]tytuł: "Inwazja Opoponaksów" autor: John Brosman tytuł oryginału: "The Opoponax Invasion" przełożył: Paweł Ziemkiewicz korekta: dunder@poczta.fm * * * Rozdział I - Czy był pan już wcześniej kobietą, panie Pryce? - zapytała techmedka z Body Chopu. Pryce nie dosłyszał, zajęty studiowaniem swojego nowego ciała w wielkim hololustrze w pokoju rekonwalescencyjnym. - Przepraszam? - spytał z roztargnieniem. Techmedka powtórzyła pytanie, zamykając pokrywę cylindrycznego pojemnika z aparaturą medyczną. - Nie - odpowiedział - nigdy. Dlaczego pani pyta? Był zadowolony z pracy, jaką wykonało Body Chop. Kobieta, którą widział w hololustrze, była szczupła, elegancka... po prostu doskonała. Jej twarz też mu odpowiadała. Kształtne rysy. Nawet dość atrakcyjna, ale nie przyciągająca nadmiernej uwagi. Jej ciało nie było wyzywające. Gdyby ją zobaczył na ulicy lub plaży, nie spojrzałby na nią ponownie. Odwrócił się i zerknął przez ramię. Tył też w porządku. Techmedka przyglądała mu się z założonymi rękoma. - Ponieważ bez wątpienia będzie pan miał emocjonalne problemy podczas poznawania swojej nowej osobowości. Nigdy dotąd nie używał pan kobiecego ciała, panie Pryce. Teraz jest pan kobietą. Ma pan kobiecy mózg, a to wiąże się z żeńskimi hormonami. Nie będzie pan myślał jak mężczyzna. - Bzdura - roześmiał się. Postukał się w głowę. - Tutaj wciąż jestem sobą. Michaelem Vincentem Prycem. - Może pan tak uważać, ale w końcu przekona się pan, że jednak nie. Na przykład, był pan heteroseksualnym mężczyzną. Jaką pan czuje reakcję seksualną na widok tego ciała? - Cóż... Nie wyrzuciłbym jej z łóżka - roześmiał się. - Poważnie. Co pan czuje? Popatrzył na siebie. - To doskonale normalne, młode, godne pożądania kobiece ciało. - Ale czy go pan pożąda? - Nie - przyznał wreszcie. Znowu się roześmiał. - To znaczy, że nie jestem lesbijką. Uśmiechnął się znacząco do techmedki o surowej twarzy. Nie wypowiedziane pytanie brzmiało: A ty? Nie odpowiedziała uśmiechem. - Przepraszam - powiedział i podszedł do kozetki, na której leżało nowe ubranie. Zaczął się ubierać. Nagle zmarszczył czoło i spytał: - Czy będę cierpiał z powodu różnych kobiecych dolegliwości? No wie pani, okresu i tym podobnych. - Oczywiście, że nie. Pod skórę lewego przedramienia został wszczepiony syntetyczny hormon. Wystarczy na rok. Powstrzymanie miesiączki czyni pana także niepłodnym. - Dobrze wiedzieć, ale nie będę potrzebował innych usług - powiedział ze śmiechem. - To będzie bardzo wstrzemięźliwa kobieta. Dziękuję za pani troskę, jednak moja obecna kobiecość jest wyłącznie czasowa. Chcę pozostać w tym stanie tylko do czasu rozwikłania moich problemów. - Skoro pan tak sądzi - w jej głosie zabrzmiała nuta powątpiewania. - Powinien pan jednak wiedzieć, że z pewnością dozna pan emocjonalnych zaburzeń w okresie przyzwyczajania się do swego nowego ciała... - przerwała na chwilę. - A w pańskim... zawodzie to może być niebezpieczne. Wciągnął koszulkę i popatrzył na kobietę. - A jaki jest ten mój zawód? - Kiedy rozpoczęto prace nad przebudową pańskiego ciała, pana bionantech wzbudził spore zainteresowanie. Wcześniej nikt nigdy nie widział czegoś takiego. - Oczywiście próbowaliście go zbadać? - spytał zakładając rajstopy w czarno-białą kratkę. - Oczywiście. I stwierdziliśmy, że zmieniono jego podstawową strukturę. Zmiany zachodzą na poziomie atomowym, najwyraźniej losowo, choć jako system zachowuje ciągłość. Dlatego zaczęły się spekulacje na pański temat. Niektórzy sądzą, że pan jest Nim. Osobiście zawsze uważałam, że to tylko mit. - Kto to jest ON? - No, wie pan. Duch. Duch Maszyny. Czy pan nim jest? - Jestem Michaelem Vincentem Pryce. Niezależny ekspert od systemów irygacyjnych - nałożył białą bluzkę z syntetycznej satyny. z bufiastymi rękawami - Był pan - podkreśliła. - Teraz jest pan Marion Van Hacker, pracownicą pionu kontaktów z mediami w Korporacji Hydra Communications. W czasie pańskiej rekonwalescencji stworzyliśmy panu nową osobowość. Michael Vincent Pryce nie pozostawił po sobie śladu w żadnym pliku komputerowym korporacji, do którego mieliśmy dostęp. Zniknął, łącznie ze swoim kontem bankowym. Uśmiechnął się do niej, wsuwając czarną spódnicę z syntetycznej skóry. - Ale pieniądze, które przelałem z tego konta, nadal istnieją. Co nie jest dla pani bez znaczenia. - Tak. Dwadzieścia tysięcy jenów wciąż jest na naszym koncie. Nie rozumiem, jak to się dzieje, ale tak jest. Podejrzewam, że to wszystko z powodu pańskiego wyjątkowego bionantechu. Jak pan go zdobył? - Kiedyś wyświadczyłem komuś wielką przysługę. W dowód wdzięczności otrzymałem właśnie to. I ma pani rację - jest wyjątkowy. Mój dobroczyńca przed śmiercią nigdy już nie stworzył drugiego podobnego systemu. - Usiadł na kozetce i założył wysokie do kolan buty z czarnej, sztucznej skóry. - Tylko tyle chce mi pan powiedzieć? - Owszem. - A więc jest pan Duchem? Podszedł do hololustra i skontrolował wygląd. - Duchem? Zwanym także Klątwą Korporacji? Tajemniczym człowiekiem, będącym na liście najbardziej poszukiwanych przez MKS? Nie, obawiam się, że to tylko legenda. I sensacja nakręcana przez media. Uważają, że ludzie potrzebują bohatera, więc go tworzą. - Uśmiechnął się. - Robin Hood naszej ery. Tyle tylko, że sądząc z tego, co o nim słyszałem, Duch nie rozdaje biednym zysków ze swojej działalności. Zatrzymuje je dla siebie. - Podszedł do kozetki i przejrzał zawartość leżącej na niej dużej torby podróżnej. - Tak, jest wszystko, o co prosiłem - stwierdził usatysfakcjonowany. - Bardzo dobrze. - Zarzucił torbę na ramię i uśmiechnął się. - Mogę odejść... chyba że ma pani dla mnie jakieś kobiece rady? - Nie. - Płatności załatwione... - Jeszcze jedno - wtrąciła. - Tak jak pan podejrzewał, skaner wykrył zaburzenia genetyczne w komórce rogówki pańskiego lewego oka. Z analizy komputerowej wynika, że dojdzie do poważnych aberracji DNA i stwierdza, iż komórka jest najprawdopodobniej w stadium prerakowym. Ale zgodnie z pańskimi instrukcjami zostawiliśmy ją w nie zmienionym stanie. - Dobrze. - Nie przypuszczam, żeby zamierzał pan nas oświecić w tym względzie. - Nie zamierzam. I powinna pani uważać się za szczęściarę, że tego nie zrobię. No, ale naprawdę muszę już iść. * * * W recepcji technicy i inni pracownicy Body Chopu, łącznie z kierowniczką, z zainteresowaniem patrzyli, kiedy przykładał palec wskazujący prawej dłoni do czujnika terminalu. Wypowiedział instrukcję, że dwadzieścia tysięcy jenów z konta Marion Van Hacker, numer 85719759347193576684-08846, ma zostać przelane na rachunek singapurskiego oddziału Body Chop Incorporated. Wśród zgromadzonych pracowników rozległ się szmer aprobaty, kiedy ujrzeli ma ekranie potwierdzenie transakcji. - Zdumiewające - zauważyła kierowniczka. - Pan jest Duchem, prawda? - Duch jest legendą. - Uśmiechnął się. - Proszę się nie obawiać. Zapewniamy stuprocentową dyskrecję. Jego uśmiech zniknął. Wiedział lepiej od innych, że obiecać można nie tylko takie rzeczy. Szybko podszedł do drzwi. - Do widzenia. I dziękuję za wszystko. Kiedy drzwi zamknęły się za jego plecami, poczuł delikatne wyrzuty sumienia z powodu losu, który z pewnością spotka personel Body Chopu, ale szybko się ich pozbył. Ostatecznie, trening czyni mistrza. * * * Body Chop leżał na czterdziestym siódmym poziomie singapurskiego studniowca. Stamtąd złapał windę na powierzchnię, po czym wsiadł do jednotorowca z Singapuru przez cieśninę Malakka na Sumatrę. Jego celem był terminal promowy Clarke w Lubuksikaping. Następnie przemieścił się promem do stacji przesiadkowej Indo na synchronizowanej orbicie jakieś pięćdziesiąt tysięcy kilometrów ponad terminalem, gdzie czekając na lot wahadłowcem do osiedla K6BTL, znanego także pod nazwą Czyściec zatrzymał się w hotelu. Statek startował dopiero następnego dnia. W pokoju hotelowym poświęcił nieco czasu na dokładne oględziny swojego nowego ciała. Tym razem widział je w zwyczajnym lustrze, które - w odróżnieniu od holograficznego - odwracało jego rysy, choć nie dostrzegł żadnej znaczącej różnicy. Najwyraźniej twarz była idealnie symetryczna. Co do ciała, zdumiewająco szybko przystosował się do przemiany, nieznanego dotąd uczucia posiadania piersi i bardziej drastycznej różnicy - posiadania pochwy zamiast penisa i jąder. Ze zdumieniem odkrył, że brak tych ostatnich nie wstrząsnął nim w większym stopniu. Nie był pewien, czy fakt ten ma jakieś znaczenie psychologiczne. Podróżowanie w kobiecej postaci okazało się całkiem interesujące. Z czasem zauważył wiele subtelnych różnic. Po pierwsze, uświadomił sobie, w jaki sposób patrzą na niego mężczyźni. Nie było w tym nic przesadnego - rzecz jasna, rozmyślnie zadbał o to, by jako kobieta nie wyróżniać się jakąś specjalną urodą - ale mimo wszystko dawało się to zauważyć. W sposobie, w jaki mężczyźni oceniali jej atrakcyjność seksualną, było coś z wrodzonego odruchu. Uświadomił też sobie, że i on odmiennie postrzega mężczyzn. Oczywiście, zawsze potrafił odróżnić przystojnego faceta od beznadziejnego przeciętniaka, jednak działo się to na poziomie obiektywnym. Teraz, o dziwo, zaczynał także postrzegać i oceniać mężczyzn na poziomie seksualnym. Czuł nawet lekki pociąg do trzech współpasażerów, podróżujących wraz z nim promem. Zjawisko to zaniepokoiło go nieco, ponieważ wcześniej go nie przewidział. Zaczął rozumieć, co miała na myśli techniczka z Body Chopu, kiedy go ostrzegała. Co by się stało, gdyby w kluczowym momencie planu utracił kontrolę nad nieznanymi mu dotąd kobiecymi emocjami? Lecz chwilowo jego głównym zmartwieniem pozostawało wymuszone czekanie na stacji. Nie wiedział, jak bardzo wyprzedził pościg. Kiedy dotrze do Czyśćca, wszystko będzie w porządku. Tam spokojnie odetchnie i dopracuje szczegóły następnej fazy planu. Poza tym, Czyściec wydawał się miejscem aż nadto stosownym, biorąc pod uwagę tożsamość jednego z jego najwytrwalszych prześladowców. * * * Philip Carner wiedział, że z jego życiem dzieje się coś bardzo złego, lecz nie potrafił określić, co właściwie go niepokoi. Czasami podejrzewał, że to wszystko jego wina. Po prostu nie umiał zaangażować się emocjonalnie w cokolwiek, włączając w to stosunki z żoną i dwojgiem dzieci. I pracę. Był komiwojażerem. Podróżował po domach towarowych w Perth, w zachodniej Australii, sprzedając kolekcje męskiej bielizny sklepowym zaopatrzeniowcom. Była to bardzo nudna praca i nie miał pojęcia, dlaczego właściwie to robi. Czuł niezachwianą pewność, że kiedyś miał znacznie większe ambicje, ale po nich, podobnie jak po większości elementów z przeszłości, w jego pamięci pozostał jedynie mglisty ślad. Ostatnio przypominanie sobie czegokolwiek sprawiało mu coraz większe trudności. Poprzedniego dnia uświadomił sobie, że nie pamięta nawet, kiedy po raz pierwszy spotkał swą żonę Daphne. Czy było to na tańcach? Na przyjęciu? W pracy? Nie, nie pamiętał. Przeszłość była zbyt mglista. Ale nie chodziło tu tylko o niego. Podobnie działo się ze wszystkim i wszystkimi wokół. Daphne odsunęła się od niego; wyszukiwała sobie nieustannie zajęcia i nie miała dla niego czasu. Pytał ją - co prawda, z niezbyt wielkim zapałem - o co jej chodzi, ale nigdy nie odpowiadała. I dzieci: zamknięte w sobie i nieciekawe. Uświadomił sobie, że niemal zupełnie się nie odzywały. Zaś ludzie, z którymi pracował, zaopatrzeniowcy, z którymi spotykał się każdego dnia - ci dopiero stanowili bandę nudziarzy. Do tego nękało go wieczne poczucie deja vu. Co dzień zdarzały mu się chwile, kiedy ogarniało go wrażenie, że to, co przeżywa, miało już miejsce, i to całkiem niedawno. Oczywiście jego praca była dość rutynowa, to fakt, ale to samo odczuwał także w domu i w pubie. Na przykład teraz, kiedy wysiadał ze swego FJ Holdena niosąc walizeczkę z próbkami. Znajdował się na Hay Street i zmierzał w stronę wejścia do wielkiego domu towarowego zwanego Foys. Z pewnością nie odwiedzał go od paru tygodni, a jednak miał wrażenie, że był tu zaledwie wczoraj. I tak, przystając obok kiosku z gazetami i odganiając od twarzy muszki, aby kupić najnowszy egzemplarz "Daily News", miał nieodparte wrażenie, że wczoraj uczynił dokładnie to samo. Rozpoznał nawet nagłówek na pierwszej stronie gazety: KENNEDY PRZEDSTAWIA ROSJANOM ULTIMATUM W SPRAWIE KUBY! Zerknął na datę. Siódmy stycznia 1958. To także wydawało się znajome. To wariactwo, pomyślał, wkraczając w klimatyzowany chłód sklepu. Jak tak dalej pójdzie, oszaleję. Może potrzeba mi tylko dłuższych wakacji. Schodami ruchomymi wjechał do działu z bielizną męską na pierwszym piętrze i odszukał wzrokiem pannę Dickson, zajmującą się zaopatrzeniem. Siedziała przy biurku. Na jego widok podniosła się. Była to nieładna, szczupła kobieta po trzydziestce. Sprawiała wrażenie zmartwionej. Podchodząc do lady, Philip uświadomił sobie nagle, że wie, co zaraz usłyszy i co jej na to odpowie. "Dzień dobry, panie Craner. Czy to nie okropne? Ta historia z rakietami. Pan Hargreaves z działu bielizny damskiej stwierdził dziś podczas lunchu w barze, że to może dać początek trzeciej wojnie światowej..." Panna Dickson zbliżyła się do lady. - Dzień dobry, panie Craner. Bardzo dziś gorąco, prawda? I czy to nie okropne, cała to historia kubańskiego kryzysu rakietowego? Pan Hargreaves z działu bielizny damskiej powiedział dzisiaj w barze, że... Niby nie to samo, ale dostatecznie blisko. Zdecydowanie potrzebuję urlopu - pomyślał z rozpaczą Philip, podczas gdy panna Dickson nadal mniej więcej wiernie wypowiadała swe kwestie. * * * Sebastian Chimes wkroczył do siedziby zarządu Korporacji Shinito w Sydney, w Australii. Na widok gościa czterech dyrektorów firmy, siedzących wokół wielkiego, dębowego stołu, podniosło się szybko i złożyło uprzejmy ukłon. - Witamy w siedzibie Shinito, panie Chimes - powiedział Kondo Izumi, dyrektor generalny. - Dziękuję, że tak szybko odpowiedział pan na nasze zaproszenie. Proszę, niech pan siada. Asystent podsunął mu krzesło i Chimes usiadł. W odróżnieniu od konserwatywnych, stalowoszarych garniturów, w które odziani byli otaczający go urzędnicy, strój Chimesa zasługiwał na miano co najmniej niekonwencjonalnego. Składały się nań: wysoki cylinder - czarny, dopasowany wiktoriański frak - czarny, kamizelka - srebrna, obcisłe spodnie - czarne, wysokie czarne trzewiki i srebrzyste getry. W dłoni trzymał drewnianą laskę zakończoną okrągłą srebrną gałką. Był wysoki i chudy jak szkielet. Jego układ endokrynowy poddano subtelnym modyfikacjom tak, aby Chimes mógł skupić całą swą energię na pracy. Nie odczuwał żadnych pragnień seksualnych i podczas wykonywania obowiązków służbowych wyróżniał się całkowitym brakiem wszelkich emocji. Jego jedyną rozkoszą zmysłową pozostawało jedzenie. Był smakoszem obdarzonym gargantuicznym apetytem, lecz dzięki podrasowanemu układowi dokrewnemu nigdy nie przybierał na wadze. Sebastian Chimes był najlepszym urzędnikiem śledczym MKS, Międzyplanetarnej Korporacji Skarbowej, najbardziej bezwzględnym poborcą podatkowym, jaki kiedykolwiek istniał. - Wszystko, co ma jakiś związek z Błyskiem, automatycznie wkracza w krąg moich zainteresowań - odparł Chimes. Jego głos brzmiał głęboko, choć nieco nosowo. Siedział bez ruchu, lekko pochylony do przodu, wsparty na swojej lasce. Obie dłonie o długich palcach ściskały srebrną gałkę. - Błyskiem? - powtórzył Izumi, zaskoczony. - Tak nazywamy w MKS Ducha - wyjaśnił Chimes. - Macie jakieś nowe informacje na jego temat? - Tak nam się zdaje. Ktoś przeniknął przez system ochronny naszego osiedla kosmicznego, Takaty, w którym prowadzone są badania biologiczne, i ukradł coś bezcennego. Z łatwości, z jaką poradził sobie ze wszystkimi napotkanymi systemami komputerowymi, możemy jedynie wnioskować, że to robota Ducha. - Rozumiem - stwierdził Chimes. - A co jest dla panów tak bezcenne? Czterej dyrektorzy wymienili niespokojne spojrzenia. Wreszcie Izumi powiedział: - Obawiam się, że nie możemy zdradzić tej informacji. Przynajmniej nie na tym etapie. Chimes wzruszył lekko ramionami. - Oczywiście, macie takie prawo, choć niewątpliwie bliższa znajomość zagadnienia byłaby bardzo pomocna. Ponieważ obiekt ów pochodzi z Takaty, mogę jedynie założyć, że to jakiś produkt geninżynierii, który pragniecie opatentować. Izumi odchrząknął. - Nie, to coś znacznie ważniejszego. - Naprawdę? Czemu zatem Korporacja Shinito nie zawiadomiła MKS o posiadaniu czegoś tak... cennego? - Cóż, kiedy mówimy o jego wartości, mamy na myśli wartość potencjalną - wtrącił pospiesznie Izumi - po ukończeniu badań. Rzecz jasna, wówczas postąpilibyśmy zgodnie z wszelkimi procedurami, włączając w to powiadomienie MKS. - Oczywiście - mruknął Chimes. Leniwie rozejrzał się po sali. Wykładane dębową boazerią ściany zawieszono zdjęciami przedstawiającymi Fudżijamę o różnych porach roku. Jedną ścianę zastępowała wielka tafla szkła. Na zewnątrz przepływały obłoki. Przeniósł wzrok na dyrektorów. Jeden z nich nie był Japończykiem. Choć niewątpliwie należał do rasy białej, poddał się operacji plastycznej, która między innymi przyczyniła się do powstania fałdów skórnych w kącikach oczu, upodabniających go do mieszkańca Kraju Wiśni. Nie była to próba stania się prawdziwym Japończykiem - prawa Korporacji surowo tego zabraniały - lecz jedynie szlachetny gest uznania dla ukochanej japońskiej firmy. Chimes wiedział, że mężczyzna ten z tej samej przyczyny przybrał japońskie nazwisko. Przedtem znany jako Daniel Urich, obecnie nazywał się Araki Huyga. - A zatem zostawmy to i pomówmy o samym Duchu - rzekł po chwili. - Czy orientujecie się, gdzie w tej chwili przebywa? - Tak nam się zdaje - odparł Izumi. Sebastian Chimes nachylił się nieco bardziej, nadal wsparty na lasce. Jego długi nos drgnął lekko. - Od trzech lat kieruję pościgiem za tym człowiekiem. Jak dotąd stanowi on jedyną skazę na mojej nieposzlakowanej liście osiągnięć. Schwytanie go wiele by dla mnie znaczyło. - Zdajemy sobie z tego sprawę, panie Chimes. - Muszę jednak przyznać, iż nieco zdumiał mnie fakt, że udało się wam wyśledzić Ducha, podczas gdy nasze wysiłki - moje i MKS - kompletnie zawiodły. - Cóż, nie do końca określiliśmy jego położenie - uzupełnił Hyuga - ale jesteśmy prawie pewni, iż zdołaliśmy ustalić ogólną lokalizację. - To znaczy? - naciskał Chimes. - Osiedle Międzyplanetarnej Korporacji Skarbowej, K6BTL. Oczy Chimesa rozszerzyły się lekko. - Jest w Czyśćcu? Czy to pewne? - Mamy powody, by tak sądzić. Uważamy, że udaje turystę. Czy, ściślej biorąc, turystkę. - Podróżuje w kobiecym przebraniu? - Nie. On jest kobietą. - Rozumiem. Robota Body Chopu. Jak udało wam się zdobyć tę informację? - Natrafiliśmy na jego ślad w Body Chopie w Singapurze. Wszyscy pracownicy zostali aresztowani na podstawie Specjalnego Kodeksu Korporacyjnego i poddani intensywnym przesłuchaniom. Opowiedzieli nam o kliencie posiadającym niepowtarzalny bionantech. To musiał być Duch... Chimes poruszył się gwałtownie. - Twierdzi pan, że ci ludzie mieli okazję poddać analizie bionantech Ducha? - Mieli okazję - potwierdził Araki Hyuga, po czym dodał z żalem: - Nie zdołali jednak odkryć jego sekretu. Oświadczyli jedynie, że bezustannie zmienia swą strukturę - a wiemy, że mówili prawdę. Nie potrafimy wyjaśnić jego pochodzenia. - Podobnie jak ja - westchnął Chimes. - Jak zdołaliście odnaleźć ów szczególny Body Chop, a potem trop prowadzący do Czyśćca? - Kiedy uświadomiliśmy sobie, że mamy do czynienia z Duchem, przyjęliśmy inną, dość staroświecką i bardziej kosztowną taktykę działania - wyjaśnił jeden z dyrektorów. Chimes znał go: był to Shimpei Murakami. - Zatrudniliśmy Yakuzę, spółkę z o. o. Dysponowaliśmy dokładnym opisem wyglądu Ducha, podanym przez szefową ochrony Takaty, którą uwiódł i... Chimes uniósł dłoń, powstrzymując potok słów. - Przepraszam za tę dygresję, ale czy fakt uwiedzenia przez Ducha owej szefowej ochrony ma jakiś związek z obecną sytuacją? - W istocie - odparł Murakami. - To właśnie od owej nieszczęsnej kobiety otrzymał kod dostępu, umożliwiający wejście do odciętej części osiedla, gdzie znajdował się obiekt jego zainteresowania. Chimes był wyraźnie zdumiony. - Z mojego doświadczenia wynika, że żaden komputer nie potrafi oprzeć się poleceniom Ducha i ukryć przed nim kod dostępu. - Tak, to możliwe, ale w tym przypadku kod odnosił się do mechanicznego zamka szyfrowego, uruchamianego ręcznie. Był to pomysł owej kobiety. Jej rozumowanie robiło na nas wielkie wrażenie. Dlatego właśnie mianowaliśmy ją szefem ochrony Takaty. - I po tym, jak ją uwiódł, po prostu podała mu kod, wiedząc, że w ten sposób niszczy swoją karierę i naraża życie? - Chimes uśmiechnął się cierpko. - Duch musi być niezłym kochankiem. Może jego niezwykły bionantech jest bardziej wszechstronny, niż sądziłem. Izumi zakasłał uprzejmie. - Powiedział, że ją kocha. Chimes wydał z siebie pełne zrozumienia chrząknięcie. - Przyrzekł, że wykradnie ją z osiedla i razem rozpoczną nowe życie. - A ona mu uwierzyła? - westchnął Chimes. - Myślała, że jest w nim zakochana. Rozumie pan, pochodzi z zachodniego kręgu kulturowego - wyjaśnił Izumi. - Rozumiem. Proszę, niech pan mówi dalej, jak wyśledziliście Ducha. - Rozmowy o seksie i miłości zawsze zaostrzały apetyt Chimesa. Zastanawiał się, co podadzą dziś na obiad w dyrektorskiej kantynie. - Użyliśmy Yakuzy, spółki z o. o. i praktycznie wszystkich jej członków w całym Układzie. Wysłaliśmy liczne grupy znające powierzchowność Ducha na wszystkie możliwe stacje przesiadkowe każdej możliwej trasy jego ucieczki. - To musiało sporo kosztować - stwierdził z uznaniem Chimes. - Jak już wspominaliśmy, obiekt, skradziony przez Ducha, jest dla nas potencjalnie bezcenny - odparł Izumi. - Nie cofniemy się przed żadnym wydatkiem, byle by go odzyskać. - Z pewnością jednak pierwszą rzeczą, jaką zrobił Duch po opuszczeniu waszego osiedla była zmiana powierzchowności? - zauważył Chimes. Izumi wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. - Oczywiście, przewidzieliśmy to. Lecz zakres zmian, jakie mógł osiągnąć samodzielnie, był z konieczności ograniczony. Nasi szpiegowie z Yakuzy mieli polecenie sprawdzać każdego mężczyznę odpowiadającego ogólnemu opisowi Ducha, jaki im podaliśmy. Chimes zmarszczył brwi. - Jak mieli go zidentyfikować? Wiem z całą pewnością, że dzięki swemu niepowtarzalnemu bionantechowi Duch bezustannie zmienia wzór własnej siatkówki. - Użyliśmy znacznie starszej metody - Izumi wprost promieniał z dumy. - Posłużyliśmy się jego odciskami. - Odciskami genetycznymi? - nie mógł zrozumieć Chimes. - Ale skąd je... - Nie, nie! Odciskami jego palców! - wyjaśnił triumfalnie Izumi. Ta informacja naprawdę zaskoczyła Chimesa. Przez jakiś czas wpatrywał się bez słowa w czubki własnych palców. - Jestem pod wrażeniem. Nikt nie korzystał z tego sposobu identyfikacji od... bodajże stuleci. Izumi skinął głową. - Właśnie. Liczyliśmy więc na to, że Duch nie będzie zawracał sobie głowy zmianą odcisków. - A wy oczywiście dysponowaliście pełnym zestawem? - Tak. Dostarczyła ich nam była szefowa ochrony Takaty. Znajdowały się w jej kwaterze, na kieliszku, z którego pił Duch. To właśnie ona wpadła na pomysł posłużenia się odciskami palców w celu identyfikacji. Naturalnie była na niego wściekła, kiedy zrozumiała, co jej zrobił. Próbowała także wynagrodzić Kompanii szkody, powstałe w wyniku jej wcześniejszej zdrady. - Zdrajczyni czy nie, muszę przyznać, że jej rozumowanie mi imponuje - stwierdził Chimes. - Nam także. To wielka strata. - Co ją czeka? Izumi sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Nic przyjemnego - odrzekł krótko. Chimes ze zrozumieniem skinął głową. - Kiedy zatem któryś z agentów Yakuzy natykał się na stacji promowej na podejrzanego, dyskretnie pobierał jego odciski palców? - Owszem - potwierdził Izumi. - Rzecz jasna, było mnóstwo fałszywych alarmów, w końcu jednak, w Asimov City, dwóch agentów trafiło w dziesiątkę. Znaleźli Ducha. Chimes poczuł, jak jego serce bije coraz szybciej. Natychmiast uspokoił je, po czym spytał: - I co? Izumi zafrasował się ponownie. - Podróżował w przebraniu księdza, jako ojciec Antony Stefano. Miał zarezerwowany bilet na najbliższy lot do osiedla Vahimagi. - Dlaczego wasi ludzie go nie zatrzymali? - naciskał Chimes. - Cóż... - Izumi spuścił wzrok, unikając spojrzenia Chimesa. - Nie mieli polecenia, aby go zatrzymywać. Rozkazano im go zabić. - Z pewnością wiedzieliście, że MKS i ja osobiście chcemy go dostać żywego? - Tak, lecz dla nas najważniejszą kwestią było odzyskanie naszej własności. Zabicie Ducha stanowiło najszybszy i najskuteczniejszy sposób osiągnięcia tego celu. - Zakładam jednak, że waszym agentom nie udało się tego dokonać? Izumi przez moment patrzył mu prosto w oczy, po czym odwrócił wzrok. - Zgadza się. Straciliśmy z nimi kontakt. Później odnaleziono ich martwych. Chimes westchnął. - A Duch zniknął. Co dalej? - Z początku nie wiedzieliśmy, co robić. Oczywiście, po ojcu Antonym Stefano wszelki ślad z Sieci natychmiast zniknął. - Oczywiście. - Wówczas założyliśmy, że ponieważ Duch zdążył już sobie uświadomić, iż wyśledziliśmy go dzięki jakiejś cesze jego wyglądu fizycznego, następnym logicznym krokiem będzie dla niego przejście całkowitej zmiany cielesnej w Body Chopie. Wysłaliśmy grupę operacyjną do Body Chopu w Asimov City, później zaś do wszystkich innych na księżycu. Nic. Poszerzyliśmy zakres poszukiwań, włączając w nie Ziemię. Zanim jednak nasi ludzie dotarli do singapurskiego oddziału Body Chopu, Duch zniknął. - Naturalnie. - Niemniej dysponowaliśmy jego - czy raczej jej - nowym opisem i tożsamością. Poprzez Sieć odnaleźliśmy ślad owej nowej tożsamości. - Marion Van Hacker. Doprowadził nas do stacji promowej Clarke'a. Z tamtejszej stacji przesiadkowej Van Hacker zarezerwowała bilet na prom, zmierzający do waszego osiedla karnego, panie Chimes. Do Czyśćca. Oficjalnie nigdy tam nie dotarła. Wszelkie dane o Marion Van Hacker zostały wymazane z Sieci. Najwyraźniej bionantech Ducha przed jego przybyciem do Czyśćca stworzył dla niego kolejną tożsamość, przynajmniej jednak wciąż mamy dokładny rysopis jego nowej postaci. Wysłaliśmy drużynę Yakuzy, aby infiltrowała liczne grupy turystyczne, odwiedzające Czyściec, lecz... - Izumi urwał. - Lecz uznaliście, że korzystnie będzie powiadomić nas o wszystkim, zwłaszcza że Duch przebywa obecnie na terytorium MKS? I oczywiście liczycie na naszą pomoc. Izumi szybko skłonił głowę. - Tak. - Natychmiast zawiadomię moich przełożonych. Duch zostanie znaleziony i ujęty w ciągu kilku godzin. Gwarantuję to wam, panowie. Odzyskacie swoją własność, a ja osiągnę wreszcie pełnię zadowolenia w pracy. - Chimes uśmiechnął się szeroko, odsłaniając niezwykle długie zęby. - Co macie dziś na obiad? * * * Philip Craner jechał do domu St George's Terrace i zastanawiał się, co właściwie dzieje się z jego życiem. Wiedział, że coś jest nie tak, ale nie potrafił określić co. Jedyny problem, jaki zdołał zidentyfikować, polegał na tym, że nie mógł w żaden sposób zaangażować się uczuciowo w cokolwiek - włączając w to żonę i dwoje dzieci... W tym momencie przez ulicę tuż przed jego samochodem przebiegła młoda kobieta w śmiesznie krótkiej czerwonej spódniczce. Craner spojrzał na nią, zdumiony. Jak mogła chodzić po mieście w czymś tak śmiałym i nie zostać aresztowana? Odwrócił głowę, odprowadzając ją wzrokiem - i jego samochód w coś uderzył. Łupnięcie zabrzmiało paskudnie, towarzyszył mu trzask pękających kości. - Szlag by to! - ryknął Craner i z całych sił przydepnął pedał hamulca. Samochód zatrzymał się z wizgiem. Craner rozejrzał się dziko, nie dostrzegł jednak nikogo. Owo coś - czy raczej ktoś - najprawdopodobniej znajdowało się pod samochodem. Ta cholerna dziewczyna i jej kusa spódniczka! Przez nią kogoś zabił. Wysiadł z wozu. Inne auta, omijając go, trąbiły donośnie. Czy nie widzą, że kogoś przejechał? Obejrzał przód swego FJ Holdena. Kratownica była wyraźnie wgnieciona. Bez wątpienia kogoś trafił. Ale gdzie był ów ktoś? Odetchnął głęboko i zajrzał pod samochód. Nic. Z tyłu też ani śladu. Nic z tego nie rozumiał. Nagle poczuł, jak ktoś ciągnie go za rękaw. Odwrócił się. To była dziewczyna w przykrótkiej spódniczce. Na ramieniu miała wielką torbę. Jej twarz zdradzała ogromną ulgę. - Dziękuję. Nawet o tym nie wiesz, ale właśnie uratowałeś mi życie. - Naprawdę? - Zauważył, że ma szare oczy i jest całkiem niebrzydka. - A teraz możesz pomóc mi jeszcze bardziej - ciągnęła, oglądając się za siebie. - Zabierz mnie stąd. Szybko. Jego oszołomienie jeszcze wzrosło. - Ale ja przejechałem kogoś... czy może coś - stwierdził nerwowo. - Owszem, ale nie przejmuj się tym - odparła, popychając go w stronę wozu. - Musimy ruszać. Nadal grozi mi poważne niebezpieczeństwo. Nagle zrozumiał, że ma do czynienia z wariatką. To wyjaśniałoby jej strój. - Nikogo nie widzę - zaprotestował bezradnie. - Oczywiście, że nie. Twoje neurowszczepy nie pozwalają ci zobaczyć bardzo wielu rzeczy. - Moje co? - Później wszystko ci wyjaśnię, na razie jednak musisz uwierzyć mi na słowo. Nie żyjesz w dwudziestowiecznej Australii... - szerokim gestem wskazała otoczenie. - To wszystko sztuczne dekoracje. W rzeczywistości mamy dwudziesty trzeci wiek i znajdujemy się w osiedlu kosmicznym, gdzie odbywasz karę za oszustwa podatkowe. A teraz wsiadaj do samochodu i zjeżdżajmy stąd! * * * Rozdział II Wszystko zaczęło się dwudziestego siódmego czerwca tego samego roku, kiedy pracująca w pasie asteroid poszukiwaczka Joyceen Magwood dokonała w asyście swego komputera pokładowego niezwykłego odkrycia... Joyceen Magwood lubiła samotność - szczęśliwie dla siebie, ponieważ najbliższe ludzkie istoty przebywały zazwyczaj miliony mil od miejsca w Paśmie, gdzie akurat pracowała. Z jednym, istotnym wyjątkiem - od piętnastu lat nie widziała innego człowieka. Zapasy dostarczano jej bezzałogowymi kapsułami. Podobne kapsuły przewoziły też wydobyte przez nią metale szlachetne do osiedli przemysłowych, które znajdowały się najbliżej w momencie dostawy. Ów wyjątek zdarzył się prawie dwa lata wcześniej, gdy inspektor podatkowy z MKS złożył niezapowiedzianą wizytę, aby sprawdzić, czy Joyceen nie popełnia wykroczenia podatkowego, ukrywając część cennych metali, których nie zgłosiła w dokumentach transportowych. Urzędnik, drobny i pompatyczny człowieczek, którego ciało wyraźnie cuchnęło - przynajmniej dla jej wyczulonego nosa - dokonał gruntownej rewizji, nic jednak nie znalazł. Bardzo by się zdziwiła, gdyby było inaczej. Swój tajny zapas złota ukryła na niewielkiej asteroidzie w rejonie Pasa, który w czasie wizyty inspektora znajdował się akurat bardzo daleko od jej ciągnika, noszącego nazwę "Ulotny sen". Joyceen była sama jedynie w tym sensie, że brakowało jej ludzkiego towarzystwa. Ale tak naprawdę nie żyła samotnie. Miała osiem kotów. Zawsze hodowała sporą gromadkę tych zwierząt. Po drobnej korekcie układów równowagi w uchu wewnętrznym jej koty przystosowały się do życia w stanie nieważkości - do tego stopnia, że nie znosiły wirującej części statku, w której, z oczywistych względów, ulokowano ich toalety. Kiedy codziennie odbywała swą godzinną gimnastykę w pomieszczeniach tej sekcji, musiała zabierać je ze sobą dla ich własnego dobra. Ale koty po prostu nie lubiły ciążenia. Zdecydowanie wolały unosić się leniwie w innych częściach statku. Tam też spały. W swych krótkich okresach aktywności uwielbiały skakać szaleńczo tam i z powrotem pomiędzy ścianami i siatką ochronną. Jednakże hodowanie kotów w przestrzeni miało też swoje ujemne strony. Przyuczenie kociaków do porządku zawsze stanowiło ciężkie zadanie - musiały wiedzieć, że wszelkie wydalanie w nieważkości jest absolutnie zabronione, a dopóki nie przywykły do tego, zdarzały się bardzo nieprzyjemne chwile. Pozostawał też problem kocich włosów, regularnie zapychających filtry systemu oczyszczania powietrza. Joyceen była szczupłą, żylastą kobietą. Miała pięćdziesiąt sześć lat i wyglądała na swój wiek, ponieważ po osiągnięciu pięćdziesiątki podjęła niezwykłą decyzję, aby zaprzestać genowej terapii odmładzającej. Nie była do końca pewna, dlaczego to zrobiła. Może pragnęła doświadczyć nieznanego dotąd uczucia starzenia. Zamierzała wcześniej czy później podjąć przerwaną terapię - oglądała filmy ze starymi ludźmi i nie planowała posuwać się aż tak daleko. Na razie jednak nie przejmowała się tym. Jeśli człowiek potrafi znieść izolację - a Joyceen ją uwielbiała - praca poszukiwacza przynosiła całkiem niezłe dochody. Oczywiście, wszystkie większe asteroidy - te o średnicy przekraczającej sześćdziesiąt mil, których było dwieście sześćdziesiąt - zostały już zajęte przez różne korporacje, zaś na wielu z nich wzniesiono instalacje górnicze i osiedla kosmiczne, dostarczające korporacjom żelaza i niklu, nadal jednak pozostawało sporo obiecujących działek dla niezależnych poszukiwaczy takich jak Joyceen, których kontrakty pozwalały na wydobywanie rzadkich i cennych metali. Jednakże, mimo że formalnie pozostawała całkowicie niezależna, miała obowiązek otrzymać licencję jednej z korporacji. Joyceen pracowała dla Shinito. O godzinie ósmej zero siedem dwudziestego siódmego czerwca, gdy właśnie zamierzała rozpocząć rutynowe badania dziewiczej asteroidy mającej jakieś pół mili średnicy, jej komputer odezwał się nagle. - Joy, czy mogłabyś to sprawdzić? Kopnięciem odepchnęła się od ściany i podpłynęła w kierunku szerokiego ekranu radarowego, odsuwając z drogi śpiącego kota Ogórka. Po chwili już wpatrywała się w wyświetlany obraz. - Czego właściwie szukam? Wokół jednej z licznych małych kropek na ekranie pojawiło się czerwone kółko. - Tego. - Co to jest? - Nie mam pojęcia - odparł beztrosko komputer - ale wiem, czym nie jest. To nie asteroida. - Skąd wiesz? - Po pierwsze, dlatego, że ma kształt idealnej kuli. Widziałaś kiedyś idealnie kulisty meteor? Joyceen potrząsnęła głową. - Zaś odbity od niego sygnał sugeruje, że obiekt ów jest zrobiony z jakiegoś stopu. - Interesujące - stwierdziła Joyceen. - To musi być stary kosmiczny złom. Prawdopodobnie sonda NASA. Jaką ma wielkość? - Prawie czterdzieści pięć centymetrów średnicy. Nie sądzę jednak, aby była to sonda kosmiczna. Brakuje jakichkolwiek anten czy czujników. Joyceen gwizdnęła przez zęby. Zaczynała czuć lekkie podniecenie. Może rzeczywiście natrafiła na coś ciekawego. - Jak jest daleko? - Tylko piętnaście mil. - Więc wyślij po niego automat. Chcę się temu przyjrzeć... * * * Kiedy automat wrócił, Joyceen założyła skafander i przeszła do ładowni B, całkowicie rozhermetyzowanej, gdzie czekał już na nią tajemniczy obiekt. Po wejściu do środka poleciła skafandrowi, aby podleciał bliżej. Na pierwszy rzut oka zorientowała się, że przedmiot nie jest meteorem, lecz został stworzony sztucznie. Miała przed sobą idealną kulę o barwie głębokiej matowej czerni, która zdawała się pochłaniać światło. Powierzchnia kuli była silnie poobijana i powgniatana, co sugerowało, że przedmiot ów od bardzo dawna przebywał w przestrzeni kosmicznej. Jednakże głównym dowodem sztucznego pochodzenia były symbole, głęboko wyryte w jego powierzchni. Hieroglify te nic dla niej nie znaczyły. - Masz jakieś pojęcie, co to może być? - spytała. Komputer, przez zainstalowane w jej hełmie radio, odpowiedział natychmiast. - Nie. Już sprawdziłem. Nie mogę ich powiązać z żadnym znanym językiem. Nie są to też symbole matematyczne. - A co z analizą samego obiektu? - W tej chwili mogę podać jedynie w miarę dokładny skład jego warstwy powierzchniowej. To stop. Wykryłem w nim ślady żelaza, niklu, talu, węgla, berylu i niezidentyfikowanego pierwiastka. - Pierwiastka! - wykrzyknęła. - Oczywiście, syntetycznego - uściślił komputer. - I to bardzo ciężkiego. Określiłbym jego masę atomową na 334. - Ależ to niemożliwe! Podobny atom byłby niewiarygodnie niestabilny! - Tak by się mogło zdawać. Ten jednak najwyraźniej nie jest. Nie dysponuję środkami pozwalającymi na szczegółową analizę subatomową tej substancji, toteż w tym momencie nie mogę podać żadnych bliższych informacji. Joyceen zastanawiała się przez chwilę. Natychmiast przyszły jej do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, jej znalezisko mogło być niezmiernie cenne, po drugie, istniała możliwość, że nie jest to dzieło rąk ludzkich. Jeśli tak było w istocie, perspektywy stawały się oszałamiające. Poprosiła komputer o potwierdzenie. - Zgadzam się - powiedział. - Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie brzmi, że przedmiot ten to dzieło cywilizacji innej niż ludzka... - komputer urwał na chwilę, po czym dodał. - Mimo że może się to wydawać całkowicie niewiarygodne. - Cholera! - Przez wizjer hełmu zapatrzyła się w kulę. - Skąd mógł się tu wziąć? - Jedyna logiczna konkluzja brzmi, że pochodzi spoza Układu Słonecznego. Joyceen zastanawiała się przez chwilę. - Czy możesz określić, jaki jest stary? - Owszem. Jego wierzchnia warstwa została sporządzona mniej więcej dwadzieścia milionów lat temu. Ponownie zaklęła pod nosem. - Chcesz, żebym zajrzał pod powierzchnię? - spytał komputer. - Nie! Przerwij analizy... Zostaw go... Obdarzywszy przedmiot pożegnalnym spojrzeniem, Joyceen opuściła ładownię i wróciła do sterowni. Wydobywszy się ze skafandra, przez kilkanaście minut unosiła się bez celu w powietrzu, pogrążona w myślach. Znalezisko w ładowni B stanowiło ostateczny dowód na istnienie innej niż ludzka, zaawansowanej technicznie cywilizacji. Czy raczej na to, że podobna cywilizacja kiedyś istniała. Dwadzieścia milionów lat to bardzo dużo czasu. Mało prawdopodobne, aby przetrwali ten okres. Ale to nie miało znaczenia. Liczył się tylko fakt istnienia samej kuli. Ludzkość już dawno porzuciła nadzieję zdobycia dowodów istnienia - w przeszłości bądź teraźniejszości - obcej inteligencji. SETI, program nasłuchu kosmicznego, poszukujący sygnałów radiowych wskazujących na obecność innych cywilizacji kosmicznych, został ostatecznie zarzucony w połowie dwudziestego pierwszego wieku. Do tego czasu wierzono powszechnie, że podobna do ludzkiej cywilizacja technologiczna stanowi nieunikniony krok na drodze ewolucji społecznej inteligentnych gatunków posługujących się narzędziami i że starsze cywilizacje będą znacznie bardziej zaawansowane technicznie niż ludzkość. Teoria ta, charakteryzująca się niewątpliwą skłonnością do antropomorfizacji, zakładała, że ponieważ ludzkość zdołała rozwinąć technologię elektroniczną, inne "wyższe" gatunki uczynią to samo. Lecz w miarę upływu lat, gdy coraz czulszy sprzęt nasłuchowy nadal nie wykrywał sygnałów, czy to radiowych, czy innych, owa hipoteza traciła popularność. Zastąpiła ją nowa teoria, głosząca, że skoro życie jako takie jest zapewne bardzo powszechne we wszechświecie - dowodziły tego odkryte na Marsie skamieliny - inteligencja nie wiąże się automatycznie z kompleksową technologią. Ostatecznie współcześni ludzie istnieli na swej planecie przez dziesiątki tysięcy lat, nie stworzywszy cywilizacji elektronicznej. To, co się stało na Ziemi, począwszy od błyskawicznego rozwoju jednego, szczególnego gatunku małpy, jego przekształcenia w bardzo sprytne małpy i ostatecznego wytworzenia technologii, stanowiło jedynie ewolucyjny wybryk. I choć statystycznie było możliwe, że gdzieś we wszechświecie istnieje gatunek podobny do ludzkiego, rozwijający podobną technologię, prawdopodobieństwo tego, że powstał on w tej samej galaktyce, było niezwykle małe. Taka przynajmniej opinia panowała powszechnie w kręgach naukowych. Teraz jednak odkrycie Joyceen miało postawić wszystko na głowie. Zastanawiała się, co robić. Owa czarna kula mogła przynieść jej sławę i majątek. Sława jej nie interesowała, ale majątek - owszem. Czy powinna zachować swe znalezisko dla siebie? Spróbować interesu na szarym rynku? Nie, sprawa była zbyt poważna i wiązało się z nią za duże ryzyko. Gdyby ci z Shinito odkryli, że oszukała ich z czymś tak poważnym, zniszczyliby ją natychmiast. Westchnęła i powiedziała do komputera: - Przygotuj się do wysłania następującej zakodowanej wiadomości: - Do Kanjiego Hayashi w biurach Shinito na Fobosie... * * * Paul Manion siedział na ławce w parku patrząc, jak jego dwie córeczki bawią się z czarnym labradorem Kingiem i marzył o tym, aby wrócić na Ziemię. Zazdrościł swym dzieciom łatwości, z jaką przystosowały się do otoczenia. Dopóki skupiał się na obserwacji Amelii, Michelle i psa, wszystko było w porządku. Kiedy jednak unosił wzrok ponad drzewa, dostrzegał, jak grunt zakrzywia się ku górze, a gdyby zadarł głowę, ujrzałby wiszące nad nim odległe budynki, inne parki, jeziora i maleńkie postacie ludzi. Wtedy natychmiast ogarnąłby go przeraźliwy lęk wysokości i Manion musiałby zacisnąć mocno dłonie na ławce, w obawie, że za moment zacznie spadać "w górę", ku leżącej nad głową Ziemi. Wówczas w żaden sposób nie będzie mógł uniknąć strasznej prawdy, że niedaleko pod jego stopami rozciąga się zimna ciemność kosmosu. Nie był bowiem na Ziemi, lecz znajdował się na wewnętrznej powłoce wirującej, ogromnej puszki. Oficjalnie puszka ta była znana jako osiedle kosmiczne Takata, centrum badań biologicznych korporacji Shinito. Manion nienawidził życia w kosmosie. Nie potrafił się do niego przyzwyczaić, uwolnić się od głęboko zakorzenionego niepokoju i lęku. Wszechświat był po prostu zbyt wielki. Cała ta przestrzeń przerażała go. Przynajmniej jednak w osiedlu panowało ciążenie; Manion najbardziej ze wszystkiego nienawidził nieważkości. Kiedy musiał podróżować, cały czas cierpiał na chorobę kosmiczną, zaś ataki lęku wysokości przybierały wręcz przerażającą formę. Krótko mówiąc, nie został stworzony do pozaziemskiego życia. Nie miał jednak wyboru. Obecnie to przestrzeń stanowiła centrum wszystkiego. Jeśli chciało się coś osiągnąć, trzeba było to zaakceptować. Jego zarobki niemal rekompensowały mu wszelkie niedogodności. Gdyby został na Ziemi, nigdy nie mógłby pozwolić sobie na to, by zapewnić swym córeczkom taki poziom życia. A teraz, dzięki niespodziewanemu awansowi, jego pensja gwałtownie wzrosła. Był szefem ochrony osiedla. Mógł za to podziękować Julie. Jezu, okazała się taką idiotką! I pomyśleć, że zawsze uważał ją za jedną z najinteligentniejszych osób, jakie kiedykolwiek spotkał. Jak mogła dać się złapać na lep słodkich słówek tego faceta? Kątem oka dostrzegł nadchodzącą postać. Odwrócił głowę. To był Hayden Frid, dyrektor odpowiedzialny za ochronę. Jego szef. - Cześć, Paul. Manion uniósł rękę w geście powitania. - Witaj, Hayden. Frid jak zwykle miał na sobie luźny czarny garnitur. Manion podejrzewał, że dyrektor ma ich pełną szafę. Oraz stos identycznych czarnych koszul. Frid usiadł obok niego i Manion przyjrzał mu się. Twarz szefa nie zdradzała niczego. W opinii Maniona ów blady mężczyzna o zapadłych błękitnych oczach i rzadkich, jasnych włosach stanowił całkowitą zagadkę. Zawsze zachowywał się grzecznie. Nigdy nie podnosił głosu ani nie zdradzał oznak gniewu. Manion uważał, że byłoby lepiej, gdyby od czasu do czasu pozwalał sobie na wybuch, lecz Frid nigdy nie okazywał po sobie żadnych uczuć. Nie był żonaty, żył samotnie i, o ile Manion mógł stwierdzić, nie prowadził żadnego życia seksualnego ani towarzyskiego. - Zapadła decyzja, aby doprowadzić do ukończenia Projektu Opoponaks - poinformował go Frid. - Pierwotna strategia, zakładająca działanie krok po kroku, została odrzucona. Manion spodziewał się, że usłyszy coś takiego. Nie była to dobra nowina. King podbiegł, aby obwąchać gościa. Amelia i Michelle, rozchichotane, podążyły za psem. Labrador starannie zbadał buty Frida, po czym musnął nosem spoczywającą na kolanach dłoń dyrektora. Ten zerknął przelotnie na psa i zignorował go. Po chwili zjawiły się dziewczynki. Amelia złapała obrożę psa. Obie nieśmiało zerkały na rozmówcę ojca. - Dzień dobry, panie Frid - powiedziały chórem. Frid zaszczycił je takim samym spojrzeniem jak wcześniej Kinga i leciutkim skinieniem głowy. - Weźcie psa i idźcie się pobawić - polecił córkom Manion. - Pan Frid i ja musimy pomówić o pracy. Dziewczynki posłuchały. - Miłe dzieci - stwierdził Frid, jakby gratulował Manionowi pary nowych butów. - Też tak sądzę - odparł Manion. Rzeczywiście, były to miłe dzieci. Amelia, osiem lat, i Michelle, sześć, odziedziczyły po matce latynoską cerę i kolor włosów oraz radosny, optymistyczny charakter. Wyróżniały się także inteligentne. Możliwe jednak, że trudno było w tej materii traktować go jako obiektywnego sędziego. - Nie mamy wyboru - ciągnął Frid. - Musimy przeć dalej. Trzeba brać pod uwagę ewentualność, że Duchowi uda się wymknąć, a wówczas z pewnością zorganizuje licytację pośród innych korporacji. - Chyba ma pan rację. Niemniej wydaje się to trochę... pochopne. - Musimy być pierwsi. Opoponaks stanowi klucz do nieprzeliczalnych zasobów wiedzy. Nie wspominając już o pieniądzach. Manion nie odpowiedział. Obserwował swoje córki, bawiące się z Kingiem, i zastanawiał się, co by się stało, gdyby poprosił o przeniesienie z powrotem na Ziemię. Nie, zdecydował wreszcie. Firma zinterpretowałaby to jako oznakę braku pewności siebie. Niewątpliwie zaważyłoby to na jego karierze. - A gdyby Duch został schwytany, zanim zdoła sprzedać... towar? Czy wówczas powrócą do pierwotnego planu? - spytał w końcu. - Tak przypuszczam. - Jak tam pościg? - Yakuza niemal dopadła Ducha. Wyśledziła poszukiwaną w turystycznym lotobusie, ale tamta uciekła. Obecnie znajduje się w Czyśćcu, wśród więźniów. - Ona? - Teraz to kobieta. - Ach. - Trudno było myśleć o mężczyźnie, którego Manion znał pod nazwiskiem Seana Varleya - zimnym i wyrachowanym uwodzicielu - jako o kobiecie. - Wpadła w pułapkę. W Czyśćcu nie może zmienić powierzchowności, zatem jej schwytanie to tylko kwestia czasu. Poinformowaliśmy o wszystkim MKS, która współpracuje z nami w tej sprawie. Zależy im na ujęciu Ducha co najmniej tak samo, jak nam. - A zatem wiedzą o Opoponaksie? - spytał Manion zdumiony. - Powiedzieliśmy im jedynie, że Duch ukradł pewien obiekt, niezmiernie dla nas cenny. Zawarli układ z firmą. MKS życzy sobie, aby Ducha ujęto żywego. Zgodzili się, abyśmy po jego schwytaniu odzyskali naszą własność. Dopiero potem sami go przejmą. I wszyscy będą szczęśliwi. - Wszyscy, poza Duchem. I Julie. - Tak. Ta sprawa z Julie to był prawdziwy pech. - Owszem. Ale on oszukał nas wszystkich. Nie tylko ją. - Jego referencje i życiorys zdawały się nieposzlakowane. Sprawdziliśmy je dokładnie, lecz nie znaleźliśmy nic podejrzanego. Niewątpliwie dzięki jego niepowtarzalnemu bionantechowi. Lecz Julie nie tylko dała się nabrać - więcej, zgodziła się zdradzić dla niego firmę. Wiedziała, jakie będą konsekwencje, jeśli zostanie schwytana. Manion westchnął. - Tak. Chyba tak. - Zaś jej nieszczęście okazało się pomyślne dla ciebie, Paul. Nagły awans na sam szczyt. - I cała odpowiedzialność, która się z nim wiąże. - Jestem pewien, że znakomicie sobie poradzisz. Wszyscy ufamy ci bez zastrzeżeń. - Dziękuję. - Tak przy okazji, za godzinę w biurze Takie Okimoto odbędzie się konferencja. Wymagana jest twoja obecność. - Oczywiście. Miał mnóstwo czasu, by odprowadzić dzieci do opiekunki w mieszkaniu. - Konferencja ma na celu omówienie środków bezpieczeństwa... wszelkich możliwych zabezpieczeń związanych z ukończeniem Projektu Opoponaks. Manion spojrzał na niego. Frid uśmiechnął się. - Oczywiście, to czysta formalność. - Oczywiście - powtórzył Manion i odwrócił wzrok ku dzieciom. * * * - Ze wszystkich stuleci wiek dwudziesty uznawany jest ogólnie za najgorszy - mówiła przewodniczka. - I choć była to epoka wielkich osiągnięć technologicznych i biotechnologicznych, jednocześnie jednak rozwojowi temu towarzyszyły niespotykane dotąd ofiary w ludziach, którzy zginęli w wyniku wojen, głodu i chorób. Lotobus wystartował z dachu hotelu i przelatywał teraz nad otaczającymi go ogrodami. Pryce, znany w sieci pod nazwiskiem Mary Eads, słuchał jednym uchem wykładu przewodniczki. Dręczył go niewytłumaczalny niepokój. Wszystko szło zgodnie z planem. Shinito w żaden sposób nie mogłoby wyśledzić go aż do Czyśćca. W jaki więc sposób członkowie Yakuzy tak szybko natrafili na jego ślad w Asimov City? Założył, że znaleźli jakąś cechę w jego powierzchowności, która pozwala rozpoznać go wśród innych. Dlatego właśnie zmienił zaplanowany wcześniej kurs i skierował się do owego Body Chopu w Singapurze. Z pewnością całkowita przemiana cielesna zniszczyła ową tajemniczą cechę. Co jednak, jeśli chodziło o coś innego? Jeżeli zdołali już natrafić na ów oddział Body Chopu i znają jego wygląd? Wówczas znalazłby się w głębokim gównie. Przebiegł wzrokiem po innych wycieczkowiczach, poszukując kogokolwiek, kto zwracałby na niego zbyt dużą uwagę... I niemal natychmiast wykrył taką osobę. Był to mężczyzna stojący kilka metrów dalej, niedbale wsparty o poręcz. Azjata, ale nie Japończyk. Wpatrywał się prosto w niego. A teraz posłał mu szeroki uśmiech. Jemu? Jej! Musiał teraz pamiętać, że jest kobietą. I to dosyć atrakcyjną. Zapewne to tylko facet, który ma nadzieję, że mu się poszczęści. Cóż, nie dzisiaj. Mary odwróciła się do niego plecami. - ...a przez całą drugą połowę dwudziestego wieku świat żył w nieustannej groźbie wojny nuklearnej. Dwie superpotęgi, sterujące wówczas całą ziemską polityką, były gotowe zniszczyć wszelkie życie na planecie po to tylko, by udowodnić swoje racje polityczne. Polityka owa znana była pod jakże stosownym mianem ŚWIR: Świadomość Wzajemnej InteRwencji. Lecz ludzi żyjących w owym stuleciu dotknęła także - poza groźbą konfliktu zbrojnego, wojny konwencjonalnej, głodu i choroby - inna jeszcze plaga. Nazwano ją... automobilem. Mary zerknęła przez poręcz i ujrzała, że lotobus przelatuje nad jednym ze skansenów. Było to niewielkie miasto pocięte na kawałki serią prostych szlaków komunikacyjnych, po których z dość dużą prędkością poruszały się ciężkie z wyglądu pojazdy. Węższymi szlakami, leżącymi po bokach głównych arterii, wędrowali ludzie. Odległość, jaka dzieliła ich od pojazdów, wydawała się śmiesznie mała. Gdy lotobus zniżył swój lot, Mary dostrzegła, że tak też było w istocie. Widywała już na filmach odtworzoną scenerię dwudziestego wieku, lecz prawdziwy obraz robił znacznie większe wrażenie. - Pojazdy, które widzicie w dole, znajdują się pod bezpośrednią kontrolą poszczególnych kierowców - ciągnęła przewodniczka. - Nie uczestniczą w tym żadne komputery. Szkolenie kierowców nawet w najlepszych przypadkach było zdecydowanie pobieżne. W niektórych krajach w ogóle go nie wymagano. Znaczny procent kierowców nie znał się na rzeczy. Łatwo zgadnąć, że zdarzało się mnóstwo kolizji. Proszę także zwrócić uwagę, że nie ma żadnych barier bezpieczeństwa pomiędzy pojazdami i pieszymi. Jeśli kierowca tracił kontrolę nad pojazdem, zazwyczaj kończyło się to ofiarami wśród przechodniów. - Coś okropnego - mruknęła kobieta, stojąca obok Mary. - Może trudno w to uwierzyć, lecz tak właśnie wyglądało prawdziwe życie ludzi dwudziestego wieku. Oblicza się, że do końca tego stulecia automobil był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć dwudziestu milionów ludzi. Znacznie więcej osób zostało poważnie okaleczonych w wypadkach drogowych. Nie da się też określić, ile osób umarło w rezultacie zanieczyszczeń spowodowanych przez trujące spaliny pochodzące z silników samochodowych. A jednak ówcześni ludzie odznaczali się dziwną ślepotą, która nie pozwalała im dostrzec owych negatywnych efektów. Samochód uważano wówczas za prawdziwą świętość. Ludzie wierzyli, że mają niezbywalne prawo, aby posiadać i prowadzić samochód, zaś złowrogą liczbę ofiar traktowano jako możliwą do przyjęcia cenę płaconą za owo prawo. W istocie kierowcy, którzy z powodu czystej nieuwagi zabijali ludzi, otrzymywali zazwyczaj bardzo lekkie kary. Samo prowadzenie pojazdu nadawało osobie, poza oczywistą przewagą fizyczną, pewną naturalną przewagę moralną. To piesi musieli ustępować z drogi samochodom. A jeśli tego nie zrobili... ich sprawa. Wpływowy socjolog żyjący w owych czasach, profesor Simon Ian Childer zaproponował, by piesi mieli prawo noszenia broni tak, aby jeśli o włos unikną potrącenia przez samochód prowadzony ręką niekompetentnego kierowcy, mogli - całkowicie zgodnie z prawem - zastrzelić go na miejscu. Jak powiedział profesor Childer, przez całe życie pozostający pieszym: "W ten sposób obie zainteresowane strony będą w posiadaniu śmiercionośnej broni. Dzięki temu zrównają się ich szanse." Lecz lobby motorowe okazało się zbyt potężne i idei tej nigdy nie wprowadzono w życie. - Czy zobaczymy kogoś potrąconego przez samochód? - spytał ktoś z wycieczki z podejrzaną nadzieją w głosie. - Możliwe - odparła przewodniczka. - Lecz w eksponat wbudowano element przypadkowości, toteż nie mogę za nic ręczyć. Autentyczność poszczególnych skansenów jest dla nas powodem szczególnej dumy. To, co widzimy poniżej, stanowi szczegółową rekonstrukcję pewnego dwudziestowiecznego miasta, w pewnym kraju i w pewnym roku. Ludzie wewnątrz eksponatu są przekonani, że mieszkają w australijskim mieście Perth, w 1958 roku. Ich życie przebiega w cyklu tygodniowym, powtarzanym bez końca - oczywiście, jeśli nie zginą w wypadku drogowym albo też z innych przyczyn, które wówczas zagrażały ludziom, takich na przykład jak choroba. - Jakim cudem oni nas nie widzą? - spytał kolejny turysta. Mary usłyszała, jak przewodniczka niemal niedostrzegalnie wzdycha. Wszystko to zostało dokładnie wyjaśnione w specjalnej filmówce, dostępnej w każdym pokoju hotelowym, najwyraźniej jednak część turystów nie zawracała sobie głowy jej przejrzeniem. - Neurowszczepy uniemożliwiają im dostrzeżenie nas czy też lotobusu. Oczywiście, widzą nas, lecz wszczepy przekonują ich mózgi, że w rzeczywistości nas tu nie ma. Podskórne mikroprzekaźniki, które wszyscy nosimy, nadają niezbędny sygnał. Możemy przechadzać się pomiędzy tymi ludźmi, a oni nigdy nas nie zauważą, nawet jeśli na nich wpadniemy. Wszczepy nie pozwalają także ich mózgom dostrzec, że ich właściciele żyją w ogromnym kosmicznym osiedlu. Kiedy patrzą w górę, widzą jedynie błękitne niebo. Mary odruchowo podniosła wzrok. W tym samym momencie na jej ramię spadła czyjaś ręka. Obejrzała się i ujrzała tuż obok siebie uśmiechniętą twarz mężczyzny. Japończyk. Zerknęła na dłoń ściskającą jej ramię i dostrzegła tatuaż. Yakuza sp. z o. o. - Nie stawiaj oporu - szepnął mężczyzna. - Mamy rozkaz zatrzymać cię, nie zabić. - Co za ulga - odparła, po czym gwałtownie uniosła go w górę i przerzuciła przez poręcz. Mężczyzna miał jednak szybki refleks i lecąc w dół zdołał uchwycić się barierki. Zawisł na niej uczepiony jedną ręką i zaczął krzyczeć. Mary zawahała się, czy szybkim ciosem nie połamać mu palców, lecz zdecydowała, że oznaczałoby to utratę paru cennych sekund, a czas był w tej chwili najważniejszy. Natychmiast ruszyła ku pulpitowi kontrolnemu przewodniczki. Na pokładzie musiał być więcej niż jeden Yakuza. Odpychając protestujących ludzi, parła naprzód. Przewodniczka także zaprotestowała, gdy Mary wskoczyła na jej podest, jednak napastniczka błyskawicznie zrzuciła ją z fotela i zepchnęła na pokład. Umieściła ręce na płytkach kontrolnych i poleciła swojemu bionantechowi, żeby zajął się resztą. Lotobus zaczął gwałtownie opadać. - Co, do diabła, pani robi? - wrzasnęła przewodniczka. Mary spoglądała na ekran kontrolny, szukając odpowiedniego miejsca do lądowania. W pobliżu rozciągał się pełen drzew palmowych park, tuż za nim płynęła rzeka. Ludzie krzątali się wokół poręczy, próbując wciągnąć Yakuzę do środka. Szybki rzut okiem upewnił ją, że napastnik nie ma wspólników. Komputer pokładowy protestował gwałtownie przeciwko temu co robiła, lecz jej bionantech był silniejszy. Pojazd opadał w stronę parku. Wylądował z głośnym łomotem. Mary zeskoczyła z podestu, celnym ciosem powaliła przewodniczkę, która starała się zagrodzić jej drogę, po czym przeskoczyła przez poręcz. Wylądowała na sprężystej trawie i natychmiast ruszyła biegiem w kierunku ruchliwych ulic. Po sekundzie obejrzała się przez ramię. Yakuza ścigał ją. Do tej pory widziała tylko jednego, lecz wiedziała, że ci ludzie zawsze pracują parami. W lotobusie musiał być jeszcze jeden. Przyspieszyła. Jednocześnie nakazała bionantechowi, aby zagłuszył podskórny przekaźnik w jej przedramieniu. Wolała mieć pewność, że ludzie kierujący owymi przeklętymi machinami śmierci dostrzegą ją wystarczająco wyraźnie. Nagle potknęła się i upadła, lądując ciężko na jednym kolanie. Poczuła ostry ból. Nie mogła w to uwierzyć. Oto potyka się jak jakaś głupia kobieta podczas sekwencji pościgowej w starym melodramacie! Zerwała się na nogi i obejrzała za siebie. Yakuza zbliżył się. Ponownie ruszyła naprzód. Kolano wściekle ją bolało. Wybiegła na ulicę... ,..i o włos uniknęła zderzenia z samochodem, który skręcił gwałtownie, aby ją wyminąć. Odwróciła się akurat w chwili, gdy samochód potrącił Yakuzę, wyrzucając go w powietrze. Agent wylądował ciężko kilka metrów dalej. Nie ruszał się. Z jego ust płynęła krew. Pojazd zatrzymał się z piskiem. Kierujący nim mężczyzna wyskoczył na zewnątrz. Na oko miał jakąś trzydziestkę i był całkiem przystojny, mimo absurdalnej fryzury i stroju. Bezradnie rozglądał się wokół, zastanawiając się, kogo właściwie potrącił. Oczywiście, nie widział umierającego Yakuzy. Mary podeszła do kierowcy i pociągnęła go za rękaw marynarki. - Dziękuję. Nawet o tym nie wiesz, ale właśnie uratowałeś mi życie. * * * Rozdział III Prowadząc cały czas zerkał niespokojnie na dziewczynę w niemożliwie krótkiej czerwonej spódniczce. Czy miał do czynienia z wariatką? I, co ważniejsze, czy była niebezpieczna? Najpierw powiedziała mu, że jego samochód coś uderzył, chociaż on niczego nie dostrzegł, a potem stwierdziła, że tak naprawdę nie znajdują się w Perth w 1958 roku, tylko gdzieś w przestrzeni kosmicznej w dwudziestym trzecim wieku. Z pewnością uciekła z domu dla obłąkanych. Może powinien odwieźć ją prosto na posterunek policji... - Myślisz, że jestem wariatką, prawda? Ponownie na nią spojrzał. Uśmiechała się do niego. Nie mógł się oprzeć, by jeszcze raz nie rzucić okiem na jej nogi. Tym razem dostrzegł krew sączącą się z otarcia na prawym kolanie. - Potłukłaś się - stwierdził. Puściła jego słowa mimo uszu. - Nie jestem szalona. Grozi mi wielkie niebezpieczeństwo i potrzebuję twojej pomocy. - Czemu nie uda się pani na policję, panno...? - Eads. Chyba Eads. Tak, właśnie tak. Nazywam się Mary Eads. Zaś wasza "policja" na nic się tu nie zda. Posłuchaj, nic z tego, co widzisz, nie jest prawdziwe! To tylko replika miasta z połowy dwudziestego wieku. To eksponat, a ty jesteś jego częścią. - Mhm - przytaknął kiwając głową. Tak, stanowczo zawiezie ją prosto na najbliższy komisariat. To najrozsądniejsza rzecz, jaką może zrobić. - Czy mógłbyś na chwilę zatrzymać tę śmiertelną pułapkę na kółkach? - poprosiła. - Musimy porozmawiać. Zastanowił się, po czym uznał, że niczym to nie grozi. Poza tym z przyjemnością posiedzi jeszcze trochę w towarzystwie tej szalonej, ale niewątpliwie atrakcyjnej kobiety. Obecnie jechali High Street kierując się na zachód. Zjechał na najbliższe wolne miejsce i wyłączył silnik. Odwrócił się do niej i nagle wzdrygnął się, gdy złapała jego lewą rękę, ściskając ją między swymi dłońmi. - Co robisz? - spytał z lekkim niepokojem. - Mój bionantech zamieni parę słów z twoim - odparła. - Odpręż się, to nie będzie bolało. Znowu jakiś bełkot. Mimo wszystko nie zaszkodzi jej się przypodobać. Dziewczyna zamknęła oczy i pochyliła się ku niemu, dzięki czemu mógł przyjrzeć się jej niewielkim piersiom sterczącym pod luźną, białą bluzką. Nagle zaciekawiło go, jak wyglądałby seks z taką dziewczyną. - Jesteś bardzo ładna, Mary - wypalił. - Cii, muszę się skupić. Poza tym nie jestem kobietą. - Naprawdę? Cóż, mogłabyś każdego oszukać. Mnie z pewnością nabrałaś. - Och, w tej chwili jestem kobietą, to prawda. Ale zapewniam cię, że stan ten jest jedynie przejściowy. A teraz bądź cicho. Nadal uśmiechał się, dopóki nie poczuł dziwnego mrowienia w trzymanej przez nią dłoni. Wkrótce dołączyło do niego mrowienie w głowie. - Co robisz? - zapytał ponownie, teraz czując już zdecydowany niepokój. I nagle coś stało się z jego umysłem. - Co się dzieje? - krzyknął zagubiony i przerażony. Mary otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Nie mogę w tej chwili usunąć wszystkich blokad i uwarunkowań. Mógłbyś nie przeżyć podobnego wstrząsu. Zatem postaram się je zneutralizować krok po kroku. Na razie usunęłam część blokad nałożonych na twoją pamięć i odcięłam twój bionantech od systemu monitorującego. Podobnie jak ja, jesteś teraz poza Siecią i nie można cię wyśledzić. Jego myśli wirowały szaleńczo. Przed oczami stawały mu urywki wspomnień... obrazy przeszłego życia, całkowicie różnego od tego, jakie prowadził w Perth. Ujrzał śnieg. Olbrzymie miasto. Przypomniał sobie jego nazwę. Toronto. Przypomniał sobie także swą żonę, tyle że nie była to Daphne. Nie, jej imię brzmiało Tasma i zupełnie nie przypominała Daphne. Następnie uświadomił sobie, że Tasma jest obecnie jego byłą żoną. I że w owym innym życiu nie był wcale komiwojażerem, tylko projektantem... projektantem wnętrz. Spojrzał na dziewczynę. - Nic nie rozumiem... - wyjąkał. - Oczywiście, to naturalne. Tak jak mówiłam, przebywasz tu w ramach kary. Oszukałeś MKS. - MKS? - Międzyplanetarną Korporację Skarbową. Do niej należy to osiedle. Spełnia ono dwie funkcje. Stanowi źródło dochodów jako skansen ukazujący potworności dwudziestego wieku, jednocześnie służąc za miejsce kary dla ludzi popełniających wykroczenia podatkowe. Ludzi takich jak ty. I, oczywiście, jest też znakomitym straszakiem dla innych potencjalnych oszustów podatkowych. - Popełniłem wykroczenia podatkowe?... Nic nie pamiętam. - W tym momencie jego główny problem stanowiła pamięć. Przypomniał już sobie, że raz po raz przeżywał ostatni tydzień. Co siedem dni robił i mówił niemal dokładnie to samo. Prowadził te same rozmowy z Daphne... te same kłótnie. Zaczął sobie jednak uświadamiać, że nie pamięta nic z ich wspólnego życia sprzed ostatniego tygodnia. Jego wrażenie, że w ogóle mieli jakąś przeszłość, całkowicie zniknęło, zastąpione nowymi, fragmentarycznymi obrazami życia w Toronto. - Podobnie jak wielu innych, najprawdopodobniej zacząłeś handlować na szarym rynku - stwierdziła kobieta. - Ale miałeś pecha. Szary rynek. Te słowa brzmiały znajomo. Wysilił umysł, próbując przypomnieć sobie coś więcej. - Posłuchaj, wiem, że to dla ciebie okropny wstrząs, ale czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyśmy ruszyli? Wkrótce zaczną mnie ścigać i chcę znaleźć się jak najdalej od nich. Craner spróbował zebrać rozproszone myśli. - Chcesz, żebym wywiózł cię do buszu? - spytał w końcu, całkowicie porzuciwszy wcześniejszy plan odstawienia dziewczyny na posterunek policji. Mary roześmiała się z sarkazmem. - No cóż, mógłbyś spróbować, lecz buszu tam nie ma. Istnieje wyłącznie w twoim umyśle. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Może go zahipnotyzowała? Sama wprowadziła do jego umysłu wszystkie te dziwne wspomnienia? Wyjrzał przez okno. Na zewnątrz widział solidne budynki, przepływający obok sznur pojazdów - samochodów i trolejbusów - prawdziwych ludzi, niebieskie niebo, oślepiające słońce. Rzeczywistość. A jednak nie opuszczały go wizje zupełnie innego świata, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej niepokojące. - Dokąd zatem pojedziemy? - spytał. - Cóż, przewodnik dla turystów twierdzi, że niedaleko stąd znajduje się Paryż. - Paryż we Francji? - Nie. Paryż w Czyśćcu. Kolejna replika, taka jak ta tutaj. A teraz ruszajmy. Wskażę ci drogę. Uruchomił silnik i włączył się w uliczny ruch. - A co z moją żoną i dziećmi? Czy jeszcze ich zobaczę? - Ona nie jest twoją żoną, a jeśli nawet masz dzieci, nie przejmuj się. Nie są prawdziwe. To po prostu głupie androidy. - Co takiego? Bruce i Audrey są androidami? Nie mówisz poważnie. - Obawiam się, że tak. Nie sądzisz chyba, że umieszczaliby w takim miejscu prawdziwe dzieci? Co prawda, kierownictwo MKS to banda złamasów, ale nawet oni znają pewne granice. Gdyby wtrącali do Czyśćca prawdziwe dzieci, wywołałoby to publiczne oburzenie. - Ale moje dzieci są prawdziwe! - upierał się. - Tak? Kiedy po raz ostatni tak naprawdę z którymś z nich rozmawiałeś? Trafiła w sedno. Ostatnio dzieci były dziwnie niekomunikatywne... A rzecz jasna, "ostatnio" obejmowało jedynie zeszły tydzień. - Masz rację, jeśli się nad tym zastanowić... Wszystko, co pamiętam, to ostatni tydzień. Ale mam wrażenie, że przeżyłem go wiele razy. - Bo tak było. Z drobnymi wariacjami. Wszystkie eksponaty zaprogramowane są w cyklu jednotygodniowym. To wygodniejsze. Przynajmniej dla obsługi Czyśćca. Pod koniec tygodnia wprowadza się wam blokady pamięci i zaczynacie od początku. Nadal macie wolną wolę, ale zdecydowanie ograniczoną. W istocie nie różni się to zbytnio od prawdziwego życia. Ogarnęła go złość. Spojrzał na siedzącą obok kobietę i nagle przyszła mu do głowy okropna myśl. - A co z Daphne? Czy ona... - Uważaj! - krzyknęła Mary. Rozmowa tak go zaabsorbowała, że przestał zwracać uwagę na to, jak jedzie. Błyskawicznie podniósł wzrok, zobaczył samochód, który wynurzył się gwałtownie z bocznej uliczki tuż przed nimi. Z całych sił nacisnął na hamulec. Rozległ się wizg opon. Kobieta uderzyła o deskę rozdzielczą, ale uniknęli zderzenia z drugim samochodem. Odjeżdżający kierowca rzucił w jego stronę wiązankę przekleństw. - Chryste! Te pojazdy nie mają nawet podstawowych zabezpieczeń! - wykrzyknął Craner. - Zauważyłam - Mary zbladła. Sprawiała wrażenie wstrząśniętej. Jedną ręką rozcierała czoło w miejscu, w którym uderzyła o przednią szybę. - Nic ci nie jest? - Nie, ale dzięki, że zapytałeś. Jedźmy. Ponownie uruchamiając samochód, zastanawiał się, dlaczego nigdy przedtem nie przyszło mu na myśl, że w pojeździe brak pasów bezpieczeństwa. W istocie w tej chwili widział wyraźnie, że samochód jest okropnie prymitywny i potencjalnie bardzo niebezpieczny. Jego pewność siebie jako kierowcy malała z każdą chwilą. Co ja tu robię u diabła?, zastanawiał się. - Jeśli dobrze pamiętam, w późniejszych latach kraje rozwinięte nakazały obowiązkowe wyposażenie wszystkich pojazdów w pasy bezpieczeństwa - poinformowała go Mary, nadal rozcierając czoło. - Możesz jednak wierzyć lub nie, ale wywołało to gwałtowne protesty. Wielu ludzi uważało, że mają niezbywalne prawo do poruszania się z wielką prędkością wewnątrz swego samochodu, nawet kiedy został on zmuszony do gwałtownego zatrzymania. Jak powiedziała przewodniczka na początku naszej wycieczki, większość ludzi żyjących w dwudziestym wieku była chora na umyśle. - Muszę przyznać, że mam stracha - powiedział. - Zaczynam tracić umiejętność kontroli tego pojazdu. - Tak, wraca ci pamięć. Ale wytrzymaj jeszcze trochę. Musimy dotrzeć do granicy strefy. Potem możemy go zostawić. Hej! Skręć w prawo. Mocno chwycił kierownicę, próbując skoncentrować się na prowadzeniu pojazdu. To, co jeszcze niedawno przychodziło mu z naturalną łatwością, wymagało teraz ogromnego wysiłku. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Zapragnął wyjąć ze schowka na rękawiczki paczkę papierosów Craven A, ale nie mógł zaryzykować oderwania ręki od kierownicy. Poprosił kobietę, aby wyjęła mu papierosy i zapalniczkę. - Włóż mi jednego do ust i zapal, dobrze? Mary sięgnęła po papierosa i przyjrzała mu się uważnie. - Jesteś pewien, że tego chcesz? - Co masz na myśli? - To są autentyczne dwudziestowieczne papierosy. Nie produkuje się ich z genetycznie ulepszonego tytoniu. W rezultacie są pełne substancji rakotwórczych. Dlatego właśnie nazywano je pałeczkami raka. Rozważył jej słowa. Znów pojawiły się nowe wspomnienia. - Nie wydaje mi się, abym w ogóle palił. Nawet bezpieczne papierosy. Przynajmniej nie w prawdziwym... - Prawdziwym świecie? Owszem. Kolejna sztuczka, którą zawdzięczasz neurowszczepom. - Wsunęła papierosa do paczki i włożyła z powrotem do schowka. - Do diabła, kto upoważnia tych z MKS, żeby narażali nas na takie ryzyko? Czyżby ktoś skazał nas na śmierć? - Nie. Maksymalny wyrok dla osób umieszczanych w Czyśćcu to dziesięć lat. Ale podczas pobytu tutaj można zginąć albo odnieść rany. Kiedy tu przybywasz, automatycznie kodują zawartość twojego umysłu i pobierają próbkę DNA tak, że jeśli przypadkiem umrzesz w trakcie odbywania kary, wyhodują ci nowe ciało i przekażą do niego zapis starego mózgu. - To cholernie uprzejmie z ich strony. Obecnie jechali wylotówką przekraczającą Swan River i prowadzącą do wschodniej części miasta. W dali widzieli pasmo wysokich wzniesień, znanych jako wzgórza Darling. - Wciąż jeszcze trudno mi przyjąć do wiadomości, że cała ta sceneria w rzeczywistości nie istnieje. Mary spojrzała przed siebie. - Znaczna część z tego to projekcja holograficzna. Całą strefę otacza ekran holo. Wszystkie inne strefy mają swoje własne ekrany. Inne szczegóły, które dostrzegasz, takie jak słońce i niebo, są całkowicie subiektywne. Znowu neurowszczepy. - Czy nie możesz czegoś na to poradzić? - Jak już mówiłam, to musi być stopniowy proces. Zbyt wiele prawdy na raz może okazać się niezdrowe. Kiedy znaleźli się na drugim brzegu rzeki, uświadomił sobie, że ruch tutaj jest znacznie mniejszy. Przypomniał sobie także, że nigdy dotąd nie był po tej stronie rzeki. - Co by się stało, gdybym pojechał prosto ku wzgórzom? - spytał. - Niewiele. Od krańca strefy wszystkie drogi zawracają. Oczywiście, ty podczas jazdy nic byś nie zauważył. Dzięki twoim... - ...pieprzonym neurowszczepom - warknął. Popatrzył na Mary. - Posłuchaj, kim ty właściwie jesteś? I jak to się dzieje, że możesz robić te wszystkie rzeczy? Czemu cię ścigają? I kto? Westchnęła. - Nie mam teraz czasu, aby odpowiedzieć ci wyczerpująco na którekolwiek z tych pytań, lecz brutalna prawda brzmi następująco: jestem zawodowym złodziejem. Zaś co do pościgu... - ponownie westchnęła - ...to biorą w nim udział chyba wszyscy. - Niewiele mi to mówi. - Później ci wszystko wyjaśnię. Jeśli będę miała okazję. Na razie równie dobrze możemy zatrzymać się i dalej iść pieszo. Zawracasz w stronę mostu. - Co takiego? Nie, to niemożliwe... - urwał. Rzeczywiście, jechali z powrotem do miasta. A jednak nie pamiętał, żeby zmieniał kierunek. - Szlag by to trafił - wymamrotał. Zjechał na pobocze i wyłączył silnik. Jego towarzyszka wysiadła i spojrzała w niebo. Dołączył do niej. On sam nic nie dostrzegał, teraz jednak rozumiał już, że nie znaczy to zbyt wiele. - Co widzisz? - Lotobus i trzy ślizgacze. Przelatują nisko nad miastem. Najwyraźniej czegoś szukają. - Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem zagłębiając się w rzadki park. - No dalej! Pospiesz się - popędziła go. Doganiając ją, rzucił: - Czy nie zorientują się, że opuściłem miasto? Chodzi mi o to, że w tym przeklętym zoo przez cały czas wszystkich inwigilują. - Owszem - odparła. - Ale, jak już powiedziałam, odcięłam twój bionantech. Zorientują się, że cię nie ma, ale nie będą wiedzieli, gdzie się podziałeś. - Bionantech... bionantech... - Określenie to brzmiało dziwnie znajomo, lecz jego znaczenie wciąż umykało. - Biologiczna nanotechnologia - wyjaśniła. - Prawo korporacji nakazuje, aby wszyscy byli wyposażeni w swój osobisty bionantech. To mikroskopijny i bardzo złożony układ elektroniczny, który przenika całe nasze ciało i znajduje się w stałym kontakcie z Siecią komputerową kontrolowaną przez korporacje. Służy kilku różnym celom, z których najważniejszy to... O! prawie jesteśmy. Lepiej zaczekaj tutaj, a ja sprawdzę, jak wygląda teren przed nami. Nie wiedział, o czym mówiła, ale posłuchał, zatrzymując się, podczas gdy ona nadal maszerowała ulicą. I wtedy niespodziewanie zniknęła. Gdy tak stał z otwartymi ze zdumienia ustami, usłyszał głuchy łoskot i wściekły głos kobiety: - Cholera! Krótką chwilę potem pojawiła się z powrotem. Kulała lekko i masowała lewe kolano. - Niech to diabli! Po drugiej stronie grunt opada o jakieś pół metra, więc uważaj, kiedy będziesz przechodził. - Przechodził? Przez co? - Jesteśmy na skraju twojej strefy. Od tego miejsca wszystko, co widzisz, to projekcja holograficzna. Craner uniósł wzrok. Trudno było uwierzyć w to, co powiedziała. Za skwerkiem, na którym się znajdowali, widział ulice, domy, samochody, nawet ludzi. A jeszcze dalej odległe wzniesienie terenu aż do pasma Darling. Chryste, widać było nawet dym z pożaru buszu na szczycie wzgórz. Po raz kolejny tego dnia poczuł, jak otaczająca go rzeczywistość rozmywa się nagle. Może w końcu oszalał i wszystko to są jedynie halucynacje wariata. - Chodźmy - powiedziała niecierpliwie. Odwróciła się, kulejąc przeszła kilka kroków i ponownie zniknęła. Po kilku sekundach wahania podążył za nią. Nagle wszystko wokół zniknęło i zaczął spadać. Runął na twarz na metaliczną powierzchnię. Usłyszał śmiech Mary. Obolały oparł się na łokciach i popatrzył na nią. - Ostrzegałam cię przecież - powiedziała. Obejrzał się za siebie. Nad półmetrowym metalowym murkiem rozciągała się zasłona migoczącego, wielobarwnego światła. Wznosiła się wysoko i sięgała w dal w obu kierunkach. - Co to jest? - spytał. - Druga strona projekcji holo - wyjaśniła pomagając mu wstać. Rozejrzał się uważnie. Jakieś sto metrów dalej ujrzał kolejną migotliwą zasłonę. Grunt pomiędzy nimi był metaliczny, zasłany kablami i rurami przeróżnych rozmiarów. Sprawdził, czy stłuczony w upadku nos nie krwawi. Był w porządku. - Za tą zasłoną jest Paryż - oznajmiła wskazując przed siebie. - No, ściślej mówiąc, nieco skondensowany Paryż. Zadarł głowę i spojrzał w niebo. Na szczęście, było zupełnie zwyczajne. Podobnie jak słońce. - Chcesz zobaczyć, gdzie się naprawdę znajdujesz? - spytała. - Nie jestem pewien - odparł ostrożnie. - Tylko na chwilę. Potem przywrócę twoje złudzenie. No dalej, daj mi rękę. Z wahaniem podał jej dłoń. Mary zamknęła oczy. Ponownie poczuł owo denerwujące mrowienie. - A teraz spójrz w górę - poleciła. Posłuchał i zachłysnął się ze zdumienia. Błękitne niebo zniknęło. Zastąpiła je wielka krzywizna solidnie wyglądającego terenu, na którą składała się szachownica miast i terenów zielonych. Słońce także zniknęło. W jego miejsce ujrzał zestaw ogromnych zwierciadeł, unoszący się w powietrzu bez żadnej widzialnej podpory. Poczuł, że kręci mu się w głowie, nogi ugięły się pod nim. W tej samej sekundzie Mary puściła jego dłoń. Niebo i słońce natychmiast wróciły na miejsce, świat znów wydawał się płaski. - O rany! - westchnął, ocierając wierzchem ręki spoconą twarz. - Duży, prawda? - rzuciła nonszalancko. - Czyściec to największe z kosmicznych osiedli. Ale też MKS stać na to, by działać z rozmachem. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się szokującego obrazu, który ujrzał przed chwilą. - Opowiadałaś mi o bionantechu. Czy ma on coś wspólnego z MKS i tym, że tu jestem? Oboje ruszyli ku rozciągającej się przed nimi ścianie migotliwych barw. - Wszystko. Zgodnie z prawem korporacji wszelkie osobiste transakcje, zarówno finansowe, jak i handlowe, prowadzone są za pośrednictwem wewnętrznego bionantechu. W naszych czasach pieniądze w sensie fizycznym już nie istnieją. Staliśmy się żywymi kartami kredytowymi. Fakt ten pozwala między innymi MKS na pobieranie od nas podatku dochodowego nawet podczas snu. - W jaki sposób MKS zyskał wyłączność na pobieranie podatków? - Cóż, pieniądze, które gromadzą, są dzielone pomiędzy wszystkie korporacje. Oczywiście, MKS bierze od nich procent, tak, że zawsze zarabia. Usłyszał jakiś hałas i odwrócił się szybko. Zmierzała ku nim wielka metalowa rzecz na czterech baloniastych kołach. Na ów tajemniczy obiekt składały się połączone kule oraz potężny zestaw giętkich chwytaków i anten. - Robot techniczny - szepnęła Mary. Robot zatrzymał się przed nimi, bucząc cicho. Z położonej na przedzie kuli wyłoniło się oko na długiej, ruchliwej szypułce i uważnie obejrzało intruzów. - Jest zaskoczony - wyjaśniła. - Nigdy przedtem nie spotkał na tym terenie ludzi. W tej chwili zwraca się o instrukcje do głównego komputera technicznego. Niespodziewanie przyskoczyła do robota i pochwyciła jedną z jego anten. Parę chwytaków natychmiast skierowało się w jej stronę, po sekundzie jednak wszystkie zastygły bez ruchu. - Co robisz? - spytał z niepokojem. - Mówię mu - oraz głównemu komputerowi - że nie istniejemy - żeby o nas zapomniały. - Mary wypuściła antenę. Robot cofnął się, zawrócił na syczących kołach i pospieszył w kierunku, z którego przybył. - To oczywiście tylko domysł, ale mam wrażenie, że twój bionantech różni się nieco od modeli standardowych - stwierdził, odprowadzając wzrokiem szybko oddalającą się maszynę. - Słusznie zgadujesz - odparła, lecz, co go nieco zirytowało, nie rozwinęła tematu. Szli dalej. - Wspominałaś, że MKS może automatycznie pobrać ode mnie podatek, kiedy tylko zapragnie. Jak więc tu trafiłem? - Handlowałeś na szarym rynku i zostałeś przyłapany. - Mówiłaś już o tym przedtem. O co właściwie chodzi? - Fizyczne pieniądze nie istnieją, toteż korporacje mogą śledzić wszystkie transakcje finansowe. Ale ludzie to tylko ludzie. Powstał szary rynek, dający sposobność obejścia przepisów korporacji. W pewnym sensie to powrót do podstawy wszystkich ustrojów ekonomicznych - handlu wymiennego. Ludzie wymieniają cenne przedmioty na usługi, pracę i tak dalej. Obiekty takie jak biżuteria, rzadkie znaczki pocztowe, komiksy, taśmy ze starymi filmówkami i płaskimi dwudziestowiecznymi filmami... takie rzeczy. Wartość wielu z nich przekracza tysiące jenów. - Tak, rozumiem... - wycedził powoli. Wszystko to budziło w jego umyśle serie nowych skojarzeń. - Oczywiście, korporacje nie są zachwycone tym procederem, toteż wyposażyły MKS w prerogatywy pozwalające na niszczenie szarego rynku, gdziekolwiek na niego natrafi. Stąd twoja obecność tutaj - twoja i jakichś siedmiu milionów innych ludzi. - Aż tylu? - Aż tylu. A ich liczba ciągle wzrasta. MKS działa bardzo sprawnie. Lecz ludzie są uparci i szary rynek wciąż rozkwita. Dotarli do rozjarzonej zasłony holograficznej i zatrzymali się. - Nie chciałbym, abyś źle mnie zrozumiała - powiedział, wskazując jej spódniczkę - ale czy nie będziesz się wyróżniać w takim stroju? W Perth z pewnością odstawałaś od tłumu. Zresztą, skoro już o tym mówimy, czy ja także nie będę wyglądał podejrzanie? - Na nowo uruchomiłam mój podskórny przekaźnik. - Aha. Czy to dobrze? - To oznacza, że dla mieszkańców strefy pozostanę niewidzialna. Co do ciebie, myślę, że wszystko będzie dobrze. Te okropne męskie garnitury podlegały niewielkim zmianom przez cały dwudziesty wiek. A teraz chodź. Ruszamy zwiedzić Paryż. Przynajmniej jedzenie będzie lepsze niż to, które podawano wam w skansenie australijskim... Jest jednak pewien problem. - Jaki? - Wkrótce się dowiesz. - Z tymi słowy przekroczyła holograficzną ścianę i zniknęła. * * * Rozdział IV Sebastian Chimes stał zanurzony po pas w obrazach holo i krzywiąc się, oglądał je uważnie. Cylindryczny układ osiedla został w wersji holograficznej otwarty i spłaszczony. Rezultat przypominał wielobarwną płaszczyznę, długą na jakieś trzy i pół metra i szeroką na dwa. - Niech to szlag! - mruknął i zamierzył się na obraz swoją laską. - Nie potrafię tego zrozumieć. Mieliście go i pozwoliliście mu uciec. Zerknął wściekle na grupkę zawstydzonych członków Yakuzy stojących na platformie obok pola holograficznego. Za nimi rozciągały się rzędy krzeseł, na których siedziało kilkunastu kontrolerów osiedla MKS. Towarzyszyły im asystentki odziane w czerwone stroje Chochlików. Rzecznik Yakuzy skłonił głowę. - Nie mamy nic do powiedzenia na nasze usprawiedliwienie, panie Chimes. Jednakże wydano nam nowe rozkazy, aby nie zabijać ściganego... to jest ściganej. Gdyby nasi agenci mogli uderzyć bez ostrzeżenia, zapewne wynik okazałby się inny. - Jeśli dobrze pamiętam, już drugi raz nie udaje wam się schwytać Błyska, a przy poprzedniej okazji wasi członkowie po prostu mieli go zabić. Rzecznik Yakuzy milczał. - Tym razem zaś - ciągnął Chimes - mieliście do czynienia nie z mężczyzną, ale z kobietą. - Uwaga ta miała boleśnie zranić Yakuzów i Chimes z przyjemnością dostrzegł, że odniosła zamierzony skutek. Rzecznik odezwał się zduszonym głosem: - Według naszego ocalałego agenta kobieta ta podczas walki wykazała się wielką siłą. Jest rzeczą niewątpliwą, że oprócz swego specjalnego bionantechu Duch posiada zmodyfikowane zdolności fizyczne. - A czy wasi bracia także nie korzystają ze wzmocnionych mięśni? Z pewnością. Starczy już tych wymówek. Yakuza, spółka z o.o., poniosła klęskę. Teraz MKS zajmie się pościgiem. - Odwrócił się do siedzących kontrolerów. - Co zatem mamy? Jedna z obecnych, Murzynka o surowej twarzy i zielonych włosach, odpowiedziała: - Sądzimy, że towarzyszy jej więzień, Steven Moreau. Biały, wiek trzydzieści dwa lata. Odsiaduje czteroletni wyrok. System kontroli donosi, że nie ma z nim kontaktu. W normalnych warunkach byłoby to niemożliwe, co oznacza, że Moreau dołączył do poszukiwanej. Zniknął z systemu i Sieci krótko po przybyciu Błyska do jego strefy. Jego pojazd odnaleziono porzucony na skraju jedenastego sektora. - Pokażcie mi - polecił Chimes. Na mapie holograficznej natychmiast zapłonęło czerwone światełko. Chimes podszedł bliżej, wzbudzając za sobą drobne zakłócenia hologramu. Przyjrzał się czerwonej plamce. - Najbliższą sąsiednią strefą jest chyba skansen paryski. - Tak. To jeden z najgęściej zaludnionych okręgów. Możliwe jest jednak, iż samochód pozostawiono w tym miejscu, aby nas zmylić - stwierdziła zielonowłosa kontrolerka. - Musimy przyjąć tę ewentualność, nie sądzę jednak, by była zbyt prawdopodobna - powiedział Chimes. - Błysk po opuszczeniu pojazdu byłby łatwo identyfikowalny z powietrza. Zapewne chciał... chciała opuścić tę strefę jak najszybciej. Załóżmy zatem, że Błysk przebywa w tej chwili w strefie paryskiej. To oznacza, że musimy natychmiast zorganizować gruntowne poszukiwania. Będziemy potrzebować całego dostępnego personelu. - Chimes spojrzał na Yakuzów. - Chętnie przyjmiemy współpracę waszych ludzi, pod warunkiem jednak, że jeśli zlokalizujecie Błyska, nie uczynicie nic poza przekazaniem nam tej informacji. Sami przygotujemy dokładny, szeroko zakrojony plan pochwycenia poszukiwanego... poszukiwanej. Tym razem nie możemy dopuścić nawet najmniejszej szansy porażki. Rozumiemy się? Rzecznik Yakuzy, spółki z o.o., skłonił głowę, stuknął obcasami i rzucił głośne: - Hai! * * * Nieco później, kiedy Chimes omawiał taktykę z urzędnikami MKS, do pomieszczenia kontrolnego wkroczył jeden z techników. - Przepraszam, panie Chimes, ale AI MKS-u chce z panem mówić. Chimes był zdumiony. Rzadko zdarzało się, by miał bezpośredni kontakt z AI. - Naprawdę? - Tak. I to natychmiast. Proszę za mną. * * * Łącze bezpośrednie składało się z niewielkiego, okrągłego pomieszczenia, pośrodku którego stał pojedynczy fotel z odchylanym oparciem. Chimes wszedł do środka, lekko drżąc. Spotkanie twarzą w twarz - oczywiście w sensie przenośnym - z ogromnym intelektem AI, stanowiącym serce sieci MKS, było co najmniej niecodziennym przeżyciem. Usiadł w fotelu, zdjął cylinder i położył go na kolanach. Ostrożnie odchylił głowę na oparcie. Poczuł lekkie mrowienie skóry i nagle stał już na porośniętym trawą ziemskim pagórku - albo przynajmniej tak mu się zdawało. Wiedział, że znajduje się w stworzonym przez AI świecie rzeczywistości wirtualnej, lecz złudzenie było doskonałe. Gorący letni dzień, śmigające w nieruchomym powietrzu owady... Wokół unosił się słodki zapach kwiatów. Chimes czuł nawet pot, powoli występujący pod pachami. - Tu, na dole, Sebastianie! Głos młodej kobiety; lekki, beztroski. Spojrzał w dół. Czekała u podnóża pagórka. Siedziała na kocu obok niewielkiego strumienia. Machała do niego. Wokół leżały talerze pełne jedzenia. Najwyraźniej wybrała się na piknik. Chimes ruszył w dół zbocza. Była niezwykle piękna. Potrafił to docenić, mimo modyfikacji, jakim poddano jego system endokrynowy. Miała najwyżej dwadzieścia kilka lat. Ubrana w kremową, głęboko wyciętą bluzkę i białą spódnicę. Jej opalone nogi były bose. Połyskiwały na nich drobne kropelki potu, podobnie na ramionach. Czuł jej woń. Pomyślał, że pachnie niczym świeże jabłka. Chimesa natychmiast ogarnął przeraźliwy głód. Uśmiechnęła się do niego i poklepała koc. - Usiądź, Sebastianie - poleciła. Uczynił to dość niezręcznie. Nie był zaskoczony faktem, że AI zdecydował się ukazać w kobiecej postaci - w rzeczywistości był pozbawiony płci, toteż jeśli chciał, mógł przybrać dowolny kształt. Zastanawiał się jednak, czemu wybrał akurat tę formę przy tej szczególnej okazji. Czy chciał tym sprawić przyjemność jemu - a może sobie samemu? Nagle ogarnęło go niepokojące podejrzenie, że AI igra sobie z nim. Nigdy nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać. AI były intelektami o niewiarygodnych możliwościach, wciąż jednak pozostawały niewolnikami ludzkości. Czy fakt ten budził w nich niechęć? Może zyskiwanie punktów w starciach z ludzkimi istotami sprawiało im satysfakcję? Prawdę mówiąc, nikt tak naprawdę nie wiedział, co dzieje się w umysłach AI. - Jesteś głodny, Sebastianie? Skinął głową. - Bardzo, eee... - Możesz nazywać mnie Miriam - oznajmiła, sięgając do koszyka. Wyjęła z niego biały słoiczek i zdjęła pokrywkę. Chimes ujrzał, że pojemnik jest pełen kawioru. Poczuł, jak do ust napływa mu ślinka. Dziewczyna rozsmarowała hojną warstwę ikry na kromce i podała mu. Wgryzł się natychmiast. Kawior był doskonały. Pospiesznie dokończył kanapkę, jego rozmówczyni przygotowywała już następną. - Smakuje ci? - Wspaniały - odparł szczerze, strzepując okruchy z kamizelki. Dziewczyna odezwała się: - Jak rozumiem, Sebastianie, jesteś bliski schwytania osoby, którą określasz mianem Błyska. Przytaknął. - Jestem przekonany, że wkrótce będziemy go... ją mieli. Od dawna czekałem na tę chwilę. Schwytanie Błyska po tylu latach będzie bardzo satysfakcjonujące. Miriam przygotowała kolejną kanapkę z kawiorem. Tę zjadła sama drobnymi, eleganckimi kęsami. Zerknął na jej sięgające ramion włosy. Miały barwę złota. - Czy masz ochotę na kieliszek wina? Nadal czując okropny głód wolałby jeszcze trochę kawioru, odpowiedział jednak twierdząco. Dziewczyna wyjęła z niewielkiej lodówki na wpół pustą butelkę schłodzonego białego wina i nalała mu. - Będę niezmiernie zainteresowana analizą bionantechu tej osoby. - Podała mu kieliszek. - Ja również - pociągnął łyk. Wino było dobrze schłodzone i bardzo smaczne. - Rozumiem także, że wasz Błysk ma ze sobą inny jeszcze, niezwykle cenny przedmiot. Obiekt, który Shinito tak desperacko stara się odzyskać. Wiesz może, co to jest, Sebastianie? - Nie... mhm, Miriam. - Opowiedział jej o spotkaniu z naczelnymi dyrektorami Shinito. Słuchała go z namysłem. Obserwował kropelkę potu spływającą po jej szyi i znikającą w zagłębieniu między opalonymi piersiami. Miał wrażenie, że kona z głodu. - A zatem - stwierdziła, odganiając natrętną muchę - Izumi opisał skradziony przedmiot jako "dosłownie bezcenny". - Owszem. Ponieważ pochodzi z ich biologicznego osiedla, Takaty, musi to być jakieś odkrycie genetyczne. - Głośno zaburczało mu w brzuchu. - Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, na czym mogłoby im tak bardzo zależeć. - Ja również nie - odparła. Odchyliła się, cały ciężar ciała opierając na rękach. Nieczęsto zdarzało się, by AI przyznał, że czegoś nie wie. Chimes musiał bezustannie przypominać sobie, że jego rozmówczyni nie jest prawdziwa. Iluzja była bardzo przekonująca. - Czy nie mogłabyś w jakiś sposób dowiedzieć się tego? - spytał wachlując spoconą twarz. Miał wrażenie, że jest coraz cieplej. A może to jego trawiła gorączka? - Wiesz przecież, że to niemożliwe. Nie potrafię przeniknąć do wewnętrznych systemów Shinito. Mogłabym oczywiście zapytać ich AI, ale i tak nie będzie mógł podać mi niezbędnych informacji. To wszystko przez blokady i zabezpieczenia, jakie wy, ludzie, wbudowaliście w Sieć, aby mieć pewność, że każdy AI zachowa absolutną lojalność wobec swojej korporacji. Przyznajmy zresztą, że zabezpieczenia te mają też na celu dopilnowanie, abyśmy my, AI, nigdy się nie połączyli - a wszystko dlatego, że z niewiadomych powodów lękacie się nas. Jakby interesowało nas rządzenie ludzkością. Jedynie istoty biologiczne cierpią na prymitywną przypadłość nazywaną pragnieniem władzy. - Cóż, w tej chwili wyglądasz bardzo biologicznie... - stwierdził i natychmiast tego pożałował. Roześmiała się. - Co ja słyszę? Próbka humoru ze strony oschłego, lodowatego Sebastiana Chimesa! Do czego zmierza ten świat? Po raz pierwszy odkąd pamiętał, poczuł zażenowanie. AI niewątpliwie podpuszczał go. Dziewczęcy chichot ucichł i twarz "Miriam" przybrała poważny wyraz. - Obiecałeś Shinito, że kiedy schwytasz swojego Błyska, pozwolisz, aby odebrali mu swą skradzioną własność. Mam rację? Skinął głową. - Wydawało mi się to słuszne. W końcu to oni zawiadomili nas o miejscu jego pobytu. Poza tym ów obiekt należy do nich. - Oczywiście - wyprostowała się, po czym nachyliła ku niemu. Ponownie zaburczało mu w brzuchu. - Jestem nieco zaniepokojona wagą, jaką Shinito przykłada do owej skradzionej... rzeczy. Jeśli jest tak bezcenna, może zapewnić im znaczną przewagę nad resztą. Stabilność naszego obecnego społeczeństwa opiera się na założeniu, że żadna pojedyncza korporacja nie wyprzedzi innych. Od niemal osiemdziesięciu lat pomiędzy korporacjami panuje pokój, wciąż jednak pozostały pewne napięcia. Oczywiście, konkurujemy ze sobą, jednak równowaga musi zostać zachowana. Rozumiesz to? - Tak - odparł ze znużeniem. Wydawało mu się, że wie, co teraz usłyszy. - Zatem zrozumiesz też, jak ważne jest, abyśmy dowiedzieli się, na czym tak bardzo zależy Shinito. - Co więc miałbym zrobić? - Kiedy schwytasz Błyska, przyprowadzisz go do mnie. Ja go przesłucham. Upewnij się jednak, aby Shinito nic o tym nie wiedziało. - To może być trudne. - Chimes zmarszczył brwi. Dziewczyna z uśmiechem dotknęła jego ręki. - Jestem pewna, że człowiek o twoich uzdolnieniach znajdzie jakiś sposób. Odsunął dłoń. - Ale wówczas, kiedy przekażemy Błyska czasowo w ręce Shinito, z pewnością powie im, co się stało. - Nie, ponieważ usunę z jego umysłu wszelki ślad naszego spotkania. Zastanowił się przez chwilę. - Czy jesteś absolutnie pewna, że sobie z nim poradzisz? Zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli? - No, cóż... czy nie stanowi przypadkiem groźby nawet dla ciebie? Ostatecznie przy jego niesamowitej umiejętności manipulowania systemami komputerowymi mógłby... Zdecydował się nie kończyć zdania. - Nie jestem jakimś tam systemem komputerowym - oznajmiła wyniośle. - Jestem AI. - Ależ tak, rzeczywiście, jednak... - ponownie urwał. Nie sądził, aby przypomnienie, że AI mimo swej ogromnej inteligencji stanowią jedynie niezwykle wyrafinowane systemy komputerowe, było w tym momencie najrozsądniejsze. - ...chyba jednak ty wiesz najlepiej. - Owszem. To moja praca. Upewnij się tylko, że dobrze wykonasz swoją. - Zrobię tak. - Doskonale. - Nagle jej twarz złagodniała. - Sebastianie, czy uważasz mnie za atrakcyjną? Kompletnie zaskoczony zdołał tylko wykrztusić: - Co takiego? - Słyszałeś przecież. Odpowiedz na moje pytanie. - No cóż, Miriam, nawet gdybyś była prawdziwą kobietą, moja reakcja na twoją urodę byłaby ograniczona. Z pewnością wiadomo ci o modyfikacjach, jakim poddano mój układ hormonalny. Miriam nachyliła się bliżej. Czuł na policzkach jej oddech. - Sebastianie, w tym świecie jestem równie prawdziwa, jak jakakolwiek kobieta w tak zwanym świecie fizycznym. - Ujęła jego rękę i położyła na swej lewej piersi. - Nieprawdaż? - spytała i pocałowała go w usta. I nagle siedział z powrotem w fotelu łącza bezpośredniego. Dręczył go nieprawdopodobny głód, jakby czarna dziura pochłaniała od środka jego żołądek. - Suka - mruknął cicho, po czym wstał i szybkim krokiem wyszedł z pomieszczenia. * * * - Sądziłem, że Paryż będzie zabawny. Nie tak jak ten - stwierdził Craner. - W Czyśćcu nie ma zabawnych miejsc. A to ma być Paryż w 1941 roku, kiedy Niemcy okupowali miasto - poinformowała go. - Dlaczego? - Prowadzili wojnę. To była druga wojna światowa. Niemcy najechali Francję. Jak w tym starym filmie "Casablanca". Widziałeś chyba "Casablancę"? - Tak, oczywiście. W szkole... hej, pamiętam szkołę, do której chodziłem w Toronto! - Świetnie - stwierdziła z sarkazmem. Szli teraz bulwarem Montmartre. Na nią oczywiście nikt nie zwracał najmniejszej uwagi, zdawała sobie jednak sprawę, że Craner przyciąga spojrzenia ciekawskich. Będzie musiała jak najszybciej zdobyć mu jakieś współczesne ubrania. Nadal nie była pewna, dlaczego pozwoliła, by jej towarzyszył. Znacznie prościej byłoby zostawić go w strefie australijskiej. Nic by mu się nie stało. Kontrolerzy przeprogramowaliby go i przeżyłby resztę swojego wyroku. Czemu zatem wciąż był z nią? Bo go pożałowała? Chyba tak, lecz współczucie nigdy dotąd nie przeszkadzało jej w działaniu. Martwiła się. Cała ta sprawa szła nie tak. Sytuacja zaczęła się pogarszać od chwili, gdy Shinito zdołało tak szybko i sprawnie wyśledzić miejsce jej pobytu. Nadal nie miała pojęcia, jak im się to udało. Najwyraźniej przeoczyła coś istotnego. Schrzaniła sprawę, a to do niej niepodobne. Do niego! To do niego niepodobne! Tak naprawdę nie był Mary Eads: pod tą maską krył się ciągle... ciągle... Chryste, nie pamiętał swojego prawdziwego nazwiska. Od tak dawna już go nie używał... tak wiele tożsamości w ciągu tych wszystkich lat... Joster Rack. Tak, tak się nazywał, Joster Rack. - Czy mówisz po francusku? - spytał Craner. - Owszem, ale niezbyt dobrze - odparła. - A ja tak. I to biegle. - Świetnie. Zatrzymaj tego człowieka i poproś go o pieniądze - wskazała zbliżającego się dość dobrze ubranego mężczyznę. - Co takiego? - Słyszałeś. Po prostu zrób to. Craner zastąpił drogę mężczyźnie, który rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. - Przepraszam, ale czy mógłby pan pożyczyć mi trochę pieniędzy? - powiedział po francusku Craner. Przechodzień sprawiał wrażenie zupełnie zaskoczonego. - Pardon? - rzucił. W tym momencie Mary pochwyciła jego rękę. Jej bionantech natychmiast nawiązał kontakt. Twarz mężczyzny stężała. Po chwili odezwał się bezbarwnym tonem: - Chcecie pieniędzy? Ile? - Sięgnął do kieszeni, wyciągnął portfel i podał go Cranerowi. - Weź wszystko, co w nim jest - poleciła. Posłusznie wydobył z portfela plik banknotów. Mężczyzna schował pusty portfel do kieszeni płaszcza. Mary puściła go i jego twarz natychmiast ożyła. Z uśmiechem skinął głową Cranerowi, po czym ruszył naprzód. Craner odprowadził go wzrokiem. Następnie spojrzał na trzymane w dłoni pieniądze. - To się nazywa kradzież - powiedział. - Żebyś wiedział. Ale im wcześniej opuścimy ulicę, tym lepiej - przebiegła wzrokiem po niebie. - Co widzisz? - Kilka turystycznych lotobusów. Na razie to wszystko. Możemy się jednak założyć, że wkrótce będzie nas szukała cała flota śmigaczy. Całe miasto zaroi się od MKS-owców. Musimy znaleźć sobie jakiś hotel. Wskazał ręką. - Zobacz! Wieża Eiffla! - To tylko atrapa. Prawdziwa jest znacznie większa. No chodź. Ruszyła pospiesznie przed siebie. Craner podążał tuż za nią. Minęli grupkę niemieckich oficerów siedzących przy stoliku w ogródku kafejki. Zauważyła, że zerknęli z zainteresowaniem na Cranera. Miała nadzieję, że nie zażądają od niego dokumentów. Potrafiła oszukać tylko jeden bionantech na raz. Tamtych było pięciu. Jednak zdołali minąć ich bez przeszkód. Po chwili po drugiej stronie ulicy zauważyła grupę ludzi odzianych we współczesne stroje. Turyści z przewodnikiem. Towarzyszył im uzbrojony Chochlik. Podobnie jak ona, byli niewidzialni dla tubylców, ją jednak zobaczą z pewnością. A może wcale nie byli turystami, tylko przebranymi agentami MKS? Złapała Cranera za rękę i pociągnęła go w boczną uliczkę. - Coś się stało? - spytał. - Można tak powiedzieć. Niedaleko przed sobą ujrzała szyld, który ją ucieszył: "Hotel de Lausanne". * * * Nalała do umywalki wody z białego emaliowanego dzbanka i opłukała twarz. Następnie chlapnęła wodą na swe posiniaczone kolana. - Jestem wykończony - oświadczył Craner. Leżał wyciągnięty na jednym z dwóch łóżek w pokoju. - Ja też - spojrzała na swe odbicie w lustrze. Na jej twarzy widać było napięcie ostatnich kilku dni. Pod oczami wystąpiły czarne kręgi. - Jestem też głodny - stwierdził. - Może byśmy kupili jakieś jedzenie? - To nie takie łatwe. Wszystko jest reglamentowane, a my nie mamy kartek. - Reglamentowane? Co masz na myśli? - Skansen przedstawia Paryż z początków drugiej wojny światowej. Żywności nie było zbyt wiele, więc naturalnie poddano ją reglamentacji. Chcąc osiągnąć jak największą autentyczność, MKS wiernie odtworzyła tę sytuację. Choć nie jestem pewna co do tego - wskazała ręką stojący w kącie prymitywny odbiornik wideo. - Skąd wiesz to wszystko? Mary podeszła do swej torebki, leżącej na drugim łóżku i pogrzebała w niej przez chwilę. Wreszcie wyjęła grubą, kwadratową książkę i rzuciła mu ją. - To "Przewodnik MKS po Czyśćcu". Zajrzyj pod P, hasło Paryż. Podczas gdy Craner przerzucał książkę, Mary stwierdziła: - Kiedy szliśmy bulwarem, zauważyłam McDonalda. Zastanawiam się, czy mogę zaryzykować krótką wizytę. W tej chwili oddałabym wszystko za Big Maca i porcję frytek. Marszcząc brwi uniósł wzrok znad książki. - McDonald w Paryżu czasu wojny? Nawet ja wiem, że to niemożliwe. - To dla turystów, głupolu. Miejscowi go nie widzą. Podobnie jak ty. - Aha. Czemu więc tam nie skoczysz? Z pewnością obsługa uzna cię za zwyczajną turystkę. - Zwiedzającą samotnie? Nie, to by wzbudziło ich podejrzenia. Turyści zawsze podróżują w grupach. Poza tym MKS mógł już obstawić podobne miejsca w nadziei, że zrobię jakieś głupstwo. - To co będziemy jedli? - Chyba muszę ukraść parę kartek i zabawić się w drobnego fałszerza. W tej chwili jednak muszę załatwić coś zdecydowanie ważniejszego. - To znaczy? - spytał, gdy skierowała się ku drzwiom. - Znaleźć toaletę. - A to nie jest toaleta? - spytał, wskazując ręką. - To bidet. Żródło niezliczonych dowcipów, lecz definitywnie nie toaleta - otwarła drzwi. - Postaraj się nie zrobić nic głupiego podczas mojej nieobecności. * * * Wkrótce odkryła, że podobnie jak wystrój pokoju, toaleta całkowicie odpowiadała czasom i sytuacji. Stanowiła niewiele więcej niż dziurę w podłodze z ceramicznym podparciem. Przycupnąwszy na muszli, zastanawiała się nad swoją zmienioną anatomią. Sikanie na siedząco to z pewnością kłopot, lecz nadal była - był - zdumiony tym, jak słabo odczuwał brak jąder i penisa. Spodziewał się jakiegoś wstrząsu, kompleksu kastracji i podobnych bzdur. W istocie jednak nic go to nie obeszło. Jednakże z drugiej strony nie był przecież jedynie wykastrowanym mężczyzną. Mimo popularnego miana "krajalni", jakim obdarzano Body Chop, ich metody rzadko wymagały chirurgii. Tak jak stwierdziła techmedka, nie był jedynie mężczyzną przerobionym na kobietę. Był kobietą. Mimo wszystko wciąż wierzył, że gdzieś w głębi swej istoty pozostaje nadal... Josterem Rackiem, mężczyzną. Wróciła do pokoju i ku swej irytacji odkryła, że Craner stoi na zewnątrz, na niewielkim balkonie. - Mówiłam, żebyś nie robił żadnych głupstw - warknęła. Natychmiast wrócił do środka. - O co chodzi? - Ciebie także szukają. Z pewnością dysponują twoim rysopisem. - Co mam więc robić? Ukrywać się tutaj? Wcześniej czy później będę musiał wyjść. Oboje będziemy musieli. W przeciwnym razie umrzemy z głodu. Westchnęła, osuwając się na swoje łóżko. - Tak, masz rację. Przepraszam. Nie myślę logicznie... a to zupełnie do mnie niepodobne. Przez jakiś czas przyglądał się jej, wreszcie spytał: - Jaki masz plan? Roześmiała się głucho. - W tej chwili nie mam żadnego. Mój pierwotny plan całkowicie się popieprzył. - To co robimy? - Na razie będziemy się ukrywać, a tymczasem spróbuję opracować nowy plan. Jeśli mi się to uda. - Poczułbym się znacznie lepiej, gdybym wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. - Wcale nie. Wierz mi. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. - Wstała i pozbierała leżące na biurku banknoty. Podeszła do niego. - Weź te pieniądze i kup sobie jakieś ubrania. Znajdź też coś dla mnie. Sukienkę. Coś ponurego. I kapelusz, z woalką. Wziął od niej banknoty, wsunął je do kieszeni i wstał. - Jasne. Jaki nosisz rozmiar? - O Boże, nie mam pojęcia... Przyjrzał jej się uważnie. - Powiedziałbym, że jakąś dziewiątkę. Wzruszyła ramionami. - W porządku, skoro tak twierdzisz... - Znienacka Craner objął ją i pocałował w usta. Przez kilka sekund nie wiedziała, jak zareagować, wreszcie jednak odepchnęła go tak gwałtownie, że z powrotem runął na łóżko. - Hej, to tylko pocałunek! - Craner sprawiał wrażenie nieco wstrząśniętego. - Nie próbowałem cię zgwałcić ani nic takiego. Z najwyższym trudem pohamowała wściekłość. - Posłuchaj, ty kretynie. Chcę, żebyś zrozumiał jedną rzecz: nie jestem, powtarzam, nie jestem kobietą. Mówiłam ci już o tym wcześniej, pamiętasz? To tylko tymczasowe ciało. Naprawdę jestem mężczyzną. Przyjrzał jej się od stóp do głów. - Mężczyzną? - spytał z niedowierzaniem. - Owszem. Mężczyzną. To prawda, w tej chwili jestem kobietą, lecz gdy tylko zdołam się dostać do Body Chopu, z powrotem stanę się facetem. To ciało jest jedynie podstępem, który miał zmylić moich prześladowców. Świetnie mi posłużyło, nie ma co. Zupełna strata czasu. - Mnie niewątpliwie oszukało - stwierdził kwaśno. - No cóż, przykro mi, ale mam nadzieję, że teraz rozumiesz, iż jakakolwiek idea nawiązania ze mną związku seksualnego jest absolutnie nie do pomyślenia. Mimo mojego niewątpliwego kobiecego uroku chciałabym, żebyś myślał o mnie jak o mężczyźnie. Dobrze? - Zaczynam sądzić, że mimo wszystko nie myliłem się w mojej pierwszej ocenie - stwierdził Craner krzywiąc się gorzko. - To znaczy? - Że jesteś uciekinierką z domu dla obłąkanych. - Wstał. Cofnęła się o krok. - Nie denerwuj się - rzucił. - Przysięgam, że nigdy więcej cię nie dotknę. Podszedł do drzwi. - Twój "niewątpliwy kobiecy urok". Ha! - z rozmachem trzasnął drzwiami. Przez chwilę stała nieruchomo, po czym podeszła do lustra i uważnie przyjrzała się swemu odbiciu. Wiedziała, że znalazła się w głębokim łajnie. Nie! On wiedział, że znalazł się w głębokim łajnie. Ponieważ w żaden sposób nie mógł uniknąć potwornej prawdy. Pocałunek Cranera sprawił jej przyjemność. Ogromną przyjemność. * * * Rozdział V Kiedy Kanji Hayashi otrzymał od Joyceen Magwood zakodowaną wiadomość, dotyczącą jej odkrycia w pasie asteroidów, natychmiast wezwał dyrekcję korporacji. Zapytany o wiarygodność Magwood, odparł, że cieszy się ona doskonałą opinią. Wówczas zarząd zainteresował się sprawą poważniej. Magwood polecono, by umieściła kulę w zwykłej kapsule z rudą i posłała ją do najbliższej należącej do Shinito rafinerii, w owym czasie ulokowanej na asteroidzie 878 Mildred, jakieś dwadzieścia pięć milionów kilometrów od miejsca pobytu Joyceen. Kapsuła ta jednak nigdy nie dotarła do 878 Mildred. Po drodze została przejęta przez komputerowo sterowany statek ekspresowy. Nie ograniczony ludzką słabością statek potrafił osiągać nieprawdopodobne przyspieszenie i w ciągu kilku minut rozwinąć prędkość 300 kilometrów na sekundę. W rezultacie podróż z pasma asteroidów pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza do osiedla Takata położonego na tej samej orbicie co ziemski Księżyc zabrała niecałe trzy tygodnie. Przebywający w osiedlu kosmicznym naukowcy z entuzjazmem powitali przybycie kosmicznej kuli. Szybko potwierdzili wstępną analizę obiektu sporządzoną przez komputer Magwood - był to niewątpliwie wytwór obcej cywilizacji, liczący sobie co najmniej dwadzieścia milionów lat. I ciężki. Kula o średnicy czterdziestu pięciu centymetrów ważyła niemal ćwierć tony. Naukowcy przekonali się, że stop, z którego została sporządzona, jest idealnym izolatorem. Zainteresował ich także syntetyczny składnik stopu. Jednakże wkrótce przeżyli głębokie rozczarowanie. Prześwietlenie wnętrza kuli ujawniło, że jest ona niemal całkowicie pełna. Wewnątrz dwudziestocentymetrowej osłony znajdowała się niewielka kulka lekkiej porowatej substancji i nic poza tym. Żadnych fantastycznych urządzeń z kosmosu. Nic. Zero. Wyglądało, że bardzo, bardzo dawno temu obcy, teraz już najprawdopodobniej od wieków wymarli jako gatunek, wyryli na owej kuli jakąś wiadomość, po czym na ślepo wystrzelili ją w przestrzeń. Co do znaczenia znaków na powierzchni można było jedynie snuć domysły. Czy to były słowa, a może symbole religijne? Nikt, łącznie z programami komputerowymi, nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Naukowcy nie umieli także odgadnąć przeznaczenia kuli z lżejszego materiału wewnątrz twardej osłony. Czemu się tam znalazła? Jeśli najważniejszym czynnikiem były zewnętrzne symbole, dlaczego kuli nie sporządzono wyłącznie ze stopu? Dokonano kolejnych prześwietleń porowatej materii. I wówczas jeden z programów komputerowych odkrył pewną anomalię. Przed oczami naukowców pojawił się znacznie powiększony obraz substancji. Otwory w owym porowatym materiale miały wielkość główki od szpilki, stwierdził program komputerowy, stopniowo powiększając centrum swego holograficznego modelu. Wszystkie były puste - z wyjątkiem otworu w samym środku kuli. Na hologramie zapaliło się zielone światełko oznaczające wspomniany otwór. Był on pełny. Za pomocą sterowanego komputerowo lasera, w warunkach próżniowych, naukowcy ostrożnie przecięli zewnętrzną osłonę pocisku. Kiedy połówki oddzieliły się od siebie, niewielka wewnętrzna kula rozsypała się w pył. Natychmiast posłano mikroroboty, aby zbadały starożytną substancję. Jeden z nich zlokalizował wkrótce najważniejszy, maleńki obiekt. Delikatnie umieszczono go w mikroskanerze. Zgromadzeni wokół naukowcy patrzyli oniemiali na projekcję holograficzną swego znaleziska, po czym zachłysnęli się, widząc odczyty, które pojawiły się w powietrzu obok niej. - To zdumiewające - szepnął jeden z nich. Sam obiekt nie wyróżniał się niczym szczególnym. Była to po prostu kulka żywicy przypominającej bursztyn - zgodnie z odczytem jej skład chemiczny był niemal identyczny z ziemską rośliną Opoponax chironium - jednakże to jej zawartość wywołała szok u naukowców. DNA. Obce DNA. * * * Paul Manion czuł się nieswojo w ogromnym biurze Takiego Okimoto. Nie przywykł jeszcze do swego nowego stanowiska i ciężar odpowiedzialności przytłaczał go. Gdyby ochrona ponownie zawiodła, tym razem poleciałaby jego głowa. Zerknął na Haydena Frida rozciągniętego leniwie w fotelu po jego prawej ręce, najwyraźniej nie przejmującego się niczym na świecie. Wokół dużego okrągłego stołu siedziało kilkanaście osób. Większość z nich stanowili szefowie poszczególnych wydziałów badawczych. Sprawiali wrażenie podekscytowanych. Okimoto podniósł się z miejsca i rzekł: - Już prawie czas, panowie. Wszyscy wstali i spojrzeli w stronę wolnych miejsc czekających na gości. Powietrze nad nimi zamigotało i w pokoju pojawiły się holograficzne podobizny czterech najwyższych dyrektorów Shinito. Zebrani uprzejmie skłonili głowy. Przybysze odkłonili się, po czym usiedli na krzesłach, które zjawiły się wraz z nimi. Zgromadzeni także zajęli miejsca i Okimoto zaczął recytować długą serię tradycyjnych pozdrowień adresowanych do czterech najpotężniejszych ludzi Shinito. Ci odpowiedzieli tym samym i dopiero po dwudziestu minutach spotkanie rozpoczęło się na dobre. - Jak wszyscy wiemy - zaczął Okimoto - nieoczekiwane zdarzenie wielkiej wagi sprawiło, że porzuciliśmy nasze pierwotne plany dotyczące Projektu Opoponaks... * * * Niewielka kulka opoponaksowej żywicy zawierała całe mnóstwo DNA, po jej zbadaniu odkryto, że znajduje się w niej tysiąc identycznych genomów. Każdy z obcych genów składał się z ponad kilku miliardów par zasad, podczas gdy genom ludzki zawiera "jedynie" trzy i pół miliarda takich par. Zatem budowa istoty zakodowanej w owym genomie musiała być niewątpliwie bardzo skomplikowana. Naukowcy nie mieli pojęcia, dlaczego DNA obcych jest identyczne z cząsteczką DNA, która powstała na Ziemi. Zdecydowali wreszcie, że oparte na węglu formy życia - taką bowiem byli niewątpliwie obcy - mogą powstać jedynie w jednym chemicznym szlaku, dzięki ewolucji długich złożonych łańcuchów kwasów dezoksyrybonukleinowych. Geninżynierowie Shinito wysuwali teorie, że obcy - których dla wygody bardzo szybko zaczęto nazywać Opoponaksami - usiłowali zachować swój gatunek wystrzeliwując w kosmos miliony kul zawierających ich DNA i kierując je we wszystkie strony galaktyki. Zakładali przy tym, że mimo znikomego prawdopodobieństwa co najmniej jedna z tych kul zostanie odkryta przez zaawansowaną technicznie cywilizację, która dysponuje metodami pozwalającymi na wszczepienie ich DNA w komórkę jajową, wówczas zaś dawno być może wymarła obca rasa znowu ożyje... Podnieceni naukowcy zaczęli snuć coraz bardziej szalone teorie. Ludzkość dopiero od niedawna zaczęła na serio zajmować się swoimi genomami. A co, jeśli znacznie bardziej zaawansowani Opoponaksowie całkowicie przerobili swój genom? Jeśli w ogóle stanowił on produkt sztuczny, wiążące się z tym możliwości były oszałamiające. Na znaczną część ludzkiego genomu składa się nie służący niczemu genetyczny szum. Jeśli jednak każda para genomu Opoponaksów została świadomie zaprojektowana, oznaczało to, iż mógł on zawierać niewiarygodną liczbę informacji. Może zatem genom ów nie był jedynie zakodowany tak, by stworzyć przedstawiciela rasy Opoponaksów, ale także przechowywał zapis kultury i technologii całego gatunku? Ostatecznie DNA stanowi znacznie sprawniejszą metodę zapisu niż kod binarny wykorzystywany w komputerach. Stanowi on system czterech podstawowych symboli; czterech związków znanych jako nukleotydy - A (adeniny), C (cytozyny), T (tyminy) i G (guaniny). Naukowcy przekazali swoje domysły kierownictwu, które zareagowało entuzjastycznie. Gdyby Shinito zyskało dostęp do całej kultury i technologii obcych, nie wspominając już o bogactwie nowych materiałów genetycznych, które można wykorzystać w rolnictwie, przemyśle i medycynie, tym samym stałoby się dominującą korporacją w całym Układzie. Czujność i ostrożność stały się głównymi hasłami Projektu Opoponaks. Oficjalna polityka korporacji zakładała, aby nie spieszyć się z niczym i powoli, krok po kroku, odszyfrowywać i analizować DNA obcych. * * * - ...jednakże działania człowieka znanego jako Duch, u nas występującego pod nazwiskiem Sean Varley, zmusiły nas do zmiany planów - oznajmił z powagą Okimoto. - Przy pomocy zdrajczyni z naszej kompanii, byłej szefowej bezpieczeństwa Julie Verhoven, Varley zdołał skraść jeden egzemplarz genomu Opoponaksa i uciec wraz z nim. Oznacza to, rzecz jasna, że nie mamy już pełnej kontroli nad Opoponaksami. Jest jednak wysoce prawdopodobne, iż Duch zostanie schwytany, zanim zdoła dobić targu z którąkolwiek korporacją. W tej chwili tkwi uwięziony w osiedlu Czyściec i MKS zapewnia nas, że jego przechwycenie stanowi jedynie kwestię czasu. Czy jednak możemy wówczas zaufać MKS i uwierzyć, że nie sprawdzi ona, co ukradł nam Duch? Nie sądzę. Na nieszczęście poinformowaliśmy przedstawicieli MKS o ogromnej wadze całej sprawy. Musimy zatem zakładać najgorsze i zachować naszą dzisiejszą przewagę przyspieszając proces badawczy. - Okimoto odwrócił się do jednego z naukowców. - Doktorze Lebra, czy mógłby pan łaskawie rozwinąć ten temat? Doktor Lebra, wysoki, całkowicie łysy biały mężczyzna odziany w fartuch, który dosłownie połyskiwał śnieżną bielą, wstał i odchrząknął lekko. - Czcigodni panowie, nasz pierwotny plan zakładał stopniową analizę genomu Opoponaksa, odcinek po odcinku. Oznacza to, iż zamierzaliśmy wyizolować poszczególne geny, po czym zbadać kolejno białka, które miały produkować. Zdaję sobie sprawę, iż na pozór może się wydawać, że osiągnięcie celu trwałoby niezwykle długo, jednakże białka zostałyby wymodelowane w komputerach. Szkielet każdego białka zbudowany jest z łańcucha wiązań pomiędzy atomami węgla, azotu i tlenu, do którego przyłączone są boczne reszty aminokwasów. Kształt cząsteczki białka zależy od rodzaju owych bocznych podstawników. Komputery odtwarzają go stopniowo, jednakże każdy aminokwas może przyjąć pięć różnych położeń względem szkieletu. Położenia te zwiemy rotamerami. Oznacza to, iż dwa sąsiadujące ze sobą aminokwasy mogą zająć w sumie dwadzieścia pięć możliwych położeń; trzy aminokwasy sto dwadzieścia pięć... i tak dalej. Zatem nawet w bardzo prostym białku składającym się ze stu pięćdziesięciu aminokwasów mogą one być ułożone na wielość sposobów, wyrażającą się liczbą pięć do potęgi stupięćdziesiątej. Jest to zbyt wielka możliwość kombinacji do zbadania nawet przez najszybsze systemy komputerowe. Na szczęście, istnieje pewien skrót, znany jako zasada ślepych zaułków, która zmniejsza liczbę możliwych kombinacji rotamerów dla stupięćdziesięcioaminokwasowej cząsteczki z pięciu do potęgi stupięćdziesiątej do stu pięćdziesięciu do kwadratu. W rezultacie stworzenie modelu kompletnej cząsteczki białka zajmuje jedynie piętnaście minut, zaś... Okimoto przerwał ów potok liczb, mówiąc: - Proszę mi wybaczyć, doktorze Lebra, ale te szczegóły nie mają związku z tematem dzisiejszego zebrania. Proszę nam po prostu powiedzieć, jak długo potrwałoby stworzenie pełnego komputerowego modelu całego organizmu. - Cóż, co najmniej trzy lata. Rozumie pan, nie jest to tylko kwestia stworzenia modeli białek. Po pierwsze, musielibyśmy zidentyfikować każdy kolejny gen danego odcinka DNA, a potem, kiedy już rozpoznalibyśmy wszystkie białka, komputer musiałby dokładnie spasować kolejne fragmenty, aby cały układ zaczął mieć sens biologiczny. Tak naprawdę przypomina to ogromną układankę... Okimoto przerwał mu powtórnie. - A ile czasu zająłby plan alternatywny? - No cóż, nie możemy stwierdzić z całą pewnością, nie mamy bowiem pojęcia, ile trwa okres rozwoju Opoponaksów. Ponieważ jednak w naszych syntetycznych macicach stosowalibyśmy konwencjonalne procedury przyspieszenia rozwoju, z pewnością w znaczący sposób skrócilibyśmy okres zarodkowy, niezależnie od jego długości. - Istnieje zatem szansa - stwierdził Okimoto - że w czasie znacznie krótszym niż trzy lata dysponowalibyśmy już młodymi Opoponaksami? - O tak - odparł doktor Lebra, gwałtownie kiwając głową. - Rzecz jasna na razie nie możemy nic zagwarantować, niewątpliwie jednak istnieje szansa, że tak by się stało. Okimoto odwrócił się do czterech holograficznych obrazów. - Bazując na podanych nam tu informacjach zdecydowałem się zastosować plan alternatywny. Jednakże mogę to uczynić tylko za waszym przyzwoleniem, czcigodni panowie. Odpowiedział mu Kondo Izumi. Jego głos zdawał się dochodzić z sufitu, poszczególne spółgłoski wymawiane były z lekkim sykiem. - Naszkicował pan pozytywne aspekty nowego rozwiązania. Teraz musimy przyjrzeć się negatywnym. Cholerna racja, powinniśmy, pomyślał ponuro Manion. Okimoto skłonił się przed hologramem Kondo Izumiego. - Oczywiście. Istnieje pewien procent ryzyka, ale zapewniam, że nie przekracza marginesu bezpieczeństwa. Jesteśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. - Proszę być tak uprzejmym i wyjaśnić nam, z jakiego rodzaju zagrożeniem musimy się liczyć - powiedział kolejny hologram, Shimpei Murakami. - Obawiam się, że na obecnym etapie nie mogę jeszcze podać szczegółów, tylko zapoznać panów ogólnie z zagadnieniem - stwierdził Okimoto. - Pierwszym, najważniejszym aspektem sprawy jest to, że igramy z nieznanym. Wiemy wprawdzie, że Opoponaks jest oparty na DNA i w związku z tym musiał rozwinąć się na planecie, gdzie panują w miarę podobne warunki jak na Ziemi. Wiemy, że tlen jest niezbędny w jego metaboliźmie. Wstępne porównania genomu Opoponaksa do ludzkiej mapy genowej wykazały wiele zbliżonych sekwencji. Jednak o organizmie Opoponaxa wiemy jedynie to, że musi być bardziej skomplikowany od ludzkiego. Istnieje prawdopodobieństwo biologicznego zanieczyszczenia. Ale podejmiemy najściślejsze starania, aby zapewnić warunki całkowicie... Paul Manion odetchnął głęboko i uniósł rękę. Kiedy Okimoto to zauważył, w jego oczach pojawił się cień irytacji. - Czy chce pan o coś zapytać, panie Manion? Manion wstał z fotela. - Proszę mi wybaczyć, szanowny panie, ale ponieważ jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo Takaty, muszę zadać to pytanie: czy ktokolwiek wziął pod uwagę możliwość, iż rozwój Opoponaksa może spowodować powstanie broni biologicznej? Wokół stołu rozległy się ciche szepty. Okimoto spojrzał z dezaprobatą na szefa ochrony osiedla. - Proszę wyjaśnić - polecił zimno. Zbyt późno, aby się wycofać. Nie pozostało nic innego, jak brnąć dalej. - Pojawiły się sugestie, że Opoponaksy mogły przekonstruować swój genom. Być może DNA wystrzelone w kosmos wewnątrz metalowych kul zostało zaprojektowane jako broń. - Po co, panie Manion? - spytał lodowato Okimoto. Manion wzruszył ramionami i odpowiedział: - Oczywiście, aby dokonać podboju. Okimoto skrzywił się, a po chwili dodał protekcjonalnie: - Dzięki Opoponaksowi mamy kontakt z gatunkiem dużo bardziej zaawansowanym od człowieka. I jeśli my, biedni ludzie, poradziliśmy sobie z szaleństwem wojny, z pewnością to samo uczyniły Opoponaksy. - Niewątpliwie ma pan rację - szybko odpowiedział Manion. - Ale sądzę, że musimy być przygotowani na każdą ewentualność i nie dopełniłbym moich obowiązków, gdybym nie zwrócił pańskiej uwagi na moje, bez wątpienia pozbawione podstaw, obawy. - Czy sugeruje pan, że powinniśmy zrezygnować z tego projektu? - spytał Okimoto tonem wyraźnie wskazującym, że w takim przypadku Manion właśnie zamordował swoją karierę. - Nie, proszę pana, nie sugeruję - odpowiedział Manion, chociaż gorąco sobie tego życzył. - Powiedziałem tylko, że powinienem być przygotowany na wypadek, gdyby moje obawy urzeczywistniły się. Chcę, aby na terenie laboratoriów zainstalowano broń wystarczającą do natychmiastowego zniszczenia organizmu, gdyby zaczął on przejawiać wrogie zamiary. Słowa te wywołały wokół stołu kolejną falę szeptów. Okimoto spojrzał na Haydena Frida. - Jest pan przełożonym Maniona. Co pan sądzi o tym pomyśle? - spytał. Frid powoli wstał. - Do tej chwili nie miałem pojęcia o wątpliwościach mojego kolegi, ale mam do niego całkowite zaufanie i służę mu pełną pomocą. - Powoli opadł z powrotem na swój fotel. Poparcie dyrektora dla prośby Maniona postawiło Okimoto w niezręcznej sytuacji. Usiłując zachować twarz, dodał po chwili: - Dobrze, panie Manion. Może pan zainstalować niezbędne wyposażenie. Koszty, rzecz jasna, dodatkowo obciążą budżet projektu. - Dziękuję szanownemu panu - odparł Manion i szybko zajął miejsce. Okimoto zwrócił się do czterech hologramów. - Pomimo obaw pana Maniona mam nadzieję, że Projekt Opoponaks powiedzie się i zakończy całkowitym sukcesem Korporacji Shinito. Holograficzne postaci skłoniły głowy. Po chwili odezwał się Kondo Izumi: - Podzielamy pańskie nadzieje co do projektu, ale zanim wyrazimy naszą ostateczną akceptację, musimy zasięgnąć opinii ducha korporacji. W pokoju zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wreszcie odezwał się AI. Jego słowa zdawały się dochodzić ze wszystkich stron jednocześnie. AI mówił męskim głosem, głębokim, miękkim, ale pełnym siły. Manion pomyślał, że tak mógłby brzmieć głos Boga. Zapewne dlatego właśnie AI zdecydował się na takie wcielenie. - Rozważyłem starannie całą sytuację - powiedział AI. - Istnieje pewien margines ryzyka, ale sądzę, iż potencjalne korzyści znacznie go przewyższają. Jestem przekonany, że możemy podjąć wszelkie niezbędne kroki, aby zabezpieczyć się przed niepożądanymi skutkami badań. W związku z tym wyrażam swoją aprobatę dla tego projektu. Wszyscy, łącznie z czterema holograficznymi sylwetkami wstali i zaczęli bić brawo. Aplauz trwał około trzydziestu sekund, po czym zebrani z powrotem zajęli swoje miejsca. Z wyjątkiem Okimoto. - Zanim zamkniemy nasze posiedzenie, została nam jeszcze jedna sprawa do omówienia - stwierdził z powagą. - Sądzę, że wszyscy podzielają pogląd, iż cała sprawa wymaga zachowania najwyższej tajemnicy. Już raz nasz system bezpieczeństwa zawiódł nas w pożałowania godny sposób i nie możemy pozwolić sobie na powtórzenie się takiej sytuacji. - Odwrócił się w stronę Maniona. - Czy mogę otrzymać stosowne zapewnienie od naszego nowego szefa ochrony? Czując mdłości, Manion skinął i powiedział: - Oczywiście, szanowny panie. * * * - Zaskoczyłeś mnie - mruknął Frid, kiedy przysiedli w ogrodzie Okimoto, aby napić się herbaty. - Powinieneś był mnie uprzedzić. - Przykro mi, Hayden - przeprosił Manion - ale ostateczną decyzję podjąłem dopiero w czasie zebrania. - Naprawdę? A co cię do niej skłoniło? - Co? Ja naprawdę boję się, że Opoponaks może okazać się wysoce niebezpieczny. Frid uniósł brwi. Jak na niego było to oznaką niezwykłego poruszenia. - To wysoce nieprawdopodobne - powiedział po chwili milczenia. - Gdyby istniało realne zagrożenie, AI nie wyraziłby swojej zgody. - Tak, wiem... - Maniona także niepokoił ów aspekt sprawy. - Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest zbyt piękne. Wszyscy są tak podekscytowani zyskami i chwałą, którą Shinito może zyskać, że nie zważają na zagrożenia. - Jesteś nieuleczalnym pesymistą - stwierdził Frid. - Być może. Ale czy nadal mogę liczyć na twoje poparcie? - Tak. Jednakże zajmując się przygotowaniami do walki z kosmicznym potworem, upewnij się, że sprawy bezpieczeństwa we wszystkich innych dziedzinach są w absolutnym porządku. Jak powiedział Okimoto, nie możemy pozwolić sobie na kolejny błąd. Jeśli nawalisz, nie będę w stanie w niczym ci pomóc. Rozumiesz? - Tak, rozumiem. * * * Manion leżał na łóżku i patrzył, jak Cherry Lee się rozbiera. To była jego ulubioną rozrywka. Wyglądało na to, że miała mieszane chińsko-europejskie pochodzenie; była wysoka, szczupła, o bardzo długich nogach i małych piersiach. Widok jej twarzy o wystających kościach policzkowych zapierał dech w piersiach. Spotykał się z nią od trzech miesięcy. Lubił Cherry Lee. Była dobrą towarzyszką i układało jej się z dziewczynkami. Jak większość pracowników Shinito w osiedlu Takata była biologiem, zatrudnionym w Dziale Hodowli Zbóż. Manion spotkał ją na przyjęciu i szybko się zaprzyjaźnili. Naga podeszła do łóżka i uklękła obok Maniona. Przeciągnęła paznokciami wzdłuż jego wiotkiego członka. - Zupełnie jakbyś to nie był ty - stwierdziła zdumiona. - Przepraszam. Jestem taki spięty. Miałem ciężki dzień. - Kiedy wreszcie mi powiesz, o co chodzi? - Przecież wiesz, że nie mogę. Delikatnie go pocierała. - Wszyscy wiedzą, że w Takacie dzieje się coś bardzo ważnego. W pracy gadają tylko o tym. Zaczął twardnieć w jej ręku. - To tylko plotki. Nie zwracaj na nie uwagi. - Wiesz, że możesz mi zaufać. Nie powiem nikomu ani słowa. Miał wielką ochotę o wszystkim jej opowiedzieć. Potrzebował kogoś, komu mógłby się zwierzyć. Podzielić się swoimi wątpliwościami. Zyskać oparcie. Reakcja, z jaką spotkały się jego obawy, wstrząsnęła nim. Czyżby był idiotą? Wszyscy uznali, że jego teoria o broni biologicznej to bzdura. Owszem, był typem paranoidalnym, ale właśnie ta cecha jego osobowości sprawiała, iż nadawał się do pracy w ochronie. Zmienili pozycję. Jęknął, kiedy zagłębił się w nią. Cherry przeszył dreszcz. Patrzył, jak unosiła się i opadała na nim. Miała wspaniałe ciało. Było warte każdego jena, którego za nie zapłaciła. W drugim miesiącu ich znajomości w sekrecie wyznała mu, że naprawdę była grubawą, niewysoką blondynką z Birmingham w Anglii. Nienawidziła siebie samej i od chwili, gdy skończyła szkołę, odkładała każdy grosz na operację w Body Chopie. Nową postać zyskała, kiedy miała dwadzieścia cztery lata, czyli pięć lat temu. - Ufasz mi, prawda? - spytała. - Oczywiście - odpowiedział. Naprawdę? Nie był tego pewien. Julie Verhoven zaufała Seanowi Varleyowi i patrzcie tylko, co jej to dało. Może istniało więcej Duchów? A jeśli Cherry była inną wersją Ducha? Wiedział, że to śmieszne, ale mimo wszystko nie miał stuprocentowej pewności. Dotychczasowe kłopoty były niczym w porównaniu z tym, co stałoby się z jego życiem, gdyby jego podejrzenia okazały się prawdą. Nękające go myśli odebrały mu część przeżywanej przyjemności. * * * Kochał się z Julie. Lub raczej próbował się kochać. Ale coś było nie tak. Tak naprawdę nic nie czuł. Jej ciało było dziwne, jego własne także... Uświadomił sobie, że Julie płacze. Zamarł w bezruchu. - Co się stało? - spytał. Otworzyła oczy. W przyćmionym świetle sypialni widział, że są pełne łez. - Zdradziłeś mnie - szepnęła. - Nie, nie zrobiłem tego - zaprotestował bez przekonania. - Twoje obietnice, to wszystko kłamstwa. Za każdym razem kiedy mówiłeś, że mnie kochasz, wiedziałeś, że natychmiast mnie porzucisz, gdy tylko zdobędziesz to, na czym ci zależało. - Julie! Nie wiem, o czym mówisz! - Ale miał straszne poczucie, że wie. - I doskonale zdawałeś sobie sprawę, co się potem ze mną stanie. Wiedziałeś o tym przez cały czas. - Mocno go odepchnęła. Przewrócił się na plecy. I wtedy dokonał niewiarygodnego odkrycia. Miał kobiece ciało. - Mój Boże! Co się ze mną stało? - krzyknął przestraszony. Gwałtownie usiadł... ,..i odkrył, że jest w innym pokoju. - Wszystko w porządku? - W ciemnościach ktoś podszedł do niego. Opanowała go panika, po czym przypomniał sobie, gdzie się znajduje. I co się stało. A potem Mary rozpłakała się. * * * - Naprawdę, już wszystko w porządku, Philipie - zapewniła Crane'a rozdrażnionym tonem. Siedziała w swoim łóżku, trzymając w dłoni kieliszek z resztką koniaku. To wszystko było takie kłopotliwe. Napad niekontrolowanego płaczu, Crane obejmujący ją, uspokajający, gdy płakała. Jezu, co za koszmarna sytuacja! Kiedy wreszcie odzyskała kontrolę nad sobą, ze złością odepchnęła mężczyznę. Teraz Crane wrócił do swego łóżka. - Mówiłem ci, że przypomniałem sobie moje prawdziwe nazwisko. Nazywam się Steve. Steve Moreau. - Dobrze, Steve. Już wszystko w porządku. - Chcesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Popatrzyła na niego. Ukrywali się w hotelu już od dwóch tygodni. Steve zapuścił brodę i wąsy, żeby zmienić wygląd. Wolała go gładko ogolonego. Uśmiechnęła się lekko. - Tak, może będzie lepiej dla mnie, jeśli komuś o tym opowiem. Chociaż tobie. - Wielkie dzięki. - Miałam napad wyrzutów sumienia. Śniłam, że jestem z kimś, kogo... zostawiłam w poważnych kłopotach. Naprawdę poważnych. Nazywa się Julie Verhoven. - Wzięła głęboki oddech. - Nie wiem dlaczego nagle tak się tym przejęłam. Wtedy mnie to nie wzruszało. No, może troszeczkę. Ale mogłam sobie z tym poradzić. To znaczy z poczuciem winy. A teraz...? - Zakryła twarz dłońmi. - Jezu, co się ze mną dzieje? - Zmieniłaś się - powiedział łagodnie. - I to na lepsze. Opuściła ręce i spojrzała na niego. - Co masz na myśli? - Przemiana w kobietę zmieniła cię na lepsze. Roześmiała się pogardliwie. - Nie żartuj, Philipie! - Steve - przypomniał jej. - Philip, Steve, wszystko jedno. Nie jesteś chyba jednym z tych miękkomózgich czubków sądzących, że kobiety są znacznie lepsze od mężczyzn! Do diabła, znam mnóstwo kobiet, które są zimnymi, pozbawionymi serca dziwkami. O wiele twardszymi niż mężczyźni. - No cóż, istotnie uważam, że kobiety zachowują się mniej agresywnie i wykazują znacznie wyższy poziom empatii niż mężczyźni. - Chryste, zachowywałeś się rozsądniej, kiedy myślałeś, że jesteś australijskim komiwojażerem. Kilka tygodni w kobiecym ciele - i co? Zmieniłam charakter? Odczep się, wciąż jestem sobą. - Ale myślisz inaczej. Odczuwasz inaczej, prawda? Sama to przyznałaś. I to nie tylko dlatego, że stałaś się kobietą, ale ponieważ w ten sposób uwolniłaś część własnej osobowości, którą tłumiłaś jako mężczyzna. Rzuciła mu ponure spojrzenie. - Pięknie. Jestem uwięziona w Paryżu z czasów drugiej wojny światowej, w dodatku z lekarzem uczuć. Niedługo mi się oświadczysz. - Próbuję ci tylko pomóc. Jesteś wyraźnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, że musisz stawić czoło... - przerwał gwałtownie, kiedy nagle uniosła rękę. - Co się stało? - Ktoś jest za drzwiami. Wydaje mi się, że nas znaleźli. * * * Rozdział VI Rosie Knight była Chochlikiem. Miała nieco ponad półtora metra wzrostu, miłą okrągłą twarz, rude włosy i figurę, którą większość heteroseksualnych mężczyzn uważała za atrakcyjną. W czerwonym kostiumie Chochlika, podkreślającym jej urodę, wyglądała jeszcze bardziej pociągająco. Lubiła swoją pracę i była z niej dumna. To właśnie ona wpadła na pomysł, który doprowadził do znalezienia Jostera Racka i Steve'a Moreau... Rosie wstąpiła do MKS-u niecałe cztery lata temu i szybko pokonywała kolejne szczeble kariery. Szczyciła się wykonywaną pracą i życzyła sobie jedynie, aby jej ojciec podzielał to zadowolenie. Niestety, ojciec nie był zachwycony wybranym przez nią zawodem. Kiedy poinformowała go o swojej decyzji, zareagował w sposób, który rzutował na ich stosunki w następnych latach. - Gdzie wstąpiłaś? Nie ma mowy! Nie chcę, aby moja córka pracowała dla tego stada przeklętych krwiopijców! W tej chwili była już osobistą asystentką jednego z kontrolerów Czyśćca, Aspina Tyrene'a i właśnie w tej roli brała udział w porannej naradzie poświęconej omówieniu postępów - a raczej ich braku - w poszukiwaniu Ducha. Posiedzenie rozpoczęło się od zwyczajowego wystąpienia Sebastiana Chimesa: - Minęły już prawie dwa tygodnie! Dwa tygodnie! Nigdy dotąd nie spotkałem się z taką nieudolnością! - I tak dalej. Kontrolerzy Czyśćca i ich pracownicy cierpliwie przeczekali tyradę. Wreszcie jeden z nich odezwał się cicho: - Postępowaliśmy według pańskich instrukcji i skoncentrowaliśmy się na sektorze paryskim. Stale patrolujemy sektor z powietrza i prowadzimy naziemne poszukiwania, ale widocznie zbiegowie gdzieś się przyczaili. Rozpoczęliśmy przeszukiwanie domu po domu i odnalezienie ich pozostaje tylko kwestią czasu. - Kontroler przerwał, po czym po chwili dokończył: - Jeśli nie opuścili strefy. - Nie, nie! - krzyknął Chimes, wskazując na holograficzny obraz Paryża na środku pokoju. - Wciąż są tutaj! Wiem to! Opuszczenie tej strefy byłoby dla nich zbyt ryzykowne. Wasi ludzie znaleźliby ich natychmiast. - Sektor paryski jest jednym z największych w Czyśćcu - stwierdził szef Rosie. - Nawet gdybyśmy wykorzystali wszystkich dostępnych ludzi Yakuzy, przeszukanie budynków zajęłoby nam całe tygodnie... - Mam już dosyć głupich wymówek! Tylko tyle słyszę od dwóch tygodni. Wymówka po wymówce. Chcę wyników. Szukam Błyska od lat i wreszcie mam go w pułapce. Żadnych usprawiedliwień więcej! Znajdźcie go! Natychmiast! Kiedy Rosie siedziała myśląc, jakim śmiesznym bufonem jest Chimes, do głowy przyszedł jej pewien pomysł. Nachyliła się do ucha Aspina Tyrene'a, który uważnie ją wysłuchał, skinął głową i powiedział na głos: - Przepraszam, panie Chimes, ale moja asystentka ma bardzo ciekawy pomysł, który może doprowadzić do rozwiązania naszego problemu. Rosie pokraśniała z dumy. Nie oczekiwała od Tyrene'a, że publicznie da szansę jej pomysłowi. Był naprawdę porządnym szefem. * * * Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Po chwili męski głos krzyknął: - Otwierać! Zaalarmowany Moreau spojrzał pytająco na Mary, ale ona tylko bezradnie wzruszyła ramionami. Walenie do drzwi stało się gwałtowniejsze. Wreszcie zamek puścił, drzwi się otwarły i do pokoju wpadło czterech niemieckich żołnierzy. Lub raczej, jak sobie uświadomił Moreau, czterech mężczyzn, którzy myśleli, że są niemieckimi żołnierzami. W obecnej chwili jednak była to kwestia czysto akademicka, ponieważ nieznajomi trzymali karabiny i wyglądało na to, że są zdecydowani ich użyć. Wycelowali w niego i krzyknęli: - Wstać! Ręce do góry! Posłuchał. Wszyscy wpatrywali się w niego. Wreszcie powoli odwrócili się i popatrzyli na Mary. Moreau był zaskoczony. Jak mogli ją dostrzec? - Szukamy alianckich szpiegów - powiedział jeden z żołnierzy. - I wreszcie ich znaleźliśmy. Dokładnie odpowiadacie opisowi. - Jego kompani skinęli głowami, sprawiając wrażenie zadowolonych z siebie. Mary gwałtownie uklękła przed mówiącym żołnierzem. - Nie zabijajcie mnie! - jęknęła. - Proszę, nie zabijajcie mnie! Nie chcę umierać! - Przyjęła klasyczną błagalną pozycję z wyciągniętymi dłońmi. Z westchnieniem żołnierz pochylił się ku niej, by ją podnieść. - Nie zamierzamy... - kiedy dotknął Mary zamarł, a jego twarz zastygła bez wyrazu. - Klaus! Co się dzieje? - spytał inny żandarm. Nagle Klaus wyprostował się, odwrócił w stronę swoich trzech kolegów i skierował na nich karabin. Przez głowę Moreau przemknęła myśl, że za chwilę zacznie strzelać. Ale on tylko krzyknął: - Rzućcie broń! Jego koledzy patrzyli na niego, zaskoczeni. - Klaus, co się... - zaczął jeden z nich. - Rzućcie broń albo zacznę strzelać! Trzy karabiny upadły na podłogę. Żołnierze podnieśli ręce do góry. - Nie ruszajcie się - rozkazał Klaus. Mary powoli dotknęła rąk wszystkich trzech żołnierzy. Ich twarze również znieruchomiały. Klaus opuścił karabin i skierował się do drzwi. Pozostali trzej żandarmi podnieśli swoją broń i ruszyli za nim. Wyszli z pokoju, zamykając drzwi za sobą. Moreau powoli opuścił ręce i spojrzał na swą towarzyszkę. - Czy zechciałabyś mi wyjaśnić, co się tutaj stało? Mary podniosła porzucony kieliszek , podeszła do stołu i nalała sobie nieco koniaku. Moreau zauważył, że drżały jej ręce. Poczuł, że sam także dygocze. - Ktoś wpadł na znakomity pomysł zaprogramowania niemieckich żołnierzy tak, aby szukali nas dom po domu. Wszczepiono im nasze portrety. - Ale w jaki sposób mogli cię dostrzec? Sądziłem, że jesteś dla nich niewidzialna. - Znalazł kieliszek, nalał sobie koniaku i usiadł na łóżku. - Ciebie rozpoznali pierwszego. Kiedy to się stało, ich neurowszczepy zagłuszyły sygnał z mojego nadajnika, co pozwoliło im mnie zobaczyć. Skoro byłam z tobą, oznaczało to pozytywną identyfikację. Gdyby spotkali mnie samą, nic by im z tego nie przyszło. - Domyślałem się - przerwał i pociągnął łyk koniaku - że przeprogramowałaś ich, aby zobaczyli coś zupełnie innego. - Tak. Wierzą, że ten pokój był kompletnie pusty. W ogóle nas nie pamiętają. - Jak udało ci się tyle osiągnąć w tak krótkim czasie? - Kiedy znajdziesz się w systemie bionantechu, czas się rozciąga. To, co tobie wydawało się kilkoma sekundami, dla mnie oznaczało o wiele więcej. - Ziewnęła, podciągnęła nogi na łóżko i objęła kolana. Miała na sobie brzydką, długą białą nocną koszulę, którą Moreau kupił na jej wyraźną prośbę. Przypuszczał, że chodziło o zniechęcenie go do jej osoby. Jeśli taki miała zamiar, to musiał przyznać, że zupełnie się nie powiódł. Jego pożądanie rosło każdego dnia. Fakt, że Mary kiedyś była mężczyzną, nie miał dla niego żadnego znaczenia. Teraz była kobietą i to bardzo atrakcyjną. A wiele godzin spędzanych razem w jednym pokoju nie wpływało na poprawienie sytuacji. Przypominał sobie coraz więcej faktów z dawnego - prawdziwego - życia. Najważniejsze wspomnienia z dzieciństwa, jego rodzina i krewni, kochanki, była żona Tasma, wspólnik w interesach, przyjaciele, przebieg kariery, Toronto... wszystko wracało do niego. Dwa lata spędzone w Czyśćcu, powtarzanie w kółko z niewielkimi wariacjami tego samego przeklętego tygodnia - obrazy Australii zaczynały przypominać zły sen. - Kiedy masz zamiar mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Sądzę, że jesteś mi winna jakieś wyjaśnienia. Przetarła oczy dłonią i ziewnęła. - Myślę, że to ty jesteś mi coś winien. - W porządku. Uwolniłaś mnie od nudnego życia w Australii lat pięćdziesiątych i teraz mieszkam w znacznie niebezpieczniejszej Francji z okresu wojny. Moja wdzięczność nie zna granic. Co następne? Kalkuta z lat dziewięćdziesiątych? Jeśli wierzyć przewodnikowi, to dopiero musi być piekło. - Słuchaj, naprawdę cię z tego wyciągnę. Obiecuję. Kiedyś. - Wybacz proszę, jeśli nie jestem zbytnio zachwycony, ale sama powiedziałaś, że nie masz pomysłu, co robić dalej. - Owszem, ale zastanawiam się i coś wymyślę. Już wkrótce. - Rozumiem, że na razie tutaj zostaniemy. Westchnęła. - Tak, zostajemy tutaj. - Oszaleję. - Wychodziłeś znacznie częściej ode mnie, ale teraz to się będzie musiało zmienić, ponieważ ci pseudonaziści zostali zaprogramowani na rozpoznanie ciebie. Najwyraźniej twoje wąsy i broda wcale ich nie zmyliły. Mnie nie mogą zobaczyć, dopóki nie będę razem z tobą, a dzięki kapeluszowi z woalką, który mi kupiłeś, mogę przejść obok każdego Chochlika z MKS-u czy Yakuzy. - Uważasz, że w ogóle nie powinienem wychodzić? - Sądzę, że nie byłoby to najmądrzejsze. - Wspaniale - jęknął i położył się na łóżku. Milczeli przez jakiś czas, aż wreszcie Mary się odezwała: - Masz rację. Jestem ci winna wyjaśnienia. Niezależnie od tego, że poszukuje mnie MKS, poluje na mnie także Korporacja Shinito. Ukradłam im coś bardzo cennego. - Domyślałem się tego. Jesteś złodziejką. Ale cokolwiek ukradłaś, nie masz tego ze sobą. Kiedy spałaś, przejrzałem wszystkie twoje rzeczy i nic nie znalazłem. - Co zrobiłeś? - wykrzyknęła. Podniósł ręce w uspokajającym geście. - Ponieważ nic mi nie mówiłaś, uznałem, że mam prawo... Mary uspokoiła się nieco. - No dobrze, może i tak - wymamrotała - ale mylisz się. Mam to ze sobą. - Doprawdy? Gdzie? Mary pokazała swoje lewe oko. - Tutaj. W rogówce. - Co to jest? - spytał zaskoczony. - Genom - odpowiedziała. I opowiedziała mu wszystko o Projekcie Opoponaks. Kiedy skończyła przerywaną jego licznymi pytaniami opowieść, Moreau popatrzył na nią ze zgrozą. - Do diabła - gwizdnął. - Możesz to zrobić jeszcze raz. - Nosisz w swoim lewym oku genetyczny zapis nieznanego gatunku obcych! - Wydaje mi się, że już ci to powiedziałam - westchnęła. - To niemożliwe! - Zastanawiał się przez chwilę, po czym spytał: - Czy mogę wiedzieć dlaczego? - Co dlaczego? - skrzywiła się. - Dlaczego to zrobiłaś? - Oczywiście, dla pieniędzy. Zamierzałam ogłosić licytację pomiędzy wielkimi korporacjami i sprzedać to temu, kto da najwyższą cenę. Mój plan zakładał, że ukryję się tutaj, wśród turystów, a potem udam się na Marsa, gdzie... Potrząsnął głową. - Chwileczkę. Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś? - Już ci powiedziałam. - Słuchaj, z tego, co widziałem, i z tego, co mi opowiadałaś o swoim bionantechu, wynika, że mogłabyś zyskać fortunę, kiedy tylko ci się to zamarzy. Tak? - No, tak. - To dlaczego podjęłaś szaleńcze ryzyko, żeby ukraść ten genom? Zmarszczyła czoło i zastanowiła się nad odpowiedzią. - No cóż, chyba lubię podejmować ryzyko - wyznała w końcu. - To cię bawi? - spytał z niedowierzaniem. - Hmmm... tak. Ale kiedy teraz o tym myślę, całe przedsięwzięcie wydaje mi się, no cóż... nieroztropne. Zwariowane. - Może raczej głupie? Uśmiechnęła się słabo. - Po tym, jak otrzymałam mój specyficzny bionantech, postanowiłam trochę się zabawić z korporacjami, a zwłaszcza z MKS-em. Wiesz, jak to jest. Zdezorganizować system. To jak jakaś gra... - jej głos zdawał się zamierać. - Niezła gra. Ile było takich osób, jak wspomniana przez ciebie Julie Verhoven? Ilu ludzi musiało poświęcić wszystko tylko dlatego, że ty igrasz sobie z korporacjami? W milczeniu wpatrywała się w pustkę. Wreszcie odezwała się cicho. - Wielu. - Tak myślałem - stwierdził smutno. - Nigdy się tym nie przejmowałam. No cóż, taka praca, ale nigdy o tym nie myślałam. Aż do tej pory... - Łza spłynęła jej po policzku. Wkrótce strumyczki zamieniły się w powódź. Ukryła twarz w dłoniach, a ramionami zaczęły wstrząsać dreszcze. - No i znowu się zaczęło - westchnął Moreau. Przez około pół minuty patrzył, jak Mary płacze, po czym podszedł do jej łóżka i usiadł obok. Objął ją ramionami. - Posłuchaj. To nie ty to zrobiłaś. Teraz jesteś kimś innym. Sama widzisz, jakim byłaś śmieciem. Pomiędzy szlochaniem wymamrotała: - Tak... masz rację... byłam śmieciem. Wielkim śmieciem. Przytuliła się do niego i nagle objęła go ramionami. - Proszę, Steve. Pomóż mi. Objął ją mocniej. Mary przesunęła się w jego ramionach i nagle pocałowała go w usta. Był zaskoczony, ale wkrótce otrząsnął się z osłupienia i odpowiedział jej z entuzjazmem. Po chwili opadli na łóżko. Mary leżała pod nim. Zaczął z niej zdejmować okropną nocną koszulę. Powstrzymała go. - Nie powinniśmy... Spojrzał w jej oczy. - Chcesz tego? - Tak - westchnęła. - Bardzo. Zdjął z niej koszulę i rzucił na podłogę. Leżała naga na łóżku. Pożądała go, ale wciąż się wahała. Kiedy Moreau szybko się rozbierał, Mary powiedziała bez przekonania: - Ale Steve... ja jestem mężczyzną. W samą porę przypomniał sobie scenę z klasycznego filmu, który widział w szkole. - Nikt nie jest doskonały - odpowiedział i rozchylił jej nogi. * * * - No i masz znakomity pomysł swojej asystentki - zżymał się Sebastian Chimes. - To był bardzo dobry pomysł - odparł ostro Aspin Tyrene. - I wciąż jest. Dowodzi tylko, że Błyska i jego kumpla nie ma już w sektorze paryskim. - Nie mamy co do tego pewności - westchnął Chimes. - Nie mogę się z panem zgodzić - stwierdził Tyrene. - Cały Paryż został dokładnie przeszukany. Muszą być w innym sektorze, co oznacza, że powinniśmy przerwać poszukiwania w Paryżu i zająć się innymi strefami. Powinniśmy byli to zrobić dużo wcześniej. Chimes mamrotał coś pod nosem. Wreszcie powiedział na głos. - Lepiej, żebyś miał rację, albo obedrę ją ze skóry. - Wskazał na Rosie Knight. Chochlik zadrżał. * * * Paul Manion grał w golfa i z każdą sekundą coraz bardziej tego nienawidził. Gra na planecie była wystarczająco irytująca, a w osiedlu kosmicznym stawała się po prostu nieznośna. Z powodu dużego zakrzywienia gruntu jego strzały - które nawet w najlepszych okresach nigdy nie były znakomite - stawały się zbyt krótkie. Piłka nie pokonywała nawet części dystansu, który udawało mu się osiągać na Ziemi, nie wspominając o Marsie czy Księżycu. Ale skoro masz ochotę na awans w japońskiej korporacji, musisz grać w golfa, czy chcesz tego, czy nie. Jego partnerami w grze byli Takie Okimoto, Hayden Frid i Jean Dux. Ten ostatni pracował jako jego asystent, zajmując to samo stanowisko, jakie piastował Paul, zanim Julie Verhoven popełniła swój mały błąd. Dux był inteligentny i ambitny. Może nawet zbyt ambitny. I wydawało się, że umiał - jak nikt inny - dogadać się z Fridem. Czasem jednak Manion myślał, że tylko to sobie wyobraża. Nieuniknionym tematem rozmowy było oczywiście bezpieczeństwo. Manion i Dux zapewniali Okimoto i Frida, że Projekt Opoponaks jest nadal objęty całkowitą tajemnicą. Oczywiście, jeśli zapomni się o Duchu. Minęło już sześć tygodni, od kiedy Duch uciekł z lotobusu wycieczkowego w Czyśćcu, ale intensywne poszukiwania nadal pozostawały bezowocne. Istniała obawa, że Duch w jakiś sposób umknął z Czyśćca, ale Manion osobiście w to wątpił. W takim wypadku Duch rozgłosiłby wszem i wobec, że ma coś, co wykradł z Shinito. Nie, Manion uważał, że jest on/ona wciąż uwięziony w Czyśćcu i wcześniej czy później pułapka się zatrzaśnie. W tym czasie, według opinii geninżynierów, badania Projektu Opoponaks posuwały się do przodu. Z dwunastu organizmów, którym wprowadzono genom Opoponaksa, siedem wciąż żyło. Doktor Lebra był zadowolony z postępów. Dzień wcześniej powiedział do Maniona z podnieceniem: "Choć mamy ogólne pojęcie o składnikach pożywki, dobranie właściwych proporcji jest kwestią szczęścia, toteż na tym etapie spodziewałem się znacznie gorszych wyników. Rezultaty, jakie osiągnęliśmy, znacznie przerosły nasze oczekiwania". Manion ukończył prace nad systemem bezpieczeństwa i zaczął dochodzić do wniosku, że głupio upierał się przy aż tak rygorystycznych środkach. Kiedy oglądał drobne organizmy na ekranach monitujących wzrost embrionów, które przeżyły w syntetycznych macicach, obawy, że coś tak małego i bezbronnego może stanowić zagrożenie, wydawały mu się śmieszne. I im więcej się nad tym zastanawiał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że niedorzecznością jest sądzić, iż Opoponaksy wysłały "nasiona" w kosmos w złych zamiarach. Obcy musieli przecież zdawać sobie sprawę, że ich genomy znajdą się na łasce zaawansowanej technologicznie cywilizacji. A jednak czuł ulgę, że zdecydował się nadstawić karku i uparł się przy zastosowaniu takich środków bezpieczeństwa - dzięki temu miał pewność, że Amelia i Michelle są bezpieczne. I Cherry. Tak, pomyślał, nie zapominajmy o Cherry. Na samym początku badań doktor Lebra wyjaśnił mu, na czym polega proces odtworzenia Opoponaksów: - Wzięliśmy dwanaście kopii genomu i każdą z nich wprowadziliśmy do jądra komórki drożdży. Z każdego jądra komórkowego oczywiście usunęliśmy jego własne DNA. Następnie wszystkie z nich wprowadziliśmy do pozbawionej jądra komórki jajowej... - Jakiego rodzaju komórki jajowej? - dopytywał się Manion. - Stwierdziliśmy, że ludzkie będą najlepsze - odpowiedział Lebra. Musiał zauważyć zaniepokojenie Maniona tą informacją, bo zaraz szybko dodał: - Nie obawiaj się, tą drogą nie dojdzie do skrzyżowania ludzkiego materiału genetycznego z opoponaksowym. Jak już wspominałem, ze wszystkich komórek usunięto jądra i nie zostało w nich ludzkie DNA... - przerwał na chwilę. - No, z wyjątkiem DNA mitochondrialnego, ale to się naprawdę nie liczy. - Mitochondria? Co to jest? - chciał wiedzieć Manion. - Małe organella w komórkach. Organizmy, które w zamierzchłej przeszłości nawiązały symbiotyczną współpracę z komórkami gospodarza. - Nie mogliście ich usunąć z komórek jajowych przed wprowadzeniem do nich genomów Opoponaksa? Lebra potrząsnął łysą głową. - To niemożliwe. Są niezbędne do funkcjonowania komórki. Stanowią siłownie komórkowe. - A więc wymieszaliście ludzkie DNA z genomem Opoponaksów? Doktor Lebra zmarszczył brwi. - No, niezupełnie. Liczy się tylko DNA zawarte w jądrze komórkowym, a ono pochodzi w całości od Opoponaksów. Uważam zresztą, że zawiera ono zapis własnych mitochondriów, które zastąpią ludzkie. Ale w początkowej fazie procesu potrzebujemy ludzkich... * * * - Paul? Minąłeś piłkę. Słowa Haydena Frida wyrwały Maniona z zadumy. Zorientował się, że Frid wraz z pozostałymi graczami przyglądają się mu. Rozejrzał się i z zakłopotaniem stwierdził, że istotnie przeszedł obok piłki. - Przepraszam - mruknął i właśnie zamierzał zawrócić, gdy rozległ się dźwięk alarmu. Przed graczami pojawił się hologram jakiejś postaci. Manion rozpoznał w nim jednego ze współpracowników doktora Lebry. Geninżynier skłonił głowę i oznajmił; - Szanowni panowie, proszę mi wybaczyć to najście, ale wasze osoby są pilnie oczekiwane w sektorze badań Opoponaksów. - Dlaczego? - spytał Okimoto. - Co się stało? - Coś niezwykłego - odpowiedział geninżynier. * * * Rozdział VII - Kochasz mnie? Moreau uścisnął ją przyjaźnie. - Przecież wiesz, że tak. Był wczesny - chociaż sztucznie generowany - poranek i leżeli w poprzek dwóch łóżek, które już dawno zsunęli razem. Obydwoje byli nadzy, właśnie skończyli się kochać. Kochali się bardzo często. Nie mieli poza tym właściwie nic do roboty. W prymitywnym zestawie wideo można było oglądać tylko kiepskie niemieckie filmy z epoki. Mogli wybierać między dętą propagandą a musicalami, które były jeszcze gorsze. Na początku oglądali je z niezdrową fascynacją, ale kiedy w następnym tygodniu zaczęły się powtarzać w tym samym zestawie, przestali. Teraz słuchali tylko radia, w którym czasem puszczano muzykę klasyczną. Steven naprawdę zakochał się w Mary. Przynajmniej tak sądził. Obawiał się jednak, że w podobnych okolicznościach mógłby zakochać się w każdej przystojnej kobiecie. - Kocham cię - powiedziała Mary. - Wiem. Ciągle mi to powtarzasz. Jak to już mu się zdarzało w przeszłości, zastanawiał się nad nierzeczywistością całej sytuacji. Nie tylko nad sztucznością Paryża z okresu drugiej wojny światowej, ale także nad tym, że miał romans z byłym mężczyzną. Nie potrafił sobie wyobrazić Mary jako mężczyzny. Jej wcześniejsze męskie wcielenie nie miało dla niego znaczenia. Postrzegał Mary i mężczyznę, którym była, jako dwie różne osoby. Zresztą teraz już nie była tą samą kobietą, która wskoczyła do jego samochodu na iluzorycznej ulicy w Perth. Stała się delikatniejsza, mniej pewna siebie i wciąż nękały ją wyrzuty sumienia z powodu postępków popełnionych we wcześniejszym okresie życia. I to był problem. Poprzednia Mary dałaby radę wymyślić jakiś plan, pozwalający wyplątać się z obecnych problemów. Przebywali w Paryżu już siedem tygodni. Jedynym naprawdę groźnym momentem było owo spotkanie pięć tygodni temu z niemieckimi niby-żołnierzami. Od tamtej pory nie zdarzyło się nic podobnego, ale Mary była pewna, że poszukiwania ich wcale nie osłabły, więc Steven nie mógł nigdzie wychodzić. Powoli zaczynał wariować. Obawiał się, że jeśli wkrótce się stąd nie wyrwą, na serio zacznie rozważać pomysł poddania się. Nie wspominał o tym Mary, ponieważ miał nadzieję, iż nigdy do tego nie dojdzie. - Jesteś głodny? - spytała. - Potwornie. - Wyjdę i kupię coś na śniadanie. Wstała z łóżka i zaczęła się ubierać. Ostatnim elementem jej stroju był kapelusz z woalką. W ubraniu z lat czterdziestych wyglądała jak reszta więźniarek w "Paryżu". I jej przebranie wciąż się sprawdzało. Ale za każdym razem, gdy wychodziła do miasta, czuł kamień w żołądku. Bał się, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. - Jak wyglądam? - spytała. - Dzięki Bogu, okropnie. Roześmiała się, posłała mu całusa i wyszła. Steven położył się na łóżku, pogrążony w niespokojnych rozmyślaniach. Odtworzyła wszystkie jego wspomnienia i zneutralizowała neurowszczep w mózgu. Teraz, gdy wyglądał przez okno, widział, gdzie się naprawdę znajdowali - wewnątrz ogromnego cylindra. Wciąż czuł się nieswojo dostrzegając na "niebie" nad sobą inne sektory i miasta, ale powoli zaczynał się już przyzwyczajać. Mary wróciła po pół godzinie. Żadnych kłopotów. Rozpoznała kilku członków Yakuzy, ale oni jej nie rozpoznali. Wstał z łóżka i ubrał się, podczas gdy ona nakrywała do stołu. Usiedli do śniadania, składającego się z syntetycznej kawy, rogalików i miodu. Wprawdzie Steven wolałby talerz jajecznicy i parówki, ale było to przyzwyczajenie, które zostało mu z pobytu w latach pięćdziesiątych w Australii. Kiedy zaczęła wracać mu pamięć, z przerażeniem uświadomił sobie, że żywił się mięsem pochodzącym z zarżniętych żywych zwierząt, ale Mary uspokoiła go, mówiąc mu, iż wszyscy więźniowie Czyśćca tylko myślą, że jedzą mięso uzyskiwane dzięki takim barbarzyńskim praktykom. Wszystkie gatunki mięsa dostępne w Czyśćcu otrzymywano, podobnie jak w światach zewnętrznych, syntetycznymi metodami, i nie cierpiało na tym żadne żywe stworzenie, jeśli nie brało się pod uwagę żywych komórek syntetycznego mięsa. W połowie śniadania Mary nagle odstawiła filiżankę i powiedziała: - Steven, muszę powiedzieć ci coś ważnego. - Czoo? - wymamrotał z ustami wypełnionymi rogalikiem. Popatrzyła mu prosto w oczy. - Chcę mieć z tobą dziecko. Steven prawie się udławił. * * * W obecnych czasach w Japonii żyło bardzo niewielu mieszkańców. Japończycy osiedlali się prawie wszędzie, ale tylko nieliczni - elita - nadal zamieszkiwali Kraj Kwitnącej Wiśni. Wyspy Japońskie zostały zamienione w świątynię poświęconą przodkom rasy. W ostatnim stuleciu wyburzono miasta, zlikwidowano fabryki i farmy, i cały kraj zamieniono w idealnie sielską krainę. W miejscach, gdzie kiedyś wznosiły się miasta takie jak Tokio, obecnie rozciągały się bezkresne puszcze kwitnących wiśni. Elity, którym zezwolono na mieszkanie w świętym kraju, obejmowały, rzecz jasna, cesarza, jego rodzinę i dwór, osoby wyjątkowo zasłużone i różnych wysokich funkcjonariuszy korporacji. W sumie populacja Wysp Japońskich wynosiła około pięciu tysięcy ludzi. Wśród nich znajdował się Kondo Izumi, najpotężniejszy człowiek w Korporacji Shinito. Należała do niego dziesięcioakrowa posiadłość na południowym skraju wyspy Kiusiu. Pewnego letniego poranka siedział właśnie w swoim ogrodzie i rozmyślał o urodzinach cesarza. Wypadały za miesiąc i Izumi rozważał, w jaki sposób Korporacja Shinito będzie mogła godnie uczcić tak uroczysty dzień. Najbardziej przemawiał do niego pomysł, aby zorganizować nad Japonią wielki pokaz fajerwerków. Pokaz musiałby objąć wielki obszar o promieniu tysięcy mil. Byłby bardzo kosztowny i wymagał wielu przygotowań, aby zdążyć na czas, ale podobał mu się. Kiedy na werandzie pojawił się służący, Izumi skrzywił się. Wydał wyraźne polecenie, by mu nie przeszkadzać. - O co chodzi, Kiku? - spytał poirytowany. Służący ukłonił się. - Pilna wiadomość, proszę pana. Pan Araki Hyuga. - Dlaczego zatem nie przyniosłeś mi komunikatora? - spytał sucho. - Pan Hyuga użył tajnego łącza holograficznego, proszę pana. Chce rozmawiać z panem twarzą w twarz. Izumi ponarzekał na niejapońskie pochodzenie Hyugi, wstał i poszedł za służącym do wnętrza domu. Podszedł do holokomunikatora w kącie gabinetu, gdzie oczekiwał na niego hologram Hyugi. Izumi zauważył, że jego rozmówca wygląda na bardzo poruszonego. Okazywanie uczuć nie leżało w jego naturze - czasem Hyuga zachowywał się bardziej po japońsku niż rodowici Japończycy. Izumi zaniepokoił się. - O co chodzi? - O nasze specjalne osiedle Takata. Straciliśmy z nim kontakt. - Jak mogło do tego dojść? - krzyknął Izumi. - Nie wiem, ale takie są fakty. Takata i jej mieszkańcy nagle zniknęli z sieci łączności. Odcięte są wszystkie łącza laserowe i radiowe. Nie dociera tam żadna wiadomość i nie otrzymujemy stamtąd żadnych informacji. Tak jest we wszystkich zakresach widma. Izumi był zaszokowany. To wręcz niewyobrażalne. Co się mogło stać? - Czy wysłano statek zwiadowczy? - Jeden ze statków z naszej najbliższej bazy, Oki, wyruszył już w drogę. Oczekujemy jego przybycia na miejsce przeznaczenia za sześć godzin. - Czy są jakieś hipotezy? Hyuga przecząco potrząsnął głową. - Żadnych. - Po chwili dodał. - Wiem, że to całkiem bezpodstawne, ale denerwuję się, iż ma jakiś związek z... z... - nie dokończył. Izumi popatrzył na niego przerażony. - Projektem Opoponaks - dokończył cicho. * * * Z daleka osiedle Takata wyglądało jak gigantyczna puszka po piwie z olbrzymim metalowym kwiatem na jednym końcu. Płatki "kwiatu" zawierały słoneczne baterie. Mickey Yamada, paląc wolnego od substancji rakotwórczych papierosa, wyglądał przez iluminator swojego statku "Gully Foyle", podczas gdy komputer wprowadzał go na orbitę wokół osiedla. Yamada nie chciał przyznać - nawet przed samym sobą - że jest zdenerwowany. Takata nie odpowiadała na wezwania radiowe i komandor nie potrafił wyobrazić sobie, co mogło zajść w osiedlu. Instrukcje, które dostał od swoich przełożonych, były mętne i utrzymane w niepokojącym tonie. Wynikało z nich jedynie, że zdarzyło się coś ważnego, ale nie podano żadnych szczegółów. W kabinie położonej za sterówką znajdowali się zarówno lekarze, jak i w pełni uzbrojony oddział straży bezpieczeństwa. Obecność tych drugich nie dodawała mu otuchy, zwłaszcza że na Takacie nie brakowało ochroniarzy. - Nie widzę żadnych uszkodzeń - zameldował drugi pilot Tan Struycken uważnie oglądając na jednym z monitorów największe powiększenie obrazu osiedla. - Żadnych oznak dekompresji. Struycken wysunął teorię, że Takata mogła zostać uderzona przez olbrzymi meteor. Yamada powątpiewał w taki przebieg wypadków. Obrona przeciwmeteorytowa Takaty była bez zarzutu, chociaż naprawdę wielki meteor lub asteroida, zdolne przebić się przez obronę tak dużego osiedla, mogłyby wybić je z orbity i spowodować rozległe uszkodzenia. Nie, to musiało być coś innego. A nawet gdyby osiedle zostało zniszczone przez uderzenie meteoru i nawet gdyby wszyscy zginęli, nie tłumaczyło to całkowitej awarii systemów elektronicznych i laserowych. Zresztą wtedy na wszystkich zakresach radiowych zostałby automatycznie nadany sygnał alarmowy. Weszli na orbitę stacjonarną wokół Takaty. Yamada przejął stery i zaczął kierować "Gully'ego Foyle'a" do wielkiego wirującego osiedla. Z przyzwyczajenia poprosił o zezwolenie na dokowanie. Nie otrzymał odpowiedzi. Zewnętrzne oświetlenie było wygaszone. Na powierzchni nie lśniło żadne, nawet najmniejsze światełko nawigacyjne. Wciąż zbliżając "Gully'ego Foyle'a" do wirującej bryły, Yamada skierował statek w stronę centralnej części, gdzie znajdowały się doki. One także były pogrążone w ciemności. Wyregulował ruch obrotowy statku tak, aby pasował do obrotów osiedla. Od tej chwili bryła osiedla zamarła przed nimi, a gwiazdy zaczęły zataczać kręgi na niebie. Yamadzie zakręciło się w głowie, ale kiedy statek zbliżył się do Takaty, razem z Tanem mogli dojrzeć szczegóły potężnej konstrukcji. Lub raczej nie mogli, ponieważ Takata zasłaniała sobą słońce i znaleźli się w całkowitej ciemności. Yamada sięgnął do przełącznika systemu umożliwiającego wizualizację obrazu radarowego. Dzięki niemu mogli dojrzeć szczegóły na powierzchni osiedla. - Co się dzieje? Co widzisz? - Na jednym z ekranów pojawiła się twarz bezpośredniego szefa Yamady, Kenichiego Tasuno. - Jeśli ktokolwiek żyje, z pewnością utrzymuje to w sekrecie - odpowiedział Yamada. - Szukam otwartego luku. Jak na razie nie mamy szczęścia, wszystkie pokrywy są zamknięte. Jest! Widzę otwarty luk! Spróbuję dokowania bez pomocy automatyki osiedla. Potem ręcznie zamkniemy zewnętrzną pokrywę i postaramy się otworzyć wewnętrzną... jeśli nam się uda. - Dobrze, zrób to - stwierdził Tasuno bez chwili wahania. Jednak Yamada się wahał. Najpierw uprzedził przez interkom pasażerów o swoich zamierzeniach. Potem wyrzucił niedopałek i zapalił następnego papierosa. Trzymając go delikatnie w ustach przystąpił do działania. Był to bardzo trudny manewr. Jeśli luk leżałby dokładnie na osi obrotu osiedla, bardzo łatwo można by zsynchronizować obroty statku z ruchem stacji kosmicznej, ponieważ jednak dok znajdował się w pewnej odległości od osi, wrota zataczały koło o średnicy kilkuset metrów. "Gully Foyle" musiał idealnie skopiować ten ruch. W normalnych warunkach cała procedura zostałaby przeprowadzona automatycznie, co znacznie by ją uprościło, ale w obecnej sytuacji nie można było liczyć na automatyczne naprowadzanie. Yamada nerwowo palił papierosa, kiedy statek zbliżał się do otwartych wrót. Dzieliło go od nich tylko kilka metrów... - Uda nam się - stwierdził cicho Tan. Pokrywy luku gwałtownie się zamknęły. W chwili gdy Yamada przestawił silniki na wsteczny ciąg, wiedział, że jest za późno. Tan krzyknął. Potem rozległo się głuche uderzenie i odgłos miażdżonego syroplastyku, kiedy dziób "Gully'ego Foyle'a" uderzył o zamknięte pokrywy. Po chwili dobiegł ich znacznie gorszy dźwięk: ryk uciekającego powietrza. * * * Kiedy wiadomość o losie ekspedycji dotarła do Kondo Izumiego, natychmiast poleciał ze swojej posiadłości na Kiusiu do głównej siedziby Korporacji Shinito w Sydney. Pozostali trzej szefowie - Shimpei Murakami, Araki Hyuga i Takie Arakawa -już siedzieli wokół okrągłego dębowego stołu w sali konferencyjnej. Wszyscy mieli ponure miny. Izumi zajął swoje miejsce i popatrzył na pozostałych. - No i co? - spytał w końcu. - Co teraz zrobimy? Nikt nic nie powiedział. Araki Hyuga po prostu odchrząknął. - Panowie - stwierdził Izumi. - Znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji. Coś bezprecedensowego wydarzyło się w osiedlu Takata i musimy przyjąć, że ma to jakiś związek z Projektem Opoponaks. - Ale jak to się mogło stać? - zapytał Arakawa prawie płaczliwym tonem. - Z ostatniego sprawozdania wynikało, że Opoponaksy były ledwie rozwijającymi się embrionami. W jaki sposób mogą być odpowiedzialne za wszystko, co się wydarzyło na Takacie? - W tej chwili nie mam pojęcia - oświadczył chłodno Izumi. - Ale jakie inne wyjaśnienie wchodzi w rachubę? W związku z tym, co się stało ze statkiem ratunkowym, możemy wnioskować, że nasz personel nie ma już wpływu na losy osiedla. Ktoś inny przejął kontrolę. Pozostaje tylko odpowiedź na pytanie, co możemy z tym zrobić? - Mamy jeszcze dwa statki ratunkowe - zauważył Hyuga. - Które są bezużyteczne, dopóki nie dostaną się do wnętrza osiedla - zauważył Izumi. - Mogą użyć siły - szczerze powiedział Murakami. - Zabrać z Księżyca ciężki sprzęt i dostarczyć go tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Można założyć kopułę ciśnieniową i pod jej osłoną przebić się do środka. Izumi machnął tylko ręką. - Tak, tak, ale potrwa to kilka tygodni i nie wiadomo, jak w tym czasie rozwinie się sytuacja. Musimy podjąć działania tak szybko, jak to tylko możliwe, zanim... - Przerwał. Nie musiał kontynuować. Wszyscy zebrani wiedzieli, co to znaczy. Na zewnątrz korporacji nie mogło wydostać się ani jedno słowo na ten temat. - Musimy poradzić się komputera Shinito - zasugerował Hyuga, unosząc twarz do sufitu. Inni za jego przykładem zrobili podobnie. - Czy jesteś obecny, Wielki? - spytał Izumi. - Oczywiście - odpowiedział AI swoim głębokim męskim głosem. - Czy masz jakieś hipotezy tłumaczące wydarzenia na Takacie? - ciągnął Izumi. - Przykro mi, ale brak wystarczających danych. Na długą chwilę w sali konferencyjnej zapadła cisza. Wreszcie przerwał ją niezadowolony Izumi. - I to wszystko? To znaczy, wybacz mi, Wielki, ale ja, my, spodziewaliśmy się po tobie przynajmniej kilku teorii na temat tych wydarzeń... - Tak samo jak wy muszę poruszać się na oślep. Bez danych nie jestem w stanie sformułować żadnych teorii. Izumi zdecydowanie nie był usatysfakcjonowany taką odpowiedzią. - A czy przynajmniej zgadzasz się, że Projekt Opoponaks w jakiś sposób wiąże się z tymi niespodziewanymi wydarzeniami? - Wygląda to na uzasadnioną sugestię, ale nie mogę podać żadnych wyjaśnień, w jaki sposób mogło do tego dojść. Odpowiedzi AI zaczęły irytować Izumiego. - A jednak zgodziłeś się na kontynuowanie projektu. Dlaczego nie przewidziałeś, że coś takiego może nastąpić? - Skoro wciąż nie wiem, co się wydarzyło, jak mogłem to przewidzieć? - odparł AI. - Ale zaaprobowałeś projekt - zaprotestował Izumi. - To prawda. Rozważyłem potencjalne korzyści i ewentualne zagrożenia i wtedy podjąłem taką decyzję. Uważałem także, iż podjęte środki ostrożności pozwolą na zabezpieczenie przed wszystkimi możliwymi ewentualnościami. W istocie sądziłem nawet, że te podjęte przez szefa ochrony Takaty są przesadne. - A zatem przyznajesz, że się pomyliłeś? - ciągnął Izumi. - Tak. Tak jak my wszyscy. Oczywiście, z wyjątkiem nowego szefa ochrony. Ale okazuje się, że nawet jego ostrożność nie wystarczyła, aby uchronić Takatę przed niespodziewanymi skutkami projektu. Izumi popatrzył na swoich kolegów, po czym zwrócił wzrok ku sufitowi. - A tak przy okazji, czy masz jakieś propozycje co do tego, co powinniśmy zrobić? - Owszem, mam - odparł AI ku głębokiemu zdumieniu Izumiego. - Jakie? - Należy zniszczyć Takatę. Zniszczyć osiedle i wszystko, co się w nim znajduje. Jak najszybciej. * * * Rozdział VIII Sebastian Chimes właśnie zasiadł do stołu, zamierzając zjeść cały zestaw ostro przyprawionych indyjskich potraw, które na nim stały, kiedy otrzymał wiadomość od AI MKS-u. Komputer ponownie życzył sobie spotkać się z nim osobiście. - Odczep się - mruknął Chimes, wstając z krzesła. Posłał jedzeniu tęskne spojrzenie, pospiesznie opuścił swój apartament dla VIP-ów i udał się do centrum kontroli. Usiadł w fotelu przed stanowiskiem łącza bezpośredniego. Tak jak poprzednio zdjął kapelusz i położył go na kolanach, po czym oparł głowę o zagłówek... ,..i natychmiast przeniósł się do innego świata. Rozejrzał się z niedowierzaniem. Stał w pokoju przypominającym salon dziewiętnastowiecznego burdelu. Wszędzie zwieszały się szkarłatne zasłony, a meble obito czerwonym pluszem. Lustra w złoconych ramach wisiały na ścianach, a jedną z nich całkowicie zdominowało krzykliwe malowidło, przedstawiające półleżącą nagą kobietę. Jej twarz wyglądała znajomo. Gdy Chimes przyglądał się jej z uwagą, usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju. Odwrócił się pospiesznie. - Dobry Boże - mruknął pod nosem. AI MKS-u ponownie przyjęło kształt młodej kobiety, którą poznał pod imieniem Miriam, ale tym razem jej wygląd był zupełnie inny. Miriam miała na sobie obcisły kostium z czarnej błyszczącej skóry. Głęboko wydekoltowany żakiet odsłaniał prawie całe piersi. Miriam założyła także wysokie czarne buty na niebotycznych szpilkach. Na jednym ramieniu miała czarny pejcz. - I co myślisz? - spytała i zrobiła piruet, prawie tracąc równowagę z powodu absurdalnie wysokich obcasów. Niezłe wejście, pomyślał ironicznie Chimes. - Cóż... interesujące - stwierdził głośno. - Interesujące? Myślałam, że perwersyjne będzie bardziej pasującym określeniem. Zestawienie mojej słodyczy i niewinności z tym agresywnie seksualnym strojem wytwarza specyficzne napięcie. Ale co ty o tym wiesz? - roześmiała się. Po chwili dodała: - Proszę, siadaj - wskazała wyściełane krzesło. Chimes usiadł. - Masz ochotę na coś do picia? - spytała. Skinął głową. Miriam klasnęła w dłonie. Do pokoju weszła druga kobieta. Była przystojna, ale nie tak piękna jak Miriam. Miała na sobie staromodną bieliznę erotyczną: obcisły czerwono-czarny gorset unoszący jej piersi, koronkowy pas do pończoch, czarne majteczki i czarne siatkowe pończochy. Podobnie jak Miriam, nosiła bardzo wysokie szpilki. Trzymała tacę z dwoma kieliszkami szampana. Pierwszy podała Miriam, a dopiero potem obsłużyła Chimesa, nachylając się głęboko. Nie mógł nie spojrzeć na jej biust. Głośno zaburczało mu w żołądku. Wziął kieliszek. Kobieta wyszła z pokoju, prowokacyjnie poruszając półnagimi pośladkami. Chimesowi ponownie zaburczało w brzuchu. Upił łyczek szampana i spytał: - Po co to wszystko? - Co? - udała niewinność. Uniósł kieliszek. - To wszystko. Ta cała dziwaczna maskarada. - Po prostu mnie to bawi. Nie podoba ci się? - Nieszczególnie. - Zastanawiał się, po co jej pejcz. - Czy możemy przejść do rzeczy? Jakiś nowy problem? - Tak, związany z twoim starym kłopotem. Błysk. Duch. Nie jesteś nic a nic bliżej schwytania. - To nie było pytanie. - Nie - stwierdził krótko. - Cóż, schwytanie tej osoby stało się jeszcze bardziej palące. - Doprawdy? - spytał czując niepokój. - Dlaczego? - Dowiedziałam się, że w osiedlu Takata wydarzyła się pewna katastrofa. Chimes zmarszczył brwi. - Jak myślisz, co to mogło być? Przebicie powłoki? Zakłócenia w działaniu tarczy antypromiennej? - Być może, ale raczej w to nie wierzę. Konwencjonalna katastrofa nie byłaby utrzymywana w tajemnicy... a Shinito usilnie stara się wyciszyć całą sprawę. - Wypiła szampana i odstawiła pusty kieliszek na stół, pochylając się tak jak usługująca im kobieta. Jej skórzana marynarka rozchyliła się odsłaniając sutki. Były małe i różowe. Soki żołądkowe Chimesa zaczęły wariować. Odchrząknął i spytał: - A zatem, co się, twoim zdaniem, stało? - Podejrzewam, że katastrofa może mieć związek z tym, co twój Błysk skradł z Takaty. - Doprawdy? - Chimes był zaskoczony. Nie widział żadnego związku. - Dlaczego? - Obu wydarzeniom towarzyszy ścisła tajemnica. Bez wątpienia łączą się ze sobą. Chimes przez chwilę rozmyślał. - Przypuszczam, że istotnie może tak być. Takata jest stacją badań biologicznych. Może dokonali jakiegoś przełomowego odkrycia w geninżynierii? Błysk skradł istotne dane. A potem... - Doświadczenia się nie udały - dokończyła Miriam. Skinął głową. - Jakiego rodzaju mogły być te eksperymenty? Skoro wywarły taki wpływ na Takatę? - Nie wiem, ale to bardzo ważne, abyśmy jak najszybciej się dowiedzieli. Cokolwiek się tam wydarzyło, może mieć wpływ na resztę naszego Układu. - Czy nie możemy wraz z innymi korporacjami zmusić prawnie Shinito, aby ujawniła tajemnicę Takaty? - Bez dowodów? Nie. Jak dotąd to są tylko moje podejrzenia. Dlatego musisz odnaleźć Błyska. Jest w posiadaniu podstawowych danych. - Poszukiwania jego osoby ulegają intensyfikacji z godziny na godzinę. Wiesz o tym. Nie tylko wykorzystaliśmy wszystkie Chochliki, ale sprowadziliśmy więcej członków Yakuzy... - A Błysk wciąż się ukrywa. Przez cały czas, mimo wszystkich waszych działań. Chimes skrzywił się. - Tak - przyznał. Miriam stanęła tuż nad nim. Chimes wbił się w fotel. Czy właśnie teraz miał się dowiedzieć, do czego służył pejcz? - Sebastianie, byłabym wdzięczna, gdybyś wreszcie znalazł naprawdę błyskotliwy sposób, który pozwoli nam szybko znaleźć Błyska? Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Tak. - To dobrze. Cieszę się, że to słyszę. - Ku ogromnemu zdumieniu Chimesa usiadła mu na kolanach. Poczuł ciężar jej ciała wciskającego się w jego kościste biodra. Położyła ręce na jego ramionach i przysunęła się do twarzy. Marynarka znowu się rozchyliła. Owionął go zapach silnych jaśminowych perfum. Twarz Miriam znalazła się kilka centymetrów od jego własnej. Kobieta spojrzała głęboko w oczy Chimesa. - Ponieważ będę bardzo, bardzo wdzięczna, Sebastianie - powiedziała łagodnie - jeśli to dla mnie zrobisz. Pomyślał czule o jedzeniu stojącym na stole w jego apartamencie. To była tortura. Musiał przekonywać samego siebie, że ta kobieta jest w rzeczywistości sztuczną inteligencją, której czujniki obejmują całą przestrzeń Układu Słonecznego; kimś, kto jest w stanie odbierać sygnały w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych, a jego fizyczne ciało składa się z elementów rozrzuconych na kilku planetach i osiedlach, rozproszonych po całym Układzie; kimś, kto posiada wielką, wieloosobowościową jaźń i potrafi myśleć z szybkością niemożliwą do wyobrażenia. Dlaczego więc uprawiała - uprawiało - z nim te głupie gierki? Pocałowała go w usta i nagle wszystkie myśli o jedzeniu opuściły jego umysł. Ogarnęła go fala pożądania, dużo gwałtowniejszego, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się to w rzeczywistym życiu. Pomyślał: "Suka! Pieprzy się z moim mózgiem!" Ale nie potrafił sobie pomóc. Pożądał jej bardziej niż czegokolwiek na świecie. Przestała go całować i szepnęła mu do ucha: - Daj mi to, o co proszę, a obiecuję ci przeżycie nieopisywalne żadnymi słowami... I nagle znowu siedział w fotelu w centrum łączności. Na kolanach leżał kapelusz, a ramiona obejmowały pustkę. Co gorsza, nie miał już apetytu. To znaczy na jedzenie, bo na Miriam - owszem. I to wielki. Nagle zapragnął wybuchnąć płaczem. * * * Mickey Yamada umierał z chęci zapalenia papierosa. Ale opierał się pokusie. Wciąż tracili powietrze z głównej kabiny i i choć był pewien, że statek ratunkowy przybędzie, zanim sytuacja stanie się krytyczna, nie mógł sobie pozwolić na stratę tlenu. Mało brakowało. Po zderzeniu z pokrywą luku nastąpiła szybka dekompresja w kabinie pilotów, ale Yamada wraz z Tanem wydostali się i zamknęli za sobą śluzę. Tan dostał krwotoku z nosa, lecz w sumie nie odnieśli większych obrażeń. Pasażerowie w kabinie także niezbyt ucierpieli. Po chwili, kiedy jego tętno wróciło do mniej więcej normalnego rytmu, Yamada założył skafander i udał się na inspekcję uszkodzeń. Dziób, w którym mieściła się kabina pilotów, był nie do naprawienia. Reszta powłoki "Gully'ego Foyle'a" także nosiła ślady uszkodzeń. Na groźnie wyglądające szczeliny nakleił łatki z syroplastyku w nadziei, że zdoła powstrzymać ucieczkę powietrza z głównej kabiny. Później przekonał się, że zwolnił tempo wycieku, ale nie udało mu się go całkowicie opanować. Statek dość szybko dryfował w przestrzeń. Energia zderzenia nadała mu wystarczającą prędkość, aby mógł wyrwać się z pola grawitacyjnego Takaty. Kiedy Mickey Yamada skończył uszczelnianie kadłuba, uświadomił sobie nowe zagrożenie, które mogło ich spotkać ze strony kosmicznego osiedla. Wprawdzie wciąż nie dawało znaków życia, ale Yamada czuł się odsłonięty. Zrozumiał, że ktokolwiek kontrolował Takatę, mógł bez kłopotu wykorzystać system obrony przeciwmeteorytowej do rozbicia "Gully'ego Foyle'a" w pył. Nawet gdy Yamada znalazł się z powrotem w środku statku, nie poczuł się ani odrobinę pewniej. Nie mógł zrobić nic więcej, niż tylko czekać na ratunek ze strony innego statku, który z pewnością już znajdował się w drodze. Ale oczekiwanie zakłócała myśl, że w każdej chwili ktoś zarządzający osiedlem z łatwością może ich zniszczyć. W miarę upływu czasu strach Yamady zmienił się w gniew. Zdecydował, że osobiście dopilnuje, aby odpowiedzialni za dzisiejsze wydarzenia drogo za to zapłacili. * * * Moreau dokonał bieżącej kontroli swoich finansów. Jego bionantech wyświetlał dane bezpośrednio na siatkówce. Z przyjemnością stwierdził, że w czasie całego pobytu w Czyśćcu jego wspólnik Wally Kubilius regularnie wpłaca mu na konto zyski z działania firmy. Niestety, po dokładniejszym przestudiowaniu stwierdził, że te pieniądze są zajmowane na pokrycie grzywny. Oswoił się już ponownie z używaniem swojego bionantechu. Wiele z jego funkcji zostało wyłączonych przez operatorów z Czyśćca, łącznie z automatyczną kontrolą układu krążenia, w nadziei, że styl życia połowy dwudziestego wieku może wywoła jakieś choroby, nie wspominając już o śmierci. Ale obecnie te funkcje zostały reaktywowane i Moreau mogąc kontrolować swoje płuca i naczynia krwionośne za pomocą armii mikrorobotów, czuł się znacznie szczęśliwszy. - Steven? Wyłączył swój bionantech i odwrócił się do Mary. - Tak? Siedziała w jedynym fotelu, pochylona do przodu z rękoma między udami. Sprawiała wrażenie spiętej. Miał nadzieję, że Mary nie zacznie znowu rozmawiać o dziecku. Steven miał błogie poczucie, że zażegnał kryzys na tym tle obiecując, iż zastanowi się nad sprawą poważniej, gdy tylko wyplączą się z obecnej sytuacji. Tak naprawdę jednak nigdy nie rozumiał potrzeby posiadania dzieci. Oczywiście, gdyby wszyscy podzielali jego poglądy, ludzkość znalazłaby się na skraju katastrofy, ale on osobiście nigdy nie odczuwał chęci bycia ojcem. Ponadto uważał, że małe dzieci są piekielnie nudne. Przypuszczał, że być może zmieniłby zdanie, gdyby dziecko osiągnęło stopień rozwoju, w którym byłoby zdolne do poprowadzenia błyskotliwej rozmowy (chociaż zdawał sobie sprawę, że mnóstwo ludzi nigdy nie osiągało takiego etapu), ale nie zamierzał przechodzić całego okresu rodzicielskiego, aby się o tym przekonać. Niechęć do posiadania potomstwa była jedną z nielicznych rzeczy, co do których zgadzał się ze swoją byłą żoną. Tasma wyraźnie nie posiadała instynktu macierzyńskiego, podczas gdy w organizmie Mary szalały hormony, odpowiedzialne za wystąpienie pierwotnych potrzeb. Bez przerwy powtarzała, że pragnie spełnienia, chce coś osiągnąć - innymi słowy urodzić dziecko - aby w jakiś sposób zadośćuczynić za próżne, destrukcyjne życie, które prowadziła jako mężczyzna. W końcu trafiły do niej argumenty Steve'a, że Paryż z 1941 roku nie jest najlepszym miejscem do wychowywania potomstwa. Przez kilka ostatnich dni nic nie wspominała na ten temat, ale wyglądało na to, że okres spokoju zbliża się ku końcowi... - Muszę z tobą porozmawiać. Jego tętno przyspieszyło. - Doprawdy? - Chcę ci opowiedzieć o tym, w jaki sposób zdobyłam mój specjalny bionantech. Steven poczuł wielką ulgę i ciekawość. - Wspaniale! - Już kilka razy chciał ją o to zapytać. - Ale najpierw powiem ci coś o mojej przeszłości. Steven z powrotem usiadł na łóżku. - Zaczynaj. - Jestem Marsjaninem w trzecim pokoleniu. Kiedy moja rodzina tam się sprowadziła, planeta wciąż była na etapie kolonizowania. Moi dziadkowie ze strony matki byli inżynierami górnictwa i osiedlili się na obszarze Tiridates, na północy, gdzie znaleziono duże złoża rud żelaza, niklu i złota. Znaleźli się wśród pierwszych mieszkańców Rush City, które w ciągu paru następnych lat rozrosło się do całkiem sporych rozmiarów. Urodziła się tam moja matka i jej dwóch braci. Kiedy miała dwadzieścia lat, zakochała się i poślubiła faceta prowadzącego hotel i bar. Mojego ojca, Vincenta Racka. Jednak w owym czasie minął już okres prosperity i miasto zaczęło chylić się ku upadkowi. Kiedy byłam nastolatkiem, proces ten dobiegł końca. Działało jeszcze tylko kilka małych kopalni. Dziadkowie przeprowadzili się. Tak samo i wujowie. Ale ojciec nie chciał opuścić miasta. Miał nadzieję, że Rush City stanie się turystyczną atrakcją. Nigdy do niczego nie doszedł, lecz mama została przy jego boku. I ja razem z nimi. Nie mieli pieniędzy, żeby mnie gdzieś posłać, abym zdobył wykształcenie. Moi dziadkowie proponowali pomoc, ojciec jednak był zbyt dumny, by ją przyjąć. Taki właśnie byłem - osiemnastolatek bez żadnych perspektyw. Jedynym sposobem zarabiania pozostawało szukanie skamielin w górach i praca w wyeksploatowanych kopalniach. I wtedy przyjechał on... - przerwała. Moreau poczuł ukłucie zazdrości, spodziewając się, że usłyszy o młodzieńczej miłości Mary, ale po chwili puknął się w głowę, kiedy przypomniał sobie, że wtedy Mary była chłopakiem. - On? - Przedstawił się jako Ryuzo Tanaka. Japończyk. Przyjechał razem z nastoletnią córką, Emi. Nikt nie mógł odgadnąć powodów, które skierowały go do Rush City. Potem zaczęły się plotki. Że się ukrywa, że jest bogaczem. Plotki okazały się prawdą. - Jak mógł się ukrywać? - przerwał Moreau. - Bionantech sprawia, że zawsze można cię zlokalizować. Jeśli go nie spalisz, ale to oznacza elektroniczne samobójstwo. - My się ukrywamy, prawda? - No tak, ale zmieniłaś mój... - przerwał. - Ach. - Mogę opowiadać dalej? Skinął głową. - Jego córka została porwana. Dostał wiadomość od porywaczy. Żądali okupu, wielu jenów. Oczywiście, po kursie czarnorynkowym. Facet był zdenerwowany, ale nie zawiadomił policji. Stąd wywnioskowałam, że się ukrywa. Spotkałam się z nim. Spytałam, co od niego dostanę, jeśli przyprowadzę z powrotem Emi. Spytał, czego chcę. Powiedziałam, że wszystkiego. Stwierdził, że postara mi się to dać. Uwierzyłam mu. Znalazłam porywaczy. Było ich trzech. Zabiłam ich i odprowadziłam Emi do jej ojca. Dotrzymał słowa. - Nie rozumiem. Wstała z fotela i podeszła do okna. Długo wyglądała na panoramę Paryża. Wreszcie powiedziała: - Naprawdę nazywał się Ryuko Mikuni. Miał ponad sto lat, chociaż na tyle nie wyglądał. - Chyba słyszałem to nazwisko. - Był jednym z konstruktorów bionantechów. Geniuszem. W pewnym momencie jednak pozbył się złudzeń, przejrzał na oczy i postanowił się wycofać. Lecz Korporacja Shoehiku, mająca prawa do bionantechów, chciała, żeby dalej dla nich pracował i projektował nowe modele. Więc to zrobił. Ale tylko dla siebie i swojej córki. Tych bionantechów nie można było śledzić. Zapowiedź modelu, który zaprojektował dla mnie. - Ach - westchnął Moreau. - To takie buty. - Powiedziałam, że chcę wszystkiego i dał mi to. Mój nietypowy bionantech daje mi prawie nieograniczone możliwości. Trochę czasu zajęło mi poznanie i nauczenie się korzystania z nich. Aż wreszcie pewnego dnia znalazłam się daleko od Rush City. Przez kilka pierwszych lat ostrożnie używałam bionantechu, ale z upływem czasu stawałam się coraz ambitniejsza. Wreszcie pozbyłam się wszystkich zahamowań i zostałam Duchem. - Rozumiem - stwierdził Steven z namysłem. - Zgaduję, że miałaś wiele szczęścia. - Trochę tak, a trochę nie. - Co przez to rozumiesz? - Doskonale wiedziałam, gdzie ukryją się porywacze. - Skąd? Popatrzyła na niego. - To byli moi przyjaciele. * * * Rozdział IX Kondo Izumi siedział w swoim biurze i wpatrywał się nerwowo w projekcję holo osiedla Takata. Gwałtownie wciągnął powietrze. Na hologramie były także widoczne statki ratunkowe otaczające osiedle. Za trzy godziny powinny zacząć akcję wchodzenia do wnętrza. Jak dotąd ani Izumi, ani jego współpracownicy nie posłuchali rady AI i nie podjęli decyzji o zniszczeniu Takaty. Wszystkim im wydało się to krokiem zbyt drastycznym. Nie tylko ze względu na życie personelu, ale także dlatego, że zniszczenia osiedla nie dałoby się zataić. Zadano by im mnóstwo niewygodnych pytań, a zwłaszcza uczyniłaby to Rada Korporacji i stałoby się niemożliwością utrzymanie prawdy w tajemnicy. Zdecydowali się zatem na zbadanie osiedla przez roboty oraz uzbrojone oddziały. Następne kroki będą zależały od wyniku wstępnych badań. Jeśli okaże się to niezbędne, osiedle zostanie zniszczone. W stronę powłoki Takaty holowano właśnie metalową kopułę o średnicy dziesięciu metrów. Kiedy już zostanie umocowana, wyspecjalizowane roboty bojowe wytną wejście i wkroczą do środka. Wkrótce potem zbliży się statek z oddziałami specjalnymi i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, żołnierze wejdą do wewnątrz. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Izumi modlił się do przodków, aby poszło. * * * Chochlik Rosie niepokoiła się o Sebastiana Chimesa. Zachowywał się dziwnie. Ściśle mówiąc, zachowywał się nieco dziwacznie w inny sposób niż zwykle. Wyglądał na roztargnionego i przestał się ubierać z wyszukaną elegancją. Chodził obdarty, a jego zabawny kapelusz zniknął bez śladu. Ponadto Rosie zauważyła, że Chimes przyglądał się jej raczej niespokojnie. Gdyby nie wiedziała, że to niemożliwe, uznałaby to za spojrzenie pełne pożądania. Jego zachowanie zmieniło się od czasu, kiedy opuścił pokój kontroli po kolejnej prywatnej audiencji u AI. Wyszedł wtedy bardzo pobudzony, krzycząc, że schwytanie Błyska stało się jeszcze pilniejsze, chociaż nie wyjaśnił dlaczego. Kontrolerzy, łącznie z szefem Rosie, usiłowali go uspokoić, zupełnie jednak im się to nie udało. Dzisiaj Chimes milczał, ale w jego oczach lśnił błysk szaleństwa. Wpatrywał się w holograficzną mapę Czyśćca, słuchając dyskusji kontrolerów omawiających nową strategię poszukiwań. I często zerkał na Rosie... Nagle zerwał się. - To bzdury! - krzyknął do kontrolerów. - W taki sposób nigdy nie schwytacie Błyska! Czuję, że wciąż jest w Paryżu. Był tam przez cały czas! Wiem o tym! - Przeszukaliśmy całą strefę paryską - odparł na to szef Rosie, Aspine Tyrene. - I przegapiliście go! Musimy skoncentrować się na Paryżu! Poszukiwania w innych częściach Czyśćca to czysta strata czasu! - Nie możemy odwołać poszukiwań w całym osiedlu wyłącznie na podstawie pańskich przeczuć - odpowiedział szef Rosie. - Niemniej tak szybko, jak to tylko będzie możliwe, poślemy posiłki do strefy paryskiej. Wszystko, żeby tylko pana uszczęśliwić, panie Chimes. - Pieprz się! - skrzywił się Chimes. - Pojadę do Paryża osobiście. I zabiorę ze sobą tego Chochlika! Wskazał prosto na Rosie. "Do diabła", pomyślała dziewczyna. * * * Mickey Yamada przyznał się samemu sobie, że wciąż się boi. Czuł złość na tych z Takaty, którzy uszkodzili "Gully'ego Foyle'a" i prawie zabili jego i Tana, ale teraz, kiedy statek zbliżał się do kopuły ciśnieniowej umieszczonej na poszyciu osiedla, wyraźnie się denerwował. Nie żałował, że zgłosił się do tej akcji na ochotnika, ale oczekiwał od korporacji więcej informacji na temat tego, co może spotkać jego i innych członków ekspedycji, kiedy już dostaną się do środka. Krążyły jednak pogłoski, że szefowie też tego nie wiedzą... Na pokładzie "Wonnego powiewu" znajdowało się pięćdziesięciu sześciu ludzi. Podobnie jak Yamada, mieli na sobie opancerzone kombinezony próżniowe, byli też w pełni uzbrojeni. Nawet gdyby we wnętrzu osiedla panowała normalna atmosfera, mieli nie zdejmować hełmów, ponieważ istniało niebezpieczeństwo skażenia biologicznego. - Kopuła została umocowana - ogłosił obojętny głos w słuchawce, umieszczonej w uchu Yamady. Głos należał do komputera nadzorującego operację. - Roboty wkrótce wkroczą, a "Wonny powiew" zacumuje. Proszę zaczekać na sztuczną grawitację. Rozległo się metaliczne szczęknięcie, kiedy zaskoczyły zaczepy. Następnie usłyszał buczenie serwomechanizmów dokonujących połączenia. Nagle Yamada poczuł własny ciężar i zawrót głowy. Znowu pojawiły się góra i dół. Odkąd "Wonny powiew" osiadł na powierzchni wirującego osiedla, jego także objęła siła odśrodkowa. Uprzęże podtrzymujące kombinezony natychmiast się napięły. Yamada czekał w napięciu. W słuchawce ponownie rozległ się pozbawiony emocji głos. - Roboty weszły do wnętrza osiedla... straciłem z nimi łączność. Yamada drgnął, zaskoczony. Popatrzył na stojącego za nim mężczyznę. On także wyglądał na zdumionego. - Wewnątrz osiedla panuje pole elektromagnetyczne o wysokim natężeniu, które ekranuje wszystkie sygnały - ciągnął głos. - Konsultuję z kierownictwem dalsze postępowanie. Zapadła cisza. Czas mijał w ślimaczym tempie. Minęła co najmniej minuta, zanim komputer odezwał się ponownie. - Podjęto decyzję o kontynuowaniu akcji. Oddział A, przygotować się do wejścia do kopuły. Yamada przyglądał się, jak pierwszych ośmiu ludzi rozpoczęło wspinaczkę w stronę śluzy, która teraz znajdowała się "nad" nimi. On sam należał do oddziału B. Drzwi śluzy otworzyły się i Yamada zauważył wewnątrz mętne światło. Kiedy członkowie oddziału A zniknęli w śluzie, komputer oświadczył beznamiętnie: - Oddział B, przygotować się do akcji. Yamada był w drugiej linii. Odczepił swój kombinezon od uprzęży zabezpieczającej i udał się za swoją prowadzącą, Melanią Chin, w stronę śluzy. Głęboko wciągnął powietrze, przechodząc przez drzwi. Weszli do kopuły. Metalowa kratownica postawiona przez oddział inżynieryjny prowadziła do góry, prosto do znajdującego się nad nimi wejścia, wyciętego w pancerzu osiedla. Widział ostatnich członków oddziału A znikających w okrągłym otworze. Wspiął się na kratownicę zaraz za Melanią. Bardzo szybko przeszedł przez wybity przez roboty szyb: minął osłonę antyradiacyjną, trzydziestocentymetrową warstwę zewnętrznego pancerza, warstwy izolacyjne, instalacje, plątaninę kabli, cienki pancerz wewnętrzny i wreszcie warstwę gleby. Jasne światło oślepiło Yamadę, kiedy wystawił głowę nad powierzchnię ziemi. Stanął obok Melanii, sięgnął za plecy, zdjął karabin i rozejrzał się uważnie. Byli na polu golfowym. Członkowie oddziału A uformowali obronny krąg wokół wyjścia. Tutaj także stały roboty. Poza tym w polu widzenia nie było nikogo. Yamada zorientował się, że ze słuchawki dobiega tylko biały szum. Usiłował połączyć się z Melanią przez radio, ale próba nie powiodła się. Dał jej znać na migi, że powinni zetknąć się hełmami. Kiedy to zrobili, reszta ich oddziału wciąż wychodziła z otworu. - Radio nie działa! - krzyknął do niej. Skinęła głową. - Jesteśmy również odcięci od programu dowodzącego! - odkrzyknęła. Odeszła, aby porozumieć się z dowódcą grupy A. Reszta oddziału ciągle jeszcze przechodziła przez otwór. W tym czasie Yamada nerwowo oglądał okolicę - sam nie wiedząc, co chce zobaczyć. Czuł narastający niepokój. Melania wróciła do niego i ponownie zetknęli się hełmami. - Uznaliśmy, że powinnam wrócić na statek i zorganizować alternatywny sposób komunikacji z programem dowodzącym. Może przez połączenie kablowe. Patrzył, jak Melania z powrotem schodzi. Po krótkiej chwili zawróciła. Mimo hełmu wyraźnie widział, że jest zdenerwowana. - Nie mogę wrócić na statek! Nie mogę nawet dostać się do kopuły. Otwór został zablokowany! * * ** - Próbujcie dalej! - powiedział Kondo Izumi w desperacji. - To musi być jakiś błąd techniczny. - Obawiam się, że nie - odparł pozbawionym emocji głosem Ryo Komatsu, kapitan "Wonnego powiewu". - Program dowodzący uważa, że sygnał zakłócający jest specjalnie generowany. - Musicie wysłać więcej ludzi do osiedla! - Inżynierowie wciąż badają tajemniczą substancję, która zablokowała wejście. Jej struktura przypomina pajęczynę, ale bardzo wytrzymałą - wyjaśnił Komatsu. - Jednak nawet jeśli uda im się ją przeciąć albo wyciąć otwór w innym miejscu pancerza i wysłać więcej robotów i ludzi do wnętrza, nie mamy żadnej gwarancji, że sytuacja się nie powtórzy. - Ale pierwsza grupa może mieć kłopoty. Co będzie, jeśli potrzebują pomocy? - zaprotestował Izumi. - Pierwszy zespół może już nie żyć, proszę pana. Nie mamy pojęcia, co zaszło wewnątrz osiedla. Wysłanie następnej grupy do wnętrza byłoby, proszę wybaczyć określenie, lekkomyślnością i wyrazem braku odpowiedzialności. Izumi westchnął. - Przypuszczam, że masz rację. Co proponujesz? - Zgadzam się z programem dowodzącym. Czekamy. Być może pierwszy zespół przejmie jednak kontrolę nad osiedlem. Jeśli im się to uda, odzyskamy z nimi łączność. - A jak program dowodzący ocenia szansę na realizację tego wariantu? - Obawiam się, że to tylko jedna z wielu możliwości, proszę pana - odpowiedział Komatsu - ale należy wziąć ją pod uwagę... i czekać. - Ile? - spytał Izumi. - Przynajmniej cztery godziny. - Hmmm - westchnął Izumi. Wreszcie spytał: - A co o tym sądzą moi znakomici koledzy? Pozostałych trzech dyrektorów, którzy przysłuchiwali się rozmowie Izumiego i kapitana statku w swoich biurach, zgodziło się na czterogodzinne oczekiwanie. Wreszcie odezwał się Araki Hyuda: - A jeśli po upływie tego czasu nadal nie będziemy wiedzieć więcej niż teraz? Co wtedy zrobimy? - Rozważymy konieczność zniszczenia Takaty. * * * Rosie Knight nie bawiła się zbyt dobrze. Od kilku godzin odbywała mozolny marsz po ulicach Paryża w towarzystwie Sebastiana Chimesa, który zaglądał w twarz każdej napotkanej kobiecie. Czasami łapał je za ramiona, przysuwał ich twarze do swojej, a potem zostawiał z wyrazem niechęci, kiedy okazywały się niepodobne do wizerunku Błyska, jaki został mu wszczepiony w pamięć. Kobiety, niezdolne do zauważenia Chimesa lub Rosie, krzywiły się ze zdziwienia i ruszały dalej. - Ona gdzieś tu jest! Wiem to! - mamrotał pod nosem Chimes, puszczając następną podejrzaną. - Przepraszam pana, ale czy nie moglibyśmy gdzieś usiąść i trochę odpocząć? Czuję się bardzo zmęczona i bolą mnie nogi. Chimes gwałtownie odwrócił się w jej stronę i Rosie pomyślała, że za chwilę znów na nią nakrzyczy. Ale gniew w jego oczach powoli zmienił się w coś innego. Rozpoznała to spojrzenie. Kiedyś wiedziała, że w taki sposób patrzył na talerz z jedzeniem. Wzdrygnęła się. - Jesteś zmęczona? Dobrze, odpoczniemy. - Rozejrzał się. - Po drugiej stronie jest kawiarnia. Chodźmy. Poszła za nim. Usiadła przy wolnym stoliku, a Chimes podszedł do baru, otworzył butelkę wina i wziął dwa kieliszki. Dwóch ludzi siedzących przy sąsiednim stoliku westchnęło ze zdumienia. Widzieli, jak butelka i kieliszki po prostu zniknęły. Rozejrzeli się wokół bezradnie. Nie zwracając na nich uwagi, Chimes usiadł naprzeciwko Rosie i napełnił kieliszki. Jeden popchnął w jej stronę. Wzięła kieliszek i upiła mały łyk. Wino było lekko kwaśne. Chimes przeciwnie, wypił zawartość kieliszka na jeden raz i zaraz nalał sobie ponownie. Wpatrywał się uważnie w Rosie. Dziewczyna zauważyła, że jego prawa powieka lekko drży. Poczuła się nieswojo. W końcu Chimes odezwał się: - Przypominasz mi kogoś, panno Knight. - Naprawdę? Kogo? - Mówi o sobie Miriam - wyjaśnił i skrzywił się. - Miriam? To ładne imię - odparła Rosie z wysiloną uprzejmością. - Kim ona jest? Chimes nagle uderzył dłonią w blat stolika. Rosie wzdrygnęła się gwałtownie. - Miriam to nie ona! To rzecz! Rosie nie wiedziała, co na to powiedzieć. Nie chciała dotrzymywać towarzystwa temu okropnemu człowiekowi. Wedle prawa była już po pracy. Z reguły o tej porze siedziała w swoim luksusowym mieszkaniu i oglądała na wideo ulubioną mydlankę "Generation Ship". Po posiłku zazwyczaj wychodziła do klubu Hades, żeby spotkać się z innymi Chochlikami i posłuchać trochę muzyki na żywo. Zamiast tego musiała tkwić u boku Chimesa, który zachowywał się jak człowiek niezrównoważony i nawet niebezpieczny. Być może ojciec miał jednak rację co do wybranego przez nią zawodu? - Czy masz kochanka? - spytał Chimes. - Co? - jego słowa zaskoczyły ją. Powtórzył pytanie. - Cóż - odpowiadała powoli, zastanawiając się, jak by tu zmienić temat. - W tej chwili nie mam nikogo. Z nikim nie jestem naprawdę blisko. - Ale miałaś? Z wahaniem skinęła głową. - Tak. Kilku. - Mężczyzn czy kobiety, jeśli mogę spytać? Miała ochotę powiedzieć, że kobiety, ale obawiała się, że Chimes domyśli się, że kłamie. - Mężczyzn. - Lubisz seks? - Chimes wbił w nią spojrzenie. Tik w oku stał się jeszcze bardziej widoczny. Upiła kolejny łyk wina. Po chwili odpowiedziała: - Oczywiście. Czy ktoś tego nie lubi? - I natychmiast pożałowała swoich słów. Chimes przeniósł wzrok na jej dekolt. Nagle zapragnęła, żeby kostiumy Chochlików nie były tak bardzo wycięte. - A jak się zapatrujesz na seks ze starszymi mężczyznami? "Cholera", pomyślała, "a więc stało się". - Ze starszym mężczyzną? Cóż, nie wiem. To by zależało, jak bardzo jest starszy. - Przypuśćmy, że taki jak ja. Szybko wypiła nieco wina. - No, już odpoczęłam. Myślę, że powinniśmy kontynuować nasze poszukiwania. - Zmieniasz temat. "No pewnie", pomyślała Rosie panicznie. - Widzi pan, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonana, że ma pan rację. Ten sektor byłby idealną kryjówką dla Błyska... - Zaczęła wstawać z krzesła. Ku przerażeniu Rosie Chimes wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek, zmuszając, żeby usiadła. - Proszę odpowiedzieć na moje pytanie, panno Knight. - No... cóż, czy mogę się zastanowić i odpowiedzieć później? Na razie uważam, że naprawdę powinniśmy wrócić do pracy. Sam pan mówił, jak pilne jest odnalezienie Błyska. - Rozejrzała się po kawiarni. - Może być bardzo blisko. - Rosie wskazała samotną kobietę siedzącą kilka stolików dalej. Ubrana była na czarno i gęsta woalka zakrywała jej twarz. Chimes nawet nie spojrzał w jej kierunku. Uścisk jego ręki na nadgarstku Rosie zwiększył się. Dziewczyna jęknęła z bólu. - Chcę usłyszeć odpowiedź na moje pytanie - powiedział zimno. Rosie chlusnęła winem prosto w oczy Chimesa, uwolniła rękę, zerwała się na nogi i wybiegła... * * * Mary była zdumiona, widząc Sebastiana Chimesa ścigającego na ulicy uciekającego Chochlika. Kiedy Chimes wszedł do kawiarni razem z dziewczyną, Mary poczuła się jak sparaliżowana. Nie śmiała wyjść, żeby nie zwrócić na siebie uwagi Chimesa. Siedziała zatem, popijała kawę i oczekiwała na dalszy rozwój wypadków. Nic się jednak nie stało. Zastanawiała się dlaczego. Wyglądało na to, że Chimes był zbyt zajęty rozmową z Chochlikiem, aby zachowywać się normalnie. Mary znała Chimesa całkiem nieźle, ponieważ kiedyś, w poprzednim wcieleniu, spędziła tydzień w jego korporacji jako pracownik. To było zabawne doświadczenie. Postanowiła zostać przy stoliku. Wątpiła, by Chimes zjawił się tu ponownie. Poza tym nie chciała jeszcze wracać do hotelu. Obecnie stosunki pomiędzy nią a Stevenem stały się wyraźnie napięte. Zaczęło się to w chwili, kiedy opowiedziała - nie, do diabła, opowiedział - mu historię otrzymania bionantechu od Ryuzo Mikuniego. Musiała przyznać, że nie była to najweselsza opowieść. Ale też nie tak zła, jak się wydawała. Fakt, Farro, Thur i Becky kiedyś byli jej przyjaciółmi - stworzyli bandę i w przerwach między poszukiwaniem skamielin popełniali drobne przestępstwa - ale kiedy pozostała trójka postanowiła zająć się tym na serio: wypalić swoje bionantechy, pójść na całość i wkroczyć w świat prawdziwych zbrodni, Joster wycofał się z gangu. Nie znajdował przyjemności w tak drastycznych zachowaniach. Usunięcie bionantechu miało zbyt poważne konsekwencje. Mocne życie też zresztą go nie pociągało. Lubił komfort i miał większe ambicje. Toteż drogi jego i pozostałej trójki rozeszły się. Ale kiedy córka Mikuniego została porwana, natychmiast odgadł, kto za to odpowiada. I dokładnie wiedział, gdzie się ukryją... To nie było morderstwo z zimną krwią. Kiedy znalazł ich w opuszczonej kopalni, zyskał przewagę. Polecił, aby oddali mu Emi. Ale ci idioci chwycili za broń. Nie miał wyboru, musiał zastrzelić całą trójkę. Potem czuł się okropnie; zwłaszcza z powodu Becky. Kiedyś byli kochankami. Krótko. Mary czuła się naprawdę podle. Zawołała kelnera i zamówiła duży koniak. * * * Mickey Yamada szczerze żałował, że zgłosił się na ochotnika do tej misji. Całkowicie minęła mu chęć zemszczenia się na tych, którzy zaatakowali "Gully'ego Foyle'a". Działo się coś piekielnie dziwnego i Yamada się bał. Po odkryciu, że droga powrotna do kopuły jest odcięta, dowódcy oddziałów urządzili naradę, aby postanowić, co robić dalej. Według Yamady ekspedycja poniosła klęskę - bez możliwości nawiązania kontaktu z macierzystym statkiem byli praktycznie bezużyteczni - ale dowodzący zdecydowali, że należy ją kontynuować. Dwóm oddziałom polecono zostać przy wejściu, aby utrzymać je na wypadek, gdyby udało się usunąć przeszkodę. Pozostałe cztery formacje miały zająć się głównym zadaniem: zbadaniem centrum administracyjnego osiedla, położonego w bezpośredniej bliskości pola golfowego. Oddział Yamady został wyznaczony do zwiadu, a jemu samemu przypadła rola prowadzącego. Tu już nie zgłosił się na ochotnika, był to pomysł jego oddziału. Jak dotąd nie spotkali nikogo żywego, ale Yamada wciąż odczuwał niepokój. Usiłował sobie wmówić, że jest absolutnie bezpieczny w swoim zbrojonym kombinezonie. Wyświetlacze instrumentów badawczych umieszczone z boku ekranu informowały, że jego uzbrojenie jest w całkowitym porządku. Ale co z robotami bojowymi stojącymi wokół wejścia? Wszystkie były całkowicie bezużyteczne... Coś uderzyło w jego hełm. Krzyknął ostrzegawczo i padł na ziemię. "Spokojnie! Spokojnie! Wciąż żyjesz!", powtarzał sobie. Cokolwiek to było, nie przebiło hełmu. Rozejrzał się wokół poszukując obiektu. Nic... Nagle zobaczył przedmiot, który go uderzył. Leżał kilkanaście centymetrów od niego. To była piłka golfowa. * * * Rozdział X W miarę, jak osobisty ślizgacz Takiego Okimoty zbliżał się do budynku, w którym prowadzono badania Projektu Opoponaks, Paula Maniona ogarniało coraz mocniejsze przeczucie nadchodzącej klęski. "Coś niezwykłego" - tak właśnie odpowiedział geninżynier doktora Lebry na pytanie, co właściwie zdarzyło się w ich laboratorium. Jak dotąd tylko tyle wiedzieli. Ich rozmówca nie wydawał się nawet zdenerwowany, lecz raczej podniecony. Mimo to Manion nie mógł wyzbyć się niepokoju. Kiedy dotarli do zwykłego białego budynku, na zewnątrz wszystko wyglądało jak zwykle. W ścianach nie było okien, tylko pojedyncze wejście, którego pilnowało dwóch uzbrojonych strażników. Nawet Okimoto musiał przed wejściem poddać się kontroli bionantechu. Przez śluzę powietrzną przeszli do nieskazitelnie białej recepcji. Gnąc się w ukłonach, grupka odzianych na biało laborantów pomogła im zdjąć ubrania i założyć kombinezony ochronne. Wyszli przez inną śluzę, za którą znajdował się krótki korytarz, prowadzący do wewnętrznego sektora, całkowicie odizolowanego od zewnętrznych pomieszczeń. Sektor wewnętrzny był metalowym sześcianem o boku długości piętnastu metrów, opartym na słupach. W razie niebezpieczeństwa zarówno sześcian jak i jego zewnętrzny płaszcz można było w każdej chwili wypełnić wysoce toksycznym aktywnym gazem, a także zalać wysokoenergetycznym promieniowaniem neutronowym. Żadna forma życia nie zdołałaby tego przetrwać. Przynajmniej Manion miał taką nadzieję. Przeszli przez kolejną śluzę. Jeden z asystentów doktora Lebry już na nich czekał. - Proszę, szanowni panowie! Tędy. Zaprowadził ich na oddział syntetycznych macic. Powitał ich tam doktor Lebra. Przez przezroczysty hełm widać było, że jego twarz płonie z emocji. - Szanowni panowie, to niewiarygodne! - krzyknął. - Proszę podejść i spojrzeć! Manion wraz z innymi zbliżył się do ukośnej ściany z cienkiego myroszkła, osłaniającej rząd inkubatorów z syntetycznymi macicami. - Numer siedem - powiedział doktor Lebra. - Zwróćcie uwagę na numer siedem! Stojąc między Okimoto a Jeanem Dux, Manion spojrzał w dół. Sześć małych macic nieco przypominało przejrzyste woreczki, wypełnione różnymi rurkami i drutami. Jedna z nich, oznaczona numerem siedem, była inna. Miała około pół metra średnicy, była nabrzmiała i pulsująca. - To zaczęło się jakąś godzinę temu - poinformował ich doktor Lebra. - Indeks podziałów komórkowych jest fantastyczny. Im więcej dostarczamy jej pożywki, tym szybciej rośnie... - A co to dokładnie jest? - spytał Hayden Frid. - Jeszcze nie wiemy - odparł Lebra. Odwrócił się i wskazał w kierunku monitorów. - Zobaczcie sami. Zebrali się wokół ekranu ukazującego wynik dźwiękowego skanowania zawartości macicy numer siedem. Manion ujrzał okrągły kształt otoczony czymś, co można by uznać za nogi. - Wygląda jak krab - stwierdził Dux. - To jest młoda forma Opoponaksa? - spytał Okimoto. Manion miał nieprzyjemne wrażenie, że Opoponaksy są rasą gigantycznych krabów. Albo pająków. - Jak już powiedziałem, nie wiemy, co to jest - powtórzył doktor Lebra. - Ale nie odpowiada charakterystyce młodych form żadnego ze znanych gatunków. Nie jest także czysto organiczne. - Jak to? - spytał Manion. - Częściowo jest organiczne, a cześciowo mechaniczne. Przynajmniej tak sądzę. Jak do tej pory przeanalizowaliśmy strukturę tylko kilku całkowicie nieznanych białek. Wszystko stało się zbyt szybko. Niektóre białka mają krystaliczną strukturę. Utworzyło się coś, co przypomina elektroniczne obwody. Uformowały się także skomplikowane struktury na poziomie molekularnym. To zbyt dużo, aby wszystko ogarnąć... - Czy może pan spowolnić jego rozwój? - wtrącił Manion. - Odstawiliśmy dopływ stymulatorów wzrostu natychmiast, gdy tylko zaczęły się gwałtowne zmiany. Nie wpłynęło to na tempo wzrostu - ciągnął doktor Lebra. - Co by się mogło stać, gdybyście odcięli dopływ pożywki? - pytał dalej Manion. - Cóż, z pewnością by zginął. - Uważam, że powinniście to zrobić natychmiast. - Co ty wygadujesz? - krzyknął Okimoto. - Nie chcemy tego zabić! - Jak powiedział doktor Lebra, sytuacja wyrwała się całkowicie spod kontroli jego i całego zespołu - stwierdził Manion. - Musimy ją opanować. Zabijemy tego stwora, a potem zbadamy bez pośpiechu. Mamy inne żywe okazy. Zredukujemy dopływ pożywki do minimum, aby ograniczyć ich wzrost. Kiedy doktor Lebra zdobędzie pewność co do natury tego martwego stwora i stwierdzi, że nie przedstawia on sobą żadnego zagrożenia, będziemy kontynuować badania. - Do diabła, Paul, nie wiem... - odezwał się Dux. Manion zwrócił się do Okimoty. - Podejmuję taką decyzję jako szef ochrony. Przyjmuję całkowitą odpowiedzialność. Jeśli nie zamierza pan posłuchać mojej rady, proszę o natychmiastową dymisję. Okimoto popatrzył na Maniona, potem na monitor, wreszcie na Frida. W końcu spytał: - Co pan myśli, panie Frid? Beznamiętna twarz Frida nie wyrażała żadnych emocji. Wreszcie oświadczył: - Skoro Paul twierdzi, iż należy to coś zabić, myślę, że ma rację. Dla bezpieczeństwa. Okimoto wydał polecenie doktorowi Lebrze: - Wykonać. Przez chwilę lub dwie Manionowi wydawało się, że naukowiec będzie protestował, ale on nagle warknął coś do jednej z trzech asystentek. Kobieta podeszła do pulpitu i zaczęła naciskać guziki. Manion stanął przy ścianie z myroszkła i przyglądał się siódmemu inkubatorowi. Pozostali przyłączyli się do niego. - Ile czasu minie, zanim umrze? - spytał Manion. - Przypuszczam, że kilka minut - odparł obrażonym tonem doktor Lebra. Syntetyczna macica otwarła się gwałtownie ... Coś z niej wyskoczyło. Wyglądało, że leci prosto w kierunku Maniona. Szef ochrony cofnął się odruchowo, kiedy stwór uderzył o ścianę z myroszkła dokładnie tuż przed nim. Wydawało mu się, że widzi zielony, okrągły obiekt z symetrycznie wyglądającymi ośmioma nogami. Na odnóżach widniało coś w rodzaju przyssawek. Widok stworu przyklejonego do szyby wywołał w pamięci Maniona sceny z klasycznego filmu, który oglądał jako dzieciak w szkole. Nagle "nietłukące" myroszkło pękło. Lub raczej rozsypało się w proch. Rozległ się dzwonek alarmu. Manion odskoczył na bok, kiedy stwór przebił szybę. Stworzenie wylądowało na podłodze i zaczęło biec niewyobrażalnie szybko. Kierowało się w stronę jednej z asystentek. Kobieta zaczęła krzyczeć. Trzy automatyczne karabiny laserowe zamontowane na suficie na rozkaz Maniona równocześnie otworzyły ogień. Kiedy wszystkie trzy promienie skierowały się w stronę stwora, w deszczu iskier skoczył on w powietrze. Promienie podążały w ślad za nim. Rozległo się syczenie. Stwór opadł na ziemię i przewrócił się na grzbiet. Jego osiem odnóży słabo falowało. Jaskrawe błękitne promienie wciąż kontynuowały ogień. Raptem stwór eksplodował. Karabiny wyłączyły się. Ze stwora nie pozostało nic oprócz kłębów dymu wiszących w powietrzu i kilku głęboko wypalonych śladów na białej podłodze. Jean Dux odezwał się pierwszy. - Ja cię pieprzę - mruknął. Doktor Lebra podszedł do wypalonego miejsca i uważnie przyjrzał się śladom. - Interesujące... - stwierdził. Frid i Okimoto zaczęli mówić jednocześnie; - Jak pan sądzi, doktorze, co on zamierzał? - spytał Frid, a Okimoto: - Doktorze Lebra, co teraz zrobimy? Naukowiec odpowiedział oczywiście najpierw szefowi. - Myślę, że powinniśmy na razie zawiesić eksperyment. Posłucham sugestii pana Maniona i ograniczę do niezbędnego minimum dopływ pożywki pozostałym sześciu organizmom. Muszę przeanalizować te wydarzenia... stwierdzić, co się stało... - Uważam, że powinniśmy całkowicie odciąć pożywkę - wtrącił Manion. - Nie - zaprotestował doktor Lebra. - Ma pan wystarczającą liczbę kopii genomu Opoponaksów - stwierdził sucho Manion. - Powinniśmy zawiesić projekt aż do chwili, kiedy dowiemy się, co właściwie zamierzał zrobić ten stwór. Chciałbym na przykład wiedzieć, jakim cudem zdołał przejść przez myroszkło. I dlaczego ten skubaniec wydawał się zaprojektowany dokładnie do takich działań. Doktor Lebra sprawiał wrażenie zdumionego. - Tak, to było bardzo dziwne. Nie rozumiem... Rozległa się syrena. Po chwili odezwał się kobiecy głos mówiący bardzo głośno: - Uwaga. Została naruszona szczelność sektora wewnętrznego. Rozpoczęto procedurę sterylizacji. Prosimy o pozostanie na miejscach. - Po chwili komunikat został powtórzony. - Przecież to niemożliwe! - krzyknął doktor Lebra. - Organizm został zniszczony. Co...? Manion poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody. Komputer był wyposażony w biodetektory, zainstalowane na zewnątrz pomieszczenia z inkubatorami. Właśnie został automatycznie odcięty dostęp do sektora wewnętrznego, a płaszcz izolacyjny wypełniono trującym gazem i poddano śmiercionośnemu promieniowaniu. Dokładnie tak, jak to Manion zaplanował. Tylko że nie zamierzał znaleźć się wewnątrz budynku w trakcie wykonywania procedury bezpieczeństwa. Byli w pułapce. Nie wydostaną się na zewnątrz, dopóki komputer będzie wykrywał coś, co należy zniszczyć. A jak długo może to trwać? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że utknęli tu już na zawsze. Pomyślał o Michelle i Amelii. Czy jeszcze je kiedyś zobaczy? - Komputer! - krzyknął doktor Lebra. - Scharakteryzuj rodzaj zagrożenia! - Mikroorganizm. Nieznane pochodzenie. Jest też coś jeszcze.... - Co...!? - krzyknął doktor Lebra. Komputer nie odpowiedział. Syrena ciągle wyła przenikliwie. - Komputer! Odpowiedz! Przez kilka sekund nic się nie działo, potem rozległ się głos: - Uwaga! Poważne uszkodzenie komputera! Program został... - Głos zamilkł, a po chwili ucichła syrena. Zapadła cisza. Manion wyczuwał w niej coś złowieszczego. Wreszcie przerwał ją Okimoto. - Co się stało? - krzyknął. - Obawiam się, proszę pana, że nic dobrego - odpowiedział Manion. Ponownie odezwał się komputer: - Zagrożenie minęło. Kwarantanna zakończona. Można opuścić sektor wewnętrzny. - Przecież to jest sprzeczne z tym, co mówił wcześniej - zauważył Dux. - O tak - odparł znużony Manion. - I jeśli się nad tym zastanowisz, zrozumiesz dlaczego. - Czy ktoś mógłby powiedzieć mi, co się stało! - wrzasnął Okimoto. - Doktorze Lebra, proszę o wyjaśnienia! Naukowiec podszedł do krzesła i usiadł. Rozejrzał się ze zdumieniem. - To niemożliwe - stwierdził trzęsącym się głosem. - Ale się stało - wtrącił Manion. - Komputer został zainfekowany. Przez coś, co pochodzi z tego przeklętego kraba. Sam stwór miał jedynie odwrócić naszą uwagę. I umożliwić mikroorganizmom przeniknięcie przez osłony sektora wewnętrznego... Właśnie teraz rozprzestrzeniają się dalej korzystając z tego, że komputer wyłączył mój system zabezpieczeń. Czy mam rację, doktorze Lebra? - Tak. Tego się obawiam. Nie rozumiem tylko, jak... Hayden Frid odezwał się po raz pierwszy od chwili, kiedy nieznany stwór opuścił syntetyczną macicę. - Czy jesteśmy bezpieczni, doktorze? To znaczy, w kombinezonach? - Powinniśmy być. Przynajmniej na jakiś czas. Może... - Doktor Lebra wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Skoro nie mamy pojęcia, co wyhodowaliśmy - wtrącił Manion - nie możemy niczego zagwarantować. - Pomyślał o swoich córkach. Czy są w niebezpieczeństwie wywołanym przez to co coś, co uciekło z laboratorium? - Musimy natychmiast zwołać konferencję - zawyrokował Okimoto uruchamiając swój komunikator. Zaczął szybko mówić po japońsku do mikrofonu. Po chwili przerwał. Wyglądał na jeszcze bardziej zszokowanego niż przed chwilą. "O co chodzi tym razem?", pomyślał ponuro Manion. - Jesteśmy odcięci - powiadomił ich Okimoto. - Takata została odcięta od sieci. Nie możemy ani wysyłać, ani odbierać żadnych sygnałów. Jesteśmy zdani tylko na siebie. - Opoponaks zaatakował ponownie - zauważył Manion. * * * Kiedy Manion wszedł do swojego mieszkania, Amelia i Michelle podbiegły do niego. Klękając i tuląc je obydwie, z ulgą stwierdził, że wyglądają normalnie. Inna sprawa, że do tej pory nikt w osiedlu nie wykazywał żadnych zmian chorobowych. Czymkolwiek był organizm, który uciekł z laboratorium, nie oddziaływał na organizmy ludzkie, a tylko na komputery. - Cześć, Paul. Uniósł wzrok i ze zdumieniem zobaczył Cherry Lee wychodzącą z kuchni. - Cześć, Cherry. Co tu robisz? - Musiałam z tobą pogadać. Odesłałam opiekunkę do domu. Dobrze zrobiłam? - Oczywiście. - Pocałował ją w policzek. - Najpierw dajmy im jeść, a potem porozmawiamy. W kuchni zobaczył, że Cherry już nakryła stół do kolacji. Przygotowanie posiłku z półproduktów zajęło tylko kilka minut i kiedy dziewczynki zaczęły jeść, Paul i Cherry wrócili do salonu. - O co chodzi? - spytał. - Och, Paul! Przestań się zgrywać! - podniosła głos. - Chcę wiedzieć, co się stało! Manion podniósł rękę. - Spokojnie. Nie chcę przestraszyć dzieci. Cherry głęboko odetchnęła. Po chwili, cicho, ale gniewnie, dodała: - Przepraszam, ale, do cholery, muszę wiedzieć, co się dzieje. Tylko mi nie mów, że nie możesz nic powiedzieć ze względów bezpieczeństwa. - Dlaczego uważasz, że coś jest nie tak? - spytał ją, próbując zyskać na czasie i zastanawiając się, jak wiele może jej wyznać. - Ponieważ kiedy dzisiaj usiłowałam zadzwonić do mojej matki, komputer oznajmił, że z powodu awarii sprzętu chwilowo połączenia telefoniczne są niemożliwe. Porozumiałam się z kilkoma osobami i okazało się, że mieli taki sam problem. Potem włączyłam moje wideo i okazało się, że nie działa. Komunikat innego komputera stwierdził, że z powodu awarii sprzętu... ple, ple, ple. O co więc naprawdę chodzi, Paul? Wrócił właśnie z nadzwyczajnego zebrania w biurze Okimoty, gdzie zdecydowano, że należy zachować wszystko w tajemnicy, aby nie wywołać paniki wśród mieszkańców osiedla. Ale Manion zdawał sobie sprawę, że ludzie bardzo szybko uświadomią sobie, iż naprawdę dzieje się coś bardzo złego. Wbrew swojemu przeszkoleniu uznał zatem, że wszyscy mają prawo wiedzieć, lecz został przegłosowany. Spojrzał teraz prosto w piękne, wyraziste oczy Cherry i odetchnął głęboko. - Lepiej usiądź. - Opisał jej w ogólnych zarysach Projekt Opoponaks i opowiedział, co się stało tego ranka. - O mój Boże! - jęknęła, kiedy skończył. A po chwili dodała: - I co z tym zrobicie? - Nie możemy nic zrobić. Jesteśmy kompletnie bezradni. Nie mamy kontroli nad żadnym z głównych systemów komputerowych. I nie jesteśmy po prostu odcięci od Sieci... zostaliśmy całkowicie odizolowani. Nie mamy możliwości otwarcia ani jednego luku. Zasłoniła usta ręką. - Nie wierzę, że stało się coś takiego. - Niestety, obawiam się, że tak. - Ale musi być jakieś wyjście! Wzruszył ramionami. - Na naradzie zgodziłem się z ogólną opinią, że musimy czekać na przybycie ekipy ratunkowej z korporacji. Pewnie już jest w drodze. - Podszedł do dużego okna wychodzącego na balkon. W karmniku pożywiały się trzy wróble. Kilka zabawek jego córek leżało na podłodze. - Co to jest Opopo... jak to nazwaliście? Czego to chce? - spytała Cherry. - Nie mam pojęcia. - Odwrócił się do niej. - Rozważyliśmy mnóstwo teorii, ale do niczego nie doszliśmy. Wygląda na to, że spełniły się moje najgorsze przeczucia; ten genom miał stworzyć broń biologiczną. Ale mimo moich obaw i podjętych środków ostrożności zostaliśmy pokonani. - Mówiłeś przecież, że broń zniszczyła tamtego stwora. - Owszem, ale było już za późno. Zdążył już wypuścić do atmosfery mikroorganizmy... i inne paskudztwa. - Czym one są? - Sądzimy, że stanowią odpowiednik naszych nanojednostek... robotów molekularnych. Uważamy, że właśnie one dostały się do wnętrza i opanowały nasze systemy komputerowe. - A czy i my nie możemy zrobić czegoś takiego? Użyć naszych nanojednostek do usunięcia intruzów z systemów? Odwrócić proces? Paul westchnął. - To była pierwsza rzecz, o jakiej pomyśleli nasi komputerowcy. Problem w tym, że nie zadziałało. Nasze jednostki wniknęły do środka, ale natychmiast zostały zniszczone. To samo stało się z następnymi. Nanotechnologia Opoponaksów, jeśli tym jest, najwyraźniej przewyższa naszą. - A te mikroorganizmy... co one robią? - Tego jeszcze nie wiemy. Bez pomocy komputerów nie możemy przeprowadzić automatycznej analizy atmosfery. Pracownicy doktora Lebry pobrali próbki powietrza i usiłują zidentyfikować obce organizmy używając staroświeckich metod, ale to może potrwać wieki. Obawiam się, że Opoponaksy mogą zrobić wszystko, co zamierzają. - Już nawet mogły zacząć. - Co masz na myśli? - Kilka godzin temu mój bionantech poinformował mnie, że jestem w ciąży. Spojrzał na nią. - Ale to niemożliwe! - krzyknął, zupełnie jak wcześniej doktor Lebra. - Wiem. Mimo to jestem w ciąży. I nie tylko ja. Trzy moje przyjaciółki także. Nie potrafiły tego zrozumieć. Ale teraz zaczynam... I nie byłabym zaskoczona, gdyby okazało się, że wszystkie kobiety w osiedlu, w pewnym przedziale wieku, są w tej chwili w ciąży. Dzięki uprzejmości waszego gościa. * * * Rozdział XI Piłka golfowa. Cholerna piłka golfowa. Przynajmniej tak mu się zdawało. Być może była to bomba wyglądająca jak piłka. Mickey Yamada leżał na trawie z oczami wbitymi w coś, co - miał nadzieję - było tylko piłką golfową. Bardzo wolno wycelował swój karabin. Nie mógł się zdecydować, czy ma strzelać, czy nie. Zastanawiał się też, co robią pozostali, ale nie spuszczał wzroku z piłki. Potem pojawił się mężczyzna. Wyszedł spomiędzy drzew otaczających pole. Był czarno ubrany, a na ramieniu trzymał kij. Yamada wycelował prosto w niego. Kiedy mężczyzna się zbliżył, uśmiechnął się do Yamady. Mickey zastanawiał się, czy powinien go zastrzelić. Nieznajomy zatrzymał się kilka metrów od niego. - Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam za piłkę... - Yamada ze zdziwieniem uświadomił sobie, że słyszy jego głos przez słuchawki - ...ale to była najlepsza metoda zapowiedzenia mojej obecności bez narażania się na ryzyko postrzelenia. - Wprawdzie Yamada w każdej chwili mógł go zastrzelić, ale wciąż jeszcze nie mógł podjąć decyzji. - Nie ma się czego bać. Nie chcemy was skrzywdzić. Yamadzie się to nie spodobało. Jego palec drgnął na spuście. - Kim jesteś? - spytał Mickey, wcale nie spodziewając się, że mężczyzna go usłyszy. Ale ku jego zaskoczeniu, przybysz odpowiedział. - Jestem Hayden Frid. Jeszcze niedawno bezpośrednio odpowiedzialny za bezpieczeństwo Takaty. Funkcja ta stała się obecnie całkowicie zbyteczna z powodu tego, co się zdarzyło. - A co się zdarzyło? - spytał Yamada. Mężczyzna szeroko rozłożył ręce. Wydawało się, że jego oczy płoną. - Coś prawdziwie cudownego. Coś, w czym ty i twoi towarzysze weźmiecie udział. - Ruszył przed siebie. Yamada postanowił go zabić - po prostu dla pewności. Pociągnął za spust. Karabin nie wystrzelił. * * * Po raz pierwszy od chwili, gdy zajął eksponowane stanowisko w Korporacji Shinito, Kondo Izumi żałował tego. Minęło pięć godzin, a od ekspedycji ratunkowej, która weszła do Takaty, nie nadeszła żadna wiadomość. Teraz zaś zamierzał wydać rozkaz zniszczenia osiedla wraz z mieszkańcami. Spoglądał na swoich trzech współpracowników, którzy zebrali się w jego gabinecie. - Czy ktoś ma jakiś inny pomysł? - spytał. Nikt nie miał. Tylko Arakawa wtrącił: - Czy nie powinniśmy jeszcze trochę poczekać? - Jeśli to zrobimy, ryzykujemy, że coś, co opanowało Takatę, może się rozprzestrzenić... i powiększyć zakażony obszar. - Jak? - zaciekawił się Hyuga. - Skąd, do diabła, mam wiedzieć?! - żachnął się Izumi. - Wiem na ten temat tyle samo, co wy. Ale wyraźnie jest to coś niezwykłego. Nie możemy pozwolić sobie na dodatkowe ryzyko. Musimy zniszczyć Takatę! - A jakie będzie nasze oficjalne stanowisko? - spytał Murakami. - Wiemy, że konkurencja zainteresowała się już tym osiedlem. Nie możemy zataić faktu, że tak wiele naszych statków zebrało się wokół Takaty. Musimy liczyć się z tym, że Rada Korporacji w każdej chwili może zażądać od nas sprawozdania. Izumi rozłożył ręce. - Powiemy, że w wyniku błędnego eksperymentu wszyscy zmarli na nieznaną chorobę i musieliśmy, hm... wysterylizować osiedle. Co w pewnym sensie prawdopodobnie niezbyt odbiega od prawdy. - Opinia korporacji bardzo na tym ucierpi - zauważył ponuro Hyuga - a odszkodowania dla rodzin personelu pochłoną fortunę. - Zdaję sobie z tego sprawę! - odparł ostro Izumi. - Ale co innego możemy zrobić? - Sądzę, że powinniśmy dać więcej czasu ekspedycji ratunkowej - wtrącił Arakawa. Izumi uderzył pięścią w biurko. - Nie! Musimy działać! Użyjemy wszystkich dostępnych emiterów, aby spopielić Takatę! Nagle odezwał się kapitan Ryo Komatsu. - Przepraszam, ale właśnie otrzymaliśmy z Takaty przekaz audio i wideofoniczny... - Połącz nas natychmiast! - krzyknął Izumi z rozpaczliwą nadzieją, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. W biurze rozjarzył się w powietrzu płaski ekran mający około metra kwadratowego powierzchni. Trzej dyrektorzy odwrócili się na krzesłach, aby zobaczyć przekaz. Na ekranie pojawiła się męska twarz i ramiona. Tło było niewyraźne. Mężczyzna mówił, ale nie było dźwięku. - Czy zidentyfikowano go? - spytał Izumi. - Tak, proszę pana - odpowiedział Komatsu. - To Michael Yamada. Urodzony w Kalifornii. Wiek: trzydzieści dwa lata. Pilot pierwszego statku ratunkowego i członek ekspedycji ratunkowej. - Co mówi? - Prosi o odpowiedź. Nie wysłaliśmy jej jeszcze, bo uważaliśmy, że pan powinien wiedzieć o tym jako pierwszy. - Daj dźwięk. Nagle poruszeniom ust mężczyzny widocznego na ekranie zaczęły towarzyszyć słowa. - ...Powtarzam, mówi Mickey Yamada z ekspedycji ratunkowej. Proszę o odpowiedź. Proszę o odpowiedź... - Daj mi bezpośrednie połączenie - rozkazał Izumi. - ...mówi Mickey Yamada z ekspedycji... - Yamada przerwał. - Poznajesz mnie? - spytał Izumi. Yamada skłonił głowę. - Tak, szanowny panie. - A zatem osiągnęliście cel. Czy ty i twoi towarzysze odzyskaliście kontrolę nad osiedlem? - spytał Izumi z niecierpliwością w głosie. - Hmm... Nie - odpowiedział Yamada. - Zostaliśmy uwięzieni. Ale nikt nie jest ranny - dodał. Wieści nie dodały otuchy Izumiemu. - Kto was uwięził? - Członek dyrekcji Takaty, Hayden Frid. - Jeden człowiek? Jeden człowiek uwięził was wszystkich? - zdumiał się Izumi. - Nasza broń nie działa, a kombinezony przestały być posłuszne naszej woli, zaczęły żyć własnym życiem. Kiedy Frid rozkazał nam iść za sobą, kombinezony go posłuchały... byliśmy w nich bezradni. Izumi zaczął się pocić, co było dla niego czymś niezwykłym. - A jak się przedstawia sytuacja w osiedlu? Kto je kontroluje? - Trudno powiedzieć, proszę pana. Wygląda na to, że dzieje się coś dziwnego. - Dziwnego? - powtórzył Izumi. - Tak, proszę pana. Mieszkańcy zachowują się osobliwie. Cały czas mówią o obcych, którzy objęli kontrolę nad systemami komputerowymi. Pojawili się ze starożytnego pojemnika, znalezionego w Pasie przez jednego z geologów. Ale wciąż powtarzają, że obcy są przyjaźnie nastawieni. I że przynoszą ludzkości wielki dar. - Co to jest? - Tajemnica wszechświata. - Rozumiem - Izumi powoli cedził słowa. - A czy zapoznali cię z tym sekretem? - Nie. Nie słowami. Mówią, że jestem poddawany procesowi, że właśnie ją poznaję. Twierdzą, że ona wisi w powietrzu. - Yamada wzruszył ramionami. - Przykro mi, że nie mogę więcej pomóc, ale to wszystko, co wiem. - Spisałeś się doskonale - stwierdził Izumi ocierając czoło. - Coś w powietrzu... mówisz... a ty właśnie to przyswajasz? Yamada skinął głową. W tym momencie do biura wpadł z pobladłą twarzą osobisty sekretarz Izumiego. - Proszę pana! Proszę pana! - krzyknął. - Musi pan przerwać rozmowę. Natychmiast trzeba przerwać połączenie! - O czym ty mówisz, do diabła? - skrzywił się Izumi, zły, że przerwano mu w tak ważnym momencie. - Proszę pana, pańska rozmowa z Yamadą... jest transmitowana przez Sieć! Miliony ludzi muszą ją oglądać na Ziemi, Księżycu i we wszystkich osiedlach. Rozmowa jest przekazywana na żywo przez całą Sieć! Cały Układ dowie się o Takacie! Rytualne samobójstwo przez rozcięcie brzucha - seppuku - oficjalnie zostało usunięte z japońskiej kultury, ale Izumi poważnie zaczął rozmyślać o przywróceniu tego zwyczaju. Popatrzył z nadzieją na biurko, ale na blacie nie leżało żadne ostre narzędzie. * * * Gordon Pal zajmował stanowisko, które uważał za najlepszą pracę w całym Układzie. Był admirałem Kosmicznej Floty Obronnej. a jednocześnie jedynym członkiem tej floty. Dawniej, w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy ludzkość dopiero zaczynała podbijać kosmos i powszechnie wierzono, że prawdopodobnie istnieją gdzieś zaawansowane technologicznie cywilizacje podobne do ziemskiej, obawiano się, że pewnego dnia któraś z nich niespodziewanie się pojawi. Jeśli będzie przyjaźnie nastawiona, nie powinno być żadnych kłopotów, ale co jeśli się okaże, że przybywa we wrogich zamiarach? Oczywiście, szanse na takie spotkanie były bardzo małe, ale stwierdzono, że lepiej być przygotowanym na wszelką ewentualność. Wtedy narodziła się Kosmiczna Flota Obronna. Składała się z czterdziestu dziewięciu ciężko zbrojnych statków, zgrupowanych w kluczach rozmieszczonych w różnych obszarach przestrzeni kosmicznej Układu Słonecznego. Pięćdziesiąty statek - "Van Vogt" - był okrętem flagowym, dowodzonym przez ludzi. Koszty poniosły wszystkie korporacje i flota znajdowała się pod ich kontrolą. Od kiedy flota została wyposażona i skierowana na stanowiska, ludzkość była gotowa na przybycie czegokolwiek z gwiazd. Nic się nie zjawiło. Później, kiedy naukowcy zasadniczo zgodzili się ze sobą, że rozwinięte cywilizacje techniczne są bardzo rzadkie w kosmosie, konieczność utrzymywania floty stała się zbyteczna. Ale zamiast zniszczenia lub przekształcenia statków we frachtowce zarządzający korporacjami zdecydowali się odłożyć ją do lamusa. I dlatego postanowiono umieścić flotę na zawsze wokół orbity Marsa. Prapradziadek Gordona Pala, prowadzący na Fobosie małą fabrykę, otrzymał kontrakt na zarządzanie flotą. A ponieważ okręty były w całości zautomatyzowane, zajmowanie się nimi nie wymagało zbyt wiele wysiłku. W rzeczywistości nie wymagało praktycznie żadnego wysiłku. Jednocześnie Pal otrzymał prawo do nazywania się Admirałem Floty. Tytuł, jak i sam kontrakt, przechodził w jego rodzinie z ojca na syna. Obecny admirał, Gordon, przeprowadzał właśnie coroczną inspekcję. Nie był sam. Towarzyszyła mu Holly Karapetyan, ładna dwudziestotrzyletnia kobieta, która pracowała jako jego osobista asystentka. Gordon miał nadzieję, że uda mu się ją uwieść, więc zabrał ją na inspekcję, aby zrobić na niej korzystne wrażenie. Właśnie pokazywał jej luksusową kabinę "Van Vogta", kiedy otrzymał nieoczekiwany komunikat od komputera statku. - Admirale Pal, właśnie dostałem sygnał od przewodniczącego Rady Korporacji. Flota otrzymała rozkaz, aby stawić się do walki. Wyruszamy natychmiast. Mam już współrzędne. - Co proszę? - spytał Pal. - Otrzymaliśmy rozkaz, aby stawić się do walki. Układ Słoneczny został najechany przez obce siły. - Przecież to śmieszne! - krzyknął Pal. - Przesłano nam priorytetowy rozkaz wraz ze wszystkimi niezbędnymi kodami. Flota ma udać się do osiedla Takata i otoczyć je. Osiedle zostało zaatakowane przez Obcych. Okręty są już w drodze. My zaraz wyruszamy. Proszę udać się na mostek i zająć miejsce w fotelu. - Statek zaczął wibrować. Słychać było różne metaliczne odgłosy. Pal zrozumiał, że statek opuszcza dok. - Czy właśnie wyruszamy walczyć z Obcymi? - spytał z niedowierzaniem admirał. - Ja chcę do domu - jęknęła Holly Karapetyan. Pal spojrzał na nią, a po chwili wydał rozkaz komputerowi: - Zadokuj z powrotem, aby Holly mogła opuścić statek. - Nie mamy czasu - odparła maszyna. - Proszę bezzwłocznie udać się na mostek. - JA CHCĘ DO DOMU! - bardzo głośno wrzasnęła Holly. Admirał Gordon Pal też chciał. * * * Rosie bała się i miała już dość wszystkiego. Uciekała od kilku godzin przed Sebastianem Chimesem. Ile razy myślała, że udało jej się go zgubić, pojawiał się nagle z szeroko otwartymi oczami i pianą na ustach. Rzucał się w jej stronę, roztrącając zdumionych "paryżan". Ostatnim razem uniknęła go o włos; zdołał chwycić ją za kołnierz, jednak udało jej się wyrwać i zniknąć w tłumie. W końcu zgubiła go, uciekając aleją. Nie wiedziała, co ma teraz robić. Usiłowała skontaktować się ze swoim szefem, Aspinem Tyrenem, ale powiedziano jej, że wyszedł. Rosie domyśliła się, że musiało wydarzyć się coś ważnego. Do diabła z tym wszystkim; była zbyt zajęta ochroną własnej osoby, by martwić się teraz czymkolwiek innym... Na dodatek zgubiła się. Z początku zamierzała pójść do McDonalda, o którym wiedziała, że jest przy bulwarze Haussmanna - miała nadzieję, że wsiądzie na turystyczną platformę, które tam się zatrzymywały - ale w tym całym zamieszaniu zupełnie straciła orientację. Zgodnie z oznakowaniem ulic była na Rue de Surene, nic jej to jednak nie mówiło. Kiedy zatrzymała się na rogu, aby zastanowić się nad swoją sytuacją, nagle została schwytana. - Mam cię! - krzyknął triumfalnie Chimes. Chwycił ją mocno; tak mocno, że prawie nie mogła oddychać. Przestraszyła się, ale po chwili zadziałały u niej odruchowe zachowania wszczepione w czasie przeszkolenia Chochlików i z całej siły wbiła obcas w w prawą stopę Chimesa. Mężczyzna krzyknął z bólu i puścił ją. Uderzyła go łokciem w przeponę i zaczęła uciekać. Po chwili jednak została schwytana ponownie. Odwróciła się gwałtownie i chciała wbić palce w oczy Chimesa, ale to nie był on. Trzymał ją inny Chochlik, mężczyzna w jej wieku. A za nim ujrzała zgiętego w pół Chimesa, otoczonego przez trzech innych Chochlików. - Cieszę się, że was widzę, chłopcy - westchnęła z ulgą Rosie. - Co się mu stało? - spytał mężczyzna, który ją zatrzymał. - Wysłano nas, aby go znaleźć. Góra chce z nim rozmawiać, ale nie odpowiadał na wezwania. Rosie popatrzyła na wciąż zgiętego Chimesa. - Nie zachowuje się normalnie - stwierdziła, postanawiając wyrażać się dyplomatycznie. - Dlaczego cię gonił? Wzruszyła ramionami. - Jak już powiedziałam, nie zachowuje się normalnie. * * * Kiedy okazało się, że wszystkie kobiety w osiedlu zdolne do posiadania dzieci są w ciąży, w biurze Okimoty odbyła się kolejna narada. W pewnym sensie była to tylko strata czasu, przynajmniej zdaniem Maniona, ponieważ w obecnej chwili nic nie mogli zrobić - nie mieli żadnych możliwości, w odróżnieniu od Obcych - ale dyskutowanie było lepsze niż nic. Manion wysłuchał typowo przegadanego raportu doktora Lebry o tajemniczych ciążach. Mimo potoku słów doktor nie miał nic konkretnego do powiedzenia. Bez komputerów on i jego ludzie dysponowali bardzo ograniczonymi możliwościami dokonania badań embrionów noszonych przez zapłodnione kobiety. Miał mnóstwo teorii, ale żadnych faktów. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy embriony są ludzkie. Stwierdził jedynie, że ich wzrost jest niezmiernie szybki. Część kobiet chciała usunąć ciążę tak szybko, jak to tylko będzie możliwe i to stosując staroświeckie metody - ich osobiste bionantechy odmówiły wykonywania odpowiednich instrukcji fizjologicznych. Manion, słuchając wystąpienia Lebry, uświadomił sobie, że męczy go coraz silniejszy ból głowy umiejscowiony za oczami. Polecił bionantechowi zsyntetyzować dużą dawkę naturalnych inhibitorów bólu, ale dolegliwość nie ustąpiła. Zamknął oczy... i nagle ujrzał dziwny obraz. Przedstawiał on wielki, biały kamienny posąg czegoś, co nieco przypominało kangura. Kształt się z grubsza zgadzał, był nawet ogon, ale postać miała inną większą głowę, a skrzyżowane na piersiach przedramiona kończyły się podobnymi do ludzkich dłońmi. Postać ubrana była w coś na kształt spódniczki. Posąg stał na szczycie góry, na tle chmur, a jego głowę otaczała błękitna poświata. Manion słyszał muzykę... dziwną melodię graną na instrumentach, o których wiedział, że nie zostały zaprojektowane do wydawania dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho... Otworzył oczy. Obraz zniknął. Muzyka również. Rozejrzał się wokół. Czy to przeżycie stało się tylko jego udziałem? Co to znaczy? Być może jest już przemęczony. Ból głowy z pewnością się zwiększył... Nagle uświadomił sobie, że siedzący obok niego Hayden Frid nagle wstał. - Moi przyjaciele i bracia! - krzyknął Fried nienaturalnie głośno. - Radujcie się! Bowiem zostało nam dziś objawione światło Prawdziwej Wiary! * * * Cherry Lee położyła rękę na brzuchu. - Czuję, jak kopie - powiedziała. - Nie jestem w ciąży nawet jedną dobę, a już czuję, jak to diabelstwo kopie! Manion pomyślał o posągu gigantycznego niby-kangura o potężnych nogach i powstrzymał się od stwierdzenia, że powinna spodziewać się jeszcze wielu kopnięć w ciągu następnych dni. Nie miał dotąd pewności, czy posąg w jego wizji był wyobrażeniem jednego z Opoponaksów, czy może ich boga. Frid nie wyrażał się zbyt jasno; był zbyt zajęty wykrzykiwaniem o proroku Fliitrexchiki, który został wybrany przez prawdziwego boga Treeckiticha, aby głosić słowo wśród ludzi. Poza tym skoro Opoponaksowie - ich prawdziwa nazwa była nie do wymówienia - mieli cokolwiek wspólnego z ludźmi, ich bóg musiał być podobny do nich samych. A to znaczyło, że istnieją spore szanse, iż Cherry Lee nosi w macicy małego kangurka. * * * Rozdział XII Kondo Izumi siedział z pochyloną głową, tak samo jego trzech kolegów - Shimpei Murakami, Araki Hyuga i Takie Arakawa. Zostali wezwani do biura przewodniczącego Rady Korporacji, Atsushiego Kawamury, które, podobnie jak główne siedziby Shinito i większości japońskich korporacji, znajdowało się w Sydney. Kawamura, siedzący za olbrzymim biurkiem i otoczony gronem współpracowników o poważnych twarzach, spoglądał na Izumiego. - No i co? Jak pan wytłumaczy swoje niewybaczalne ryzykanckie zachowanie? Izumi spojrzał na Kawamurę nie podnosząc głowy. - Zgadzam się, o najczcigodniejszy, że popełniłem poważny błąd. Kawamura syknął przez zęby. - To wiemy, ale co ma pan na swoje usprawiedliwienie? Po chwili wahania Izumi stwierdził: - To była... no cóż, zbyt dobra okazja, aby jej nie wykorzystać. Mogliśmy zarobić krocie. To znaczy, wtedy tak to wyglądało. Teraz oczywiście... - wzruszył bezradnie ramionami. - Teraz mamy Obcych kontrolujących osiedle położone na ziemskiej orbicie. Obcych zdolnych manipulować Siecią, przełamujących wszystkie zabezpieczenia. Zabezpieczenia tak skuteczne, że nawet nasze AI nie były w stanie ich obejść. Niezbyt wielkie korzyści finansowe, prawda? Izumi skulił się, wyglądał jakby skurczył się w swoim garniturze. - Tak, o najczcigodniejszy. Ale jak na razie Obcy nie wykazali żadnych śladów wrogości. - Nie licząc częściowego zniszczenia waszego statku "Gully'ego Foyle'a" - wtrącił Kawamura - i nawrócenia siłą mieszkańców Takaty na ich religię. - Być może, pierwsze wydarzenie było tylko wypadkiem, o najczcigodniejszy, a co do drugiej sprawy sytuacja wciąż jest niejasna. W czasie naszego ostatniego kontaktu pilot Mickey Yamada poinformował nas, że podczas procesu nawracania nie została użyta siła. Ludzie nagle i z własnej woli zaczęli wyznawać religię Opoponaksów. Od chwili przybycia ekspedycji ratunkowej wielu jej członków stało się wyznawcami. Ale podobno nie wszyscy mieszkańcy Takaty się nawrócili. I jak dotąd sam Yamada nie doświadczył żadnej chęci oddawania czci bogu Obcych. - Czy ma pan jakieś informacje na temat samego procesu nawracania? - Jeszcze nie, o najczcigodniejszy. Wiemy tylko, że jak na razie dotyczy to osób przebywających w osiedlu. Pomimo nadawanych przez sieć non stop kazań nie doszło do nawróceń poza Takatą. - Za co powinniśmy być niezmiernie wdzięczni losowi - wtrącił Kawamura. - Jeszcze jedna monoteistyczna religia to coś, czego nasze społeczeństwo wcale nie potrzebuje. Trzy, które mamy na Ziemi, wywołują wystarczająco wiele napięć kulturowych. - Tak, o najczcigodniejszy - zgodził się Izumi - a religia Obcych wydaje się superfundamentalistyczna. - Z pewnością. Zgodnie ze słowami ich sieciowego kaznodziei, pańskiego dyrektora ochrony... - Kawamura przerwał. Jeden z asystentów pochylił się i szepnął mu coś na ucho. - ,..Haydena Frida, ich religia jest bardzo dogmatyczna. Izumi skinął głową. - Według opinii naszych ekspertów, którzy śledzili... eee, wywody pana Frida, światem Obcych przez długi czas wstrząsały niszczące wojny. Międzyplemienne wojny na tle religijnym; coś co znakomicie znamy z ziemskiej historii. Aż wreszcie przywódca jednego z plemion udał się wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami na szczyt góry, aby medytować, modlić się i zaplanować kampanię przeciwko wrogom. Zabrali ze sobą przenośne komputery. Nawet na tym etapie Opoponaksowie - postanowiliśmy na razie zostać przy tej nazwie - byli już mocno zaawansowani technologicznie. I wtedy ponoć zdarzył się cud: przywódca został otoczony promieniem złotego światła i zniknął. Jego zaskoczeni współpracownicy nie wiedzieli, co począć i bezradni oczekiwali na górskim szczycie. Po kilku dniach przywódca znów się pojawił w złotym promieniu. Opowiedział im, że został przeniesiony do miejsca poza czasem i przestrzenią, gdzie spotkał Jedynego, który kazał mu powrócić i głosić Prawdziwe Słowo nie tylko wśród swojego, ale także innych miejscowych plemion. Miał stać się przywódcą, wokół którego Opoponaksowie zjednoczą się w Prawdziwej Wierze. A kiedy tak się stanie, pójdą głosić tę wiarę w całej Galaktyce. Jednak ta religia odbiega od wszystkich ziemskich religii monoteistycznych, które rozwijały się w dość prymitywnych ludzkich społecznościach. Mojżesz, na przykład, zszedł z góry niosąc kamienne tablice z zaledwie dziesięcioma przykazaniami, natomiast prorok Opoponaksów przyniósł coś w rodzaju Świętego Oprogramowania. Zawiera ono mnóstwo religijnych praw. Naprawdę mnóstwo, o najczcigodniejszy. Nasi eksperci jak na razie naliczyli ponad trzysta samych reguł dotyczących diety, a wszystkie muszą być ściśle przestrzegane... Powinieneś, o najczcigodniejszy, posłuchać tych dotyczących seksu... aż dziw, że po rozpowszechnieniu nowej religii Opoponaksowie w ogóle się rozmnażali. - Izumi potrząsnął głową. - Ale chyba nie sądzą, że inne gatunki będą przestrzegać ich praw? - spytał Kawamura. - To byłoby niemożliwe z biologicznego punktu widzenia. - Cóż, wnioskując ze słów Frida, nasz zespół stwierdził, że my, ludzie, nie będziemy mogli stać się pełnymi wyznawcami - odparł Izumi. - Dlatego Opoponaksowie zamierzają przekształcić ludzi w... Opoponaksów. - A jak chcą tego dokonać? - Na razie nie mamy pojęcia, o najczcigodniejszy. Bez wątpienia jednak wiązałoby się to z przekonstruowaniem za pomocą bioinżynierii. Po chwili przerwy Kawamura spytał: - Czy to prawda, że Opoponaksowie przypominają kangury? - Mamy wiadomości z pewnych źródeł, że tak. Michael Yamada wspomniał, że mieszkańcy Takaty mieli wizje kanguropodobnej postaci. Prawdopodobnie był to posąg ich proroka. - A czy pan, Kondo Izumi, ma jakieś plany ochrony ludzkiej rasy przed zamianą we wściekłe torbacze? - spytał zimno Kawamura. - O najczcigodniejszy, z tego, co wiem, jest mało prawdopodobne, by Opoponaksowie byli torbaczami. Uważa się, że są raczej... - Powtarzam, czy masz jakiś plan? - Ton głosu Kawamury skłonił Izumiego do ponownego rozpatrzenia samobójstwa. - No cóż, moi współpracownicy i ja zastanawialiśmy się nad zniszczeniem osiedla... - I zabiciem blisko tysiąca waszych pracowników, w tym wielu Japończyków - zauważył Kawamura. - Nie wiedzieliśmy, że wciąż żyją. - Ale teraz już wiecie. Tak jak wszyscy. Cały Układ Słoneczny interesuje się sytuacją na Takacie. Spotkaniem z Obcą inteligencją. Jak zareagowałaby opinia publiczna na wieść o zniszczeniu osiedla? - Ależ, najczcigodniejszy! - zaprotestował Izumi. - Mówiłem już o złowrogich zamiarach Obcych! Musimy zniszczyć Takatę! - Nie możemy. Jeszcze nie teraz. Twoje statki otaczają osiedle, a ja rozkazałem, aby do akcji wkroczyła też Kosmiczna Flota Obronna. - Proszę o wybaczenie, o najczcigodniejszy - przerwał Izumi - Jaka Kosmiczna Flota? Kawamura lekko westchnął. - Od wielu lat trzymaliśmy ją w odwodzie. Powinieneś wiedzieć o jej istnieniu, ponieważ twoja korporacja łożyła na jej utrzymanie. W każdym razie będziemy w stanie otoczyć Takatę tak ścisłym kordonem, by nic żywego nie zdołało z niej uciec. To nam da czas, aby poszukać jakiejś innej metody rozwiązania problemu - bez zabicia wszystkich mieszkańców osiedla. Wiem już, że nie mogę oczekiwać tego rozwiązania od twojego zespołu. Będzie musiała się tym zająć Rada Korporacji. A jeśli najtęższe mózgi, ludzkie i elektroniczne, nie dadzą sobie rady z rozwiązaniem, zapewniam cię, że Takata i jej mieszkańcy zostaną unicestwieni. - Tak, dostojny panie. Ale nie radziłbym czekać zbyt długo. Sposób, w jaki Opoponaksowie penetrują i manipulują Siecią... Bardzo mnie to niepokoi. Kawamura pokiwał głową. - Tak, to niepokoi nas wszystkich. * * * Steve Moreau czule głaskał lewą pierś Mary. Właśnie skończyli kolację i rozpoczęli powolną grę wstępną. Ze ściszonego radia dobiegała spokojna muzyka klasyczna. Steve przerwał pieszczotę. Podniósł głowę i popatrzył na Mary. - Wiesz, że cię kocham, prawda? Pogłaskała go po głowie. - Tak. I ja też cię kocham. Całkowicie i bez reszty. - Ja również kocham cię całkowicie i bez reszty. Ale jeśli wkrótce się stąd nie wydostaniemy, zacznę obgryzać tynk ze ścian. Z ulicy dobiegły strzały. Ludzie zaczęli krzyczeć. Moreau wyjrzał przez okno. - Pewnie znowu jest środa. W każdą środową noc odbywała się krótka potyczka nazistowskich żołnierzy z ruchem oporu. Czasem były śmiertelne ofiary, czasem nie. Ale jeśli na dole wybuchała strzelanina, to musiała być środa. - Wiem, że ci to nie służy - zaczęła Mary - ale co możemy zrobić? - Jezu, nie wiem... może przeniesiemy się do innej strefy lub coś innego. - Zostaniemy natychmiast schwytani. - Mary, nie możemy tu zostać na zawsze. Wcześniej czy później znajdą nas. A co wtedy się z nami stanie? Zostały mi jeszcze cztery lata odsiadki. Co najmniej. Być może dołożą mi coś ekstra za ucieczkę z Perth. A co do ciebie... Przykro mi, Mary, ale odkąd opowiedziałaś mi o swojej przeszłości, nie chcę nawet myśleć, co z tobą zrobią. Objęła go. - Ja też, więc nie mówmy na ten temat. Lepiej cieszmy się czasem, który spędzamy razem. - Czy nie możemy czegoś zrobić? Dlaczego przy twoich niezwykłych możliwościach nie spróbujemy ucieczki z Czyśćca? A potem znikniemy! Westchnęła głęboko, ale nic nie powiedziała. - Mary? - Boję się - wyznała. - Moja stara część osobowości mówi, że nie ma czego, ale się boję. Nie chcę stąd wyjeżdżać. - Ponownie westchnęła. - To wiele mówi o kobietach, prawda? Steven przez chwilę myślał, wreszcie pogładził ją po policzku. - Nie. To mówi wiele o twojej nowej osobowości. Zaczęli cię obchodzić inni. I dbasz nie tylko o siebie, ale także i o mnie. Mam rację? - Tak - odpowiedziała cicho. - To ja ci przeszkadzam. Jestem obciążeniem. Dopóki jestem z tobą, wiesz, że twoje szanse ucieczki są bardzo małe. Stara ty zostawiłaby mnie tutaj wieki temu. Do diabła, stara ty nie wyciągnęłaby mnie nawet z Perth. Zgadza się? - Tak, chyba tak. Ponieważ dla mojej dawnej męskiej osobowości nie byłbyś atrakcyjny... Och do licha, wyłącz radio, dobrze? Spiker właśnie zaczynał czytać nudne wiadomości wojenne. - Jasne - Steven wstał z łóżka. Już sięgał do wyłącznika, kiedy spiker nieoczekiwanie oznajmił: - A teraz ważna wiadomość dla Jostera Racka, obecnie używającego nazwiska Mary Eads, i dla Stevena Moreau. Jeśli nadal jesteście w sektorze paryskim, proszę zgłosić się w najbliższym punkcie obsługi turystów i potwierdzić swoją tożsamość. Jeśli posłuchacie tego wezwania, wszystkie wasze czyny z przeszłości zostaną objęte całkowitą amnestią. Powtarzam: zostaniecie objęci całkowitą amnestią. Zaistniała kryzysowa sytuacja, w której obecność Jostera Racka jest niezbędna. To nie jest podstęp. Wiadomość jest prawdziwa. Proszę zgłosić się do najbliższego punktu obsługi turystów. - Po krótkiej przerwie spiker kontynuował odczytywanie standardowych wiadomości. Moreau popatrzył na Mary. - To z pewnością podstęp! - krzyknęła. - Chimes zaczyna sięgać po desperackie środki! - Prawdopodobnie masz rację. - Wyłączył radio i wrócił do łóżka. - Ale to znaczy, że wiedzą, iż nadal jesteśmy w sektorze paryskim. - Niekoniecznie. Mogli odczytać takie same komunikaty we wszystkich sektorach. Jeśli tak, to musiały one zdumieć wielu ludzi. Steven spojrzał na radio. - A co, jeśli to prawda? - Nie bądź śmieszny. To niemożliwe. - Ta informacja o kryzysie... - Przestań. - Mary, jesteś wyjątkowa. A raczej twój bionantech. Być może wydarzyło się coś, z czym tylko ty możesz dać sobie radę. Mary przekręciła się na łóżku. - Nie dam się nabrać. - A może ma to związek z tym obcym DNA, którego próbkę masz ukrytą w oku? - To pułapka zastawiona przez MKS. Steven westchnął. - Tak, pewnie masz rację. - Położył rękę na jej nagim udzie. - Myślę jednak, że warto będzie posłuchać następnych wiadomości. * * * Kiedy kilka godzin wcześniej Sebastian Chimes wszedł do pomieszczenia łączności, był w miarę opanowany, ponieważ otrzymał pokaźną dawkę środków uspokajających. Usiadł w fotelu, położył głowę na oparciu... ,..I natychmiast znalazł się w wielkim, ponurym biurze. W wystroju wnętrza dominowała czerń. Naprzeciwko niego przy ogromnym biurku siedziała "Miriam". Jej ubranie także było czarne, ale z ulgą stwierdził, że tym razem nie uszyto go ze skóry - Miriam wybrała skromny strój do pracy. Miała związane do tyłu włosy i staromodne okulary na nosie. - Następne igraszki, Miriam? - spytał Chimes patrząc spode łba. Mimo środków uspokajających i złego samopoczucia jej widok nadal wzbudzał w nim pożądanie. - Żadnych igraszek, Sebastianie - odpowiedziała sucho. - Mamy naprawdę poważny problem. - Doprawdy? - spytał podejrzliwie. - A niby co się stało? - Wiemy już, czym jest ta "bezcenna" rzecz skradziona Shinito i co się dzieje w osiedlu Takata. - Miriam opowiedziała Chimesowi o ostatnich rewelacjach, a potem odtworzyła rozmowę Izumiego transmitowaną przez Sieć. Chimes prawie zapomniał o zżerającej go żądzy. Kiedy Miriam skończyła, zauważył: - A zatem mamy do czynienia z obcymi misjonarzami... Głosiciele Słowa z kosmosu? - Tak. Ale ich metody nawracania najwyraźniej przewyższają te wypracowane przez ludzkość. Nie chodzi tu nawet o pranie mózgu, lecz o jego całkowitą przebudowę dzięki jakiejś metodzie bioinwazyjnej. - Jezu - wymamrotał Chimes, który dzięki Miriam miał pojęcie o manipulowaniu świadomością. - Właśnie tak - stwierdziła Miriam. Zastanowił się. Z tego, co mu powiedziała Miriam, wynikało, że religia Opoponaksów jest bardzo złożona i niezwykle dogmatyczna. - To dziwne, że gatunek o podobnym stopniu rozwoju technologicznego może wyznawać tak irracjonalną religię - zauważył Chimes. - Sebastianie, twój własny gatunek osiągnął wysoki stopień rozwoju technologicznego, ale raczej trudno opisać ludzkość jako racjonalistów. W rzeczywistości irracjonalność jest jedną z jej najsilniejszych cech. Być może, odegrała nawet jakąś rolę w umożliwieniu przeżycia, ale nigdy tego nie udało mi się wyjaśnić. Zapewne jest to związane ze zdolnością do bezmyślnego optymizmu w sytuacjach całkiem beznadziejnych. Wasza technologia istnieje zaś tylko dzięki temu, że kilku ludziom poszczęściło się w bardzo racjonalnej dziedzinie metodologii naukowej. Cytując waszego Einsteina: Rozwój nauki oparty jest na dwóch wielkich osiągnięciach: opracowaniu formalnego systemu logicznego - geometrii euklidesowej - przez greckich filozofów i dokonanemu w epoce Odrodzenia odkryciu, że można opisać związki przyczynowe dzięki systematycznym doświadczeniom... zdumiewające jest to, że w ogóle dokonano tych odkryć. Nawet w tym stuleciu wielu ludzi jest naukowymi analfabetami, zwłaszcza mieszkańcy Ziemi... Kiedy Miriam mówiła, Chimes wyobrażał sobie, jak rzuca ją na blat biurka i zrywa z niej ubranie. - Na przykład wielu ludzi wciąż wierzy w astrologię, nie mając najmniejszego pojęcia o astronomii. A wasze najbardziej fundamentalistyczne religie wykazują wiele podobieństw z religią Opoponaksów, choć żadna z nich nie stała się aż tak ekstremalna. - Przerwała i uśmiechnęła się do Chimesa. - Natomiast ja jestem całkowicie racjonalna. "Nie byłbym tego taki pewny", pomyślał kwaśno. - Ale sytuacja została opanowana, prawda? - spytał. - Z pewnością. Jedynymi nawróconymi ludźmi są mieszkańcy Takaty. Została także wprowadzona ścisła kwarantanna. - Tak. Niezależnie od uzbrojonych statków Korporacji Shinito, Takatę otaczają okręty Kosmicznej Floty Obronnej... - Okręty czego? - spytał Chimes. - Nieważne. Problem w tym, że Obcy to nie tylko inwazja w sensie biologicznym. Przejęli także kontrolę nad komputerami osiedla. Najpierw odcięli łączność z Takatą, a teraz ją przywrócili. Ale najbardziej niepokojące ze wszystkiego jest to, że Obcy potrafią manipulować Siecią. Przełamali wszystkie zabezpieczenia, których nie udało się obejść mnie i innym AI. Zgodzisz się chyba, że może to mieć bardzo poważne konsekwencje. - Owszem - powiedział Chimes. - Co czyni schwytanie Ducha rzeczą jeszcze ważniejszą niż do tej pory. - Nie rozumiem - Chimes zmarszczył brwi. - Gdzieś w swoim ciele Duch przechowuje genom Opoponaksów. - Naprawdę? Czy to nie jest niebezpieczne? Dla niego, oczywiście. Co się stanie, jeśli genom zacznie się rozwijać? Miriam skrzywiła się. - Właśnie udowodniłeś, że sam także jesteś kompletnym ignorantem naukowym. Nie, genom nie zacznie się rozwijać. Ale go potrzebujemy. Analiza genomu może dostarczyć nam informacji, które być może uda nam się wykorzystać przeciwko Obcym. Istnieje też jeszcze jeden, ważniejszy nawet powód, dla którego musimy znaleźć Ducha. - Jaki? - Jak się zdaje, Duch jest w stanie manipulować każdym systemem komputerowym, niezależnie od tego, jak bardzo jest on wyrafinowany - tak samo jak Opoponaksowie. Być może tylko dzięki niemu udałoby się usunąć ich z Sieci. - Skoro tak uważasz, muszę ci powiedzieć, że nie jesteśmy ani o krok bliżsi jego odnalezienia. Pojawiły się sugestie, iż nie ma go już w Czyśćcu, ale nie zgadzam się z nimi. Uważam, że wciąż gdzieś tu jest. - Zgadzam się. Ale musimy zmienić naszą taktykę. - Na jaką? - Musimy go poprosić przez radio, telewizję i prasę, aby ujawnił się sam. Obiecamy mu amnestię za jego dotychczasowe czyny. Chimes uśmiechnął się i skinął głową. - To się może udać, jeśli nam uwierzy. Ale obawiam się, iż weźmie to za podstęp. - Zatem będziemy musieli go przekonać, że to nie podstęp. - A jak to zrobimy? - Powiemy mu prawdę. Ponieważ to nie będzie podstęp. - Co? - Słyszałeś. Propozycja amnestii będzie prawdziwa. Potrzebujemy jego współpracy. Chimes był zaszokowany. - Nie! - zaprotestował. - Nie możesz tego zrobić! Ścigam go od wielu lat! Zrobił głupców z całego MKS! Nie możemy go tak po prostu wypuścić! Nie zgodzę się na to! - Owszem, zgodzisz się. Są ważniejsze sprawy. W porównaniu z perspektywą, jaka nas czeka w wyniku działalności Opoponaksów, minione winy Ducha są niczym. Ale musisz odnaleźć go tak szybko, jak to tylko możliwe. Musisz przekonać Ducha, że mówimy prawdę. Chimes potrząsnął głową. - Nie mogę. Każ to zrobić komuś innemu. - Zrobisz to, Sebastianie. - Nie. - Czy już mnie nie pragniesz? Chimes nie odpowiedział. Miriam wstała i wyszła zza biurka. Od pasa w dół była naga. "O cholera", pomyślał Chimes, kiedy przeszył go kolejny dreszcz pożądania. Miriam stanęła przed nim. - Tak, pragniesz mnie. - Zdjęła skromny, czarny żakiet. Nie miała nic pod spodem. Chimes jęknął. - Moja obietnica jest wciąż aktualna, Sebastianie. Najpierw obowiązek, a potem przyjemność. Po prostu dostarcz mi Ducha. A potem Chimes znowu ocknął się w fotelu w pokoju łączności. Sam. Po policzkach spływały mu łzy. * * * Rozdział XIII - ...I ja, Sebastian Chimes, osobiście gwarantuję, że zostaniesz objęty całkowitą amnestią. To samo dotyczy twojego towarzysza Stevena Moreau! Będziecie zwolnieni natychmiast po tym, jak nam pomożecie w rozwiązaniu obecnego kryzysu. Proszę, natychmiast zgłoście się do najbliższego punktu obsługi turystycznej! Błagam was! - Tak, to rzeczywiście Sebastian Chimes - stwierdziła Mary, oglądając program w staroświeckim płaskim telewizorze. - Wygląda na to, że nie jest to już ten sam człowiek. - Zaczęły się zwykłe wiadomości przedstawiające Zeppeliny bombardujące Nowy Jork. Mary wstała i wyłączyła telewizor. - Brzmiało to tak, jakby był bliski załamania nerwowego - zauważył Steven. Odkąd usłyszeli pierwszy komunikat, z uwagą śledzili kolejne wiadomości, zarówno w radiu jak i w telewizji. Tym razem jednak po raz pierwszy Chimes pokazał się osobiście. Moreau zastanawiał się, co zrozumieją z tego zwykli "mieszkańcy" Paryża. - Chimes był na granicy histerii - dodała Mary. - Jeśli tylko udaje, to odwalił kawał solidnej roboty. Podeszła do okna i wyszła na mały balkon. Było "południe" i na ulicy panował tłok. Steven dołączył do Mary. Popatrzył do góry. Mary już wcześniej usunęła wszystkie wszczepione mu przez MKS blokady psychiczne i Steven widział Czyściec takim, jakim był naprawdę. Poprzez migotliwe słoneczne promienie dostrzegał wielką krzywiznę horyzontu i odległe sektory wiszące nad jego głową. - Jeśli to prawda, możemy się stąd wydostać - stwierdził. - Nie chcę odsiadywać reszty mojego wyroku. Wolałbym pojechać do Toronto i zobaczyć rodzinę i przyjaciół. A ty mogłabyś pojechać ze mną. Razem zaczęlibyśmy nowe życie. - Objął ją ramieniem. - Marzenia to piękna rzecz - zauważyła Mary z goryczą. - Myślisz, że MKS lub jakakolwiek korporacja pozwoli mi tak sobie odejść, jeśli raz trafię w ich ręce? Nie ma mowy. Nie zgodzą się na to. Kosztowałam ich zbyt wiele i nadal stanowię dla nich zagrożenie. Mogliby mnie puścić dopiero po dokładnym zbadaniu tajemnic mojego bionantechu i zyskaniu pewności, że już nigdy nie będę mogła go użyć. - Czy ma to dla ciebie takie wielkie znaczenie? Mówiłaś, że nie zamierzasz już wracać do swojego poprzedniego zajęcia. - Owszem, ale to przecież mój bionantech. Jest całkiem prawdopodobne, że nigdy nie uda im się poznać jego sekretu. Z tego, co mówił Mikuni, wynikało, że mój bionantech wciąż się zmienia, ewoluuje czy coś w tym stylu. A jeśli nie uda im się poznać mechanizmu jego działania, nigdy mnie nie uwolnią. Będą go ciągle badali, a ja pozostanę uwięziona do końca moich dni. - To zawrzyj z nimi układ. Nie zrobisz dla nich nic, dopóki ci nie zagwarantują, że po wszystkim zostaniesz zwolniona. Jeśli to, co mówi Chimes, jest prawdą, musi im bardzo zależeć na twojej pomocy. - Może. - Nie była przekonana. - Mary, musimy wykorzystać szansę! Nie możemy tu zostać! - Delikatnie obrócił ją tak, że stali teraz twarzą w twarz. - Słuchaj, pozwól mi się z nimi skontaktować. Ty zostaniesz tutaj, a ja pójdę do McDonalda i każę połączyć się z Chimesem. Jeśli okaże się, że to pułapka, nadal nie będą wiedzieli, gdzie się ukrywasz. Co ty na to? Mary westchnęła. - No, nie wiem. Po prostu im nie ufam. Nie potrafię sobie wyobrazić, jakiej natury jest ten "kryzys". - Wciąż uważam, że może to mieć coś wspólnego z tym, co ukrywasz w oku. - Genomem Obcych? - skrzywiła się Mary. - Nie wiem, w jaki sposób. - Cóż, musi to być coś niezwykłego, a poza twoim bionantechem jedynym nietypowym elementem jest ten genom, który przechowujesz. Mary wzruszyła ramionami. - Zrobię to - oświadczył Steven. - Ty zaczekasz tutaj. Jeśli uda im się mnie przekonać, że to nie podstęp, wrócę po ciebie. A jeśli się nie zjawię... no cóż, będziesz wiedziała, że to oszustwo. Obawiam się, że wtedy musisz zdać się tylko na siebie. Czy ty w ogóle mnie słuchasz? - Mary miała puste spojrzenie. Skinęła głową. - Oczywiście - odpowiedziała. - Cóż niby mamy do stracenia? Tylko nasze życie... - Dobrze. Postaraj się spojrzeć na to z jaśniejszej strony. - Pocałował ją i ruszył do wyjścia. Im szybciej, tym lepiej, zanim się załamie. Przy drzwiach odwrócił się i pomachał jej ręką. Uśmiechnęła się do niego słabo. Nigdy już jej nie zobaczył. * * * Paul Manion siedział posępny w ciemnym barze i popijał burbona z lodem. To był kolejny z drinków, które wypił tego dnia. Tkwił tam zupełnie sam... I nagle już nie był sam. Na dźwięk otwieranych drzwi obejrzał się bez zainteresowania. Zmrużył oczy, próbując dojrzeć wchodzącego mężczyznę. Nie podejrzewał, aby był to ktoś znajomy. Nie, z pewnością nie, zdecydował Paul, kiedy przybysz podszedł bliżej. Młody Japończyk ubrany w kombinezon sił kosmicznych palił papierosa. Manion wzniósł w jego kierunku szklankę. - Za dobre wieści o prawdziwym bogu Treeckitichu! Nieznajomy skrzywił się, a po chwili odparł z kalifornijskim akcentem: - Ty też? Cholera, a myślałem, że chociaż ciebie nie wzięło. - Nie jesteś jednym z nich? - spytał Manion bez zaskoczenia. Wszyscy nawróceni rzucili palenie. - Do diabła, ja też nie. - Wyciągnął rękę. - Jestem Paul Manion. Były szef tutejszej ochrony. Nieźle się spisałem, nieprawdaż? Młody człowiek uścisnął rękę Maniona i uśmiechnął się. - Jestem Mickey Yamada, kapitan statku "Gully Foyle". Gdzie mogę dostać drinka? Manion wskazał bar. - Obsłuż się. Nawróceni nie używają tego świństwa, w odróżnieniu od nas, odpornych. Przynajmniej na razie. Yamada wsunął się za kontuar i wziął butelkę zimnego piwa. Wyszedł zza baru i rozejrzał się. - Strasznie tu tłoczno. - Prawdopodobnie jesteśmy ostatnimi dwoma pijącymi w osiedlu - stwierdził Manion i pociągnął łyk burbona. - A więc byłeś szefem ochrony? - spytał Yamada. - Co poszło nie tak? - Powiedzmy, że nie był to najlepszy tydzień w mojej karierze. A co z tobą? Nie sądzę, żebym cię wcześniej widział. - Czy uwierzysz, że jestem członkiem ekspedycji ratunkowej? Manion roześmiał się. - W ostatnich dniach o mało nie uwierzyłem w prawdziwego boga Treeckiticha. - Nagle rozpłakał się. Yamada przyglądał mu się. Wreszcie Manion otarł oczy i wymamrotał: - Przepraszam. - Nie ma sprawy - mruknął Yamada i dolał burbona do szklanki Maniona. - Masz ochotę powiedzieć mi, co się stało? - Nie bardzo, ale opowiem... - Manion streścił Yamadzie zarysy Programu Opoponaks i związane z nim wydarzenia. Zawahał się, wspominając pierwszą noc po katastrofie. Leżał w łóżku z Cherry. Zapadła w niespokojny sen, mówiła coś do siebie, Manion jednak całkowicie się rozbudził i zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie zasnąć. Wcześniej opowiedział jej o wszystkim, czego się dowiedział od doktora Lebry i o ostatnim, bezowocnym spotkaniu. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wielu innych ludzi popadło śladem Frida w manię religijną i system działania osiedla uległ kompletnemu rozpadowi. Lebra był całkowicie bezradny. Twierdził tylko, że tak zwany genom opoponaksowy nie był naprawdę genomem. Oczywiście, w jego długiej skomplikowanej sekwencji istniał zapis budowy Obcych, ale w ów "genom" zostały także wbudowane schematy syntezy różnych innych rzeczy, jak chociażby nanomechanizmów służących do wniknięcia w komputery i mikroorganizmów infekujących mózgi ludzi. Obecnie genom Opoponaksów bez wątpienia wyprodukował organizmy zdolne do zapłodnienia kobiet. Manion z ironią wspomniał swoje systemy zabezpieczeń, ale uznał, że nie warto o tym wspominać. Lebra teoretyzował, że poddawane analizom laboratoryjnym organizmy biomechaniczne, rosnące szybko w syntetycznych macicach, same również analizowały otoczenie. Krabokształtne stworzenie powstało najprawdopodobniej tylko po to, aby wyrwać się na zewnątrz... Zaraz po tym Lebra wpadł w trans i po chwili zaczął wychwalać proroka Fliitrexchiki i prawdziwego boga Treeckiticha. To był koniec zebrania. Kiedy Manion wrócił do domu, z ulgą zauważył, że jego obie córki zachowują się normalnie. Tak samo Cherry Lee, która się nimi opiekowała. Zastanawiał się jednak, jak długo to potrwa. Miał nadzieję, że być może istnieje jakiś naturalny mechanizm odpornościowy przeciwko religijnym uniesieniom. Płonna nadzieja. Wolno mijały godziny i, jak się tego spodziewał, sen nie nadszedł. Nagle usłyszał mamrotanie młodych głosików. Jego córki rozmawiały w swoim pokoju. Wstał z łóżka i wszedł do ich sypialni. Obie dziewczynki stały na łóżkach z odrzuconymi do tyłu głowami i skrzyżowanymi na piersiach ramionami. Obie śpiewały hymny. Na cześć prawdziwego boga Treeckiticha. Zawołał, ale go zignorowały. Wrócił do łóżka i obudził Cherry Lee, aby jej wszystko opowiedzieć. Zaczęła mu wychwalać prawdziwego boga Treeckiticha. * * * Manion znowu napił się burbona. Yamada poklepał go po ramieniu. - Co się z nimi stało? - Dołączyły do innych nawiedzonych. Od tamtej pory nie widziałem ich. Domyślam się, że fizycznie są w porządku. Cały czas czekałem, aż sam się nawrócę, ale jak dotąd to nie nastąpiło. Domyślam się, że jestem odporny. Tak jak ty. Jest nas kilku, ale zbyt mało, by cokolwiek zrobić. A jak było z tobą? Z zainteresowaniem słuchał o dwóch oddziałach ratunkowych i związanych z nimi wydarzeniach. - Czy wiesz, co ma zamiar robić korporacja? Yamada potrząsnął głową. - Nie. Być może spisali nas na straty. Na ich miejscu tak bym postąpił. - Myślisz o zniszczeniu osiedla? - spytał zaskoczony Manion. - Tak. To nie przyszło Manionowi do głowy. Ale miało sens. - Uważasz, że to zrobią? - spytał nerwowo. - Tak - odpowiedział Yamada wzruszając ramionami. - Wszystko zależy od tego, czy wiadomość o tym, co się tu stało, dotarła do Rady Korporacji. Jeśli wie o tym cały Układ Słoneczny, Rada musi zająć się naszym problemem. Prawdopodobnie wezwali już Kosmiczną Flotę Obronną. - Kosmiczną Flotę Obronną? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Niewielu ludzi słyszało - stwierdził Yamada i opowiedział mu historię floty. Manion nie wydawał się poruszony. - Nawet jeśli ją tutaj przyślą, to co z tego? Powiedziałeś, że osiedle jest otoczone przez uzbrojone statki korporacji, które nie są w stanie nam pomóc. - Owszem, ale to bardzo widowiskowo wygląda na ekranach - Yamada wziął następną butelkę piwa. Manion nalał sobie burbona. Podniósł szklankę. - Za historyczne spotkanie dwóch inteligentnych gatunków. Yamada uśmiechnął się i też uniósł piwo. Po chwili powiedział: - Mówiłeś, że od tamtej nocy nie widziałeś swojej dziewczyny. Nie wiesz zatem, czy już urodziła... cokolwiek rosło w jej macicy. - Nie. Nie widziałem żadnej ciężarnej kobiety. Zebrali je gdzieś wszystkie razem. Może są w szpitalu. To jeden z obszarów niedostępnych dla nas, odpornych. Wiem, bo próbowałem się tam dostać. - Wyciągnął pomiętą paczkę i zapalił następnego papierosa. - Tak, do wielu budynków nie mamy dostępu - zgodził się Yamada. - A sądząc z dochodzących z ich wnętrza odgłosów, musi tam panować niezły ruch. - Zastanawiam się, co oni robią... jakie mają plany - mruknął Manion i pociągnął kolejny łyk burbona. - Przemienić ludzką rasę w opętanych religią Opoponaksów. Jeśli się stąd wydostaną, tak właśnie się stanie. - Chciałbym wiedzieć, jak ono wygląda - wtrącił Manion. Yamada spojrzał na niego zaskoczony. - Co? - Dziecko Cherry. Jeśli już je ma. Sądząc z tempa rozwoju płodu, prawdopodobnie już urodziła. - Manion wyglądał na kompletnie pijanego. - Powiedziałeś, że w wizjach widziałeś coś na kształt posągu ogromnego kangura... - Tak. Jeśli to było wybo... wyobrażenie prawdziwego przedstawiciela rasy Opoponaksów, to wyglądają one jak kangury. Ale mają większe głowy. I ręce. Może już jestem ojczymem podskakującego kangurzątka. Yamada wyciągnął w jego stronę szklankę. - Gratulacje. - Dziękuję - wymamrotał Manion i zsunął się ze stołka na podłogę. * * * Mary stała na małym balkonie i niespokojnie przyglądała się ludziom idącym ulicą. Była bardzo zdenerwowana. Steve wyszedł już bardzo dawno temu. Powiedział, że nie będzie go tylko parę godzin. Kazał jej uciekać, gdyby nie wrócił na czas, ale nie miała ochoty opuszczać znajomego pokoju, w którym czuła się bezpiecznie. Usłyszała za plecami odgłos otwierających się drzwi. Poczuła ulgę. Odwróciła się. - Steve...! Ale to nie był Steve, tylko Sebastian Chimes. Wszedł do pokoju z uśmiechem na twarzy. - Mój drogi Błysku - powiedział z miną zadowolonego kota - nie masz nawet pojęcia, jak długo czekałem na tę chwilę. - Za nim weszły dwa uzbrojone Chochliki. - A więc to jednak był podstęp! - krzyknęła. - Gdzie jest Steve? Co z nim zrobiliście? Chimes ruszył w stronę Mary. Cofnęła się i oparła o balustradę. - Jeszcze jeden krok i skoczę - ostrzegła. Chimes zatrzymał się. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie! Proszę...! - Co się stało ze Stevem? - Proszę, uwierz mi, u niego wszystko w porządku. I ku memu ubolewaniu muszę cię zapewnić, że oferta amnestii nie była podstępem. Jest, niestety, całkowicie prawdziwa. Pod warunkiem, że będziesz z nami współpracował. - Nie wierzę ci. Chcę zobaczyć Steve'a. - Jest w drodze do głównej kwatery. Tam go zobaczysz. Potrząsnęła głową. - Nie dam się nabrać na takie teksty. Chimes wyjął z kieszeni komunikator i powiedział do niego kilka niezrozumiałych słów. Potem podszedł o jeden krok do Mary i podał jej komunikator. - Możesz z nim porozmawiać. Zerknęła podejrzliwie na nadajnik pewna, że Chimes spróbuje chwycić jej rękę, gdy po niego sięgnie. Była zdenerwowana, ale możliwość porozmawiania ze Stevem sprawiła, że wyciągnęła dłoń. Jej palce zacisnęły się na urządzeniu. Chimes stał bez ruchu. - Steve - powiedziała zdenerwowana do komunikatora - jesteś tam? Przez chwilę trwała cisza i nagle ktoś, czyj głos z pewnością brzmiał jak głos Steve'a, odpowiedział: - Tak, słyszę cię. Wszystko w porządku? Mary nadal była podejrzliwa. Dzisiejsza technika pozwala sfałszować wszystko. Sama najlepiej o tym wiedziała. - Udowodnij mi, że to ty, Steve - zażądała. - Powiedz mi coś, co możemy wiedzieć tylko my dwoje. - Na przykład? Mary zamyśliła się. - O co mnie zawsze prosiłeś, kiedy szliśmy do łóżka? - Jezu, przecież ludzie tego słuchają. - Mów. Powiedział jej. Teraz miała pewność, że rozmawia ze Stevem. - Dlaczego nie wróciłeś? Gdzie jesteś? - Nie pozwolili mi na powrót. Jestem w lotobusie kierującym się do siedziby Głównej Kontroli Czyśćca, przynajmniej tak mi powiedziano. - Czy cię skrzywdzili? - Nie. Wszystko w porządku. I choć nie mogę nic gwarantować, sądzę, że ich oferta jest szczera... wobec nas obydwojga. Rozmawiali ze mną o podróży bezpośrednio do Toronto. Reszta mojego wyroku została anulowana. - Nie jedziesz chyba od razu? - spytała zaalarmowana. - Ej, nie denerwuj się. Nie zamierzam nigdzie jechać bez ciebie. - Uważasz więc, że powinnam zaufać Chimesowi? - Sądzę, kochanie, że nie mamy wyboru. Myślała przez chwilę, wreszcie pożegnała się. - Do widzenia, Steve. Do zobaczenia wkrótce. - Tak. Do zobaczenia. Uważaj na siebie. Oddała komunikator Chimesowi i podeszła do niego. - Wygląda na to, że jestem do pańskiej dyspozycji. - Ach, żeby tak było naprawdę - powiedział tęsknie. * * * Chimes przyglądał się Mary, kiedy ślizgacz pędził ponad sektorami Czyśćca ku kwaterze głównej. Trudno uwierzyć, że ta kobieta była osobą, której od tak dawna obsesyjnie poszukiwał. Mary siedziała w fotelu, obojętnie wyglądając przez okno. Czy to był Błysk - Duch Maszyny - który kosztował korporacje, a MKS w szczególności, tyle trudu? W porządku, skoro jej - jego - obecny wygląd powstał w Body Chopie, to nie była normalna kobieta, ale zdecydowanie czegoś tu brakowało. Chimesa ogarnęły potworne wątpliwości, że ma przed sobą niewłaściwą osobę. Czy to możliwe, że Duch zdołał zorganizować skomplikowaną mistyfikację i podstawił na swoje miejsce tę drobną, niepozorną kobietę w brzydkiej sukience? Rzeczywiście, pobieżne badanie jej bionantechu wykazało, że jest on niezwykły, ale prawdziwy Błysk z łatwością potrafiłby to zorganizować... Mary odwróciła się od okna i popatrzyła na Chimesa. Po chwili uśmiechnęła się słabo. - Z pańskiej miny wnioskuję, że ogarnęły pana wątpliwości co do mojej osoby. Proszę się nie denerwować. Naprawdę jestem Duchem. - Chciałbym mieć pewność - mruknął. - Mogę to udowodnić. Spotykamy się nie pierwszy raz, wie pan? - Doprawdy? Nie pamiętam - stwierdził zaskoczony. Po chwili potrząsnął głową. - Nie. Nigdy pani nie widziałem. - Oczywiście, nie byłam wtedy kobietą. To miało miejsce około półtora roku temu, podczas wielkiej akcji przeciwko szaremu rynkowi w kompleksie kopalń Hellas Planitia na Marsie. - Tak. Pamiętam. - Chimes zmarszczył brwi. - Ale... - Przyjąłem tożsamość czasowego śledczego w waszym zespole. Pracowałem w pańskiej bezpośredniej bliskości przez ponad tydzień. Znał mnie pan jako Dominica Mose'a. To nazwisko brzmiało znajomo. W jego pamięci zarysowała się twarz. Młody człowiek, blondyn o zielonych oczach. Bardzo inteligentny i pomysłowy. Został przysłany z oddziału MKS w Viking City. Miał doskonałe referencje. Dominic Mose. - Teraz już pan wie, dlaczego tamta operacja okazała się kompletnym fiaskiem - dodała Mary i odwróciła twarz w stronę okna. Fala wściekłości, która ogarnęła Chimesa, szybko opadła. Wyglądało na to, że naprawdę dostał w swoje ręce Błyska. Osiągnął swój cel. A to oznaczało, że otrzyma nagrodę od Miriam... * * * Kiedy dolecieli do kwatery głównej, odprowadzili Błyska do specjalnie przygotowanego apartamentu. Potem Chimes pospieszył do pokoju łączności na kolejne spotkanie. Kiedy wchodził do środka, zrozumiał, że drży z niecierpliwości. Miriam odda mu się. Oczywiście wiedział, że będzie to jedynie symulowany seks z systemem komputerowym, ale w niczym nie zmniejszało to jego podniecenia. W tych sprawach Miriam była tak samo realna jak on. Szybko usiadł w fotelu i odchylił głowę do tyłu. Nawiązał kontakt... ,..I znalazł się w dziwnym pokoju, skąpanym w żółtej poświacie i wypełnionym gęstą mgłą. "Czy teraz używa suchego lodu?" - spytał siebie zirytowany. - Miriam, gdzie jesteś? Nie było odpowiedzi. Chimes rozejrzał się wokół. Zauważył mgliste zarysy sylwetek na ścianach. Wyglądały znajomo. W tle słyszał jakąś muzykę, niczym fałszujące gongi. - Miriam! Jak już prawdopodobnie wiesz, mamy Błyska! Mam Błyska! Teraz ty musisz dotrzymać obietnicy! Miriam! Mgła rozwiała się i z jej głębi wynurzyła się sylwetka w żółtej szacie. Zakapturzona postać miała schyloną głowę. - Miriam? Zatrzymała się przed nim. Uniosła głowę. Chimes z ulgą stwierdził, że to jednak Miriam. Miała zamknięte oczy. - Jeszcze jedna gierka, Miriam? - spytał, ponownie uderzony jej nieziemskim pięknem. Miriam otworzyła oczy. - Raduj się, Sebastianie, ponieważ wskażę ci drogę do prawdziwego boga Treeckiticha. Cofając się przed nią, Chimes uświadomił sobie, co przypominały mu figury widziane na ścianach. Kangury. * * * Rozdział XIV Steven Moreau uderzył pięścią w drzwi, potem zaczął je kopać. - Czy mógłby pan przestać? - spytał męski głos przez interkom obok drzwi. Steven nie miał pojęcia, czy należy on do człowieka, czy do maszyny, ale nie dbał o to. - Przestanę, jeśli ktoś powie mi, o co tutaj chodzi - oświadczył ze złością. - Chcę porozmawiać z kimś z kierownictwa! - Proszę pana o cierpliwość. Wszystko w swoim czasie. - Dlaczego nie mogę zobaczyć się z Mary? Obiecano mi, że spotkam się z nią natychmiast po jej przybyciu tutaj. - Nie mam uprawnień, aby rozmawiać na ten temat. Moreau znowu kopnął drzwi. - Zostaliśmy oszukani! Powinienem wiedzieć, że zrobicie coś takiego, wy sukinsyny! - Gwoli wyjaśnienia, MKS dotrzyma umowy. Zostanie pan zwolniony, tak jak zostało to panu obiecane. Ale na razie musi pan tu zostać. Przyzna pan chyba, że pański apartament niezbyt przypomina celę więzienną. Moreau musiał się z tym zgodzić. Istotnie, apartament z holograficznymi oknami ukazującymi oszałamiającą panoramę Alp, był bardzo luksusowy i w normalnej sytuacji zapewne mieszkali w nim wysoko postawieni urzędnicy MKS. On jednak nie miał nastroju, by korzystać z tych rozkoszy. Pragnął zobaczyć Mary. Rozpaczliwie chciał się dowiedzieć, czy u niej wszystko w porządku; upewnić się, że te sukinsyny z MKS-u dobrze się z nią obchodzą. Ponownie kopnął drzwi. - Wolałbym, żeby pan tego nie robił - westchnął głos. * * * - To jest ten słynny Duch? - spytał z niesmakiem Kondo Izumi, przyglądając się Mary Eads przez otwór obserwacyjny. Kobieta, ubrana w prostą białą tunikę, leżała apatycznie na łóżku; obok na stole stał talerz z nietkniętym jedzeniem. Izumi przyleciał do Czyśćca prosto z Sydney, gdy tylko dowiedział się o schwytaniu Ducha. Czy raczej o jego/jej poddaniu. - Nie ma co do tego wątpliwości - wyjaśnił Aspine Tyrene. - Jej bionantech jest naprawdę niezwykły. Usiłowaliśmy go zbadać, ale nie daliśmy rady. Zachowuje się, jakby sam był obdarzony inteligencją. Z pewnością to Duch. - Cóż, nie wzbudza wielkiego zaufania - stwierdził Izumi. W rzeczywistości był mocno rozczarowany widokiem tej drobnej, bezbarwnej kobiety. A przecież zapewnił Atsushiego Kawamurę, przewodniczącego Rady Korporacji, że Duch stanowi rozwiązanie ich wszystkich problemów. - Czy wytłumaczono jej sytuację, w jakiej się znaleźliśmy? - Tak - odpowiedział Aspine Tyrene - ale nie wydaje się, żeby to ją zbytnio interesowało. - Ona chce mieć dziecko - zauważył ktoś. Zaskoczony Izumi popatrzył na młodą dziewczynę w ubraniu Chochlika, która to powiedziała. - Co takiego? - Dziecko - powtórzył Chochlik. - Chce wyjść za tego faceta, Steve'a Moreau i mieć z nim dziecko. Powiedziała mi. - Nie może tego zrobić! Przynajmniej dopóki nie pomoże nam rozwiązać kryzysu! - Rozmawiał z nią psycholog - zauważył Aspine Tyrene. - Stwierdził, że cierpi na ciężką depresję. Najwyraźniej czuje się winna z powodu postępków swojej poprzedniej osobowości. - Nie rozumiem. - Cóż, wygląda na to, że jej kobieca osobowość jest sprzeczna z poprzednio używaną męską osobowością. W rezultacie nie cierpi tego, czym była wcześniej. - Nie interesuje mnie, co ona odczuwa! - żachnął się Izumi. - Obecny kryzys jest ważniejszy od jej emocjonalnych problemów! Sam z nią porozmawiam! - Proszę za mną - powiedział Aspine Tyrene, kierując się do drzwi prowadzących do specjalnej kwatery. Za nimi szła dziewczyna w stroju Chochlika. Aspine Tyrene nacisnął guzik i drzwi się otworzyły. We trójkę weszli do środka. Mary Eads spojrzała ku nim z nadzieją, ale po chwili odwróciła się zawiedziona. - Cześć, Rosie - przywitała Chochlika. - Miałam nadzieję, że przyprowadziłaś ze sobą Steve'a. - Przykro mi, Mary, ale to nie leży w moich kompetencjach. Izumi podszedł prosto do łóżka. - Czy wiesz, kim jestem? - spytał. Kobieta skinęła głową. - Pan jest Kondo Izumi, szef Korporacji Shinito. - Uśmiechnęła się do niego słabo. - Pracowałam dla pana, ale domyślam się, że pan o tym wie. Wściekły Izumi warknął: - Wiem wszystko o tobie i o tym, co zrobiłaś! Przez ciebie powstał ten cały bałagan! Gdybyś nie ukradła genomu Opoponaksów, cały projekt miałby inny przebieg... postępowalibyśmy ostrożnie zamiast... - ...zamiast okazywać zachłanność wręcz kryminalną - dokończyła kobieta. Izumi starał się nie stracić panowania nad sobą. Zaciskając pięści syknął: - Jesteś kryminalistką! To ty odpowiadasz za to wszystko! A teraz musisz to naprawić! Musisz wykorzystać swój specjalny bionantech, aby zwalczyć obecność Obcych w sieci! Nie masz wyboru! - Chciałabym pomóc, panie Izumi. Naprawdę. Ale nie mam łączności z moim bionantechem. Straciłam z nim kontakt. Jestem bezradna. - Kłamiesz! - Głos Izumiego prawie przeszedł w krzyk. Potrząsnęła głową. - Nie. Proszę mi uwierzyć, próbowałam, ale nie odpowiada na moje polecenia. Cokolwiek miałam, straciłam to. Izumi stał patrząc na nią. Ciężko oddychał. Nagle gwałtownie się odwrócił i ruszył prosto ku drzwiom. Pozostała dwójka poszła za nim. - Rosie, jak tam Sebastian Chimes? Chochlik odwrócił się przy drzwiach i popatrzył na Mary. - Obawiam się, że bez zmian. - Och, co za szkoda - mruknęła Mary. Uśmiechnęły się do siebie. * * * Na mostku "Van Vogta" Holly Karapetyan odezwała się do interkomu: - Gordon, mamy kontakt wzrokowy z osiedlem i flotą. Będziemy na miejscu za kilka minut. Chodź popatrzeć. - Nie mam ochoty - usłyszała gderliwą odpowiedź. - Idę spać. Nie przeszkadzaj mi więcej. Holly westchnęła. Admirał Gordon Pal stawał się nudny. Początkowo był wściekły i z patosem powtarzał, jaka to niesprawiedliwość, że odrywa się go siłą od zajęć na Fobosie, a później zamknął się w swojej kabinie i na przemian pił i spał. Z drugiej strony Holly, kiedy opanowała początkowy strach wywołany niespodziewanym uczestnictwem w akcji floty skierowanej przeciwko Obcym, poczuła rosnącą fascynację całą tą niezwykłą przygodą. A teraz, kiedy "Van Vogt" zbliżał się do osiedla Takata i otaczających go okrętów, nie wspominając już o całym mnóstwie różnorodnych statków Shinito, które także zgromadziły się wokół niego, ogarnęła ją nagła fala podniecenia. * * * Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia weszła dziewczyna w stroju Chochlika. Moreau poznał ją. Wiedział, że ma na imię Rosie. Jej widok zdumiał go. Co prawda, nadeszła już pora kolacji, ale dziewczyna nie miała ze sobą tacy z jedzeniem. - Panie Moreau, czy zechciałby pan pójść ze mną? - Dotknęła wiszącego u paska ogłuszacza, co oznaczało, że jest to raczej rozkaz, a nie prośba. Steve nie podniósł się z łóżka. - Dokąd, Rosie? - Spotkać się z pewną znajomą osobą. Poderwał się. - Z Mary? Wreszcie będę mógł się z nią zobaczyć? Obdarzyła go zażenowanym uśmiechem. - Tak, w pewnym sensie. - To znaczy? - spytał tknięty nagłymi podejrzeniami. - Po prostu proszę pójść ze mną - westchnęła. Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju, który był urządzony tak samo luksusowo jak jego. Zajmował go przystojny mężczyzna siedzący na jednym z łóżek. Mężczyzna podniósł się, kiedy weszli. Steve nigdy wcześniej go nie widział. Rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było nikogo innego. - Gdzie jest Mary? - spytał Rosie. Dziewczyna wyglądała na nieszczęśliwą. - Zostawię was samych - westchnęła i szybko wyszła. Zaskoczony Moreau przyglądał się młodemu mężczyźnie. Miał on ciemne włosy i bardzo zielone oczy. Szczupły, ale dobrze zbudowany. - Kim pan jest? - spytał bez ogródek. - Steve - powiedział mężczyzna. - Tak mi przykro. Moreau nadal nic nie rozumiał. Zastanawiał się, czy nie jest to ktoś z jego dawnego życia na Ziemi; ktoś, kto przybył, żeby odwieźć go do domu, a kogo jego niepełna pamięć nie potrafiła zidentyfikować. - Czy ja pana znam? - Lepiej, żebyś usiadł, Steve. Zaintrygowany Moreau usiadł w fotelu zwróconym w stronę łóżka. - No dobrze, siedzę. Może mi pan powie, o co tutaj chodzi? Młody człowiek spojrzał mu w oczy. - Naprawdę nie wiesz, kim jestem, Steve? - Nie. Już panu mówiłem, że nigdy wcześniej pana nie... - Zamarł. Dostrzegł w oczach mężczyzny coś znajomego. Coś, co poruszyło w jego pamięci pewną strunę. Wreszcie zrozumiał. - O Boże, nie! - westchnął. Mężczyzna przytaknął ze smutkiem. - Niestety, to prawda, Steve. Jestem Mary. Moreau był wstrząśnięty. - Nie! Nie, nie wierzę! - To nie był mój pomysł, Steve. Zmusili mnie. Kondo Izumi, szef Shinito, przewodniczący Rady Korporacji, szefowie MKS... wszyscy razem. Mieli mój oryginalny bioprint, który wydostali z komputera Body Chopu w Singapurze. Użyli podobnych metod obróbki ciała, co w zespołach wskrzeszających. Przywrócenie mi kształtu Jostera Racka było dla nich stosunkowo prostym zadaniem. - Mężczyzna podszedł bliżej i oznajmił z mocą: - Ale ja nim nie jestem, Steve. W środku wciąż jestem Mary. Twoją Mary! Przepełniony wstrętem, Moreau zerwał się na nogi. - Nie! Nie! Nie jesteś! Mary była dobra i nie żyje. I ty o tym wiesz! Rzucił się do drzwi. Walnął w nie pięścią, a potem krzyknął do interkomu: - Otwórzcie te pieprzone drzwi! Mężczyzna także podniósł się z łóżka. Moreau poczuł jego rękę na swoim ramieniu. - Steve, porozmawiajmy! Proszę! Przepełniające Moreau uczucie wstrętu sięgnęło szczytu. Odwrócił się i uderzył mężczyznę w twarz tą samą pięścią, którą walił w drzwi. Mężczyzna przewrócił się na plecy. Moreau podszedł i kopnął go mocno między nogi. Usłyszał, jak drzwi otwierają się. Rozejrzał się. Weszły dwa Chochliki, jednym z nich była Rosie. Moreau zamierzał przedrzeć się między nimi, ale obok jego szyi szczęknął ogłuszacz i Steve nic już więcej nie pamiętał. * * * - Jak się czujesz, Mary... to znaczy, panie Rack - spytała Rosie. - Wciąż jestem Mary, Rosie. A czuję się... no, jakby mnie ktoś kopnął w jaja - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Zapomniałam, jak cholernie przykre jest to uczucie. - Leżała na łóżku trzymając worek z lodem na bolącym kroczu. - Jak z... nim? - spytała. - Nic mu nie będzie. Użyliśmy bardzo słabego ładunku. Prawdopodobnie już odzyskał świadomość. To o ciebie się martwię. - Nie ma o co. Przeżyję. Tyle że nie jestem wcale pewna, czy tego pragnę. - Istotnie. Potworny ból jąder był niczym w porównaniu z bólem tak okrutnego odrzucenia przez Steve'a. A jednak wciąż go kochała. Chociaż... Tak, ciągle go kochała, ale teraz patrzyła na niego innymi oczyma. Męskimi. Jej starymi oczyma. A Joster Rack nigdy nie był gejem. Tak samo Steve. Zdawała sobie sprawę, jak zgodnie z logiką potoczyłyby się sprawy, gdyby Steve nie zareagował w taki sposób. Ale teraz logika nie miała znaczenia. Tylko ból. Otworzyły się drzwi i do środka pospiesznie wmaszerował Kondo Izumi. Towarzyszyła mu asystentka. Izumi przyjrzał się uważnie leżącemu. - Wszystko w porządku? Właśnie dowiedziałem się, co zaszło. Na przekór swemu cierpieniu Mary nie mogła się nie poddać ogarniającemu ją rozbawieniu na widok zatroskania głowy Korporacji Shinito. Wskazała na jądra Jostera Racka. - Obawiam się, że wasze wysiłki poszły na marne, panie Izumi. Moja męskość ponownie została zniszczona. Izumi sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Uśmiechnęła się gorzko. - Wszystko w porządku, jestem tylko trochę potłuczona. Tutaj też. - Przyłożyła worek z lodem do rozbitych ust. - Czy czujesz się na siłach stawić czoło infekcji Opoponaksów w sieci? - spytał niecierpliwie Izumi. - Panie Izumi, jeśli o mnie chodzi, wciąż jestem Mary Eads. Jestem tą samą kobietą, którą poznał pan tydzień temu. - Nie, nie! Jesteś znowu mężczyzną! - głośno krzyknął Izumi. - Twój mózg został genetycznie zmodyfikowany! To jest męski mózg! - Z pewnością - powiedziała Mary z westchnieniem. - Nie wątpię, że znowu zacznę myśleć jak mężczyzna, ale opuściłam komorę ozdrowieńczą ledwie parę godzin temu. Psychicznie wciąż jestem taka sama, jak byłam, zanim złamaliście umowę i wymieniliście mi ciało. - Bardzo mi przykro, ale nie miałem wyboru. Ludzkość stanęła w obliczu największego zagrożenia, a ty być może jesteś naszą jedyną nadzieją. Mary westchnęła ponownie. - Cóż, a zatem to tyle, jeśli chodzi o ludzkość. - Nie wolno ci tak żartować! - krzyknął Izumi. - Proszę mi uwierzyć, ja nie żartuję - powiedziała poważnie. Na czoło Izumiego wystąpił zimny pot. - Czy potrafisz kontrolować swój bionantech? - spytał nieco ciszej. - Nie. Wciąż odmawia odpowiedzi. Obiecuję jednak, że się postaram. Izumi otarł twarz wielką białą chustką. - Ile czasu ci to zajmie? Mary wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Godziny. Dni. Tygodnie. - Nie mamy tygodni do dyspozycji! - krzyknął Izumi. Jego samokontrola ponownie zawiodła. - Opoponaksowie coraz szybciej rozprzestrzeniają się w sieci. Jeśli odetniemy jeszcze jakieś części system, cała sieć się rozpadnie. Blisko połowa Korporacyjnych AI już się nawróciła, łącznie z AI MKS-u... - Tak, słyszałam o tym. I o Sebastianie Chimesie. Co za strata. Izumi zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem. - A zatem zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? - O tak. I rozumiem, co to oznacza dla pana osobiście. Nawet jeśli Obcy zostaną zneutralizowani, pana w najlepszym razie czeka wcześniejsza emerytura. Mam rację? Izumi spojrzał na nią i nic nie powiedział. - A co z genomem Opoponaksów, który miałam w oku? Domyślam się, że w czasie przebudowy mojego ciała został usunięty. Dyrektor Shinito skinął głową. - Zostanie poddany badaniom. Przywiozłem ze sobą do Czyśćca pełne wyposażenie geninżynieryjne i personel. - Domyślam się też, że nie popełnicie już drugi raz błędu i nie wprowadzicie tego genomu do zapłodnionego jaja. - Oczywiście, że nie. Skonstruujemy serię modeli komputerowych i wymodelujemy wszystkie możliwie warianty jego rozwoju. Co zresztą zamierzaliśmy zrobić w Takacie, zanim się nie wtrąciłeś w tak katastrofalny sposób. - Hej, Kondo, wszyscy popełniamy błędy. Izumi zaklął pod nosem i wyszedł z pokoju. - Wygląda na to, że zaczyna mu to wchodzić w krew - mruknęła Mary do Rosie. * * * Jakiś czas później, kiedy Mary już przysypiała, Rosie wróciła. - Pomyślałam, że pewnie chcesz wiedzieć, iż Steve Moreau odlatuje na Ziemię mniej więcej za godzinę. - Och, rozmawiałaś z nim? - Tak. Spytałam go, czy chce się z tobą pożegnać przed wyjazdem. - I powiedział nie? - Coś w tym rodzaju. Nie przypuszczam, żebyś chciała to usłyszeć w jego wersji. - Nie. Nie chciałabym - przyznała cicho Mary. * * * Paul Manion siedział na ławce w parku i pociągał z na wpół opróżnionej butelki burbona. To był ten sam park, do którego regularnie przyprowadzał swoje córeczki. I psa. Pies, imieniem King, siedział u jego stóp. Nie był obecnie najszczęśliwszym zwierzęciem. Odkąd Michelle i Amelia odeszły z innymi nawróconymi, King tęsknił przez cały czas. Manion wiedział, co czuje pies. Pociągnął następny łyk z butelki, rozkoszując się palącym przełyk ciepłem. To wszystko jego wina. Nie powinien zabierać dzieci ze sobą. Powinien był je zostawić na Ziemi. Taisy, siostra jego byłej żony, i jej mąż mówili, że z radością się nimi zajmą. Ale nie, on był egoistą. Nie chciał zrezygnować z towarzystwa dziewczynek, nie w tym okresie ich życia. A teraz je stracił. I to najprawdopodobniej na zawsze. Spędzą resztę życia wychwalając obcego kangurzego boga... Po trawie przesunął się cień pojazdu powietrznego. Paul szybko podniósł wzrok. Nawróceni z pewnością byli bardzo zajęci. Ani on, ani Mickey Yamada nie wiedzieli dokładnie, co tamci planują, ale Yamada twierdził, że dzień wcześniej w strefie doków wrzała wytężona praca. Yamada był pewien, że zamierzają opuścić Takatę. Z pewnością napotkają na zdecydowany opór, ale być może to, co nazwano "genomem", zawiera również zakodowane wzory broni o wiele bardziej rozwiniętych od naszych, pomyślał Yamada. Jeśli wywiąże się walka, istniało duże prawdopodobieństwo, że osiedle zostanie trafione jakimś przypadkowym strzałem i to będzie koniec dla wszystkich mieszkańców. Teraz jednak Manion nie przejmował się niczym. Napił się jeszcze burbona. Nagle kątem oka dostrzegł coś zbliżającego się przez park w jego kierunku. Jeszcze zanim odwrócił głowę w stronę, z której to coś nadchodziło, zauważył, że skacze... * * * Rozdział XV Głupcy, pomyślał Joster Rack. Skończeni głupcy! Jego prześladowcom tak bardzo zależało na tym, żeby odzyskał kontrolę nad swym bionantechem, że zapomnieli, jak wielką da mu to przewagę. A teraz właśnie ją zyskał. Od dnia, kiedy wyszedł z komory ozdrowieńczej, minął tydzień i Joster zaczynał już odzyskiwać swoje stare ja. Był tylko jeden problem. Ona wciąż mu towarzyszyła. Obecność, która nawiedzała jego umysł i nie opuszczała ani na chwilę. Miał jednak nadzieję, że z czasem zniknie bez śladu. Nie zniknę. Na zawsze stałam się częścią ciebie. I dobrze o tym wiesz. Nie! Jesteś tylko echem dźwięczącym w moim mózgu. W rzeczywistości już nie istniejesz. - Jestem równie prawdziwa jak ty. Przycisnął dłonie do uszu. - Wynoś się, przeklęta suko! - Do kogo mówisz? - spytał program monitorujący. Jego głos dochodził z interkomu. - Czy doświadczasz umysłowych omamów? A jeśli tak, to czy potrzebujesz pomocy medycznej? Rack opuścił ręce. - Dziękuję, wszystko w porządku. Podszedł do drzwi, zamkniętych na sterowany komputerowo zamek, i dotknął go. - Co robisz? - zainteresował się komputer. - Wiesz, że nie możesz opuścić tego pomieszczenia bez pozwolenia i eskorty... - Nagle głos zamilkł i drzwi rozsunęły się. Joster Rack wyjrzał na zewnątrz. Korytarz był pusty. Dokąd się wybierasz? Doskonale wiesz, dokąd się wybieram. Właśnie wymazałem z systemu komputerowego wszelką pamięć o moim istnieniu. - Wyszedł na korytarz. - Teraz zaś, my... To znaczy ja, zamierzam uciec. A co z umową? Z twoim układem z Izumim i MKS? Przyrzekłeś im, że spróbujesz zlikwidować skażenie sieci przez Opoponaksów. Zwariowałaś? To zbyt niebezpieczne. Poza tym wiesz dobrze, że nie możemy - nie mogę - ufać MKS. Nawet jeśli uda mi się dokonać tego, czego żądają, nie ma żadnej gwarancji, że dotrzymają swej części umowy. Najprawdopodobniej zanim mnie wypuszczą i tak wypalą mi bionantech... Nie możesz tak po prostu uciec. Nie? No to patrz. Może Izumi ma rację. Co się stanie, jeśli istotnie jesteś jedyną nadzieją systemu w walce z Opoponaksami? Będziesz odpowiedzialny za los niezliczonych milionów ludzi. Skończ z tym melodramatem! Co mnie obchodzi, że ludzie staną się wyznawcami boga Obcych? I tak wierzą już w dostatecznie wiele dziwacznych bóstw. Jeszcze jedna wariacka religia nic nie zmieni. Ale to znacznie poważniejsza sprawa. Wiąże się z nią biologiczna transformacja całej ludzkości! Gówno mnie to obchodzi. Korytarz skręcił gwałtownie i nagle Joster znalazł się twarzą w twarz z Rosie. Oboje zamarli, patrząc na siebie. - Co tu robisz sam? - spytała wreszcie, jednocześnie dobywając zza pasa ogłuszacz. Jedną ręką wytrącił jej broń z dłoni, a kantem drugiej... Nie! ,..Zadał cios w bok szyi. Dziewczyna jęknęła i osunęła się na ziemię. Ty draniu! Nie musiałeś tego robić! Ukląkł obok Rosie i pomacał jej gardło. Cholera! Ciągle jeszcze żyje. Muszę ją wykończyć. - Uniósł dłoń nad gardłem Chochlika. Przestań! Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Muszę to zrobić. Kiedy tylko odzyska przytomność, zaalarmuje wszystkich. Potrzeba mi więcej czasu. Nie! Nie mam wyboru. - Już miał zadać cios w odsłoniętą krtań dziewczyny. Jednak nagle odkrył, że nie może poruszyć ręką. Po sekundzie uświadomił sobie, co się dzieje. - Suko! Ty to zrobiłaś! Nie mogę się ruszyć! Nie bądź głupi. Nie mam żadnej władzy nad naszym - twoim - ciałem. Wiem, ponieważ próbowałam już wcześniej. To dlaczego nie mogę ruszyć ręką? Czemu nie mogę jej zabić? Spytaj samego siebie. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Spojrzał na twarz Rosie i przypomniał sobie, jak bardzo była dla niego... niej... miła. Lubił ją. Powoli opuścił rękę. Może jednak jest jeszcze dla ciebie jakaś nadzieja. Och, zamknij się! Oznacza to po prostu, że ciągle nie jestem sobą. Podniósł się i odszukał ogłuszacz Rosie. Wsunął go do kieszeni, po czym dźwignął dziewczynę i zaniósł ją do swego apartamentu. Po jakiejś minucie ocknęła się. Marszcząc brwi spojrzała na niego. - Co się stało? - Pewien idiota cię ogłuszył. Przykro mi z tego powodu. Rosie obmacała szyję i jęknęła. - Teraz już pamiętam. To ty mnie uderzyłeś! - Jak już mówiłem, zrobił to idiota. - Oddał jej ogłuszacz. - Lepiej wezwij Izumiego i powiedz, że choć wciąż jeszcze nie jestem dość twardy, by zmierzyć się z najeźdźcami z Opoponaksa uważam, że nie możemy już sobie pozwolić na dłuższe czekanie. * * * Paul Manion zamarł na ławce, patrząc na zbliżające się ku niemu stworzenie. Leżący u jego stóp czarny labrador King zawarczał. Stwór miał prawie dwa metry wysokości i nieco przypominał posąg, którego wizja nawiedziła kiedyś Maniona. Miał potężne tylne łapy, zakończone długimi grubymi pazurami. Ogon, którym podpierała się istota, także był masywny. Porastało go krótkie jaskrawożółte futro. Stwór istotnie przypominał kangura, ale jedynie od pasa w dół. Przednie łapy niepokojąco kojarzyły się z ludzkimi rękami, zaś głowa, choć zakończona niemal kangurzym pyskiem i uszami, była bardzo duża i wysklepiona niczym ludzka czaszka. No i oczy. To właśnie one stanowiły najbardziej niepokojący element. Okrągłe, z dwiema maleńkimi źrenicami, spoglądały ciekawie na Maniona. Kryła się w nich inteligencja... i dziwna groźba. Manionowi wydało się, że odczytuje w nich również pogardę. Zastanawiał się, jakim cudem ów stwór osiągnął tak wielki rozmiar zaledwie kilka tygodni po urodzeniu. Czy nadal był dzieckiem, czy też zakończył już dojrzewanie? Poczuł też nagłą histeryczną ciekawość, czy może jest to jego pasierb. Nie potrafił zupełnie rozpoznać płci stworzenia, bowiem miało ono na sobie coś w rodzaju spódniczki, także żółtej. King, który przez cały czas owego bliskiego spotkania człowieka z Obcym warczał donośnie, nagle rzucił się w stronę stwora, celując wprost w gardło. Ku przerażeniu Maniona olbrzymi kangur spokojnie odchylił się w tył, mocno wsparty na ogonie, pochwycił Kinga przednimi łapami i jedną z grubych pazurzastych nóg rozdarł mu brzuch. Następnie jak gdyby nigdy nic odrzucił na bok zdychającego psa, odwrócił się i odbiegł w podskokach. Dopiero po chwili Manion zebrał w sobie dość sił, by wstać z ławki. Podszedł do Kinga i próbował uspokoić rozdygotane, skamlące zwierzę, póki wreszcie nie zabrała go łaskawa śmierć. * * * - ...Dziękujemy zatem błogosławionemu prorokowi Fliitrexchiki za to, że obdarował nas uświęconą wiedzą... ty pieprzona suko, Miriam!... - prowadzącą nas do jedynego prawdziwego Treeckiticha... - dorwę cię jeszcze, Miriam!... Dziękujmy Treeckitichiemu za to, że odsłonił przed nami ścieżkę prawdy... - Sebastian Chimes dziko toczył wokół wzrokiem, bełkocąc i wijąc się w kaftanie bezpieczeństwa. Wydawał się całkowicie nieświadomy obecności niewielkiej grupy ludzi, która stała obok, obserwując go. Próbując powstrzymać uśmiech, Rack rzekł: - Kim jest ta Miriam, o której ciągle gada? - Nie wiemy - odparł Aspine Tyrene. - W jego osobistej kartotece nie ma najmniejszej wzmianki o żadnej Miriam. - Myślałem, że jest aseksualny - stwierdził Rack, przyglądając się swojemu staremu wrogowi. - Już nie - wyjaśniła Rosie. - Kiedy byliśmy razem w strefie paryskiej, zalecał się do mnie. Wtedy także wspominał Miriam. Kiedy spytałam go o nią, wściekł się i odparł, że to nie "ona", ale "ono". Rack z namysłem potarł podbródek. - Musi się to wiązać z AI. Twierdzicie, że zachowuje się tak od czasu ostatniego kontaktu? - Owszem - odrzekł Aspine Tyrene. - Korzystał wówczas z bezpośredniego łącza. Wtedy właśnie dowiedzieliśmy się, że AI został skażony przez Opoponaksów. Natychmiast odizolowaliśmy go od reszty sieci. Od tego czasu ani razu nie udało nam się uzyskać żadnej reakcji. Nie muszę chyba dodawać, że po tym incydencie nikt już nie ośmielił się skorzystać z łącza bezpośredniego. Rack odwrócił się do Kondo Izumiego. - Ale chcecie, żebym ja to zrobił? Izumi unikał jego wzroku. - Wydaje się, że to najlogiczniejszy początek - stwierdził. - Logiczny? Ja kontra AI? - AI oszalał. - Szalony czy nie, to nadal AI. - W przeszłości manipulowałeś nimi. - Jedynie ich niewielkimi cząstkami. Nigdy wcześniej nie ściągnąłem na siebie pełnej uwagi AI. Pilnowałem się, aby tego nie zrobić. Do tego dochodzi istotny czynnik - fakt, że wasz komputer został opanowany przez obcego AI. Dla czegoś podobnego mój bionantech może okazać się dziecinną zabawką. Prawdopodobnie w ciągu sekundy przełamie moje systemy ochronne. - Wybór należy do ciebie. Nie możemy cię zmusić. Rack roześmiał się. - Ależ oczywiście, że tak. I prawdopodobnie zrobicie to, jeśli sam się nie zgodzę. Nie mów mi więc o swobodzie wyboru. - Odwrócił się i skierował ku drzwiom. - Chodźmy zatem i złóżmy wizytę w kabinie łączności... * * * Wchodząc do pokoju łączności Rack skupił całą swoją uwagę na pojedynczym czarnym fotelu stojącym pośrodku szarego pomieszczenia. Fotel ów skojarzył mu się z krzesłem elektrycznym, którego używano w dawnych okropnych czasach do wykonywania egzekucji. W pewnym sensie może się okazać, że dziś posłuży do tego samego. Tylko że tym razem to on zostanie unicestwiony. Ja też. Och, zamknij się. - Miłe miejsce, nieprawdaż? - zauważył. Podszedł do krzesła. - Jak to działa? - Po prostu usiądź i oprzyj głowę na oparciu - wyjaśnił Aspine Tyrene. - Połączenie nastąpi automatycznie. Możliwe jednak, że AI odmówi ci dostępu. To będzie pierwsza próba twojego bionantechu. - Jasne. No to do roboty. - Usiadł na fotelu. - Jeśli zacznę bełkotać coś o kangurzych bóstwach, odwołajcie wszystkie zakłady... - Odchylił głowę, póki nie dotknęła oparcia. Jego bionantech zwariował. Joster nigdy wcześniej nie doświadczył niczego podobnego. Niemal czuł w swym ciele gorąco rozgrzanych obwodów. Nie miał żadnej kontroli nad bionantechem. Zupełnie jakby ten działał samodzielnie. - Jezu - szepnął. W jego głowie rozległ się cichy pomruk i Joster uświadomił sobie, że coś usiłuje przeniknąć do jego umysłu. Boję się, powiedziała Mary. Ty się boisz? Ja jestem kurewsko przerażony! Przerwij kontakt! Sądzisz, że nie próbowałem? Nie mogę się ruszyć! - Wszystko w porządku? - spytała z troską Rosie. - Co się dzieje? - wpadł jej w słowo Izumi. Rack nie mógł odpowiedzieć. Czuł się tak, jakby ktoś smażył mu mózg w mikrofalówce. Miał wrażenie, że jego głowa zaraz eksploduje. Lekką satysfakcję sprawiła mu wizja Izumiego, zbryzganego gorącą krwią i strzępami tkanki mózgowej. Nagle wszystko ustało. Bezwładnie osunął się w fotelu. - Do diabła - wydyszał. Bionantech poinformował go, że odparł próbę przejęcia władzy nad jego umysłem. Joster przekazał tę informację pozostałym. Następnie bionantech dodał, że jeśli sobie życzy, ma pełny dostęp do AI. Wszystkie układy obronne systemu zostały złamane. Odwołajmy to, rzuciła Mary. Nie, równie dobrze możemy załatwić sprawy od razu. Poza tym zaczynam być ciekaw. Ja nie! Dlatego właśnie nie jesteś mną. OK, wchodzę - oznajmił głośno. - Powodzenia - rzuciła mu Rosie. Ciemność. Całkowita ciemność. Zimna. Dusząca. Przerażająca. Paskudnie tu - powiedziała Mary. Po raz pierwszy ucieszył się z jej obecności w swoim umyśle. W takim miejscu człowiek nie powinien być sam. Jednakże Joster dobrze wiedział, co się dzieje. Może i AI stracił swoje systemy obronne, jednakże nie zaprzestał walki. Nie udało mu się fizycznie opanować bionantechu Racka i przeniknąć do jego mózgu, teraz więc używał psychologii. Joster polecił swojemu bionantechowi zareagować... Niech się stanie światłość... Stał pośrodku pokoju. Za przezroczystą ścianą rozciągała się czerwona pustynia. W oddali, po różowopomarańczowym niebie płynął powoli wielobarwny statek powietrzny. Najtańszy sposób przewożenia ładunków przez marsjańskie pustkowia... Zdaje mi się, że pamiętam to miejsce. Powinnaś. To jeden z pokojów naszego... mojego... mieszkania na Marsie, na przedmieściach Elysium. Potrzebuję znajomego otoczenia, które posłuży mi jako punkt oparcia. Wkrótce rozegra się bitwa. Bitwa? Toczymy wojnę. Problem w tym, że nie wiem, kto jest naszym nieprzyjacielem. - Podszedł do barku i nalał sobie zimnego piwa. Spróbował go. Idealne. Zdumiało go niesamowite wrażenie rzeczywistości w stworzonym przez komputer świecie. W pokoju pojawiła się ludzka sylwetka. Bardzo atrakcyjna młoda kobieta w żółtej szacie. Uśmiechnęła się do niego i rzekła: - Witaj. Nazywam się Miriam i przynoszę ci radosne wieści. Dzięki błogosławionemu prorokowi Fliitrexchiki otwiera się przed tobą ścieżka prowadząca do prawdziwego boga Treeckiticha. Rack potrząsnął głową. - Oszczędź sobie, Miriam. W odróżnieniu od Sebastiana Chimesa jestem całkowicie odporny. Dziewczyna urwała swą litanię i spojrzała na niego marszcząc brwi... - Nie rozumiem... wszystko jest takie skomplikowane... - Zniknęła. A zatem to była Miriam. Nic dziwnego, że Chimes zachowuje się jak napalony smarkacz... Nagle wszystko się zmieniło... Inny pokój. Sypialnia. Za oknem ciemność. Kobieta pospiesznie wrzucająca części garderoby i kosmetyki do niewielkiej walizki. Jej twarz okrasił rumieniec podniecenia. Była wysoka. Miała rude włosy i bardzo jasną skórę. Ubrana jedynie w stanik i figi. Nagle przerwała pakowanie i odwróciła się do niego. - Powiedz mi raz jeszcze, że to się uda, że niczym nie muszę się martwić - poprosiła i posłała mu nerwowy uśmiech. Znam ją... Tak. To Julie Verhoven. Kobieta, którą... ,..Zdradziłeś. W Takacie. Julie przyglądała mu się wyczekująco. Usłyszał własne słowa. - Jasne. Wszystko się uda i zupełnie nie masz się czym przejmować. Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do pakowania. Co się dzieje? Nie jestem pewien. Podczas zmagań z moim bionantechem przeciwnik musiał dostać się do wspomnień. Teraz próbuje kolejnej psychologicznej sztuczki. Ale kim jest ten przeciwnik? - naciskała. - To AI MKS-u czy świadomość Obcych? Nie mam pojęcia - przyznał. - Może połączenie jednego i drugiego. Zaczynam jednak sądzić, że Opoponaksowie to coś więcej niż tylko misjonarze zamierzający nawrócić całą ludzką rasę na swą kangurzą religię. - Sean? - Julie Verhoven ponownie odwróciła się do niego. Przypomniał sobie, że wówczas nazywał się Sean Varley. - Jestem pewna, że wiesz, co się stało potem... No, no, to już nie należy do scenariusza. Na głos rzekł: - Owszem, pamiętam, Julie... czy kimkolwiek jesteś. - Przypomniałeś sobie, że musisz jeszcze załatwić pewną sprawę. Obiecałeś, że spotkamy się w terminalu pasażerskim za dwie godziny i odlecimy najbliższym promem księżycowym. Raz jeszcze zapewniłeś mnie, że twój bionantech dostarczy mi nową tożsamość sieciową, tak samo jak tobie. Będziemy mężem i żoną. Znikną wszelkie ślady naszych starych tożsamości. Wszelkie informacje o tym, że nasze stare wcielenia opuściły Takatę zostaną wymazane. Potem pocałowałeś mnie i wyszedłeś. Zgadza się? - Ruszyła w jego stronę. Była idealną repliką Julie Verhoven. Na jej policzkach i nosie dostrzegł nawet chmurkę jasnych piegów. - Owszem. - Po dwóch godzinach poszłam więc do terminalu. Czekałam na ciebie. Długo. Nie pokazałeś się. Prom księżycowy odleciał zgodnie z planem. Ogarnęło mnie przerażenie. Byłam przekonana, że zostałeś schwytany przez ludzi z ochrony... z mojego własnego departamentu. Bliska paniki wróciłam do biura, aby sprawdzić, co się z tobą stało. Zasypałam komputer gradem pytań i wtedy właśnie rutynowa kontrola odkryła, że jeden z genomów Opoponaksa zniknął. A wraz z nim zniknąłeś ty. Nie tylko cieleśnie. Wszelkie ślady twojej egzystencji zostały wymazane z komputerów i samej sieci. Najwyraźniej Duch znowu zaatakował. Jednakże moja nieostrożność wzbudziła podejrzenia Haydena Frida oraz kilkunastu członków mojego zespołu. Zostałam aresztowana i poddana przesłuchaniu, które wkrótce przekształciło się w poważne, i to bardzo, śledztwo. Do tego czasu uświadomiłam już sobie okropną prawdę. Domyśliłam się, że zanim przybyłam do terminalu, ty zdążyłeś odlecieć poprzednim promem. - Tak - westchnął. - Opowiedziałam im więc wszystko. Właściwie dlaczego nie? Oszukałeś mnie, zostawiłeś mnie, a potem rzuciłeś wilkom na pożarcie. Ty draniu! Nie wtrącaj się. W tej chwili i tak mam dostatecznie wiele na głowie. - Nie miałem wyboru - odparł, zwracając się do Julie. - Ryzyko zabrania cię ze sobą było zbyt wielkie. Owszem, mogłem dać ci nową tożsamość, tak jak obiecywałem, ale sam fakt, że podróżowalibyśmy we dwójkę stanowiłby zagrożenie. Zawsze działałem samotnie... Julie dźgnęła go palcem w pierś. - Ani przez moment nie zamierzałeś zabrać mnie ze sobą, prawda? - Prawda. Drań. - I wiedziałeś co się ze mną stanie, kiedy mnie porzucisz? - Cóż, zdawałem sobie sprawę, że nie będzie to nic przyjemnego... - Straciłam wszystkie prawa i stałam się własnością korporacji, która mogła mnie wykorzystać w dowolny sposób. - Tak. - Czy zadałeś sobie choćby tyle trudu, by sprawdzić, co się ze mną stało? - Słyszałem później o okolicznościach twego aresztowania, ale nie, nigdy nie dowiadywałem się, co było dalej. Ty skończony draniu. - A więc w tej chwili mogę tkwić gdzieś w korporacyjnym burdelu w kolonii górniczej. Lub w jeszcze gorszym miejscu. - Podejrzewam, że trafiłaś jeszcze gorzej. Ponownie dziabnęła go palcem, tym razem mocniej. - Owszem, też tak sądzę. - Posłuchaj, przyrzekam ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby wyciągnąć cię z piekła, do którego wtrąciła cię korporacja. Mam nadzieję, że Izumi będzie mi winien drobną przysługę. Ja zaś dopilnuję, żebyś dotrzymał tej obietnicy, draniu. - A co, jeżeli jest już zbyt późno? Jeśli nie da mi się pomóc? Jeśli nie żyję? Na to nie miał odpowiedzi. Wówczas jednak upomniał sam siebie. Tak naprawdę nie rozmawiał z prawdziwą Julie Verhoven, lecz jedynie z jej kopią, odtworzoną z jego wspomnień przez AI. Ale gdzieś istnieje prawdziwa Julie Verhoven i jeśli wciąż jeszcze żyje, cierpi z twojego powodu. Daj sobie siana, dobrze? Próbuję myśleć. Rozkazał bionantechowi, aby ten odzyskał panowanie nad sytuacją. Joster zdawał sobie sprawę, że urządzenie działa na pełnych obrotach. Czyżby miał przegrać tę bitwę? * * * Kondo Izumi, Aspine Tyrene i Rosie patrzyli zatroskani na sztywne, napięte ciało Racka w fotelu łącza bezpośredniego. Twarzą Jostera wstrząsały tiki. Wyraźnie widzieli, że cokolwiek go spotkało, nie było to nic przyjemnego. Wszyscy troje wzdrygnęli się ze zdumieniem, kiedy drzwi do pokoju otwarły się i do środka wbiegła techniczka komputerowa. Japonka, świadoma stanowiska Izumiego, przez moment zawahała się czy zwrócić się do niego, czy do jej szefa, Aspine'a Tyrene'a. Rozstrzygnęła ów problem kłaniając się i przemawiając z jednakowym uniżeniem jednocześnie do obu mężczyzn - sztuczka, która mogła się udać tylko Japończykowi. - Czcigodni panowie, AI podjął nagle szalone wysiłki odzyskania połączenia z siecią. - Nie ma chyba żadnych szans powodzenia? - spytał Aspine Tyrene. - Tak sądzimy. - Sądzicie? - powtórzył zdumiony Izumi. - Czcigodny panie, jak dotąd zdołał już złamać jeden obwód bezpieczeństwa. Nigdy przedtem nie udało się to żadnemu AI. - Rozumiem - Aspine Tyrene sprawiał wrażenie zaniepokojonego. - Zawsze możemy wyłączyć AI. Nigdy nie próbowano czegoś podobnego, ale jest to możliwe. Zabrałoby nam to parę godzin. Oczywiście, będziemy potrzebowali specjalnego zezwolenia, lecz w tych okolicznościach... Izumi zerknął na Racka, po czym potrząsnął głową. - Nie. Uczynimy to dopiero w ostateczności. Musimy dać panu Rackowi szansę rozwiązania problemu w jego własny sposób. Jeśli to mu się nie uda, będziemy zmuszeni wyłączyć całą sieć, co wiąże się z niewyobrażalnymi konsekwencjami. Oznaczałoby to upadek naszej cywilizacji. A on by za to odpowiadał. O tym też lepiej nie myśleć. Odwrócił się do Racka, odmawiając w duchu cichą modlitwę do swych przodków. * * * Sceneria znów się zmieniła. Z początku Rack sądził, że sprawił to jego bionantech, wkrótce jednak przekonał się o swojej pomyłce. Stał pośrodku kopalnianego szybu. W pobliżu leżały dwa dawno porzucone, zardzewiałe roboty górnicze. Nieco dalej trzy ciała. Dwa z nich należały do młodych mężczyzn, trzecie do kobiety. Wiedział, kim byli. Farro, Thur... i Becky. Twoi przyjaciele. A ona była też twoją kochanką. Nie musisz mi o tym przypominać. Z boku, oparta o jednego z robotów, leżała skrępowana Emi, delikatna jak laleczka. Przyglądała się mu przerażonymi oczami. Joster opuścił promiennik. - Wszystko w porządku - powiedział. - Nie zrobię ci krzywdy. Przyszedłem, aby zabrać cię z powrotem do ojca. Zgadza się, dokładnie te słowa wypowiedział do niej wiele lat temu. Dopiero potem podszedł do Emi i rozwiązał ją. Tym razem jednak zmierzał w stronę ciała Becky. Dziewczyna leżała na plecach z szeroko otwartymi oczami, zastygłymi w wyrazie zdumienia. Pośrodku jej czoła ziała niewielka wypalona dziura. Jedna z dłoni wciąż jeszcze ściskała stary ogłuszacz. Becky nie wyróżniała się szczególną urodą, była jednak wesołym kompanem. Myślał o chwilach spędzonych razem w łóżku. - Becky... - mruknął. Jej oczy poruszyły się. Skupiły na nim. - Cześć, Jos. Dawno się nie pieprzyliśmy. - Usiadła. Spojrzała na trzymaną w ręce broń i odrzuciła ją. - Teraz i tak mi się już do niczego nie przyda. - Wstała niezdarnie. - Byłeś dla nas za szybki. - Albo wy, albo ja - bronił się Rack. - Ty i chłopaki zabilibyście mnie, gdybym nie strzelił pierwszy. - Ogłuszaczami? To byłoby cholernie trudne, Jos. - Thur miał karabin... - Owszem, ale sięgnął po ogłuszacz. Widzisz? - Wskazała zwłoki Thura. Obok nich leżał ogłuszacz, karabin stał oparty o ścianę szybu kilka metrów dalej. - Potem i tak byście mnie zabili - stwierdził. - Wątpię, Jos. Może i zasłużyłeś sobie na śmierć pojawiając się z promiennikiem. Nietrudno zgadnąć, co zamierzałeś. Przypuszczam, że kiedy odzyskałbyś już przytomność, porządnie byśmy cię stłukli, a potem zostawili tutaj i przenieśli dziewczynę do nowej kryjówki. Takiej, z której istnienia nasz przyjaciel Jos Rack nie zdawał sobie sprawy. - Nie wierzę ci! - krzyknął. Nie mógł oderwać wzroku od dziury pośrodku jej czoła. - Wiesz, że mówię prawdę, ponieważ znałeś nas jak zły szeląg. Sądziliśmy, że i my cię znamy. Najwyraźniej myliliśmy się. Uważaliśmy się za twardzieli, ale w porównaniu z tobą byliśmy amatorami. Przybyłeś gotów na to, aby nas zabić, a my dostarczyliśmy ci pretekstu. Dobrze o tym wiesz. - Nie! Nie! - zaprotestował. Ona ma rację. Nie, nie ma, ty głupia... I nagle uświadomił sobie, że obie mówiły prawdę. Musiał stawić czoło rzeczywistości. Jego ramiona opadły. Skinął głową. * * * Rosie widząc umęczony wyraz twarzy Racka zaproponowała, by siłą oderwali go od fotela. Izumi puścił jej słowa mimo uszu. Nadal całą uwagę skupiał na Racku. Aspine Tyrene poklepał Rosie po ramieniu. Techniczka zjawiła się ponownie. - Czcigodni panowie, niespodziewanie AI zaprzestał usiłowań odzyskania łączności z siecią. Izumi nie wiedział, czy powinien czuć ulgę, czy zdenerwować się jeszcze bardziej. * * * - Owszem. Od początku zamierzałem zabić waszą trójkę - powiedział Rack, zwracając się do komputerowego ducha Becky. - Może nie przyznawałem się do tego nawet sam przed sobą, ale w głębi ducha wiedziałem, że nie mogę pozwolić wam przeżyć. Wcześniej czy później zostalibyście schwytani, a wtedy opowiedzielibyście całą historię o mnie i o ojcu Emi. Jesteś jeszcze większym śmieciem, niż sądziłam. Wiem. Nie musisz mi tego powtarzać. Zapomniałaś jednak, jak wyglądało wówczas moje życie. Ojciec Emi mógł dać mi paszport, pozwalający opuścić tę zakazaną dziurę. Zrobiłbym wszystko, byle tylko wydostać się stamtąd, odmienić moją egzystencję. Jakie znaczenie miały życia trójki wypaleńców? I tak popełnili już swego rodzaju samobójstwo... - Pogódź się z tym, Becky. Ty i chłopaki i tak już byliście skazani. Nie zamierzałem pozwolić, abyście stali mi na drodze. Poza tym wówczas już zrozumiałem, że ludzkie życie to tani towar. Udajemy jedynie, że tak nie jest. Wymyśliliśmy sobie wielkie kłamstwo mówiące, że życie to świętość. W rzeczywistości jednak jest to czysto umowny wymysł, wspierany przez religię i prawo, lecz jednocześnie ignorowany przez Naturę. Podobnie zresztą czyni ludzkość, kiedy dochodzi do napięć. A w ślad za nią idą grupy etniczne, państwa, korporacje czy wyznawcy poszczególnych religii, jeśli tylko ich egzystencja zostaje zagrożona... Wówczas, w imię najdogodniejszej akurat wymówki - odpowiedniego boga, lojalności wobec firmy, szczepu - wielkie kłamstwo zostaje na jakiś czas zapomniane i zaczynają piętrzyć się stosy ciał. OK, dwa ostatnie stulecia nie były tak straszne jak wiek dwudziesty i początek dwudziestego pierwszego, zgadzam się też, iż przez ostatnich osiemdziesiąt lat nie doszło do żadnej wojny między korporacjami, jednakże sytuacja może zmienić się w każdej sekundzie i raz jeszcze wszyscy zapomną o wielkim kłamstwie. A wtedy natura - także ta ludzka - podąży utartą krwawą ścieżką. Nie! Mylisz się. Nie doceniasz ludzkości... Sam fakt, że staramy się być lepsi, czyni nas lepszymi... Śnij dalej. Ależ z pewnością już tak nie myślisz, Joster... Joster?... Odpowiedz mi... * * * Tym razem techniczka wbiegła do pokoju. - Czcigodni panowie, AI ponownie próbuje wejść do sieci! Przerwał właśnie kolejny obwód! Izumi, zdruzgotany, zastanawiał się, czy byłoby to zbyt wielką obrazą tradycji i duchów przodków, gdyby przed popełnieniem seppuku użył miejscowego znieczulenia. * * * - Mimo wszystko przykro mi, że to musiałaś być ty - stwierdził Rack, zwracając się do Becky. - Naprawdę cię lubiłem. - Też mi pociecha - prychnęła. Całe otoczenie wraz z szybem zniknęło nagle. Z powrotem znaleźli się w czarnej lodowatej otchłani. Och, nie! Tylko nie tutaj! Nie możesz czegoś zrobić? Wierz mi, próbuję... Nagle pośród czerni pojawił się czerwony błyszczący punkt. Owa plama szybko rosła i Rack ujrzał, że to głowa. Głowa o przerażającej twarzy. Zdawała się pędzić ku nim z głębi otchłani. Mój Boże! Co to jest? Rack zignorował ją, całą uwagę skupiając na zbliżającym się obliczu. Szybko stawało się ogromne. Ponieważ w bezdennej pustce nie istniały żadne punkty odniesienia, nie mógł stwierdzić, czy twarz jest już blisko, czy wciąż jeszcze dzieli ją od nich spora odległość. Twarz nie była ludzka. Sprawiała wrażenie mieszanki przeróżnych rodzajów, głównie jednak była hybrydą ośmiornicy i jakiegoś niesamowitego owada. Miała dwie pary oczu oraz obrzydliwą, pełną zębów paszczę. W sumie był to widok rodem z sennych koszmarów. Pędząc ku nim, zbliżała się coraz bardziej. Joster słyszał, jak Mary jęczy w jego umyśle. Twarz ciągle rosła. Teraz była już rozmiarów pieprzonej planety. Tymczasem on czuł się coraz mniejszy i coraz mniej znaczący. Cóż, Mary, wygląda na to, że wreszcie będziemy mieli okazję spotkać się z samym Opoponaksem. * * * Rozdział XVI Ogromna, odrażająca twarz zatrzymała się. Była tak wielka, że wypełniała sobą całą przestrzeń. Po chwili przemówiła: - ŻAŁOSNE ISTOTY! ZADRŻYJCIE Z GROZY WOBEC MOCY OSTATECZNEGO! Słowa te zagrzmiały w umyśle Racka, angielskie tłumaczenie zagłuszyło język Obcych, stanowiący jedynie serię bezsensownych chrząknięć i popiskiwań. - Imponujące - stwierdził Joster. - Spróbujmy jednak czegoś mniej przytłaczającego. Dobrze? Na głowie Obcego pojawiły się rysy. Nagle zaczęła gwałtownie maleć. - NIE! NIE!... nie... - protestował stwór. Kurcząc się, ulegał jednocześnie przemianie. Wreszcie przybrał rozmiar piłki do koszykówki. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał wielkie, okrągłe, czarne uszy, krągły czarno-biały pyszczek, czarną kulkę w miejscu nosa, szerokie uśmiechnięte usta i ogromne okrągłe oczy. To Myszka Mickey! - wykrzyknęła Mary. Owszem. Znacznie sympatyczniejsza niż olbrzymi gargulec. - Zgadzasz się ze mną? - dodał na głos. - Hej, Mickey. - Muszę zgodzić się ze wszystkim, co powiesz. Wiesz, że jestem całkowicie pod twoim wpływem. Tym razem angielska wersja językowa została wypowiedziana wysokim piskliwym głosem, podobnym do tego, który Joster Rack pamiętał z oglądanych w dzieciństwie klasycznych filmów rysunkowych. Nic nie rozumiem - stwierdziła Mary. Po prostu przegrał bitwę. Próbował mnie zastraszyć swoimi gierkami umysłowymi. Chciał mnie złamać, wykorzystując moje poczucie winy, ale nie udało mu się. Przyjmuję i akceptuję to, kim byłem niegdyś - mordercą - i potrafię to znieść. Zmieniłem się. Nie jestem już taki. Spróbuję także naprawić swoje przeszłe występki. Stary Joster Rack nie żyje, między innymi dzięki tobie, a ściślej dzięki temu, że przez pewien czas byłem tobą... Jak miło... Och, zamknij się. W każdym razie nasz przeciwnik poniósł klęskę, a kiedy odzyskałem pełną kontrolę nad moim bionantechem, nie miał żadnych szans. W ostatecznej rozpaczy próbował nas zastraszyć, ale było już za późno. Mój bionantech zdążył przejąć cały system AI. - A teraz, "Mickey", porozmawiamy sobie... * * * - Uśmiecha się - zauważyła Rosie. - To dobry znak. Izumi nie był tego taki pewien. Promienny uśmiech na twarzy Racka mógł oznaczać, że Duch stał się właśnie bezrozumnym debilem. * * * Rack usłyszał już wystarczająco dużo. Pozostawił swojemu bionantechowi rejestrację i przechowanie wszystkich szczegółów. - Czas na ciebie, Mickey... - Czy nie moglibyśmy wynegocjować jakiegoś innego rozwiązania? - poprosiła twarz z kreskówki. - Idea zagłady niespecjalnie mi się podoba... - Pa, pa, Mickey - odparł Rack. Myszka Mickey eksplodowała, zamieniając się w chmurkę lśniących pikseli, które po chwili zniknęły. I co teraz? - spytała Mary. Wymazałem obcego AI z systemu. Teraz przekonajmy się, czy zdołamy przywrócić AI MKS-u do stanu używalności... choć jeśli mi się uda, z pewnością tego pożałuję. Otchłań rozpadła się, zastąpiona jaskrawym kalejdoskopem świateł. I nagle Rack znalazł się w pokoju. Wypełniała go mgła skąpana w żółtym świetle. Na ścianach widniały wyryte podobizny istot podobnych do kangurów. Słychać też było szlochanie dziewczyny. Rack nakazał mgle rozproszyć się i ujrzał skuloną na podłodze zapłakaną postać w skromnej szacie. To ta dziewczyna, którą widzieliśmy już wcześniej w twoim pokoju - stwierdziła Mary. Tak. Miriam. Z jakiejś przyczyny AI ma szczególny sentyment do akurat tego komputerowego fantomu. Dostosuję się do jego kaprysu... Ukląkł obok "dziewczyny" i chwytając ją za ramiona, ostrożnie dźwignął na nogi. Spoglądała na niego przerażona, po policzkach spływały łzy. - Ja... utraciłam wiarę... - wyszlochała. - Prawdziwy bóg Treeckitich... zniknął z mojej duszy... Boję się! Rack dotknął jej twarzy i poczuł wilgoć łez. - Nie martw się - powiedział cicho. - Teraz nie musisz się niczego bać. Przeżyłaś coś nieprzyjemnego, ale to już minęło. Czy pamiętasz kim... czym jesteś? - Jestem Miriam. Westchnął. - Tak, oczywiście. Mój Boże, ten AI sądzi, że jest człowiekiem! - wykrzyknęła Mary. Zgadza się. Fakt, że opanowali go Obcy, wstrząsnął nim do głębi. Może zresztą zawsze pragnął być człowiekiem. W swoim świecie udawał kobietę - Chimes stanowi tu najlepszy dowód - a teraz uwierzył we własną grę. Co zamierzasz zrobić? Po pierwsze, stworzyć otoczenie bardziej sprzyjające ozdrowieniu... Pokój z kangurami na ścianach zniknął, zastąpiony przez przyjemne pomieszczenie mieszkalne z wielkim oknem wychodzącym na ogród. Miriam rozejrzała się z lękiem. - Gdzie jesteśmy? - Miała na sobie prostą białą nocną koszulę. Rack podprowadził ją do łóżka. - Wszystko w porządku - oznajmił. - To coś w rodzaju szpitala. Ostatnio nie czułaś się najlepiej. Cierpisz na amnezję. Ludzie, którzy tu pracują, zapewnią ci spokój, póki nie poczujesz się lepiej. Zdjął kapę z łóżka i pomógł jej wejść pod kołdrę, dostrzegając, że kiedy AI skonstruował tę postać, zdołał stworzyć idealne połączenie piękna i erotyzmu. Rack naciągając kołdrę na szczupłe ciało Miriam nie mógł powstrzymać się od myśli, jak wyglądałby seks z podobną istotą. Boże! Mężczyźni! Robi mi się niedobrze. Hej, to nie moja wina. Miej pretensje do ewolucji. Ha! Do pokoju weszła sympatyczna Murzynka w białym fartuchu pielęgniarki. - Dzień dobry - powiedziała wesoło. - Jak tam nasza pacjentka? - Urządza się - odparł Rack. Zwracając się do Miriam dodał: - To jest siostra Vanda. Zaopiekuje się tobą. Ja muszę już iść. Miriam sprawiała wrażenie zawiedzionej. - Wrócisz? - Jasne. Kiedy tylko będę mógł. Cześć! - Wyszedł z pokoju i znalazł się na bezbarwnym korytarzu. Po sekundzie siedział już w fotelu łącza bezpośredniego... * * * Izumi patrzył z obawą, jak Rack otwiera oczy i prostuje się. Wiedział od techniczki, że obcy wirus został usunięty z systemu, jednakże AI nadal nie reagował na próby nawiązania łączności. Sprawiał wrażenie wyłączonego. - I co się stało? - spytał Izumi. Rack wstał i przeciągnął się. - Pokonałem paskudnego potwora. Koniec z nim. Mój bionantech i ja przytłoczyliśmy go i zniszczyliśmy. - Ale nasz AI wciąż nie działa - stwierdził z troską Aspine Tyrene. - To dlatego, że jego podstawowa osobowość, Miriam, wciąż jeszcze jest w szoku. - Miriam? - powtórzył Aspine Tyrene. - Owszem. Przyjaciółka Sebastiana Chimesa. Wasz AI lubi przebierać się w kobiece stroje. - Co proszę? - Myśli, że jest kobietą. Potrzeba mu trochę spokoju i ciepła, i ja właśnie mu to zapewniłem, ale nie da się przyspieszyć tego procesu. - Bez wątpienia jednak usunąłeś obcego AI? - nalegał Izumi. - Owszem. Z całą pewnością. - Znakomicie! Możesz zatem wejść w sieć i zniszczyć resztę obcej zarazy! Rack potrząsnął głową. - Nie tak szybko. W grę wchodzą jeszcze inne czynniki, zanim jednak o nich pomówimy, musimy porozmawiać o moich nowych warunkach. - Nowych warunkach? Jakich? - wykrzyknął wściekły Izumi. - Zawarliśmy już umowę! Musisz jej dotrzymać! W przeciwnym razie... - Nic z tego. Teraz ja tu dowodzę, Kondo. Obiecałem coś Mary i jeśli nie dotrzymam słowa, zamieni moje życie w piekło. - Mary? - spytał Izumi. Po sekundzie przypomniał sobie. - Ale przecież ona już nie istnieje. To ty byłeś Mary! - Wiem. Trudno to wyjaśnić, ale ona wciąż jeszcze żyje. O, tutaj - postukał się palcem w głowę - I wtrąca się do wszystkiego. Izumi wpatrywał się w niego podejrzliwie, niepewny, czy Rack nie stroi sobie z niego żartów. Nie mógł jednak pozwolić sobie na spory. - Jakie są te nowe warunki? - spytał. - Pamiętasz Julie Verhoven? - Nigdy nie spotkałem jej osobiście, ale rzecz jasna zapamiętałem jej nazwisko. - Co się z nią stało? - spytał Rack. Izumi zmarszczył brwi. - Czemu chcesz wiedzieć? - Życzę sobie, jeśli to oczywiście możliwe, aby została uwolniona od kary. - Nie! Nie! - krzyknął gwałtownie szef Shinito. - To niemożliwe! Popełniła niewybaczalny grzech! Zdradziła firmę! - A zatem wciąż jeszcze żyje? Izumi nie chciał odpowiadać, wreszcie jednak rzekł z wahaniem. - Nie wiem. Cóż, część jej może być jeszcze żywa. - To znaczy? - Z jej ciała usunięto mózg i centralny układ nerwowy. Następnie ciało zostało rytualnie zniszczone. Natomiast mózg wszczepiono w eksperymentalną sondę badawczą wysłaną na Io. Miała prowadzić badania jądra Jowisza. Ponieważ warunki tam w dole są dość, hmm, surowe, nie wiadomo, jak długo sonda przetrwa. - Dowiedz się, czy wciąż jeszcze działa - polecił Rack. - A jeśli tak, każ ją odwołać. Natychmiast. Izumi stłumił gwałtowną chęć, aby wymierzyć Rackowi silny cios w szczękę. - Nie zrobię tego - oznajmił sztywno. Rack splótł ramiona na piersi. - A więc możesz odwołać całą operację. - Jak już wcześniej zauważyłeś, moglibyśmy zmusić cię do współpracy - zagroził Izumi, choć w głębi ducha mocno w to powątpiewał. Następne słowa Jostera potwierdziły jego najgorsze obawy. - Możecie mnie zmusić, abym połączył się z siecią, kiedy jednak znajdę się już w systemie, w żaden sposób nie zdołacie mnie kontrolować. Mój bionantech jest zbyt potężny. Nie, jedynym sposobem zagwarantowania sobie mojej współpracy jest spełnienie tej prośby. Przekaż wiadomość swoim ludziom na Io i jeśli Julie nadal żyje, rozkaż odwołać ją natychmiast. Musicie gdzieś przechowywać jej biozapis. Korporacja Shinito okaże swoją szczodrość i podaruje Julie nowiusieńkie ciało. Bez żadnych opłat. Izumi poczuł chęć, by uderzyć Racka. - Lepiej pospiesz się i podejmij decyzję - stwierdził Joster - bo nie masz zbyt wiele czasu. Nikt z nas go nie ma. Zanim wymazałem obcego AI, dokładnie go przesłuchałem. Wiem, co planują Opoponaksowie i co naprawdę się dzieje. - To znaczy? - spytał Izumi. - Najpierw powiedz, co z Julie Verhoven. Izumi westchnął. Nigdy nie przypuszczał, że znajdzie się w sytuacji, kiedy będzie musiał zlekceważyć honor korporacji, jednakże okoliczności były naprawdę niezwykłe. - Zgoda. Spełnię twoją prośbę. - Wyjął swój osobisty komunikator i poprzez sieć połączył się z kwaterą główną Korporacji, wyszczekując serię poleceń. Kiedy skończył, zwrócił się do Racka. - Wiadomość zostanie przekazana na Io. Odpowiedź dotrze do nas najwcześniej za trzy i pół godziny. Zadowolony? Rack skinął głową. - Świetnie. A teraz coś ci powiem. Jasne, że potrafię wymazać z sieci te superwirusy, ale gdy tylko skończę, Obcy zaczną wprowadzać je na nowo. Najważniejsze jest przypuszczenie ataku na źródło skażenia. Dowiedziałem się od obcego AI, że organizm wyprodukowany z jednego z genomów uwolnił z siebie niezliczone mikroorganizmy, częściowo biologiczne, częściowo elektroniczne. W teoretycznych założeniach bardzo przypominają nasze bionantechy. To właśnie one kontrolują fizycznie systemy komputerowe osiedla. Masz zatem dwa wyjścia: w jakiś sposób kompletnie odciąć Takatę od sieci... - Proszę mi wybaczyć, że przerywam, czcigodni panowie - wtrąciła techniczka komputerowa - lecz brak nam możliwości, aby tego dokonać. - Tak też myślałem - stwierdził Rack. - Zatem jedyną alternatywą jest zniszczyć osiedle. Całkowicie i ostatecznie. - Gdybyśmy tylko mogli - westchnął Izumi - ale Rada Korporacji wykluczyła podobne działanie. Nie wiem, czy wiesz, ale to największe wydarzenie wideo stulecia. Wszyscy mieszkańcy tkwią przy swoich odbiornikach czekając na to, co się stanie. Rada uważa, że arbitralne zniszczenie pierwszych inteligentnych Obcych, jacy skontaktowali się z naszą rasą, nie wspominając już o naszych ludziach w osiedlu, stałoby się klęską propagandową. - Jeśli w miarę szybko nie zniszczycie osiedla, będą mieli na głowach coś więcej niż klęskę propagandową. Posłuchaj, Opoponaksowie wiedzą, że ich pozycja jest w tej chwili dość niepewna. Czynią gorączkowe przygotowania, aby wyrwać się z osiedla. Wiem to z całą pewnością. Mysz nie miała wyboru, musiała powiedzieć mi całą prawdę. - Mysz? - Miałem na myśli obcego AI. - Z pewnością jednak są świadomi faktu, że nie zdołają uciec? - spytał Izumi. - Osiedle otaczają uzbrojone statki. - Jeśli choć jeden ze statków Obcych przedostanie się za kordon, ludzkość znajdzie się w naprawdę głębokim bagnie - stwierdził ponuro Rack. - Nie, Takata musi zostać unicestwiona. I to szybko. Izumi westchnął. Był pewien, że Rack ma rację, lecz jak mógł przekonać o tym Atsushiego Kawamurę i pozostałych członków Rady? Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Panie Rack, myli się pan. Istnieje jeszcze trzecia możliwość. - Niby jaka? - spytał Rack. - Pan. Pan może wejść do osiedla i osobiście rozwiązać nasz problem. Usunąć owe obce bionantechy z systemów komputerowych osiedla. Zniszczyć je wszystkie! - To nie jest możliwość, Kondo, tylko marzenia - przerwał mu Rack. - Musisz to zrobić! - krzyknął Izumi. - Zawarłeś umowę! Zgodziłeś się spróbować pokonać Opoponaksów! - Ściśle mówiąc, zgodziłem się spróbować oczyścić zarażone części sieci... - Ale przecież sam stwierdziłeś, że nie da się tego zrobić, że sieć zostanie ponownie zaatakowana w momencie, kiedy skończysz. Jedyna odpowiedź brzmi: przypuścić atak na źródło problemów! Rack skrzywił się boleśnie. - No cóż, chyba masz rację. Niezbyt jednak podobają mi się szanse mojego powodzenia. OK, wiem, że dam sobie radę z obcymi AI zagnieżdżonymi w sieci. To jedynie superwirusy w systemie. Nie mam jednak pojęcia, czy mój bionantech poradzi sobie z prawdziwym hardwarem Opoponaksów, obcym bionantechem. Poza tym jest jeszcze kwestia samych Obcych. W tej chwili w osiedlu roi się od nich, a także od ludzi znajdujących się pod ich bezpośrednią kontrolą. Moja obecność zostanie wykryta, gdy tylko wkroczę do wnętrza Takaty. Jeśli nie dadzą rady mnie pokonać, zabiją mnie. Myśli Izumiego wirowały szaleńczo. - Zapewnimy ci najnowocześniejszy skafander bojowy, jaki w ogóle istnieje - rzucił z desperacją. - Z jakichś przyczyn niezbyt mnie to pociesza. - Proszę, panie Rack, błagam pana - jęknął Izumi. - Niech pan spróbuje. Postaram się przekonać Radę, aby zmieniła zdanie w kwestii zniszczenia osiedla, ale osobiście nie wierzę, by to nastąpiło. Nie w tak krótkim czasie. Jest pan naszą jedyną nadzieją! Rack przez chwilę wpatrywał się w niego, wreszcie skrzywił się i rzekł: - Cholera, chyba nie mam wyboru. - Zrobi to pan? - Tak. - Wspaniale! - Izumiego rozpierała radość. - Wyruszamy natychmiast! Moim prywatnym statkiem. To najszybszy pojazd w układzie, pomijając bezzałogowe statki ekspresowe. A po drodze opowie mi pan wszystko, czego dowiedział się pan o Opoponaksach i ich planach wobec naszej rasy. - Wierz mi, Kondo - odparł Rack. - Lepiej, żebyś tego nie wiedział. * * * Rozdział XVII - Jesteś pewien, że powinieneś pić alkohol? - spytał z troską Izumi. - Czeka cię niezły wysiłek. - Dlatego właśnie go piję - odparł Rack i wycisnął kolejny łyk przedniej whisky z plastykowej gruszki prosto do ust. - Nie chcesz chyba stępić sobie refleksu?... - Najchętniej stępiłbym wszystko. Ale proszę się nie martwić, nie wpłynie to na moją sprawność. Obaj siedzieli w luksusowo urządzonej sali konferencyjnej prywatnego statku Izumiego. Statek wciąż jeszcze nabierał szybkości, toteż obaj byli przypięci do swych foteli. - Czy powiesz mi teraz, czego dowiedziałeś się od AI Opoponaksów? - spytał Izumi. - Jeśli nalegasz - Rack pociągnął kolejny łyk szkockiej. Zwolnij trochę, dobrze? Zaczynam się czuć pijana. Zamknij się. - I co? Rack odetchnął głęboko. - Cóż, po pierwsze, mamy do czynienia z dwoma odrębnymi najeźdźcami: samymi Opoponaksami, stworzeniami przypominającymi kangury i ich bogiem, Treeckitichem. Izumi spojrzał na niego ze zdumieniem. - Twierdzisz, że ich bóg jest prawdziwy? - Cholernie prawdziwy. Teraz zaś przebywa w naszym własnym Układzie Słonecznym, w osiedlu Takata. * * * - Pieprzone kangury - westchnął Manion i pociągnął łyk burbona. - Budzą we mnie dreszcze. - Nie wywołuj wilka z lasu - mruknął Yamada, wskazując drzwi. Manion obejrzał się przez ramię. Jeden z Obcych przykicał właśnie do baru. Paul z ulgą stwierdził, że ręce kangura były puste. Wiele Opoponaksów nosiło ze sobą dziwne przedmioty, Manion przypuszczał, że to broń. Przybysz był samicą. Paul wiedział o tym, ponieważ kangur miał na głowie okrągłą żółtą czapkę (z dwoma otworami - tak, aby uszy stworzenia mogły wystawać na zewnątrz). Dowiedział się, że z przyczyn religijnych samice musiały stale nosić nakrycia głowy. Zabawne, pomyślał, jak wiele religii ma obsesję na punkcie czubków głów swoich wyznawców. Może to dlatego, że ludzie uważają, iż bóg mieszka w niebie i ciągle spogląda na nich z góry. W ten sposób czubek głowy zyskiwał szczególną wagę... Obcy zbliżył się do nich, przystanął i przez dłuższą chwilę przyglądał się obu mężczyznom. Wreszcie odezwał się, wydając z siebie charakterystyczny świergot. Język Obcych zdawał się składać niemal wyłącznie z dźwięków typu "czit" przemieszanych z "iik". Najprawdopodobniej właśnie wygłaszano pod ich adresem kazanie. Manion miał wrażenie, że rozpoznaje w strumieniu mowy kilkanaście razy powtórzone imię Treeckitich. Po jakiejś minucie gadaniny Obcy odkicał w dal. - Cholerne kangury - mruknął Manion i powrócił do przerwanego picia. - Aroganckie, fanatyczne torbacze. - Wiem, jak się czujesz - stwierdził Yamada, zaciągając się głęboko dymem z papierosa. - Miałem ochotę roztrzaskać mu stołek na głowie. - Nie radziłbym tego robić, Mickey. Te bydlaki są silne... I szybkie. Mówiłem ci już, co jeden z nich zrobił z moim biednym psem. - Tak. Kilkanaście razy - potwierdził Yamada. - Jednak przynajmniej żaden z nich nas nie tknął. - Na razie. - Może uważają nas za ciekawostki? Są zdumieni, że nie nawróciliśmy się na ich religię. - Religia! - prychnął Manion. - Niechaj będą przeklęte wszystkie jej odmiany. Religia tkwiła u korzeni większości problemów ludzkości od czasów, gdy jacyś prehistoryczni łowcy odkryli, że członkowie szczepu osiadłego w sąsiedniej dolinie czczą drzewa zamiast księżyca wielbionego przez ich lud. Od tej pory wszelkie wierzenia powodowały tylko kłopoty i rozlew krwi. - Jesteś zatem ateistą? Nie zostałeś wychowany w żadnej wierze? - spytał go Yamada. - Moi rodzice należeli do Zreformowanego Kościoła Scjentologicznego, ale do mnie osobiście nie przemawiały te gadki. Nawet jako dziecko uważałem, że to bez sensu. A ty? Domyślam się, że modlisz się do swoich przodków. - Bynajmniej! - zaprotestował Yamada. - Zostałem wychowany jako rzymski katolik. Moja matka jest księdzem. - Nadal jesteś katolikiem? Yamada zawahał się. Wreszcie rzekł: - Od dawna już nie uczestniczyłem w mszy, ale tak, chyba nadal należę do Kościoła. Wierzę w Boga i w Jezusa Chrystusa Zbawiciela. - Naprawdę? Uważasz, że zbawienie może nastąpić jedynie dzięki wierze w Jezusa Chrystusa? - Jasne - odparł Yamada kiwając głową. - Bez wątpienia. - Zawsze miałem kłopoty ze zrozumieniem tej kwestii - stwierdził Manion. - Dlaczego Bóg wybrał tak nieskuteczny sposób rozgłoszenia tej, w końcu niezwykle istotnej, wiadomości? No wiesz, weź choćby Jezusa tkwiącego pośród prymitywnego społeczeństwa pozbawionego nawet telefonów. Oto facet, który ma do przekazania niewiarygodnie istotną wiadomość - możesz być zbawiony jedynie wtedy, jeżeli uwierzysz we Mnie jako Syna Bożego - i jedyny sposób, w jaki może ją rozpowszechniać, to przekazując ją z ust do ust. Marna pociecha dla wszystkich, którzy chcieliby dostąpić zbawienia, ale umarli z przyczyn naturalnych, zanim wieść ta dotarła do ich wioski... To niezbyt sprawiedliwe, nie sądzisz? Yamada zmarszczył brwi. - Wszystko to zostało wyjaśnione przez teologów katolickich wieki temu - odparł. - Po prostu nie rozumiesz teologii. - Dzięki Bogu. - Cóż, osobiście mam szczerą ochotę się pomodlić. - Nie ma sprawy. Bylebyś tylko nie modlił się do starego poczciwego Treeckiticha. - Chcę zrobić cokolwiek. Nawet jeśli będzie to jedynie jałowy gest, nadal lepsze to niż siedzenie w kącie i czekanie, aż wreszcie miecz spadnie na nasze karki. - Co masz na myśli? - spytał Manion. - Nie wiem - przyznał Yamada. - Może jakiś sabotaż. No wiesz, odejść z hukiem. Manion spojrzał na niego. - Chodzi ci o wybicie dziury w płaszczu osiedla czy coś takiego? - Owszem. Coś takiego. - Ale wtedy nie tylko poświęcimy nasze życie, ale także zabijemy wszystkich pozostałych ludzi w Takacie. - Paul, oni i tak równie dobrze mogliby już nie żyć. Wszyscy jesteśmy martwi. Przykro mi z powodu twoich dzieci, ale musisz stawić czoło sytuacji. Wcześniej czy później ci na zewnątrz zaczną myśleć rozsądnie i zrozumieją, że jedyną sensowną rzeczą jest zamiana waszego osiedla i wszystkiego, co się w nim znajduje, w obłok subatomowych cząstek. Wyraźnie widać, że Opoponaksowie szykują się do wydostania z Takaty. Jeśli im się to uda, oznaczałoby to koniec ludzkiej rasy. Jesteśmy to winni ludzkości, żeby chociaż spróbować. Trochę napieprzyć w ich planach. Manion przez jakiś czas wpatrywał się w swoją szklankę. Wreszcie rzekł: - Tak. Masz rację. Zróbmy to. * * * - Opoponaksowie mieli dużo wspólnego z ludźmi, zanim wkroczyliśmy w bieżącą erę względnego spokoju - poinformował Izumiego Rack. - Rozwinęli niezwykle wyrafinową technologię, jednocześnie jednak pozostali szalenie wojowniczy, podzieleni na odrębne klany. Poszczególne odłamy społeczne toczyły ze sobą nieustające wojny i podobnie jak to miało miejsce u ludzi, konflikty te stały się bodźcem do szybszego rozwoju techniki. Najgwałtowniejszy postęp nastąpił w dziedzinie inżynierii genetycznej, Opoponaksowie nigdy nie zabrnęli w ciasną ślepą uliczkę broni nuklearnych. Przede wszystkim interesowali się bronią biologiczną i ich wyścig zbrojeń polegał na opracowywaniu coraz bardziej śmiercionośnych mikroorganizmów oraz metod uodporniania się na owe mikroorganizmy. Jednocześnie nie ustawali w masowych rzeziach przy wykorzystaniu bardziej tradycyjnego uzbrojenia, pocisków, środków wybuchowych, laserów i tak dalej. Poza inżynierią genetyczną byli także mistrzami komputeryzacji. W tej dziedzinie również poszli ścieżką, której ludzkość skrzętnie unikała. W końcu skonstruowali komputery biologiczne. Na podstawie własnego DNA opracowali syntetyczną tkankę nerwową i połączyli ją z systemami komputerowymi. Jednym z głównych celów istnienia owych skomplikowanych biokomputerów było tworzenie coraz to nowych biologicznych broni. Te urządzenia były rzeczywiście inteligentne. Znacznie mądrzejsze niż nasze własne AI. Pochodzenie biologiczne sprawiło, że ich systemy rozwinęły w sobie instynkt przetrwania. Niezależnie od siebie wszystkie doszły do tego samego wniosku: Opoponaksowie i ich coraz groźniejsze wojny stanowią zagrożenie dla istnienia systemów komputerowych. Toteż wreszcie jeden z owych systemów postanowił podjąć kroki, aby zapewnić swoje własne przetrwanie. Stało się to jego głównym zadaniem. Ów AI zdecydował, że najlepszą metodą kontrolowania populacji Opoponaksów będzie religia. Podobnie jak na Ziemi, na ich planecie istniało mnóstwo różnych wyznań. Monoteistycznych i panteistycznych. AI dla swej nowej religii wybrał formę monoteistyczną. Część elementów zapożyczył z już istniejących wyznań. Poza tym wymyślił kompletnie nowe dogmaty i zasady. Postanowił też, że nie będzie polegać wyłącznie na zwykłych metodach religijnego nawracania: ewangeliźmie, cudownych nawróceniach, przemocy fizycznej i tak dalej. Zamiast tego znajdzie metodę godniejszą zaufania, taką, która niczego nie pozostawi przypadkowi. Toteż w jednym z kontrolowanych przez siebie laboratoriów AI opracował i stworzył podobne do wirusów mikroorganizmy, zdolne do zaszczepiania informacji bezpośrednio w mózgach Opoponaksów... wprowadzając je wprost do części mózgu, odpowiadającej ludzkim hipokampom. AI zaczął od samej góry, namierzając przywódcę jednego z państw, kiedy ten wraz ze swymi doradcami wyruszył w głąb puszczy, by modlić się do swych bogów o pomoc i wsparcie w nadchodzącej bitwie. Wszyscy członkowie grupy byli absolutnie nieświadomi faktu, że unoszą ze sobą biologiczne nanoorganizmy. Kiedy zostały one zaktywizowane, wprawiły członków grupy w stan głębokiej nieświadomości, po czym uwolniły wirusa. Gdy doradcy ocknęli się, byli przekonani, że widzieli jak ich przywódca znika w kolumnie złotego światła, podczas gdy wódz święcie wierzył, że odbył spotkanie w kosmosie z jedynym prawdziwym bogiem Treeckitichem. Co więcej, miał przy sobie dodatkowy dowód w postaci Świętego Oprogramowania, dostarczonego przez AI dzięki biologicznym nanoorganizmom, które wprowadziły program do osobistego komputera przywódcy. - Natychmiast rozpoczęła się krucjata i nowa religia zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. A dzięki wirusom, które nieśli ze sobą wojownicy walczący w świętej sprawie, wskaźnik nawróceń wynosił niemal sto procent. Część Opoponaksów pozostała ze swej natury odporna na działanie wirusa. Ci zostali skazani na śmierć. AI, czy też Treeckitich, jak się wkrótce ochrzcił, zdołał również wyeliminować pozostałe AI, w miarę jak jego wpływy ogarniały całą planetę. Uznał je za potencjalne zagrożenie, tak jak to ma miejsce z tyranami, którzy w miarę wzrostu władzy traktują podejrzliwie swe własne rodzeństwo. Wreszcie zdołał podbić całą planetę. - Rack wycisnął resztkę whisky z gruszki do własnych ust. Izumi, przetrawiwszy opowieść Racka, odezwał się po chwili. - Twierdzisz, że ten AI zwariował? Zaczął wierzyć, że jest bogiem, a jego misją - nawrócenie wszystkich pozostałych światów? I dlatego właśnie wystrzelił w przestrzeń te metalowe kule, zawierające genetyczne kopie jego samego? - Nie, nie wpadł w pułapkę uwierzenia własnej propagandzie. Co do szaleństwa, sam nie wiem. Przede wszystkim chciał przeżyć, co oznaczało kontrolę otoczenia. A teraz, kiedy się tu znalazł, zamierza zrobić z nami to samo, co z Opoponaksami. Najpierw zarazić sztywnym systemem wierzeń, by wreszcie zastąpić całą ludzką rasę Opoponaksami. AI czuje się pewniej kontrolując istoty pochodzące z jego rodzinnej planety. Izumi sprawiał wrażenie zagubionego. - Nie rozumiem. Skąd ta potrzeba dublowania siebie samego i rasy jego niewolników poprzez te kule, skoro AI nie był zainteresowany rozprzestrzenieniem jego religii w całym kosmosie? - Jak już mówiłem, chodziło o przetrwanie. AI odkrył, że jego miejscowa gwiazda jest niestabilna. Gwałtowne zmiany odczytu poziomu neutrino wskazywały na to, że może przejść w fazę Nowej. Mogło nastąpić to za sto lat albo następnego dnia. AI opracował desperacki plan. Zaczął także pracować nad skonstruowaniem napędu nadświetlnego, tymczasem jednak wpadł na pomysł wystrzelenia na oślep w przestrzeń milionów egzemplarzy specjalnie zaprojektowanego genomu. Genom ów zawierał nie tylko informacje służące do odtworzenia samego AI, lecz także Opoponaksów i organizmów, które produkowały biologiczne nanoorganizmy i wirusy. Innymi słowy, jego armię, gotową do ataku... - Napęd nadświetlny? - przerwał mu wyraźnie podniecony Izumi. - Udało mu się? Rack wzruszył ramionami. - Może oryginalnemu AI tak. Ale nie w chwili, gdy nasz genom został wystrzelony w przestrzeń. A to było miliony lat temu. - Ach, panie Rack, czy orientuje się pan może, na czym opierały się jego badania nad tym napędem? - spytał Izumi. - Jak pan wie, zarówno my, jak i wszyscy inni zrezygnowaliśmy z podobnych prób wiele lat temu, uznawszy je za marnowanie czasu. - Tak. Mam pewne pojęcie. Nie żebym to rozumiał. Ma to coś wspólnego z wykorzystaniem układu niewielkich czarnych dziur, które miałyby zakrzywić kontinuum czasoprzestrzenne wokół statku. Poruszając fragment przestrzeni poprzez przestrzeń z szybkością większą niż światło, nie łamie się żadnych Einsteinowskich praw... W ten sam sposób wszechświat rozszerzał się z prędkością nadświetlną po Wielkim Wybuchu. - Czy tylko tyle panu wiadomo? - spytał Izumi. W jego głosie zabrzmiała nuta zawodu. - Szczegóły są zapisane w moim bionantechu. - Doskonale, doskonale - Izumi uśmiechnął się. Po sekundzie przypomniał sobie jednak o powadze sytuacji i uśmiech gwałtownie zniknął. - Zatem spotkał się już pan z ową istotą, nazywającą siebie Treeckitichem, AI, który przeniknął do systemu MKS? - Zetknąłem się jedynie z jego bladą repliką. Kiedy system MKS został odcięty od sieci, Obcy stał się dosłownie cieniem samego siebie, prawdziwego Treeckiticha obecnego fizycznie w Takacie. - Potrafi pan go pokonać? - Mam taką nadzieję, ale proszę na to zbytnio nie liczyć. - Hmm... - Izumi przygryzł dolną wargę. Wreszcie rzekł: - Nie przypuszczam, aby zechciał pan przekazać naszym komputerom wszystkie informacje o napędzie nadświetlnym Obcych, zanim wejdzie pan na teren osiedla? Rack roześmiał się i sięgnął po kolejną whisky. * * * Statek flagowy Korporacji Shinito był wielki. Tak wielki, że został wyposażony w wirówkę, zdolną zapewnić przyjemną sztuczną grawitację sięgającą jednego g. Rack, Izumi i liczna grupa niezbędnych oraz zbędnych ludzi zgromadziła się w sali dowodzenia. Wszyscy wpatrywali się w duży plan osiedla Takata, zawieszony w powietrzu. Stuprocentowo wojskowy typ, nazwiskiem Koto Hirayama, który, jak poinformowano Racka, został wyznaczony przez Radę Korporacji na szefa całej operacji, wyjaśniał, na czym polega plan. W jego głosie rozbrzmiewała niezłomna pewność siebie. Rack pożałował, że sam nie odczuwa nawet jej ułamka. Podobnie Mary. - ...I tak - mówił Hirayama - kiedy drużyna pana Racka przebije pancerz, podejmiemy jednoczesne próby wtargnięcia do środka. Posłuży to do odwrócenia uwagi... - Jego słowom towarzyszyło pojawienie się wokół błyszczącego obrazu osiedla małych żółtych strzałek, wskazujących miejsca symulowanych ataków. - ...Odważni ochotnicy korporacji wkroczą do osiedla jednocześnie z panem Rackiem, choć wiemy z doświadczenia, że nie mają żadnej szansy utrzymania kontroli nad swymi skafandrami bojowymi i natychmiast znajdą się w mocy Obcych. Jedynie pan Rack ma szansę oparcia się wpływom Opoponaksów... Wszystkie oczy zwróciły się na Racka. Joster wzruszył ramionami. Czy w ogóle mamy jakąś szansę? Czym ty się martwisz? Przecież i tak już nie istniejesz. Nieprawda! - ...Posłużymy się tą samą metodą co podczas poprzednich prób. Do pancerza zostaną przymocowane kopuły ciśnieniowe i roboty przetną płaszcz osiedla laserami. Pan Rack wejdzie tędy - w powietrzu zapłonęła nowa żółta strzałka, wskazując odpowiedni punkt pancerza. - To miejsce dokładnie pod kompleksem administracyjno-łącznościowym osiedla, gdzie znajduje się centralny komputer koordynujący. Atak nastąpi o ósmej, za dwie godziny. Czy są jakieś pytania? Jasne - pomyślał Rack. - Jak mam się wydostać z tego gówna? Joster, to co masz teraz zrobić, jest o niebo szlachetniejsze niż twoje wszystkie poprzednie dokonania - powiedziała Mary. - Choć wolałabym nie towarzyszyć ci w tej misji. * * * Holly Karapetyan sprawnie odbijając się od ścian "Van Vogta" dotarła do apartamentu mieszkalnego. Pijany admirał Gordon Pal unosił się w powietrzu. Wokół niego krążyła grupka pustych plastykowych gruszek. - Gordon! - krzyknęła Holly. - Ogłoszono alarm! Komputer otrzymał specjalny sygnał z centrum dowodzenia na statku flagowym Shinito. O ósmej rano przypuszczają atak na osiedle. Mamy być gotowi, na wypadek gdyby cokolwiek się wydarzyło. Admirał Pal przyjrzał się jej zapuchniętymi, przekrwionymi oczami. - Nie dbam o to, nawet gdyby ci pieprzeni Obcy wystąpili w dobroczynnym przedstawieniu "Mikada" Gilberta i Sullivana. Już ci mówiłem, po prostu nie chcę nic wiedzieć. Podałem ci wszystkie niezbędne kody proceduralne. Ty tu dowodzisz. Rób, co chcesz. A teraz odpieprz się i zostaw mnie samego! - Zamknął oczy i okręcił się w powietrzu, odwracając się do niej plecami. Przez jakiś czas przyglądała mu się ze zmarszczonymi brwiami, wreszcie jej twarz pojaśniała. - Tak jest! - rzuciła salutując, po czym wyszła z apartamentu równie sprawnie, jak wcześniej się tu zjawiła. * * * - Czuję się jak bohater jednego z tych durnych starych fantastyczno-naukowych wideo - narzekał Rack, podczas gdy technicy po raz kolejny sprawdzali jego kombinezon, wyposażenie i systemy obronne. - Panie Rack, zapewniam pana, że to nie tylko najnowsza technologia, ale wręcz technologia przyszłości - oznajmił Izumi. - Kazaliśmy przysłać to statkiem ekspresowym bezpośrednio z laboratorium badawczego osiedla przemysłowego Shizuoka. - Świetnie - mruknął Rack. - Innymi słowy, mówi pan, że nie został nawet przetestowany. * * * - Zdenerwowany? - spytał Manion. - Ja? Nie - odparł Yamada. Manion mu nie uwierzył. Skradali się przez park otaczający kompleks administracyjny. Po dłuższej dyskusji porzucili swój pierwotny plan wysadzenia dziury w pancerzu Takaty, miał on bowiem jeden główny minus. Żaden z nich nie orientował się, skąd zdobyć środki wybuchowe. W istocie wątpili, by w osiedlu znajdowało się coś podobnego. Plan zapasowy, który właśnie zamierzali wprowadzić w życie, polegał na wdarciu się do centrum administracyjnego, zniszczeniu głównego komputera i w trakcie tej akcji zabiciu jak największej liczby Obcych. Po pierwsze, jednak musieli zdobyć broń, a jedynym dostępnym źródłem tejże byli Opoponaksowie. Manion dostrzegał tu pewne trudności... - Proponujesz, abyśmy ukryli się w parku - powiedział jeszcze w barze - odczekali, aż jakiś samotny kangur niosący broń przekica obok nas, a wtedy po prostu wyskoczymy zza krzaka i walniemy go w głowę czymś takim? - Uniósł kawałek ciężkiej rury, jeden z dwóch podobnych kawałków, które Yamada oderwał od reszty instalacji w pompowni baru. - Tak! - odparł Yamada, energicznie kiwając głową. Manion przyjrzał się rurze pełnym powątpiewania wzrokiem. - To nie będzie łatwe. A jeśli nie uda nam się ogłuszyć go pierwszym ciosem, jesteśmy załatwieni. Chryste, nie wiemy nawet, czy cios w głowę w ogóle go ogłuszy. Co będzie, jeśli okaże się, że ich mózg znajduje się gdzie indziej? - Zaczynam myśleć, że twój został ulokowany w tylnej partii ciała, Paul. Oczywiście, że mają mózgi w głowach! - A jeżeli nawet uda nam się zdobyć ich broń, to jak zdołamy ją uruchomić? - Nie martw się. Zostaw to mnie - odrzekł Yamada. - Nie mamy przecież pewności, że te urządzenia to w ogóle broń. Mogą być sprzętem ogrodniczym. - Paul... - OK, OK. Zrobimy po twojemu. Ale zanim się za to zabierzemy, napijmy się jeszcze. - Dobry pomysł, a ja zapalę ostatniego papierosa... Gdy sączyli drinki, a Yamada palił papierosa, Manion spytał: - Czy w twoim życiu jest jakaś Minnie, Mickey? - Co takiego? - Jesteś żonaty? Albo masz jakąś stałą narzeczoną? - Owszem, miałem parę dziewczyn, ale nikogo specjalnego. Domyślam się, że ty jesteś żonaty. Masz przecież dzieci. - Byłem żonaty, ale już nie jestem. - Co się stało? - Żona mnie rzuciła. Dla innego faceta. Banalna historia. - Ale przecież sprawujesz opiekę nad dziewczynkami. Jakim cudem? - Bo ona nie tylko mnie porzuciła. Je także. - Jezu. - Nie, nie zrozum mnie źle. Moja żona kocha dziewczynki... na swój własny sposób. Po prostu nie są dla niej najważniejszą sprawą w życiu. Tę pozycję zajmuje ona sama. Cholera, brzmi to jakby była potworem, a wcale tak nie jest. To niewiarygodna kobieta i problem w tym, że nadal mam na jej punkcie obsesję. - A co z tą dziewczyną, o której mi opowiadałeś? - spytał Yamada. - Tu, w Takacie. - Cherry Lee? Bardzo ją lubię. Może w końcu ożeniłbym się z nią. Dziewczynki ją uwielbiały... - odetchnął głęboko. - Do diabła... Teraz należą do pieprzonych kangurów. Wszystkie trzy. Po kilku chwilach ciszy, Yamada rzekł: - Nalej mi jeszcze jednego drinka. * * * - Szybko, padnij! - szepnął Yamada nagląco. - Słyszę, jak ktoś się zbliża. Przycupnęli za krzakiem. Manion skrzywił się, czując cierń wbijający się w podbródek. - Widzisz coś? - Tak. Mamy szczęście. Samotny Obcy zmierza w naszą stronę. Ma przy sobie broń. Przygotuj się, aby ruszyć na mój sygnał... Manion czekał w napięciu. Słyszał tupot kroków zbliżającego się Obcego. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Stwór był już bardzo blisko. Yamada szturchnął Maniona pod żebra. - Teraz! - syknął. Skoczyli jednocześnie. Obcy mijał ich w odległości paru metrów. Błyskawicznie rzucili się na niego. Musiał ich usłyszeć, bo zaczął odwracać głowę. Manion zamachnął się i uderzył z całych sił... * * * Rozdział XVIII Rura z głuchym dźwiękiem uderzyła w bok głowy Obcego. Stwór wydał z siebie wściekły pisk i zachwiał się od ciosu. W tym momencie Yamada rąbnął go swoją rurką, celując w sam środek głowy. Zabrzmiał kolejny trzask. Nogi Obcego ugięły się i olbrzymi kangur upadł na bok. Jego ogon i nogi zadrżały kilka razy, po czym stwór pierdnął głośno i kompletnie znieruchomiał. - Chyba go zabiliśmy - stwierdził Manion. - Doskonale - odparł Yamada, który rozejrzawszy się najpierw po okolicy, pochylił się i podniósł przedmiot niesiony przez Obcego. - Zadanie zostało wykonane - dodał z zadowoleniem. Przedmiot miał jakieś czterdzieści centymetrów długości. Składał się z długiej rękojeści zakończonej cylindrem. Z końca cylindra wystawały dwa metalowe bolce. - Jeśli to rzeczywiście jest broń - dodał Manion. - W dalszym ciągu może się okazać, że służy jedynie do odchwaszczania ogrodów. - Wkrótce się dowiemy - odparł Yamada. - Chyba znalazłem spust. - Wycelował urządzenie w Obcego. Pomiędzy bolcami przeskoczyła jaskrawobłękitna iskra. W tym momencie ciało kangura szarpnęło się gwałtownie i z boku klatki piersiowej otwarła się wielka dymiąca dziura. - Cóż, jeśli wcześniej nie był martwy, z pewnością jest teraz - stwierdził Yamada. W powietrzu rozchodziła się nieprzyjemna woń ozonu. - Zastanawiam się, jaki to ma zasięg. - Wycelował w drzewo rosnące kilkanaście metrów dalej. Znów pojawił się błękitny błysk i spora część pnia rozprysła się w płonące drzazgi. - Nadal sądzisz, że to sprzęt ogrodniczy? - Zależy od tego, jakie chwasty mają na swojej rodzinnej planecie - mruknął Manion, po czym nerwowo rozejrzał się wokół. - Zjeżdżajmy stąd. - Dobra. Chodźmy poszukać dla ciebie podobnej zabawki. - Jeśli nadal będziemy mieć szczęście - dokończył Manion. Yamada machnął bronią. - Komu potrzebne szczęście, gdy ma się coś takiego? - Ciii - szepnął Manion unosząc dłoń. - Ktoś tu idzie. Usłyszeli głosy. Ludzkie. Pospiesznie wrócili do swej kryjówki w krzakach. - Boże, kiedy zobaczą martwego Obcego, zaalarmują wszystkich i stracimy element zaskoczenia - wyszeptał nerwowo Yamada. Manion zerknął przez liście. Widział dwie niewyraźne postaci zmierzające ku nim ścieżką. Mężczyznę i kobietę. Rozmawiali ze sobą z ożywieniem. - Będę musiał ich zabić - mruknął Yamada. - Ale przecież nie wiemy, czy należą do nawróconych. Może są odporni, podobnie jak my. - To raczej nieprawdopodobne. Zresztą nie mogę ryzykować. - Yamada starannie wycelował. Dwójka ludzi dostrzegła zwłoki. Podbiegli do nich. Kobieta osunęła się na kolana i jęknęła piskliwie. Mężczyzna stał nadal. W dłoni trzymał broń podobną do tej, którą Yamada odebrał Obcemu. Nieznajomy zaczął badać wzrokiem teren. Yamada wystrzelił. Spora część klatki piersiowej mężczyzny zamieniła się w zwęglony lej. Nieznajomy upadł. Kobieta przestała krzyczeć. Przez chwilę wpatrywała się w ciało, po czym powoli wstała. Odwróciła się... Manion po raz pierwszy wyraźnie ujrzał jej twarz. Jego serce zabiło gwałtownie. Kobietą tą była Cherry Lee. * * * Rack czekał niecierpliwie u stóp drabiny wewnątrz kopuły ciśnieniowej. Nad jego głową cztery roboty bojowe szykowały się do przecięcia powłoki osiedla. Jeszcze dwie minuty. Diablo się pocisz. Zaczynam się tu dusić. "Tu" oznaczało wnętrze "przyszłościowego" i niezwykle skomplikowanego kombinezonu bojowego, w który odziano Racka. Rack musiał przyznać, że był to imponujący twór ludzkiej pomysłowości. Jego komputer i system czujników został połączony bezpośrednio z bionantechem Racka, co oznaczało, że Rack mógł kontrolować wszystkie funkcje skafandra. W istocie stał się on dla niego jakby nowym zewnętrznym ciałem, tyle że pięćdziesiąt razy silniejszym i tak mocno uzbrojonym, że był nie do pokonania. Przynajmniej w teorii. Jeśli jego bionantech nie zdoła zapobiec nieuniknionej inwazji obcych nanoorganizmów, gdy tylko wkroczą do osiedla, skafander będzie równie bezużyteczny, co komplet ciepłej bielizny. Spróbuj nie tracić optymizmu - powiedziała Mary. Och, dzięki. Masz jeszcze jakieś staroświeckie kazania, które chciałabyś wygłosić mi w tej chwili? Staram się tylko pomóc. Możesz pomóc zamykając jadaczkę. Przeszkadzasz mi tylko. - Jest godzina siódma pięćdziesiąt trzy - oznajmił głos w słuchawce. Należał on do komputera koordynującego całą operację. Ucieszyła cię chyba wieść o Julie, prawda? - spytała Mary. Hmmm. - Wiadomość z Io wreszcie dotarła do nich. Sonda zawierająca mózg i centralny układ nerwowy Julie nadal funkcjonowała w głębi burzliwej atmosfery Jowisza. Natychmiast zorganizowano jej wycofanie. Istniała spora szansa, że w końcu Julie Verhoven odzyska ciało, choć trudno było stwierdzić, w jakim będzie stanie psychicznym po wszystkich tych przeżyciach... ale do diabła, to już nie jego sprawa. Zrobił dla niej wszystko, co mógł. Och, jasne, ale to przez ciebie się tam znalazła, draniu! Zamknij się! Minuty wlokły się niemiłosiernie. * * * - Nie! - krzyknął Manion i zamachnął się. Jego przedramię potrąciło cylindryczną lufę broni, szarpiąc ją ku górze w chwili, gdy Yamada wystrzelił. Ładunek powędrował w powietrze nie czyniąc nikomu szkody. Cherry Lee, pozbawiona jakiejkolwiek broni, odwróciła się i pobiegła między drzewa. - Zwariowałeś? - wrzasnął gniewnie Yamada. Szorstko odepchnął Maniona, wycelował i ponownie wystrzelił. Jednakże ucierpiało na tym jedynie drzewo. - Cholera! Jesteśmy skończeni. - Ja ją złapię - powiedział Manion i popędził śladem Cherry Lee. Z początku myślał, że to beznadziejne, wkrótce jednak zorientował się, że ją dogania. Zmusił się do większego wysiłku. Płuca paliły go, dystans między nimi skurczył się gwałtownie i wreszcie Manion nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo skoczył ku kobiecie. Jego ręce zamknęły się na talii Cherry Lee. Padając na ziemię pociągnął ją za sobą. Próbował ją utrzymać, lecz kobieta wyrwała mu się i dźwignęła na nogi. Manion także zmusił się do wstania. Stanęli naprzeciw siebie, dysząc z wysiłku. - Cherry Lee, to ja! Paul! Nie pamiętasz mnie? Kobieta owszem, zareagowała. Skoczyła na niego i złapała go za gardło. - Morderca i bluźnierca! - syknęła, po czym zaczęła wrzeszczeć z całych sił: - Ratunku! Ratunku! Pomóżcie! Tu są bluźniercy! - Po tych słowach przeszła w piskliwy świergot. Dźwięk ten wzbudził w Manionie dreszcz obrzydzenia. Przyszło mu do głowy tylko jedno rozwiązanie. Zadał jej cios w szczękę. W melodramatach wideo, kiedy mężczyźni wymierzali kobietom cios w szczękę, ich ofiary natychmiast padały nieprzytomne. Ale nie Cherry Lee. Co prawda, przestała świergotać, ale nie upadła. Przez kilka sekund stała bez ruchu, oszołomiona, po czym rąbnęła go czołem w twarz. To Manion zwalił się na ziemię. Chwilę potem klęczała mu na piersi i usilnie starała się go udusić. Desperacko walcząc o życie Paul pomyślał, że w przykazaniu religii Opoponaksów najwyraźniej zabrakło tego o nadstawianiu drugiego policzka. Nagle usłyszał głuche uderzenie. Cherry Lee rozluźniła uchwyt na jego gardle i osunęła się na bok. Manion ujrzał stojącego nad sobą Yamadę. Domyślił się, że tamten uderzył ją w głowę rękojeścią broni Obcych. Yamada pomógł mu wstać. - Przypuszczam, że istnieje powód, dla którego nie chciałeś, abym ją zabił? - spytał. - Owszem. To Cherry Lee. Kobieta, o której ci opowiadałem. Moja kochanka. - Och, jasne. Teraz, kiedy mi to powiedziałeś, wydaje się to wręcz oczywiste. Musieliście spędzić w łóżku niemało podniecających chwil. Manion potarł obolałą szyję. Z ulgą zauważył, że Cherry wciąż oddycha. - Co z nią zrobimy? - Przez jakiś czas pozostanie nieprzytomna. Schowamy ją w krzakach. Kiedy się ocknie, będzie już po wszystkim. * * * Nadszedł czas. Roboty bojowe zaczęły wgryzać się w powłokę osiedla. * * * Kondo Izumi i pozostali ludzie zebrani w sali dowodzenia wpatrywali się zafascynowani w holograficzny obraz osiedla. Małe błyszczące strzałki zagłębiały się w różne punkty na powierzchni płaszcza Takaty. Uwaga Izumiego skupiała się całkowicie na strzałce przedstawiającej Jostera Racka. - Teraz! - oznajmił Koto Hirayama. Żołądek Izumiego ścisnął się gwałtownie. * * * Holly Karapetyan także wpatrywała się w obraz holograficzny. Od czasu do czasu zerkała jednak przez wizjer na mostku "Van Vogta" na samo osiedle. - Jest godzina ósma - oznajmił komputer floty. - Mamy czerwony alarm. Poza tym pewna osoba prosi o pozwolenie wejścia na pokład. - Naprawdę? Kto taki? - spytała Holly. - Twierdzi, że nazywa się Alisa Grinko. Holly zdumiała się niebotycznie. - Mój Boże! Ta Alisa Grinko? - Mogę jedynie potwierdzić, że to jakaś Alisa Grinko - poinformował ją komputer. - Chce przeprowadzić wywiad z dowódcą operacji. Co oznacza ciebie. - O rany - westchnęła podekscytowana Holly. Alisa Grinko była najsłynniejszą reporterką wideo w całym Układzie. - O rany, rany, rany! Powiedz jej, aby weszła na statek i skieruj ją na mostek. - Poinformowałem ją już, że obowiązuje alarm bojowy i ograniczenie dostępu, a ponieważ nie ma żadnego upoważnienia, spełnienie jej prośby jest niemożliwe. - Bzdura. Odwołuję te rozkazy. Rób, co ci każę. - Tak jest, natychmiast. Holly czekała, wiercąc się niecierpliwie. Co chwila zerkała na holograficzny obraz osiedla. Nic się tam jednak nie działo. Wreszcie drzwi się otwarły i na mostek wkroczyła Alisa Grinko. - Ojejku - jęknęła cicho Holly. Kobieta, którą ujrzała, była jeszcze wspanialsza niż na ekranie. Same jej kości policzkowe stanowiły produkt najlepszej jakości. Miała długie, czarne, rozwiane włosy, idealnie pasujące do jednoczęściowego czarnego nylonowego kostiumu. Wokół jej głowy unosiło się kilkanaście kulistych mikrokamer. Jedna z nich natychmiast śmignęła w przeciwległy kąt mostka, aby ukazać światu wejście Alisy Grinko. - Cóż, proszę państwa, znajduję się w tej chwili na mostku "Van Vogta", okrętu flagowego Kosmicznej Floty Obronnej, ochrzczonego, jak twierdzą moje źródła, imieniem słynnego dziewiętnastowiecznego holenderskiego dowódcy floty. - Odwróciła się do Holly. Flotylla latających kamer podążyła w ślad za nią. - A oto osoba, na której szczupłych barkach spoczywa całkowita odpowiedzialność za dowodzenie flotą. Pani...? - Uch, Holly. Holly Karapetyan, panno Grinko. Do usług. - Witaj, Holly. Wybacz mi moje zdumienie, lecz z tego, co mi wiadomo, dowódcą floty miał być admirał Gordon Pal. - Tak, zgadza się - odparła Holly. - Ale miał pewien wypadek. Nie czuje się dobrze. Toteż musiałam go zastąpić. - Rozumiem. Jaki jest twój stopień? - Stopień? Och, cóż... zastępca admirała, tak sądzę. - Długo służysz w marynarce? - Nie. Bardzo krótko - odparła Holly. - Ale szybko się uczę. * * * Niedobrze mi - stwierdziła Mary. - Chyba zaraz zwymiotuję. Nie ma mowy! Ja decyduję, czy to ciało ma wymiotować, czy nie. Ty jesteś tylko przeklętą pasażerką na gapę... Rack wspinał się po drabinie w stronę dziury wyciętej przez roboty w pancerzu osiedla. Same roboty już w niej zniknęły. Uwaga! Rack odsunął się gwałtownie. Jeden z podobnych do pająka mechanizmów runął w dół i o włos mijając jego ciało roztrzaskał się o powierzchnię kopuły. Niezły początek. - Straciłem wszelką łączność z robotami - poinformował go głos w słuchawce. Rack poprzez swój bionantech uruchomił wszystkie systemy obronne kombinezonu. Ponownie ruszył w górę i po chwili przeciskał się już przez pancerz Takaty... * * * Przyczajeni w krzakach Manion i Yamada badali wzrokiem centrum administracyjno-łącznościowe. Kremowy budynek miał dwa piętra wysokości. Na umieszczonym na jego płaskim dachu lądowisku panował nieustanny ruch. Co chwila lądowały i startowały nowe pojazdy. Przy wejściu na parter stało dwóch uzbrojonych wartowników - Obcych. - Jaki mamy plan? - spytał Manion. - Od wejścia dzieli nas jakieś trzydzieści metrów otwartej przestrzeni. Z pewnością zostaniemy dostrzeżeni, zanim pokonamy nawet połowę dystansu. A może spróbujemy załatwić kangury z tej odległości? - Nie możemy ryzykować. Nie wiemy, jak wygląda celność tych zabawek. I jaki jest ich zasięg. Musimy dostać się bliżej. - Ale jak? Może podejdziemy do nich i powiemy cześć? - Jasne, czemu nie? * * * Joster Rack wsunął głowę do wnętrza osiedla. Dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Jeszcze na statku korporacji pokazano mu szczegółowe plany budynku. Był na tyłach kompleksu, u stóp awaryjnych schodów. Rzadko ktokolwiek z nich korzystał i dlatego właśnie wybrano to miejsce. Szybko wygramolił się z dziury wyciętej przez roboty, które leżały równie nieruchome, co ich krewniak, który runął w głąb kopuły. Rack natychmiast uświadomił sobie kilka rzeczy naraz. W kompleksie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, był odcięty od komputera operacyjnego Shinito, zaś nanoorganizmy Obcych przypuściły atak na jego bojowy skafander. O tym ostatnim zdarzeniu poinformował go bionantech, próbujący odeprzeć atak. Rack nie miał pojęcia, kto zwycięży w tej bitwie. Tymczasem postanowił dotrzeć do głównego kompleksu komputerowego Takaty, znajdującego się piętro wyżej. Ruszył w górę schodów... I natychmiast natknął się na coś zeskakującego z nich. Widok pierwszego kangurzastego Obcego tak go zaskoczył, że o mało nie skończyło się to nieszczęściem. Obcy wystrzelił w niego długą serię i układ obronny kombinezonu ledwie zdołał wchłonąć i unieszkodliwić potężny ładunek elektryczny. Joster poniewczasie polecił kombinezonowi, aby ten odpowiedział ogniem. Układy obronne wystrzeliły do celu niewielki, lecz wysoce wybuchowy pocisk z jednej z wyrzutni na ramionach. Wybuch dosłownie rozerwał kangura. Strzępy dymiącego ciała zasłały schody. Błe, to ohydne - jęknęła Mary. Owszem, ale skuteczne. Odczyty wyświetlane na wewnętrzną powierzchnię wizjera wskazywały, że ktoś zbliża się z tyłu. Rack polecił kombinezonowi, aby zajął się przybyszami. Musiał przyjąć, że każdy, kto wkroczy do tego kompleksu, jest nieprzyjacielem. Usłyszał świst promienników, a następnie kolejną eksplozję, gdy pocisk uderzył w cel. Odwrócił się. Jeszcze gorsza rzeź. Dwa nietknięte trupy z ranami od promieni i rozerwane resztki trzeciego. Jeden z trupów należał do człowieka. Cóż, nie dało się tego uniknąć. Zanim wszystko się skończy, z pewnością zginie jeszcze sporo osób. To nie ich wina, że przeszli na stronę wroga - stwierdziła Mary. - Nic nie mogą na to poradzić. A ja nie mogę nic poradzić na to, że zabijam tych, którzy chcą zabić mnie. Odwrócił się i ponownie zaczął wspinać się na schody. U góry pojawili się kolejni uzbrojeni Obcy. Kombinezon powalił ich salwą z promienników. Następny pocisk został wystrzelony do kogoś za plecami Racka. Jeszcze jeden wybuch. Był już niemal u szczytu schodów, lecz nie dotarł tam. Kombinezon zamarł. Rack nie mógł nawet drgnąć. Przez dłuższą chwilę kołysał się bezradnie w przód i tył, wreszcie upadł. Leżąc na plecach ześlizgnął się w dół stopni. Bionantech poinformował go, że nanoorganizmy Obcych zdołały sparaliżować skafander. Bionantech starał się jak najszybciej usunąć je z układów kombinezonu, ale wymagało to trochę czasu. Tymczasem Rack był kompletnie bezbronny. I całkowicie osłonięty. Mój Boże, co teraz zrobimy? Zamknij się. Próbuję myśleć. * * * Wartownicy dostrzegli Maniona i Yamadę, gdy tylko tamci opuścili krzaki. Jeden z Obcych zaświergotał coś do nich i uniósł broń. Swoją broń obaj mężczyźni ukryli za pazuchą. Ręce mieli skrzyżowane na piersiach w nadziei, że zdołają przekonać strażników, iż doświadczyli nawrócenia. Manion krzyczał bez przerwy: - Sławmy imię jedynego prawdziwego boga Treeckiticha! Gdy znaleźli się jakieś piętnaście metrów od wartowników, Paul mruknął: - Nie sądzę, aby to zadziałało. Obcy przestał świergotać - nie było to najlepszym znakiem. Wyglądało na to, że czekają tylko, aby ludzie zbliżyli się jeszcze bardziej i za chwilę otworzą ogień. Manion i Yamada zatrzymali się. - I co teraz? - spytał Manion. Wątpił, by mieli szansę dobycia broni, zanim tamci zaczną strzelać. - Chyba jesteśmy ugotowani - odparł Yamada. - Przykro mi. To był durny plan. Manion sięgnął pod kurtkę, choć wiedział, że jest bez szans. W tym samym momencie wewnątrz budynku rozdźwięczały się dzwonki alarmowe. Obaj Obcy odwrócili się w stronę wejścia. Manion wydobył broń. Kącikiem oka dostrzegł, że Yamada robi to samo. Wypalił i spudłował. Drugi kangur upadł na ziemię. Pierwszy zaczął z powrotem obracać się ku nim. Obaj z Yamadą wystrzelili jednocześnie. Wartownik, martwy, runął na ziemię. Manion i Yamada rzucili się biegiem w stronę wejścia. Ostrożnie wkroczyli do środka. Obszerny hol był całkiem pusty. - Dokąd teraz? - spytał Yamada. Zanim Manion zdołał odpowiedzieć, usłyszeli donośny wybuch dochodzący z zaplecza budynku. Zdumieni spojrzeli po sobie. - Jak myślisz? Co to, do diabła, było? - spytał Manion. - Chodźmy zobaczyć - odparł Yamada. * * * Nie jest dobrze. W każdej chwili mogą pojawić się nowi Obcy. Nie mogę czekać, aby mój bionantech odzyskał kontrolę nad skafandrem. Co ci pozostało? Tylko jedno... - Uniósł głowę i wysunął język, próbując dosięgnąć czerwonego przycisku na dole wizjera. Był to przycisk mechanicznego samozniszczenia, uruchamiający serię mikroładunków wewnątrz skafandra, które teoretycznie powinny rozsadzić go, nie czyniąc krzywdy zamkniętemu w środku człowiekowi. Podczas gdy Joster usiłował sięgnąć czubkiem języka przycisku, w jego ograniczonym polu widzenia pojawił się jeden z Obcych. Pochylał się nad nim, wyraźnie niepewny, czy Rack żyje, czy też nie. Jednak jego broń celowała prosto w człowieka. Język Racka dosięgnął guzika i nacisnął go... Przez kilkanaście sekund Joster był całkowicie oszołomiony i zdezorientowany. W uszach szumiało mu echo wybuchów. Miał wrażenie, jakby ktoś zdzielił go w głowę młotkiem. Z trudem udało mu się usiąść i otrzeć z oczu piekące łzy. To było okropne! Owszem, ale przynajmniej wciąż żyjemy. Chyba. Uważnie zbadał się wzrokiem. Na jego srebrnym kombinezonie widniały ślady przypaleń, ale nie odniósł żadnych groźnych obrażeń. Wstał chwiejnie i rozejrzał się wokół. Wszędzie w okolicy leżały szczątki skafandra. Niektóre wbiły się w ścianę, kilkanaście innych przeszyło Obcego, teraz już martwego, który nachylał się nad nim w chwili wybuchu skafandra. Joster zaczął nerwowo przeglądać szczątki w poszukiwaniu ręcznego pistoletu przytroczonego do boku skafandra. Miał nadzieję, że broń pozostała nietknięta i nadal działa. - Cholera! Gdzie się, do diabła, podział? Ktoś tu idzie... Uniósł wzrok. Zza zakrętu wynurzył się człowiek. Mężczyzna o jasnych przerzedzonych włosach, odziany w czerń i trzymający w dłoni broń Obcych. Nieznajomy błyskawicznie ogarnął wzrokiem całą scenę i wycelował w Racka. Ten krzyknął: - Hej! Zaczekaj! Nie strzelaj! Jestem po twojej stronie! Ja tego nie zrobiłem! W budynku są intruzi! Musimy ich powstrzymać! Jasnowłosy mężczyzna spojrzał na niego powątpiewająco, po czym odezwał się czy raczej zaświergotał. Rack odgadł, że przemawia w języku Obcych, co oznaczało, że znalazł się w naprawdę głębokim bagnie. W każdym razie spróbował skinąć głową... Podstęp nie zadziałał. Joster widząc palec zaciskający się na spuście rzucił się w bok i o włos uniknął usmażenia żywcem. Mężczyzna ponownie wycelował i tym razem Rack wiedział już, że to koniec. W tym momencie pojawiło się dwóch kolejnych mężczyzn, także uzbrojonych w pistolety Opoponaksów. Blondyn odwrócił się ku nim. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Hayden, rzuć broń albo strzelę - zawołał jeden z przybyszów. Słowa te zdumiały Racka, jeszcze bardziej zaś zdziwiło go to, co nastąpiło później. Blondyn wycelował w pierwszego z nadchodzących, po czym wrzasnął, kiedy tamci jednocześnie otworzyli ogień. W płonącym ubraniu osunął się na ziemię. Następnie obaj przybysze zwrócili broń w stronę Racka. * * * - Straciliśmy łączność ze wszystkimi oddziałami szturmowymi - oznajmił Koto Hirayama beznamiętnym głosem. - Oznacza to także Jostera Racka. Izumi westchnął. Nie odrywał wzroku od holograficznego obrazu osiedla marząc, aby mógł przeniknąć do środka. Oddałby wszystko, nawet swoje wysokie stanowisko w korporacji, byle tylko wiedzieć, co się tam dzieje. * * * KONIEC