Magdalena Kowalczyk Kwestia rozsądku Pamiętasz mnie? Na pewno tak. Jestem twoim najgorszym koszmarem. Krążę po świecie ze srebrnym mieczem w garści, zakapturzona i spowita magią. Szukam innych, takich jak ja by wyplenić ze świata zarazę - wampiry. Łączy mnie z nimi krew, zemsta i nienawiść do człowieka, który pokazał mi jak walczy się z krwiopijcami. Krążę po świecie i mojej wędrówce nie ma końca. Kiedyś ię spotkamy i być może będzie to koniec mojej wędrówki. Tymczasem, posłuchaj mojej opowieści... * * * Zaspy śniegu wyglądały jak posypane kruszonymi diamentami. Świat zastygł w bezruchu. Kompletna cisza sprawiała niemal ból. Pośród tego zastygłego krajobrazu poruszała się tylko jedna postać. Szłam brukowaną, oblodzoną drogą a w oddali majaczyła sylwetka Zamku na Skale, do którego zmierzałam. Moja wędrówka była znacznie dłuższa niż na początku przypuszczałam. Śnieg i porywiste wiatry stanęły na mej drodze jakby próbując mnie nie dopuścić w tą okolicę. Ale wreszcie byłam tu. Miejsce, do którego podążałam nie miało w sobie nic szczególnego. Nic, co przyciągnęłoby samotnego wędrowca szwędającego się bez celu po świecie. Nic, może z wyjątkiem reputacji. Bo Miasto Chmur nie było bynajmniej rajem. Było jednym z najbrudniejszych i pełnych szumowin miastem jakie postawił człowiek. Tylko ludzie zdolni są do stworzenia czegoś równie ohydnego. Miasto Chmur leżało wysoko w górach, tak wysoko, że przez większość czasu przesłonięte było przez obłoki. Nad nim górował zamek stojący na szczycie góry. Z daleka zdawać by się mogło, że całość stanowi część szczytu a nie dzieło rąk. Otwarta brama, za którą roili się ludzie zapraszała do wejścia. Nie odmówiłam temu zaproszeniu. Znalazłam się wreszcie wśród istot mi podobnych, gdzie ciepło ich ciał rozgrzewało zamarznięte zmysły. Wokół widziałam twarze mieszkańców miasta, rozmaitych poszukiwaczy przygód różnych ras i przede wszystkim większych i mniejszych złodziejaszków i innych rozrabiaków. Wreszcie wśród swoich. Jakiś czas zajęło mi poszukiwanie właściwego lokalu, w którym dym byłby wystarczająco gęsty a wino mało zaprawione. Znalazłam takie miejsce chociaż trudno było tam nawet wejść a co dopiero usiąść. Przy jednym ze stołów siedziała grupa młodych ludzi i elfów. Najwyraźniej byli członkami jakiejś sekty. Świadczyły o tym pomalowane dziwnie twarze części z nich i wznoszone niekiedy okrzyki: - Bahomet rządzi światem! Część tego towarzystwa zdolna była jedynie do kiwania głową, a niektórzy w zasadzie leżeli już na stole bądź pod nim. Skorzystałam z miejsca jakie sobie zrobiłam usuwając tych niezdolnych do kontynuowania imprezy. Reszta popatrzyła się na mnie jak na wyjątkowo paskudnego robaka. Widać zepsułam im rozrywkę. Zaczepiłam dziewkę przechodzącą obok z dzbankiem wina, który to dzbanek sobie przywłaszczyłam pomimo jej protestów. Zaopatrzona już w specjalność lokalu mogłam się bliżej przyjrzeć towarzystwu wokoło. Przy moim stole siedziało już tylko ośmiu ludzi i elfów. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty przystrojone dziwnymi gwiazdami. Twarze mieli wymalowane na biało i czarno tak, że trudno było rozpoznać ich rysy. Być może robiło to pewne wrażenie na początku wieczora, ale teraz farby rozlały się im po twarzach i wyglądali jak łaciate krowy. Po drugiej stronie stołu siedziało znacznie ciekawsze towarzystwo. Na środku zasiadał człowiek nieprzeciętnego wzrostu z długimi, niemal białymi włosami. Dosyć widocznie przewodził wśród kolegów. Jego broda była umoczona w piwie chociaż najwyraźniej był tu najtrzeźwiejszy. Raz po raz wybuchał dziwnym, jakby szyderczym śmiechem. Wokół niego jak sępy krążyły spoglądające na niego łakomie dziewki. Po jego prawej stronie siedział spokojnie niezbyt trzeźwy półelf patrzący z nieco zagubioną miną wokoło. Wyglądał jakby nie wiedział jak tu trafił. Patrzył na kolegów z odrobiną obrzydzenia i politowania. Czasem tylko uśmiechał się albo przykładał zimny kufel do rozbitego czoła. Dalej usadowił się elf ze śmieszną bródką i opaską na jednym oku. Ubrany był jakoś dziwnie, ciągle palił jakieś śmierdzące zielsko i niewiele mu brakowało do zsunięcia się pod stół. Na dobrą sprawę siedział jeszcze tylko dlatego, że ciągle opędzał się od natrętnej panienki, która strasznie się do niego kleiła. Po lewej stronie blondyna siedziało dwóch prześmiesznych elfów. Obaj byli bardzo przystojni. Ich czarne włosy splatały się kiedy pochylali głowy, żeby porozmawiać. Śmiali się cały czas tak, że widać było na ich językach znaki wyrzutków - kolczyki. Obydwaj udawali, że na mnie nie patrzą. I byli kompletnie pijani. Całkiem ciekawe towarzystwo jeśli ma się ochotę zabawić. Niezbyt może intelektualne, ale do zabawy potrzeba głowy mocnej a nie myślącej. Kolejny dowcip opowiedziany przez blondyna wzbudził salwę śmiechu, do której się przyłączyłam. Zaczęło mi się to podobać zwłaszcza, że jeden z elfów zaczął robić do mnie miny i puszczać oczka. Uśmiechnęłam się i też mu jedno puściłam. Pokazał mi język. A to ci dopiero. Pomyślałam co mógłby takim językiem zrobić i chyba się tego domyślił. Roześmiał się na cały głos. Drugi przyłączył się do niego. - Przysiądź się do nas, kotku - zaproponowali. - Jeżeli zabawa jest tym, czego oczekujesz dzisiaj od świata, to znalazłaś się we właściwym towarzystwie. - Nie wątpię - odpowiedziałam. - Muszę tylko nadgonić te kilka kolejek, które straciłam. - I nie czekając na zachętę pociągnęłam solidny łyk wina prosto z dzbana, który na ogół nie jest zbyt wygodnym do tego naczyniem. Strużka krwistoczerwonego napoju popłynęła po mojej szyi wzbudzając zainteresowanie moich towarzyszy. Jeden z nich szybko pochylił się i ją zlizał. Reszta towarzystwa jakby nieco się zaciekawiła. U niektórych skończyło się to twardym lądowaniem pod stołem. Ci, którzy jeszcze siedzieli po chwili powrócili do swoich kufli z wyrazem pewnego rozczarowania na twarzach. Goście lokalu zaczynali się rozchodzić. Spowodowało to napływ sprzątających po nich dziewek, które natychmiast zostały pochwycone przez siedzących przy naszym stole osobników płci męskiej. Szarpanie się niewiele dawało. Co najwyżej podarła się jednej czy drugiej kiecka, co tylko zachęcało do dalszego ciągu zabawy. Niestety, właściciel tego przybytku zaczął protestować i wyganiać całe towarzystwo twierdząc, że musi już zamykać lokal. Moi towarzysze z oporem ale dość posłusznie zaczęli zbierać się do odejścia ciągnąc za nogi kolegów, którzy iść już nie mogli. Przed knajpą cała gromada zatrzymała się. Zaczęły padać propozycje pójścia do innych lokali. Zaczęli się sprzeczać, w którym jest tańsze piwo i gdzie jest więcej dziewcząt do obmacywania. - Może pójdziemy do Manufaktury - rzuciły elfy. Ta propozycja wzbudziła żywe zainteresowanie tych, którzy jeszcze byli w jako takim stanie. Cała wataha ruszyła środkiem ulicy roztrącając przechodniów i głośno śpiewając. Wleczonych za nogi i postukujących głowami o bruk pijanych towarzyszy pozostawiono w krzakach pobliskiego ogrodu. Podążyłam ze wszystkimi prowadzona pod rękę przez elfów. Manufaktura okazała się lokalem otwartym całą dobę, wypełnionym ludźmi, elfami, innymi rasami oraz oparami piwa zmieszanymi z wonnym dymem z fajek. Odziane bardzo skąpo panienki krążyły zgrabnie pomiędzy stolikami, łóżkami, fotelami i innymi sprzętami służącymi nie tylko do siedzenia. Pomimo tłumu szybko znalazło się dla nas miejsce. Zaraz też stanęły na stole kufle piwa i dzbanek wina. Znikąd pojawiła się też fajka napełniona słodko pachnącym zielskiem, którą ktoś puścił w koło. Nie minęło dużo czasu jak kolejne osoby znalazły się pod stołem. Wielki blondyn przewodzący przy stole siedział u jego szczytu na fotelu i obserwował wszystko z góry. Spoczywałam na wprost niego w pozycji niedbałej, z jednej strony podgryzana, z drugiej podszczypywana, ogólnie mało zdolna do ruchu i głodna. Przez większość czasu próbowałam odpiąć klamerki pasa od miecza i odwiązać rzemienie, którymi zasznurowany był smoczy kaftan ale nie udawało mi się, bo ktoś ciągle mi pomagał plącząc wszystko jeszcze bardziej. Ulga, którą odczułam kiedy wreszcie mi się udało była tak wielka, że musiałam się napić. I tyle z tego pamiętam. * * * - Wstawaj! Co ty tutaj robisz? Hej! Obudź się, słyszysz! - obudziły mnie wrzaski. Otworzyłam kontrolnie jedno oko chcąc się przekonać, czy warto intruza ubić, czy też wystarczy zamknąć mu gębę. Natychmiast otworzyłam drugie. Mogłam się spodziewać każdego, tylko nie jego. Oto stał przede mną (a może nade mną?) kiedyś ścigający mnie a obecnie traktujący jak własną siostrę generał Osbel. - Jak mi nie pozwolisz jeszcze pospać, to możesz zapomnieć, że oddam ci twoje cholerne książki - powiedziałam zamknąwszy oczy i mając nadzieję, że sobie pójdzie. - Nic z tego, szantażem mnie nie podejdziesz. Masz natychmiast wstać, wytrzeźwieć, skuć po mordach tych wyrzutków, co się do ciebie przykleili i wynosić się natychmiast. Jeżeli nie, to wszyscy bierzecie udział w karnej ekspedycji do ruin Zamku na Skale. Wiesz, że cię lubię ale najbardziej na odległość. Nie mogę pozwolić, żebyś zrównała podległe mi miasto z ziemią. - Nie dałabym rady. Chce mi się spać - odparłam. - Proszę, Zhora, wyjedź. - Jutro, daj mi spokój i trochę wina. - Dobrze, śpij, ale pamiętaj, że sama tego chciałaś - powiedział Osbel i odwróciwszy się na pięcie odmaszerował, a przy każdym jego kroku dzwoniły lampy na stołach. Spotkanie to tak mnie zdziwiło, że nie mogłam już zasnąć. Rozejrzałam się wokoło. Na i pod stołami, na łóżkach i kupach siana spali ludzie i nieludzie. Po moich obu stronach smacznie chrapały dwa elfy w strojach skąpych. Pozostała część ich garderoby zwisała z lampy wiszącej nad najbliższym stołem na wysokości raczej zastanawiającej. Jak to się znalazło aż tak wysoko? Tym bardziej mnie to nurtowało, bo zauważyłam tam też fragmenty własnego odzienia. Ciągle na wprost mnie na fotelu spoczywał blond olbrzym. Wydawało się, że spał, ale po chwili otworzył oczy i spojrzał na mnie. - Wiedziałem, że będą kłopoty - powiedział. - Nie wiem kim jesteś ani czym jesteś, ale nie podobasz mi się. Wolałbym, żebyś spłynęła stąd. Najchętniej natychmiast. Osbel nigdy nie żartuje. - Tego mi nie musisz mówić. Znam go od ładnych paru lat. Ciebie nie znam. Nie wiem kim ani czym jesteś, ale podobasz mi się. Lubię szczerych ludzi. Też będę szczera. Spłynę stąd jak mi sięgniesz ciuchy. - Zapomnij, nie jestem cudotwórcą. Sama sobie sięgnij. Z tego co widzę do miana człowieka ci daleko. Na pewno potrafisz sobie poradzić jakąś trzecią nóżką czy ogonkiem. - Jeżeli próbujesz mnie obrazić, to ci się nie uda - odpowiedziałam. Wstałam i rozejrzałam się za jakimś narzędziem, którym bym mogła sobie pomóc. Odwróciłam się tyłem i usłyszałam westchnienie. Olbrzym poderwał się i prawie na mnie rzucił. - Co to jest?! - wrzasnął. - Które? - zapytałam uprzejmie. - To, co masz na plecach. Mów! - Po co ci to? - Szukam bestii w ludzkiej skórze. Kogoś, kto ma identyczny tatuaż na plecach. - To jest nas już dwoje. Ja też go szukam. Po co ci on? - Chcę go zabić. - Świetnie, ja też. Jak go znajdziesz, to mi powiedz. Będę następna w kolejce jak ciebie już zarżnie. Nie zabijesz go. Nie tknie go stal ani srebro. Nic - wzruszyłam ramionami. - Skończ już mnie szarpać. Chcę sięgnąć ubranie i zniknąć stąd zanim Osbel wróci. Podsadź mnie. Parę chwil później byłam już ubrana i kończyłam właśnie dopinanie pasa. Wcześniejsza kłótnia obudziła ludzi wokoło i wszyscy zaczynali się właśnie podnosić, większość z niemałym trudem. Chciałam już wychodzić, ale było za późno. - Radziłabym wam się pospieszyć. Straż miejska już tu jest - nie musiałam w zasadzie już tego mówić. Drzwi otwarły się z hukiem i wszedł Osbel wraz z trzydziestką strażników. Stanął na przeciwko mnie. - Oddaj mi miecz i chodź ze mną. - Wypchaj się. Nie oddam miecza i nigdzie nie pójdę. Możesz tu przyprowadzić całą armię, a ja nigdzie nie pójdę. Prędzej dam się zabić niż zamknąć żywcem w cholernych lochach. - Nie chcę cię zabić, nie mam też zamiaru nigdzie cię zamykać. Po prostu ty i twoi towarzysze jeszcze dziś opuścicie miasto i ruszycie do Zamku na Skale. - Żarty sobie robisz. To tak samo jakbyś nas zabił. Pięcioosobowa grupa stanęła już na dobre na nogi. Stali kawałek za mną z obnażonymi mieczami, gotowi do walki. Słychać było niemal jak zgrzytają ze złości zębami. - Jeżeli ktoś może przeżyć taką wyprawę, to na pewno ty. Od miesiąca zbieram tutaj największych łotrów jakim przyszło do głowy odwiedzić Miasto Chmur. Tych pięciu też miałem na oku. Brakowało mi tylko kogoś, kto by ich poprowadził. Jesteś najlepszym kandydatem na to miejsce. - Wybij to sobie z głowy. Może kiedyś chciałam umrzeć, teraz już nie. W każdym bądź razie nie w ten sposób. Nie zmusisz mnie do tego. Nie chciałeś, żebym zrujnowała to miejsce. Teraz mnie do tego zmuszasz. Wiesz, że kiedy poleje się krew nic mnie już nie powstrzyma. - Nie będzie żadnej krwi - odpowiedział spokojnie Osbel. I miał rację, przynajmniej jeśli chodziło o mnie. Jak deszcz spadła na mnie sieć utkana ze srebrnych nici. Każdy jej dotyk palił jak ogień. Skuliłam się na kamiennej podłodze łkając cicho. Straż rzuciła się na pozostałych. Zdecydowana przewaga liczebna szybko przeważyła szalę na naszą niekorzyść. Nieco poturbowani ludzie zostali skuci i jak skazańcy powlekli się noga za nogą na zewnątrz. - Zabierzcie to ode mnie! Proszę! Wygrałeś, Osbel! Będziesz przeklęty! Wygrałeś, więc zdejmij to ze mnie. Strażnicy zdjęli ze mnie sieć ale wciąż nie mogłam się ruszyć. Podnieśli mnie i wyprowadzili na poranne światło i dalej, do zamku. Za mną prowadzono piątkę moich niedawnych towarzyszy zabawy. Olbrzym szedł przodem z wzrokiem utkwionym w moich plecach i mordem w oczach. Na końcu szły dwa elfy z niezrozumiałego powodu ciągle chichoczące. * * * Nie minęło jeszcze południe kiedy na dziedzińcu więzienia zobaczyłam pozostałych członków wyprawy. Była to grupa pięciu ludzi. Słyszałam o prawie każdym z nich. Wszyscy byli złodziejami i chyba Miasto Chmur było ich ostatnim azylem. Byli poszukiwani w większości znanych mi miast ludzkich i elfich wiosek. Dzięki krótkiej prezentacji poznałam nie tylko ich imiona ale też imiona moich znajomych, które wcześniej umknęły mojej uwadze. Olbrzym zwany był Chinem, półelf to Mary, jednooki - Blitz, jeden z elfów to Ham a drugi nazywany był po prostu Słoneczkiem. Wszyscy oprócz tych dwóch trzymali się ode mnie z daleka. Oni jednak uważali zbliżającą się wędrówkę za świetną zabawę. Nie tylko nie interesowano się naszą bronią, przy pomocy której mogliśmy przecież rozbić straże i uciec. Dodatkowo przyniesiono jeszcze i złożono w kącie dziedzińca kilka kusz, mieczy, włóczni i czego tylko się dało. Większość tych rzeczy nadawała się wyłącznie do zrobienia krzywdy właścicielowi a nie przeciwnikowi, ale dało się jeszcze coś wybrać. W ten sposób oprócz swojego miecza i sztyletu przytroczyłam sobie maleńką kuszę zakładaną na nadgarstek i znakomitą procę. Ten pozorny brak zainteresowania nami wyjaśniał fakt, że wokół, na murach stała jakaś setka łuczników. W zgrabnych i poręcznych paczkach ułożono prowiant, z którego zabrałam tylko parę bukłaków wina. Dopakowałam swoją torbę podróżną peleryną i byłam gotowa do drogi. Wkrótce pojawił się Osbel. - Wybacz mi, Zhora. Nie miałem wyjścia. Ktoś musi tam iść. - Tylko dlaczego tym ktosiem muszę być ja? - Posłuchaj, to miejsce jest teraz dla mnie wszystkim. Nie chcę iść już dalej. Jestem stary i tutaj chcę przeżyć resztę życia. Gdybyś tutaj została, nie miałbym już gdzie tego zrobić. - I dlatego wysyłasz mnie na pewną śmierć? - Nie ciebie. Przecież wiesz, że jesteś jedyną osobą mogącą tam iść i wrócić. Naprawdę mam nadzieję, że tak się stanie. Cokolwiek tam znajdziesz, połowa tego należy do ciebie. - Tylko, że połowa z niczego jest niczym. - Tam coś jest. - Aha, trupy z poprzednich wypraw. Nie wciskaj mi głupot. Sądziłam, że jesteś moim przyjacielem. Jeżeli kiedykolwiek wrócę z tego przeklętego miejsca, to będziesz bardzo tego żałował. Do końca swojego krótkiego i bolesnego życia - powiedziałam i odwróciłam się na pięcie odchodząc w stronę bramy, gdzie zgromadziła się już cała przygotowana do odejścia grupa. * * * Cały dzień marszu po zasnutych mgłą skałach, gdzie nie zobaczy się ani źdźbła trawy ani zwierzęcia zmęczył nie tylko nasze nogi ale i otępił umysły. Starałam się zabić głód winem ale i tak wiedziałam, że w końcu będę musiała jeść. Miałam nadzieję, że ktoś się potknie albo spadnie ze stoku, wtedy nie miałabym problemu. Jak na złość wszyscy szli równo i pod wieczór bezpiecznie dotarliśmy na skalną półkę, gdzie rozłożyliśmy się na noc. Męczyło mnie takie głupie chodzenie, ale Zamek wydzielał zbyt silną aurę, żeby można było użyć portalu przestrzennego. Nie było innego sposobu dostania się na szczyt jak mozolne brnięcie przez zwały skał, gruzu i ruiny. A przede wszystkim przez drzemiące w tych ruinach niebezpieczeństwa. Nikt nigdy nie wrócił, żeby opowiedzieć co go tam spotkało. Czasem tylko aż do Miasta Chmur docierały potępieńcze wrzaski śmiałków, którzy zdecydowali się na tą wędrówkę. Rozmyślałam tak leżąc pomiędzy Hamem i Słoneczkiem, czując ciepło ich ciał i krew tętniącą w ich żyłach. Było mi ich szkoda. I tak nie mieli prawa przeżyć tej podróży ale nie chciałam odbierać im sił. Skupiłam się by zagęścić opary snujące się wciąż wokół. Wysunęłam się spomiędzy elfów i podczołgałam do jednego ze złodziei. Leżał blisko ściany skalnej i ciągle osypujące się mniejsze i większe kamyki rozsypane były wokół jego głowy. Jednym z ostrych kamieni rozcięłam mu skórę na skroni. Napoiłam się niemal do syta i pozostawiłam by się wykrwawił. Zaczęłam się cofać, by wrócić na swoje miejsce gdy wpadłam na kogoś. Chin. - Tak sobie właśnie myślałem, że tu cię znajdę. - No to mnie znalazłeś. - Zdajesz sobie zapewne sprawę z tego, że mam zamiar cię zabić. Wciągnęłaś nas w wielkie gówno. Tylko ty jesteś odpowiedzialna za to, że tu jesteśmy i nie mamy odwrotu. Zejść stąd można tylko przez miasto. - Ze wszystkiego doskonale zdaję sobie sprawę. Łącznie z tym, że chcesz mnie zabić. Tylko ty zdaj sobie sprawę z faktu, że beze mnie nie przeżyjecie tutaj nawet kilku dni, nie mówiąc już o powrocie. Osbel ma rację. Jestem jedną z niewielu, którzy mają jakąś szansę na wyjście z tego w jednym kawałku. I mam zamiar to zrobić. Tak umierać, to zbyt głupie. - Nie sądzisz, że dla tego człowieka to też była głupia śmierć? - Być może, ale ja też muszę jeść. Nie będę udawać, że jest mi przykro z tego powodu, że jestem wampirem. Przymknij na to oko, a nie ruszę żadnego z twoich ludzi. - Nie przeginaj, moja cierpliwość też ma swoje granice. Daję ci te kilka dni na to, żebyś wyciągnęła nas z tego gówna, do którego nas wepchnęłaś. Ani dnia więcej. Później się policzymy - powiedział i zniknął we mgle. Cóż, kilka dni mi wystarczy. A potem zobaczymy. * * * Nazajutrz zaczęliśmy natykać się na pierwsze oznaki pobytu innych ludzi przed nami. Śmierć jednego z towarzyszy nikogo specjalnie nie wzruszyła. Najwidoczniej każdy martwił się o siebie. Incydent poszedł w zupełne zapomnienie kiedy napotkaliśmy pierwsze szczątki naszych poprzedników. Poszarpane derki, skrawki ubrań, gnijące zwłoki rozszarpane ostrymi jak noże szponami. Co mogło zadać takie rany? Nikt z nas nie miał pojęcia. Z trudem brnęliśmy dalej. Dwa kolejne dni i dwie noce i wciąż spokój. Nic się nie działo. Okolica była kompletnie wymarła Jeszcze tylko raz znaleźliśmy szczątki ludzkie, najwyraźniej leżące tu już kilka lat. Poza tym nic nie mąciło pustki tego miejsca. Trzeciej nocy zaczęły do nas docierać dziwne odgłosy. Zaczęło się od jakby śpiewu. Dziewczęce głosy nuciły rzewną melodię. Denerwowało mnie to ale moi towarzysze byli najwyraźniej zaintrygowani. Popadli w zamyślenie i jakby rozmarzenie. Moje dwa elfy jeszcze się jakoś trzymały, widocznie dostarczałam im wystarczającą ilość wrażeń, ale pozostali z trudem ukrywali zainteresowanie właścicielkami tych uroczych głosów. Jeden ze złodziei ukradkiem oddalił się od reszty pod pozorem ulżenia pęcherzowi. Już więcej go nie widzieliśmy a głosy umilkły. Po czwartej nocy pozostała na jedynie ósemka, bo głód był silniejszy ode mnie. Coraz częściej spotykaliśmy na swojej drodze nie tylko stare zwłoki ale też i stworzenia, które musiały być sprawcami tego stanu rzeczy. Wielkie jaszczury, drapieżne ptaki, skorpiony. Nie było już wśród nas nikogo, kto byłby w pełni sprawny i nic go nie bolało. Kolejnego wieczora znikąd wyskoczył ogromny wilk i Mary został mocno poraniony. Wkrótce okazało się, że rany są zainfekowane dziwną trucizną i powaliła go gorączka. Na skale ułożyliśmy koce i okryliśmy go jak tylko mogliśmy. Nie na wiele się to zdało. Mary gasł w oczach. Niewiele można było dla niego zrobić. - Potrafisz mu pomóc? - zapytał Chin odciągając mnie na bok. - Tak, ale nie będzie już taki jak dawniej. Poza tym... - westchnęłam. Trudno mi było powiedzieć coś takiego. Chyba trochę się przywiązałam do tego towarzystwa. - Poza tym co? - Jeśli go uczynię takim jak ja, to wkrótce zabraknie mi prowiantu. - Nie obchodzi mnie to, on jest moim przyjacielem. Wraz z nim umrze część mnie samego. - Rozsądek mówi mi, że jednak lepiej on niż ja. - A mój rozsądek mówi, że twój czas się skończył. Być może zginiemy tu wszyscy, ale ty będziesz pierwsza. - Nie wiem, czy zależy mi na kolejności. Być może sądzisz, że uratuję mu życie, ale to nie prawda - próbowałam wytłumaczyć. - On będzie martwy, tylko w trochę inny sposób. Będzie żył dopóki ja będę żyła. Ratując człowiekowi życie odpowiadasz za niego, tym bardziej jeżeli robisz to w ten sposób. Nie mogę siebie skazać na niego. - Zdejmuję z ciebie ten obowiązek. Wezmę to na siebie. - Będziesz tego żałował - odpowiedziałam, chociaż już wiedziałam, że nie da się przekonać. Mnie też było żal Maryego, był chyba jedynym w tym towarzystwie, który traktował mnie jak równą sobie. - Wiem - odpowiedział tak cicho, że ledwie go usłyszałam. Pozostali zebrali się w skalnym załomie. Wkrótce wszyscy spali grzejąc się nawzajem ciasno zbici. Pozostałam przy umierającym człowieku podając mu czasem odrobinę wina. Raz na jakiś czas odzyskiwał przytomność i pytał, gdzie jest. Rozcięłam skórę na nadgarstku i wpuściłam kilka kropel krwi do czarki z winem. Kiedy Mary po raz kolejny odzyskał przytomność wiedziałam, że to byłby już ostatni raz. Niemal wykrwawione ciało trawione gorączką nie miało już sił by walczyć o życie. Podałam mu napój. Na początku nie było żadnej reakcji. Po chwili jego ciało wygięło się w łuk a z ust wydobyło się westchnięcie. Obejrzałam się na śpiących, żaden się nie obudził. - Wszystko będzie dobrze - powiedziałam, sama nie wiem do siebie czy do niego. Niedługo moja krew tak jak trucizna opanuje jego organizm i wypełni wyschnięte żyły. Czuwałam przy nim do rana. Budził się kilkakrotnie. Musiałam nakarmić go własną krwią. Wyglądał już znacznie lepiej. Rano wzbudziło to zdziwienie innych i pewną ulgę China, który podziękował mi skinieniem głowy. Dopiero po południu mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Wszyscy byli już porządnie zmęczeni. Elfy straciły wszelkie zainteresowanie czymkolwiek oprócz drogi przed nimi. Ogólne zniechęcenie wywołane mozolną wspinaczką, monotonią i przykrymi wydarzeniami wciąż się pogłębiało. Wieczorem dotarliśmy do wejścia do jaskiń. Nie chcieliśmy się w nie zapuszczać przed nocą. Przygotowaliśmy wszystko, by rankiem wyruszyć do wnętrza góry. Cicho szemrzący strumyk wypływający spośród głazów nieopodal trochę polepszył humory. Na stoku noc zapadała szybko. Gdy tylko pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie z okolic strumyka wyroiła się chmara kąsających komarów. Obległy one członków wyprawy tak, że trzeba było zapalić pochodnie, których nie mieliśmy zbyt wiele. Przy ich świetle po obejrzeniu obrażeń ustaliliśmy jednogłośnie, że od tej pory Chin obejmuje prowadzenie. Nikt nie potraktował poważnie mianowania mnie przywódcą przez Osbela. Sama też uznałam, że nie miałoby to wiele sensu. Obudziło mnie w środku nocy szarpanie. Ktoś próbował wytrząść ze mnie zęby, które i tak mi dzwoniły z zimna. Zobaczyłam Hama, który trzęsąc się ze strachu próbował coś mi pokazać. Spojrzałam w stronę, którą mniej więcej wskazywał... i natychmiast się obudziłam. Nad Blitzem zawisł stwór wyglądający jak wielki wąż. Miał ogromne, wyłupiaste oczy i kły, którym ustępowały nawet moje pazury. Długi rozdwojony język badał szyję elfa w poszukiwaniu tętnicy. Jeden szczegół odróżniał to stworzenie od węża. Było ono zupełnie przezroczyste. Jakby zrobione z wody. Najciszej jak mogłam a jednocześnie najszybciej wyciągnęłam z pochwy swój miecz. Kolorowo wymalowane znaki świeciły lekko w ciemności. Czymkolwiek było to stworzenie, było z pewnością magiczne. Jednym skokiem znalazłam się obok cielska potwora i cięłam z całej siły. Nie musiałam się tak wysilać. Miecz przeszedł jak przez pierzynę. Jeszcze przez moment stwór pozostawał w tej samej pozycji ale zaraz głowa opadła i źródlana zimna woda chlusnęła na Blitza, który obudził się z krzykiem. W tej samej chwili pozostała część przeobraziła się w mgnieniu oka w ogromną paszczę smoka i runęła na mnie. Krzyknęłam mimo woli i cofając się potknęłam i przewróciłam. Ktoś jednak odwrócił uwagę potwora. W miejscu, gdzie strumyk wypływał ze skał, a gdzie bestia miała swój nibyogon, stał Chin. W jego dłoni błyszczał srebrny miecz. W jednej chwili ciął nim poprzez nienaturalnie wypływającą strugę aż kamienie rozprysły się wokoło. Woda zalała wszystko. Łącznie z pochodniami. Resztę nocy mieliśmy z głowy. Zimno nikomu nie pozwoliło spać. Rankiem skostniali z zimna ruszyliśmy w głąb pieczar. Pochodnie nie nadawały się na razie do niczego. Trzeba było odczekać co najmniej dzień, żeby obeschły. Szłam przodem wraz z Marym, który już podobnie jak ja nie potrzebował światła by dobrze widzieć. Zaraz za nami szedł Ham wciąż jeszcze przerażony nocnym wydarzeniem. Wolał trzymać się blisko mnie zwłaszcza, że za nim szedł Chin. Dalej podążał Blitz ze Słoneczkiem, a pochód zamykało dwóch złodziei. Uszliśmy dobry kawałek, gdy napotkaliśmy kładkę nad szczeliną, której dna nie sposób było dojrzeć. Stąpając delikatnie i wsłuchując się w trzeszczenie drewna przeszłam na drugą stronę. Za mną pojedynczo przechodziła reszta. Nagle pod Chinem ugiął się jeden z bali. Głośny trzask i odgłos sypiących się kamieni. Rzuciliśmy się na pomoc ale Chin już wdrapywał się z powrotem na pozostałości kładki. Resztę drogi na drugą stronę przebył czołgając się. - Za stary już jestem na to gówno. - Nie za stary, tylko powinieneś schudnąć - odpowiedziałam. - Wybij to sobie z głowy - odburknął i otarł pot z czoła. Pozostali przebyli kładkę bez problemów. Kilkakrotnie gubiliśmy drogę w korytarzach. Zawracaliśmy, kiedy okazywało się , że dotarliśmy do ślepego zaułka. Poza tym każda droga była jednakowo dobra. Straciliśmy już wszelką rachubę czasu. Nikt nie wiedział jak długo już błądzimy ciemnymi korytarzami. Brak światła wywoływał dziwne złudzenia wzrokowe i słuchowe. Chociaż nie do końca byliśmy przekonani, że to tylko złudzenia. Po raz kolejny skręciliśmy w jeden z bocznych korytarzy i nasze oczy poraziło zachodzące słońce. Trudno opisać słowami ulgę, którą odczuliśmy wydobywając się wreszcie z ponurych grot. Powiew świeżego powietrza wypełnił nasze płuca aż zakręciło się w głowach. Dopiero po chwili zdaliśmy sobie sprawę z tego gdzie jesteśmy. Wyszliśmy wprost na cmentarz. Wokół nas rozciągały się jak okiem sięgnąć nierówne rzędy nawpół zrujnowanych nagrobków. Niektóre z nich były wręcz rozkopane. Walące się nagrobne pomniki, kopce kamieni z powrotem przygnębiły wszystkich. Jedynie Mary zdawał się nie zwracać na nie uwagi. Jego wzrok błądził gdzieś po widnokręgu jakby oglądał ostatni w życiu zachód słońca. Przez cały czas nie wymówił nawet jednego słowa. Ruszyliśmy w dalszą drogę nie chcąc pozostawać na noc w takim miejscu. Zmierzch zapadł szybko i zrobiło się potwornie zimno. Słychać niemal było trzask zamarzających w powietrzu oddechów. Z czasem zaczęło się wydawać, że ciche odgłosy niby skrobania czy szelestu rozlegają się za naszymi plecami. Kiedy się odwracaliśmy nie działo się tam nic. Za którymś z kolei razem zauważyliśmy, że brakuje jednego z członków wyprawy. Ktoś chciał się po niego wrócić ale powstrzymaliśmy go. Mary cicho szepnął mi na ucho: - Tam są - i pokazał palcem, co ma na myśli. Pomiędzy nagrobkami przemykały zniekształcone postacie. Kolejne wydobywały się już z ziemi i spod kamiennych płyt. - Śliczne ludzie. Dobre ludzie. Smaczne ludzie - szeleszczące szepty otaczały nas już ze wszystkich stron. Spojrzałam pod nogi akurat na czas by zobaczyć gnijącą rękę wysuwającą się spod kopca ziemi i chwytającą mnie za kostkę. Jęknęłam z obrzydzenia. Wszyscy wydobyli miecze. Walka z chodzącymi trupami była obrzydliwa choć łatwa. Były powolne i niezdarne ale było ich wielu. Zwykłe klingi cięły martwe już ciała z łatwością ale nawet pojedyncze członki potrafiły jeszcze atakować. Jedna z odrąbanych rąk wspięła się po plecach Hama i zacisnęła się na jego szyi. Zaczął krzyczeć ale wkrótce brakło mu powietrza w płucach. Próby rozerwania palców wbijających się w ciało nie odnosiły skutku a nikt nie miał czasu mu pomóc. Najwięcej szkody wśród rozkładających się przeciwników wyrządzały srebrne miecze. Ledwie muśnięte nimi ciała zapalały się natychmiast i po chwili pozostawała jedynie garstka popiołu. Staraliśmy się z Chinem jak najbardziej odciągnąć wrogów od pozostałych towarzyszy i udało nam się osłaniać Blitza na tyle długo, że zdążył uwolnić Hama. Wreszcie niedobitki przeciwników wycofały się i stwierdziliśmy, że nikt w zasadzie nie odniósł większych obrażeń. Ham odzyskał wywołaną bezdechem przytomność. Ciągle jednak nie mógł dojść do siebie. Patrzył tylko błędnym wzrokiem przed siebie i prawie nie reagował na wołanie go po imieniu. Zmęczeni i brudni ruszyliśmy w stronę wyłaniającego się na tle rozjaśniającego się już wschodzącym słońcem Zamku na Skale. Dotarliśmy w końcu do bramy. Ku naszemu zdziwieniu była otwarta. Z pewną podejrzliwością wkroczyliśmy do środka. Nie czekała nas tam pułapka. Czekał na nas labirynt. Postanowiliśmy odpocząć i przespać się choć do południa. Ham zasnął kiedy tylko usiadł. Otuliliśmy go derkami mając nadzieję, że nas ogrzeje słońce. Nasze nadzieje pozostały jednak tylko nadziejami. Obudziliśmy się skostniali z zimna. Podążyliśmy przez labirynt szybkim krokiem by rozgrzać zamarznięte stawy. Lód chrzęścił nam pod stopami. Dzięki niemu pozostawialiśmy ślady, po których zawsze mogliśmy wrócić. Niestety, wkrótce zaczął padać śnieg. Wielkie jego płatki zasypywały niemal natychmiast wszelkie ślady. W powodzi bieli nikt nie zauważył jak wraz z Marym pożywiliśmy się ostatnim ze złodziei. Prowadzenie objął Słoneczko, który jakimś sposobem zawsze wybierał drogę w najlepszym kierunku. Mówił, że jak ptaki zawsze podąża tam, gdzie chce i nigdy nie gubi drogi. Dzięki niemu do samego zamku dotarliśmy na długo przed wieczorem. Aby wejść do środka trzeba było wspiąć się jeszcze po dziwnie wyżłobionych skałach. Na kulistych niemal głazach znajdowała się jakby kamienna drabina. Skalne kolce kaleczyły dłonie ale ułatwiały wejście. Nagle skały pod nami zachwiały się. Zaczęły się podnosić i zmieniać kolor na czerwony. Pospadaliśmy z powrotem na ziemię. - O rety! To ma oczy! - krzyknął Słoneczko. Rzeczywiście TO miało oczy. TO było cholernym smokiem. - Odsuńcie się! - krzyknął Chin. - Jest jeszcze zaspany. Może uda się go ... Au! - nie skończył, bo okazało się, że smok wcale nie był taki zaspany. Plunął mu żrącym jadem prosto pod nogi. Brak nam było doświadczenia w walce z takimi stworzeniami. Każdy z nas ledwie coś słyszał o smokach. Jak ubić takiego zwierza? - Blitz, ty podejdź z prawej strony i udawaj, że chcesz go dźgnąć - powiedział Chin. - Ja zajdę go z lewej. - Się robi - odparł Blitz i zaczął okrążać bestię, która wzrokiem podążała za nim. Od czasu do czasu splunęła ale elf szybko odskakiwał. Tymczasem Chin cicho podchodził z drugiej strony niezauważony przez przeciwnika. Tak nam się wydawało. Niespodziewanie smok okręcił się ogonem przewracając Blitza i niemal chwytając potężnymi zębiskami zaskoczonego człowieka. Próbowałam użyć magii, ale zapomniałam, że tutaj nie mogę tego zrobić. Nawet najprostsze zaklęcia krzywiły się. Piorun kulisty zamiast z moich rąk w smoka mógł uderzyć odwrotnie. Nie mogłam ryzykować. Głupio się czułam walcząc z legendarną bestią prymitywnym orężem. Chociaż może nie sposób jest ważny ale efekt. Tyle, że z efektem też kiepsko. Słoneczko próbował rzucać w potwora nożami ale te odbijały się od pancerza. - Celuj w oczy! - ktoś krzyknął. Niestety nie było łatwo trafić w oko ruszającego się ciągle zwierzęcia. Nagle przypomniałam sobie o czymś. - Zajmijcie go na chwilę! - zawołałam. - Niech chociaż przez moment się nie rusza! - wyjęłam z torby procę, brakowało mi tylko amunicji. Wyrwałam jeden z ćwieków z pasa, wrzuciłam do skórzanego siodełka i zakręciłam. Miałam tylko nadzieję, że trafię. Przez moment smok zajął się moimi towarzyszami i spoglądał groźnie na zbliżających się do niego rzędem ludzi. Z wirujących rzemieni z ogromną prędkością wystrzelił srebrny ćwiek i ugodził potwora wprost w pionową źrenicę. Miejsce było dobre, tylko że i tak nie zrobiłam wiele szkody. Ryk złości raczej, niż bólu, zatrząsł ziemią po naszymi stopami. Stwór runął na mnie jak błyskawica i byłby zmiażdżył mnie jak lalkę ale na jego drodze stanął Mary. Jego zamglone oczy patrzyły bez wyrazu na przeciwnika. Twarz nie wyrażała nic, poza cierpieniem. To, co można było uznać za determinację było po prostu ostatnim odruchem człowieczeństwa. Mężczyzna złapał się kolca na pysku zwierzęcia, podciągnął się i wbił swój miecz w jego drugie oko aż po rękojeść. Konający smok wraz z ostatnim tchnieniem chwycił człowieka potężnymi szczękami. Chrzęst kości zabrzmiał jak huk gromu. Podbiegliśmy do krwawiącego człowieka. Leżał w kałuży krwi, swojej i smoka. Czerwień i błękit zlewały się ze sobą. Blada twarz na tym tle wyglądała jakby magicznie. - Nie pozwól jej tego robić - wyszeptał konający. - Już nigdy nie pozwól jej tego zrobić. Chin zrozumiał. - Zabij mnie... - dodał tamten jeszcze. Pomimo, że ręce mu się trzęsły białowłosy uniósł swój srebrny miecz. Wszyscy odwrócili głowy. Pomyślałam, że sama kiedyś zginę w ten sposób. Być może z ręki tego samego człowieka. Nie było na co czekać. Wyruszyliśmy by zdobyć ostatni bastion. Pod bramą zastaliśmy spokojnie siedzącego Hama, który jakby nawet nie zauważył naszego zmagania z bestią. W wejściu powitał nas kobiecy szloch. Na wprost drzwi przykuta do ściany tkwiła piękna młoda kobieta. Trudno było coś powiedzieć o jej odzieniu, bo jego resztki zwisały trzymając się na ostatnich nitkach. Nie można było jej jednak odmówić urody. - Jaka piękna - westchnął Słoneczko. - Poczekaj, kochanie, zaraz cię uwolnię. - Nie rób tego - ostrzegł Chin. - Pomyśl najpierw, nim coś zrobisz. - Po co? - zapytał głupio rozmarzony elf. - Prawdopodobnie żadna wyprawa nie dotarła aż tutaj od lat. Ona nie może być po prostu człowiekiem jeśli jest tutaj przykuta tak długo i jeszcze żyje. - Ale nie mogę jej tak zostawić. - Dlaczego nie? - Popatrz jak ona się męczy. Muszę ją uwolnić - powiedział rozpaczliwie Słoneczko i ruszył, by zrealizować swój zamiar. Chin chciał go powstrzymać ale złapałam go za rękę. - Daj spokój. On sam wybiera swój los. Nie możesz mu tego odmówić. - Nawet jeśli myśli inną częścią ciała niż powinien? - Nawet wtedy. Proszę, daj spokój. Chin zrezygnował. W tym czasie elf zdążył już rozkuć łańcuchy i dziewczę stanęło przed nim z wdzięcznym uśmiechem. - Mój kochany. Cała jestem twoja. Weź mnie ze sobą. - Wezmę cię kochanie, gdzie tylko zechcesz - odpowiedział mężczyzna i objął ją. Zauważył jednocześnie poprzecinane nadgarstki i siną pręgę na szyi. - Kto ci to zrobił? - Nikt jej tego nie zrobił - odpowiedziałam. - To ona sama. Siedzi i czeka na wybawców. Żyje tak długo jak ktoś darzy ją uczuciem. Jeśli ją porzucisz, zabije się. Później ożyje znowu i będzie czekała na następnego błędnego rycerza. - Kto mógłby porzucić takie cudowne stworzenie - odparł ze zdziwieniem. - Jeszcze się przekonasz. Szliśmy dalej a Chin odciągnął mnie na stronę. - O co chodzi z tą dziewczyną? - To Erena. Żywa pułapka na mężczyzn o miękkim sercu. Nie wiem, kto ją tu przykuł, ale najwyraźniej miał jej dosyć. Żyła tutaj od wielu lat żywiąc się nagromadzonym w tym miejscu cierpieniem. Bo tym właśnie się żywi - uczuciami. Może i jest piękna, ale rozumu ma tyle, co dajmy na to taki wróbel. Jej głównym problemem jest to, czy wygląda wystarczająco pięknie. I nie radziłaby oczekiwać od niej ugotowania zupy czy sprzątania. - Aha - powiedział tylko i poszliśmy dalej. Na swojej drodze nie spotkaliśmy już napastników. Końcem naszej drogi była wielka sala. Na ścianach wisiały różne mapy i malowidła. Na podłodze stały kufry wypełnione złotem i klejnotami. Pośrodku, na kamiennej kolumience spoczywał ogromny błękitny diament. Ham niemal od razu rzucił się w jego stronę. - Nie! - zdążyłam krzyknąć i Chin złapał go za kaftan. - Nie ruszaj tego. Chin przypilnuj go, a ja obejrzę te mapy. Reszta niech pakuje złoto ile wlezie. Popatrzyłam na blond piękność uwieszoną na ramieniu elfa. Po chwili zainteresowała ją któraś szkatułka. Usiadła na podłodze i zagłębiła się w przymierzaniu klejnotów. Przepadła dla świata. Szłam wzdłuż ściany oglądając wiszące płachty papieru. Trzeba się było im mocno przyglądać, bo pokrywała je gruba warstwa kurzu. Na jednym z obrazów zobaczyłam znajomą postać. - Chin, chodź tutaj! Szybko! - zawołałam. Podszedł do obrazu i natychmiast wiedział o co mi chodziło. Na szczycie góry, wśród błyskawic stał jeździec w czerni. Pod obrazem wisiała mapa a na niej narysowany czerwony krzyżyk. Niewiele myśląc zerwałam mapę i schowałam do torby. Odwróciłam się akurat na czas, żeby zobaczyć Hama podnoszącego wielki diament w ręku. Nie zdążyłam nawet krzyknąć. W jednej chwili kamień rozpadł się, a z jego wnętrza wypłynęła fala robactwa. Pająki, krocionogi i inne świństwa oblazły biednego elfa, który wrzeszcząc rzucił się na ziemię i tarzał by strząsnąć z siebie owady. Po chwili usłyszeliśmy grzmot, a podłoga pod naszymi stopami zatrzęsła się. Z sufitu zaczęły walić się na nas wielkie kawały gruzu i kamienie. Popędziliśmy do drzwi ciągnąc za sobą jęczącego Hama. Zdążyliśmy wydostać się z walących się ruin w ostatniej chwili. Kiedy opadł kurz wszyscy byliśmy od niego szarzy. Zniknięcie zamku nie było jedyną zmianą, która zaszła - zniknęła otaczająca go magiczna aura. Wraz z ulatującą aurą powstały uwięzione dusze tych, którzy tu zginęli. Dusze umęczone i pragnące zemsty na tych, którzy sprowadzili śmierć na ich ciała. Dusze żądne krwi mieszkańców Miasta Chmur. Nie próbowałam ich zatrzymać. Zniknięcie magii zamku pozwoliło mi użyć swojej. Oddałam duchom we władanie ich ciała i pozwoliłam uczynić zadość pragnieniom. Z Miasta Chmur pozostały jedynie popioły i odór gnijących zwłok. Nie udało się odnaleźć ciała Osbela. Może to i dobrze. Czar prysł wraz z północą i sprawcy rzezi ulecieli do innego świata. * * * Opuściliśmy Miasto Chmur udając się wprost do Rain, gdzie podzieliliśmy między siebie łupy i każdy poszedł dalej swoją drogą. Ham musiał pozostać pod opieką kapłanów ale nie udało się przywrócić mu równowagi umysłu. Słoneczko pozostał wraz ze swoją wybranką i większość pieniędzy wydał na służbę i stroje dla niej. Blitz zaczął robić interesy i całkiem nieźle mu szło. Ja, wraz z Chinem, ruszyłam w poszukiwaniu jeźdźca w czerni. - Zdążę jeszcze cię zabić - powiedział, kiedy opuszczaliśmy miasto. - Na razie rozsądek każe mi się wstrzymać. - W porządku. Tylko nie zapomnij mi powiedzieć, kiedy ten rozsądek stracisz.