+linie1-3+ POWIEŚĆ Nancy Kress LINIE BŁĘDU (Fault Lines) Przełożył Marcin Wawrzyńczak Jeśli prawda miałaby ich zabić, niech umierają - Immanuel Kant Pierwszego dnia szkoły wybuchła bójka w klasie panny Kelly. Byłem w sali obok, numer 136, i wykładałem zasady współpracy VII h, z którą miałem matematykę. Typowe nudziarstwo na pierwszy dzień: regularnie odrabiajcie prace domowe, zajmujcie przydzielone miejsca zaraz po wejściu do klasy, nie przynoście do szkoły broni ani agresywnego nastroju albo pożałujecie, że w ogóle się urodziliście. Dzieciaki zignorują pierwsze przykazanie, dostosują się do pozostałych - w każdym razie zrobią to dla mnie. Ale najwyraźniej nie dla Jenny Kelly. - Panie Shaunessy! Panie Shaunessy! Proszę przyjść, w sali obok rzucają krzesłami! Nowa nauczycielka płacze! - Ładna, drobniutka dziewczynka, którą pamiętałem z poprzedniego roku: Lateesha Jefferson. Na jej okrągłej twarzy malowało się podniecenie i satysfakcja. Bójka! I to od razu pierwszego dnia! Obrzuciłem moich uczniów spokojnym, uważnym spojrzeniem, przyglądając się kolejno każdej twarzy. Nie spieszyłem się. Większość dzieciaków spuściła wzrok. W sali obok coś ciężkiego uderzyło o ścianę. Ściszyłem głos, żeby wszyscy musieli nadstawić uszu. - Nikt się nie rusza, dopóki nie wrócę. Zrozumiano? Niektórzy pokiwali głowami. Inni patrzyli na mnie, niepewni, lecz spokojni. Kilku chłopców wykrzywiło usta w ironicznym grymasie, lecz kiedy spojrzałem na nich bez uśmiechu, zreflektowali się. Zza ściany dobiegały wrzaski. - W porządku, Lateesha, powiedz pannie Kelly, że już idę. - Wystrzeliła jak z procy, uśmiechnięta, lewoskrzydłowy w purpurowych legginsach i srebrnych bucikach. Pokuśtykałem do drzwi i odwróciłem się, by spojrzeć na nich po raz ostatni. Moi uczniowie siedzieli spokojnie, przyglądając mi się uważnie. Zauważyłem, że Pedro Velasquez i Steven Cheung ukradkiem zerkają na moją marynarkę szukając wybrzuszenia świadczącego o obecności służbowego rewolweru, którego oczywiście tam nie było. Towarzyszyła mi opinia tak fantastyczna jak budżet Nowego Jorku. Na korytarzu Lateesha wrzasnęła głosem, który mógłby ogłuszyć gwiazdę rocka: - Pan Shaunessy idzie! Lepiej przestańcie, łobuzice! W sali 134 dwie ósmoklasistki mocowały się na środku podłogi. Co ciekawe, żadna z nich nie wydawała się być uzbrojona, nawet w pęk kluczy. Jednej z dziewcząt ciekła krew z nosa. Druga miała podartą bluzkę. Obie wydzierały się wniebogłosy, wyjąc na podobieństwo policyjnych syren. Dzieciaki ganiały po sali. Ktoś cisnął krzesłem w tablicę albo w kogoś stojącego przy tablicy; zarówno krzesło, jak i tablica pękły. Jenny Kelly krzyczała i wymachiwała rękami. Lateesha myliła się; panna Kelly nie płakała. Nie na wiele jednak zdawały się jej rozpaczliwe zabiegi. Kilkoro dzieciaków stojących najbliżej spostrzegło mnie i ucichło, ciekawych, co będzie dalej. Wtedy ujrzałem Jeffa Connorsa, opartego niedbale o ścianę pod oknem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i wyraz jego twarzy, gdy przyglądał się walczącym dziewczętom, powiedział mi wszystko. Nabrałem powietrza w płuca, ile tylko mogłem, po czym ryknąłem na cały głos, z całkowicie nieruchomą twarzą: - Nie ruszać się! Koniec! I wszyscy posłuchali. Dzieciaki, które mnie nie znały, instynktownie obejrzały się, szukając wzrokiem rewolweru i osłony. Te, które mnie znały, wyszczerzyły zęby w uśmiechu, stłumiły go, i pokiwały lekko głową. Dwie dziewczynki przestały się okładać i zwróciły się w kierunku źródła hałasu - mój ryk sprawił, że zatrzęsły się świetlówki pod sufitem - co pozwoliło mi podejść do nich, chwycić tę, która znajdowała się na górze, i postawić ją na nogi. Wzięła zamach chcąc mnie uderzyć, rozmyśliła się, i stała przede mną, sapiąc. Dziewczynka na podłodze wydała bojowy okrzyk, poderwała się i zamierzyła się na swoją koleżankę. Potem jednak zamarła. Nie znała mnie, ale sytuacja kazała jej nabrać czujności: nikt już nie krzyczał, jej przeciwniczka stała spokojna w moim uścisku, wszyscy znieruchomieli. Rozejrzała się wokoło, zaskoczona. Jeff wciąż opierał się o ścianę. Spodziewali się, że coś powiem. Nie powiedziałem nic, tylko stałem tam, zupełnie nieruchomy. Mijały kolejne sekundy. Piętnaście, trzydzieści, czterdzieści pięć. Dla dorosłych jest to długi czas. Dla dzieciaków, to cała wieczność. Adrenalina odpływa. Dziewczynka w tylnym rzędzie usiadła w swojej ławce. Inna zrobiła to samo. Wkrótce wszyscy siedzieli, spokojni, nie tyle przestraszeni, co zaciekawieni. To było coś innego, a inność jest fajna. Zostały tylko dwie uczestniczki bójki, Jeff Connors opierający się o ścianę pod oknem i drobny Chińczyk, któremu zapewne zabrano krzesło, by cisnąć nim o tablicę. Dostrzegłem pęknięcie biegnące dokładnie przez napis wykaligrafowany zielonym flamastrem: Panna Kelly Angielski VIII e Po minucie drobny Chińczyk bez krzesła usiadł na swojej ławce. Wciąż milczałem. Minęła kolejna minuta. Dzieciaki robiły się niespokojne. - Dziewczęta mają iść do pielęgniarki, panie Shaunessy - przyszła mi na pomoc Lateesha. - Każda dobrowolnie. Nadal trzymałem dziewczynkę z podartą bluzą. Jej rywalka, z krwią cieknącą z nosa, zaczęła nagle płakać. Zatkała sobie usta dłonią i wybiegła z klasy. Przyjrzałem się kolejno wszystkim twarzom. Wreszcie puściłem dziewczynkę, którą trzymałem, i powiedziałem do Lateeshy: - Idź z nią do pielęgniarki. Lateesha poderwała się gorliwie, dziewczynka z misją, jedyna, do której się odezwałem. - Chodź, złotko - powiedziała i poprowadziła koleżankę, przemawiając do niej cicho kojącym głosem. Teraz wszyscy chcieli znaleźć się w centrum zainteresowania. - One walczą o Jeffa, panie Shaunessy - powiedziała Rosaria szybko. - Wcale nie - zaprotestował wysoki, umięśniony chłopak w drugim rzędzie. Skrzywił się. - Walczą, ponieważ Jonelle obraziła Lisę. - Wcale nie, poszło o... Każdy miał swoją wersję. Przekrzykiwali się niczym intelektualiści wygłaszający swoje teorie, spierając się, aż ujrzeli, że nic nie mówię, nie próbuję dojść prawdy, nie uczestniczę w dyskusji. Ponownie zamilkli, jeden po drugim, zaciekawieni. Wreszcie odezwał się Jeff. Zwrócił na mnie swe całkowicie otwarte, szczere, niewinne spojrzenie i powiedział: - Chodzi o te samobójstwa, panie Shaunessy. Reszta klasy wyglądała na odrobinę zaskoczoną, ale była gotowa go poprzeć. Znali Jeffa. Jednak panna Kelly, wykluczona na pięć minut ze swojej własnej klasy, przerwała mu. Była rozgniewana. - Jakie samobójstwa? O czym ty mówisz, hmm...? Jeff nie pofatygował się, by podać swoje nazwisko. Powinna była je znać. Zwrócił się bezpośrednio do mnie. - Ci starzy ludzie. Ci, którzy zabili się w szpitalu dziś rano. I w zeszłym tygodniu. Ci, o których pisali w gazecie. Nie zareagowałem. Czekałem. - Wie pan, panie Shaunessy - ciągnął Jeff, tym samym szczerym tonem zwierzenia. - Ci starzy ludzie, strzelający do siebie, wieszający się, wyskakujący przez okna. W ich wieku. Mając na karku sześćdziesiątkę, siedemdziesiątkę, osiemdziesiątkę. - Z żalem potrząsnął głową. Pozostałe dzieciaki kiwały teraz głowami potakująco, chociaż założyłbym się o swoją emeryturę, że żadne z nich nie czytało o niczym w żadnej gazecie. - To po prostu nie jest dla nas dobry przykład - rzekł Jeff ze smutkiem. - Jeśli nawet ludzie, którzy dostają trzy gorące posiłki dziennie i mają innych ludzi, którzy im usługują, i nie muszą już pracować ani walczyć z władzą - jeśli nawet oni się poddają, to jak mamy myśleć, że jest w tym życiu cokolwiek dla nas? Oparł się z powrotem o ścianę i wyszczerzył zęby w uśmiech: tryumfujący, smutny, błagający, dziedzic świata, którego nie stworzył. Jego koledzy popatrzyli po sobie, spojrzeli na mnie i przestali się uśmiechać. - Tragedia, oto, co to jest - rzekł Jeff, potrząsając głową. - Tragedia. Wszyscy ci staruszkowie, uznający, że całe życie nie jest tyle warte, by trzeba było trzymać się reguł. Jak my mamy nauczyć się właściwego zachowania? * - Musi pani opanować Jeffa Connorsa - powiedziałem do Jenny Kelly w trakcie długiej przerwy w pokoju nauczycielskim. Była to oaza w pełnej odsłoniętych rur i odpadającego tynku piwnicy Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Nauczyciele siedzieli ściśnięci na składanych metalowych krzesłach przy plastykowych stolikach, popijając kawę i jedząc prowiant przyniesiony w papierowych torbach. Panna Kelly usiadła obok mnie i praktycznie zażądała, żebym udzielił jej rady. - Nie jest to takie trudne, jak mogłoby się wydawać - ciągnąłem. - Jeff to urodzony przywódca i inni idą za nim. Ale nie jest niemożliwy do opanowania. - Łatwo panu to mówić - odparła, zaskakując mnie. - Patrzą na pana i widzą byłego policjanta, który waży, ile? Sto piętnaście kilo? Który zabił trzech przestępców, zanim został postrzelony, i ma dobre układy w sądzie dla nieletnich. Patrzą na mnie i widzą mierzące metr sześćdziesiąt i ważące pięćdziesiąt pięć kilo chuchro, które każdy może popychać. Nie wyłączając Jeffa. - A więc proszę mu na to nie pozwolić - rzekłem, zastanawiając się, kto w tak krótkim czasie opowiedział jej wszystkie historie o mnie. Uczyła u nas dopiero od czterech dni. Ugryzła kęs kanapki z serem. Chociaż spędziła pierwszą połowę przerwy w toalecie, nie widziałem żadnych śladów po łzach. Może przykryła je makijażem. Margie zwykła była to robić. Z bliska Jenny Kelly wyglądała na więcej, niż jej z początku dałem: dwadzieścia osiem, może trzydzieści lat. Atrakcyjny wygląd niewiele pomoże jej w radzeniu sobie z gromadą trzynastoletnich urwisów. Odgarnęła krótkie blond włosy z twarzy i spojrzała prosto na mnie. - Naprawdę nosi pan pistolet? - Oczywiście że nie. Przepisy kuratoryjne zabraniają wnoszenia broni na teren szkoły. Wie pani o tym. - Dzieciaki myślą, że jest inaczej. Wzruszyłem ramionami. - A pan nie wyprowadza ich z błędu. Ponownie wzruszyłem ramionami. - W porządku, ja też tego nie zrobię - powiedziała. - Ale nie mam zamiaru przegrać tej sprawy, Gene. Po prostu nie mam zamiaru. Ty odnosisz tutaj duże sukcesy, wszyscy to mówią. A więc powiedz mi, co mam zrobić, żeby na tyle opanować moją klasę, bym mogła ich czegokolwiek nauczyć. Przyjrzałem się jej i zrewidowałem moją wcześniejszą opinię, która zakładała, że nie wytrwa dłużej niż do końca września. Brak śladów po łzach, starsza niż myślałem, zdolna jeść pomimo stresu. Determinacji słownej nie brałem pod uwagę; nasłuchałem się tego sporo od żółtodziobów, kiedy byłem jeszcze policjantem, i wiedziałem, że trzy miesiące po opuszczeniu przez nich Akademii nie było już po niej żadnego śladu. Działo się to nawet szybciej w miejskim okręgu szkolnym. - Musi pani zrobić dwie rzeczy - powiedziałem. - Po pierwsze, zrozumieć, że te dzieciaki nie mogą obejść się bez łączności z innymi istotami ludzkimi. Nawet przez pięć minut, nawet przez jedną minutę. Są tego spragnieni. A dla większości z nich "łączność" oznacza kłótnię, walkę, bójkę, nawet rzucanie obelgami. Do tego są przyzwyczajeni i do tego w naturalny sposób się uciekają, ponieważ wolą to niż choćby przez minutę przebywać samemu w społecznej próżni. By zwalczyć tę postawę, by zmusić ich do odłączenia się od siebie na tyle, by mogli panią wysłuchać, musi pani zapewnić im równie silne połączenie ze sobą. Nie musi to być kontakt oparty na strachu czy na jakiejś durnej fantazji o występowaniu przeciwko prawu. Znajdzie pani swój własny sposób. Ale jeśli nie stanie się pani wystarczająco silną osobowością - bardzo silną, bardzo wyraźną, tego czy innego rodzaju - zignorują panią i wrócą do kontaktowania się ze sobą. - Połączenie - powiedziała zamyślona. - A co z łączeniem się z materiałem programowym? Wie pan, w literaturze angielskiej jest sporo ciekawych rzeczy. - Uwierzę pani na słowo. Ale żadne książki nie są interesujące dla tych dzieciaków. W każdym razie nie od razu. Mogą połączyć się z materiałem tylko za pośrednictwem żywej osoby. Są bardzo wygłodzeni. Ugryzła następny kęs kanapki. - A to drugie? - Powiedziałem już. Musi pani opanować Jeffa Connorsa. Niezwłocznie. - Kim on jest? I o co chodziło w tych bzdurach o staruszkach popełniających samobójstwa? - Nie oglądała pani tego w telewizji? - Oczywiście że oglądałam. Policja prowadzi śledztwo, prawda? Ale co to ma wspólnego z moją klasą? - Nic. To działanie odwracające uwagę. Dywersja. - Odwracające uwagę od czego? - Możliwości jest wiele. Jeff wykorzysta wszystko, co obije mu się o uszy, by wprowadzić chaos i zamieszanie, a słuch ma czujny. Jest bystry, pozbawiony motywacji, ma wrodzone skłonności przywódcze i - nie do wiary - nie jest członkiem gangu. Widziała go pani - nie ma pejdżera ani złotej biżuterii. Jego kartoteka policyjna jest czysta. Przynajmniej na razie. - Pracował pan z nim odrobinę w zeszłym roku - powiedziała Jenny. - Nie, nie pracowałem z nim. Kontrolowałem go w klasie, to wszystko. Musiała wypytywać o mnie. - Jeśli więc w gruncie rzeczy nie nawiązał pan z nim połączenia, jak ja mam to zrobić? - Tego nie mogę pani powiedzieć - odparłem i przez kilka minut jedliśmy w milczeniu. Atmosfera była pozbawiona napięcia. Jenny w zamyśleniu zastanawiała się nad tym, co jej powiedziałem. Byłem nagle ciekaw, czy sprawdziłaby się jako policjantka. Uszy miała małe, zauważyłem, i różowe, z maleńkimi złotymi kolczykami w kształcie muszelek. Zorientowała się, że na nią patrzę, uśmiechnęła się i spojrzała na moją lewą dłoń. A więc ten, kto jej o mnie opowiadał, nie powiedział jej wszystkiego. Dokończyłem kanapkę, skinąłem głową i ruszyłem z powrotem do klasy, zanim VII h zbiegnie z grzmotem po schodach, nie czekając na ostatnią lekcję, w trakcie której pan Shaunessy będzie wymagał, by zwracali uwagę na jakieś matematyczne dziwactwa zamiast pozwolić im oddać się naturalnemu, intensywnemu zaabsorbowaniu sobą. * Kolejnych dwoje starszych ludzi popełniło samobójstwo w domu opieki "Anioły Łaski" przy Amsterdam Avenue. Dowiedziałem się o tym z telewizyjnych wiadomości, poprawiając klasówkę, którą zarządziłem, by sprawdzić, co uczniom VII h zostało w głowach z zeszłego roku. Wyniki nie były zachwycające. Spoczywałem wygodnie, sztywną nogę oparłszy na podnóżku obok tacy z resztkami po pieczonym kurczaku. ,..zidentyfikowani jako Giacomo della Francesca, lat 78, i Lydia Smith, lat 80. Oboje mieszkali na tym samym piętrze, według informacji pracowników domu opieki, i oboje byli w stosunkowo dobrym nastroju. Pani Smith, wdowa, rzuciła się z dachu ośmiopiętrowego budynku. Pan della Francesca, którego znaleziono martwego w jego pokoju, najwyraźniej pchnął się nożem. Samobójstwa te przypominają bardzo podobne zgony, jakie miały miejsce dziś rano w domu dla rencistów "Beth Israel" przy West End Avenue. Jednak kapitan Michael Doyle z policji nowojorskiej ostrzegł przed wysnuwaniem zbyt daleko idących wniosków na temat... Zmieniłem pozycję. Ten kapitan Doyle musi się nieźle denerwować; była to trzecia para samobójstw w domach opieki w przeciągu dziesięciu dni. Ludzie starsi zazwyczaj nie popełniają samobójstw opartych na naśladownictwie. Wkrótce któryś z brukowców uzna, że w rzeczywistości jakiś szaleniec biega po Manhattanie wykańczając staruszków. Lub że istnieje spisek lekarzy finansowany przez bliskowschodnich terrorystów czy też przybyszów z kosmosu. Cokolwiek wymyślą brukowce, policja zbierze za to baty. Nagle uświadomiłem sobie, nie wiem, w jaki sposób, że Margie czuje się gorzej. Miałem takie przebłyski, nie wiadomo skąd, i nienawidziłem tego. Wcześniej mi się to nie przydarzało. Wcześniej zdobywałem wiedzę tak jak wszyscy inni ludzie, za pomocą wzroku, słuchu czy logicznych rozważań. Miało to sens. A teraz, od roku, mam te przebłyski zupełnie innej wiedzy, myśli po prostu pojawiają mi się w głowie i najczęściej owe przeczucia się sprawdzają. Sprawdzają się i prawie zawsze dotyczą złych rzeczy. Tego wieczora nie planowałem wizyty w szpitalu. Wyłączyłem jednak telewizor, pokuśtykałem do kosza na śmieci, by wyrzucić tacę z resztkami jedzenia, i sięgnąłem po laskę, której używam, gdy moja noga jest przemęczona. Zadzwonił telefon. Zaczekałem, aż włączy się automatyczna sekretarka, na wypadek gdyby była to Libby, dzwoniąca z Cornell, by opowiedzieć mi o swoim pierwszym tygodniu wykładów. - Gene, mówi Vince Romano. - Pauza. - Bucky. - Pauza. - Wiem, że minęło dużo czasu. Usiadłem powoli na podnóżku. - Słuchaj, z przykrością dowiedziałem się o Margie. Miałem... byłeś... nie dało się... Uśmiechnąłem się mimowolnie. Ludzie się nie zmieniają. Bucky Romano zawsze miał kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego czasownika. Przestał się plątać. - ... żeby ci powiedzieć, jak jest mi przykro. Ale to nie dlatego dzwonię. - Długa pauza. - Muszę z tobą porozmawiać. To ważne. Bardzo ważne. - Pauza. - Nie chodzi znowu o ojca Healeya ani o te dawne... o coś zupełnie innego. - Pauza. - To bardzo ważne, Gene. Nie mogę... nie ma... nie będziesz... - Pauza. Potem jego głos zmienił się, stał się mocniejszy. - Nie mogę tego zrobić sam, Gene. Bucky nigdy nie mógł nic zrobić sam. Ani wtedy gdy mieliśmy sześć lat, ani wtedy gdy jedenaście, ani wtedy gdy siedemnaście, ani wtedy gdy miał dwadzieścia trzy lata i to już nie ja, ale ojciec Healey podejmował za niego decyzje. Ani wtedy gdy miał dwadzieścia siedem lat i to ja ponownie decydowałem za niego, bardziej wkurzony tym faktem niż czymkolwiek w moim życiu do wypadku Margie. Bucky podyktował swój numer telefonu, ale nie odłożył słuchawki. Słyszałem, jak oddycha. Nagle ujrzałem go siedzącego gdzieś tam, ze słuchawką przyciśniętą do ust tak mocno, jakby chciał ją połknąć. Mającego nadzieję wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że podniosę jednak słuchawkę. Szukającego w głębinach swej mizernej, spłoszonej duszy odpowiednich słów. - Gene... chodzi o... nie powinienem tego mówić, ale w końcu jesteś... byłeś... chodzi o zgony tych starszych ludzi. - Pauza. - Pracuję teraz w Kelvin Pharmaceutical. - I trzask odkładanej słuchawki. Kto, u diabła, zrozumiałby, o co tu chodzi? Pokuśtykałem do windy i złapałem taksówkę do szpitala pod wezwaniem świętej Klary. * Margie czuła się gorzej, chociaż poznałem to tylko po tym, że była podłączona do jednej rurki więcej niż poprzedniego wieczora. Leżała w łóżku w tej samej pozycji, w jakiej leżała od osiemnastu miesięcy i siedmiu dni: zwinięta w kłębek, z chudziutkimi jak szczapy rękami zgiętymi w łokciach. Ważyła czterdzieści pięć kilogramów. Przewód do podawania pokarmu i rurka cewnika znikały w jej ciele, a teraz pojawiła się też kroplówka na stojaku. Jej piękne ciemne włosy, starte nieco z tyłu czaszki od ciągłego kontaktu z poduszką, były zmatowiałe. Ich połysk, tak jak życie mojej żony, zapadł się gdzieś głęboko, nie do odzyskania. - Cześć, Margie. Wróciłem. Usadowiłem się na krześle, wyciągając nogę prosto przed siebie. - Libby jeszcze nie dzwoniła. Pierwszy tydzień wykładów, trzeba ustawić sobie plan zajęć, odnaleźć starych przyjaciół - wiesz, jak to jest. - Margie zawsze wiedziała. Miałem przed oczami obraz jej i Libby robiących zakupy na tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego, śmiejących się przy stoisku z torebkami, kłócących się o cenę czegoś, co teraz kupiłbym im obu bez względu na to, ile kosztowałoby. Wszystko. - Jest całkiem chłodno jak na wrzesień, kochanie. Ale liście jeszcze nie zaczęły żółknąć. Byłem w parku nie dalej niż wczoraj, wszystko jeszcze zielone. Przygotowywałem się do dzisiejszego dnia. Który nie był wcale zły. Sądzę, że to będzie dobry rok szkolny. Wspaniałego roku! Margie zawsze mówiła mi to pierwszego dnia szkoły, jakby cały rok miał zawrzeć się w tych pierwszych sześciu godzinach i dwudziestu minutach. Przez trzy lata mi to mówiła, przez te trzy lata, od kiedy przeszedłszy na policyjną emeryturę rozpocząłem karierę kuśtykającego nauczyciela gimnazjum. Pamiętam ją stojącą w drzwiach, ubierającą się przed wyjściem do pracy (pracowała jako sekretarka w Time-Warner), w jedwabnej bluzce naciągniętej na te wspaniałe piersi, ze stanikiem prześwitującym pod spodem. Wspaniałego dnia! Wspaniałych pięciu minut! - Ostatnia lekcja z VII h przypomina zoo. Ale czy ostatnia lekcja kiedykolwiek wygląda inaczej? Dzieciaki są już wtedy nakręcone jak samochody wyścigowe. Jednak obie klasy radzą sobie nieźle, a w VII a jest dziewczyna, której postępy są wprost zdumiewające. Widzę w niej przyszłą laureatkę olimpiady matematycznej. Proszę do niej mówić, nakazał mi lekarz. Tak naprawdę nie wiemy, co pacjenci w stanie śpiączki słyszą, a czego nie. To było półtora roku temu. Teraz już nikt nie dawał mi takich rad. Ale nie mogłem przestać. - Mamy w szkole nowego kozła ofiarnego, młodą kobietę, uczy ósme klasy angielskiego. Dzisiaj dwie z jej uczennic pobiły się. Ale nie wiem, może jest twardsza, niż na to wygląda. I zgadnij, kto zadzwonił. Bucky Romano. Po całym tym czasie. Trzynaście lat. Chce, żebym się z nim skontaktował. Jeszcze nie wiem. Jej zęby wystawały na zewnątrz. Środki przeciwdziałające zakleszczeniu się otworu w jamie brzusznej powodowały nadmierny rozrost dziąseł. W efekcie jej zęby wykrzywiały się. - Kupiłem wreszcie zasłony do kuchni. Libby ciągle nagabywała mnie, żebym to zrobił. Ale pewnie będą musiały poczekać na powieszenie do jej powrotu na Święto Dziękczynienia. Żółte. Podobałyby ci się. Margie nigdy nie widziała tej kuchni. Przed oczami staje mi obraz jadalni domu, który sprzedałem, Margie na krześle zawieszającej firanki, przecierającej szmatką okno. - Gene? - Cześć, Susan. Pielęgniarka wyglądała na bardzo zmęczoną. - Co to za nowa rurka w Margie? - Antybiotyki. Miała pewne trudności z oddychaniem i rentgen wykazał lekkie zapalenie płuc. Przejdzie szybko dzięki lekom. Gene, jest do ciebie telefon. Coś ścisnęło mnie w żołądku. Libby. Od kiedy Lincoln rocznik 93 nie zatrzymał się na czerwonym świetle, podczas gdy Margie przechodziła przez ulicę z torbą zakupów, każdy nieoczekiwany telefon wywołuje u mnie taką reakcję. Pokuśtykałem do pokoju pielęgniarek. - Gene? Tu Vince. Romano. Bucky. - Bucky. - Przepraszam, że niepokoję cię o tak... Było mi tak przykro, kiedy dowiedziałem się o Margie, zostawiłem wiadomość na twojej sekretarce, ale może nie zdążyłeś być w domu i jej... Posłuchaj, muszę się z tobą zobaczyć, Gene. To ważne. - Jest późno, Bucky. Mam jutro lekcje. Uczę teraz, w... - Proszę. Zrozumiesz dlaczego, kiedy się ze mną spotkasz. Muszę się z tobą zobaczyć. Zamknąłem oczy. - Posłuchaj, jestem zmęczony. Może innym razem. - Proszę, Gene. Tylko na parę minut. Mogę być u ciebie w przeciągu piętnastu minut! Bucky był zawsze dobry w proszeniu. Przypomniałem sobie to teraz. Nagle pomyślałem, że nie chcę, by zobaczył, gdzie mieszkam, jak mieszkam, bez Margie. W gruncie rzeczy chciałem mu odmówić. Ale nie mogłem. Nigdy, przez całe nasze życie, nie mogłem mu odmówić, i teraz było podobnie, dlaczego? Nie wiem. - W porządku, Bucky. Parę minut. Spotkamy się w hallu szpitala. - Za kwadrans. Boże, dzięki, Gene. Wielkie dzięki, naprawdę to doceniam, muszę... - W porządku. - Do zobaczenia niedługo. Był dobry w proszeniu i był dobry w manipulowaniu ludźmi. Nawet ojciec Healey tego doświadczył. Pojawianie się w życiu Bucky'ego i znikanie z niego. * Hall szpitala pod wezwaniem świętej Klary nigdy się nie zmieniał. Ta sama pościerana zielona podłoga, zniszczone kanapy z tapicerką pozaklejaną szeroką taśmą, facet w okienku informacyjnym, który mógłby być wykidajłą w Madison Square Garden. Może zresztą kiedyś nim był. Zmęczeni ludzie wrzeszczeli i szeptali po hiszpańsku, grecku, koreańsku, chińsku. Rzeźby Madonny, świętej Klary i ukrzyżowanego Chrystusa patrzyły na to ze spokojem równie rzadkim tutaj jak pieniądze. Bucky i ja dorastaliśmy drzwi w drzwi w okolicy podobnej do tej, w której się teraz znajdowałem, parę przecznic od Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. Tak właśnie określaliśmy miejsce naszego zamieszkania: "dwa skrzyżowania od płaczącej Panienki". Razem przyjęliśmy Pierwszą Komunię, razem przystąpiliśmy do Bierzmowania, a Bucky był moim świadkiem, kiedy brałem ślub z Margie. Potem jednak wstąpił do seminarium duchownego i wszelki brak szacunku względem Naszej Pani zniknął, razem ze wszystkimi innymi śladami humoru, pokory lub człowieczeństwa. Tak w każdym razie myślałem wtedy. Może się nie myliłem. Chociaż w szkole zawsze zbierał same piątki, Bucky jako przyszły ksiądz był taki sam jak Bucky-baseballista, Bucky-trzeci klarnet czy Bucky-ministrant: spięty, pełen poświęcenia i zawsze w błędzie. Łapał wysoką piłkę i puszczał ją. Znał całe "Claire de Lune" na pamięć i spóźniał się o pół taktu. Z wystającymi zębami, czołem zmarszczonym ze skupienia, nachylał się nad balustradą ołtarza tak zachwycony tym, co tam widział, że zapominał, co ma robić. Szturchaliśmy się z chłopakami i uśmiechaliśmy porozumiewawczo, a po wyjściu wygwizdywaliśmy Bucky'ego na placu przed kościołem. Jednak jego decyzja o opuszczeniu stanu duchownego nie była śmieszna. Nie była to nawet prawdziwa decyzja. Wahał się przez długie miesiące, chudnąc i coraz bardziej się jąkając, aż wreszcie połknął garść pigułek popijając je ćwiartką wódki. Znaleźliśmy go z ojcem Healeyem, zawieźliśmy na płukanie żołądka i ojciec Healey próbował namówić go, żeby wrócił do seminarium i pozwolił objąć się zbawiennej łasce Boskiej. Bucky zadzwonił do mnie z łóżka szpitalnego, jąkając się panicznie, i poprosił, żebym przyjechał i zabrał go do domu. Bał się śmiertelnie. Nie szpitala - ojca Healeya. I spełniłem jego prośbę, prosto po służbie, bezpieczny dzięki swej odznace, rewolwerowi, miłości Margie, prześlicznej córeczce i pogardzie dla słabeusza, który potrzebował niepraktykującego katolickiego gliniarza do stawienia czoła staremu kapłanowi zużytej religii. Boże, ależ byłem hipokrytą. - Gene? - powiedział Bucky. - Gene Shaunessy? Podniosłem wzrok. - Cześć, Bucky. - Boże, wyglądasz... nie mogę... w ogóle się nie zmieniłeś! I zaczął płakać. * Zaciągnąłem go do greckiej tawerny za rogiem na Dziewiątej. Pora obiadowa już minęła i siedzieliśmy przy stoliku w półmroku, obok brudnego okna wychodzącego na podwórko, Bucky plecami do drzwi. Nie żeby zależało mu na tym, by nikt nie zobaczył go płaczącego. Mnie na tym zależało. Zamówiłem dwa piwa. - W porządku, o co chodzi? Wydmuchał nos i z wdzięcznością skinął głową. - Ten sam stary Gene. Ty zawsze po prostu... nigdy żadnego... - Bucky. O co, do diabła, chodzi? - Wkurza cię ta rozmowa - powiedział nieoczekiwanie. Przyglądałem się drzwiom ponad jego ramieniem. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy widziałem dość łez i dramatycznych wydarzeń, by wystarczyło mi to do końca życia, chociaż nie miałem zamiaru mówić o tym Bucky'emu. Jeśli zaraz nie przestanie. - Pracuję teraz dla Kelvin Pharmaceuticals - powiedział Bucky, nagle spokojniejszy. - Po opuszczeniu seminarium, po tym jak ojciec Healey... pamiętasz... - Mów dalej - powiedziałem, bardziej szorstko, niż zamierzałem. Ojciec Healey i ja wrzeszczeliśmy na siebie przed wejściem do szpitala pod wezwaniem świętego Wincentego, podczas gdy Bucky'emu płukano żołądek. Powiedziałem wtedy rzeczy, których nie chciałem pamiętać. - Wróciłem na studia. Skończyłem chemię. Potem nauki przyrodnicze. Ty i ja, mniej więcej w czasie gdy... chciałem do ciebie zadzwonić, kiedy cię postrzelono, ale... mogłem bardziej usilnie próbować znaleźć cię wcześniej, wiem... w każdym razie... Zatrudniłem się w Kelvin, w dziale badań. Spodobała mi się ta praca. Poznałem Tommy'ego. Mieszkamy razem. Nigdy mi nie powiedział. Z drugiej strony, wcale nie musiał. Zresztą nigdy wiele nie mówiliśmy, nie w tamtych czasach, i z pewnością nie u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. - Lubiłem pracę w Kelvin. Lubię. Lubiłem. - Wziął głęboki oddech. - Brałem udział w pracach nad Camineurem. Bierzesz to, prawda, Gene? Prawie podskoczyłem. - Skąd o tym wiesz? Wyszczerzył zęby. - Nie dzięki szperaniu w aktach. Uspokój się, to nie jest... nie widać tego na zewnątrz. Domyśliłem się na podstawie portretu psychologicznego. Miał na myśli mój portret psychologiczny. Camineur to coś, co nazywa się regulatorem neuroprzekaźnikowym. W odróżnieniu od Prozacu i innych leków antydepresyjnych, będących jego przodkami, Camineur wpływa nie tylko na poziom serotoniny, lecz także na noradrenalinę, dopaminę i pół tuzina innych substancji obecnych w mózgu. Przepisano mi go po wypadku Margie. Nie powodujący uzależnienia, bez efektów ubocznych, nie prowadzący do otępienia umysłu. Bez niego nie mogłem spać, nie mogłem jeść, nie mogłem się skupić. Nie mogłem pozbyć się morderczych myśli za każdym razem, gdy wchodziłem do szpitala pod wezwaniem świętej Klary. Kiedyś znalazłem się w sklepie z bronią na Avenue D, ważąc w dłoni dziewięciomilimetrowca, który był tak lekki, że prawie unosił się w powietrzu. Kiedy zdałem sobie sprawę, jakie myśli krążą mi po głowie, poszedłem na wizytę do lekarza Margie. - Camineur opracowano w celu zablokowania gwałtownych reakcji u ludzi normalnie kontrolujących swe agresywne instynkty, u których ta kontrola załamała się w wyniku silnego wstrząsu życiowego. Często przepisuje się go glinom. Również wojskowym i lekarzom. Ludziom o strukturze paranoicznej utrzymywanej w ryzach przez silne przekonania moralne. Nikt ci nie powiedział, że leki wpływające na nastrój z generacji Camineura mają bardzo ściśle określone zastosowanie? Nawet jeśli, to najwyraźniej nie słuchałem. Nie słuchałem zbyt wielu rzeczy w ciągu ostatnich miesięcy. Ale słuchałem teraz Bucky'ego. Jego niepewność zniknęła, gdy mówił o swojej pracy. - To dobry lek, Gene. Nie musisz się czuć... nie ma nic zawstydzającego w tym, że go bierzesz. Po prostu przywraca on poziom substancji chemicznych w mózgu do stanu sprzed wstrząsu. Skrzywiłem się, i gestem poprosiłem o kolejne dwa piwa. - W porządku. Nie chciałem... Od tego czasu opracowano jeszcze kilka generacji leków neurologicznych. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Sączyłem piwo i patrzyłem, jak Bucky popija swoje. - Trzy lata temu... nastąpił przełom w badaniach neurofarmakologicznych, odkryliśmy naprawdę zaskakujące rzeczy, nie będę wchodził w... Zapoczątkowaliśmy zupełnie nowy kierunek badań. Byłem członkiem tego zespołu. Jestem. Członkiem zespołu. Od czasu Camineura udało nam się ściśle określić skutki działania neurofarmaceutyków. Nie wiem, jaka jest twoja wiedza na ten temat, ale wielkim odkryciem neurologii ostatnich pięciu lat jest stwierdzenie, że powtarzające się intensywne przeżycia emocjonalne powodują nie tylko zmiany ścieżek synaptycznych w mózgu. W rzeczywistości powodują one zmianę całej struktury mózgowej od poziomu komórkowego. Z każdym intensywnym przeżyciem nowe struktury zaczynają się tworzyć, a jeśli przeżycie się powtarza, zostają wzmocnione. Fizyczne zmiany mogą sprawić na przykład, że będziesz bardziej skłonny do podejmowania ryzyka albo spokojniejszy w obliczu stresu. Lub też powstające fizyczne struktury mogą utrudnić lub nawet uniemożliwić ci normalne funkcjonowanie, choćbyś starał się ze wszystkich sił. Innymi słowy, twoje własne życie doprowadza cię do szaleństwa. Uśmiechnął się. Milczałem. - Nauczyliśmy się wpływać tylko na ścieżki stworzone przez depresję, lęk lub przez narcystyczną wściekłość... twoich wspomnień nie ruszamy. Zostają na miejscu. Widzisz je, w swoim umyśle, niczym wielkoformatowe plakaty. Ale teraz mijasz je przejeżdżając obok, zamiast gramolić się prosto przez nie. W sensie emocjonalnym. Bucky spojrzał na mnie. - A więc jakie pigułki ty bierzesz, żeby przejechać obok swoich wspomnień? - zapytałem, niezbyt delikatnie. Zaśmiał się. - Żadnych. - Nie zareagowałem, ale on od razu dodał: - Co nie znaczy, że ludzie, którzy je biorą, są... przyjmowanie neurofarmaceutyków nie jest oznaką słabości, Gene. Podobnie jak ich nieprzyjmowanie nie jest oznaką siły. Ja tylko... to nie jest... Ja po prostu czekałem, to wszystko. Czekałem. - Na co? Na swojego księcia? - Wciąż byłem wkurzony. - Tak - odpowiedział po prostu. Powoli dopiłem piwo. Bucky wrócił jednak do swoich zwierzeń. - Ten lek, nad którym teraz pracujemy... nie ograniczyliśmy się do znalezienia sposobu na zamykanie negatywnych ścieżek w mózgu. Weź na przykład serotoninę. Jeden z naukowców powiedział kiedyś... istnieje teoria, że serotonina, szczególnie ona, jest jak policja. Jeśli masz jej w mózgu wystarczającą ilość, to wystarczy, by zamieszki, rabunki i morderstwa w twojej głowie nie wymknęły się spod kontroli. Jednak ograniczanie przestępczości nie prowadzi, samo w sobie, do zapewnienia szczęścia lub powodzenia. Lub radości. Do tego potrzeba nowej klasy neurofarmaceutyków, tworzących od początku pozytywne ścieżki. Lub przynajmniej wzmacniających te, które już są na miejscu. - Kokaina - powiedziałem. - Amfa. Gin i tonik. - Nie, nie. Nie podmuch siły. Nie chwilowe uniesienie. W ogóle nie chwilowe i nie izolujące. Chodzi o ścieżki neurologiczne wywołujące w ludziach uczucie... pozwalające ci... - Nachylił się ku mnie, opierając łokcie o stół. - Czy nie było takich chwil, Gene, kiedy czułeś się tak blisko Margie, jakbyś znajdował się w jej skórze? Jakbyś dosłownie był nią? Spojrzał na okno. Krople deszczu spływały po brudnej szybie, brudząc ją jeszcze bardziej. Na podwórku jakiś bezdomny przeglądał pojemniki na śmiecie. - Co to ma wspólnego z samobójstwami tych staruszków? Jeśli chcesz czegoś dowieść, zrób to. - To nie były samobójstwa. To były morderstwa. - Morderstwa? Jakiś szaleniec wykańczający pensjonariuszy domów opieki? Na jakiej podstawie tak sądzisz? - Nie szaleniec. I nie sądzę. Wiem. - Skąd? - Cała ósemka zażywała J-24. To nasza wewnętrzna nazwa dla neuroleptyku łagodzącego izolację sytuacyjną. Były to badania kliniczne. Przyjrzałem się Bucky'emu, którego oczy płonęły ogniem: namiętne, proszące, pełne determinacji, niemądre. I było tam coś jeszcze, coś, czego nie było w dawnych czasach. - Bucky, to nie trzyma się kupy. Policja nowojorska nie jest ideałem, to wiadomo, ale potrafi odróżnić samobójstwo od morderstwa. A poza tym wskaźnik samobójstw rośnie w sposób naturalny wraz z wiekiem, ludzie w podeszłym wieku popadają w depresję... - Zamilkłem. Musiał już o tym wiedzieć. - O to właśnie chodzi! - wykrzyknął i starsze greckie małżeństwo siedzące w połowie sali odwróciło się, by spojrzeć na niego. - Staruszkowie biorący udział w teście klinicznym nie byli przygnębieni. Dokładnie ich sprawdzono. Żadnych psychicznych, chemicznych lub socjologicznych symptomów depresji. To byli... kiedy widzisz starszych ludzi w reklamach biur podróży, aktywnych, cieszących się pełnią życia i zdrowia, grających w tenisa i tańczących w blasku świec... grupa psychologów bardzo starannie wyszukiwała kandydatów do badań. Żaden z nich nie cierpiał na depresję! - A więc może to wasza pigułka ich w nią wpędziła. Na tyle, żeby popełnili samobójstwo. - Nie! Nie! J-24 nie może... nie było żadnych... nie wpędziło ich w depresję. Byłem tego świadkiem. - Zawahał się. - A poza tym.. - Poza czym? Wyjrzał przez okno na podwórko. Kelner pchał wózek z brudnymi naczyniami obok naszego stolika. Kiedy Bucky przemówił ponownie, jego głos brzmiał dziwnie. - Poświęciłem pięć lat wytężonej pracy temu lekowi, Gene, i badaniom, które doprowadziły do jego powstania. Dni, popołudnia, weekendy - osiemdziesiąt godzin tygodniowo w laboratorium. Każdą minutę mojego życia aż do spotkania Tommy'ego i być może, zbyt wiele czasu już po tym. Wiem wszystko, co wiedzą szefowie Kelvin, wszystko, co można wiedzieć na temat przewidywanego wpływu leku na istniejące przekaźniki nerwowe. J-24 był moim życiem. Tak jak niegdyś Kościół. Bucky nie potrafił niczego robić połowicznie. Zastanawiałem się, jaką rolę pełnił w swoim "zespole". - Zaprojektowaliśmy J-24, by zwalczał poczucie samotności, jakie nawet normalnym, zdrowym ludziom zaczyna towarzyszyć z wiekiem. Starzejesz się. Twoi przyjaciele odchodzą na zawsze. Twoja partnerka umiera. Wszystkie połączenia, jakie miałeś przez dziesięciolecia, przerywają się, a u zdrowych ludzi połączenia te stworzyły bardzo grube, konkretne, silne struktury nerwowe. Gdy zaprzyjaźnisz się z kimś w domu opieki albo osiedlu dla emerytów - nie ma już po prostu czasu na odtworzenie siły tych ścieżek neuralnych. Nawet kiedy pełni życia, radośni, gotowi do ryzyka staruszkowie próbują. Milczałem. - J-24 wpływał na procesy chemiczne w mózgu, które są odpowiedzialne za tworzenie połączeń. Zażywałeś go w obecności innej osoby, a on otwierał was dwoje na siebie nawzajem, umożliwiał autentyczne - autentyczne, na trwałym poziomie chemicznym - wzajemne wdrukowanie. - Stworzyliście afrodyzjak dla pierdzieli? - Nie - odpowiedział zirytowany. - Seks nie ma z tym nic wspólnego. Takie impulsy powstają w układzie limbicznym. Tutaj chodziło o... uczuciowe zjednoczenie. Najbardziej intensywnego, długotrwałego rodzaju. Nie mów mi, że jedyne, co czułeś wobec Margie, to pociąg seksualny! Po minucie rzekłem: - Przepraszam. Dokończ swoją opowieść. - Jest dokończona. Podaliśmy lek czterem parom ochotników, ludziom cierpiącym na nieuleczalne choroby, ale pełnym życia, gotowym podjąć ryzyko dla wzmocnienia jakości swoich odczuć w czasie, jaki im pozostał. Obserwowałem ich, kiedy zażyli J-24. Połączyli się jak małe kaczuszki, odwzorowujące się na pierwszym ruchomym obiekcie, jaki widzą. Nie, nie w ten sposób. Bardziej jak... jak... - Spojrzał ponad moim ramieniem, na ścianę, i jego oczy wypełniły się łzami. Rozejrzałem się wokoło, by upewnić się, że nikt nas nie widzi. - Giacomo della Francesca i Lydia Smith wspólnie przyjęli J-24 niecały miesiąc temu. Przeszli całkowitą transformację, doświadczywszy nieprawdopodobnej radości obcowania ze sobą. Znania się nawzajem. Nie tylko swoich wspomnień, lecz swoich... dusz. Rozmawiali, trzymali się za ręce i widać było, że są wobec siebie całkowicie otwarci, pozbawieni wszystkich tych psychicznych barier, jakich używamy, by oddzielić się od innych. Znali siebie. Nieomal byli sobą. Wyraz jego twarzy wprawiał mnie w zakłopotanie. - Ale oni wcale nie znali się w ten sposób, Bucky. To było tylko złudzenie. - Nie. Wcale nie. Posłuchaj, co się dzieje, kiedy łączysz się z kimś, dzielisz z nim jakieś intensywne przeżycie? Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy. Ale Bucky wcale nie potrzebował mojej odpowiedzi; mówił dalej, niepowstrzymany. - Kiedy łączysz się z kimś, wykazujesz większą skłonność do ryzyka, porzucasz dotychczasowe blokady. Wykazujesz większą empatię, większe zainteresowanie, większą wrażliwość na słowa drugiej osoby, doświadczasz większej przyjemności obcowania z nią. I wszystkie te reakcje mają naturę neurochemiczną, to w efekcie prowadzi do stworzenia, wzmocnienia lub osłabienia konkretnych fizycznych struktur w mózgu. J-24 po prostu odwraca ten proces. W miejsce doświadczenia wywołującego reakcję neurochemiczną, J-24 uruchamia zmiany fizyczne tworzące doświadczenie. I to jeszcze nie wszystko. Lek zwiększa poziom zmian strukturalnych tak, że każde dotknięcie, każde słowo, każda reakcja emocjonalna wzmacnia ścieżki nerwowe sto lub dwieście razy silniej niż normalne doświadczenie życiowe. Nie byłem pewny, do jakiego stopnia w to wszystko wierzę. - Mówisz więc, że podaliście ten środek czterem parom staruszków... czy on działa tylko wobec par? Dziwny wyraz pojawił się na moment na jego twarzy: tajemniczy, nieomal bolesny. Przypomniałem sobie o Tommym. - Na razie próbowaliśmy tylko z parami. Czy potrafisz... czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim - zastanów się, Gene! Mógłbym... - Nie chcę tego słuchać - przerwałem mu brutalnie. Ta reakcja nie spodobałaby się Libby. Mojej liberalnie nastawionej, tolerancyjnej córce. Ale ja byłem eksgliną. Cicha homofobia stanowiła część mojego bagażu doświadczeń, nawet jeśli nie byłem z tego specjalnie dumny. Nie miałem ochoty wysłuchiwać fantazji Bucky'ego na temat Tommy'ego. Bucky nie wydawał się być urażony. - W porządku. Ale wyobraź sobie tylko - koniec tej okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne życie... - Spojrzał na krople spływające po szybie. - I uważasz, że ktoś zamordował z tego powodu tych staruszków? Kto? Dlaczego? - Nie wiem. - Bucky. Zastanów się. To nie ma sensu. Firma wytwarzająca leki opracowuje skład... jak to nazwałeś? Neurofarmaceutyku. Rozpoczynają badania kliniczne, pod nadzorem agencji do spraw żywności i leków... - Nie - rzekł Bucky. Popatrzyłem na niego. - To trwałoby całe lata. Może nawet dziesięciolecia. To zbyt radykalny środek. Więc Kelvin... - Wiedzieliście, że nie ma na to zgody. - Tak. Ale pomyślałem... nigdy nie sądziłem... - Spojrzał na mnie i nagle miałem kolejny z tych nielogicznych przebłysków, i zdałem sobie sprawę, że sprawa wygląda gorzej, niż wynikałoby to ze słów Bucky'ego. Bucky był przekonany, że uczestniczył, choćby w nie wiadomo jak małym zakresie, w stworzeniu leku, który doprowadził do zamordowania ośmiu starych ludzi. Nieważne, czy tak było naprawdę - Bucky w to wierzył. Wierzył, że jego firma chroni swój bezosobowy tyłek, upierając się przy nazywaniu zgonów samobójstwami wywołanymi depresją, podczas gdy one nie mogły być samobójstwami. A jednak Bucky siedział przede mną nie obgryzając sobie paznokci do krwi, nie wyrywając sobie włosów z głowy, nie nienawidząc siebie. Bucky, dla którego poczucie winy było solą życia. Widziałem, jak próbował się zabić po opuszczeniu Kościoła. Widziałem, jak przeżywa katusze, nie odpowiadając na wiadomości zostawiane przez ojca Healeya. Do diabła, widziałem, jak trzęsie się i płacze, ponieważ jako dziesięciolatkowie skradliśmy trzy jabłka ze straganu przy Columbus Avenue. A jednak siedział przede mną, poruszony, lecz zdolny wysławiać się logicznie. Jak na Bucky'ego, nawet spokojny. Wierząc, że przyczynił się do morderstwa. - Bucky, jakie neurofarmaceutyki przyjmujesz? - Powiedziałem ci. Żadnych. - W ogóle żadnych? - Tak. - Jego brązowe oczy patrzyły na mnie z całkowitą szczerością. - Gene, chcę, żebyś dowiedział się, w jaki sposób umarli ludzie biorący udział w tych testach. Masz dostęp do akt policyjnych... - Już nie. - Ale masz znajomości. Sprawy są wyciszane przez cały czas, sam mi to mówiłeś, mając odpowiednią ilość pieniędzy można kupić sobie śledztwo, chyba że ktoś wysoko postawiony we władzach miasta uwziął się na ciebie. Szefowie Kelvin Pharmaceuticals nie mają tego rodzaju wrogów. Nie są mafiosami. Oni tylko... - Popełniają morderstwa, żeby zatrzeć ślady po nielegalnej próbie leku? Nie kupuję tego, Bucky. - A zatem dowiedz się, co naprawdę się wydarzyło! - A jak ty uważasz? - odparowałem. - Nie wiem! Ale wiem, że ten lek to dobra rzecz. Czy nie rozumiesz, umożliwia on idealne, całkowicie otwarte połączenie z osobą, którą kochasz najbardziej na świecie... Dowiedz się, co się stało, Gene. To nie było samobójstwo. J-24 nie wywołuje depresji. Wiem to. A gdyby ludziom odmówiono tego leku... byłby to grzech. Powiedział to tak po prostu, tak naturalnie, że znowu doznałem wstrząsu. To nie był Bucky, jakiego znałem. Choć może jednak. Nadal poruszały go kwestie miłości i grzechu. Wstałem i położyłem pieniądze na stole. - Nie chcę się w to mieszać, Bucky. Naprawdę nie chcę. Ale... jeszcze coś. - Tak? - Camineur. Czy on... czy może prowadzić do... - Boże, zaczynałem mówić jak on. - Miewam przebłyski intuicji na temat rzeczy, o których nie myślałem. Czasem o rzeczach, o których nie mam pojęcia. Pokiwał głową. - Były już wcześniej w twojej głowie. Po prostu nie wiedziałeś, że o nich wiesz. Camineur wzmacnia odpowiedzialne za intuicję ścieżki prawej półkuli mózgowej. Jako rezultat zwolnienia uścisku gwałtownych myśli. Stajesz się bardziej zdystansowany wobec kompulsywnych idei dotycząch przemocy, jednocześnie chętniej czyniąc połączenia między poszczególnymi nie związanymi z przemocą odczuciami. Bardziej polegasz na intuicji, Gene, od czasu gdy stałeś się mniej spięty. I nie jestem już do końca sobą, podpowiedziała mi moja niechciana intuicja. Spojrzałem na Bucky'ego, siedzącego przede mną z chudymi palcami splecionymi na blacie stołu, z niezwykłym dla niego spokojem pomieszanym z typowym wahaniem i wiarą, że pracuje dla korporacji, która zamordowała osiem osób. Kim, u diabła, był? - Nie chcę się w to mieszać - powtórzyłem. - Ale to zrobisz - powiedział Bucky i w jego słowach brzmiała całkowita, niezachwiana pewność. * - Umówiłam się na spotkanie z Jeffem Connorsem, ale nie przyszedł - powiedziała Jenny Kelly. Było piątkowe popołudnie. Panna Kelly miała głębokie czarne obwódki wokół oczu. Oczy szopa, zwykliśmy je nazywać. Stanowiły oznakę tych nauczycieli, którzy byli nowi, pełni poświęcenia albo szaleni. Którzy siedzieli do pierwszej w nocy planując lekcje i poprawiając wypracowania i pojawiali się w szkole o wpół do siódmej, żeby spotkać się z uczniami, poprowadzić zajęcia dodatkowe lub poprawić kolejne kartkówki. - Umów się ponownie - poradziłem. - Czasem po trzecim lub czwartym razie poczucie winy zmusza ich do przyjścia. Skinęła głową. - W porządku. Tymczasem Jeff zdążył podburzyć całą klasę, rozpowiadając o czymś, co ma się nazywać Siecią Informacji Sąsiedzkiej i polegać na donoszeniu, że brat twojego przyjaciela handluje narkotykami lub czymś podobnym. W jakiś sposób powiązane to jest z dalszym otrzymywaniem zasiłku. Wszystkie dzieciaki się wściekły... W ciągu trzech dni posłałam siedemnaście osób do dyrektora. - Możesz troszeczkę z tym poluzować, Jenny. Takie postępowanie powoduje, że wszyscy - tak dzieciaki, jak i dyrekcja - nabierają przekonania, że nie jesteś w stanie zapanować nad swoją własną klasą. - Nie jestem - przyznała, tak szybko i szczerze, że musiałem się uśmiechnąć. - Ale nauczę się. - Cóż, życzę szczęścia. - Posłuchaj, Gene, rozmawiam z każdym, kto może mi pomóc. Nie przeszedłbyś się gdzieś na filiżankę kawy? - Niestety. - W porządku. - Nie wyglądała na urażoną, co przyjąłem z ulgą. Tego dnia kolor jej kolczyków pasował do koloru swetra. Jasnoniebieskie. - Może innym razem. - Może. - Było to lepsze niż otwarte "nie". Idąc przez parking do samochodu, spotkałem Jeffa Connorsa. Podał mi piątkę. - Panna Kelly cię szuka, Jeff. - Naprawdę? Ach, tak. Cóż, dzisiaj nie mogę. Jestem zajęty. - Tak słyszałem. Nie ma nic takiego jak System Informacji Sąsiedzkiej, prawda? Przyjrzał mi się uważnie. - Pewnie, że jest, panie S. - Naprawdę? Cóż, będę dzisiaj na komendzie w Midtown South. Sprawdzę to. - To, jakby, nowa sprawa. Mogą jeszcze o niej nic nie wiedzieć. - Ach. Cóż, i tak zapytam. Do zobaczenia, Jeff. - Do następnego. Przyglądał się mojemu samochodowi przez długość całego kwartału, aż skręciłem za róg. Główna sala w Midtown South pełna była gliniarzy wypełniających formularze: karty daktyloskopijne, stenogramy aresztowania, raporty o skargach, pokwitowania, prośby o badania laboratoryjne, kwestionariusze osobowe. Gliniarze, w większości w cywilnych ubraniach, gryzmolili, mruczeli pod nosem i ostrzyli ołówki. W areszcie siedzieli podejrzani, przeklinając, mamrocząc, śpiąc i śpiewając. Wszystko przypominało pomieszczenie do cichej nauki w szkolnej kawiarence na czwartej lekcji. - Porucznik Fermato? - zapytałem. Gryzmolący coś gliniarz w bluzie ze śmiesznym nadrukiem wskazał mi drogę do biura nie podnosząc nawet wzroku. - O mój Boże. Gene Shaunessy. Powstały z martwych. - Cześć, Johnny. - Wejdź. Boże, wyglądasz jak polityk. Uczenie musi być łatwym kawałkiem chleba. - Lepiej nabrać parę funtów wagi niż wyglądać jak głodujący szczur. Staliśmy tak, ściskając sobie dłonie, patrząc na siebie, nie mówiąc rzeczy, których i tak nie potrzebowaliśmy mówić, nawet gdybyśmy mieli odpowiednie słowa, których nie mieliśmy. Pracowaliśmy z Johnnym ramię w ramię przez siedem lat. Razem śledziliśmy podejrzanych, braliśmy udział w pościgach samochodowych, mieliśmy problemy z zaginionymi aktami, gwałtowne kłótnie rodzinne, wydział kontroli wewnętrznej zastawiał na nas pułapki, przeżyliśmy włamania i wyczerpującą nudę ulicy. Rozwód Johnny'ego. Moje przejście na rentę. Johnny przeniósł się do wydziału narkotyków na rok przed tym, jak otrzymałem postrzał w kolano. Gdybyśmy nadal pracowali razem, mogłoby się to nie wydarzyć. Zaledwie przed paroma miesiącami awansował na porucznika. Nie widziałem go od półtora roku. Nagle uświadomiłem sobie - być może to Camineur uświadomił to sobie za mnie - dlaczego przyszedłem do Midtown South chcąc pomóc Bucky'emu. Straciłem już zbyt wiele fragmentów mojego życia. Nie tego, które wiodłem teraz - życia, które miałem kiedyś. Tego prawdziwego. - Gene, jeśli chodzi o Margie... Podniosłem dłoń. - Daj spokój. Jestem tu w innej sprawie. Zawodowej. - Masz kłopoty? - Jego głos zmienił się. - Nie. Chodzi o przyjaciela. - Johnny nie znał Bucky'ego; stanowili oddzielne fragmenty mojego starego życia. Nie potrafiłem wyobrazić sobie ich przebywających jednocześnie w tym samym pomieszczeniu przez dłużej niż pięć minut. - Chodzi o te samobójstwa w domu opieki "Anioły łaski". Giacomo della Francesca i Lydia Smith. Johnny skinął głową. - Chciałbym zobaczyć sprawozdanie z miejsca zdarzenia. Johnny spojrzał na mnie nieruchomym wzrokiem. Ale powiedział tylko: - To nie moja jurysdykcja, Gene. Obejrzałem się za siebie. Jeśli Johnny nie chce załatwić mi tego sprawozdania, nie zrobi tego. Ale tak czy owak, mógł to zrobić. Był najlepszym tajniakiem na Manhattanie, głównie dlatego, że potrafił umiejętnie posługiwać się siecią informatorów, ludzi, którzy byli mu coś winni, cywilnych szpiegów i niewidzialnych procedur. Nie wierzyłem, że pozbył się jakiejkolwiek jej części tylko dlatego, że porzucił pracę na ulicy. Może inni, ale nie Johnny. - To ważne? - Ważne - odparłem. - W porządku - powiedział, i to było wszystko, co potrzebowałem usłyszeć. Dla odmiany zapytałem go o System Informacji Sąsiedzkiej. .T:linie2 - Słyszeliśmy o tym - rzekł Johnny. - Same łgarstwa, ale ktoś wykorzystuje je do wzniecania nastrojów antypolicyjnych, żeby przygotować coś innego albo coś ukryć. Przypatrujemy się temu. - Żebyście tylko nie wypatrzyli oczu - powiedziałem, gdyż był to nasz stary dowcip, i Johnny zaśmiał się. Potem gadaliśmy o starych czasach, o Libby, o jego dwóch synach, a kiedy wychodziłem, ci sami gliniarze wypełniali te same formularze i ci sami aresztanci wciąż spali albo przeklinali albo śpiewali, i nikt nie patrzył na nikogo w całym cholernym budynku. * W następnym tygodniu samobójstwa staruszków zniknęły ze stron gazet, ustępując miejsca kolejnym przypadkom brutalności i okrucieństwa w Wielkim Jabłku. W klasie Jenny Kelly jeszcze dwukrotnie doszło do bójki. Za pierwszym razem usłyszałem, co się dzieje, i interweniowałem osobiście. O drugiej opowiedziała mi Lateesha na parkingu. - Ten chłopak, panie Shaunessy, ten Richie Tang, nazwał pannę Kelly szkaradną suką! Powiedział, że pożałuje, iż weszła mu w drogę! - I co dalej? - zapytałem niechętnie. Lateesha uśmiechnęła się. - Panna Kelly odkrzyknęła, że Richie może zachowywać się, jakby był spisany na straty, ale on nie jest spisany na straty dla niej, i niech ją diabli, jeśli ktokolwiek będzie odzywał się do niej w ten sposób. Ale Richie tylko uśmiechnął się i wyszedł. Panna Kelly wytrzyma najdalej do Dziękczynienia. - Niekoniecznie - odparłem. - Czasem ludzie potrafią nas zaskakiwać. - Nie mnie, to się nie zdarza. - Może nawet ciebie, Lateesha. Jenny Kelly miała ciemne obwódki wokół oczu już na stałe: brak snu, gniew, rozmazany tusz do powiek. Siedziała w pokoju nauczycielskim nachylona nad kubkiem kawy, wściekle gryzmoląc czerwonym długopisem na pracach uczniów. Pozwoliłem sobie wybrać inny stolik. - Cześć, Gene - powiedział głos Bucky'ego na automatycznej sekretarce. - Proszę, zadzwoń, jeśli... Byłem ciekaw, czy udało ci się dowiedzieć... zadzwoń do mnie. Proszę. Mam inny numer telefonu, podam ci go. - Pauza. - Coś się u mnie zmieniło. Nie oddzwoniłem. Coś w słowach "zmieniłem miejsce pobytu" wskazywało na nowy ból, nowe komplikacje, nowy rozdział w chaotycznym dramacie wewnętrznym Bucky'ego. Postanowiłem, że zadzwonię tylko wtedy, jeśli dostanę coś od Johnny'ego Fermato. Który zatelefonował do mnie w następny wtorek, osiem dni po mojej wizycie w Midtown South. - Gene. John Fermato. - Cześć, Johnny. - Dzwonię w związku z naszą rozmową z zeszłego tygodnia. Obawiam się, że informacje, o które prosiłeś, są niedostępne. Stałem w mojej miniaturowej kuchni, słuchając ulicznego szumu trzy piętra niżej, słuchając oficjalnie zimnego głosu mojego przyjaciela. - Niedostępne? - Tak. Przykro mi. - To znaczy, że akta zniknęły? Zostały zastąpione przez nowszą wersję? Ktoś chce wyciszyć sprawę? - Przykro mi, informacje, o które prosiłeś, są niedostępne. - Oczywiście - odparłem beznamiętnie. - Do zobaczenia. - Do widzenia, poruczniku. Po tym, jak się rozłączył, stałem tak trzymając słuchawkę, zaskoczony tym, jak bardzo zabolała mnie ta rozmowa. Minęło całe pięć minut, zanim nadszedł gniew. Był jednak odległy, stłumiony. Przefiltrowany przez Camineur, tak by nie wymknął się spod kontroli. Bezpieczny. * Jeff Connors pojawił się w szkole po trzydniowej nieobecności, z pejdżerem i grubym złotym łańcuchem na szyi. - Jeff jest teraz ważny - powiedziała mi Lateesha i odwróciła się, zaciskając usta jak niezadowolona matka, którą się kiedyś stanie. Przechadzałem się po korytarzu przed pierwszym dzwonkiem, kiedy Jenny Kelly przeszła obok mnie i zatrzymała się przed drzwiami do łazienki chłopców, które w istocie nie były drzwiami, lecz wahadłowymi skrzydłami ukrywającymi urynały i kabiny przed wzrokiem przechodzących. Same drzwi zostały usunięte po piątym podpaleniu kosza na śmieci w ciągu dwóch dni. Jeff wyłonił się zza rogu, zobaczył pannę Kelly i zatrzymał się. Widziałem, że ma ochotę się wycofać, ale głos panny Kelly nie pozwolił mu na to. - Chcę się z tobą spotkać, Jeff. W czasie mojej wolnej lekcji. - W porządku - powiedział Jeff, niespiesznie, po czym odszedł, z pejdżerem zwisającym u boku. - On wie, kiedy masz wolną lekcję - powiedziałem do niej. Spojrzała na mnie chłodno. - Tak. - A więc zmusiłaś go jednak do porozmawiania z tobą. - Mniej więcej. - Wciąż chłodno. - Jego matka zniknęła na trzy dni. Jest uzależniona. Wróciła już, ale Jeff nie chce powierzyć jej opieki nad młodszym bratem. Czy w ogóle wiedziałeś, że on ma młodszego brata, Gene? Potrząsnąłem głową. - Dlaczego? - Przypominała Lateeshę. Niezadowolona matka. Ciemne cienie pod oczami były jeszcze głębsze niż ostatnio. - Ten chłopak ma kłopoty, a my nie chcemy go stracić. Wciąż możemy go ocalić. Ty mogłeś to zrobić, w zeszłym roku. On cię podziwia. Ale nigdy nie poświęciłeś mu swojego czasu, poza dopilnowaniem, żeby nie sprawiał ci kłopotów. - Wydaje mi się, że nie masz prawa oceniać, czy... - Nie? Cóż, może. Przepraszam. Ale czy nie widzisz, Jeff chciał tylko, żebyś... - Dzwonek. Życzę powodzenia dzisiaj, panno Kelly. Wbiła we mnie wzrok, a potem zaśmiała się lekko. - Prawda. A gdzie pan był, kiedy topniały lodowce? - Po czym weszła do swojej klasy, gdzie hałas zmniejszył się tylko o ułamek decybela. W uszach miała małe srebrne kółka, a jej jedwabna bluzka była czerwona. * Po szkole pojechałem do domu opieki "Anioły Łaski" i udałem, że jestem zainteresowany znalezieniem miejsca dla mojej starzejącej się matki. Kobieta nazwiskiem Karen Gennaro pokazała mi jadalnię, sypialnie, pomieszczenia rekreacyjne, niewielki ogród zanurzony w nagietkach i astrach, sale medyczne. Starsi ludzie spokojnie grali w karty, oglądali telewizję, siedzieli przy osłonecznionych oknach. Nic nie świadczyło o tym, że niewiele wcześniej osiemdziesięcioletnia Lydia Smith rzuciła się z dachu ani że połączony z nią za pomocą J-24 Giacomo della Francesca zakłuł się na śmierć nożem. - Chciałbym teraz rozejrzeć się trochę samemu - powiedziałem pani Gennaro. - Poczuć atmosferę miejsca. Moja matka jest osobą dość... szczególną. Zawahała się. - Zazwyczaj nie pozwalamy... - Mamie nie spodobało się w "Zielonych Łąkach", ponieważ zbyt wiele korytarzy było pomalowanych na jasnoniebiesko, a ona nie znosi jasnoniebieskiego. Odmówiła pobytu u Świętej Anny, ponieważ pozostałe panie nie troszczyły się wystarczająco o swoje fryzury i przez to atmosfera była nie dość godna. Nie chciała odwiedzić "Niebiańskiego Widoku", gdyż w jadalni nie było pianina. To jest dziesiąte miejsce, które sprawdzam. Zaśmiała się. - Nic dziwnego, że wygląda pan na zmęczonego. W porządku, proszę tylko zgłosić się do mnie przed wyjściem. Ponownie sprawdziłem pokój dzienny, gawędząc o niczym z mężczyzną oglądającym kanał meteorologiczny w telewizji. Potem wszedłem na szóste piętro, gdzie mieszkali Lydia Smith i Giacomo della Francesca. Porozmawiałem ze starszym panem na wózku inwalidzkim, z szesnastoletnią wolontariuszką z organizacji młodzieży katolickiej oraz z panią Locurzio, która zajmowała pokój naprzeciwko Lydii Smith. Bez efektu. Nadszedł sprzątacz, przecierając podłogi, otyły młody mężczyzna z wodnistymi błękitnymi oczami i słodką, zagubioną twarzą brodatego dziecka. - Przepraszam - czy od dawna tutaj pracujesz? - Cztery lata. - Pochylił się nad kijem ze ścierką, przyjazny i nieśmiały. - A zatem musiałeś całkiem dobrze poznać pensjonariuszy. - Całkiem dobrze. - Uśmiechnął się. - Są dla mnie mili. Słuchałem, jak starannie odmierza słowa, kładąc akcent na każdej początkowej spółgłosce. - Niektórzy zachowują się nieprzyjemnie. Ponieważ są chorzy i cierpią. - Pani Smith zawsze była dla ciebie miła. - O, tak. To dobra kobieta. Rozmawiała ze mną każdego dnia. - Na jego kluchowatej twarzy pojawił się wyraz jeszcze większego zagubienia. - Umarła. - Tak. Czuła się nieszczęśliwa. Zmarszczył brwi. - Pani Smith nieszczęśliwa? Ależ ona... nie. Była szczęśliwa. - Spojrzał na mnie prosząco. - Zawsze była szczęśliwa. Czy nie jest pan jej przyjacielem? - Tak - odparłem. - Pomyliłem się właśnie co do tego, że była nieszczęśliwa. - Zawsze była szczęśliwa. Z panem Frankiem. Śmiali się i śmiali i czytali książki. - Z panem della Francesca. - Powiedział, że mogę nazywać go panem Frankiem. - A jak ty się nazywasz? - zapytałem. - Pete - odparł, tak jakbym powinien to wiedzieć. - Ach, to ty jesteś Pete! Tak, pani Smith mówiła mi o tobie. Zaraz przed śmiercią. Powiedziała, że ty też jesteś bardzo miły. Rozpromienił się. - Była moją przyjaciółką. - Było ci smutno, kiedy umarła, Pete. - Było mi smutno, kiedy umarła. - Co właściwie się wydarzyło? - zapytałem. Jego twarz zmieniła się. Chwycił za kij ze szmatą, wcisnął go do wiadra na kółkach. - Nic. - Nic? Ale pani Smith nie żyje. - Muszę już iść. - Zaczął toczyć wózek przez na pół przetartą podłogę, ale stanowczo położyłem dłoń na jego ramieniu. Gliniarze mają instynkt, który nie ma nic wspólnego z neurofarmaceutykami. - Jacyś źli ludzie zabili panią Smith. Spojrzał na mnie i coś poruszyło się w jego błękitnych oczach. - Nie powiedzieli ci o tym, wiem. Powiedzieli, że pani Smith sama się zabiła. Ale ty wiesz, że była bardzo szczęśliwa i nie zrobiła tego, prawda? Co widziałeś, Pete? Był teraz przestraszony. Kiedyś, dawno temu, nienawidziłem siebie za robienie takich rzeczy ludziom w rodzaju Pete'a. Potem przestałem o tym myśleć. Teraz też mnie to nie niepokoiło. - Pani Gennaro zabiła panią Smith - powiedziałem. Lęk ustąpił oburzeniu. - Nie, nie zrobiła tego! To miła pani! - Mówię, że pani Gennaro i doktor zabili panią Smith. - Pan zwariował! Jest pan idiotą! Proszę to cofnąć! - Pani Gennaro i doktor... - Pani Smith i pan Frank byli zupełnie sami, kiedy weszli na ten dach! - Skąd wiesz? - zapytałem szybko. Teraz był przerażony, autentycznie się bał. Nie mnie - tego, co powiedział. Otworzył usta do krzyku. - Nie przejmuj się, Pete - powiedziałem. - Jestem policjantem. Pracuję z policjantami, którzy rozmawiali z tobą wcześniej. Przysłali mnie, żebym sprawdził twoje słowa. Pracuję z tymi samymi policjantami, z którymi rozmawiałeś. - Z oficerem Campem? - Zgadza się - powiedziałem. - Z oficerem Campem. - Och. - Wciąż wyglądał na przestraszonego. - Już im powiedziałem! Powiedziałem im, że otworzyłem drzwi na dach, tak jak prosili mnie o to pani Smith i pan Frank! - Pete... - Muszę iść! - Idź, Pete. Dobrze się spisałeś. Odszedł pospiesznie. Opuściłem budynek, by zdążyć, zanim znajdzie Karen Gennaro. Telefon do starego kumpla w kadrach pozwolił mi zlokalizować oficera Josepha Camphausena w Midtown South, Ralpha Campogianiego w wydziale rozbojów w Queens, Bruce'a Campinellę w dwa-cztery i detektywa drugiego stopnia Joyce'a Campolieto w wywiadzie. Domyślałem się, że moim człowiekiem jest Campinella, ale nie miało znaczenia, z kim rozmawiał Pete, ani że nie uda mi się po raz raz drugi wniknąć do "Aniołów Łaski". Pojechałem na West End Avenue. Zachodziło słońce. Manhattan wypełniony był światłem od rzeki. Jechałem West Side Highway z opuszczoną szybą i przypomniałem sobie, jak bardzo Margie lubiła to robić, nawet w zimie. Prawdziwe powietrze, Gene. Schłodzone niczym dobre piwo. Nikt w domu dla rencistów "Beth Israel" nie chciał ze mną rozmawiać o parze staruszków, którzy tutaj umarli, Samuelu Fetterolfie i Rose Kaplan. Nie pozwolili mi też pobłąkać się samotnie. Poszedłem do chińskiej restauracyjki naprzeciwko i czekałem. Przez wychodzące na ulicę okno w "Beth Israel" widziałem dobrze ubranych mężczyzn i kobiety odwiedzających swoich rodziców, ciotki i babcie. Zostawali przez godzinę, a potem robili się zbyt głodni, żeby jechać do domu i gotować samemu, a może zepsucie nie pozwalało im obyć się bez drinka: regularny strumień zapracowanych ludzi obowiązkowo podtrzymujących kontakty z członkami swoich rodzin w podeszłym wieku. Wybrałem stolik w części barowej, zamówiłem i zacząłem powoli jeść. Dopiero po ogromnym talerzu moo goo gai pan i trzech wodach mineralnych usłyszałem to, na co czekałem. * - Jak możesz tak mówić? Ona nie jest zgrzybiała, Brad! Wie, czy jej przyjaciele mają skłonności samobójcze, czy nie! - Nie powiedziałem, że... - Właśnie, że tak. Powiedziałeś, że nie możemy ufać jej spostrzeżeniom! Ona jest tylko stara, nie głupia! - Gwałtownie wbiła pałeczki w swoją wołowinę w słodko kwaśnym sosie. Była kobietą koło trzydziestki, szczupłą i opaloną, z krótko obciętymi ciemnymi włosami. Koszula z kołnierzykiem i sweter. Jej towarzysz nie trzymał się tak dobrze, miał wydatny brzuch i zaawansowaną łysinę: znękany mąż, który jeszcze nie zawziął się na innych. - Joanne, powiedziałem tylko... - Powiedziałeś, że powinniśmy zlekceważyć wszystko, co powiedziała babcia i zostawić ją tam, mimo że jest tak przestraszona. Zawsze lekceważysz to, co ona mówi! - Nieprawda. Ja tylko... - Tak jak tamta sprawa w Paschę. Prośba babci była zupełnie rozsądna, a ty po prostu... - Przepraszam - przerwałem im, zanim za bardzo odbiegną od tematu. Sprawa w Paschę nie była mi do niczego przydatna. - Proszę mi wybaczyć, ale nie mogłem nie podsłuchać. Też mam babcię w "Beth Israel" i odrobinę się o nią niepokoję, w przeciwnym razie nie przerywałbym, chodzi tylko o to, że... moja babcia też boi się tam zostać. Przyjrzeli mi się bez uśmiechu, nic nie mówiąc. - Nie wiem, co mam zrobić - powiedziałem z desperacją. - Ona nigdy się tak nie zachowywała. - Przykro mi - rzekł Brad sztywno - nie możemy pomóc. - Och, rozumiem. Obcy. Pomyślałem tylko... mówiliście coś, że wasza babcia też się czegoś obawia... przepraszam. - Wstałem do wyjścia, udając zakłopotanie. - Proszę chwilę poczekać - powiedziała Joanne. - Mówił pan, że jak się nazywa? - Aaron Sanderson. - Joanne, nie sądzę... - Brad, jeśli on ma ten sam problem, co my - panie Sanderson, czego obawia się pańska babcia? Czy zazwyczaj jest nerwowa? - Nie, właśnie o to chodzi - powiedziałem, przysuwając się do ich stolika. Brad spojrzał na mnie marszcząc czoło. - Nigdy nie jest nerwowa, ani roztrzęsiona, ani nie popada w depresję. W gruncie rzeczy jest fantastyczna. Ale od czasu śmierci tych dwojga pensjonariuszy... - Cóż, o to właśnie chodzi - powiedziała Joanne. Brad westchnął i zmienił pozycję. - Babcia była zaprzyjaźniona z panią Kaplan i powiedziała mi, że pani Kaplan nigdy, przenigdy nie popełniłaby samobójstwa. Po prostu by tego nie zrobiła. - To samo powiedziała moja babcia. Ale jestem pewien, że w "Beth Israel" w gruncie rzeczy nie ma żadnego zagrożenia - powiedziałem. Zlekceważ to, co powiedział świadek, i czekaj na zaprzeczenie. - Skąd ta pewność? - zapytała Joanne. - Może testują tam jakiś nowy lek... w gruncie rzeczy babcia powiedziała, że pani Kaplan zgłosiła się do jakichś badań klinicznych. Była chora na raka. - I w związku z tym w naturalny sposób cierpiała na depresję - rzekł Brad. - Albo może depresja była efektem ubocznym działania leku. Wciąż czyta się o tych sprawach. Firmę produkującą lek zaskarżą na ogromną sumę, ta pójdzie na ugodę, przestanie podawać lek, i wszystkie babcie będą bezpieczne. To tak proste. - Nie, bystrzaku. - Joanne spojrzała na niego groźnie. - To nie jest tak proste. Babcia powiedziała, że spędziła popołudnie z panią Kaplan w tydzień po tym, jak ta zaczęła przyjmować lek. Wszystko można o niej powiedzieć, ale nie to, że była przygnębiona. Czuła się świetnie i zakochała się w tym panu Fetterolfie, który również uczestniczył w badaniach, a jego synowa powiedziała mi... - Joanne, chodźmy - powiedział Brad. - Nie mam ochoty na sprzeczkę tutaj. - Moja babcia znała nieco pana Fetterolfa. Zaniepokoiło ją jego samobójstwo... - Mnie również - powiedziała Joanne. - Powtarzam Bradowi raz po raz... - Joanne, idę. Ty rób, co chcesz. - Nie możesz po prostu... w porządku, w porządku! Wszystko musi być tak, jak ty chcesz! - Poderwała się, rzuciła mi przepraszające spojrzenie, i pobiegła za swoim mężem. W książce telefonicznej były cztery nazwiska Fetterolf. Przy dwóch stał samotny inicjał, oznaczający, że zapewne są to kobiety żyjące samotnie. Wybrałem Hermana Fetterolfa na zachodniej osiemdziesiątej szóstej. Kamienica była ładna, z miękkim dywanem w hallu i głębokimi, wygodnymi sofami. Zwróciłem się do odźwiernego: - Proszę powiedzieć pani Dottie Fetterolf, że jest tutaj prywatny detektyw, który chce porozmawiać o śmierci jej teścia. Nazywam się Joe Carter. Niech pan zapyta, czy zejdzie na dół, żeby zamienić ze mną parę słów. Rzucił mi zaskoczone spojrzenie, ale przekazał wiadomość. Kiedy pani Fetterolf zeszła na dół, ujrzałem, że jest gotowa wściec się na byle kogo. Zamiatając podłogę fałdami długiej spódnicy, w kamizelce z powiewającymi połami, przemaszerowała przez hall. - Pan jesteś tym prywatnym detektywem? Dla kogo pan pracuje? - Niestety, nie mam prawa tego wyjawić, pani Fetterolf. Jest to jednak osoba, podobnie jak pani, której starszy krewny zmarł w wyniku samobójstwa. - Samobójstwa! Ha! To nie było żadne samobójstwo! To było morderstwo! - Morderstwo? - Zabili go! I nikt nie chce tego przyznać! - Na jakiej podstawie pani tak sądzi? - Sądzi? Sądzi? Ja nie muszę sądzić, ja wiem! W jednym tygodniu czuje się świetnie, przyjaźni się z tą panią Kaplan, grają w scrabble, wspólnie czytają książki, jest szczęśliwy jak ostryga. Może nawet dzieje się pomiędzy nimi coś więcej, kim ja jestem, żeby o tym mówić, coś silniejszego. A potem tego samego wieczora - tego samego wieczora - on wiesza się, a ona rzuca się pod koła autobusu! Zbieg okoliczności? Nie sądzę!... Poza tym zostawiłby list. - Przepraszam... - Mój teść zostawiłby list pożegnalny. Był człowiekiem tego rodzaju. Rozumie pan, co mówię? Bez przerwy pisał do wszystkich w rodzinie, nie można było nadążyć z czytaniem tego wszystkiego. Z pewnością zostawiłby list. - Czy on... - Był samotny po tym, jak zmarła jego żona. Sarah. Prawdziwa święta. Poznali się pięćdziesiąt sześć lat temu... Koniec końców, opowiedziała mi całą historię życia swojego teścia. I Rose Kaplan też. Wszystko zapisałem. Kiedy zadzwoniłem do Johnny'ego Fermato, dyżurny ostrożnym głosem powiedział mi, że porucznik Fermato skontaktuje się ze mną. Chyba w snach. * - Ktoś kogoś robi w konia, Margie - powiedziałem. - I zapewne kosztuje to kogoś innego kupę forsy. Leżała w pozycji płodowej, dłonie zaciśnięte niczym szpony. Kroplówka zniknęła, ale ona wciąż była podłączona przewodami do butli z nawilgoconym powietrzem, torebki cewnika, pompy karmiącej. Pompa wydawała ciche odgłosy: szur, szur. Położyłem teczkę w nogach łóżka, wiedząc, że zapewne wywoła to protest Susan. - To nie była depresja - powiedziałem do Margie. - Della Francesca i pani Smith weszli na ten dach razem. Samuel Fetterolf i Rose Kaplan darzyli się miłością. - Miłością chemicznie wywołaną przez J-24. Torebka pompy karmiącej opróżniała się powoli. Torebka cewnika powoli się wypełniała. Uszy Margie ukryte były pod suchymi, kruchymi, pozbawionymi życia włosami. - Johnny Fermato coś wie. Może tylko tyle, że nakazano zatuszować całą sprawę. Dostałem orzeczenia lekarzy sądowych. Werdykt mówi o "śmierci samobójczej". We wszystkich ośmiu przypadkach. Gdzieś w trzewiach szpitala rozległ się krzyk kobiety. Potem ucichł. - Margie - usłyszałem swoje własne słowa. - Nie chcę tu więcej przychodzić. W następnej chwili podniosłem się i zacząłem kuśtykać po pokoju. Dotknąłem czołem ściany i oparłem się o nią. Jak mogłem coś takiego powiedzieć? Margie, jedyna kobieta, jaką kiedykolwiek kochałem, najbliższa mi osoba na świecie... W dniu naszego ślubu, który był jednocześnie dniem jej dziewiętnastych urodzin, powiedziała mi, że czuje się, jakby mogła umrzeć ze szczęścia. Wiedziałem, co ma na myśli. A innego dnia, osiem lat później, kiedy Bucky połknął proszki, Margie była ze mną, gdy zadzwonił telefon. "Gene... Gene... zrobiłem to..." "Co zrobiłeś? Jezu, Bucky, jest po północy..." "Ale ja nie... Ojciec Healey..." "Bucky, jutro o ósmej rano zaczynam służbę. Dobranoc". "Gene, kto to dzwoni o tej porze?" "... powiedzieć... do widzenia..." "Ze wszystkich nieodpowiedzialnych... Libby się obudziła!" "Powiedz ojcu Healeyowi, że nigdy nie byłoby ze mnie... dobrzy księża nie wątpią jak... Nie mogę już dotknąć Boga..." I wtedy zrozumiałem. Wybiegłem z mieszkania w ciągu piętnastu sekund. Buty, spodnie, pistolet. W górze od piżamy pojechałem do seminarium, pociągnąłem za sznur dzwonka. Bucky'ego tam nie było, lecz znalazłem ojca Healeya. Przeszukałem pokoje, kaplicę, mały ogród do kontemplacji, wszystko to przy wtórze hałasu z ulicy zagłuszającego walenie mojego serca. Ojciec Healey wrzeszczał na mnie. Nie chciałem wpuścić go do mojego samochodu. Odczep się ode mnie, sukinsynu, zabiłeś go, ty i twoje uparte wpychanie Boga do umysłu, w którym od początku nie wszystko było dobrze poukładane... Bucky'ego nie było w domu jego matki. Teraz już dwoje ludzi na mnie wrzeszczało. Znalazłem go u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. Tam, gdzie powinienem był szukać od razu. Rozbił okno z witrażem, po prostu walnął w nie deską, nie bawiąc się w subtelności. Leżał na wprost ołtarza, oddychając płytko, już nieprzytomny. Czekanie na karetkę wydawało się trwać całą wieczność. Gliniarze byli szybsi; okno podłączone było do alarmu. Ale kiedy wszystko już się skończyło, Bucky spał u świętego Wincentego z przepłukanym żołądkiem, wgramoliłem się z powrotem do łóżka obok Margie. Libby spała w swoim małym pokoju. Objąłem moją żonę i przysiągłem, że po tym jak Bucky wyjdzie ze szpitala, nigdy więcej nie będę miał już do czynienia z nim ani z jego głupimi życiowymi dramatami. - Nie to miałem na myśli - powiedziałem do Margie, nieruchomej w sztywnym kołnierzu. - Kochanie, nie to miałem na myśli. Oczywiście, że chcę tutaj być. Będę tutaj tak długo, jak będziesz oddychała! Nie poruszała się. Torebka pompy karmiącej opróżniała się, torebka cewnika napełniała. Pojawiła się Susan, w pomiętym fartuchu pielęgniarki. - Cześć, Gene. - Cześć, Susan. - Wyglądamy dzisiaj mniej więcej podobnie. Było to widoczne. A potem Camineur zadziałał i zobaczyłem coś jeszcze, w jednym z tych niechcianym przebłysków wiedzy, które Bucky nazwał podwyższoną percepcją łączącą. Bucky nie zadzwonił do mnie dlatego, że chciał dowiedzieć się, co stało się tym starym ludziom w domach opieki. Był i tak wystarczająco przekonany o słuszności swojej teorii. Nie, Bucky chciał, żeby opinia publiczna dowiedziała się o J-24, i to ja miałem narobić szumu, żeby sprawa się wydała. Przerzucał na mnie odpowiedzialność za Rose Kaplan i Samuela Fetterolfa, i Lydię Smith i Giacoma della Francesca. Tak jak przerzucił na mnie odpowiedzialność za swoje zerwanie z ojcem Healeyem w noc, kiedy próbował popełnić samobójstwo. Wykorzystano mnie. - Do diabła! Susan, zmieniająca torebkę cewnika Margie, odwróciła się, zaskoczona. - Przepraszam? Margie, oczywiście, milczała. Wyszedłem z pokoju, ignorując minę Susan. Nie byłem tak wściekły od osiemnastu miesięcy. Gniew napierał od wewnątrz na moją klatkę piersiową i rwał się po żyłach niczym pociski. Dopóki Camineur nie spełnił swojego zadania. * Tuzin chłopaków tłoczyło się pod koszem na boisku szkolnym, chociaż mżyło. Kuśtykałem w stronę samochodu. Gdy do niego dotarłem, czerwony mercedes zatrzymał się obok mnie i Jeff Connors wysiadł drzwiami po stronie pasażera. Na czole miał niebieską przepaskę, skrywającą wybrzuszenie nad lewym uchem. Gruby opatrunek pod spodem; ktoś dał mu wycisk. Wizerunku dopełniał ciężki złoty łańcuch na szyi, pejdżer oraz kurtka z miękkiej brązowej skóry. Jeff nie próbował nawet ochronić delikatnej skórki przed deszczem. Zmierzyliśmy się spojrzeniem i w jego oczach coś zamigotało. Mercedes odjechał. Jeff ruszył ku chłopcom przy koszu, którzy przestali grać, żeby przyjrzeć się samochodowi. Nastąpiło zwyczajne przybijanie piątek i przygadywanie sobie, ale słyszałem w ich głosie rezerwę i widziałem, że coś ma się wydarzyć. Nie mój interes. Otworzyłem drzwi samochodu. Jenny Kelly pojawiła się na boisku, biegnąc przez deszcz. Jej oczy błyszczały. - Jeff! Jeff! Nie wiedziała nawet, że nie powinna zwracać się do niego w obecności jego klientów. Jeff wlepił w nią wzrok, spokojny, bez śladu swego zwykłego sympatycznego zniecierpliwienia. Równie dobrze mogłaby być dla niego gliniarzem. - Jeff, czy możesz porozmawiać ze mną przez chwilę? Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Lecz w oczach coś się poruszyło. - Proszę. Chodzi o twojego małego braciszka. Dawała mu wyjście: sprawa rodzinna. Nie skorzystał. - Jestem zajęty. Panna Kelly skinęła głową. - W porządku. Jutro, w takim razie? - Jestem zajęty. - W takim razie złapię cię kiedy indziej. - Nauczyła się nie dyskutować. Widziałem jednak jej twarz po tym, jak odwróciła się od chłopców śmiejących się pogardliwie za jej plecami. Ona również nie rezygnowała. W każdym razie nie rezygnowała z Jeffa. Na mnie nawet nie spojrzała. Wsiadłem do samochodu i odjechałem, wiedząc lepiej od Jenny Kelly, co dzieje się na boisku do koszykówki z tyłu za mną, nie próbując nawet się wtrącać. Jeśli nie stanie się to na terenie szkolnym, stanie się gdzie indziej. Cóż to za różnica, w gruncie rzeczy? I tak nie da się tego powstrzymać. Bez względu na to, co myślą idealistyczni głupcy w rodzaju Jenny Kelly. Tego dnia miała kolczyki z maleńkimi perłami, a jej bluzka, mokra od deszczu, oblepiała jej ciało. * Na cały następny tydzień wyłączyłem telefon. Posłałem Libby wiadomość, żeby pisała do mnie zamiast dzwonić, gdyż firma telefoniczna ma problemy z doprowadzeniem linii do mojego domu. Nie pojechałem do szpitala. Uczyłem moją klasę matematyki, poprawiałem prace domowe i wychodziłem zaraz po ósmej lekcji. Jenny Kelly ujrzałem tylko raz, na przystanku autobusowym parę przecznic od budynku szkoły. Trzymała za rękę małego murzyńskiego chłopczyka, trzy-, może czteroletniego, ubranego w bluzę New York Knicks. Czekali na autobus. Przejechałem, nie zatrzymując się. Ale w gruncie rzeczy nie ma ucieczki. Zauważyłem faceta wychodząc z trafiki w późne piątkowe popołudnie. Spostrzegłem go wcześniej, kiedy oddawałem garnitur do pralni chemicznej. Nie miałem już do czynienia z tego rodzaju sprawami - ale to się zdarza. Ktoś, kogo posadziłeś osiem lat wcześniej, wychodzi i postanawia wyrównać rachunki. Albo ktoś widzi cię przypadkowo i nagle przypomina sobie jakąś starą sprawę związaną z jego kuzynem albo twoim partnerem, coś, czego ty sam nawet nie pamiętasz. To się zdarza. Nie mogłem poruszać się szybko ze względu na moje kolano. Wszedłem do Mulcahy'ego, gdzie pomiędzy kontuarem i stolikami znajduje się długie przejście, zakończone wychodzącymi na podwórko drzwiami, otwartymi zazwyczaj, jeśli jest dobra pogoda. Wejście do toalet znajduje się w niszy zaraz przed drzwiami, tuż obok aparatu telefonicznego i automatu z papierosami. Skinąłem głową na powitanie Brianowi Mulcahy'emu stojącemu za barem, pokuśtykałem dalej i wszedłem do damskiej toalety. Była pusta. Uchyliłem drzwi. Mój ogon sprawdził niszę, a potem ruszył ku męskiej tolaecie. Kiedy stanął plecami do mnie i położył dłoń na klamce, chwyciłem go. Nie dorównywał mi wzrostem ani tuszą - średniej budowy ciała, brunet, twarz przeciętna. Szarpnął się i poczułem wybrzuszenie pistoletu pod jego marynarką. - Przestań, Shaunessy! Jestem z policji! Puściłem go. Wyciągnął odznakę, spoglądając na mnie gniewnie. Potem powiedział: - Nie tutaj. To knajpa kapusiów - nie wiedziałeś o tym? Zachodnia Siedemdziesiąta numer 284, mieszkanie numer 8. Chryste, dlaczego nie naprawisz sobie swojego cholernego telefonu? - I tyle go widziałem. Popijając piwo przy barze, przemyślałem całą sprawę. Potem poszedłem do domu. Kiedy dzwonek domofonu zabuczał półtorej godziny później, nie odpowiedziałem. Ktoś stał na dole i naciskał guzik przez pół godziny bez przerwy, zanim się poddał. Tej nocy śniłem, że ktoś próbuje zabić Margie, tropiąc ją w tłumie na Times Square i strzelając maleńkimi zatrutymi strzałkami. Nie miałem pewności, jako że wszystko działo się we śnie, ale wydaje mi się, że tropiącym byłem ja. * Sobotnia poczta przyszła około wpół do czwartej. Była tam między innymi duża płaska koperta z szarego papieru, bez adresu zwrotnego, bez jakiejkolwiek wiadomości. W środku znalazłem kopię raportu z miejsca zdarzenia dotyczącego śmierci Lydii Smith i Giacoma della Francesca. Siedmiu lat pracy ramię w ramię nie da się tak kompletnie wymazać. Bez względu na to, jaka musi być oficjalna linia. W kopercie były trzy kolorowe zdjęcia: pusty dach; ciało pani Smith roztrzaskane na chodniku w dole; ciało pana della Francesca leżące na podłodze obok starannie pościelonego łóżka. Twarz staruszka ukryta była częściowo w cieniu, ale chude, upstrzone wątrobowymi plamami dłonie pozostały widoczne, obie ściskające rękojeść noża zanurzonego w jego piersi. Nie było zbyt wiele krwi. To następuje dopiero, kiedy ktoś nóż wyciąga. Pisemne raporty nie mówiły niczego, czego nie dałoby się wywnioskować ze zdjęć. Zapieczętowałem kopertę i schowałem ją do mojego sekretarzyka. Johnny sprawdził się; Bucky mnie nabrał. Zgony nastąpiły w wyniku samobójstwa, tak jak twierdziło Kelvin Pharmaceuticals, tak jak twierdziła policja. Miłosna pigułka Bucky'ego wywoływała depresję kończącą życie i on o tym wiedział, czepiając się wszelkiej możliwej nadziei, że może jest inaczej. Ponieważ on i Tommy wzięli ją razem. "Coś się u mnie zmieniło", powiedział Bucky w swojej jedynej wiadomości telefonicznej od czasu naszego spotkania. Przyjąłem, że oznacza to, iż zmienił mieszkanie, kochanka lub sposób życia, tak jak kiedyś zmienił się z fanatycznego seminarzysty w fanatycznego chemika. Ale nie to miał na myśli. Jego słowa oznaczały, że przyjął J-24, ponieważ chciał, by zadziałał on dla niego i Tommy'ego i nie wierzył, że jakiekolwiek ryzyko może odnosić się do niego. Tak jak wszyscy idioci uzależnieni od cracku, których aresztowałem przez szesnaście lat. Wykręciłem jego numer. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Odłożyłem słuchawkę, przeszedłem z pokoju dziennego do sypialni, parę razy walnąłem pięścią w ścianę, wróciłem i ponownie wykręciłem numer. Kiedy włączyło się urządzenie, powiedziałem: - Bucky. Tutaj Gene. Zadzwoń do mnie natychmiast. Mówię poważnie - muszę wiedzieć, czy wszystko u ciebie w porządku. Zawahałem się... nie kontaktował się ze mną od tygodni. Jak mogę go przekonać? - Jeśli nie zadzwonisz dzisiaj, w sobotę, do dziewiątej, zacznę... - Co? Przecież nie szukać go. Nie tym razem, nie tak jak trzynaście lat temu, kiedy wybiegłem w spodniach i górze od piżamy, z Margie wołającą za mną: "Gene! Gene! Na miłość Boską!..." Nie mogłem zrobić tego znowu. - Jeśli nie zadzwonisz do mnie do dziewiątej, poinformuję FBI o tym, czego dowiedziałem się na temat J-24, bez uprzedniego porozumienia z tobą. Więc zadzwoń do mnie, Bucky. Zazwyczaj w sobotę wieczorem jechałem do szpitala do Margie. Nie tego dnia. Siedziałem w kuchni, sprawdzając klasówki z algebry VII b rozłożone na maleńkim stole i zajęło mi godzinę sprawdzenie trzech prac. Wlepiałem wzrok w nagą ścianę, widząc tam Bucky'ego. Widząc zdjęcia Lydii Smith i Giacoma della Francesca. Widząc sceny sprzed trzynastu lat, kiedy Bucky'emu płukano żołądek. Potem zmuszałem się do powrotu do klasówek i poprawiania następnego zadania. "Jeśli pociąg A wyrusza z punktu X ze stałą prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę o godzinie szóstej rano..." Jeśli pocisk opuszcza lufę pistoletu z prędkością pięciuset metrów na sekundę, może urwać człowiekowi głowę. Nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, oprócz ludzi, którzy to widzieli. Żołnierzy. Lekarzy. Policjantów. Po jakimś czasie orientowałem się, że znowu gapię się w ścianę, i brałem następną klasówkę. "Jeśli 3 razy x równa się 2 razy y..." Niektórych nazwisk na pracach nawet nie rozpoznawałem. Kim jest James Dillard? Czy to ten wysoki spokojny chłopak w ostatnim rzędzie, czy ten niski w butach połatanych taśmą klejącą, który przesypia większość poranków? Byli dla mnie tylko nazwiskami. Na ścianie widziałem Jenny Kelly trzymającą za rączkę małego braciszka Jeffa Connorsa. O wpół do ósmej wrzuciłem klasówki do teczki i chwyciłem marynarkę. Przed wyjściem jeszcze raz wykręciłem numer Bucky'ego. Bez rezultatu. Wyłączyłem światło w pokoju dziennym i pokuśtykałem w stronę drzwi. Zaraz przed ich otwarciem natrafiłem na coś stopą. Nie namyślając się rozpłaszczyłem się przy ścianie i sięgnąłem za siebie do włącznika światła. Była to tylko kolejna przesyłka. Gruba miękka koperta, dwadzieścia dwa na trzydzieści, z gatunku tych, z których wysypują się tłuste czarne trociny, jeśli otworzysz ją z niewłaściwej strony. Trociny wychodziły już z małego rozdarcia w rogu. Bez znaczków, bez adresu; wsunięto ją przez szparę pod drzwiami. Ktokolwiek ją zostawił, musiał wejść do budynku - nie było to trudne w sobotę, kiedy mnóstwo ludzi wchodziło i wychodziło, wystarczyło tylko poczekać, aż ktoś inny otworzy drzwi i uśmiechając się wejść do środka z jakimkolwiek pękiem kluczy w dłoni. W lewym górnym rogu koperty widniała policyjna naklejka dowodowa. Podniosłem kopertę, gdy zadzwonił telefon. - Bucky! Gdzie, do diabła... - Gene, mówi Jenny Kelly. Posłuchaj, potrzebuję twojej pomocy. Proszę! Właśnie odebrałam telefon od Jeffa Connorsa, nie wiedział, do kogo zadzwonić... policja otoczyła go w domu jakiegoś handlarza narkotyków, wrzeszczą na niego, żeby wyszedł, a on ma ze sobą Darryla, to jego mały braciszek, strasznie się boi - to znaczy Jeff - że rozwalą drzwi i wejdą do środka strzelając... Boże, Gene, proszę, pojedź tam! To tylko cztery przecznice od ciebie, dlatego zadzwoniłam, a ty wiesz, jak rozgrywać takie sprawy... proszę! Musiała umilknąć dla nabrania oddechu. - Jaki jest adres? - zapytałem beznamiętnie. Powiedziała mi. Cisnąłem słuchawkę w połowie jej podziękowań. Gdyby stała obok mnie, byłbym w stanie ją uderzyć. Przekuśtykałem cztery przecznice w kierunku północnym, forsując moje strzaskane kolano, i dopiero po dłuższym czasie zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam kopertę w dłoni. Złożyłem ją na pół i wcisnąłem do kieszeni marynarki. Nie miałem kłopotów ze znalezieniem wskazanego adresu. Dwa samochody tarasowały ulicę, koguty błyskały, w oddali słyszałem zbliżające się syreny. Wszystko było tu chaosem. Młoda kobieta niewiele po dwudziestce wrzeszczała histerycznie podskakując w miejscu: - On ma moje dziecko! On ma broń! Zabije mojego synka! - podczas gdy policjant w mundurze wyglądający na dziewiętnaście lat nieumiejętnie próbował ją uspokoić. Ubranie miała podarte i pokrwawione. Uderzyła żółtodzioba w ramię i jego kolega pospieszył, by ją obezwładnić, podczas gdy inny gliniarz z megafonem wrzeszczał coś w stronę budynku. Lokatorzy wysypywali się na ulicę. Jedyny pozostały mundurowy próbował opanować tłum, utrzymując ludzi z dala od budynku, ale nikt go nie słuchał. Nie sprawiał wrażenia bardziej doświadczonego niż dzieciak trzymający kobietę, tak jakby spędził maksimum sześć godzin na patrolowaniu ulic. Miałem przy sobie zapasową odznakę. Wszyscy robiliśmy nielegalne kopie, mniejsze o milimetr od oryginału, żeby ten trzymać w domu i nie ryzykować grzywny i papierkowej roboty w razie jego zgubienia. Kiedy wystąpiłem ze służby, oddałem odznakę, ale zatrzymałem kopię. Pokazałem ją teraz żółtodziobowi mocującemu się z rozhisteryzowaną dziewczyną. Mogło mnie to kosztować potem wiele kłopotów, ale zacznę się o to martwić w odpowiednim czasie. Uliczne myślenie wraca tak szybko. - To nie wygląda dobrze - krzyknąłem do żółtodzioba. Dziewczyna wciąż szarpała się w jego uścisku, wrzeszcząc: - On ma moje dziecko! On ma broń! Na miłość Boską, wydostańcie moje dziecko, zanim je zabije! - Facet z megafonem przestał się wydzierać i podszedł do nas. - Kim pan jest? - On jest z wydziału do spraw zakładników i oblężeń - wysapał żółtodziób, chociaż wcale tego nie powiedziałem. Nie sprostowałem jednak. Próbował, ile sił, by w miarę delikatnie skuć wrzeszczącą kobietę, która wiła się niczym tańczący derwisz. - Posłuchajcie - powiedziałem - ona nie jest matką tego dziecka na górze. Mały jest bratem delikwenta, a ona z pewnością nie wygląda na wystarczająco dorosłą, by być matką ich obojga! - Skąd, u diabła... - zaczął mundurowy, ale dziewczyna wydała wrzask, który mógłby obalać budynki, wyszarpnęła jedną rękę i zaatakowała moją twarz. Uchyliłem się na tyle szybko, że nie trafiła w oczy, ale jej paznokcie wyryły długą poszarpaną linię na moim policzku. Żółtodziób przestał się patyczkować i zacisnął kajdanki tak mocno, że się zachwiała. Rękaw jej swetra podszedł do góry, kiedy wykręcał jej ręce do tyłu, i ujrzałem ślady po nakłuciach. Cholera, cholera, cholera. Dwa kolejne radiowozy zajechały z piskiem opon. Z jednego wysiadł starszy gliniarz w cywilnym ubraniu, a ja wsunąłem moją fałszywą odznakę z powrotem do kieszeni. - Proszę posłuchać, oficerze, ja znam tego dzieciaka na górze, tego z małym chłopcem. Jestem jego nauczycielem. Chłopak chodzi do ósmej klasy. Nazywa się Jeff Connors, a małym chłopcem jest jego brat Darryl, zaś ta kobieta nie jest ich matką. Coś się tutaj dzieje, ale nie to, co ona mówi. Spojrzał na mnie przenikliwie. - Gdzie się pan tak zranił? - Ona go zaatakowała - powiedział żółtodziób. - Facet jest z... - On do mnie zadzwonił - powiedziałem z naciskiem, patrząc gliniarzowi prosto w oczy. - Jest przerażony. Zejdzie na dół bez kłopotów, jeśli mu to umożliwicie, i zostawi Darryla w mieszkaniu. - Jest pan jego nauczycielem? Dlatego do pana zadzwonił? Ma pan jakieś dokumenty? Pokazałem mu legitymację Związku Nauczycieli, prawo jazdy i przepustkę wydaną przez Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Tymczasem mundurowi zostali zapędzeni do odpychania gapiów przez sierżanta, który sprawiał wrażenie, że wie, co robi. - Skąd wziął broń? Czy należy do gangu? - Nie wiem - odparłem. - Ale to możliwe. - Skąd pan wie, że nie ma z nim nikogo więcej? - Nie mówił nic takiego przez telefon. Ale pewności nie mam. - Jaki tam jest numer telefonu? - Nie wiem. Nie podał mi go. - Czy jest na jakichś prochach? - Nie wiem. Wydaje mi się, że nie. .T:linie3 Facet stał przez chwilę, ważąc decyzję. Potem sięgnął po megafon, dając znak swoim ludziom, żeby zajęli pozycje. Jego głos zrobił się nagle spokojny, wręcz łagodny. - Connors! Słuchaj, wiemy, że jesteś tam ze swoim małym braciszkiem, i nie chcemy, żeby któremukolwiek z was stała się krzywda. Zostaw Darryla na górze i wyjdź dobrowolnie. Odłóż pistolet i po prostu zejdź na dół. Zrób to, a wszystko będzie dobrze. - On zabije moje... - wrzasnęła kobieta, zanim ktoś wepchnął ją do samochodu i zatrzasnął drzwi. - No już, Jeff, możemy zrobić to spokojnie, i wszyscy pozbędziemy się kłopotu. Przyłożyłem dłoń do policzka. Zostały na niej ślady krwi. Głos policjanta stał się jeszcze spokojniejszy, jeszcze bardziej przemawiający do rozsądku. - Wiem, że Darryl pewnie się boi, ale nie musi się bać, zejdź na dół, a my zawieziemy go do domu, tam, gdzie jest jego miejsce. A potem ty i ja porozmawiamy o tym, co jest najlepsze dla twojego małego braciszka... Jeff wyszedł. Wyślizgnął się z budynku, z rękami na głowie, powtarzając: - Proszę, nie strzelajcie, proszę, nie strzelajcie, nie strzelajcie - i nie był już cwaniakiem z ósmej klasy znającym wszystkie sztuczki, nie był obwieszonym złotem dostawcą prochów. Był przerażonym trzynastolatkiem w pobrudzonej niebieskiej opasce, który został wystawiony. Gliniarze w kamizelkach kuloodpornych podbiegli i chwycili go. Inni zniknęli we wnętrzu budynku. Obok zatrzymała się taksówka i wysiadła z niej Jenny Kelly, w czarnej satynowej bluzce z dekoltem i czarnej aksamitnej spódniczce. - Jeff! Czy wszystko w porządku? Jeff spojrzał na nią i myślę, że gdyby byli sami, mógłby się rozpłakać. - Darryl jest na górze sam... - Zaraz go sprowadzą - powiedziałem. - Zawiozę Darryla do twojej ciotki - obiecała Jenny. Mężczyzna wysiadł z taksówki za nią i zapłacił kierowcy. Miał skrzywioną minę. Żółtodziób zerkał na dekolt jej bluzki. Jeff został skuty i wsadzony do radiowozu. Jenny odwróciła się do mnie. - Och, twoja twarz, jesteś ranny! Dokąd oni zabiorą Jeffa, Gene? Czy ty też tam pojedziesz? Proszę? - Będę musiał. Powiedziałem im, że to do mnie Jeff zatelefonował. Uśmiechnęła się. Nigdy nie widziałem, żeby tak się uśmiechała, w każdym razie nie do mnie. Nie zdejmowałem wzroku z jej twarzy, z kompletnie beznamiętną miną. - Kto go wystawił, Jenny? - Wystawił? - Ta kobieta wrzeszczała, że jest matką Darryla i że Jeff zabije jej dziecko. Ktoś chciał, żeby gliniarze wpadli do środka i zaczęli strzelać. Gdyby Jeff zginął, policja zostałaby wykorzystana w roli katów. Jeśli nie, byłby tak przerażony, że mieliby go w garści. Kto to był, Jenny? Ci sami, którzy rozpowszechniają nieprzyjemne pogłoski o Systemie Informacji Sąsiedzkiej? Zmarszczyła brwi. - Nie wiem. Ale Jeff był... były pewne znajomości, które... - Umilkła ponownie, marszcząc czoło. Jej towarzysz podszedł do nas, wciąż skrzywiony. - Gene, to jest Paul Snyder. Paul, Gene Shaunessy... Paul, przepraszam cię, muszę jechać z Gene'em tam, gdzie zabierają Jeffa. To do mnie on dzwonił. I powiedziałam, że zabiorę Darryla do jego ciotki. - Jenny, na miłość boską... Mamy bilety do opery! Spojrzała tylko na niego i zrozumiałem, że Paul Snyder nie będzie już oglądał uśmiechów Jenny Kelly. - Zawiozę cię do komisariatu, Jenny - powiedziałem. - Tylko że to ja muszę pierwszy złożyć zeznania, muszę załatwić to możliwie jak najszybciej, mam dzisiaj jeszcze jedną pilną sprawę... - Bucky. Dobry Boże. - Chodzi o twoją żonę? - zapytała Jenny szybko. - Gorzej się czuje? - Nigdy nie będzie czuła się gorzej. Ani lepiej - odparłem nie zastanawiając się i natychmiast tego pożałowałem. - Gene... - zaczęła Jenny, ale nie pozwoliłem jej skończyć. Stała zbyt blisko mnie. Czułem zapach jej perfum. Fałda czarnej aksamitnej spódnicy ocierała mi się o nogę. - Nie przetrwasz w szkole dłużej niż sześć miesięcy, jeśli będziesz wszystko brać tak do siebie - powiedziałem szorstko. - Wypalisz się. Odejdziesz. Jej spojrzenie nie poruszyło się. - Och, nie, nie odejdę. I nie przemawiaj do mnie tym tonem. - Sześć miesięcy - powtórzyłem i odwróciłem się. Gliniarz wyszedł z budynku, niosąc płaczącego Darryla. Zaś do mnie podszedł porucznik, pytając, co wiem na temat znajomości Jeffa. * Było po północy, zanim dotarłem do domu. Po komisariacie było jeszcze ambulatorium, gdzie zdezynfekowano mi ranę na policzku, zrobiono zastrzyk przeciwtężcowy oraz badanie krwi i sfotografowano ranę w celu wniesienia skargi. Potem szukałem Bucky'ego. Nie było go w jego mieszkaniu ani w mieszkaniu matki. Strażnik w Kelvin Pharmaceuticals powiedział mi, że jest na służbie dopiero od czwartej po południu i doktor Romano nie wchodził w tym czasie do laboratorium. Więcej miejsc nie przychodziło mi do głowy. Nie wiedziałem nic o obecnym życiu Bucky'ego. Nie znałem nawet nazwiska Tommy'ego. Wszedłem do mieszkania, ściągając marynarkę. Światełko na automatycznej sekretarce migało nagląco. Mój umysł - albo Camineur - dokonał kilku skojarzeń. Zanim jeszcze nacisnąłem guzik odtwarzania, chyba już wiedziałem. "Gene, tutaj Tom Fletcher. Nie znasz mnie... nigdy się nie poznaliśmy... - Niższy głos, niż się spodziewałem, ale chropowaty, nierówny. - Odebrałem twoją wiadomość na sekretarce Vince'a Romano. Na temat J-24. Vince... - Głos załamał mu się na moment. - Vince jest w szpitalu. Dzwonię stamtąd. Szpital pod wezwaniem świętej Klary, to na Dziewiątej przy Pięćdziesiątej Pierwszej. Trzecie piętro. Zaraz przed... kazał ci powiedzieć..." Reszty wiadomości nie mogłem zrozumieć. Siedziałem w ciemnościach przez kilka minut. Potem założyłem marynarkę i złapałem taksówkę do szpitala. Nie sądzę, żebym był w stanie prowadzić sam. Dużurny przy wejściu przepuścił mnie bez słowa. Myślał, że idę do Margie, nawet o tej porze. Zdarzało się to już wcześniej. Choć nie ostatnio. Bucky leżał na łóżku, z prześcieradłem podciągniętym pod szyję, choć jeszcze nie na twarz. Oczy miał otwarte. Nagle pomyślałem, że wcale nie chcę wiedzieć, co skrywa to prześcieradło - jak to zrobił, jaki wybrał sposób, ile to trwało. Całej tej okrutnej algebry śmierci. "Jeśli pociąg A wyjeżdża ze stacji ze stałą prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę..." Na twarzy Bucky'ego nie było żadnych śladów. Uśmiechał się. A potem ujrzałem, że jeszcze oddycha. Bucky, zawsze nieporadny, spaprał robotę po raz drugi. Tommy stał w kącie, jakby nie mógł pozbierać się na tyle, żeby usiąść. Wysoki i przystojny, miał ciemne, dobrze przycięte włosy i świeżą cerę kojarzącą się z młodością i wysportowaniem. Wyglądał na jakieś piętnaście lat młodszego od Bucky'ego. Kiedy przyjęli razem J-24? Lydia Smith i Giacomo della Francesca zabili się w odstępie paru godzin od siebie. Podobnie jak Rose Kaplan i Samuel Fetterolf. Jak dużo wie Tommy? Podszedł i podał mi rękę. Głos miał chrapliwy. - Ty jesteś Gene. - Jestem Gene. - Tom Fletcher. Vince i ja jesteśmy... - Wiem - powiedziałem i spojrzałem na twarz Bucky'ego, zastanawiając się, jak powiem temu chłopcu, że on też będzie próbował zabić się z - chemicznie wywołanej - miłości. Przypomniałem sobie Bucky'ego i mnie siedzących przy zalanym deszczem oknie w greckiej tawernie. "Na co czekałeś, Bucky, na swojego księcia?" "Tak". I "czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim?" - Tom - powiedziałem. - Jest coś, o czym musimy porozmawiać. - Porozmawiać? - Jego głos zrobił się jeszcze bardziej ochrypły. - O Buckym. Vince'ie. O tobie i Vince'ie. - O co chodzi? Spojrzałem na uśmiechniętą twarz Bucky'ego. - Nie tutaj. Chodźmy do poczekalni. Poczekalnia była pusta o tej porze, samotna nisza z podrapanymi meblami, porozrzucanymi czasopismami, zalana ostrym blaskiem świetlówek. Usiedliśmy naprzeciwko siebie na czerwonych plastykowych krzesłach. - Czy wiesz, co to jest J-24? - zapytałem bez ogródek. Jego spojrzenie zrobiło się ostrożniejsze. - Tak. - Co to jest? - Nie mogłem znaleźć odpowiedniego tonu. Naciskałem na niego, jakby on był aresztantem, a ja wciąż gliną. - To lek, nad którym pracuje firma Vince'a. Sprawia, że ludzie nawiązują połączenie ze sobą, jednoczą się w perfekcyjnym związku. - Jego głos brzmiał gorzko. - Co jeszcze ci powiedział? - Niewiele. Co powinien był mi powiedzieć? Człowiek nigdy nie widzi wystarczająco wiele, nawet na ulicach, żeby być przygotowanym. Za każdym razem, gdy jest świadkiem prawdziwego okrucieństwa, czuje, jakby to był pierwszy raz. Niech cię diabli, Bucky. Niech cię diabli za emocjonalne okrucieństwo. - Nie powiedział ci, że ludzie biorący udział w badaniach klinicznych J-24... ci, którzy doznali tego połączenia... że wszyscy byli w podeszłym wieku? - Nie - odparł Tom. - Że byli to ci sami ludzie, o których samobójczych śmierciach było ostatnio głośno w gazetach? - Och, mój Boże. Wstał i przeszedł przez całą długość poczekalni, jakieś cztery dobre kroki. Potem z powrotem. Jego przystojna twarz była szara jak popiół. - Zabili się po zażyciu J-24? Z powodu J-24? Skinąłem głową. Tom znieruchomiał. Po długiej minucie powiedział wreszcie: - Mój biedny Vince. - Biedny Vince? Jak, u diabła, możesz... czy nic rozumiesz, Tommy, chłopcze? Ty jesteś następny! Wziąłeś miłosny lek z biednym cierpiącym Vince'em i teraz twoje trzy tygodnie rozkoszy dobiegły końca, jesteś martwy, synu! Substancje chemiczne zrobią swoje, popadniesz w depresję i targniesz się na swoje życie tak jak Bucky! Tylko że zapewne będziesz w tym lepszy i ci się uda! Wbił we mnie wzrok. A potem powiedział: - Vince nie próbował się zabić. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. - Nie próbował popełnić samobójstwa. Tak właśnie myślałeś? Nie, jest w stanie katatonicznym. A ja nigdy nie brałem z nim J-24. - A zatem kto... - Bóg - odparł Tom i gorycz w jego głosie powróciła. - Vince wziął J-24 z Bogiem. W jakimś kościele, Naszej Pani od Wiecznego czegoś tam. Samotnie przed ołtarzem, poszcząc i modląc się. Powiedział mi o tym, kiedy się wyprowadzał. Kiedy się wyprowadzał. Ponieważ to nie miłości Tommy'ego Bucky naprawdę pragnął, ale Boga. Zawsze chodziło o Boga, przez trzynaście długich lat. "Powiedz ojcu Healeyowi, że nie mogę już dotknąć Boga... Czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim..." Nie. Poznać Go. Być Nim. "Na co czekałeś, na swojego księcia?" "Tak." - Po zażyciu tego cholernego leku zupełnie przestał się mną interesować - powiedział Tom. - Nie chodził do pracy, siedział tylko w kącie, uśmiechając się, śmiejąc i płacząc. Był jakby... po jakichś prochach, ale nie do końca. Nie wiem, czym był. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Ani nikt inny. Połączony w jedno z Bogiem. "Znali się, nieomal byli sobą nawzajem. Pomyśl, Gene! Koniec tej okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne życie..." - Strasznie się na niego wkurzyłem - mówił Tom - ale nic to nie pomogło. Po prostu przestałem się liczyć. Powiedziałem mu więc, żeby się wyniósł, i zrobił to, a potem szukałem go przez trzy dni i nie mogłem go nigdzie znaleźć, i byłem jak oszalały. Wreszcie zadzwonił do mnie, dziś po południu. Płakał. Ale znowu było tak, jakby mnie tam nie było. Z całą pewnością nie płakał z mojego powodu. Podszedł do małego okienka, które było okratowane. Zwrócony plecami do mnie, mówił przez ramię. Starannie, ważąc każde słowo. - Vince powiedział, że powinienem do ciebie zadzwonić. Powiedział: "Zawiadom Gene'a - w pewnym momencie to przestaje działać. A potem żal, poczucie straty i gniew... przede wszystkim gniew, że to już koniec. Ale dam sobie z tym radę. W moim przypadku jest inaczej. Nie mogliby". Potem odłożył słuchawkę. Ani słowa do mnie. - Przykro mi - powiedziałem. Odwrócił się. - Tak, cóż, to cały Vince, nieprawdaż? Zawsze na pierwszym miejscu stawiał siebie. Nie, chciałem powiedzieć. Na pierwszym miejscu stawiał Boga. I w ten sposób dał sobie radę z zejściem po J-24. Ludzkie związki, stworzone za pomocą chemii czy w sposób naturalny, wzmacniają się, ale i słabną. Z Bogiem jednak nie musisz gnieździć się w jednopokojowym mieszkaniu, nie musisz walczyć z Nim o pieniądze, słuchać, jak chrapie i puszcza bąki i mówi rzeczy tak głupie, że nie wierzysz, iż mogą wychodzić z ust kogoś, kogo kochasz, patrzyć, jak zachowuje się samolubnie, małostkowo lub okrutnie. Bóg był większy niż to wszystko, przynajmniej w umyśle Bucky'ego, był tak wielki, że wypełniał wszystko. I tym razem, kiedy Bóg się od niego odwrócił, kiedy działanie J-24 osłabło i Bucky czuł, jak jego więź znika, pogrążył się w ślad za nią. W głąb własnego umysłu, gdzie wszelka miłość i tak bierze początek. - Lekarz powiedział, że być może nigdy już się nie obudzi - rzekł Tom. Powoli zaczynał odczuwać gniew, gniew samoobrony. - A może tak. W każdym razie nie sądzę, bym tu na niego czekał. Zbyt źle mnie potraktował. Niezbyt wytrwały chłopak z tego Tommy'ego. - Jesteś jednak pewny, że nigdy nie zażyłeś J-24? - spytałem. - Tak - odparł. - Nie jestem głupi. Chyba pojadę już do domu. Dzięki, że przyjechałeś, Gene. Miło było cię poznać. - Ciebie też - odparłem, wiedząc, że żaden z nas nie mówi tego szczerze. - Och, Vince powiedział jeszcze coś. Kazał przekazać ci, że było to, również, morderstwo. Czy to coś dla ciebie znaczy? - Tak - odrzekłem. Ale mam nadzieję, że nie dla ciebie. * Po wyjściu Toma siedziałem w poczekalni, wyciągnąłem z marynarki drugą przesyłkę. Policyjna nalepka rozerwała się, kiedy wsadziłem złożoną kopertę do kieszeni. Był to oryginalny raport z miejsca zdarzenia dotyczący zgonów Lydii Smith i Giacoma della Francesca, ten, o którym Johnny Fermato musiał wiedzieć, kiedy wysyłał mi fałszywkę. Ten raport był podpisany przez Bruce'a Campinellę. Nie znałem go, ale zapewne potrafiłbym rozpoznać go na okazaniu dzięki przelotnemu spotkaniu u Mulcahy'ego: średniego wzrostu, brunet, przeciętna twarz, gotujący się wewnątrz. Typowy kompetentny uczciwy gliniarz wciąż wkurzony na to, co system ma na sprzedaż. I to za niespecjalnie wysoką cenę. Nie w Nowym Jorku. Tym razem były tylko dwa zdjęcia. Jedno już widziałem: ciało pani Smith roztrzaskane na chodniku pod dachem domu opieki. Drugie było nowe. Ciało pana della Francesca leżące na dachu, nie w jego pokoju, zanim grupa zacierająca ślady zabrała się do roboty i wykonała drugi zestaw zdjęć. Staruszek leżał na wznak, z nożem wciąż wbitym w pierś. Było to dobre zdjęcie; wyraz twarzy nie pozostawiał wątpliwości. Był tam oczywiście ból, ale dało się również dostrzec wściekłość. Nieprawdopodobny gniew. "A potem żal i poczucie straty i gniew... przede wszystkim gniew, że to już koniec". Czy della Francesca wypchnął najpierw Lydię Smith, po gwałtownej kłótni wywołanej załamaniem ich szczególnego, nieziemskiego związku, a potem wbił sobie nóż w serce? Czy też ona znalazła siłę w swoim rozczarowaniu i gniewie i pchnęła go nożem, a potem skoczyła? Zwykle utrata miłości nie prowadzi do nienawiści. Ale jak to jest, kiedy znajdzie się autentyczny, idealny, nieludzki sposób na samotność - a potem go utraci? Ile wściekłości wywołuje taka pierwotna strata? Lub też może Bucky mylił się i było to jednak samobójstwo. Wywołane nie gniewem, lecz żalem. Może wściekłość na twarzy Giacoma della Francesca była reakcją nie na utraconą miłość, lecz na wewnętrzną pustkę, jaka pojawiła się, kiedy ta zniknęła. Starzec poczuł coś tak cudownego, tak delikatnego, że potem wszystko inne stało się niewystarczające i samo życie nie warte już było wysiłku. Nieważne, co by zrobił, i tak nic nie byłoby już takie samo. Pomyślałem o Samuelu Fetterolfie, zanim wziął J-24, nieustannie piszącym listy do wszystkich członków rodziny, starającym się podtrzymać łączność. O młodym sprzątaczu imieniem Pete, wysilającym każdą komórkę swego uszkodzonego mózgu, by ochronić pamięć o starych ludziach, którzy byli dla niego dobrzy. O Jeffie Connorsie, pilnującym Darryla, pomimo przeniesienia się do świata czerwonego mercedesa i wielkich przekrętów. O Jenny Kelly, poświęcającej swe randki, swój sen i prywatne życie dla prób nawiązania więzi z uczniami, o których bez wątpienia myślała jako o "jej dzieciakach". O Buckym. Winda na piąte piętro była zepsuta. Poszedłem schodami. Pielęgniarka zmianowa ledwie na mnie spojrzała. Nie była to Susan. W pokoju Margie światła były przyciemnione, a ona sama leżała w półmroku niczym wyrzeźbiona sucha łupina, okryta lekkim prześcieradłem. Przysunąłem krzesło do łóżka i wbiłem w nią wzrok. I być może po raz pierwszy od czasu jej wypadku przypomniałem sobie. "Opuść szybę, Gene". "Na zewnątrz jest minus dziesięć, Margie!" "To prawdziwe powietrze. Schłodzone niczym dobre piwo. W tym samochodzie cuchnie jak w fabryce". "Nie zaczynaj od nowa. Ostrzegam cię". "Czy strach przed tym, że nie zginiesz na służbie, każe ci zabijać się za pomocą papierosów?" "Przestań mnie kontrolować". "Może powinieneś lepiej kontrolować sam siebie". W noc, kiedy znalazłem Bucky'ego u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia, byłem opanowany. To Bucky'emu puściły nerwy. Wgramoliłem się do łóżka i przysiągłem już nigdy więcej nie oglądać Bucky'ego i nie uczestniczyć w kiepskich dramatach z jego życia. Margie nie spała. Płakała. Miałem dość histerii na jedną noc; nie chciałem wysłuchiwać jej żalów. Nie pozwoliłem jej nawet dojść do głosu. Wyszedłem po ciemku z sypialni i spędziłem noc na sofie. Minęły trzy dni, zanim w ogóle odezwałem się do niej, byśmy mogli porozmawiać i naprawić wszystko między nami. "Wspaniałego roku!" - powiedziała pierwszego dnia mojej pracy w Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Ale nie był to wspaniały rok. Próbowałem nauczyć się, jak być nauczycielem i zapomnieć jak być gliniarzem, i poza tym nie miałem zbyt wiele czasu dla niej. Kłóciliśmy się o to i w efekcie coraz więcej czasu spędzałem poza domem, żeby uniknąć kłótni, a kiedy wróciłem, ona spędzała dużo czasu poza domem. Z czasem sytuacja trochę się poprawiła, ale nie wiem, dokąd zmierzała tego wieczora, kiedy znalazła się na środku Lexington na wprost tego Lincolna rocznik 93 z torbą zakupów. Nie wiem, dla kogo przeznaczone były te zakupy. Dla mnie nigdy nie kupowała befsztyka z polędwicy i szampana. Może z tym też dalibyśmy sobie radę. W jakiś sposób. "Czy nie było takich chwil, Gene" - zapytał Bucky - "kiedy czułeś się tak blisko Margie, jakbyś znajdował się w jej skórze? Jakbyś dosłownie był nią?" Nie. Nigdy nie czułem się, jakbym był Margie. Byliśmy blisko, ale nie aż tak blisko. To, co stworzyliśmy, było dobre, ale nie aż tak dobre. Nie było to perfekcyjne zespolenie dusz. I dlatego byłem w stanie przeżyć utratę tego. Podniosłem się powoli, oszczędzając moje kolano. Przy wyjściu z poczekalni wyjąłem buteleczkę Camineura z kieszeni i wyrzuciłem ją do kosza. Potem wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Na zewnątrz, na Dziewiątej Alei, radiowóz włączył nagle koguta i ruszył z piskiem opon. Grupa dzieciaków, którzy dawno powinni być o tej porze w domu, przemaszerowała chwiejnie obok, kierując się w stronę centrum. Poszukałem automatu telefonicznego. Do tego czasu Jenny Kelly powinna już dostarczyć Darryla do jego ciotki, a Jeff Connors potrzebował kogoś więcej niż zwykłego przepracowanego obrońcy z urzędu. Znałem faceta z fundacji pomocy prawnej, strasznego raptusa, który od dawna był mi coś winien. Znalazłem telefon i uzyskałem połączenie. KONIEC