak za wyższym szczytem... — wyszeptał, po czym ukrył głowę w ramionach. Silniejszy podmuch wiatru załopotał płótnem przy wejściu do namiotu. W mroku rozległ się skrzypliwy świergot świerszcza. Jadowe kły błysnęły bielą. Skrzek zdychającego bazyliszka ścichł nim zdołał osiągnąć najwyższy ton. Kaad poderwał łeb i cisnął potworka daleko w krzaki. Gwałtownie zaszeleściły gałęzie. Nic więcej. Wąż nasłuchiwał przez chwilę, ale zmysł obecności niczego nie odkrył. Ruszył przed siebie. Jego wielkie cielsko zakreśliło kilka szybkich zygzaków. Znowu przystanął. Wibracja Mocy. Nie, nie chodziło o niego! To ciągle ten sam Zew... Potężny skurcz mięśni sprawił, że pomknął jak strzała. Teraz nie było już czasu do stracenia. Ziemia w zawrotnym pędzie uciekała mu spod brzucha. Rozłożyli się na noc na stokach najwyższego z pięciu pagórów. Gwardziści i legioniści siedzieli przy ogniskach, w których płonęły zebrane na pobojowisku złomki włóczni i pik oraz styliska bojowych toporów. Na ostrzach zdobycznych oszczepów piekły się połacie koniny. Żołnierze rozmawiali ściszonymi głosami, czekając, aż mięso będzie gotowe. Deremczycy zabrali wcześniej najciężej rannych i z pogrążonej w ciemnościach doliny dochodziły tylko jęki konających wrogów. Nikt nie miał już siły ich dobijać. Mino dorzucił do ognia kilka kawałków drewna i z ulgą wyciągnął się na trawie. Popatrzył na Irian. Dziewczyna zdję- 200 ła z pleców sakwę i właśnie wyjęła z niej chleb, potem kawał pieczeni owinięty przetłuszczoną serwetą, pełny bukłak i garść nieco sponiewieranych słodyczy. — O wszystkim pomyślałaś — stwierdził z podziwem, unosząc się na łokciu. — Złapałam pierwsze, co wpadło mi w ręce — odpowiedziała szukając noża. — Pomyślałam, że dzięki temu prędzej przestaniesz się gniewać... — Nie ma o czym mówić. — Dotknął jej dłoni. — Dobrze, że jesteś. — I ty też... — Podała mu pajdę chleba z wielkim plastrem mięsiwa. Do Mina dopiero teraz dotarło, jak potwornie jest głodny. W okamgnieniu pochłonął jedzenie. — Chcesz jeszcze? Przytaknął skwapliwie. — A ty? — Zapytał widząc, że znów kroi chleb tylko dla niego. — Jeśli masz ochotę, mogę zjeść coś dla towarzystwa — odparła. — Ale tak naprawdę to nie muszę tego robić. Ani jeść, ani spać. Lepiej więc najpierw sam się najedz... Skinął głową ze zrozumieniem. — Co masz do picia? — Samą wodę. Mogłam wziąć piwo, ale pomyślałam, że na wszelki wypadek dobrze będzie mieć coś, czym można przemyć rany. Może chcesz? — Szkoda wody na te parę skaleczeń — powstrzymał ją Większość tej krwi nie jest moja. — Popatrzył po sobie. — Ale gdybyś miała coś na siniaki, to by było wspaniale. Czuję się, jakbym przez cały dzień spadał z piekielnie wysokich schodów... — Nie mam nic takiego — powiedziała rozkładając ręce — Trudno. — Sięgnął po bukłak i upił jeden łyk. — Weź do ust coś słodkiego, to da jakiś smak — doradziła 201 — Dobry pomysł — stwierdził po chwili. — Co to jest? — Chyba jabłko zasmażane w miodzie. — Uhum... Zgadza się. — przełknął. — Noce po bitwie jednak potrafią być piękne! — Z powrotem opadł na plecy. Czerwone oczy Irian zabłysły dokładnie nad jego twarzą. — Nawet nie wiesz, jak bardzo... — wyszeptała. — Słucham? — Znów uniósł głowę. — Chodźmy stąd! — poczuł na policzku jej gorący oddech. Bez słowa wstał poszczękując zbroją. Ruszyli w dół, mijając kolejne ogniska. Zmęczeni, zajęci jedzeniem lub pogrążeni w rozmyślaniach żołnierze nie zwracali na nich uwagi. Irian i Mino niebawem przekroczyli granicę mroku. Błyski płomieni zostawały coraz dalej za nimi. Wzięli się za ręce i szli gdzieś przed siebie. Po jakimś czasie zniknęły wszelkie światła i ucichł w oddali ponury szmer pobojowisk. Już nic nie mąciło ciemności ciszy, w której słychać było jedynie ciężkie stąpnięcia Mina oraz lekkie kroki Różanookiej. W końcu stanęli. W świetle gwiazd miejsce wydawało się szczytem góry, choć w rzeczywistości było tylko ledwo wyrastającym nad ziemię garbem. To jednak nie miało znaczenia. Szczęśliwym trafem nie przechodził tędy żaden oddział wojska. Trawa nie została zdeptana. Mino przyklęknął i przesunął dłonią po długich źdźbłach. były zimne i mokre od rosy. Młodzieniec podniósł się. Powolnym ruchem rozpiął klamrę od pasa. Oba miecze upadły na ziemię, tarcza zsunęła się z ramienia. Irian patrzyła stojąc bez ruchu. Tymczasem Mino uporał się z hełmem i zabrał za nałokietniki. Wtem uświadomił sobie, jak bardzo ciążyło mu to żelastwo! Coś szarpnęło się w nim, ogarnięte szalonym pragnieniem wyrwania się na zewnątrz. Jako następne zrzucił z łoskotem porąbane naramienniki. Ta lekkość! Gdy pozbywał się ochraniającego uda i krocze fartu- 202 cha z kolczugi wzmacnianej stalowymi płytkami, pojął, co czuje larwa uwalniająca się od kokonu. Dłuższą chwilę gorączkowo szarpał się ze sprzączkami i rzemieniami głównego pancerza. Nagolenniki, buty i lekkie ubranie to był zaledwie moment. Szczupakiem rzucił się w trawę. Ulga i rozkosz omal nie rozsadziły mózgu. Rozsądek został na kupie żelaznych skorupy. Wszystkie nerwy mówiły, że ciało pozostało tam również... Toczył się w nieskończoność. Miliony chłodnych kropel spływały po nim jak deszcz, który spłukiwał zeń ból, krew, pot i zmęczenie. Dotyk ziemi i gwiazdy rozpływające się w strugach rosy zalewającej oczy. Leciał gdzieś, najzwyczajniej leciał... Wszechświat wirował w paroksyzmie ekstazy. Nagle zderzył się z Irian. Ona też tutaj była. Zrobiła to samo. Jej nagie i mokre ciało znalazło się w jego ramionach. Po prostu wszedł w nią. Głęboko wypełnił sobą otwarte szeroko wnętrze dziewczyny. Przywarł do piersi i ust. Dłonią przycisną pośladki. Ziemia zakołysała się rytmicznie, a chwilę później uciekła spod nich, zapadając się w bezdenną otchłań. Runęli wraz z nią, spleceni, wbici w siebie i dygoczący od przeszywającej trzewia namiętności. Irian dyszała głośno, jej głowa miotała się konwulsyjnie. Mino długimi pociągnięciami lędźwi przenikał do dna miękką i ciepłą jamę kobiecości pod sobą. Uderzał w ustępujące uległe dno. Mieszał w niej zachwyt i uniesienie. Próbował przebić falujące, ciasne i śliskie ściany. Odczucia te były tak silne, że aż WIDZIAŁ TO pod kurczowo zaciśniętymi powiekami! Zapragnął zmiażdżyć dziewczynę w ramionach, zgnieść ją w kulę najczystszej rozkoszy wokół swojej męskości, a potem wybuchnąć w niej gejzerem nasienia i zapomnienia. Pozwolić by szał znów zgasił umysł i wymiótł zeń całą świadomość... I tak też się stało. Kiedy oprzytomniał, pierwszymi wrażeniami, jakie do 203 niego dotarły, były wilgoć i ciemność. Nie czuł zimna. Ogarnęło go nieodparte przekonanie, że skądś to zna... Jednak w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie czasu i miejsca. Niejasne wspomnienia wydawały się starsze od najstarszych myśli. Spróbował się poruszyć i teraz spostrzegł, że leży skulony na boku. Całe ciało wypełniała ciężka, bezwładna niemoc. Z ogromnym wysiłkiem przetoczył się na plecy. Światło gwiazd zupełnie go oślepiło, a pustka, która nagle otworzyła się nad nim, była przerażająca. Omal nie zaczął krzyczeć! — Mój rycerz... — usłyszał cichy, łagodny głos. Poczuł dotyk pieszczoty. To ONA. Nadeszło ukojenie. Pogrążył się w sobie. — Min... — Pocałunki przemykały po jego brzuchu. — In! — W ułamku chwili powrócił do rzeczywistości. — Nie mam siły... — wyszeptał. — Wiem, leż spokojnie, rycerzu. Chciał oddać pieszczotę, ale palce musnęły tylko jej biodro. Ręka była jak z ołowiu. — Rozluźnij się... Odczuwaj mnie... — powiedziała. Delikatnymi dotknięciami warg zbierała tkwiące w nim jeszcze odrobinki pożądania. Przesuwała je językiem i gromadziła na jego podbrzuszu. W końcu osiągnęła swój cel. Poczuł tam dłonie dziewczyny. Za moment jej usta opadły, zafalowały w górę i w dół. Znowu w niej był. Miarowy ruch głowy Irian wzburzył zalewające Mina potoki długich włosów. Cofały się i powracały w szybkim rytmie przypływów i odpływów. Oddech młodzieńca nabrał podobnych cech. Krew przebudziła się w żyłach. Myśli zamigotały jak opadające z drzew srebrne liście i wciąż rozpadały się na znaczące coraz mniej płatki i strzępki. Kłębiły się, wirowały. Prędzej i prędzej! TO!!! Nagły huragan zmiótł wszystko w jednej chwili. Różanooka uniosła głowę i otarła usta. Popatrzyła na 204 twarz kochanka. Mino zasypiał właśnie, mrucząc coś niezrozumiale. Odczekała trochę, po czym przytuliła się do niego, przywierając policzkiem do piersi. Znieruchomiała. Nie zasnęła, a tylko wsłuchała się w spokojne bicie jego serca. Pochylony nad stołem z mapą Redren bezmyślnie przesuwał w tę i z powrotem jeden z prostokącików. Wiedział, że nic już nie zdoła zmienić, ale ciągle dręczyła go myśl, że nic )już nie zdoła zmienić, ale ciągle. dręczyła go myśl, że może jednak... Lecz gra była skończona. Siła jego legionów została wyczerpana. Żołnierze Ormeda dojdą do siebie za kilka dni. Przez ten czas wyręczą ich sojusznicy... Upiory! nie miał czym przeciwstawić się tej potędze. Miał nadzieję, że jeśli zdoła unicestwić armię Ormeda, Tagero nie będzie miał już komu pomagać i da spokój. Same demony nie opanują przecież tak ogromnego kraju jak Suminor. Zrobiłyby to wcześniej, gdyby mogły. Do okupacji potrzebni są ludzie! Ormedowi zostało ich dosyć... Nie dość pewnie wygrana bitwa zwiastowała przegraną wojnę. Teraz mógł tylko czekać, aż stanie się to, czemu i tak nie miał mocy zapobiec. Od dopełnienia się fatum dzieliły go dni, godziny, a może minuty? Wycofać armię oznaczało przekreślić to wątłe zwycięstwo, zmarnować wysiłek żołnierzy. Co robić? Nagły szelest. — Witam cię, panie! Jestem wąż Kaad. Liczę na to, że słyszałeś już o mnie... — rozległo się wprost w mózgu Redrena. Król odwrócił się szybko. Przybysz właśnie przepełzał pod płócienną ścianą. — Jak zdołałeś się tutaj dostać? Przecież straże... — Nie mów tak głośno, panie, bo rzeczywiście zaraz narobią tu zamieszania. 205 Redren machnął ręką. — I pomyśleć, że dowódca straży przysięgał, że nawet mysz się nie prześlizgnie... — Wymownie popatrzył na ogromne cielsko, które wypełniło ponad połowę wolnej przestrzeni w namiocie. — Mysz? Być może... — zgodził się Kaad. — Lecz ja jestem wężem. Wasza Wysokość. Król uśmiechnął się niewyraźnie, a Kaad uniósł wyżej głowę. — Panie, otwórz teraz swój umysł i wysłuchaj uważnie mych myśli. Czasu jest mało... — Zielone oczy węża spojrzały na Redrena z powagą. Nie miał pojęcia, jak długo spał, ale na pewno trwało to zbyt krótko. Nagle mocno szarpnięto go za ramię. — Wstawaj! Dzieje się coś niedobrego! — dotarł do niego głos Irian, ale nie zdołał nań w żaden sposób zareagować. Potrząsnęła nim niczym workiem. — Wstawaj! — Bezwładnie poddał się niecierpliwemu ruchowi jej rąk. Otępiała świadomość opornie wchłaniała znaczenie słów Różanookiej. Żadnych skojarzeń, brak wniosków. Słyszał, nic nie pojmując. — Otwórz oczy! — Rozkaz bez echa przemknął przez mózg. Nawet rzęsy nie drgnęły. Zaklęła i puściła bezwolne ciało. Mino natychmiast znów zapadł się w senny niebyt. Irian wróciła niosąc lekkie ubranie. Zaczęła ubierać go brutalnie i z pośpiechem. Gwałtowne wstrząsy w końcu odniosły skutek. — Coo, co jest?... — wybełkotał z mozołem unosząc powieki. Niebo jaśniało fioletowymi barwami przedświtu. 206 — Coś złego wisi w powietrzu! Musimy wracać. Pośpiesz się! Pomogła mu wstać i zaprowadziła do miejsca, w którym leżały stalowe blachy. — Teraz buty i zbroja... — Na Reha! — wychrypiał. — I bez tego ledwo mógł się poruszać. Mięśnie jak szmaty, a w kolanach rozmiękły wosk. Gdy Różanooka przyczepiała kolejne płyty, był przekonany, że zaraz zapadnie się pod ziemię. Darowała mu tylko tarczę i hełm — te części rynsztunku sama wzięła pod pachę. — Chodźmy! — zawołała. Mino zatoczył się jak pijany. Oto skończył się sen motyla. .. Gdyby nie ramię Irian, grzmotnąłby o murawę niczym zrzucony z cokołu pomnik. Weź się w garść! wrzasnął na siebie w duchu. Zaczął iść jak zepsuty automat. To już wcale nie było romantyczne! Po chwili przyszło mu na myśl, że tak samo musi czuć się umarły, którego za pomocą magii przekształcono w żywego trupa i zmuszono do opuszczenia grobu... Mino zaczął się zastanawiać, czy ciężar jego zbroi teraz jest równie męczący jak ciężar ciała przywdzianego ponownie po śmierci? Wisielczy humor po pierwszych kilkuset krokach ustąpił miejsca trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Nawykłe do wysiłku mięśnie z wolna odzyskiwały sprawność. Ostatecznie nie był głodny ani tak całkiem nie wyspany. Parę łyków wody i trzy miodowe ciasteczka przynajmniej na razie przywróciły mu siłę i jasność umysłu. Ruchy Mina nabrały sprężystości. — Co się dzieje? — zapytał odbierając od Różanookiej tarczę i hełm. — Czuję obecność! — Upiory nadchodzą? — Fala chłodu przemknęła pod sercem. 207 — Nie, chyba nie, to coś innego — odrzekła. — To jakby jeden demon... — Gdzie? — obejrzał się odruchowo. — Wszędzie wokół nas! Właśnie w tym rzecz. Pierwszy raz odbieram podobne wrażenie. Nie rozumiem tego... Niebawem dotarli do obozowiska. Tutaj było spokojnie. Żołnierze spali przy dogasających ogniskach, a wartownicy snuli się pomiędzy nimi. Irian i Mino z pośpiechem weszli na szczyt i zaczęli rozglądać się dookoła. Nigdzie żadnych oznak niebezpieczeństwa. Z doliny wciąż dochodziły zdławione jęki oraz błagalne wołania — prośby o pomoc lub szybką śmierć. W porównaniu z wczorajszym wieczorem zmieniło się tylko tyle, że krzyki te znacznie osłabły, Z niezbyt odległego pobojowiska na prawym skrzydle dochodziły podobne odgłosy. Wszystko normalnie. — Chyba jednak przesadzasz — stwierdził w końcu Mino i położył się na ziemi. Irian popatrzyła na niego gniewnie. — A co twoim zdaniem powinienem zrobić? — zapytał szybko. Nie znalazła odpowiedzi. Milczała. Jej oczy przygasły. — Nie wiem... — W takim razie musimy czekać. Usiądź koło mnie. Z lekkim ociąganiem spełniła jego prośbę. — Byłaś cudowna, wiesz? — szepnął. Rozpogodziła się i uśmiechnęła. — Dobrze mi z tobą — odparła. — Kocham cię... — Ja też, a więc wyjdź za mnie. — Mówisz poważnie — spojrzała zdumiona. —Jak najbardziej. Zostań moją żoną — powtórzył. Coś dziwnego pojawiło się w jej rysach. — Chyba oszalałeś. Czy wiesz o co prosisz... — zaczęła. — Wiem — powiedział szybko. — Wcale nie przeszka- 208 dza mi to, że potrafisz zmieniać postać. Koniec końców bywają kobiety, które niezależnie od wyglądu są upiornymi zmorami... Ty taka nie jesteś! — Wariat! — nie zdołała ukryć rozbawienia. — No więc? — Nie wiesz jeszcze wszystkiego — spoważniała. — Nie będę mogła dać ci dziecka. Demony w związkach z ludźmi pozostają bezpłodne. — Masz takie zdrowe ciało... — stwierdził zaskoczony. — Min, ja umarłam! Tego nie można zmienić ani odwrócić. To ciało to tylko kształt, forma... Ono już nigdy nie będzie mogło dać życia nowej ludzkiej istocie. Rozumiesz? Mino milczał. — Sam kiedyś powiedziałeś, że nie jestem człowiekiem. To prawda. — Kocham cię! — oznajmił twardo. — Zastanów się jeszcze. Przemyśl to. — Nie cofnę słowa! — W takim razie to ja proszę o czas do namysłu. — Twoje prawo. — Nie kłóćmy się. — Pocałowała go szybko. — Dobrze. — Dotknął jej policzka. Irian gwałtownie zerwała się na równe nogi. — Wstawaj! To coś...! Już stał koło niej. —Co? — Czuję że to coś się budzi... — szepnęła gorączkowo. — Patrz! Dniało. Wszędzie jak okiem sięgnąć z dolin i stoków wzgórz podnosiły się opary porannych mgieł. Białe smugi falowały leniwie, pełzały, łączyły się i gęstniały. Nie było wiatru. — Ten zew jest jak krzyk... nie krzyki — mówiła szybko 209 Różanooka. — To są głosy zmarłych... raczej zabitych. W walce?... Min! To są polegli w tej bitwie! Oni wracają!!! — Karyjczycy! — rozległ się za nimi krzyk straży. Spojrzeli za siebie. Zza odległych pagórków wychodziły gromady żołnierzy Ormeda. Z każdą chwilą wyłaniały się kolejne tysiące. Mrowie wrogów sunęło powoli w ich stronę. — Alarm!!! — wrzasnął Mino na całe gardło. Na wzgórzu zakotłowało się. Gwardziści i legioniści wyrwani ze snu chwytali za broń i zadeptując popioły ognisk zbierali się w swoich dziesiątkach. — Szyk obronny! Dowódca Samnijczyków podszedł do Nina i Irian. — Co robimy? — zapytał. — Dostaliśmy rozkaz wiązać walką siły wroga — odpowiedział Mino. — Żadnych nowych poleceń nie było, więc zostajemy tutaj. Żołnierze zaczęli otaczać szczyt pierścieniami szeregów. Samnijczyk popatrzył na nadchodzącego przeciwnika. — Ależ oni nie są zupełnie przygotowani do ataku! — zawołał nagle. — Po prostu idą przed siebie. Oszaleli! — I nie tylko oni... — mruknęła Różanooka. Mgła, spływająca ze wszystkich stron, wypełniła dolinę nadając jej wygląd misy z mlekiem na dnie. Biały całun zakrył pobojowisko. Zawodzenia rannych i konających niespodziewanie ścichły, a potem umilkły zupełnie. W uszach Suminorczyków, przyzwyczajonych od wielu godzin do tego ponurego chóru, owa cisza zabrzmiała niczym złowrogi szept. — Słyszycie to?! — Dowódca samnijskiej manipuły zapomniał o Karyjczykach. Irian i Mino milczeli. Patrzyli wciąż w dół. Wzrok pytającego powędrował w ślad za ich spojrzeniami i jego oczy szeroko otworzyły się ze zdumienia. W szeregach podniosła się wrzawa. Niezwykła wieść natychmiast obiegła wzgórze. 210 Mgła zmieniła barwę! Z białej stała się różowa i jeszcze bardziej zgęstniała. Zaczęła inaczej falować... — To krew! — syknęła Irian. — To świństwo wysysało krew z rannych. Głodne duchy! Tagero... Zimny powiew wiatru musnął twarze stojących na wzgórzu. Różowy tuman w dolinie nie zareagował na ruch powietrza. Wciąż drgał we własnym rytmie. Na wzniesieniu, z którego kusznicy ostrzelali wczoraj ronijskich pikinierów, pojawił się samotny jeździec. Był to deremski kurier. Zaczął jechać w ich stronę. Nieświadomy niczego sunął prosto we mgłę... Legioniści domyślili się prawdy. Ostrzegawcze krzyki nie dotarły do Deremczyka, lecz zrozumiał znaczenie gwałtownych gestów. Spiął konia i rzucił się w bok. Próbował galopem ominąć niebezpieczne miejsce. Mgła poderwała się i popłynęła jak rzeka zalewając mu drogę. Była szybsza od pędzącego po łuku konia. Nie dała mu szans. Chwilę później kłęby różowego dymu ogarnęły wierzchowca i jeźdźca. Suminorczycy usłyszeli trwożliwy kwik zwierzęcia, a potem łomot walącego się ciała. Szmer grozy przemknął przez szyki. Od falującej masy bladoszkarłatnych oparów oderwał się nagle skłębiony obłok. Dopiero po chwili dotarło do wszystkich, że jest to człowiek oblepiony krwiożerczym tumanem. Nieszczęśnik biegł coraz wolniej, zataczał się, natomiast wlokąca się za nim mgła nabierała mocnej, jasnoczerwonej barwy. Deremczyk runął na ziemię. _ Idźcie po niego! — wrzasnął Mino. Czterech gwardzistów rzuciło tarcze i biegiem pognało po pochyłości. Przypadli do leżącego, chwycili go i powlekli ku swoim. Krwistoczerwone strzępy odpadły już od bezwładnego ciała i z wolna znikały w trawie. Jeden z żołnierzy, krzywiąc się z bólu, ze wstrętem strzepnął dłonią obłoczek, który przylgnął do jego policzka. Trójka dowódców natychmiast pochyliła się nad posłan- 211 cem. Skóra na twarzy, szyi, rękach i piersiach ofiary była biała jak kreda i pokrywały ją setki sinych gwiaździstych cętek. Agonia dobiegała kresu. — Jakie były rozkazy?!! — Mino z rozpaczą potrząsnął Deremczykiem. — Zostaw go! — Irian chwyciła głowę umierającego i przycisnęła do niej swe czoło. Trwała tak dopóki kurier nie skonał. —Odwrót. Uciekać... – oznajmiła, puszczając trupa. — Tam! Patrzcie! — rozległ się nagle czyjś okrzyk. Wszystkie głowy zwróciły się we wskazanym kierunku. Zza wzgórz odsłaniających największe pole śmierci na prawym skrzydle wyrastała olbrzymia różowa ściana. To samo działo się tam, skąd przybył posłaniec. Karyjczycy zatrzymali się w odległości dwustu kroków. Teraz stało się jasne, że przyszli tu jako widzowie. Tłoczyli się na szczytach okolicznych pagórków, wyszukując sobie co lepsze miejsce. Jedyna wolna droga wiodła pomiędzy kłębowiskiem wampirzej mgły a czekającymi na wzgórzach tłumami wrogów. Korytarz ten wciąż się zwężał. Krwawy tuman w dolinie zaczął puchnąć jak ciasto... — W lewo zwrot! przegrupować się! kusznicy na prawo! — padły rozkazy. — Naprzód! Suminorska formacja zeszła w dół w postaci litery „V", której ramiona połączyły się zaraz, tworząc zwartą kolumnę. Rozległo się wycie zawiedzionych Karyjczyków. — Przyśpieszyć! Równać krok! — wołał Mino. Pancerna gąsienica przepełzła bez przeszkód przez kolejny szczyt. Jeszcze pół mili... Żołnierze Ormeda nie wytrzymali. Gdy spostrzegli że ich wrogowie mają realną szansę wymknięcia się z pułapki, z wrzaskiem zaczęli zbiegać ze wzniesień. Pierwszy atak nastąpił bez żadnego rozkazu. Gwardyjscy kusznicy zareago- 212 wali spokojnie. Złożyli się, podpuścili nadbiegających na odległość trzydziestu kroków i z zimną krwią położyli pokotem pierwsze dwie setki. Reszta Karyjczyków wycofała się w dzikim popłochu. To starcie dało jednak ten skutek, że cała grupa musiała stanąć i zaczekać, aż strzelcy znów na-pną kusze. Suminorczycy ruszyli wreszcie. Czterysta kroków dalej runęła na nich chmura strzał. Groty rozdzwoniły się na pancerzach i tarczach. Krzyki trafionych następowały jeden po drugim. — Kusznicy, cofnąć się! Wyżej tarcze! Dalej! Równo! Stanowcze głosy dowódców pozwoliły zapomnieć o strachu. Kolumna wciąż sunęła przed siebie znacząc przebytą drogę kolejnymi dziesiątkami nieruchomych lub wijących się ciał. Wśród nadlatujących pocisków często zdarzały się bełty z kusz. Śmierć szalała, ale jej taniec nie zdołał złamać karności i desperacji suminorskiej piechoty. Mino przekładając tarczę do prawej ręki spostrzegł, jak Irian wyciąga strzałę z własnej szyi. Kusznik idący tuż obok niej skręcił się i padł na wznak. Z tyłu rozległ się huk pękającego pancerza i krótki charkot konającego. Jeszcze trzysta kroków, jeszcze dwieście, sto... Skłębiona ściana mgły pędziła już z nieprawdopodobną szybkością. Przesłaniała pół nieba! — Bieeeegiem!!! — Mino poderwał żołnierzy do ostatniego wysiłku. Kolumna poszła w rozsypkę. Zamieniła się w bezładną gromadę ludzi biegnących ku wolnej, bezpiecznej przestrzeni rozciągającej się u wylotu złowrogiego korytarza. Pochylone karki, ciężkie oddechy, łomot butów o ziemię, szczęk zbroi, szum krwi w skroniach, krzyk, jęki i pierwsze sylwetki mijające skraj nadciągającej fali śmierci. Mino nie spostrzegł, kiedy to nastąpiło. Nagle wszędzie zaroiło się od oszalałych z wściekłości i nienawiści Karyjczy- 213 ków. Zgubił tarczę usiłując uwolnić prawe ramię. Miecz przeszył najbliższego wroga, ale klinga utknęła w pancerzu i przeciwnik padając wyrwał Minowi broń z ręki. Trzy kroki dalej barczysty ronijski najemnik rozłupał samnijskiego legionistę, po czym sam padł przestrzelony na wylot z kuszy. Mino wyszarpnął topór z kurczowo zaciśniętej w agonii dłoni i moment później szerokie ostrze zmiotło z ramion głowę jakiegoś Karyjczyka. Młodzieniec brnął naprzód, wyrąbując sobie drogę z dziką zajadłością. Nie widział nic oprócz twarzy wrogów przed sobą i zbliżającej się mgły. Za nim narastał skowyt przerażenia. Krwawy tuman wpadł między walczących. Nie oszczędzał nikogo. Ułamek chwili później Mino znalazł się poza jego zasięgiem. Przebiegł jeszcze kilkanaście kroków, zatrzymał się i odwrócił. To co zobaczył, sprawiło, że omal nie zwymiotował. Żołnierze obu armii wyjąc ze strachu i bólu miotali się jak szaleńcy usiłując uwolnić się od czerwonych obłoków, które ogarniały ich niczym płomienie. Za moment wszystko zniknęło w różowej masie. Mgła dosięgła zgromadzonych na wzgórzach Karyjczyków. Teraz zrozumieli, że i oni padli ofiarą podstępu! Na ucieczkę było za późno. Ich panika rozpłynęła się w kłębowisku śmierci. Każdy wsysany człowiek wzmagał apetyt mgły, zwiększał szybkość, z jaką się poruszała, i pogłębiał jej barwę. Mino spostrzegł odległy o kilkaset kroków, wyższy niż inne pagórek. Pobiegł tam i wspiął się na jego szczyt. Widok dał mu pojęcie o tym, co się działo na całym polu bitwy. Ściana krwiożerczych oparów, która wyrosła z pobojowisk ciągnących się przez ponad dwie mile, obracała się wokół swego środka, jednym ramieniem ogarniając wojska Ormeda, a drugim legiony Redrena. Gigantyczny szkarłatny wir pochłaniał obydwie armie. Potęga i gra czarodziejskich mocy zapierała dech w piersiach. Mino był sam. Ci którzy uszli pogromu, rozbiegli się i przepadli w zwykłej, białej 214 mgiełce, wypełniającej okoliczne dolinki i wąwozy. Gwardyjsko-legionowa grupa zaczepna przestała istnieć. Nigdzie nie mógł wypatrzeć Irian... Lęk i dręcząca niepewność zdławiły gardło. Co się mogło z nią stać?! Tymczasem morderczy żywioł wykonał już jeden pełny obrót. Żniwo śmierci zostało zebrane. Duchy syte zemsty zaczęły odchodzić. Krwawy tuman rozpadł się na wirujące coraz prędzej fragmenty. Niebawem nad polem bitwy wyrósł olbrzymi lej cyklonu, który oderwał się od ziemi, wolno uniósł do góry, po czym rozlał po niebie w postaci ogromnej czerwonej plamy. Trwało to jakiś czas, aż nagle oślepiająca błyskawica z potwornym hukiem rozdarła szkarłatną chmurę i aby już nikt nie miał wątpliwości, kto tutaj zwyciężył; na Obłe Wzgórza spadł deszcz krwi... Arcyświętca odczekał, aż umilkną szepty i Rada znów będzie gotowa słuchać. Nadeszła, pora by ostatecznie przesądzić sprawę! — Wobec tak jawnych i jednoznacznych znaków winniśmy zdecydowanie odrzucić grzeszne wątpliwości! — oznajmił. — Nasz nieszczęsny monarcha utracił łaskę w oczach Wielkiego Reha, zatem musi złożyć koronę. Nieważne iż nie jesteśmy zgodni co do tego, na czyje skronie należy nałożyć później ów klejnot. Ufajmy, że następne boskie znaki wskażą przyszłego króla w sposób równie pewny jak dzisiaj, gdy nakazują nam ogłosić, że święte znamiona na ciele owego szalonego bluźniercy i bezbożnika utraciły swą moc Bracia, okażmy wiarę! Niechaj Najwyższa Mądrość pobłogosławi odwieczne prawa Korony Suminoru i przywróci im dawny blask! Niech się tak stanie! 205 W ciszy która zapadła, rozległ się szelest szat powstających z miejsc świętców. — Niech się tak stanie! — rzekł pierwszy. — Niech się tak stanie! — Tradycyjna formuła zabrzmiała w kolejnych ustach. Te cztery słowa powtarzały się raz za razem. Arcyświętca słuchał uradowany. Nareszcie przestali się wąchać! Głos wiary przemógł przyziemne racje! Rada świętców zdobyła się na odwagę dopiero dziesiątego dnia po wyjeździe władcy ze stolicy, co mąciło mu nieco tę radość, ale to już nie miało znaczenia. Wybaczał im ową odrobinę ludzkiej słabości. Przecież w końcu nad życiem suminorskiego ludu znów miało wzejść słońce bożego Ideału! Dziwny chłód zmroził myśli Arcyświętcy. Coś zmusiło go, aby spojrzeć w kierunku odległego o kilka kroków kąta sali. Dopiero teraz spostrzegł, że leży tam garść jakiegoś szarego prochu. Z gniewem pomyślał o niesumienności służby, lecz nie zdążył cokolwiek postanowić, pył nagle uniósł się w górę i przybrał postać spalonego ludzkiego szkieletu. Demon przez moment nieruchomo wisiał w powietrzu, po czym popłynął szybko ku Arcyświętcy. Słowa egzorcyzmu zamarły na ustach kapłana. Krzyk grozy uderzył w sklepienie sali. Wybuchło obłędne zamieszanie. Przejmujące jęki napadniętego mieszały się z wołaniami o ratunek. Zaskoczenie było zupełne. Nikt nie ruszył z pomocą. Niektórzy z obecnych uświadomili sobie z przerażeniem, że tutaj, w dobudowanym do świątyni, lecz nie będącym jej częścią prywatnym pałacu Arcyświętcy, nie działa już ochronna Moc Sakrum! Ktoś wzywał straże, ktoś inny próbował stworzyć Krąg Woli, ale jego głos tonął w ogólnej wrzawie. Arcyświętca w objęciach latawca zaczął nagle gaworzyć i szlochać. Wtem otworzyły się drzwi i do komnaty weszli Strażnicy Świątyni z obnażonymi mieczami w dłoniach. Ich twarze były bez wyrazu, a oczy wywrócone białkami do góry. Chwilę później pierwszy świętca runął na podłogę zachłystując się własną krwią. Stalowe ostrza z chrzęstem przeniknęły następne ciała. Przeraźliwe wrzaski mordowanych ucichły dopiero po kilkunastu minutach... Sułtan Karu, Jego Wysokość Ormed V, jechał w kierunku trwającej w oddali twierdzy Sahen. Za nim sunęły może ze dwie setki ocalałych z magicznego kataklizmu. To było wszystko, co udało mu się zebrać z resztek po przeszło dziewięćdziesięciotysięcznej armii. Zbyt wielu żołnierzy chciało obejrzeć z bliska unicestwienie wojsk Redrena... Ogrom klęski nie mieścił się w głowie. Nie pocieszała nawet myśl, że podobny los przypadł w udziale wrogowi. Potężne siły Onego wymknęły się spod władzy suminorskiego czarownika. Taka była ostatnia wieść jaką przekazał. Zapewne i jego pochłonęła szkarłatna mgła. Wytrącony z równowagi umysł sułtana nie potrafił skupić się nad niejasnymi podejrzeniami, które przycupnęły gdzieś na dnie świadomości. Dostatecznie bliska wydawała się myśl, że jeden człowiek rzeczywiście nie zdołał utrzymać w ryzach upiornego żywiołu. Duszę Ormeda żarła tępa rozpacz. Takiego pogromu nie uwieczniły dotąd karyjskie kroniki. Żaden ze znajdujących się tam opisów zagłady wrogów państwa nie dorównywał rozmachem temu, co stało się z jego armią na Obłych Wzgórzach. On sam przeżył tylko dzięki nadzwyczajnej chyżości wierzchowca. Ale najstarsi synowie... Sponiewierana duma i ojcowska żałoba — oto co przywoził ze sobą z największej wyprawy wojennej w życiu! Do twierdzy było już blisko. Dobrze, że zostawił tutaj garnizon. Żołnierze przydadzą się teraz. Wysłani przodem ofice- 217 rowie na pewno powiadomili załogę o przybyciu władcy. Na murach panowała cisza. Ormed nie zauważył tam nikogo, ale granatowo-złoty sztandar powiewał spokojnie na najwyższej wieży. Wielkie wrota były otwarte. Brak straży nie zaniepokoił przybitego nieszczęściem sułtana. Wjechał w bramę i nagle uderzył go trupi odór. Czyżby nie zdążyli jeszcze uprzątnąć ciał? przemknęło mu przez głowę. Rżenie konia i ostrzegawcze krzyki ludzi za plecami Ormeda zabrzmiały równocześnie. Uniósł głowę usiłując zorientować się, o co chodzi, i w tym momencie wyleciał z siodła. Wierzchowiec stanął dęba i tańcząc na zadnich nogach, podkowami przednich kopyt skrzesał iskry na kamiennym murze. Ormed wyrżnął zbroją w bruk. W krótkim błysku olśnienia zrozumiał wszystko. — Zdrajca!!! Wściekły kwik oszalałych koni odbił się wielokrotnym echem od ścian otaczających zasłany trupami dziedziniec fortecy. Bazyliszek wyłonił się z bocznego, odchodzącego od bramy korytarzyka. Pół dziecko, pół gad, niespiesznie poczłapał ku leżącemu bez ruchu sułtanowi. Szare powieki uniosły się powoli, odsłaniając ogromne żółte oczy zajmujące ponad połowę twarzy przekształconej w krótki pysk. W tych dwu złocistych otchłaniach było coś, co nie pozwoliło władcy Karu odwrócić wzroku. Wbrew własnej woli musiał patrzeć w ich przyprawiającą o obłęd głębię. Rozum stracił oparcie i zapadł w nieskończoność, jak przedmiot umieszczony pomiędzy dwoma zwróconymi do siebie zwierciadłami... Potem powietrze zafalowało od żaru, który momentalnie spalił oblicze i umysł sułtana. Wieloletni przeciwnik Redrena bez jęku runął w niebyt i śmierć. Bazyliszek jeszcze długo stał i wpatrywał się w swoją ofiarę. Ciało Ormeda V ostro skwierczało w rozżarzonej do czerwoności zbroi. 9. Ono .Mino siedział gapiąc się na ostrze zdobycznego topora. Znakomicie hartowana stal nie stępiła się ani wyszczerbiła zbytnio w czasie walki. Fragmenty gęstej sieci srebrnych inkrustacji, głęboko wtopionych i wkutych w żelazo, przebłyskiwały spod warstwy zakrzepłej krwi. metale przenikały się wzajemnie tworząc w sumie dwa zrośnięte ze sobą ostrza. Ta broń mogła więc też zabijać i ranić demony. Półtora miesiąca temu podobny oręż pozbawił Kaada ogona. Mina jednak nie obchodziło to wszystko. Powyższe spostrzeżenia poczynił zupełnie mimowolnie i pozostały one gdzieś poza świadomością. Był potwornie zmęczony. Krwawy deszcz wypłukał z duszy nadzieję. Nic nie chciał, na niczym mu nie zależało. Tagero był nie pokonany! Ta ponura pewność zgasiła pragnienie robienia czegokolwiek. Resztki zapału stracił, bezskutecznie szukając Irian na pobojowisku. Przez kilka ostatnich godzin ogłupiały snuł się wśród trupów. Teraz pozostała mu już tylko apatia i pustka. Miał dosyć walki. Nie pamiętał od jak dawna bezmyślnie gładził dłonią stylisko topora. Mimo klęski, mimo rozpaczy i tylu poległych słońce świeciło jasno nad Obłymi Wzgórzami. Nie było gorąco, ale po prostu ciepło. Natura szydziła z pokonanych! W pewnej chwili znużenie i otępienie przekroczyły już wszelką miarę. Mino opadł na plecy i zasnął głęboko... Obudził się w środku nocy ogarnięty dziwnym uczuciem. Niejasny sen zgasł nagle. Jakaś myśl szalała w umyśle Mina, natarczywie próbując wepchnąć się do świadomości. Wstać i pójść! Gdzie? Po co? Wstać i pójść! Co jest, do wszystkich diabłów?! Wstać i pójść! Mięśnie same bez udziału woli, wykonały niezbędne ruchy. Prawa ręka machinalnie wsunęła topór za pas. Irian? Kaad? Zew wyobraźni wskazywał kierunek. Na południe. Prosto. Ruszył starając się coś zrozumieć. Jak na razie jasne było tylko to, że wszelki opór spowoduje natychmiastową utratę władzy nad ciałem. Szedł w stronę Rohirry. Do pełni brakowało jeszcze paru dni. W świetle księżyca wyraźnie widział okolicę oraz czarną smugę lasu na horyzoncie, kiedy przechodził przez szczyty wzgórz. To tam zaczynało się królestwo upiorów. Rohirra była ogromnym obszarem dziczy, prawie w całości znajdującym się wewnątrz Suminoru. Jedynie niewielka 220 północno-zachodnia jej część formalnie należała do Ronu. Od południa otaczały ją stepy piryjskie. Przez wiele wieków na rohirryjskiej granicy kończyła się władza królów z Katimy. Dopiero podbój ziem należących do koczowniczych Pirów spowodował, że Rohirrę przyłączono do Suminoru. Nie starano się jej jednak kolonizować. Demony władały niepodzielnie zachodnią częścią tej prowincji, we wschodniej zaś miały swe leża liczne zbójeckie bandy. Tutaj znajdowali schronienie przestępcy, którym udało się ujść sprawiedliwości. Ten podział Rohirry na tereny należące do upiorów oraz obszary zajmowane przez ludzi wyjętych spod Prawa utrzymywał się już od setek lat. Obie połowy prowincji znajdowały się względem siebie w stanie osobliwej równowagi życia i śmierci, a granica pomiędzy nimi była płynna. Mino maszerował całą noc. Do ściany drzew dotarł przed świtem. Na skraju puszczy stała jakaś postać. Po chwili dostrzegł, że jest to strzyga. Irian! Nie! To nie była Różanooka Dłoń momentalnie opadła na obuch topora. Upiorzyca nie drgnęła. Mino postąpił ostrożnie kilka kroków. Strzyga odwróciła się i weszła w głąb lasu, zaraz jednak stanęła i znów popatrzyła na Mina. Zrozumiał, że chce go prowadzić. Teraz ciekawość stała się silniejsza od obaw. Młodzieniec stwierdził że z jego umysłu zniknął krępujący wolę przymus. Upiorzyca była bez wątpienia nie tylko przewodnikiem, ale również strażnikiem. Na razie jednak Mino nie miał powodu aby nie robić tego, czego od niego żądano. Odczuwał tylko niejasny niepokój. Nic konkretnego z tych obaw nie wynikało. Szedł więc za potworem zastanawiając się, co będzie dalej. Z heroicznym pojedynkiem można było jeszcze trochę poczekać. W puszczy panował mrok znacznie gęstszy niż na otwartej przestrzeni, lecz i tutaj przejaśniało się szybko. Mino przyśpieszył kroku. Chciał lepiej przyjrzeć się człapiącej prze 221 nim upiorzycy, Na razie zdołał zauważyć, że ten pokraczny stwór nie miał w sobie nic z gadziego wdzięku Irian. Strzyga znalazła się w pewnej chwili w widniejszym miejscu, pod prześwitem w koronie drzew, i w tym momencie odwróciła się po raz kolejny. Młodzieniec krzyknął ze zgrozy. Przed nim stał trup kobiety, zabitej niegdyś ciosem maczugi lub czegoś podobnego. W miejscu lewego oka i połowy czoła ziała ogromna wyrwa, kończąca się na czubku głowy. Zmiażdżone od uderzenia tkanki zdążyły wygnić, zanim nastąpiła Przemiana. Widać było, że czaszka jest pusta w środku. Tej istocie zatem mózg albo nie był potrzebny, albo zastępowało go coś innego... Rozdarte policzki niczym postrzępione wargi otaczały szeroką paszczę, z której sterczały dwa rzędy długich, szpiczastych kłów. Prawe oko lśniło czerwonym blaskiem. Poświata tej samej barwy wydobywała się z resztek lewego oczodołu. Szpony zwisały luźno na końcach powykręcanych ramion, spod kłębów czarnych mięśni zaś przebłyskiwały gdzieniegdzie nagie kości. Widać było, że moc Onego działając na rozpadającego się trupa wstrzymała rozkład, po czym przekształciła te szczątki, stwarzając organizm podległy już tylko nadnaturalnym prawom. Do Mina dotarło nagle, iż dla Onego nie istniała różnica pomiędzy cuchnącą zgnilizną, a ciałem zachowującym większość czynności życiowych, czyli takim, jakie miała Różanooka. Wszystko, co przekroczyło próg śmierci, w jednakowym stopniu podlegało Naturze Onego. Czym w istocie była więc Irian? Nazwa „demon" nie wyjaśniała niczego. To słowo jedynie zakrywało ludzką niewiedzę... Te i podobne myśli pozwoliły Minowi na jakiś czas zapomnieć o głodzie. Rozwidniło się całkiem. Strzyga wiła się i syczała, gdy padało na nią dzienne światło. Promienie słońca najwyraźniej musiały ją parzyć, ale mimo to szła nie ustając. Ta nowa osobliwość nie zwracała już jednak uwagi Mina. 222 Droga w końcu zaczęła się dłużyć, a zbroja przypominała o swoim ciężarze. Po namyśle odwiązał i porzucił najpierw fartuch o który co chwila zaczepiały jakieś gałęzie i sęki, a potem masywne naramienniki chroniące od cięć z góry. Ulżyło mu to trochę i zwiększyło swobodę ruchów, ale zmęczenie nie dało się oszukać. Około południa pojawiła się natrętna myśl, by pozbyć się reszty żelastwa oraz broni... Pragnienie to było bardzo podobne do rozkazu, który skłonił go do przyjścia tutaj, lecz tym razem Mino nie uległ. Zebrał się w sobie i zdusił obcą wolę jak robaka. Mógł być znużony, ale wczorajsze załamanie należało już do przeszłości. Ogarnęła go wściekłość! Niech się dzieje, co chce! Strzyga nagle skręciła w bok i ruszyła w kierunku pobliskiego wykrotu. Wlazła tam i za moment znieruchomiała. Mino podszedł i bezceremonialnie trącił ją czubkiem buta. Nie drgnęła — już była w letargu. Młodzieniec został sam. Zdumiony rozejrzał się dookoła. Niedaleko stąd słoneczne światło obficiej przesączało się między drzewami. Poszedł w tamtą stronę i po chwili dotarł do dużej polany. Stała tu kurna chata. Dwie siwe smużki dymu leniwie wypływały spod strzechy. Mino oparł lewą dłoń na rękojeści krótkiego miecza i pomaszerował szybkim krokiem w kierunku domostwa. Raz kozie śmierć! Otworzyły się drzwi i z zewnątrz wyjrzała przygarbiona staruszka. — Witajcie, rycerzu! Witajcie! Wejdźcie, a odpocznijcie... Mino stanął jak wryty. — To ty mnie tu sprowadziłaś?! — zawołał. — To twoja strzyga? — Strzygwa?! — Kobiecina wyraźnie się przesłyszała. — Ja nic nie wiem, jasny panie. Nic nie wiem! Wejdźcie, posilcie się, odpocznijcie... — Jesteś wiedźmą? — Podszedł bliżej. 223 — Eee, jaka tam ze mnie wiedźma. Ja takie o... tylko... — wykrzywiła się rozbrajająco. — Tagero jest twoim panem? — A kto to taki? — Nie udawaj głupiej! — zezłościł się Mino. — Za durnia mnie masz?! — Wejdźcie, rycerzu, rozgośćcie się, na wszystko będzie pora... — Gestem ręki zaprosiła go do środka. — On tu przyjdzie? Kiedy? — Ja nic nie wiem, jasny rycerzu, zaraz gorącej polewki wam dam! Mino ostrożnie przestąpił próg. Nic się nie stało. Odczekał, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Kie licho!... w tej kurnej chałupie był piec! Potężny, murowany piec z utrąconym kominem, kończącym się tuż pod błyszczącą od sadzy strzechą. Te dwie rzeczy zupełnie do siebie nie pasowały. Skoro komuś chciało się budować tak duży piec, to dlaczego nie wyprowadził komina nad dach? To było po prostu bez sensu! — Siadajcie, rycerzu. — Starucha wskazała ławę obok stołu. Mino usadowił się tak, aby mieć ścianę za plecami. Poprawił topór, ale nie wyjął go zza pasa. Dwa łokcie nad jego głową wisiała gęsta, szaroniebieska warstwa falującego dymu. Żerdzie podtrzymujące strzechę były ledwo widoczne. Przyjrzawszy się im jednak lepiej, młodzieniec stwierdził ze zdumieniem, że wędzi się na nich całkiem spora gromadka nietoperzy... Ciekawe czy jeszcze żyją? pomyślał. Na ścianach wisiały pęki ziół, a na długich półkach stały liczne gliniane słoje. Zamiast podłogi było klepisko. Wiedźma pochyliła się nad stojącymi na piecu garnkami i kociołkami. Huczał ogień, a w nosie wierciły zapachy ziół, dymu i jedze- 224 nia. Jedzenia... Mino poczuł, jak jego wnętrzności skręcają się w jeden ogromny supeł. Przełknął gwałtownie ślinę. — Na zdrowie rycerzu. — Stara postawiła przed nim wielką misę parującej zupy. — Najpierw ty! — opanował się szybko. Bez gadania ujęła łyżkę i przełknęła nieco strawy. — Masz zjeść po jednym kęsie wszystkiego, co tutaj pływa — rozkazał. Popatrzyła na niego drwiąco i zabrała się za wyławianie kawałków mięsa, mącznych klusek i warzyw. Robiła to bardzo powoli, długo żując i smakując z zachwytem każdą próbkę potrawy. Celowo przeciągała, drażniła Mina, ale on z kamiennym spokojem wytrwał do końca, po czym przysunął naczynie do siebie i sam zaczął jeść. Z namysłem, wolniutko. .. Gdyby jednak czarownica przestała się na niego gapić, to najpewniej powybijałby sobie zęby łyżką albo się udławił. Głodne, zachłanne zwierzę w jego umyśle przestało szaleć i wyć dopiero wtedy, gdy z misy ubyła połowa zawartości, a przyjemne ciepło rozlało się po zmęczonym ciele. Kiedy skończył, starucha sprzątnęła ze stołu i usiadła w kucki na przeciwległym końcu izby. Zapatrzyła się gdzieś przed siebie. Cisza i spokój. Miłe rozleniwienie narastało przechodząc w senność. Było to tak naturalne, że Mino nie zdołał zmusić się do zachowania czujności. Oparty o ścianę, z rozluźnionymi mięśniami, coraz bardziej grzązł w rozkosznej błogości. Rzeczywistość się rozklejała. Mozolnie tłumaczył sobie, że powinien pamiętać o niebezpieczeństwie i zasnął w połowie któregoś z tych wywodów... — Mino Dergo, zbudź się! Zerwał się na równe nogi omal nie wywracając stołu. Ręka pomknęła ku broni. Jest! Palce dotknęły chłodnego metalu. Ulga. 225 Ciemne i jasne plamy przed oczami ułożyły się w zrozumiały obraz. Była już noc. Chatę oświetlały błyski płomieni wydobywających się z otworów w palenisku pieca. Pod ścianą siedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany w kobiece szaty. — Nie obawiaj się, nic ci nie grozi. — Ty jesteś Tagero? Co to za błazenada"" — Mino stał spięty, gotów do walki. — Uspokój się, gdybyś miał zginąć, twój trup od dawna byłby już sztywny... — Tagero wstał i bez pośpiechu zrzucił z siebie suknię. Pod spodem miał męskie ubranie. — Chcę z tobą mówić, a że nie dałeś się przekonać, by broń zostawić w lesie, musiałem uciec się do tego prostego wybiegu... — Gospodarz uśmiechnął się ironicznie. — Człowiek zmęczony i głodny często bywa zły i nie sposób z takim rozsądnie pogadać. Dobrze wyostrzone żelazo pod ręką dodatkowo utrudnia rozmowę. Teraz to co innego, nieprawdaż/ — Czarnoksiężnik zdjął z jednej z półek dzban oraz dwa kubki. — Nie będę z tobą pić, łajdaku. — syknął Mino. — Czemuż to? — szczerze zdziwił się Tagero. — Nie lubisz mnie? — Ty ścierwo! Jeszcze pytasz?! — młodzieniec chwycił za miecz. — Tak, pytam — odparł spokojnie mag. — A niby co ja ci takiego zrobiłem? — Rida! — Nie. ja rzuciłem na nią oskarżenie, nie ja wydałem wyrok ani go wykonałem. Ja stworzyłem tobie i jej szansę pokonania śmierci.. — Przemiana? — Mino drgnął zaskoczony. — Właśnie! — Przytaknął Tagero. — To było moje ryzyko. Nie mogłem przecież przewidzieć z góry, co ona zrobi kiedy 226 stanie się wisielicą. Gdyby cię rzeczywiście kochała, twój plan by się powiódł. Lecz niestety, narzeczona szlachetnego Mina Dergo była zwykłą mieszczką, której trafiła się doskonała okazja, by zmienić stan. Chciała wyjść za ciebie z czystego wyrachowania, bez krzty uczucia, ty biedny zaślepiony głupcze! — zawołał z politowaniem. — Po śmierci została w niej tylko nienawiść. Miłości nie było nigdy! Wybrała zemstę, zrobiła swoje, a przy okazji i mnie uwolniła od kłopotów. — Dużo wiesz. — Młodzieniec opadł ciężko na ławę. — Dowiaduję się wielu rzeczy, choć muszę przyznać, nie zawsze w porę — odparł Tagero. — Cóż jeszcze masz przeciw mnie? — Nasłane wampiry, upiory z cmentarza... — Daj pokój! — Czarnoksiężnik machnął ręką. — Skoro żyjesz to nie ma o czym gadać. Nie będziemy chyba roztrząsać, co by było gdyby... — Są inni, których zamordowałeś! —A co cię oni obchodzą? — Mag wykrzywił się. — Nigdy nie udawałem świętcy. Pytam o ciebie! — Spiskowałeś przeciwko królowi. - Mino nie zareagował na ostatni krzyk Tagera. — I tak doszliśmy do sedna sprawy! — ucieszył się mag. — To znaczy? — Ormed już nie żyje. Czas, aby Redren też poszedł w jego ślady. — Czego ty właściwie chcesz? — W głosie Mina zabrzmiało przerażenie. —Na początek władzy nad Karem i Suminorem. Później będzie można pomyśleć o Ronię... — Oszalałeś!!! —A potem zobaczymy... — dokończył spokojnie Tagero. — Teraz chcę, abyś zabił Redrena. — Coooo?!!! 227 Nagły szum rozległ się tuż pod strzechą. Wirujący kłąb pyłu i kurzu wpadł do chaty przez jeden z otworów dymnych, po czym zniknął w kominie. Nietoperze zaczęły piszczeć. Z pieca dobiegł cichy gwizd. Czarnoksiężnik uśmiechnął się. — Zabijesz Redrena — powtórzył. — Po to cię sprowadziłem. — Kpisz czy rozum straciłeś?! — Ani jedno, ani drugie. — Tagero popatrzył na Mina jak wyrozumiały nauczyciel na niesfornego ucznia. — Po prostu zrobisz to! — oznajmił. — Żywy lub martwy ... Możesz wybierać. — Dlaczego ja? — wyrwało się młodzieńcowi. — Mądre pytanie. Widzę, że zaczynasz rozumnie myśleć — pochwalił go mag. — jesteś jedynym człowiekiem, który bez przeszkód może zbliżyć się do Redrena. Różanooka nie będzie przecież podejrzewać swego kochanka, nieprawdaż? Mino zacisnął zęby. — Nie trudziłbym ciebie — ciągnął dalej Tagero — gdybym mógł zrobić to w inny sposób. Już próbowałem, ale nie wyszło... Ta twoja strzyga i Kaad zbyt dobrze go pilnują... — Wtem zsiniał. — Nie znoszę, gdy mnie ktoś wyprowadza w pole! — wrzasnął nagle z furią. — Nie daruję! Ronijski przybłęda!!! — zapienił się. — Jarmarczny filozof! Ta glista! Błazen! Pełzające Gówno! — Na pewno chodziło o Kaada. Rozwścieczony czarnoksiężnik jeszcze długo zionął nienawiścią i obelgami. Zupełnie nie potrafił się opanować. Dopiero wykrzyczawszy się, znów przytomniej popatrzył na Mina. — Dlatego daję ci szansę — powiedział sapiąc głośno. — Stań przy mnie, a będziesz żyć. Może nawet zostaniesz mym namiestnikiem w Suminorze... — Nigdy! — wychrypiał młodzieniec. — Typowe opory szlachetnego rycerza, wierność, lojal- 228 ność i te rzeczy... — zakpił Tagero. — Pozwól zatem, że uspokoję twoje sumienie. Otóż ty i tak to zrobisz! Jeśli jeszcze nie zrozumiałeś, powtórzę. Albo z własnej woli, albo jako kierowany mymi myślami żywy trup. Oczywiście w tym drugim wypadku, później, już na nic mi się nie przydasz... — zawiesił głos. — Problem, jak widzisz, nie dotyczy czynu, ale tego, czy za jałowy, moralny sprzeciw warto płacić życiem? Z góry mówię, że ja się nie wzruszę, a nikt inny nie będzie wiedział... No, dalej! Zaczyna mnie już nudzić ta gadanina! — Wychodzę! — oznajmił Mino. Tagero parsknął śmiechem tak serdecznym i szczerym, jakby usłyszał najlepszy dowcip w życiu. — Proszę bardzo! — zawołał rozbawiony, ocierając łzy, które napłynęły mu do oczu. — Tędy proszę... — Wskazał mu drzwi. Mino wściekły zerwał się z ławy, podszedł, szarpnął za skobel i przekroczył próg. Nim zdążył pojąć co się dzieje, potężny cios wrzucił go z powrotem do izby. Z łomotem zwalił się na klepisko. Ostry ból wokół mostka. W uszach zamarł zgrzyt pękającego żelaza. Cztery dziury w pancerzu. W drzwiach stała strzyga — przewodniczka z uniesionymi szponami. Gdyby nie stalowa płyta na piersiach, serce Mina leżałoby już na ziemi. Ubranie pod zbroją zwilgotniało od krwi. Zobaczył nad sobą twarz Tagera. — Nie sądziłem, że jesteś aż tak głupi — powiedział z pogardą czarnoksiężnik. — Żałosny pajac! Przemyśl to sobie, dopóki nie wrócę. Twoje szczęście, że muszę coś załatwić... — zniżył głos i mrugnął znacząco. — Masz więc czas do namysłu, w sam raz tyle, ile potrzeba... — zarechotał radośnie i wyszedł. Mino przewrócił się na brzuch, a strzyga syknęła ostrzegawczo. Sterczące do wewnątrz zadziory w pancerzu wbiły 229 się w świeże rany. Młodzieniec wstrzymał oddech czekając na skok upiorzycy. Nic się jednak nie stało. Powoli uniósł się i stanął na czworakach. Ona wciąż była za nim, ale w każdej chwili mogła znaleźć się na jego grzbiecie... Powoli oparł prawą dłoń na obuchu topora. Zacisnął palce. Ramię drgnęło, gdy wyciągał stylisko zza pasa. Szmer drewna przesuwającego się pomiędzy blachą a skórą sprawił, że serce stanęło Minowi w gardle. Strzyga nie wydała żadnego dźwięku. Zupełnie jakby jej tam nie było! Lewa ręka zaczęła drżeć. Jeszcze dwie piędzi... półtorej... jedna... pół... odrobina... Już!!! Miał topór w garści! Teraz tylko zmienić uchwyt... Spokojnie. Oprzeć stylisko o pierś, przesunąć palce... Tak. Mino nie mógł uwierzyć, że upiorzyca nie słyszy tego rozsadzającego mu skronie dudnienia! Wstać na kolana... Szmer kroków! Kopnięcie w plecy rzuciło Mina na twarz. Przerażenie ścięło krew w żyłach. Znieruchomiał tuląc topór jak dziecko. Nic więcej... nic... Ochłonął, drgnął i zaczął pełznąć ku ścianie. Dotknął jej, a następnie, opierając się o nią, wstał niczym pająk czepiający się muru. Strzyga nie przeszkodziła mu. Stał ciągle plecami do niej. Łapał oddech, miał wrażenie, że w piersiach ma już dziurę wielkości pięści. Krew ciekła spod pancerza. Ona jest szybsza i silniejsza. To musi być jeden cios! Zaskoczyć! Co ona myśli?! Co wie?! Mino poczuł, jak miękną mu nogi, wiotczeją ramiona. Strach obezwładniał. Podchodzi! Nie!!! Obrót! Wściekły zryw mięśni. Skrzek i błysk stali. Ostrze spadło na ramię potwora. Trzask kości i przeraźliwe wycie. Ten wrzask omal nie rozniósł chaty. Strzyga zwinięta w kłąb tarzała się po klepisku. Mino uderzył znowu. Skowyt zawibrował szaleńczo. Upiorzyca przestała się miotać \ zadrgała w konwulsjach jak przydeptany pająk. Ulga i obrzydzenie zalały umysł Mina. Stanął nad potworem w rozkroku i oburącz wzniósł topór. Żelazo pomknęło zza głowy. Świst, huk i trzeszczący chrzęst. ] cisza. 230 Ciałem strzygi szarpnął ostatni skurcz. Z ran zamiast krwi wysączyła się błękitna poświata. — Doskonale, Mino Dergo! — W progu stał Tagero. — Dokładnie to samo zrobisz z Różanooką... Mino jednym susem przesadził pół izby. Topór w jego rękach zatoczył szeroki łuk. Ostrze warknęło przeciągle. Czarnoksiężnik nie próbował się nawet uchylić. Stal z całą siłą uderzyła w pierś lekko odzianego Tagera... Obłędny zgrzyt, szczęk i bryzgi iskier, Mino miał wrażenie, że rąbie żelazny posąg wmurowany w litą skałę. Rozedrgane stylisko pękło wzdłuż. Na koszuli maga nie został nawet ślad. Młodzieniec cisnął precz uszkodzony oręż i dobył miecza. Pchnął w odsłonięte gardło czarnoksiężnika. Tuż przed celem klinga utknęła w powietrzu, które nagle nabrało twardości szkła. Cofnął ramię i ciął jeszcze w twarz.. To samo. Wszystko na nic! Odstąpił dysząc ciężko. Opuścił broń. — Dokonałeś wyboru — stwierdził zimno Tagero i zupełnie swobodnie zrobił dwa kroki w kierunku Mina. Szepnął coś. Cichy szelest rozległ się za plecami młodzieńca. Ten spojrzał za siebie. Z pieca wypadł popiół. Szary proch przez chwilę wysypywał się zza uchylonych drzwiczek popielnika, a potem kupka pyłu zawirowała i szybko uniosła się w górę, przybierając postać obłoku. Latawiec! Mino, rzuciwszy miecz, schylił się po stępiony topór. Tagero nie zrobił nic, by mu przeszkodzić. Spalony szkielet już wisiał nad ziemią. Młodzieniec zaatakował desperacko. Broń przeleciała przez demona jak przez dym. Skutek był też podobny. Latawiec zafalował lekko. Nic więcej. Mag wybuchnął szatańskim śmiechem i klasnął w dłonie. Ręce latającego kościotrupa chwyciły Mina za gardło. Przejmujący chłód przeszył ciało. Świadomość młodzieńca przygasła, lecz prawie natychmiast zapłonęło w niej śmiertelne przerażenie. Nieszczęśnik rozpaczliwie szarpną 231 się do tyłu, ale demon już przywarł do swej ofiary. Topór wypadł z rozcapierzonej dłoni. Niewidzialne kleszcze wpiły się w umysł Mina. Czuł, że jakiś oślizgły ryj zanurzył się w jego mózg i zaczął wysysać myśli. Zawył jak zwierzę, gdy ta ohyda dotarła do najsubtelniejszych zakątków duszy. Mdlący skurcz stłamsił żołądek, a wnętrze chaty zawirowało z obłędną prędkością. Mino runął gdzieś w dół... — Mało rozumu, dużo honoru. — Tagero westchnął zdegustowany. — To bezczelność, że tacy chodzą po świecie i rozsądnym ludziom psują smak życia! — Kaad, a jeśli się mylisz? — Jeśli tak, to wszystko przepadło — odpowiedział spokojnie wąż. — Tagero każe zrobić sobie z mej skóry sto par nocnych pantofli, a twoja czaszka będzie ozdobą jego kolekcji. .. — Przestań! Też ci się na żarty zebrało! — Irian przeskoczyła przez kłębowisko zarośli i obiegła łukiem zwartą grupę drzew. — Nigdy w życiu nie byłem tak poważny jak teraz! — Kaad mknął przed siebie, z niesamowitą zwinnością omijając wszelkie przeszkody. — Jestem pewien, że właśnie tak postąpi. Podsłuchiwałem go, kiedy o tym myślał! Oba demony pędziły w ciemnościach rohirryjskiej puszczy. Zielone i czerwone oczy rozbłyskiwały co chwila zza krzaków i pni. Niekiedy rozlegał się trzask chrustu pod dolnymi szponami Różanookiej oraz szelest gałęzi rozgarnianych pazurami. Odgłosom tym towarzyszył nieustanny szmer ściółki odrzucanej na boki zygzakowatymi ruchami cielska Kaada. Strzyga i wąż nie dbali o ostrożność. 232 — Czuję się, jakbym lazła w zasadzkę — przekazała Irian — Jeśli te nietoperze wrócą, Redrena już nic nie ocali... — Mówiłem królowi, żeby ukrył się w okutej srebrem skrzyni — odezwał się Kaad — ale on oświadczył, że w żadnej trumnie przed demonami chować się nie będzie, że tam ich miejsce, nie jego... Trudno. Przecież nie będę leżał bezczynnie z ogonem zawiązanym w supeł, kiedy Tagero może robić, co chce. Trzeba działać! — Powinnam była zostać i chronić Redrena... — Nie pleć! — myśl wibrowała gniewem. — Jesteś potrzebna mi tu i teraz. Nikt inny. Nie powinienem się mylić — zapewnił. — zresztą tobie wcale nie chodzi o króla. Cały czas martwisz się o Mina! Ja też chciałbym wiedzieć, co z ni jest. Jeżeli zginął, to i bez ciebie znajdą jego ciało. Dość zostało ludzi, którzy go znali. Grabarzy nie musisz pilnować. A jeśli jak mówisz, przeżył, to znaczy, że się gdzieś zawieruszył i na pewno wróci! Nie ma się czym przejmować zakończył pocieszająco. Myśli, jakie teraz napłynęły do Różanookiej, nie miały postaci słów. Były w nich ból i łzy... — Irian, co z tobą?! — Kaad zaniepokoił się. — Nie wiem... — Przekaz zadrżał niczym zdławiony szept. Wciąż mknęli przez czarny las. — Wystarczy! — rozkazał Tagero. Latawiec posłusznie cofnął się i zawisł koło ściany. Mag nakreślił w powietrzu tajemny znak, a wtedy jakaś niewidzialna siła uniosła do góry szczątki zarąbanej strzygi i wyrzuciła je za drzwi. Tagero strzepnął dłonie, po czym przyklęknął obok Mina. 233 — Jak się czujesz, waleczny rycerzyku? — Kilkakrotnie uderzył leżącego w twarz. Młodzieniec z trudem otworzył oczy. — Bardzo ci słabo, prawda? Nie możesz się ruszyć ani myśleć i jest ci zimno... — odpowiedział sam sobie czarnoksiężnik. — Szczerze mówiąc wolałbym tu siedzieć, popijać miód i patrzeć, jak zdychasz ze starości. Ale niech tam! Nie można mieć wszystkich przyjemności na raz. Nie mogę zniszczyć ci wspomnień ani młodości, bo szanowna narzeczona gotowa zorientować się, że to nie ty... — zachichotał radośnie. — To musi być zręczna robota, a nasz drogi sędzia Molino — tu wymownie popatrzył na falujący szkielet — nie potrafi być aż tak delikatny. Oczywiście to nie jego wina — monologował dalej Tagero zdejmując z Mina pancerz. — Trochę go za dokładnie spalili, więc sam rozumiesz... Gdyby szczątków było więcej, mógłby zostać spaleńcem. Te potrafią nie tylko szarpać dusze. No cóż... ale z drugiej strony nie są one aż tak, rzekłbym, poręczne jak latawce. Szkoda. Chociaż nie! Chyba jestem niesprawiedliwy! W końcu nasz drogi sędzia wspaniale popisał się w pałacu Arcyświętcy. Ach, prawda, ty nic o tym nie wiesz! Trudno. — Mag odrzucił w kąt blachę i rozchylił ubranie na piersiach Mina. — Uuu... Aleś się rozharatał! Ale to dobrze. Ta rana zakryje ślad przebijania serca, bo przecież muszę cię jakoś zabić. Na całkiem żywych moc Onego nie chce działać. Taka już jej uroda. Nie przejmuj się, mam tu taki ładny sztylet z ostrzem pustym w środku. Posoka wypłynie raz dwa i po krzyku. Własna krew nie będzie ci teraz potrzebna. Nową, świeżutką wyssiesz sobie z Redrena, nieprawdaż? A do tego czasu musisz być jej bardzo spragniony... Syty wampir to kiepski wampir. No właśnie! A jak tam zęby? — Palcami rozchylił wargi młodzieńca. — Proszę, proszę! Mocne, zdrowe. Wspaniale się będą przekształcać! Bezzębne dziady są do niczego. Z dziury 234 w dziąśle nawet najlepszy mag nie zrobi kła. O! Widzę, że już mnie rozumiesz. Żywotna z ciebie bestia! Ale nie próbuj się szarpać. Nigdy nie będziesz miał na to dosyć siły. I nie martw się, prędko zapomnisz o buncie! O tak, dobrze. Teraz potrzebny jest Okruch... Do Mina dotarło, że Tagero wstał, odszedł na moment, a gdy wrócił, położył mu na piersiach coś pulsującego mrowiącym ciepłem. Usłyszał szept zaklęć i zobaczył nad sobą błysk stali. — Żegnaj, rycerzyku! Przeciągle skrzypnęły zawiasy. — Kaad? — W głosie Tagera zadźwięczały zdumienie i gniew. Ani śladu przestrachu. Opuścił sztylet i zabrawszy Okruch odwrócił się do węża. — Nie myślałem, że się na to odważysz — stwierdził czarnoksiężnik. — Na co ty liczysz? Trzeci raz nie uciekniesz! — Nie zamierzam tego robić — przekazał wąż. — Chcę z tobą wyrównać rachunki! — Głupcze! Zapomniałeś już, że nic mi nie możesz zrobić?! Że prędzej zdechniesz, niż zdołasz złamać zaklęcie, które nałożyłem na ciebie w chwili przemiany i przeniesienia. — To prawda — odezwał się Kaad — ale jest tu ze mną ktoś nad kim nie masz żadnej władzy... Do izby weszła Irian. Mino z nieludzkim wysiłkiem uniósł głowę, lecz nie zdołał utrzymać jej w górze ani wykrztusić słowa. Tagero parsknął śmiechem. — Więc zostawiliście Redrena samego! — zawołał gromko. — Doskonale! Nawet nie wiecie, jak bardzo ułatwiliście mi zadanie! — Mag klasnął w dłonie, a latawiec natychmiast zwinął się w kłąb kurzawy i poleciał w stronę otworu dymnika. — Już go nie dogonicie! 235 W tym momencie stało się coś niesamowitego. Kaad bez żadnego wstępnego ruchu wystrzelił w górę niczym sprężyna. Jego łeb pomknął jak pocisk i w ułamku chwili znalazł się pod strzechą, tuż koło uchodzącego demona. Szczęki węża rozwarły się szeroko, a syczący strumień wylatującego z płuc powietrza porwał krople przejrzystego płynu ściekającego obficie z białych kłów. Opluty jadem latawiec buchnął jasnym płomieniem. Kaad spadł na klepisko, a kula ognia z jazgotem rozszalała się po chacie, odbijając się od ścian, strącając z półek naczynia oraz płosząc nietoperze. Trwało to równie krótko jak atak węża. Niebawem demon spłonął do cna i zniknął. Sędzia Molino zakończył swoją pośmiertną egzystencję. Zanim Tagero zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, Kaad błyskawicznie podpełzł do Mina i nakrył go własnym ciałem. Dalsze wypadki potoczyły się w oka mgnieniu. Irian ruszyła w stronę Tagera. Czarnoksiężnik wymówił zaklęcie i powietrze wokół strzygi zeszkliło się i pozałamywało niczym wieloboczny kryształ. Różanooka z łatwością wydostała się z magicznej pułapki. Czar rzeczywiście nie zadziałał. Szpony uniosły się do ciosu. — ARAD!!! — Tagero wyrzucił w górę ramiona. Czarnoksięski żywioł rozerwał piec od środka. Buchnął piekielny gejzer. Cegły, blachy, kamienie, żar, żagwie, dym oraz sadze — wszystko to zakotłowało się w izbie. Cała chata momentalnie stanęła w ogniu. Strzecha, której nie tknęły wcześniej płomienie ginącego latawca, teraz zajęła się jak pochodnia. Tam, gdzie był piec, otworzyła się rozjarzona czeluść. Tagero skoczył w nią bez wahania. Różanooka zatrzymała myśl Kaada. — Pomóż mi wydostać stąd Mina! Strzyga spojrzała za siebie. Wąż, spełniwszy rolę żywej tarczy, właśnie pchał bezwładnego młodzieńca w kierunku 236 drzwi. Wiązania podtrzymujące dach już się przepalały. Dwie żerdzie wraz ze stertą płonącej słomy runęły na Irian. Rozrzuciła wszystko pazurami na boki i dotarła do Kaada. Pożar szalał z nadnaturalną furią. Zaczęły trzeszczeć ściany. Gdy cała trójka przebrnęła przez próg, chata zawaliła się i zamieniła w rozpalony stos. Jednak w chwilę później zaklęcie straciło moc. Płomienie po prostu zapadły się pod ziemię, a zgliszcza natychmiast wystygły i pokrył je zimny popiół. Jedynie tlące się włosy Różanookiej świadczyły, że nie był to tylko sen. — Skąd wzięliście się tutaj? — wyszeptał Mino. — A ty? — Irian już w ludzkiej postaci gasiła swój warkocz. — Zwabił mnie... chciał, żebym zabił króla... — Młodzieniec z wysiłkiem wyksztuszał słowa. — Próbował zmienić w wampira... — Każdy może się mylić. — Kaad pokiwał bezradnie łbem. — W każdym razie miałem rację przyprowadzając cię tutaj. — Prawda... — westchnęła Irian. — Ale musimy iść za nim! — Ożywiła się i podbiegła do szczątków chaty. — To nie takie proste — przekazał jej wąż. — Sama zobacz. Nie musiał tego mówić, gdyż Różanooka właśnie próbowała odwalić pierwszą z brzegu belkę. — Ależ to jest zamarznięte bardziej niż na kość! — zawołała zdumiona. — I na dodatek wszędzie pełno lodu... — Równowaga w naturze musi być zachowana — odparł spokojnie Kaad. — Najpierw był ogień i gorąco, a teraz woda i mróz. Każde zaklęcie ma zawsze określony przeciwskutek. W wypadku żywiołów podstawowych następuje prosta wymiana przeciwieństw. — Znasz się na tym? — spytała Irian. 237 — Tak, ale nie na tyle, by czynić samemu. — Więc co teraz? Ucieknie nam! — Nie ucieknie. Jest w takiej samej sytuacji. Musimy zaczekać, aż to, tam odtaje. — Do rana? — Co najmniej, albo dłużej. — A potem wszystko... od początku? — odezwał się Mino. — Nie sądzę — odpowiedział Kaad po chwili zastanowienia. — Tagero nie jest demonem ani bóstwem zła. Popełnia niekiedy błędy, nie ma zmysłu obecności, daje się czasem zaskoczyć. A więc będąc człowiekiem, musi też jeść i spać. Używanie zaklęć odbiera siłę, a takie nagłe wezwanie ognia, bez wcześniejszego przygotowania, to już nie byle co. Tam, dokąd uciekł, raczej nie czeka na niego miękkie łoże i suto zastawiony stół... — A co to za miejsce? — Irian uniosła głowę. —Jeżeli się nie mylę, źródło mocy Onego... Mino zdołał usiąść z wrażenia. Kaad odruchowo podparł mu plecy. — Płonąca skała! — wykrzyknęła Różanooka. — Tak sądzę — przytaknął wąż. — Tutaj... — Irian zamilkła i zamyśliła się nad czymś głęboko. Ogarnęła ją nagle niespodziewana, ogromna tęsknota. .. Tagero stał się nieważny. — W końcu nie odpowiedzieliście mi na pytanie — przypomniał Mino. Różanooka nie zareagowała. Kaad odwrócił głowę w stronę młodzieńca. — Kiedy wyruszałem na zwiady, czułem, że gdzieś tutaj go znajdę — wąż zaczął opowieść. — Tak też się stało. Spotkaliśmy się tuż przed bitwą. Powiedziałem, że chcę się do niego przyłączyć, bo przekonała mnie jego potęga. 238 — Uwierzył ci? — szepnął Mino. — Nie, ale postanowił nie okazywać mi nieufności. Nie wiedział, że przez te dwadzieścia lat nauczyłem się słuchać myśli. Nie miał czasu się mną zajmować. Szykował wtedy tę mgłę... Gdy spostrzegłem, co czyni, omal nie uwierzyłem, że on naprawdę jest niezwyciężony! — Nie przeszkodziłeś mu? — Młodzieniec próbował wyraźnie wymawiać słowa. Przychodziło mu to z trudem. — Nie mogę i nigdy nie mogłem zrobić coś przeciw niemu. On też. — Nie może... cię unice-estwić? — zdziwił się Mino. — Czarami nie, tylko magiczną bronią, tak jak zwykłego demona, lub przez nasłanie innych upiorów. Z tego właśnie powodu nie zdołał teraz zaszkodzić Irian. To cecha mocy Onego, istotę nadnaturalną można bez trudu powołać do życia, ale nie da się jej równie łatwo zniszczyć. Ono opornie poddaje się naszej magii i czarom. Jest zbyt inne, obce... — A co by-yło d-dalej? — Uciekłem, wymknąłem się wysłanym w pogoń potworom i ostrzegłem Redrena przed mgłą. Król wydał rozkaz odwrotu całej armii. — Zdążyli? — Nie wszyscy. Pomyliliśmy się co do kierunku ruchu mgły. Większość gońców została wysłana na lewe skrzydło i do centrum. Tymczasem duchy nadeszły z prawej... — Kaad zamilkł na chwilę. — Zginęło około dziesięciu tysięcy ludzi... Wojsko poszło w rozsypkę. W sumie połowa naszych została na Obłych Wzgórzach. — Masakra... — Mino nie wiedział, co powiedzieć. — Nie słyszałem o większej — przytaknął wąż, — Król też miał zginąć. Tagero wysłał na niego jadowite nietoperze. przyleciały już w dzień, razem z mgłą. Były spreparowane na podobnej zasadzie jak tamta mucha w klasztorze. To dawna 239 sztuczka, przy której nie trzeba używać mocy Onego. Stara magia naszego świata... — zamyślił się. — Musiałem wezwać na pomoc Irian. Różanooka ożywiła się teraz. Spojrzała na Mina. — Usłyszałam jego myśli — powiedziała półgłosem — kiedy ostatni raz zaatakowali nas Karyjczycy. Wiedziałam, że zdołałeś się przedrzeć, a potem poszłam przez mgłę. Nic mi nie zrobiła. Duchy wyczuły, że moja krew to trucizna. Wróciłam w porę, bo Kaad jest za duży i ciężki, by walczyć z nietoperzami. Z trudem odpędzał je od Redrena. — Szukałem cię na pobojowisku — wyznał Mino. — Sądziłam, że się domyślisz... — Popatrzyła na zgliszcza chaty. — Nie mogłem myśleć! Uśmiechnęła się z roztargnieniem. Mino nie dostrzegł tego. — Skąd wiesz, że to tutaj? — Irian zwróciła się do Kaada. — Co? — Wąż zmrużył ślepia. — Ono... — Z tej jamy pod piecem Tagero czerpał swą moc potrzebną do narzucenia swej woli duchom poległych. Nie wyobrażam sobie, co innego mogło by tam jeszcze być — odpowiedział Kaad. — Czy schodził... wtedy na dół? — spytał Mino. — Jak teraz? — Nie. Był cały czas w izbie. W pewnej chwili pomyślał nawet, że nie może tam iść... A zatem jest to coś, co mu nie sprzyja! Uciekł do tej nory przed Irian, bo nie miał innego wyjścia. Dlatego uważam, że nie musimy się go obawiać. — A jeśli się mylisz? — Dwie godziny temu Irian zadała mi takie samo pytanie — odparł zirytowany Kaad. — Odpowiem ci to, co jej: 240 wtedy zginiemy! Niczego nie jestem pewien do końca. Lepiej postaraj się zasnąć! Różanooka wstała i zmieniła postać. — Rozejrzę się po okolicy — przekazała. — Tylko nie odchodź daleko — poprosił wąż. — Większość upiorów jest znowu w Sahen, ale kto wie, czy Tagero nie zdążył czegoś tu wezwać? — Dobrze — zgodziła się i zniknęła w lesie. Chciała być sama... Mino opadł na plecy i zamknął oczy. Zasnął, zanim zdążył o tym pomyśleć. Obudził go ostry trzask. Był jasny dzień. Irian i Kaad rozbijali zmarzlinę na pogorzelisku. Najwyraźniej oboje stracili już cierpliwość. Różanooka ciągnęła pazurami jedną z belek, a wąż podważał ją własnym grzbietem. Po chwili rozległ się przeciągły, zgrzytliwy chrzęst pękającego lodu. Mino wstał szybko. Rana na piersiach zabolała go tak mocno, że aż syknął. Po trzech krokach zakręciło mu się w głowie. Nagła fala słabości zupełnie obezwładniła całe ciało. Zdumiony runął na ziemię. Wtem zobaczył nad sobą głowy Kaada i Irian. Nie spostrzegł, kiedy się pojawili. Nie pamiętał ostatnich chwil. Zemdlałem... pomyślał zaskoczony. — Min, co z tobą? — W głosie Irian brzmiał przestrach. — Nie wiem — szepnął. — Wyspałem się, chciałem wstać... — Rana wciąż krwawi — zauważył wąż. — A powinna była już się zasklepić! — Rzeczywiście. — Różanooka odchyliła koszulę — Min, co on ci zrobił? — To był latawiec. — Latawiec?!! — zdenerwował się Kaad. — Czemu wcześniej nie powiedziałeś?! — Sądziłem, że domyśliliście się sami... 241 Oba demony popatrzyły po sobie. — Byłem pewien, że Tagero rzucił na ciebie tylko urok odbierający siłę. — Kaad machnął ogonem. — I co teraz? — Mino oparł się o jeden ze zwojów Kaada i usiadł. — Latawce ranią dusze — powiedziała Irian. — Sprawiają że uchodzi z nich życie. Takie rany nie goją się nigdy... — To prawda — potwierdził wąż. Młodzieniec zbladł. — Więc muszę umrzeć? — zapytał próbując zachować spokój. — Twoje ciało nie ma już nawet tyle życiowej siły, by zabliźnić ranę na piersiach. — Kaad zniżył łeb. — Jeżeli śmierć nie nastąpi z upływu krwi, to w ciągu najbliższych tygodni nadejdzie głęboka starość... Różanooka milczała Mino uniknął jej wzroku. Jestem żołnierzem, pomyślał, żołnierzem... — Zanim to się stanie, chcę zobaczyć jego trupa — wycedził przez zamknięte zęby. — Pomóżcie mi wstać! — Tylko ostrożnie, bez żadnych gwałtownych ruchów — przestrzegł go Kaad. — I jak?... — odezwał się znów po chwili. Mino stał pewnie w lekkim rozkroku. — Kiedy się poruszam, nie czuję osłabienia — rzekł półgłosem. — Chodź! — Irian trąciła węża. — Trzeba zrobić przejście... Zostawili Mina i zabrali się do roboty. Ze wściekłą pasją zaczęli rwać, łamać i kruszyć drewno i lód zagradzające drogę do podziemi. Młodzieniec szedł ku nim powoli. Gdy dotarł do zgliszcz, Różanookiej udało się wybić szponami niewielki otwór. Kaad zaraz wcisnął tam łeb i zaparł się niczym olbrzymi żywy łom. Po chwili sterta zwęglonych belek, zwią- 242 zanych czarnym od spalenizny lodem, pękła z hukiem, uniosła się i z trzaskiem runęła w bok. — Gotowe! — wąż rozprostował kark. Cała trójka pochyliła głowy nad dziurą w ziemi. Był to wylot sztolni, z której wydobywało się mocne, lecz nie rażące oczu światło. Blask słońca nie zdołał go przygasić. Gładkie owalne ściany pokrywała połyskująca, szklista masa. Irian weszła tam pierwsza, za nią Kaad i Mino. Młodzieniec wspierał się o wygięty do góry grzbiet węża. Ostrożnie przebyli kilkadziesiąt kroków. Tagero mógł być tylko przed nimi... Najpierw dostrzegli go jako odległą ciemną plamę na tle świetlistej magmy rozblasków, migoczącej w głębi korytarza. Czarnoksiężnik rzucał cień o długości przeszło sto kroków. Wielokrotnie odbite od ścian sztolni światło zamazywało kontury. Tagero zauważył ich znacznie później. Irian Mino i Kaad szli w kierunku źródła światła, a zatem cień mieli za sobą. Dopiero gdy przebyli dwie trzecie drogi, mag poruszył się niespokojnie. Pojawili się przed nim jak zjawy. — Stać!!! Nie zbliżać się! — wrzasnął z furią. Nie zareagowali. — Cofnąć się, bo pogrzebię tutaj siebie i was! — Czarnoksiężnik wyraźnie się bał. — Rozkażę, by runął strop! Ta groźba poskutkowała. Różanooka zawahała się i przystanęła. Wąż wysunął łeb daleko do przodu i też znieruchomiał. Zapadła nerwowa cisza. — Kłamiesz! — Myśl Kaada zabłysła we wszystkich umysłach. — Słyszę twoje myśli! W tym miejscu nie działają czary naszego świata. Tutaj nie możesz narzucić niczemu swej woli. Tu rządzi Ono. Tylko na górze, na ziemi można zakląć moce Onego i zmusić je do najróżniejszych wcieleń. Nieprawdaż? — przedrzeźnił maga. Tagero bez słowa rzucił się do ucieczki. Irian i Kaad ruszyli w pogoń. 243 — Hej! — Mino uczepił się węża. — Zwariowaliście?! — wychrypiał ciężko. — On już nam nie ucieknie... — Racja! — Różanooka przestała się śpieszyć. — Wybacz. — Kaad pomógł młodzieńcowi zachować równowagę. Zaczęli iść w poprzednim tempie. Korytarz opadał cały czas. Roziskrzone, drgające światło zdawało się być ciągle w tej samej odległości. Po trzystu krokach Mino drugi raz zasłabł. Wąż owinął go troskliwie ogonem i dalej niósł, najdelikatniej jak umiał. Mijały kolejne minuty i kwadranse. Krew spływała Minowi po brzuchu. Ściekała wolno, lecz bez przerwy. Piekący ból wwiercał się w piersi. Strach, nieuchwytny, nienamacalny, osaczał i dusił każdą myśl. Mino szukał słów, które pomogłyby mu przyjąć zbliżającą się śmierć. Określić ją, nazwać, obedrzeć z tajemniczości i lęku. Jednak wszystko, czego próbował się chwycić, było zbyt małe, kruche, niepewne. Jego umysł wił się w obliczu nieuchronności niczym robak pod butem. Chwilami ogarniało go przekonanie, że właściwa formuła zapewni mu nieśmiertelność. Tylko ją znaleźć! Przekonać samego siebie, a potem wraz z nią spokojnie wejść w nicość. Ale nic z tego. Kiedy nadciągała fala strachu, wszelkie słowa rozpływały się w niej jak sól w wodzie, ginęły traciły sens. Pozostawała po nich pustka wypełniona żałosnymi strzępami prawd. Jedyne, na co było go stać, to nie skamleć, nie wyć, nie szlochać. Chociaż w gruncie rzeczy i to nie miało żadnego znaczenia. O ileż łatwiej jest umrzeć w walce, w jednym błysku stali przecinającym życie, zanim zdąży to pojąć rozum... — Jesteśmy! — oznajmiła Irian. — Możesz już stać? — spytał Kaad. — Tak — odpowiedział Mino, a wtedy wąż uniósł go i ostrożnie postawił. Sztolnia rozszerzała się tutaj przechodząc w komorę, któ- 244 rą w połowie objętości wypełniała ogromna, podobna do lodu bryła, świecąca niczym rozpalone do białości żelazo. Ten żar jednak nie parzył ani w ogóle nie był gorący. Bryła wyrastała z podłoża i ścian, a więc to, co widzieli, mogło być tylko bardzo niewielką jej częścią, tak jak wierzchołek góry lodowej. — Płonąca Skała... — usłyszeli myśl Różanookiej. Tagero stał wciśnięty w kąt pomiędzy skałą a ścianą komory. Strzyga ruszyła ku niemu. — Zawrzyjmy układ — odezwał się nagle czarnoksiężnik — To coś... Dotknął źródła Onego. — Zabij go, Iri! — syknął Mino. — Zabij go jak upiora! — Uspokój się. Zrobię to — odpowiedziała Irian. Była już półtora kroku od maga. — Nieeee!!! — W dłoni Tagera zabłysł srebrny sztylet. Szpony Różanookiej momentalnie zacisnęły się na nadgarstku czarnoksiężnika. W ruchach strzygi była pewność i spokój. Szarpnęła rękę z bronią do siebie, wykręciła ją i połamała jak suchy patyk. Tagero zawył przeraźliwie, a ostrze szczęknęło padając na posadzkę. Drugi szpon chwycił maga za gardło i zdławił bluzgający z ust skowyt. Irian puściła teraz zgruchotane ramię i rozwartymi pazurami zakryła wybałuszone w obłędnym przerażeniu oczy niedoszłego zdobywcy świata. Ścisnęła mu głowę i gwałtownie odgięła do tyłu. Chrupnęły kręgi szyjne, a łączące je więzadła zerwały się z ostrym trzaskiem. Kark został złamany, ale Różanookiej to nie wystarczyło skręciła szyję Tagera i pociągnęła jeszcze mocniej. Skóra i mięśnie pękły z mlaszczącym chrzęstem. Zgrzytnęły ścięgna, a z rozerwanych tętnic bryznęły strumienie krwi. Szybkim kłapnięciem szczęk strzyga przegryzła kilka ostatnich włókien i głowa czarnoksiężnika potoczyła się po szklistym podłożu. Wówczas odepchnęła od siebie drgające ciało i przybrała kobiecą postać. Otarła krew z twarzy. 245 — Jak upiora! — przypomniał Mino. — Wiem. — Różanooka pochyliła się i podniosła sztylet. Z rozmachem wbiła go w pierś trupa, a następnie ułamała rękojeść. Wstała. — Skończone — stwierdził spokojnie wąż. — Nie, zaczekajcie! — Irian podeszła do Płonącej Skały i po krótkim wahaniu oparła o nią obie dłonie, a potem też czoło. Trwała tak przez dłuższą chwilę, po czym wolno odwróciła się do Mina i Kaada. — Tę sztolnię i komorę zbudowały istoty, które nazywacie elfami — powiedziała półgłosem. — Skąd wiesz? — odezwał się wąż. — Tagero odnalazł to miejsce i zawładnął nim mocą swych czarów — ciągnęła dalej, nie zważając na zdumienie swych towarzyszy. — Elfy musiały się ukryć, a zaklęcia tego szaleńca zmusiły Ono do uległości. — Dziewczyna przerwała i rozejrzała się wokół. Po chwili jej wzrok natrafił na upuszczoną przez konającego czarnoksiężnika białą bryłkę, świecącą tak samo jak Płonąca Skała. Irian wzięła Okruch i odnalazłszy miejsce, od którego został odłupany, przyłożyła go tam z powrotem. Bryłka natychmiast przyrosła do Skały. — Elfy nie mogły się bronić — Różanooka odezwała się znowu. — Coś takiego jak walka dla nich po prostu nie istnieje, bowiem natura Onego, której podlegają, nigdy nie znała walki. Nawet tej o byt i przetrwanie. Nasz świat, kiedy znaleźli się na nim, wydał się im przerażający i niepojęty. Tak było na początku. Potem spostrzegli, że jednak mogą tu żyć, a nawet rozmnażać się, wykorzystując i przekształcając obce ciała, czyli to co wypadło z gry przemocy toczącej się tutaj w nieskończoność. Ich największym wrogiem okazała się ludzka nienawiść, Jeżeli zwłoki, które miały dać po- 246 czątek elfowi, były nią skażone, następowało wynaturzenie tworzącej się młodej istoty. Tak zaczęły powstawać upiory. Równie groźna stała się później zła wola uzbrojona w uroki i zaklęcia... — Irian podeszła do Kaada. — Ty i ja — rzekła dotykając jego pyska — jesteśmy bardzo dziwnymi stworami. Tak wiele sprzeczności splotło się w nas, że zawiśliśmy pomiędzy dwoma światami. Nie wiem jak ciebie ale mnie dręczyło to zawsze. W głębi duszy czułam, że pazury i kły strzygi nie są tym, co naprawdę powinnam była mieć. Nie wiedziałam tylko, jak mam to zmienić. Teraz już wiem... Zamilkła i niespiesznie zrzuciła z siebie kolczugę, a następnie resztę odzienia. Zupełnie naga zbliżyła się do Mina. — Miałam dać odpowiedź na twe oświadczyny. — Spojrzała mu w oczy. — To już bez znaczenia... — wychrypiał młodzieniec. — Mylisz się, odpowiedź zaś brzmi: nie. Uśmiechnęła się smutno. — Miłość, jaką do ciebie czuję, jest częścią twojego świata i twojej natury. Stracę ją gdy się wyzwolę. A wyzwolić się muszę, dla ciebie... Spójrz! — Cofnęła się szybko o trzy kroki i uniosła do góry prawe ramię. Przekształciła je w szpon. — Nie sądziłam, że to takie proste! — Zdecydowanym ruchem wbiła pazury we własne serce. — Iriii!!! — Mino rozpaczliwie szarpnął się w przód i gdyby go Kaad nie przytrzymał, runąłby jak długi na posadzkę. Różanooka padła na kolana, skuliła się, po czym wyrwała szpony z własnego ciała. Wstrząsnął nią silny dreszcz. Zadrżały ramiona i plecy. Skuliła się jeszcze bardziej. Znieruchomiała. — Iri! — Twarz Mina przybrała barwę popiołu. Po skroniach popłynął mu pot. 247 — Spokojnie... — Myśl Kaada wypełniona była bezbrzeżnym zdumieniem. — Czuję, ona... — Nie obawiajcie się! — Głos Irian zabrzmiał łagodnie i dźwięcznie. — Iri... — szepnął Mino. Uniosła głowę. Wstała. Pomiędzy piersiami nie został nawet ślad rany. Czerwień zniknęła z jej oczu. Teraz była w nich zieleń, błękit i wiele blasku. Światło Płonącej Skały przeniknęło ciało dziewczyny, czyniąc je mlecznoprzejrzystym. Przepadła gdzieś dawna cielesność. Pozostała tylko forma i kształt. — Podejdź do mnie — rozległo się w umyśle Mina. Chwiejąc się jak pijany, młodzieniec postąpił kilka kroków. — Wszystko pamiętam, ale już nic nie rozumiem... — Irian położyła dłonie na jego piersiach. Potężny gorący strumień przepłynął przez serce i mózg. Słabość i ból zniknęły. Wróciła siła oraz jasność umysłu. Przygaszone uczucia odżyły jak podsycony ogień. Miłość była wśród nich. — Irian! — krzyknął z zachwytem. Chciał ją porwać w ramiona. — Nie! — odsunęła się szybko. Stanął jak wryty. Wyciągnięte ręce opadły. —Irian... — To tylko imię — odpowiedziała bez słów. Odchodzę. — Zostań! — A po co? Zaskoczony nie wiedział, co rzec. — Spełniłam ostatnie pragnienie istoty, którą byłam aż do tej chwili. Nie wiem dlaczego było to dla niej takie ważne, lecz uczyniłam to. Czego chcesz jeszcze? Mino opuścił głowę. 248 —Już nic. Żegnaj... — westchnął bezradnie. Irian odwróciła się i weszła w Płonącą Skałę. Po prostu wtopiła się w nią i zniknęła. Młodzieniec stał i patrzył. Po jakimś czasie Kaad trącił go czubkiem ogona. — Chodźmy stąd, nic tu po nas — przekazał mu. — Ale... — Nie staraj się ich zrozumieć. Są zbyt inni. — Chyba masz rację... — Mino przygnębiony zaczął iść w górę sztolni. Niebawem wydostali się na powierzchnię. Był środek dnia. — I co teraz? — popatrzyli po sobie. — Odprowadzę cię na skraj puszczy — odezwał się wąż — a potem tu wrócę. Dopilnuję aby żaden nowy Tagero nigdy więcej się do nich nie dobrał. Zostanę strażnikiem elfów. Kto wie, może mnie w końcu polubią? Może zdołam pojąć ich naturę?... A ty? — Nie wiem. — Mino wzruszył ramionami. — Zupełnie nie wiem. Zagłębili się w las i długą chwilę wędrowali nie odzywając się do siebie. W pewnym momencie Kaad wysunął się nieco do przodu, odwrócił, uniósł łeb i bystro popatrzył na Mina. — Myślę, że mógłbym ci coś doradzić — oznajmił. — A co? — Młodzieniec przystanął. — Ożeń się wreszcie z normalną dziewczyną, chłopie! KONIEC Warszawa, Łapy, Gdańsk wrzesień 1990 - luty 1992