powieść Ondrej Neff Miesiąc mojego życia (1) (Mesic meho zivota) przełożyła Joanna Czaplińska Polskim czytelnikom Ondrej Neff miał do tej pory okazję zaprezentować się jako autor opowiadań, publikowanych przede wszystkim na łamach "Fantastyki". "Miesiąc mojego życia" (1988) jest drugą powieścią SF, po "Jadru pudla" (Sednie sprawy). W 1989 r. wydał kolejne dwie książki: "Pole stastnych nahod" (Pole szczęśliwych przypadków) i "Carodejuv ucen" (Uczeń czarnoksiężnika). W 1990 r. "Miesiąc mojego życia" uzyskał Ludvika, nagrodę czechosłowackiego fandomu za najlepszą książkę, a w ankiecie "Ikarii" w kategorii najpopularniejszych powieści czesko-słowackich uplasował się na miejscu drugim, tuż za znaną również w Polsce trylogią Soucka "Tajemnica ślepych ptaków". "Miesiąc mojego życia" jest typową hard science fiction. Neff ukazał w niej swoje nowe oblicze - oblicze futurologa. Utwór został wydany trzy lata temu, powstał więc w warunkach społeczno-politycznych zupełnie innych niż dzisiejsze, a nastroje w Czechosłowacji były dalekie od optymizmu i nadziei na jakąkolwiek zmianę. W powieści Polska i Czechy stworzyły federację - zaznaczam: Czechy, a nie Czechosłowacja - co nie jest wprawdzie ideą nową, bo sięgającą korzeniami końca XIX wieku, niemniej jednak po wydarzeniach ostatnich dwóch lat nabierającą nowych impulsów. Drugi istotny wątek to eskalacja fanatyzmu religijnego, zwłaszcza islamskiego - spektakularny przykład do czego może doprowadzić zaślepienie, mieliśmy niedawno w Zatoce Perskiej. JC CZĘŚĆ I 1. Tę datę pamiętam dokładnie: 26 czerwca 2045 roku. Długo czekałem na ten dzień. O północy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego siedziałem w swojej szufladzie. Zupełnie sam. Na stole przede mną leżały cztery rzeczy: pudełko z napisem "syrop malinowy", pełne przeszmuglowanego rumu, w połowie opróżnione, kieliszek nalany do pełna, zaostrzony nóż i malutki prostokącik z cyfrą jeden. Malusieńki prostokącik. To wszystko zostało z półtorametrowego krawieckiego centymetra. Już nie sto pięćdziesiątka, już nie setka, pięćdziesiątka, dziesiątka. Tylko jedynka. Dwudziestka piątka na kalendarzu zamieniła się w dwudziestkę szóstkę. Niewielka zmiana - na ekranie przybyła tylko jedna mała kreseczka. Z piątki zrobiła się szóstka. Piątka składa się z pięciu odcinków, szóstka z sześciu. Dwudziestoprocentowy zysk. Dla mnie to był zysk stuprocentowy. Tysiącprocentowy. A to dlatego, że dzięki tej kreseczce jutro zamieniło się w dzisiaj. Chwyciłem kieliszek, uśmiechnąłem się do kalendarza, przywitałem starym pijackim gestem, a potem całą zawartość kieliszka wlałem prosto do gardła. Na zdrowie, niech ci służy. Powtórnie napełniłem kieliszek, wziąłem nóż i zacząłem ciąć prostokącik na paseczki. Kiedy skończyłem, poszczególne paseczki zacząłem ciąć na cząstki. Trwało to godzinę, ale efekt był doskonały: z prostokącika została kupka żółtego proszku. Miałem już porządnie w czubie. To zapicie było dobre. Położyło mnie na koję i uśpiło lepiej niż kołysanka mamy. Jednak następnego dnia rano byłem na nogach, gdy tylko odezwała się syrena. Wstałem i siup do drzwi - worek z dobytkiem w jednej ręce, niedopite pudełko w drugiej. Co tam mycie i ubieranie. Miałem się rozbierać, nim padłem na koję? A rum jest lepszy niż dziesięć szczoteczek do zębów. Interesujące. Wstałem natychmiast, gdy zawyło, ale na korytarzu był już ścisk. Chłopy pchały się jak bydło. W sumie jajcarsko to wyglądało, tu i ówdzie ktoś dostał w pysk, a ryk panował gorszy niż na dole na szychcie. Każdy najchętniej by biegł, leciałby, gdyby mógł. Ale było nas pięciuset i mogliśmy tylko ciurkać przez rurę jak woda z zepsutego kranu. Wściec się można. Ciało na ciele, dla nóg miejsca tylko tyle, że można było robić szur, szur, szur, przesuwaliśmy się decymetrami, ci z tyłu krzyczeli, czemu przód blokuje, ci z przodu krzyczeli w tył, żeby ci z tyłu się wypchali, że tam zupełnie z przodu jacyś kretyni zrobili korek, a kiedy ci z tyłu krzyczeli do przodu, że pójdą skopać tych zupełnie z przodu, to ci w środku wrzeszczeli, no to spróbujcie, no chodźcie, na co czekacie. Szkoda słów. Można było tylko robić szur, szur, szur nogami, wytrzymać tych parędziesiąt metrów wąskiego korytarza. Dla mnie było to jasne, ja nie krzyczałem, tylko mnie wkurzało, że pozwoliłem sobie przydusić ręce do ciała i nie mogłem podnieść rumu, żeby poprawić sobie smak. Szur, szur, szur. I hol. Ale tam było narodu! Przed pójściem na szychtę przyszli się pogapić również ci, którzy mieli jeszcze setkę, dwie, nie brakowało nawet kotów, ale ci byli spokojni. Za to dziadki! Gadali jak najęci, a zwłaszcza prześcigali się w pomysłach dotyczących babek, które czekają na nas tam na górze i gdybyśmy musieli wypełnić każde "Raz za mnie", mielibyśmy na dwa lata ręce pełne roboty, no może nie ręce. Krzyczeli na nas, my na nich, tu i ówdzie na balkonie zauważyłeś znajomą twarz i wtedy ogarniał cię żal, osiemnaście miesięcy to jednak szmat czasu, żyliśmy tu obok siebie. Gdzieś tam na górze był też Kazik Prus, mój jedyny kolega. Chciałem mu pomachać, ale nie dało rady. Spokój! Spokój! Akurat naprzeciwko, na balkonie trzeciego piętra, pojawił się główny inżynier Dutkiewicz, a obok niego zastępca dyrektora Petrak, obaj w kombinezonach, na nogach nawet mieli gumiaki, błazny jedne. Szkoda, że nie założyli hełmów. Pan dyrektor się nie pojawił, on pewno ma inne kłopoty, ekstra przydział kawy albo przygotowanie do narady, dobrze, że chociaż wysłał zastępcę. Skoro harowaliśmy tu osiemnaście miesięcy, zasługujemy przynajmniej na porządne pożegnanie. Spokój! Jak możemy się pożegnać, skoro dziadki ryczą "Raz za mnie!", a my, którzy odjeżdżamy, krzyczymy "Stul gębę!" i podobnie. No, do cholery, czemu nie zamkną jadaczek? Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się denerwuję. Przecież to i tak nieważne, że faceci ryczą i że pan zastępca dyrektora nie może nam podziękować za ofiarną pracę i takie inne. Wszystkim rządzi czas, nawet dyrektorem i jego naradami i kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment, pojawi się tu i wszyscy przestaną się wydzierać i gadać, ponieważ nadejdzie odpowiednia chwila. Wokół mnie się rozluźniło. Łyknąłem sobie. - Daj mi - syknął sąsiad. - Gówno - powiedziałem. - No... - odparł. - Dobra, masz - dałem mu. Po prostu byłem na miękko. Napił się i chciał podać rum sąsiadowi z lewej, ale łapsnąłem go za nadgarstek. Sąsiad to wykorzystał i walnął mnie pięścią w twarz. Ledwo zdążyłem się uchylić. Żeby tylko nie rozgniótł pudełka, przeleciało mi przez głowę, a pięść przeleciała koło nosa jak ekspres. Chwyciłem rum prawą ręką, a pod drugi cios nadstawiłem ciemię. Zabolało, ale boksera bardziej. Trzasnęło mu w stawach, ryknął, to był Polak, ale miałem dzisiaj fart, bo wokół byli chłopcy z Czech i jak poszło w obieg, że to jakaś częstochowska cholera, zaczęli go dusić, a ja przyssałem się do pudełka, bo było jasne, co się za chwilę stanie - będą chcieli wypić za tę przysługę. I tak, kiedy duszenie zakończyło się sukcesem, wokół mnie wyrósł las dłoni z rozcapierzonymi palcami, a ja włożyłem do nich puste pudełko i uśmiechnąłem się jak aniołek. Ciemię mnie bolało, ta cholera miała jednak mocny cios! - Spokój! Spokój! Zastępca pochylił się do mikrofonu i powiedział: - Szczęść Boże! O, do diabła, pomyślałem. Czymś tu śmierdzi. Kiedy szychy zaczynają po naszemu, zawsze czymś śmierdzi. W holu zapanowała cisza. Wszyscy pomyśleli: do diabła, czymś tu śmierdzi. Zastępca zrobił pauzę, chyba przestraszył się tej ciszy, zerknął na Dutkiewicza, ten mu coś zaszeptał do ucha, zastępca odchrząknął i powiedział: - Chłopy, sprawa jest trudna, ale jest, jak jest: czółno nie przyleci. Spodziewał się wybuchu, ale hol został cichy. Nikt się nawet nie ruszył, może tylko pod kopułą zaszeleściło jakieś westchnienie. Ale Petrak nie był idiotą, a iluzje stracił już dawno, o ile w ogóle kiedyś takie posiadał. Wiedział, że ta cisza nie zwiastuje niczego dobrego i strach wręcz z niego skapywał, lał się z niego ciurkiem. - Zrozumcie, to nie nasza wina. My zawsze dotrzymywaliśmy układu zbiorowego do ostatniej kropeczki. Robimy wszystko, żeby umożliwić wasz transport na górę. Zrozumcie, że nie jesteśmy zainteresowani przedłużaniem kontraktu, że... - Co się stało? Poznałem ten głos. To był Brunza, Polak. Pełnił funkcję przewodniczącego w Jednolitych Związkach, ale zrezygnował z niej, ponieważ dzisiaj wracał z nami na górę. O ile przyleci czółno. Ale nie zrezygnował z autorytetu. Miał go ciągle nawet bez funkcji. Z autorytetu nie można zrezygnować, tak samo jak nikt go wam nie da. Albo go macie, albo nie. Brunza go miał. Czyżby znowu ten Kryzys Mikronezyjski? Nigdy nie interesowałem się zbytnio wiadomościami z góry, ale info w ostatnim czasie było pełne Kryzysu Mikronezyjskiego, tak że nie można się było od tego wywinąć. Wiedziałem, że jest jakiś Kryzys Mikronezyjski, że napięcie rośnie z dnia na dzień, ale miałem to w poważaniu, ucinałem metr i myślałem tylko o tych stu tysiącach europejskich dorubli - jak też z nimi na górze zacznę rządzić, siądę sobie u Fleków i w Sali Konszelskiej będzie płacić tylko Kuba Nedomy. Kuba Nedomy to ja. Co mnie tam Kryzys Mikronezyjski? Niech się żółtki piorą, będzie na Ziemi o jedną pustynię więcej, i tak Środkowy Wschód jest pokryty radioaktywną szklaną płytą, Afryka straciła na dole ten czubek, który można zobaczyć na starych mapach, a Ameryka Północna już nie jest połączona z Południową. Mówię, co mi tam do jakiejś Mikronezji, ja chcę dobrego piwa i spokoju, i kilku kumpli, i chcę się czuć jak panisko! - Nie robimy tajemnicy z tego, co się stało - powiedział zastępca Petrak. - Rada Bezpieczeństwa ogłosiła Stan Żółty. Wstrzymała wszelki ruch z wyjątkiem jednostek desantowych Błękitnych Wojsk. - Ale my słyszeliśmy o czymś innym - odpowiedział Brunza. Był gdzieś z przodu, chyba tuż pod balkonem. - Myśmy słyszeli, że to wszystko jeden wielki bajer! - Bajer? - zdziwił się zastępca Petrak. - Tak, bajer. Ziemniaki ponoć nie są zainteresowane powrotem ludzi na górę. Kiedy ma wracać na górę duży turnus, wymyślają bajery o zablokowaniu transportu, żeby nas tu przytrzymać i móc się potem powołać na paragraf sześć. KPL potrzebuje ludzi, a nowi wcale się nie garną! - O czymś takim słyszę po raz pierwszy - wymamrotał Petrak. Odwrócił się do inżyniera Dutkiewicza i coś do niego mówił, chyba "Słyszał pan o czymś takim?", a ten na to chyba "Skądże, nie słyszałem, no proszę, coś takiego!". Zapewne rozmawiali w tym duchu, ale o ile doszło to do mikrofonów, my na dole nie słyszeliśmy ani słowa, ponieważ hol zaczął szumieć. - Cicho, chłopy! - ryknął Brunza. Potrafił ryczeć. Dwumetrowe chłopisko, niedźwiedzie płuca, łapy jak łopaty. - Cisza! Czyli wy mówicie, że o niczym takim nie słyszeliście? Że jesteście niewinni jak lilie? - No, prawda - powiedział dyrektor Petrak. - Czyli według was to przypadek, że transport jest blokowany akurat wtedy, kiedy wraca turnus z Czeskopolskiej oraz tysiąc pięćset chłopów z Arkadii i osiemset z Dwójki? - Przecież wiecie, że już w zeszłym roku KPL przeszedł na masowy cykl wymiany. - Czyli niewinni - powtórzył Brunza. Strach z dyrektora już nie ciekł, po prostu z niego buchał. Przypomniałem sobie klauna z cyrku Humberto, który płakał strumieniami łez i krzyczał "Panie dyrektosze, panie dyrektosze, oni kszyfdzić klaun!". Jak się potem okazało, poważnie nie doceniłem Brunzy. To był olbrzym nie tylko z torsem byka. W swojej cetnarowej czaszce miał komputerowy mózg i porządnie się przygotował do porannej scenki, bo z góry wiedział, co się szykuje. Jak już powiedziałem, dyrektorski balkon był na trzecim piętrze, a nad nim pięły się spiralnie jeszcze cztery kolejne. Szczytu kopuły nie było dobrze widać, z nas musiało się dosłownie dymić, tak się pociliśmy, ale powietrze było na tyle przejrzyste, że można było się domyślić, że na górze coś się dzieje. Tuż nad balkonem pojawił się tłum chłopów, coś błysnęło w szarawej mgle, jedna żółta linia, druga, trzecia, prosto na balkon na linach spuściła się grupka mężczyzn, rzuciła następne dwie liny na dół i wyciągnęła Brunzę na górę. To wszystko odbyło się w okamgnieniu. I już odezwały się syreny policji. Jakżeby inaczej. Oddział pogotowia był na nogach od trzech dni, wszystkie cytryny Czeskopolskiej polerowały te swoje psychiny. A teraz na pewno trzymali palce na spustach, żeby nas nafaszerować. Winny czy niewinny, oni już sobie nas wybiorą, kiedy padniemy jak biedronki na mrozie. Jęczały syreny, a do tego megafony mówiły coś jakby: - Hahyhualahu mahu haha hu! Brzmiało to niezwykle groźnie. Brunza również wiedział, że policja jest w pogotowiu, zresztą jak zwykle podczas zmiany turnusów w kopalni, i starannie się przygotował. Starannie? Prosto, ale zadziałało, a według mnie to, co działa, jest również staranne. I na odwrót. Brunza wyjął zza napierśnika naostrzony sztylet, długi na dobre trzydzieści centymetrów. Błyszczał w powietrzu jak ślina węża. Przyłożył go doktorowi Petrakowi do gardła, oczywiście tą odpowiednią, czyli ostrą stroną. Potem krzyknął: - Przy pierwszym rajskim pocałunku zadrży mi ręka! Psychina najpierw lekko stuka, to rajski pocałunek. Potem mąci wam we łbie. No a w końcu uderzacie w kimono. Od rajskiego pocałunku do zamętu we łbie prowadzi droga trwająca pół sekundy. W tym czasie Brunzie zdąży zadrżeć ręka, a do tego jeszcze doda "cholera". Megafony przestały kwakać. A może nie przestały, ale chłopiska zaczęli pokrzykiwać i po prostu je zagłuszyli. Podskakiwali też w miejscu jak małe dzieci. Czego się spodziewali? Cieszyli się, że w ogóle coś się dzieje. Chciałbym wiedzieć, ilu z nich w tej chwili powiedziało: "Hergot, takie widowisko jest warte paragrafu sześć!". Brunza wolną ręką zrobił taki mały gest. - Panie wielka cytryno! - zawołał. - Nalegamy na wymianę. Niech na nasze miejsce przyjedzie ktokolwiek. Transport cywilny zablokowany? Bueno. To niech nas odwiozą Błękitni. Przekażcie to tym wielkim panom. Powiedzcie im, że na Czeskopolskiej pięciuset chłopa czeka na odwóz. Powiedzcie im, że olewamy jakiś żółty stan. Chcemy do domu. Harowaliśmy osiemnaście miesięcy. Harowaliśmy jak woły. Mieszkaliśmy w szufladach i piliśmy destylowane szczyny. Prysznic raz w tygodniu, cholera, niech spróbuje tego jakiś ziemniak z góry! Megafon odezwał się znowu, tym razem zrozumiale. - Załatwimy to. Ale wy, Brunza, bekniecie za to. Za to będziecie siedzieć, aż sczerniejecie. - Wolę siedzieć w pudle na górze niż resztę życia walać się tu na dole w szufladzie z powodu paragrafu sześć, panie wielka cytryno! To po pierwsze. A po drugie: niech pan się rozejrzy, niech pan popatrzy na tych pięknych chłopów. Myśli pan, że ziemniaki mają pudła mocne na tyle, żeby ich ci chłopcy nie rozebrali na kawałki w ciągu jednego słonecznego popołudnia? Chłopy, powiedzcie tylko, panu wielkiej cytrynie: pozwolicie mnie wsadzić do pudła? - Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my! Krzyczeli wszyscy. Krzyczeliśmy wszyscy - przecież ja też się przyłączyłem. To dziwne uczucie. Stoicie w tłumie, setki ludzi wokół was i nad wami, galerie o mało się nie zarwą pod tą masą ciał i to żeby chociaż spokojnie stali, ale nie, oni tupią w takt. Ktoś powinien im powiedzieć "Przestańcie, galerie nie są do takiego tupania", ale kto miałby im to powiedzieć? Petrak ma ostrze sztyletu na szyi, łaskocze go w jabłko Adama, dokładnie w te miejsca, gdzie maszynka do golenia najtrudniej łapie. A może Brunza ogoli Petrakowi przynajmniej parę tych włosków, które zawsze zostają nawet po najdokładniejszym goleniu? Skądże, Petrak nie ma ochoty na rozmowę. Dutkiewicz też nie. Nie ma wprawdzie noża na gardle, ale mógłby mieć, i, jak już to bywa, bardziej robi w portki ten, któremu mogłoby coś się stać niż ten na kogo już padło. Chłopy, nie tupcie, myślałem sobie, ale sam tupałem do taktu jak durny. Chłopy, nie ryczcie, ale sam ryczałem: - Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my! Nawet na szychcie człowiek nie wydaje się sobie tak silny jak wtedy, kiedy stoi w środku holu między setkami innych i ryczy na całe gardło. W tym momencie uświadomiłem sobie, co straciłem w życiu przez ten swój ateizm: nigdy nie stałem w żadnym kościele, meczecie czy pagodzie, nigdy nie śpiewałem i nie krzyczałem do Pana Boga białego, brązowego czy żółtego, ilu tylko ich jest, i wywołują te wszystkie wojny. "A ja sam, zawsze sam", jakoś tak śpiewała moja mama, kiedy jeszcze byłem zupełnie mały. I tak się dostałem aż tutaj. Sam, zawsze sam. Tylko że teraz nie jestem już sam. Stoję w holu i skanduję jakieś słowo, które przez setne powtarzanie straciło sens. Co ja właściwie mówię? Nieważne. Trzeba po prostu jak najgłośniej ryczeć. Kuba, zachowaj spokój, odezwał się we mnie głos wewnętrzny. Przestań wykrzykiwać i zacznij przynajmniej trochę myśleć. Jak długo Brunza wytrzyma na balkonie? Chce tak na wieki wieków łaskotać Petraka po jabłku Adama ostrzem rzeźnickiego noża? Czyż to wszystko nie jest jedną wielką, straszną głupotą? Przestałem krzyczeć. Nikt tego nie zauważył. Z lewej, z prawej, z przodu i z tyłu chłopiska ryczeli, oczy im się błyszczały, brody mieli wilgotne od śliny. Jezu, czy nikt tutaj nie ma rozsądku? Musisz sam zachować się rozsądnie, Kubo, Kubusiu. To pokrzykiwanie i tupanie do niczego nie doprowadzi. Brunza wcześniej czy później musi albo puścić Petraka, albo poderżnąć mu gardło. Czy to się skończy tak czy inaczej, w twoim własnym życiu to zupełnie niczego nie zmieni. Nie ma pułapki tak mocnej, żeby nie miała szczeliny. Teraz jesteśmy w pułapce, wszyscy, z Brunzą i jego nożem czy bez niego. Trzeba tylko znaleźć tę szczelinę i wyśliznąć się stąd. Sam tego nie zrobisz. A jedyny facet, o którym słyszałeś, że mógłby to zrobić, nazywa się Jerzy Zasada. 2. Ten policjant nie patrzył na mnie przychylnie. Można nawet powiedzieć, że patrzył nieprzychylnie. - Co panu do tego? - spytał. - Niech się pan sam zastanowi. Dumał. Było o czym. Powiedziałem mu: "Jedziemy na tym samym wózku, szanowny panie sierżancie, pan i ja. Za tydzień nadziejemy się na haczyk paragrafu sześć i nie wrócimy za życia na górę". - Kto to panu powiedział? Uśmiechnąłem się do niego. Czegóż się spodziewać, glina. Gdybyście mu powiedzieli, że za pół godziny nastąpi Big Bang Dwa, spyta się, kto wam to powiedział. Albo to choroba zawodowa, albo predyspozycja psychiczna do wykonywania tego zawodu. Miał dwadzieścia pięć lat, urodził się w Klatowach i nazywał się Jirzi Byczek. Trzy lata służby w Błękitnych Hełmach. Rzucali go, gdzie popadło. Był w Peru, Ghanie, Bengalii, a ostatnio gdzieś w Australii, gdzie diabeł podkusił dwa szczepy tubylców, żeby się zaczęły wzajemnie wybijać w imię wiary w jakiś płaski kamień czy coś w tym rodzaju.Trafili go zatrutą strzałą i zaraz potem ranę osmalili miotaczem ognia. Uratowało mu to wprawdzie życie, ale nie poprawiło humoru. Przeszedł z Błękitnych do policji i pozwolił się wysiudać tu na dół. Czemu? Dla dorubli, również. Ale przede wszystkim dlatego, że tu nie ma fanatyków religijnych, a jeśli już uda się jakiemuś prześliznąć, szybko go namierzają i wsadzają do pudła. A już na pewno nie pozwolą mu biegać po kopalni z zatrutymi strzałami i miotaczami ognia. - Ma pan rację - powiedział. - Jedziemy na tym samym wózku. Ale co to ma do rzeczy, świrnięty świrusie? Zrozumiałem, czemu mnie wyzywa. - Pan myśli, że chcę pana przekabacić na stronę tych na dole. Pokazałem palcem za siebie, w tym kierunku, gdzie znajdował się hol i gdzie w kręgu potężnie rozeźlonych górników przykucnął smutny dyrektor Petrak. Komitet Czujnych, tak się nazwali. Piękna nazwa. Brunza ją wymyślił. Oczywiście on stał na czele Komitetu Czujnych. W tej chwili siedział w biurze Dutkiewicza i negocjował. Sierżant Byczek uniósł brwi. Wyglądał na trzydzieści pięć, czterdzieści. Trzy lata w Błękitnych Hełmach porysowały mu twarz pismem klinowym. Nigdy nie studiowałem takiego alfabetu, ale ten napis potrafiłem przeczytać: wojna religijna to świństwo. - Do rzeczy - powiedział. Opierał się mięsistym policyjnym tyłkiem o krawędź stołu, ręce miał założone na piersiach. Z rozpiętej kabury wystawała kolba psychiny. Siedziałem na krześle przy drzwiach i na zmianę patrzyłem to na kolbę, to w oczy Byczka. - Ci tam to idioci - powiedziałem. - Zgoda - przytaknął. - Skisną tu wszyscy, nawet gdyby usmażyli Petraka na wolnym ogniu. - Myśli pan? - uśmiechnął się słabo. - Arkadia ma się rozrastać. Pięciokrotnie. Rozumie pan? Skąd wezmą tylu ludzi, żeby ją zasiedlić? Już ten nasz ostatni turnus z trudem zebrali. - O tej Arkadii - powiedział niepewnie - wie pan na sto procent? - Tak, stuprocentowo - powiedziałem jakby nigdy nic - jak wiem, że ma pan w Pradze dwuletniego synka i chce go pan zobaczyć. - Do diabła, kogo pan ma w tym centrum danych? - Nieważne. To pewne, że kogoś mam. Cieszę się, że panu zaświtało. Odczepił się od stołu, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Zobaczyłem grupkę kilku górników. Biegli obok, kiedy zobaczyli cytrynę, zwolnili, ale tylko na chwilkę, tylko na dwa, trzy kroki. Jeden się uśmiechnął, spojrzał na sąsiada, ten wyszczerzył zęby, przyśpieszyli i zniknęli mi z oczu. Tylko tupot ich chodaków niósł się po korytarzu. Sierżant zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Potem wrócił do stołu i ciężko usiadł na obrotowym foteliku. - Niech pan słucha - powiedział - ale z tą Mikronezją to nie przelewki. To wiem z kolei ja, już wczoraj po obwodzie informacyjnym przyszła notka. Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim żelaznym stoliku leżał orakl, na wpół zagrzebany pod warstwą wydruków. Pan sierżant ma tu niezły bajzel. Nie dba o estetykę. Żadnego obrazka, żadnego apetycznego kociaka, żadnego japońskiego ogródka. Nad stołem kalendarz, zupełnie zwykły, tylko cyferki, nic poza tym. Lewa połowa się czerwieni. Oczywiście, poczynając od pierwszego stycznia daty są zakreślone na czerwono. Od pierwszego stycznia do dwudziestego szóstego czerwca. A między czerwcem a lipcem gruba czerwona krecha. Tylko krecha. Żadnego znaczka " 6". A mimo to linia oznaczała tylko i wyłącznie paragraf sześć. - Chciałbym wierzyć, że Mikronezja to nie bluff. Ale w tej chwili nie interesuje mnie ani Mikronezja, ani Makronezja. Chcę się stąd wydostać. Pan również. Dlatego do pana przyszedłem. Nerwowo zachichotał i pokręcił głową. Miał gęste blond włosy, obcięte krótko, na jeżyka. - To weźmiemy się za rączki i pójdziemy razem. Dokąd? Śmieszna wizja. Serce zaczęło mi szybciej tłuc. Do tego momentu rozmowa nie miała większego znaczenia. Pogadaliśmy sobie, ja w rezultacie okazałem się lojalnym obywatelem, ponieważ przejawiłem dezaprobatę wobec awanturniczych poczynań nieodpowiedzialnych elementów i możemy się rozejść. Ja wrócę do swojej szuflady, on zostanie tutaj na posterunku, za godzinę ktoś go zmieni, on pójdzie się pogapić do holu, gdzie Komitet Czujnych maceruje dyrektora Petraka w pocie. - Niech pan sobie wyobrazi, że byłaby realna szansa wydostania się na zewnątrz. Poszedłby pan ze mną? - Pan potrzebuje mojej pomocy? - Oczywiście, po cóż innego bym do pana przychodził? - Takiej szansy nie ma. - Już pan się przekonał, że jestem dobrze poinformowany. - Usłyszał pan jakieś plotki od kolegi w centrum danych. Ale, chłopie, wyjście z kopalni? To coś innego! - Dajmy na to, że taki sposób naprawdę istnieje. Poszedłby pan ze mną? Chyba włożyłem w głos zbyt wiele natarczywości. Sierżant to wyczuł i poczuł się ważny. I tak był ważny - a teraz jeszcze ważniejszy. - Niech pan wyłoży kawę na ławę, zobaczę, co się da zrobić. - Wierzy pan, że tym na dole się uda? - zacząłem z innej beczki. Nie chciał ustąpić. - Jak to jest z tą drogą na zewnątrz? - O coś pana pytałem. - Oczywiście nie wierzę. Dostaliśmy tę wiadomość okólnikiem! Sektor cywilny nie ma w tej chwili żadnej możliwości. Transport przejęły Błękitne Hełmy. - Nie pomogą im nawet oficerowie policji? - To pana interesuje najbardziej? Niezmiernie mnie to interesowało. To jasne, że mnie to interesuje, glino! - Byłoby to bardzo na rękę, prawda? - powiedziałem. - Wyłuszczę panu, co wiem, pan mnie podłoży, a po aresztowaniu naczelnik wręczy panu gustowny dyplom. Starszy sierżant Byczek, to by brzmiało naprawdę ładnie i syn mógłby być z pana dumny, prawda? Kiedy powiedziałem "syn", coś mu drgnęło koło oczu. Przez chwilę na mnie patrzył, potem wstał. Myślałem, że mi przyłoży, ale odwrócił się do mnie plecami i podszedł do oraklu. - Słuchaj, małpko, połącz mnie z dowództwem. - Połączenie nawiązane - odpowiedział orakl przyjemnym kobiecym głosem. - Kiedy nas odwieziecie? - Byczek zaczął bez ogródek. - Lokalne dowództwo Interpolu wyraża ubolewanie. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin nie przewiduje się możliwości uzyskania środków do wymiany oddziałów bezpieczeństwa. - A potem? - Brak informacji. Wstałem i podszedłem do Byczka. - To nie podpucha? - spytałem. - Myśli pan, że rozmawiam z własną babcią? - odciął się. - Taki terminal mamy też w kasynie - zauważyłem. - I to nawet nowszy typ. - Niech pan sam spróbuje. - Chcę wiedzieć - powiedziałem powoli i wyraźnie - w której książce kucharskiej wydanej w Islandii po roku 1950 po raz pierwszy pojawia się przepis na makowiec. - Przykro mi - powiedział orakl swoim pieszczotliwym altem - ale nie należy pan do osób autoryzowanych do zadawania pytań skierowanych do banku danych zamkniętego obiegu bezpieczeństwa. Oznajmiam, że pańska próba nadużycia banku danych i pański wzór głosu zostały zarejestrowane i zidentyfikowane. W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin zostanie pan wezwany do poniesienia odpowiedzialności za czyn karalny przed organem administracji lokalnej, obywatelu Jakubie Nedomy, numer ewidencyjny 231129 CSFR łamane przez 090. - Aż się pan prosił o nieprzyjemności - zauważył sierżant Byczek. - Gratuluję. Wkurzył mnie. - Chciałem tylko się dowiedzieć o makowiec. - Trzeba było spytać cywilne centrum danych. - A ma pan tu cywilny terminal? - Nasz orakl ma bezpośrednie wejście do kręgu cywilnego. Prawda, małpko? - Prawda - odpowiedział orakl. - Domaga się pan odpowiedzi na pytanie? - Tak - odpowiedziałem. Nie interesowałem się makowcami, ale coś mi wpadło do głowy i musiałem zyskać trochę na czasie. - Przepis na makowiec został opublikowany w Islandii po raz pierwszy w roku 1922 w książce Sveina Althinga "Tajemnice słowiańskiej kuchni". Nie podaję tytułu oryginalnego, ponieważ nie zna pan duńskiego. Jeśli chce pan poznać nazwę oryginalną, proszę wydać polecenie. - Wsadź je sobie gdzieś - odpowiedziałem. - Przykro mi, ale tego polecenia nie mogę wykonać - uprzejmie odpowiedział orakl. - Wpadka czy nie - skomentował sierżant - teraz to już nieważne. Co panu mogą zrobić? Nie znam nic gorszego od paragrafu sześć. Zapłaci pan mandat, nie więcej niż pięćset. - Powiem panu, jak się stąd wydostać. - Niech pan mówi. - Ona słucha - skinąłem głową na orakl. - Kto? Małpka? Hej, małpko, dopóki nie powiem "słuchaj", nie będziesz słuchać. Zadowolony? - odwrócił się do mnie. - Jeszcze drobiazg. Muszę mieć pewność, że mnie pan nie wsypie. - Nie starczy panu moje słowo? - Przykro mi, ale nie urwałem się z drzewa. Wzruszył szerokimi ramionami, ale widziałem, że zaczyna być trochę nerwowy, a więc zaczyna mi wierzyć. - Jak chce pan uzyskać pewność? Nie mogę dać żadnej gwarancji. Usiedliśmy. Była to partia pokera, jak sobie nagle uzmysłowiłem. - Jest pan stuprocentowo pewny, że nikt pana nie zastąpi? - Sam pan słyszał. - Mówili o czterdziestu ośmiu godzinach. - Wspomniał pan o rozszerzeniu Arkadii. Też już coś słyszałem. Koledzy mówią o tym już od dawna. Jak panu to wytłumaczyć? Nie chcę tu zostać. Ma pan rację we wszystkim, co pan powiedział, na górze czeka na mnie chłopak... Od półtora roku go widuję tylko na ekranie, chcę go mieć przy sobie, Jezus Maria, zrobię, co pan zażąda, tylko żebym pana przekonał... Nagle się rozsypał, ten twardziel, policjant, weteran wojenny, prawie zaczął płakać, trzęsły mu się ręce, cały się trząsł. - Chcę, żeby pan spalił za sobą mosty. - Co? - wymamrotał. - Odsłużył pan osiemnaście miesięcy. My teraz poprosimy centrum o zmianę w pańskich danych osobistych. Nie osiemnaście miesięcy, ale dwadzieścia cztery! - To się nie uda! - Uda się - powiedziałem uspokajająco. - Nie mam kolegi w centrum danych. Słuchaj uważnie - przeszedłem na ty. - Włamałem się do sieci. Do cywilnej sieci - dodałem szybko i kątem oka zerknąłem na orakl. - Potrafię tam rządzić jak niewidzialna ręka. Znam kluczowe hasła, kody bezpieczeństwa, wiem wszystko. - To niemożliwe - zaprotestował. - Nie da rady. Kto by to umiał, mógłby sobie dopisywać forsę. - Forsa jest uzależniona od odpracowanych miesięcy, a one są kryte przez paragraf sześć. Po co by komuś była forsa, gdyby za tę cenę miał skisnąć w tym gnoju? Dlatego nikt się na to nie porwał. Będziesz pierwszy. Powiem ci dokładnie, co masz zrobić. Zmienisz zapis personalny. Obejmie cię paragraf sześć. Nie za tydzień, nie chcę słyszeć o żadnych czterdziestu ośmiu godzinach. Zrobisz to zaraz. Zmienisz zapis i staniesz się obywatelem Luny na dożywocie. Dopiero wtedy ci uwierzę, że mnie nie podkablujesz. Prawdę mówiąc, ten perfidny plan wpadł mi do głowy dopiero po dowcipie z makowcem. Był tak prosty, że aż mnie rozbawił. Glina był w kropce. - Nie mogę tego zrobić. Wstałem i ruszyłem do drzwi. - Żegnaj, pa, pa - powiedziałem. - Czekaj - krzyknął nieszczęśliwie. - A jeśli... - Mnie nie interesuje żadne a jeśli. Powiem ci coś, a potem zrobisz, czego od ciebie chcę, albo wyjdę. Znam na szychcie chłopa, który wymyślił idealny sposób, jak się stąd wydostać. Za parę godzin jesteśmy w friporcie Jeden. Tam nikt nikogo o nic nie pyta, tylko o konto. Friport należy do stanu Teksas, a Teksańczycy są ostatnimi porządnymi Amerykanami. Interesują ich tylko pieniądze. My forsę mamy. Stać nas na podróż. A jeśli trafimy do friportu na czas, wymigamy się od paragrafu sześć. Ten facet, o którym mówię, wie, jak to zrobić. - To czemu sam nie ucieknie? - Jeden człowiek nie da sobie rady. Musi być trzech - ani więcej, ani mniej. Równa liczba - trzy. I jeden z nich musi być policjantem. - Dlaczego ten facet sam... - Koniec pytań. Wchodzisz w to? Tak albo nie. Jeśli nie - odchodzę. Są tu inni policjanci, którym pali się pod nogami. A jeśli tak... znasz mój warunek. Przełknął ślinę. - No dobra. Wzięliśmy się do roboty. Byczek odblokował orakl, weszliśmy do sieci cywilnej i zacząłem działać. Coś z głowy, coś recytowałem ze ściągi, miałem wrażenie, że jestem żołnierzem w dżungli, machałem wokół siebie maczetą, kłody waliły mi się pod nogi a ja szedłem krok po kroku do przodu, dokładnie tak, jak na górze na Ziemi nauczył mnie jeden wyżeracz, który pamiętał jeszcze rakiety chemiczne i skafandry-bałwany. Znałem mnóstwo trików, a to był jeden z nich, możecie mi wierzyć, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by z niego skorzystać. Dopiero ta wpadka z siecią policyjną poruszyła komórkami i pomysł wpadł do mózgownicy. Byczek siedział koło mnie, na zmianę rumienił się i blakł, aż na policzkach na stałe wykwitły mu czerwone plamy ograniczone białym meandrem. - No i gotowe - powiedziałem, kiedy było gotowe. - Jeśli to nie wyjdzie - powiedział - zabiję cię. - Musi wyjść. Od teraz naszym celem jest port kosmiczny Jeden. - No to wyduś ten plan. - Ja go nie znam. Teraz się okazało, jak strasznie szybki był Byczek. W okamgnieniu miałem na szyi jego palce. - Nie wygłupiaj się - wysyczałem. Trochę rozluźnił, ale nie za bardzo. - Zna go ten facet. - To gdzie on jest? - skrzywił się i podejrzenie prawie krzyczało mu z oczu. - Czemu nie wytrzepałeś z niego tego planu? - Jezus Maria, a co, myślisz, że mogłem z nim rozmawiać? Potrząsnął mną, aż zachrzęściło w kręgach szyjnych. - Zabiję cię, tu, zaraz, na miejscu, ty draniu! - Przecież on... Chciałem dokończyć, ale ten wariat ściskał mnie tak mocno, że przez tę szparę, która została mi w gardle, nie potrafiłem przecisnąć ani głoski. - Co on? - On siedzi w pudle, ty baranie, i dlatego potrzebuję policjanta, który by mnie do niego zaprowadził. Przecież to było od początku jasne! Tak, taka była smutna prawda: pomysłodawca tego planu Jerzy Zasada siedział w pudle za to, że wzywał Allacha, co we wszystkich koloniach Luny było zakazane tak samo jak wzywanie jakiegokolwiek innego proroka, boga czy bożka, ile tylko ich jest na świecie, a ponieważ jest ich tam sporo i kręci się wokół nich tak wspaniałe mordobicie, człowiek musi się dziwić, czemu ta niebieska Ziemia, która wisi nad naszymi głowami, jeszcze nie poczerwieniała. Zupełnie mnie puścił. - Polak i mahometanin. To tak horrendalna bzdura, że nie wymyśliłby jej nawet tak chytry łeb jak twój. Idziemy do pudła. Ale powtarzam: jeśli jest w tym jakaś lewizna, zostaniemy w pudle we trójkę: Zasada za wzywanie Allacha, ty martwy, a ja za bestialskie morderstwo. Wyszliśmy na korytarz. Było tam pełno ludzi, jedni biegli tam, inni z powrotem, coś przeklinali, coś krzyczeli, ale ani Byczka, ani mnie nie interesowało nic z tego, co im się we łbach kluło. 3. Jerzy Zasada siedział po turecku na rozłożonym na ziemi kocu, bezgłośnie, bez ruchu i z przymkniętymi oczyma. Dopiero po bliższych oględzinach można było dostrzec, że między palcami świętego męża swobodnie krążą kółeczka tasbihu, różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu ziarnach, symbolizujących najpiękniejsze imiona, które bliżej wyjaśniają artybuty Allacha, tego boga, prócz którego nie ma innych bogów, albowiem la ilah el Allah. Byczek niepewnie na mnie spojrzał. Wzruszyłem ramionami. Też nie wiedziałem, co zrobi Zasada, kiedy go wyrwiemy z jego dhikr. Odchrząknąłem. Byczek dźgnął mnie łokciem i skinął brodą. Coś był niecierpliwy, ten sierżant Byczek. A ja również nie mogłem świecić przykładem bogobojnego człowieka. - Słuchaj, Jerzy - zacząłem. - Przysłał mnie do ciebie pewien Kazik. Przeciągał mnie na waszą wiarę, ale bez efektów. Ale nie wydałem go. To też jest przysługa. A ten... facet to kolega. Właśnie ten policjant, którego potrzebujesz. Nie powiedział ani słowa. - Powiedz mu coś - zwróciłem się do Byczka. - Słuchajcie, Zasada, nie wiecie, co się dzieje na zewnątrz. Teraz już jesteście w pudle nie tylko wy i pół tuzina innych religijnych wariatów. - Nadepnąłem mu na nogę, ale nie zauważył tego. - Teraz jesteśmy w pudle wszyscy, ponad pięciuset chłopa. Na górze znów jest jakaś wojna czy co i jeśli się stąd nie wyniesiemy, mamy za tydzień paragraf sześć. Nie patrzcie na mój mundur. Jestem gliną, zgoda, ale nie chcę tu zostać ani chwili dłużej niż ten tutaj, Nedomy. Muszę wrócić, jasne? A wy ponoć wiecie, jak się za to wziąć. - Jerzy, przysięgam, to nie pułapka - przyłączyłem się do niego. - Zrobiłem dokładnie tak, jak mówił Kazik: przyprowadź do Jerzego policjanta, a on załatwi resztę. Masz policjanta, więc załatwiaj. Wreszcie podniósł oczy. - Kim pan jest? Nie znam pana. Nigdy pana nie widziałem. W celi był półmrok, ale nie tak znowu wielki, żeby pomylić wilka z babcią. Szczerze mówiąc, między więzienną celą a szufladą dla wolnych górników nie było zbyt wielkiej różnicy. Chyba tylko taka, że szufladę zamyka się od środka, a celę od zewnątrz. Ale co to za różnica? Gdzie mogę wyjść z szuflady? Kilkaset metrów korytarzy, kantyna, szpital, klub, hol, no i oczywiście szychta, harówa, robota. Wszechświat tylko ociupinkę większy niż ma Zasada. W pewnym sensie Zasada ma nawet większy wszechświat: wierzy w swojego Allacha, a ja tylko w swoich sto tysięcy dorubli, które dostanę jako rekompensatę za osiemnaście miesięcy straconego życia na tej pieprzonej okrągłej skale, którą od pradawna nazywano Księżycem. Klęknąłem tuż przed nim, żeby mieć twarz na wysokości jego oczu. - Jerzy, jest źle. Zwiewamy, rozumiesz? Ten glina Jurek Byczek jest już gliną tylko przez swój mundur. Wdepnął w to z nami. Sam go w to wrobiłem, żeby się nie mógł wywinąć. Daleko się posunąłem, możesz mi wierzyć. Nie możemy się wycofać. Od tej chwili ty jesteś kapo. Skończ to przedstawienie i zacznij coś robić. W każdej chwili mogą ogłosić alarm. Opuścił posterunek. Będą go szukać. Rozwalił szpicla, do diabła, Byczek, pokaż mu tego szpicla! Byczek pochylił się, odwinął rękaw i pokazał Zasadzie kółko identyfikacyjne. Nadajnik impulsów diabli wzięli. Już to powinno Jerzego przekonać. Kto by rozbijał nadajnik impulsów, tym bardziej, jeśli ten ktoś jest wbity w policyjny mundur? - O niczym nie wiem, niczego nie słyszałem i nikogo nie znam - odparł Jerzy. Na mnie nawet nie spojrzał. Patrzył prosto na Byczka. - Myślisz sobie - powiedziałem - że mnie zmiękczyli i cię wsypałem. Myślisz, że to podpucha, albo że Kazik zaczął mówić. Jak mam cię przekonać, że nie kłamię? - Pamiętasz, co ci powiedziałem? Zostaniemy w tym mamrze obaj - ty martwy, a ja z oskarżeniem o morderstwo na karku - powiedział Byczek. - Słyszysz go? - nalegałem na Zasadę. - To mu się przestaje podobać. Jakżeby inaczej, jest w rozpaczliwej sytuacji, tak samo jak ty czy ja. Popatrz na mnie, no, popatrz na mnie! Nie przestawał wyliczać najpiękniejszych imion należnych Najwyższemu, który nie ma sobie podobnego, w sobie jednolity, wieczny, bez początku i poprzednika, i bez końca, i następcy, nie ulegający śmierci, nie ograniczony czasem, ani miejscem, ani w inny sposób. Tylko my jesteśmy w innej sytuacji, my jesteśmy ograniczeni początkiem i końcem, czasem i miejscem, i setką innych określeń, i śmierć czeka nas wszystkich. Chcę umrzeć na górze na Ziemi, a nie tutaj, już za życia pogrzebany w księżycowej skale. - Było powiedziane - odezwał się Zasada - że w dzień ostatecznego rozstrzygnięcia pojawią się Gog i Magog i serca niesprawiedliwych wypełni groza, lecz serce prawowiernego zatańczy. Nie mam czego się bać. Anioł śmierci Azrai przeprowadzi mnie przez most piekielny, który jest cienki jak włos, ostry jak brzytwa i ciemny jak noc. Przy jego boku wejdę do czwartej z bram dżannatu, która zwana jest dżannat Adana, wyłożonej białymi perłami i dostępnej dla tych, którzy nawracali na dobro i odciągali od zła. Nie czuję wobec was złości. Nawet dla was droga do raju nie jest zamknięta. Nawet w ostatniej godzinie możecie się nawrócić na słuszną wiarę. Powtarzajcie za mną: La ilah el Allah. Czemu mielibyście nie dostąpić wiecznych rozkoszy raju, skoro jego bramy są otwarte nawet dla niektórych zwierząt, jak oślica proroka Saliha, cielę Abrahama, mrówka Salomona, dudek królowej Bilkis i pies siedmiu śpiących? - Brama szósta - odezwałem się - dżannat-un-na'imi, jest srebrna - zauważyłem. Wiedziałem to od Kazika. Zasada się ocknął. - Zabiję was obu - powiedział Byczek. Nagle coś go olśniło. - Przecież ty... co ty tutaj pieprzysz o bramach do raju? Jesteś zamaskowanym muslimem? - Bzdura - odparłem. - Kazik sporo tego we mnie władował, kiedy chciał mnie nawrócić na wiarę, ale jakoś mu nie wyszło, prawda, Jerzyku? - Ogród niebiańskiego życia... - powtarzał Jerzy Zasada w zamyśleniu. - A jeśli musiałbyś to wyjaśnić organom śledczym? - rzekł Byczek. - Wydział antyfundamentalistyczny jest w Bazie na Jedynce. Co pan na to, Nedomy? A może wybierzemy się na Jedynkę razem, ale służbowo? - Nie zapominaj o zapisie personalnym! Grozi ci paragraf sześć. Już nie możesz wrócić na Ziemię. - Zapis można sprawdzić i poprawić - był teraz tak ostrożny, jak poprzednio szalony. Byczek ożywał. Przed oczyma kształtowała mu się nowa szansa: zaprowadzi mnie na wydział walki z fundamentalizmem religijnym i wyjaśni nielegalne wtargnięcie do zapisu służbowego jako konspiracyjną konieczność. Dostanie się na Jedynkę łatwo i bezpiecznie przez Bazę. Jak? Wydział walki z fundamentalizmem religijnym podlegał dowództwu wojsk Organizacji Narodów Zjednoczonych. Znowu był z niego zasrany glina, bojownik i weteran, barczysty bokser z pięściami jak młoty. Jedną z tych pięści uderzył w drzwi celi. Za chwilę przyjdą strażnicy i wszystko diabli wezmą. - To przez ciebie, idioto! - zacząłem krzyczeć na Zasadę. - Muslimski bigoteryjny idioto! Teraz trafisz najwyżej do gówna, a nie do Mekki! Szósta brama muslimskiego raju jest dostępna tylko dla tych, którzy odbyli hadżdż, jeśli to możliwe, w miesiącu pielgrzymek, Zu-l-hidżdża, i zobaczyli al-Hadżar al-Aswad, święty kamień, wmurowany we wschodni róg Ka'aby w Mekce, kamień o rajskim pochodzeniu, który, pierwotnie biały, pod dotykami grzeszników sczerniał. W dzień kijamatu, w dzień zmartwychwstania, kiedy zatrąbi archanioł Israfil, kamień ten, niegdyś rozbity na cztery kawałki przez niejakiego Karmatowca, i trzymający się w całości dzięki srebrnym płytom, dostanie oczy i język, i będzie świadczyć na korzyść tych, którzy go pocałowali. No a teraz grozi niebezpieczeństwo, że kamień al-Hadżar al-Aswad w dzień kijamatu, kiedy przyprowadzą mu Jerzego Zasadę, powie: - Co? Jerzy Zasada? Proszę wybaczyć, ale tego pana nie znam. W życiu go nie widziałem, nie poczułem dotyku jego ust na swojej sczerniałej od dotyków grzeszników powierzchni. I siup go do dżahannam, do piekła dotychczas ukrytego pod siedmioma ziemiami, chyba żeby się Jerzemu udało prześliznąć do czwartej bramy, ozdobionej zwykłymi perłami. - Nie patrz tak na mnie, sam się prosiłeś o dżahannam. No bo gdzie jest miejsce muslima, który nie odbył hadżdż, chociaż mógł! Byczek już nie słuchał, walił w drzwi i wzywał straż. - Pielgrzymka do Mekki - wyszeptał Zasada patrząc na rozłożyste plecy stróża prawa, który na pewien ściśle ograniczony czas stał się przestępcą, ale teraz ponownie był stróżem prawa, dziko zdecydowanym odpokutować przestępstwo, którego się był dopuścił pod moim przywództwem, naprawić swoją reputację, wykazać się nowymi zasługami, a razem z nimi zdobyć dodatkową gwiazdę, ponieważ stopień starszego sierżanta jest bez wątpienia bardziej imponujący niż stopień sierżanta. Byczek się zmienił, ale teraz zmienił się również Zasada. Ocknął się z bezruchu, ożył, w drobnej twarzy podkreślonej przez smoliście czarną brodę zagrały mu oczy i kiedy tak klęczał na kocu, który służył mu jako dywanik do modlitw, przewrócił się na bok, sięgnął rękoma gdzieś pod pryczę, odezwało się kilkakrotnie metalowe łupnięcie i jedna płyta podłogowa zapadła się jak klapa pod szubienicą. Zanim zdążyłem się zorientować, Zasada zniknął w otworze, przed oczyma mignęły mi tylko białe, prawie nie schodzone podeszwy jego butów. Ten Zasada zawsze dbał o swój wygląd. Byczek nie dostrzegł, co się dzieje, tylko wytrwale tłukł i domagał się interwencji strażnika. Ale na zewnątrz chyba znowu coś było nie tak. Kto wie, do jakiego mogło dojść przewrotu, co wydumał Brunza, uzbrojony w nóż ostry jak piekielny most? Może znowu jakiś bunt czy kontrbunt? Tak, kontrbunt, ponieważ chłopy z nowych turnusów, którym zostało dwanaście albo sześć, na pewno nie są zachwyceni tym, że Brunza trzyma dyrektora jako zakładnika i że inżynier Dutkiewicz negocjuje z dyrekcją, i że kopalnia prawdopodobnie stoi, a młodzieńcom forsa przechodzi koło nosa. Za obijanie się nikt nie dostanie złamanego grosza, doruble są tylko za wykonaną pracę. A jak koty mają fedrować, skoro po kopalni biega Brunza z nożem w ręku? - Chodź - syknął na mnie Zasada z ciemnego otworu. Nie musiał dwa razy powtarzać. Robinsonadą rzuciłem się w ziejący otwór, a wierzcie, że w sześciokrotnie mniejszym ciążeniu księżycowym robinsonady robi się piekielnie łatwo. Walnąłem się przy tym w głowę (obok guza, który mi tam wyrósł po potyczce w holu, będę miał chyba następnego) i otarłem sobie łokieć, ale poza tym lot skończył się bez szwanku. - Jeszcze on - szepnął Zasada. - Ty idioto, na niego nie można już liczyć! - Pane kochany - krzyknął Zasada czeskopolską kopalnianą gwarą - pan się raczy przypoić do partii! Skoczyłem na niego, żeby mu zamknąć gębę. Rozwścieczony glina na szczęście nie słyszał, jego kowalska pięść narobiła takiego hałasu, że zagłuszyłaby go chyba tylko kopalniana ładowarka. Ale Zasada mi się wysmyknął. - Nie słyszałeś, że musi nas być trójka? - Znajdziemy kogoś innego. - Nie mamy czasu. Pane kochany! Byczek przestał walić w drzwi, odwrócił się i skamieniał jak ten facet, o którym opowiada się nowicjuszom, że rozpiął na zewnątrz rozporek, żeby się wysiusiać, i zapomniał, że wokół niego jest minus sto dziewięćdziesiąt. - Stać! - krzyknął sierżant Byczek, praworządny pracownik Bezpieczeństwa. - Powtarzam, stać! Sięgnął po broń osobistą, ale od razu sobie przypomniał, że musiał ją oddać służbie dozorczej oddziału więziennego. Nikt nie ma prawa wejść do więzienia z bronią, takie już przepisy. - Niech pan się przypoi do partii, pane kochany - wabił go Zasada. Byczek coś wymamrotał i podbiegł do nas. Zwalił się na podłogę i wyciągnął przed siebie ręce. Chciał nas wyciągnąć z dziury jak ślimaka z muszli, ale przecenił swoje siły. Chwyciliśmy go każdy za jedną rękę i ciągnęliśmy go i ciągnęli, zaparci nogami o ścianę przewodów wentylacyjnych, w których się znaleźliśmy, że Byczek tylko bezsilnie kopał wokół siebie nogami, klął i groził. Jego olbrzymie ciało obsuwało się po pochyłej podłodze coraz niżej, już był w szychcie do połowy ciała, w ostatniej chwili rozstawił nogi, starał się zaczepić czubkami palców o pryczę, ale wystarczyło tylko troszeczkę się wysilić - i już był w środku. - Dranie! Cholerne dranie! W imieniu prawa... puśćcie mnie, dranie! Zasada coś zrobił z podłogą, która się podniosła, odezwał się metaliczny łomot, kiedy spadły na nią nogi odchylonej pryczy, wokół nas roztoczyła się księżycowa noc. - To jest napaść na osobę urzędową, ostrzegam waaaas... Zasada podszedł do rozwścieczonego Byczka od tyłu i zatkał mu dłonią usta. Nastał moment ciszy. Nad naszymi głowami coś stuknęło, zadudniły kroki, usłyszeliśmy przytłumione głosy. Straż więzienna wreszcie usłyszała uderzenia i wtargnęła do celi, teraz już pustej jak muszla ostrygi po uczcie Lukullusa. Klawisze biegali po celi, krzyczeli i przeklinali, a my byliśmy dwa, trzy kroki od nich. Macałem obiema rękoma w ciemnościach, żeby znaleźć twarz Byczka i pomóc Zasadzie w duszeniu. W życiu nie dostałem takiego wycisku, jak wtedy! Byczek miał siłę! Młócił wokół siebie rękoma i nogami, starał się nas dosięgnąć, od czasu do czasu oczywiście trafiał gołą pięścią w stalową ścianę, ale częściej we mnie (Zasada trzymał go z tyłu, ale potem okazało się, że też dostał za swoje, bo Byczek bił w tył łokciami). Mimo woli ustępowałem, żeby wyjść z zasięgu tych miażdżących ciosów, wycofywałem się, ale te uderzenia też mnie poganiały, każdy cios odrzucał mnie o ćwierć metra do tyłu, bolały mnie już wszystkie żebra i naprawdę nie czułem, ile już zafasowałem, chyba ze sto piętnaście ciosów, jak wstępnie szacowałem. Zasada wisiał Byczkowi na plecach, przyciśnięty jak młode niedźwiadki koala, i już widział, jak wchodzi do raju bramą z żółtych pereł zwaną dżannat-ul-chuldi, która jest dostępna dla proroków oraz męczenników, ponieważ Byczek okrutnie gryzł go w dłoń. Dręczyła go jednak myśl, że islam jednoznacznie zakazuje dobrowolnego męczeństwa i za prawdziwego męczennika nie uznaje wiernego pogryzionego przez policjanta, lecz tego, który był niewinnie zamordowany, stał się ofiarą zarazy, utonął, spłonął, był zasypany przez walącą się ścianę, zmarł z głodu czy podczas pielgrzymki do Mekki. Byczek wściekle mnie atakował, szybko posuwał się do przodu i opanowało mnie wrażenie, że nie robi tego sam z siebie, tylko Zasada popycha go od tyłu. Byłem dla niego giaurem, niewiernym psem. Cofałem się, ile mogłem, ale w ciemności pięści Byczka dosięgały mnie z niemiłosierną pedanterią. Zapewne sierżant za pierwszoplanowy cel postawił sobie, by mnie zniszczyć. Domyśliłem się bowiem, że zaprzestał prób strząśnięcia Zasady z pleców, nie walił go już łokciami i chyba nawet przestał gryźć. Nie wołał o pomoc ani nie groził, tylko sapał, dyszał całą objętością swoich przerażających płatów płucnych, a ja już tylko czekałem na moment, kiedy zapalą mu się oczy jak jakiemuś potworowi z horroru. A potem z całej siły walnął mnie w czoło, przed oczyma wybuchły mi fajerwerki i nagle padałem w tył, byłem leciutki jak piórko i zdążyłem tylko pomyśleć - ten glina mnie zabił, a ja unoszę się prosto do raju, a raczej do piekła, do jednego z siedmiu, które zna islamska religia. Jak wpadnę na to, że to dżahannam, skoro nigdy nie garnąłem się do katechezy, pomyślałem sobie. Dlaczego mam zakosztować wiecznego ognia, który jest siedemdziesięciokrotnie skuteczniejszy od ognia ziemskiego i dlatego się twierdzi, że to, co my, ludzie, uważamy za ogień, jest nędznym dymem ognia piekielnego. Dlaczego, przecież jestem niewinny, ba, zasłużony, czyż nie próbowałem ocalić muslimskiej duszy przed jej własnym szaleństwem, czyż nie chciałem pomóc Jerzemu Zasadzie w odbyciu świętego hadżdż? I całkiem możliwe, że gdyby było dość czasu, Zasada potrafiłby nawrócić mnie na prawą wiarę, mógłby mnie nakłonić do tego, żebym w szczerym przeświadczeniu ogłosił, że la ilahu el- Allah, że nie ma Boga prócz Allacha, istoty określonej ism- ul-azam, imieniem najwyższym, niedostępnym dla ludzi? Padałem i padałem, ale żadne płomienie nie rozświetlały ciemności, ani piekielne, ani ziemskie czy też księżycowe. Wszędzie wokół było ciemno jak w grobowcu i nie poprawiło się nawet wtedy, gdy upadłem na kupę jakichś szmat. Byłem ogłupiały po ciosie prosto w kość czołową i po tym locie, ale w tej mojej wymęczonej głowie zostało jednak na tyle przytomności ducha, że błyskawicznie się przetoczyłem na bok, z dala od miejsca, gdzie za chwilę miało paść podwójne ciało Byczka-Zasady. I już tu byli, zadudniło, Zasada zapewne się odczepił od pleców policjanta, a Byczek zaklął tak pięknie, że aż przyjemnie było posłuchać. Bałem się ruszyć, żeby policjant mnie nie usłyszał i nie kontynuował tak pomyślnie rozpoczętej pracy. Nawet nie pisnąłem, mimo że bolały mnie wszystkie kości i wszystkie flaki, a płuca groziły pęknięciem. Kurczowo ściskałem usta i czułem, jak tryska z nich słona krew. Ale wszystko na nic, Zasada zapalił światło. Światło sączyło się z malutkiej podręcznej lampy i zalewało całą naszą nieświętą trójcę od stóp do głów. Zasada trzymał latarkę w końcach palców lewej ręki. Z obu dłoni leciała mu krew. Gdyby nie był muslimem, mógłby występować przed katolickimi fundamentalistami jako święty obdarzony boskimi stygmatami. - Oto mój magazyn - oświadczył. - Wszystko potrzebne do pomyślnej ucieczki. Byczek, jak się okazało, upadł głową na ziemię i to uderzenie pozbawiło go na jakiś czas bojowej inicjatywy. Leżał na kupie białych szmat, z otwartą gębą i wyglądał tak mądrze jak pseudokoń w galerii obrazów. - Byczek, słuchaj pan, my obaj przysięgniemy, że tę ucieczkę przyszykował pan - powiedziałem szybko, żeby znowu nabrać sierżanta, ale zamknąłem się, bo w tej chwili nie był w stanie zrozumieć nawet reguł gry w koci-koci łapci. Może przynajmniej z Jerzym będzie można rozsądnie pogadać, zaroiło mi się. - Prawda, szejku? - Ma szallah - odpowiedział poważnie i wyciągnął z kieszeni różaniec, żeby się wzmocnić krótką medytacją, zanim - przy pomocy dwóch niewiernych - podejmie pielgrzymkę do Mekki, którą przed chwilą rozpoczął. 4. Była to sytuacja, którą za moich młodych lat nazywano bagnem, a ja w nią dosłownie wpadłem. Dzisiaj muszę się z tego śmiać. Na Księżyc leciałem z pełnym bagażem nadziei. Nie miałem nawet dwudziestu dwóch lat, za sobą miałem wilczy bilet w czterech szkołach wyższych, co jest dość imponującym osiągnięciem w tak młodym wieku, moim programem życiowym było picie piwa i kochanie się z dziewczynami, i ten osiemnastomiesięczny pobyt na Księżycu uważałem za dość nieprzyjemną wycieczkę, która przyniesie sto tysięcy, a tym samym dolce vita do końca życia, przy czym koniec życia umieszczałem gdzieś na granicy czterdziestu lat. - Czy wiedziałem, co mnie czeka na Księżycu? Wiedziałem i nie wiedziałem. Na Księżycu się harowało, to po pierwsze. Harowało się jak diabli już ładnych parę lat, od czasu, kiedy ONZ uchwaliła Zielony Pakiet zakazujący wszelkiej eksploatacji przemysłowej na Ziemi. Myślałem, że chyba potrafię harować, ale nie miałem okazji się o tym przekonać. Wujek wprawdzie załatwił mi przyjęcie do Czeskich Kolei Państwowych w Pradze, to było po moim drugim wylocie ze szkoły, ale wynik był taki, że każdego pierwszego i piętnastego trafiałem na terminal księgowania zarobków z obligatoryjną uwagą, że jestem w kolejce do zatrudnienia w eksploatacji. Zatrudnienie w eksploatacji! Brygada robotnicza na stacji w Wysoczanach składała się z sześciu konserwatorów, a w domu przy terminalach czekało tysiąc pięciuset etatowych następców. Po pół roku przesunąłem się na miejsce 1382 (nawet to dzięki protekcji wujka), dałem więc wypowiedzenie, żeby się przynajmniej przydać do czegoś tym, którzy byli w kolejce za mną. Zgłosiłem się zatem na biofizykę, a zaraz potem na systematykę, kiedy się okazało, że na biologię nie mam dostatecznie wysokiego IQ. Wyglądało już na to, że przez resztę życia będę studiować, jak to robią ci, których nie interesuje sport albo paćkanie płótna farbkami, czy psychokinetyka i temu podobne duperele, kiedy spotkałem jednego kumpla jeszcze z polibudy w Pardubicach. Wyglądał szpanersko i powiało od niego pewnością siebie faceta, który - jak się wtedy mawiało - potrafił stawić życiu czoła. - Gdzie mógłbym być? - powiedział, gdy go spytałem, gdzie się włóczył, kiedy nie dawał znaku życia. - Na górze, na Arkadii. Przypominam, że ziemniaki mówią "na górze", kiedy mają na myśli pobyt na Księżycu. Może wyda wam się to śmieszne, ale tak już jest, gdybyście przez jakiś czas żyli na pleśniawce, też mówilibyście "na górze" pokazując palcem na ten nasz żwirek. Wtedy przemysł na żwirku dopiero się rozkręcał, więc się zdziwiłem. - Na Księżycu? Jak to? Skończyłeś studia? - Po co miałbym studiować? Odpowiadanie pytaniami na pytanie to obrzydliwy zwyczaj. - Na Lagrange i na orbity biorą tylko magistrów - powiedziałem. - Przecież każdy o tym wie. Nie musisz ze mnie robić głupola. Pokazał mi ręce. Myślałem, że ma jakąś chorobę skórną, ale potem do mnie dotarło, że to odciski. - Na Księżycu się haruje i zarabia forsę. To nie była odpowiedź pytaniem na pytanie. To nie była żadna odpowiedź. Ten kumpel - nazywał się Jirous, jeśli was interesuje - dał mi bezcenną informację. Jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się w kadrach Czeskopolskiej. Była to nora w Pradze na Starym Mieście, na ulicy Żelaznej. Siedziała w niej kobieta, wprawdzie obłożona reklamami, ale poza tym była to całkiem żywa kobieta. Wtedy wydawała mi się stara, ponieważ dobijała do sześćdziesiątki. Nie zapominajcie, że moja mama miała czterdzieści pięć lat, jeden tata czterdzieści siedem, a ten drugi nawet trzydzieści osiem. Kiedy powiedziałem, że chcę fedrować tytan w Czeskopolskiej, nie zemdlała ani nie zaczęła się śmiać. - Ma pan jakieś doświadczenie w pracy? - spytała. - Pracowałem na kolei. Ale ona nie była wczorajsza. - Liczba porządkowa? - Sto dwanaście - skłamałem. Skinęła w stronę orakla. - Tysiąc trzysta osiemdziesiąt dwa - powiedziałem zrezygnowany. Zmierzyła mnie od stóp do głów. Byłem durniem. - Nałogi? - Piwo. - Z tym trzeba skończyć - uniosła brwi. - Księżyc jest suchy. Tu się myliła jak sto pięćdziesiąt. W koloniach wesoło się handlowało wszystkim, oczywiście również wódą, tylko narkotyki nie miały powodzenia. Takie było niepisane prawo górników - u kogo znaleziono narkotyki, tego w ciągu tygodnia znajdowano na zewnątrz z rozpiętym rozporkiem, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nikogo nie interesowało, skąd się ten narkotyk wziął, za ile i co na to powie pan adwokat. Nic z tych rzeczy. Wyprowadzali chłopa, choćby się rzucał na wszystkie strony, potem prask i w tym niezniszczalnym, ognioodpornym, nierozrywalnym skafandrze była dziura. Potem następował tylko meldunek na policji, że miał miejsce wypadek. Policja dbała o odwiezienie ciała do kostnicy, a potem w plastykowym worku na górę na Ziemię, i było po wszystkim, bo do tego górniczego zwyczaju należało również i to, że śmierć ćpuna na Księżycu znaczyła mniej więcej tyle co na Ziemi tragiczne zejście muchy i wywoływała podobne zainteresowanie organów ścigania. .N:40 Czyli Księżyc jest ponoć suchy. - To nie wszystko - powiedziała ta miła pani. - Nie ma tam również kobiet. - To już gorzej - powiedziałem. Spodziewała się, że wyjdę, ale kiedy się na to nie zanosiło, ciągnęła zniechęcający wykład. Męcząca robota dwanaście godzin dziennie. Pożywienie dehydrowane, częściowo syntetyczne, częściowo recyklowane. Mieszkanie w szufladzie dwa na dwa na pół metra. Za kłótnie mandat, za bójki i pijaństwo pudło. - Za pijaństwo? Przecież Księżyc jest suchy? Nie dała się zwieść. - Również za propagandę religijną - dodała znacząco. - Czy wyglądam na fundziaka? - Propaganda religijna jest uznawana za poważne wykroczenie kryminalne - powtórzyła. - A za propagandę religijną uważa się również krzyżyk na szyi. - Dyscyplina jak brzytew, nie sądzi pani? - Nikt pana nie zmusza do pracy w Czeskopolskiej Wydobywczej, panie... panie... - Jakub Nedomy, bezwyznaniowy. Chce pani, żebym to podpisał? - Czy chcę? Pan to musi podpisać, panie Nedomy! - krzyknęła zgorszona. - No a poza tym jest paragraf sześć. Ciągle jeszcze stałem przed tą uprzejmą staruszką. Nogi tak mnie już bolały, że przestąpiłem z jednej na drugą. - Paragraf sześć - ciągnęła - znajdzie pan w kodeksie obywatelskim, w rozdziale o prawach i obowiązkach pracowników niecybernetycznego personelu Kompleksu Przemysłowego Luna. Umie pan czytać? - Cztery lata studiowałem w szkole wyższej. - To jeszcze nie oznacza, że umie pan czytać. Molem książkowym wprawdzie nie byłem, ale w życiu przeżarłem się przez co najmniej dziesięć książek, w tym dwie z nich były staromodne, z literami. - Paragraf sześć - kontynuowała ta bajkowa staruszka - jest pomyślany jako ochrona przed oszustami, którzy chcieliby sobie nabić kabzę procesami sądowymi z KPL. Maksymalna długość pobytu na Księżycu wynosi pięćset sześćdziesiąt dni. Kto z jakiejkolwiek przyczyny zatrzyma się dłużej, z winy czy bez winy siły wyższej, traci prawo do powrotu na planetę Ziemia i zostaje stałym obywatelem Społeczeństwa Lunarnego bez prawa do jakiejkolwiek rekompensaty ze strony KPL. Niech pan sobie przestudiuje paragraf sześć, a kiedy przyjdzie pan podpisać umowę o pracę, podpisze pan również oświadczenie, że się pan z nim zapoznał. Podniosła palec. - To ze strony Czeskopolskiej grzeczność, żebyśmy się dobrze rozumieli, panie Nedomy. Nie pociąga to za sobą żadnych konsekwencji prawnych. Nawet gdyby pan niczego nie podpisywał, nawet gdyby podpisane przez pana oświadczenie się zgubiło, zgodnie z paragrafem sześć i tak zostanie pan stałym obywatelem Kompleksu Przemysłowego Luna na zawsze, bez możliwości powrotu na Ziemię, nawet na pobyt przejściowy. - To trochę ostre, nie wydaje się pani? - Wie pan, jak po półtorarocznym pobycie w sześciokrotnie mniejszej grawitacji zmiękną panu kości? Po dłuższym okresie nie mógłby pana wrócić na Ziemię, nawet gdyby nie było paragrafu sześć. Teraz pokiwała palcem z boku na bok. - To humanitarne prawo. W przeszłości znalazło się mnóstwo mądrali, którzy przedłużali sobie pobyt, żeby zarobić pieniądze: bo nie chciało im się wracać do domu, bo na górze zakochali się w koledze - przyczyny były różne. Konsekwencje zawsze takie same: na Ziemię wracał kaleka. - I co, łapiduchy nie wymyśliły jakiejś kuracji? - Istnieją programy rehabilitacyjne, ale paragraf sześć jest rozwiązaniem o wiele prostszym. Coś panu powiem, panie Nedomy. Nachyliła się przez stół, aż jej loczek spadł na czoło. Miała groszkowozielone włosy. Ale baba! - KPL jest zainteresowany wzrostem stałej populacji. I jest to jedna z przyczyn, z powodu której uchwalono paragraf sześć. - Szanowna pani - powiedziałem. - Żeby było jasne: nie jestem ani ćpunem, ani fundziakiem, nie mam zamiaru zbawić świata i pozwolę innym wynaleźć żarówkę. Chcę zarobić forsę, żeby kumple wiedzieli, że nie jestem mięczakiem, że potrafię harować i wiem, co zrobić z zarobioną forsą. Dlatego chcę na Księżyc, kapewu? Nie będę miał najmniejszych kłopotów z paragrafem sześć, może pani być spokojna. Tak głupio mówiłem i po tych strasznych latach trochę mi wstyd, kiedy to sobie przypominam. Oczywiście, były to diabelnie inne czasy, wtedy i dzisiaj. - A to, że KPL pakuje fundziaków do pudła, pod tym się tylko podpisuję. Jeśli o mnie chodzi, zamknąłbym ich wszystkich. Zrobiło się ich trochę za dużo. Nie był to tak bardzo nasz problem. W Europie Środkowej fundamentaliści nigdy się za bardzo nie rozwinęli. Ktoś chodził do kościoła, inny nie, ale ten, który tam chodził, nie sądził, że musi podrzynać sąsiadowi gardło za to, że się nie modli. Jeszcze w szkole średniej dużo podróżowałem. Byłem w Konfederacji Wschodnioamerykańskiej i stąd pojechaliśmy do Wolnego Cesarstwa Teksas, byliśmy też na dole na południu zerknąć na te miejsca, gdzie na starych mapach zaznaczona jest szyja między Ameryką Północną i Południową. Podróżowałem i zawsze mnie zdumiewała przedziwna drapieżność ludzi, których spotykałem. Każdy krzyczał "Ja! Ja!" i myślał, że świat kręci się wokół niego i był zdolny pobić się z każdym choć trochę innym niż on. W Europie z niczym takim się nie spotkałem, a odwiedziłem Socjalistyczną Republikę Bretanii, Królestwo Bawarskie i oczywiście Zielony Pas, ciągnący się od Gdańska po Dubrownik. Ludzie byli - i są do dzisiaj - łagodniejsi i grzeczniejsi, chyba dlatego, że mają we krwi niechęć do wszystkich wojen, które przewaliły się przez Europę, a do czterdziestego piątego roku poprzedniego wieku przewaliła się ich niezliczona ilość. Dlatego fundamentalizm chwycił przede wszystkim poza Europą, wówczas, kiedy w tym małym biurze na ulicy Żelaznej rozmawiałem z zielonowłosą panią o umowie o pracę. Dzisiaj to wszystko zapomniana melodia, ale kiedy byłem chłopcem, do rąk fanatyków sekt religijnych trafiły pierwsze bomby atomowe i dopiero wtedy na świecie zaczęło być gorąco. Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem, że pozamykałbym wszystkich fundziaków. Chyba ją to zadowoliło, nawet się nie zdziwiła, że użyłem słowa kapeel mówiąc o Kompleksie Przemysłowym Luna i powiedziała mi, żebym wszystko dokładnie przemyślał i przyszedł za tydzień podpisać kontrakt. - Mogę podpisać choćby zaraz - zaoferowałem się, ale pokręciła głową. - Zgodnie z przepisami ma pan tydzień na zastanowienie. To dla pańskiego dobra. Nie musimy tego robić. Nie obliguje nas do tego żaden przepis. - Cały czas jesteście humanitarną organizacją. Po raz pierwszy się uśmiechnęła. - Nie - powiedziała. - Na pewno nie. Ale sam pan się przekona, jeśli trafi pan na Księżyc. Po tygodniu podpisałem umowę. Mama, kiedy się o tym dowiedziała, o mało nie wybiła głową w suficie dziury, a obaj tatusiowie się pokłócili, bo jeden był strasznie za, a drugi strasznie przeciw. Mała siostra Alenka przyjęła to ze spokojem i tylko mnie spytała, co jej przywiozę z Księżyca. - Przywiozę ci krater - powiedziałem. - Dobrze - wzięła to serio. - Ale chcę taki malutki. I paluszkami pokazała kółko o średnicy może trzech centymetrów. Zaczął się trening, naprawdę bez obijania, i szkolenie, i musiałem się naprawdę nauczyć czytać, a paragrafem sześć trzaskali nas w gęby pięć razy dziennie przez cały czas trwania treningu - sześć tygodni. Nie było mowy o żadnych numerach, jak choroby czy bójki z kumplem, żeby trafić do pudła - pięćset sześćdziesiąt dni i Czeskopolska umywa ręce, bilet powrotny przepada i czołem, jesteś obywatelem KPL, ziemskie doruble zamieniają na księżycowe kredyty w Centralnym Banku w Arkadii. Możecie sobie za nie kupić suszony kotlet, watę do uszu i pięć minut połączenia telefonicznego z ciocią Amelią. Odpowiednio wyszkoleni i nastraszeni horrorem pod tytułem paragraf sześć polecieliśmy wszyscy na Lunę, wtedy jeszcze nie przez Lagrangę, ale przez jakąś wszawą stację, która - o ile dobrze pamiętam - była własnością prywatną jakiejś holenderskiej spółki. A może honolulskiej? Już mi się mylą te wszystkie nazwy. Osiemnaście miesięcy przeleciało jak woda i nagle wszystko się odwróciło, siedziałem w dziurze z dwoma chłopami i możecie mi wierzyć, że z trudem mógłbym określić, który z nich bardziej działał mi na nerwy. 5. - Ma szallah - poważnie powtórzył polski mahometanin. - Wydostaniemy się stąd z pomocą Allacha. Rozglądałem się wokół siebie. - Wygląda to jak magazyn pomocy medycznych - zauważyłem. Jerzy przytaknął. - Bardzo dobrze. Mundury pracowników służb ratowniczych. Nosze - i przede wszystkim - nadajnik alarmowy. Przywołuje karetkę z Jedynki. - Karetkę może przywołać jedynie personel służb medycznych - odezwał się Byczek. - Tak - skinął Jerzy. - Ale również policjant. Do ucieczki potrzebni są trzej ludzie: dwaj niosą nosze, a trzeci na nich leży. A jeden z tych trzech musi być policjantem. - Na noszach będę leżał ja - oświadczył Byczek, obmacując sobie głowę. - Mam perforację kości czaszki. - Nie można - zaprotestował Jerzy. - Allach sobie nie życzy, żeby muslin niósł na noszach niewiernego psa. - Poza tym śmiesznie byś na nich wyglądał. Nawet byśmy ich pod tobą nie znaleźli - przyłączyłem się. - Ale uwaga. Chcę mieć jasność, ponieważ padło tu kilka brzydkich słów. Idziemy na to w trójkę, bez podkładania świń. Patrzyłem przy tym na Byczka. Po ciosie w czerep zdecydowanie się uspokoił i o dziwo może wreszcie poszedł po rozum do głowy. - No - powiedział, ale entuzjazmu w tym oświadczeniu było jak na lekarstwo. Dlatego uznałem za stosowne przycisnąć go do muru. - Jak już powiedziałem, gdybyś chciał nas wsypać, zakleimy cię z Jerzym tak dokładnie, że przez te plastry każda marynarka będzie na ciebie za ciasna. - To chyba jasne - powiedział Jerzy. - Teraz włóżcie mundury. - Masz dla kolegi odpowiednio duży numer? - zacząłem wątpić i wkrótce się okazało, że nie bez racji. Byczek zdjął policyjny mundur. Sykał przy tym i wzdychał, bo upadek pokiereszował go chyba tak, jak mnie jego pięści. Ale wysiłek został ukoronowany sukcesem i teraz stał tu, niesamowicie powykręcany w ciasnym pomieszczeniu, w podkoszulku i niezupełnie aseptycznych slipach. - Przymierz tę kamizelkę - podałem mu biały kitel. - Wygląda na większą. Nawet dzisiaj nie jestem tłuściochem, wtedy byłem prawie jak tyczka, ale mógłbym przysiąc, że tym kitlem mógłbym się trzykrotnie owinąć i jeszcze by trochę zostało. Sierżant z dość dużym wysiłkiem wepchnął ramię do rękawa, ale kiedy chciał zasiedlić również drugi rękaw, zaczął się kręcić w kółko jak pies, który goni własny ogon. - Chłopy, bez żartów, ja tego nie włożę! - Cierpliwość góry przenosi - powiedział Jerzy Zasada. - Spróbuj jeszcze raz. - Czekaj, pomogę ci - zaoferowałem się, ale od razu przekonałem się, jak bezowocne są wszystkie wysiłki. - Nie da rady, Jerzy. Musimy zamienić się rolami. Położymy na noszach tego hipopotama, a z ciebie zrobimy sanitariusza. - Allach nie życzy sobie... - To poważna sprawa, Jerzy. - Ale ja to traktuję poważnie - i spojrzał na mnie tak poważnie, że poważnie zrozumiałem, jak poważnie to traktuje. Byczek wściekle zrywał z siebie rękaw białego fartucha. - Ta cała pieprzona ucieczka weźmie w łeb tylko dlatego, że jakiś cholerny idiota wziął z magazynu fartuch dla krasnoludków! - Nie dla krasnoludków - zaprotestowałem - ale dla normalnych ludzi. Słuchaj, Jerzy, nie możesz na chwilę zapomnieć o tym swoim mahometaństwie? - Przykro mi, ale nie mogę. Nie mam zamiaru spędzić w dżahannam ani godziny dłużej niż to konieczne. - I tak tam trafisz - przypomniałem sobie swoje wiadomości o podstawach wiary islamskiej. - Godzina w te czy wewte cię nie zbawi. - Godzina? Tysiąc lat dodatkowo! Wolę już wrócić do pudła! - I przez paragraf sześć skiśniesz na Księżycu. - Ma szallah - odpowiedział Jerzy. - Jeśli to wola Allacha, to tak się stanie. - A co, jeśli - męczyłem korę mózgową - jeśli Byczek przejdzie na twoją wiarę? Nie sprzeciwiłbyś się wtedy, gdyby leżał na noszach? - Jeśli tobie by nie przeszkadzało, że niesiesz muslima - Jerzy wzruszył ramionami - ja bym przeciw temu nic nie miał. - Ja jestem ateistą! - bronił się Byczek. - Tym lepiej - powiedziałem. - Gdybyś był, powiedzmy, buddystą, przed przejściem na islam musiałbyś rozwiązać stosunek pracy z Buddą narażając się w ten sposób na jego gniew. To coś podobnego, jakby żonaty chłop chciał się ożenić. Ty jesteś w godnej pozazdroszczenia sytuacji chłopa wolnego. Znowu zagrałem na słabej strunie Byczka: trzeba podtrzymywać jego świadomość o dzieciątku na górze na Ziemi. - Przejście na wiarę powinno być dobrowolne, żarliwe i całkowite - rzekł Jerzy. - Nie mamy dużo czasu. W tej chwili policja już ma awizo, że brakuje jednego funkcjonariusza. - Czyżbym potrafił przechodzić na wiarę? Rozterki Byczka były żarliwe i całkowite, ale wcale nie dobrowolne. - Przede wszystkim trzeba dokonać wyznania wiary, szahada - powiedział polski mahometanin. - Powtarzaj za mną: la ilah Allah 'wa Muhammadun rasul Allah. - Nie powiem tego, nawet gdybyście mnie kroili! - Nie wystarczy powiedzieć po naszemu? - zaproponowałem. - Dobra - powiedział Zasada po krótkim namyśle. - Powtarzaj: nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem. - Nie ma Boga prócz Allacha - mówił niechętnie Byczek - a Mahomet jest jego prorokiem. Zasada obiema rękoma ścisnął jego prawą dłoń. - Czujesz coś? - Zimno mi. - Ale w duszy! Czujesz, jak wstępuje w ciebie pełna miłości łaska Allacha? - No - powiedział Byczek. - Założę swoją marynarkę, co? Ale zdejmę odznaki i pagony - dodał ze smutkiem. - Nie zapomnij o spodniach. Jako muslim musisz teraz wyglądać podwójnie dostojnie. Zasada wzniósł oczy w górę, tam, gdzie unosiła się - stąd oczywiście niewidzialna - Ziemia, podobna do spleśniałej pomarańczy, a na Ziemi Mekka, ten najświętszy punkt całej planety, i wyszeptał słowa podzięki. Potem, jak się wydawało, jego religijna ekstaza ustąpiła i był skłonny poświęcić się sprawom świeckim. - Szczegółowo opracowałem cały plan - powiedział. - Aż mnie zaskoczyło, że tak łatwo uciec z tutejszego więzienia. - Przecież nawet nikt się nie liczył z tym, że ktoś chciałby z niego uciekać. Dokąd by miał uciekać, a przede wszystkim - po co - zauważył Byczek, którego zapewne dotknęła ta krytyka przepisów bezpieczeństwa. Jerzy wyciągnął z kieszeni białego fartucha starannie złożony arkusz papieru. Okazało się, że jest to wydruk głównych odgałęzień instalacji powietrznej w części mieszkalnej kompleksu kopalnianego. - Musimy dotrzeć tutaj - Jerzy dziabnął palcem w wydruk - aż do komory przepustowej. Stąd wyślemy sygnał i będziemy czekać. - Wydostanie się? - Kto? Sygnał? Oczywiście. Właśnie tutaj - ciągnął wykład Jerzy - ściana jest plastykowa. Nie chciałem się tak łatwo poddać i ciągle coś mnie niepokoiło. Znowu ten niezniszczalny głos wewnętrzny, który tak długo podważa niepodważalne prawdy, aż się okazuje, że są to prawdy podważalne. Ten głos wewnętrzny to przebrzydły potwór. - Czyli my będziemy czekać za drzewem, dopóki nie wyląduje ambulans. Potem wyleziemy... Wtem światło wątpliwości wylazło z mojej podświadomości jak ohydny bąbel bagna na powierzchnię czystej studni. - Skąd masz ten wydruk? - Skąd miałbym go mieć? Z drukarki! - Nie pomyślałeś, że wydruki są rejestrowane? - O czym on gada? - spytał Jerzy Byczka. Zapewne nie traktował mnie, niewiernego, zbyt poważnie, więc zwrócił się do kolegi muslima. - Ma rację - huknął Byczek. - Każdy wydruk koduje się w pamięci razem z identyfikacją wnioskodawcy. - Czyli to twoje polecenie jest schowane w banku danych jak w szkatułce. Policjanci już wiedzą, że zwialiśmy do kanałów. Spytają orakla, a on im powie, że to nie był przypadek, jakiś nagły impuls, ale z góry ukartowany plan, ponieważ wierny sługa Allacha Jerzy Zasada załatwił sobie plan instalacji powietrznej o wiele wcześniej. O ile, jeśli mogę spytać? - Siedem miesięcy temu - niechętnie odparł Zasada. - Obmyśliłem ucieczkę zaraz, jak zaczęli mi deptać po piętach. - Sekundę - odezwał się nasz przyjaciel policjant. - Nie ma sensu przelewać z pustego w próżne. Przecież możemy sprawdzić, czy oni - to znaczy gliny - o nas wiedzą. Wyciągnął z kieszeni swoją ściągę. Zrobiło mi się trochę głupio, że tak prosty pomysł nie zrodził się w moim, ale w jego policyjnym mózgu - przecież Byczek ciągle jest funkcjonariuszem policji i jego ściąga ma dojście do źródeł informacji policyjnego orakla! Ta informatyka to jednak skomplikowana sprawa, a ja jestem marnym amatorem, chociaż, jak wynika z wcześniejszych zdarzeń, osiągnąłem na tym polu pewne wyniki. Byczek swoimi krótkimi grubymi paluchami wystukał kilka znaków kodowych (niewiarygodne, że nie zmiażdżył przy tym ściągi), z niedowierzaniem wbił spojrzenie w mikrodisplej, a potem jego szeroka twarz rozciągnęła się w uśmiechu: - Dobra nasza, chłopcy, informacja jest w szufladce i nikt się nią ani trochę nie interesował! Nie wiem, jak to możliwe, ale kamień spadający z serca w sześciokrotnie mniejszej grawitacji Księżyca wydaje łomot taki sam jak na Ziemi. A ponieważ łupnęło potrójnie, uderzenie było imponujące, aż szkoda, że nikt nie mógł go usłyszeć. Dopiero po dobrych dwóch godzinach przecisnęliśmy się przewodami na górę w bezpośrednie sąsiedztwo hali przepustowej pokrytej plastykową kopułą. Kiedy byliśmy na miejscu, Zasada wyciągnął z kieszeni białego fartucha nadajnik alarmowy służb ratowniczych. - Włączam - powiedział. - Jestem za - odezwało się gdzieś w ciemności. Kamień, który spadł mi z serca, ponownie wrócił na swoje miejsce i ucisnął je tak mocno, że chyba tylko cud utrzymał mnie przy życiu. Oślepił nas błysk silnego reflektora. - No chodźcie, chodźcie - wzywał nas nieznany głos.- Na co czekacie? Z niechęcią posłuchaliśmy i z opuszczonymi głowami, ponieważ w ciasnym kanale i tak nie można było inaczej, podeszliśmy. Spodziewałem się, że zobaczę wokół siebie pełno policyjnych mundurów, ale nawet w tym względzie się przeliczyłem. Kiedy wyciągnęli nas na światło Boże (zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się w magazynie rur ciśnieniowych), nie zobaczyliśmy ani jednego policjanta. Wokół stali górnicy, czyli koledzy, ale wyglądali tak niekoleżeńsko, jak to tylko było możliwe, czyli to właściwie nie byli koledzy, i - jak się niebawem okazało - mieliśmy wielkiego pecha, że to byli koledzy-niekoledzy, a nie policjanci. Koledzy-niekoledzy mówili jeden przez drugiego, ale grali jakby według jednej partytury, tak że wynikiem była jedna długa, wielowyrazowa litania: - Wy dranie - mniej więcej tak zaczynała się ta przemowa i ów rzeczownik przewijał się w niej we wszystkich przypadkach - chcieliście olać kumpli i zmyć się po angielsku tylnym wyjściem, ale my nie jesteśmy w ciemię bici, jak się wam wydawało, umiemy zliczyć do pięciu i od razu było nam jasne, gdzie się skierujecie. Mówili długo, ale niezbyt jasno i dokładnie, więc przez chwilę musiałem pogłówkować, zanim wpadłem na to, w czym tkwi haczyk. Byczek pytał ściągi, czy policjanci zadali oraklowi pytanie, policjanci się nie pytali, więc ściąga dała poprawną odpowiedź. Gdyby Byczkowi (czy raczej mnie) wpadło do głowy, by zainteresować się obiegiem cywilnym, ściąga bez wątpienia odpowiedziałaby, że w obiegu cywilnym zostało zadane pytanie o wewnętrzną organizację instalacji wentylacyjnej. I dokąd ta instalacja prowadzi. Którędy prowadzi droga do nieba, albo dokądkolwiek, byle jak najdalej stąd. I nawet skończony głupiec po jedynym spojrzeniu na schemat instalacji stwierdziłby, że jedyną naszą nadzieją jest komora przepustowa. I po prostu tam na nas poczekali. Kiedy się wygadali i nastąpiła chwila ciszy, powiedziałem: - Chłopcy, przecież wy też możecie jechać! W karetce zmieści się siedemnaście osób... Wetknąłem tym tylko patyk w gniazdo os. Natychmiast dostałem parę razy w twarz od tych najbliższych kolegów- niekolegów (chyba to byli Frantino z Piętką, na szczęście Niedźwiedź stał w tej chwili z tyłu), po czym mi wyjaśnili, że istnieje coś takiego jak koleżeństwo i solidarność i takie tam rzeczy. Chcieli mi wyjaśnić więcej, ale nagle ucichli, a do komory przejściowej wszedł Brunza w towarzystwie inżyniera Dutkiewicza. Zdziwiłem się, że wysoki funkcjonariusz Czeskopolskiej tak szybko skumał się z podżegaczem niepokojów społecznych, ale po ostatnich doświadczeniach poprzysiągłem sobie, że zasieki moich zębów nie przepuszczą już żadnego słowa. Zwrot ten usłyszałem kiedyś od Jerzego, który to powiedzenie zaczerpnął chyba z tych zwariowanych książek. - To oni - powiedział Szelsem gorliwie i, żeby nie było wątpliwości, wskazał nas palcem. - To oni. Oni. - W każdym stadzie - powiedział Brunza - znajdzie się kilka parszywych owiec. - Słuchaj, Brunza, pomyśl rozsądnie - pogwałciłem zasadę milczenia. - Ten twój numer z nożem nie może się udać. To z góry przegrana partia. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Znam cię jak własną kieszeń. Jesteś rozsądnym chłopem i to głupstwo zrobiłeś z rozpaczy. - Z tym muszę się zgodzić - przyłączył się Dutkiewicz. - Ta gra na pewno nie może się udać. - Uda się czy nie - huknął Brunza - nie chcę się zachowywać jak owieczka. Swoje mądrości czerpał z podręcznika dla pasterzy, pomyślałem, ale zostawiłem to dla siebie. Dyplomatycznie kontynuowałem: - W takiej chwili nie pozostaje nic poza przedsięwzięciem czegoś na własną rękę. Jak na tonącym statku. To dokładnie taki sam przypadek: statek idzie na dno, a ty łaskoczesz kapitana nożem po gardle. No a my pierwsi wpadliśmy na ten pomysł, że możemy skoczyć z kołami ratunkowymi za burtę. Co w tym złego, chłopcy? - zwróciłem się do reszty. Jerzy wyciągnął z kieszeni ten swój różaniec, przymrużył oczy i poświęcił się sprawom nadziemskim. Trochę ich tym wyprowadził z równowagi: jeszcze nigdy nie spotkali na Księżycu nikogo, kto by tak ostentacyjnie przyznawał się do fundystów. Jerzy doszedł do wniosku, że w tej chwili już mu wszystko jedno. Byczek był mocno zdenerwowany, końcem języka zwilżał sobie spierzchnięte wargi, a niebieskie oczy wędrowały z boku na bok. Ciągle był to policjant złapany na kradzieży jabłek i chyba czuł się jak człowiek ze spodniami spuszczonymi do połowy łydek w towarzystwie dam. Brunza się zastanowił, a ja czekałem, kiedy usłyszę szum tych dziko mielących kółeczek. Zastanawiał się, aż wymyślił. - Wy trzej - pokazał palcem, ale inaczej niż za pierwszym razem Szelsem, we wszystkim są różnice, nawet w pokazywaniu palcem, raz jest to wazeliniarskie donosicielstwo, kiedy indziej werdykt - wy trzej zdradziliście paczkę. Panie inżynier - zwrócił się do Dutkiewicza - my jesteśmy twarde chłopy, ale gramy fair. Robimy swoje. Nie chcemy nic poza własnym prawem. Odpękaliśmy osiemnaście miesięcy i chcemy wracać do mamusi. Tak było uzgodnione i żadna Mikronezja nas nie obchodzi. My swoje prawo wymusimy, choćbyśmy mieli wysadzić kopalnię w powietrze. Tylko że z takimi draniami, jak tych trzech, nie chcemy mieć nic wspólnego. Oni już nie są jednymi z nas. Panie inżynier, chcę, żeby pan miał jasność. My jesteśmy twarde chłopy i to, co mówimy, traktujemy poważnie. Jeśli coś obiecujemy, to dotrzymujemy i chcemy, żeby dyrekcja tak samo traktowała nas. Poderżniemy gardło dyrektorowi i panu również, jeśli to będzie konieczne. Obiecuję to panu. Powiedział to z naciskiem. Faktycznie, to była piękna obietnica. W komorze było cicho, że usłyszelibyście upadającą igłę, a ta igła na Księżycu upada niezwykle lekko. - Może mi pan nie wierzy. Może pan sobie jeszcze myśli, że rzucam słowa na wiatr. Ale pan się myli, panie inżynier, i ja pana z tego błędu wyprowadzę. Odwrócił się do swoich ludzi. - Tych trzech wyprowadźcie na mróz - wskazał nas palcem (do trzech razy sztuka) - a jak będą na zewnątrz, otwórzcie im rozporki. Potem wyszedł nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. Na Dutkiewiczu najwyraźniej zrobiło to wielkie wrażenie. Chciał coś powiedzieć, ale nie było komu, bo Brunza już był w drzwiach, wychodził i nie zatrzymałby go nawet hamulec hydrauliczny, a tłumaczyć coś Niedźwiedziowi, Piętkowi czy Szelsemowi nie miało sensu. A nas trzech? Spojrzał na nas ze szczerym współczuciem, na chudej szyi trzykrotnie podskoczyła mu grdyka, chrząknął i szybko wyszedł z komory. Razem z nim wyszło też kilku chłopów, inni zaś dla odmiany przyszli. Bez jakichkolwiek poleceń zamieniały się straże, dobrowolnie, według własnego uznania. Niedźwiedź i cała ta paczka byli łowcami i przechwytywaczami. Po nich mieli przyjść kaci. Trzymali nas za ręce i nogi, każdego cztery osoby (tylko za Byczka wzięła się drużyna we wzmocnionym składzie, a i tak mieli pełne ręce roboty, glina szarpał się, jak się patrzy i ryczał tak strasznie, że musieli mu zalepić jadaczkę plastrem), inni z kolei hermetyzowali kombinezon Jerzego. Z Byczkiem i ze mną poszło im gorzej, ponieważ byliśmy ubrani w fartuchy i spodnie sanitariuszy, a to ubranie miało trochę inny system hermetyzacji i izolacji cieplnej niż kombinezon górniczy. Ale ponieważ byli pojętnymi ludźmi, szybko na to wpadli i po pięciu minutach cała ta mordercza banda z nami trzema w charakterze ofiar stała pośrodku komory przepustowej. Drzwi powoli się wsuwały w ościeżnice i ich powierzchnia spurpurowiała na znak, że zamki weszły w łoża. Ten chłop, który zamknął hermetyczne drzwi (cały czas skrywał twarz pod szczelną maską), był głównym katem, który w czasie mojej służby wyprowadził na mróz przynajmniej pięciu ćpunów. Wyciągnął teraz z szafy hełmy i butle. Najpierw obsłużył nas, skazanych, zapewne należało to do rytuału egzekucji. Potem pomógł swoim pachołkom. Nie mogli sami założyć hełmów, ponieważ ręce mieli zajęte nami. Pracował powoli, metodycznie, leniwie, jakby się wahał nad każdym kolejnym ruchem. Pracuś. Nie zapomniał o żadnym szczególe, nawet Byczkowi, zanim założył hełm, odkleił plaster, za co w ciągu tej chwili, która dzieliła moment odklejenia plasta od włożenia hełmu, dostała mu się niezła wiązka przekleństw. Ale na ten potok niecenzuralnych słów reagował jak gibraltarska skała. Widziałem ją - możecie mi wierzyć, jest naprawdę nieruchoma. Dzisiaj te chwile wspominam prawie z humorem, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Coś się we mnie przełamało w momencie, kiedy tem metodyk włożył mi hełm. Wiedziałem, że przezroczysta kula jest absolutnie dźwiękoszczelna, nie musiałem więc się wstydzić i ulżyłem sobie z całego serca. Wołałem mamę, żeby przyszła i wyciągnęła mnie z tego, wołałem ją, jakby to był tylko zły sen, który śni mi się tylko dlatego, że - na przekór ostrzeżeniom rodzicielki - zjadłem na kolację bułkę z kiełbasą, która teraz leży mi na żołądku. Niech przyjdzie i zabierze mnie, niech się obudzi, przecież wszystko to to jedna wielka bzdura. Czemu koledzy mieliby mnie zabijać? Czyżbym coś przeskrobał? Chciałem tylko znowu zobaczyć mamę i małą siostrę, chciałem tej małej smarkuli Alence przywieźć z Księżyca krater o średnicy trzech centymetrów, od kumpla wyżebrałem petryfikator, jaki selenolodzy używają do utrwalania skał, odłupałem z Księżyca jeden krater i trzymałem go w swoim worku! To dla ciebie, Alenko, może już go nie będziesz chciała, bo po półtora roku nie jesteś już dziewczynką, ale małą panienką, już nigdy cię nie zobaczę! Pomocnicy kata uwiesili się na mnie, wykręcali mi ręce do tyłu, bo inaczej strząsnąłbym ich z siebie; oczywiście, przecież każdy ważył tylko jakieś piętnaście ziemskich kilogramów. Nienawidziłem ich, nigdy bym nie uwierzył, że będę zdolny do takiej nienawiści. To jest koleżeństwo, to jest solidarność! Tylko dlatego, że nie chciałem się przyłączyć do ich wygłupów, teraz mnie zabiją. Przednia ściana komory przepustowej otworzyła się przed nami i czarne jak smoła niebo wyszczerzyło do nas miliony gwiaździstych zębów. Wyprowadzili nas na lądowisko. Tutaj byliśmy mniej więcej bezpieczni, ponieważ egzekucje odbywały się między skałami, a od nich dzielił nas pas startowy, a potem równina szeroka na dobrych trzysta metrów. Byliśmy bezpieczni, albo przynajmniej tak się nam wydawało. Za nami wznosiła się kopuła komory przepustowej, a na prawo i na lewo ciągnęły się budynki technologii kopalnianej. Gwiaździste niebo było z lewej strony jakby zamglone: tam była kopalnia odkrywkowa, tam pracowały zgarniarki i ładowacze, tam się harowało, tam chłopcy fedrowali, żeby zarobić doruble i móc zaszpanować, kiedy po skończeniu turnusu wrócą do swoich mam i małych sióstr, i swoich kochanek, i kolegów, chyba że ich przechytrzą, pozwolą im skisnąć na Księżycu zgodnie z paragrafem sześć, albo zabiją, jak to się stanie z nami. Harowali również teraz, ponieważ bunt odjeżdżającego turnusu ich nie dotyczył. Ranna zmiana napasła oczy widokiem wziętego do niewoli dyrektora, ale długo oczu nie pasła, bo każda minuta wypasu kosztowała kawałek wypłaty, księżycowa kopalnia to nie sanatorium czy miejsce do pasienia oczu, to miejsce stworzone do twardej roboty. Albo - jak teraz - do zabijania. Główny aktor egzekucji powoli obszedł nas wokoło. W ręku trzymał półmetrowy odłamek skały powstającej przy upadku asteroidu na powierzchnię Księżyca. Nie wątpiłem, że krawędzie odłamka są ostre jak brzytwa. Wskazał na mnie. Jak zwykle, ja zawsze szedłem na pierwszy ogień. Krzyczałem na kata i na Drogę Mleczną, która wisiała mu za plecami na czarnej ścianie jak tania tapeta. Myślę, że Droga Mleczna przynajmniej trochę mi współczuła, mimo że w żaden sposób tego nie okazała. Pomocnicy podprowadzili mnie do egzekutora. Przystawił mi do szyi ostrze odłamka. Pierwszy grot przedarł się przez tkaninę. Usłyszałem syk uciekającego powietrza, a przy nogach zaczęły się pienić niebieskie płatki tlenu. Wkrótce było ich tyle, że miniaturowy kraterek dla małej siostry Alenki byłby w połowie zaśnieżony. 6. Wokół górniczej wspólnoty narobiło się mnóstwo hałasu zwłaszcza tam na górze, na Ziemi. Wielka rodzina twardych chłopów, którzy codziennie ryzykują życie, żeby z głębi milczącego satelity Błękitnej Planety wyrwać jego skarby. Łączy ich wspólny cel oraz wspólne stawianie czoła wrogiemu otoczeniu. Jeden polega na drugim, ponieważ za cienką ścianą czyha śmierć w próżni. Kopalnia lunarna - toż to wyspa człowieczeństwa w nieskończonym morzu kosmicznej nicości: właśnie tutaj człowiek odważnie przeciwstawia się niebytowi i dlatego musi stać ramię w ramię z towarzyszem, zawsze przygotowany do podania i przyjęcia pomocnej dłoni. Można się zapłakać nad takim zalewem pięknych słów. Ale nie były one tak zupełnie nieprawdziwe. Z górniczą wspólnotą możecie się spotkać na każdym kroku, w Czeskopolskiej i dziesiątkach innych kopalni, które w tych latach wyrastały jak grzyby po deszczu, wyskakiwały na twarzy Księżyca jak trądzik, co by się nawet zgadzało, bo wtedy Księżyc przeżywał swoją młodość. Wspólnota była wszędzie, i to nie jedna, ale od razu mnóstwo wspólnot. Chłopy, którzy służyli pierwsze pół roku, byli na jednym wózku z chłopami, którzy również służyli pierwsze pół roku, roczniacy trzymali sztamę z roczniakami, a z kim innym mieliby się trzymać dziadkowie, którzy byli na wylocie, jak nie z dziadkami, którzy byli na wylocie. Poza tym ważne było, dlaczego się tu przyszło. Ja na przykład chciałem się dorobić, a to oznaczało, że chodziło mi o całą sumę, o sto patyków. Prawo do niej miał tylko ten, kto nie zarobił żadnego minusowego punktu: od tych stu patyków można było odliczać, a przybyć do nich nie mogło nic. Maksimum sto tysięcy, ani krztyny więcej, a in minus mogło iść aż do zera, gdyby - czysto teoretycznie - ktoś się oszczędzał tak starannie, że na szychcie nawet by nie ziewnął. Oczywiście praktycznie było to niemożliwe, ponieważ nowi byli włączani do brygad roboczych i mimo że - znowu czysto teoretycznie - wszyscy byli klasyfikowani osobno, w praktyce wyglądało to tak, że zmianowy obserwował wyniki brygady, a kontrolę nad poszczególnymi chłopami zostawiał brygadziście. Z tego oczywiście wywodziła się wspólnota zupełnie innego rodzaju: brygadzista pilnował chłopów, a chłopi pilnowali się nawzajem, żeby nikt się nie obijał kosztem kumpli i nie żerował na szczytowych wynikach brygady. Kierownictwo było dość mądre na to, żeby pozwolić na przejście z brygady do brygady. W rezultacie podczas pierwszego pół roku pracy skład brygady ulegał całkowitej wymianie i zanim półroczni stawali się roczniakami, było jasne, w czym dana brygada jest najlepsza. Najlepsi robotnicy zostawali oczywiście w brygadach prac głębinowych. Do tego zmierzałem od samego początku, ponieważ było jasne jak słońce, że na dole pewniacko zarobię całych sto kawałków. Tam się harowało, ale też ryzykowało. Zgodnie z przepisami bowiem również na dole fedruje się w bałwanach. To znaczy ja już nie pamiętam prawdziwych bałwanów, bo kiedy trafiłem na Lunę, praktycznie wszędzie stosowano już hermetyzowane kombinezony; ich częścią był całogłowy hełm, całkiem lekki, w którym można było kręcić makówką z boku na bok. Taki hełm nie był wcale gorszy od kasków motocyklistów na górze na Ziemi, jeśli łapiecie, o czym mówię, ale górnicy na kombinezony mówili bałwany, to taki slang. Ten przepis miał swoje uzasadnienie. Skała księżycowa jest wprawdzie jednolita i pod ziemią istnieje minimalne prawdopodobieństwo, że podczas fedrowania trafi się na zapadlisko połączone z powierzchnią. Ale nie można mieć stuprocentowej pewności. Nigdy nie wiadomo, kiedy zrobi się "fiuuut" i powietrze pod ciśnieniem przedostanie się do zapadliska. Nagle wszędzie jest pełno kurzu, światło wprawdzie nie gaśnie, ale przez ten kurz nie przenika nawet promyk, więc efekt jest taki sam, jakby ktoś wyłączył lampy. No a to trwa parę minut albo parę sekund. W pierwszym przypadku jest jakaś szansa na ratunek, w drugim macie czas najwyżej na pomyślenie "No to pa", a potem zaczynacie się dusić i wkrótce strzelacie kopytami. Stąd ten przepis, że zdejmowanie odzieży ochronnej jest surowo zakazane. Ale kto by ten przepis kontrolował? Kiedy brygada trafia na swoje miejsce, musi się za sobą zahermetyzować i z górą łączy urobisko tylko tuba. Tak się na Czeskopolskiej nazywa kanał przewodowy. Jak się już zahermetyzujecie, naczelnicy mogą was kontrolować tylko przez kamery, ale istnieje takie niepisane prawo, że kamery strasznie się psują i nigdy nie działają dłużej niż pięć minut, więc nawet nie warto ich naprawiać. Pod kontrolą ślepej kamery chłopy się rozbierają i dalej pracują już rozebrani. Oczywiście, każdy ma pod ręką flaszkę z tlenem i wystarczy, że gdzieś coś syknie, każdy sięga po butlę rozglądając się, gdzie wiruje kurz. Może to być mikroskopijny kanalik, długi choćby na dziesiątki metrów albo tylko na parę centymetrów, i kończy się w zapadlisku, które jest albo decymetrowe, albo metrowe. Sonary kopalniane powinny wprawdzie odkryć takie zapadlisko wcześniej, ale to też teoria. Praktyka jest taka, że co roku dmucha w kopalni co najmniej raz albo dwa, a kiedy się nie farci, to nawet częściej. Tyle wyjaśnień, dlaczego brygady głębinowe cieszą się popularnością wśród chłopów, którzy hazard mają wekrwi. Inny typ chłopa robi na powierzchni, gdzie pracuje się w ciężkich bałwanach: tam większość pracy odwalają maszyny, zgarniarki, ładowacze i ciężarówki. Kopalnia z lotu ptaka przypomina ośmiornicę. Z budynku centralnego wychodzą promieniście korytarze powierzchniowe, a na końcu jest wydobycie odkrywkowe, tworzące półokrąg. Tam z wysokości można obserwować te zgarniarki i ładowacze. Wyglądałyby jak pudełka, facet w śnieżnobiałym skafandrze nie byłby większy niż punkcik i mielibyście wrażenie, że maszyny poruszają się powoli, ale to złudzenie. Na powierzchni wszystko zasuwa, dlatego chłopy z brygad powierzchniowych muszą mieć refleks, no a przede wszystkim oczy naokoło głowy. To jest tak: zwłaszcza półroczniacy mają wrażenie, że sześciokrotnie mniejsza grawitacja to majówka i że nikomu nic nie może się stać. Skaczecie jak kangur, zlecicie ze schodów na łeb i nic, w sześciokrotnie mniejszej grawitacji spadacie jak na puchową pierzynę. Potem wsiadacie do ciężarówki, chwytacie się klamki i wydaje się wam, że siedzicie w samochodziku w wesołym miasteczku. Ale siła bezwładności to zdradziecka dziwka i kiedy władujecie się obciążoną ciężarówką w inną obciążoną ciężarówkę, kończy się tak samo nieprzyjemnie jak na Ziemi, ba, jeszcze gorzej, bo pozornie nie tłukące się hełmy ciężkich bałwanów jak na złość nie tłuką się podczas prób w laboratoriach, ale podczas wypadku pękają jak bańki mydlane. Powierzchniowcy i głębinowcy nie mają więc sobie czego zazdrościć, jeśli chodzi o harówę i ryzyko, ale tutaj też obowiązuje to samo, co powiedziałem o nie tłukących się hełmach: inaczej idzie życie, a inaczej fantazja. Nie mają sobie czego zazdrościć, ale w rzeczywistości zarzucają sobie wszystko, przede wszystkim, że są na dole (to powierzchniowcy głębinowcom) albo (głębinowcy powierzchniowcom), że są na górze. I z tych pretensji od czasu do czasu robi się śliczne naparzanie. To prawda, że powierzchniowcy i głębinowcy uważają siebie nawzajem za porządnych chłopów, natomiast monterzy, konserwatorzy i chłopcy z eksploatacji są według nich hrabiątkami, którzy nie mają zielonego pojęcia o prawdziwej robocie. A te hrabiątka z kolei o górnikach mówią, że są wariatami, którzy nie fedrują rudy tytanowej, ale forsę, natomiast oni są rozsądni, nie potrzebują stu kawałków, ta forsa nie jest warta nadstawiania karku i że pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy musi normalnemu człowiekowi wystarczyć. Tak w zarysach wygląda wspólnota górnicza, jeśli ją jeszcze uzupełnimy pretensjami do kierownictwa i oczywiście do cytryn, których w dzień i w nocy tkwi na posterunku setka na wypadek, gdyby cała ta wspólnota przerodziła się w wielką bijatykę. W zarysach mniej ogólnych, czyli szczegółowo, wygląda to jeszcze mniej różowo. Wyobraźcie sobie, że harujecie dzień w dzień, sześć dni w tygodniu, w zahermetyzowanej szychcie z dziesięcioma chłopami. Jeden pilnuje drugiego, żeby się nie obijał i nie robił głupot. I po jakimś czasie każdy z tej brygady dochodzi do wniosku, że to on haruje na resztę, że on jest koniem pociągowym i ciągnie pozostałych. Kiedy macie potrzebę, musicie powiedzieć coś dowcipnego, na przykład że idziecie przywiązać konia albo coś podobnego, reszta się odwraca, a wy kucacie na lepką deskę podciśnieniowej latryny i biada, jeśli przypadkiem macie zaparcie, bo przez cały dzień musicie wysłuchiwać uwag o obiboku, który pół szychty przesiedział w kiblu. Znacie się nawzajem jak własne kieszenie i jeszcze lepiej, bo kto by miał tę samą kieszeń przez półtora roku. Wszystko, co w życiu przeżyliście i co słyszeliście, że przeżyli wasi koledzy, opowiedzieliście chłopcom, a z kolei oni opowiedzieli wam, co sami przeżyli i co słyszeli od kolegów. Każdą historyjkę opowiadacie (i słuchacie) raz, dwa razy, pięć razy, dziesięć razy. To znana prawda, że półroczniacy podchodzą do siebie z rezerwą, otwierają się dopiero po siedmiu, ośmiu miesiącach na szychcie, a dziadki już trzymają gębę na kłódkę, nawet ze sobą za bardzo nie rozmawiają i tylko myślą o tej chwili rozkoszy, kiedy przed zaśnięciem można odciąć kawałek metra. To jeszcze szczęście, że w kopalniach lunarnych wyznaczono tak długi czas pracy, sześć dni w tygodniu. Na początku ponoć było inaczej, były trzydniowe tygodnie pracy i czterogodzinne zmiany itepe, zupełnie tak samo jak na górze na Ziemi, ale potem się okazało, że ludzie jednak lepiej czują się w pracy. Czas szybciej leci, nie ma kiedy myśleć o głupstwach, ludzie przywiązują się do swojej maszyny, patrzą, jak plastyk rozgniata świeżo wyrąbaną ścianę, a wiertło wgryza się w skałę i cieszą się, kiedy z dziury zaczyna się sypać koncentrat tytanowy, który w pierwszej chwili wygląda jak miał węglowy. Ile razy chłopiska nacierają nim sobie gęby i wyglądają jak jacyś terroryści, tylko zęby im połyskują i wszyscy się cieszą, jakby wygrali w totka. Chociaż niczego to w końcowym wyniku nie zmienia, kto robi na dole, ma swoich sto tysięcy jak w banku. Za to w tak zwanym czasie wolnym? Ilu przemądrzałych psychologów zrobiło doktoraty i habilitacje na wynalazkach, które prowadziły do uczłowieczenia otoczenia lunarnych kompleksów przemysłowych! Kiedyś dawno myślano ponoć, że wszystko załatwi uspokajające działanie koloru zielonego i wynik był taki, że chłopcy rzygali, kiedy na obiad dostawali szpinak. Już ci pierwsi jajogłowi - jeszcze w zeszłym wieku - wpadli na pomysł, że chłopom będzie brakowało normalnego życia seksualnego. I kiedy kolonizacja Księżyca rozkręciła się na całego, jajogłowi podzielili się na dwa obozy według dwóch kategorii. Jedną można by określić: "no to im ten seks dajcie", drugą: "no to dajcie im coś innego". Wypróbowano obie, najpierw tę pierwszą. Werbowano kobiety tak samo jak mężczyzn. Oczywiście ja już się na to nie załapałem, ale słyszałem od chłopów, którzy osiedlili się na Lunie już w latach dwudziestych. To musiało być rodeo. Bójki na porządku dziennym, zabójstw trudno się było doliczyć, a co najciekawsze, bardziej się naparzały baby niż chłopy. Miało to swoją logikę. Na Lunę szły tylko twarde baby, nie żadne księżniczki, i kiedy taka chłopobaba zobaczyła, że jakieś rude czupiradło ogląda się za jej chłopem, sięgała po nóż z taką szybkością, że niejeden fundamenciacki terrorysta mógłby jej pozazdrościć. Potem policjanci dostali na wyposażenie psychinę i zaczęła się ta cervotronika. Chłopy fasowali elektroniczne seksaczki i we śnie przeżywali chyba to, co czeka Jerzego Zasadę w czwartym mahometańskim raju. Przez jakiś czas się wydawało, że problem jest z głowy, aż naraz, ponoć to było zupełnie jak epidemia, śmietniki były pełne rozdeptanych seksaczek. Żeby wyjaśnić tę sprawę, też napisano mnóstwo uczonych rozpraw, ale według mnie chłopiska po prostu zaczęli się wstydzić i te seksaczki zaczęły im się wydawać strasznie głupie. Myślano też o tym, żeby do służby w kosmosie brać tylko homoseksualistów, ale kiedy w latach trzydziestych próbowano zrealizować ten pomysł w jakimś tureckim laboratorium zajmującym się badaniami wysokiej próżni, wszyscy się niebotycznie rozczarowali, ponieważ jeśli chodzi o zazdrość i wynikające z niej konsekwencje, te ładne buzie nie zostawały daleko w tyle za babami. A potem przestało się o całej sprawie mówić, jajogłowi swoje umiejętności i badania skierowali na coś innego, a problem rozwiązał się sam z siebie w ten sposób, że przedłużono czas pracy do dwunastu godzin dziennie i sześciu dni w tygodniu. Po takiej szychcie przechodzą wszelkie zachcianki - oto cały cud. Gdybyście w tych czasach odwiedzili którykolwiek kompleks wydobywczo-przemysłowy na Lunie, wszędzie pokazano by wam pomieszczenia klubowe, oddziały rozrywki, tereny sportowe i pochwalono by się oczywiście centrum informacyjnym. Nie omieszkano by przy okazji zauważyć, że dzięki połączeniu z Ziemią personel lunarny ma taki sam dostęp do informacji jak dowolny mieszkaniec Ziemi (o ile nie mieszka w rejonie, który właśnie fundyści przywracają do stanu przyjemnie średniowiecznej ciemnoty). Pokazaliby wam ładnych, czystych i pachnących górników podczas wydumanych rozrywek. Nie, to nie byliby wynajęci na tę okazję ludzie. To prawdziwi górnicy, ale prawie bez wyjątku półroczniacy. Roczniacy schodzili się po szufladach, gadali, a ponieważ znaleźli już dojścia do różnych rzeczy zakazanych na szychcie, jak na przykład picie i lekka trawka, pili tam i kopcili. Za to dziadki chowali się po własnych szufladach. Po szychcie na pryczę, położyć się i nawet nie włączać tele. Ten szary sufit jest bardziej interesujący niż ekran. Ale teraz, kiedy wspominam te dawno zamierzchłe czasy, uświadamiam sobie, że to wszystko również jakoś należało do rzeczy, że nawet z tym się liczyłem, kiedy zaciągałem się do Czeskopolskiej. Gdyby chodziło tylko o to, chyba stałbym się normalnym górnikiem, na początku wystraszonym, potem wszystkim zachwyconym, potem towarzyskim, a w końcu osamotnionym. Ale ze mną było inaczej. Kiedy przypominam sobie ten najwcześniejszy okres pobytu na Księżycu, przed oczyma pojawia mi się ten dzień, kiedy mnie - zielonego nowicjusza - dziadkowie wzięli na pierwszy księżycowy spacer. Tak się robiło i było to zgodne z przepisami. Nowicjusze po przyjściu na bazę przechodzili szkolenie, głównie praktyczne. Uczyli się najpierw chodzić, a potem pracować w zmniejszonym ciążeniu. Pomagali im dziadkowie, a zwłaszcza wybrane chłopy z eksploatacji. Na spacery księżycowe brano nowicjuszy w grupach, baza miała wtedy dwanaście głównych odgałęzień i każde z nich było dodatkowo rozgałęzione, tak że tych grupek było mnóstwo, a w tej mojej było nas, pamiętam jakby to było wczoraj, siedmiu. Byłem czwarty w kolejce, siedziałem z resztą oczekujących na ławce i trząsłem się, a kiedy wrócił pierwszy kumpel, od razu się na niego rzuciliśmy i pytamy, co i jak, a on, że w porządku, że normalnie i fajnie, żebyśmy się niczego nie bali, na zewnątrz jak w środku, trzeba tylko uważać na środek ciężkości, pochylić się do przodu, w tym bałwanie w pyle księżycowym idzie się trochę gorzej i kiedy chcecie skręcić w prawo albo w lewo, trzeba wziąć lekki zamach jak na Ziemi na łyżwach. Na dole na Ziemi... każdy nowicjusz mówi "na dole na Ziemi". Kiedy zaczyna mówić "na górze na Ziemi", to znaczy, że zrobił się z niego prawdziwy skalnik. Wreszcie rozległo się "Nedomy", rozejrzałem się, jakby miał tam być jakiś inny Nedomy oprócz mnie, a potem do mnie dotarło, że to ja. Wstałem i trochę sztywno podszedłem do tych dwóch dziadków, którzy czekali na mnie w drzwiach komory skafandrów. Pomogli mi założyć ciężkiego bałwana i w duchu się dziwiłem, że chce im się tak o mnie troszczyć, bo w przejściówce dbano przede wszystkim o to, żeby nowicjusz dał sobie radę ze wszystkim sam. - Gdyby trzasnęło - powtarzał instruktor tysiąc razy dziennie i nigdy nie dodał, co by miało trzasnąć (zapewne mogło tu trzasnąć wszystko) - gdyby trzasnęło, każdy idzie na własną rękę, na własną odpowiedzialność. No a ci dwaj ubierali mnie jak pierwszoklasistę pierwszego września. W końcu w pewnym sensie byłem pierwszoklasistą. Jeden hermetyzował mi kombinezon, drugi założył hełm. Wyglądali przy tym tak uroczyście, jakby mnie pasowali na króla. Kiedy wszystko było gotowe, ten, który zakładał mi hełm, uderzył mnie w ramię. - Idziemy - usłyszałem w hełmie. Wąskim przejściem weszliśmy do komory przejściowej. Przypomniałem sobie windy "tam na dole na Ziemi" (byłem zielony), w windzie też nie wiecie, co robić, czujecie się głupio, kiedy macie na kogoś spojrzeć, więc wolicie wgapiać się w ścianę. A co z rękoma? Wzdłuż ciała? Założone za plecami? Obaj dziadkowie stali i nonszalancko czekali, jeden oparł się plecami o ścianę i założył ręce na piersiach, drugi chodził w tę i z powrotem i walił się pięścią w otwartą dłoń. Wolałem nic nie robić, nie próbowałem naśladować ani jednego, ani drugiego, ponieważ by mi się nie udało: tyle już zdążyłem się nauczyć, że wiedziałem, co to za cholera te kombinezony i rękawice robocze, i że nie tak łatwo założyć sobie ręce na piersiach i zacisnąć pięści. Kolorowa tarcza ciśnieniomierza poczerwieniała, co oznaczało, że w komorze zapanowało ciśnienie zero. Bardziej niecierpliwy z obu dziadków uderzył pięścią w czujnik zamka i stalowe drzwi śluzy wjechały w łoże progu. Przewodnik ostrożnie chwycił mnie za łokcie i wypchnął przez właz na zewnątrz. Przez chwilę przyzwyczajałem się do kontrastowego oświetlenia i dopiero wtedy ujrzałem grupkę mężczyzn, którzy tu pracowali, wszyscy w ciężkich bałwanach, oczywiście porządnie podniszczonych. - To brygada konserwacyjna - odezwał się w hełmie głos jednego z przewodników. - Chodź, pokażemy ci, jak to spawanie próżniowe wygląda w praktyce. Spawanie próżniowe było jednym z przedmiotów teoretycznych przejściówki. Podeszliśmy bliżej. Faceci nie zwracali na nas uwagi. Jeden ciągnął długą belkę z tego nędznego lunarnego żelaza, którego używano wtedy na Księżycu do konstrukcji budowlanych. Ponieważ nie było tu atmosfery, nie mogło skorodować, a w niskiej grawitacji nie musiało mieć nie wiadomo jakich właściwości mechanicznych. Dwaj konserwatorzy gestami naprowadzali tragarza, a reszta się przypatrywała. Nasza trójka zatrzymała się nie opodal. Jeden z moich dwóch przewodników, ten żywszy, który w komorze przytupywał i uderzał w dłoń, nagle podniósł rękę. Facet z belką odwrócił się do niego i belka zaczęła się poruszać, jeden koniec począł się do mnie zbliżać, powoli i nieubłaganie. Chciałem uskoczyć, ale nie mogłem (dopiero później sobie uświadomiłem, że ten drugi dziadek podskoczył do mnie w tym momencie i trzymał mnie od tyłu). Rozpaczliwie krzyknąłem i uniosłem ręce, żeby chwycić belkę. Rękawice miałem jak z ołowiu, rękawy chyba stężały (jakżeby nie, skoro ci dranie powlekli je petryfikacyjnym plastykiem) i już była przy mnie. Olbrzymia belka wypełniła całe pole mojego widzenia. I bum. Belka uderzyła w mój hełm, a on, mimo że był nie tłukący i miał na sobie nie jeden, ale trzy znaki różnych i niezależnych od siebie kontroli: państwowej, firmowej i lunarnej, ten nie tłukący się superhełm zrobił brzdęk i zupełnie się rozsypał. Mimo woli wstrzymałem oddech, żeby oddalić moment, w którym zacznę się dusić w wysokiej próżni. Był to odruch, nic poza tym, brakowało mu nawet szczypty rozsądku, ponieważ w wysokiej próżni człowiek dosłownie wybucha. Przecież nie jest niczym innym jak workiem wypełnionym płynem, przystosowanym wewnątrz do ciśnienia jednej atmosfery, a w ciśnieniu zerowym płyn wytryskuje wszystkimi porami na zewnątrz, wycieka krew, wyciekają oczy i... .N:72 Ale ze mnie nic nie wyciekało. Rozbolały mnie płuca. Otworzyłem, dotychczas kurczowo zamknięte, oczy. Odetchnąłem. Tu było powietrze! - Niniejszym pasuję cię na skalnika! - ktoś krzyknął do mnie. Dziadek, który mnie cichaczem popryskał, a potem trzymał, żebym nie zdążył uskoczyć, zdjął swój hełm. Szczerzył się, uśmiechał i zapewne miał niezłą uciechę z tego udanego numeru. - Ty draniu! - zacząłem na niego wrzeszczeć. Roześmiał się jeszcze szerzej. Moja wściekłość była chyba częścią scenariusza. - Dobre, co? Kupił wszystko razem z opakowaniem! Nie, nie mogłem wiedzieć, że przestrzeń przed przepustem jest przykryta plastykowym pęcherzem. Instruktor nam o tym nic nie wspominał, czyli faktycznie nie mogłem przeczuwać, że to najnowszy wymóg bezpieczeństwa, kolejna sztuczka, i że kto naprawdę chce wyjść na zewnątrz, musi też przejść przez taką śluzę, jakie są w hermetycznych przegrodach na dole szycht. Nie mogłem przejrzeć tego numeru, który mi przyszykowali. Drugi dziadek też zdjął hełm. - To jest chrzest każdego kota - wyjaśniał. - Teraz wrócimy do środka, ale ani mru mru, rozumiesz? Tę próbę musi przejść każdy. Wróciliśmy z przepustu do przejściówki, przeszliśmy przez komorę skafandrową i weszliśmy do poczekalni. Chłopcy wbili we mnie wzrok. - No i co? Są kotami, a ja już jestem pasowany na skalnika, każdy musi przejść przez ten chrzest, to niepisane prawo bazy. A gówno prawda, powiedziałem sobie. - To podpucha. Na zewnątrz nie ma próżni. Wyprowadzą was na zewnątrz, rozbiją wam hełm, a potem wam powiedzą, że niniejszym was pasują na skalnika. Że to ponoć taki zwyczaj. Ale ja - odwróciłem się do tych dwóch dziadków - jak mam takie zwyczaje w dupie. Jeden nie powiedział nic, przez chwilę mi się przyglądał, a potem wyszedł. Ten drugi wymaszerował za nim, w drzwiach się odwrócił i powiedział: - Jesteś skończony. Wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Odwróciłem się do chłopców. Uśmiechnąłem się. Ale ani jeden z tych trzech słupów solnych nie odpłacił mi uśmiechem. Przeciwnie, patrzyli na mnie gorzej niż ci dwaj dziadkowie. Zrozumiałem, że popsułem im chrzest, że popsułem im zabawę, w której grali główne role, że jestem psują i dziwakiem i oni już zadbają o to, żebym był skończony. Że oni, nowi, zrobią brudną robotę za dziadków i wezmą mnie w obroty tak, jak na to zasługuję. Macie już jasność? Macie już jasność, jaki byłem samotny podczas tych osiemnastu miesięcy służby w Czeskopolskiej? 7. Przez to, co do tej pory powiedziałem, nie chcę sugerować, że może na szychtach i w bazach nie było solidarności. Była. Dowcip polegał na tym, że tej solidarności nie czuliście, jeśli byliście - tak jak ja - tylko górnikiem. Trzeba było być górnikiem i jeszcze czymś jeszcze. Górnik i prażanin. Górnik i bajerant. Górnik i szmugler alkoholu. Górnik i fundziak. A nawet obowiązywało w drugą stronę: fundziak i górnik, szmugler i górnik. I tak dalej. Może nie było to zbyt dobrze zorganizowane, ale tylko dzięki temu siedzę tu teraz i wspominam stare czasy. W innym wypadku cały tlen wyleciałby z mojego bałwana przez tę śliczną dziurkę, którą miałem na piersiach, choćby dlatego, że sprawny kat by tę dziurkę porządnie powiększył, tak żeby to nie była dziurka, ale dziura jak się patrzy. Nie dopuściły do tego - a trochę wstyd się do tego przyznać - cytryny, czyli policjanci. Przezwisko dostali od koloru skafandrów. Zgadnijcie, jaki to był kolor. Nagle narobiło się ich wokół nas pełno - znaczy, teraz przesadzam, nie tak zupełnie pełno, ale pięciu - i celowali w nas nie psychiną, ale czymś innym. Każdy trzymał w łapach bezślizgowy szybkostrzelny karabin kalibru 14,50. Piękny kaliber, to prawda, a ta broń działała jeszcze piękniej, bo naboje były wybuchowe. Czysto teoretycznie broń ta miała być używana wyłącznie do celów humanitarnych, przede wszystkim do usuwania zawałów. Sławne prawo z roku 2032 zakazało transportu na Lunę jakiejkolwiek broni i nakazywało likwidację wszystkich spluw, które już tu były. Na liście nie było jednak ręcznej wyrzutni rakietowej, która zazwyczaj naprawdę służyła do usuwania zawałów. Ale, jak widać, ich użycie w celach innych niż humanitarne należało wprawdzie do rzeczy zakazanych, ale możliwych. Cytryny znały się na swojej robocie i nie marnowały czasu. Spoza kopuły hali przepustowej wynurzyła się ich płaszczka, prześlizgnęła się tuż nad dachem budynku technologii kopalnianej (ogień jej silników chyba osmalił plastyk na dachu, płaszczka oczywiście leciała na zakazanej wysokości, ale komu można się poskarżyć na poczynania pilota cytrynowej płaszczki) - i zahamowała dokładnie przed naszą milutką grupką, która szykowała się na piknik pod gołym niebem. Tak, te cytryny znały się na swojej robocie i choć nigdy ich nie lubiłem, to w tej chwili wydali mi się bardziej anielscy niż wszyscy cherubini chrześcijańskiego nieba razem wzięci. To byli stuprocentowi szpanerzy. Nawet się nie zaczepili o uchwyty, tylko mocno się trzymali, a takie utrzymywanie się na płaszczce, która robi gwałtowne skręty, przyśpiesza i hamuje na najdłuższym płomieniu, nie należy do łatwych umiejętności. Ognie silników hamujących wzbiły pył, który od tego żaru zaczął świecić. Był to straszliwy żar, odłamki roztopionych skał latały dookoła w kapryśnych zawijasach jak robaczki świętojańskie, a w hełmach całej naszej paczki rozległ się szarpiący nerwy jęk. Mogli sobie odpuścić ten numer, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Był to odpowiednik psychiny: ponieważ nie mogli jej użyć przeciw ludziom w skafandrach, wchodzili na fonię na pewnej częstotliwości, której nie można było zablokować. A wynik? Hałas tak potworny, że mógł wywołać obłęd, tak samo jak psychina. Przycisnąłem dłonie do rozerwanego miejsca w skafandrze. - Ratunku! Ratunku! - krzyczałem. Byłem zrozpaczony. Zupełnie bez sensu wpadło mi do głowy, że cytryny w tym jęku mogą nie usłyszeć mojego krzyku. Nie pomyślałem, że ich fonia starannie filtruje częstotliwość "sygnału ostrzeżenia", jak oficjalnie nazywał się ten trik. Z obłoku pyłu wynurzył się cytryna z butlą i na nic nie czekając zakleił mi dziurę w skafandrze błyskawicznie polimeryzującą pianą. Stało się to wszystko o wiele szybciej niż jestem w stanie opowiadać i kiedy tylko cytryna zakleił mi dziurę, pilot płaszczki odpalił ładunek ciśnieniowy, który policjanci noszą przy paskach swoich skafandrów i przedmuchał ten pył na bok, żeby było porządnie widać, co się właściwie dzieje. No a działo się to, że uczestnicy pikniku stali jak zamurowani, winny czy niewinny, i wszyscy mimo woli przykładali ręce do hełmów, żeby zakryć uszy. Ja też je tam przyłożyłem, kiedy ten mój anioł stróż załatał mi dziurę w bałwanie. Dodajmy, że natychmiast zamienił się w strasznie złą cytrynę, ponieważ rzucił flaszkę na ziemię i zerwał z pleców spluwę. W rezultacie cała piątka w komplecie była uzbrojona i mierzyła do nas. Staliśmy jak słupy solne, a pilot płaszczki zasiadający na swoim tronie spoglądał na ten teatrzyk niewątpliwie z rozbawieniem, ale nie mogłem się o tym przekonać, bo oczywiście nie było widać jego twarzy. Robole na niedalekiej kopalni odkrywkowej przestali zarabiać doruble, zatrzymali nawet zgarniarki i na pewno wytrzeszczali oczy w bąblach swoich bałwanów, ponieważ to już nie była normalna egzekucja - to była egzekucja przerwana, executio interrupta, jak powiedzieliby starzy łacinnicy (przynajmniej od czasu do czasu w tej opowieści muszę się pochwalić, że tak w zasadzie jestem wykształcony). Jęk umilkł jak kamień wpadający do studni, zapanowała błoga cisza i brzmiała jak muzyka w tym najbardziej luksusowym mahometańskim raju, przeznaczonym dla najbardziej zasłużonych muslimów. - Zasada, Nedomy, Byczek - odezwało się na fonii - trzy kroki wprzód. Posłuchaliśmy jak marionetki w teatrze lalek. - Pozostali... w tył zwrot i rozejść się. Odwróciłem się. Bardzo chętnie zatrzymałbym tego przyjemniaczka, który rozerwał mi na piersi skafander, tego kochasia, który za hobby wybrał sobie śmierć. Strasznie chciałbym mu zerwać bąbel, żeby spojrzeć mu w twarz. Te rysy mi kogoś przypominały, ale tylko trochę, cały czas nie mogłem go skojarzyć i bardzo sobie życzyłem, żeby się zamienił w płyn wrzący w wysokiej próżni. - Nie ruszać się - surowo rozkazał policyjny głos. Jego właściciel trenował retorykę chyba w tej austriackiej psiarni, gdzie hodują bullmastify. - Bez wygłupów. Byczek, Nedomy i Zasada zostaną na miejscu, pozostali się rozejdą - namierzyli nas bez pudła. Dokładnie wiedzieli, kto brał udział w tej grze. Przez chwilę nie działo się nic, dwie cytryny celowały do nas tymi swoimi rurami, a ich trzej kumple śledzili w celowniku odmarsz organizatorów zabawy. Wszystkich, włącznie z moim katem. Uświadomiłem sobie, że niczego nie pragnę tak bardzo, jak tego, żeby jeszcze kiedyś tego faceta spotkać w cztery oczy. Oddałbym za to całą forsę, całą sumę całych stu tysięcy. Dla tego mógłbym zostać nawet na Lunie. Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem mrowienie w plecach. Spytałem samego siebie: czy twoja nienawiść naprawdę jest tak mocna? I odpowiedziałem sobie: tak. - Teraz powoli do wozu - ciągnął psi głos. - Pierwszy Zasada, pięć kroków za nim Nedomy i kolejne pięć kroków za nim Byczek. Posłuchaliśmy. Nie ma nic tak przekonującego, jak wbite w ciebie spojrzenie bezślizgowych tysiąc czterysta pięćdziesiątek, a patrzył na nas cały ich komplet, wszystkie pięć - niekłamana oznaka tego, że organizatorzy pikniku już przeszli przez śluzę i zniknęli pod kopułą. Nie maszerowaliśmy raźno. Szło nam to powoli, z ociąganiem. - Ruszać się, ruszać się - warknął psofacet. Co to, to nie, glino, pomyśleliśmy sobie wszyscy, nawet Byczek, który był gliną jeszcze dzisiaj rano. Co to, to nie. Pójdziemy, bo musimy, ale nie wyskoczymy ze skóry. Co to, to nie. Posadzili nas z tyłu płaszczki w pomieszczeniu bagażowym i jeden z cytryn usiadł przy nas. Spluwę położył sobie na kolanach, tą brzydką stroną do nas, chociaż, prawdę mówiąc, nie chciałbym z tej odległości dostać w piersi ładunkiem niwelującym. Pozostali czterej wleźli na płaszczkę, złapali się za uchwyty i kiedy stanęli w rozkroku, naprawdę wyglądali jak posągi. Nie zdążyliśmy nawet porządnie usiąść, kiedy znowu odezwał się ten obrzydliwy dźwięk, dręcząca, nieprzyjemna wibracja. Tym razem jednak zabrzmiała cicho, cichutko jak brzęczenie komara. Dobiegały z niej jakieś słowa! - Słyszycie mnie? Zasada, podnieś rękę! Jerzy usłuchał i głos odezwał się ponownie: - Ani słowa, nie możecie nawet westchnąć. Nasz strażnik nawet się nie poruszył. Pilot zapalał silniki rakietowe. Płaszczka zaczęła nieprzyjemnie drgać. Nie byłem przyzwyczajony do poduszkowców. Będzie mi niedobrze, pomyślałem. - Odbierzcie mi spluwę. No mnie, oczywiście! Nasz cerber ledwo dostrzegalnie ruszył bronią. Byczek na nic nie czekał, rzucił się do przodu i chwycił broń. Na szczęście jej właściciel szybko uskoczył - Byczek tym szarpnięciem mógłby mu złamać kciuk. - Wszyscy ręce do góry! - ryknął. Jego głos był słyszalny na fonii wszystkich. Policjanci się odwrócili. Płaszczka nie przestawała się trząść. - Wspaniale - pochwalił nas cienki głosik. - Teraz im powiedz, żeby wysiedli. - Wysiadajcie, ale powoli i po kolei! Zasada, wyłaź, będziesz im odbierał broń. Każdemu z osobna! Rzucisz ją na ziemię. - Dobra robota - cieszył się głosik na tej nieprzyjemnej komarzej frekwencji. - Zwariowaliście! - odezwał się psofacet. - To bunt! Teraz już nic wam nie pomoże, rozumiecie! Nawet Jedynka was nie przyjmie. Chłopy, nie wygłupiajcie się! Rozumiecie? Friport może przyjąć zbiegów, ale buntowników potraktuje zgodnie z prawem! - Nie dajcie się zagadać - pisnął komar. - Na Jedynce też są muslimi. Teraz mi zaświtało! Nasz policjant - wyzwoliciel był zakamuflowanym muslimskim fundziakiem, członkiem tego samego bractwa co Zasada! Właśnie harował na poważne skrócenie obowiązkowego pobytu w muslimskim piekle. Za ofiarną pomoc współwyznawcy mogą mu odjąć jakieś sto tysięcy lat kary. Znowu o krok bliżej raju! - Zasada, przecież wiesz, do kogo się w Jedynce zwrócić. Powiedz, tak czy nie? - Tak - odezwał się Zasada. Była to cholernie skomplikowana konspiracja. Nasz wyzwoliciel mówił do nas na frekwencji ostrzegawczej, której nie przyjmuje fonia skafandrów policyjnych. Ale nasze odpowiedzi słyszeli wszyscy policjanci. I stało się tak, że owo "tak" Zasady psofacet błędnie sobie wytłumaczył. - Czyli zgadzacie się? - ucieszył się. - Nie - odpowiedział Zasada. To z kolei wystraszyło naszego zbawiciela, mahometańskiego policjanta. - Czyli tak, czy nie? - pisnął. - No tak! - Jak w domu wariatów - zauważyłem. W tym czasie już wszyscy policjanci wysiedli z płaszczki. Niczym wytresowani stanęli w równym szeregu. Chyba nawet nie zdawali sobie sprawy, jak śmiesznie wyglądali. - Żeby było jasne - uważałem za stosowne oświadczyć stojącym na baczność cytrynom - nie zwracajcie uwagi na żadne "tak" albo "nie". My wychodzimy z gry i nie musicie się dalej o nas obawiać. Nasz mahometański cytrynowy przyjaciel dołączył do swoich towarzyszy. Naczelnik dał mu porządnego kuksańca za to, że pozwolił sobie zabrać spluwę umożliwiając w ten sposób ucieczkę trzem niebezpiecznym przestępcom, ale czegóż by nie uczynił prawowierny muslim, byle się dostać do raju! Wyzwoliciel na pożegnanie pisnął: - Żeby było jasne, bracie Zasado, zrobiłem to tylko dla ciebie. Allach będzie prowadzić twoje kroki i będzie cię chronić podczas drogi do Bazy numer Jeden. Przygotowałem ci dosyć żywności i tlenu. To zapasy dla jednego. Allach pomoże ci pozbyć się tych dwóch niewiernych psów! Dopiero po chwili do mnie dotarło, o co tu chodzi. Ale dotarło. Chciałem rzucić coś dowcipnego, ale wtedy odezwał się Zasada. - Kuba, jeśli piśniesz, zrobić w tobie dziurę. Chciał chyba powiedzieć: jeśli wsypiesz naszego brata, zabiję cię. Celował we mnie ze spluwy, którą przewidująco podniósł z ziemi, jedną z tych spluw, które ja - nieprzewidująco - na ziemi położyłem. Również świeżo upieczony muslim Byczek, jakżeby inaczej, we mnie celował. Na początku to mnie zaskoczyło, ponieważ nie brałem serio prawdziwości jego wiary, ale potem przypomniałem sobie słowa naszego cytryny-zbawiciela, że również na Jedynce są muslimi i że Zasada wie, do kogo iść. Byczek będzie z nim trzymać muslimską sztamę, żeby mahometanie pomogli mu wygrzebać się z bagna. A mnie, niewiernego psa, wyrzucą za burtę. Czułem dokładnie we wszystkich nerwach, jak rośnie w nim zdecydowanie, jak swędzi go palec, widziałem, jak unosi broń. Zbiera całą odwagę na to, żeby mnie zabić! Kubo, Kubusiu, powiedziałem sobie, jeśli teraz czegoś nie zrobisz, będziesz w jeszcze gorszej sytuacji niż na początku, kiedy twój przyjaciel kat rozerwał ci koszulkę. Wtedy tylko umierałeś, ale teraz będziesz zupełnie martwy. Nie zastanawiałem się długo. Wystarczył tylko jeden skok do przodu i zanim Byczek zdążył przesunąć muszkę i szczerbinkę i te wszystkie proste i krzywe, które wykładają na balistyce, chwyciłem za drążki, z silników wyleciały płomienie i płaszczka gwałtownie wzbiła się w górę. Bogu dzięki, że komputer kontroluje sterowanie, potrafi przeciwdziałać najgorszemu i utrzymuje pozycję w granicach jakiej takiej normy, bo moja pierwsza próba pilotażu skończyłaby się fiaskiem. - Nie wygłupiaj się! - zaczął ryczeć Byczek. - Puść mnie do tego! Przecież nie umiesz się z tym obchodzić! - Jak widzisz, umiem - odpowiedziałem. W tym momencie byliśmy już jakieś pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią i lecieliśmy. Dokąd? Byle dalej od Czeskopolskiej. Gdybym miał czas popatrzeć w dół, zobaczyłbym cały ten kompleks, jak się zmniejsza, wygląda jak pajęczyna, jak płatek śniegu, chłodziarki z żebrami rozpalonymi do białości wysysają nadmierną energię w przestrzeń (dzisiaj to śmieszne, ale jeszcze w połowie poprzedniego wieku chłodzenie należało do największych problemów kolonii księżycowych), płatek tracił ostre kontury, ponieważ zakrywała go niewidzialna zasłona delikatnego pyłu i cząsteczek spalonych gazów. Lecimy, mahometańscy chłopaczkowie, i gdybyście mi chcieli wyciąć jakiś numer, rozbijemy się o skały tam na dole! Chciało mi się śmiać, ale kiedy sobie uświadomiłem, jak daleko jest na Jedynkę i że płaszczka jest środkiem komunikacji lokalnej o zasięgu dwudziestu pięciu kilometrów, że na pokładzie mamy troje płuc i trzy żołądki, ale powietrza i żywności tylko dla jednego, uśmiech zamarł mi na twarzy. Mało co potrafi tak doskonale popsuć humor jak perspektywa, że się udusicie albo umrzecie z głodu, albo wszystko na raz (jeśli to możliwe). 8. Układ był zupełnie prosty. To znaczy, żeby trzymać się faktów, wyglądał prosto, kiedy już na niego wpadliśmy. Najchętniej obu bym wyrzucił i kontynuował podróż w samotności, tego chyba nie muszę podkreślać, ale komputer nie pozwolił mi zrobić płaszczką pętli, która katapultowałaby pasażerów na zewnątrz. Poza tym mieli mnie na muszce i gdybym zrobił coś naprawdę dla nich niebezpiecznego, nie zawahaliby się i zaryzykowaliby wypadek paląc do mnie z obu luf. Najchętniej obaj by mnie załatwili i kontynuowali podróż w duecie, ale ja trzymałem ręce na drążkach i każda próba zmiany personalnej na mostku pilota przyniosłaby w konsekwencji bójkę i wypadek, a nie chcieli ryzykować, o ile to nie będzie całkowicie konieczne. Gnałem na rozsądnej wysokości w kierunku północno- wschodnim, gdzie według współrzędnych pokładowych powinna leżeć Jedynka. Światła Czeskopolskiej mieliśmy już dawno za sobą, pochłonął je pióropusz pierwszego górskiego grzebienia, nad którym przelecieliśmy. Pod nami była pustynia i wtedy naprawdę nie rozumiałem, co można w niej widzieć poetyckiego i interesującego. Wszędzie żwir i nic poza nim, ruiny po kosmicznym bombardowaniu, które szalało tu przed trzema miliardami lat i podziobało księżycową twarz tworząc kształt, który ziemniaki na górze na Ziemi podziwiają do dzisiaj. Szybko się przyzwyczaiłem do sterowania rakietowym poduszkowcem i po pięciu minutach zacząłem się uważać za asa pilotażu i przynajmniej część swojego intelektu mogłem poświęcić na wymyślanie wyrafinowanych epitetów, którymi ja, ateista, częstowałem mahometan, jednego fanatycznego fundystę, a drugiego szczerego jak wegetariańska łasiczka w kurniku. Obaj odpłacali mi pięknym za nadobne, przy czym trzeba odnotować, że Zasada był bardziej odkrywczy. Przede wszystkim wyjaśnił mi, jakie rozkosze czekają na mnie w dżahannam, gdzie bez wątpienia trafię, a ponoć to tylko kwestia minut. Będę odziany w szaty z ognia, do picia podadzą mi wrzącą wodę, a na zakąskę dostanę owoce z drzewa zakkum, które spalają wnętrzności. Diabły przeciągną przez mój przewód pokarmowy łańcuch i przywiążą mnie w ten sposób do osobistego szatana. Szczerze mówiąc, bardziej obawiałem się zderzenia ze skałami niż spotkania ze skorpionami wielkości osła, którymi groził mi Zasada. Obserwowałem również wskaźnik poziomu paliwa. Lampka zaczynała czerwienieć, a to oznaczało, że zbliżamy się do punktu zwrotnego. Jeszcze kilometr czy dwa i dotrzemy do miejsca, skąd jeszcze można wrócić. Jeszcze starczy paliwa na drogę powrotną. Po dwóch minutach tam byliśmy. Niemal bezbłędnie wylądowałem między skałami, a Zasada przestał kląć. Silniki leniwie szumiały na wolnym biegu i nawet przez materiał rękawic czułem ich wibrację. - Wystarczy jeden ruch ręką i będzie z was miazga - ostrzegłem ich na wypadek, gdyby chcieli wypróbować swoje snajperskie zdolności. - Jak widzicie, ręce mam na drążkach. - Co dalej? - odezwał się Byczek. Opuścił broń, to był dobry znak. - Bierzcie picie, jedzonko i oddychanko, i idźcie swoją drogą. - A ty? - Wracam na Czeskopolską. - Gadanie - zwątpił Zasada. - Nie wierz mu, to niewierny pies, giaur. Wszyscy giaurowie łżą. - A co innego mi pozostało? Stąd na Jedynkę jest dwieście kilometrów. Płaszczka by nas dowiozła tylko o dwanaście kilometrów bliżej. Zostaje jeszcze około stu dziewięćdziesięciu. Sześć dni wytężonego marszu. Ten wasz mahometański Święty Mikołaj przygotował porcję dla jednego, mam nadzieję, że solidną porcję dla jednego. To mogły być dwie biedne porcje dla dwóch. Ale na pewno nie nędzniutkie porcje dla trzech. Wszyscy trzej tam nie dotrzemy. Wy dwaj trzymacie się jeden drugiego jak bracia syjamscy. Co mi pozostaje poza powrotem? - Zamkną cię. - Was też zamkną, chłopcy. Ale to wasza sprawa. Jeśli chodzi o mnie, wolę być zamknięty niż sztywny. Jakoś tak wyglądał punkt wyjściowy umowy. Trzeba było jeszcze omówić niektóre szczegóły. Akcja w końcu wyglądała tak, że Byczek wyciągał zapasy z bagażnika płaszczki, a Zasada celował mi w plecy. Potem odleciałem o dziesięć metrów, przekonałem się, że Byczek odłożył broń na ziemię i odszedł o pięćdziesiąt metrów, a kiedy Zasada wyrzucił z pokładu swoją spluwę, łaskawie opuściłem się na wysokość zero i wypuściłem Zasadę. Wziąłem kurs powrotny, ale gdy tylko obie postacie zniknęły za skałami, wylądowałem i natychmiast wyłączyłem silniki. Ani przez chwilę nie pomyślałem o powrocie na Czeskopolską, gdzie jak w banku czekał mnie kryminał, ewentualnie sędzia Lynch, o ile wpadłbym w ręce swoich byłych koleżków, a nie zaprzysiężonym sługom prawa. Mój plan opierał się na prostej kalkulacji: Do Jedynki dotrę po sześciodniowym marszu. Potrzebuję przede wszystkim tlenu. W zbiornikach paliwa płaszczki starczy go dla regimentu takich oddychaczy jak ja. Poza tym potrzebuję wody. Wyprodukuję ją dziecinnie prostą reakcją tlenu z wodorem. I wreszcie potrzebuję jedzenia. No, tego się muszę wyrzec. Czy wytrzymam sześciodniową pielgrzymkę przez pustynię bez jedzenia? Gdybym był fundziakiem, powiedziałbym ma szallah i oddałbym się w ręce Allacha. A tak mogłem polegać tylko na sile mojej natury. Będę się żywić wściekłością. Muszę dojść już choćby dlatego, że chcę zrobić mielonkę z tego udanego faceta, który się bawił w kata, chcę zacisnąć ręce na szyjkach Byczka i Zasady i zawiązać je na supełki. Dużo roboty dla jednego człowieka, ale można się wyrobić. O ile oczywiście dojdę do Jedynki, do jedynego lunarnego friportu. Kilka godzin spędziłem majsterkując. Musiałem wymontować zbiorniczek z metalowym tlenem, zmodyfikować dozownik i połączyć go wężykiem z moim skafandrem. Rurkę uszczelniłem pianą polimerową, na szczęście była na wyposażeniu płaszczki. Gorzej było z wodą. Spaliłem całą resztę tlenu z wodorem i wyciągnąłem dobrych sześćdziesiąt litrów, ale natychmiast zamarzła na kamień. Na pewno to był plus - będę ją niósł jak plecak, bez pojemnika. Ale jak ją przetransportuję do środka skafandra do moich spragnionych ust? Będę ją musiał tłuc na kosteczki i wsuwać do środka śluzą dla suchego pożywienia, tą malutką klapką na spodzie bańki. Kiedy wszystko było gotowe, uciąłem sobie kilkugodzinną drzemkę, a potem rozpocząłem marsz. Nie było w tym nic zabawnego i trudno się dziwić, że nigdy później nie ubóstwiałem turystyki pieszej. Z kostką lodu na plecach, z pojemnikiem na tlen na brzuchu, oplątany liną, w ręku dzierżąc metalową tyczkę wygiętą w hak, która służyła mi jako czekan, udałem się w tę długą anabazę, która miała się skończyć albo w piekle o nazwie hawija, albo w raju zwanym Jedynką. Szedłem jak maszyna, z myślami skoncentrowanymi wyłącznie na kompasie podłączonym do informacji z niewidzialnego satelity, który wisiał na orbicie stacjonarnej gdzieś w czerni nad moją głową. Stoki na szczęście nie były tak strome, jak opowiadają sobie o nich ziemniaki i pierwszego dnia zaliczyłem, nie przemęczając się zbytnio, według moich szacunków, dobrych czterdzieści kilometrów. Głód jednak dokuczał mi wściekle, a kostka lodu na plecach znacznie się zmniejszyła. Odpoczywałem kilka godzin, pogrążony w koszmarnym śnie, z którego wyrwały mnie straszne wizje, a zwłaszcze sen, w którym budziłem się na górze na Ziemi dziwnym zbiegiem okoliczności musiałem iść z powrotem do szkoły. Pani nauczycielka wyraziła zrozumienie dla mojego przypadku. - To nieprzyjemne nieporozumienie, panie Nedomy, to wina komputera, zdarza się. Ale nie możemy nic zrobić, nikt nie chce mieć kłopotów, jak pan sam rozumie. Oczywiście rozumiałem i zgodnie z jej poleceniem usiadłem w ostatniej ławce, żeby nie zasłaniać dzieciom. - Może pan pod ławką oglądać telewizję, ale dyskretnie, żeby nie robić hałasu. Ale dzieciom to przeszkadzało, też chciały oglądać i nauczycielka musiała zaostrzyć dyscyplinę. - Trudna sprawa, panie Nedomy, musi pan schować telewizor. Proszę pisać z nami: ma-ma ma mię-so. Em-ma mie- sza. Ma-my ma-ło mię-sa? Obudził mnie własny krzyk i nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy wokół siebie ujrzałem lunarną pustynię oświetloną Słońcem. Pleśniawka w tym czasie była schowana gdzieś za horyzontem. Nawet za nią nie tęskniłem. Gdzieś tam czekała na mnie ta antypatyczna nauczycielka. Podniosłem się z trudem. Nogi bolały mnie jak przetrącone i tym razem zacząłem wątpić, czy dojdę, ponieważ miałem wrażenie, że gonię resztkami sił. Ale następne wydarzenie odebrało mi nawet tę szczyptę dobrego humoru. Zrobiłem najwyżej dziesięć kroków, kiedy spoza skał wyszedł mi naprzeciw Byczek celując we mnie tysiąc czterysta pięćdziesiątką. Zamknąłem oczy, ale to nie pomogło, zjawa nie zniknęła jak pani nauczycielka, dalej stała na swoim miejscu, kiedy uchyliłem powieki. - No właduj we mnie - powiedziałem. - Na co czekasz? - Wiedziałem, że pójdziesz za nami. Nigdy byś nie wrócił. - Nigdy. Po co to przeciągasz? Strzelaj. - Jerzy złamał sobie nogę. Dopiero po chwili zakontaktowałem. - Spadł, idiota. To mięczak. Głupi, zasrany, fundziacki mięczak. Cały dzień wczoraj jęczał, że nie dojdzie, a pod wieczór potknął się i od tego czasu tylko ryczał. Teraz zemdlał. - No i co z tego? - Pomożesz mi go nieść. Tylko on zna muslimów na Jedynce. - Gówno. - Dam ci jego część żarcia. Masz, łap. W promieniach słońca błysnęła kostka suchej żywności zapakowana w ochronną folię. Ludzie, jeszcze nigdy się tak dobrze nie najadłem, jak tego ranka. - Poniesiemy go. On nie potrzebuje żarcia. Nawet nie potrafi go przełknąć, tylko majaczy. Będziemy mu dawać wodę. Mamy jej pod dostatkiem. Nieśliśmy go dwa dni. Cóż więcej dodać? Potraficie sobie wyobrazić dwóch chłopów, połączonych i rozdzielonych najżarliwszą nienawiścią, wlokących lunarnymi kanionami jęczący i skowyczący pakunek? Tysiące razy chciałem walnąć Jerzym o skały, a Byczek na pewno również, tysiące razy chciałem rozwalić mu bąbel, żeby dosięgnąć tę jego rozdziawioną gębę i uciszyć jego lamenty, i tylko myśl, że w jego makówce skrywa się to tajemnicze "Sezamie, otwórz się", dzięki któremu on, Byczek i chyba ja dostaniemy się pod skrzydełka muslimów na friporcie zwanym Jedynką, zapobiegła morderstwu. Nieśliśmy go równinami w labiryncie głazów wielkich jak pięciopiętrowe domy, wciągali na linie na strome stoki, a po drugiej stronie opuszczaliśmy go ostrożnie jak koszyk jajek, wypróbowaliśmy setki sposobów, jak we dwójkę nieść trzeciego i za każdym razem wydawało się nam, że odkryliśmy genialny sposób transportu bagażu bez wysiłku i za każdym razem następowało rozczarowanie. Mówię, że nieśliśmy go dwa dni, ale sam nie wiem dokładnie, jak to właściwie było, ponieważ szliśmy w nieregularnych odstępach, czasami nagle siadaliśmy bez porozumienia i natychmiast zasypialiśmy, nie przejmując się skowytami Jerzego Zasady, który przeżywał pierwszy etap czyśćca jeszcze za swojego świętego życia. Na początku trzeciego dnia obudziło nas milczenie Jerzego. - Zasnął - powiedział Byczek. - Umarł - poprawiłem go. Pochyliliśmy się nad nim. Mój bąbel uderzył w bąbel Byczka, a oba nasze bąble stuknęły w bąbel Zasady pod nami. W przezroczystym szkle jego bąbla z trudem dojrzeliśmy zarysy twarzy. Czarne policzki pokryły się zarostem. Para oczu świeciła w półmroku. Czekaliśmy minutę, dwie, trzy, czy te oczy nie mrugną. - Mrugnął - powiedział Byczek. - Nie mrugnął. To ty mrugnąłeś. Ale pewności nie miałem. - Hergot, ja nie mrugnąłem, to on mrugnął. - Nie mów hergot, muslimie, mów ma szallah. Nie mrugnął. Jest sztywny. Jest martwy jak te kamienie wokół. - Jaki znowu muslim, koniec zabawy - warknął Byczek. Palce zacisnęły się na kolbie tysiąc czterysta pięćdziesiątki. - To chyba pójdziemy? - powiedziałem spokojnie. - Ja pójdę na pewno - odpowiedział tajemniczo, ale nie na tyle tajemniczo, żebym nie przejrzał jego zamiarów. - Ja też pójdę - powiedziałem. - Możesz mi w tym przeszkodzić tylko skracając mnie o głowę. - Tak - warknął - żebym miał na karku morderstwo. Rób, co chcesz. Ja idę. Ty rób, co chcesz. Ale zapomnij o moim żarciu. I poszedł, a zapasy jedzenia razem z nim. Ruszyłem za nim. Na martwego mahometanina nawet nie spojrzałem. A jednak to cytrynowa cytryna. Dobrze wie, że na Księżycu trupa można znaleźć nawet po tysiącu lat dokładnie w takim samym stanie, w jakim był za życia, a wokół niego wszystkie ślady, które pozwolą glinom znaleźć mordercę. Mojego morderstwa nie usprawiedliwiłby żadną samoobroną. Udałoby mu się to trzy dni temu, kiedy tańczyliśmy wokół płaszczki. Wtedy można było ukartować wszystko, mógłby nawet spreparować ślady i dowody, które utwierdziłyby śledczych w przekonaniu, że strzelałem pierwszy. Ale tutaj, na pustyni, po dwudniowym wspólnym marszu? Dwaj mężczyźni, jeden strzał, jedna spluwa, prosta arytmetyka, podliczone, podkreślone - i morderstwo jest morderstwem z premedytacją. Wędrowaliśmy dalej. I obaj mówiliśmy na głos sami do siebie, ale fonia starannie przenosiła głos jednego do słuchawek drugiego. - Zdążę na czas - powtarzał Byczek. - Zdążę na czas, przed tym parszywym terminem paragrafu sześć. Zdążę na czas. Wrócę do domu. A ja powtarzałem: - Zabiję cię. Chciałem zabić Zasadę, ale jego już diabli wzięli. Teraz kolej na ciebie, glino. Jako trzeciego zażyczę sobie pana egzekutora. Zabiję cię. I tak ciągle w kółko. Dopiero po dwunastu godzinach zawiodły go nerwy. Byłem utargany, na wpół ogłupiały piosenką, którą do znudzenia powtarzałem, naprawdę sam do siebie, ale nie na głos, więc nie spodziewałem się, że zaatakuje. Nerwy mu puściły, ale w dobrym miejscu. Maszerowaliśmy w odstępie kilku kroków po wąskiej ścieżce, przepaść z prawej, przepaść z lewej, jedna potworniejsza od drugiej. - Zabiję cię - mówiłem właśnie, kiedy nagle się odwrócił i z wściekłością, która nie sprawiłaby zawodu jego nazwisku, rzucił się na mnie i obiema rękoma zdzielił mnie w piersi w to miejsce, gdzie piana pokrywała dziurę w skafandrze. Zamachałem rękoma, ale nie chwyciłem równowagi i poleciałem do tyłu. Usłyszałem suche trzaśnięcie - to mój blok zamarzniętej wody, czy raczej bloczek, który został mi po tej długiej udręce. Ale w tej chwili to nie był mój najważniejszy problem. Bardziej zajmował mnie upadek i wrzask. Pociągnąłem za sobą lawinę kamieni i księżycowego pyłu, bez powodzenia próbowałem czegoś się złapać, ale zatrzymałem się dopiero na dnie, jakieś piętnaście metrów pod poziomem ścieżki. Byczek stał nade mną, malusieńki jak zły troll, chociaż był ubrany jak sanitariusz. Promienie słońca tworzyły mu aureolę wokół hełmu. - Zdechnij tutaj - życzył mi serdecznie. - I łap. Jest w niej jeden banan. Celuj dobrze, zaoszczędzi ci kłopotów. Zamachnął się i rzucił mi na dół tę tysiąc czterysta pięćdziesiątkę. Może traktował to jako akt miłosierdzia, ale raczej po prostu nie chciało mu się jej targać. Zresztą po co, skoro jego wróg spadł w przepaść. Poza tym, kiedy znajdą moje ciało ze spluwą przy zwłokach, łatwo obroni tezę, że do ostatniej chwili byliśmy najlepszymi kumplami. Złapałem broń, bez namysłu wycelowałem w niego i wypaliłem. Spudłowałem. Eksplozja wyrwała tonę skały i rzuciła ją Drodze Mlecznej w objęcia. W obłoku pyłu Byczek po raz ostatni mnie przeklął. Niewątpliwie przeklinał mnie dalej, kiedy podjął wędrówkę, ale jak wiadomo na Księżycu fonia za rogiem nie działa. A w ciągu kilku minut Byczek był za kilkoma rogami, obładowany zapasem wody i jedzenia, i chyba również swoim sumieniem. Ja tymczasem na dole smutno i wesoło umierałem, żegnałem się z mamą i tatusiami, i z małą Alenką, i wszystkimi dziewczynami, i stopniowo w duchu odwiedzałem wszystkich kolegów, i prowadziłem z nimi mądre dysputy, i nawet podejrzewam, że wspólnie byśmy coś wymyślili, może znowu tę żarówkę. Ale nie wymyśliliśmy nic. Kiedy byliśmy w najlepszym, ciągnęła obok jakaś wyprawa selenologów i wyciągnęła mnie. Na Jedynkę dostarczyli mnie równą dobę po tym, jak przepadł mi termin powrotu na Ziemię, określony sztywno przez paragraf sześć. Ma szallah, jak powiedziałby religijny Jerzy Zasada. A co na to przyjaciele? Byczek? Jak mu się powiodło? A co na Czeskopolskiej? - Nie wie pan? Już tydzień temu cały ten turnus bez problemów wrócił na Ziemię. Ten Brunza to musi być łebski facet. Ładnie to chłopcom załatwił. Jaki to człowiek? Znał go pan dobrze? Czyli turnus jest na Ziemi u swoich żon i dziewczyn, i dzieci, i kolegów, i mam oraz tatusiów, a ja tkwię na żwirku jak żwirkowaty żwirek. Ma szallah. cdn. .N:95 powieść Ondrej Neff Miesiąc mojego życia (2) (Mesic meho zivota) przełożyła Joanna Czaplińska Część II 1. Mój kramik z antykami stał kawałek od głównej alei i gdybym tylko otworzył drzwi, wytknął głowę i nastawił ucho, usłyszałbym szum tłumu, który dniem i nocą przelewał się w górę i w dół jak melasa. Był to szum dziesięciu tysięcy głosów i dwudziestu tysięcy kroków. (Dziadek Wścibiacz przerwałby mi w tym miejscu opowieść i mruknąłby mi nad uchem, że nie można mechanicznie mnożyć liczby głosów przez dwa, ponieważ nie można wykluczyć z tłumu pewnego procentu jednonogich, ja bym mu na to powiedział, że jednonogi ma protezę i też robi hałas, on by na to pisnął, że kroku protezy nie można liczyć tak samo jak krok nogi, bo proteza jest pochodzenia nieorganicznego, tak jak laska czy kule, więc jeślibym liczył jako krok również hałas protezy, musiałbym do sumy wliczyć też stukanie lasek i kul, a ja bym na to odparł, Dziadku, opamiętaj się, kiedy ostatni raz widziałeś człowieka z laską, a co dopiero o kulach, a on by na to odpowiedział... no, coś by odpowiedział, to straszny człowiek, ten Dziadek Wścibiacz, jest straszny teraz i chyba nie był lepszy pięćdziesiąt lat temu, w roku czterdziestym piątym). Każdy głos jest inny, jeden należy do mężczyzny, inny do kobiety czy dziecka, ktoś się śmieje, ktoś się kłóci czy nawet przeklina, ktoś krzyczy, a kto inny szepce, ludzie cisną się w kolejce przed kasą iluzyna, a na samej tylko głównej alei jest ich około pięćset, jedna z największych atrakcji biznesu turystycznego na Lunie, największa koncentracja emocji w Systemie Słonecznym, tak jest na plakatach, poza tym są to emocje nie cenzurowane, nie pocięte, nie poprawiane, surowe jak ziemniaki. Ludzie cisną się w kolejce i krzyczą na siebie, weź od razu dwa bilety, nie pchaj się, gdzie się ładujesz, człowieku, Ziutek, przestań, to poniżej godności, przecież nie pozwolę robić się w jajo przez takie zero, co to znaczy zero i temu podobne. Dzwoni w tym dziewczęcy śmiech, dziewczyny się śmieją i cieszą, że zobaczą prawdziwe mordobicie, to lepsze niż iluzyn, a kiedy się napatrzą, pójdą do bistro na lody, są ich tu tysiące. Największa koncentracja łakoci w Systemie Słonecznym - tak piszą w ogłoszeniach. Dlaczego Księżyc ma okrągłą twarz? - Bo jada u Donalda. Co drugie bistro ma w nazwie Donalda, tam mają najwięcej lodów w największym wyborze gatunków, żadna kontrola zdrowotna nie wtyka nosa do receptury, na Lunie nie ma cenzury i nie ma kontroli zdrowotnej. Tutaj nie ma bakterii, tu nam one nie szkodzą, przeciętna wieku wyższa o dwadzieścia, trzydzieści lat niż na górze na Ziemi, kto by się temu sprzeciwiał. Wymowa statystyk jest jasna, największa koncentracja zdrowia w Systemie Słonecznym, ekrany wtłaczają to do tych ziemniakowych głów od rana do wieczora i ziemniaki tłumnie garną się na Lunę, a my ich podejmujemy, w Arkadii, w Eldorado, i w Alhambrze, Atlantydzie, i w Ozz, Disneylandzie i Lunaparku. Ale Arkadia jest najlepsza, ja tu mieszkam, mam tu swój kram z antykami kawałek od głównej alei i nie wychylam głowy za drzwi, nie nastawiam ucha na szum tłumu, jestem zadowolony z tego, co jest. Tak to wyglądało na Lunie i takie było moje życiowe credo, wtedy, w roku dziewięćdziesiątym piątym, tego miesiąca i tego dnia, w tę godzinę, kiedy na zaplecze wparował Chudzielec i powiedział, że przysyła go pani Su. Był to ziemniak, od razu było widać po wzroście. Wszyscy ziemniacy są przeciętnie wyżsi od rodowitych żwirków. Ja też byłem wyższy od tej nowej generacji, bo przecież urodziłem się na Pleśniawce, ale ten facet porządnie przewyższał przeciętną i dlatego w duchu niezbyt odkrywczo nazwałem go Chudzielcem. Gdybym wiedział, kto to zacz i jak się z nim namęczę, może przyłożyłbym się staranniej do wymyślania przezwiska. Na początku udawałem, że nie wiem, kto to jest pani Su. - "Błękitna Laguna", obok iluzynu - przypominał mi Chudzielec. Dowcipnie na to odpowiedziałem, że na głównej alei iluzynów jest na pęczki, a on mi wyjaśnił, kto to jest ta madame Su (mnie wyjaśniać, kto to jest pani Su) i tak przez chwilę bawiliśmy się w chowanego, aż wreszcie się spytałem, o co mu chodzi. - Potrzebuję czegoś szczególnego. - To nasza specjalność. Co to ma być? - Mówi panu coś tysiąc czterysta pięćdziesiąt? - Przykro mi, ale robotów nie prowadzimy. Lubię mieć w sklepie spokój - udawałem głupiego. - Dobrze zapłacę - nalegał. - Bardzo proszę. Pani Su mnie poleciła. Dobrze wiem, że pan wie, co to jest tysiąc czterysta pięćdziesiąt. Ja też wiedziałem, że on wie, że ja wiem. Nastawił mi nadgarstek w tym pięknym geście oddania, jaki znają tylko kochankowie. Dzisiaj się o tym już nie pamięta, ale nie zapominajcie, że w dziewięćdziesiątym piątym wszyscy mieli żywo w pamięci epidemię super-AIDS. - Niech mnie pan przeczyta - zaproponował. Rekomendacje miał dobre, rozmyślałem. Kochana Su nie przysłałaby mi żadnego tajniaka. Tylko że kochana Su za bardzo kocha pieniążki i za trzycyfrową sumę reali zrobi wszystko. Nawet naśle na mnie faceta, o którym nie jest na bank pewna, że jest swój. Ale on mnie zaprasza, żebym przeczytał. - Proszę bardzo - wzruszyłem ramionami. Zwolnił blokadę i mój orakl (stary model, przynajmniej na pierwszy rzut oka, przecież nie mogłem zagracić swojego sklepu z antykami jakąś hipernowoczesną aparaturą) zaczął: - Gaspar Dumoulins, urodzony dwudziestego piątego października dwa tysiące sześćdziesiątego trzeciego, stan zdrowia: biopole pe ku... - Nieważne. Kim jest ten Dumoulins? - Pracuje w Instytucie Historii Najnowszej w Rydze, specjalizacja z kolonizacji Luny. Wykształcenie: katedra historii Wydziału Humanistycznego na Sorbonie, podyplomowe... - Nieważne. Co dalej? - Kolekcjoner antycznej broni. Ósmy co do wielkości zbiór w Akwitanii. Zawiera kompletną serię produkcyjną emitorów psychoszokujących FN, kompletną serię produkcyjną... - Wystarczy - poleciłem oraklowi. - Dziękuję za zaufanie, panie Dumoulins - zwróciłem się do Chudzielca. - Czyli zbiera pan psychiny. - To jednak tylko miękkie bronie. Według moich informacji tysiąc czterysta pięćdziesiątek używało się w latach czterdziestych jako broni ostrej. - Ktoś pana źle poinformował - powiedziałem z miną szczerego współczucia. - Typowe oznaczenie tysiąc czterysta pięćdziesiątek dotyczy likwidacji zawałów. - Dobrze. Właśnie taki likwidator zawałów chciałbym uzyskać do kolekcji. - Niech pan słucha, panie Dumoulins, widział pan wystawę mojego sklepu. Jest tam kilka rarytasów: części ubioru, wyposażenie dla geologa, są tam nawet takie unikaty jak na przykład kompas, tak, pochodzi z pierwszej wyprawy lunarnej królestwa Simba z pięćdziesiątego siódmego, ich Akademia Królewska myślała o wszystkim i wyposażyła członków wyprawy w kompasy... Rozłożyłem ręce. - A tutaj wokół są inne skarby. Proszę wybierać oczyma, a jeśli jest pan poważnie zainteresowany, może pan również rękoma. Moja specjalność to orakle. Mam tu ich od groma, nawet te unikatowe pierwsze modele. - Wiem, że miewa pan kłopoty z policją - bez uprzedzenia rzucił Chudzielec Dumoulins. - Ale w moim przypadku nie musi się pan obawiać. Mam status VVIP, a to więcej niż immunitet dyplomatyczny, jak panu dobrze wiadomo. Żaden policjant nie ma prawa mnie rewidować. Ze mną nie będzie miał pan kłopotów. - Proszę pokazać - zażądałem. Znowu wygarnął rękaw i tym razem jego blok zabłysnął czerwienią. - Jak pan to zdobył - zauważyłem. Nie było to pytanie, tylko wyraz podziwu. Od razu zawstydziłem się, że nie trzymałem języka za zębami. By ukryć zakłopotanie, odwróciłem się i zawołałem Dziadka, żeby wylazł. Wiedziałem, że Dziadek cały czas nadstawia ucha i słyszał wszystko, o czym mówimy. Chudzielec Dumoulins nawet nie ruszył brwią, kiedy zobaczył Dziadka, i za to w duchu w moim białym notesiku wstawiłem mu plus. Dziadek nie prezentował się najlepiej. Pierwsza generacja protezowców była nieźle sfuszerowana. W połowie wieku było już lepiej i protetycznego cyborga na pierwszy rzut oka nie można było odróżnić od człowieka. Ale Dziadka Wścibiacza wypadek spotkał chyba koło czterdziestego piątego. Lekarze złożyli go do kupy, lecz w połowie zniszczyli mu mózg, a powłokę fizyczną też nieźle pokiereszowali. Wyglądał jak monstrum Frankensteina, zresztą czasami występował w iluzynowych horrorach jako główny potwór. - Chyba mamy tu gdzieś jedną tysiąc czterysta pięćdziesiątkę, pamiętasz? - Hu - przytaknął Dziadek Wścibiacz i odkuśtykał tam, skąd przyszedł. Ja tymczasem zwróciłem się do Chudzielca. - Kiedyś mieliśmy jedną. Były wtedy w Arkadii zamieszki, ataki na fundziackich terrorystów... - machnąłem ręką. - Ach, jak ten czas leci. Dziadek przyczłapał z tą straszną spluwą. - Hu - powiedział. Był dzisiaj niezwykle gadatliwy. - Panie Dumoulins, nie oferuję jej panu. Tylko pokazuję, bo myślę, że to jest tysiąc czterysta pięćdziesiątka. - Najpierw myślał pan, że to typ robota - przypomniał mi Chudzielec Dumoulins. - Mój wiek upoważnia mnie do zaników pamięci - powiedziałem uprzejmie. Ale on już nie zwracał na mnie uwagi. Kiedy zobaczył tę nędzną spluwę, oczy wylazły mu na wierzch, a ręce zaczęły się trząść. To mnie uspokoiło. Tajniacy potrafili być przebiegli i gdyby chcieli, potrafiliby nawet przerobić blok osobisty. Nasłaliby na mnie tajniaka ze sfałszowanym blokiem i co bym począł? Ale tajniakom aż tak na mnie nie zależy. Ja jestem tylko małą rybą, praktycznie rybką. Chudzielec Dumoulins tymi roztrzęsionymi rękoma robił mi przed nosem przeciąg. Dziadek Wścibiacz obserwował, na wpół ukryty za moimi plecami. To był jego zwyczaj, nie lubił pokazywać się publicznie (chyba że mu za to płacili). - Hu - zauważył ostrzegawczo. Słuchawka przyczepiona za moim uchem rozgadała się. - Uważaj na niego - Dziadek miał na myśli Chudzielca. - Ma w rękawie jakiś metalowy przedmiot. - Dobra - odpowiedziałem. Oparłem się dłońmi o ladę tak, żeby sięgnąć palcem do sensoru psychiny wycelowanej na stałe dokładnie w to miejsce, gdzie stał klient. To zabezpieczenie z czasów fundziackich zadym. Wtedy mieli je wszyscy kupcy, a kiedy fala przemocy opadła, wymontowali je. Ja nie. A gdyby do mojego sklepiku przyszedł Kat? - Mogę? - spytał Chudzielec. - Proszę bardzo. Nie jest nabita. Wziął broń do ręki. Nie robił tego po raz pierwszy. Umieścił ją na ramieniu ruchem strzelca wyborowego z tych złotych czasów, kiedy tu na Lunie dopiero wszystko się rozkręcało. - Ja ją panu tylko pokazuję - ostrzegłem go. - Nie oferuję. Nie jest na sprzedaż. - Brakuje mi do kolekcji - powiedział. - Zapłacę, ile pan zażąda. Zajrzał mi w oczy i dodał: - Oczywiście, jeśli jest prawdziwa. - Wątpi pan w to? Dziadek znowu ostrzegawczo zahuczał i zaszeleścił mi za uchem, ale ja już jechałem na swojej desce surfingowej na grzbiecie fali gniewu. Że też nie dałem sobie po mordzie! To wchodzenie na deskę nigdy się dla mnie dobrze nie kończyło. - Nie wiem. To jedyne, co mogę o tym powiedzieć. Jak pan wie, panie Nedomy, jestem naukowcem i przywykłem myśleć precyzyjnie. - To niech pan się przekona - zaproponowałem. - Mam tu potrzebne wyposażenie. Komplet antyk-kitu, mikroskop elektronowy, rentgen i wszystkie te manele stały w rogu. - Jeśli nie ma pan nic przeciw temu - powiedział uprzejmie - wolę polegać na własnym sprzęcie. Dziadek Wścibiacz obszedł mnie kiwając się z boku na bok i położył na broni obie ręce: tę prawdziwą, pokrytą bliznami, i tę sztuczną, na której metalowe stawy prześwitywały przez dziury w plastykowej skórze. Tyle razy go namawiałem, żeby ją wymienił! Ale tutaj chodziło o utratę twarzy. Na tym jednak Dziadkowi nie zależało, ani w dosłownym, ani w przenośnym znaczeniu. Ale ja w wieku siedemdziesięciu lat byłem jeszcze próżny jak paw. Odepchnąłem Dziadka łokciem i dosłownie wyrwałem mu broń z ręki. - Jak sobie łaskawy pan życzy. Chudzielec się przeistoczył. Kiedy przyszedł, był słodki jak miód, szurał nóżką, mówił łagodnie i grzeczniutko. A teraz? Kiedy zobaczył, że złapał mnie na haczyk, stwardniał, nabrał pewności i jeszcze trochę urósł. O mało nie zrobił nam w suficie dziury głową. Wyciągnął z rękawu płaski przedmiot. Wtedy nie mogłem wiedzieć, co to jest. Wyglądało to jak flet albo jak kalkulator ze starych czasów. Naprawdę nie mogłem przeczuwać, że to antyk-kit najnowszej generacji. Prototyp, fasowali go naukowcy w wybranych instytutach historycznych. Przyłożył maszynkę do lufy i końcami szczupłych palców przejechał po jej czarnej powierzchni. Jakby z niezmiernej głębi (mimo że miało to grubość trzech centymetrów) wynurzyły się chaotyczne wzory, które z wolna się przegrupowywały, tworzyły wykresy, liczby i litery, a ja stałem za ladą, zapomniałem pogładzić palcem spust psychiny i tylko wytrzeszczałem oczy i czekałem, co z tego wyniknie. - Falsyfikat - oświadczył Chudzielec Dumoulins. - Pan zwariował - powiedziałem. - A gdyby nawet, co panu do tego? Ja jej panu nie oferowałem. Nie jest na sprzedaż. - A te rzeczy - pokazał wystawę ręką uzbrojoną w ten parszywy aparacik - to nie są falsyfikaty? - Jak się na to spojrzy, panie Dumoulins. Jak się na to spojrzy. W pewnym sensie są falsyfikatami, ale tak doskonałymi, że są niemal prawdziwe. Tam w kącie stoi antyk- kit, niech pan wypróbuje. Tylko że pan Dumoulins nie był wczorajszy i zażył mnie takim asem atutowym, który przebił wszystkie karty, jakie miałem w ręku: asem o nazwie antyk-kit najnowszej generacji. Która to może być? Piąta? Szósta? A czy to ważne? Otworzyły się drzwi i do sklepiku wpłynęła młoda piękność. Właściwie czemu nie miałbym powiedzieć całej prawdy? Była przepiękna. Mulatka, nogi kończyły się w niebie, biodrami weszłaby do butelki, wpadłaby tam zupełnie, dopiero biust by ją zatrzymał, tak, tak, bo ten biust był prima sort! Świeciła oczyma i uśmiechała się, chyba dlatego, że kiedy weszła, moja staromodność zaczęła pachnieć jak jakiś butik na głównej alei (są ich tam tysiące, największa koncentracja elegancji w Systemie Słonecznym). - Jak sprawy, kochanie? - spytała Chudzielca. - Źle - powiedział z najgłębszym smutkiem. - Ci panowie są oszustami. - Naprawdę? Wyglądają tak miło - zauważyła dziewczyna. Sądząc po jej uśmiechu, mój widok musiał ją bardzo radować. Chyba się zakochała, weźmie mnie za męża i będzie miała ze mną dzidziusia. - Szanowny panie Dumoulins - powiedziałem, ale oczy same zezowały w stronę, gdzie stała piękność. - Proszę sobie darować te ostre słowa. Nie wiem, o co panu chodzi. Tę tysiąc czterysta pięćdziesiątkę mamy w sklepie już od dobrych dwudziestu lat, czyli jest to antyk sam w sobie. Jaką ją kupiłem, taką mam i na moim ekranie wyglądała na prawdziwą, może się pan przekonać, mikroskop elektronowy stoi tam w kącie. Nie moja wina, że ten pański czarodziejski aparacik pokazał coś innego. Z pozostałym towarem jest tak samo. Ja kupuję i sprzedaję. Ludzie przynoszą mi oryginały, ale też falsyfikaty. Badam wszystko tym, co mam do dyspozycji. Kiedy sobie sprawię taki sprzęt, jaki pan był łaskaw wyciągnąć z rękawa, zaostrzę kryteria, antyków będzie mniej, ale za to będą droższe, czyli dla mnie jako dla kupca bilans wyjdzie na zero. I jeśli nawet sobie nie poprawię bytu, to na pewno nie stracę. Jasne? - Jawohl! - potwierdził Chudzielec. - Rozumiem i chciałbym wierzyć w to, co pan mówi. - A ma pan powody, żeby nie wierzyć? Oderwałem się już od czekoladowej piękności i przeniosłem spojrzenie na niego. Zaskrzypiało. - Słyszałem - powiedział Chudzielec - że za sklepem ma pan warsztat i tam pan produkuje fałszywe antyki. - Niektóre antyki są uszkodzone i wymagają naprawy - powiedziałem, ale w ustach miałem sucho. Znowu się zaczyna! Niedługo sklep się zaniebieści od mundurów policyjnych. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że mój aparat wiarygodnie udowodni, która część jest oryginalna, a która - jak pan mówi - naprawiona? - Hu! - odezwał się Dziadek Wścibiacz, a za uchem zadźwięczało: - Czemu się czepia akurat nas? Arkadia jest pełna fałszywych antyków. Kto myśli, że w dziewięćdziesiątym kupi u antykwariusza prawdziwy antyk, który ma ponad pięć lat, powinien trafić do czubków! - Czego pan ode mnie chce? - huknąłem na Chudzielca. Piękność, która do tej chwili tylko się uśmiechała, roześmiała się, a zabrzmiało to jak dzwoneczki loretańskie. Nie znacie ich, tych loretańskich dzwoneczków? Przyjdźcie kiedyś do mnie, puszczę je wam, mam świetne nagrania. - Wreszcie zaczęła się rozsądna rozmowa! - zawołała. - Gaspar jest tym, kogo nazywa się twardzielem. Żyje w przekonaniu, że przed każdą rozmową trzeba powiać grozą. - Genevieve, przestań! - krzyknął, ale nie dała się zagłuszyć i ciągnęła: - Gdyby pozwolił mi rozmawiać z panem, moglibyśmy już podpisać kontrakt. - Jaki kontrakt? - zdziwiłem się. - Gaspar nie powiedział wam, że reprezentuje firmę Pan- Universal Ilusin? Gaspar nie jest już tylko naukowcem i kolekcjonerem, jest panem reżyserem! Zrobiła minkę numer osiemnaście, wyrażającą całkowite zaskoczenie: oczy otwarte tak, że przez szparkę za nimi było widać przedni płat mózgu, kąciki ust lekko opuszczone i usta lekko otwarte, żeby masa perłowa zębów mogła robić blik, blik. Ja się nie musiałem przetwarzać: zaskoczenie na moim obliczu nie było udawane i wyglądałem chyba jak głupek. Pan-Universal Ilusin była firmą, która dostarczała do sieci iluzynów na Lunie, na Lagrangu, w Kole, na Pleśniawce i w koloniach Systemu największą liczbę filmów. Spojrzałem na Dziadka Wścibiacza, ale on wyglądał jak zwykle, to znaczy jak monstrum Frankensteina. 2. Czeskopolską udało się wybudować w rekordowym czasie jednego tygodnia na przepięknej pustyni, ale na odwrotnej stronie. Już wtedy na stronie widzialnej nie znaleźlibyście pustego miejsca więcej niż na rozłożoną chusteczkę do nosa. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem dekoracje (lecieliśmy tu prywatnym gravem Chudzielca, on kierował, Genevieve siedziała obok mnie - a z tyłu kulił się Dziadek Wścibiacz, strasznie się bał, bez przerwy rzucał swoje "hu!" i gdybym nie wyłączył brzęczyka, który miałem za uchem, swoimi radami, uwagami i przestrogami chyba doprowadziłby mnie do szału; jeszcze nikt w życiu nie spotkał tak gadatliwego niemowy jak Dziadek Wścibiacz), serce we mnie zamarło i znowu przypomniałem sobie chwilę, kiedy stałem przed kolegami, gwiazdy cicho się przypatrywały, a Kat pruł mi hermetyczną koszulkę. - Pierwsza klasa, prawda? - zwrócił się do mnie Chudzielec. - Mistrzowska robota. Dokładnie według dokumentów. Wszystko zgadzało się z rzeczywistością - pokryte plastykiem ramiona ośmiornicy, na końcu macek wachlarzowato rozłożone kopalnie odkrywkowe, trochę z boku wysokie pagórki skał o zboczach tak stromych, że chyba za chwilę się obsuną. Nawet po tylu dziesiątkach lat spędzonych na żwirku nie potrafiłem się do tego zjawiska przyzwyczaić. - Niech pan zwróci uwagę na grzejniki - powiedział Chudzielec. - Ale iluzja! Lecz pan architekt trochę przesadził, grzejniki wyglądały na przegrzane, o czym nie omieszkałem Dumoulinsowi donieść. Na czole wyskoczyły mu zmarszczki zmartwienia. - Natychmiast zlecę poprawki - powiedział. - Iluzja musi być doskonała. W dziejach iluzynu jeszcze nie powstał tak historycznie wierny spacern jak "Trzech wspaniałych". Tak nazywał się nasz spacern. Jednym odważnym miałem być ja, a Pan-Universal wynajął jeszcze dwóch frajerów, którzy wyglądali jak weterani i może coś pamiętali. Ale głównym źródłem emocji byłem ja, tak stało w kontrakcie. Historyczna dokładność, to było centralne hasło, wokół którego kręciły się wszystkie przygotowania jak wokół dobrze nasmarowanego wału. Chudzielec przetrząsnął wszystkie archiwa, żeby się dowiedzieć, jaki kształt miały łyżki w stołówce, czy kołdra była rdzawobrązowa, czy brązowordzawa i czy drążek zgarniarki był na prawą czy na lewą rękę. - To będzie dokładna rekonstrukcja pańskiej osobistej historii - tak powiedział Chudzielec już podczas pierwszego spotkania w antykwariacie. Dokładna rekonstrukcja... - Oczywiście z małymi poprawkami - dodała Genevieve. - Przecież to będzie spacern dla milionów widzów. Chudzielec postanowił, że podczas przygotowania scenariusza będzie ze mną ściśle współpracował. - Jest pan jednym z niewielu prawdziwych weteranów tutaj na Lunie. Każde pańskie wspomnienie ma wartość góry kobaltu. Proszę opowiadać, proszę! - Tak, tak! - klaskała w rączki Genevieve. - Proszę, niech pan opowiada! W skrócie opowiedziałem więc mniej więcej to, co już wam wyłożyłem: o paragrafie sześć i o tym, jak kierownictwo Czeskopolskiej chciało wykiwać cały turnus górników, jak Brunza się nie dał i jak ja, gołowąs durny, a więc i pochopny, chciałem wyrwać się z szychty na własną rękę, żeby się dostać na Jedynkę, gdzie obowiązuje prawo pieniądza i na nic innego nie zwraca się uwagi, i jak się to wszystko odbyło. Nie ominąłem niczego: ani Kata, ani moich dwóch udanych kolegów, jednego fundziaka, a drugiego policjanta. - Nie powinieneś opowiadać im wszystkiego - szeleścił mi Dziadek Wścibiacz za uchem, ale ja się nie obijałem i waliłem w nich jak katarynka. Nie żałowałem papryki i pieprzu, tym bardziej że widziałem, jak im ta moja opowieść smakuje. Genevieve straciła pewność siebie i zerkała na kochasia. Ten starał się niczego po sobie nie okazywać i nawet nie mógł być zaskoczony moim opowiadaniem. Jako historyk musiał znać fakty i wiedział, jak przed wiekiem miały się sprawy na Lunie. - To niesamowicie interesujące, panie Nedomy - powiedział, kiedy wreszcie skończyłem. - Nie-sa-mo-wi-cie. Nagrałem pańskie opowiadanie, jeśli oczywiście pan nie ma nic przeciwko temu. To bezcenny dokument historyczny. - Ależ pieseczku... - odezwała się Genevieve. - Ale nie możemy zapominać, że kręcimy spacern. Spacern, panie Nedomy. - Spacerny kręci się już od trzydziestu lat, o ile mi wiadomo. Jeden chłam większy od drugiego. Co mi do tego, że chcecie nakręcić pierwszy, którym chłamem nie będzie. - Oczywiście, to mój cel! Takie zadanie dostałem od samego pana Kriegsmanna, generalnego dyrektora Pan- Universal! - O co więc panu chodzi? - Musimy przestrzegać reguł gatunku. I liczyć się z mentalnością widza. Na nasze wspólne dzieło czekają miliardy. I wszyscy ci ludzie mają, jakby to powiedzieć, pewne mentalne wyposażenie, które musimy respektować. - To idioci - zauważyłem. - Nie lekceważmy inteligencji przeciętnego widza - powiedział miękko Chudzielec. - Jest wysoka. Ale poziom wiedzy jest ograniczony. Dzisiejszy widz nie rozumie niektórych faktów historycznych. Na przykład paragraf sześć: jak wyjaśnić widzom prawo regulujące długość pobytu na Lunie? Dzisiaj wszyscy pchają się na Księżyc, przeprowadzają się tu całe miasta, całe wielkie rejony, któż by nie marzył o długowieczności, co? Myśli pan, że widz potrafiłby się utożsamić z bohaterem, który ryzykuje życie tylko po to, żeby wrócić na Ziemię? Taka myśl wyda mu się śmieszna. - Nie byłem żadnym bohaterem - zaprotestowałem. - Byłem zwykłym górnikiem, którego zrobili w konia, a który nie chciał się dać. Wybrałem złą drogę, to prawda, ale też skisnąłem na Lunie, kiedy wszyscy spokojnie wrócili na Ziemię. - Wrócili do wojen fundamentalistycznych, na spotkanie epidemii Super-AIDS. Panie Nedomy, ilu ich jeszcze żyje? - Chyba niewielu, jak słyszałem - wzruszyłem ramionami. - Panie Nedomy, niech pan się pogodzi z tym, że w tym spacernie będzie pan bohaterem. Bez bohatera spacern nie może istnieć, proszę to zrozumieć! - Rozumiem, panie Dumoulins. Ale myślałem, że wam chodzi o prawdę historyczną. - W ramach reguł klasycznego spacernu. - Będzie pan rozsądny, prawda? - powiedziała Genevieve. - Hu - odezwał się Dziadek Wścibiacz. A za uchem mi zabrzęczało: - To wariaci. Przestań z nimi gadać. Mogą nas chyba przydusić za te fałszywe antyki, ale z tego się wykręcimy, jak zwykle. Nikt nie udowodni premedytacji, a zresztą w magazynie mamy też oryginały. Powiedz im, że nie jesteś zainteresowany. - Ale ja jestem zainteresowany - powiedziałem Dziadkowi. Nie tylko nakręceniem spacernu. Ta Genevieve bardzo, ale to bardzo mi się podobała. - Proszę? - spytał Chudzielec, który sądził, że moje słowa były skierowane do niego. - Niech pan wreszcie wydusi, czego pan chce - zażądałem. To, co wyłożył na ławę, było szkieletem tuzinkowego spacernu, jakie na głównej alei grają bez przerwy setki iluzynów. Dramatyczne spotkanie szlachetnego zdrowego Bohatera i Biedaka, który nie dba o przepisy higieny, nie przestrzega postów, odmawia stania na głowie, nie chce medytować i pije alkohol. Zły przykład pociągnie kilku innych. Wybucha epidemia. Wszystkie leki przestają działać (bliżej nie sprecyzowane), a Bohater tudzież dwóch drugoplanowych bohaterów wędrują do najbliższego (cholernie oddalonego) szpitala po pomoc. Widz będzie się dusić z napięcia, aż wpadnie na to, że jeden z drugoplanowych jest zarażony, a kiedy główny Bohater po raz pierwszy kichnie, słabsze charaktery zaczną mdleć, że to, Jezus, Maria, na niego też lezie! A on ciągle idzie i idzie, drugi drugoplanowy gdzieś spadnie i następuje koszmarny dylemat: wyciągnąć go kichając czy iść dalej do tego najbliższego odległego szpitala i wezwać pomoc do setek umierających. Straszne podejmowanie decyzji, w tej chwili połowa publiczności już będzie zemdlona. No i Bohater zadecyduje prawidłowo i znowu idzie i idzie, aż dochodzi, i sanitarne żyro nabite lekarzami i lekami ląduje w samą porę i ratuje wszystkich. Tylko ten ostatni Biedak, który jest wszystkiemu winien, umiera na śmierć i szepce: "Że też ja nikczemny piłem, że też ja heretyk nie chciałem medytować, nie koncentrując wzroku wewnętrznego, że też kochałem tłustą wieprzowinę i ciągle ją żarłem". I na tym koniec, przeżywszy katharsis widzowie idą do domu stać na głowie, oczyszczać się wzrokiem wewnętrznym i przestrzegać przepisów higieny. - Bardzo ładnie, naprawdę - pochwaliłem dzieło Chudzielca. - A ja mam być tym Bohaterem? - Pan nim jest - uroczyście powiedział Chudzielec. Żebyśmy się rozumieli: w tym iluzynie miała występować moja wewnętrzna psyche. Wygląd fizyczny temu Bohaterowi miał dostarczyć jakiś przystojniak, który od ciągłego stania na głowie miał na makówce małe przydeptanie, doskonały przykład Zdrowego Człowieka Naszych Czasów. Dziadek Wścibiacz jeszcze kilkakrotnie próbował mnie złamać, kiedy byliśmy sami. - Przecież nie może cię interesować taki chłam - nalegał. - To dno - przyznałem - ale proponują okrągłą sumkę, nie sądzisz? Nie musielibyśmy odwalać chałtury w warsztacie, produkować podróbek zbieraczy minerałów Pierwszej Ekspedycji Lunarnej i podobnych głupstw, ciągle bojąc się, że ktoś na to wpadnie. Moglibyśmy zacząć handlować prawdziwymi antykami, na które dotąd nie mieliśmy forsy. - Prawdziwy antyk to taki - zabzyczał Dziadek - w którym nie odkryje się oszustwa. - Ta nowa maszynka wykryje oszustwo w każdym antyku - zaoponowałem. - Do tej pory antyk-kit mógł wykryć tylko sposób produkcji danego przedmiotu. Nowy odkrywa też sposób produkcji przedmiotu produkującego. - No Boże - brzęknął Dziadek - wyprodukujemy sobie nowe urządzenia starymi metodami i pojedziemy tak samo, jak do tej pory. - Dopóki nie przyjdzie ktoś z antyk-kitem jeszcze nowszej generacji. - No i co z tego? Zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. - Ale ja mam dość tego ciągłego ukrywania. Monstrum Frankensteina wbiło we mnie wzrok i dopiero po dłuższej chwili zabrzęczało mi w uchu: - To wolisz robić z siebie barana? - Za taką kopę reali zrobię z siebie barana do potęgi. Jak sami widzicie, faktycznie byłem baranem. Zdjęcia zaczęły się tydzień po przyjeździe do dekoracji Czeskopolskiej. Tam poznałem kierownictwo produkcji (szczerze pogratulowałem architektowi wnętrz, cały pojaśniał, a potem ze wzruszeniem mi opowiadał, że na pracę scenografa w iluzynie nikt nie zwraca uwagi, że to taka anonimowa niedoceniana harówa i że mi bardzo dziękuje i że bardzo sobie ceni moje zdanie). Aktorzy, których wybrano tylko dla wyglądu, trzymali się na uboczu. Zresztą aktorzy to nie jest odpowiednie słowo. Ciągle jestem ze starej szkoły, stale mam w pamięci tri-di filmy. Teraz te figurki nazywano stantami, ponieważ prawdziwymi aktorami, którzy byli popularni wśród widzów, byli ci, którzy robili emocje. W tym przypadku będziemy nimi ja i gdzieś z tyłu ci pozostali. - Mamy najnowsze odbiorniki emocyjne - chwalił się Chudzielec. - Szósta generacja. Dotąd niespotykana iluzja przeżycia. Normalne iluzynowe spacerny nakręcano tak, że najpierw robiono zdjęcia wszystkich scen ze stantami - w plenerze i atelier. A potem następowała ta wielka chwila, kiedy my, Wielcy Aktorzy, siadaliśmy w studio, wsadzali nam na makówki te wszystkie przyssawki czujników, a my mieliśmy włączyć swoje Wielkie Emocje. Chudzielec Dumoulins udzielał ostatnich instrukcji: - Zaczynamy od tej sceny, kiedy po raz pierwszy dowiaduje się pan o epidemii rozprzestrzeniającej się na Czeskopolskiej. W piersiach czuje pan narastający gniew wobec człowieka, który zaniedbał elementarnych zasad moralnych i zdrowotnych zagrażając życiu towarzyszy nieodpowiedzialnym zachowaniem, a zarazem rośnie w panu decyzja, by stawić czoło epidemii i pokonać ją. - Nie wiem, panie Dumoulins - powiedziałem - czy potrafię czuć to naraz. We mnie by rósł albo gniew, albo ta decyzja, ponieważ boję się, że jedno rośnięcie coś uszczknie z tego drugiego. Zapomniałem, że pan reżyser jest na planie pierwszym po Bogu, a reżyserem tego superwspaniałego spacernu był Chudzielec. - Powiedziałem gniew plus decyzja! Zapis, jedziemy, akcja! Wczułem się w to rośnięcie i rosłem, rosłem, wydawało mi się, że idzie mi zupełnie nieźle, ale nagle - stop. - Co się stało? - spytałem. - To nie jest ani gniew ani determinacja. Człowieku, pan śpi! Był wściekły i czułem, że zaczyna we mnie narastać fala gniewu wobec niego oraz fala determinacji, by pieprznąć tym i wrócić do Arkadii do sklepiku z antykami, z których część na pewno była prawdziwa jeśli nie w dziesięciu, to przynajmniej w pięciu procentach. - Dobra! - krzyknął z tyłu ten człowiek z zapisu. - Już się czuje! Ty chudzielczy draniu, czułem w duchu, poczekaj, kiedy się to skończy... - Stop! Nie może pan kierować gniewu przeciw konkretnej osobie. To musi być gniew nieukierunkowany. Niech pan nie zapomina, że czujniki mają bardzo precyzyjne właściwości rozdzielcze. Ale intensywność była dobra. Gotowy? Czujemy? Zapis, jedziemy, akcja! Czułem i czułem, aż w uszach zaczęło mi się kleić i dzwonić. To znów odezwał się Dziadek. - To bzdura, Kuba, skończ z tym! Gdybyś widział, jak wyglądasz, pękłbyś ze śmiechu, przecież oni zrobili z ciebie kompletnego błazna! - Stop! Co się tam odzywa? - przeklinał Chudzielec Dumoulins. Dziadek Wścibiacz wyglądał zupełnie niewinnie, ale zapomniał, że w studio jest pełno techników, prawdziwych specjalistów, a oni bardzo łatwo odkryją winnego. Wyrzucili go ku zadowoleniu reżysera. To mnie wkurzyło, bo od tej chwili czucie szło mi o wiele lepiej niż przedtem, jednak tylko do momentu, kiedy Dziadek odezwał się znowu, ponieważ jego łącznik miał zasięg trzech kilometrów. - Ten pański kolega musi wyjechać - oświadczył reżyser Chudzielec Dumoulins pod koniec drugiego dnia nagrań. Do tej chwili z wielkim mozołem udało nam się nakręcić chyba tylko pięć sekwencji, a z tą szóstą, nadzwyczaj głupią (Bohater namawia dwóch drugoplanowych bohaterów do Wielkiej Wędrówki, by Ocalić Chorych Towarzyszy) nie mogliśmy ruszyć z miejsca, bo Dziadek ciągle przeszkadzał uszczypliwymi uwagami. - Mam w kontrakcie, że Dziadek bierze udział w realizacji tego waszego wspaniałego spacernu - zwróciłem uwagę Chudzielcowi. Ale on miał pod ręką pół tuzina prawników, którzy uzupełniali jego mądrość. - Chcemy dotrzymać warunków umowy - powiedział. - Ale umowa nie specyfikuje, gdzie pański przyjaciel będzie brał udział w realizacji dzieła. - No chyba tutaj, ze mną - powiedziałem naiwnie. Chudzielec się uśmiechnął. - Pańskie subiektywne rozumienie umowy - ciągnął - nie jest zawarte w pisemnym porozumieniu. Pański przyjaciel weźmie udział w realizacji jako doradca przy naszym zespole w Arkadii. Nie mogłem nic zrobić, zwłaszcza dlatego, że w umowie, jak się okazało, zawarty był akapit o niewielkich rozmiarach, ale dużej doniosłości. Dotyczył praw Pan- Universalu do wystąpienia przeciwko mnie z roszczeniem w przypadku, gdybym aktem złej woli czy niekooperatywności spowodował straty materialne. Dziadka odwieźli, a ja zostałem sam wśród dekoracji, o ile oczywiście nie liczyć tych setek ludzi z obsługi i techniki. Z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem. Nakręciliśmy wszystko i Chudzielec był bardzo zadowolony, zaś jego przyjaciółka Genevieve nagradzała mnie uśmiechami - szkoda, że nie mogłem powiesić tych uśmiechów w klapie jak baretek, bardzo ładnie by tam wyglądały. Podobała mi się coraz bardziej i zaczynałem się bać, że Su zauważy to, kiedy się znowu zobaczymy. A co z Genevieve? Podczas przerw chętnie ze mną rozmawiała i słuchała moich opowieści, a ja oczywiście czułem się jak w siódmym niebie. Zadawała mi głupiutkie pytania, na przykład kim byli ci fundziacy i czemu wszyscy tyle mówili o tej, jak to się nazywało, bombie atomowej, skoro przecież epidemia Super- AIDS była o wiele gorsza. Ja jej wyjaśniałem, że najgorsze jest zawsze to, co jest teraz, i że taka już natura człowieka, że dla sekundy radości w teraźniejszości odda godzinę kłopotów w przyszłości, że robią tak nie tylko jednostki, lecz - co jest o wiele gorsze - całe społeczeństwa i że w ogóle najgorszy jest los proroków, którzy wykrzykują niewiarygodne prawdy i ostrzegają ludzi, że tańczą na skraju kruchej przepaści, ponieważ wprawdzie kiedyś wystawi im się pomnik, ale dopiero po śmierci, a pomnik postawią ci, którzy ich uśmiercili. Nakręcanie nawet mi się podobało, jednak najbardziej mnie podniecała wizja chwili (która się nieubłaganie zbliżała), kiedy z siedziby Pan-Universalu przyjedzie pan Kriegsmann, żeby mi osobiście podziękować za nieocenione usługi, a potem przekaże plastykową płytkę, która wyraża wartość ośmiuset reali. Dziadku, tym razem nie miałeś racji, mówiłem sobie przed snem, to było tego warte, osiemset reali, taka suma! Zobaczysz, zaczniemy nowe życie! Nagrywanie się skończyło i z Dumoulinsem i jego pięknością wróciłem do Arkadii. Zespół techniczny i stanci zostali na razie w dekoracjach i czekali, kiedy pan Kriegsmann - po obejrzeniu gotowego dzieła - przyśle swoje OK. Nastąpił ten długo oczekiwany dzień. Pan-Universal miał swoje biura na głównej alei, urządzono je z monarchistycznym przepychem, jak to określił Chudzielec Dumoulins. Wszędzie prawdziwy plastyk i emulsja i temu podobne szlachetne materiały. Nie można powiedzieć - było na co popatrzeć. Pan Kriegsmann również wyglądał imponująco, kiedy wszedł w towarzystwie jednego żywego i dwóch robotów-sekretarzy, wyprostowany, przypięty do stojącego kołnierzyka, w ciemnym garniturze wbitym na atletyczne ciało. Wpadł ze swoją świtą bez uprzedzenia. Zaskoczył nas i chociaż spodziewaliśmy się jego przyjścia, nie podejrzewaliśmy, że wpadnie tu jak klęska żywiołowa. Wstaliśmy trochę zakłopotani, jak gdyby przyłapał nas na czymś nieprzyzwoitym, na przykład na spożywaniu niehigienicznego pożywienia. - Witam pana, panie dyrektorze generalny - wykrzyknął Chudzielec radośnie unosząc ręce. - Jakie szczęście... - Jakie szczęście? Nieszczęście! Katastrofa! Przeklinam dzień, w którym pozwoliłem sobie wysłuchać pańskiej paplaniny! I przy tym widzowie mają mdleć? Panie Dumoulins, ręczę za to, że podczas oglądania "Trzech wspaniałych" nawet dojrzewająca histeryczka nie dostanie wypieków. - Niech pan słucha, panie... - powiedziałem, ale generalny wściekle na mnie spojrzał i warknął: - Pan niech milczy. W tych pańskich emocjach był szum i myśmy go rozszyfrowali: forsa, forsa, forsa. To panu chodziło po głowie? - Ale on jest naprawdę autentycznym pionierem! - Dobrze o tym wiem, Dumoulins! - grzmiał generalny. - On jest autentycznym pionierem i nie jego za to winię. To pan nie potrafił wyciągnąć z niego tych autentycznych emocji pioniera! - Sekundę - powiedziałem i w tej chwili moje emocje były tak autentyczne, że gdyby chcieli je odbierać, chyba rozwaliłaby się im maszyna. - Pan Dumoulins jest czysty jak lilia. Kto go zmusił, żeby wypaczać rzeczywistość, żeby zmienić wszystkie fakty? Dekoracja jest w porządku, krajobraz również, tylko ta historia jest wyssana z palca i z prawdą nie ma nic wspólnego. To chłam, szanowny panie dyrektorze! A ponieważ Pan-Universal najprawdopodobniej nakręca tylko chłamy, ja, panie dyrektorze, żegnam się. Było mi bardzo miło, panie dyrektorze. - A gdzie pan chce iść? - spytał. - Do domu, jeśli pan chce wiedzieć. - Myli się pan. Idzie pan prosto do sądu. Ponieważ ja pana zaskarżę. Praca przy spacernie "Trzech wspaniałych" jeszcze nie skończona. Dopiero się zaczyna. To, co do tej pory nakręciliśmy, uważamy, powiedzmy, za zdjęcia próbne. Teraz bierzemy się do prawdziwej roboty. Jeszcze nie pokazał pan tego, co przy najlepszej woli mógłbym nazwać autentyczną emocją. Reżyser Dumoulins jest chyba dobrym historykiem, ale, niestety, kiepskim reżyserem. Ale ja jestem znany z tego, że z każdego potrafię wydusić maksimum. Zmuszę kalekę do skakania, jeśli pan mnie rozumie. Ja przycisnę pana Dumoulins, a on przyciśnie pana. Szanowny panie - podszedł do mnie i stuknął mnie palcem w piersi. Innego mężczyznę bym pozbawił tego palca, ale spojrzenie Kriegsmanna mnie dosłownie zamroziło. - Szanowny panie, w panu jest wystarczająco dużo emocji. Powtarzam, dotychczasowe niepowodzenie to nie pańska wina - zwrócił się do Dumoulinsa - mało pana przydusili. Teraz pana przyduszą porządnie, o to już ja się postaram. 3. W "Błękitnej Lagunie" było pełno, jakby tam z tyłu na korytarzu przed toaletami miał halę odpraw Arkadia-Terminal, tak że wszyscy turyści byli zmuszeni ciągnąć akurat tędy. Su kręciła się za barem, tu i ówdzie wydawała jakieś polecenia, a między ludźmi krzątali się faceci ubrani w jaskrawożółte mundurki i starali się jak mogli stworzyć iluzję niefałszowanej chińskiej uprzejmości i gościnności. Zauważyła mnie, kiedy tylko wszedłem, to fakt, przed panią Su nie ukryje się nikt i nigdzie, i chociaż swoimi laserowymi oczyma obserwowała mnie chyba tylko setną sekundy, przeczytała mnie do ostatniego skrętu DNA, który mam w małym palcu lewej nogi i zacząłem żałować, że nie zostałem w domu, żeby słuchać brzęczenia Dziadka Wścibiacza. Ten dziadowski dziadek porządnie grał mi na nerwach, ale o czym tu gadać. Jeśli chodzi o granie na nerwach, nawet superman czy android nie osiągnie przeciętnego wyniku przeciętnej kobiety, a pani Su przewyższała przeciętną kobietę pod każdym względem, w dyscyplinach dla mnie przyjemnych i nieprzyjemnych, czyli w czułości i tym odwrotnym. Przedarłem się do baru, mimochodem przywitałem się z nią bransoletą, ale ona tylko skinęła głową. Wpadka, wpadka, prawdopodobnie o wszystkim wie. Ale jak mogła się dowiedzieć? - Człowieku, nie pchaj się - upomniała mnie turystka, pochodziła pewno z Europy albo Ameryki Północnej czy skądś tam, zapakowana w hermaki, kompletne, włącznie z pełnym hełmem. - Może pani zdjąć kapelusik - przychylnie powiedziałem. - Tutaj nie grozi dehermetyzacja. - Nie dla mnie takie bajki - odpowiedziała. Miała drogie hermaki i pierwszorzędny hełm. Doskonale przylegał do twarzy i mimo że chyba właścicielce pochlebiał, nie mógł sfałszować rzeczywistości na tyle, żeby nie było widać, że pod maską skrywa się twarz bardzo pięknej kobiety. - Pan chyba też jest na Lunie jednym z tych zielonych, którzy ledwo zdążyli ochłonąć, a już niedoceniają niebezpieczeństwa. - Chłonę tu - odpowiedziałem - już od jakiegoś czasu. Uważała mnie za turystę, no tak, mój wzrost zawsze zdradzi, że urodziłem się na górze. Do śmierci nie da mi to spokoju. Pani Su była na mnie nieźle wkurzona, ale nie postawiła na mnie krzyżyka. Kiedy zobaczyła, że nawiązałem interesującą rozmowę z tajemniczą cudzoziemką, przykolegowała się do nas i najbardziej oficjalnym z możliwych tonów spytała mnie, co zamawiam. - Wódkę martini on the rocks proszę - odparłem. Pani Su miała doskonały towar, martini importowała nawet z góry, a lód był zawsze starannie ogrzany do minus sześciu. - Straszna obsługa - zauważyła turystka. - Widział pan te okropnie ubrane androidy? A jednak to prowincja. Brakuje tu stylu. - Pani Su jest najlepszą barmanką w Arkadii - powiedziałem zupełnie cicho i w ogóle mi nie zależało na tym, czy Su słyszy, co mówię, chociaż wiedziałem, że słyszy. - "Błękitna Laguna" to najlepsza knajpa w Arkadii, a Arkadia jest najlepszym habitatem na Lunie. Jeśli chodzi o Lunę i jej styl, docenia go każdy i dlatego spadają tu nam na dół zastępy takich ziemniaków jak pani, madame. - Coś nie w porządku? - szybciutko zjawiła się pani Su. - Coś takiego - cudzoziemkę zatkało z zaskoczenia. - Jak pan ze mną rozmawia? - Proszę nie zwracać na niego uwagi - uśmiechnęła się pani Su. - Myśli, że arogancja należy do największych zalet weteranów kolonizacji. - Rocznik dwudziesty trzeci, za pozwoleniem - powiedziałem. Turystka się odwróciła, rozejrzała po sali, a potem gdzieś w kącie odkryła grupkę pięciu rozszczebiotanych kobiet, które zaszły już tak daleko, że odłożyły maski i ostro pociągały. Zaczęła na nie wściekle machać i gestykulować, co miało oznaczać: chodźcie tutaj, odkryłam prawdziwy skarb, chłopa, prawdziwego żwirka! Będzie opowiadać, no chodźcie! Gniew pani Su nie osiągnął takiego punktu, by zostawiać mnie na łasce sześciu turystek. Skinęła rączką, syknęła na androida ubranego w chałat mandaryna, żeby ją zastąpił i dała mi znak, że mogę się ukryć w świątyni jej kantorka. Zniknąłem za zasłonami z koralików w ostatniej chwili. Turystka nawiązała kontakt i dwie z pięciu jej koleżanek już odkleiły swoje energiczne tyłeczki od taboretów. - Dzięki, Su - powiedziałem. Miała na sobie obcisłą suknię z połyskującego brokatu ozdobioną złotymi smokami, na lewym boku rozciętą aż do tych partii, gdzie androidy miewają przekładnie stawowe. Zapięta była po samą szyję, ale od złotej spinki na górze aż do dołka między piersiami spływał jej dekolt w kształcie łzy. - Welcome home, sailor - powiedziała pani Su. Urodziła się w Hongkongu (to na górze na Pleśniawce, jeśli nie wiecie), a kiedy - to jedna z najlepiej strzeżonych tajemnic Układu Słonecznego. - To było takie... - wzruszyłem ramionami - zdarzenie. - Przyjemne? - Trochę. - Dzięki za szczerość. Nigdy nie życzyłam sobie, żebyś był świętoszkiem, ale nie byłoby mile widziane, gdybyś się przeze mnie zaczął zachowywać jak skończony łotr. Uważnie mnie sobie obejrzała. - Ponoć nie skończyło się dobrze. - Fiasko. Przyleciał sam wielki szef Kriegsmann. Aż dziw, że nie zostawił po sobie krateru. Krater Kriegsmanna, to nieźle brzmi. - No i co? - Obstaje przy dotrzymaniu umowy. Ta zabawa kosztowała już taką górkę reali - pokazałem dość wysoko od podłogi. - Trochę to Kriegsmanna wyprowadziło z równowagi. - Potrafię go zrozumieć - powiedziała Su. - Ale to jeszcze nie powód, żebyś się szlajał z kochanką pana reżysera w hotelu Splendid. Wiedziała wszystko. Cała pani Su. - Przecież mówię, że to było takie zdarzenie. Szkoda, że z zakłopotania nie można wydestylować samogonu. Pani Su miałaby co serwować przez cały rok. - Czyli jesteś ofiarą, prawda? - Bezbronną - wzruszyłem ramionami. - Na co cię wzięła? - Wzięła? Wybacz... - chciałem się bronić. - Przecież to ja oczarowałem Genevieve swoim wdziękiem, nie mogła się oprzeć zalotom tak doświadczonego... - Nie gadaj bzdur - powiedziała Su trochę rozdrażniona. - Na coś musiała cię wziąć. Intensywnie mnie obserwowała, jej laserowe oczy grzebały teraz w strukturze atomów mojego ciała. - Wzięła cię... na zainteresowanie. Tak, była w tym ciekawość. - O czym ty mówisz? - Otworzyłeś się przed nią jak książka - mówiła tonem człowieka, który jest pewny swoich racji. - Chciała wiedzieć wszystko o tych romantycznych czasach. Płonęła z chęci poznania prawdy. Pozwoliła staremu pionierowi otworzyć przed sobą serce. To czyste i szlachetne serce prostego, ale tak twardego charakteru. - Pleciesz nonsensy. Rozmawialiśmy o wszystkim. Opowiadała mi o Ziemi, a ja jej o Arkadii. To chyba normalne, nie? - Co na to Dziadek? - Po co go w to mieszasz? Chyba nie on jest tu ważny. - Ależ tak. Dziadek ma w głowie mózg. A nawet dwa mózgi, jak dobrze wiesz, i chętnie z nich korzysta. Bardzo by mnie interesowało, co on o tym myśli, o tym całym... zdarzeniu. Zdałem sobie sprawę, że to nie tylko zwykła scena zazdrości, jaką pani Su wywołuje po każdym moim wyskoku. Nie ma ich wiele, pozwalam sobie poszaleć najwyżej dwa, trzy razy do roku, ale przez cały ten czas było ich dostatecznie dużo, żeby jej występy stały się rutyną. - O co chodzi, Su? Już nigdy tej dziewczyny nie zobaczę. My się... pokłóciliśmy. Su, ja jej dałem w twarz! - No nie! - Naprawdę! Nie wiem, jak to się mogło stać... Naprawdę nie wiedziałem, mimo że mogłem szczegółowo odtworzyć każdą sekundę tej niezrozumiałej sceny. Genevieve w szlafroku, ja naprzeciw niej na środku pokoju w hotelu Splendid, za jej plecami krajobraz na całą ścianę (taki widok można zobaczyć najwyżej na ciemnej stronie) w projekcji tri-di, siedziałem na małym taborecie, ona mi coś opowiadała (jeszcze dzisiaj potrafiłbym zreprodukować, o czym to mogło być, ale nie znaleźlibyście w tym żadnego sensu, tylko takie czcze gadanie) i nagle coś się we mnie przełamało, czy może otworzyło, jakby oczy pokryło bielmo wściekłości, nagle do niej wystartowałem, już wstając zamachnąłem się, trafiłem ją w twarz, ona poleciała plecami na ten ekran tri-di, z nosa trysnęła jej krew, w oczach miała zdumienie, nie było w nich bólu, tylko zaskoczenie, a kiedy upadła, powiedziała coś w tym rodzaju "Widzisz, że są w tobie silne emocje". Chwyciłem ją za szyję i w tej chwili musiałem sobie prawie na głos powiedzieć: to nie jest Kat, nie zabijaj jej, to normalna ziemska dziewczyna, pamiętaj, co mówił kolega Gaston jeszcze w Czeskopolskiej, że kobiet nigdy nie bije się w twarz, zawsze tylko w tyłek, to je podnieca, dziewczyny powinny dostać w tyłek. Gaston, ten się znał na rzeczy, co też się z nim dzieje! - Jakoś przypomniałem sobie Kata i połączyłem go z nią. Su otworzyła tajną skrytkę w swojej tajnej szafce i wyjęła puzderko z drzewa sandałowego. Teraz zapali sobie fajeczkę, robi to bardzo rzadko. To też odlot. Z tlącą się cygaretką między palcami ozdobionymi długimi, pomalowanymi na czarno paznokciami zanurzyła się w poduszki na fotelu. - Opowiadałeś jej o Kacie? - Chyba tak. - Chyba, czy na pewno? - Tyle jej opowiadałem... No, oczywiście, że jej opowiadałem, jak wtedy było! Pytała, jak trafiłem na Lunę. Wiesz, ta dzisiejsza młodzież ma zupełnie błędne wyobrażenie o pionierach. Słuchaj, pionierzy! Czy byliśmy bohaterami dla iluzynów? Czy pasujemy do tri-di? Robiliśmy własnymi rękoma to, co teraz robią roboty, przecież w tym nie ma ani krzty romantyki. A przyjechaliśmy tutaj, bo wkurzała nas Ziemia. Chcieliśmy się wydostać z tego wiecznego kołowrotka: nie ma pracy, pieniądze najwyżej na standardowe życie, przeciętna statystyczna... Do cholery, tak było! - Po co się denerwujesz? - spytała i wydawało się, że to ją naprawdę interesuje. - Bo mnie to wszystko wkurza. Zaciągnęła się i w gabineciku zapachniało jak za starych dobrych czasów. Kochałem Su, choćby ze względu na te stare dobre czasy, które nas łączyły. Było to absurdalne, przecież fizycznie byłem w formie, jakbym miał na karku dopiero trzydziestkę, nie było ze mną ani gorzej, ani lepiej niż dzisiaj, ale czasami chwytała mnie nostalgia i uczucie .L:31 .N:127 beznadziejności, kiedy obserwowałem przemiany świata wokół siebie. Tak karkołomne i niepotrzebne, pogoń za wrażeniem, pogoń za iluzją, tak, iluzyn, to był symbol tych czasów, których dożyłem, ale do których nie należałem. Su również do nich nie należała i w "Błękitnej Lagunie" stworzyła sobie świat dla samego siebie i dla niej - i również dla mnie. - Kiedy ty posuwałeś dziewczyny w hotelu Splendid - powiedziała Su - ja trochę popracowałam. Powiedziała coś do orakla. Jak diabeł z pudełka wyskoczył z niego półprzezroczysty projektyd i złożył wyszukany ukłon dokładnie tak, jak go nauczyła. - Bądź łaskaw powiedzieć panu Nedomemu, co wiemy o firmie Kriegsmanna - rozkazała projektydowi Su. Odwrócił się do mnie (nigdy nie potrafiłem pojąć, jak projektyd może mnie zobaczyć) i zaczął: - Pan-Universal jest w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Projekt "Trzech wspaniałych" jest jego ostatnią deską ratunku. Hans Kriegsmann w realizację utworu zainwestował wszystkie rezerwy, a kontrakty wiążą go z siecią iluzynów. - Pan-Universal ma kłopoty? - zdziwiłem się. - Przecież to jedna z największych firm! - Inwestycje w nową aparaturę do zapisu emocji są tak olbrzymie, że żadna inna firma się na nie chwilowo nie porwała. - Te przeklęte pudła! - warknąłem z rozdrażnieniem. - Niezłe świństwo, te zapisy emocji! Wyobraź sobie, że mają zdolności rozdzielcze wyższe o dwa szeregi! - Szanowny pan ma całkowitą rację - pochwalił moje słowa projektyd. - Kampania reklamowa obiecuje, że "Trzech wspaniałych" zagwarantuje widzom przeżycia zupełnie nowego rodzaju. Autentyczne emocje. - Dziękuję - powiedziała Su i skinęła na projektyd, żeby wlazł do budy, pardon, żeby zniknął w oraklu. - Słyszałeś wszystko? - W zasadzie o tym wiem - mruknąłem. - Tylko nie podejrzewałem, że Pan-Universal upada tak nisko. Znowu zaciągnęła się cygaretką. Wkurzyło mnie to. Do diabła, czemu tu ma śmierdzieć? Palenie jest zabronione od dobrych sześćdziesięciu lat na Ziemi, a na Lunie było niedozwolone zawsze. Jeszcze będziemy mieć przejścia z policją. - Siedzisz jak na szpilkach - zauważyła Su. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Czego się ciągle czepiasz? Dobra, przespałem się z tą ziemniakową dziewczyną. Puściłem się nie po raz pierwszy i obiecuję, że nie po raz ostatni. Po co robisz z tego aferę? Znowu prychnęła. - Ta historyjka o Kacie musiała ją zainteresować. - A czemu ją miałaby zainteresować? Obraz jest już zarejestrowany. Spacern całą gębą: epidemia, zły, chory, dobry, zdrowy, karetka przyjeżdża w ostatniej chwili, żeby nie wszyscy powyzdychali. - Tylko nie ma w tym emocji - skonstatowała. Wkurzyła mnie. - Co znowu zaczynasz z tymi emocjami? Po co depczesz po trupie? Już cię przeprosiłem, czego jeszcze chcesz? - Kubo - powiedziała poważnie - coś się z tobą dzieje. Wygłupiasz się jak histeryk! Chłopcze złoty, co ta dziewczyna z tobą zrobiła? Trochę się uspokoiłem. - Przepraszam. No dobra, mam trochę zszarpane nerwy. Naciskają mnie, rozumiesz? Kriegsmann, ten Dumoulins... - Twój przyjaciel Dumoulins... Kubo, powiem ci od serca, co o tym wszystkim myślę. Ten twój Dumoulins wsadził ci dziewczynę do łóżka, żeby wyciągnęła z ciebie informacje. Stąd to zainteresowanie starymi przebrzmiałymi czasami, epoką pionierów i wszystkimi tymi sprawami, które nie mogą dzisiaj nikogo interesować, bo nikt nie jest w stanie tego zrozumieć. Oni chcą wiedzieć, co w tobie siedzi; chcą znaleźć twój słaby punkt! Chcą odszukać ten obnażony nerw, a kiedy go znajdą, zaczną go drażnić, aż w końcu wyciągną z ciebie to, co chcą wyciągnąć! Nie powinieneś był wspominać o Kacie. To twój słaby punkt. - Ale, Su, od tych starych czasów wszystko się zmieniło... To prawda, że parę ładnych lat szukałem Kata, ale dzisiaj to mi zupełnie obojętne! Czyż mógłbym dzisiaj nienawidzieć faceta, który pięćdziesiąt lat temu chciał mnie skrzywdzić? W taki nonsens nie uwierzy nawet dziecko! - Ale trochę gniewu w tobie zostało. Tak malutko... - Ani krztyny - uśmiechnąłem się. - Przecież wiesz. - Gdybym ci go tu, teraz, w tej chwili przyprowadziła... - Powiedziałbym, jak się masz, stary druhu! Ale, Su, ten facet już od dawna gryzie ziemię. Nie zapominaj, że wtedy cały turnus wrócił na górę. Nie został nikt... Dawno kiedyś analizowaliśmy tę sprawę szczegółowo i Su logicznie wywnioskowała, że nie mogę mieć pewności, że Kat, ten nieznany egzekutor, był z naszego turnusu. Mógł to być któryś z roczniaków, na pewno nie kot... - Kuba - powiedziała Su - ale... Przepraszam, nie chcę cię drażnić, ale wyobraź sobie, że została w tobie iskierka nienawiści do tego chłopa. Musiała w tobie zostać, wierz mi. A jeśli ci hochsztaplerzy z Pan-Universalu ją w tobie znaleźli i porządnie rozdmuchali... - Co ja jestem jakiś płomyczek czy co? Po co te gadki? Znowu się pojawiła ta chmurka gniewu. Zaćmiła mi wzrok, widziałem przed sobą niewyraźną zielonkawą postać usianą złotymi nitkami, krzywdziła mnie, grała mi na nerwach jak na cytrze - brzdęk, brzdęk. Ja nie jestem do grania, zostało jeszcze we mnie sporo tego twardego górnika, niedźwiedzia samotnika, czy ja proszę kogoś o współczucie i rady? Zostaw mnie w spokoju, zielona sylwetko, nie graj mi na nerwach, albo zrobię coś złego... Miałem ochotę ją zabić. Odskoczyłem do tyłu, chwyciłem taboret, na którym do tej chwili siedziałem, był to raczej puf, a nie taboret, porządnie wypchany, chwyciłem go i jednym szarpnięciem rozerwałem na dwie części. Ze środka wysypał się obłok mikroskopijnych plastykowych kulek, które go amortyzowały. Wpadały mi do nosa i zaczynały mnie łaskotać, dotknęły obnażonych nerwów, musiało zasyczeć, kiedy doszło do tego kontaktu, krzyknąłem i cisnąłem resztą pufa przed siebie, chyba trafiłem Su, ale nie zwracałem na to uwagi. Odwróciłem się i wybiegłem omal nie zrywając koralikowej zasłony. - Oooo! - krzyknęły turystki, które czekały na mnie przy barze - chodź do nas, przystojniaku - i rzuciły się do mnie. Machnąłem w lewo, machnąłem w prawo, jakiś facet mnie zaczął dość ordynarnie wyzywać, trafiłem go pięścią prosto w twarz, a potem starczyło jeszcze kilka zdecydowanych ruchów łokciami i byłem przy wyjściu. Błękitne światło reklamy night clubu pani Su trochę mnie uspokoiło. Oparłem się o ścianę przy drzwiach i głęboko oddychałem. Serce głośno we mnie tłukło. Obok przechodziły grupki turystów. Nienawidziłem ich wszystkich, en gros i jako jednostki. Czemu nie zostaną na głównej alei, po co włażą tutaj, w boczne uliczki? Czyżby Arkadia należała do nich, do tych parszywych ziemniakowych gapiów? Na co chcecie się gapić, durnie? Na pionierską romantykę? Czy była tu jakaś romantyka? Najpierw tu była tylko praca, a teraz został tylko fałsz. Do domu wróciłem w kiepskim humorze. Dziadek Wścibiacz, kiedy mnie zobaczył, zrozumiał, co się świeci i wycofał do swojej klitki. W pokoju był nieprzyzwoity bałagan. Krzesło stało mi na drodze. Odepchnąłem je. Upadło na ziemię. Nie trudziłem się podnoszeniem. Niech to zrobi Dziadek, on je tu postawił. Ulżyło mi dopiero w pokoju. Uwaliłem się na łóżko i przez chwilę wbijałem spojrzenie w sufit. Był pusty. Przypomniałem sobie pająki kątowe. Kiedy byłem mały, mieliśmy ich w domu mnóstwo. Czy są jeszcze na Ziemi pająki kątowe? Tylu ziemniaków już spotkałem, ale o to nie zdążyłem zapytać. Nostalgia chwyciła mnie za gardło i porządnie ścisnęła. - Kontakt - warknąłem. - Słucham? - natychmiast odezwał się telkom. - Hotel Splendid. Pokój Jaśmin. Przez chwilę rozlegał się nieprzyjemny dźwięk, a potem odezwała się Genevieve, zupełnie cicho, jakby mi szeptała prosto do ucha: - Czekałam na ciebie... Czekam na ciebie... 4. Z najwyższego piętra hotelu Splendid roztacza się piękny widok na całą Arkadię. Choćbyśmy dzisiaj na grawitechnice wieszali wszystkie psy, żyło się nam wtedy przyjemniej i nie traktujcie tego tak, jakbym znowu chciał ryzykować (zresztą, co tam - ryzykować już się nie będzie i basta). Warstwa atmosfery sięgała do wysokości tysiąca metrów, a powietrze było tak skonstruowane, że widać było całe rozgwieżdżone niebo, no i oczywiście w sprzyjającej porze Ziemię. W powietrzu w szerokich kręgach unosili się lotniarze na jasnoczerwonych, zielonych i błękitnych lotniach. Chłopcy chcieli się popisać przed dziewczętami, ale biada temu, kto przecenił swoje umiejętności - nad miastem wisiało policyjne gravo i załoga bacznie obserwowała, czy żeglarze nie lecą pod prąd albo nie pikują, nie robią beczek i tym podobnych akrobacji. Miasto tonęło w feerii świateł. Wydawało się, że płonie, wybucha, że to agonalny skurcz, ale skurcz się nie kończył, ogniste strzały niestrudzenie wzlatywały w górę, bez przerwy, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, śmierć nie nadchodziła. A miasto chyba na nią zasługiwało, choćby dlatego, żeby sobie odpocząć. Na horyzoncie też płonęły światła. Tam były próżniowe atrakcje na wolnej przestrzeni: olbrzymia ślizgawka z lodem podgrzanym do minus trzech, taki jest najlepszy, gwiżdże pod łyżwami, a w sześciokrotnie mniejszej grawitacji łyżwiarze wykręcali najbardziej karkołomne piruety. Narciarze wspinali się na szczyty tak strome, że na Ziemi nie odważyliby się nawet na nie spojrzeć. Tor wyścigowy wabił automobilistów i motocyklistów, żeby wypróbować, jak się jeździ, kiedy nie przeszkadza opór powietrza. Technika plastywizyjna potrafiła stworzyć w próżni baśniowe miasta, zamki i dżungle pełne zwierzyny. A jeszcze dalej, jak zanurzone w ciemności były strefy niczyje, gdzie wywożono śmieci, chociaż prospekty turystyczne twierdziły, że każde miasto lunarne jest samowystarczalne i recykluje wszystkie odpadki. Dla moich gospodarzy ten widok z wysokości wydawał się być czymś normalnym, mimo że to byli Ziemianie. A może właśnie dlatego, że to byli Ziemianie. Tu na górę, na najwyższe piętra Splendidu, trafia tylko personel hotelu, rzadko kiedy zwyczajny skalniak. - Ładny widok - zauważył pan Kriegsmann. - Powinniśmy przejść do rzeczy - to były słowa Dumoulinsa, pięknisia, któremu tak łatwo przyprawiłem rogi. Genevieve, sprawczyni wszystkiego, siedziała obok niego ze świątobliwą minką. Trochę mnie denerwował ten niewinny wyraz jej twarzy, jakby nic się nie stało, jakby jeszcze trzy godziny temu... - Wie pan, że jestem tu po raz pierwszy? - odwróciłem się do nich. - Jeszcze nigdy nie widziałem Arkadii z takiej wysokości. - Jak się panu podoba? - uśmiechnął się Kriegsmann. - Podoba i nie podoba. Do czego potrzebna jest taka Arkadia? - Żeby ludzie żyli tu szczęśliwie. - A żyją? - Chyba tak. Gdyby pan otworzył okno, usłyszałby pan śmiech. Dobrze opłacony śmiech. Jedno parsknięcie za real. Ale - dlaczego by nie? Śmiech jest zdecydowanie lepszy niż płacz. Przysiadłem się do nich. Każdy z nas miał do dyspozycji fotel o powierzchni mojej kanciapy. Na grubej kryształowej płycie (unosiła się w powietrzu, no cóż, grawitechnika) stały kieliszki, każdy w innym kształcie, w środku coś wirowało, kołatało, jakby to była wrząca woda. Jakaś nowość, astro-gimlet, czy jak to tam się nazywało. - Może być pan dumny patrząc z okna. Swoją pracą również pan się przyczynił do takiego rozkwitu. Wie pan, że na całej Lunie jest tylko pięć i pół tysiąca ludzi, którzy są tu dłużej od pana? - Pan to jakoś obliczył? - Pięć tysięcy czterysta dwanaście, jeśli chce pan znać dokładne dane. Tak, faktografii poświęciliśmy wiele uwagi. W końcu cała produkcja Pan-Universalu charakteryzuje się historyczną dokładnością. Wzmianka o Pan-Universalu przywróciła mnie do rzeczywistości. Siedzieliśmy tu dla Pan-Universalu, a nie żeby podziwiać widok z okna i cieszyć się - ewentualnie smucić - rogami jednego z nas. - Wobec tego nie rozumiem, czemu kręcicie takie knoty. Dobrze pan wie, że cała historia "Trzech wspaniałych" to kompletna bzdura. - Ludzie nie znieśliby historycznej prawdy. Ale my, twórcy, musimy ją znać, żeby odnaleźć najlepszy ton wiarygodności. Proszę mi powiedzieć, dlaczego w ogóle pan został na Lunie? - Dobrze pan wie, panie Kriegsmann. Paragraf sześć. Przekroczyłem termin o jeden dzień. - Wróciłby pan na Ziemię, gdyby pan zdążył na Jedynkę? - Oczywiście! - uśmiechnąłem się. - Miałem tam rodzinę, kolegów, ożeniłbym się, miałbym dzieci... - ...zachorował na Super-AIDS i umarł. Dumoulins zapewne tego by sobie życzył - te słowa o Super-AIDS wymówił z niekłamaną satysfakcją. - Może tak, może nie - powiedział pan Kriegsmann. - Na pewno byłaby to olbrzymia strata, gdybyśmy nie spotkali tu weterana jednej z cudownych przygód naszych czasów. Ten marsz przez pustynię... ranny kolega, mężczyźni połączeni wspólną wolą! Wspaniałe! Wizualnie pokazaliśmy to bez zarzutu! Gorzej z emocjami, prawda, panie generalny, pomyślałem sobie, ale wolałem się napić niż strzelić jakąś gafę. Smakowało bosko. Był w tym alkohol, ale oprócz tego coś jeszcze, jakiś afrodyzjak. Genevieve też piła coś podobnego, nie oszczędzałem się z piciem podczas spędzanych u niej wieczorów. Musiał w tym być afrodyzjak. Szanowni państwo, jak by nie było, mam już niemal siedemdziesiąt pięć lat. - A co z Katem? - spytał nagle Chudzielec. - A co ma być? Ostatnio uwagi o Kacie coraz bardziej mi przeszkadzały. Kiedyś dużo o nim myślałem, potem w ogóle, a jeszcze później było mi zupełnie obojętne, czy go wspominam, czy nie. Byłem zbyt daleko od niego. Ale teraz, chyba dlatego, że wraz z tymi ludźmi z Pan-Universalu powracałem do przeszłości, wspomnienia zjawiały się w żywszych barwach niż kiedykolwiek wcześniej, wspomnienia plastyczne, kolorowe i piekące. A może Su miała rację? Nie. Tego nie zamierzałem dopuścić do myśli. Su jest zazdrosną histeryczką. Jakżeby inaczej. Nie może się równać z Genevieve. W oświetleniu w barze wyglądała zupełnie nieźle, ale to, co jest w niej pięknego, to kosmetyka. Reszta to tylko smutek, zgorzknienie, starość. Biedna mała Su. Powinna była zostać w Hongkongu. Umarłaby na S-A i miałaby święty spokój. - Został pan na Lunie po to, żeby go znaleźć. - Nonsens. Powiedziałem, że paragraf sześć... - Paragraf sześć znieśli w pięćdziesiątym drugim i w tym czasie dziewięćdziesiąt osiem procent starych kolonistów wróciło na Ziemię. Pamiętałem... Jakżeby nie. Program rehabilitacyjny był hasłem dnia. Każdy pędził do domu, ładowali w niego calcium, naświetlali jakimiś promieniami. Trenowali, aż strzępy z niego leciały, a jeśli było trzeba, nawet wymienili serce. Dziewięćdziesiąt osiem procent? Chyba kiedyś ta liczba obiła mi się o uszy. Dla mnie liczyło się to, że odeszli wszyscy koledzy. Nawet ci, którzy kolegami nie byli. Miałem wtedy znajomego w biurze paszportów. Osobiście kontrolowałem każdego, kto miał coś wspólnego z Czeskopolską. Byłem jak sęp. To szaleństwo trwało trzy lata. Przez moje ręce przeszło tysiące dokumentów. Każdą twarz studiowałem godzinami. Kata wśród nich nie było. Został na Lunie. Byłem tego stuprocentowo pewien. Chciałem go znaleźć za wszelką cenę. Na pewno był na Lunie! Jak mogłem mieć taką pewność? No mogłem, do cholery! Myślicie, że jestem jakimś prostaczkiem? Że przez tych dziesięć lat siedziałem na tyłku? Ludzie, ja przeszedłem Lunę wzdłuż i wszerz, obejrzałem każdy kamień, żeby się przekonać, że się za nim nie skrywa... Wtedy miałem gorącą krew... czterdzieste, pięćdziesiąte lata... Siedziałem w tym monstrualnym fotelu. Patrzyli na mnie, ale miałem to w poważaniu. Czułem, że powraca coś z tych starych, pogrzebanych w zapomnieniu czasów. Jakbym był nagle silniejszy, odważniejszy, no i młodszy. - Chciałby pan, żebyśmy tego człowieka odnaleźli? Pokręciłem głową. - Panie Kriegsmann, nawet panu to się nie uda. Wiem, że może pan dużo, ale wtedy poruszyłem wszystko, rozumie pan? Przez dziesięć lat nie robiłem nic innego, tylko szukałem tego faceta. - Źle się pan za to wziął - zauważył Chudzielec. - Jak to, do diabła? - Nie znalazł go pan. Odstawiłem szklankę na stół, aż stuknęło. Genevieve uśmiechnęła się do mnie. Uspokoiła mnie tym. Zostaw go, kochanie, mówił ten uśmiech. To zazdrośnik. Też się uśmiechnąłem. Grzała mnie świadomość, że jest we mnie siła i temperament. Już myślałem, że zdziadziałem, nieczuły jak krzyż na grobie. Nawet Kat i jego losy mi zobojętniały. Gdybym go spotkał i ktoś by mi powiedział, że to on... Byłbym zaskoczony - i na tym by się skończyło. Zachowałbym się tak jeszcze przed miesiącem. Ale teraz? - Niech pan sobie wyobrazi, że go znajdziemy. Serce zaczęło mi walić. Kriegsmann pochylił się i uważnie na mnie spoglądał. Co chciał wyczytać z mojej twarzy? Nie dałem po sobie nic poznać, przynajmniej tak mi się wydawało. Ale Kriegsmann raptem się wyprostował, zapadł w fotel i wyglądał jakby przeczytał to, co chciał. - Potrafiłby pan go zabić? - spytała Genevieve. - Chyba nie - powiedziałem, ale już w tej chwili było jasne, że kłamię. Tak, zabiłbym go na miejscu, chociaż to może absurdalne. - Mniej więcej tak sobie wyobrażam Kata - powiedział Kriegsmann bez uprzedzenia. Było to chyba polecenie dla orakla, ponieważ nagle nad płytą stołu pojawił się projektyd, chłop w hermetyzowanym kombinezonie jak żywy, nawet nie był przezroczysty, tylko wysokością różnił się od oryginału, mógł mierzyć jakieś pół metra. Poruszał się topornie, dokładnie tak, jak pamiętałem. Mój Boże, wtedy hermetyzowane kombinezony uważaliśmy za olbrzymi postęp wobec bałwanów, ale co to było za niezgrabne monstrum wobec dzisiejszych łupinek! Projektyd szedł powoli, noga za nogą, jakby szedł po jakimś ruchomym chodniku, ponieważ w rzeczywistości wcale nie poruszał się naprzód. Zatrzymał się, nieśpiesznie pochylił i podniósł coś z ziemi. Przełknąłem ślinę, na oślep sięgnąłem ręką po szklankę, ale nie trafiłem. Położyłem rękę na kolanie. Nie chciałem stracić z tego widoku ani sekundy. Projektyd się wyprostował. W jego ręku zabłysnął ostry przedmiot. Powoli się obracał, aż stanął twarzą ku mnie. Nerwowo się zaśmiałem. Rozejrzałem się po pozostałych. Nie patrzyli na projektyd, ale na mnie. Powiedziałem, że to ładne albo coś w tym rodzaju i wziąłem szklankę. Nie doniosłem jej jednak do ust. Projektyd wymierzył we mnie odłamkiem skały i ruszył do przodu. Rzuciłem w niego szklanką. Przeleciała przez jego niematerialne ciało, odbiła się od stołu, ale nie rozbiła się. Za to gimlet się rozprysnął na wszystkie strony. - Zwariował pan? - wrzasnął na mnie Chudzielec. Wycierał sobie napój z twarzy i otrzepywał ubranie, szpanerskie, białe z wplecionymi srebrnymi nitkami. Napój dosięgnął również Kriegsmanna i Genevieve. Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko wzięła serwetkę i wysuszyła sobie twarz. Kriegsmann przywołał androida, który w ciągu kilku sekund przywrócił porządek. W tym zamieszaniu nawet nie zauważyłem, kiedy projektyd zniknął. - Przepraszam - wymamrotałem. - Nie musi pan przepraszać, panie Nedomy. Rozumiemy siłę pańskich uczuć. Powiedziałem, że mógłbym dla pana coś zrobić. Tak, proszę to traktować jako przyjacielską propozycję. Znajdę pańskiego Kata. Proszę mi nie przerywać. Dzisiejsze środki kryminalistyki naukowej są o wiele lepiej rozwinięte niż w latach pięćdziesiątych, to oczywiste. Wtedy wierzono w zbawienne psychotechniki. Czytanie myśli! Całe to gadanie było śmiechu warte. Każdy chociaż trochę moralnie silny człowiek potrafi stworzyć w sobie bariery. Psychotechnika była o dziwo skuteczna w przypadkach rozbitego okna: chłopiec sąsiadów przyznawał się już w trakcie pierwszego przesłuchania. Ale gdy chodziło o sprawę poważną i podejrzany przygotował się do przesłuchania, psychotechnika zawodziła. Zacisnąłem wargi gotowy nie wypowiedzieć już ani słowa: o tym wiem tak samo dobrze jak pan, panie Kriegsmann. Jak pan myśli, kto zamówił z Ziemi najlepszy psychodetekt ówczesnych czasów? Przez pięć lat harowałem jak wół, żeby spłacić tę aparaturę. Pięć lat pracy na marne. Psychodetekt zawiódł, tak jak zawiodło wszystko. - Zapewne słyszał pan o odciskach psychicznych - kontynuował Kriegsmann. - Przesąd - odparłem. - To nie przesąd. Silne emocje naprawdę wywołują zmiany strukturalne w materii. Słabną z upływem czasu, ale można je wyszukać i wzmocnić. Te metody, drogi przyjacielu, są na razie mało znane. Sprawa perspektywiczna. Technologia jest dostępna dla centralnych organów śledczych... i przodujących korporacji, jak na przykład Pan-Universal. - Pan-Universal jest przodującą korporacją? Pozwoli pan, że się zaśmieję! Nie wiadomo skąd w drzwiach pojawiła się Su. Zerknąłem na Genevieve. Uważnie spoglądała na Su. Opowiadałem jej o kobiecie, z którą spędziłem siedemnaście lat, ale zapewne wyobrażała ją sobie inaczej. Chyba to moja wina, nie opisywałem Su w różowych kolorach, co łatwo zrozumieć. Ale muszę przyznać, że w tej chwili i w tym oświetleniu wyglądała doskonale. Miała na sobie błękitny komplet ze spodniami. Wąskie nogawki podkreślały szczupłą sylwetkę, ale dzięki szerokim klapom i wywatowanym ramionom nie wyglądała na chudzinę. Przeciwnie, z tym ciemnoniebieskim pasem ciągnącym się skośnie przez twarz prezentowała się przebojowo. Wstałem, wskazałem ją i powiedziałem: - To moja żona, pani Su. Genevieve Pascal, Gaspar Dumoulins i pan Hans Kriegsmann, dyrektor generalny Pan- Universalu. - Generał bez armii - zauważyła cudowna Su, która nie potrafiła od razu chylić przed kimś głowy. - Niezupełnie, droga pani - uśmiechnął się Kriegsmann delikatnie. - Pani mąż... nie przypuszczałem, że jesteście małżeństwem... należy do moich najświeższych zdobyczy. - Proszę mi to wyjaśnić trochę bliżej - powiedziała Su. - Złożyłem panu Nedomemu propozycję... przyjacielskiej przysługi. Chciałbym zrealizować marzenie jego życia. - To może się wreszcie dowiem, jakie jest marzenie twojego życia? - zwróciła się do mnie. Pan Kriegsmann uprzedził moją odpowiedź. - Pan Nedomy chce znaleźć pewnego człowieka. Znajomego z dawnych lat. Poszukuje go już od dłuższego czasu. Działania rozpoczniemy jutro. Zaczniemy tam, gdzie ślady powinny być najświeższe, stosunkowo najświeższe, jeśli weźmiemy pod uwagę nieprzyjemny fakt, że od tych wydarzeń upłynęło już pół wieku. Przeszukamy Czeskopolski Kombinat Wydobywczy! - Nie ma tam nikogo! Po co rozgrzebywać stare sprawy? - Niektóre rzeczy potrafi zrozumieć tylko mężczyzna - rzekł Kriegsmann. - Panie Kriegsmann, mnie pan nic nie wmówi. Nie należy pan do dobroczyńców ludzkości! - Dobroczyńca ludzkości? Na pewno nim nie jestem, ale panu Nedomemu chcę pomóc. Oczywiście, mam w tym swój własny interes. Wierzę, że radość z osiągnięcia celu uwolni barierę emocjonalną w jego psychice i że w miłej atmosferze skończymy nakręcanie wspaniałego widowiska. Już dzisiaj serdecznie panią zapraszam na premierę! - Jakubie, co ty na to? - spytała Su. Spojrzałem na Kriegsmanna. - Niech pan słucha, nie wiem, jak pan to chce zrobić, ale Czeskopolska nie istnieje już od trzydziestu dwóch lat. Zniknęła z powierzchni Luny! - Uściślę: nie ma jej na powierzchni, ponieważ zniknęła pod powierzchnią. Została zasypana podczas budowy szóstej autostrady panlunarnej. Moi pracownicy wysłali pierwsze sondy. Które znalazły cel, droga pani. Hasło Pan-Universalu to sukces. Proszę mi wierzyć, że wierność temu hasłu zawsze się nam opłacała. O tym nie wiedziałem. Myślałem, że budynki Czeskopolskiej zostały zdemontowane, że szychty zasypali... - Idziesz ze mną... czy z nim? - spytała Su. Uśmiechnęła się do mnie i to mnie złamało. Gdyby zaczęła się kłócić, łatwiej by mi było podjąć decyzję, pomogłaby mi przekora. Ale co zrobić z taką miłą i diabelnie piękną kobietą? - Wrócę do ciebie, obiecuję. Skinęła, ale nie przestała się uśmiechać. - Nigdy nie obiecuj tego, o czym nie jesteś przekonany, że możesz spełnić - powiedziała Su, pożegnała się skinięciem głowy i skierowała się ku drzwiom. W połowie drogi jednak się zatrzymała, cofnęła i podniosła moją szklankę, która leżała na ziemi. Powąchała ją. Chudzielec Dumoulins pytająco spojrzał na szefa, ale ten nieznacznie machnął ręką, ten gest oznaczał uspokojenie. Zauważyłem to, ale wtedy nie potrafiłem wytłumaczyć. Su przez chwilę się zastanawiała, a potem szybko wyszła, zabierając ze sobą szklankę. - Kieliszek zostawimy pańskiej małżonce na pamiątkę - powiedział Kriegsmann. - Polecę, żeby przyniesiono panu nową. Mamy jeszcze sporo do omówienia. Jutro pana czeka coś na kształt wyprawy wojennej ze starych pionierskich czasów. Obsługa przyniosła mi nową szklankę, pełną tego piekielnie dobrego gimletu, a jak piłem i omawiałem szczegóły wyprawy wojennej, czułem się wspaniale. Jak za starych pionierskich czasów. O Su zapomniałem. 5. Policjanci zgarnęli mnie, gdy tylko pojawiłem się na dole w hallu otoczony tłumem wydzierających się szczeniaków, którzy wsiedli do windy gdzieś na trzydziestym ósmym piętrze. Zachowywali się bardzo porządnie, to znaczy policjanci, nie chłopcy, którzy nie mogli się doczekać wycieczki pod pomnik Armstronga i wyrażali to bijąc się ze sobą, przy czym co piątym ciosem obdarzali mnie. Byłem trochę zaskoczony, kiedy ujrzałem dwie poważne postacie androidów w ciemnoniebieskich prochowcach rozmawiające z recepcjonistką, która w tym luksusowym hotelu była kobietą. Chyba mieli oczy w plecach, co u kukieł wcale nie było nieprawdopodobne, ponieważ gdy tylko drzwi windy się otworzyły, natychmiast się odwrócili i wyciągnęli mnie, skopanego od poziomu zero po mniej więcej kolana. Hall hotelu Splendid był urządzony z przepychem poniekąd pogrzebowym. Przeważała czerń i szarość, wszelkie metalowe części srebrzyście połyskiwały, chyba po to, żeby uwydatnić kontrast z barwnymi strojami turystów, świetlnymi reklamami ulubionych atrakcji Arkadii i statkami administracji miejskiej, które dostojnie przepływały nad głowami i nachalnie udzielały rad i poleceń nowo przybyłym. Kto chciał, mógł sobie taki statek wynająć za przewodnika, ale rzadko trafiał się taki szaleniec. - Jakub Nedomy, urodzony na Ziemi 29 listopada 2023 - wypowiedział policjant magiczną formułkę, po której z konsekwencją godną lepszej sprawy następowało. - Pójdzie pan z nami. - Nic nie wiem, nikogo nie znam, nigdzie nie byłem i o niczym nie słyszałem - odpowiedziałem swoją formułkę, której używam regularnie podczas podobnych okazji, które w moim życiu zdarzają się wcale nie tak rzadko. - Tędy proszę - powiedział drugi android i wskazał drzwi obrotowe, przy których stał portier w mundurze admirała floty kosmicznej i znieważał ją kłaniając się każdemu, nawet niejakiemu Kubie Nedomemu, właśnie zatrzymanemu za... a właściwie za co? Oczywiście wpadło mi do głowy jedyne, co mogło wchodzić w grę: jakiś napalony turysta doniósł na mnie jako na producenta fałszywych antyków. W Arkadii w tej branży pracowało nas kilkuset, może tysiąc, ale tylko paczka Pistoriusa i może jeszcze siostry M'Kot osiągały takie wyniki jak ja z Dziadkiem Wścibiaczem. Zresztą ten pomysł podrzucił mi właśnie on, Dziadek, już dawno, wiele lat temu, tuż po naszym spotkaniu: ja, zmęczony życiem notoryczny alkoholik i okolicznościowy narkoman, i on, wypuszczony z sanatorium na Lagrangu po piętnastu latach, gdzie z pięciu i pół kilograma ludzkiego boczku, pół metra jelit i resztek mózgu wyprodukowali cyborga, który z odległości piętnastu jardów we mgle wyglądał jak zwyczajny mężczyzna. Wspólnie wyruszyliśmy w lepszą drogę. To znaczy ja przestałem chlać, on przestał umierać i zaczęliśmy produkować falsyfikaty antyków, które sprzedawaliśmy snobom za bezwstydne pieniądze. Zupełnie dobrze sobie żyliśmy, z tym tylko wyjątkiem, że od czasu do czasu nas zgarniali, raz nam wlepili mandat, innym razem pół roku pudła, w zależności od tego, jak ostre przepisy właśnie panowały w Arkadii. W owym czasie mieliśmy zupełnie liberalnego burmistrza, który zwracał uwagę tylko na to, żeby zapełniała się miejska kasa, żeby było co pić, a ludzie żyli dobrze, zarówno turyści, jak i nasi, którzy turystów skubią. - Nie wiedzą panowie o kimś, kto chciałby nabyć Lunnika dwójkę z pięćdziesiątego dziewiątego roku zeszłego wieku? W doskonałym stanie po kapitalnym remoncie, wszystkie agregaty działają bez zarzutu - odezwałem się do policjantów, żeby nawiązać rozmowę. Ale z kukłami nie można sobie pożartować. - Proszę usiąść z tyłu - powiedział ten, który wygłosił cudowną formułkę aresztowania (prefekt policji nigdy by się nie przyznał, że tak właśnie brzmi). Otworzył drzwi gravo i poczekał, aż się umoszczę na zdezelowanym siedzeniu. Śmierdziało tu potem i wymiocinami - czegóż innego można się spodziewać w policyjnym gravo? Zazwyczaj przesłuchiwali mnie i zamykali w budynku prefektury na Okrągłym Placu, ale tym razem wybrali zupełnie przytulne zadupie w dzielnicy zwanej Appolonia, gdzie za parę drobnych udzielano schronienia młodzieńcom i pannom, którzy urwali się z turystycznej eskapady zdecydowani pozostać na Lunie, by tutaj spróbować szczęścia. Rzadko trafiałem w te okolice - wątpię, czy znalazłbym tu klienta, najwyżej potencjalnego konkurenta. Weszliśmy przez wąskie drzwi do budynku strzeżonego z niechęcią przez androida, który, biedaczyna, miał obwody w pięćdziesięciu procentach z offinu, a kto wie, czy powodziło mu się aż tak dobrze. Nigdzie nie było nawet wzmianki o tym, że w budynku pan prefekt ma swoją filię, nawet na drzwiach na pierwszym piętrze nie było żadnego napisu. Za to za drzwiami było najzwyklejsze biuro policyjne, jakie potraficie sobie wyobrazić. Stół pobryzgany kawą i Bóg wie czym jeszcze, niewygodne krzesła, w kącie wieszak, senna teleściana z ostatnimi reklamami. Ten facet przy stole był człowiekiem, nie kukłą. Uparcie dłubał sobie w zębach jakby miał nadzieję, że właśnie tam wykopie dzban pełen złotniaków, który jest ukryty na końcu tęczy. Skinął mi, żebym sobie wybrał krzesło, więc zacząłem przeglądać jedno po drugim, ale gdybym wybierał na chybił trafił wyszłoby na to samo. Obaj moi przewodnicy stanęli przy drzwiach i zamarli w kataleptycznym stanie, który u androidów zawsze działał mi na nerwy. Powietrze cuchnęło dymem z papierosów. Pan komisarz, czy kto to był, zapewne hołdował tytoniowi. I komu się tu poskarżyć? - Może pan sobie pogratulować, że tak szybko pana znaleźliśmy - zaczął. Wyciągnął wykałaczkę z ust i uważnie obejrzał jej pożółkły grot. Bez długiego celowania rzucił ją w kierunku kosza na śmieci, lecz chybił pudło o parę dobrych cali. Westchnął. To niepowodzenie chyba go zabolało. - Serdecznie panu dziękuję. Nie wydawało się, żeby mój sarkazm zrobił na nim większe wrażenie. - Zna pan tych ludzi? - spytał. Na teleścianie doszło do zmiany warty. Ćpuny, szmuglerzy, paserzy, złodzieje i oszuści, jak również trupy świeże i odleżałe, ci którzy zginęli śmiercią tragiczną i naturalną, cała ta paczka zniknęła i zastąpiła ją galeria złożona tylko z trzech obrazów, ale za to pięknych i szlachetnych: pan dyrektor generalny Hans Kriegsmann uśmiechał się pośrodku, po jego lewicy wytrzeszczała oczy Genevieve, a po prawicy swojemu szefowi służył Chudzielec Dumoulins. - No i co z tego? - spytałem. - Pańska przyjaciółka Su Wang-lin przyniosła nam interesujący dowód rzeczowy. Sięgnął do szuflady i wyjął szklankę, którą przed niecałą godziną posiadała moja droga Su. Wszyscy się śpieszyli, i Su, i policjanci. - Wie pan, jaki był główny składnik napoju, którym raczyli pana ci przestępcy? - Niech pan mówi - zachęciłem. Powiedział coś straszliwie długiego i niezrozumiałego. Potem dodał: - Mówiąc krótko, narkotyk. Psychofarmak o bezpośrednim wpływie na dowolne rejony życia duchowego. Niech mi pan powie, panie Nedomy, nie cierpiał pan w ostatnich dniach na ataki gniewu? Atak gniewu opanowywał mnie właśnie teraz, ponieważ odnosiłem uzasadnione wrażenie, że pan policjant nie ma czego szukać w dowolnych rejonach mojego życia duchowego, ale opanowałem się, zwłaszcza ze względu na te dwie kukły, które stały za moimi plecami gotowe raz dwa się ocknąć. - Nie wydaje mi się. - Pani Su twierdzi coś odwrotnego. Poinformowała nas, że zachowuje się pan irracjonalnie, jest pan przewrażliwiony, a nawet agresywny. Rozbija pan meble. - Niech pilnuje swojego nosa! - warknąłem. - Meble! To był tylko taboret, zupełnie mały i stary. - Panie Nedomy, niech pan uważnie słucha, co panu zaraz powiem. Jest pan pod wpływem narkotyku. Wszystko świadczy o tym, że urabiali pana już od dłuższego czasu, niewątpliwie przez cały czas kręcenia i podczas prac przygotowawczych. Mogę wydać nakaz zatrzymania i kuracji profilaktycznej, ale wolałbym, żeby pan współpracował dobrowolnie. Nie jest pan żadnym młodzieniaszkiem, panie Nedomy, i dobrze pan wie, że nie można w nieskończoność przeciążać zjuwenilizowanego organizmu. Nie jest pan czterdziestolatkiem! - Niech pan słucha! - zacząłem krzyczeć. - Nie wiem, co naopowiadała panu Su. To histeryczka i jest o mnie zazdrosna. Ale to sprawa między mną a nią i policja nie ma prawa się do tego wtrącać. Żądam, aby natychmiast mnie uwolniono. Skinął ręką, trójca moich dobroczyńców się rozpłynęła, zresztą pod warstwą kurzu pokrywającą ekran jak szara kurtyna byli nie najlepiej widoczni, i pojawił się skomplikowany trigraf i wzór chemiczny. - Wynik analizy resztek napoju w szklance - powiedział. - Wie pan doskonale, na co na Lunie jesteśmy najbardziej cięci: na narkotyki, prostytucję i fałszerstwo. To właśnie - wskazał ekran - jest dowodem na obecność narkotyku i mam prawo zatrzymać osoby, które ten narkotyk do szklanki nalały, w mojej kompetencji jest też kuracja profilaktyczna. Zaczęła we mnie wrzeć wściekłość. - A po co ludzie pchają się na Lunę, czemu nie zostaną na Ziemi, na Kole albo na Lagrangach? Ponieważ to jest ostatnie miejsce w Układzie Słonecznym, gdzie jeszcze można się trochę zabawić. Turyści tu sobie trochę przyćpają, zachleją i liczą na to, że tubylcy ich oskubią. To się nazywa przemysł turystyczny! Wie pan o tym lepiej ode mnie. A gdybyście zaczęli na ludzi pokrzykiwać, gdybyście naprawdę wyeliminowali wszystkie narkotyki, a dobrze pan wie, że alkohol i nikotyna też są na tej liście, gdybyście pozamykali wszystkie dziwki i żigolaków, oszustów i cinkciarzy, cały przemysł turystyczny na Lunie pójdzie z torbami. Jak pan myśli, po co tu te tłumy ciągną? Żeby obejrzeć pomnik Armstronga i ślady Łunochodu? Drogi panie, żyję tu już ładnych parę lat i ręczę za to, że widziałem, jak te sławne ślady Łunochodu preparowano z okazji setnej rocznicy i jak te prawdziwe zniknęły, kiedy w pięćdziesiątym pierwszym w Mare Imbrium otwierano kompleks produkujący tlen. Panie komisarzu, mnie pan nie przechytrzy. Te wzorki może pan sobie wsadzić gdzieś. Gdzie ma pan dowód? W tej szklance? Niech pan mnie nie rozśmiesza. Pan Kriegsmann ma do dyspozycji więcej adwokatów niż pan goryli za plecami i nawet ten najgłupszy zapyta w sądzie, jak pan udowodni, że narkotyk w szklance umieścił Kriegsmann lub jego ludzie. Czy to nie mogła być równie dobrze pani Su, która panu ten dowód rzeczowy przekazała? Rozpaliłem się do białości i znowu pojawiły się te pasemka gniewu. Najchętniej bym komisarza zabił, w przebłysku trzeźwości sam się zdziwiłem, czemu go jeszcze nie chwyciłem za szyję, ale zdałem sobie sprawę, że te dwie kukły trzymają mnie za ręce, że mnie uniosły, aż nogi odlepiły mi się od ziemi, i trzymają mnie jak w imadle. Mógłbym je kopać o wiele gorzej niż kopali mnie weseli chłopcy w windzie, ale to nie miało najmniejszego sensu. Kukła reaguje na kopanie mniej więcej tak jak bazaltowy słup. Musieli mieć w rezerwie jeszcze jednego, ponieważ od tyłu nałożył mi na głowę naprawdę śmierdzący worek. Było to pięknie zharmonizowane. Jednocześnie kukły mnie puściły, a ten trzeci przyjemniaczek szarpnął za róg worka i już tkwiłem w nim po pas, potem zaś pociągnął za sznurek przyciskając mi w ten sposób ręce do ciała. W całkowitej ciemności natychmiast straciłem poczucie przestrzeni. Nigdy nie cierpiałem na klaustrofobię, nie mógłbym być górnikiem i nie wytrzymałbym na Lunie, ale możecie mi wierzyć, że ten worek to było narzędzie tortur dla doświadczonego żwirka mojego pokroju. Rzucałem głową z boku na bok, kopałem wokół siebie, ale kopniaki trafiały w powietrze. Po każdym takim wyrzucie bolały mnie stawy albo kolano, po chwili całe ciało miałem jakby w ogniu. Na linach trzymali mnie zapewne wszyscy trzej, ponieważ nie mogłem się schylić ani cofnąć. Jak długo to trwało? Kilkusekundową wieczność. Potem odezwało się uderzenie, coś trafiło mnie w ramię, pneumatyczny zastrzyk przebił tkaninę, po całym ramieniu rozlał się płomień, a kiedy znowu przyszedłem do siebie, leżałem na stole w gabinecie, a wokół mnie stał tłumek obrzydliwie współczujących ludzi, którzy rozmawiali ze sobą półgłosem, chyba żeby nie urazić mojej wrażliwej duszyczki. Byłem spokojny, zrównoważony. W głowie miałem wysprzątane jak nigdy dotąd, korytarze myśli świeciły po przejeździe automatów czyszczących i polerujących, żeby przed główną inspekcją błyszczało. Chyba nawet jeszcze je pomalowano! Inteligencja ze mnie wręcz tryskała i gdyby mi ktoś polecił wymyślić żarówkę, zapytałbym, czemu chce tak mało. - Proszę spokojnie leżeć, panie Nedomy, musi pan odpocząć - polecił mi kobiecy alt. Uśmiechnąłem się. Lubię kobiece alty (oczywiście wraz z wyposażeniem). - Teraz już wszystko będzie w porządku. Niech pan popatrzy w lewo... w prawo... Dobrze, reakcje w porządku. - Mogę usiąść? - Teraz już tak. Chcieli mi pomóc, ale nie potrzebowałem wsparcia. Opuściłem nogi ze stołu. Byłem nagi. Wydało mi się to bardzo komiczne. Nie opodal na metalowym, białym krześle siedział ów komisarz. Jego pomagierzy zbili się w tłumek i tkwili przy drzwiach. Zerknąłem na nich. Potem sobie przypomniałem, co zaszło... kiedy? Przed godziną? Przed tygodniem? - Chyba sporo narozrabiałem, co, panie komisarzu? - Inspektor Prochor - przedstawił się glina i pożółkłym palcem uderzył się gdzieś nad skronią. - A z tym rozrabianiem proszę się nie przejmować. To nie pańska wina. Narkotyki to świństwo. Dlatego jesteśmy na nie tacy cięci. - Jesteście na nie cięci bez przerwy i w takim samym natężeniu, jak długo żyję, a z tego, co mój świętej pamięci tatuś opowiadał wynika, że za jego młodych lat nie było inaczej. Sto lat ostrej walki. - Kłopot w tym - powiedział inspektor z wyrazem głębokiego żalu - że nie udało się przekonać społeczeństwa o długotrwałej szkodliwości słabych narkotyków. - Jak nikotyna, prawda? A propos, już pan próbował mydła z jeleniem? Nie zrozumiał dowcipu i zrozumieć nie mógł, ale mnie rozśmieszył, a to było najważniejsze. Inspektorowi nawet do głowy nie przyszło, że to była aluzja do jego brudnych palców. Zwróciłem się do zastępu sióstr miłosierdzia. - Co ze mną zrobiliście? - Rutynowe postępowanie. Teraz może pan być zupełnie spokojny. Nie opanują pana niepożądane stany, o ile oczywiście nikt panu ponownie nie poda narkotyku. Wierzę, że będzie pan uważać. Powtarzam, nie zagraża żadne uzależnienie psychofizjologiczne - mówiła lekarka przyjemnym głosem. Była brunetką o twarzy usianej piegami. Malutka Lunianka, śliczna jak obrazek. - Złoży pan oficjalną skargę? - spytał inspektor badając wątpliwą czystość swoich paznokci. - Na kogo? - odparłem zdumiony. - Kriegsmann i Spółka. Oczywiście to oni podali panu narkotyk. - Jeżeli nawet, to nieświadomie - natychmiast odpowiedziałem. - Nie wierzę, żeby zdawali sobie sprawę z zawartości tego napoju. Przecież pan wie, jak to się odbywa, każdy barman w tym mieście pragnie wynaleźć coś, czego tu jeszcze nie było. A w dziedzinie picia, panie inspektorze, wynaleziono już praktycznie wszystko, chyba że mądra głowa dodałaby do drinka coś, czego jeszcze nikt wcześniej do drinków nie dodawał. Rozumie pan? W ten sposób do normalnego picia trafiają narkotyki. - To pan wie od pani Su - zauważył inspektor. - Nie chce się pan ubrać? - spytała brunetka. - Jeśli się już pani napatrzyła... - O coś pana pytałem - inspektor przerwał mój flirt. - Skarga? Nie, zdecydowanie nie. W końcu jedyną krzywdą, jaka mnie spotkała, jest to, że się tu nieszczęśliwie zakochałem. Brunetka uśmiechnęła się do mnie i w tej chwili naprawdę myślałem, że moja uwaga jej pochlebiła. Dopiero o wiele później, kiedy przypomniałem sobie ten uśmiech i to spojrzenie, wyczytałem coś innego: gadaj, dziadku, zdrów, i wynoś się stąd jak najszybciej, nie tylko ty tu jesteś. Czułem się lekki jak ci szpanerzy, których obserwowałem za oknem tarasu widokowego w hotelu Splendid. Albo jak sterowiec. Gdybym wiedział, że terapia jest tak przyjemna, zostałbym bywalcem w szpitalu. - Załatwię panu transport - zaproponował inspektor. - Gdzie pan pojedzie? Do domu? Do pani Su? - Sam się o siebie zatroszczę. A propos, jak długo tu byłem? - Dwa dni - odpowiedziała brunetka. Przez wypolerowane korytarze myśl przeleciała z szybkością torpedy. Dwa dni... To oznacza, że przespałem wycieczkę do starej Czeskopolskiej. Jedna z pielęgniarek (zabijcie, ale ze stuprocentową pewnością nie wiem, czy to była dziewczyna czy kukła) podała mi ubranie. Machinalnie wciągnąłem je na siebie. - Mogę zadzwonić? - spytałem. - Do "Błękitnej Laguny"? - podchwycił inspektor. Był nadzwyczaj dobrze poinformowany. - Nie. Do Splendidu. Pokój Jaśmin. Inspektor przez chwilę porozumiewał się z telkomem, a potem z wyrazem najgłębszego współczucia powiedział: - Nikt się nie zgłasza, panie Nedomy. Po kilku pytaniach stwierdziłem, że również pan Kriegsmann i Gaspar Dumoulins wyjechali gdzieś poza miasto. Kierunek Czeskopolska. 6. To była cudowna wycieczka. Z Arkadii wyruszyłem północnopołudniową, w kierunku na Alhambrę, ale na dwudziestym siódmym kilometrze zjechałem na Strada del Sole, przejechałem przez Zwiezdogorodok II (zatrzymałem się tam na kawę) i dopiero gdzieś za skrzyżowaniem siódmej ekspresowej opuściłem Strada del Sole. Droga magnetyczna po niecałych trzydziestu kilometrach była dosłownie rozjeżdżona, musiałem więc przełączyć na gravo, ale paliwa było pod dostatkiem, a zresztą po co sobie tym łamać głowę, skoro mój pokładowy mądrala był absolutnie spokojny. Jechaliśmy raczej przez bezdroża niż drogą, ale to nie oznacza, że ruch się jakoś wyraźnie zmniejszył. Przeciwnie. Młodzież, jak się wydawało, wyszukiwała kąciki, gdzie diabeł mówi dobranoc i zwłaszcza w ostatnich czasach najwięcej ośrodków turystycznych wyrosło właśnie tutaj, z dala od autostrad. Co kilometr reklama świetlna, która oferowała dziewiczą przyrodę, atmosferę niefałszowanego pionierstwa. Musiałem się uśmiechnąć, kiedy zobaczyłem płytę o rozmiarach dwadzieścia pięć na dziesięć metrów wskazującą drogę do dotąd nie zbadanych kraterów. Tylko wówczas, gdy się gapiłem, dało się na to złapać pięć wycieczek. W Arkadii uprzejmi policjanci wyposażyli mnie w mapę wojskową, na której była zaznaczona powierzchnia niegdysiejszej Czeskopolskiej. Muszę przyznać, że bez tej mapy bym się zgubił. W ciągu ostatnich kilkunatu lat w tych rejonach znalazłem się chyba tylko trzykrotnie, ale nigdy dla pocieszenia ducha: zazwyczaj przygnała mnie tu fucha. Za każdym razem coś innego. Raz tu budowali metalowy fundament dziesięć na dziesięć kilometrów pod lustro energetyczne, za drugim razem składowisko skały (od czasów wprowadzenia grawitechniki odpadły kłopoty z magazynowaniem materiałów sypkich) - za moich górniczych czasów był to jeden z najpoważniejszych problemów ze względu na sześciokrotnie mniejszą grawitację, ale obecnie w tym tak zwanym dziewiczym rejonie budowano ośrodki wypoczynkowe, a takie budowanie było poprzedzone starannym oczyszczeniem okolicznej przyrody, naznaczonej dziewięćdziesięcioma laty bezlitosnego żyłowania złóż naturalnych. - Jeszcze pięć kilometrów - oświadczył mądrala. Droga nie była wspaniała, w głębokiej warstwie pyłu odbiły się bieżniki olbrzymich opon ciężarówek i moje koła w tych koleinach się ślizgały, bez generatora grawimetrowego zapewne bym się zabuksował, ale oczywiście nie na długo, ponieważ szybko by mnie wyciągnął jakiś księżycowy jeep. Słońce pięknie świeciło, był też niezły widok na Pleśniawkę, a ja sunąłem w odświętnym nastroju. Trzeba przyznać, że lekarze znają się na swojej robocie - złożyli mnie psychicznie do kupy, jak nigdy bym się tego nie spodziewał. Ale ten zwariowany inspektor mnie rozśmieszył. To są te ich policyjne mózgi, za każdym drobiazgiem węszą rozbudowaną intrygę. Zdawałem sobie wprawdzie sprawę, że pan Kriegsmann i przyjaciel Dumoulins byli zdolni do wielu rzeczy, żeby naostrzyć moją psychikę jak brzytwę, ponieważ zdecydowane typy mają w iluzynach największe powodzenie. Jednak pan glina ma przerysowane wyobrażenia o produkcji takiego iluzynowego programu, jeśli myśli, że iluzynowy bohater zaćpa gdzieś w hotelu, a potem wpada w akcję jak oszalały. Naiwniak! - Jeszcze dwa kilometry - odezwał się mądrala i już powoli zacząłem się rozglądać, gdzie się pojawi coś, co można by zobaczyć. Jak powiedziałem, budynki Czeskopolskiej zostały zasypane podczas budowy szóstej autostrady panlunarnej, ale według tego, co mówi pan Kriegsmann, Pan-Universal przedsięwziął wykopaliska archeologiczne, ujrzę więc chyba jakieś baraki, wieżę wydobywczą czy... skąd mogę wiedzieć, co właściwie zobaczę. Kiedy trafiłem na miejsce, naprawdę nie było wiele do oglądania. Zza horyzontu ze straszliwą gwałtownością, która tak przeraża nowicjuszy, wynurzył się nasyp o długości wielu kilometrów. Ilu? Nigdy się nie dowiedziałem. Zaczynał się za jednym horyzontem, a kończył za drugim. Gdzieś za nim była autostrada, ale mapa proponowała drogę, którą właśnie przebyłem, dlatego że autostradę panlunarną możecie opuścić tylko w terminalach. W jednym miejscu była wetknięta żółta tyczka z czerwono-żółtym proporczykiem w paski i inicjałami P-U. Czyli to jest symbol wielkiego przedsięwzięcia największej firmy iluzynowej Systemu Słonecznego, chyba pęknę, pomyślałem. Swoim jeepem dojechałem gdzieś do połowy stoku. Tam się zatrzymałem. Gravo trochę mnie popchnęło w górę, ale nie chciałem, by było włączone zbyt długo, ponieważ zapasy paliwa nie były niewyczerpalne, a ja, wiarus ze starej szkoły, wolałem zawsze wracać do domu z akumulatorem naładowanym do połowy niż jakkolwiek inaczej, w ostateczności w ogóle nie - co zdarzało się częściej niż chciały przyznać biura podróży. Jeep był oczywiście otwarty, miałem więc na sobie hermetyzowany kombinezon i szczelną maskę, żadne szpanerstwo, solidny model, jaki nosili przewodnicy turystyczni, alpiniści, poszukiwacze przygód i żółtodzioby, które chciały wyglądać jak pionierzy. To był ten paradoks - na pierwszy rzut oka nikt nie mógł odróżnić pioniera od prawdziwego zielonego, dopiero po dłuższej obserwacji w akcji. Przez ramię przerzuciłem worek z zapasowymi butlami, baterię, jakąś lampę i żelazny zapas jedzenia. Znowu pozorna bzdura. Zapas żywności odrzuciłby każdy, kto mieszka na Lunie dłużej niż dwa lata. Jedzenie? Po co? Przecież do najbliższego restu jest pięć, najwyżej dziesięć kilometrów prostej drogi, a mapa zaprowadzi z nieomylną dokładnością. Ale ja wtedy byłem już wygą ze starej szkoły, a poza tym lubiłem sobie poczynać jak wyga ze starej szkoły. Rest nie rest, ja polegam na sobie i na żelaznym zapasie i nikomu nie narzucam swojego stylu. Chyba więc was nie zaskoczę, jeśli powiem, że wziąłem ze sobą jeszcze czekan, dwadzieścia pięć metrów dobrej liny i nożyk, no, porządny nóż. Wylazłem na samą górę. W tej otwartej przestrzeni, kiedy macie na sobie dobrą maskę z przezroczystym plastykiem, odnosicie wrażenie, że stoicie gdzieś na Ziemi. Krajobraz od dawna nie był taki jeżowaty, jak w czasach, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Nie było tu wiatru i wody, które by powodowały erozję, tylko ludzie i ich zgarniacze i ładowarki. Bez względu na protesty ligi ochrony przyrody i konserwatystów z powierzchni znikał jeden krater po drugim, górskie grzebienie traciły swoje zęby, a szczeliny wypełniały się śmieciami. Jeszcze pięćdziesiąt lat i będzie tu widok jak w Karkonoszach, pomyślałem. Dzięki gravo cała Luna dostanie atmosferę - wtedy wszyscy tak myśleliśmy. Na przeciwległym stoku szybko poruszały się trzy jeepy. Kierowcy nie żałowali maszyn, tak że za nimi unosił się wysoki i długi obłok pyłu i potrafię sobie wyobrazić, jak te dziewczyny piszczały i jęczały. Na pewno mieli ze sobą dziewczyny, po co w innym przypadku by tak szybko jechali? Pomachałem do nich, oni mi odpowiedzieli. Patyk z chorągiewką Pan-Universalu był wbity w okrągły otwór o szerokości około trzech metrów. Ostrożnie podszedłem bliżej. Byłem trochę zdenerwowany, ponieważ ta dziura mogła być kraterem jakiejś szychty i gdyby brzegi jamy nie były petryfikowane, mogłyby się zarwać, a upadek do szychty nie należy do przyjemności. Wkrótce się przekonałem, że brzegi są petryfikowane i zbliżyłem się bez dalszych obaw. Tam się zatrzymałem. Wyciągnąłem z worka lampę i poświeciłem nią do środka. Spece Pan-Universalu trafili prosto na kopułę komory przepustowej, chyba nawet tej, w której kiedyś przeżyłem swoje nieprzyjemne przygody. Obiema rękoma chwyciłem tyczkę z chorągiewką i szarpnąłem. Nawet nie drgnęła. Była wbita głęboko i starannie. Przywiązałem do niej linę i spuściłem się do środka. Liną potrafiłem posługiwać się zupełnie nieźle, przez jakiś czas zarabiałem na życie również jako przewodnik wypraw górskich. W ciągu kilku sekund trafiłem podeszwami na podłogę. Od sklepionych ścian odbijało się ostre światło reflektora. Do dzisiaj ściany nie straciły odcienia jasnej szarości. No bo i czemu miałyby ją stracić, pod kopułą już dawno nie było tlenu, a w próżni i ciemności kolory się praktycznie nie zmieniają. Gdybym tego nie wiedział, nie mógłbym produkować fałszywych antyków, a ja robiłem doskonałe sztuki. Czego tu szukałem? To pytanie zadałem sobie dopiero w chwili, kiedy zrobiłem pierwsze kroki, żeby się rozejrzeć po otoczeniu. Muszę przyznać, że byłem trochę rozczarowany i że nie straciłem dobrego humoru tylko dzięki medykamentom, którymi naszpikowali mnie lekarze. Spodziewałem się bowiem, że zastanę tu zespół pana Kriegsmanna oddany wytężonej pracy. Musieli wiedzieć, że najpierw byłem na policji, a potem w ośrodku rehabilitacyjnym i że ich będę szukać. Jednak już to, że nie zostawili mi w hotelu informacji, oznaczało, że ani panu Kriegsmannowi ani przyjacielowi Dumoulinsowi ani, niestety, Genevieve, nie zależy na ujrzeniu mnie. Kriegsmann i jego ludzie zapewne zrezygnowali z wycieczki do ruin Czeskopolskiej. Długo jednak głowy tym sobie nie łamałem. Było to bowiem przedziwne uczucie - po pół wieku spacerować po miejscach, w których spędziłem swoje szczenięce lata żwirka, kiedy właściwie żwirkiem zostałem. Co by się stało, gdybym wówczas, przed pięćdziesięciu laty, nie uległ temu obłąkanemu pomysłowi i nie spróbował uciec? Oczywiście wróciłbym na Ziemię tak jak Brunza, Kazik, Dutkiewicz i inni panowie z kierownictwa, jak wszyscy chłopcy, których znałem - dobrze, z widzenia albo w ogóle nie. Ale oni teraz byli chyba wszyscy martwi, może z paroma wyjątkami. Umarli moi rodzice i koledzy, umarła mała siostrzyczka (dożyła dwudziestu pięciu lat, ale do dzisiaj mam ją w pamięci jako tę małą dziewczynkę, której obiecałem krater z Księżyca) i nie ma podstaw do przypuszczeń, że akurat ja miałbym to szczęście i uniknął tego strasznego wirusa AIDS, który w drugiej fali swojego szlachetnego postępowania nauczył się jako motocykla używać zupełnie zwykłych bakterii i poruszał się z organizmu do organizmu likwidując to najcenniejsze, w co organizm jest wyposażony - odporność na choroby. Nagle dobry humor diabli wzięli, jakby z kąta zasyczał na mnie wąż. Opanowała mnie nostalgia. Zrobiłem się nerwowy i wydało mi się, że znowu wrócił ten niepokój i niezrozumiała wściekłość, która prowadziła do tego, że bezsensownie kłóciłem się z każdym, nawet z małą Su. To niemożliwe, powtarzałem sobie, lekarze wymietli ze mnie narkotyki żelazną miotłą! To niemożliwe, a jednak to prawda, uświadomiłem sobie. Świetlistym stożkiem przejechałem po ścianach. Dokładnie naprzeciw mnie była śluza, oczywiście zasypana cetnarami lunarnej skały. Na przeciwległej ścianie musi być przejście na korytarz. Odwróciłem się. Tak, przejście było i miało na wpół otwarte drzwi, które kusiły, żeby w nie wejść. Co tam zobaczę? Korytarz. Przejdę przez korytarz i odwiedzę miejsca kiedyś tak dobrze znane... Bzdura. Sentymenty. Gdyby tu był Kriegsmann z całą paczką, badanie miałoby jakiś sens. A tak? Pożałowałem impulsu, który mnie tu przyprowadził. Lepiej bym zrobił, gdybym został w Arkadii. Ale ten błąd będzie łatwo naprawić. Za parę godzin będę w .N:162 domu, zadzwonię do kilku kumpli, a oni już mi znajdą pana Kriegsmanna. Podniosłem z ziemi worek i przymocowałem do pleców. Kriegsmann... Dziwne. Ciągle myślałem o Kriegsmannie, o Genevieve już prawie nie. Jej obraz mnie opuszczał. Dobry znak - najwyższy czas, żebym uzbrojony w bukiet róż wrócił do staruszki Su i był dla niej słodki jak cukierek. Wróciłem do liny, chwyciłem ją obiema rękoma i gwałtownie pociągnąłem. Za chwilę będę na górze. W pierwszym momencie wydało mi się, że nie trafiłem na linę, że chwyciłem próżnię, nawet się zatoczyłem i niewiele brakowało, a byłbym upadł. Ale moje ręce mocno ściskały sznur, więc pozostawało tylko spojrzeć w górę i podziwiać wspaniałe spirale, jakie lina kręciła podczas upadku. Ale numer! Taki wyżeracz i źle zawiązał linę! Gdyby zobaczyli to koledzy z naszego byłego oddziału, pękliby ze śmiechu. Kuba źle zacisnął węzeł, uwierzylibyście w to? Zdjąłem worek z ramienia, położyłem go pod nogi i pogrzebałem w środku. Rac ratunkowych było całe pudełko. Kolejna rzecz, o której wycieczkowicz myśli, że to zbytek. Ja targałem takie pudełka po Lunie od pięćdziesięciu lat i nigdy dotąd ich nie potrzebowałem. Dopiero teraz, kiedy znalazałem się w piętnastometrowej dziurze. Bez rac byłbym tu dosłownie pogrzebany żywcem. Obok przejadą całe orszaki wycieczkowych jeepów, ale komu by przyszło do głowy, że przy tej zabawnej chorągiewce jest otwór, a pod tym otworem przepaść, a na dnie opuszczony człowiek! Sięgałem właśnie po race, kiedy w słuchawce odezwał się męski głos: - Jakubie Nedomy! - Tu jestem! Pudełko wypadło mi z ręki. W otworze na górze na tle rozgwieżdżonego nieba pojawiła się główka jak u szpilki. Gdzie tam główka, solidna głowa, czy to człowiecza czy kukły (timbre głosu kazał mi przypuszczać, że to android). - Wiem, że pan tu jest - poważnie powiedział android (na pewno to był android). Dopiero w tej chwili przyszło mi do głowy, że to on odwiązał linę. - Przywołaj pomoc. Rozkazuję ci to. Albo sam mi pomóż. Rzuć mi linę. W jeepie mam zapasowy zwój. Szybko, ruszaj się. - Panie Nedomy, pan kogoś szuka - skonstatował android. - Oczywicie! Wie pan coś o panu Kriegsmannie? W tym zamieszaniu niechcący zacząłem go tytułować "panem". - Ponoć szuka pan człowieka, który dawno temu pana... skrzywdził. Mówił o Kacie, uświadomiłem sobie. Co to ma znaczyć? - Kiedyś go szukałem - wymamrotałem - ale to też dawno temu. - Dawno? - powtórzył za mną android. - Przecież właśnie teraz pan go tu szuka. - Szukałem pana Kriegsmanna. - Zdaje pan sobie sprawę, jak komicznie to brzmi? - Nie będę z tobą dyskutować. Natychmiast mnie wyciągnij! Zignorował mnie. - Mojemu panu nie podoba się, że go pan szuka. To spokojny człowiek. Nie lubi awantur. Pan mu przeszkadza. - Ty należysz do Kata! Natychmiast mnie z nim połącz! Android miał obowiązek wykonać moje polecenie. Ale nie wyglądało na to, że to zrobi. Serce zaczęło mi walić. Czyli to była kukła Kata! - Niech pan tak brzydko nie mówi o tym dobrym człowieku. On sam nazywa siebie Egzekutorem, gdy wspomina stare czasy. Przyzna pan, że słowo Egzekutor brzmi lepiej i szlachetniej. - Wyciągnij mnie, rozkazuję ci to - powiedziałem zdecydowanym tonem. I nagle gniew. Wybuchł we mnie jak drzemiący wulkan. Moja wcześniejsza popędliwość była jedynie pomrukiem wobec wściekłości, jaka się teraz we mnie odezwała. Nie pamiętam, co wykrzykiwałem do tego androida. Miało to w sobie racjonalny sens. Zakładałem, że ktoś zmienił jego obwody bezpieczeństwa i podwyższył próg posłuszeństwa, jak to się robi w rodzinach z małymi dziećmi, żeby służba słuchała tylko sensownych poleceń naprawdę myślących istot, czyli dorosłych. Bezpiecznik można przestroić, ale nie wyjąć. Ale ten, kto stroił androida Kata (zapewne sam Kat) ustawił poprzeczkę cholernie wysoko. Ja swoje rozkazy wypowiadałem niezmiernie poważnie. Ignorował mnie, jakby słuchał miauczenia kota. - Rozumie pan, że mój właściciel nie ma najmniejszej ochoty się z panem spotkać? - Przekaż mu, że mam go w dupie. Przekaż mu, że to dla mnie stara sprawa tak samo jak dla niego. Nie wierzysz mi? Spytaj pani Su. Ona dobrze wie, jak to jest. Ty przeklęta kukło, nie potrafisz pojąć, że po pięćdziesięciu latach niektóre rzeczy tracą dla człowieka znaczenie? Ale teraz kłamałem. Gdyby z okrągłego, usianego gwiazdami otworu nad moją głową spuściła się nowa lina, a po niej Kat i wyznał mi swoją tożsamość (już od dawna byłem pewien, że muszę tego człowieka znać), pięściami rozbiłbym mu maskę i kazałbym mu wdychać świeżą księżycową próżnię. Bryzg laserowego błysku wywołał pod moimi nogami fajerwerki. Mimo woli odskoczyłem w tył. Właśnie tego chciał strzelec, trafił. Od pudełka z racami sygnalizacyjnymi dzieliły mnie teraz trzy, może cztery metry. Natychmiast zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które mi groziło. Muszę skoczyć do tego pudełka i zakryć je ciałem. Do mnie strzelać nie będzie. Tego byłem pewien. Żaden android tego nie zrobi, choćby nie wiadomo kto (Kat?) wyczyniał różne numery z jego e-psychiką. Rozpoczął kanonadę. Oślepiające bluzgi energii stworzyły mur między mną a tym pudełkiem, które oznaczało ocalenie. Krok po kroku musiałem się cofać. A potem starczył jeden dobrze wycelowany strzał i fajerwerki zaczęły się na nowo, tym razem na wielką skalę. Race się zajęły i rozpętały wokół mnie prawdziwe piekło. Stałem dalej, ponieważ w hermakach i masce nie mogło mi się nic stać i faktycznie, kiedy jedna z rac padła na moją pierś, odbiła się, a ja nie poczułem najmniejszej zmiany temperatury. Hermaki doskonale izolują, inaczej zresztą być nie może, człowiek zamarzłby na kość. Wszystko to wiedziałem, ale nie zapanowałem nad mimowolnym gestem i uniosłem ręce, żeby chronić oczy. Race wokół mnie krążyły jak wściekłe lśniące szerszenie, trafiały w ściany, odbijały się od ich wypukłości w najróżniejszych kierunkach, padały na podłogę, a potem znowu pod kątem ostrym leciały w górę. A potem to się stało. Jedna raca, chyba ta ostatnia, wyleciała z pudełka i trafiła w czubek mojego lewego buta. Nie było to silne uderzenie, nawet nie drgnąłem. Raca zmieniła kierunek i leciała prostopadle w górę, prosto w okrągły otwór upstrzony gwiazdami. Trwało to zbyt krótko, bym zdążył z siebie wydać radosny okrzyk, ale dzisiaj, kiedy to sobie przypominam, zdaję sobie sprawę, że wtedy otworzyła się przede mną brama do wieczności. Raca leciała, skracała odległość z powolnością sadysty. Było to jak w prastarym sofizmacie o Achillesie i żółwiu, z pozostającej drogi przebyła połowę, a z tej połowy znowu połowę, a potem połowę połowy, nigdy nie doleci do celu, starzy eleaci już dwa i pół tysiąca lat temu udowodnili, że strzała nie doleci do celu. Mieli rację. Rakieta nie doleciała do celu. W ostatniej chwili, kiedy była już niemal na górze, android się wychylił i nadstawił pierś. Trafiła go z całym impetem, jak jej towarzyszka przed kilkoma sekundami trafiła mnie, i samo to uderzenie na pewno mu nic nie zrobiło. Ja jednak w momencie uderzenia stałem na ziemi. A on? Wystawał swoim korpusem poza krawędź, zaczepiony tylko nogami. Ten android miał błyskawiczne reakcje. Zdążył chwycić rękoma płonącą rakietę, przytulić ją do piersi, trzymał ją jak średniowieczny pielgrzym świecę, ale tamten na pewno zwracał uwagę na to, żeby się nie poparzyć i żeby kapiący wosk nie poplamił mu włosienicy. Androidowi było to obojętne. Dzierżył płonącą rakietę przy piersi, a potem już tylko spadał i spadał, nastąpiła nieskończoność numer dwa, a kiedy się skończyła, tak potrzebna człowiekowi maszyna leżała rozbita pod moimi nogami, a śmierć maszyny była tak samo mokrą sprawą jak śmierć człowieka. W ręku ciągle trzymał pistolet laserowy. Musiałem włożyć sporo wysiłku, żeby wyrwać mu go z dłoni. Strzeliłem na próbę. Nie, broni nic się nie stało. Przynajmniej będę mieć środek, żeby skrócić nieskończoność numer trzy, kiedy zużyję ostatni kubik tlenu. Na pewno opętywało mnie szaleństwo, ponieważ dokładnie sobie przypominam, że na tę myśl zadrżałem. Ten laserowy pistolet na pewno skróci czyjeś życie, ale nie będzie to moje życie. To będzie jego życie, Kata czy Egzekutora, jak sam siebie nazywał, życie tego, który podczas drugiego zamachu na mnie wysłał miast siebie tę maszynę, z której została tylko trzęsąca się kupka krzemowych galaret u moich stóp. 7. Gdzieś koło pięćdziesiątki zacząłem częściej myśleć o swoim życiu. Podstawowe pytanie brzmi: czy istnieją w nim przypadki? Odpowiemy dopiero po wyjaśnieniu innego problemu, mianowicie, że coś w życiu istnieje, czyli coś jest częścią życia. Wokół nas rozwijają się miliony fabuł, powstają i zanikają, przenikają się, wzajemnie się wykluczają i niszczą, a każda z nich jest przypadkiem w tym sensie, że w żaden sposób nie przyczyniliśmy się do ich powstania ani do przeniknięcia się z inną fabułą ani do zaniku, że nie tknęliśmy ani jednego ogniwa łańcucha jej przyczynowości. Takie fabuły bez wątpienia są przypadkowe. Tylko przypadkiem minęliśmy brunetkę z kokardą przy szyi, zdanie, które usłyszeliśmy ("Przyniosła mu to, ale gdy tylko się odwróciła, już go nie było", jakoś tak to brzmiało), było zupełnie przypadkowe, przypadkiem oślepili lumiplast na fasadzie iluzyna obok "Błękitnej Laguny", przypadkiem przejeżdżające gravo w numerze rejestracyjnym miało dwie szóstki i tylko przypadkiem to zauważyliśmy. To wszystko są przypadki, jeśli jesteśmy od nich odizolowani obojętnością. Przypadkowość zaczyna być problematyczna, kiedy wstępujemy do akcji. Zatrzymajmy tę brunetkę, pochwalny jej kokardę, zaprośmy ją do iluzyna na najnowszy przebój "Trzej wspaniali": czy to było spotkanie przypadkowe? A może nieświadomie czekaliśmy na brunetkę z kokardą, byliśmy na nią przygotowani i według praw statystyki kiedyś musieliśmy ją spotkać? Takimi abstrakcyjnymi rozmyślaniami nikt daleko nie zaszedł (może najwyżej do podręczników historii filozofii, ale to nie żadna sława). W życiu praktycznym odgrywają się fabuły przypadkowe i niektóre z nich są przyjazne, a inne przeciwnie, niepomyślne. Spotykamy przyjaciela, który proponuje nam banana - to przypadek pomyślny. Ten sam przyjaciel (w innych okolicznościach) idzie przed nami, odrzuca skórkę z banana, my się na niej poślizgniemy i złamiemy nogę - klasyczny przykład nieszczęśliwego przypadku. To przykłady jasne, obserwowane przez pryzmat chwili. Inaczej będą wyglądać z dystansu. Przyjaciel z bananem po dwóch tygodniach przychodzi prosić o pożyczkę - nie można odmówić rozdającemu smakołyki, ale, biada, on nigdy pożyczek nie zwraca. Niech będzie przeklęty ten bananowy moment! W drugim przypadku, kiedy poślizgnęliśmy się na skórce, spotykamy w szpitalu olśniewająco piękną dziewczynę, brunetkę z kokardą przy szyi i to była Ona... Ozłocić tę skórkę, która nas połączyła! No a z biegiem lat skala zmienia się zupełnie i już w wieku pięćdziesięciu lat nie mogłem powiedzieć, czy do Księżyca przypisał mnie na stałe przypadek dobry czy zły. Łatwo się rozmyśla z upływem czasu i w spokoju i oby był mi dany spokój przynajmniej w tych chwilach, kiedy znalazłem się w sytuacji fatalnej, w kopule komory przepustowej niegdysiejszej Czeskopolskiej zasypanej niepotrzebną skałą, która przeszkadzała w budowie szóstej panlunarnej! O spokoju jednak nie mogło być mowy. Zachowywałem się jak opętaniec, utraciłem resztki samokontroli i byłem podobny raczej do zwierzęcia niż racjonalnie myślącego człowieka. Mój rozum był zaciemniony, ale nawet w tych chwilach otępienia miałem jasne przebłyski, które umożliwiały mi uświadomienie sobie niektórych sprzyjających okoliczności, powiedzmy przypadków. I tak na przykład ów rozbity android był modelem przystosowanym do pracy w atmosferze tlenowej. Miał więc ubranie hermetyczne podobne do mojego, taką samą maskę, a nawet butlę z tlenem na plecach, jednak oznaczoną literą "A". Miałem szczęście, że android Kata nie należał do kategorii androidów próżniowych. Szczęśliwy przypadek? Dzięki szczęśliwemu przypadkowi odkryłem w komorze butlę z pianą petryfikacyjną. Ale nawet to nie było właściwie przypadkiem, te butle były obowiązkowym wyposażeniem komory i dziwne by było, gdyby ich brakowało. Piana, jak sprawdziłem, nie straciła nic ze swoich cudownych właściwości i w zasadzie nie mogła stracić, ponieważ polimeryzacja następowała po opuszczeniu pojemnika. No a to, że miałem przy sobie czekan i nóż, to już w ogóle nie był przypadek, jak wiecie z poprzedniej wypowiedzi. Takie i podobne myśli przebłyskiwały w mojej rozwścieczonej mózgownicy, w króciusieńkich okamgnieniach. Przez większość czasu nie myślałem w ogóle, pracowałem jak mrówka. Pistolet laserowy miał akumulator zużyty w dwudziestu pięciu procentach, ale tych siedemdziesiąt pięć mogło wystarczyć do wyżłobienia otworu w ścianie. W którym miejscu ciąć? Było to pytanie wręcz egzystencjalne. Resztki kopalni były zasypane wałem ciągnącym się kilometrami. Uratuję się, jeśli uda mi się wykopać tunel tak, że podkop będzie w boku nasypu. Biada mi, jeśli się udam wzdłuż. Ale jak na dnie kopuły zorientować się, w którym miejscu mam kopać? Starałem się przypomnieć sobie tę chwilę, kiedy po linie spuszczałem się w dół, ale tyle razy okręciłem się wtedy wokół swojej osi, że absolutnie nie mogłem ufać natarczywemu wrażeniu, że owo miejsce jest na prawo od śluzy. Myślałem też o kształcie kopalni i próbowałem oszacować, jak mógł być nasypany wał. Ale te rozważania do niczego nie prowadziły. W ciągu pięćdziesięciu lat teren tak się zmienił, że jeszcze przed budową szóstej panlunarnej nad powierzchnię wystawały tylko najwyższe obiekty, takie, jak ta kopuła komory. Spojrzałem w górę. Gwiazdy! W otworze ujrzałem gwiazdy. Tylko one mogą mi pomóc określić kierunek. Jak każdy doświadczony żwirek na gwiezdnej mapie znałem się zupełnie nieźle i w ten sposób określę bezpieczny kierunek. Ale tym razem było gorzej. Trzymetrowy otwór na wysokości piętnastu metrów to, drodzy przyjaciele, kąt dwudziestu stopni. Kiedy więc spojrzałem w górę, ujrzałem tylko kilka gwiazd, które mogły należeć do każdego gwiazdozbioru, jaki wam przyjdzie na myśl. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, ogarnęła mnie czarna rozpacz, która wkrótce zamieniła się w ulgę: o ja durny, przecież na dnie kopuły mogę się poruszać i jeśli będę patrzeć w górę, stopniowo zobaczę zupełnie spory kawałek nieba! Ta metoda nie była jednak tak łatwa, jak w pierwszej chwili mogło się wydawać, ponieważ nie jestem Dziadkiem Wścibiaczem i nie mam we łbie elektronicznej pamięci i nie zdołam zapamiętać położenia każdego z błyszczących punkcików tam w górze, żeby z poszczególnych danych cząstkowych metodą prostej syntezy stworzyć mozaikowy obrazek nieboskłonu. Włożyłem w to sporo spekulacji, zajęło mi to mnóstwo czasu i wydychałem mnóstwo tlenu, zanim z pewnością udało mi się określić starą dobrą Kasjopeję. Potem już wszystko było jasne. Tunel muszę zacząć drążyć naprawdę na prawo od śluzy, jakieś cztery kroki. Starannie wymierzyłem i nacisnąłem spust. Na szczęście nie było tu atmosfery i plastykowi nie pozostawało nic poza topieniem się bez efektów ogniowych i dymnych. Promień przeciął plastyk i tkaninę z karbonitu oraz grubą warstwę siliplastu. Cierpliwie, centymetr po centymetrze ciąłem ścianę kopuły i z wielkim niepokojem obserwowałem wskaźnik stanu akumulatora. Gdyby tak można było obliczyć, kiedy wyczerpię energię! Ale akumulatory były pod tym względem niezbadane. Trzymały ładunek, sknerzyły go, sączyły po kropelkach i nagle łup i zamiast szóstki na wskaźniku była trójka, a już na jej miejsce pchała się dwójka. Ostrzem noża narysowałem na ścianie krąg, naprawdę niewielki, i prosiłem wszystkie bóstwa wszechświata, nawet tych zapomnianych fundziackich bożków, przez których jeszcze pół wieku temu lało się tyle krwi, żeby mieli mnie w swojej opiece i żebym zdołał się tą dziurą przecisnąć. Nie będę przeciągać. Praca szła jak z płatka, pomijając to, że akumulator wyładował się, a tym samym płomień zgasł, kiedy do wycięcia pozostał ostatni centymetr. Tylko ostatni centymetr? Czy próbowaliście już kiedyś złamać centymetrowy siliplastowy krąg wzmocniony karbonitowymi włóknami? A ten kawałek "tylko" centymetrowej grubości był wbity głęboko, na co najmniej piętnaście centymetrów. Cały wysiłek na nic, a co gorsza, pistoletu już nigdy nie wyceluję ani w Kata, ani nawet w siebie, żeby skrócić cierpienia. Chyba że... Do dzisiaj się dziwię, skąd się wtedy we mnie wzięło tyle pomysłowości. Czekanem i nożem przebiłem się do klatki piersiowej rozwalonego androida. Szło ciężko, ponieważ galareta już zaczęła tężeć, ale ku mojej uldze serce kukły (czyli akumulator) był w porządku. Od tej chwili musiałem pracować bardzo ostrożnie, bo niewielki błąd mógł doprowadzić do wybuchu. Ale nie zapominajcie, że jestem specjalistą od podrabiania w tuzinie fachów i że w małym warsztacie za sklepikiem wyprodukowaliśmy z Dziadkiem Wścibiaczem kilkadziesiąt stuprocentowo prawdziwych antycznych androidów. Nie, naprawdę, serca kukły nie trzymałem w rękach po raz pierwszy. Serce przylepiłem do ściany tężejącą galaretą jego paraorganizmu. Trzeba było tylko odpalić. Kolejne "trzeba było tylko", które łatwo powiedzieć, ale piekielnie trudno zrobić. Szybko wpadłem na sposób, który ten improwizowany ładunek mógłby zainicjować do wybuchu: użyję akumulatora swojej lampy. Ale jak połączyć obwód elektryczny? Płynęły minuty, tlenu ubywało. A ja męczyłem mózg spekulacjami. Pomógł mi znowu android. Był martwy, ale - jak wiecie - nawet android nie umiera natychmiast. W jego pozytronowym mózgu ostatnie impulsy ustają dopiero po dłuższym czasie. I na tym oparłem sposób na ocalenie. Kiedy odcinałem szyję androida i oddzielałem głowę od rozbitego korpusu, nie czułem się najlepiej. Maszyna na szczęście milczała, ale oczy były ciągle żywe i obserwowały każdy mój ruch. Twarz była nieruchoma, jak wyrzeźbiona z plastyku - i nieustannie musiałem sobie powtarzać, że naprawdę tak jest. Tak, nie czułem się najlepiej i tym bardziej nienawidziłem tego, który to zawinił, kto mnie wrobił w tę sytuację, twórcę mojej życiowej tragedii - bezimiennego sadystę, którego nazwałem Katem. To, co stworzyłem, nie było niczym innym niż układem spustowym. Dopóki w mózgu androida tliła się choćby iskierka funkcji życiowych, energię czerpał z akumulatora. Kiedy mózg przestaje pracować na dobre, otwiera się droga w innym kierunku i uwolniona energia wywołuje eksplozję bomby. Wszystko to przygotowałem i opuściłem kopułę. Schowałem się w korytarzu, tym samym, w którym za dawnych lat ubierałem się w bałwana, kiedy dziadki chcieli mnie nastraszyć podczas ceremoniału chrzcin nowicjusza. Czekałem na wybuch w całkowitej ciemności i zastanawiałem się, czy w rezultacie nie popełniłem błędu buntując się przeciw temu tępackiemu obrządkowi, nie pozwalając się ochrzcić jak inni. Czemu nie podzielam losu innych? Czemu zawsze idę inną drogą? Czemu staram się dotrzeć do Jedynki na własną rękę, skoro reszta wraca do domu promem? I czemu żyję, skoro koledzy umierają na S-A? Żyję chyba tylko po to, że mam siłę napędową życia, która nazywa się Kat? Niedługo się przekonam. Nie może być daleko. Na pewno jest wystraszony, skoro próbował dokonać na mnie zamachu. Układ spustowy wpuścił prąd do serca androida. W próżni oczywiście żadnego wybuchu nie słyszałem, ale podłoga pod moimi nogami nieźle zadrżała. Wpadłem do kopuły. Nic nie widziałem. Było ciemno, a później sobie uświadomiłem, że nawet lampa niewiele by pomogła, bo kopuła pełna była pyłu. Jednak w jednej ręce miałem czekan, w drugiej nóż, a kierunek drogi wbiłem sobie w pamięć. Dotarłem do dziury z dokładnością jakichś pięćdziesięciu centymetrów, a to niezłe osiągnięcie, zważywszy moje zdenerwowanie. Wybuch znacznie poszerzył otwór i dodatkowo stopił skałę na dobre dwa metry w głąb. Naprzód! Wszedłem do wykopu, a potem już tylko kopałem i ryłem, rękoma i nogami odpychałem wydrążoną skałę za siebie i w regularnych odstępach pokrywałem szyb warstwą piany petryfikacyjnej, żeby mi to wszystko nie spadło na głowę. Był to nasyp, ale trzeba pamiętać, że nigdy nie był ubity deszczem ani śniegiem jak na Ziemi i oddziaływała na niego tylko sześciokrotnie mniejsza grawitacja. Jak już wspomniałem, aż do wprowadzenia grawitechniki były problemy z magazynowaniem i transportem materiałów sypkich, ale wtedy, kiedy jak kret drążyłem szyb, ta słaba grawitacja stała po mojej stronie: skała była jakby natapirowana, posuwałem się więc do przodu z niezłą prędkością. Z niezłą prędkością... trwało to tak długo, że zużyłem swoją butlę i tę androida w osiemdziesięciu procentach. Kiedy czekan przebił ostatnią warstwę i wyleciał na zewnątrz, poczułem prawdziwe szczęście. Otwór poszerzyłem rękoma, wytoczyłem się, a potem już tylko zsuwałem i staczałem się po stoku w dół, by wylądować na brzuchu obok swojego jeepa. Krzyczałem z radości i gdyby w tej chwili podszedł do mnie Kat, wszystko bym mu wybaczył. Dobrych pięć minut tak leżałem i nabierałem sił. Wreszcie wdrapałem się na siedzenie. Pierwsze spojrzenie na deskę rozdzielczą powiedziało mi jednak, że jest źle. Nie mrugała żadna płytka kontrolna, żadna cyferka, a mapa zniknęła. Jeep był tak samo martwy jak ten android w kopule. Otworzyłem maskę i od razu zorientowałem się, co się stało. Ktoś (kto?) zmiażdżył całe centrum rozdzielcze wozu. Został z niego wrak, który nie przejedzie nawet metra. Chyba że go popchnę. Coś mnie tknęło, żeby się rozejrzeć. Potem ich zobaczyłem. Na grzbiecie okolicznych pagórków poerodowanych niespożytą działalnością maszyn parkowało kilkadziesiąt jeepów i autobusów, niektóre samodzielnie, inne w grupkach. Były obsypane turystami, którzy na mnie patrzyli. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi, i rozpaczliwie machałem, żeby przywołać pomoc. Nikt nawet palcem nie kiwnął, żaden jeep nie uruchomił silnika, żeby zjechać do mnie na dół. Wyruszyłem więc prosto pod górkę do najbliższej grupki wozów. Indykator tlenu był coraz smutniejszy. Pozostawało mi ledwo pół godziny życia. Przede mną, na grzbiecie, w butlach i kontenerach zmagazynowano ocean tlenu, smacznego, pachnącego, życiodajnego tlenu. Wreszcie dobiłem do najbliższego jeepa. Był porządnie po pioniersku wyposażony: wszędzie kołowroty i sondy selenologiczne, haki, wzięli nawet makietę tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Na siedzeniach spoczywała rodzinka, ojciec z matką i dwóch synów. Mieli na sobie staromodne seryjne bałwany, więc przez przezroczyste bąble widziałem ich twarze. Wyglądali na rozbawionych, ale zapewne czuli się nieswojo. - Pomóżcie mi, proszę - krzyczałem do nich. Ciągle do mnie nie docierało, o co tutaj chodzi. - Pomóżcie! Kończy mi się tlen! Chłopcy pokazywali mi języki, jeden wspaniale zezował, a drugi rękoma robił ośle uszy. Matka z zakłopotaniem się uśmiechała, potem odwróciła się do męża i na uniwersalnej częstotliwości, na którą był nastawiony również mój telkom, powiedziała: - Artur, poleć mu, żeby poszedł dalej. Nie lubię tych przedstawień. - Dobrze to robisz, frajerze - zwrócił się do mnie tatuś - ale masz tu innych widzów. Dotarło do mnie, że uważają mnie za androida, za jakąś atrakcję, która tutaj, na pustyni, gra ku uciesze publiczności rozbitka na Lunie! - Proszę mi uwierzyć, jestem człowiekiem, nie androidem! Potrzebuję tlenu! Popatrzcie na moje wskaźniki! - Chodź do nas, moje dzieci też chcą cię obejrzeć - odezwał się w słuchawkach sąsiad turysty-pioniera. Ten udał się w dzicz w komfortowym jeepie mieszkalnym i moje wystąpienie obserwował zza wielkiego okna. Trzy dziewczynki z warkoczykami przyciskały do szyby nosy, a jedna, ta najmłodsza, chyba się mnie bała, bo zaczęła płakać. Zataczałem się od wozu do wozu. Widzowie byli zachwyceni i bili mi brawo. Widziałem ich dłonie, które uderzały o siebie, a w słuchawkach rozlegał się entuzjastyczny krzyk. Odwróciłem się plecami do publiczności i potykając się ruszyłem po stoku w dół. Historia się powtarza. Znów wędruję od Czeskopolskiej do cywilizacji. Znowu brak mi sił, znowu tylko krok dzieli mnie od zguby, ale wtedy byłem sam, a teraz dopinguje mnie kilkuset zadowolonych turystów w ogrzewanych hermakach albo kabinach jeepów. Znowu jestem zbiegiem. Po pięćdziesięciu latach. Pół wieku - i taka różnica! Czy ktoś jeszcze ośmiela się twierdzić, że nie ma postępu? 8. Historia się powtarza, ale po raz drugi to już fraszka. Ponoć tak jest zawsze: w moim przypadku sprawdziło się w stu procentach. Kiedy padłem pokonany przez zmęczenie, rozpacz, strach i nienawiść, która potrafi wyczerpać człowieka tak samo szybko jak wysiłek fizyczny, widzowie na okolicznych pagórkach byli poważnie niezadowoleni z mojego przedstawienia i zadzwonili po brygadę naprawczą. Co prawda, nie obeszło się bez komplikacji. Centrum rozrywki nie miało w programie żadnej atrakcji na temat "Wędrówki Samotnego Pioniera" i pierwszą reklamację po prostu zignorowało, a z drugą uczyniło to samo. Z letargu wyrwał je dopiero rozeźlony ojciec rodziny, który zagroził, że złoży skargę w Radzie Miejskiej Arkadii, gdzie zasiada szwagier jego kuzyna. Strach przed zemstą szwagra jego kuzyna zmusił tych dobrych ludzi do tego, by wysłać wóz konserwatorów. No a ponieważ wśród mechaników ja z kolei miałem swojego znajomego, niewiele wysiłku kosztowało mnie przekonanie go, że nie jestem zepsutą kukłą, ale zupełnie zwyczajnym człowiekiem, który jednak nieodwracalnie się zepsuje, jeśli mu jakaś dobra dusza nie umożliwi wymiany butli z niebieskim pasem, którą mam na plecach. Trochę zamieszania wywołała też okoliczność, że butla z tlenem na moich plecach miała oznakowanie "A", ponieważ pierwotnie należała do kukły, ale w końcu jednak uwierzyli, że moja oryginalna butla oznaczona literą "H" leży obok szczątków zniszczonego androida. Czy w tych chwilach coś odczuwałem? Oczywiście. Przeważała radość, ulga, ale wszystko to było zdławione przez ciężar zmęczenia. Chciało mi się spać i jak tak siedziałem obok mechaników na tylnych siedzeniach ich konserwatorskiego jeepa, głowa kołysała mi się na wszystkie strony i kilkakrotnie zmogła mnie drzemka. Odwieźli mnie aż do Zwiezdgorodku II, gdzie mieli swoją bazę, a barmanka w bistro uśmiechnęła się do mnie jak do starego znajomego widząc mnie tego dnia po raz drugi. Znowu zamówiłem kawę. - Co się panu stało? Wygląda pan, jakby przejechał po panu walec. - Nie uwierzy pani, ale błądziłem po pustyni. Ten dowcip chwycił, ponieważ serdecznie się zaśmiała. Poleciła mnie potem swoim znajomym, załodze trucka na trasie Ozz-Arkadia, żeby mnie wzięli ze sobą. Kipiałem wprost z wdzięczności, kiedy chłopcy pozwolili mi wleźć do tyłu na koję. Pod głowę podłożyłem jakieś puszki i śrubokręty, przykryłem się chyba lewarem i już spałem jak zabity. Obudziłem się na wpół ogłupiały, ale w pełni sił. Zupełnie doszedłem do siebie dopiero w "Błękitnej Lagunie", gdzie kochana Su zaserwowała mi jakiś eliksir życia. Moja malutka kochana Su! To było przywitanie! Bez laserowych oczu, bez śledczych spojrzeń aż na dno mojej czarnej duszy, było to przywitanie syna marnotrawnego w całej rozciągłości: z radosnymi okrzykami, łzami w oku i wieszaniem się na szyi. Personel również szczerze się cieszył, że pan wrócił, czy to byli chłopcy od techniki, bramkarze czy kukły, ponieważ nawet android nie jest szczęśliwy, kiedy go pani opieprza i plącze mu program kaprysami. Pretensje zaczęły się po ogólnym uspokojeniu emocji. - Uwaga, naciśnij na hamulec, droga Su - powiedziałem. - To twoja wina. Gdybyś nie nasłała na mnie tych policjantów, nic by się nie stało. Su oświadczyła, że o żadnych policjantach w życiu nie słyszała i nie wzdragała się przed zadzwonieniem do Dziadka Wścibiacza, żeby natychmiast przyszedł do knajpy. Po pierwsze dlatego, że tu jestem, po drugie, żeby świadczyć o jej niewinności. - A co ze szklanką? Rozmowa, jak mówi klasyk, ślepego z głuchym. - Jaka szklanka? Ja znowu na to, że przecież ta szklanka, którą ona sama osobiście - i tak dalej, ale właśnie przytelepał się Dziadek Wścibiacz, powiedział "Hu" i w ramach swoich sporych możliwości wyglądał na obrażonego, kiedy nie chciałem włożyć za lewe ucho słuchawek nastawionych na frekwencję jego brzęczenia. - Mnie oczywiście nie było obojętne, gdzie jesteś i co się z tobą stało. Moi szpiedzy mi meldowali, że widzieli cię w hotelu Splendid z tą brązową zdzirą, ale potem zniknąłeś i jej również nie mogli znaleźć. Myślałam, że pojechaliście do jakiegoś wiejskiego zajazdu. Nie rób miny niewiniątka, to nie pierwszyzna. Jej szpiedzy to byli portierzy w hotelach, szmuglerzy tytoniu i lekkich narkotyków, bimbrownicy, wesołe panienki i przygodni znajomi, oszuści i cinkciarze, czyli po prostu swoi ludzie. - Chętnie bym porozmawiał z inspektorem Prochorem - powiedziałem. Poleciłem oraklowi, żeby spełnił moją skromną prośbę i naprawdę, maszyna aż sapała z wysiłku, połączyła się nawet z centralnym informatorem, który z wyrazem najgłębszego żalu powiedział mi, że w służbie korpusu policyjnego miasta Arkadii nie ma funkcjonariusza o tym nazwisku i o ile jemu, informatorowi, wiadomo, to samo dotyczy pozostałych korpusów policyjnych wszystkich habitatów Aglomeracji odwróconej strony. - Może cię przewieźli na drugą stronę - zastanawiała się głośno Su. Odparłem, że to wykluczone, bo na wycieczkę wyruszyłem na własną rękę i z posterunku policji w Appolonii poszedłem prosto do Garaży Centralnych, gdzie pożyczyłem jeepa, który teraz, nawiasem mówiąc, leży rozbity jakieś pięćdziesiąt kilometrów od skrzyżowania siódmej ekspresowej i Strada del Sole, dokładnie tam, gdzie niegdyś wydobywała tytan Czeskopolska. - Opłata oczywiście stuka dalej - dodałem. - Zastawili na ciebie niezłe sidła - surowo powiedziała Su. - Tego im nie darujemy. Miała wśród swoich znajomych niezłą listę wpływowych osób, zastanawiała się więc, do kogo zwrócić się na początek - czy do pierwszego zastępcy prefekta policji, czy do sekretarza komisji do zwalczania honorowanej miłości (tak oficjalnie nazywano prostytucję), czy może do zarządu miejskiego, gdzie też działa szereg wpływowych przyjaciół. Dziadek Wścibiacz wreszcie postawił na swoim i zmusił mnie, żebym włożył słuchawkę i głowa wkrótce dudniła mi od jego brzęczenia. Tak się dogadywaliśmy, gdy wtem rozsunęła się kotara i szef-kukła wsunął do środka swoją plastykową szlachetną twarz i oświadczył, że przyszli jacyś panowie i jakieś damy i chcą rozmawiać z mistrzem Nedomym. Pani Su skinęła głową, szef-kukła się cofnął i do środka wmaszerował dyrektor generalny Pan-Universalu odziany w bielutki frak z czarną orchideą w klapie. Błyskawicznie rzucił się do prawej ręki pani Su, uniósł ją w dłoniach gestem wynalezionym dla liturgii i przycisnął swoje usta do grzbietu jej ręki dokładnie w miejscu, przez które przebiega splot nerwowy wywołujący w duszy kobiety kłopotliwy stan określany mianem "oczarowania". Tuż za nim telepał się Gaspar Dumoulins. Nieomal ginął za olbrzymim bukietem chabrowoniebieskich i białych róż. Genevieve również nie wyglądała najgorzej, mimo że teraz, po tym wszystkim patrzyłem na nią bardziej krytycznym wzrokiem niż wcześniej. To była główna trójca, sztab główny, na drugim planie tłoczyła się drużyna męska i damska, zauważyłem bowiem brunetkę obdarzoną cudownym altem. Główną część uwagi poświęcono jednak nie pani Su, lecz mnie. - Mistrzu - zwrócił się do mnie dyrektor generalny Hans Kriegsmann. - Niech pan pozwoli mi wyrazić mój najgłębszy podziw. Pański wyczyn będzie oznaczać przewrót w historii sztuki iluzynowej. - Jakubie! - krzyknęła Genevieve. - Jakubie, jestem szczęśliwa! Prześliznęła się między panem Kriegsmannem a Dumoulinsem i wycisnęła mi na ustach pocałunek, który umarłego by postawił na nogi. - Brawo! Brawo! - wołali członkowie drużyny i klaskali. Personel "Błękitnej Laguny" oczywiście nie miał pojęcia, co się dzieje w kantorze, ale powstał tak nadzwyczajny hałas, że nikt nie wątpił w to, że dzieją się jakieś wielkie rzeczy. - Pozwólcie, że zaproszę wszystkich do prywatnej sali Spółki Pan-Universal na prezentację roboczej wersji naszego najnowszego dzieła "Trzej wspaniali". Dziwna sprawa. Być naprawdę wielkim człowiekiem oznacza nie dać nikomu wokół siebie okazji. Najchętniej wepchnąłbym panu Kriegsmannowi czarną orchideę do lewej dziurki w nosie. Nie mogłem. Nie dał mi po temu okazji. Byłem jak królik ogłupiały nagonką. Pozwoliłem się wychwalać, wypiłem chyba z sześćdziesięcioma osobami szampana i pozwoliłem się wyprowadzić na zewnątrz, gdzie uliczkę zabarykadował autokar pomalowany w barwy wojenne Pan-Universalu. Wstydzić się za to nie muszę, ponieważ Su była w tej samej sytuacji i nawet Dziadek Wścibiacz nie miał się lepiej. Pan-Universal nas po prostu wziął do niewoli. Odwieźli nas do sali projekcyjnej i obejrzeliśmy "Trzech wspaniałych". Czapki z głów. To było arcydzieło! Ludzie, ja widziałem zapis gołej historii, obraz działalności stantów. Potem widziałem pierwszą wersję, w którą wmontowano moje emocje. Z całą skromnością muszę powiedzieć, że nie było to złe. Ale to, co widzieliśmy i poczuliśmy teraz, było oszałamiające. Jeszcze nikt z nas nie przeżył tak silnych emocji w fotelu sali iluzynowej, jak my - a widzieliśmy tylko wersję roboczą, dzieło połowiczne, które jeszcze się będzie szlifować. Były w tym najczystsze uczucia, jakie potraficie sobie wyobrazić. Najstraszliwszy strach, najradośniejsza radość, napięcie i ulga, momenty lirycznych marzeń, zmęczenie, zwierzęce stany czujności, wściekłość i nienawiść, dzikie zdecydowanie. Kto to obejrzy, będzie się czuć jak ten najtwardszy, najodważniejszy, ale też najwrażliwszy pionier. Tak, to był najlepszy spacern, jaki kiedykolwiek nakręcono! W sali zapaliło się światło, ale my troje, którzy widzieliśmy dzieło po raz pierwszy, nie ruszyliśmy się z miejsc i gapiliśmy się na teleścianę jak cielęta. - Co to było? - spytałem pana Kriegsmanna. - To były pańskie emocje opracowane przez zespół najdoskonalszych zawodowców - rzekł dyrektor generalny Pan- Universalu. - Co panu powiedziałem? Obiecałem, że wyduszę z pana najczystsze emocje, i widzi pan, że nie rzucałem słów na wiatr. - Praca profesjonalisty - zauważyła Su. - Profesjonalistów - poprawił ją pan Kriegsmann z iskierką w oku. - Wszyscy mają w tym swój udział. A Genevieve wcale nie najmniejszy. - Czyli... - ciężko przechodziło mi to przez usta - te narkotyki... Su... policjanci... klinika, to wszystko... - Oczywiście, to wszystko była faza przygotowawcza. Szanowna pani - zwrócił się do Su - niezwykłą uwagę przyłożyliśmy do wyprodukowania androida o pani wyglądzie. Zostawiłem go sobie do swoich prywatnych potrzeb - jest czarujący. Po tym, co pan, panie Nedomy widział, na pewno nie będzie nam pan miał za złe, kiedy powiem, że czujnik emocji był umieszczony w pańskim przewodzie pokarmowym. Jest mniej więcej takiej wielkości - pokazał palcem wskazującym i kciukiem przedmiot o średnicy dwóch centymetrów. - A tam na zewnątrz, w Czeskopolskiej? - Tam zdjęliśmy większość pańskich uczuć. Musieliśmy je odpowiednio wywołać. - Ten android... był pański? - Grał decydującą rolę. Mieliśmy tam też inne cuda techniki, na przykład emitory sugestywne najnowszej generacji. Zapewniam pana, że nie był pan w niebezpieczeństwie ani przez sekundę. Wszystko było pod kontrolą. - A mechanicy? - Członkowie naszego zespołu. Tak samo jak widzowie na wzgórzach. Prowadziliśmy pańskie emocje krok za krokiem. Narkotyki? Oczywiście, musieliśmy poprawić pańską percepcję. Nazywa się to kondycjonalizacją farmakologiczną. Niezmiernie podnieśliśmy pańską wrażliwość na emitory sugestii. Proszę wybaczyć mój fachowy slang - ukłonił się drogiej Su - dla nas to normalny żargon. Wstałem. - Ale jednej rzeczy mi pan nie wyjaśnił. - Proszę pytać - Kriegsmann promieniał szczęściem. Był bohaterem dnia. "Trzej wspaniali" są prawie gotowi. Za tydzień kopie będą prezentowane w dziesiątkach tysięcy sal sieci iluzynów na Lunie, w pięciu habitatach Lagrangu, na Kole i oczywiście również na Ziemi i w koloniach. Pan- Universal obronił swoją czołową pozycję w przemyśle produkcji snów. A ja? Ze mnie będzie gwiazda. Zamknę sklep. A co z panią Su? Na początek kupię jej hotel Splendid. - A więc? Niech pan pyta. Podoba mi się czystość pańskiego zdumienia. Nawiasem mówiąc, czujnik emocji działa dalej. Jest pan naturalny. Również pańskie zdumienie włączył do złotego archiwum i niewątpliwie wkrótce pojawi się w jakiejś naszej przyszłej kreacji. Niech pan pyta, proszę? - A co z Katem? - No tak, Kat... Motyw kata był częścią pańskiej kondycjonalizacji. Musieliśmy się oprzeć na pańskich prawdziwych emocjach, panie Nedomy. Dawno zapomnianą nienawiść do realnej osoby po prostu rozdmuchaliśmy. Z iskierki powstał pożar, ha, ha. Szanowna pani Su dobrze wyczuła nasze zamiary, wyrazy uznania! Ale warto było, prawda? - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Nie sprecyzował go pan jasno. - Obiecał mi pan, że znajdziecie Kata. Obstaję przy tym, żeby pan tego dotrzymał. W przeciwnym wypadku... - W przeciwnym wypadku? - zesztywniał. - Nie wyrażę zgody na premierę. - Pan zwariował! - Absolutnie. Pan obstawał przy dotrzymaniu umowy z mojej strony. Teraz ja obstaję przy tym samym. Proszę przyjąć do wiadomości, że monitorowałem wszystkie nasze rozmowy i że zapisy znajdą zastosowanie w sądzie. Nie była to prawda, ale tego Kriegsmann nie mógł wiedzieć. Równie dobrze mogłem rozmowy monitorować, jeśli oczywiście miałbym do tego odpowiednią aparaturę. A że nie miałem? A czy to ważne? - Panie Nedomy - z powagą powiedział Kriegsmann. - Proszę o tym zapomnieć. Proszę zrozumieć: Pan-Universal był w rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Projekt Dumoulinsa był w zasadzie dobry, chociaż ryzykowny. Nikt wcześniej nie nagrywał emocji prawdziwego pioniera. Nawet nie było takiej potrzeby, bo aparatura nie miała odpowiednich zdolności rozdzielczych. Dopiero współczesna technika pokazała, gdzie leżą granice możliwości i my je przekroczyliśmy. Za tydzień będzie pan najpopularniejszym człowiekiem w Systemie Słonecznym. Wypowie pan życzenie i natychmiast będzie ono spełnione. Siedemdziesiąt pięć lat żył pan jak nędzarz! Wiem o panu wszystko. Zubożały student, górnik, pijak, szesnastokrotnie karany, producent fałszywych antyków... Człowieku, ma pan siedemdziesiąt pięć lat, najwyższy czas zacząć żyć nowym życiem! - Właśnie zaczynam. Powiedział pan, że wypowiem życzenie i będzie ono spełnione, ponoć już za tydzień. Czemu by to nie miało być zaraz? Chcę, żeby zaprowadzono mnie do Kata. Chcę, żebyście się dowiedzieli, kto to jest i gdzie go znajdę. Przez chwilę mi się przypatrywał. W trakcie tej rozmowy wszyscy się od nas dyskretnie oddalili, stanęli przy ścianach i tam półgłosem rozmawiali, wymieniali towarzyskie frazesy i tylko kątem oka zerkali, co się będzie działo. Na pierwszy rzut oka nie działo się nic, tylko dwaj mężczyźni ze sobą rozmawiali: jeden elegancki, drugi aż komicznie obdarty, jeden bogaty, drugi biedny, jeden sławny, a ten drugi? Stopień znaczenia zero. Zero to ja. Ale ja, zero, uniosłem głowę i sława musiała zatańczyć do melodii. - Tańcz, sławo. - Niech pan idzie ze mną - powiedział. Czyżby miał Kata schowanego w spiżarni? W szafce w garderobie? W szufladzie biurka? Zaprowadził mnie do gabinetu, który sąsiadował z salą i był od niej oddzielony półprzezroczystym lustrem. Kiedy zapalił światło, ujrzeliśmy fotele, teleścianę i widownię, podnieconą bardziej lub mniej. Gdy wyszliśmy, wszyscy się wyraźnie ożywili i aż mnie zatkało na widok jak serdecznie pani Su rozmawia z Genevieve. Najlepsze koleżanki, można by pomyśleć. Dziadek Wścibiacz łaził w kółko, zapewne robił "Hu", ale nie było tam nikogo ze słuchawkami nastrojonymi na częstotliwość jego nadajnika. Jakiś idiota wcisnął mu do ręki kieliszek, pełen najwyraźniej tego dobrego gimletu, chyba bez narkotyku. Dziadek z kieliszkiem! Większą radość by mu sprawił dwudziestopięciowoltowy akumulator. - Pytam po raz ostatni, naprawdę pan tego chce? Naprawdę pragnie pan spotkać człowieka, który pięćdziesiąt lat temu niemal pana pozbawił życia? To bardzo stara historia, panie Nedomy, i zasługuje na zapomnienie. - Chcę się z nim spotkać. - Z nienawiści? Uśmiechnąłem się. - Ach, to nie... ta nienawiść... to była wasza praca, prawda? - Emitory - skinął głową. - Nienawiści już nie ma. - Teraz jestem ciekawy, tylko tyle. Proszę zrozumieć: pięćdziesiąt lat zadaje pan sobie to samo pytanie. Też by pan chciał znać odpowiedź. - Dobra, niech pan siada - powiedział Kriegsmann. - Niech pan podziękuje panu Dumoulins. Dzięki jego poszukiwaniom historycznym pozna pan prawdę. Myślę, że Gaspar zasługuje na pańską wdzięczność. Powinien mu pan sprawić radość. Wspominał coś o jakiejś broni, o tysiąc czterysta pięćdziesiątce. Ta pańska jest ponoć podrabiana. - Zaproponowałem mu podróbkę - wzruszyłem ramionami - ale mam również oryginał. Według niego zrobiliśmy z Dziadkiem Wścibiaczem falsyfikat. - Dobra - powiedział Kriegsmann. - Cieszę się, kiedy wszyscy się cieszą. Spokojnym zachęcającym głosem poprosił orakl o współpracę. Ściana pokryta imitacją drzewa tekowego rozjaśniła się. - To on, pański Kat - powiedział pan Kriegsmann. Zmrużyłem oczy. Z teleściany patrzyła na mnie twarz mniej więcej dwudziestoletniego mężczyzny. Był mi znany, znałem go dobrze, przecież to był... - Kazik! - krzyknąłem. - Kazimierz Prus, urodzony w Katowicach, Rzeczpospolita Polska. - To niemożliwe - powiedziałem. - To był mój najlepszy kumpel na szychcie! To on... mnie namawiał do ucieczki... - To było w jego stylu. Urodzony sadysta. Kochał zabijanie. Dewiacja psychiczna, rozumie pan? To nie była jego wina, swoje ofiary urabiał przez dłuższy czas. Doprowadzał je do sytuacji, w której popadały w konflikt z niepisanym prawem społeczeństwa. A potem z polecenia tegoż społeczeństwa karał winnych. - Co się z nim stało? Patrzyłem na twarz Kazika, a przez głowę przelatywały mi wspomnienia. Na biurku dyrektora odezwał się brzęczyk. Szef przyłożył ucho do słuchawki prywatnego telkomu. Kaziku, mój ty jedyny prawdziwy przyjacielu z Czeskopolskiej. Jak często rozmawialiśmy o poczuciu osamotnienia... Dwa wilki stepowe. A ty, wilku, wystawiłeś mnie na strzał, przygotowałeś na mnie sidła. - Co się z nim stało? Żyje? - Chyba by pana interesowało, że chłopcy z wydziału zapisu chwalą jakość emocji, które właśnie pan przeżywa. Są jednak na granicy intensywności. Powinien się pan trochę pohamować, przyjacielu... - Niech pan odpowiada! Żyje? - Tak. Ale to nieważne, nie sądzi pan? - Chcę się z nim spotkać. - Wielu ludzi chciało się z nim spotkać. Jeden zrobił z nim to... Następne zdjęcia rozchwiały mój żołądek. Zmasakrowany człowiek w projekcji tri-di nie wygląda dobrze, a ten nieźle dostał w kość. Kupa mięsa, tylko tyle. - Trafienie tysiąc czterysta pięćdziesiątką w pierś. Ponoć nieuszkodzony został jedynie mały palec lewej nogi. - Powiedział pan, że żyje... Milczał. Jak oczarowany patrzyłem na ten straszny teatr. - Co z nim było potem? Protetyka? - Proszę? - wyrwał się z zadumy. - Tak, oczywiście. Chce pan wiedzieć wszystko? Zmienił obrazek. - Oto on. Z teleściany patrzył na mnie Dziadek Wścibiacz. - Nie! - krzyknąłem. Teleściana była wykonana z mocnego materiału. Gdyby była bardziej krucha od deski pancernej, nie przetrwałaby tego uderzenia głową, jakie zaliczyła. A potem jeszcze długo tłukłem w nią pięściami, nawet kiedy zdjęcie Dziadka Wścibiacza już znikło. Opamiętałem się dopiero, kiedy dyrektor kilkakrotnie mną potrząsnął i wlepił mi kilka dobrze wymierzonych policzków. - Ty bydlaku! Mówiłem, żeby pan przestał! Obsunąłem się na ziemię. Siedziałem z wyciągniętymi nogami plecami oparty o teleścianę. Dyrektor generalny Pan- Universalu stał nade mną i opętańczo krzyczał. Przez szparę między jego nogami widziałem biurko. Zwisał z niego jakiś przedmiot na błyszczącym, pokręconym sznurze. Słuchawka prywatnego telkomu. - Ty łajdaku! Właśnie mi meldowali... właśnie dzwonili... że aparat rejestrujący emocje eksplodował! Byłem zupełnie otępiały. W ustach czułem smak krwi. - A... zapis emocji do "Trzech wspaniałych"? - spytałem bez większego zainteresowania. - To też diabli wzięli, rozumiesz? I Pan-Universal też! Zebrałem się do kupy, wstałem i powlokłem się do drzwi. Otworzyłem je i przez ramię zerknąłem na dyrektora. Stał przy otwartej szafce, odchylał głowę i trzymał coś przy twarzy. Usłyszałem coś jakby "gul, gul". A jednak to rozsądny człowiek, pomyślałem. Potrząsnąłem głową, wszedłem do sali i zamknąłem za sobą drzwi. Po prawej stronie miałem wielkie lustro. Co się za nim może dziać? - Czemu się śmiejesz? - spytała Su, kiedy do niej podszedłem. - Życie czasami bywa komiczne - powiedziałem i objąłem ją wokół ramion. Mrugnąłem do Genevieve, skinąłem Chudzielcowi Dumoulinsowi i kilku innym, których poznałem podczas nakręcania. Chwyciłem Dziadka Wścibiacza za metalowy łokieć i we trójkę wyszliśmy z sali. Znaleźliśmy się na głównej alei, a walący tłum wessał nas w siebie jak polip. Powietrze pachniało koniakiem i wodą kolońską. Nad naszymi głowami płonęły pożary świetlnych reklam, a żółte statki powietrzne uprzejmie sączyły pożyteczne rady. A ja się ciągle śmiałem, ale nikt na to nie zwracał uwagi, ponieważ nie rzucałem się tym w oczy. Przecież ludzie przyjeżdżają na Lunę po to, żeby się śmiać i czuć szczęśliwie. cdn. .N:193 powieść Ondrej Neff Miesiąc mojego życia (3) (Mesic meho zivota) przełożyła Joanna Czaplińska Część 3 1. Bardzo by mi się podobał, gdyby nie był namalowany na plakacie, a ten plakat nie wisiałby na mojej stróżówce. Tak, bardzo by mi się podobał. Musiałby mi się podobać. Oceńcie sami. Był dokładnie na tyle wysoki i dokładnie na tyle postawny, żeby wypełnić idealny mundur pilota zwiadowcy, a taki idealny mundur, jak wiadomo, ma rozmiar pięćdziesiąt osiem. Gdyby miał o dwa deko więcej - nie tłuszczu oczywiście, ale materii bicepsowej - mundur mógłby być trochę opięty. A z kolei gdyby przeciwnie, te dwa deko zrzucił, na bluzie z pewnością zrobiłaby się fałdka. Ale on miał mięśni akurat tyle, żeby mundur nie był ani opięty, ani fałdzisty. Nosiłem już wiele mundurów, ale nigdy nie wyglądałem tak doskonale. I nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek potrafił stanąć tak ładnie jak ten pilot zwiadowca na plakacie - w mocnym rozkroku, z jedną ręką opuszczoną wzdłuż ciała, pod pachą drugiej hełm. To dlatego, że nigdy nie wypatrywałem Nowej Granicy. Tak bowiem stało na tym plakacie: NOWA GRANICA. A nad tym, też wersalikami i też fluoryzującymi literami, dopisano jeszcze Dzień D-30. To znaczy, że dzień D nastąpi za trzydzieści dni. Już za miesiąc będziemy obchodzić wielkie święto - Dzień Pionierów. Znowu się czegoś dowiemy o Nowej Granicy. Ten przystojniak jej wypatruje, ten przystojniak już ją widzi, jakby miał ją na dłoni. Do wyglądania Nowej Granicy musicie mieć specyficzny talent, a jeśli go nie macie, nigdy nie traficie na plakat. Nowa Granica jest daleko. To jasne, gdyby była blisko, nie byłaby Nową Granicą, ale Starą Granicą. Ale nie jest też aż tak daleko, żeby nie można było jej dostrzec. Nie każdy sięgnie wzrokiem, ale wyjątkowe jednostki owszem, i to są właśnie ci pionierzy, których znamy z plakatów. Taki człowiek oczywiście nie strzela oczyma i nie zezuje, jakby nie był pewien, co właściwie na tej Nowej Granicy się znajduje. Ale nie może patrzeć obojętnie, jakby patrzył na tri-di. Obserwator Nowej Granicy potrafi rozpoznać jej główne zarysy: widzi je zupełnie wyraźnie i napawają go one entuzjazmem i pewnością siebie. Uświadamia sobie bowiem, że wyglądaniem przybliża sobie Nową Granicę i oswaja ją i że w pewnym sensie już na niej spoczywa nogą zdobywcy. Traktując sprawę czysto teoretycznie, to kwestia odpowiedniego mrużenia oczu. Oko, jak wiadomo, jest wyposażone w powieki i otoczone kręgiem mięśni mimicznych, które w jednym ze skrajnych przypadków mogą oko zamknąć, a w drugim ekstremalnym przypadku otworzyć tak szeroko, że wokół bielma widać to takie czerwone. Powieki służą do ochrony przed uszkodzeniami mechanicznymi, przed nadmiarem światła, a czasami również do zaostrzenia obrazu. I na tym polega cały trik. Obserwator Nowej Granicy musi potrafić zmrużyć oczy tak, aby te wspaniałe kontury na horyzoncie zobaczyć wyraźniej, a tym samym radośniej, ale żeby przy tym nie wyglądać tak, jak za moich młodych lat krótkowidze, którzy z próżności nie nosili okularów i mrużyli oczy w szparki, kiedy nie byli pewni, czy po drugiej stronie ulicy spaceruje Basia czy Kasia. To jest to. Mrużenie oczu. Jeśli to opanujecie, reszta idzie jak po maśle. Na twarzy powstaną bruzdy, zdecydowanie opadające od nasady nosa do kącików zamkniętych ust i dalej łączące się z brodą. Kiedy uda wam się wyhodować te energiczne bruzdy, kości policzkowe wystąpią jak skały granitowe, a broda stanie się przylądkiem odbijającym nawet najbardziej gwałtowne przypływy losu. Nauczycie się odpowiednio mrużyć oczy i stanie się z was pionier, nawet gdybyście przyjechali na Lunę przed tygodniem i zajmowali się tu produkcją rurek z kremem. Wyciągnąłem z kieszeni nożyk i starannie wyskrobałem w plakacie prostokątne okienko, zbiegiem okoliczności właśnie w tym miejscu, gdzie bohater miał rozporek. Potem wszedłem do stróżówki, żeby się przekonać, że prześwit w plakacie wydrapałem na odpowiedniej wysokości, żeby móc wyglądać. Trafiłem bezbłędnie. Wystarczyło tylko trochę nachylić się nad stolikiem i widziałem cały port. Port Arkadia to brzmi oszałamiająco. Opanował mnie smutek. Nie mogłem w tej stróżówce wytrzymać, niemal tam umierałem, a szkoda by było, skoro tak długo wytrzymałem. Prawie sto dwadzieścia pięć lat. Cholerny szmat czasu. Wyszedłem na zewnątrz i oparłem się o ścianę. Padał drobny, nędzny deszczyk. Kropelki były tak małe, że prawie ich nie dostrzegałem, za to czułem je na policzkach, na grzbietach dłoni, za kołnierzem i na rękawach. Były to drobne, ale za to rozpustne istotki. Wirowały w powietrzu w szalonym tańcu i na ziemię docierały niezwykle powoli - niechętnie, długo lawirując, jakby się zastanawiały, gdzie mają wylądować. Gdybym był taką kroplą, nie nęciłaby mnie perspektywa plaśnięcia o brudną ziemię albo wsiąknięcia w papierosowy niedopałek. Starannie wyszukałbym sobie miejsce lądowania i na pewno nie skierowałbym się za kołnierz takiego dziadka jak ja. Jeśli byłoby to choć trochę możliwe, wcelowałbym się w dekolt jakiejś młodej dziewczyny, dokładnie między te dwa cudowne pagórki i tam, w pachnącym, miękkim i ciepłym zakątku otworzyłbym pierwszą puszkę piwa, potem drugą, a może również trzecią, i wzdychałbym, jak mi dobrze. Zrobiłbym to, gdyby to było możliwe. Ale, jak każdy wie, akurat to możliwe nie jest. W porcie pada ciągle, albo prawie ciągle, musiałaby więc to być porządnie postrzelona dziewczyna, żeby przychodzić właśnie tutaj w wydekoltowanej bluzce. W tym cały kłopot. Szalone dziewczyny wyginęły wkrótce po tym, jak przestałem być młody. Dzisiejsze dziewczyny są rozsądne. Piersi obnażają tylko w solarium, a na deszcz wychodzą w pelerynie. Kiedy ostatni raz widziałem nagą dziewczynę na deszczu! To w ogóle... Szkoda słów. Padał drobny i nędzny deszczyk, wilgoć opadała z olbrzymiej wysokości z kopuły, gdzie się skraplała, tworzyła chmury i kondensowała w krople tylko dlatego, że rada miejska oszczędzała na klimatyzacji. Oszczędza się na wszystkim. Na klimatyzacji i na oświetleniu. W porcie jest prawie ciemno. Tu i ówdzie migocze żółtawe światełko. Mnie interesuje przede wszystkim to jedno, żółtawe z niebieską obwódką. Stamtąd ma przyjść ocalenie. Ocalenie najpierw usłyszałem, potem zobaczyłem. We mgle - była to bowiem bardziej mgła niż deszcz - dźwięk niesie się dalej, a w ciemności człowiekowi wyostrza się słuch. Klap, klap, klapu klap, usłyszałem stukanie drobnych kroków. To on, stary, dobry Dziadek Wścibiacz. Gdyby Dziadek w tej chwili mnie zobaczył, spytałby, czemu się uśmiecham. Tak sobie, odpowiedziałbym. Aha, odparłby na to. Nigdy nie jest ciekawski. Dokrot Kurz podczas operacji przywrócił mu naprawdę ludzki wygląd i z połowicznego androida zrobił go tylko na dwudziestopięcioprocentowego: te trzy czwarte były prawie zupełnie ludzkie, ale nawet ta jedna czwarta wystarczy, żeby Dziadek był daleki od pewnych ludzkich słabości. Na przykład nie jest ciekawski. Nie wiem, czy takie były zamiary doktora, czy też zrobił to mimo woli, pewne jest, że w przeciwnym wypadku nie wytrzymałbym z Dziadkiem tak długo. Dawniej, za starych czasów, kiedy porozumiewał się tylko na falach krótkich, mogłem go wyłączyć. Robiłem pstryk i odbiornik za uchem przestawał brzęczeć. Ale po operacji Dziadek mówił. Byłoby okropne, gdyby mówił dużo, gdyby wszystko komentował i o wszystko wypytywał. Dziadek człapał po nierównych, zwietrzałych przez lata płytach szkła przemysłowego. Wynurzył się z ciemności, kiedy znalazły go różowe promienie latarni, która powoli obracała się na dachu stróżówki. Dziadek kroczył powoli i chyba przy tym przysypiał. Starałem się odgadnąć, czy jego torby są pełne czy puste. W tym przeklętym deszczu nic nie było widać. Podszedł do mnie. Od razu zrozumiałem, co się święci. - Nic - powiedziałem. - Masz iść dać się wypchać - przekazywał informację Dziadek. Mówił jeszcze, że nie pozwoli robić z siebie idioty. - To idiota - powiedziałem z rezygnacją. - Chodź, schowamy się. Weszliśmy do stróżówki. Zamknąłem drzwi. Dziadek usiadł przy stole, westchnął, pogmerał w kieszeni płaszcza, który sięgał mu do samych pięt i postawił puszkę na stole. - Piwo! - ucieszyłem się. - A jednak! - Moje - powiedział Dziadek Wścibiacz. - Moulis mi je dał. Ponoć nie mogę ci dać ani trochę. Otworzyłem puszkę i przyssałem się. Ostatnimi czasy to piwo jest coraz gorsze. - Jak by się mógł o tym dowiedzieć? - Moulis ma swoich ludzi wszędzie - powiedział Dziadek Wścibiacz i wyrwał mi puszkę z ręki. To również konsekwencja operacji doktora Kurza. Dziadek już je i pije jak każdy inny człowiek. - Słuchaj, Dziadku, czego od ciebie chciał Moulis? - Obiecał mi, że dostanę piwa, ile zechcę. - Jeśli... Co za to? - Wypytywał o ciebie. - Co go interesowało? - Wszystko... Jak żyjesz, co porabiasz i jak potrafisz wyżyć z tej jałmużny, którą dostajesz od rady miejskiej. - Co mu powiedziałeś? - Że jesteś skromnym człowiekiem. Że w twoim wieku mężczyzna już niewiele potrzebuje. - Dziadku, to było poniżej pasa! Potrzebowałbym sporo, ale nie stać mnie! Sto dwadzieścia pięć lat to nie żaden zaawansowany wiek! Dziadek dopił swoje piwo. Zaliczka za zdradę. Ale Dziadek nie zdradzi. - To go nie interesowało - dodał. - Nawet mnie to nie dziwi. - Chciał wiedzieć, jakie masz lewizny. - Ja? Lewizny w porcie? Jakie lewizny może mieć stróż portu? - Skądś usłyszał, że dorwałeś się do latarni. Kiedy jest najgorzej, ssę sok z tego monstra na dachu, ale rozsądnie. Uważam, żeby się trzymać w granicach przeciętnej konsumpcji. Jak ten Moulis mógł się o tym dowiedzieć? - Nie udowodni mi tego - powiedziałem. - Nie powinieneś przesadzać - ostrzegawczo powiedział Dziadek. - Rada miejska i tak nie urwałaby mi głowy. - Rada miejska nie, ale w NG są twardzi chłopcy. - To wszarze. Powiesili mi plakat na oknie, kiedy się zdrzemnąłem. Pokazałem biały prostokąt przyklejony do szyby. Dziadek się odwrócił. Jedno oko miał parabiotyczne, czyli tak samo kiepskie jak ludzkie, ale za to drugie to była stara, dobra cybernetyczna robota jeszcze z poprzedniego wieku. Dziadek miał co najmniej trzykrotnie większy zasięg spektrum widzialnego niż zwykły człowiek. Patrzył na plakat z tyłu i na pewno widział ten obrazek tak samo wyraźnie jakby stał tuż przed nim. Kiedy jego wzrok padł na rozporek bohatera, jego pochylona postać się wyprostowała. - Nie powinieneś był tego robić - wysyczał. - Muszę widzieć, co się dzieje na zewnątrz. Jestem stróżem czy nie? Jak mam pilnować, skoro ktoś mi zakleił okno takim świństwem. - To plakat Nowej Granicy. - Nowa granica czy stara granica, przeszkadza mi. Zrobiłem w tym tylko malutkie okienko. To chyba pana Stavropulosa nie rzuci na kolana. - Jego nie... Jego nie. Było ich co najmniej tuzin. - Nygusów? Nygus to był mój termin. Nowa Granica, en gie. Nygus. Dobre, co? Ludzie złoci, ja w życiu miałem już do czynienia z ekologami, którzy urwaliby wam uszy za zadeptanego mlecza. Mahometańscy fundamentaliści niemal zmusili mnie do wzywania Allaha. Kiedy wybuchło to higieniczne szaleństwo po epidemii S-A, zmuszali człowieka, żeby sobie najpierw umył mydło, a dopiero potem się mył i biada temu, kto nie leciał z katarem do lekarza. I ja teraz, w wieku stu dwudziestu pięciu lat, mam klęczeć przed chłopaczkami, którzy się bawią w bohaterów kosmosu? To są en gie. Nygusy. - Gdyby wiedzieli, że tak ich nazywasz, skuliby ci buzię. - Dziadku, ty zawsze byłeś pesymistą. - Nie widziałeś ich. Był ich tam tylko tuzin, ale knajpa należała do nich. Śpiewali piosenki. Ryczeli hasła. Walili w stoły, aż ziemia się trzęsła. - Gdybyśmy byli gdzieś na Lagrangu - powiedziałem - może bym się bał. Ale Luna to nie Lagrange. Nie trzeba było mówić, który Lagrange. Te cztery już zlikwidowali, po prostu wysłali je do Słońca. Czyli pozostał tylko jeden Lagrange, ten największy, który połyskuje nad niebieskim kręgiem starej spleśniałej Ziemi jak srebrna pestka. Lagrang aż się roi od nygusów. Pęka w szwach, tylu ich tam jest. Jak kiedyś pęknie, nygusów będzie pełny cały okoliczny wszechświat. Dziadek zajrzał w pustą puszkę. Najpierw tym prawie ludzkim okiem, potem tym drugim (chyba w spektrum promieniowania rentgenowskiego), ale nie wypatrzył w niej zgoła nic. Już się zaczęła rozpadać, za chwilę zostanie z niej tylko kałuża, a i ona wkrótce wyparuje. - Nie powinieneś odwiedzić Su? - spytał nagle Dziadek. Zdenerwował mnie. Wyjaśniłem mu, że Su może się wypchać razem z całą tą paczką pijusów i narkomanów, która udaje high life. Moja biedna Su zgłupiała na stare lata. - Wiesz, że nigdy nie lubiłem tłumu. Kuba samotnik. Ty też zawsze byłeś samotnikiem, Dziadku. Jeszcze wiele mógłbym do tego dodać, ale ugryzłem się w język. Nigdy nie zdradziłem się przed Dziadkiem, że wiem o nim trochę więcej niż on sam. Po co miałbym mu to mówić? - Teraz już nie chodzi o jakąś paczkę, Kubo. Nie widziałeś ich. Wrzeszczeli jakby Arkadia należała do nich. Moulis też się do nich przyłączył. Dla mnie jest jasne, o co mu chodzi, NG potrzebuje portu. Ty im tu przeszkadzasz. Rozśmieszył mnie. - Ja, zwykły stróż? - Jesteś jednym z ostatnich stróżów, którzy nie są z nimi. - Wolanda też się już przekonał? Dziadek przytaknął. - O tym mi Moulis powiedział, kiedy tylko wszedłem do knajpy. Że ponoć jesteś ostatni. - Lepiej by zrobili, gdyby opanowali kierownictwo portu. - To też rozpracowują, Kubo. Są z nimi inżynierowie i chłopcy z obsługi. Nie dziw im się. Miło się słucha tych nygusowskich gadek o zdobyciu kosmosu. - To są aż tak głupi? Czy nie mają w głowie ani krzty rozumu? Musieliby przecież najpierw przekonać to spleśniałe jajko na niebie - przez szparkę między górną krawędzią plakatu a framugą pokazałem na Ziemię - musieliby przekonać Radę Światową i poszczególne rady kontynentów i wszystkich tych jajogłowych tam na górze, że trzeba latać. Ale Dziadku, jak by ich mogli przekonać, skoro już nikt nie potrzebuje latania w kosmos? Jeszcze długo mówiłem. Musiałem się trochę wygadać. Kiedy tak siedzę w stróżówce zupełnie sam i wyglądam przez okno (nie zaklejone przez plakaty) na pusty port, też mi się ckni do czasów, kiedy było tu życie, kiedy statki lądowały jeden za drugim, kiedy główna aleja Arkadii pełna była ludzi, wszędzie śmiech i muzyka, dziewczyn, ile dusza zapragnie, a każda chciała przeżyć przygodę, kluby nocne jeden obok drugiego... Ale nie, nygusy wyobrażają to sobie inaczej, nie chcą rozrywki, śmiechu i tańca. To są zdobywcy. Minęło już sześćdziesiąt lat, odkąd człowiek stanął nogą na powierzchni Plutona. Nastąpił czas oswajania planety. Co chcemy oswoić na Plutonie? Do czego potrzebujemy nędznej kulki ciekłego azotu? Przecież nie wetknie się w niego nawet tego ich sztandaru, zresztą samo "święte stanięcie nogą" było dość problematyczne na planecie bez stałej powierzchni! To wszystko bzdury, czcza gadanina. Nic dziwnego, że ruch Nowej Granicy powstał na Lagrangu wkrótce po likwidacji Dwójki i Trójki, a kiedy wysłali do pieca również Czwórkę i Piątkę, nygusy na Jedynce obrosły w piórka jak kiedyś fundziacy na Ziemi. Ale tutaj, na Lunie? Tutaj zawsze mieszkali tylko rozsądni ludzie. W końcu ci dzisiejsi mieszkańcy Luny to potomkowie pokoleń specjalnego gatunku. To byli ludzie, których brzydził histeryczny ekologizm przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Brzydzili się fundamentalistycznym terroryzmem. Brzydzili się higienizmem ery po epidemii Super-AIDS. Skądże, tym ludziom nikt nie zawróci w głowie demagogią Nowej Granicy. Są rozczarowani, zmęczeni, dekadenccy, ale to nie szaleńcy. Moja - kiedyś moja - Su, czyżby miała zacząć grzmieć o konieczności podboju nowych światów? Wolne żarty. I takich ludzi mieszka tu większość. Tuzin gorących głów w knajpie Moulisa nie wyprowadzi ich z równowagi. O tym wszystkim mówiłem Dziadkowi Wścibiaczowi. Siedział bez ruchu. Chyba spał i nie słuchał mnie. Nawet gdyby tak było, nic bym sobie z tego nie robił. Czułem potrzebę wylania żalów i chciałem przekonać samego siebie, że jest właśnie tak, jak mówię. Cholera, ale tęsknię do czasów, kiedy na Lunie było rozrywkowo. Kiedy oskubywaliśmy z Dziadkiem lekkomyślnych turystów, kiedy żyłem z Su i zdradzałem ją ze spragnionymi przygód turystkami. Nie, nygusy nie potrafią przywrócić tych czasów. Na dworze zapiszczały hamulce jaszczurki Mirinka. Może Mirinek będzie miał dla mnie piwo. Otworzył drzwi i wsunął do środka swoją rozczochraną głowę. - Słyszeliście już? Rada postanowiła wrzucić Lagrange Jeden do pieca. Ale nowina, co? Ale nowina, pomyślałem sobie. Gdyby tak Rada wysłała do pieca Lagrange razem z tymi nygusami. Ale tego Rada nie zrobi. Nygusy przeprowadzą się do nas! 2. Porucznika Mantellę znam ładnych parę lat. To policjant w trzecim pokoleniu. Już jego dziadek co najmniej pięć razy wsadzał mnie za kratki w tych szalonych latach pięćdziesiątych, kiedy użerałem się - czy raczej upijałem - wściekłością i rozpaczą nad życiem, które uważałem za zmarnowane. Jego tata doszedł do stopnia kapitana i około roku piątego prowadził wydział walki z handlem fałszywymi antykami. Co oznacza, że również miałem z nim do czynienia, no i oczywiście on ze mną. Jak to już bywa, prawo nie ściga przestępstwa ciągle i w takim samym natężeniu. Tak ja biblijna ziemia egipska również my, mieszkańcy ekskluzywnego miasta Arkadia, poznaliśmy lata tłuste i chude. Oczywiście bardziej nam się podobały lata tłuste. Turystów przyjeżdżało tu od groma, hotele we wszystkich habitatach były przepełnione, reale lały się strumieniami i nikomu - ani policjantom, ani turystom nie przeszkadzał pokątny handel falsyfikatami. Wtedy żyliśmy bardzo dobrze, Dziadek Wścibiacz, ja i droga Su. Kiedy napływ turystów zaczął opadać, było źle. Każde zjawisko ma swoją przyczynę, a jeśli jest to zjawisko niekorzystne, poszukuje się winnego. Turyści, nasi goście, zawsze mają rację. Czemu więc nagle zaczęli unikać lunarnych zabaw? Chyba coś im tu nie pasuje. I wtedy gniew organów policyjnych zwracał się przeciw nam, producentom podróbek. Mantella I potrafił być ostry i nieraz robiło mi się gorąco, kiedy sadzał mnie na krześle na środku swojego gabinetu i opiekał mnie jak na rożnie. Musiałem mu na to pozwolić. Nawet dzisiaj nie potrafię sobie wyobrazić, co by ze mną zrobił, gdybym mu przypomniał, że jeszcze rok wcześniej zaprosił mnie na urodziny Luigi Mantelli III. Co też to maleństwo może teraz porabiać? Z maleństwa wyrósł policjant jak się patrzy, dumny z tego, że już jego tatuś i dziadek nosili gwiazdki na pagonach. Nie żebym osobiście coś do niego miał albo żeby on się na mnie uparł. Między nami nie było płaszczyzny tarcia. Warsztat podróbek zamknęliśmy z Dziadkiem gdzieś w ósmym roku. Presja policji? Nic z tych rzeczy. Zmusiła nas do tego konieczność. Turystów było coraz mniej - zapotrzebowanie na oryginalne hasselblady pierwszej ekspedycji lunarnej zerowe, grzywny wysokie - bylibyśmy idiotami, gdybyśmy utrzymywali warsztat, który przestał utrzymywać nas! Mantella II przeprowadził się na Langrage Jeden, a Junior przejął po nim urząd, jak to na Lunie było w zwyczaju. Wyglądał dokładnie jak ten pionier na plakacie. Doskonale umiał wbić wzrok w Nowy Horyzont. Wspaniale się prezentował podczas parad i na bankietach, podczas obchodów Dnia Miasta (sto dziesiąta rocznica, ale ten czas leci!) i podczas prześcigania nowych oficerów. Mnie nigdy nie zaprosił, co to, to nie! Patrzyłem na Mantellę III tylko na ekranie w czasie transmisji. - Widzisz tego drania? - mawiałem do Dziadka Wścibiacza. - Nawet nie pamięta o starych znajomych. - Dzięki Bogu - dodawał wtedy Dziadek Wścibiacz rozsądnie. I nagle sobie przypomniał. Po nieskończenie długiej przerwie znowu znalazłem się w prefekturze. Biuro Juniora było o wiele bardziej luksusowe niż to, które pamiętałem z czasów jego taty. Przypominało mostek kapitański jakiegoś galaktycznego krążownika (gdyby krążowniki galaktyczne istniały gdzieś poza serialami przygodowymi). Wszystko funkcjonalne i masywne, jakby gotowe do rozpoczęcia ostrzeliwania z dział blasterowych Sprzymierzonej Floty Zielonych Ludzików. Mantella III przyjął mnie niemal przyjaźnie, posadził w fotelu obrotowym (na środku pokoju, gdzieżby indziej) i przez chwilę gadał o niczym i o starych sprawach, zanim wydusił z siebie, po co właściwie mnie zaprosił. - Mam na ciebie donos, wujku - powiedział. - No patrzcie - zauważyłem. - Nawet mnie to cieszy. Jak za starych czasów. Kto na mnie doniósł? Przepraszam, tego oczywiście mi nie powiesz, czyli spróbuję inaczej. Ależ, ależ? Jakich strasznych czynów dopuszczam się w swojej stróżówce w porcie? Sprowadzam sobie dziewczęta? Strzelam do wron na służbie? - Trzymasz androida. Naruszenie zarządzenia o humanizacji Luny. - Komu to mogło... - wydusiłem, ale w tej samej chwili do mnie dotarło. Dziadek Wścibiacz! Mantella III obserwował mnie uważnie, z zaangażowaniem. Nie chce nikogo skrzywdzić, ani mnie, ani Dziadka. Ale nie chce też kłopotów. Chciałby zostać kapitanem jak jego ojciec, a może nawet prefektem, bijąc w ten sposób rodzinny rekord awansu służbowego. - Przecież to nonsens... Masz pewność? - Przykro mi. Przyszedł donos. Musieliśmy przeprowadzić rewizję. Dziadka mamy zarejestrowanego jako androida od roku 2062. - Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że tak długo trzymacie dokumenty. - Trzymamy, trzymamy - pokiwał głową Mantella III. - Przecież Dziadek nie jest androidem! - W papierach tak. - W najlepszym przypadku to cyborg! Chciałem dodać, że po operacji doktora Kurza to w osiemdziesięciu procentach człowiek, ale wolałem to przemilczeć. Znałem dziadka, znałem również tatę, porucznika kołysałem na kolanach, ale to jednak policjant pragnący czwartej belki, a może nawet gwiaździstej szarfy prefekta. - Nie został zarejestrowany jako cyborg. - Dobrze wiesz, jak wtedy było! Ktoś go trafił tysiąc czterysta pięćdziesiątką. Prosto w pierś. Myślał, że po nim. Tę tysiąc czterysta pięćdziesiątkę jeszcze mam schowaną. - Nawet o tym nie wspominaj! - Czy mogłem zarejestrować Dziadka jako cyborga? Po pierwsze, nie znałem jego nazwiska... (Dziadek do dzisiaj nie zna swojej tożsamości, nigdy mu się nie przyznałem, że właściwie znamy się od stu lat, od czasów jego młodości, nigdy mu nie powiedziałem, w jakich okolicznościach widziałem go po raz ostatni w pierwotnym kształcie.) - ...po drugie, nie chciałeś go narażać na ryzyko powtórnego zamachu - dokończył za mnie Mantella III. - O tym wiem. Dlatego zarejestrowałeś go jako androida. Kubo, ale czemu nie zmieniłeś tego w roku dwudziestym drugim? Mamy czterdziesty piąty! Rok dwudziesty drugi... Wielkie polowanie na androidy. Młodzież pijana z radości wielkimi młotkami rozbijała androidom głowy. Mówiło się na to "łuskanie kokosów". Wspaniała zabawa. Maszyny pozwalały się obezwładnić bez oporu. Skoro państwo sobie życzą, pozwolę się pobić, to chyba była ich ostatnia myśl. Przemknęła przez tę dziwną galaretę, którą miały zamiast mózgu, i już następowało wielkie bum!, karbonidowa czaszka pękała i galareta rozpryskiwała się wokół. Wspaniała zabawa. Bum i kokos jest rozpołowiony. - Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ktoś będzie brać na serio numer sprzed sześćdziesięciu lat! - No widzisz, ale bierze. - Co chcesz z tym zrobić? Chcesz Dziadka zatłuc młotkiem? - Gdyby sprawy przyjęły zły obrót, przemieścimy go na Lagranga. - Ale ponoć go będą likwidować. - Nonsens - szybko zaprzeczył Mantella III. - Kto ci o tym powiedział? - Ludzie mówią. - Lagrange jest ostatnią stacją przesiadkową między Ziemią a Luną. - I tak nikt tu nie lata. Po co trzymać na chodzie stację, która zużywa prawie tyle samo energii co habitaty na Lunie? Nie ma ich wiele. Siedem na widocznej stronie i dwa na odwrotnej. W Mantelli III czytałem jak w książce. Gdyby zlikwidowali Lagrange Jeden, tata wróciłby na Lunę. I może chciałby objąć poprzednią funkcję? A wtedy adieu kariero, adieu czwarta belko. A gwiaździsta szarfa? Szkoda słów. Uważnie wpatrywałem się w twarz Mantelli III. Zdał sobie z tego sprawę, zmusił się do uśmiechu i pokręcił głową. Nic na to nie powiedziałem. Co też miałbym mówić? Przecież Mantella II wyglądał za swoim biurkiem na tak pewnego siebie, tak niedostępnego, był jak zaprojektowany na wzór dekoracji przygodowych psychohistorii (gdzie te czasy, kiedy brałem udział w nakręcaniu prymitywnego iluzynu dla firmy Pan-Universal!). Wyglądał patetycznie, ale tym bardziej odnosiłem wrażenie, że coś skrywa, jakieś wewnętrzne obawy. - Skąd tyle zainteresowania Dziadkiem Wścibiaczem? - strzeliłem z boku. - Nie podejrzewałem, że policja tak się troszczy o mieszkańców o wątpliwej opinii. Bo kimże innym jest Dziadek Wścibiacz? Na jego przestępstwa macie w pamięci przeznaczony co najmniej taki sam blok jak na moje. - Owszem - powiedział sucho. - A gdyby... - myślałem na głos. - A gdyby to można było załatwić tak. Pomysł wydał mi się zupełnie niezły. - No gadaj! - popędzał mnie Mantella III. - Nie moglibyście go uznać za człowieka? Przecież w zasadzie on jest człowiekiem, tylko mu trochę usprawnili organizm! A doktor Kurz to dzieło ukoronował. Ten doktor Kurz ma złote ręce, ale mógłby je stracić, gdyby wpadli na wszystkie jego fuchy i przetrzepali mu palce. Nie, ja go nie wydam, na mnie można polegać. Luigi Mantella III ponuro na mnie spoglądał, jakbym powiedział coś, czego powinienem się wstydzić. Nie jestem przewrażliwiony, ale pod spojrzeniem tego gołowąsa zacząłem się wiercić w fotelu. Gdybym żył nawet dwieście lat, nie przyzwyczaję się do tego przenikliwego spojrzenia, szkoda gadać. - Kubo - powiedział porucznik - jesteś nieuleczalnym naiwniakiem. Nigdy nie przestaniesz lekceważyć możliwości policji. Zmęczonym, niemal zniechęconym głosem burknął coś na boku. Chyba miał orakl wbudowany w szufladę czy co. To było ostatnie, co mi się wydało jako tako zabawne. Orakl natychmiast wyczarował projektyd Kazika Prusa w dwóch wersjach, zdrowego, jakiego go widywałem, a potem zmienionego wystrzałem tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Jak wiecie, nawet ten drugi obrazek nie był dla mnie żadnym novum, ale wtedy w gabinecie pana Kriegsmanna widziałem go tylko w płaskiej projekcji, tutaj natomiast był trójwymiarowy, aż się prosił o dotknięcie. - Wyłącz to! - krzyknąłem i odwróciłem głowę. Żołądek fiknął mi koziołka. Co się ze mną dzieje? Tylko co stuknęła mi setka, a już zaczynają zawodzić nerwy. - Ty naprawdę myślałeś, że nie wiem, kim jest Dziadek Wścibiacz? Iskierka inteligencji przeskoczyła w moich szarych komórkach. - Wiem to co najmniej od pięćdziesięciu lat - zauważyłem. Luigi Mantella III spojrzał gdzieś pod stół, miał tam chyba jakiś prywatny display, potem trochę obrażony wydął usta i zerknął na mnie. - Powiedzmy, że to prawda - powiedział. - Jeśli notuje się nazwiska informatorów - ciągnąłem - coś ci chyba powie słowo Dumoulins. Uśmiechnął się i skinął głową. - To stara sprawa - powiedział. - Co też się dzieje z panem Dumoulinsem. - Kiedyś dużo się o nim mówiło. Zrobił karierę w Pan- Universalu jako reżyser. Tuż przed tym, kiedy system iluzynu splajtował. Potem Dumoulins zapadł się pod ziemię. Dosłownie, ponieważ wyjechał tam na górę - pokazałem palcem w tym kierunku, gdzie do plastykowej przykrywki Arkadii szczerzyła się mateczka Ziemia. - Skoro już o tym mówimy - dodałem jakby nigdy nic - kto wtedy zaskarżył Dziadka? - Powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział - Mantella był jak esencja szczerości. - Sam chciałbym to wiedzieć. Cholera, Kubo, to nie przelewki. Ten donos przyszedł anonimowo, prosto do biura prefekta. To po prostu cios między oczy. - Od kiedy prefekt zajmuje się duperelami? - On się tym nie zajmuje, przecież całą sprawę przekazał mnie. Ale nie daje mu spokoju pytanie, dlaczego ten gorliwiec czystości Luny wysłał donos prosto do niego. Dał mi ten przypadek i rozkazał, żebym go natychmiast poinformował, jak to załatwiłem. - A gdybyś... - znowu się zastanowiłem. - A gdybyś prefektowi powiedział, że to pomyłka? Że osobiście obejrzałeś Dziadka Wścibiacza. Że to nie android, ale zwyczajny cyborg, protezowiec, jakich na Lunie tysiące. - Ty ciągle niczego nie rozumiesz i chcesz, żebym ci wyłożył kawę na ławę. Nie zdajesz sobie sprawy, że wiemy o Dziadku naprawdę wszystko? Ręce zrobiły mi się jakieś ciężkie i zsunęły się z oparcia na kolana. - Wiecie więc, że... - Oczywiście. Wiemy, że popełnił na Czeskopolskiej kilka morderstw. Wiemy, że pracował dla tajnej organizacji górniczej jako Kat. - Sto lat temu! - krzyknąłem. - Ktoś go za to załatwił z tysiąc czterysta pięćdziesiątki, rozwalił go na kawałeczki, przed chwilą widziałeś wynik tych jatek. Lekarze na Lagrangu złożyli go do kupy, oni go znowu wyprodukowali, to cud, że wtedy z tą prymitywną techniką im się udało! Luigi, Dziadek nie ma pojęcia o swojej przeszłości. Jego życie zaczyna się na Lagrangu, to dla niego rok zerowy. Jego dzisiejsze sumienie nie ma zupełnie nic wspólnego z morderstwami sprzed stu lat. Między Kazimierzem Prusem a Dziadkiem Wścibiaczem nie ma żadnego związku. - Jest - powiedziała Luigi Mantella III i widać było, że sam nie za bardzo wierzy w to, co mówi. - Jego indywidualny genokod jest dzisiaj taki sam jak sto lat temu. Z punktu widzenia prawa to jedna i ta sama osoba. W ogóle nieważne jest, czy ta osoba pamięta swoje czyny popełnione sto lat temu, czy przyznaje się do nich i czuje za nie odpowiedzialna. W świetle litery prawa Dziadek Wścibiacz jest winien morderstw i usiłowań morderstw popełnionych w latach od 2044 do 2045 w kopalni Czeskopolska przez Kazimierza Prusa! Miałem wrażenie, że śnię. Ze ścian surowo spoglądały na mnie portrety tri-di Wielkiego Ojca Mantelli i Wielkiego Dziadka o tym samym nazwisku. Obaj mężczyźni mieli takie same pionierskie oczy jak trzeci nosiciel nazwiska. Mantella III już od dawna przywykł do nieustannego dozoru obu Wielkich, ale może czasami robi mu się od tego niedobrze. Musi sobie uzmysławiać, że daleko mu do dziadkowskiej i ojcowskiej ostrości. To żwirek trzeciej generacji. W sztucznej atmosferze habitatu jego policyjne geny zmiękły i sflaczały, tak jak wszystkim reprezentantom Ostatniej Generacji. Chcecie dowodu? Gdyby nie był mięczakiem, w ogóle by ze mną nie dyskutował! - Ależ to kolosalna bzdura! To jest prawo? To jest sprawiedliwość? - Kubo, spojrzyj na to z drugiej strony - powiedział Mantella III. - Wyobraź sobie, że jesteś mordercą. Zabiłeś, powiedzmy, matkę i trójkę jej dzieci. Umyjesz ręce, wysuszysz je ręcznikiem, pójdziesz do najbliższego pokątnego lekarza i powiesz: panie doktorze, niech pan ze mnie zrobi zupełnie nowego człowieka. Niech pan wymaże moją osobowość, nie chcę zatrzymać nawet najmniejszego wspomnienia. Chcę nowego ciała, chcę nowej psychiki, chcę nowego nazwiska. - Tego by nikt nie zrobił. - Gdyby mu groził proces o morderstwo? - Nikt dobrowolnie nie rezygnuje ze swojej osobowości. - Rezygnujesz z niej co wieczór przed snem! - Ale wiem, że rano się obudzę. Albo przynajmniej mam taką nadzieję. - Również w tym przypadku wiesz, że się obudzisz. Ale nie będziesz już Kubą Nedomym, ale, powiedzmy, Suzan O'Neill. A że nie będziesz miał przeszłości, wspomnień? I co z tego! Dostaniesz nowe, piękne ciało i za dwa tygodnie będziesz mieć wspomnień do woli! Przyznaję, że nigdy nie potrafiłem myśleć o Dziadku Wścibiaczu jako o wykonawcy nielegalnych egzekucji. Kiedy przed laty pan Kriegsmann wyjawił mi tajemnicę pochodzenia Dziadka, przyjąłem to do wiadomości, ale tylko rozumem, nigdy uczuciem. Nie potrafiłem w to w pełni uwierzyć. W końcu znałem Dziadka niezłych parę lat, zanim w spółce Pan- Universal spotkałem jej genialnego dyrektora! - Dlaczego nie aresztujecie Dziadka? - spytałem trochę wyzywająco. Porucznik wzruszył ramionami. - Sto lat temu na Lunie panowały trochę inne układy niż dzisiaj. Trochę mnie rozdrażnił. Ty mi będziesz opowiadać, jak było na Lunie sto lat temu, młokosie! - Górnicy załatwiali porachunki między sobą, a policja się do tego nie wtrącała. Na Czeskopolskiej - i na innych kopalniach również - od czasu do czasu znajdowali jakiegoś trupa. Szmuglerzy ciężkich narkotyków, gwałciciele, złodzieje, wariaci, mordercy. Wtedy nie był to przedmiot zainteresowania policji. W annałach naszego wydziału zabójstw nie ma akt podpisanych "Morderstwa na Czeskopolskiej". W archiwum jest tylko maleńka wzmianka o tym, że Ladislav Peszka zwany Dziadkiem Wścibiaczem jest tożsamy z Kazimierzem Prusem, wykonawcą nielegalnych egzekucji w kopalni Czeskopolska w latach 2044-2045, kropka. - Od kiedy o tym wiesz? - Od kiedy - powtórzył sarkastycznie. - Od wczoraj. Wiem to od chwili, kiedy dostałem od prefekta rozkaz, żeby rozwiązać aferę z androidem. Tak, nie krzyw się, dokładnie tak powiedział prefekt. Zadałem oraklowi kilka dociekliwych pytań - i oto wynik, Dziadek Wścibiacz i Kazimierz Prus są jednym ciałem. - No to ładnie - powiedziałem. - Dziadek nie może być androidem, ponieważ androidom na Lunę wstęp wzbroniony. Jako android nie może przeprowadzić się na Lagrange, bo Jedynka stoi w obliczu likwidacji. Nie może się zarejestrować jako człowiek, bo ruszyłaby lawina starych spraw i komuś mogłoby wpaść do głowy, że morderstwa nie karane w roku 2045 mogą być równie dobrze ukarane w roku 2145. Czy mogę spytać, co pozostaje? - Powrót na Ziemię - powiedział porucznik. - Jakkolwiek by na to patrzeć, zawsze jako wynik równania wychodzi powrót na Ziemię. - Dziadek wolałby raczej umrzeć - prychnąłem. - A ja Dziadka na Pleśniawkę nie puszczę. Wymaszerowałem bez serdecznego pożegnania, ale na plecach przez długi czas czułem ciepło w miejscu, w które wbijało się pionierskie spojrzenie porucznika. Gdyby patrzył na mnie parę sekund dłużej, wypaliłby mi w plecach dziurę. 3. Wyszedłem na ulicę. Klimatyzacja na szczęście działała, mogłem więc odrzucić wysoki kołnierz peleryny przeciwdeszczowej na ramiona. Gdzieś za to się paliło. W powietrzu czuć było dym, a daleko rozlegała się ostrzegawcza syrena. Ostatnio ciągle gdzieś się pali. Jakżeby inaczej. Instalacje podstawowe mają co najmniej pięćdziesiąt lat. Wypowiadają służbę. Jak cała Arkadia. Jak my wszyscy. Nie, my nie wypowiadamy służby. Przecież my nikomu i niczemu nie służymy. Spojrzałem w górę. Już od dawna to, co było nad naszymi głowami, nazywano dachem. Kiedyś magistrat nieustannie wychwalał plastykową kopułę, gdy zlikwidowano sztuczną grawitację, a wraz z nią atmosferyczną bańkę. Że ponoć kopułę będzie się czyścić co trzy miesiące i będziemy mieć niezmącony widok na Ziemię i na gwiazdy, i Słońce, i Lagrange, i na wszystkie atrakcje, jakie unoszą się w przestrzeni. Skończyło się jak zwykle - obiecanki cacanki. Po kilku latach kopuła była pokryta półmetrową warstwą pyłu, a magistrat przestał się przyznawać do poprzednich obietnic. Wspominano o tym tylko podczas zmiany warty na ratuszu: nowy burmistrz podczas rytualnego obrzucania błotem usuniętych właśnie grubych ryb grzmiał o karygodnym niedbalstwie, prowadzącym do zaświnienia kopuły. Oczyszczenie to pierwszoplanowe zadanie nowego kierownictwa i on, burmistrz, osobiście postara się, żeby to nie trwało długo. Obiecanki cacanki. Standardowe oświetlenie... Jeszcze parę lat temu stymulowany dzień zmieniał się z nocą. W ciągu dnia świeciło mocniej, w nocy słabiej. Potem już tylko przedłużali noc (zawsze oświadczając, że to wygoda dla mieszkańców), a potem jakiś anonimowy geniusz wpadł na pomysł, że dzień i noc to szkodliwy dla zdrowia anachronizm, który - jak oświadczyła propaganda inspirowana przez ratusz - prowadzi do chaosu w biorytmach ludzkiego organizmu i wprowadzono standardowe raz na zawsze określone oświetlenie, przy którym nasze biorytmy wreszcie odpoczną. No a standardowe oświetlenie stanowiło - według mojego szacunku - chyba połową tego, czym było kiedyś za czasów grawitechniki i potopu turystów dawne oświetlenie nocne. Plac był pusty, tylko od czasu do czasu przejeżdżał tędy jakiś wehikuł, zwykłe grawo z domontowanymi kołami. Śmieszne są te grawa na kółkach, przynajmniej mnie śmieszą. Ale nasza nowa generacja nie pamięta już grawitechniki. Taki Luigi Mantella III ostatnie prawdziwe grawa może pamiętać z dzieciństwa. Skierowałem się w stronę głównej alei. Kiedyś unikałem jej ruchu, ale teraz, gdy była wyludniona, lubiłem jej rozmach. Maszerowałem samym środkiem, żeby nie widzieć zakurzonych rolet zamkniętych sklepów, knajp i night clubów i smakowałem każdy krąg światła rzucany przez skośnie umieszczone lampy. Szereg świetlnych kręgów niknął w oddali i wyglądał jak nieregularnie rozmieszczone żółte kropki, ponieważ oczywiście nie każda lampa działała. Ten mój marsz środkiem ulicy miał jeszcze jedną wygodę. Nie spotykałem tu żadnych znajomych. Po setce lat spędzonych w Arkadii znałem tu - przynajmniej z widzenia - każdego. Spacer kończył się przy Słupie, smutnej pozostałości ostatniego monstrualnego projektu, który miał być zrealizowany na Lunie: zadaszenie jednej czwartej powierzchni widzialnej strony Luny! Takie Słupy były w każdym habitacie. Faktycznie były to kamienie graniczne - przy nich kończyła się ekspansja, przedsiębiorczość, rozmach i zaczynało się - właściwie co? Agonia? Czy Su i jej Ostatnia Generacja mają rację? Przy Słupie skręciłem w plątaninę tak dobrze mi znanych uliczek. Tu i ówdzie musiałem sobie poświecić latarką. W wielu miejscach płyty chodnikowe były zerwane. Ktoś tu schodził, żeby obejrzeć energociąg, kanalizację czy Bóg wie co. No a potem nie trudził się z ułożeniem płyty z powrotem. Smutne rozmyślania zajęły mnie całkowicie, nawet nie zauważyłem, że z ciemności przede mną dobiegają jakieś krzykliwe głosy, muzyka i śpiew. Możliwe też, że tę bandę spostrzegłem trochę później niż ona mnie i było już za późno, żeby skręcić w jakąś przecznicę czy wcisnąć się we wnękę w murze. Gdy tylko mnie ujrzeli, przestali wykrzykiwać i śpiewać i wyłączyli muzykę, żeby lepiej się na mnie skoncentrować. - Patrzcie, ziemniak - krzyknął jeden z nich, zapewne przywódca całej tej paczki. Było ich chyba siedmioro, chłopcy i dziewczyny, wszyscy w błękitnych mundurach Nowej Granicy. Przewyższałem ich co najmniej o głowę, i to był niezaprzeczalny dowód mojego ziemskiego pochodzenia. Szedłem tak pomału, że wolniej już nie mogłem. A gdybym się zatrzymał, czy nawet odwrócił i zaczął biec, od razu miałbym ich na karku. - Przecież to Kuba, stróż z portu - odezwała się jedna z dziewczyn, jeśli się nie mylę, córka Igora Palmienki, kiedyś doskonałego grawitechnika. Kontynuowałem marsz, ale nie zeszli mi z drogi, więc musiałem się zatrzymać. - Zawadzacie mi - powiedziałem spokojnie. Młode twarze. Niewinne? Absolutnie nie. Młody człowiek nie jest niewinny. Jest jak pusty worek odkurzacza, żądny jak najszybciej wessać trochę brudu. Tylko jeden na dziesięciu, czy może na stu potrafi w ciągu życia uniknąć brudu i dopiero potem, po wielu próbach i pokusach jest niewinny. Mnie się to nie udało. Młode twarze. Oczywiście, wszystkie znałem. To Marketa, kiedy była mała, razem z jej rodzicami pojechaliśmy na drugą stronę, to była bardzo przyjemna wycieczka, wtedy wycieczki na ciemną stronę były w modzie. Jean Marie Klein, tak się nazywa ten małolat, a ty, chłopcze, jesteś strasznie podeobny do taty, ale w życiu sobie nie przypomnę, jak tata się nazywa i gdzie go zaszufladkować. Dziadek Wścibiacz by sobie przypomniał, poszukałby w tym swoim cybernecie, który ma w głowie i od razu by wiedział. - To ty zawadzasz nam! - krzyknął mi ich przywódca prosto w twarz. Nie, tego nie znałem. A jednak kogoś nie znam, pomyślałem z pewnym zadowoleniem. Za starych czasów nie poznawałem ani jednego z tysiąca ludzi na ulicy. Młoda Palmienkówna chciała mi pomóc. - On jest w porządku. To stróż z portu. - Jak to jest w porządku. Urodził się na Ziemi? Jasne, tylko popatrz. Wszyscy mają swój udział w tej nędzy. - Przecież mieszka tu od dawna - Palmienkówna się nie poddawała. - Tym gorzej! - wściekle krzyknął chłopak. - Tym gorzej! Niech wynosi się z powrotem, skąd przyszedł, niech utopi się w tym swoim bagnie! Podniosłem rękę, żeby zrobić sobie przejście, kiedy ten chłopak nieoczekiwanie uderzył mnie pięścią w twarz. Był to słaby, powiedziałbym miękki cios, zdążyłem uchylić głowę na bok, tak że pięść ześliznęła się po policzku i nie trafiło mnie za mocno, ale zdenerwował mnie niesamowicie. Zupełnie automatycznie uderzyłem na płask dłonią w przód, trafiłem w coś kruchego, chrupnęło, zamachowiec poleciał do tyłu, a kiedy spojrzałem na dłoń, ujrzałem krew. Młodzież się rozstąpiła. Podszedłem do leżącego chłopaka, żeby mu pomóc wstać, ale wściekle mnie kopnął trafiając pod kolano. Do rozkwaszonego nosa przyciskał rękę. - Ty draniu - mamrotał spod ręki. - Kiedyś cię zabijemy. Wszystkich was zabijemy. - Bo stoimy wam na drodze do Centrum Galaktyki? - zauważyłem uszczypliwie. Rzecznicy Nowej Granicy zawsze dużo gadają o Galaktyce i jej Centrum. Oczywiście, strasznie tam fajnie, w tym Centrum Galaktyki. Życzyłbym im, żeby się tam wszyscy przenieśli. Na pewno nieźle by się w tym Centrum Galaktyki bawili. - Niech go pan zostawi - odezwał się z pogróżką w głosie chłopak tak podobny do swojego tatusia. - Przecież już nic nie mówię - burknąłem i ostrożnie obszedłem pobitego chłopaka. Noga porządnie mnie bolała. - Pozwolicie mu uciec? - biadował przywódca Krwawy Nos. - Hej, stój! Pójdzie pan z nami na policję. To panu nie ujdzie płazem, bić obywatela na ulicy. Czyli zaskarżycie mnie! Tę zdrową myśl urodził mózg Jean Marie Kleina, poznałem go nawet po głosie. - Oczywiście! Pobił członka Nowej Granicy! - Zawołajcie patrol! - Ratunku! Ratunku! Przyśpieszyłem kroku. Dwaj nygusi zaczęli za mną biec, ale chyba się bali, że się zatrzymam, odwrócę i pobiję (tak by się skończyło) i po kilku metrach woleli się zatrzymać. Tylko krzyczeli za mną pogróżki i przezwiska. Dzięki temu do domu dotarłem trochę wcześniej niż się spodziewałem, mimo że kulałem na jedną nogę. Mieszkaliśmy z Dziadkiem Wścibiaczem ciągle w tym samym starym mieszkaniu nad zlikwidowanym już dzisiaj sklepikiem. Po co się przeprowadzać? To zupełnie niezłe mieszkanie. Drzwi otwierały się bez skrzypienia, a zamek od razu poznawał mój głos - dzięki dobrze wyposażonemu warsztatowi urządzenia domowe utrzymywaliśmy w doskonałym stanie, zdecydowanie o wiele lepszym niż arkadyjska przeciętna. Kiedy stałem w przedpokoju i zdejmowałem płaszcz, wydało mi się, że słyszę jakiś obcy, a jednak znany głos. Czyżby Dziadek miał randkę? Czyżby kuracja doktora Kurza była na tyle pomyślna, że... Wchodziłem po schodach powoli i cicho, żeby nie przeszkodzić Dziadkowi oraz jego przyjaciółce i nie wprawić ich w zakłopotanie. Jeśli się przekonam, że moja obecność jest niepożądana, natychmiast się wycofam. No dobra, powiem wprost: chciałem trochę popodglądać, podglądactwo to również w pewnym sensie seksualna uciecha, a nie miewałem ich ostatnio wiele. Nie spodziewałem się jednak, że gościem Dziadka jest Su Wang-li, niegdyś moja bardziej niż bliska przyjaciółka. Szedłem cicho, ale supersłuchu Wścibiacza nie można oszukać. - Już jest! - radośnie zawołał Dziadek. Chyba swoim rentgenowskim wzrokiem widział nawet przez ścianę! Zdemaskowany, wszedłem na scenę. Grzecznie się przywitałem, rzecz jasna. Su Wang-li wyglądała wspaniale. Ubrana była w obowiązkową ciemną suknię, którą do piersi przyklejała chyba gumą do żucia. Opinała jej tułów i biodra, a przy kolanach szeroko się rozbiegała w suto marszczony kielich. Złotawe oświetlenie naszego kąta tworzyło połyskliwe meandry na aksamitnej powierzchni materiału. Wokół szyi miała pięciokrotnie owinięty sznur pereł. Włosy sczesała w górę w skomplikowany kok. Twarz miała bladą, bez śladu makijażu. Uśmiechała się do mnie i na siedząco podała mi rękę do pocałunku. Pochyliłem do niej głowę, ale nie dotknąłem ręki ustami, do dzisiaj nie wywietrzały mi wszystkie zasady etykiety dworskiej, którymi kiedyś mnie raczyła. Dziadek Wścibiacz wstał, kiedy wszedłem i wyglądał na zmieszanego. Jego cyberneciak huczał w karbonidowej czaszce i w końcu sformułował zdanie, które miało mnie wprowadzić w dobry nastrój: - Su przyniosła cały karton piwa! No, ten cyberneciak Wścibiacza zupełnie nieźle pracuje. Za chwilę, kiedy pozbędę się Su, dam mu inny temat do przemyśleń. Postanowiłem bowiem, że wyłożę Dziadkowi wszystko, o czym mówiliśmy u Luigi Mantelli III. Robi się gorąco i nie mam prawa niczego przed Dziadkiem ukrywać. - Nie ma dzisiaj żadnego przyjęcia? - spytałem Su. Dziadek podał mi otwartą puszkę schłodzonego piwa. - Ciągle jesteś zazdrosny? - uśmiechnęła się do mnie. - To nie zazdrość. Po prostu... nie podoba mi się to wszystko. - Szkoda, że jesteś taki oschły. Mógłbyś się nieźle zabawić ostatniego roku na Lunie. To byli oni: ostatnie lata na Lunie, Ostatnia Generacja. Na górze na Ziemi kiedyś mawiano: po nas choćby potop. A Ziemia? Cywilizacja nietechnologiczna. Duchowość przez duże D. Medytacja, Służba Ogólnemu Dobrobytowi. Zespolenie z przyrodą. Ale z czym się mamy zespolić na Lunie? Z tymi kamieniami? - Przyszłaś się kłócić? Masowałem kopniętą łydkę. Sięgnąłem do niej bezwiednie, na pewno nie po to, żeby Su się nade mną litowała. Zauważyła to i spytała, co mi się stało. Opowiedziałem jej, a zwłaszcza Dziadkowi, kogo spotkałem na ulicy. - Mówiłem ci, żebyś nie wychodził wieczorem. Nikt już tego nie robi! - rugał mnie Dziadek. Ładnie syknęło, kiedy otwierał drugą puszkę piwa. Ta pierwsza na podłodze rozkładała się na czynniki pierwsze. - Coraz ich więcej - zauważyła Su. - I mają coraz większą władzę. - Ryczą na ulicach i atakują, kiedy jest siedmiu na jednego. - Wkrótce będzie ich więcej, jak ostatni Lagrange pójdzie do pieca - powiedziała Su. - Może nie pójdzie - rzuciłem i powtórzyłem, co mówił mi Mantella III. Su pokręciła swoją piękną głową uśmiechając się przy tym smutno jak dobrze poinformowana królowa. - Wiem z wysokich kręgów - powiedziała trochę podwyższonym tonem, który irytował mnie już w czasach, kiedy jeszcze ją kochałem - że Lagrange padnie już wkrótce. Magistraty wszystkich habitatów Luny łamią sobie nad tym głowy. Część mieszkańców Lagrangu wróci na Ziemię, ale większość trafi na Lunę. Kto by chciał wracać do tej wilgoci... zmienny klimat, choroby, dajcie spokój! - Urodziłaś się na Ziemi - przypomniałem jej. Zasznurowała usta i spojrzała na Wścibiacza. Dziadek szybko mrugał oczyma. - Dlatego przyszła - powiedział. Tych dwoje coś tu knuło i wychodziło z nich to jak słoma z materaca. Su postanowiła wyłożyć karty na stół. - Słyszałam, że w Arkadii są lekarze wyspecjalizowani w zmianach osobowości. - Dziadek Wścibiacz to namacalny dowód - stwierdziłem. Przecież Su musiała pamiętać Dziadka przypominającego monstrum Frankensteina, cyborga, który porozumiewał się tylko radiem i nie potrafił powiedzieć więcej niż "hu". - Nigdy nie pomyślałeś o zmianie szkieletu? - Na Boga, po co miałbym to robić? - Bo każdy od razu widzi, że pochodzisz z Ziemi. I ja też. - I co z tego? - Co? Przed chwilą sam opowiadałeś, jak pobiłeś się na ulicy. O mało nie przetrącili ci nogi. Naprawdę cię to nie obchodzi? - Mnie kopnęli w nogę, a ja im rozbiłem nos w ilości sztuk jedna. Noga i nos, jesteśmy kwita. - Teraz może tak, ale za kilka miesięcy? Co się stanie, kiedy ludzie z Lagrangu rzucą się na Lunę? Przecież wiesz, że praktycznie wszyscy popierają Nową Granicę! I że do ich programu należy przesiedlanie ludzi o ziemskim pochodzeniu na Ziemię! - Ja się smarkaczy nie boję - mruknąłem i sięgnąłem po kolejne piwo. Ale Su znała mnie jak swoją kieszeń. - Boisz się tak samo jak ja - powiedziała surowo. - Dziadek również. Wszyscy, którzy tu zostaliśmy, boimy się! - Ale, Su, jeśli ktoś na Lunie ma prawo nazywać siebie pionierami, to właśnie my! - Idź - uśmiechnęła się - i powiedz to na zebraniu Nowej Granicy. Nie jesteś pionierem, ponieważ nie urodziłeś się ani na Kole, ani na Lagrangu, ani na Lunie. Pochodzisz skądś z Europy, czy jak się to miasto nazywa, i masz komicznie wysoką sylwetkę, która przeszkadza, zajmuje dużo miejsca, zużywa mnóstwo tlenu i codziennie wydala mnóstwo odpadków. - Proponujesz - powiedziałem powoli i wyraźnie - żebym poszedł do lekarza i kazał się przerobić na żwirkowego krasnoludka, pozwolił sobie zrobić młodziutką twarzyczkę i atletyczne ciałko, a kiedy pan doktor skończy, żebym to ciałko ubrał w błękitny mundurek z inicjałami NG na ramieniu? - Owszem - powiedziała Su patrząc mi prosto w oczy. - No to wielkie gówno - powiedziałem. Nie wiem, jakim cudem przyszedł mi do głowy wulgarny słownik górników z Czeskopolskiej, chyba przez to napięcie, które wisiało w powietrzu. - Zrobiłbyś to dla mnie? Po starej przyjaźni? Jeśli cię bardzo poproszę? - Su, miejże rozum! To się na nic nie przyda! W archiwach policji zostaną nasze kody genetyczne i jeśli nygusy przejmą w Arkadii władzę, wpadną im do ręki również dokumenty. A wtedy staranie rozpętają polowanie na czarownice, potrafię to sobie wyobrazić. - Co mamy robić? - wyszeptała, a łzy już kręciły się w jej oczach. - To przecież sprawa magistratu! Przestańcie się bawić w ostatnią generację, skończcie z ciągłymi przyjęciami, przestańcie pić i ćpać i weźcie się za krzykaczy z Nowej Granicy, dopóki nie ma ich wielu i nie mają żadnej władzy! A potem po prostu zakażecie przeprowadzek. Nikogo z Lagrangu nie wpuścicie do Arkadii i będzie spokój. Niech NG wybuduje sobie własne habitaty, a przede wszystkim niech jak najszybciej wybuduje tę galaktyczną flotyllę i wyniesie się jak najdalej. Tego sobie najmocniej życzę. - Gdybyś ty był burmistrzem... - powiedziała Su, ale nie dokończyła. - Nie jestem. Znajdziesz mnie w baraku w porcie. Jutro od drugiej do dziesiątej, pojutrze mam szesnastkę. Tak już jest, Su. Nigdy nie ciągnąłem z żadną paczką za jedną linę. - To był twój życiowy błąd. - Błąd? Chyba szczęście. Takie jest moje zdanie - powiedziałem. Wstała i odprowadziłem ją przed dom. Już tam na nią czekało coś, co nazywało się samochodem. Pożegnaliśmy się, ona z płaczem, ja zakłopotany. Potem wróciłem na górę do Dziadka i opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami. Spodziewałem się, że będzie mi wyrzucać, czemu tego nie powiedziałem wcześniej. Długo milczał, a potem zauważył: "hu!". 4. W życiu obowiązuje zasada Wielkiego Inaczej. Optymiści wierzą, że wszystko skończy się dobrze, a pesymiści, nieustępliwi w swojej wierze w niepomyślne zakończenie wszelkich działań, śmieją się z nich. Chyba jestem realistą, ponieważ wierzę, że wszystko skończy się inaczej niż człowiek sobie wyobraża, lepiej czy gorzej. Podam dwa przykłady, Dziadka Wścibiacza i Lagrangu Jedynki. Ale najpierw Dziadek, ponieważ ponad sto lat miałem go w kuchni, natomiast Lagrange wisiał w uczciwej odległości nad powierzchnią Luny. Całe pół wieku nosiłem w sobie tajemnicę przeszłości Dziadka. Długie lata wiedziałem o jego tożsamości z wykonawcą nielegalnych egzekucji na Czeskopolskiej. Często sobie myślałem, że nie powinienem tej tajemnicy zostawiać dla siebie (często... no, jakoś raz na pięć lat, podczas periodycznych nawrotów świętości, kiedy przestawałem pić i uganiać się za kobietami. Wtedy poświęcałem się ćwiczeniom jogi, medytacji i treningowi autogennemu, jak te bzdury praktykuje się na Ziemi), ale w końcu nad moralnością zawsze zwyciężał zdrowy rozsądek. Czy Dziadek będzie szczęśliwszy? Czy potrafi pogodzić się ze świadomością, że zabił mnóstwo (sam nie wiem ilu) ludzi? Może dostanie od tego pomieszania zmysłów, czy nawet targnie się na swoje życie. Przecież jest wrażliwym człowiekiem. No, a kiedy musiałem wyjawić prawdę, Dziadek zareagował zupełnie inaczej niż się spodziewałem. - O rety! - powiedział. - No, to mam prawo do emerytury! Jako były górnik faktycznie dostawałem jakieś grosze, natomiast Dziadek, człowiek bez przeszłości, miał prawo do zasiłku socjalnego. Dziadku jeden, ja zdradzam ci tajemnicę twojego życia, a ty do mnie z emeryturą! Ale cybernet w jego makówce pracował dalej. - Czy trafił mnie jakiś mój były klient - powiedział po dłuższym usilnym zastanowieniu. Trwało to jakieś trzy dni. - Twoi byli klienci - odpowiedziałem - śnią swój sen na Polu Rozproszenia. - Ty też jesteś moim byłym klientem - zaprotestował Dziadek Wścibiacz. - Wiele życia wprawdzie w tobie nie ma, ale do Pola Rozproszenia jeszcze ci daleko. - Pomógł mi przypadek. - Może takich przypadków było więcej. - To ty powinieneś wiedzieć - odciąłem się zupełnie nielogicznie, ale też Dziadek od razu zaprotestował. Chciałem poprawić swoją reputację i włączyłem do akcji rezerwowe rejony szarej kory. - Mógł cię odstrzelić albo klient, który wyrwał się ze szponów podobnym cudem jak ja, ale mógł to też być jakiś twój kumpel. Ty byłeś wykonawcą, ale o zabójstwach decydowali inni. Za tobą stał jakiś Komitet Sprawiedliwych, czy jak się to towarzystwo nazywało. Później, kiedy się dowiedzieli, że policja nie jest już obojętna na ich egzekucje, chcieli się pozbyć niewygodnego świadka. Cybernet Dziadka pracował pełną parą. - Nonsens - tak brzmiał werdykt. - Siedziałem w tym o wiele głębiej niż ktokolwiek inny. Oni te wyroki wydawali, ale ja je wykonywałem. To nielogiczne, że właśnie ja miałbym kogoś wrobić. - Nie się to nie wydaje takie nielogiczne. Wyobrażam sobie siebie w skórze jednego z tych Sprawiedliwych. To już nie żaden twardziel, górnik i facet bez skrupułów. Ma rodzinę, zrobił karierę i nagle się dowiaduje, że policja wzięła się za nielegalne egzekucje. Myśli logicznie - za kogo wezmą się najpierw? Oczywiście za Kata. Co zrobi taki Kat, kiedy policja go znajdzie i zamknie? Spróbuje zrzucić winę na resztę. To oni mnie zmusili do mordowania, to ich wina! Ja byłem tylko narzędziem, za mnie decydowali dranie z Komitetu! Kim są ci dranie z Komitetu, spyta policja, a Kat będzie śpiewał jak słowik. Tak będzie myśleć ten towarzysko ustawiony, były członek Komitetu i żeby ugruntować swoją pozycję w miękkim fotelu pod swoim tłustym tyłkiem, dla pewności przerwie najsłabsze ogniwo w łańcuchu, które łączyło go z przeszłością. Jednym strzałem z tysiąc czterysta pięćdziesiątki pośle Kata do diabła. Nie przekonałem Dziadka, ale zabiłem mu ćwieka. W jego ludzki mózg i ten drugi, cybernetyczny. W ciągu następnych dni był jeszcze bardziej milczący niż przed operacją doktora Kurza, ponieważ nie słyszałem nawet jego "hu". A potem zniknął, rozpłynął się i nie pomógł mi nawet porucznik Mantella III, którego poprosiłem o pomoc. Dziadka Wścibiacza pod zakurzoną kopułą Arkadii nie było. Czyli skończyło się zupełnie inaczej niż się spodziewałem. A Lagrange Jedynka? Mantella III na próżno upewniał się, że Lagrange zostanie tam, gdzie jest, z całą hordą aktywistów Nowej Granicy w swoich trzewiach. Plotki o przygotowywanej likwidacji przesiąkły do wszystkich komórek organizmu zwanego Arkadią i - jak słyszałem - w pozostałych habitatach nie było inaczej. Przejawiło się to na Dniu Pionierów, święcie co roku organizowanym w rocznicę pamiętnego dnia, kiedy Neil Armstrong zeskoczył z drabinki lądownika Apollo i zrobił pierwsze ślady, które pięćdziesiąt lat później, odpowiednio zrekonstruowane, doskonale się sprzedawały jako luksusowe popielniczki. Nie potraficie sobie nawet wyobrazić, ile takich autentycznych pierwszych śladów wyprodukowałem. Zużywałem ogromne ilości księżycowego pyłu i piany petryfikacyjnej. Ten pył przywoził mi ciężarówką jeden ziemniak (długo na Lunie miejsca nie zagrzał), nazywał się chyba Fuchs. Do śladów miałem matrycę, czyli sztancę. Na uroczystości nie poszedłem, oczywiście miałem dyżur. Wolanda przekupił mnie dwoma kartonami piwa, żebym wziął potrójną zmianę, taki się z niego zrobił fanatyk Nowej Granicy! Smakowałem te obchody w swojej stróżówce przed ekranem podłączonym do załatwionej na czarno linii, która wysysała sok z latarni na dachu. Plac centralny był błękitny jak ziemskie niebo, przyszli bohaterowie kosmosu i galaktyczni pionierzy maszerowali w kółko rycząc hasła, a Stavropulos ze swoimi ludźmi patrzył na to z trybuny obciągniętej błękitnym suknem usianym gwiazdami. Kiedy pionierzy już się namaszerowali i utworzyli zwarte szyki, z otwartymi gębami słuchali, co Stavropulos ma im do powiedzenia. Bez tego piwa nie wytrzymałbym jego przemówienia bez trwałej ujmy na zdrowiu psychicznym. - Planeta Ziemia zanurza się w bagnie trwałej dekadencji - mówił Stavropulos. - Jej mieszkańcy zdradzili ideały Człowieka przez duże C, jego Cel przez duże C, jego Misję przez duże M. Tylko Luna, Lagrange i kilka istniejących .N:232 jeszcze kolonii na Marsie stanowią ostoję Postępu, ponownie przez duże P. Tu żyją potomkowie Kolumba, Gagarina, Armstronga, Leviera i Iskandera! Ci potomkowie Iskandera, jedynego człowieka, który opuścił granice Układu Słonecznego na pokładzie samobójczego statku, chcieli mnie onegdaj pobić. Ale niewysoko podskoczyli. Udało im się tylko kopnąć mnie w kolano. Ano, niepewne są pierwsze kroki prowadzące do Centrum Galaktyki, przez duże C i duże G. Słowa "nie ścierpimy" Stavropulos użył w sumie siedemdziesiąt osiem razy, "żądałem" pięćdziesiąt jeden razy, trzydzieści trzy razy "ostrzegałem", z tego dwanaście razy "wyraźnie". Wiem dokładnie, stawiałem sobie kreseczki. Przemówienie zakończył efektownie. - Pionierzy, spójrzcie w górę! Popatrzcie, a ujrzycie biały pas Drogi Mlecznej! To otwarte ramiona Galaktyki, która oczekuje na nadejście swoich synów. Nie rozczarujmy jej. Tak, nasza Wielka Gwiezdna Matko, przyjdziemy do Ciebie - już niedługo! Ale numer, przeleciało mi przez głowę. Kiedy pionierzy spojrzą, zobaczą kilka tuzinów małych latarni standardowego oświetlenia, a nad nimi najniższą warstwę pyłu osadzonego na kopule. Pionierzy spojrzeli i wszyscy co do jednego wydali z siebie entuzjastyczny ryk. Stavropulos kazał wyczyścić część kopuły nad Placem Centralnym! On się jednak zna na propagandzie, wiedział, co na tych durniach zrobi największe wrażenie! Mnie osobiście wprawdzie Droga Mleczna nigdy nie podniecała bardziej niż para wylatująca z czajnika, ale kto w pionierski sposób nie potrafi zmrużyć oczu i spoglądać na Nowy Horyzont, nie doceni potęgi ramion Wielkiej Gwiezdnej Matki. Nastąpiły przemówienia szych o mniejszym znaczeniu, kolejne marsze i śpiewy chóralne, a na ekranie co chwilę pojawiało się widoczne przez kopułę rozgwieżdżone niebo, na nim zaś ta podłużna szarobiała plama zwana Drogą Mleczną. Musieli to zrobić maszynami, myślałem. Ręcznie nie potrafiliby oczyścić tak wielkiej powierzchni. Że też magistrat puścił ich na ten dach! Jest słaby i już od dłuższego czasu mówi się o remoncie kapitalnym. A co się stanie, kiedy pył z tak wielkiej powierzchni przesuną w jedno miejsce konstrukcji? Nie tylko mnie przyszło to na myśl. Dużo się o tym mówiło w knajpie Moulisa. - To dlatego - tłumaczył Moulis - że magistrat boi się Stavropulosa. A dlaczego? Dlatego, że Stavropulos dostanie posiłki, kiedy Rada zlikwiduje Lagrange i wszyscy ci engieowcy zlądują u nas. - Nygusy - poprawiłem go. Moulis ani goście nie słyszeli jeszcze o nygusach, wyłożyłem im więc ten prywatny żarcik. En gie, nygusy, zupełnie proste. Podobało im się, a kilku nawet wspaniałomyślnie postawiło mi za to piwo. Nigdy nie stawiałem ograniczeń dobroczynności. No a znowu inni wspaniałomyślnie zanieśli później informację o moim żarciku do najbliższej sekcji en gie, a stamtąd drogą służbową poszło to do góry, aż do Stavropulosa. Ale wtedy, kiedy u Moulisa w knajpie otwierałem usta, nie mogłem o tym wiedzieć, tak jak nikt nie mógł wiedzieć, że już następnego dnia kopuła się załamie. I załamała się. Stało się to w nocy, kiedy większość mieszkańców Arkadii spała. Kopuła pękła oczywiście w najsłabszym miejscu, tam, gdzie Słup naruszył pierwotną konstrukcję nośną. Szpara była długa na pięćset metrów i szeroka na co najmniej pięćdziesiąt. Obudził mnie hałas. Cały dom się trząsł, obrazy spadały ze ścian, a naczynia na półkach w kuchni dzwoniły jak przy trzęsieniu ziemi. Byłem zamroczony przez sen, więc pierwszą moją myślą było, że to Dziadek Wścibiacz wraca i dobija się do drzwi. - Już idę, idę - pokrzykiwałem. Nie mogłem znaleźć pantofli i zupełnie bezsensownie obwiniałem Dziadka, że gdzieś mi je zapodział. Ale stopniowo rozjaśniało mi się w głowie. Pięści Dziadka Wścibiacza nie mogły narobić tyle hałasu! Telkom zajęczał sygnałem najwyższego niebezpieczeństwa. Odezwałem się natychmiast. To była śmiertelnie przerażona Su. - Pękła kopuła! - krzyczała. - Kuba, słyszysz mnie? Kopuła pękła! Wreszcie błysnęło mi w głowie. Spojrzałem na zegar. Dwadzieścia po pierwszej. - Gdzie jesteś? - W domu, Kubo, po... Dom się znowu zatrząsł i połączenie się przerwało. Mieszkaliśmy z Dziadkiem, jak wiecie, w starym domu, który według dawno zapomnianych przepisów budowlanych był wyposażony w hermetyzację. Ale co z Su? Czy ma w mieszkaniu hermetyczne śluzy? Zgodnie z zarządzeniem rady miasta, którego nikt nie anulował, powinna mieć środki ochrony osobistej. Ale kto w Arkadii nie miał tego zarządzenia w nosie! Pod modną kopułą wszyscy jesteśmy bezpieczni. Skafander w mieszkaniu? Taka sama bzdura jak szalupa ratunkowa w górach. Ja w mieszkaniu miałem skafander, i to nie jeden. Ludzie kochani, jakżeby nie, przecież produkowaliśmy z Dziadkiem skafandry jak na taśmie fabrycznej, wśród turystów cieszyły się wzięciem, zwłaszcze te staromodne, styl bałwan, z okrągłym przezroczystym hełmem! Nie męczyłem się dalszym poszukiwaniem kapci i na bosaka zbiegłem do warsztatu. W starej rupieciarni wśród pudeł nie sprzedanego towaru, którym nikt się nie interesuje i interesować nie będzie, znalazłem doskonałego bałwana z pojemną butlą - na szczęście ciągle pełną. Wrzuciłem do worka jeszcze kilka innych rzeczy, przede wszystkim hermaki z maską i kilkoma butlami dla Su, butlę z pianą uszczelniającą, baterie do lampy i - nie śmiejcie się - czekan i linę, jak za starych czasów. Ktoś mi będzie opowiadać, kto to jest pionier! Wyglądałem dziko, prawie jak Lavier podczas pierwszego zejścia na powierzchnię Marsa. W ekwipunku polowym ruszyłem na ulicę. Ruszyłem? Prześliznąłem się przez drzwi, wcześniej przerabiając przedpokój na improwizowaną śluzę powietrzną. Ludzie! Ze starych czasów pamiętam reportaże z wojen fundamentalistycznych. Nuakszot po trafieniu bombą atomową (maczali w tym wtedy palce, o ile się nie mylę, Beduini z Sahary) nie wyglądał o wiele gorzej niż Arkadia po tej piekielnej dekompresji. Kiedy przecisnąłem się przez uchylone drzwi, otoczyła mnie ciemność. Zapaliłem reflektor i gdzie tylko skierowałem jego świetlny stożek, szczerzyła do mnie zęby groza. Przez ulice przed kilkoma chwilami przeleciał huragan. Całą fasadę domu naprzeciwko po prostu poderwał, zgniótł i zabarykadował nią najbliższe skrzyżowanie. Zamarły w zwierzęcym strachu oświetlałem rozpruty dom. Jak żuczki pod odrzuconym kamieniem miotali się ludzie w piżamach i koszulach nocnych. Umierali w strasznych męczarniach, krew leciała im z oczu i ust. Na pewno krzyczeli, ale ich nie słyszałem. Na drugim piętrze jakiś człowiek zakładał hermetyczne ubranie, ale też krwawił i stopniowo tracił przytomność. Wola życia zmuszała go jednak do działania, wbijał się w ubranie coraz wolniej, podciągnął je aż do piersi, na chwilę zamarł, a potem powoli upadł na twarz. Przesunąłem światło lampy w lewo. Tędy musiałem się udać, żeby dojść do domu, w którym mieszkała Su. Czy wytrzymał napór uciekającego powietrza? Był tak samo stary i solidny jak mój, kiedyś mieściła się w nim chińska restauracja "Błękitna Laguna". Tak często tam bywałem, a nigdy nie zauważyłem, czy drzwi mają układ hermetyzujący! Na pewno mają, pocieszałem się. W tych starych dobrych czasach magistrat na pewno nie zezwoliłby na uruchomienie knajpy bez świadectwa o hermetyzacji. Gdzie są te czasy grawitechniki i sztucznej atmosfery! Była to droga przez mękę i bez czekanu oraz liny daleko bym nie zaszedł. Przyrównanie do sytuacji po wybuchu bomby atomowej wydawało mi się coraz bardziej odpowiednie. Faktycznie, w miarę zbliżania się do głównej alei, obrazów grozy przybywało. Tutaj już nie było rozerwanych fasad (tam, gdzie mury wytrzymały napór powietrza, ludziom w środku w zasadzie nic się nie stało, widziałem ich przerażone twarze w ciemnych prostokątach okien, twarze oświetlone od spodu lampkami awaryjnymi jak w dzień zaduszny, kiedy dzieciarnia przebiera się w duchy), tutaj padały już całe domy, całe bloki. Moje nerwy, o dziwo, szybko przyzwyczaiły się do myśli, że nastąpił koniec Arkadii i tylko machinalnie rejestrowałem, który dom się zawalił, a który wytrzymał, kto gdzie mieszka, kogo ze swoich znajomych mam spisać na straty, a z którymi prawdopodobnie się jeszcze zobaczę. Tu i ówdzie widziałem postacie ubrane w hermaki. Machały do mnie, ale nie mogłem słyszeć, co mówią, ponieważ mój bałwan był antykiem (mimo że fałszywym) i pochodził z czasów, kiedy telkomy pracowały jeszcze na częstotliwości fal elektromagnetycznych. Postacie pokazywały mi kierunek, w którym idą. To było tam, gdzie padały domy, w stronę, którą podążał huragan. Ci ludzie ciągnęli do miejsca tragedii, chcieli pomagać i apelowali również do mnie, żebym poszedł z nimi. Tam gdzieś przed nami zerwała się kopuła, trzeba znaleźć otwór i scalić go, dopiero potem magistrat włączy agregaty awaryjne i wypuści rezerwy powietrza. Jeśli jakieś ma. Parszywie się czułem, kiedy przecząco do nich machałem i nie chciałem słyszeć, co mogą o mnie mówić na swojej częstotliwości, kiedy odwrócili się do mnie plecami i pośpieszyli w swoją stronę. Mieli łatwiejszą drogę ode mnie, ponieważ szli po śladach huraganu, ja natomiast podróżowałem w poprzek. Szło to tak powoli, że chwilami wątpiłem, czy w ogóle posuwam się naprzód. Niektóre domy dosłownie przewróciły się jak pudełka. Chyba w ogóle nie miały fundamentów! Miejscami oderwały się od podłoża razem z podłogą, w tym wypadku ich mieszkańcy mieli szansę na ocalenie. Widziałem kilka takich komicznie przewróconych bloków. Ludzie za oknami machali do mnie, chcieli coś powiedzieć, chyba mnie prosili, żebym ich dom postawił znowu tak, jak ma stać, żeby mogli wleźć pod pierzyny i zapaść w przerwany sen. Ale gorzej było, jeśli oderwała się podłoga budynku. Dekompresja wyssała z domu ludzi i ich majątek. W ruinach ulic powstały zaułki, w które ciśnienie uciekającego powietrza dosłownie wprasowało potworny zlepek trupów, resztek mebli, ubrań, jedzenia. Sprężona nędza zanikłego człowieczeństwa. Potrafiłem na to spustoszenie patrzeć bez współczucia, tylko raz ścisnęło mi się serce, kiedy potknąłem się o coś, co okazało się lalką. Przypomniałem sobie swoją siostrzyczkę, którą - sto lat temu! - opuściłem płaczącą na Ziemi pocieszając tylko obietnicą, że wrócę i przywiozę jej najmniejszy krater, jaki na Lunie znajdę. Podróż przez pagórki ruin trwała prawie trzy godziny. Przybywało ratowników, wędrowali w długich szeregach jak mrówki, a nad ich głowami przelatywały stare dobre rakietowe płaszczki. Ktoś je zapewne odkrył (dobrze zakonserwowane) w jakimś magazynie, dawno zapomnianym i dlatego nie zlikwidowanym przez magistracką biurokrację. Pokryty pyłem i po kolana opryskany jakąś cieczą (obawiałem się, że krwią i obawa ta, niestety, miała okazać się prawdziwa) stanąłem przed budynkiem, w którym kiedyś spędzałem najpiękniejsze lata życia w Arkadii, w winiarni z dansingiem "Błękitna Laguna", przy boku tej najukochańszej i najdelikatniejszej kobiety, jaką znałem. Dom stał. Oba sąsiednie się zawaliły. W ruinach jednego z nich coś się tliło. Na pewno ruiny by się paliły, gdyby miały dostęp powietrza. Dom stał, a w oknach płonęło światło. Nawet bym się nie zdziwił, gdybym nad wejściem zobaczył świetlny napis "Błękitna Laguna". Dom stał, w oknach się świeciło, zasłonięte były kotarami, a na nich tu i ówdzie migały jakieś cienie. O mało nie rozpłakałem się z radości. Su żyła! Uderzyłem w drzwi. Otworzyły się niemal natychmiast. Również ten korytarz służył jako śluza powietrzna, ale nie była to żadna improwizacja: drzwi na ulicę były hermetyzowane dokładnie tak, jak nakazywał przepis magistratu z roku... Bóg wie którego, a te kolejne, prowadzące do byłego salonu, jakby zmiotło. Drzwi jednak nie otworzyły się same. Obsługiwał je mężczyzna w szpanerskim złotawym ubraniu hermetycznym. Jego hełm stworzony był zapewne przez jakiegoś wybitnego artystę z czasów złotego wieku. Inspirował się chyba jakimś hinduskim bóstwem. Zerknąłem na indykator ciśnienia powietrza. Tracił czerwony kolor, aż stał się zupełnie niebieski. Sięgnąłem do hełmu, ale mężczyzna w złotawym skafandrze powstrzymał mnie wymownymi gestami. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, aż pomyślałem, że wnętrze domu jest bez powietrza. Przecież widziałem tylko fasadę, mogła się urwać tylna ściana i Su... Nie, na zasłonach widziałem cienie. W środku żyli ludzie. Zapewne zdążyli na czas włożyć ubrania ochronne. Mieli szczęście. Moja kochana Su też miała szczęście. Tak, nie ma co ukrywać. Jeszcze ją kochałem, mimo że tak daleko ode mnie odeszła. Człowiek w złotym skafandrze otworzył drzwi do byłej sali restauracyjnej i lekkim pchnięciem w plecy zachęcił mnie do wejścia. W sali było ciemno. Obejrzałem się. Złoty człowiek stał między drzwiami w jasno oświetlonym korytarzu. Na bielusieńkiej podłodze ujrzałem swoje ślady. Były purpurowoczerwone. Mężczyzna zamknął drzwi. Znalazłem się w całkowitej ciemności. Po omacku przeszedłem parę kroków. Wyciągnąłem ręce jak ślepiec w nieznanym terenie. Dotknąłem czegoś miękkiego, zwierzęco podatnego. To na pewno nie było ciało w skafandrze! Krzyknąłem z przerażenia: cóż innego mogło się wśliznąć w moje objęcia niż trup? Światło się nagle zapaliło i tuż przed sobą ujrzałem twarz kochanej Su. Czemu nie leci jej krew z oczu i ust? Czemu się uśmiecha? Nawet coś do mnie mówi? Gdzieś mnie prowadzi... Nic nie rozumiejąc rozejrzałem się wokół siebie. Na doskonale wypolerowanym parkiecie w rytmie walca wirowało chyba ze dwadzieścia par, panowie we frakach, damy w wieczorowych toaletach. Androidy ubrane w tradycyjne żółte liberie "Błękitnej Laguny" serwowały napoje znudzonym dżentelmenom przy barze. A z tyłu pod ścianą, w boksach, gdzie światło trafiało ze wstydem i w ilości niemal niemierzalnej, podejrzanie się kotłowało i tylko od czasu do czasu w szarówce błyskało nagie udo czy plecy. Przestąpiłem z nogi na nogę, cofnąłem się o krok. Na wypolerowanych parkietach znowu został krwawy ślad. Musiało to wyglądać jak krok walca, bo tańczące pary (wszyscy bowiem na mnie patrzyli, mężczyzna w zakrwawionym skafandrze na środku parkietu siłą rzeczy rzuca się w oczy) zatrzymały się, panowie wypuścili swoje damy z objęć i wszyscy zaczęli bić brawo. zapewne należałem do jednego z punktów oszałamiającego programu tego wieczoru urządzonego przez ludzi, którzy nazywali siebie Ostatnią Generacją. Świętowali zagładę Arkadii i szykowali się na pożegnanie ostatniej godziny życia, która - jak wierzyli - nadejdzie jeszcze tego dnia. 5. Bez pomocy techników z Lagrangu z Arkadią byłoby kiepsko. Chyba wszyscy byśmy zginęli po zużyciu ostatnich kubików rezerwowych zapasów tlenu. Jak się później dowiedzieliśmy, komandor Nowej Granicy Avram Stavropulos natychmiast po wypadku skontaktował się ze sztabem ruchu na Lagrangu i kiedy przedzierałem się przez ruiny, żeby pomóc Su, ekipa ratownicza już była w drodze. Jeśli chodzi o dekompresję, Lagrange był wystawiony na mniej więcej takie samo ryzyko jak każdy habitat na Lunie. Arkadyjski magistrat jednak nie liczył się poważnie z żadną awarią, natomiast administracja Lagrangu, w całości opanowana przez członków NG, trzymała w pogotowiu szturmowe jednostki remontowe przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszyscy ci mężczyźni i kobiety byli doskonale wytrenowani i wyposażeni, i gdyby okoliczności tego wymagały, złożyliby w ofierze nawet życie. Na miejsce katastrofy trafiłem później, już po strasznym wystąpieniu w sali tanecznej byłej "Błękitnej Laguny", gdzie pobiłem się z jakimiś ludźmi i gdzie również mała Su - wstyd przyznać - zarobiła ode mnie policzek. Miałem być gwoździem ich programu (Su się zarzekała, że kiedy do mnie dzwoniła, była sama i że jej kompani przyszli dopiero później, ale wierzcie kobiecie). Bez wątpienia byłem gwoździem programu, mniej chyba liczono, że będzie to gwóźdź kulminacyjny i ostatni. Dałem niezły występ i z niemałą przyjemnością przypominam sobie te chwile, kiedy panowie we frakach z zakrwawionymi nosami uciekali przede mną po kątach. Przypominam sobie z przyjemnością, za to niechętnie opowiadam, że była w to wplątana Su. Bardziej interesujące było to, co się działo przy Słupie, gdzie pod ciężarem nawarstwionego pyłu załamała się kopuła. Im bliżej epicentrum (to chyba najwłaściwsze słowo), tym droga była szersza. Huragan osiągał tu maksymalną siłę. Niektóre budynki wytrzymały, ale te słabsze uciekające powietrze po prostu porwało ze sobą. Nigdzie nie piętrzyły się żadne ruiny. W pierwszych minutach katastrofy wyleciały przez otwór na zewnątrz. Powietrze skraplało się, zbijało w olbrzymią chmurę, z której leciało na dół wszystko, co tornado zabrało podczas swojej morderczej drogi. Spadały rozerwane domy z całym wyposażeniem, również z ludźmi, których śmierć zaskoczyła we śnie. Był to deszcz fatalny w skutkach, ponieważ kopuła, słaba na tyle, że nie uniosła zwału pyłu, zapadała się wszędzie tam, gdzie spadły na nią ruiny. Ten wtórny pogrom dotknął, jak się później okazało, zwłaszcza wschodnie dzielnice arkadyjskie. W pierwszych minutach zginęło ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, w fazie drugiej przybyło kolejnych pięćdziesiąt tysięcy ofiar. W ciągu tej strasznej nocy liczba mieszkańców habitatu spadła o jedną trzecią! Ale wrócę do swoich osobistych doświadczeń. Kiedy biłem się w restauracji, glidery jednostek szturmowych z Lagrangu lądowały - bardzo ostrożnie - na nieuszkodzonych częściach kopuły. Tak, to były glidery! Mimo zakazu Rady używania techniki grawitacyjnej, na Jedynce uchowała się flota gliderów szturmowych (za wiedzą Mostka, jak mieszkańcy Lagrangu nazywają swój magistrat). Nie uznajemy żadnych bredni o degradacji materii, oświadczyły ponoć najwyższe głowy NG, i w razie potrzeby nie zawahamy się przed wykorzystaniem grawitechniki. A kiedy szedłem po głównej alei, ratownicy w błękitnych ubraniach hermetycznych na największe szpary już naciągali kilometry kwadratowe folii. Nie szedłem sam. Główna aleja była pełna ludzi. Gdyby znalazł się tu ktoś niezainteresowany i obserwowałby te tłumy nie tracąc poczucia humoru, musiałby się roześmiać. Barwniejszego przeglądu ubrań ochronnych nie zobaczylibyście nawet na najbardziej zwariowanej wycieczce przebierańców. Jak dawno już nie organizowano takich wycieczek! Bez grawitechniki trudno było podróżować po drogach i autostradach, które szybko niszczały pod ciężkimi kołami improwizowanych wozów. Ujrzelibyście poczwary w starodawnych skafandrach z okrągłym hełmem - jednym z nich byłem ja. Zobaczylibyście hermetyczne ubrania robocze i sportowe, alpinistyczne, narciarskie, strzeleckie, łyżwiarskie. Te ostatnie zresztą były nadzwyczaj komiczne, ponieważ łyżwy były na stałe połączone z podeszwą, nieszczęśnicy kuleli więc w nich, potykali się i przewracali, ale znowu wstawali i kontynuowali drogę naprzód, ponieważ chcieli pomagać. Najzabawniej jednak wyglądały skafandry rozrywkowe, które były w modzie w okresie złotego turystycznego wieku Arkadii. Był tam styl "Baśni z tysiąca i jednej nocy", styl średniowieczny, podwodny, demoniczny, antyczny i kowbojski. Mody podówczas zmieniały się szybko, w rytmie tych szalonych, wesołych lat. W niejednym domu znaleźlibyście schowany w szafie po rodzicach czy dziadkach taki skafander-przebranie i, jak się okazało, był to często jedyny sprawny skafander. Tym jednak nie łamałem sobie głowy. Śpieszyłem naprzód i jeżeli zwracałem na coś uwagę, to tylko na to, że wokół mnie było coraz więcej ludzi, tym samym nasz wspólny marsz był coraz wolniejszy, aż utknął zupełnie. Jak już powiedziałem, nie mogłem się z nikim porozumiewać i denerwowało mnie to już choćby dlatego, że za szybami skafandrów widziałem wiele znajomych twarzy. Zrozumieli oni wkrótce, w jakiej jestem sytuacji, porozumiewaliśmy się więc gestami. Szło nam nieźle, bo najczęściej używanym gestem było wzruszenie ramion. Nie, nie wiem dokładnie, co się stało, nie wiem, czemu się nie ruszamy, nie wiem, co jest w przodzie. Tłum gęstniał. Z tyłu cisnęli się na nas nowo przybyli. Nie było mi to w smak, bo zapas tlenu w butlach na moich plecach (dzięki kilku brutalnym akcjom odpowiednio uzupełniony w "Błękitnej Lagunie") nie mógł wystarczyć na zawsze i jeśli zaraz nie zacznie się coś dziać, musimy wracać, skąd przyszliśmy albo niepotrzebnie tu umrzemy. Ale jak wrócić, skoro przychodzą nowi ludzie, płonący z pragnienia niesienia pomocy na równi z nami! Wreszcie coś się zaczęło dziać! Nastąpiło wielkie cofanie i przepychanie, tu i ówdzie tłum gwałtownie szarpnął się w przód, jeden nurt złapał również mnie i ciągnął, naprawdę było to podobne do prądu w jakiejś cieczy, były tu też wiry, kilkakrotnie obróciły mnie w kółko, straciłem więc orientację, w którym kierunku właściwie idę i uspokajała mnie tylko świadomość, że nie tkwię w tym samym, i to, że zbliżamy się do reflektorów, które świeciły gdzieś z przodu, zawieszone na wysokich słupach. Potem wokół mnie zaniebieściło się od mundurów NG, chwyciły mnie jakieś ręce i wepchnęły na platformę ciężarówki wypchanej ludźmi w skafandrach, ze mną przybyło jeszcze piętnastu następnych, a potem ciemność, ruch żołądka w górę i w dół, obawa przed zamkniętą przestrzenią (mimo że nigdy nie cierpiałem na klaustrofobię, jak dobrze wiecie) i ten niejasny stan trwał aż do chwili, kiedy ciężarówka się zatrzymała, wyszliśmy na ostro oświetloną płaszczyznę i tam jakieś ręce zdjęły mi hełm. - Dalej, dalej, nie zatrzymywać się, idziemy, idziemy - krzyczały szczekliwe głosy. Ktoś popychał mnie z tyłu i z boków, ale zdążyłem się rozejrzeć i byłem w domu: zawieźli nas na były stadion łyżwiarski. Od dawna nie było tu lodu, potykaliśmy się więc na zdewastowanej silikatowej podłodze. Błękitni nieźle sobie poczynali, jak wyćwiczone owczarki: dzielili nas na grupki po dziesięciu i przy nieustannym krzyku "dalej, dalej" poganiali nas do przodu, aż spodobało im się jakieś miejsce, tam nas usadzali z rękami założonymi na głowę. Z góry przemawiał do nas oficjalny głos: - Zachowajcie spokój, nie opuszczajcie wyznaczonego miejsca, nie rozmawiajcie. W przypadku nagłej potrzeby podnieście lewą rękę. Straż się wami zaopiekuje. Potrzeby wypróżniania nie uważamy za nagłą. - To mamy się zesrać? - spytałem rzeczowo swojego sąsiada. Znałem go z widzenia, był to technik kompresorów powietrza, żwirek drugiej generacji. Nie zdążyłem nawet zamknąć ust, a już dostałem. Cios padł z lewej strony i powalił mnie na bok. Połowa twarzy chyba mi eksplodowała, a w ustach zrobiło się słono. Nieprzytomnie spojrzałem w górę: nade mną stał młodziutki pionier uzbrojony w coś, co wyglądało jak tysiąc czterysta pięćdziesiątka, ale było o wiele mniejszego kalibru, a na dole miało kanciasty pojemnik, chyba magazynek. Czyżby broń palna? Przecież już od dawna jest zakazana! - Główną zasadą jest milczenie. Milczcie, a nic się wam nie stanie. Milczcie. Niedługo będziecie mieć okazję do mówienia. Na razie milczcie. Milczcie, dopóki nie zażądamy, żebyście mówili. Milczcie. Młody pionier pomógł mi usiąść. Mój sąsiad był tak oniemiały ze zgrozy, że bał się ruszyć palcem. - Zamknij pysk, ty jebany sukinsynu, albo ci wytłukę zęby z tej twojej pieprzonej gęby - przyjacielsko powiedział młody pionier. Była to dobra lekcja dla mnie i dla wszystkich w pobliżu. Z rękoma za głową siedziałem więc bez słowa. Ponieważ byłem wyższy niż większość ludzi wokół, miałem zupełnie niezły widok. Były nas tu tysiące, wszyscy siedzieli w grupkach, a po uliczkach między grupkami swobodnie, krokiem zwycięzców, chodzili szturmowcy NG z bronią w rękach. Tak, na pewno była to broń. Głowa pękała mi z bólu. Po krótkim czasie ujrzałem jednak parę nieuzbrojonych nygusów. Raźno maszerowali najwyraźniej do mnie. A i to nie odbyło się bez komiki, ponieważ szli ruchem konika szachowego, raz w prawo, raz w lewo, kroczyli uliczkami między grupkami więźniów jak przez labirynt. Więźniów? Tak, czymże innym byliśmy? Podeszli do nas, rozkazali mi wstać i poprowadzili przez ludzki labirynt znowu szachowo, znowu w prawo - w lewo, aż do przejścia w bandzie, a potem uliczkami między ławkami gdzieś w górę, na najwyższe trybuny. Tam paliło się czerwone światło, tłoczyli się jacyś ludzie, słyszałem ordynarne krzyki i jęki, chyba kogoś bili. Ci chłopcy mieli pełne ręce roboty. Mężczyźni w mundurach obu odcieni niebieskiego: policjanci w granatowych, szturmowcy z NG w błękitnych, aktywni, ważni, energiczni, wszyscy pracowali aż miło. Tu prowadzili mężczyznę na przesłuchanie, tam z kolei innego z przesłuchania wywlekali, jeden szeptał jakieś sekretne prawdy do nadajnika, jego towarzysz dogadywał się z przenośnym oraklem otoczony nadsłuchującymi w napięciu kolegami ("Tak, tak, jakoś tak ten facet mówił"), a potem wszyscy się rozeszli do istotnych zadań. Śmierdziało tu potem i krwią, przenikliwym zimnem - i strachem. Mnie doprowadzili do stolika oświetlonego przenośną lampą. Siedzieli przy nim dwaj mężczyźni. Najpierw zobaczyłem same ręce, ponieważ stożek światła sięgał tylko do ich piersi, ale potem, kiedy oczy przywykły, dojrzałem również twarze, a jedną nawet poznałem. Był to porucznik Luigi Mantella III. Ten drugi, ubrany w mundur oficera jednostek szturmowych korpusu Nowej Granicy - chyba też porucznik - warknął: - Nazwisko... - Jakub Nedomy, znana firma - odpowiedział za mnie Mantella III. - Znana firma, no patrzcie - powiedział jasnoniebieski zbawiciel ludzkości. Potem spojrzał gdzieś za moje ramię. - Zatrzymany na miejscu czynu - rzucił jeden z moich przewodników. - Na miejscu czynu, no oczywiście. Pochodzenie ziemskie. Rzygać się od tego chce. - Nie pan posłucha, ja... - zacząłem, ale uciszył mnie cios pięścią. Trafił tuż obok tego miejsca, gdzie już było niebiesko po uderzeniu kolbą. Jak tak dalej pójdzie, będę nieźle pomalowany. A jeżeli popatrzeć na to, co się dookoła wyprawiało, mogłem się z tą ewentualnością stuprocentowo liczyć. Jeśli nie pomoże mi Mantella III. Ale na razie nic na to nie wskazywało. Mantella III nie przejawiał ani krztyny współczucia. Orakl postawiony na stole syknął i wyjechała z niego cała karta. - Niezły rejestr - zauważył nieznajomy szturmowiec. - No i patrzcie, w tym samym mieszkaniu przebywa jeszcze jeden taki bydlak - miał na myśli Dziadka Wścibiacza. Skinął na jednego ze strażników, żeby połączył się z patrolem. - W ciągu pół godziny chcę tu mieć tego drania. Chciałem powiedzieć, że raczej mu się to nie uda, ale wolałem wysysać krew ze zranionego dziąsła. Mimo wieku łatwo się uczę: wystarczyły dwa ciosy i już wiem, że mam nie mówić, jeśli mnie nie pytają. Teraz zaczęli się pytać: - Co pan robił na Alei Pionierów? - Wydarzył się wypadek... chciałem pomagać. Śledczy się zaśmiał i zwrócił do Mantelli III: - Słyszał pan? Wszyscy śpiewają taką samą piosenkę. Czyli chciał pan pomagać - znowu mnie zaatakował. - Może pan to udowodnić? Wzruszyłem ramionami. - Doszedłem do Słupa, był tam tłum ludzi... a potem mnie zabrali i przywieźli tutaj. Nie rozumiem, co macie przeciwko mnie... - Ty sabotażysto, ja ci tę niewinność wytłukę z głowy. - Luigi, wyjaśnij mu, że... - zwróciłem się do Mantelli III, ale nie powinienem był tego robić. Dobry Luigi zaczął krzyczeć i wydzierał się na mnie jeszcze gorzej niż jego kolega z Lagrangu - skąd by miał być, jak nie z Lagrangu, nigdy tej fizjonomii nie widziałem! Krzyczał głośno, ale nie oszukał mnie. Nie wkładał w swój gniew serca. W jego głosie wyczułem raczej niepewność. Z tego, co mówił, czy raczej wykrzykiwał i wypluwał, zrozumiałem, że według oficjalnej komisji śledczej dekompresja Arkadii nastąpiła na skutek rozległego sabotażu inspirowanego z Ziemi. Sprawcy są członkami piątej kolumny, obywatelami o pochodzeniu ziemskim. - Ładunek eksplodował o pierwszej dwadzieścia - powiedział błękitny pionier, kiedy Mantella III już się wykrzyczał. - Co pan robił o tej porze? - Byłem w domu. - Czy ktoś może to potwierdzić? Już chciałem powiedzieć, że dzwoniła do mnie Su Wang-li, ale uświadomiłem sobie, że również ona urodziła się na Ziemi i mimo że jeszcze parę godzin temu byłem zdecydowany definitywnie wymazać ją z pamięci, wdeptać w nicość nawet cień jej wspomnienia, teraz, po tym, co się stało, postanowienie to wydało mi się małostkowe, nieważne, po prostu śmieszne. - Ma pan współlokatora - zauważył sucho Mantella III. Chyba chciał mi pomóc. Chyba. - Nie ma go w domu. - Gdzie jest? - Nie wiem. Zniknął. Już dawno temu. Nie mam pojęcia, gdzie jest. - Zgłosił pan to? - Nie. Nie wiedziałem, że trzeba. - Interesujące. Nie wiedział pan. Jeszcze do tego wrócimy. Czyli o pierwszej dwadzieścia był pan w domu. Na miejscu czynu został pan zatrzymany o piątej piętnaście. Co pan robił między pierwszą dwadzieścia a piątą piętnaście? I co, mam się pochwalić, że odwiedziłem Su? - Byłem w domu, a potem, chyba wpół do czwartej wyszedłem, żeby zobaczyć, co się właściwie stało i żeby pomóc przy pracach ratunkowych, jeśliby było trzeba. Potrafiłem sobie wyobrazić, jaki bajzel bym wywołał u Su, gdybym ją do tego wciągnął. Ruch Nowej Granicy nienawidził wszystkich ludzi urodzonych na Ziemi, a wśród nich z kolei najbardziej nienawidził tych, którzy ulegli modzie Ostatniej Generacji. Gdyby się dowiedzieli, że Ostatnia Granica urządziła bal w czasie, kiedy jedna trzecia mieszkańców Arkadii umierała... Mantella III w trakcie naszej rozmowy bawił się oraklem. Chyba porozumiewał się z nim pisemnie, jak to zazwyczaj robią policjanci podczas przesłuchania, kiedy chcą spytać centralny bank danych tak, by przesłuchiwany nie wiedział, o co chodzi. Pionier w mundurze Nowej Granicy udawał teraz - niezbyt przekonująco - dobrego wujka, który rozumie aresztowanego. Właściwie nie robił tego aż tak bardzo nieudolnie, inny może by się na to złapał, ale na takie numery jestem zbyt otrzaskanym kryminalistą. - Czyli był pan wtedy w domu... Zakładam, że obudził pana wstrząs. Na pewno się pan przestraszył, ale potem skusiło pana łóżko, znowu pan usnął, a wcześnie rano powiedział pan sobie, że jednak warto sprawdzić, co się stało. Kątem oka zerknął na ukryty ekran orakla. W głowie zadzwonił mi sygnał ostrzegawczy. Bardzo niepewnie kontynuowałem fabułę bajeczki. - Nie, spać nie poszedłem. Długo szukałem ubrania ciśnieniowego. Wentyl regulacyjny był zepsuty, musiałem go naprawić. Miałem puste butle. - Interesujące - zauważył Mantella III. Oparł się o poręcz krzesła, a ręce założył na piersi. - Interesujące. Chcielibyśmy panu wierzyć. Ale nie możemy. Trzech świadków widziało pana na ulicy o pierwszej czterdzieści! A poza tym od trzeciej rano przed pańskim domem stoi patrol Nowej Granicy. Od początku był pan na liście podejrzanych, panie Nedomy... Pochodzenie ziemskie... niezliczoną ilość razy karany za przewinienia najróżniejszego rodzaju... został na Lunie bez konkretnego powodu... My ten powód przeczuwamy. Jest pan jednym z czołowych działaczy piątej kolumny! Jest pan elementem wywrotowym! Ten spisek jest jak pajęcza sieć, a pan siedzi diabelnie blisko tej sieci, o ile pan sam nie jest Pająkiem! Weźmiemy sobie pana pod lupę, Nedomy, przetrzepiemy pana, wywrócimy na lewą stronę! Jeszcze pan wszystko wyśpiewa. Zaprowadzi nas pan do gniazda pająka i będzie nam pan całować ręce za to, żeśmy pana na ten spacer wypuścili. Odprowadzić! I lanie! Porządne, dopóki nie zobaczy chórów anielskich. A potem jeszcze raz. Nedomy, już pana trzymamy i nie puścimy! I zaczął się kołowrót, który trwał sześć tygodni. Straciłem zęby i jedno oko, skóra wisiała mi na żebrach i nikt by teraz nie poznał, czy jestem czarny czy biały, a nawet zwątpiłby chyba w moją przynależność do rodzaju ludzkiego. Szturmowcy Nowej Granicy o podróży ku Centrum Galaktyki w Objęcia Kosmicznej Matki myśleli śmiertelnie poważnie, skoro kosztowałem ich (i inni również) tyle pracy! A jak skończyła Su? Zdradziłem ją jeszcze pierwszego dnia, już na drugim przesłuchaniu. Tak, doniosłem na biedną Su. 6. W kratce wentylatora zamigotał kawałek piktora. Leżałem na plecach, z rozciągniętymi rękoma i w zmłócone plecy wchłaniałem kojący chłód podłogi. Starałem się zaostrzyć wzrok na zakurzony luminor wpuszczony w sufit. Nic z tego. Świetlny owal odpływał, chwiał się na boki, a wokół niego tworzyły się tęczowe elipsy. Piktor w kratce lekko się kołysał, jakby chciał mnie skusić: wstań, wyciągnij rękę, jak staniesz na palcach, dosięgniesz mnie, wytrzymasz tę chwilę potwornego bólu, przeżyłeś gorsze rzeczy. Zauważyłem go dopiero po dłuższej chwili. Co tam, zauważyłem, coś obcego dostało się w pole mojego widzenia. Kiedy obserwowałem luminor, jakiś biały trójkącik trzepotał w ciemnym pograniczu. Ale kiedy poruszyłem okiem, luminor mocniej się rozżarzył i nie widziałem już nic poza tęczowymi elipsami. Więzień ma dosyć czasu. To chyba jedyne, co mu pozostawiają - czas. Podejrzewają, że współpracuje z nimi, że działa jak lepiący duszę ług. Może to i prawda w przypadku nowicjuszy. Ja po czterech tygodniach więzienia miałem duszę tak porozklejaną, że niewiele w niej pozostało dla jakiegoś ługu. Tak więc czas pracował praktycznie dla mnie: leczył moje rany spokojnie i nienachalnie jak chłód podłogi. Mogło trwać godzinę albo nawet dwie, zanim mój wzrok przyjął do wiadomości niespokojny trójkącik rozchwiany w zębach silikatowej kratki. W areszcie każda zmiana jest większym wydarzeniem niż przyjazd do Arkadii zespołu baletowego Teatru Wielkiego na występy gościnne. Zmiana to pojęcie względne, zmienne. Człowiek wolny przejście ze stanu spokoju w stan bólu pojmuje jako wielce gwałtowną zmianę - ale nie ja i moi współwięźniowie. Po tygodniach więzienia było mi w zasadzie obojętne, czy mnie biją czy nie, ponieważ ból stał się stałym elementem mojego istnienia. Ale piktor w wentylacji? To było coś! Teraz już nie wiem, jak mogłem tak szybko dojść do wniosku, że w wentylatorze jest piktor. Nie miałem z nimi dawno do czynienia, ale jednak na tyle często, żebym znał je dobrze, od tego czasu, kiedy przestałem się zajmować oraklami. Dawniej, za starych czasów, piktory należały do mojego codziennego życia. A jeszcze wcześniej, przyjaciele... Pamiętam jeszcze nawet papier i jako chłopak czytywałem prawdziwe papierowe książki. W myślach rozległ się dzwonek alarmowy. Zmiana w celi nie odbywa się ot, tak. Zawsze chodzi o zmianę w stosunku do więźnia. Uchylają się drzwi i czyjś but wsuwa do celi miskę z jedzeniem. Zmiana. W ciszy odzywają się słowa "żryj, bydlaku". Zmiana. Dyżurny (więzień z zakrytą twarzą, w masce połyskują tylko rozgorączkowane oczy) przychodzi z kiblem na potrzebę. Zmiana. Róg piktora w wentylatorze. Zmiana. Co mam robić? Jak zareagować? Na pewno mnie obserwują. Nie wiem, gdzie mają swoje oczy: w ścianach, w suficie, czy może pod moimi plecami. Widzą mnie, słuchają mojego oddechu, wąchają mnie (tej czynności im nie zazdroszczę). Są wszędzie. Zmiany nastają, ponieważ oni tego chcą. Muszę się zachowywać zgodnie z ich wolą. Chcą, żebym żarł. Żrę. Chcą, żebym się wypróżniał. Wypróżniam się, nawet jak nie ma z czego i każde napięcie mięśni brzucha sprawia mi ból. Ale mimo to siedzę na kiblu i słucham, jak do środka kapie moja krew. Gdybym tego nie zrobił, gniewaliby się. Że biliby mnie? Również, ale tego się nie boję. Gniewaliby się, a ja nie chcę, nie mogę do tego dopuścić. Żyję tak, żeby się nie gniewali. Zrobię wszystko, byleby się nie gniewali. Proszę, nie gniewajcie się. Trójkącik macha do mnie z kratki wentylatora. Co mam robić? Chyba powinienem dalej leżeć. Przecież nie mogę tego trójkącika widzieć. Przecież wy nie chcecie, żebym widział. Jedno oko wybiliście mi kolbą, a drugie zranili tak, że ledwo widzę. Rozumiem. Gniewał was mój ostry wzrok i dlatego mnie go pozbawiliście. Dobrze zrobiliście, bo już was nie gniewam moim bydlęcym spojrzeniem. Ale ja ten trójkącik widzę! Powinienem zawołać straż. Nie będziecie się na mnie gniewać? Powiem, że tam na górze jest trójkącik to będą się gniewać! Co im do mojego trójkącika? Po co im sprawiam kłopot? Zaczynałem wpadać w panikę. Odwróciłem się na brzuch. Teraz było jeszcze gorzej. Wprawdzie nie widziałem już piktora, ale za to on patrzył na mnie. Czułem go na plecach. Jego koniec kłuł mnie w potylicę. Wwiercał się w czaszkę jak kombajn górniczy, z zaciętym uporem wgryzał się w mózg. Za chwilę wydrąży w czaszce tunel, wyjrzy przez czoło i zawiśnie przed moim okiem, żebym go zobaczył. Po co, po co jest tu ten trójkącik? Jest wysoko, chyba nie dosięgnę do niego. Jedynie gdybym się wspiął na palce, ale są rozbite kolbą. Bolałoby mnie to, ale ich, tych wszystkich, którzy na mnie patrzą, cieszy mój ból. Jeśli nie dostarczę im rozrywki, będą się gniewać. Dostarczyłem im rozrywki. Ból był tak straszny, że się zmoczyłem. Ucieszyło mnie to. Moi panowie cieszą się, kiedy się moczę z bólu lub strachu. Robię wszystko po to, żeby się cieszyli. Dosięgnąłem trójkącika, chwyciłem go między kciuk i palec wskazujący. Brakowało mi sił, żeby go chwycić porządnie, ale na szczęście miałem zerwane paznokcie i opuszki palców trochę ropiały, więc piktor przykleił się do nich. Zdążyłem go trochę przesunąć. Siły mnie opuściły i upadłem na podłogę. W kratce wentylatora zaszeleściło. Piktor wyleciał na zewnątrz i powoli, powolutku opadał na ziemię, aż wylądował tuż przy mojej twarzy. Zobaczyłem obrazek. Był bardzo ładnie pokolorowany i oczywiście w tri-di. Ukazywał mnie, przywiązanego do fotela i uduszonego struną. Panowie lubili się bawić w duszenie nas struną, nas, świńskich ziemniaków. Mnie też kilkakrotnie dusili, ale nigdy nie udusili. Za to zawsze wyjaśniali, że następnym razem będzie inaczej. Następnym razem dociągną drut do końca. Jeśli będę ich gniewać. Nie chcę ich gniewać, nie dlatego, że boję się uduszenia, ale dlatego, że boję się ich gniewać. Ładny obrazek. Podoba mi się, bo moim panom na pewno by się podobał. Wokół jest ozdobiony ornamentem. Kiedy byłem małym chłopcem, mama miała na stole w pokoju biały obrus z koronką na brzegach. Na obrusie był wyhaftowany obrazek Czerwonego Kapturka i wilka. To też jest taki obrusik. Pośrodku jestem ja z drutem wpijającym się w szyję, a wokół jest koronka. Rozumiem. Rozumiem... Tak, koronka to... to pismo. Chwyciłem piktor i przybliżyłem do oka. "KUBO! ODWAGI! POMOC BLISKO. ŻĄDAJ PRZENIESIENIA NA LAGRANGE. KAZIK". Przeniesienia na Lagrange! Tego się boję jeszcze bardziej niż oczu i uszu w ścianach. Panowie przenoszą się z Lagrangu na Lunę, a w drugą stronę ponoć wożą wrogów publicznych. Stacja zostanie spalona w Słońcu. Czy odwiozą więźniów z powrotem? A może razem ze stacją poślą ich do pieca? Mówią, że tak... Ale ja - nie, żaden więzień pod tym względem panom nie wierzy. Proszę, nie gniewajcie się! Nie gniewajcie się! Lubię was i jestem wam wdzięczny za to, co dla mnie zrobiliście, ale nie wierzę wam. Nie moja wina. Niektórzy dobrowolnie zgłosili się na Lagrange. Już nigdy o nich nie słyszano. Nie, więźniowie między sobą nie rozmawiają. Nie możemy rozmawiać, panów to gniewa. I tak wszystko wiemy. Myśli przedzierają się przez ściany, pełzają tuż nad podłogą, są ukryte w kiblu na potrzeby. Kropla krwi spada na śmierdzącą zawiesinę. Kap... i to ta ważna informacja, dzięki której wiem. Kap, kap, krew kapie, to więzienny telegraf. Doczołgałem się do drzwi. Buch... buch... Uderzam pięścią w metal. Panowie wbiegną do środka bardzo rozgniewani. Drzwi odrzuciły mnie na bok. Leżałem pod samą ścianą. Wyżywali się na mnie, ich ciężkie buty deptały mnie po twarzy. Gniewali się. Wyciągnąłem przed siebie piktor. Jeden z panów z obrzydzeniem wyrwał mi go z ręki, spojrzał i roześmiał się. Podał go temu drugiemu. - Dobre, co? - Bomba. Jak żywy... ten trup. Doczekasz się, ty żywy trupie. To już nie potrwa długo. - Tam... naokoło... - wyszeptałem. Wgapiali się w piktor. - O czym gadasz? Nie żartuj z nas, bydlaku! - Napis... napisane... Uświadomiłem sobie, że nie potrafią czytać. Młode pokolenie NG już nie uczyło się czytać. Czytanie to ohydny nierząd, szkodliwy i dekadencki. Ten motłoch na górze na Ziemi czyta. Silna generacja zdobywców gwiazd nie czyta, żyje wśród obrazów i przygotowuje się do zdobycia galaktyki. - Chcesz się wywyższać, gnojku. - Wrogowie... przysłali... Chciałem im powiedzieć, żeby jak najszybciej oddali piktor jakiemuś dowódcy, który jeszcze potrafi czytać, ale nie potrafiłem znaleźć słów, które by ich nie rozgniewały. - Wrogowie... wrogowie... To było dobre zaklęcie. Chcieli wiedzieć wszystko o wrogach. Już sporo im o nich powiedziałem. Powiedziałem o Su. Powiedziałem o jej przyjaciołach, o dekadentach Ostatniej Generacji. O właścicielu knajpy Moulisie i o ludziach, którzy się u niego spotykali. O Mirinku. Uśmiechał się, kiedy mi oznajmiał, że likwidują Lagrange. Chcieli wiedzieć wszystko o wrogach. Wyczułem, że wrogowie są również w ich własnych szeregach. Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem o Mantelli III. Cieszyli się. Nie gniewali się na mnie. Wtedy po raz pierwszy od długiego czasu nie płakałem z bólu, ale ze szczęścia. Wrogowie... Kiedy wypowie się słowo "wróg", zaostrzają uwagę i zaczynają was lepiej traktować. Pamiętajcie na wszelki wypadek, gdybyście wpadli w ich ręce. Wyszli. Leżałem przy ścianie. Kazik. To przecież imię Dziadka Wścibiacza. Również wróg. Wszystko im o nich powiedziałem. Wszystko, co wiedziałem. Powiedzieli mi, że go zabili. Kiedy indziej mówili, że jest zamknięty w sąsiedniej celi. A kiedy indziej znowu, że siedzi w jednej celi z Su i że co wieczór patrzą, jak tych dwoje parzy się jak zwierzęta. Ale przecież Su nie żyje, powiedzieli mi to. Nie mogę im wierzyć. Proszę, tylko nie odwoźcie mnie na Lagrange. To blisko Ziemi. Lagrange pójdzie do pieca. Nie chcę do pieca. Chcę być na Lunie, albo raczej na Miesiącu, jak się mawiało w mojej młodości. Miesiąc, miesiączek. Miesiąc mojego życia... Drzwi się otworzyły. - Skąd to masz? Pan dowódca zamachał piktorem w powietrzu. - Tam... - próbowałem skierować oko na wentylator. - Chyba w wentylatorze - zauważył jeden ze strażników towarzyszących dowódcy. - Wstrętna banda. Są jak robactwo. Weźcie go, umyjcie, dajcie mu jakieś szmaty. I wzmocnienie. Potem przyprowadźcie mi go do biura. Wyszedł. Obaj strażnicy patrzyli na mnie z lekka przerażeni. Jeszcze przed pięcioma minutami nie dotknęliby mnie inaczej niż podeszwą buta albo kolbą. Teraz musieli się nade mną pochylić, wziąć mnie pod ramiona i spróbować postawić na nogi, które się pode mną załamywały. Bałem się, że się będą gniewać, ale nie gniewali się. Przeciwnie, wyczułem, że się boją. Gdyby po drodze coś mi się stało, albo gdybym umarł na ich rękach, pan dowódca by się gniewał, ale nie na mnie, tylko na nich. Dlatego się boją. Nie umrę wam. Nie chcę, żebyście przeze mnie musieli się bać pana dowódcy, a już w ogóle nie chcę, żeby pan dowódca musiał się gniewać. Bardzo was wszystkich lubię. Tylko nie wierzę wam. Prowadzili mnie korytarzem stadionu, który stał się moim domem, który pokochałem, gdzie byłem szczęśliwy, kiedy panowie się nie gniewali i zrozpaczony, kiedy się gniewali. Kochałem korytarz i chyba nigdy nie doznałem takiej rozkoszy jak pod letnim prysznicem, pod który mnie postawili. Wyglądali na troskliwych, kiedy mnie mydlili, używali własnego mydła (oczywiście, przecież my, ziemniaki, nie mieliśmy do niego prawa), nie opuścili na moim ciele żadnego miejsca, jak mamusia myjąca swojego różowego bobasa. Mamusia... ja też miałem mamusię. Każdy miał mamę. To chyba piękna rzecz być czyjąś mamą. Na Lunie od dawna nie rodzą się żadne bobasy. Ponoć to już nie ma żadnego sensu. Dopiero ruch Nowej Granicy postara się o potomstwo, kiedy wybuduje galaktyczne statki i padnie w otwarte ramiona Wielkiej Gwiezdnej Matki. - Przyprowadziliśmy numer 2 621, panie kapitanie - zameldowali karnie, kiedy doprowadzili mnie do dowódcy. - Dobra, dobra, idźcie już. Panie Nedomy, niech pan siada - powiedział dowódca. Uważnie na mnie spoglądał. - No, doprowadzili pana do porządku. Spod prysznica zaprowadzili mnie do lekarza. Dali mi kroplówkę wzmacniającą, a regenerator też bardzo mi pomógł. Ból zniknął i żyłami powoli rozlewały się fale siły życiowej. Wraz z nimi zaczęła się odzywać nienawiść. Dowódca się uśmiechnął. Opierał się tyłkiem o krawędź stołu. Młody kapitan Nowej Granicy. Ile mógł mieć lat? Jak długą wędrówkę życiową zdążył przejść? A ile wędrówek życiowych przerwał? - Chyba już pan zrozumiał, że przestaliśmy pana kondycjonalizować psychicznie. Musimy z panem rozsądnie porozmawiać. - Już pan ze mną rozmawia. - Od pańskiego aresztowania upłynęły cztery tygodnie. Tak, śledztwo trwa miesiąc. Miesiąc mojego życia, cierpko pomyślałem. - Pański przypadek jest poważny, panie Nedomy. Organa śledcze znalazły w pańskim mieszkaniu narzędzie czynu. - Tak? Zdobyłem się już nawet na ironię. Wkrótce chyba nastąpi wściekłe bicie, szoki. I znowu ta kondycjonalizacja psychiczna. Znowu zrobił ze mnie zwierzę. - Nazywa się to chyba tysiąc czterysta pięćdziesiątka. Bardzo niebezpieczna broń. W opinii ekspertów zupełnie swobodnie przebije ochronną kopułę miasta. Naruszy jej strukturę nośną i podczas dekompresji uciekająca atmosfera ją rozerwie. Do takiego czynu potrzebne jest zdecydowanie, no i doświadczenie. Pan jest byłym górnikiem, panie Nedomy. Przyjechał pan na Lunę na początku roku 2044. Pracownik ówczesnej Czeskopolskiej. Nie miał pan na szychcie wielu kolegów. Ten... Kazik był najlepszym z nich, prawda? Nic na to nie odpowiedziałem. Naprawdę było ze mną o wiele lepiej! Potrafiłem milczeć, a nic pana tak nie gniewa jak milczenie więźnia podczas przesłuchania. Znowu się uśmiechnął. Był to przystojny młody mężczyzna. Miał wysokie czoło i gęste, niezbyt długie, połyskujące włosy. Prosty nos i delikatne, trochę dziewczące usta. Te usta potrafiły krzyczeć: - Bydlaku... Rozbijcie mu gębę!... Gnojku! Rozwalcie mu jaja... Teraz ładnie się uśmiechały. - Rozumiem, jak się pan czuje. To był chyba najgorszy miesiąc pańskiego życia, prawda? Miał pan pecha. - Miałem pecha, bo chciałem pomagać ludziom - powiedziałem po chwili zastanowienia. Chyba bym się rozpłakał, gdybym tego nie wyrzucił. Ale on pokręcił głową. - Niech pan nie popełnia błędu. I tak byśmy pana zamknęli, nawet gdyby pan został w domu. - Nawet gdybyście mnie nie zgarnęli na miejscu... czynu? - Chciał pan powiedzieć na miejscu katastrofy, prawda? Niech pan się nie obawia, nie będę pana bił. Brzydzę się przemocą i nigdy bym do niej nie dopuścił, gdyby nie okazało się, że bez jej pomocy nawet najstaranniejsza kondycjonalizacja psychiczna jest bezsilna. Ból fizyczny, panie Nedomy, to drążek sterowania psychiką ludzką. Niestety... Osobiście bardzo mi przykro. Czyli pan myśli, że chodzi o wypadek. Że kopuła załamała się pod ciężarem zgarniętego pyłu. Że za dekompresję odpowiada nasz komandor Stavropulos. Myśli pan tak? Panie Nedomy, podejrzewam, że tak jest. Wiem, że tak jest. Ostrożnie nabrałem powietrza. Pachniało jakimiś słodkimi pastylkami. - Wiem o tym ja, wie o tym pan, każdy w Arkadii o tym wie. A teraz, panie Nedomy, proszę mi odpowiedzieć na pytanie, czy możemy do tego dopuścić? Nie, nie musi pan odpowiadać. Nie rozumie pan właściwie, o co chodzi. Jestem z komandorem codziennie w bezpośrednim kontakcie. Wyprostował się i uderzył pięścią w klatkę piersiową. Teraz już łatwiej mi było uwierzyć, że jego delikatne usta potrafią wulgarnie kląć. Potem zaczął paplać jak z nut: - Zapoznał mnie z wszystkimi planami. Są wspaniałe. Są gigantyczne. Otwierają ludzkości nowe horyzonty. I nawet sam komandor nie wie o wszystkim, co się rodzi w sztabie Nowej Granicy tam na górze, na Mostku Kapitańskim w łonie Rady Astrokratów. Plany są olbrzymie. Będziemy je realizować z poparciem wszystkich moralnie zdrowych ludzi. Jest ich pod dostatkiem! We wszystkich siedmiu habitatach Luny odwrotnej strony i w Arkadii. Tutaj, w Arkadii, rodzi się świetlana przyszłość ludzkości, a nie tam na górze w bagnie dekadenckiej Ziemi! Obszedł stół i stanął za nim jak za mównicą. Pięściami oparł się o blat, a tułów pochylił do przodu. - Co to jest ludzkie szczęście? Dekadenci na Ziemi twierdzą, że szczęście tkwi w samym życiu, że jest wewnątrz człowieka, w nim samym i w jego stosunkach z pozostałymi ludźmi. Bzdury, cholerne, zepsute bzdury! Los obarczył Człowieka wielkim posłannictwem. Musimy je wypełnić. Kto przeciwstawia się Losowi, będzie zmiażdżony. Przestałem go słuchać. Dobrze znałem ćwiczenia retoryczne przywódców Nowej Granicy. Zebrałem się do kupy na tyle, że byłem w stanie zastanowić się nad tym, po co mnie tu wezwał. Czego ode mnie chce? Czego w ogóle może chcieć od człowieka, którego w każdej chwili może skinięciem ręki odesłać w stan półżycia? - Nie możemy pozwolić na to, żeby ludzie zwątpili. Musimy w nich podsycać fanatyczną determinację. Tak, załamał się dach. To tragedia, ale spowodowana przez karygodne zaniedbania dekadenckiego arkadyjskiego magistratu. Gdyby ludzie dopuścili myśl, że winien jest magistrat... Machnął ręką. Ludzie to była zapewne duża przeszkoda na drodze Ruchu do jego gigantycznych celów. - Na tym stadionie można by jeździć na łyżwach. Ale ludzka głupota jest niebotyczna. Wielu zrzuca winę na Ruch. Gdybyśmy nie wykazali się pełną determinacją, co by się stało? Plotkarze, oszczercy i bluźniercy podłamaliby wiarę społeczeństwa w historyczne posłannictwo ludzkości. Zdarzył się wypadek i my wszyscy głęboko nad tym ubolewamy. Ale na drodze ludzkości w Ramiona Kosmicznej Matki będą ofiary. Nie może ich nie być. Kiedyś będziemy je wspominać. Wystawimy im pomnik na największej planecie Centralnego Słońca Galaktyki. Ale teraz? Teraz musimy walczyć. Twardo. Być bezwzględni wobec siebie i innych. Do Centralnego Słońca doleci tylko człowiek zahartowany uderzeniami młota na kowadle. Silny. Odporny. Zdecydowany. Nie wątpiący. Dlatego musimy społeczeństwu pokazać prawdziwego winnego tego przestępstwa. - To ja? - Tak - odpowiedział dowódca i znowu ładnie się uśmiechnął. .N:265 7. Na Lagrangu czekało mnie niejedno zaskoczenie. Po tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich sześciu tygodni, nabyłem odporności na zaskoczenia, a wcześniej też nie byłem naiwniakiem, w moim wieku coś takiego byłoby śmieszne. A jednak się zdziwiłem, kiedy stwierdziłem, że na Lagrangu nie ma oddziału więziennego. - To niemożliwe! Ponoć codziennie na Lagrange odlatują transporty z Arkadii i innych habitatów! Panna M'Bot, sierżant jednostek szturmowych Nowej Granicy, zdecydowanie zaprzeczyła, jakoby coś takiego było możliwe. Gdyby był na Lagrangu jakiś oddział, oświadczyła, musiałaby o tym wiedzieć. Zresztą, po co ktoś miałby wozić więźniów na Lagrange? Nie miałem powodu brać tego na wiarę. - Byłaby to prosta egzekucja niewygodnych osób. Wyśmiała mnie. - Drogi poruczniku, prosta egzekucja? Pan myśli, że Komitet Nadzorczy by na to pozwolił? To, że zostałem porucznikiem NG, może was zaskoczy. Mnie z kolei zaskoczyła wzmianka o jakimś Komitecie Nadzorczym. W Arkadii mówiło się o tym, że likwidację Lagrangu zarządził sam Mostek, aby uniemożliwić infiltrację z Ziemi. Lagrange jest stacją przesiadkową wrogich myśli, tak powtarzał Stavropulos niemal w każdym swoim przemówieniu. - Wkrótce się pan do tego przyzwyczai, poruczniku - mówiła sierżant M'Bot - że z Lagrangu zobaczy pan w trochę innej perspektywie i Lunę i Ziemię. Przyzwyczaję się, to jasne, ty miły czarny kociaku. Przyzwyczaiłem się do innych rzeczy, o wiele gorszych! Na przykład do myśli, że Su naprawdę nie żyje. Już się przyznałem do tego, że wydałem ją zaraz na początku swojej kalwarii. Później śledczy często pytali o nią i często mi o niej opowiadali. Przede wszystkim po to, żeby dotknąć czułe miejsce mojej duszy. Cztery tygodnie wegetowałem jak ruina bez woli, manipulowana przez skomplikowany system nacisku psychicznego i fizycznego. Ale nawet w trakcie tych koszmarnych dni gdzieś na dnie myśli czasami tliła się nadzieja, że nie dała się złapać. Członkowie Ostatniej Generacji byli wpływowymi urzędnikami z magistratu i ludźmi z policji. Na pewno w porę dostali cynk, co się szykuje. Po raz ostatni widziałem Su w byłej "Błękitnej Lagunie" po tej strasznej rozróbie, którą tam wywołałem. Przepraszała mnie w śluzie powietrznej, urządzonej w hallu. Płakała i zaklinała się, że to nie jej wina, że jesteśmy sobie tak dalecy. Otworzyłem wtedy drzwi wewnętrzne i popchnąłem ją tam, gdzie według mnie było jej miejsce, między tę bandę pijaków i narkomanów, i odszedłem bez żalu. Co się działo później? Dał ktoś tej bandzie cynk, że zbliża się komando szturmowców NG, żeby ich wszystkich pozamykać? Mieli dość czasu. W pierwszej fazie aresztowań NG skoncentowała się na nas, którzy pośpieszyliśmy do epicentrum dekompresji. Przed domami niektórych prominentów (ponoć ja również do nich należałem) patrolowali członkowie oddziału "Młodych Strażników Nowej Generacji". Czy pilnowali również jej domu? Jedno sobie uświadamiałem nawet w tych najgorszych chwilach: nigdy na korytarzach zaimprowizowanego więzienia nie spotkałem żadnego z uczestników tego przyjęcia. Spostrzegłem tysiące znanych twarzy, naprawdę, przecież przez te lata życia w Arkadii stopniowo spotykałem się praktycznie ze wszystkimi starymi kolonistami, a na nich nienawiść NG skoncentrowała się z największą intensywnością. Jak to możliwe, że prominenci Ostatniej Generacji uciekli przed swoim przeznaczeniem? Kapitan Levasseur na zakończenie naszej pierwszej rozmowy zawołał swoich ludzi i rozkazał, żeby mi urządzili kwaterę w administracyjnej części więzienia. Bez dozoru, jak podkreślił. Kwaterę mają urządzić na poziomie oficerskim. Niech się niczemu nie dziwią i wykonają rozkaz natychmiast, rozejść się. Zdziwiłem się ja. Oficerski luksus, bez dozoru? To oznacza, że znowu jestem wolnym człowiekiem? Jak to? Przecież miałem figurować jako główny aktor monstrualnego procesu, podczas którego społeczeństwu zostaną ukazani winni masowego zabójstwa mieszkańców Arkadii, a przede wszystkim ja, człowiek, który strzelił z tysiąc czterysta pięćdziesiątki do kopuły i spowodował tę potworną dekompresję? - Jak zawsze, drogi panie Nedomy, w życiu są dwie możliwości. O tej pierwszej pana poinformowałem, będzie pan sądzony, osądzony i bez wątpienia stracony. A ta druga... - Zapewne muszę zrobić jakieś świństwo. - Nie. Nie chcemy od pana niczego poza tym, żeby pan pomógł swojemu przyjacielowi... Nazywa go pan zdaje się Dziadkiem Wścibiaczem. Prosi pana o pomoc. Wysłał panu do celi gryps. A tak naprawdę kto mi go wysłał? Czy aby na pewno Dziadek? Czy byłoby możliwe przeszmuglowanie do więzienia grypsu bez wiedzy moich oprawców? Takie pytania plątały mi się po głowie, ale milczałem. - Pański przyjaciel przed wieloma laty stał się ofiarą morderczego zamachu - kontynuował kapitan Levasseur. - Wiemy, dlaczego ktoś próbował go zamordować. Wiemy o nielegalnych egzekucjach na Czeskopolskiej. Wiemy, czemu pański przyjaciel nagle zniknął z miasta i wiemy również, co robił przez cały ten czas, kiedy nie miał pan z nim kontaktu. Uważnie słuchałem. - Poszukiwał swojego mordercy, rozumie pan? A ten morderca poszukiwał jego. Przypomina pan sobie ten zagadkowy donos, o którym poinformował pana Luigi Mantella III? Nie mógł pochodzić od nikogo innego, tylko od mordercy. A zatem mamy dwie tajemnicze postacie, Kata i jego mordercę, pomyślałem. - Pański przyjaciel nie miał pojęcia, że pomagamy mu w poszukiwaniach. My wiemy bowiem, gdzie ukrywa się jego wróg. Dramatycznie zamilkł. Wszyscy ci oficerowie NG mieli dobrą szkołę retoryki komandora Stavropulosa. Potem wyrzucił rękę i wskazał palcem sufit. Gwałtownie, jakby chciał go przebić. - Tam na górze, na Lagrangu. Morderca jest członkiem Mostka. Kapitan pochylił się nad swoim biurkiem. Zachowywał się teatralnie, jakby z odległości obserwował go Stavropulos. - Nasz Ruch otoczony jest wrogami. Nienawidzi nas dekadencka Ziemia. Nienawidzi nas zgniłe pokolenie starych kolonistów. A w naszych szeregach zagnieździli się najwięksi wrogowie. Chcą rozłożyć ruch od wewnątrz, rozumie pan? Musimy się ich pozbyć! Ale jak ich odkryć? Jak zagiąć na nich haka? Jak ich zdemasować? - Chcieliście, żeby Dziadek zaprowadził was do wroga na Mostku? - Tak! Ale jest jeden wielki kłopot... - Rozumiem - skinąłem. - Dziadek nie pozna swojego mordercy. Nie pamięta niczego, co było przed operacją na Lagrangu. - Ale pan go zna! Rozumie pan już? Pańskie interesy i nasze są wspólne! Pan pomoże nam, a my pomożemy panu. - Jak wam mogę wierzyć? A jeśli ja wam pomogę, a wy mnie oszukacie? Znowu mnie obdarzył swoim chłopięcym uśmiechem. - Drogi panie Nedomy... Pan nam musi wierzyć. Co innego panu pozostaje? Jeśli pan odmówi, znajdzie się pan w dokładnie takiej samej sytuacji jak dzisiaj rano, zanim kazałem pana wyciągnąć z tej nory. Nie ma pan wyboru. Oczywiście, o ile pan chce się zastanawiać nad wyborem między pewną śmiercią a nadzieją na ocalenie. - Ale mam jeden warunek. - Jaki? - Chcę wiedzieć, co się stało z Su Wang-li. Ale tym razem bez bzdur, kapitanie. Chcę dowodów. Chcę ją zobaczyć żywą lub martwą, jeśli wpadła w wasze ręce. A jeśli nie... będziecie mi to musieli udowodnić. Teraz mówię poważnie. Kapitanie, jeśli pan tego nie zrobi... z chęcią wrócę tam na dół. Kapitan Levasseur oczywiście nie miał pojęcia, kim jest niejaka Su Wang-li, ale jego orakl szybko podał szczegółowe informacje. - Przykro mi, panie Nedomy, ale pani Su Wang-li nie żyje. A jednak. - Zabiliście ją? - Nie. To było morderstwo. - NG... - Ruch nie miał z tym nic wspólnego. Chce pan dowodów? Oto one. Podetknął mi pod nos tyle dowodów, że się zachłysnąłem. Umożliwił mi dostęp do wszystkich materiałów archiwum policyjnego. Nie będę męczyć szczegółami. Ponoć znaleźli jej zwłoki. Przyczyna zgonu - trafienie nabojem tysiąc czterysta pięćdziesiątki, prymitywnej broni z poprzedniego wieku, używanej pierwotnie jako narzędzie podczas drążenia korytarzy kopalnianych. Czy mogłem im wierzyć? - Tysiąc czterysta pięćdziesiątka - zauważył kapitan Levasseur. - Czy ten opis nie jest panu znajomy? Dziadek Wścibiacz trafiony z tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Su Wang-li trafiona z tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Czy ślady też prowadzą na górę na Lagrange? - Pomogę wam, kapitanie. Nie, pomogę sobie. A potem... róbcie ze mną, co chcecie. Zarozumiale się uśmiechnął. Nie mógł mieć pewności, że tak postanowię, ale potrafił przekonać samego siebie, że wszystko przewidział i że to jest kolejny dowód jego nieograniczonych możliwości. Po dwóch tygodniach rehabilitacji psychicznej i fizycznej, w mundurze porucznika NG wysłali mnie na górę na Lagrange, gdzie zaopiekowała się mną M'Bot. Lagrange Jeden odwiedziłem w życiu chyba ze dwadzieścia pięć razy, ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat tam nie byłem. Nie było powodów. Kiedy ustała turystyka, obumarło życie w Arkadii i na stacjach Lagrangów. Obumierały stopniowo, a Jedynka, największa i najważniejsza, trafiła na koniec kolejki. W tych dniach było tu jednak żywo. Dziesiątki tysięcy ludzi przeprowadzały się i we wszystkich trzech portach bez ustanku lądowały i startowały statki i brały kurs bądź na Ziemię, bądź na Lunę. Olbrzymia silikatowa struktura, która przez wieki żarzyła, jakby chciała konkurować ze Słońcem, stopniowo ciemniała. Dzielnice mieszkalne wyludniały się. Technicy demontowali agregaty, bioniczne info-banki, przenosili fabryki. Ale jedną rzecz zauważyłem tuż po przylocie: nigdzie nie dostrzegłem żadnej oznaki tego, że statki przywożą na Lagrange więźniów! Nasz statek wylądował niemal pusty, przyleciała nim tylko grupa techników i jacyś urzędnicy. Oczywiście to nie mógł być żaden dowód, ale moje oczy (tak, oczy - zniszczone oko zastąpili dobrą protezą) doświadczonego kryminalisty natychmiast by zdemaskowały drobiazgi, które niedoświadczony człowiek by pominął: wydzielone korytarze i ogrodzone lądowiska, zbyt wysokie strażnice, podejrzane "okienka" w rozkładzie lotów... Nic z tych rzeczy! Był to ruchliwy, otwarty port, gdzie nikt na nic nie zwracał uwagi. Wielkie płaszczki cicho ślizgały się na magnetycznych poduszkach i przewoziły na swoich plecach sterty niewdzięcznych ładunków. Między nimi lawirowały androidy - na Lagrangu nikt nie zakazał produkcji i używania androidów - i przemieszczały bagaże do wnętrzności statków kosmicznych. Na bocznych pasach obozowały tysiącosobowe grupy ludzi. Nie był to radosny widok, mimo że były wśród nich dzieci (kolejny dowód wyjątkowości pozycji Lagrangu Jeden, gdzie nie obowiązywały prawa lunarne o regulacji urodzin). Wszyscy ci ludzie mieli zmęczone, szare twarze. Walka ze smutkiem przestała ich już interesować, teraz dawali upust tęsknocie. Potrafiłem to zrozumieć, przecież urodzili się tutaj, we wnętrznościach kosmicznej wyspy, skąd był niezakłócony widok na Słońce, na Ziemię i Lunę, na dwa olbrzymie dyski, jeden srebrny, drugi niebieski - popryskany smugami chmur. Kiedy wsiądą na statek i odkleją się od portowych płyt, skończy się ich życie. Nastąpi z kolei drugie, ale tej możliwości ich uczucia nie potrafiły dotąd dopuścić. M'Bot podprowadziła mnie do niskiego, żółtego wozu. Nie miałem żadnych bagaży, zgodnie z instrukcją Levasseura miał mnie wyposażyć Trzeci Pułk, do którego należała również M'Bot. Była to miła, młoda kobieta, która aż nazbyt przypominała mi pewną dziewczynę imieniem Genevieve, ale - wierzcie, czy nie - miała coś wspólnego również z Su, może temperament, może sposób mówienia. W ciągu półgodzinnej jazdy obok M'Bot odetchnąłem bardziej niż w czasie dwutygodniowej kuracji rekonwalescencyjnej. Powoli opanowywał mnie niepokój, którego sobie nie uświadamiałem. Wkrótce zrozumiałem, w czym tkwi zasadnicza różnica między Arkadią a Lagrangiem: tutaj wszystko było w ruchu, ludzie byli aktywni, mieli jakieś cele i pracowali, żeby je osiągnąć. A mieszkańcy Arkadii? Oni tylko gadali o wielkich celach, gigantycznych zadaniach, ofiarach jednostki dla ogółu. Również ja, który nigdy nie ulegałem bierności, skończyłem jako stróż w porcie, smutny pijak piwa, które z roku na rok stawało się gorsze. M'Bot opowiadała mi o tym, ile ludzi wraca na Ziemię, o tym, że ruch Nowej Granicy nie przeszkadza tym ludziom w powrocie (to również mnie zaskoczyło, kapitan Levasseur twierdził dokładnie odwrotnie) i że również Ziemia jest przygotowana na powrót repatriantów, opracowano duży program medyczny, który pomoże im zaadaptować się w sześciokrotnie większym ciążeniu. - Gdyby to istniało sto lat temu - westchnąłem. Sierżant nic na to nie powiedziała. Wnętrze Lagrangu było prawdziwym labiryntem, ale M'Bot doskonale się w nim orientowała. Czasami wydawało mi się, że jeździmy w kółko, ale to dlatego, że spotykaliśmy kolumny ciągle takich samych ludzi o szarych, zmęczonych twarzach z nieforemnymi pakunkami na plecach. Osobiście nieśli swoje najcenniejsze rzeczy, bali się, zupełnie słusznie, że mogłyby się zgubić w chaosie, który tu wszędzie panował. Kto by się poważnie zajmował losem pakunku we wnętrzu kosmicznej wyspy, która już za trzy tygodnie będzie wysłana w długą podróż do słonecznego pieca! - Już dawno bylibyśmy na miejscu - tłumaczyła dziewczyna, która coraz bardziej mi się podobała - ale niektóre łącza są już zdemontowane i wszędzie są straszne objazdy. Mogła mi wmówić wszystko, już dawno straciłem orientację. Nie wiem dlaczego, ale coraz bardziej jej ufałem. - Powiedzieli pani, po co przyleciałem? - spytałem. Roześmiała się. - Czemu pan nikomu i niczemu nie wierzy? Chciałem odpowiedzieć, że w Arkadii od czasu, kiedy Stavropulos zaczął wprowadzać w życie swoje kaprysy, nikt nie wierzy w nic i nikomu, ale nie ufałem jej na tyle, żeby powiedzieć to na głos. - To nie podejrzliwość - zaoponowałem więc. - Ostrożność to główna cecha członka Nowej Granicy! - Ostrożność? A ja myślałam, że odwaga! Miała piękne, białe zęby, połyskiwały w ciemnej twarzy mocniej niż latarnia na stróżówce portowej Arkadii na dole. Na dole? Czy na górze? Cholernie trudno to określić. Przeleciało mi przez głowę, że ta dziewczyna mówi jakoś dziwnie i że chyba kapitan miał rację tłumacząc mi podczas dwutygodniowej rehabilitacji, że Mostek, i niestety również korpus oficerski NG na Lagrangu, są przesiąknięci zdradą, a on i członkowie sekcji lunarnej mają nadzieję, że moja misja zrobi wyłom w murze fałszu, którym opancerzyli się wszyscy ci renegaci. Wreszcie się zatrzymała. Znowu przypomniałem sobie swoje górnicze początki: znaleźliśmy się na dnie szybu, którego koniec gubił się w nieskończoności. Musiał mieć wysokość dwustu, trzystu metrów. Wysokość? Raczej głębokość, jak przypomniała mi dziewczyna. To szyb centralnej windy prowadzącej do pomieszczeń Mostka. Poruszamy się głową ku środkowi stacji, nogami po obwodzie. - Przyzwyczaisz, przepraszam, przyzwyczai się pan do tego. - Mówią na mnie Kuba - podałem jej rękę. Uśmiechnęła się. Z góry czy raczej z dołu przyjechała kabina windy. - Nazywam się Agnes - powiedziała. Drzwi za jej plecami otworzyły się. Nie przestawała się uśmiechać i nie puszczała mojej ręki. Oczy miała złote i jeszcze głębsze niż ten szyb. Patrzyłem w te oczy i czekałem, kiedy się w nie zapadnę. Weszliśmy do kabiny. Drzwi zamknęły się za nami jak szczęki jakiegoś bezzębnego, dobrego, ale mimo wszystko niebezpiecznego zwierza. - Znasz Dziadka Wścibiacza? - spytałem. Błysnęła zębami. - Bardzo dobrze. Ukłuła mnie szpilka bezsensownej zazdrości. Naprawdę, jestem niemożliwym staruszkiem! - Kiedy się z nim zobaczę? - Już za chwilę. Wyciąg zatrzymał się destabilizując trochę mój żołądek. Odzwyczaiłem się od tego rodzaju podróżowania! Bezzębne szczęki otworzyły się. Agnes chwyciła mnie za łokieć i wyprowadziła. Nie zdawałem sobie sprawy, że kiedy drzwi się za nami zamkną, zapanuje ciemność. Zamknęły się i zapanowała ciemność. - Witam cię na Lagrangu - odezwał się Dziadek Wścibiacz. Był blisko, bardzo blisko. - Agnes... - powiedziałem. - Jestem tutaj - odpowiedziała. - Czemu tu tak ciemno? - Chcę cię przygotować na pewną niespodziankę - odezwał się trochę zakłopotany Dziadek. - Nie chciałbym cię przestraszyć. - Myślisz, że jestem dzieckiem? Przecież nie możesz wyglądać gorzej niż za starych czasów, zanim doktor Kurz cię posklejał! - Monstrum Frankensteina - zażartował. Nigdy przy nim nie wspominałem o tej starej książce. Patrzcie, dokąd prowadzi pęd do wiedzy. Dziadek studiował monstrologię. - Przestań się bawić w chowanego. Agnes, zapal światło, niech to już będzie za mną! - Jak chcesz - powiedziała Agnes i zapaliła światło. Przestraszyłem się niemiłosiernie. W niewielkim owalnym pomieszczeniu stałem z Agnes sam. Zdałem sobie sprawę, co to oznacza. - Agnes... Dziadku... - Oczywiście - mruknął Dziadek Wścibiacz ustami tej pięknej młodziutkiej Murzynki. - To ja, któżby inny? Na Lagrangu faktycznie nietrudno o niespodzianki! 8. Doktor Kurz tym razem zadał sobie z Dziadkiem trudu i przeszedł samego siebie. To, co nazywam Agnes, było w rzeczywistości androidem najnowszej generacji (piętnastej? szesnastej? musiałbym spytać orakla) tak dojrzałej, że nawet najbardziej fanatyczny łowca androidów z bandy Stavropulosa nie powziąłby ani cienia podejrzenia. Wymyślił dla Dziadka fantastyczne przebranie. W młodziutkiej pani sierżant oddziałów szturmowych Nowej Granicy nikt by nie szukał wtyczki. - Nie szukał - powtórzył Dziadek. - Nie biorąc pod uwagę tego, że Luigi Mantella złapał mnie po trzech tygodniach. - Mantella Trzeci - poprawiłem go. - Nawiasem mówiąc... nie mógłbyś mówić dziewczęcym głosem? Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak to niesamowicie brzmi, kiedy... Naprawdę, robiło mi się niedobrze. Agnes - będę ją tak nazywał - zdziwiła się: Naprawdę? Nie przyszłoby mi to do głowy! I opowiadała dalej. Mantella III potwierdził swój trop i Dziadek-Agnes myślał, że wszystko stracone. A potem ku swemu zdumieniu stwierdził, tak jak trochę później stwierdziłem również ja, że jego interesy i interesy Stavropulosa są zadziwiająco zgodne: kierownictwo Nowej Granicy w Arkadii jest niezmiernie zainteresowane zdemaskowaniem członka Mostka, który niegdyś próbował zabić Dziadka Wścibiacza, a teraz chciał go usunąć z drogi metodami, powiedzmy, dyplomatycznymi. - Wysłali mnie tutaj, żebym go znalazła - kontynuowała Agnes. - Wszędzie mają swoich ludzi. Pomogli mi dotrzeć do kręgów bezpośrednio sąsiadujących z Mostkiem. Mogłabym się nawet dostać na posiedzenie Mostka, ale co bym tam mogła zrobić? Kubo, przecież ja nikogo nie poznam! Nie mam żadnych wspomnień sprzed wielkiego strzału! - Po to ja tu jestem - wzruszyłem ramionami. - Wskażę palcem, powiem "To on!", a ty będziesz działać. Co zrobisz? - Działać będą inni członkowie Mostka. Wezmą go w obroty, zobaczysz. Żeby tylko nie wzięli w obroty również nas, pomyślałem. Jakoś przestawało mi się podobać to wszystko, jeśli w ogóle kiedykolwiek mi się podobało. Wydawało mi się komicznie skonstruowane, poprowadzone wzdłuż krzywej linijki. Ja mam te same cele co Stavropulos, Dziadek ma te same cele co Stavropulos, trafimy na Mostek, jak wskażę palcem i wszyscy powiedzą: "Ojejku, mieliśmy wśród siebie czarną owcę, no patrzcie..." - Głupota... Dziadku... Agnes... To wszystko bzdura! Agnes spojrzała na zegarek. - Za pięć minut przyjedzie winda. Kurierzy przyniosą materiały na posiedzenie Mostka. Ludzie Stavropulosa właśnie w tej chwili zlikwidowali członków ukrytego sztabu, który miał tu czekać na kurierów. Weźmiemy materiały i zaniesiemy je na Mostek. - A ja tam zacznę się rozglądać, pokazywać palcem... Agnes opierała się o owalną ścianę z rękoma założonymi na piersiach. A były to nie byle jakie piersi. Czyżby Dziadek... Ależ skądże, o czymś takim nie wolno mi myśleć. - Nie zrezygnujesz? - Nie - odpowiedziała Agnes. - Chcę poznać tego człowieka. - A może zrobimy to bez skandalu. Powiem ci na ucho, że to trzeci z lewej, ty skiniesz i wyjdziemy, jakby się nic nie stało. Pokręciła głową. - Nie da rady. Co najmniej jedna trzecia straży należy do Stavropulosa. Są poinformowani, nie wypuszczą nas. Musimy ciągnąć ze Stavropulosem za jedną linę, albo nas tą liną udusi... - Nie czujesz się głupio? Ciągnąć za jedną... Usłyszałem szum windy. - Znikajmy stąd - nalegałem. - Chodź! - Dokąd? - Agnes smutno się uśmiechnęła. - Jesteśmy pionkami w rozegranej partii. Możemy iść tylko o jedno pole do przodu. - Albo na skos. - Ale musielibyśmy wziąć figurę. Nie mamy na to siły. Wyglądaj oficjalnie, już są na miejscu. Za drzwiami zapiszczały hamulce windy. Również za plecami coś zaszumiało. Drzwi otworzyły się niemal równocześnie - drzwi windy i te dotąd ukryte w owalnej ścianie przedpokoju. Mogłem sobie wyobrazić, że ich framugi są w rzeczywistości ramami obrazów i że te obrazy są identyczne. Mogłyby się nazywać "Aresztowanie przestępców". Faceci o twarzach wyciosanych z lodu. Wycelowana broń. Szerokie ramiona, nogi w oficerkach z twardą podeszwą. Wystarczyło, żebym spojrzał na te buty, a rozbolało mnie całe ciało. Żadnego z tych chłopców nie chciałbym na świadka na ślubie. Wyglądali jak odlewy z tej samej matrycy, tylko jeden się różnił, miał na ramionach belki. Właśnie on nam łaskawie powiedział, że Agnes M'Bot i Jakub Nedomy są od tej chwili aresztowani i rozkazał, żebyśmy szli na nimi. Cóż innego pozostawało pionkom na szachownicy niż przesunąć się o jedno pole? - Widzisz, baranie - powiedziałem z wyrzutem do Dziadka Wścibiacza zaszytego w ciało murzyńskiej piękności. Jeden z naszych przewodników szturchnął mnie kolbą w plecy. Dla innego byłby to strzał armatni, ale dla mnie tylko szturchnięcie, przecież nawet mi nie złamał żebra. Faktem jest, że o mało nie upadłem, ale Agnes mnie podtrzymała. Doktor Kurz odwalił kawał dobrej roboty, android miał siłę trzech mężczyzn. Zaprowadzili nas do ogromnej sali, gdzie roiło się od błękitnych mundurów i z błogością pomyślałem, że ci zabiegani aktywiści, którzy kręcą się wokół orakla, porozumiewają się, decydują, wydają rozkazy, rozmawiają przez pięć telkomów naraz, to są członkowie Mostka. Na Dziadku, czy raczej Agnes, widok ten nie zrobił jednak najmniejszego wrażenia. Jej twarz była obojętna i zrozumiałem, że to tylko jakieś biuro, natomiast sala Półbogów jest gdzieś indziej. Konwój przekazał nas członkom straży wewnętrznej, którzy nie nosili mundurów. Również wyglądem różnili się od naszych dotychczasowych towarzyszy. Byli starsi i wyglądali całkiem inteligentnie, zwłaszcza ich dowódca. Na pewno można by z nim ciekawie pogawędzić o okresie bzu klasyka poezji zapachu Svana Lindgrena. Po wszystkich było widać, że są wprowadzeni w najświętsze tajemnice Mostka i że nie zaskoczyłaby ich nawet informacja, że Ziemia jest płaska i się nie kręci. Z umundurowanymi strażnikami rozmawiali ostro i podejrzliwie. Wobec nas zachowywali się niemal przyjaźnie. Gdybym poprosił, chyba daliby mi piwo. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze przed dwoma miesiącami zrobiłbym to bez ceregieli. Ale po doświadczeniach ze stadionu już nigdy nie będę taki jak wcześniej. Już nie będę tym starym Kubą Nedomym, który guzik sobie robił z Piotra i Pawła, i maszerował przez życie swoją drogą, jak mu się podobało. - Dokąd nas prowadzicie? - spytałem. Ośmieliłem się dopiero po chwili. - Sprawdzimy, kim i czym jesteście, a potem odeślemy was na Lunę. Tam o was zadbają. Wzdrygnąłem się, ponieważ jasne było, jak o nas zadbają. - Żądamy, żeby przesłuchał nas Mostek. To tylko facetów rozśmieszyło. - Chłopcze drogi, skąd ty spadłeś? Ale nie śmiali się długo. Prowadzili nas, jak się okazało, do swojego bloku, gdzie nas chcieli przesłuchać i sprawdzić naszą tożsamość. Nagle jednak nie wiadomo skąd, wyłonił się jakiś facet i zastąpił nam drogę. Był w mundurze pułkownika Nowej Granicy. Chyba skądś go znałem, ale dopiero po chwili przypomniałem sobie, kto zacz: Luigi Mantella II, mój stary dobry przyjaciel z dzikich czasów Luny, ojciec dawniej przyjaznego, teraz oficjalnego Luigi Mantelli III! - Stać! - zawołał władczo. - Tych ludzi musi przesłuchać Mostek! Zatrzymaliśmy się. Członkowie straży wewnętrznej nie wypadli jednak sroce spod ogona. - Zostali zatrzymani na terenie Mostka i są w mojej prawomocy - powiedział ten, który najpierw się dziwił, skąd spadłem i wyglądał na znawcę poezji zapachowej. - Prowadzimy ich na przesłuchanie, pułkowniku. - W przypadku podejrzenia o zdradę stanu prawo przesłuchania ma tylko Mostek - spróbował zagrzmieć Mantella, ale jakoś mu to nie wychodziło. - Rozkazuję wam... na moją odpowiedzialność... Twarz znawcy poezji zapachów stężała, również jego nos, na pierwszy rzut oka miękki, mógłby wiercić dziury w silikatowych ścianach. - Panie pułkowniku, całkowita odpowiedzialność za bezpieczeństwo terenu Mostka należy do straży wewnętrznej. Proszę się cofnąć i nie utrudniać wykonywania obowiązków służbowych! - To naruszenie dyscypliny! Poślę was przed sąd wojskowy! - Który sprawiedliwie orzeknie, kto w tym przypadku przekracza zakres swoich uprawnień! Wydawało się jednak, że determinacja podwładnych naszego znawcy poezji zapachowej powoli słabnie. Poza tym różnież my, Agnes i ja, mieliśmy interes w tym, by przesłuchali nas członkowie Mostka. Jeśli Levasseur miał rację, mogliśmy tam wywołać niezłą rozróbę i wyciągnąć z tego jakieś korzyści. Słaba nadzieja, ale jednak. - Panie pułkowniku - zwróciłem się do Mantelli II - znamy pewne fakty, które możemy ujawnić tylko przed członkami Mostka. - Chodzi o zdradę stanu? - Bez jakichkolwiek wątpliwości, panie pułkowniku. - Majorze, rozkazuję panu - zagrzmiał Mantella II. Ale trafił swój na swego. Jakoś tak to już jest urządzone, że niełatwo określić i ocenić znaczenie oraz wagę pułkownika w mundurze, a majora w cywilu. Trzeba przyznać, że wrzeszczeli na siebie dość długo i że major powoli brał górę: wolno przesuwaliśmy się w tym samym kierunku, co poprzednio. Pomyślałem, że moglibyśmy się wymknąć i wśliznąć do sali Mostka, ale nasi przewodnicy chyba wyczuli, co się nam roi i chwycili nas za ramiona. Mantella II nagle przestał krzyczeć, zamknął usta jak szufladkę, odwrócił się i odmaszerował, jakby sobie przypomniał, że zostawił czajnik na kuchence. Sukces przyszedł tak nagle, że zaskoczył samych zwycięzców. Pomyślałem, że rezygnacja pułkownika była dziwnie podejrzana, ale za pierwszym pomysłem nie przyszedł następny, wolałem więc to spostrzeżenie zostawić dla siebie. Zaprowadzili nas tam, gdzie chcieli nas zaprowadzić i nastąpiło rutynowe przesłuchanie, jakich przeżywałem już dziesiątki. Trochę mnie rozczarowało. Miałem nadzieję, że straż wewnętrzna Mostka postępuje innymi metodami niż arkadyjscy policjanci w wyświechtanych portkach. Prawda, zdziwili się, kiedy Agnes wyjawiła im swoją tożsamość. - To pani jest mężczyzną? - Jak najbardziej - odparła głosem Dziadka Wścibiacza. - To android - chciałem wytłumaczyć, ale krzyknęli, żebym siedział cicho. Wkrótce się jednak okazało, że mają inne środki niż policjanci w Arkadii. Agnes i ja nie chcieliśmy zdradzić doktora Kurza, ale oni wyciągnęli z nas tę tajemnicę tak łatwo, że nie zdążyłem się zdziwić. - Doktor Kurz, Arkadia - zastanawiał się major na głos. - Interesujące... sprawdzimy! Orakl z naturalną służalczością znalazł kod połączenia z doktorem Kurzem. Ale z samym połączeniem było już gorzej. Było zablokowane. Teraz jednak major pokazał, co potrafi i jaka jest władza wewnętrznej straży Mostka. - Kto zarządził blokadę? - Komandor Avram Stavropulos - odpowiedział orakl. - Z upoważnienia Mostka nakazuję otwarcie blokady! - Tak, panie - powiedział uprzejmie orakl. Na ekranie ukazał się nam widok gabinetu Kurza. Doktor wyglądał na zmęczonego, był zarośnięty, a pod oczyma miał ciemne kręgi. Razem z nim w pomieszczeniu byli dwaj funkcjonariusze NG, rozparci w fotelach. Kiedy odezwał się telkom, usiłowali przyjąć bardziej dostojne pozycje. - Major Fekete, straż wewnętrzna Mostka - przedstawił się znawca poezji. - Panie doktorze... Ku naszemu zaskoczeniu dwaj mężczyźni w mundurach wyskoczyli z foteli i podbiegli do doktora, ze zdumieniem patrzącego na ekran. - Czy to prawda, że pan operował... - zaczął major, ale doktor Kurz go uprzedził, spojrzał na mnie, pokazał palcem i krzyknął: - Tak, tak, jego operowałem! Ma w sobie bombę! On zaraz wybuchnie. Musicie... Błysnęło. Jeden z błękitnych wystrzelił bez celowania. Na tak bliską odległość nie mógł spudłować. Ładunek energetyczny trafił doktora Kurza w plecy. Biedak uniósł się i upadł twarzą na czujnik wizyjny telkomu. Ekran pociemniał. Potem ktoś przerwał połączenie. - Szybko! - krzyknął major. Jego ludzie działali błyskawicznie, mimo że ich poczynania mogłem obserwować tylko przez parę sekund, dopóki nie straciłem świadomości. Ale później mi opowiadali, co się działo, zanim w moich piersiach nie znaleźli ukrytej bomby zegarowej wielkości męskiej pięści. Zabiłaby mnie oraz wszystkich członków Mostka i rozbiła centralną część Lagrangu tak łatwo, jak dziecko rozbija bombkę na choince. Umożliwiłoby to Stavropulosowi drogę do tej cudownej mety, jaką od pradawna nazywa się niekontrolowaną mocą. CZĘŚĆ IV Nie spuszczałem oczu ze spławika. Chwiał się, ale moje doświadczenie z wędkowaniem było o wiele mniejsze niż doświadczenia z czymkolwiek innym, a jeśli mogę przynajmniej trochę przesadzać, niemal nie potrafiłem odróżnić, czy gdzieś na dole w wabik stuka draft, czy też to tylko wiatr postanowił, że pozamiata powierzchnię jeziora. Las za moimi plecami szumiał, ale nie brzmiało to jak śmiech. Czyli to jednak będzie draft. To był draft. Przekonałem się o tym metodą eliminacji. Przybiegł Dziadek Wścibiacz, huczał i tupał, i spławik przestał się ruszać. Wiatru nie można było spłoszyć. Jemu obojętny był Dziadek, obojętny mu jestem ja i te góry wokół. - Znowu się odezwali - wściekle krzyczał. - Naprawdę nie wiem, co zrobimy. - Jak to? Ja na przykład będę łowił ryby. Wzdychał i prychał, a kiedy usiadł obok mnie (najpierw z wysiłkiem, a potem z błogością, kiedy zamoczył nogi w wodzie). - Tylko, żeby nas zostawili. Ponoć liczą na nas. Jesteśmy pionierami, weteranami pierwszej fali. - Ano jesteśmy. Powoli kręciłem kołowrotkiem. Ruch przynęty może zwabić drafta. - Chcieliby nas do komitetu. - Jeszcze nie jesteśmy w tym ich towarzystwie. Jak to się nazywa? - Związek Pionierów. - Związek Pionierów, o mój Boże... Mogliby wymyślić inną nazwę. Fundamentaliści. Bojownicy na Froncie Zdrowia, Nowa Granica, to były nazwy. To dudniło jak dzwon! Ale Związek Pionierów? Spróbowałem zarzucić dalej, w miejsce, gdzie nie dochodziły krzyki Dziadka. - Ty, Kuba... Wiedziałem, że Dziadek coś jeszcze chowa za pazuchą. Nawet nie mruknąłem. Czasami mam najwyraźniej sadystyczne skłonności. Długo milczał, a potem z niego wylazło: - Su przyłączyła się do nich. Jakżeby inaczej! Żeby Su Wang-li gdzieś nie było! Kiedy nas stąd wygonią, my z Dziadkiem wyjdziemy z tego z otartym grzbietem, jeśli w ogóle wyjdziemy. Ale Su? Ona zachowa styl, jak wtedy na Lunie. Zniknie i znowu się pojawi, zalotna, uśmiechnięta, "Kubo, mój drogi", powie, "gdzie się podziewałeś? Umieram z tęsknoty." I będzie palić podejrzanego papierosa przez długą lufkę. - Dobrze robi - skinąłem. - Przynajmniej będzie mieć spokój. - Ja też chciałbym mieć spokój. - A nie masz? Popatrz tylko! Te góry dookoła, lasy, jezioro... Myślałeś kiedyś, że będziesz mieszkać na brzegu jeziora? - Ale za tymi górami jest Triville, a w nim Związek, no i również Odnowiciele. Biją się, i jedni i drudzy by chcieli... Czemu tak zależy im na tym, żebyśmy właśnie my dwaj... Su nieźle mi wtedy nawrzucała zaraz następnego dnia po tym miłym spotkaniu na Lagrangu. Że ponoć zawsze siedzę na zawietrznej. Że nigdy nie byłem pożyteczny, z wyjątkiem półtora roku w kopalni. Kryminalista, oszust, pasożyt. Ona ponoć bardziej szanuje takiego Mantellę III, który przynajmniej w coś wierzył. - Ale wierzył w świństwa! - krzyknąłem. - A czy Nowa Granica nie postawiła na swoim? Nie budują gwiazdolotu? Nie przygotowuje się pierwszej wyprawy międzygwiezdnej? - I myślisz, że polecą w gorące piekło dlatego, że pan Stavropulos był łotrem, a Mantella III fanatykiem, i że kazali mi posiekać tyłek na mielonkę? - Chyba tak - odpowiedziała Su. - Chyba inaczej nie można. Zawsze są na świecie ludzie, którzy robią rozróby i ludzie, którzy potem wszystko porządkują. A poza tym są tam ludzie, którzy od wszystkiego umywają ręce. To ty. No powiedzcie, nie przełożylibyście jej przez kolano i nie wlepili klapsa? Ale ostrożnie, ma swoje lata! - Ci wszyscy - powiedziałem jej - odeszli. A kiedy potrzebna będzie praca bez czczej gadaniny, będę stał gotowy, a razem ze mną jeszcze mnóstwo takich jak ja. Niektórzy mają alergię na seler. Ja dostaję wysypki, kiedy słyszę patetyczne hasła. Jakoś tak to Su powiedziałem, potem się pokłóciliśmy i pogodziliśmy i znowu pokłóciliśmy, chyba inaczej już między nami być nie może. Czyli Su się do nich przyłączyła. Będzie jej łatwiej, kiedy nas stąd wyrzucą skandując okrzyki. Może to jeszcze trochę potrwa. Nie chciałbym stąd odchodzić już jutro. Ładnie tu, chociaż życie też ma swoje ciemne strony. Dziadek Wścibiacz cały czas ma je w pamięci i trochę je wyolbrzymia. Teraz zauważył, że za Niebieskim Grzebieniem wyszedł Asdal. W jego promieniach mała Sonora zupełnie zniknie. I przylecą draskary. Szkaradne potwory. Spakowałem wędki. - Chodź - powiedziałem. - Życie na Umie to nie tylko łowienie ryb. I poszliśmy po stare dobre tysiąc czterysta pięćdziesiątki, bo bez nich człowiekowi trudno z draskarami wytrzymać. Skoro już jesteśmy przy tysiąc czterysta pięćdziesiątkach, wiecie, że Dziadek Wścibiacz nigdy się nie dowiedział, kto wtedy na Lunie załatwił go z tysiąc czterysta pięćdziesiątki? Ale mam nadzieję, że kiedy zacznie dźwigać na plecach dwudziesty krzyżyk, zupełnie przestanie go to interesować. To już niewiele czasu. Dokończone w roku 2212 czasu standardowego, Jezioro Yoda, planeta Uma, układ Sonora-Asdal K O N I E C