GYÓRGY SANDOR GAL W blasku sławy POWIEŚĆ O LISZCIE GRYF NA CHORĄGWI l O marca 1813 roku, kiedy dźwięk dzwonów obwiesz- czających południe popłynął nad majątkiem Esterha- zych, na wieżę starego zamku Fraknó wciągnięto her- bową chorągiew rodu: na niebieskim polu gryf w zło- tej koronie trzymający w szponach jednej nogi miecz, drugiej zaś — trzy czerwone róże. Dzwony biły: kościół Benedyktynów w Sopron od- powiadał kaplicy sióstr Urszulanek, kościół w Kismar- toni pojękiwał błagalnym głosem, a na plebani! w Lók prawdopodobnie zepsuł się zegar, bo tamtejszy stary dzwon z opóźnieniem dołączył się do południowej mod- litwy. Nad równinami, lasami, polami i łańcuchem gór grzmiał potężny psalm; niczym wielka rzeka zbierają- ca wodę małych dopływów, tak rósł dźwięk dzwonów, gdy dołączały do niego kościoły w Kabold, Feherygy- haza, Nagymarton, Volgyfalu, Galos i Oroszvar. Ale mieszkańcy wiosek patrzyli przede wszystkim na szarpaną marcowym wiatrem chorągiew i na straże przechadzające się po zamkowym dziedzińcu. Chorą- giew na wieży i pojawienie się straży mogło oznaczać tylko jedno: powrót księcia. Poddani Esterhazych za- stanawiali się, co sprowadziło księcia do domu? Na pewno nie polowanie, bo na ziemi leży jeszcze war- stwa topniejącego śniegu, tak gruba, że koń zapada « Węgierska nazwa Eisenstadt. się po pierś. Zapewne także nie zwyczajowe zabawy zimowe — kulig czy ślizgawka na Ferto, bo na jezio- rze lód jest już tak cieniutki jak bielmo na oczach nie- widomego. Być może książę schronił się przed niebez- pieczeństwami wojny? Jednakże oficjaliści dobrze zo- rientowani w skomplikowanych wydarzeniach politycz- nych twierdzili, iż książę Mikołaj wcale nie musiał uciekać przed Francuzami, już dawno bowiem rozeszła się wieść, że Napoleon z dwudziestoma żołnierzami ledwie uszedł spod Moskwy, zgubiwszy po drodze na- wet koronę, i teraz wędruje od miasta do miasta, lecz nikt nie chce udzielić mu gościny. Echa wielkich wydarzeń rozchodziły się jak pod- wodne prądy morskie. Górny prąd przyniósł oficjali- stom wieść o klęsce pod Austerlitz, o zwycięstwie pod Aspern, o masakrze pod Borodino. Lecz głębinowe prą- dy niosły nieuczonemu ludowi zupełnie inne wieści. Lud nie interesował się sztandarowymi zwycięstwami i przyodzianą w godną czerń dworską żałobą. W czwo- rakach niewiele wiedziano o czynach arcyksięcia Ka- rola czy Murata; zapamiętano jedynie, że Francuzi nie zawahali się powiesić stolarza Tella, który broniąc swe- go dobytku, gołymi rękami złamał oficerską szablę pewnego francuskiego kirasjera. W książęcych majątkach, w tartaku w Marc, w fab- ryce sukna w Pottendorf czy wśród doborjańskich pa- sterzy rozprawiano nie o polach walk, lecz raczej o panice spowodowanej spadkiem bankocetlił i o tym, że wartość pieniędzy cesarskich spadła pięciokrotnie. Teraz wszyscy wpatrywali się w powiewającą chorą- giew: powrót księcia zapewne nie wróżył nic dobrego. „Jego Książęca Mość kazał prosić o natychmiastowe przybycie do sali rycerskiej zamku Fraknó" — konni posłańcy już parę godzin wcześniej powieźli ten rozkaz ' Bankocetel (z niern. Bankzettel) — banknot, pieniądz. do wszystkich zarządców, administratorów, żupanów i rachmistrzów. Teraz książę czekał. W długiej ośmio- okiennej sali rycerskiej wraz z księciem czekali: Kar- ner — dyrektor kancelarii wiedeńskiej i książęcy za- usznik, oraz Szentgały, zarządca majątku z Kismarton. Kamer siedział w głębokim fotelu. Drzemał, lecz zmar- szczki na jego czole świadczyły o trapiących go nawet we śnie kłopotach. Zarządca Szentgały, drobny człowieczek o dobro- dusznej twarzy i dziecinnym, marzycielskim spojrzeniu niebieskich oczu, pochylił twarz nad dokumentami — przeglądał je albo też tylko udawał, że je przegląda, nie chcąc przeszkadzać księciu, który spacerował tam i z powrotem po ogromnej sali, zatrzymując się nie- kiedy przed którymś z portretów swych przodków. Czas mijał. — Człowieku, zbudżże się wreszcie — książę bezli- tośnie przerwał drzemkę Kamerowi. Kamer otworzył zmęczone oczy, przez chwilę patrzył na księcia nie- przytomnym wzrokiem, po czym zerwał się na równe nogi: — Na rozkaz! Książę Mikołaj zajął miejsce u szczytu stołu. Jego twarz była niby piękny, lecz zleżały nieco owoc: usta o szlachetnej niegdyś linii z wiekiem nabrały wyrazu jakiegoś niesmaku, a skóra wokół wielkich, lekko wil- gotnych oczu pociemniała i pokryła się siatką zmarsz- czek. Książę mówił prędko i niewyraźnie. — Wkrótce wszyscy się tu zbiorą... Chciałbym więc teraz wyjaśnić parę spraw; pan Szentgały nie ma o nich pojęcia... Wynika to zresztą z jego meldunków. Obie- cuje złote góry za rok albo jeszcze później... Ale nigdy teraz, natychmiast. Niech pan wyjaśni, Kamer, jak stoimy... Kamer, wciąż jeszcze na pograniczu snu i jawy, z trudem formułował myśli: — Dwa lata temu skarbiec nasz doznał wielkich strat. W myśl rozporządzenia rządu Jego Cesarskiej Mości wartość będących w obiegu banknotów zdewa- luowała się do jednej piątej. Źródła dochodów zaczęły wysychać, choć do tej pory transakcje przebiegały gładko. Zwróciliśmy się do banku Aguado w Paryżu, ale odmówiono nam pożyczki. Udzielono nam jedynie rady, iż należy zabiegać, aby wielkie banki wspólnie podjęły się pokrycia transakcji finansowych dominium Esterhazych. Wstępne rozmowy pozwoliły mieć nadzie- ję na pomyślne załatwienie sprawy. Przygotowane już nawet zostały odpowiednie dokumenty. W ostatniej chwili jednak wszystko się zawaliło. Nieoczekiwanie zmarł pan Amschel Mayer Rothschild, pozostali zaś członkowie konsorcjum odstąpili od umowy. Spod bramy wyjazdowej rozległ się głośny turkot karoc, bryczek i kolas przejeżdżających kolejno po deskach zwodzonego mostu. Niebawem sala rycerska poczęła się zapełniać. Za- rządcy majątków Esterhśzych wchodzili do sali głośno rozprawiając i dyskutując, lecz na widok księcia słowa zamierały im na ustach. Książę rozpoczął naradę. — Zaprosiłem panów tutaj, ponieważ sprawa jest poważna. Stanęliśmy przed koniecznością podjęcia trud- nych decyzji... Chwalebna wojna Jego Cesarskiej Mości nałożyła na nas wielkie ciężary. Straciliśmy wiele krwi (książę przymknął oczy, jakby myślał o poddanych ro- du Esterhazych, którzy złożyli życie w służbie ojczyz- ny), tak, wiele krwi i bardzo wiele pieniędzy. Dlatego też obecnie zmuszony jestem zalecić panom najwyższą surowość, gdyż tylko w ten sposób będzie można uzu- pełnić nasze wielkie straty. Chciałbym, aby zarządca Szentgały wypowiedział się w tej sprawie. Zapanowała przytłaczająca cisza. Oczy obecnych spo- częły na drobnej postaci zarządcy. — Zawsze czyniłem i dalej będę czynił wszystko, aby zasłużyć na zaufanie Waszej Książęcej Mości... — za- czął Szentgały, jednakże przerwał mu nadleśniczy Kraitschek, który od początku siedział jak na rozża- rzonych węglach i czekał tylko sposobnej okazji, aby się odezwać. — A ja uważam — zagrzmiał — że pan zarządca wszystko załatwia zbyt delikatnie, zapominając o sta- rym przysłowiu, które mówi, że kto siedzi na koźle, ten czasem musi posłużyć się batem. Ci przeklęci chło- pi rozpuścili się jak nigdy dotąd. Pracują jakby z łas- ki, nie chcą dawać zaprzęgów, uciekają od karczowa- nia lasów, a jak trzeba naprawiać walący się most czy przeprowadzić drogę, zgłaszają się tylko staruchy albo kaleki i jeszcze płaczą mi w głos: „Nie ma rąk do pracy, łaskawy panie, wyginęli na wojnie albo zo- stali w niewoli u Napoleona, który pije ludzką krew jak biblijny bożek Bal". W ciszy, która zapadła po okrzykach nadleśniczego, głos Szentgałyego zabrzmiał jak westchnienie. — I co im pan odpowiedział, panie Kraitschek? Prze- cież ich słowa to szczera prawda. Gruby nadleśniczy obrzucił go spojrzeniem pełnym pogardliwej wyższości. — Pan pewnie myśli, że bawię się z nimi w dyplo- mację? Mój rachunek jest bardzo prosty. Jeżeli nie ma człowieka, który może chwycić łopatę, oskard, siekie- rę czy stępor, niech do pracy przychodzą dzieci. Za jedną parę rąk: pięcioro, dziesięcioro, cała familia. Ro- bota nie może czekać. Już następnego dnia rozeszła się wiadomość, że za- rządca Szentgały omal nie stracił stanowiska, nato- miast Kraitschek, nadleśniczy, przeprowadził się ze swego skromnego domu do pięknego dworku. Na trze- ci dzień do kancelarii w Kismarton wezwany został Schmidt, kierownik trupy śpiewaczej. — Co nowego, Schmidt — książę z pewnym rozba- wieniem spojrzał na małego gnoma, który pochylony •w służalczym ukłonie czekał na pozwolenie wyprosto- wania się. — Dowiedziałem się, Wasza Książęca Mość, że roz- kaz brzmi: oszczędność, oszczędność i jeszcze raz oszczędność... Obawiam się, że oznacza to... — Tak — potwierdził książę — pewne zmiany są nieuniknione... Lecz Schmidt, zapominając o kanonach dworskiej •etykiety, przerwał: — Już wyznaczyłem muzyków, tancerzy i śpiewa- ków, bez których, choć serce moje krwawi, będę się mógł jakoś obejść. Książę wstał, przespacerował się po pokoju, po czym stanął przed muzykiem: — Przyjacielu, chodzi o coś więcej. Rozpuszczam "trupę śpiewaczą... — Wasza Książęca Mość nie mówi tego poważnie! — wybełkotał osłupiały Schmidt. — Rozpędzić muzy, ska- zać Schmidta i jego dzieci na tułaczkę! Książę podszedł do biurka i usiadł w fotelu. — Zatroszczę się o was, Schmidt! 600 forintów wy- starczy? — Och — muzyk westchnął z ulgą, a na jego twa- rzy rozlał się promienny uśmiech. — I 600 forintów dla pańskiej żony. Nadleśniczy Kraitschek dobrze wiedział, jak wypeł- nić polecenie księcia. Od dawna uważał, że wszystko •zło tego świata bierze się z niesubordynacji, bezbożno- ści i nauk jakobinów, a dominia Esterhazych pustoszą kłusownicy i złodzieje. Teraz więc ostro zabrał się do dzieła. Rozpoczęły się przesłuchania. Jeden z rachmi- strzów pasł świnie w książęcym lesie. Inny zabrał tro- chę łupków i belek z rozburzonego zamku w L&nzser, aby podreperować walący się dom — z tych casusów niewiele można było wycisnąć. Na haczyk donosów Kraitscheka złapała się tylko jedna ryba: pięćdziesię- cioośmioletni rachmistrz Georg Adam Liszt, od czter- dziestu już lat żyjący w majątku Esterhazych. Przesłuchanie odbywało się w starej części zamku w Kismarton. W sali narad przy nakrytym zielonym suknem stole siedział Kraitschek, Szentgały i dwóch pisarczyków. — Przeciw waszmości zebrała się cała góra oskar- żeń. Najpierw na zgodne życzenie całej gminy odwo- łano waszmości z Szentgyorgy, gdzie pracowałeś wasz- mość jako nauczyciel. — Z prostymi ludźmi nie miałem żadnych zadraż- nień. Tylko kierownikowi szkoły nie podobało się, że chciałem uczyć nie tylko dzieci, ale także dorosłych. Organista zaś pogniewał się na mnie za to, że odkąd usiadłem do organów, już tylko mnie chciano słuchać. — Ale przeciwko waszmości opowiedziała się cała ludność. — Moje sumienie jest czyste. — Zresztą książę, nasz pan, jak zawsze, tak i wtedy okazał swoją łaskę. Przeniósł waści do tartaku w Marc. Ale i tam zaczęły się kłopoty: wykryto braki w drew- nie budowlanym. ; — I ukarano mnie za to surowo. Dopiero budowniczy, pan Gluck zgłosił się do kancelarii i uwolnił mnie od podejrzeń. Kilka desek, pieńków i rzeźbionych słupów pozostało w jego warsztacie, dlatego brakowało ich w księgach składu. — A tymczasem waść ciągle się skarżyłeś, wnosiłeś prośby, bez przerwy pisałeś podania. Kancelaria w Kis- marton nie zajmowała się niczym innym, tylko waści- nymi gryzmołami. — Wielmożny panie — Liszt wyprostował się i spoj- rzał na Kraitscheka wzrokiem pełnym godności i du- my — moja roczna pensja wynosiła siedemdziesiąt siedem forintów, a ja miałem na utrzymaniu czternaś- cioro dzieci. Co wielmożny pan by uczynił, gdyby pła- 11 kało wokół niego tyle przychówku, a tu zima nadcho- dzi i ani butów, ani kożuszka... , — Waszmość otrzymywałeś przecież dwanaście kwin- tali pszenicy, trzydzieści cetnarów owsa, czterdzieści pięć cetnarów siana, dwanaście stągwi wina, sześć sąż- ni drewna. Z tego wyżyć może każdy uczciwy człowiek. — Ale nie mogę siana przywiązać dzieciom do nóg zamiast butów, nie mogę karmić ich pszenicą, gdy po- trzebują medykamentu. Za owies nie dostanę elemen- tarza, mogę co najwyżej sprzedać wino, ale jest ono- tak kwaśne, że nie da się go używać nawet jako octu. — No, chyba nie jest aż tak podłe, skoro waść tak wytrwale go kosztowałeś, że jak powiada protokół, przeleciałeś przez głowę konia i tylko dzięki zrządze- niu niebios przerażone zwierzę waszmości nie rozdep- tało. — To prawda, panie, koń rzeczywiście zrzucił mnie- z siodła. Ale dlaczego tak się stało? Dlatego, wielmoż- ny panie, że dom mój oddalony jest od tartaku o go- dzinę drogi. Musiałem tam jeździć konno, także zimą, podczas ślizgawicy, kiedy nawet najznakomitsi jeźdźcy siedzą w domu. Dlatego właśnie spadłem z konia i nie tylko potłukłem się dotkliwie, ale jeszcze złamałem trzy żebra. Moja roczna pensja wynosi siedemdziesiąt siedem forintów. Z tego sam doktor kosztował dwa- dzieścia. — Waszmość zawsze wszystko robisz inaczej niż in- ni ludzie. Weźmy choćby waścine małżeństwa... — Panie Kraitschek, mam wrażenie, że zajmowanie się tą sprawą nie należy do nas — wtrącił się Szent- gały. — A dlaczegóżby nie — Kraitschek wziął ze stołu arkusz papieru i zaczął czytać. — Waszmość pochowa- łeś pierwszą żonę, Barbarę Schlezak, potem drugą, Bar- barę Weninger. Kancelaria wypłaciła waszmości nawet zasiłek pogrzebowy. Ale waści było mało, ożeniłeś się po raz trzeci, z panną Magdaleną Richter. I nawet nie poprosiłeś waść o pozwolenie na zawarcie związku mał- żeńskiego, choć doskonale wiesz, że w myśl statusu dominium Esterhazych żaden poddany, ani kawaler, ani wdowiec, nie może się żenić bez zgody Jego Książęcej Mości, księcia Esterhazyego... — Panie nadleśniczy — przerwał mu zniecierpliwio- ny Szentgały — tę sprawę proszę przedłożyć Jego Ksią- żęcej Mości... Ja nie mam czasu zajmować się tą kwe- stią. — Już kończę, panie zarządco. Wszystkie przypomnia- ne tu wykroczenia to grzechy lekkie, jak mówi nasz Kościół święty. Georg Adam Liszt popełnił jednak grzech ciężki: sprzedał drewno opałowe stanowiące jego ordynarię, żeby zdobyć trochę grosza, a potem zbierał w lesie chrust i gałęzie, aby palić nimi w piecu jak najbiedniejsi żebracy, czym obraził godność urzędu ordy- nariusza. Ciężkim grzechem było również to, że w ksią- żęcej oborze odseparował jedną krowę, a jej mleko przeznaczył dla paniczyków i panienek Liszt. — Moja własna krowa przestała dawać mleko, ale darmo tłumaczyłbym to dzieciom, kiedy one nie argu- mentu potrzebowały, tylko mleka. — Ponadto waść zebrałeś dla siebie winogrona i owo- .ce z sadu. — Przecież owoce gniły na ziemi... — Kancelaria księcia Mikołaja Esterhazyego — ogło- :sił Kraitschek — na podstawie polecenia Jego Książęcej Mości pozbawia stanowiska Georga Adama Liszta, rach- mistrza z Nagymarton, z mocą natychmiastową. Złożo- ną w skarbcu sumę tysiąca pięciuset forintów zatrzymu- je jako kaucję do momentu całkowitego wyjaśnienia ;sprawy. Casus Georga Adama Liszta można zakwalifi- kować jako nadużycie podczas wykonywania służby, kancelaria rezygnuje jednak z prowadzenia postępowa- •nia, nakazując jednocześnie wyżej wymienionemu rach- mistrzowi natychmiast opuścić dom ordynaryjny w Na- .gymarton... Wlokąc się śliską, grząską drogą prowadzącą z Kis- marton do Nagymarton, Georg Adam Liszt przebiegał w myślach wszystkie skromne możliwości, jakie mu jeszcze pozostały. Do kogo się zwrócić? Dwie starsze córki, Magdalena i Róża, wyszły wprawdzie za mąż, ale same cierpią niedostatek. Barbarę poślubił Alajos Vetzkó, dworski strzelec, który jednak do swego teścia odnosił się z tak bezgranicznym podziwem, że wprost nie wypadało zwracać się do niego o pomoc. Fryderyka, Jan i Aleksander — to jeszcze dzieci. Toni, wyuczywszy się rzemiosła zegarmistrzowskiego, wywędrował do Wiednia i dopiero co stanął na własnych nogach. Ojciec więc nie może zjawić się u niego teraz z gromadą dzie- ci. Franciszek Mayerheim, mąż Teresy Liszt... Po- sprzeczali się o jakieś głupstwo, a pod koniec omal nie doszło między nimi do bójki, toteż dom Mayerheima również musi omijać. Liczyć może jedynie na Adama Liszta juniora, najstarszego syna. Adam ożenił się dwa lata temu. Po jego domu w Doborjan biega na razie tylko jedno dziecko. Może Adam przygarnie własnego ojca choćby na parę dni, na parę tygodni... Georg Adam Liszt zatrzymał się i zadrżał z zimna. Nie zauważył, jak bardzo się ochłodziło. Zaczęła padać marznąca mżawka, która po paru chwilach tak się nasi- liła, że Adam, odziany w stary, wysłużony kożuszek, czuł jakby ukłucia milionów ostrych szpileczek. Czekał — być może mimo podłej pogody pojawi się na drodze jakiś pojazd. Niebawem rzeczywiście usłyszał skrzypienie kół i ujrzał zbliżający się powoli wóz drabi- niasty. — Dokąd to jedziecie, kumie? — zapytał. : •— Do Dobór jan — odrzekł zachrypnięty woźnica. •— A zmieściłbym się? —. Czemużby nie. • Georg Adam Liszt wdrapał się na kozioł i skrzypią- cy, zapadający się w rozmiękłej ziemi wóz drabiniasty potoczył się w stronę Doborjan. Zbliżała się godzina dziesiąta wieczór — dla wstają- cych o świcie mieszkańców wsi jest to już głęboka noc — ale Adam Liszt junior, rachmistrz owczarni w Doborjan, ciągle jeszcze siedział przy stole i czytał. Po ojcu odziedziczył szerokie ramiona, ale sylwetkę, delikatne, „arystokratyczne" rysy twarzy, wąskie dło- nie i zdecydowaną linię ust — wszystko to miał po matce. Całe jego usposobienie, styl życia, filozofia sta- nowiły połączenie cech obojga rodziców. Od ojca prze- jął marzycielską naturę, od nieboszczki Barbary Schle- zak — energię i wytrwałość. Miał dwadzieścia lat, kiedy opuścił dom rodzinny i zgłosił się do katolickiego gim- nazjum w Pozsony'. Wiejski parobek w znoszonych butach, w wytartym, połatanym kożuszku stanął przed rektorem z Pozsony i oświadczył, że będzie palił w piecach, czyścił buty, będzie posługiwał starszym gimnazjalistom, a jeśliby to nie wystarczyło, gotów jest zostać nawet kuchcikiem, byleby tylko móc się uczyć! W katolickim gimnazjum w Pozsony spędził czte- ry lata. Nieraz miał ochotę rzucić w kąt podręczniki i powiedzieć, co myśli, tym, którzy go poniżali. Ale za- raz reflektował się — wszystko to nieważne, nie nale- ży się przejmować. Najważniejsze, żeby się wybić, bo na dole dla człowieka ambitnego życie jest nie do znie- sienia. Przemęczył się więc w gimnazjum cztery lata, po czym 21 września 1795 roku zdobył się na odważny krok: wstąpił do klasztoru Franciszkanów w Malacka. Wśród duchownych wysokie urodzenie nie jest aż tak ważne — rozumował. Nawet syn biednego ordynariusza może zostać kanonikiem, prałatem, a może i biskupem. Uczył się więc filozofii, czytał pisma świętego Augu- styna i Tomasza z Akwinu, studiował łacinę i trochę hebrajskieggo, poznał liturgię i szkolił się w naukach apologetycznych. Wyglądało na to, że zwyciężyła w nim krew matki. Po jakimś czasie jednak ozwało się dzie- 1 Węgierska nazwa Bratysławy. dzictwo ojca: nie wytrzyma tej nieludzkiej dyscypliny, dość już ma zmuszania się do uległości, która wśród klasztornych ścian jest ważniejsza od przymiotów umy- słu. Adam Liszt junior począł się buntować. Franciszka- nie z Malacka najpierw go napominali, potem ukarali, a w końcu wyrzucili na bruk. Uparty, przywiązany do swych marzeń 'młodzieniec zapisał się na uniwersytet. Studentem okazał się wyśmienitym. Nie wystarczały mu przedmioty obowiązkowe. Dwa razy w tygodniu odwiedzał znakomitego organistę pozsonyskiego Riglera, u którego uczył się harmonii i kompozycji chorałów czterogłosowych, orkiestrowych, a nawet sztuki kontra- punktu. Na uniwersytecie spędził rok. Po wyniesionej z domu kuchennej niemczyżnie teraz olśnieniem stał się dla nie- go język Klopstocka, Herdera i Lessinga. Wciąż nie- syty wiedzy, rozpoczął naukę francuskiego. Studiował historię, retorykę i filozofię. Zachwycał się Platonem i Arystotelesem. A wszystko to przez jeden jedyny cu- downy rok. Z sal uniwersytetu wypędzili go nie profe- sorowie i nie kuratorzy uczelni. Pokonał go zupełnie inny wróg — najpodstępniejszy, a jednocześnie najbar- dziej pospolity — głód. Adam Liszt nauczył się gło- dować już w latach gimnazjalnych. Ale i wtedy otrzy- mywał niekiedy z domu kawał słoniny czy boczku, bo- chenek chleba, wędzoną szynkę, a nawet piernik. Jed- nak po śmierci matki, gdy do domu Adama Liszta se- niora weszła druga żona, paczki zaczęły przychodzić co- raz rzadziej, aż wreszcie przestały przychodzić zupeł- nie. Adam przegłodował pierwszy rok studiów, po czym poddał się. Pożegnawszy ze łzami francuskie idiomy, Platona, historię i grekę — został kancelistą w majątku Esterhazych. Jego pierwszym miejscem pracy był Kapuvar, potem przeniósł się do Fraknó, a jeszcze później do Kismar- ton. Któregoś dnia na dworze w Kismarton Adam Liszt 16 junior poznał Jana Nepomuka Hummla. Wyniosły i nie- przystępny zazwyczaj kapelmistrz dworu Jaśnie Oświe- conego Księcia Mikołaja Esterhazyego pochwalił grę Adama na kontrabasie, a następnie zaprosił go na próbę orkiestry. Niebawem Fuchs, drugi po Hummlu autory- tet muzyczny w orkiestrze dworskiej, dał Adamowi nu- ty do kopiowania i nader łaskawie ocenił rezultaty jego pracy, zwłaszcza że Adam nie tylko przepisał Ave Maria, ale jeszcze dodał głosy akompaniujące. Młody kancelista pogrążył się w marzeniach: z tyl- nych pulpitów przejdzie kiedyś do pierwszych, potem zostanie może drugim kapelmistrzem, wtedy droga do prawdziwej kariery stanie przed nim otworem. Wkrótce jednak przyszło przebudzenie. Adama wezwa- no do kancelarii i bez jakichkolwiek wyjaśnień poleco- no mu, aby pierwszego dnia następnego miesiąca zgłosił się w Doborjan, gdzie ma przejąć funkcje tamtejszego rachmistrza. Żadnych pytań, żadnych odwołań — trze- ba się pakować! Adam wyruszył przeto na miejsce swego zesłania do Doborjan, położonego niedaleko Nagymarton, gdzie pra- cował jego ojciec, i zaczął pisać podania: gotowy jest ponieść wszelkie ofiary, zgadza się nawet na niższą pensję, lecz prosi, błaga o powrotne przeniesienie go do Kismarton, do życia, do muzyki. Na swe podania nigdy nie otrzymał odpowiedzi. — Czujesz się samotny, synu... — Adam Liszt senior z troską spojrzał na syna. — Tak, ojcze, bardzo samotny. — Powinieneś się więc ożenić. Adam Liszt senior często odwiedzał Franza Lagera, mydlarza z Nagymarton, który mieszkał wraz ze swą bratanicą, Anną. Po śmierci rodziców Anna służyła naj- pierw jako piastunka w Wiedniu, potem była poko- jówką w domach bogatych kupców w Krems, wreszcie trafiła do stryja, zrzędliwego, starego kawalera, i pro- wadziła mu dom w Nagymarton. 17 2 — W blasku sławy Wkrótce po rozmowie z ojcem Adam Liszt junior poprosił o rękę Anny, a Lager nie tyle z radością, co raczej z rezygnacją wyraził zgodę na małżeństwo bra- tanicy. Ślub odbył się 11 stycznia 1811 roku w kościele w Lók, zaś 22 października 1811 roku, w „roku komety" — jak podówczas mówiono — przyszło na świat dziecko Ada- ma Liszta juniora i Anny Lager: Franciszek Liszt. Kiedy drabiniasty wóz dowlókł się wreszcie do pierw- szych domów Doborjan, dochodziła północ. Adam Liszt senior zapukał do drzwi synowskiego domu. Po chwili usłyszał skrzypienie zasuwki i na progu stanął Adam. Bez słowa weszli do izby. — Co się stało, ojcze? — Wczoraj otrzymałem dymisję. Na .chwilę zapadła cisza. Przerwał ją syn: — Musimy napisać bardzo uniżone podanie do księ- cia. — Napisz ty, synu, bo mnie głowa odmawia posłu- szeństwa. Nie mam już siły. Nie potrafię ani przekli- nać, ani modlić się. Młodszy Liszt natychmiast usiadł do stołu i w dra- styczny sposób opisał tragedię starego, obarczonego licznym potomstwem człowieka, który właśnie teraz, na przedwiośniu, został wyrzucony na bruk. Kancelaria książęca nie zmieniła jednak swego sta- nowiska, chociaż Szentgały, co prawda nieśmiało, usiło- wał interweniować, a główny kancelista, Schoninger, otwarcie trzymał stronę Lisztów. Wszystko na próżno. Na wyraźne polecenie kancelarii Adam Liszt senior zmuszony był opuścić dom w ciągu zaledwie paru go- dzin. Zabrał więc swój cały dobytek, który zmieścił się na jednym wozie — szafę, drewniane łóżko, kołyskę, komódkę, wyblakłe lustro, zegar ścienny, parę książek, naczynia kuchenne—i ruszył w stronę Doborjan. Młod- szy Adam Liszt i jego żona wyszli powitać przybyłych. 18 Anna była prostą kobietą i nie umiała pięknie mówić, powiedziała więc tylko: — Mieszkamy bardzo skromnie... Ale wszystkim, co mamy, chętnie podzielimy się z wami, ojcze. W styczniu 1814 roku Adam Liszt junior otrzymał za- wiadomienie, iż zostaje przeniesiony do majątku w Bol- dogasszony. Nowe mieszkanie składało się tylko z po- koiku i kuchni, nie mógł więc zabrać z sobą rodziny ojca. Nie chcąc jednak zostawić go na pastwę losu, udał się wraz z nim do Kabold, do jednego z rządców hrabiego Antala Niczlsyego, którego dobra otoczone by- ły jak wyspa morzem włości Esterhazych. Adam Liszt junior szczerze opisał sytuację i zakończył: — Ojciec jest rachmistrzem. Ale teraz zadowoli się jakimkolwiek zajęciem... Chodzi o chleb, o życie. — Osobiście chętnie zatrudniłbym pańskiego ojca, ale przypuszczam, że pan hrabia w żadnym przypadku nie odstąpi od kaucji. — Kaucję złożę ja. Nie był to jednak koniec tułaczki starszego Adama Liszta. Co prawda w Kabold udało mu się wybić, został nawet żupanem w jednym z majątków. Nie na długo jednak. Zatargi z przełożonymi sprawiły, że zmu- szony był nie odejść, lecz wręcz uciekać. Wiele razy jeszcze zmieniał miejsca pracy, zanim wylądował w Pot- tendorfie, gdzie został zwyczajnym robotnikiem w fa- bryce sukna. Któregoś dnia odwiedził go syn. Przywiózł żywność, nieco grosza, ubranka dla dzieci. Ojca nie za- stał w domu. Macocha powiedziała, że poszedł do koś- cioła. Kiedy Adam Liszt junior wszedł do maleńkiego wiej- skiego kościółka, zewsząd otoczyła go muzyka. Stał przez chwilę zasłuchany w pełne blasku brzmie- nie organów, po czym cichutko wszedł po schodach na chór. 2' 19 Starszy Adam Liszt nawet go nie zauważył. Grał dalej, włączając coraz potężniejsze i coraz jaśniejsze rejestry, gdy nagle jego spojrzenie spoczęło na przyby- łym. Przerwał grę, uśmiechnął się z zakłopotaniem i po- wiedział: — Rozmawiam z Bogiem... Mamy z sobą wiele obra- chunków. Młodszemu Adamowi Lisztowi równie trudno było zapuścić korzenie, jak ojcu. Polecenia kancelarii gnały go z jednego miejsca na drugie: Kismarton, Fraknó, Kapuvar, Doborjan, Boldogasszony, Kortvelyes... Latem 1815 roku znowu znalazł się w Doborjan. Tym razem wydawało się, że już na stałe. Mydlarz Lager, zrzędząc i narzekając, wypłacił wreszcie posag Anny — tysiąc srebrnych forintów, co w owym czasie stanowiło ogromny kapitał. Podniesiono mu także uposażenie. Młodszy Adam Liszt zarabiał teraz sto trzydzieści forintów rocznie, czyli dwa razy tyle, co jego ojciec. Ponadto otrzymywał 24 miary pszenicy, 48 miar owsa, 20 stągwi wina, 10 sążni drze- wa i 20 cetnarów siana. Mógł wreszcie pozwolić sobie na skromne życie to- warzyskie. W długie zimowe wieczory miał z kim trą- cić się kieliszkiem, pokrytykować przełożonych, pona- rzekać 'na drożyznę, a czasem, gdy wino rozgrzało już serca biesiadników, 'nawet trochę pośpiewać. Najbliższym przyjacielem Adama był rządca Fran- kenburg z Nemetkeresztur. Lisztowie często jeździli do niego w odwiedziny. Czasami dołączał do nich kapitan kirasjerów Joseph Niesner, którego bogaty dworek są- siadował ze skromnym ordynaryjnym domkiem Fran- kenburgów. Podczas gdy dorośli popijali wino, tuż obok bawiły się ich dzieci: syn Frankenburgów, Dolfi, dwoje dzie- ci kapitana kirasjerów — Gustaw i Maria, syn rachmi- strza Hofera z Kismarton — Lajoska i czteroletni już 20 syn młodszego Adama Liszta — Franciszek, bledziutki, o oczach błyszczących tak mocno, że nawet rodzona matka nie wiedziała, czy to od gorączki, czy z podnie- cenia, czy może od łez; mały Franciszek łatwo wpadał w płacz. Nie lubił wizyt u Frankenburgów, a zabawy z dziećmi napełniały go przerażeniem. Gdy bawiły się w berka — berkiem zawsze był Franciszek, kiedy mały Hof er wy- myślił jakieś przezwisko — zawsze pasowało ono do Franciszka. Blady chłopaczek czuł się coraz bardziej nie- szczęśliwy i osamotniony. Stał oparty plecami o ścianę stajni, z drżeniem serca czekając na nową udrękę. Zajęci rozmową rodzice zapomnieli o swych pocie- chach. Pierwszy zainteresował się nimi kapitan Niesner. W samą porę. Dzieci właśnie obrzucały Franciszka grud- kami ziemi. Bielona ściana za jego plecami pokryła się pyłem. — A cóż to za zabawa? Dlaczego dręczycie tego chło- pca? — zapytał surowo kapitan. — My go nie dręczymy. My się z nim bawimy... — odpowiedziała nieco wystraszona Maria Niesner. Kapitan stał i przez chwilę z uwagą patrzył na dzie- ci. Dopiero teraz po raz pierwszy przyjrzał się stojące- mu pod ścianą stajni chłopaczkowi — w kredowo bia- łej twarzyczce błyszczały ciemne oczy o dziwnie do- rosłym spojrzeniu, a delikatnie zarysowane usta miały wyraz jakiejś goryczy świadczący o przedwczesnej doj- rzałości. — Skrzywdzili cię? — spytał kapitan Niesner. — Nie! — odpowiedziało dziecko. — Ale przecież sam widziałem, że rzucali w ciebie grudami ziemi. — To była zabawa... . • — Dlaczego nie mówisz prawdy? — Nie jestem skarżypytą. Kapitan popatrzył na własne dzieci, Marię i Gustawa, i powiedział cicho: 21 — Zostawcie go w spokoju, on czuje się lepszy od was i wyrośnie na innego człowieka niż wy. Przez długi czas Adam Liszt przechowywał tysiąc srebrnych forintów żoninego wiana, aż wreszcie kiedyś poprosił w kancelarii o zwolnienie na jeden dzień, wy- najął zaprząg i pojechał do Sopron, gdzie — ku zdzi- wieniu całej okolicy — kupił fortepian. Za sześćset fo- rintów! Mamę ,,klawiszowe cymbały" pochłonęły prze- szło połowę posagu! Od tej pory trzeźwy, spokojny i zrównoważony Adam Liszt, z którego pracy kancelaria w Kismarton była nie- zwykle zadowolona, każdą wolną chwilę spędzał przy klawiaturze. Grał Mozarta i Haydna, Beethoyena, Cle- mentiego, Gyrowetza i Duszka, zmagał się z trudnymi kompozycjami pana Hummla, a także z rzadko jesz- cze wówczas grywanym cyklem Das wohitemperierte Kla,vier Jana Sebastiana Bacha. Czasami również impro- wizował na tematy zapamiętanych w młodości melodii. Anna Liszt nie podzielała muzycznych pasji męża. Siedziała wprawdzie obok fortepianu, jednak najmniej- szym nawet gestem czy westchnieniem, uśmiechem czy łzą nie okazała zainteresowania dla muzyki. Pochylona nad robótką, wpatrywała się w ścieg, a bystro śmiga- jące w jej rękach druty stanowiły jakby symbol mija- jących sekund. Któregoś wieczora, kiedy Adam pożegnał udającą się na spoczynek żonę, mały Franciszek z szacunkiem po- całował ojca w rękę i nieoczekiwanie zapytał: — A czy ja mógłbym jeszcze trochę zostać? Anna objęła syna: — O tej porze wszystkie dzieci leżą już w łóżkach! • Ciemne, łatwo zachodzące łzami oczy dziecka błagal- nie spojrzały na ojca: — Tylko chwilkę. Adam uśmiechnął się: — No to zostań! 22 I od tej pory ojciec i syn razem spędzali wieczory. Anna kładła się spać, a wtedy chłopaczek przysuwał się do fortepianu i siedział oparty o ścianę z przymknięty- mi oczami, i tylko po wargach niekiedy przebiegło mu jakieś dziwnie bolesne drżenie. Któregoś wieczora ojciec zapytał: — Zapamiętałeś choć jedną melodię? Chłopiec spojrzał nań ze zdziwieniem: — Czy jedną? Wszystkie! I oto w maleńkim mieszkaniu rachmistrza w Dobor- jan zabrzmiał czysty jak dźwięk kamertonu głos ma- łego Franciszka Liszta, który po kolei odśpiewywał zwie- wne melodie Mozarta, skomplikowane Hummla, szero- ko rozlewające się melodie Bacha, a także ową dziwną muzykę, która raniła jego uszy, a jednak chciałby jej słuchać i słuchać, bez końca... Nazwiska kompozytora jeszcze nie zna. Adam Liszt bierze do ręki pióro, sta- rannie pisze litery i głośno odczytuje: Ludwik van Beet- hoven. Następnego dnia w domu Lisztów między małżonka- mi doszło do pierwszej sprzeczki. — Chłopiec powinien uczyć się muzyki — głos Ada- ma brzmi niezwykle stanowczo. — Po co? — pyta żona. Adam milczy, nie dlatego, że brak mu słów, aby wy- tłumaczyć żonie, dlaczego Franciszek powinien uczyć się muzyki. Brakuje mu odwagi, by rozliczyć się z sobą samym, swoim życiem i pragnieniami. Jak wytłuma- czyć tej spokojnej i posłusznej kobiecie, że jego ma- rzenia, które — jak sądził — już dawno umarły, nagle powróciły znowu i że tym razem patrzy znacznie dalej niż kiedykolwiek dotąd. Marzenie jak powój oplata te- raz jego syna. Stary Adam Liszt haruje jako zwykły robotnik w pot- tendorfskiej fabryce sukna, on sam jest zaledwie skrom- nym rządcą w Doborj&n... Więc może jego syn, Fran- ciszek... 23 Adam Liszt znowu odnalazł cel życia: uczył. Dziwna to jednak była nauka. Miał wrażenie, że uczy Francisz- ka znanego już niegdyś, lecz później zapomnianego ję- zyka i wszystko sprowadza się do odświeżenia dawnych wiadomości. Z początku próbował hamować tempo rozwoju syna. Czuł niejasno, że taki rozwój, który pod względem szybkości znacznie przekracza możliwości przeciętnego dziecka, jest czymś nienormalnym. Jednak wszelkie pró- py hamowania rozwoju Franciszka spełzły na niczym. Wkrótce zauważył, że to już nie on prowadzi chłopca, tylko chłopiec porywa go za sobą, i to w tak szaleńczym tempie, że Adam Liszt zaczął się poważnie niepokoić: po takim pędzie upadek może być straszny. Matka widziała to znacznie prościej i trzeźwiej. Dzie- cko całymi dniami garbi się przy fortepianie, podnieco- ne muzyką niemal nic nie je. To już nie zwykłe dzie- cko, nie człowiek z krwi i kości, a sprowadzony na zie- mię cherub, i jak tak dalej pójdzie—wkrótce wróci do swych niebiańskich braci. Teraz już sprzeczki w domu Lisztów wybuchały co- dziennie. Adam walczył o swoje marzenia — Anna o ży- cie dziecka. Jej niepokój był zresztą w pełni uzasadnio- ny. Któregoś wieczoru chłopiec stracił przytomność. Znalazła go matka: Franciszek leżał twarzą do ziemi, z rozrzuconymi rękami. Adam Liszt natychmiast poje- chał po lekarza do Kismarton. Stary doktor ponad sześćdziesiąt lat spędził w majątku Esterhazych i przy- zwyczaił się do śmierci dzieci. Wilgotne chałupy, oszczęd- nie odmierzane lekarstwo, wzywanie lekarza jedynie w śmiertelnym niebezpieczeństwie — oto najczęstsze przyczyny przedwczesnych zgonów. Jednym wprawnym ruchem stary doktor ściągnął z chłopca płócienną koszu- lę, obejrzał jego kościste ramionka, szczupłe rączki, wystające żebra i drobną klatkę piersiową, w której już ledwie, ledwie kołatało się życie. — Dziecko ma wysoką gorączkę. Jeśli dostanie dresz- 24 czy, nie wiem, czy dożyje do jutra... — powiedział Anna, dotychczas zawsze ślepo posłuszna losowi, te- raz zbuntowała się i niemal odepchnęła starego lekarza- Wyprawiła z pokoju również męża. Ona zajmie się dzie- ckiem. Tam, gdzie mężczyźni rezygnują, do walki sta- ją kobiety. Podniosła nieprzytomnego chłopca, owinęła go w najcieplejszy koc, jaki był w domu, w nogach umieściła rozgrzaną cegłę, po czym uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić. Z żarliwym zapamiętaniem powta- rzała wciąż te same słowa: Boże, dopomóż... Boże, dopo- móż... Boże, dopomóż...! Trzy bite tygodnie spędziła przy łóżku dziecka. Sąsiad- ki gotowały, sprzątały, przygotowywały Adamowi po- siłki, zawiadomiły starego Liszta o chorobie wnuka, a Anna czuwała — wycierała chłopcu z czoła zimny pot, poiła go, choć drżące wargi dziecka ledwie przyj- mowały napój; i dawkowała lekarstwo doktora z taką sumiennością, jak gdyby od jednej minuty spóźnienia zależało życie syna. Po wsi rozeszła się już wiadomość, że synek pana-- rachmistrza nie żyje. Ówczesny kronikarz zapisał na- wet: ,,Ludność okolicy uważała chłopca za zmarłego" i prawdą jest, że stolarz przygotowywał już trumnę". Minęły trzy tygodnie, podczas których Anna nie od- stępowała dziecka ani na chwilę. W czwartym tygodniu Franciszek wstał z łóżka i od razu podreptał do forte- pianu. Cudowne poznawanie świata muzyki rozpoczęło" się od nowa. Adam coraz częściej zabierał teraz chłopca do przyjaciół w Kismarton, a 'niekiedy nawet do So- pron. Ojciec patrzył na syna z rosnącym zachwytem. Czy to ten sam wybierający się do nieba skrzydlaty che- rubin? Ten sam przestraszony malec, którego dzieci obrzuciły grudami błota? Teraz Franciszek rozjaśnia- się, gdy patrzą na niego inni, gdy znajdzie się w cen- trum zainteresowania. W domu gra znakomicie. Ale do- 25 mowę muzykowanie nie ma porównania z tym, jak gra przy obcych. Obecność słuchaczy uskrzydla go. Pragnie ich zachwycić. I nigdy nie dość mu oklasków i pochwał, od których rumieni się, nieomal rośnie i jakby nawet pięknieje. Ma zaledwie osiem lat, a umie już tak wiele, że wpra- wia w zakłopotanie nie tylko Adama Liszta, lecz na- wet starych muzyków orkiestry w Kismarton. Kładą przed nim nuty i chłopiec natychmiast gra z nich a vi- sta. Potem zamyka nuty i gra całość z pamięci. Ada- mowi wydaje się niekiedy, że to zwykły sen, po któ- rym przyjdzie smutne przebudzenie. Nie może wprost uwierzyć, że jego syn, wiejski chłopaczek, który poza kilkoma domami oficjalistów nigdzie jeszcze w świecie nie bywał, swobodnie wstępuje po marmurowych scho- dach pałacyku pana zarządcy Szentgałyego, przechodzi przez ozdobioną posągami sień, przez salon, kłania się z arystokratycznym umiarem (od kogo się tego na^ uczył?!), całuje dłoń pani Szentgały, rzuca powitalny komplement trzem panienkom Szentgały, a potem sia- da do fortepianu i grą wprawia wszystkich w zachwyt. Pan zarządca Szentgały porusza poważną kwestię: — Chłopiec wkrótce wyrośnie z domowej nauki. Ja- kie macie państwo plany co do jego dalszego kształ- cenia? Adam zatroskany spogląda przed siebie: — Sam jeszcze nie wiem. Muzyki można się uczyć tylko w jednym miejscu, w Wiedniu. A z tym łączą się ogromne koszta. Przyzwoity nauczyciel muzyki każe sobie płacić przynajmniej pięć forintów za godzinę, co tygodniowo daje piętnaście forintów, rocznie .zaś — sie- demset do ośmiuset. Młody artysta musi również uczyć tiię włoskiego i francuskiego. Ponadto koszta kwatery, utrzymania, i to dla dwóch osób, bo dziecka nie można jeszcze samego wypuścić w świat... Szentgały potakuje: 28 — No dobrze, a ile wyniosłoby to łącznie, drogi pa- nie Liszt? Adam przygotowany jest do tej rozmowy. Wyciąga arkusz papieru i czyta poszczególne pozycje. Suma koń- cowa wydaje się przerażająco wysoka — 1500 forin- tów. Szentgały chwilę zastanawia się. — Nie zaszkodziłoby pisemne podanie. Oczywiście na- leżałoby podać mniejsze sumy. Można by też napomknąć, że rod Esterhazych zawsze wspomagał sławnych mu- zyków. Całe memorandum nie powinno być dłuższe niż dwie, trzy strony. Ja sam przedłożę je księciu. Ufam, że nie bezskutecznie. Książę wzywa do siebie pana zarządcę Szentgałyego. — Cóż to za nowa awantura? Czy ta rodzina Lisztów uspokoi się kiedy? — Dziecko rzeczywiście jest niezwykle utalentowane, Wasza Książęca Mość. — Ale przecież nie mogę przeznaczyć 1500 forintów na kształcenie jednego dziecka, które pochwalił jakiś wiejski fortepianista! Na policzki Szentgałyego wypłynął rumieniec. — Wasza Książęca Mość, nie popierałbym fałszywej sprawy. Mały Liszt to rzeczywiście cudowne dziecko. Jeśli Wasza Książęca Mość zezwoli, napiszę do Giaya, do zarządcy w Wiedniu, może znajdzie się tam jakaś praca dla młodszego Adama Liszta. Mieliby wtedy mie- szkanie, utrzymanie i niejaki dochód, pozostałaby jedy- nie kwestia opłaty za naukę. Książę szybkim krokiem przechadzał się po pokoju: — Szentgały, niech mi pan da święty spokój. Mam tysiąc zmartwień, i to większych niż troska o losy nie- doszłego pianisty. Jeżeli za wszelką cenę chce pan dopo- móc chłopcu, nie będę się sprzeciwiał, niech pan pisze do Giaya. Może pan zaznaczyć, że ze swej strony wy- rażam zgodę na przeniesienie. 27 Ale sprzeciwił się Giay. Aby umieścić rachmistrza •w kancelarii wiedeńskiej, musiałby poprzenosić na in- ne miejsca całą gromadę pracowników, to zaś poszar- pałoby nitki misternie splecionej pajęczyny wspól- nych interesów. Wybrał prostsze rozwiązanie: odpowie- dział delikatnie i dyplomatycznie, ale sens jego listu. był jasny — nie! Tymczasem do przeprowadzki zaczął namawiać Lisz- tów także stary doktor, który od czasu choroby Fran- ciszka odwiedzał ich co tydzień. Postawił sprawę szcze- rze: dom jest tak niezdrowy, że słabowite dziecko może w nim bardzo prędko powtórnie zapaść na zdrowiu, i to znacznie poważniej. Na ścianach lśniła saletra, w szpa- rach desek podłogi zadomowił się grzyb, a całe mieszka- nie wypełniał stęchły zaduch. Wymownym świadectwem słuszności rad doktora był kupiony za sześćset forintów fortepian, którego struny rozluźniły się, klawisze zaś tak napęczniały od wilgoci, że można je było poruszać jedynie uderzeniem pięści. List z Sopron: baron Braun pragnie pilnie pomówić- z panem żupanem Adamem Lisztem. Niezwykła atencja barona, który z rachmistrza promował go na żupana,. wydała się Adamowi dość podejrzana, z drugiej jednak strony nie mógł oprzeć się ciekawości i pierwszego wol- nego dnia pojechał do Sopron. Barona Brauna, a właściwie jego wychowawcę, zna- lazł w winiarni hotelu „Pod Trąbką Pocztyliona". Su- rowy mężczyzna z monoklem w oku przypominał raczej strażnika więziennego niż pedagoga, a rząd pustych bu- telek stojących przed nim na stole świadczył, że pan wychowawca nie jest wrogiem Bachusa. Nie tracąc cza- su na uprzejmości, od razu przystąpił do rzeczy: — Mój wychowanek, pan baron Braun—przerwał na chwilę, jakby dla uzyskania większego efektu — tak "więc pan baron, niezbadanym zrządzeniem Opatrzności, jeszcze w dzieciństwie stracił wzrok. 28 Adam współczująco skinął głową. Wychowawca jednym ruchem ręki zamówił kolejną butelkę. — Kiedy Opatrzność coś odbiera, to zazwyczaj wy- nagradza to czymś innym. — powiedział i nalał sobie -wina do szklanki. — Nieszczęście pana barona Opa- trzność złagodziła obdarzając go cudownym talenten .muzycznym. — Ile lat ma pan baron, jeśli wolno zapytać? — Kończy siedemnasty rok życia i cudownie gra na skrzypcach. W ciągu ostatnich pięciu lat podbił public2- ność Wiednia, Pozsony, Budapesztu, Koszyc, Nagyszeben i Temesvaru. Na całym świecie nazywany jest nowym -Mozartem... Adam zauważył uprzejmie: — To najwyższa pochwała, jaką może otrzymać mło- dy muzyk. Wychowawca uśmiecha się łaskawie. — Pan zarządca Szentgały powiedział mi, z jakimi trudnościami musi się pan zmagać, aby zapewnić sy- nowi przyszłość. Ja sam również czuję się artystą. Naj- pierw słucham głosu serca, a dopiero potem głosu roz- sądku. I przyszła mi do głowy zbawienna myśl: cu- downe dziecko z Doborjan trzeba by przedstawić publi- czności. — Słowem, obaj chłopcy wystąpiliby razem? — Można to i tak nazwać. W rzeczywistości ów wspa- niały koncert, który poruszy publiczność Sopron i Mo- son, wydaje baron Braun. Pański syn może w nim je- dynie uczestniczyć. Baron Braun na koncercie grał wprawdzie bardzo sła- bo, za to jego wychowawca okazał się znakomitym orga- nizatorem. Zaprosił do soprońskiego teatru wszystkie osobistości z okolicy: zaczynając od książąt Esterhazych, a na oficjalistach kismartońskich kończąc. W sumie po- nad czterysta osób. Adam Liszt, zdenerwowany, czekał na występ syna. Ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że wraz z nim czeka cała publiczność, którą bardziej niż niewidomy baron interesuje popis Franciszka. Przyciągnął syna do siebie: — Mam nadzieję, że się nie boisz? Chłopiec nie odpowiedział, tylko podniósł wzrok na ojca, a w jego spojrzeniu było tyle poczucia wyższości, dumy i radości, że Adam zawstydził się. Kiedy wycho- wawca Brauna rzucił w stronę kulis: „Teraz kolej na pana Liszta", chłopiec zerwał się i pobiegł w stronę podium. Adam ujął pod ramię żonę i ruszyli długim korytarzem do swojej loży. Nie zdążyli usiąść, gdy orkiestra zaczęła grać wprowadzenie. Adam w napięciu wpatrywał się w syna, który nagle wydał mu się jesz- cze mniejszy i drobniejszy pośród potężnych muzyków soprońskich. Franciszek siedział nieruchomy, z opusz- czoną głową, jakby nieobecny, czekając na zakończenie partii orkiestrowej. Wreszcie na znak kapelmistrza ude- rzył w klawisze. Publiczność wstrzymała oddech. Pod uderzeniem dziecinnej dłoni akord zabrzmiał potężnie jak dzwon i od tej chwili wszytkie myśli i wszystkie spojrzenia kierowały się już tylko na chłopca, który por- wał za sobą muzyków i poprowadził ich jak wódz do ataku. Najpierw podniósł się z krzesła ostatni rząd wi- downi, potem następny i następny, a wreszcie cała publiczność wstała z miejsc, było bowiem w tej muzyce coś takiego, co nie pozwoliło słuchać jej na siedząco. A po koncercie Riesa, który stanowił planową część występu, nastąpiło coś, czego wcale nie było w progra- mie. Adamowi serce podeszło do gardła, kiedy Franciszek^ nie sięgając nogami podłogi, zsunął się z krzesła, pod- szedł do rampy, skłonił się bardzo nisko, po czym. dźwięcznym głosem zapytał: — Na jaki temat mam improwizować? Na widowni rozległy się oklaski, śmiechy i okrzyki,. po czym w ogólnej wrzawie dały się słyszeć tytuły — 30 duet Don Juana i Zerliny oraz menuet z Septetu Beetho- vena. Chłopiec, choć nikt mu tego nigdy nie mówił, dobrze wiedział, że prawdziwy egzamin nastąpi dopiero teraz. W tych czasach ceniono wprawdzie pilność, z jaką arty- sta przyswoił sobie arcydzieła innych kompozytorów, ceniono technikę pianistyczną — potężne akordy, roz- ległe pasaże i wirtuozerię w wykonywaniu tryli, ale za prawdziwą sztukę uważano sztukę twórczą, umiejęt- ność improwizacji na zadany temat. Franciszek zastanawiał się. Długo. Może nawet dłu- żej, niż by wypadało, intuicyjnie przeczuwając, że jedną z najważniejszych cech artysty jest umiejętność stopnio- wania napięcia słuchaczy. Wreszcie zaczął grać. Rozległa się muzyka falująca delikatnie, jakby wątła ręka trą- cała lekko struny harfy, a z tego falowania powoli wy- łaniała się coraz potężniejsza, coraz czystsza i bardziej świetlista Mozartowska melodia. Następnego dnia delegacja organizatorów odwiedziła Adama Liszta. Koncert trzeba koniecznie powtórzyć. Adam nie sprzeciwiał się, ale poprosił o miesiąc zwłoki. Chłopiec niedawno przeszedł ciężka chorobę. Nie może nadwerężać zdrowia. I choć nie był to pretekst, Ada- mowi zależało na zwłoce także z innego powodu. Wieść o sukcesie wkrótce zapewne dotrze do Kismarton. Chło- piec powinien być przedstawiony księciu, nawet wów- czas, jeśli będzie wymagało to wielu zabiegów. Nie- spiesznie wprawdzie, książę wyraził jednak zgodę na audiencję: jednego z ostatnich dni września, kiedy wró- ci z polowania, będzie w Kismarton i wtedy może po- święcić parę chwil na posłuchanie chłopca. Na przesłuchanie u księcia Adam zaprosił także ka- pelmistrza Fuchsa. Przygarbiony, zaczerwieniony od ciągłego wąchania tabaki mistrz Fuchs był pełen scepty- cyzmu. — Takie dziecko jest jak małpka, kijem wszystkiego 31 •faożna. je nauczyć. Ten mały Liszt knoci bez litości... l oczwiśeie nie zna zasad prawdziwej sztuki muzycznej. Chciałem przestrzec Waszą Książęcą Mość: wobec cu- downych dzieci należy być nieufnym. Adam Liszt z synem czekali przeszło godzinę, zanim tcsiążę i kapelmistrz Fuchs weszli do sali. — No, co tam Liszt? — książę życzliwie zwrócił się do przybyłych. — Adam Liszt młodszy, pierwszy rachmistrz owczar- ni w Doborjan, prosi uniżenie Waszą Książęcą Mość o pozwolenie dokonania prezentacji swego syna Fran- ciszika — Adam powoli wyrecytował starannie wyuczo- ny tekst. Książę usiadł i odezwał się łaskawie: — No więc, cóż porabia chłopiec? — Syn mój, Franciszek, uczy się gry na fortepianie od trzech lat i w trakcie dotychczasowej nauki poczy- nił tak wielkie postępy, że wprawił w zaskoczenie wszy- stkich znawców muzyki w okolicy. Gra z nut, transpo- nuje, improwizuje na dowolne tematy... Fuchs chrząknął, dając do zrozumienia, że prosi o głos, i gdy książę skinął przyzwalająco, powiedział z ironią: — Jestem zdania, że znawcy muzyki w okolicy nie- •wiele się znają na sztuce muzyki. Adam skłonił się z szacunkiem: — Pan kapelmistrz zna się na .niej znacznie lepiej. Fuchs ciągnął jednak: — Jestem zdania, że chłopca należy przede wszystkim -rzetelnie przeegzaminować, zanim rodzice i życzliwi przełożeni lekkomyślnie skierują młodego człowieka "na drogę, która początkowo przynieść może laury, ale póź- niej łzy i rozgoryczenie. Książę z pewnym rozbawieniem przyglądał się sto- jącym przed nim trzem osobom. Nie był psychologiem, ale dość dobrze znał się na ludziach i widział, że -wkrótce pomiędzy starym kapelmistrzem a chłopcem 32 rozpocznie się walka. Walka właściwie już się rozpo- częła. Fuchs rozłożył nuty na pulpicie i klasnął w dło- nie: po chwili lokaj wniósł do sali krzesło. — Zacznij grać od strony siódmej, synu! — zwrócił się do chłopca. Franciszek przez chwilę przyglądał się nutom, po czym zaczął grać z taką naturalnością, jak gdyby mu- zyka była jego mową ojczystą. Fuchs podniósł poprzeczkę egzaminacyjną: — W jakiej tonacji grałeś, synu? — W d-moll. — No to zagraj teraz to samo w h-moll. I Franciszek znowu zaczął grać — bez wahania, spo- kojnie, nie za wolno i nie za szybko, właśnie tak, jak wymagało tego tempo utworu. Tym razem sam książę raczył zapytać: — Czy rzeczywiście nigdy nie widziałeś tych nut? — Nigdy! Książę łaskawie zainteresował się: — No, a jakie dalsze plany? — Koncert w Sopron zostanie powtórzony, Wasza Książęca Mość — odparł Adam — a potem sam jeszcze nie wiem... Wychowawca barona Brauna był zdania, że Franciszek mógłby występować na koncertach do- mowych w Wiedniu i w Baden, a pan hrabia Szapary namawiał, aby zaprezentować chłopca w Pozsony. Książę zamyślił się, utkwiwszy wzrok w butach do konnej jazdy, wreszcie powiedział: — Niech Liszt zgłosi się do kancelarii. Szentgśly za- troszczy się, aby Liszt dostał pozwolenie na wyjazd do Wiednia i do Baden. Następne tygodnie stanowiły ciężką próbę przede wszystkim dla Anny. Adam był szczęśliwy, a Franciszek znosił niewygody pokojów hotelowych, trzęsących dyli- żansów, woń tłuszczu i cebuli w gospodach, jakby żył w tych warunkach od wielu lat i z całą naturalnością przyjmował stale zmieniającą się publiczność. 3 — W blasku sławy 33 Drugi koncert w Sopron stał się jednym wielkim triumfem. W Pozsony entuzjastycznie przegłosowano roczne sty- pendium dla młodego artysty. Ufundowały je najzamoż- niejsze rodziny — Apponyi, Amadeo, Szapary, Erdody, Viczay i familia hrabiego Michała Esterhazyego. Sty- pendium miało być sześcioletnie, ale jak to zwykle by- wa, wkrótce entuzjazm opadł, i z trudem zebrano pierw- sze sześćset forintów, a w latach późniejszych, kiedy młody Liszt koncertował w Wiedniu i w Paryżu — nikt już o stypendium nie wspominał. Adam jednak niezwykłe dumny był z tego właśnie koncertu. Po raz pierwszy bowiem ujrzał wydrukowane nazwisko syna. Uczony recenzent „Pressburger l Zei- tung", profesor Heinrich Klein (kompozytor, organista i nauczyciel innego zdolnego młodzieńca — Ferenca Erkela) napisał: ,,Minionej niedzieli, 26-go listopada 1820 roku, Franz Liszt, dziewięcioletni wirtuoz, dostąpił zaszczytu przed- stawienia swych umiejętności wysoko urodzonej publicz- ności i miłośnikom sztuki, zgromadzonym na koncercie domowym w mieszkaniu hrabiego Esterhazy. Wielka zręczność i pojętnosć młodego artysty, która przejawiła się w natychmiastowym odczytaniu prima vista poło- żonych przed nim nut wzbudziła ogólny podziw i pozwa- la młodemu artyście mieć nadzieję na świetlaną przy- szłość". A potem dyliżans pomknął dalej w stronę Wiednia i Baden. W styczniu 1821 Lisztowie powrócili do domu. I od nowa rozpoczęło się upokarzające pisanie podań. Adam wiedział już, że w Wiedniu nie ma dla niego posady. Teraz prosił więc już tylko o rok bezpłatnego urlopu. Urlop otrzymał, ale pod warunkiem, że odczeka, zanim ' Pressburg — niemiecka nazwa Bratysławy. 34 inny oficjalista, niejaki Pallisch, wprowadzi się do ich nędznego domu i przejmie obowiązki Adama. Oprócz te- go Jego Książęca Mość zezwolił na wypłacenie z kasy kancelarii 200 forintów na wspomożenie zdolnego chłop- ca. Adam podjął teraz trzy bohaterskie decyzje. Pomimo wszelkich złowróżbnych przepowiedni, rozpaczy i łez Anny postanowił wyjechać do Wiednia. Ponadto na- pisał list do Hummla, w którym powoływał się na dawną przyjaźń i prosił o zaopiekowanie się młodziut- kim muzykiem. I wreszcie po wielokrotnych przemyśle- niach i walce z wątpliwościami postanowił odesłać księ- ciu owe 200 forintów. Nie potrzebuje jałmużny. Anna próbowała oponować, przynajmniej w sprawie pieniędzy. Adam był jednak niewzruszony. Ma czterdzieści pięć lat. Ćwierć wieku zginał kark i ani razu nie powiedział głośno tego, co leżało mu na sercu. Dwadzieścia pięć lat. Teraz więc uczci przeklętą rocznicę w ten sposób, że odeśle jałmużnę. Podjąwszy decyzję, Adam nie słuchał niczyich rad, nawet życzliwego zarządcy Szentgałyego, który prze- strzegał go przed zbytnią pochopnością. Przeciwnie, chcąc spalić za sobą wszystkie mosty, po kolei zaczął sprze- dawać ruchomości — fortepian, stary kredens, książki, wszystkie zbędne ubrania, kieszonkowy złoty zegarek, a nawet żywy inwentarz. Od Hummla przyszedł list — podejmie się uczyć Franciszka, ale żąda jednej sztuki złota za lekcję. Było to równoznaczne z odmową, taką sumę mogli bowiem płacić jedynie bogacze. Ale i to nie załamało Adama. 8 maja 1822 roku rodzina Lisztów opuszczała Doborjan. Adam trzymał się dzielnie, spo- kojnie rozmawiał z sąsiadami, jakby zapominając, że może już nigdy nie ujrzy ginącego we mgle Finkenku- gel, Hausbergu i płonącego w świetle zachodzącego słońca Holzelstein. Adam był spokojny, ale jego serce przepełniało tysiące wątpliwości. Czy słusznie postąpił? 3* 35 Anna nie ukrywała swych uczuć. Płakała. I nawet n: starała się osuszyć zaczerwienionych oczu. Za to Franciszek był w swoim żywiole. Gdy wres; cię dyliżans ruszył w drogę do Wiednia wszyscy pasi żerowie byli już oczarowani bladym, złotowłosym chł< pączkiem. Mająteczek Adama wynosił niecałe siedemset forii tów. W Doborjan było to prawdziwe bogactwo, w Ki: marton — poważna suma pieniędzy, w Sopron — pełr kiesa. Ale w Wiedniu?! W Wiedniu siedemset forintó' niedostrzegalnie topniało mu w rękach. Początkowo zi trzymali się na pierwszym piętrze gospody „Pod Ziel( nym Jeżem" przy Stiftgasse 92, a po tygodniu Adar przerażony, stwierdził, że kelnerzy, pokojowe, odźwie ni i stangreci wyciągnęli mu z ręki sporą kwotę. Przi prowadzili się więc na drugie piętro gospody przy Kn gerstrasse 1047. Tu nie kręciło się tyle służby, ócz] wiście sam pokój również był znacznie skromniejszy, a kłopoty materialne nie skończyły się. Trzeba było w; nająć fortepian i najważniejsze — znaleźć Franciszkom nauczyciela muzyki. Kiedy odwiedzili już wszystkie ar; stokratyczne domy, do których mieli listy polecając Adam utwierdził się w przekonaniu, że powszechnie di wana rada jest słuszna — genialne dziecko może n; uczyć muzyki tylko jeden człowiek, a jest nim uczę Beethovena, profesor Karol Czerny. Pewnej soboty o dwunastej w południe, w porze tr; dycyjnej „pierwszej wizyty", Adam i Franciszek uda się do pana Karola Czernego, który będąc kawaleren mieszkał z rodzicami. Dom Czernych (stojący równif przy Krugerstrasse) znacznie odbijał od otoczenia. Bi dyriki sąsiednie były zaniedbane i brudne, zaś dom Czei nych lśnił od czystości. Pani Czerny codziennie kazai służbie myć chodnik przed domem, starannie sprawdź; ła czystość schodów i podłóg pokrytych warstwą sp( cjalnego wosku ochronnego. Na podłogach leżały pi szyste dywany, na nich zaś drelichowe płótno ochron- !• ne, na .którym pani domu położyła jeszcze poprzecznie , idące chodniki, wyznaczające niejako drogę, po jakiej * ' wolno się było poruszać. Podobnie chronione były w tym domu meble; stoły, fotele, a nawet bieliźniarka odziane zostały w pokrowce z miękkiego sukna. Stary pan Czer- ny pogodził się cichutko z surową pedanterią małżon- ki, młodszy Czerny natomiast poddał się wpływom matki i sam stał się pedantem, człowiekiem drobiazgo- wym i ostrożnym. Owego sobotniego południa Karol Czerny przyjął Lisztów z pewną aprioryczną nieufno- ścią, każąc im nawet czekać. Chwilę patrzył na nich przez monoki, po czym z doskonałą uprzejmością, lecz bez cienia serdeczności powiedział: — Proszę usiąść. Ojciec i syn usiedli nieco sztywno, zapadła pełna na- pięcia cisza, którą wreszcie przerwał Adam: — Idąc za radą naszych wysoko postawionych przy- jaciół pozwoliliśmy sobie odwiedzić pana profesora i poprosić, aby zechciał się pan podjąć nauczania mo- jego syna. Gospodarz usiadł również bardzo sztywno i odpowie- dział: — Cóż, żałuję, ale moje zajęcia nie pozwalają mi przyjąć jeszcze jednego ucznia. W Wiedniu mieszka bar- dzo wielu nauczycieli muzyki i wielu spośród nich uczy równie dobrze jak ja. Adam wstał, a w jego głosie zabrzmiała gorycz i roz- czarowanie: — Przyjechaliśmy z daleka, panie profesorze, a ja musiałem wyrzec się wielu rzeczy, aby umożliwić mo- jemu synowi naukę. Odpowiedź była znów pedantyczna i uprzejma: — Rodzice na ogół drogą wielu wyrzeczeń starają się zapewnić swym dzieciom lepszą przyszłość. Z gotowo- ścią to przyznaję i mym szczerym pragnieniem jest, aby starania pana przyniosły godne tych starań efekty. 37 Franciszek chwilę przysłuchiwał się rozmowie do- rosłych, wreszcie znudzony zsunął się z krzesła, cichutko podkradł się do fortepianu i gdy pan Karol Czerny wy- głaszał kolejną uprzejmą odmowę, chłopiec otworzył klawiaturę, wdrapał się na krzesło i zaczął grać, Profesor Czerny zesztywniał z oburzenia. W tym do- mu nie do pomyślenia było, aby dziesięcioletnie dziecko bez pozwolenia wstało z krzesła i nieproszone grało na fortepianie. Niebawem jednak oburzenie profesora zmieniło się w pobłażliwość, a potem w szczery podziw: — Kto uczył chłopaczka? — Ja sam go uczyłem, panie profesorze. Karol Czerny odetchnął głęboko, a jego spojrzenie złagodniało, gdy mówił: — Podejmuję się go uczyć. Franciszek szybko przyzwyczaił się do zachwytów, owacji i podziwu, teraz zaś wszystko to się skończyło. Profesor uznawał wprawdzie wyjątkowe zdolności chło- pca, ale codziennie powtarzał: — Chłopaczek wiele obiecuje, ale na razie niewiele umie! Zwrócił uwagę przede wszystkim na trzy błędy. Pierwszy: chłopiec nie odtwarza wiernie nut i utwory kompozytorów wzbogaca swoją własną fantazją. Drugi błąd: zmienia rytm, co może być bardzo wdzięczne, a nawet oryginalne u pierwszego skrzypka w kapeli cygańskiej, ale nie u pianisty. I trzecie zmartwienie: ręka! Karol Czerny całe godziny poświęcał na ćwi- czenia, których celem było ujednolicenie brzmienia ca- łej skali: po nich następowały długie tortury mające wzmocnić niezdarny mały i słaby serdeczny palec, tak by uderzały równie mocno jak pozostałe. Fantazja Czer- nego w wymyślaniu ćwiczeń szlifujących tryle, trój- dzwięki, gamy tercjowe i sekstowe była wręcz niespo- żyta. Wszystko to stanowiło niezwykle ciężką próbę dla chłopca, który potrafił zagrać każdy utwór prima vi- 38 sta. Grał co prawda trochę niedokładnie, czasem wzbo- gacając jakiś akord lub go upraszczając, niekiedy prze- skakiwał parę taktów, które dla jego dziecięcej ręki okazywały się zbyt trudne. Teraz trzeba się było prze- gryzać przez każdy takt według podanej przez Karola Czernego aplikatury. Chłopiec płakał, protestował, kon- spirował z matką (snując romansowe plany ucieczki z tego strasznego wielkiego miasta i powrotu na szczę- śliwe i cudowne Węgry), oskarżał mistrza, że wymyśla aplikatury, których nie da się wykonać, bez wahania fałszował w nutach najtrudniejsze porządki palcowe — spróbował niemal wszystkiego. Nadaremnie. Nie zdołał przeciągnąć Adama na swoją stronę. Listy polecające profesora Czernego otworzyły Lisz- tom drogę do salonów najwybitniejszych znawców sztu- ki: występowali u radców dworu, Kieswettera i Hohen- dala, u bogatej pani Geymuller i u trzęsącego Operą wiedeńską szambelana Fiijolda, który zaprezentował ich trzem gwiazdom Opery: Henrietcie Sontag, Karoli- nie Unger i Wilhelminie Schroder. Opinia publiczna nazywała je trzema gracjami, i nie bez powodu; Hen- rietta odznaczała się bystrością umysłu, Wilhelmina — namiętnością, Karolina zaś była uosobieniem dziew- częcej czystości. Trzy gracje bawiły się Franciszkiem jak zabawką. Zabierały go na próby do teatru, a niekiedy nawet na przedstawienia operowe, woziły powozem po mieście, zarzucały drobnymi upominkami — i pocałun- kami, jakby siedzący pośród nich chłopiec nie był ży- wym dzieckiem, tylko złotowłosą lalką. Tak więc Fran- ciszek niemal jednocześnie poznał cudowne podniecenie występem, salony wielkiego świata i przedziwną mie- szaninę zapachów damskich ubieralni teatralnych. Nie były już potrzebne listy polecające pana Czerne- go. Trzy gracje zabierały chłopca ze sobą do najele- gantszych salonów. Wieczór u państwa Hackelberg-Lan- dau — ponad trzystu gości, w trakcie jednego wieczoru dwa koncerty — jeden w salonie, drugi w osobnej sali 39 muzyczneJ. Potem przyszło zaproszenie do jego eksce- lencji kanclerza Metternicha. Młody artysta zaczął po- znawać także cienie kariery pianistycznej. Po przeszło półtoragodzinnym czekaniu w małym pokoiku na ty- łach pałacu pojawił się ochmistrz dworu i oznajmił, że chłopiec proszony jest do salonu, gdzie będzie miał za- szczyt zaprezentować się dostojnej publiczności. Pan Adam Liszt raczy łaskawie pozostać na miejscu. Franciszek stąpa po niezliczonych schodach, mija chłodny korytarz, który prowadzi z części pałacu prze- znaczonej dla służby do książęcego skrzydła, zatrzymu- je się na chwilę w wielkiej sieni i wreszcie wchodzi do sali koncertowej. W świetle ogromnych żyrandoli lśnią klejnoty i ordery, pośród liliowych, żółtych, zielonych i purpurowych jedwabi sukien odcina się gdzieniegdzie czarna plama fraka. Franciszek oszołomiony przechodzi między fotelami w stronę podium na środku sali. Po raz pierwszy czuje, że to nie zabawa, że nie ma tu tego ciepła, którym go zawsze otaczano, że tutaj jest tylko punktem programu. Franciszek nie czuje tremy, ale również nie czuje tej radości, z jaką zwykle grywał przed publicznością. Za- czyna bardzo ostrożnie, najpierw jak gdyby poznawał instrument, akustykę sali i nastrój zebranych. Wkrótce jednak dźwięk instrumentu nabiera pełni. Franciszek rozpoczyna kompozycją Czernego, potem gra Mozarta, na zakończenie zaś triumfalnie rozbrzmiewa Rondo G-dur Beethovena. Oklaski. Znacznie dłuższe i głośniejsze, niżby wyma- gała tego dworska etykieta. Chłopiec zaś, zapominając o manierach, zeskakuje ze sceny i biegnie prosto do jej ekscelencji kanclerzyny: — Naprawdę się podobało? Cóż innego może uczynić dostojna dama, połowica zwycięzcy Napoleona, która — jak się powszechnie po- wiada — jest najpotężniejszym szafarzem rang, tytu- łów, karier i upadków, cóż innego może uczynić wszech- władna kanclerzyna, jeśli nie pójść w ślady nieboszczki cesarzowej Marii Teresy, którą niegdyś w podobnej sy- tuacji postawił mały Mozart. Kanclerzyna obejmuje więc chłopca, składa na jego czole symboliczny raczej niż serdeczny pocałunek i oświadcza głośno: — Bardzo ładnie grałeś, moje dziecko. Nie ominie cię za to nagroda. Towarzystwo oklaskami zmusza chłopca do powrotu na estradę. Franciszek gra w zapamiętaniu, przywołując raczej cygańskie rytmy niż wyuczony przez Karola Czernego, pełen umiaru repertuar profesora. Bis i zno- wu bis, po czym zmęczony, lecz szczęśliwy pędzi przez korytarz (który tym razem nie wydaje mu się już ani tak długi, ani tak chłodny), zbiega po krętych scho- dach i wpada do służbówki. Ojciec i syn, szczęśliwi i sy- ci chwały, powracają do domu, chcąc jak najprędzej opowiedzieć mamie, jak to pani kanclerzyna dała Fran- ciszkowi w nagrodę pięć złotych dukatów. Rodzina zasiada do stołu, aby radzić o sytuacji finan- sowej. Adam wychowuje syna w przedziwny sposób. Niczego przed chłopcem nie przemilcza. Traktuje go jak dorosłego. Powiada więc teraz — nie bez pewnej pani- ki — że cały ich majątek wynosi obecnie sto trzydzieści cztery forinty. Przyznaje się również — choć wstyd pa- li mu policzki — że wysłał list do księcia Esterhazyego, prosząc, aby książę raczył zapomnieć o jego zuchwałości i zezwolił na ponowne wysłanie owych wzgardzonych dwustu forintów na wiedeński adres Lisztów. Narada rodzinna nie jest ani dyskusją, ani burzą, a jednak chłopiec czuje, że pomiędzy matką a ojcem nabrzmie- wa konflikt. Anny nie przekonują wcale „rzekome" (jak powiada) sukcesy wiedeńskie. Słomiany ogień — szybko się rozpala, ale i szybko zgaśnie. Niewykluczone nawet, że przyczyną tych sukcesów jest nie talent muzyczny sy- na, tylko jego mlecznobiała cera, złote loki i dziecinny urok. Adam z goryczą zaciska usta: nie, nieprawda — kiedyś cały świat składać będzie hołd jego synowi. 41 Takie są myśli Adama i Anny. Nie wypowiadają ich głośno. Dziecko jednak czuje. I właśnie teraz, kiedy rodzice muszą postanowić, na co zostaną wydane spadłe niemal z nieba złote dukaty, instynkt podpowiada chłop- cu, że powinien objąć ich oboje. Przyciągnąć ich do siebie. On jest powodem ich nieporozumienia, on więc powinien ich pogodzić. Adam stwierdził, że poza nauką gry na fortepianie Franciszkowi przydałyby się również studia kompozy- torskie. Idąc za radą trzech gracji, udał się do włoskie- go mistrza Antonia Salieriego. Salieri dawno już wycofał się z życia publicznego. Mieszkał na peryferiach miasta przy Spiegelgasse 1088, w małym domku na zboczu wzgórza Grinzing. Z sieni o marmurowej podłodze kręte drewniane schody pro- wadziły na górę, do trzech maleńkich pokoików. Ich ciasnotę powiększały jeszcze stłoczone w nich niezli- czone pamiątki: kamee i malowidła olejne, stare szty- chy i bezcenne manuskrypty nutowe, złocone batuty, którymi maestro dyrygował niegdyś Armidą, Semira- midę i Danaidy; rozrzucone wszędzie zeschłe wieńce kruszyły się pod najlżejszym dotknięciem, a złote lite- ry na niezliczonych jedwabnych wstęgach mówiły o nie- gdysiejszych wiedeńskich, mediolańskich, rzymskich, monachijskich i paryskich sukcesach mistrza. W całym domu panował dziwny zapach przypominający woń za- tłoczonych kwiaciarni, gnijącej ściółki leśnej i cmen- tarza. Adam zastukał w starą bramę, bogato zdobioną deli- katnymi okuciami, żelaznym bluszczem, kwiatami i mu- szelkami — prawdziwe arcydzieło sztuki rokoka. Na .środku bramy znajdowała się zaśniedziała już miedzia- na tablica z wdzięcznie wygrawerowanymi literami: ANTONIO SALIERI pierwszy c.k. nadworny kapelmistrz, kawaler królew- skiego francuskiego Orderu Legii Honorowej, wicepre- 42 żeś Towarzystwa Pomocy dla Wdów i Sierot po Muzy- kach, członek Kierowniczego Komitetu Towarzystwa Przyjaciół Muzyki Cesarstwa Austriackiego, naczelny dyrektor Szkoły Śpiewaczej w Wiedniu, członek Szwedz- kiego Królewskiego Towarzystwa Muzycznego, francu- skiego Instytutu Narodowego i Konserwatorium w Pa- ryżu. Adam kilka razy pociągnął za dzwonek, ale nikt się nie pojawił. Brama nie była zamknięta, więc obaj z Franciszkiem weszli do domu. Wszędzie panowała ci- sza. Nieśmiało wstąpili na skrzypiące schody, gdy z da- leka doleciał ich skrzekliwy, starczy głos: — Kto tam? — Przyszliśmy z wizytą. Nie przeszkadzamy? — spy- tał Adam. Dłuższą chwilę panowała cisza, wreszcie usłyszeli: — Najpierw chciałbym wiedzieć, po co przyszliście, a wtedy zdecyduję, czy przeszkadzacie mi, czy nie. — Jesteśmy muzykami, panie kapelmistrzu. — A skąd przybywacie? — Z Węgier. Znowu zapadło milczenie. — No to wejdźcie do środka. Liczący sobie 73 lata maestro Salieri stanowił praw- dziwą epokę w muzycznym Wiedniu. Znał Metastasia, awanturników operowych Calzabigia i Da Pontego, bru- talnego dyktatora muzyki, kawalera Glucka, przeżył roz- kwit i upadek opery weneckiej, przyjaźnił się z Hayd- nem, zwalczał Mozarta, był mistrzem Beethovena, służył radą Schubertowi i Moschelesowi, kierował Operą wie- deńską i wielokrotnie gawędził z cesarzem Józefem. Cesarz traktował mistrza Salieriego po przyjacielsku i choć wysoko cenił geniusz Mozarta, chętniej rozma- wiał z eleganckim włoskim intrygantem, który był na tyle mądry, by nigdy zbytnio się nie przechwalać i nie obmawiać niepotrzebnie swoich wrogów. 43 Obecnie maestro Salieri rzadko już wychodził z do- mu: przesiadywał wciąż na wyłożonej poduszkami fran- cuskiej sofie, z której podnosił się tylko wtedy, gdy już koniecznie musiał. Twarz miał .pomarszczoną, a bez- zębne usta zapadły się, tworząc cienką linię pomiędzy garbatym nosem a wystającą dolną szczęką znamionu- jącą silną wolę. Mówił o sobie „nieboszczyk Salieri" lub „kiedy jesz- cze żyłem", i tylko jego oczy płonęły jeszcze dawnym włoskim ogniem. Oczy te umiały przejrzeć człowieka na wylot, umiały dostrzec natychmiast wszystkie zalety, których trzeba się obawiać, i wszystkie wady, które można obrócić na swoją korzyść. Lisztowie powitali mistrza z wielką rewerencją i od- powiedzieli wyczerpująco na wszystkie zadane przez nie- go pytania. Mistrzowi najwyraźniej pochlebiało, że spo- śród tylu znakomitych profesorów wiedeńskich wybrali właśnie jego, nie zdradzał natomiast ochoty do zajmo- wania się prostymi ćwiczeniami harmonicznymi i nud- nymi zadaniami egzaminacyjnymi. Zwyciężyła wreszcie sztuka krasomówcza Adama Lisz- ta. Salieri machnął ręką: — Wystarczy, wystarczy... Stary Salieri już wszystko wie. Niech chłopiec przyjdzie do mnie jutro rano, punktualnie o dziesiątej. Tacy starcy jak ja zwykle wstają o świcie. Nudzę się całymi dniami. Zacznijmy więc rano. Ale z góry zapowiadam: nie ma u mnie ani porządku, ani systemu. Kiedy dokucza mi wątroba, lekcja trwa dziesięć minut, ale jeśli dobrze się wyśpię, możemy muzykować do południa. Kiedy uczniowie mnie nudzą, wyrzucam ich. A poza tym nie potrzebuję pie- niędzy. Przez całe życie zarobiłem znacznie więcej, niż teraz jestem w stanie wydać. Nie traćmy więc czasu na rozmowy o zapłacie. Salieri początkowo zajmował się tylko Franciszkiem, później jednak przyjął jeszcze jednego ucznia. Był to 44 o trzy lata starszy od Franciszka młody wiedeńczyk, Randhartinger. Mały wirtuoz węgierski — bo tak na- zywał Franciszka cały Wiedeń — z łatwością rozwią- zywał każde zadanie. Randhartinger zaś przy każdym zadaniu męczył się i sapał, a na jego nalanej, piegowa- tej twarzy pojawiały się kropelki potu. Salieri jednak w dziwny sposób przywiązał się do swego piegowatego ucznia. Franciszka bowiem można było jedynie chwa- lić, tymczasem stary mistrz potrzebował również ko- goś, kogo mógłby czasem wyłajać. Franciszek odnosił się do piegowatego nieszczęśnika bez lekceważenia, a Randhartinger nie znienawidził zdolnego kolegi. Wszystkie drobne nieporozumienia między nimi nikły wobec znacznie większego, nadzwyczajnego wprost zjawi- ska, jakim był sam mistrz. Kiedy już znudziło go docina- nie Randhartingerowi, a także nauka czytania party- tur i słuchanie małych canzonet, które obaj chłopcy improwizować musieli wyłącznie do włoskich tekstów (co było tym trudniejsze, iż żaden z nich nie znał wło- skiego), mistrz zaczynał opowiadać, nie tyle chłopcom, ile samemu sobie, całkiem zapominając o swych słu- chaczach. Tematem monologu był zawsze Mozart, którego mae- stro uwielbiał i nienawidził jednocześnie. Sam nie wie- dział już, czy cieszył się z odejścia swego wiecznego rywala. Nie. Jego triumf byłby całkowity tylko wów- czas, gdyby mógł zmierzyć się z Mozartem jeszcze raz i zwyciężyć go na scenie, przed publicz-iością i ca- łym światem. Jeśli Salieri mógłby napisać sobie na bilecie wizy- towym: ,,Przeciwnik boskiego Mozarta", to adwokat Antoni Schindler rzeczywiście kazał sobie wydrukować na wizytówce: „Ami de Beethoven" — przyjaciel Beet- hovena. Schindler ubierał się na czarno i uważał na każdy swój gest, aby ani na chwilę nie wypaść z roli, jaką narzucała mu przyjaźń z Beethovenem. Co czwar- tek bywał w domu Karoliny Unger na cotygodniowych 45 wieczorach muzycznych, podczas których na użytek opi- nii publicznej z godnością proroka powtarzał myśl przed paroma godzinami usłyszaną z ust Beethovena: — W Wiedniu zaginął dobry smak muzyczny. — Wło- si zatruli nam wszystko: naszą moralność, muzykę, a może nawet i wodę pitną... Trzy gracje niezbyt przejmowały się gorzkimi uwa- gami samotnego Beethovena i często odwiedzały go. Podczas tych wizyt mistrz domagał się, aby zapomniały o jego autorytecie i mówiły mu o wszystkim — natu- ralnie przy pomocy zeszytu do konwersacji — jak każ- demu zwykłemu człowiekowi. Damy oczywiście korzy- stały z tego przywileju i któregoś dnia opowiedziały o niedawno przybyłym do Wiednia cudownym dziecku, którego mistrz musi koniecznie posłuchać. Beethoven uznał niemal za obrazę, że w jego towarzystwie ośmie- lono się mówić o jakichś cyrkowych popisach, o cu- downym dziecku. Oburzony biegał po mieszkaniu: — Nie cierpię udręczonych, tresowanych piesków, kuglarzy cyrkowych i nieszczęsnych cudownych dzieci. Dajcie mi spokój... O czymś takim nie wolno nawet wspominać w mojej obecności. Ale po paru dniach wezwał do siebie Schindlera i próbował go wypytywać: — Czy wie pan coś o tym małym Węgrze? Schindler dobrze znał popędliwy charakter mistrza i wiedział, że w każdej chwili właściwie bez przyczy- ny może nastąpić wybuch, toteż uczynił ręką niejasny ruch, mający oznaczać „i tak, i nie". Surową twarz mistrza wykrzywił grymas niezadowo- lenia: — Cóż to, Schindler, zaniemówił pan? Pytałem, niech pan odpowiada! Ołówek bezgłośnie pobiegł po zeszycie do konwer- sacji: — Słyszałem już wiele o tym chłopcu, ale nie miałem okazji wyrobić sobie opinii o jego umiejętnościach. 46 Wiem tylko tyle, że występował już na wielu wieczo- rach muzycznych, między innymi w salonie Metterni- chów. Odniósł tam duży sukces. Granitowa twarz mistrza skrzywiła się ponownie: — Kto go uczy? Kolejne trudne pytanie. Karol Czerny był niegdyś uczniem, a nawet zausznikiem Beethovena, dopóki je- den z licznych kaprysów mistrza nie spowodował, że został odsunięty i pozbawiony jego sympatii i zaufa- nia. Od tej chwili minęły lata i Schindler nie wiedział, czy jakiś nowy kaprys nie przywrócił do łask uczonego autora fortepianowej Szkoły biegłości. Pełen rozterki wziął do ręki ołówek i napisał: Uczy go Czerny... — po czym widząc gniew na twarzy mistrza, dopisał: nie- stety! Mistrz złościł się przez chwilę, po czym mruknął: — Niech pan gdzieś posłucha szczeniaka. — A po- tem zreferuje mi. Niebawem Schindlerowi nadarzyła się okazja posłu- chania małego Liszta; był nią wieczór muzyczny u Ungerów. (Ich dom przy Herrengasse 36 znany był wszystkim miłośnikom muzyki.) Goście mieli zjawić się dopiero o siódmej, ale głowa rodziny Ungerów, ojciec Karoliny, Johann Kari Unger, prefekt Theresianum, wykładowca akademii prawa, zarządca majątkowy ro- dziny Landau, powiernik i doradca hrabiów Forgach, zaprosił Lisztów na kawę i przyjacielską pogawędkę JUŻ na godzinę szóstą. — Witaj, drogi przyjacielu i rodaku — powiedział po węgiersku. — Moja córka opowiadała już o panu i pańskim synku tak wiele dobrego, że nie mogłem do- czekać się chwili, kiedy się wreszcie po węgiersku uścis- kamy. Kąciki ust Adama opadły w zniechęceniu. Odpowie- dział nienaganną niemczyzną: — Niezmiernie żałuję, ale bardzo słabo mówię po wę- 47 giersku. Proszę się nie gniewać, że wolałbym rozma- wiać po niemiecku. Unger uczynił jeszcze jedną próbę: — A chłopaczek... On też nie zna węgierskiego? Adam niechętnie odpowiedział: — Mam wiele zmartwień w związku z nauką mojego syna. Najwyższy czas, by zaczął się uczyć arytmetyki i łaciny. Nie zna geografii i historii. Wszystko to wyma- ga wielu pieniędzy. Coraz trudniej mi opłacić tylu dro- gich profesorów. Na tym rozmowa się urwała, ponieważ weszła pani domu; a za nią pierwsi goście: Caroline Pichler (matka chrzestna pani domu, sławna podówczas pisarka), mon- sieur Dupree, oklaskiwany powszechnie aktor i nauczy- ciel gry scenicznej panny Karoliny, jej nauczyciel śpie- wu baryton Vogl oraz panie Aloysia Lange i Fodor Main- ville. Największe podniecenie wywołało jednak wejście młodego Leona de Saint-Lubiii, siedemnastoletniego, nie- zwykle utalentowanego skrzypka, młodzieńca pięknego jak Adonis. Pan Saint-Lubin mógł poszczycić się mię- dzynarodowymi koligacjami rodzinnymi. Matka jego by- ła Włoszką, ojciec Francuzem, zaś nauczycielem i mi- strzem Niemiec Ludwig Spohr, który utalentowanego młodzieńca trzymał krótko i traktował bez pobłażania. Lecz teraz Saint-Lubin oddalony o setki mil od swego surowego nauczyciela swobodnie gawędził z otaczający- mi go damami, prawił im komplementy, błyskał znajo- mością włoskiego i francuskiego, a potem zaczął grać, elegancko i z kryształową czystością. Natychmiast stał się obiektem zainteresowania zebranych, całkowicie przyćmiewając Franciszka, który widząc to, skrył się w mrocznym zakątku salonu, odwróciwszy się plecami do zebranych i omal nie płakał. Ożywił się dopiero wte- dy, gdy lokaj w liberii zaanonsował: — Herr Advokat Antoni Schindler. Czarno ubrany prawnik zaćmił nawet francusko- wło- skiego adonisa. W salonie na chwilę zapadła cisza, 48 w której dały się słyszeć nieśmiałe kroki: Franciszek opuścił swój kącik i podszedł do dziwnego czarnego pa- na. Schindler natychmiast zauważył chłopca: — To ty jesteś tym małym Węgrem? — Ja! Znowu cisza. Schindler i Franciszek przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym Schindler zapytał: — Czy grałeś już na dzisiejszym wieczorze? — Jeszcze nie. — Przyszedłem, żeby cię posłuchać. — Z prawdziwą przyjemnością zagram dla pana — na bledziutkiej twarzy chłopca wykwit! ognisty rumie- niec — dla pana, przyjaciela Beethovena. Parę tygodni wcześniej Franciszek skończył dopiero jedenaście lat, ale już doskonale wiedział, jak należy zachowywać się w salonach. W jednej chwili zręcznym zdaniem zwrócił na siebie uwagę całego towarzystwa. Saint-Lubin, sławni profesorowie i śpiewaczki, Caroline Pichler i cała rodzina Ungerów — wszyscy skupili się wokół młodego artysty. A młody artysta, choć ma dopiero jedenaście lat, już teraz instynktownie wyczuwa, że nie wolno mu olśnić słuchaczy wirtuozerią. Po eleganckiej grze Saint-Lubina on powinien wzruszyć słuchaczy. Gra Adagio z Sonaty patetycznej powoli, może nawet wolniej niż zazwyczaj, wyczarowując z klawiszy dźwięk wiolonczeli i altówek oraz głęboki, lekko przytłumiony głos instrumentów dętych drewnianych. Posępne Rondo zmiata łagodną melodię w As-dur: jak gdyby anioł przeleciał nad za- słuchaną publicznością; .na jego twarzy piękno antycz- nych rzeźb i cień radości, ale radość ta przeplata się 2 lękiem, jaki budzi każda doskonałość. Publiczność klaszcze z umiarem. Na sali znajduje się powiernik Beethovena, jego więc opinia jest najbardziej autorytatywna. A ciemno odziany adwokat przygarnia do siebie chłopca, po czym długo ściska rękę Adama Liszta i w obecności wszystkich zebranych składa 4 — W blasku sławy 49 obietnicę: on sam zaprowadzi chłopca do Beethovena. Pan Unger przyłącza się do ogólnej radości: — No to mamy wspaniały program koncertu. Moja córka Karolina będzie śpiewać, pan Saint-Lubin zagra na skrzypcach, a nasz młody węgierski przyjaciel na fortepianie. Pan Antoni Schindler da znak: plaudite amici. Teraz potrzebna jest tylko sala i organizator, który zatroszczy się o załatwienie wszelkich związa- nych z koncertem formalności. Zgodnie z panującym obyczajem Adam Liszt wraz z Franciszkiem złożyli wizyty wszystkim najbardziej poważanym znawcom sztuki, zapraszając ich uprzejmie na wspólny koncert Karoliny Unger, pana Saint-Lubin i Franciszka Liszta. Wśród zaproszonych znaleźli się: hrabia Fiirstenberg, prezes Gesellschaft der Musik- freunde, sekretarz Josef Sonnieithner, a także członko- wie zarządu: Castelli, Zizius, baron Dom i Langham- mer. Adam nie zapomniał również o rodakach: pianiście Szalaym, który zdobył sobie już uznanie w kręgach wie- deńskich melomanów, o skrzypku Bohmie, o barytonie Fortim, który pomimo swego włoskiego nazwiska był rzetelnym szwabem węgierskim z Kismarton. Któregoś dnia uwielbiający teatr i muzykę hrabia Palffy, który na koncert Franciszka wykupił cały rząd krzeseł, przysłał Lisztom zaproszenie na wieczór mu- zyczny organizowany w jego pałacu. Zaproszenie przy- jęli oczywiście z radością. Wieczór rozpoczął się bardzo późno, ponieważ czekano na honorowych gości — dy- rektora teatru i impresaria, maestra Barbaję i świato- wej sławy kompozytora Gioacchina Rossiniego. Pośród wielkich gwiazd — Rossini bowiem zgodził się przyjąć zaproszenie hrabiego Palffy jedynie w towarzystwie ca- łego swego zespołu — Adama i Franciszka niemal nie zauważono. Maestro Rossini przybył jak triumfator, któ- ry nie dba o sławę, nie oczekuje hołdów ani zachwytów, ale czuje swą potęgę i nie potrzebuje jej zewnętrznego 50 potwierdzenia. Pogodna, jowialna twarz, na której po- trójnym promieniem odbijały się sukces, geniusz i chci- wość, lśniła zadowoleniem. Któż miałby wówczas za- uważyć niespokojnie przestępującego z nogi na nogę Adama i głęboko dotkniętego chłopca, który nie mó§ł znieść roli uniżonego wielbiciela. Po kolacji, na którą mniej godni niż Lisztowie goście nie zostali nawet zaproszeni, zespół Rossiniego wystąpi z niewielkim koncertem, który do reszty olśnił i znie- wolił publiczność. A potem nastąpiła przygotowana przez hrabiego niespodzianka. Nie przebrzmiały jesz- cze oklaski po występie Włochów, kiedy drzwi otwarły się na oścież i do salonu wkroczył Janos Bihari ze swa cygańską kapelą. Skrzypek stał przez chwilę na progu sali, po czym zaczął grać. Tak gwałtownie, że niemal gniewnie, jak gdyby lew ozwał się po słodkich, harmo- nijnych trelach słowika. Cyganie odziani w paradne węgierskie stroje stąpali w rytm muzyki, kierując się prosto do kręgu światła rozsiewanego przez ogromny żyrandol sali balowej. Tam przystanęli w półkolu z którego wystąpił Bihari i wpatrzywszy się w twar^' gospodarza, jednym ruchem ręki jak mieczem przeciął pulsującą muzykę marsza. Rozpoczęła się inna melo- dia, słodka i kapryśna, wywołująca u słuchaczy naj- pierw uśmiech, a potem wzruszenie; było bowiem w tej melodii coś ze smaku najszlachetniejszych win — słod- kich i cierpkich zarazem. Melodia przeniknęła w du- sze zebranych i najwrażliwsi — sami o tym nie wie. dząc — mieli oczy pełne łez, wtedy smyczek Biharieg() znowu inaczej zatańczył po strunach i niewielka kape- la cygańska przywołała muzykę obozów żołnierskich przegranych bitew i triumfalnych zwycięstw: sławny werbunkosz Bihariego. Świtało już i śmiertelnie zmęczony Franciszek drze- mał wtulony w jedwabne oparcie fotela w sąsiedniej sali. Po ulicach turkotały już pierwsze wózki wiedeń. skich przekupek, kiedy hrabia Palffy przypomniał so.. 4* 51 bie, że pozostała jeszcze jedna atrakcja wieczoru. Po- spiesznie obudzono chłopca. Towarzystwo szykowało się już do odejścia, słychać było śmiechy, szum wachlarzy, dźwięk odstawianych kieliszków, szmer kroków i skrzy- pienie krzeseł. Franciszek bohatersko przebrnął przez rondo Hum- mla. Adam schował do kieszeni dziesięć złotych du- katów, po czym pieszo powlekli się do domu. Śpiący chłopiec stąpał nieprzytomnie, a w uszach dźwięczał mu ciągle rytm muzyki Bihariego. Franciszek spotkał się z Cyganami oczywiście nie po raz pierwszy. Wędrujące po okolicy tabory cygańskie budziły w sercach dzieci przerażenie, ale i niezwykłą ciekawość. Franciszek wielokrotnie stał w oknie i przy- glądał się przejeżdżającym wozom z półciennymi buda- mi, słuchał niesamowitych opowieści o tym strasznym narodzie włóczęgów, czarowników i złodziei, o tym, że jedzą padlinę, nie wierzą w Boga i porywają dzieci. Widział wlokące się konie o zmierzwionej sierści i bie- gające wokół nich półnagie, brudne dzieciaki. Bał się ich, a jednocześnie ogromnie do nich tęsknił. Dwa razy v/ życiu widział Cyganów z bliska. Które- goś letniego wieczoru wracali do domu z wizyty u Fran- kenburgów. Po upalnym lipcowym dniu spękana zie- mia i pożółkłe drzewa spragnione były deszczu, ale wszystko wskazywało na to, że dzień następny będzie jeszcze bardziej upalny. Gdzieś w okolicach Nemetkeresztur chłopiec przebu- dził się i stwierdził, że bryczka nagle się zatrzymała. Już chciał głośno zapytać, dlaczego, ale ojciec położył mu rękę na ustach i wskazał na niewielki zagajnik akacjowy, gdzie obozowali Cyganie. Na środku polany płonęło ognisko, słychać było dźwięki skrzypiec i zachrypniętego klarnetu, a wokół ognia tańczyła dziewczyna. Płomienie rzucające blask na zniszczoną, zwiewną sukienkę dziewczyny powodo- wały grę światła, w której tancerka wyglądała jak 52 odziana w tygrysią skórę. Dziecięca fantazja chłopca podszeptywała nawet, że oto dziewczyna zmienia się w tygrysa. Wszystko to było olśnieniem jedynie kilku chwil, po- nieważ pani Adamowa Liszt, energicznie przywołała męża do rzeczywistości: — Rusza jże, na Boga! Jeszcze nas zauważą i dostaniemy się w ich ręce... — Franci- szek poczuł ulgę, gdy bryczka ruszyła i potoczyła się szparko po zboczu wzgórza. Bał się, a jednocześnie bar- dzo chciałby posłuchać z bliska ochrypłego pisku klar- netu i obejrzeć tygrysią dziewczynę, która coraz bar- dziej zbliżała się do ognia i wreszcie sama zamieniła się w płomień. Drugie spotkanie — jakkolwiek brzmi to dziwnie i nieprawdopodobnie -— zawdzięczał matce, Annie La- ger. Któregoś wieczoru w całej wsi wybuchła panika. Zamordowano karczmarza z sąsiedniej wsi i obrabowa- no go do ostatniego grosza, a wieść niosła, że sprawca- mi tego morderstwa byli Cyganie. We włościach Ester- hazych rozpoczęto nagonkę na wszystkich włóczęgów. Któregoś dnia, gdy Lisztowie siedzieli przy kolacji, usłyszeli drapanie w drzwi i cichutkie skomlenie — ni to zwierzęce, ni' to ludzkie. Adam zdjął ze ściany du- beltówkę, nie nabijaną od niepamiętnych czasów, i po- szedł otworzyć. Przed domem kuliła się mała Cyga- neczka, która gdy tylko drzwi się otworzyły, wsunęła się do domu jak dzikie zwierzątko. Anna zdecydowała natychmiast: dziewczynka musi tu pozostać. Cyganecz- ka wytrzymała w domu Lisztów trzy dni. Przez te trzy dni nie odezwała się do nikogo ani słowem, nie odpo- wiedziała na żadne pytanie, tylko jadła łapczywie i spa- ła zwinięta w kłębek. Czwartego dnia uciekła i nigdy nie dowiedzieli się dokąd, ani co się z nią stało. Okazją do prawdziwego spotkania z Cyganami było wesele, jarmark czy odpust w dniu świętego Jerzego, wtedy bowiem pojawiali się cygańscy muzykanci. Ich instrumenty były zniszczone, podobnie jak cały ich do- 53 bytek i oni sami: oczy ślepawego skrzypka kleiły się ze zmęczenia, a klarnecista nie mógł się doczekać, kie- dy wreszcie odłoży instrument i zamiast ustnika pod- niesie do warg szklankę wina. Tak to wyglądało na pozór, gdyż luźno wybijany kulawy rytm nagle nie- oczekiwanie nabierał życia, stawał się coraz bardziej zadzierzysty i odważny. Ślepawy skrzypek ożywiał się, klarnecista odstawiał baryłkę pod krzesło, a gra pierw- szego skrzypka stawała się pełna werwy, i muzyka — tak przynajmniej czuł to Franciszek — napełniała się jakąś zdobywczą siłą, która czyniła szarym i żałosnym wszystko to, co on sam potrafił wydobyć z fortepianu. Ojciec zdawał sobie sprawę z fascynacji syna i robił wszystko, aby go z niej wyleczyć. Tłumaczył, że takie cygańskie muzykowanie psuje gust i rękę pianisty. To muzyka karczmy. Prymitywna. Franciszek posłusznie słuchał ojcowskiego kazania, grzecznie przytakiwał, ale gdy ojciec nie słyszał, próbował odtworzyć na fortepia- nie tę specyficzną harmonię. Jednakże wszystkie pró- by zawsze kończyły się rozczarowaniem. Chłopiec czuł się jak ktoś, kto przynosi do domu naręcze dzikich kwiatów, pełnych czaru i zapachów lasu, ale w domu bukiet zmienia się w pęk chwastów i zwiędłych traw. W następnych tygodniach Lisztowie często spotykali Bihariego. Adam zapraszał na koncert Forgachów, Bat- thyanyich, Yinceych, Erdodych, Bihari zaś zagarniał złoto. Franciszek nie tracił ani jednej okazji. Najbardziej podobały mu się dwie melodie. Jedną była pieśń Kinizs- iego, autorstwa szlachcica nazwiskiem Laszló F&y, dru- ga zaś była głosem serca samego Bihariego, który podobno napisał ją po śmierci swego syna. Grał ją rzadko, jedynie w rocznicę śmierci lub gdy nie potra- fił się wymówić. Franciszek zapisał ze słuchu obie te melodie. A na- wet zagrał je na drugi dzień u Diabellego... W twarzy maestra Diabellego zauważało się przede wszystkim oczy — maleńkie, brązowe guziczki, ginące niemal w fałdach skóry. Maestro Diabelli przypominał wytrawnego spowiednika, który każdego chętnie i uważ- nie wysłucha, a nawet zachęci do dalszych zwierzeń. Wyglądało na to, że całe jego życie wypełnione jest załatwianiem cudzych spraw, co jednak nie przeszko- dziło mu w zdobyciu niemałego majątku. Nasuwał się więc wniosek, że załatwiał cudze sprawy nie całkiem bezinteresownie. Poruszający się z płynnością kuli bi- lardowej maestro Diabelli rozpoczął swą karierę jako podmiejski nauczyciel gry na gitarze, potem przerzucił się na naukę gry na fortepianie i rozpoczął pracę w składzie nut i instrumentów pana Steinera. Jego na- stępnym miejscem pracy była firma pana Cappi, gdzie Diabelli zasiadł już w biurze. Potem przystąpił do spół- ki i gdy przyjmował Adama i Franciszka, był już sze- fem własnej firmy. Na przybitej przed wejściem tabli- cy widniało wypisane złotymi literami jedno jedyne słowo: DIABELLI Okrąglutki maestro pospieszył na przywitanie gości z otwartymi ramionami: — Drogi przyjacielu! — uściskał Adama i z głębokiej kieszeni, w której nosił pęk kluczy, pieczęcie i drobne monety, wygrzebał cukierka, poczęstował nim Fran- ciszka i zapytał: — Cóż pana sprowadza, drogi przyja- cielu? — Chciałbym zapytać — odparł Adam — czy rozcho- dzą się bilety na nasz koncert? — Czy się rozchodzą? Ależ oczywiście! Drogi przyja- cielu, jeżeli koncert reklamuje mistrz Schindler, pan Unger i trzy urocze wiedeńskie gracje — Diabelli jed- nym ruchem ręki poprosił o wybaczenie i potoczył się w stronę wejścia, by powitać nowego gościa, któremu natychmiast przedstawił obu Lisztów: — To jest nasze węgierskie cudowne dziecko, Fran- ciszek Liszt, i jego ojciec, Adam Liszt, zarządca mająt- ku księcia Esterhazyego (Diabelli spojrzeniem zmusił do milczenia spieszącego ze sprostowaniem Adama), a nasz drogi gość to pan Adalbert Gyrowetz, kapel- mistrz Hofoper, znany i sławny na całym świecie mu- zyk, którego oklaskiwały już Neapol, Paryż, Londyn i Wiedeń! Pan Gyrowetz skłonił się lekko, dając do zrozumie- nia, że nie ma ochoty przyłączać się do rozmowy. Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia, Dia- belli udał jednak, że niczego nie zauważył, i mówił da- lej: — Byłby to dla nas ogromny zaszczyt, panie kapel- mistrzu, gdyby raczył się pan zjawić na koncercie chłopca. Gyrowetz skrzywił się z niechęcią. — Nie bywam na koncertach. Maestro Diabelli nie dawał za wygraną: — To może zechce pan chłopca teraz posłuchać. Bę- dę mógł powiedzieć klientom: chłopiec zdobył uznanie nawet pana kapelmistrza Gyrowetza. Wokół oczu Gyrowetza pojawiły się delikatne zmar- szczki, kapelmistrz uśmiechnął się z rozbawieniem. Sklep Diabellego świadczył o niezwykłym bogactwie pomysłów właściciela. W jednym rogu sali urządzono coś w rodzaju klubu — z fotelami i niewysokim sto- liczkiem, na którym znajdowało się pudełko cygar i przyrządy do palenia. W krótszym ramieniu tworzą- cego literę L pomieszczenia urządzono salkę kameral- ną; stały w niej dwa fortepiany i pulpity dla kwartetu smyczkowego. Naprzeciw wejścia ciągnęła się długa la- da, na której wyłożone były wszystkie nowości nuto- we, jakie w ostatnich dniach nadesłano z Rzymu,! Pa- ryża, Londynu, Berlina i oczywiście z Wiednia. Gyro- wetz podszedł do lady, wybrał nowy koncert fortepia- nowy Hummla i rozłożył go przed Franciszkiem. Kon- cert ten uważany był powszechnie za niewykonalny: 56 mistrz skomponował go „dla własnej ręki", i mówio- no, że nikt poza kompozytorem nie jest w stanie go wykonać. Dochodziło południe i do klubu Diabellego poczęli napływać pierwsi goście. Franciszek powoli przekartkował nuty, położył je na pulpicie i zaczął grać. Grał w pełnym tempie, i tam, gdzie kompozytor je- dynie delikatnie zarysował głos fortepianu, Franciszek wzmacniał go partią orkiestralną, wydobywając z in- strumentu dźwięki rogów, klarnetów i obojów, kwin- tetu smyczkowego i trąbek. Przez cały czas Gyrowetz stał za krzesłem chłopca. Gdy Franciszek skończył, kapelmistrz skłonił się i oznaj- mił: — Przyjdę na koncert! Ale niełatwo było uwolnić się od mistrza Diabellego: — Proszę jeszcze o chwilę uwagi, panie kapelmistrzu. Skomponowałem w tych dniach uroczego walczyka, tak prostego, naturalnego i słodkiego, że za tydzień bę- dzie go nucić cały Wiedeń. Zwróciłem się do kilku zna- komitych muzyków naszego miasta z prośbą o napisa- nie wariacji na temat mej skromnej melodyjki. Otrzy- małem już obietnice od wielu kompozytorów, od Ema- nuela Aloysa Forstera, młodego pana Umiaufa, od księdza Stadlera, młodszego Mozarta, syna wielkiego ge- niusza, od dworskiego organisty Sechtera i jego kolegi, kantora Tomaschka, od panów Wenzeslava i Karola Czernych oraz od sławnego polihistora pana Kanne... — Diabelli zaczerpnął tchu: —> Zgodził się również arcy- książę Rudolf, pan Schubert i Ludwik van Beethoyen. Teraz więc proszę uniżenie o to samo mistrza Gyro- wetza i Franciszka Liszta. Gyrowetz kiwnął głową: — Obiecuję! Towarzystwo zebrane wokół fortepianu nie pozwoliło Franciszkowi odejść od instrumentu: młody artysta mu- 57 si jeszcze grać. Franciszek bez namysłu rozpoczął me- lodie zasłyszane od Bihariego, w tym także melodię, którą Bihari napisał po śmierci syna. Dziecięce dłonie przywołały słodki głos skrzypiec cygańskiego króla mu- zyków, rytmiczne, twarde dźwięki drugich skrzypiec, wydobywające się z basów buczenie trzmieli. Pragnął jednak odtworzyć nie tylko melodię i rytm muzyki cy- gańskiej, ale również tamto dawne, zacierające się już w pamięci wspomnienie: ognisko na polanie... podobna do tańczącego tygrysa dziewczyna, ochrypły dźwięk klarnetu, łączący w sobie muzykę pieśni i wycie wil- ków... Koncert wyznaczono na pierwszy grudnia 1822. Miał się on odbyć w Landstandischer Saal, czyli w Pałacu Stanów. „Allgemeine Musikzeitung" z grudnia 1822 ro- ku podała program koncertu: Clementi: Uwertura Hummel: Koncert fortepianowy a-nzoll — gra Franci- szek Liszt Rode: Wariacje — gra Leon de Saint-Lubin Rossini: Aria z opery Demetriusz i Polibiusz — śpiewa panna Unger. Swobodna fantazja na fortepian. 12-letni Franciszek Liszt improwizuje według życzeń publiczności. „Allgemeine Musikzeitung" już w swym styczniowym numerze zamieściła recenzję z koncertu: ,,I znowu mamy młodego wirtuoza, który jakby spadł nam z nieba, wywołując nasz najgłębszy podziw. To, co ten chłopaczek przedstawił publiczności, jest — wziąwszy pod uwagę jego wiek —. popisem graniczą- cym z niemożliwością. Nie sposób wprost zrozumieć, jak to wszystko jest wykonalne fizycznie! Zdumiewające, że ów młodzieniec (a raczej dziecko) prezentuje nad- zwyczajnie trudne dzieło Hummla, ale zupełnie niewia- rygodne, że ostatnią część utworu, niesłychanie męczą- cą kompozycję, z siłą piorunów «wygrzmaca» publicz- ności. Dochodzi do tego głęboka uczuciowość, wyrazi- stość i przepiękne cieniowanie utworu. Powiadają, że chłopiec gra z nut każdy utwór i posiada umiejętność czytania partytur. Niech Połyhymnia strzeże tej kru- chej roślinki, ochrania od groźnych burz i pozwoli ros- nąć wysoko. Nadzwyczajnie artystyczna była także im- prowizacja małego Herkulesa — przypominająca raczej capriccio niż fantazję — w której połączyły się zgodnie Andante z VII Symfonii Beethovena z jednym z mo- tywów opery Rossiniego Zelmira. Est Deus in nobis!" Okrąglutki Diabelli znał się na prowadzeniu intere- sów. Zorganizował więc następny koncert, tym razem w Karnthnerthor-Theather. Franciszek zagrał Rondo z Koncertu Es-dur Riesa z takim sukcesem, że 12 stycz- nia 1823 zorganizowano jeszcze jeden koncert w Land- standischer Saal. Na koncercie obecny był cały Wiedeń. Arystokracja i artyści, znawcy sztuki i melomani. Na honorowym miejscu zasiadł „L'ami de Beethoven", adwokat Antoni Schindler. W przerwie odszukał Adama: — Przygotowałem już grunt pod wizytę. W przy- szłym tygodniu zaprowadzimy chłopca do Beethovena. — Słyszy się, że pan Beethoven nie bardzo lubi cu- downe dzieci... — niepokoił się Adam. — Proszę się nie obawiać. Kilka dni temu posłuchał nawet panny Błahetka. Jest rówieśnicą pańskiego syna. — I jakie wrażenie zrobiła panienka? — zaintereso-' wał się Adam. — No cóż. Nie wyrzucił maleństwa, a to już bardzo wiele u mego drogiego mistrza. Pomimo tego odwiedziny okazały się kompletnym fiaskiem. Było wietrzne lutowe przedpołudnie. Zanim dotarli do Schwarzspanier-Haus zaczął padać śnieg. Schindler czekał na nich w bramie. Rzucił okiem na ubranie Adama i dokładnie obejrzał strój Franciszka: — Mistrz nie cierpi przebranych małpek. Takie dziec- ko jest stracone od samego początku. Po krótkich oględzinach Schindler skinął zadowolo- ny. — W porządku. Nie mam zastrzeżeń. Powoli weszli po schodach. Na piętrze zatrzymali się przed zaniedbanymi, obłażącymi z farby drzwiami. Schindler wyjął klucz i przekręcił go w zamku. Otwo- rzył drzwi i poprosił obu gości do środka. Franciszek i Adam pozostali w sieni, Schindler zaś poszedł powiedzieć mistrzowi o wizycie. Franciszek usi- łował myśleć tylko o jednym: za chwilę spotka się Z wielkim Beethovenem — rozpraszał go jednak widok rozpadających się półek, na których leżały nieporządnie porozrzucane stare książki, pożółkłe gazety, brudne na- czynia i butelki po lekarstwach. Franciszek i Adam czekali. Przez parę chwil w po- koju mistrza panowała zupełna cisza, jakby nikogo tam nie było, po czym naraz ktoś zaczął mówić, a raczej wykrzykiwać słowa z taką porywczością, że stawały się zupełnie niezrozumiałe. Chłopiec mimo woli pochwycił ojcowską rękę. Potem znowu zapadła cisza, po której w pokoju ode- zwał się fortepian. Nie była to muzyka odpowiadająca gustom profesora Czernego i nie spodobałaby się za- pewne maestro Salieriemu. Potężne, grzmiące akordy wstrząsały nie tylko sercem dziecka, ale całym miesz- kaniem. . Schindler wysunął sią z pokoju dopiero po dłuższej chwili. Był blady, bez słowa otworzył drzwi i ruchem ręki dosłownie wymiótł gości z sieni. Odezwał się do- piero na klatce schodowej: — Jest w okropnym nastroju. O mało mnie nie ude- rzył. — Strasznie się męczy. — Wyrywa z siebie dźwię- ki, to już nie komponowanie. — To martirium. — Pi- sze teraz wielkie dzieło. Może największe, jakie w ogó- le kiedykolwiek skomponował. Będzie to nowa symfo- nia, Dziewiąta. Wyznaczony na 13 kwietnia 1823 roku koncert był zwycięską bitwą Diabellego. Jak wódz wysyłający od- działy do ataku komenderował armią swych współpra- cowników: — Jeszcze dwa bilety dla redaktora Schickha, do re- dakcji „Wiener Modę". Jedna loża dla radcy Tusche- ra, profesor Wawruch prosił o jeden rząd, niestety, mam jeszcze tylko pięć biletów! Czy hrabiostwo Palffy wy- powiedzieli się już w sprawie tych trzech zamówionych lóż? Diabelli z niewyczerpaną pomysłowością schlebiał, lamentował, kłamał i prawił komplementy, by załago- dzić gniew obrażonych, a czynił to wszystko z radością zwycięskiego wodza, na koncert bowiem było dwa ra- zy więcej chętnych, niż by się zmieściło w niewielkiej Redoutensaal. Franciszek siedział przy fortepianie na podium z za- mkniętymi oczami, czołem niemal dotykając pulpitu, aby skupić się już tylko na' grze. Zabrzmiało wprowa- dzenie orkiestry (w programie był Koncert h-moll Hummla, ten sam, którego wykonanie niedawno ocza- rowało mistrza Gyrowetza). Franciszek siedział skulony przy fortepianie, lecz kiedy pałeczka dyrygencka wzno- siła się, by dać znak na wejście partii fortepianowej, chłopiec wyprostował się, jego dłonie zawisły nad kla- wiszami i już miały na nie spaść, kiedy kątem oka za- uważył wielkiego gościa: w pierwszym rzędzie siedział Beethoven. Spóźnienie nie było większe niż ułamek sekundy, niż jedno uderzenie serca. I Franciszek zaczął grać. Grał jak jeszcze nigdy dotąd. Oklaski, fale oklasków. (W tym czasie publiczność oklaskiwała każdąi część utworu.) W części wolnej pełna skupienia cisza, ale za- kończenie brzmi jak hałas pola bitwy. Publiczność z tyl- nych rzędów, zapomniawszy o obowiązującym na kon- certach porządku, poczęła zbliżać się do sceny. Wszy- scy chcieli widzieć z bliska ten cud, tę muzyczną magię, kiedy to spod dwóch dziecięcych dłoni muzyka wybu- cha jak race zimnych ogni, zalewając barwnym świa- tłem salę koncertową. Oklaski. Znowu fale oklasków. Franciszek improwizuje. Po jednej stronie sceny Diabelli kiwa nań zza kulis: Dosyć! Nie wolno tak wysługiwać się publiczności. Z drugiej strony Adam daje ręką jakiś znak, ale Fran- ciszek nie rozumie intencji ojca, widzi tylko, że twarz Adama pobladła, a z oczu toczą się łzy. Nowa burza oklasków. I chłopiec gra dalej. W niezrozumiały sposób teraz już żadne dłonie nie klaszczą. Publiczność siedzi jak zaczarowana. Na wido- wni zapada cisza. Tylko na schodach prowadzących do sceny słychać ciężkie kroki. Franciszek czuje, że ktoś przy nim staje, pochyla się, przyciska go mocno do sie- bie i całuje w oba policzki i w czoło. Franciszek wstaje. Serce bije mu tak mocno, jakby miało za chwilę wyskoczyć z piersi. To już nie oklaski. To burza z piorunami! Przez chwilę stoją obok siebie na podium: Beethoven i on. Potem wielki gość spieszy w stronę schodków, zbiega na widownię, przedziera się przez zgromadzony wokół sceny tłum i wybiega z sali. Na drugi dzień pełne zachwytu krytyki i list z kan- celarii Esterhazych, w którym wzywa się Adama Lisz- ta do udzielenia odwrotną pocztą odpowiedzi na pyta- nie: czy ma zamiar wrócić na swoje miejsce pracy, czy nie? Jeżeli Adam Liszt udzieli odpowiedzi przeczącej, stanowisko jego zostanie natychmiast obsadzone. Przesadą byłoby twierdzić^ że list stał się przyczyną sporu rodzinnego. W dyskusji padło szereg argumentów i kontrargumentów, ale wszystko sprowadzało się do jednej kwestii: czy mają pozostać w obrębie włości Esterhńzych, czy też wypłynąć na szersze wody?! Pro- blem ten był prawdziwą kością niezgody pomiędzy mał- żonkami, ponieważ opinii Anny nie potrafiły zmienić ani pochwały w prasie, ani zbierające się powoli w do- mowym skarbczyku forinty: to wszystko miraże i uśmiech fortuny. Wszystko to można w złej godzinie stracić. Darmo Adam powoływał się na Mozarta, na wielkiego Hummla. Anna zachowywała w duszy nie- ufność i bała się jutra — co poczną, jeżeli szczęście od- wróci się od chłopca? Drugą przyczyną nieporozumienia był problem nauki. Anna uważała, że Franciszek powi- nien chodzić do szkoły. Nie opanował nawet tabliczki mnożenia, robi błędy w pisaniu, a właśnie ona, Anna Lager, która skończyła zaledwie parę klas, właśnie ona wie najlepiej, jaki to wstyd, kiedy niewyrobiony pod- pis, koślawe litery zdradzają nieuczoność człowieka. Adam bez trudu odrzucił ten argument — Franciszek, choć jedynym jego nauczycielem był ojciec, pisał bar- dzo pięknie — jednakże sam czuł, że problem nauki chłopca nie jest rozwiązany właściwie. Franciszek chło- nął naukę jak gąbka wodę. Po paru miesiącach lekcji zgrabnie i płynnie (choć nie bez błędów) mówił po fran- cusku. Robił błyskawiczne postępy w nauce włoskiego i łaciny. Za to geografia, historia, fizyka, matematyka, literatura, astronomia czy geometria były mu zupełnie obce. Adam zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale był zdania, że mając do dyspozycji tak skromne środki finansowe może uczynić tylko jedno: jak najle- piej przygotować syna do trudnego życia w świecie ar- tystycznym. Do tego potrzebne mu będą dobre manie- ry, swoboda bycia, znajomości języków i oczywiście — geniusz. Pozostałe wiadomości Franciszek będzie mógł zdobyć później, kiedy zdobędzie więcej niż ojciec pie- niędzy. Ale najbardziej istotna część sporu dotyczyła religii. Adam był oczywiście sumiennym i obowiązko- 63 wym katolikiem, tak jak sumiennym i obowiązkowym był rachmistrzem. Anna natomiast do spraw kościoła podchodziła emocjonalnie, była głęboko wierząca i chciała także syna wciągnąć w cudowne misterium życia duchowego. A Wiedeń stwarzał po temu znako- mite możliwości; liczne stare kościoły wzywały wier- nych cichym dźwiękiem dzwonów, otaczały ich dymem kadzideł, marmurowym chłodem, starymi drewnianymi ławkami, z których tak łatwo zsunąć się na klęczki. Ale Adam na to nie pozwalał. Wychowywał chłopca suro- wo i łatwo wybaczał mu lapsus ortograficzny lub po- myłkę w modlitwie, lecz nigdy złej aplikatury, niepra- widłowo rozwiązanego basu generalnego, niezgrabnej harmonii czy wariacji. List z kancelarii Esterhazych był tą ostatnią kroplą przepełniającą dzban. Problem pozostania lub odejścia ze służby u księcia był bowiem tym najważniejszym, wymagającym rozstrzygnięcia, od którego zależało sze- reg dalszych spraw. Po długiej i zaciętej dyskusji Adam napisał jeszcze jedno pełne pokory podanie, z prośbą o przedłużenie rocznego urlopu bezpłatnego. Odpowiedź nadeszła szyb- ko i była krótka: „Kancelaria dóbr Esterhazych w Kis- marton prośbie Adama Liszta nie daje posłuchania". Anna błagała, by wrócili do majątku, ale Adam był niewzruszony. Rozmawiał z Czernym, z Salierim, z Dia- bellim, prosił o radę wielmożnych protektorów — jego ekscelencję Metternicha, hrabiego Vince Batthanyego i Ferdynanda Pallfyego, i wszyscy byli zdania, że nie ma po co wracać, zachęcali go nawet do jeszcze od- ważniejszego kroku — powinni wyruszyć w świat. Pod- bić Paryż! Komu pokłoni się stolica Francji, przed tym klęknie cały świat. Adam, choć umocniony w swym postanowieniu, opóź- niał jednak wyjazd, wynajdując coraz to nowe prze- szkody. Pomógł mu w tym wydatnie Karoły Miller, wy- dawca muzyczny z Pesztu, który z wielką atencją pro- ponował Adamowi zorganizowanie koncertu w Peszcie. Młody artysta — pisał — wystąpiłby na koncercie przygotowanym przez firmę Millera w sali galowej go- spody „U Siedmiu Książąt Elektorów". Byłoby to zna- komite wprowadzenie go do Kaiserliches Stadttheater, czyli Narodowego Teatru Peszteńskiego, gdzie mogłyby się odbyć następne koncerty. Lisztowie przyjęli propozycję i po półtoradniowej po- dróży powozem przybyli do Pesztu. Miasto było podob- ne wówczas do kilkunastoletniego wyrostka: roztrzepa- ny i niepohamowany, choć naśladuje już miejski ton, ciągle wychodzi z niego niezdarny plebejusz. Na brzegu Dunaju klasycystyczne budynki o szlachetnej fasadzie, ale tuż za nimi wyboista droga, po której w chwili przyjazdu Lisztów goniono właśnie stado świń, wzbija- jąc tumany kurzu, tak że dyliżans musiał schronić się w najbliższym zaułku. W kawiarni, w której spotkali się z panem Millerem, czuło się już powiew Europy — marmurowe stoliki, lustra w złoconych ramach, pokryty zielonym suknem stół bilardowy, kelnerzy we frakach, ale na ulicy kilku nędznie ubranych Węgrów strzelając batami pędziło na jarmark stado krów. Adam z Millerem szybko uzgodnili warunki koncertu oraz ułożyli tekst plakatu: Jestem Węgrem i nie ma dla mnie większego szczę- ścia, jak przed wyjazdem do Francji i Anglii przedsta- wienie mych skromnym umiejętności drogiej Ojczyźnie w dowód przywiązania i wdzięczności. Pełnię wyrazu artystycznego będę starał się osiągnąć wytrwałą i su- mienną pracą, bym mógł stać się kiedyś jednym z tych szczęśliwców, którzy przyczynili się do wsławienia na- szej drogiej Ojczyzny. Franciszek Liszt Postanowili również odwiedzić wszechwładnego re- daktora naczelnego „Vereinigte Ofner und Posther Zei- 5 - w blasku sławy 65 •tung" i poprosić go o zamieszczenie krótkiego tekstu, który zwróciłby uwagę inteligencji peszteńskiej na przy- gotowywany koncert. Miller uważał za stosowne od- młodzić nieco chłopca, toteż ostateczny tekst ogłoszenia wyglądał następująco: Urodzony na Węgrzech Ferenc Liszt (dla szwabskich czytelników już nie Węgier, tylko urodzony na Wę- grzech), zaledwie jedenastoletni chłopiec, przedstawi swój talent pianistyczny, który zdobył już ogólne uzna- nie w Wiedniu, w sali galowej gospody „U Siedmiu Książąt Elektorów" na koncercie organizowanym przez Akademię Muzyczną. . Sala gospody „U Siedmiu Książąt Elektorów" wy- pełniła się po brzegi, podobnie jak wtedy, gdy przycho- dzono tam oglądać najbardziej znanych skrzypków cy- gańskich, połykaczy noży, magików przedstawiających grę cieni, wróżbitów czy indyjskich magów. Miejscowa orkiestra odegrała uwerturę, potem Franciszek zagrał koncert Moschelesa i niesłychanie trudne jego wariacje. Po tej karkołomnej gimnastyce pianistycznej członko- wie miejscowego towarzystwa artystycznego, panna Teyber i pan Babbing, odśpiewali duet i koncert za- kończył się swobodną improwizacją młodego pianisty. Na tym koncercie — po raz pierwszy w życiu Fran- ciszka — obecni byli również przedstawiciele prasy węgierskiej. -Entuzjastyczny recenzent gazety „Hazai ós Klilfoldi Tudósitasok" tak pisał: „...w ostatni czwartek udziałem naszym było nie- zwykłe przeżycie: w paradnej sali gospody „U Siedmiu Książąt Elektorów" Franciszek Liszt, jedenastoletni młodzieniec z komitatuł Sopron, wśród ogólnego po- ' Komitat — największa jednostka podziału administracyjno- -terytorlalnego na Węgrzech, okręg. dziwu zaprezentował swe nadzwyczajne zdolności gry na fortepianie. Wielcy naszej Ojczyzny, którzy poczy- tują sobie za obowiązek popierać wszelkie inicjatywy patriotyczne, licznie zaszczycili koncert, przybywając z Pesztu i Budy. Obecna była również płeć piękna obu miast. [...] Urodziwy, złotowłosy młodzieniec zaprezentował taką zręczność, lekkość, precyzję, uczucie, siłę i mis- trzowskie opanowanie techniki, że wszystkich szanow- nych zebranych oczarował i wprawił w podziw. Jego znakomita gra wielu napełniła nadzieją, że na drodze sukcesów artystycznych przynieść może wiele chwały Ojczyźnie naszej. My życzymy owej pięknej duszy do- brego zdrowia i długiego życia za to, że pragnął przed- stawić swój talent przede wszystkim Ojczyźnie, zanim wyruszy do Francji i Anglii, gdzie zapewne przysporzy Węgrom wiele chwały". Przesadą byłoby sądzić, że pomiędzy węgierską lud- nością Pesztu i niemiecką Budy panował nieustanny konflikt. Ludność węgierska i niemiecka żyły z sobą w zgodzie, istniało jednak coś, co jak niewidzialna linia odgraniczało od siebie obywateli obu miast. Prasa nie- mieckojęzyczna milczała na temat ,,węgierskiego kon- certu" (wyłączając przygotowaną przez Millera i Ada- ma krótką notkę redakcyjną), natomiast prasa węgier- skojęzyczna ani słowem nie wspomniała o odbywają- cym się 10 i 24 maja 1823 ,,Intermezzo muzycznym" Franciszka, który grał dwa razy w przerwie przedsta- wienia teatru niemieckiego. Recenzent gazety „Hazai es Klilfoldi Tudósitńsok" nie przybył nawet na kon- cert. Miał za złe młodemu artyście, że rozpoczął wy- stępy słowami „jestem Węgrem", a zakończył je w teatrze niemieckim. Lisztowie spędzili w Peszcie nie- mal cały miesiąc. Franciszek nie opuścił ani jednej okazji, aby popatrzeć na Dunaj, który w Wiedniu był jedynie małą rzeczką, a tu w Peszcie szeroką, toczącą 5* 67 ogromne wody rzeką. Często też przysłuchiwał się grze stale występującego w gospodzie „U Siedmiu Książąt Elektorów" starego Cygana Boki. Po powrocie do Wiednia, ulegając błaganiom Anny, Adam uczynił ostatnią próbę. Napisał jeszcze jedno po- danie. I znów odpowiedź była odmowna. Adam przy- gotowywał się więc do podróży. Wieczór pożegnalny u Ungerów. Cała seria pożegnalnych koncertów w pa- łacach możnych protektorów i skromna, serdeczna uro- czystość u profesora Karola Czernego. Minęły czasy, kiedy chłopiec nieśmiało stąpał po okrytych ochraniaczami dywanach i gdy ogarniała go panika, ponieważ żadne przymilne gesty, jakimi zdo- bywał sobie entuzjastów, a nawet wielbicieli, na pro- fesorze Czernym nie robiły żadnego wrażenia. Franci- szek nie jest już uczniem ani nawet gościem, lecz jak gdyby przyszywanym wnuczkiem, który biegnie do pani Czerny, przytula twarz do pełnego godności obli- cza starej damy i otrzymuje od niej za to rodzynki, przepyszne karmelki, owoce południowe, konfitury, ciasteczka z orzechami i niezliczone rodzaje kompotów, a wszystko to przy akompaniamencie pieszczotliwych zdrobnień i serdeczności. Mamą Czerny nazywa małe- go Węgra Putzi, a w chwilach największej czułości na- wet Zizi. Chłopiec przytula się do starej damy jak roz- pieszczony kociak i ku zdumieniu obu rodzin mówi: „Jesteś naprawdę bardzo miła..." Profesor chce zapro- testować, ale pani Czerny łagodnie przyciąga dziecko do siebie: u nich, na Węgrzech, takie są widocznie zwyczaje. Pożegnanie w domu profesora Czernego. Pan profe- sor wypisuje świadectwo i daje niezliczoną ilość listów polecających. Powtarza głośno wypisane na świadectwie stwierdzenie: chłopiec jest dojrzałym artystą estrado- wym. Jako pianista właściwie nie ma się już czego uczyć. Jego nauki teoretyczne nie są jeszcze zakończo- 68 ne, ale i w nich poczynił wyjątkowe postępy. Profesor milczy chwilę, po czym kładzie dłoń na złotowłosej gło- wie chłopca i mówi z niezwykłą u niego łagodnością: — Niech dobry Bóg ma cię w swej opiece, Zizi! 20 września 1823 roku rodzina Lisztów opuściła Wie- deń. Od Esterhazych otrzymali jedynie służbowe zaświad- czenie, które stwierdzało, że urodzony w Edelstahl (Ne- mesvolgy) 45-letni Adam Liszt wyznania rzymskokato- lickiego od 1801 do 1803 pracował jako pisarz kance- lista, od 1803 do 1808 jako pisarz oficjalista, od 1809 do 1823 jako rachmistrz owczarni, służąc jaśnie oświeconej rodzinie Esterhazych. Po dwudziestu dwóch latach owej służby w zaświad- czeniu nie było ani słowa o uczciwej i wytrwałej pra- cy Adama. Była to tylko „podkładka" do paszportu: nie zbiegły podwładny, ale sługa, który został łaskawie od- prawiony. A u dołu zaświadczenia duża okrągła pieczęć: gryf w złotej koronie, trzymający w szponach jednej nogi miecz, drugiej zaś — trzy czerwone róże. 69 II LE „PETIT" UTZ Rzadkie to zjawisko w Paryżu — marcowy śnieg. Na ulicy rozdeptano go wkrótce, ale w ogrodzie pałacu Noailles grubą białą pierzyną okrywał brązowe tryto- ny, marmurowe ławki, kamienne Afrodyty oraz pogrą- żone w zimowym śnie rzędy drzew i strzyżonych krze- wów. Owego marcowego wieczoru wszystkie okna pałacu Noailles były oświetlone. Po przeszło dziesięcioletniej przerwie książę znowu wydał przyjęcie. Pośród zapro- szonych znalazło się wiele ówczesnych osobistości; hra- bia Artois, młodszy brat nieszczęsnego Ludwika XVI, uważany powszechnie — ze względu na podeszły wiek i słabe zdrowie Ludwika XVIII — za następcę tronu Francji; Talma, znakomity aktor, który wszedł do hi- storii między innymi dzięki temu, że to właśnie on uczył Napoleona retoryki; wdowa po księciu de Berry (księcia zabił w 1820 któryś ze spóźnionych jakobinów); książę Orleański z rodziną, a także bankier Rothschild, świeżo upieczony, lecz bogacący się właśnie książę fi- nansów. Oczywiście przybyli również aktorzy, piękne kobiety, wojskowi, ministrowie, awanturnicy (niejeden z nich był już potęgą polityczną lub miał się nią wkrót- ce stać). Zajeżdżające przed pałac karety przywoziły starą i nową arystokrację oraz obywateli, którzy wpra- wdzie z dumą głosili się synami 14 Lipca, lecz mimo to ze zdumiewającą dokładnością naśladowali ubiór, etykietę, sposób bycia i pozy starej arystokracji. 70 Gospodarz, książę Pauł Francois de Noailles, tego wieczoru kończył siedemdziesiąty piąty rok życia. Wy- soki, przystojny, wciąż jeszcze był uwodzicielskim mężczyzną. Nad szlachetnie wykrojonymi, nieco mięsi- stymi ustami królewski nos, bardzo jasne oczy o niepo- kojąco badawczym spojrzeniu obramowywały ciemne, zrośnięte u nasady nosa brwi; atlety czne ramiona i tors księcia opinał wspaniały jedwabny frak z orderami — zarówno nadanymi mu jeszcze przez Ludwika XV i Lud- wika XVI, jak i tymi, które przypinał księciu Ludwik XVIII. Książę de Noailles uważał to za dobry dowcip. Był człowiekiem, który w jakiś sposób zawsze pozosta- wał w opozycji. W okresie panowania Ludwika XVI nienawidził dworu, królewskich braci — hrabiego Ar- tois i hrabiego Prowansji, i tylko z przekory stanął po stronie rewolucji. Kiedy jednak rewolucja naprawdę się rozpoczęła, wycofał się i wyemigrował. Po dojściu do władzy Napoleona książę natychmiast stwierdził, że na- wet jakobini byli sympatyczniejsi od nadętych i żąd- nych władzy Obywateli. Teraz wreszcie, gdy doczekał się upadku Bonapartego, zmuszony był dojść do wnio- sku, że grzechy wczorajsze były mniejsze od grzechów dzisiejszych, tamte bowiem popełnił genialny bandyta (książę konsekwentnie nazywał tak Napoleona), dzisiej- sze zaś popełnia niedołężny starzec. Wieczór muzyczny u księcia był czymś w rodzaju improwizacji. Zaproszeni zostali pan Bordogni i panna Cinti, maestro Pellegrini i Giuditta Pasta, lecz naj- większą atrakcją wieczoru miał być młody Franciszek Liszt, który w tym czasie usunął w cień nawet opłaca- nych górami złota Włochów. W pałacu Noailles oczywiście nie było mowy o tak surowej etykiecie, jaka panowała w pałacu Metterni- chów. Tutaj nie czekało, się w pokoju dla służby, nie wchodziło się po krętych schodach, nie trzeba było iść przypominającym grobowiec, zimnym korytarzem. Tu- 71 taj Franciszek przysiadł obok księżnej de Berry i roz- mawiał z nią swobodnie, z niemal już męską galanterią wyrażając podziw dla jej sukni, diademu, jedwabnych pantofelków i wachlarza o wartości całego folwarku. A kiedy przyszła jego kolej, chłopiec zajął miejsce na podium. Zagrał parę drobiazgów — niewielkie opusy Hummla i Czernego — po czym rozpoczął improwiza- cję. Gdy ucichły oklaski, gospodarz z niezwykłą ser- decznością i prostotą powiedział: — W nocy wszystkie dzieci powinny spać. — Następ- nie zaś zwrócił się do Adama: — Jeżeli zajęcia panom. pozwolą, proszę mnie odwiedzić jutro w południe. Po znakomitym obiedzie książę zaprowadził gości do najwspanialszej sali pałacu. Biblioteka Noailles cudem pozostała nietknięta. Miliony maleńkich szlifowanych powierzchni szklanych żyrandoli rzucało wokół drżące światło, przeźroczyste szklane krople poruszały się przy każdym, otwarciu drzwi, wydając przy tym delikatny dźwięk, podobny do dźwięku zderzających się z sobą srebrnych dzwoneczków. Pod barokowymi sklepieniami zielone, czerwone, brązowe i śnieżnobiałe grzbiety ksią- żek, błyszczące złote litery na szlachetnej skórze opraw, na środku sali ogromny stół do czytania, na nim glo- bus, wokół niego dwie złote obręcze przedstawiały (we- dług przestarzałej teorii astronomicznej) drogę słońca i księżyca. Z jednej z szaf książę wyjął grubą teczkę, położył ją na stole i zwrócił się do Franciszka: — To przeznaczyłem dla ciebie synku. Mój prezent wymaga pewnych wyjaśnień. — Znowu zwrócił się do Adama: — To jedna z najpiękniejszych pozycji w mo- ich zbiorach. Sztychy według Durera, Holbeina, Lor- raina, Rafaela, Michała Anioła, Rembrandta, Watteau. Chciałbym, aby chłopiec je poznał i polubił. Dzisiejsze czasy powodują stępienie naszych zmysłów. Któż wie dziś, co znaczy — smakować?! Razem z Ludwikiem XV umarł ostatni wielki kucharz, a wraz z nim zaginęły •wszystkie te przepisy i recepty, o których w ogóle war- to mówić! A co się stało z naszym zmysłem powonie- nia?! W moim małym laboratorium chciałbym znowu •odtworzyć te zapachy, którymi wielkie damy zeszłego •wieku doprowadzały mężczyzn do szaleństwa. Niestety, •wszystkie te starania są daremne. Nawet najlepsze mo- je perfumy nie mogą się równać z dawnymi aromatami. "Wstyd mówić przy młodym muzyku, ale zepsuł się rów- nież nasz zmysł słuchu. Delikatny klawesyn zastąpił niezgrabny, gromki fortepian, zamiast dawnych' skrzy- piec w kapeli królewskiej grzmią teraz dzikie rogi i skrzeczące trąbki. Wśród tylu spustoszeń dbajmy przy- najmniej o doskonałość naszego wzroku. Kto nauczy się patrzeć oczami Diirera, Rafaela i Watteau, tego można jeszcze zepsuć prymitywnymi dźwiękami, zatruć jakimś niejadalnym przysmakiem, ale wzroku nie można mu już osłabić. Książę zadzwonił i wydał rozkaz lokajowi: • Teczkę proszę odnieść na kwaterę monsieur Lisz- ta... — znowu zwrócił się do Adama: • Ten drobiazg natomiast chciałbym ofiarować pa- nu (z biurka o niezliczonych szufladkach wyjął opraw- ną w skórę książeczkę) — dziennik, czyli jak się obec- nie mawia: diariusz. Niech pan zapisuje w nim wszyst- ko, co dotyczy chłopca,! naszego młodego artysty. Mo- że kiedyś, gdy będzie już dorosły, z przyjemnością prze- rzuci stronnice, na których uwieńczone zostały jego sukcesy i porażki. Możliwe nawet, że te notatki — nie- zbadane są wszak zrządzenia losu — staną się kiedyś rozdziałem w historii muzyki... Dziennik Adama Liształ 26 września 1823 Szczęśliwie przyjechaliśmy do Monachium. Anna jest nadzwyczaj zmęczona, wiecznie śpiąca. Z Zizi od razu już pierwszego dnia musiałem biegać po mieście., Jest niezmordowany. Monachium ogromnie przypomina mu Peszt. Pałace, pławiska dla kaczek i jarmark bydlęcy na Rynku. Mamy kłopot z naznaczeniem daty koncer- tu. W Monachium przebywa bowiem również Mosche- les i jak się słyszy — mam nadzieję, że to nie nam na złość — daty swojego koncertu jeszcze nie naznaczył. Wypada więc czekać. Byłby to wielki nietakt, gdyby Zizi wystąpił jako pierwszy. 10 października 1823 Od wielu dni nie mam co zapisać. Wciąż tylko nerwy i przerażające sumy w domowej księgowości: codzien- ne wydatki pożerają nasz skromny mająteczek. 18 października 1823 Wczoraj daliśmy pierwszy koncert i ponieważ jesz- cze niewiele się o nas pisze, publiczność nie zebrała się zbyt licznie. Rekompensowała to jednak obecność NaJJ. ' Adam Liszt rzeczywiście prowadził dziennik. Pierwsze zapisy dotyczyły triumfalnej podróży po Niemczech, która przygotowa- ła grunt pod sukcesy paryskie. Dziennik ten oglądał Joseph-Louls d'0rtigue (1802—1866), redaktor „Gazette Musicale", „La France Musicale", ,,Le Menestrel" i innych czasopism muzycznych, l czy- tał nawet niektóre jego fragmenty. Niestety, dziennik Adama Liszta zaginął. Zamieszczony tu tekst jest próbą rekonstrukcji na podstawie korespondencji Adama Liszta, Franciszka Liszta i Ka- rola Czernego, artykułów zamieszczonych w „Augsburger Allge- meine Zeitung", ,,Schwablscher Mercur", „Allgemelne Musikall- sche Zeitung", „Drapeau Blanc", „Etoile", „Cecilie", ,,Mornlng Post", i „Windsor Express", a także wspomnień i zapisków Liny Ramann, Ciaude Rostanda, Jamesa Hunekera, Bruno Yoelckera, Waltera Becketta, Juliusza Kappa, Emila Haraszti l Petera Kaabe ty^—/". --^. „Generał Bas, zaskoczony na swych mocnych pozycjach, .General Bas, zaskoczony na swych mocnych pozycji zostaje przez Liszta pokonany" łoby skorygować wiele taktów, aby osiągnąć czystsze brzmienia. Wszystko jedno, Fótis nawet ze swymi wadami jest człowiekiem godnym szacunku i nie powinno się czy- nić wokół niego jarmarcznej komedii z aktorem, cha- rakteryzacją i drwiącym tekstem. Ale z Berliozem dyskutować nie można! Jedynie on zna żar miłości i nienawiści, a wszelkie perswazje Franciszka i namawianie do umiaru natrafiają na twar- dy opór. Berlioz nie cierpi Fetisa, uważa go za starego, zasu- szonego mamuta, a więc cokolwiek Fetis czyni, mówi czy krytykuje — wszystko to może być tylko zgrzyta- niem zębami zaprzysiężonego wroga. A Franciszek naj- lepiej zrobi, jak przestanie jego, Berlioza, nawracać na Fśtisa i jak najprędzej sporządzi transkrypcję forte- pianową Symfonii fantastycznej, i przygotuje się do wspólnego koncertu. (Franciszek ma się dołączyć do kon- certu, wykonując Konzertstuck Webera, co oznacza, że koncert Berlioza będzie jednym pasmem bisów, za- chwytów i hołdów, składanych nowej muzyce.) Żyją w gorączkowej atmosferze przedkoncertowych prób, pod- czas których Berlioz przeklina, przysięga, klęka przed Franciszkiem, wyrażając w ten sposób podziękowanie za wspaniałą grę, po czym wbiega na podium dyry- genckie, gdzie o mały włos nie rozpętuje bijatyki z Habeneckiem i wreszcie — szczęśliwe zakończenie wszystkich tych zmagań — stoją razem wśród szaleją- cej wokół nich burzy oklasków. Potem spotykają się znowu, ale tym razem okazja jest intymna i wzruszająca: Miss Henrietta Smithsort i Hektor Berlioz przysięgają sobie dozgonną wierność... Franciszka nie może naturalnie zabraknąć na tak pod- niosłej uroczystości. On jako pierwszy — po świeżo zaślubionych małżonkach — wpisuje swoje nazwisko do rubryki księgi ślubów, po czym pyta, czy oblubień- cy nie potrzebują pieniędzy? li — W blasku sławy 161 Berlioz ze wzruszeniem, ale nie bez dumy odrzuca propozycję pomocy: — Moja kariera jest już przesądzona. Widzę przed sobą cel, kroczę ku niemu, a nade mną płynie jak Nike, triumfalna bogini bitew, pani moich zwycięstw: Hen- rietta. Nikt już nie może mnie zatrzymać na mej trium- falnej drodze. Czas... Czas... Czas...! Wszyscy pragną, by poświęcił im choć trochę czasu, ale są przyjaciele, którzy nie zadowalają się tym „tro- chę". Z początkiem 1834 roku Franciszek poznaje księ- dza Lamennais, autora wielu głośnych dzieł religij- nych, zbuntowanego głosiciela rewolucyjnego katoli- cyzmu, którego poglądy zostały wyklęte przez Kościół specjalną encykliką. Lamennais przychodzi dwa—trzy razy w tygodniu, a kiedy pojawia się na progu małego mieszkanka, zarówno Anna, jak i Franciszek mają wra- żenie, że ten drobny, wątły człowiek bez reszty wy- pełnia pokój. Lamennais skromnie siada w kącie i go- dzinami przysłuchuje się ćwiczeniom młodego pana do- mu. Odzywa się jedynie w przerwach, ale Franciszek dobrze wie, że właśnie dla owych przerw Lamennais składa mu wizyty. To, co się wtedy dzieje między ni- mi, jest czymś znacznie więcej niż rozmową. To raczej zapasy. Ksiądz pragnie zdobyć dla swych poglądów je- szcze jedną duszę i wykorzystuje do tego celu cały czar swojej osobowości. Okazuje się, że jest dobrym muzy- kiem, zna się na dawnej i nowej muzyce, zna nie tylko pisarzy kościelnych, ale również dzieła profanów, a kie- dy mówi, przez jego wargi, nozdrza, ręce przebiega drżenie. Są to zapasy, ale siły w nich nierówne. Fran- ciszek broni tego katolicyzmu, który odziedziczył po matce raczej w formie przyzwyczajenia niż przemyśle- nia, i tych kilku — nie przetrawionych jeszcze — za- sad, które przejął z nauk saint-simonistów. 162 Czasem.. Lamennais zabierał młodego przyjaciela na spacery ulicami przedmieścia. Pokazywał mu zatęchłe piwniczne nory, w których spało po dwadzieścia-trzy- dzieści osób podobnych raczej do leżących pokotem po- lan drewnianych niż do żywych ludzi. Pokazywał dzie- ci, które nie umiały jeszcze dobrze mówić, a już musia- ły pracować, pokazywał kobiety, którym nędza odebra- ła przedwcześnie uśmiech, młodość i urodę. I niezmor- dowanie powtarzał: — Ty, artysta, jesteś tylko nędznym pasożytem na organizmie społecznym, jeżeli nie walczysz o człowie- czeństwo, jeżeli chociaż na chwilę zapomnisz o tym, że twoja ręka ma głaskać, gdy miliony zwracają ku tobie umęczoną niedostatkiem twarz, i twoja ręka ma się za- cisnąć w pięść, gdy grozisz tym, którzy są odpowie- dzialni za upadek ludzkości! Czas... Czas... Czas...! Wszyscy pragną, by poświęcił im choć trochę czasu. Zgłasza się także zaniedbany ostatnio niemiecki stolik w Cafś Helder: Hiller, Lenz i Heine. — W jakim to zaułku zabłądziłeś tym razem, drogi przyjacielu? — zapytuje nieco złośliwie Heine. — Bo zaułek saint-simonistów już obszedłeś. Jak słyszę, krą- żysz teraz po ślepych uliczkach nabożnych księżych westchnień? — O ile wiem, ty dokładnie to samo zrobiłeś już przede mną. Ale ja przynajmniej mam nadzieję, że — jak mówił Dante — odnajdę wreszcie prawdziwą dro- gę... — odciął się Franciszek. Na Heinego jednak naprawdę nie można się długo gniewać, na tego przedziwnego kobolda, który zdumie- wa nawet najbliższych przyjaciół, dobrze znających je- go słabości, a w pełnych trucizny listach wysyłanych czytelnikom niemieckim obnaża wszystkie słabostki Pa- ryża. Na Heinego gniewać się nie sposób. Trzeba go 163 przyjąć, jak niezwykłe zjawisko przyrody, jak chmurę, która czasem łagodnym deszczem skrapla ziemię, to znów budzi grozę światłem błyskawicy. I naturalnie kobiety. One również zajmują czas mło- demu artyście, znacznie więcej czasu, niż Franciszek chciałby im poświęcić. Przede wszystkim piękna hrabi- na Adela La Prunarede, która ku najszczerszemu zdu- mieniu całego Paryża zakochała się w młodym mu- zyku. Nic nie pozostało z jej wyniosłości i kokieterii — Adela każdego dnia wymyśla jakiś pretekst, by móc przesłać Franciszkowi bilecik; zresztą nie tylko bilecik; także książki, kwiaty, nuty, wyszywane poduszki, kra- waty, przybory do pisania i w ogóle wszystko, co tra- fia jej do rąk. Franciszek nie jest w stanie uciec od jej podarunków, od jej uwielbienia. Któregoś dnia lokaj przynosi podpisane przez oboje hrabiostwa zaproszenie do ich myśliwskiego zamku w Wogezach. Franciszek nie ma ochoty na wyjazd, a polowania go nie interesują. Nie dysponuje odpowiednim na takie okazje strojem, a poza tym w salonie muzycznym Srar- dów właśnie znowu rozpoczynają się próby z Massar- tem, Franchomme'em i Urbanem. Adela jednak nawet słyszeć nie chce o odmowie. Po- ty namawia go, przekonuje, płacze, błaga, kusi, że Fran- ciszek musi wreszcie ustąpić. — Naturalnie jedzie mój mąż i ciotka Agata. A poza tym zamek będzie pełen gości — rozprasza jego skru- puły Adela i uśmiecha się tajemniczo. Mąż rzeczywiście jest obecny, ciotka Agata również, ale większość gości nie może przyjechać z powodu okropnej pogody, jaka zapanowała nad Wogezami w kil- ka godzin po przybyciu państwa La Prunarede i Fran- ciszka. Sytuacja jak w romantycznej powieści — dzi- kie wycie wiatru w kominkach, szczyty gór ukryte w chmurach, a dookoła zamku morze mgły. Przez dwa dni w pokojach palą się wszystkie lampy. Trzeciego dnia główny łowczy przynosi wiadomość: 164 — Śnieg zasypał jedyną drogę prowadzącą do zamku. Zanim się do nas dokopią, minie pewnie tydzień... Uwięzionym w zamku czas płynie wolno i jednostaj- nie. W ciągu dnia Adela, jej mąż, ciotka Agata i Fran- ciszek grają w wista, o szóstej kolacja, potem w wiel- kim salonie chwila muzyki i około wpół doi dziesiątej wszyscy rozchodzą się do swych pokojów. Nie mija go- dzina, a w ciszy nocnej daje się słyszeć delikatne dra- panie w drzwi Franciszka: Adela. Adela — nieostrożna, głucha na wszelkie argumenty rozsądku, młoda, namięt- na i pełna sił jak amazonka. Kiedy stoi w czerwonym migotliwym blasku płonących na kominku szczap, po- dobna jest do pięknego złotego posągu... Potem przychodzi dzień, a wraz z nim dręcząca nie- pewność: czy domyślają się czegoś? Dobiegający siedem- dziesiątki gospodarz, który podczas gry spod półprzy- mkniętych powiek usiłuje zaglądać w karty przeciwni- ków; roztargniona ciotka Agata co chwila przeliczają- ca pieniądze, ciągle niepewna bilansu finansowego partii. Czy domyślają się? Tymczasem Adela otwarcie wpa- truje się w niego z takim miłosnym oddaniem, że Fran- ciszek najchętniej wstałby od stołu i nie bacząc na śnieg i mróz pomaszerował prosto do Paryża, byleby tylko uwolnić się od krępującej go sytuacji. Ale nowe śnieżyce i coraz większe zaspy czynią całą sytuację beznadziejną. Minął prawie miesiąc, zanim udało mu się wrócić do Paryża. Na stole stos listów i zaproszeń; wśród nich wiadomość od hrabiny Platerowej, która pragnie go nie- zwłocznie widzieć, gości bowiem u siebie pewnego przy- bysza z Polski i Franciszek koniecznie musi go poznać. Większość zaproszeń jest już nieaktualna, ale wieczór u hrabiny Platerowej odbędzie się dopiero za dwa dni. Franciszek zjawia się punktualnie. Już od progu ota- cza go atmosfera dyskretnych niedomówień, co spra- wia, że rumieni się, zażenowany nieco swą sławą uwo- 165 dziciela. Z kłopotliwe} sytuacji wybawia go pojawienie się honorowego gościa wieczoru. Franciszek przypatru- je mu się z uwagą: szczupła blada twarz o delikatnych rysach, duże, smutne oczy i bezkrwiste białe dłonie. Polak jest bardzo elegancki i czuje się, że dbałość o strój nie wynika u niego z próżności czy chęci podporządko- wania się kaprysom mody, lecz stanowi wewnętrzną potrzebę. Kiedy wyciąga do Franciszka dłoń, na jego bladej twarzy wykwita uśmiech: — Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. Moje na- zwisko: Chopin, Fryderyk Chopin. A potem następuje długi, serdeczny uścisk dłoni. — I ja bardzo się cieszę, naprawdę, bardzo się cie- szę — powtarza Franciszek. W ciągu wieczoru Chopin rozkręca się nieco, szcze- gólnie gdy okazuje się, że większość gości to Polacy. Smutny, delikatny młodzieniec — Franciszek odnosi wrażenie, że są rówieśnikami — zmienia się w rozba- wionego chłopca: sporządza obecnym karykatury, opo- wiada jakąś wesołą historię, wreszcie siada do fortepia- nu. Parę minut improwizuje, po czym prosi' panią do- mu, by kazała pogasić wszystkie światła. Pozostaje tyl- ko jedna świeca płonąca w końcu sali. Chwila ciszy i. Chopin zaczyna grać. Jego muzyka to muzyka samot- ności i nocy. Przerażenie i strach przed czymś, co nad- chodzi, a co nie ma ani kształtu, ani nazwy i tylko zbliża się powoli jak obłok. Snuje się melodia tak de- likatna, pełna smutku i bojaźni, jakby to był głos du- szy przejętej trwogą przed nieznanym. Franciszek pod- daje się jej ulotnemu czarowi, pewny, że nie można jej zapisać, co najwyżej wyśnić, wymarzyć... Ale nie, ta finezyjna skomplikowana muzyka ujęta jest w precy- zyjną formę — przypomina cudowny zegar, którego wszystkie kółeczka idealnie pasują do siebie, razem tworząc genialny mechanizm... Naturalnie, towarzystwo nie pozwala muzykowi odejść od fortepianu. Co jest tym dziwniejsze, że Cho- 166 pin nie ucieka się do żadnych przyciągających publicz- ność efektów. Gra cicho, a mimo to oczarowuje słucha- czy. Oczarowuje także Franciszka. Wkrótce pomiędzy obu muzykami zawiązuje się prawdziwa, głęboka przy- jaźń. Stają się nierozłączni. W paryskich salonach na- zywa się ich „parą dioskurów". Przyjaźni tej nie osłabi- ła nawet wielka miłość Franciszka do hrabiny Marii d'Agóult, która już wkrótce miała wkroczyć w jego ży- cie i zapanować w nim na dziesięć burzliwych, boga- tych w wydarzenia lat. Hrabina Maria d'Agoult była córką hrabiego de Fla- vigny, potomka starej arystokratycznej rodziny francu- skiej, jednej z tych, które w obawie przed wielką re- wolucją uciekły za granicę. Hrabia Flavigny, podówczas młody i przystojny kawaler, znalazł się wraz z wieloma innymi emigrantami w zasobnym i bogatym wolnym mieście Rzeszy Niemieckiej, we Frankfurcie nad Me- nem. Wkrótce jednak popadł w kłopoty. Burmistrz Frankfurtu wydał rozkaz zaaresztowania wszystkich, którzy zajęli się werbowaniem żołnierzy do oddziałów kontrrewolucyjnych dla księcia Ludwika de la Tre- mouille. W ten sposób trafił do więzienia również hra- bia de Flavigny. Od więzienia i niepewnego losu ura- towała młodego emigranta piękna osiemnastoletnia cór- ka wpływowego i arcybogatego frankfurckiego bankiera, Maria Bethmann, która poszła do więzienia z zamiarem pozostania w celi hrabiego aż do jego uwolnienia. Nie mając wyboru, ojciec Marii nie tylko doprowadził do uwolnienia hrabiego, ale też wyraził zgodę na małżeńst- wo córki z przystojnym Francuzem. W 1809 roku, gdy Napoleon był u szczytu władzy, hrabia de Flavigny wrócił do kraju, zakupił piękną posiadłość Martier w Touraine, skąd zresztą pochodzili jego rycerscy przod- kowie. Tu wyrosła dwójka dzieci — Maurycy i Maria. Dziewczynka od trzynastego roku życia była skończoną pięknością i podbijała serca wszystkich. Po śmierci hra- biego de Flavigny wdowa z dziećmi przeniosła się do IWt rodzinnego Frankfurtu. Uroczy podlotek wcześnie za- czął bywać w świecie, przysparzając matce niemało kło- potów swym ekstrawaganckim zachowaniem. Pragnąc nieco przyhamować bujny temperament córki, hrabina Flavigny postanowiła wysłać ją do szkoły klasztornej Sacre Coeur. Po niespełna roku Maria wróciła do do- mu i znowu zaczęła bywać. Piękna, bogata, czekała jed- nak aż pięć lat na właściwego kandydata na męża. 'Wy- bór rodziny padł na starszego od niej o przeszło dwa- dzieścia lat pułkownika kawalerii, potomka rodziny o dużych koneksjach, hrabiego d'Agoult. Urodziwszy troje dzieci, dobiegająca trzydziestki hrabina Maria na- dal była piękna. Smukła, jasnowłosa, o alabastrowej cerze i wykwintnej elegancji wydała się Franciszkowi najpiękniejszą spośród wszystkich kobiet, jakie znał. Obaj przyjaciele, Liszt i Chopin, otrzymali zaprosze- nie do pałacu d'Agoult. Na zaproszeniu Chopina wid- niał oficjalny podpis: Comtesse d'Agoult. Na liście Frań-. ciszka jedynie: Maria. Około godziny dziesiątej wszystkie trzy salony wy- pełniły się, i pani domu, nie bez pewnych skrupułów — wszyscy wiedzieli, jak bardzo wielki artysta stroni od publicznych występów — poprosiła Chopina, by zagrał dla zebranego towarzystwa. Maria podeszła do fortepia- nu, sama poprawiła poduszki na krześle, zdjęła bogatą złoto-zieloną narzutę, po czym skinęła na służbę, by po- gasiła lampy. Chopin nie czekał, aż zrobi się zupełnie ciemno. Zaczął grać, a grał z takim natchnieniem, ja- kie rzadko dane jest nawet największym artystom. Franciszek zrozumiał, że istotą Chopinowskiej muzyki jest tęsknota za ojczyzną, dojmująca tęsknota, której nie potrafi zagłuszyć barwne i bogate w wydarzenia życie paryskie. Teraz Chopin gra, a Franciszek wie, że jego muzyka opowiada o dalekiej Polsce, do której droga powrotu jest przed Chopinem zamknięta na zawsze. Oklaski. Franciszek stoi obok fortepianu. Nagle czu- je, że ktoś chwyta go za rękę i słyszy szept Chopina: 168 — Usiądź na moim miejscu i zagraj jeszcze raz to samo co ja. Powtórnie rozbrzmiewa ten sam nokturn. Franciszek zmusza swe silne jak stal dłonie, by dotykały klawi- szy z tą samą delikatnością, z jaką dotykały ich palce Chopina. Jego niezawodna. pamięć nie myli ani jednego dźwięku, ani jednego akcentu, przedłużonej lekko pau- zy: rytm kołysze się tak samo swobodnie jak rytm Cho- pina. Melodia brzmi równie śpiewnie i namiętnie i sły- chać w niej ten sam stłumiony szloch, co wtedy, gdy wyczarowywał ją z instrumentu Chopin. Po chwili zapalają się lampy i ku niemałemu zdzi- wieniu wszystkich zebranych za oklaski dziękuje — Franciszek. Dopiero teraz wybucha prawdziwa owacja, obaj mu- "y^y — Franciszek i Chopin — stają obok fortepianu, szczęśliwi jak chłopcy, którym udał się psikus. Teraz czas upływa Franciszkowi bardzo szybko. Wspólny koncert z Chopinem i skrzypkiem Ernstem, wielki wieczór muzyczny u hrabiny Platerowej, na któ- rym Chopin, Hiller i Liszt grają własne wariacje na te- mat melodii Jeszcze Polska nie zginęła. Dowcipna pani kasztelanowa zapytana, co myśli o występujących u niej muzykach, mówi żartobliwie: „Gdybym była młodsza, Hillera wybrałabym na męża, Chopina na przyjaciela domu, Liszta zaś na kochanka!" Zdanie to obiega cały Paryż. Potem w sali Favarta koncert z nieocenionym, sza- lonym Berliozem. Występują siostry Grisi, Urhan, Cho- pin i Liszt. Równocześnie długie, przeciągające się do północy dzikie dyskusje w redakcji „Journal des De- bats", gdzie Hektor Berlioz od niedawna „zajął" rubry- kę muzyczną. A wcześniej jeszcze jeden wspaniały kon- cert: Chopin, Hiller i Liszt grają koncert Bacha na trzy fortepiany. Wkrótce Franciszek otrzymuje królewski podarunek: Chopin dedykuje mu zbiór etiud. Natural- 169 nie, trzeba je natychmiast zaprezentować publiczności. A obok tego wszystkiego, a raczej ponad tym wszyst- kim — miłość. Hrabina Maria d'Agoult — Maria. Nie ma dnia, by nie pisali do siebie, by nie wypisywali ca- łych ustępów z Musseta, z Fausta, z Dzwonnika z No- tre-Dame, z Wertera. Maria prosi o pozwolenie odwie- dzenia domu Lisztów, chciałaby bowiem poznać kobietę, która wydała na świat Franciszka Liszta. Życie upływa w przerażająco szybkim tempie. 12 kwietnia 1834 Franciszek przyjeżdża na niewielki folwark. La Chenaie położone jest daleko, co najmniej o godzinę marszu od najbliższej gminy — Saint-Pierre. Wokół spalona słońcem trawa, ponure skały, kilka drzew drżących w chłodnym wietrze, który nieustannie świszczę nad Bretanią. Franciszek nie rozpakowawszy jeszcze bagażu, siada i opisuje Marii swoje nowe otoczenie: „Jestem w domu mego dobrego gospodarza, abbe La- mennais. Dom nie jest ani nowy, ani specjalnie ładny, ale dosyć wygodny. Jadalnia i bawialnia znajdują się na parterze, nasze pokoje na pierwszym piętrze. Jest tu jeszcze jedno pomieszczenie z dużą wnęką biblioteczną (zresztą cały dom zawalony jest książkami), które zaj- muje pan Bore, sławny profesor i bibliotekarz. Na dru- gim piętrze maleńkie celki; mieszkają w nich trzej mło- dzi ludzie. Są to chyba uczniowie, jeszcze bardzo mło- dzi..." Lamennais wielokrotnie podkreślał, że Kościół po- zbawił go praw kapłańskich: prawa odprawiania mszy, spowiadania, odpuszczania grzechów i udzielania sa- kramentów. Ale Franciszek jest niewzruszony — prag- nie opowiedzieć wszystko szczerze i dokładnie, tak jak się to robi przy konfesjonale. Muszą jednak czekać do północy; wtedy wreszcie zostają sami. Lamennais kiwa głową: 170 — Możemy rozpocząć. Franciszek siedzi pochylony, z twarzą ukrytą w dło- niach; widać tylko jego gęste jasne włosy: — Ojciec zna Marię... — Znam. — Może nawet lepiej niż ja... Na ciemnej twarzy abbe uśmiech: — Nie sądzę, synu, miłość jest lepszym kluczem niż wszystkie nauki teologiczne razem wzięte. Franciszek podnosi głowę: — Ojciec wie, że się kochamy? —Ł Nie wiem, synu. Wiem tylko, że wierzycie w to, ze się kochacie. Franciszek znowu ukrywa twarz w dłoniach i rozpo- czyna spowiedź: — Właściwie boję się tej kobiety i bałem się jej od pierwszej chwili. A jednocześnie kocham ją. Kocham ją, odkąd ją ujrzałem. Miesiącami omijaliśmy się, jak to czynią szermierze, którzy pragną rozpoznać swoje sła- be punkty. Moją słabością jest próżność, ojcze. Jestem próżny, i to o wiele bardziej niż inni. Maria okazała się dobrym szermierzem: natychmiast odnalazła ten mój słaby punkt. Czasami miałem wrażenie, że cały świat uważa mnie za artystę, tylko jedna Maria — nie. Nie dostrzegała również innych moich zdolności. Kiedy źle użyłem jakiejś cytaty, często mnie poprawiała, a na- wet wyśmiewała: „Czemu pan cytuje, skoro nie zna pan nawet podstawowych elementów składni łacińskiej". W takiej sytuacji mężczyzna gotów jest czynić rzeczy niemożliwe: w tajemnicy zacząłem uczyć się łaciny i włoskiego, pożyczyłem od Berlioza, a właściwie od Henrietty dzieła Szekspira, gramatykę i słownik angiel- ski. Ale powiadam ojcu: literatura jest najniebezpiecz- niejszą przygodą na świecie. Kiedy czyta się Szekspira, wypada zajrzeć do Miltona, stamtąd już tylko krok do Swifta, Defoe i naturalnie Byrona. Byrona, który opętu- je człowieka i pochłania go całkowicie... Od Dantego 171 tylko krok do Petrarki, a potem do Ariosta i Tassa. Nie- bezpieczna to przygoda, szczególnie dla takiego człowie- ka, ojcze, który jednocześnie studiuje Fausta, partyturę Berlioza, niewinnie wyglądające, a całkowicie nowator- skie dzieła Chopina, symfonie Beethovena i niezwykłe, zagadkowe utwory Paganiniego. Niekiedy o świcie książka wypadała mi z ręki, wszędzie dokoła mnie le- żały dzieła Woltera, Rousseau, Saint-Simona, Moliera, Diderota, D'Alamberta, Pascala, Hegla, Kanta i Schel- linga, a ja czułem, że zaczyna mnie ogarniać szaleństwo. Następnego dnia przychodziłem do pałacu d'Agoult i w obecności Marii cała moja świeżo zdobyta mądrość ulat- niała się, bo ze zmęczenia nie potrafiłem ani myśleć, ani mówić. Ale wszystko to było jedynie początkiem próby, na jaką zostałem wystawiony. Dopiero tam, w pałacu d'Agoult, poczułem to, czego nie poczułem nigdy do- tąd — ani u hrabiny Platerowej, ani u księcia Radzi- wiłła, ani u hrabiego Apponyi, ani u księżnej Duras. Dopiero tam uświadomiłem sobie, że dom hrabiowski' posiada tysiące zwyczajów i przykazań, których nigdzie nie można się nauczyć, o które nie wypada nawet py- tać, z tą wiedzą bowiem trzeba się urodzić — co wy- raźnie dała mi do zrozumienia wyniośle podniesiona głowa starej hrabiny Flavigny i hrabiego Maurycego Flavigny, brata Marii. Maria poprawiała mnie, ale choć robiła to niezwykle delikatnie, ja odczuwałem to za- wsze jak policzek. A potem znudziło mi się to wszystko i pewnego dnia po prostu nie poszedłem z wizytą do pałacu d'Agoult. Trzeciego dnia zjawił się posłaniec z listem, nie od Marii jednak, lecz od starej hrabiny. Odpisałem najdelikatniej, jak potrafiłem, ale odpowiedź była w sumie nieuprzejma — nie przyjdę. W tydzień później spotkałem przypadkiem hrabiego Maurycego, który zagadnął mnie: — Dawno nie widzieliśmy mistrza... — Pan hrabia mnie zawstydza. Nie zasłużyłem sobie 172 na to zaszczytne miano, które należy się Beethovenowi, ale nie mnie. — Nie kłóćmy się o miano. Pozostańmy przy istocie sprawy: pan omija nasz dom. — Proszę o wybaczenie, ale jestem niezmiernie za- jęty: ćwiczę, udzielam lekcji, komponuję (na to słowo położyłem lekki nacisk) i uczę się, by nadrobić wszyst- kie moje niezliczone braki, których istnienie spostrze- głem właśnie w towarzystwie państwa. Maurycy skłonił się elegancko, ja i Heine, który mi wówczas towarzyszył, również unieśliśmy cylindrów i poszliśmy dalej. Heine naturalnie zaciekawił się: „Kim był ten goguś?" O, niezbadane drogi naszej duszy! Niech sobie ojciec wyobrazi, że poczułem się urażony, iż Hei- ne wyraził się z lekceważeniem o kimś, kto jest bliski osobie, którą ja uważam za bliską. Następnego dnia kil- ka słów skreślonych ręką Marii: „Chciałabym poznać naszego rodaka, Heinricha Heinego. Proszę przyprowa- dzić go ze sobą w czwartek..." I wtedy popełniłem pier- wszą w życiu zdradę. Maria, po matce Niemka, nazy- wała mnie swym rodakiem. Przedstawiała mnie jako Niemca, człowieka porządku, kwiat na bagnie bałaga- niarskiego Paryża. Popełniłem zdradę, bo przyjąłem ro- lę „rodaka" i nigdy ani jednym słowem nie sprosto- wałem, że jestem Węgrem. Zgodziłem się być Niem- cem i oczywiście zgodziłem się przedstawić Heinego na wieczorze w pałacu d'Agoult. Tym razem również zapo- wiedziano, że „będziemy niemal całkiem sami", i rze- czywiście — zebrało się zaledwie sześćdziesiąt osób. Na- turalnie brylował Heine, i to tym bardziej, że w osobie Marii znalazł wspaniałą partnerkę do swego ' popisu. Uszczęśliwiony odniesionym sukcesem, lecz wciąż je- szcze niesyt chwały, kiedy zaczęło mu już brakować konceptu, sięgnął po najtańszy sposób wywoływania salw śmiechu — upatrzył sobie ofiarę i jął ją ośmieszać wobec całego towarzystwa z większym lub mniejszym 173 taktem. Obiektem jego kpin stałem się ja. W tej sy- tuacji mogłem zrobić tylko jedno — po angielsku ulot- nić się. Następnego dnia kamerdyner hrabiostwa d'Agoult przyniósł bilecik: „Czekam na pana!" Wezwanie Marii brzmiało jak rozkaz, niezwłocznie pośpieszyłem więc do pałacu. — Dlaczego pan mnie wczoraj zranił? — Nie wiem, czym mogłem panią zranić, ale w każ- dym razie proszę o wybaczenie! — Zranił mnie pan, drogi przyjacielu, tym, że bez słowa pożegnania opuścił pan pałac. — Walkę z Heinem mogłem jedynie przegrać. Nie chciałem być pokonany na pani oczach. — Sprawił mi pan ogromną przykrość. — Ale nie rozumiem, dlaczego. — Pan odwiedza nas teraz tak rzadko... Przez cały tydzień cieszyłam się, że znowu się spotkamy... Serce zaczęło mi mocniej bić, ale jednocześnie gdzieś w głębi duszy jakiś głos ostrzegał mnie: to gra. Nie- bezpieczna gra. Nie wolno się w nią włączyć. Nawet jeżeli ona teraz mówi poważnie. Zresztą na pewno mó- wi śmiertelnie poważnie, ale i tak nie wolno ci dotknąć jej ręki. Wtedy jednak stało się coś, czemu nie potrafi się oprzeć żaden mężczyzna: Maria zaczęła płakać. Nie łkała, nie szlochała, nie rzuciła mi się na szyję, tyl- ko stała, a z jej szeroko otwartych oczu płynęły łzy. Stałem przez chwilę nieporuszony, po czym podałem jej ramię i podprowadziłem do fotela. Spojrzała na mnie: — Pocałuj mnie, przyjacielu, jak siostrę, w czoło i w policzek. Bardzo pana potrzebuję... Pocałunek rzadko bywa taki, jaki się zaplanowało, więc i teraz nie był to pocałunek braterski, tylko sza- leńcze, dzikie pieszczoty. Naturalnie spotkaliśmy się na- stępnego dnia i znowu następnego. Planowaliśmy wspól- ne dni, godziny i minuty, wymyślając najróżniejsze, naj- dziwniejsze preteksty. Tah. więc nie zaskoczyło mnie zaproszenie na przejażdżkę powozem z Louison i jej nurse do posiadłości hrabiostwa Ch&teau de Croissy, za Laskiem Bulońskim, gdzie znajdował się niewielki pa- łacyk i park. Podwieczorek podano na tarasie. Pogoda była prze- śliczna. Chorowita, wielkooka Louison poprosiła o po-» zwolenie pobawienia się piłką ze swoją nurse. Maria udzieliła pozwolenia. Uderzenia spadającej na ziemię piłki, dziecięcy śmiech i niewyraźne, angielskie słowa nurse odpływały coraz dalej i dalej. — Czy nie zagrałby mi pan czegoś? — Bardzo chętnie... Maria wiedziała to, o czym ja nie miałem pojęcia — że rodzina zaczyna bywać w Chateau dopiero od maja. W domu nie było żadnej służby, jedynie ogrodnik, któ- ry mieszkał w małym domku w głębi parku. Wspina- liśmy się po wygiętych marmurowych schodach, dłoń Marii spoczywała na moim ramieniu, ja obejmowałem jej kibić. Już nie pamiętam, czy nie mogliśmy znaleźć pokoju muzycznego, czy może nie chcieliśmy go zna- leźć... Pamiętam tylko, że później znowu siedzieliśmy na tarasie i Maria powiedziała bardzo zdecydowanym głosem: — Wreszcie odnalazłam cel życia. Upojony miłością człowiek nie potrafi myśleć o ni- czym innym. Radosne odurzenie ciała, pragnienie i za- spokojenie pragnienia zagłusza wszelkie myśli. Dopiero po tygodniu niby zasłyszana gdzieś melodia przypom- niały mi się tamte słowa. — O jakim celu życia mówiłaś wtedy na tarasie? — Muszę uporządkować swoje życie. Nie chcę się ani ukrywać, ani kłamać. Nie chcę grać roli cudzołoż- nej bohaterki z tanich powieści. — Co więc postanowiłaś? — Nie rozumiem, jak w ogóle możesz o to pytać? — w jej spojrzeniu było wyzwanie. — Jestem twoja. I przyjdzie taka chwila, że opuszczę dom, rodzinę i pój- dę za tobą. — Dokąd? — spytałem i natychmiast pożałowałem swego pytania. — Dokąd? — głos Marii stał się twardy i nieprzy- jazny. — Takie pytanie może zadać tylko głupi drobno- mieszczanin, który żeni się dopiero wtedy, gdy ma już wszystko: meble, wyprawę i błogosławieństwo rodzi- ców. Dokąd?... — powtórzyła z drwiną. — W świat. Jak myślisz, czy Renę, Adolphe, Obermann albo Werter za- pytaliby damę serca: dokąd? A więc powiem ci: w nę- dzę, ale i w sławę, do chaty albo na tron królewski... Przyklęknąłem przed nią, pocałowałem obie jej dło- nie, oczy i gniewne usta, które przez chwilę broniły się, zanim złączyły się z moimi. — Jestem do twojej dyspozycji. Mario, zrobię wszy- stko, czego tylko sobie życzysz. Następnego dnia znowu pojechaliśmy do Chateau i następnego dnia znowu. Nie chcę nadużywać cierpli- wości ojca, nie będę więc wymieniał wszystkich tych miejsc, w których chroniliśmy się ze swą miłością... Opowiedziałem o wszystkim matce. A' ona tylko ki- wała głową: — Wiedziałam, że tak będzie. — Wiedziałaś? Przecież rozmawiałaś z Marią tylko raz czy dwa razy... — Wiedziałam, synku — matka uśmiechnęła się smu- tno. — I teraz możesz zrobić tylko jedno. Jesteś męż- czyzną. Musisz przyjąć tę kobietę razem z jej wadami i urokami... Następnego dnia w Chateau powiedziałem Marii, ze moja matka wie o nas i nie sprzeciwia się naszej spra- wie. Maria wypuściła trzymaną w ręce filiżankę, po czym odchyliła do tyłu swą piękną głowę i zaczęła się głośno śmiać. Z trudem powstrzymując śmiech, zapyta- ła: — Słowem, mama nie ma nie'przeciwko temu? 176 —— Nie, Mario. — A właściwie na co twoja mama wyraża swoją zgodę? — Naturalnie na nasze małżeństwo... Maria spoważniała, chwilę w milczeniu patrzyła przed siebie, po czym opierając się o poręcz tarasu, zawołała w stronę ogrodu: — Louison!... Louison... Louison...! Z daleka doleciał nas głos dziecka: — Już idę, mamo! — Pośpiesz się, córeczko, bo się chmurzy... Maria powoli odwróciła się w moją stronę: — Nie chcę być twoją żoną. Zapamiętaj: hrabina d'Agoult nigdy nie zostanie panią Liszt. Spowiedź zakończyła się o świcie. W pokoju zapadła długa cisza. — Tak chciałbym żyć uczciwie... — powiedział ze smutkiem Franciszek. — Czyste życie musimy tworzyć sobie sami, własny- mi siłami — odrzekł surowo ksiądz Lamennais. Spali zaledwie parę godzin, kiedy do drzwi Francisz- ka rozległo się pukanie: — Człowieku, obudź się... wyruszamy! Franciszek pośpiesznie umył twarz i wypił kubek zsiadłego mleka. Przed wymarszem Lamennais odmówił krótką modlitwę, po czym wyruszyli szybkim marszem drogą wiodącą w stronę Saint-Pierre. Franciszek czekał wyroku, rady, nagany, ale abbe nie powiedział ani sło- wa, tylko gdy zeszli ze wzgórza, jeszcze bardziej przy- spieszył kroku. Minęli Saint-Pierre, potem niewielki la- sek, w którym stały spalone słońcem bretońskie dęby korkowe, i przecinając zapuszczoną winnicę, dotarli wreszcie do maleńkiej chatki, ukrytej w niewielkim za- głębieniu terenu. Chatka zbudowana była z nieociosa- nych kamieni tak nieudolnie, że wokół okien i drzwi pozostały duże szpary; wykonane z piasku lub drob- nych kamyczków uszczelnienie dawno się już wykru- 12 — W blasku sławy 177 szyło pod wpływem silnie wiejących w tej okolicy wia- trów. W domku znajdowało się kilka prostych mebli — ława, stół na krzyżakach i przykryte baranią skórą le- gowisko. Gdy weszli do domku, od stołu podniósł się na ich powitanie wychudzony starzec. — Niech będzie pochwalony, przewielebny ojcze... — Na wieki wieków — odpowiedział Lamennais i wyciągnął spod płaszcza chleb, owczy ser i suszoną rybę. Człowiek nie czekał na zaproszenie, tylko natychmiast zaczął jeść. Lamennais nie przeszkadzał mu w jedzeniu ani jednym słowem, dopiero gdy starzec skończył i po- zbierał okruchy, powiedział: — Na zdrowie! Przez chwilę w domku panowała cisza. W pamięci Franciszka ożyły dawne dziecięce wspomnienia: Dobor- jan... Wieś... Tabory cygańskie... Ale nie pamiętał, by kiedykolwiek spotkał się z tak przerażającą nędzą i bez- nadziejnością. Ciszę przerwał Lamennais: — Mój młody przyjaciel przybył z daleka tylko po to, by wysłuchać pańskiej historii. Zmęczony jedzeniem starzec poprosił o pozwolenie po- łożenia się, legł na baraniej skórze, spod której ster- czały wyschnięte pęki trawy, i rozpoczął opowieść: — Przybyłem tu, a właściwie uciekłem z daleka, aż z Lyonu. Cztery tygodnie temu — starzec zmarszczył czoło, jak gdyby usiłując sobie coś przypomnieć — a może już pięć... Wszystko zaczęło się od tego, że nasza sąsiadka Maria, Włoszka, zajrzała do nas wieczorem i zapytała, czy nie mamy czegoś do jedzenia, choćby kawałka chleba. Jej mała córeczka Luiza jest bardzo chora — od dwóch dni obie nic nie jadły. Daliśmy, co było, ale sami mieliśmy niewiele. Następnego dnia Ma- ria wyszła żebrać na ulicę. Nie poszczęściło się jej. Zła- pano ją, oskarżono o złodziejstwo i zamknięto w karce- rze. Luiza pozostała w domu sama. Była dzieckiem nie- ślubnym, nie miała ani ojca, ani rodzeństwa. Sąsiedzi, 178 ciężko harujący od świtu do nocy, nie mogli pamiętać o pozostawionym samotnie dziecku. Następnego dnia Marię wypuszczono, ale kiedy wróciła do domu, zasta- ła dziecko martwe. Umarło z głodu. Łagodna zwykle Maria, teraz w przypływie rozpaczy porwała ciało có- reczki i głośno szlochając, wybiegła na ulicę. Natych- miast ze wszystkich stron zbiegły się kobiety, otoczyły ją, niektóre może nawet próbowały ją uspokajać. Jed- nakże wściekłość i rozpacz Marii zaczęły udzielać się i innym. Kobiety położyły zmarłe dziecko na przeście- radle i poszły do prefektury poszukać winnego tej śmierci. Niczego jednak tam nie wskórały. Żandarmi zaczęli strzelać i rozpędzili je. Kobiety powróciły do swoich domów, ale ich wściekłość i gniew nie wygasły, przeciwnie — płomień buntu rozszerzył się na męż- czyzn, którzy nazajutrz oświadczyli w fabrykach, że żądają podniesienia zapłaty. Rozpoczęto pertraktacje z tkaczami, ale tylko po to, by zyskać na czasie, jed- nocześnie bowiem natychmiast posłano do sąsiedniego miasta po dodatkowy oddział żandarmów, a na bra- mach fabryk pojawiły się żelazne sztaby i ogromne kłódki. Wkrótce w dzielnicach bogatych pojawili się uzbrojeni po zęby żandarmi. Pilnowali każdego domu... My nie byliśmy uzbrojeni, ale byliśmy głodni. Rzuci- liśmy się na nich z gołymi rękami. Zaczęli strzelać, a gdy skończyły im się naboje, próbowali walczyć bag- netami. Niedługo jednak. Ruszyliśmy na nich i za- płaciliśmy im za wszystko... Mieszkańcy dzielnicy bo- gatych zaczęli w popłochu uciekać, jak kto mógł — kon- no, wozami, w karetach. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy ich wszystkich pochwycić, bo powozy po brzegi wy- pakowane złotem, srebrem, meblami, ubraniami i ży- nością posuwały się bardzo wolno. Moglibyśmy to zro- bić, ale było z nimi tyle dzieci, a my nie chcieliśmy powtórzyć betlejemskiej rzezi niewiniątek... Fabryki i wielkie, przestronne domy bogaczy stały przed nami otworem. Nawet opróżnione spiżarnie kryły w sobie 179 niemałe skarby. Była w nich mąka, olej, sól i cukier — przysmak, który nasze dzieci znały tylko ze słyszenia... Całe worki cukru! Trzeciego dnia wojsko otoczyło miasto. Tak wojowni- cze dotąd kobiety wpadły w popłoch: niech kilku sta- rych tkaczy wyjdzie i postara się dojść z władzą do po- rozumienia. Wyszli, ale nigdy już nie wrócili, zatrzyma- no ich jako zakładników. Rozpoczęło się oblężenie Lyo- nu. Zamknięci w mieście, nie mieliśmy nic do stracenia, walczyliśmy jak wściekłe wilki. Naszą bronią były no- że, siekiery, pałki i żelazne, ostro zakończone sztache- ty wyrwane z ogrodzeń wokół domów bogaczy. Roze- braliśmy te ogrodzenia, uzyskując z nich tysiące lanc. To przerażająca broń w rękach tego, kto ma odwagę chwycić ją mocno obiema rękami i wypuścić dopiero wtedy, gdy śmierć wytrąci mu ją z ręki. Oblężenie trwało cały tydzień. Od kuł armatnich waliły się domy. Zatłoczone podwórka, gdzie zebrała się bezbronna lud- ność, ostrzeliwano z kartaczy. Zginęły tysiące kobiet i dzieci... Lamennais pyta: — Dlaczego i jak pan uciekł? — Oskarżenie przeciw mnie było takie, że należałem do przywódców rewolucji. Nie znaleźli mnie, więc zo- stałem skazany na śmierć in contumatiam. Ukrytego po- śród innych trupów wykradli mnie grabarze i wywieźli cztery mile za miasto, gdzie znajdował się grób zbio- rowy. Od tamtej pory ukrywam się. Doszedłem aż tu- taj... Moje życie jest w rękach księdza. W milczeniu wracają do domu. Przy kolacji Lamen- nais powiada: — Jednym z gwoździ Krzyża Chrystusowego jest ludzki egoizm. — Powinienem dać koncert na ich wspomożenie — mówi Franciszek po dłuższej chwili milczenia. Abbe zagniewany potrząsa piękną, jakby odlaną z brązu głową: 180 — Ty, synku, nie rozdawaj jałmużny. Jesteś im wi- nien coś więcej. Zachowaj pamięć o nich w sercu i uwiecznij ich tak, by inni ujrzeli i usłyszeli to, o czym ty usłyszałeś, aby zawsze płonęło czerwone jak krew słowo: Lyon! Pisząc swój nowy utwór, Lyon, w którego podtytule umieścił hasło bojowników lyońskich „Żyć pracując — albo umrzeć walcząc", próbował Franciszek w formie symfonii (na razie jednak tylko w wersji fortepiano- wej, nie ufał bowiem jeszcze swym umiejętnościom w dziedzinie orkiestracji) odmalować walkę robotników lyońskich. Całą swą energię skupił na pracy i nagle Paryż wydał mu się dziwnie obcy i daleki, wcale za nim nie tęsknił i jeśli było mu czegoś brak, to książek i szkiców, a także dyskretnej obecności matki. O swym związku z Marią myślał jak o czymś odległym, niemal nierzeczywistym... Był pochłonięty pracą do tego stopnia, że Lamennais od czasu do czasu siłą odrywał go od biurka i zabie- rał z sobą na nie kończące się spacery po okolicy. Naj- częściej szli w stronę wzgórza Sainte-Genvićve. Stała tam stara kapliczka, opuszczona i zaniedbana. Jedyną jej ozdobą była grubo ciosana w drzewie figurka Ma- donny o surowej, twardej twarzy bretońskich chłopek i żylastych dłoniach, którymi obejmowała nędzne cia- ło Chrystusa zdjętego z krzyża. Lamennais wchodził do środka, klękał i pogrążony w żarliwej modlitwie nie słyszał poświstywania wiatru w okiennych szparach ani skrzypienia ciężkich drzwi. Zapominał także o obec- ności Franciszka. Tego dnia był bardziej rozmowny. Z proroczym ogniem w oczach opowiedział Lisztowi pewne swe wi- dzenie, które nawiedzało go od lat: — Zdarzyło się w najciemniejszą z trzystu sześćdzie- sięciu pięciu nocy roku, że zebrało się razem siedmiu królów, by postanowić w sprawie ludzi i władzy. Naj- potężniejszy król podniósł kielich, w którym czerwie- 181 niało nie wino, lecz krew umęczonych ludów, i powie- dział: „Niech przeklęty będzie Chrystus, który z po- wrotem wolność sprowadził na ziemię. Czy bowiem ktoś się przeciwko nam buntował przed przyjściem Chrystu- sa? Jego religia zrzuca nas z tronów. Zniszczymy re- ligię Chrystusa!" Drugi król sięgnął po kielich i powiedział: „Musimy zniszczyć nie tylko religię, ale także wszel- ką naukę i myśl. Ten bowiem, kto myśli, zawsze skłon- ny jest przeciwstawiać się władzy". „To prawda, należy zabronić ludziom myśleć" — po- wiedział trzeci król. „Ale nawet gdy odbierze się im religię i myśli, pozostaje instynkt, słowo, wrażliwość duszy: gdy jeden człowiek skarży się, drugi spieszy mu na pomoc, gdy jeden lud jęczy, sąsiedni może porwać za broń w jego obronie. Zduśmy więc wszelkie słowa, które niosą głos sympatii od jednego człowieka do drugiego, od jednego ludu do drugiego." Czwarty król proponował: „Stwórzmy własny cel dla każdego kraju, miasta, wsi, domu, rodziny i dla każ- dego człowieka oddzielnie, aby zamiast porozumienia zamieszkała między ludźmi nienawiść". Piąty król wzniósł taki toast: „Utrzymujcie człowieka w ciągłym upadlającym stra- chu. Niech kat będzie pierwszym ministrem każdego prawdziwego księcia". Najstraszniejsza była rada szóstego króla: ,,Trzeba doprowadzić do rozkładu ich moralności. Cnota jest wspólnikiem silnych. My zaś chcemy sła- bych ludÓW". I wówczas po długiej chwili ciszy, kiedy wydawało się, że noc nocy wysysa z głębi piekieł nowe ciemności, kiedy wydawało się, że wszystkie grzechy i niepra- wości powstały, by zgubić ludzkość, kiedy wydawało się, że teraz może odezwać się już tylko szatan, w naj- czarniejszej chwili czarnej nocy wstał siódmy król i powiedział: „Ale jak odciągniemy ludy od Chrystusa? Do tego nawet nasza władza nie jest dostatecznie silna. Posłu- chajcie mojej rady: musimy zdobyć kapłanów Chrystu- sa... dać im bogactwa, wysokie urzędy i władzę. Niech oni zmuszą lud, by opuścił Chrystusa i nas uznał za swoich bogów..." Praca nad Lyonem zbliża się do końca, gdy pewnego dnia do La Chenaie przychodzi z Paryża króciutki liś- cik: „Potrzebuję cię! Maria". Lamennais milczy, nie za- trzymuje Franciszka, nie byłby zresztą w stanie. Tych kilka pośpiesznie skreślonych słów bez trudu rozburzy- ło atmosferę pracy, myśli i wiary, w jakiej żyli w cią- gu minionych tygodni, przeświadczeni, że nic nie zdoła jej zakłócić. Tymczasem wystarczył krótki liścik, by Franciszek pośpiesznie spakował swe rzeczy i wyjechał niemal bez pożegnania, bojąc się pełnego wyrzutu, a może nawet nagany spojrzenia abbe. Następnego dnia spotkali się: — Co się stało, Mario? — Louison jest ciężko chora. Matka mówi, że to Bóg karze mnie za mój grzech. — Co wie o nas twoja matka? — Wszystko. — Powiedziałaś jej, czy domyśliła się? — Nie pamiętam, ale to nieważne. Teraz ważne jest tylko jedno: abyś był przy mnie. Atmosfera w moim domu stała się nie do wytrzymania. Mam wrażenie, że wszyscy obarczają mnie odpowiedzialnością za chorobę mej córki: mąż, matka, brat... Może nawet sama Louison. Po tygodniu Louison wróciła do siebie — przynaj- mniej tak się wydawało — i jak dawniej bawiła się w ogrodzie. Franciszek i Maria znów siedzieli na ta- rasie, znów z niecierpliwością słuchali oddalających się uderzeń padającej na ziemię piłki i coraz mniej wyra- źnych słów angielskiej nurse. A potem znowu były po- całunki i miłość... W pisanych codziennie listach prze- zwiska mieszały się z pieszczotliwymi zdrobnieniami, a po żartach następowały namiętne przysięgi i gorące wyznania. Niekiedy Franciszek powracał myślą do dni spędzo- nych w Bretanii. Pamiętał ich czyste piękno i spokój, towarzystwo księdza Lamennais, jego siłę i pogodę du- cha, szczęśliwą ekstazę pracy twórczej. Ale nie żałował, że wrócił. W Paryżu była Maria, byli ludzie, których lubił, tu także był jego dom. Z radością słuchał nie- zmordowanego, wiecznie rozgorączkowanego Berlioza, który po awanturze z redaktorem naczelnym Bertinem opuścił „Journal des Debats" i dołączył do Schlesinge- ra, wielkiego szefa „Gazette Musicale". — Naturalnie pan Bertin zamierzał napuścić na mnie całą swoją familię. A tak: on jest redaktorem, mama poetką, córka zaś komponuje... No więc oczywiście po- wiedziałem mu, co o tym myślę, i to tak ostro, że już następnego dnia musiałem pertraktować ze Schlesinge- rem. Powiedziałem mu, że będzie miał pierwszą po- rządną gazetę muzyczną na świecie: „Niech pan zda się na mnie. Przyprowadzę panu Liszta i Heinego, George Sand, Sainte-Beuve'a i d'0rtigue'a... Tylko nie Fetisa, bo stare osły, wypchane rinocerosy i krokodyle nadają się jedynie do muzeum zoologicznego". Franciszek zainteresował się pracą Berlioza. Hektor, nie zwlekając rozłożył więc przed nim nowiuteńką par- tyturę zatytułowaną Harold w Italii. Franciszek przej- rzał ją, usiadł do fortepianu i zaczął przegrywać. W trakcie gry Berlioz objaśniał z zapałem: — Właściwie napisałem to dla Paganiniego. Dla nie- go właśnie przeznaczyłem solo na altówkę. Maestro zachwycony był dziełem, ale nie podjął się wykonania, mówiąc, że nie jest już w stanie niczego się uczyć. Zestarzał się, jego mózg przypomina nasączoną do osta- tnich granic gąbkę, która nie może wchłonąć już ani jednej kropli. Tak więc solo zagra Urhan. Fortepian śpiewa pod palcami Franciszka, a tymcza- sem Hektor relacjonuje ostatnie plotki paryskie; — Pan Rossini zamilkł... Niedawno zwrócono się do niego, by napisał nową operę, ale odmówił. Teraz zaj- muje się już tylko przepisami kulinarnymi. Ale za to Meyerbeer! Roberta Diabla wyśpiewuje cały świat! Niech Bóg pokarze wszystkich kramarczyków, którzy wzięli się do komponowania. Doczekałem się, że za- milkł Cherubini, potem Spontini, teraz wreszcie za- mknął się największy gaduła — Rossini. Ale Meyer- beera nie zdołam przeczekać. Ten przeżyje nas wszyst- kich, zobaczysz! Nawet jako stuletni starzec będzie skrobał nuty. Przypomina mi starego kucharza, który przez całe życie służył u jednej rodziny i na pamięć zna jej gusty i ulubione przysmaki. Meyerbeer jak nikt zna zepsutych paryskich smakoszy. I służy im niezmor- dowanie! Wie, kto lubi arię — z sosem, duet — z bu- kietem jarzyn, finał — z kruszonem... Przeklęta sy- tuacja. Sam powiedz, co ma robić nieszczęsny francu- ski kompozytor pośród tylu niemieckich i włoskich ku- charzy? Ale jeszcze zobaczymy! Piszę coś, co zmiecie z powierzchni ziemi wszystkie kucharskie dynastie. Benvenuto CelUni będzie takim dziełem, jakie rodzi się raz na wiek, a może nawet raz na tysiąclecie. Od dwóch dni Franciszek nie ma od Marii żadnej wiadomości. Trzeciego dnia wysyła posłańca, który od- daje wprawdzie list, ale nie przynosi odpowiedzi. Fran- ciszek, niespokojny, krąży wokół pałacu d'Agoult, nie mając odwagi wejść do środka. Wreszcie zatrzymuje spieszącą dokądś pokojówkę i pyta głosem zachrypłym ze zdenerwowania: — Czy stało się coś? — Mała Louison jest bardzo chora. Wiadomość o śmiertelnej walce o życie dziewczynki wprawiła Franciszka w głębokie przygnębienie. Kiedy indziej z radością stanąłby na podium w sali Pleyela, by zmierzyć się z takimi artystami, jak Osborne, Herz, Stamati, Mme Lambert i Mile Leroy. Ze ściśniętym ser- cem śledziłby nagonkę rozpętaną wokół Lamennais'go: papież wezwał abbe do Rzymu i rzucił kościelną klą- twę na gazetę „L'Avenir", wydawaną przez walecznego księdza. Teraz wszystko to straciło na ważności, prze- stało go interesować. Wszystkie jego myśli i uczucia były przy Marii. W tydzień, a może miesiąc później — Franciszek cał- kowicie stracił poczucie czasu — dwa słowa od Marii: „Louison umarła..." Nikt nie wiedział, kiedy odbył się pogrzeb Louison. Powiadano, że za trumną szły jedynie hrabina Flavigny i Maria d'Agoult. Wszystkowiedzący paryżanie tym ra- zem byli bezsilni — z pałacu d'Agoult nie przenikały żadne wiadomości. Któregoś wieczora, gdy Franciszek pracował nad swym poematem fortepianowym Lyon, Anna zajrzała do pokoju syna: — Maria... Weszła, cała w czerni, zrzuciła welon i z niezwykłą gwałtownością przywarła do Franciszka. — Pocałuj mnie, przyjacielu. Franciszek pomógł jej zdjąć płaszcz. O nic nie py- tał. Czekał, aż sama zacznie mówić. Dłuższą chwilę sie- działa w milczeniu, z opuszczonymi bezsilnie rękami. Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na Franciszka. — Louison umarła... Nie ma już mojej malutkiej có- reczki... Nagle wokół mnie zrobiło się przerażająco pu- sto. Mój mąż jest nie tylko głupi i obojętny, ale po prostu bez serca. O moim bracie, Maurycym, nawet nie chcę mówić... Jedyną osobą, która do końca pozostała przy mnie, była moja matka. — Dlaczego mnie nie wezwałaś, Mario? Maria milczy chwilę, a jej oczy płoną niezwykłym blaskiem. — Teraz cię wzywam.i Teraz musisz stanąć przy mnie. Będę miała dziecko. — Dysponuj mną, Mario... — Jutro rano wyjeżdżam z matką do Szwajcarii, do Berna. Chcę, abyś w Bernie przyłączył się do nas. A potem: apres moi le deluge! Krótka narada z Anną na temat finansów. Franci- szek nie pozwala naruszyć pieniędzy zaoszczędzonych jeszcze przez Adama Liszta i złożonych na procent w kancelarii Esterhazych. Odlicza sumę potrzebną do opłacenia czynszu za pół roku oraz pieniądze na bie- żące wydatki. Postanawia również w sprawie uczniów, skierowując ich do Chopina, starszego Herza i Mme Pleyel (uroczej panny Moke, która swego czasu była muzą Hillera i Berlioza, a teraz nie zważając na ogro- mny majątek męża, stała się jedną z najbardziej uwiel- bianych artystek i wziętych nauczycielek muzyki w Paryżu). Listy prosi Franciszek wysyłać na adres Hotel des Balances, Berno. Anna nie płacze, powstrzymuje się też od jakiego- kolwiek krytycznego słowa czy gestu. Rozsądek naka- zywałby, aby starała się wszelkimi siłami zatrzymać syna, który jeszcze dobrze nie rozpoczął życia, a już je łamie. Maria wszak jest od niego starsza o sześć lat. Opuszcza rodzinę, co z pewnością wywoła skan- dal. Maria znajdzie się poza nawiasem towarzystwa, a wraz z nią współwinny skandalu — Franciszek. Ale Anna milczy. Wie, że nie zdoła syna zatrzymać ani zmienić jego postanowienia. Franciszek musi robić to, co nakazuje mu honor, a ona, matka, może co najwyżej udzielić mu kilku dobrych rad, których on i tak nie posłucha. Szybko i sprawnie pakuje ubrania syna, jego książki, papier nutowy, a jej matczyne serce prze- pełnia trwożna obawa, dokąd los zaprowadzi Franci- szka, jaką cenę każe mu zapłacić za swe dary... Z gorącej wody pod zimny wodospad. Spod gorącego paryskiego nieba do starego szwajcarskiego miasteczka, które przespało epokę średniowiecza, przedrzemało również czasy renesansu i dopiero teraz budzi się, spostrzegając ze zdziwieniem, że świat poszedł naprzód i wszystko dookoła się zmieniło. Tymczasem tutaj wszy- stko wciąż po dawnemu — stare studnie, a nad nimi kolorowe posążki, w wąskich uliczkach kołyszą się na wietrze znaki cechowe szewców, krawców, tkaczy, bed- narzy, zegarmistrzów, jubilerów i sukienników. W sta- rej katedrze głęboka cisza, wilgoć i zapach pleśni po- mieszany z zapachem kadzideł. W hotelu zaś, gdzie zatrzymały się damy, podobnie jak w tym, w którym zamieszkał Franciszek, takie same wypchane ogromne poduszki, grube wełniane kołdry i specyficzny zapach czystości. Spotykają się przy obiedzie. Hrabina straciła całą swą dawną wyniosłość i arystokratyczny chłód, teraz nie potrafi powstrzymać łez, jak każda matka — mieszczka czy chłopka — która widzi, że jej córka wkracza na drogę wiodącą prosto do zguby. Franciszek, zakłopota- ny, także milczy, mówi tylko Maria: — Mama teraz spokojnie wróci do Paryża. W domu czeka mamę wiele trudnych spraw. Zacznie się plotko- wanie i oczernianie mnie. Będą grzebać w mojej prze- szłości, będą obsmarowywać moją obecną sytuację i próbować zniszczyć moją przyszłość. Zadaniem mamy jest milczeć. Honor mamy jest bez skazy, podobnie jak honor Maurycego. A swój potrafię obronić sama — Maria spogląda na Franciszka i poprawia się szybko: — Potrafimy obronić sami. Następnego dnia hrabina wyrusza w drogę. W kilka godzin później Maria i Franciszek także wyjeżdżają. Do Genewy. Wynajmują mieszkanie na rogu rue Tabazan i rue des Belles Feuilles, skąd roztacza się piękny widok na Jurę. Co kwadrans odzywa się zegar na wieży, zaś m rano, w południe i wieczorem słychać pełne godności dźwięki dzwonu katedralnego. Gospodarze przyglądają się swoim gościom nie bez podejrzeń. Od wieków chętnie wynajmowano mieszka- nie przejeżdżającym przez Szwajcarię podróżnym i cu- dzoziemcom, i wiekowe doświadczenia uczyły, że nie opłaca się być nazbyt ciekawym. Jednakże młoda para, której nie łączą żadne oficjalne więzy, żaden doku- ment, tylko jakiś dziwaczny „ślub sumień" — dobry być może w Paryżu pośród oderwanych od Boga pa- pistów — musi budzić nieufność genewskich kalwini- stów. Z drugiej wszakże strony pan Liszt i comtesse d'Agoult zachowują się nader przyzwoicie, wkrótce po przyjeździe zapłacili za wynajem za rok z góry, a pani ponadto czyni gospodarzom mnóstwo drobnych uprzej- mości, toteż genewscy kalwiniści dochodzą do wniosku, że nie należy wtrącać się w prywatne życie przyby- szów. Kredyt zaufania dla nich znacznie wzrósł po wi- zycie kurtuazyjnej Franciszka w genewskim Konserwa- torium, kiedy to przed całym gronem profesorskim ze- branym w gabinecie dyrektora Liszt oznajmił, że przez jakiś czas zamierza bawić w Genewie, toteż nie ma nic przeciwko temu, by zostać profesorem ich szacow- nej uczelni. Zarówno areopag, jak i słuchacze Konser- watorium poczuli się ogromnie wyróżnieni, niezwykła to bowiem rzecz, by król muzyki udzielał lekcji gry na fortepianie w ich niewielkim mieście. Kalwiniści genewscy zdziwiliby się zapewne, gdyby zajrzeli do dziennika nauczycielskiego pana profesora: Julie Raffard: Rzadki zmysł muzyczny, bardzo małe rączki, umiejętność błyskotliwej interpretacji. Amelie Calame: Śliczne rączęta... Pilność i żarliwość sprawiają, że warto ją uczyć. Marie Demellayer: Uczono ją złą metodą, jeżeli w ogóle uczono ją dotychczas. Zbyt gorliwa, średnio zdol- na, robi straszne grymasy i zwija się przy fortepianie. Miej nas, Panie Boże, w swojej opiece i odpuść nam 189 nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowaj- com... Niestety, trzeba uczyć i jąa daj mi więc, Panie Boże, dużo cierpliwości. Idą Miliguet: Mało siły i równie mało zdolności. . Jenny Gambini: Panienka o pięknych oczach. Ma na- prawdę piękne oczy. Zapewne Maria także nie byłaby zachwycona owymi notatkami, zwłaszcza że odkąd opuścili Paryż i ode- rwali się od swego środowiska, Maria po raz pierwszy w życiu zaczęła być zazdrosna. Uczucie to podsycały zarówno dolegliwości jej stanu, jak i coraz to nowe uczennice Franciszka. Któregoś dnia zjawiła się ulu- bienica Chopina, hrabina Maria Potocka, prosząc, by Franciszek podjął się jej nauczania. Przybyła również stale wędrująca rodzina Belgiojoso — niebezpiecznie piękna księżna Krystyna, jej mąż i brat (obaj śpiewa- cy amatorzy), a wraz z ich przyjazdem rozpoczęło się przerwane wyjazdem z Paryża koncertowanie w salo- nach. Młody artysta, który marzył o ciszy i samotności, o niebotycznych górach, cienistych lasach i szumiących potokach lodowatej wody, stwierdził niebawem, że właściwie nic się nie zmieniło, a jego tryb życia nie różni się od tego, jaki wiódł w Paryżu. Odwiedzają go liczne uczennice, pojawiają się coraz to nowi przyja- ciele, którzy ignorując małostkowość i mieszczańskie przesądy genewskiej socjety, tworzą krąg sprzymierzeń- ców wokół dwojga wygnańców. Najciekawszym spośród nich jest Adolf Pictet, znawca języków celtyckich i sta- roindyjskich, nie tylko żywa encyklopedia, ale także uroczy człowiek. Ani śladu w nim paryskiej przesady. Pictet nie przysięga, nie zaklina się i nie entuzjazmuje z byle powodu. Mówi powoli, jest ostrożny i powścią- gliwy. Przypomina Franciszkowi rybaków znad Jeziora Genewskiego: cierpliwych i wytrwałych, ze spokojem oczekujących na rezultat połowu. Szczupły i żylasty Pictet z zamiłowaniem uprawia wspinaczkę. Często tak- 1»Q że robi wycieczki po wzniesieniach Jury, na które za- biera Franciszka. Dla młodego muzyka są to zupełnie nowe przeżycia. Po raz pierwszy w życiu słucha ciszy — nieskończo- nej, głębokiej ciszy, której nie mąci ani łopot ptasich skrzydeł, ani obecność towarzysza. Pictet należy bo- wiem do tych rzadkich ludzi, którzy doskonale wiedzą, kiedy jest czas rozmowy, a kiedy nadchodzi czas mil- czenia. Siedzą obok siebie, nad nimi jedwabny welon obłoków, który spowija dolinę, jezioro i przycupnięte na wzgórzu stare miasto. Wkrótce chmury rozpraszają się, wszystko staje się nagle bardzo wyraźne i wbrew wszelkim prawom perspektywy tak bliskie, że niemal w zasięgu ręki. Błyszczy w słońcu wieża kościelna, bar- ka płynąca po jeziorze tnie łagodnie niezmąconą taflę wody... Jest cisza. I w tej niezmąconej ciszy Franciszek tak mocno i bezpośrednio jak nigdy dotąd w ciągu minionych lat czuje to napływające falą, to znów oddalające się po- tężne pragnienie tworzenia. W tej cudownej chwili zjednania się z przyrodą — wolną, dziką i nieogarnio- ną — młody artysta odnajduje samego siebie. Tu także zaczyna rozumieć, że aby stworzyć prawdziwe dzieło sztuki, nie wystarczy tylko błyskające światło natchnie- nia, lecz potrzebna jest również pilność. Większość jego dzieł znajduje się jeszcze w sferze projektów, kilka jednak otrzymało już ostateczną formę — Lyon, Jezio- ro Wallenstadzkie, Dzwony genewskie, Dolina, Ober- manna, Kaplica Wilhelma Tella. Istnieje także kilka zapisanych, a właściwie ostatecznie ukształtowanych improwizacji; Nocturne pastorale i wesołe Allegro finale to muzyka zasłyszana u pasterzy podczas odbywanych z Pictetem wycieczek górskich. Pierwszym słuchaczem i krytykiem wszystkich jego utworów jest Maria. 1-91 Niewiele czasu minęło, odkąd Franciszek został pro- fesorem Konserwatorium genewskiego, a już zaczęły się kłopoty. Przede wszystkim wynikła kwestia wynagro- dzenia. Wezwany do dyrektora w tej sprawie młody artysta obojętnie wzruszył ramionami, co spotkało się ze szczerą i powszechną dezaprobatą: człowiek, który z takim lekceważeniem odnosi się do pieniądza, jedy- nego miernika wartości umysłowych i moralnych, praw- dopodobnie lekceważy również inne żelazne prawa po- rządku społecznego (o czym zresztą świadczy całe jego skomplikowane życie). Taki człowiek jest właściwie nie- bezpiecznym rewolucjonistą! Udzieliliśmy mu co praw- da schronienia, ale odetchniemy z ulgą, kiedy zdecy- duje się zaszczycić inną część świata swą intrygującą, a zarazem tak niebezpieczną obecnością. Istotnie, żyjące dotychczas w letniej wodzie towa- rzystwo genewskie zaczęło obecnie zachowywać się tak, jak gdyby do wody dolano szampana. Franciszek za- przyjaźnił się z Jeanem Fazy, który również jako do- browolny emigrant powrócił z Paryża do rodzinnego domu. W stolicy Francji policja uznała go za zbyt le- wicowego. Poty ,, interesowano się" nim, póki nie uznał za stosowne powrócić do miasta, z którego pochodził, do Genewy. Został redaktorem gazety, objął katedrę na uniwersytecie i stał się przywódcą lewicowych po- lityków miasta. Franciszek pilnie uczęszczał na jego wykłady dotyczące form europejskiej demokracji. Dziennikarz, uczony i polityk z początku lekceważąco potraktował nowego słuchacza-artystę, wkrótce jednak zadzierzgnęła się między nimi nić wzajemnego zainte- resowania i sympatii. Po wykładach coraz częściej to- czyli nie kończące się rozmowy i odprowadzali się do domów — raz Fazy artystę, to znów Franciszek pro- fesora. Zapadło postanowienie, że Liszt zapisze się na uniwersytet i wysłucha wykładów profesora Sismondi, historyka i ekonomisty, filozofa Denisa i botanika de 192 Candolle, który ponadto zajmuje się naukami prawny- mi, jest prezesem Societe des Arts i najznaczniejszym patronem życia artystycznego Genewy. Sismondi, mający wówczas już dobrze po sześćdzie- siątce, dołączył do Franciszka i Picteta i razem z nimi chodził na górskie wycieczki. Także jego wykłady oka- zały się niezwykle ciekawe. Zajmował się nie tylko miastami-państwami średniowiecznych Włoch i historią Francji, którą opracował w trzydziestu jeden tomach leksykonu, żywo interesował się ponadto ekonomiką współczesnej Europy. Dał Franciszkowi to, czego nie było w systemie saint-simonistów: pogląd na funkcjo- nowanie praw ekonomicznych. Sismondi przekazał następnie swego ulubionego ucznia w ręce Alfonsa Denisa, profesora filozofii, któ- rego wykłady zainteresowały Franciszka znacznie bar- dziej niż historia i ekonomia. Denis wykładał właśnie filozofię Schellinga, a dokładnie jego teorię sztuki. Stu- dium to stało się dla Franciszka wielkim przeżyciem: po raz pierwszy ujrzał zapisane już wcześniej i przez kogoś innego swoje własne myśli: „Każdy rozwój z gó- ry skazany jest na zagładę, jeżeli mierzymy jego dro- gę miarą zamkniętych epok minionych. Mierzony mia- rą Homera Święty Augustyn będzie tym, który łamie przepisy, stosując miarę Świętego Augustyna, partaczem wyda się Boccaccio i Petrarka. Podobnie jak Szekspir skazuje na śmierć Racine'a, natomiast wedle miary Racine'a — Fausta musielibyśmy uznać za nieporozu- mienie. Mierz więc dzieło jego własną miarą. Nie ści- skaj geniusza w Prokrustowym łożu reguł, lecz przy- stosuj «położenie» filozofii i estetyki do miary duszy i ciała geniusza". W październiku 1835 Franciszek znowu sprawił ge- newczykom gorszącą niespodziankę: wystąpił w kon- cercie na rzecz włoskich uchodźców politycznych, po- pierając tym samym dobroczynną działalność księżnej 13 — W blasku stawy 193 Belgiojoso, i nie przyjął za to ani grosza. Dzielni, oszczędni i pracowici genewczycy całkiem stracili za- ufanie do artysty, toteż nie bez satysfakcji usłyszeli wia- domość o nowym koncercie Franciszka — tym razem na jego własny rachunek. Koncert ten stał się dla nich okazją do zemsty. Na sali znalazło się zaledwie kilku słuchaczy, miasto bowiem postanowiło występ zbojko- tować. Franciszek stanął do nader trudnego egzami- nu — z opanowania i uczciwości artystycznej. Nie spra- wił jednak zawodu garstce obecnych. Odegrał cały za- planowany program — Beethovena, Webera, Berlioza i Chopina, potem własne utwory: Dzwony genewskie, Kaplicą Wilhelma Tella, Dolinę Obermanna i poemat Lyon... A kiedy po występie kłaniał się przed niemal pustą widownią, czuł się wolny i szczęśliwy, podobny do lecącego na czele klucza żurawi ptaka-przewodnika, kiedy ogląda się za siebie i widzi, że klucz pozostał daleko, daleko w tyle. Jakkolwiek dumny był z owej ciężko wywalczonej „dzikiej wolności" (jak ją nazwał w jednym z później- szych listów), interesowało go jednak, co mówią o nim w Paryżu. Według plotki, która dotarła aż do Genewy, hrabia d'Agoult wiadomość o ucieczce Marii skwitował wzru- szeniem ramion: ,,Przeżyję!". Rodzina Flavigny wyparła się uciekinierki. A wy- tworny świat Paryża, tak pełen wyrozumiałości dla romantycznych gestów powieściowych heroin, opłaku- jący dzieje Manon i tęsknotę za wyrwaniem się z piekła codzienności bohaterek Indiany czy Leone Leoni — ten sam wytworny świat Paryża z oburzeniem odniósł się teraz do dwójki uciekinierów genewskich — .nie ma dla nich miejsca wśród nas! Pozostała garstka przyjaciół, oddanych i serdecznych: George Sand, Berlioz, Schlesinger, a także Janin, re- daktor naczelny „Gazette Musicale", który namawia 194 Franciszka do pisania — jeżeli nie może zjawić się oso- biście, niechże przynajmniej pokaże się na szpaltach gazety. Niebawem powstaje pierwszy artykuł: Religijna 'mu- zyka przyszłości. Franciszek jest trochę przerażony, tekst bowiem brzmi nieco zbyt odważnie: „Dziś, kiedy ołtarz drży i chwieje się, kiedy ambona i ceremonie religijne służą już tylko jako szyld powąt- piewającym i kpiącym, muzyka musi opuścić wnętrze kościoła i poszukać sobie miejsca w najważniejszych przejawach życia zewnętrznego. Aby to osiągnęła, nie- uchronnie koniecznym staje się powołanie do życia cał- kowicie nowej muzyki. Niech ta muzyka — którą mo- żemy ochrzcić mianem sztuki socjalnej — będzie spro- wadzającą pobożność i pełną siły, niech w kolosalnym stopniu połączy w jedno teatr i Kościół, niech będzie dramatyczna i święta, pompatyczna i poważna, ognista i nieokiełznana, burzliwa i spokojna, czysta i skupiona. Niech Marsylianka, która lepiej wykazała siłę muzyki niż wszystkie hinduskie, chińskie i greckie podania i reszta wspaniałych melodii wolności, będzie dla nas wzorem w tworzeniu nowej muzyki religijnej. Tak, robotnicy i najmici, rzemieślnicy, córki i synowie ludu, kobiety i mężczyźni śpiewać będą te pieśni. Stań się wreszcie, wspaniała epoko, która rozkwitniesz w sztuce, wypełnisz się i udoskonalisz do ostateczności, połączysz ludzkość obręczą braterskiego przymierza, zagrzewając do czynienia nowych cudów". Maria starannie studiuje artykuł. Robi uwagi, kry- tykuje, wreszcie radzi, by unikał tak zapalnych tema- tów. Jest dość innych. Ale w dziwny sposób dla Fran- ciszka każdy temat okazuje się równie niebezpieczny. Każda, z pozoru nawet najbezpieczniejsza sprawa, kry- je w sobie pokłady prochu. Wreszcie Franciszek pisze o sytuacji artysty. Artykuł Liszta budzi niezwykłą sen- 13* 1(1K sację: „Dziś artysta żyje poza wspólnotą społeczną, po- nieważ z życia współczesnego państwa zniknął element poetycki, to jest — religijny. Nie ma już sztuki socjal- nej — lub jeszcze się nie narodziła. Z kim bowiem spotykamy się obecnie? Z rzeźbiarzami? Nie — z fa- brykantami produkującymi posągi. Z malarzami? Nie — z pacykarzami. Z muzykami? Nie — z fabrykantami muzyki. Wszędzie rzemieślnicy... I to jest przyczyną gorzkiego cierpienia tych wszystkich, którzy jako praw- dziwe dzieci sztuki narodzili się dumnymi i niezależny- mi. Prawdziwy artysta widzi, że otacza go pierścień fabrykantów sztuki, przemysłowców, którzy poświęcają swe zdolności kaprysom tłumu i fantazji nieokrzesanych bogaczy. Wreszcie prawdziwy artysta zmuszony jest przyjąć owych rzemieślników za braci i uświadomić sobie, że tłum sprowadza ich wszystkich do wspólnego mianownika, obdarzając rzemieślników tym samym prymitywnym szacunkiem i tępym zachwytem, co na- tchnionych artystów". Echa z Paryża nie są zbyt życzliwe. Przeciwnicy nie przebierają w środkach — ironizują, złoszczą się, wy- szydzają i szkalują autora. W najbardziej prostacki sposób wytykają mu, że łatwo afektować się społeczną, polityczną, materialną i moralną sytuacją braci arty- stycznej, jeśli samemu żyje się po królewsku, podbija się królewny i dysponuje królewskimi dochodami. Pa- ryż nie oszczędza ani jego sztuki, ani jego życia oso- bistego, ani wreszcie — stylu. Tymczasem stylowi ar- tykułów zamieszczonych w „Gazette Musicale" nie mo- żna niczego zarzucić — poprawia, a właściwie pisze je Maria. Z uwagi na jej stan doktor oprócz niewielkiego codziennego spaceru zlecił bezwzględne leżenie w łóż- ku. Maria leży więc, czyta, lecz niebawem książki ją nudzą, i w "ogóle zaczyna odczuwać nudę. Ledwie ma z kim rozmawiać. Nieliczni goście, profesorowie ge- newskiego uniwersytetu, szukają naturalnie towarzy- 196 stwa artysty, nie jej. Towarzyszące im z rzadka damy uciekają się do najróżniejszych wymówek, aby uniknąć spotkania z nią. Piękna kobieta, którą uwielbiał i roz- pieszczał cały Paryż, leży teraz w bardzo czystym, bar- dzo schludnym i nieskończenie przygnębiającym mie- szkaniu przy rue Tabazan — samotna, stale samotna. Pomaga Franciszkowi w pisaniu artykułów, a nierzadko pisze je sama. Gruntownie wykształcona, łatwiej for- mułuje zdania, szuka odpowiednich cytatów, znajduje nowe argumenty. Przychodzi jej to tym łatwiej, iż do- brze zna myśli i poglądy Franciszka. W jednym z artykułów Liszt proponuje: niech raz na pięć lat zbiorą się najwięksi znawcy muzyki koś- cielnej, dramatycznej i symfonicznej, niech osądzą, co z muzycznego dorobku minionego okresu uważają za najlepsze, niech te arcydzieła zostaną odegrane w Lu- wrze, niech je zakupi państwo francuskie i wydrukuje na własny koszt. Niech te arcydzieła będą częścią mu- zycznego muzeum stulecia. Franciszek jest niewyczer- pany w snuciu iście rewolucyjnych pomysłów: nau- czanie muzyki powinno być wprowadzone także w szko- łach ludowych! Niech zajmują się tym nie tylko kon- serwatoria, czyli niech nie tylko przyszli muzycy mają dostęp do muzyki. Należy zorganizować sieć szkół mu- zycznych, których zadaniem będzie stworzenie dostępu do nauki muzyki wszystkim — nie tylko przyszłym jej twórcom, ale także słuchaczom. Idee Franciszka Liszta rozpalają umysły czytelników „Gazette Musicale". Niech na uniwersytecie powstanie katedra filozofii i historii muzyki! Niech orkiestry, to- warzystwa filharmonłczne, chóry, towarzystwa meloma- nów organizują corocznie takie same wspólne zjazdy, jak robią to zrzeszenia handlowe czy przemysłowe. Niech dyskutują nad tym, co zostało wykonane dobrze, a co źle. Niech narodzi się demokracja wspólnoty mu- zycznej. 197 18 grudnia 1835, na kilka dni przed Bożym Naro- dzeniem, rodzi się pierwsze dziecko Franciszka i Ma- rii — dziewczynka, która otrzymuje na chrzcie imię Blandyna. Szklista, czysta i mroźna zima szwajcarska. Zbliża się Gwiazdka, przygotowuje się do niej całe miasto. Dym z tysiącznych kominów bije prosto w nie- bo, jakby wszyscy mieszkańcy niczym współczesny Abel składali ofiarę przed wysokim tronem Pańskim. W tym pełnym łaski i miłosierdzia okresie u łoża Marii poja- wiły się damy i powiedziały wszystko to, co w podob- nym przypadku powiedzieć należało: „Jakie bieluchne jest maleństwo... jakie śliczne ma usteczka... jakie pul- chne ma łapki... jaką mądrą ma minkę..." Maria z rozdrażnieniem znosi te wizyty ,.u żłobka", czuje wyraźnie, iż dla pań genewskich stała się jedy- nie obiektem ich przedświątecznej działalności dobro- czynnej, dla której zapomniały na chwilę o swych uprzedzeniach i oburzeniu. A tymczasem Maria jest przynajmniej tak samo dumna ze swej „dzikiej wolno- ści", jak Franciszek. Nuży i męczy ją udawanie. Leży, obejmując dziecko, i czeka, by nabrać sił, podnieść się i odpłacić swym dręczycielom. Franciszek żyje teraz w uszczęśliwiającym podniece- niu, dumny, że oto wkroczywszy zaledwie w dwudziesty piąty rok życia, dał początek nowej istocie. Radosna świadomość, że miał odwagę pójść swoją drogą i od- rzucić wszystko to, czym żył dotychczas, nie potrafi mu jednak przesłonić spraw porzuconego świata. Skru- pulatnie przegląda gazety paryskie i coraz częściej rzu- ca mu się w oczy nazwisko: Sigismund Thalberg. Ga- zety piszą o nim jako o mistrzu sztuki pianistycznej, który zaćmiewa i usuwa w kąt wszystkich dotychcza- sowych wirtuozów fortepianu. Thalberg jest nowator- ski. Thalberg jest elegancki. Dla Thalberga nie istnieją żadne trudności — ani techniczne, ani muzyczne... To już nie pianistyka, pod jego bowiem dłońmi fortepian 198 przekształca się w harfę, która dżwięczy, śpiewa, po- rywając słuchacza w świat baśni i ofiarowując mu naj- rzadszy z artystycznych darów: niespotykaną czystą harmonię. Nie ma co ukrywać, przyjaciele również opowiadają się za Thalbergiem. Nawet „Gazette Musicale". Nawet Fetis, co tym bardziej boli Franciszka, że uczony bel- gijski jest jego mistrzem w badaniach nad historią i teorią muzyki. Po stronie Thalberga staje także Schle- singer. Cóż zresztą może uczynić innego — cały mu- zyczny świat zachwyca się Thalbergiem. Franciszek po- pada w zadumę — być może Thalberg rzeczywiście jest niepokonany? Może świat ma rację, a Thalberg istotnie zaćmiewa wszystkich swych wielkich poprzedników? A jednak czy to możliwe? Czy możliwe, żeby zaćmie- wał także jego, Franciszka? Czy możliwe, że podczas gdy on dyskutował z ideami Lamennais'go i zapożyczał barw od Paganiniego, kiedy pod przewodnictwem Pic- teta zwiedzał świat Wedów i zapoznawał się z Goethem, gdy tworzył nową formę — dziennik muzyczny, i mę- czył się, usiłując zmusić fortepian do wyśpiewania wszelkich, nawet najbardziej niespodziewanych dźwię- ków, a więc — czy możliwe, że w tym czasie ktoś nieznany, ktoś przybyły z mroku anonimowości wy- przedził go na jego pełnej cierpień i wyrzeczeń drodze? Czy to możliwe? W tych trudnych dniach dręczących wątpliwości Ma- ria ma dla Franciszka tylko jedną radę: — Jedź do Paryża i posłuchaj go. Zanim jednak Franciszek przyjeżdża do Paryża, Thal- berga już tam nie ma. Odwiedza więc Berlioza i już od progu pyta przyjaciela: — Co powiesz o Thalbergu? Hektor niczego nie owija w bawełnę. Mówi całkiem szczerze: — Nie lubię pianistów... Może właśnie dlatego nie nauczyłem się grać na fortepianie. Lubię muzyków... — 199 Hektor milknie i patrzy na Franciszka z uśmiechem. — Lubię muzyków... Takich muzyków jak ty! Franciszek odwiedza również Chopina. Polak jak za- wsze jest niezwykle elegancki, niemal wytworny, i jak zawsze kręci się koło niego cały dwór: książę Radzi- wiłł i Fontana, hrabina Platerowa i Potoccy. Tyle że Chopin nie jest już ten sam co dawniej: oddycha głoś- no, jakby właśnie wrócił z szybkiego spaceru albo wręcz biegu, oczy płoną mu gorączkowo. Skóra na skroniach jest niemal przeźroczysta z siateczką żyłek widoczną tak wyraźnie jak na rysunku w atlasie anatomicznym. Odprowadzając Franciszka do wyjścia, Fontana (Cho- pin prosi o wybaczenie, że nie wstaje z kanapy) po- wiada, że Fryderyk jest bardzo chory. Początkowo my- śleli, że to nerwy, ale teraz wiadomo już, że Chopin ma słabe płuca. Musi opuścić Paryż. O koncertowaniu nie ma co marzyć. Zachodzi obawa, że będzie zmuszony także przerwać udzielanie lekcji. Następne kroki kieruje Franciszek do Erardów. Szef firmy, następca starego papy Erarda, zapewnia Liszta o swym niezmiennym poparciu. Salon Erardów zawsze pozostaje do dyspozycji Franciszka Liszta, oczy- wiście bez jakiejkolwiek zapłaty. Korzystając z uprzej- mości Erardów, Franciszek organizuje koncert, na któ- ry zaprasza wyłącznie przyjaciół — Janina, Schlesin- gera, Berlioza, d'0rtigue'a i Lamennais'go. Naturalnie zaproszony został także Fetis! Na kilka minut przed rozpoczęciem koncertu wszyst- kie uliczki prowadzące do Salonu Erardów zablokowa- ne są karetami. Blisko pięćset osób szturmuje Salon, domagając się wpuszczenia. Przerażonemu portierowi wciskają pieniądze lub wymachują przed nosem mi- nisterialnymi listami polecającymi, proszą i grożą — byleby tylko skłonić go do otwarcia drzwi. W sukurs portierowi przychodzi wreszcie sam szef firmy, Erard, ale widząc, iż wszelki trud jest daremny, nakazuje 200 otworzyć bramę, po czym spieszy do Franciszka, by powiadomić go, że z koncertu zamkniętego zrobił się wielki koncert publiczny. Artysta naturalnie może w tej sytuacji odmówić występu. Ale czy istotnie może to uczynić? Franciszek niczego tak nie pragnie jak zaprezento- wać się publiczności, tej publiczności, która się go wy- parła, która o nim zapomniała. Teraz pragnie zmusić ją do uległości, do tego, by znów obwołała go swym ulubieńcem i największym artystą. A więc ma grać czy nie? Nim jeszcze zadał sobie to pytanie, już postanowił, że wystąpi. Zagra Sonatę „Hammerklayier" op. 106 Beetho- vena. Tego Beethovena, którego Paryż nie zna i — nie chce poznać, ponieważ świat jego muzyki jest mroczny i nieozdobny, a dotrzeć mogą do niego tylko ci, którzy znalazłszy się na życia rozstaju, wybrali drogę trudu i palących łez. Ciemne Allegro rozbrzmiewa uderzenia- mi młota, jak gdyby olbrzym walił w bramy piekieł. Potem AppassżoTiato e córa molto sentimento — gorzkie i namiętne, bez cienia sentymentalizmu, tak lubianego przez publiczność. Ogromne sklepienie potrójnej fugi rośnie teraz nad publicznością — pulsująca i niespokoj- na muzyka pełna jest pytań i zagadkowych, fragmen- tarycznych odpowiedzi. Skomplikowana faktura wyma- ga od wykonawcy iście mistrzowskiej techniki, aby od- dać nieogarnioną głębię muzyki przepojonej nadzieją życia, barwą, namiętnością i cierpieniem. Ponad pięćset osób stłoczonych w rozbudowanym niedawno Salonie Erarda czuje, że oto na ich oczach dzieje się coś wielkiego. Siedzący przy fortepianie mło- dzieniec rzucił im dramatyczne wyzwanie — nie chce błyskotliwych efektów, rezygnuje z taniego powodze- nia, pragnie o wiele więcej, dlatego gra Sonatę „Ham- merklavier". Koncert trzeba powtórzyć. Na prośbę Marii Pleyel Franciszek występuje w Sali Pleyela. Znowu tłumy. 201 Znowu Beethoven i opusy własne, a także wielcy współ- cześni: Weber, Berlioz, Meyerbeer i Chopin. Znowu oszałamiający sukces, a potem publiczność rozchodzi się, „przesypia wydarzenie", i następnego dnia otrzeźwia- wszy nieco, formułuje własny werdykt: ,,No, tak... bar- dzo oryginalny i bardzo dziwny... Szczególnie wybór programu dowodzi jego dziwactwa, Thalberg to co in- nego... Delikatniejszy, bardziej wytworny... Naturalnie Liszt jest wyjątkowo utalentowany, ale doprawdy zdzi- waczał w tej Genewie..." Dla Franciszka najbardziej liczy się sąd Berlioza. Hektor nazywa go legendarnym bohaterem, który roz- wiązał wielką zagadkę starego Sfinksa — Sonatę „Ham- merklavier" Beethovena. I jeszcze czyniąc aluzję do nowych utworów Franciszka, dodaje, że po Liszcie-kom- pozytorze można spodziewać się wszystkiego. Właściwie mógłby już wrócić, ale jakoś nie może się do tego zmusić. Sam siebie próbuje przekonać, że po- winien jeszcze odbyć kilka spotkań ważnych dla jego przyszłości artystycznej i pisarskiej. W rzeczywistości jednak po prostu stęsknił się za Paryżem, za ludźmi, którym nie trzeba niczego wyjaśniać, bo wystarczy jed- no przymrużenie oka, żartobliwie zaakcentowana syla- ba, a wszystko staje się zrozumiałe. Tego właśnie naj- bardziej mu brak. Na myśl o pozostawionej w Gene- wie Marii ogarniają go wyrzuty sumienia, toteż pisze do niej często. Paryż, maj 1836 „Dziś jadłem obiad z Mussetem, który mówił o naszej sprawie szczerze i w odpowiedni sposób. Latem zawita w nasze okolice. Obiecałem mu, że Ci go przedstawię." Paryż, połowa maja 1836 „Wczoraj odwiedziłem Lamartine'a. Był pierwszym człowiekiem, który otwarcie postawił mi pytanie: «I co 202 pan ma zamiar teraz uczynić?" Odpowiedziałem: «Mo- je życie poświęciłem jednej osobie i poświęciłem je bez- warunkowo. Poza tym poświęciłem je drugiej sprawie — lecz na boku i warunkowo jedynie». Bezwarunkowo — to o Tobie, moja miła, warunkowo — to o sztuce. Lamartine również mówił z właściwą mu szczerością. Bardzo Cię chwalił. Choć nie pochwala tego, co uczyni- liśmy, uważa jednak, że ludzie winni są Ci tylko sym- patię i szacunek." Franciszek śle więc Marii listy, wyznania, ale zwle- ka z wyjazdem. I tak wiosna zmienia się w lato, za- nim wreszcie powraca do Genewy. Pierwsza kłótnia. Maria czyni Franciszkowi gorzkie wyrzuty, nie dba- jąc, iż sąsiedzi mogą usłyszeć ich podniesione głosy. Czuje się dotknięta długą nieobecnością Franciszka. Ale naprawdę chodzi nie tylko o to. Ten wybuch jest efek- tem całego minionego roku, jest protestem przeciw więzieniu przy rue Tabazan, przeciw przymusowej sa- motności, czyli — jak to Maria zwykła nazywać — ge- newskiej kwarantannie. Dopiero teraz Maria widzi ja- sno, co straciła porzucając Paryż. Dopiero teraz rozu- mie, jak bardzo brak jej Paryża, Paryża! Czy rzeczy- wiście wyrzekła się wszystkiego dla człowieka, który opuścił ją na tak długo? To jemu urodziła dziecko i dla niego stała się bohaterką skandalu! Wszystko dla niego, który wrócił uśmiechnięty i jak poważna głowa rodziny pocałował ją w czoło, a przy śniadaniu interesował się-- wyłącznie nadesłaną dla niego pocztą? Maria z wolna wczuwa się w scenę niby aktor, który na początku aktu pamięta jeszcze o wskazówkach reży- sera, ale w trakcie gry coraz bardziej utożsamia się z rolą i zapamiętuje w grze. Zamiarem Marii było je- dynie ukarać Franciszka za opóźnienie przyjazdu. Wkrótce jednak zapomniała o planie, coraz bardziej od- 203 dając się złości, niezadowoleniu, a wreszcie — bezna- dziejnej rozpaczy. Wzburzenie przerodziło się w gwał- towne oskarżenia, wyrzuty, a wreszcie w dziki szloch. Wieczór mija w obrażonym milczeniu, podobnie dzień następny. Franciszek próbuje żartu. Pisze list, ale list pozostaje bez odpowiedzi. Na czwarty dzień tama milczenia wreszcie pęka. Ma- ria podnosi na Franciszka umęczony, zamglony wzrok: — Zrozum mnie, nie mogę tak dłużej. Rozstańmy się. Rozstańmy się teraz, kiedy jeszcze nie czujemy do sie- bie nienawiści ani pogardy. W maju 1836 Franciszek pisał do matki: „...Chciałbym powrócić do Paryża, żebyśmy znowu mogli być razem. Matki nikt nigdy nie jest w stanie za- stąpić, a Mama jeszcze więcej znaczy dla mnie. Jak mogę być szczęśliwy daleko od Mamy? Jeżeli wszystko tak się ułoży, jak planuję, będę wolny i znowu będę mógł Mamie poświęcić życie..." Franciszek i Maria zaprzestali walki. Czasem nawet przerywają milczenie. Szczególnie przyjemną odmianę w ich życiu oznacza powrót wiernego ucznia i przyja- ciela, Pierre'a Wolfa, który całą rodzinę — Franciszka i Marię z małą Blandyną — zaprasza do swoich rodzi- ców. Atmosfera tam cieplejsza i bardziej domowa. Ma- ria powoli wyzbywa się sztywności. Niekiedy siada przy fortepianie i słucha gry Franciszka. I kryzys po- między nimi jakby mija, bo Maria z cichym zrozumie- niem kiwa głową. — Piękne to... Dziwne i dalekie, a jednak piękne. Szkoda, że ludzie tego nie słyszą, że nie słyszy tego cały świat. Zanim lato zawitało do Genewy, kryzys minął, ale ani śladu nie zostało po dawnym płomiennym uczuciu Franciszka i Marii. Zastąpiła je cicha harmonia. W cią- gu kilku zaledwie minionych tygodni stali się dojrzal- 204 si o całe lata. Po burzy potrafią docenić ciszę dni po- wszednich. I potrafią o nią dbać. Maria rezygnuje z dumnej wyniosłości, staje się bardziej miękka, kobie- ca. Przed kilkoma miesiącami gwałtownym protestem zareagowałaby zapewne na wieść, iż George Sand z dwojgiem dzieci i pokojówką wybiera się do nich w odwiedziny. Urządziłaby dramatyczną scenę, wykrzyku- jąc, że nie ma najmniejszej ochoty konkurować z tą syreną, której los dał do ręki wszystkie atuty: Sand jest zdolna, sławna, pociągająca i niemoralna... Tak, dawniej Maria wybrałaby raczej wojnę niż cichą zgo- dę, teraz jednak łagodnie kiwa głową: — Jeżeli my nie jedziemy do Paryża, to niechże Pa- ryż przyjedzie do nas. Rzeczywistość jednak przechodzi najśmielsze wyob- rażenia Marii: rodzina Sand przybywa do górskiego ho- teliku w Chamonix nie jako wytworne osobistości ze stolicy Francji, lecz jako banda piratów. Niebawem obie kobiety — Sand i Maria — przebierają się w ob- cisłe pantalony, Maria rozpuszcza włosy, wskutek czego staje się podobna do Franciszka, który także nosi wło- sy opadające na ramiona i takie same obcisłe pantalo- ny. Na szczęście jest razem z nimi profesor Pictet, jako jedyny bastion solidnej szwajcarskiej trzeźwości. Oso- bliwy wygląd i swoboda bycia niezwykłych turystów bulwersują gości niewielkiego hoteliku, którzy baryka- dują się na noc w swoich pokojach i składają u patro- na w depozycie co cenniejsze przedmioty. Sand, uwiel- biająca zabawę, teraz czuje się w swoim żywiole. Skoro ci szwajcarscy drobnomieszczanie i ci, pożal się Boże, turyści, angielskie przybłędy, są tak przerażeni, to trze- ba ich jeszcze bardziej przerazić — wszyscy rozmawia- ją więc wymyślonym przez siebie językiem i zachowują się głośno niczym barbarzyńcy szykujący się do ataku na cywilizację. W księdze gości hotelu „Union" w Cha- monix znaleźć można ich żartobliwe wpisy. Franciszek podał następujące dane o sobie: 205 „Zawód: muzyk i filozot; Miejsce urodzenia: Parnas; Skąd przybywa: z Krainy Zwątpienia; Cel podróży: poszukiwanie Prawdy". George Sand bije Franciszka pomysłowością, wypeł- niając dokładnie rubryki w księdze gości: „Nazwisko podróżnych: Rodzina Piffoels; Miejsce zamieszkania: Natura; Skąd przybywa: od Boga; Cel podróży: Niebo; Miejsce urodzenia: Europa; Zawód: włóczęgi; Data otrzymanych tytułów: od zawsze; Przez kogo przyznane: przez opinię publiczną". George Sand jest też znakomitym psychologiem. W parę chwil orientuje się, co dzieli mieszkającą w są- siednim pokoju parę; diagnoza brzmi: nuda! Kiedy pod przewodnictwem Picteta przemierzają górskie ścieżki, Sand próbuje pomóc przyjaciołom: — Franciszek musi pojechać do Paryża na rozpoczę- cie sezonu. Maria otrzyma schronienie u mnie, w No- hant — i jakby od razu chciała uspokoić skrupuły Ma- rii, dodaje pospiesznie: — U mnie nikt pani... ciebie nie zaczepi... Moje Nohant to zaczarowane królestwo, gdzie prawa i reguły świata zewnętrznego tracą moc obowią- zującą; nie ma nienawiści ani intryg, a najbardziej li- czy się owo naiwne, często ironicznie nazywane nie- modnym, uczucie — miłość. Maria, rozgrzana wspinaczką i bliskością tej nadzwy- czajnej kobiety, Maria początkowo udająca jedynie do- bry humor, lecz wkrótce odczuwająca go rzeczywiście, Maria, która od miesięcy po raz pierwszy ma wrażenie, że istotnie znajduje się między ludźmi, Maria d'Agoult nie traci jednak swego „niemieckiego", chłodnego spoj- rzenia. Badawczo patrzy na Sand: „Czegóż ona chce 206 ode mnie? Czego chce od nas, a właściwie od Francisz- ka? Sand zawsze otoczona jest gwiazdozbiorem męż- czyzn..." Po chwili milczenia Maria odpowiada z uprzej- mą rezerwą: — Przyjmujemy zaproszenie. Sympatia Franciszka do Sand nie słabnie po jej wy- jeździe, przeciwnie, Franciszek często pisze .do niej li- terackie listy, które Janin publikuje w swej „Gazecie". W jednym z nich czytamy: „Jestem głęboko przekonany, że dzieła sztuki posia- dają swoją własną krytykę filozoficzną, której nikt nie jest w stanie przeprowadzić lepiej niż sam artysta; pro- szę mnie nie wyśmiewać za tę myśl, jakkolwiek dziwną się ona wydaje w pierwszej chwili. Czy wierzy Pani, że prawdziwy artysta po pewnym czasie, gdy opadnie już gorączka jego natchnienia, gdy wyleczył się już z upojenia triumfem lub z goryczy niepowodzenia, wie lepiej od wszystkich krytyków, w którym punkcie uczynił błąd, jakie braki ma kompozycja i skąd one po- chodzą? Stąd tylko krok: miejmy w sobie ową szla- chetną pychę, aby wszystko to szczerze i odważnie po- wiedzieć publiczności. Czyżby było to takie trudne?!" Odwaga rodzi odwagę. Jakby na przekór swym po- glądom, iż najlepszym krytykiem dzieła jest sam arty- sta, Franciszek podejmuje się analizy Fantazji Thal- berga, dzieła cieszącego się wówczas dużą popularno- ścią. „Jedynie brak talentu i monotonia — to wszystko, co znajduję w dziełach pana Thalberga. Ci, którzy uważa- ją tę ocenę za niesprawiedliwą lub zbyt surową, niech przebiegną wzrokiem Fantazję Thalberga. Ponieważ druk jej nie jest zbyt gęsty, łatwo można odczytać ca- łość prima vista i wówczas od razu rzuca się w oczy 207 całkowity brak myśli. Tak zupełny brak myśli, że na- wet nie czujemy pokusy, by próbować tych myśli po- szukać, by je wyłowić. Dopóki ta muzyka dżwięczy — umysł nie ma co robić. To «przyjemna» muzyka, słu- chacze nie spotykają w niej nawet najdrobniejszej nie- spodzianki, nie pada na nią ani cień nowości. Z jakąż lekkością ciągną się przez całe stronice arpeggia i skale chromatyczne, jak idealnie prościutki jest również sam akompaniament! Wszystkie takty mają ten sam podział, a wszystkie części taktu — te same wartości, jakby całość była tworem Componium, maszyny muzycznej, wystawionej w roku 1824 w jednym z salonów muzycz- nych..." Odpowiedź redaguje najpoważniejszy z przeciwników Franciszka, sam Fetis! „Przyjaźń, jaką do Ciebie czuję, zobowiązuje mnie do tego, bym szczerze do Ciebie przemówił. Jesteś wiel- kim artystą, znakomitym talentem, Twoja technika nie ma równej sobie w pokonywaniu trudności. System. który odziedziczyłeś po poprzednikach, doprowadziłeś do doskonałości. Ale Twoja gra nie przyniosła nowych myśli [...] Jesteś potomkiem szkoły, która odchodzi już w cień, która nie ma nic więcej do powiedzenia. Zakończyłeś coś, co staje się historią, ale nie jesteś człowiekiem nowej szkoły. Jest nim inny artysta: Thalberg. I to jest istotna różnica pomiędzy wami..." Duch walki inie pozwala Franciszkowi spocząć. Pisze odpowiedź na krytykę Fetisa: „Jest Pan wielkim profesorem, wiedza Pana jest rze- czywiście ogromna, a zasługi położone na polu sztu- ki — bezdyskusyjne. A jednak, jakkolwiek kompletną wydaje się Pańska wiedza, nie może być ani wystarcza- 208 jąco ogólna, ani też wystarczająco encyklopedyczna, aby bez zbadania przedmiotu w tonie najwyższej instancji na chybił trafił opiniował Pan szczegółowe problemy in- terpretacji i kompozycji. Nie ulega wątpliwości, że gdy- by zadał Pan sobie trud cierpliwego przestudiowania pewnych dzieł, które teraz na ślepo drze Pan w strzę- py, opinia Pańska byłaby może bardziej sprawiedliwa. Ale nie uczynił Pan tego, Panie Profesorze, i wobec tego, niestety, oceny Pańskie są... bezwartościowe". W Paryżu sprawa Thalberga usuwa w cień wszystko inne, nawet skandal w rodzinie d'Agoult. Publiczność z niecierpliwością czeka na przybycie Franciszka Liszta. Utarczki słowne to dopiero początek. Prawdziwa roz- rywka nastąpi dopiero wtedy, gdy obaj artyści staną naprzeciw siebie, dopiero wtedy nastąpi walka na Śmierć i życie. Kto w niej zwycięży: Liszt czy Thal- berg? Na razie pisma polemiczne Franciszka spotykają się z powszechną dezaprobatą. Nawet Schlesinger, wydaw- ca, który wprawdzie godzi się jeszcze na druk jego arty- kułów, opatruje je zawsze cierpkim przypisem: ,,Redak- tor zachowuje własną opinię, która nie pokrywa się z opinią Autora artykułu". Z początkiem grudnia 1836 Franciszek jest już w Pa- ryżu i 18. bierze udział w koncercie Berlioza. W swym programie Liszt zamieścił Fantazję na tematy z „Lelia" Berlioza i Dwertimento na tematy cavatiny z opery „Niobe" Paciniego oraz fragmenty Symfonii fantastycz- nej Berlioza. Sala wypełniona jest po brzegi najelegantszą publicz- nością. Słychać delikatny szum poruszających się wa- chlarzy i ów nie dający się rozłożyć na osobne dźwięki szmer, na który składają się rozmowy, śmiechy, szur- got butów, skrzypienie drzwi lóż, strojenie instrumen- tów. Ten jednostajny szmer nie obiecywał ani klęski, ani zwycięstwa. Franciszek kłania się przy fortepianie 14 — W blasku sławy 209 i z radością uświadamia sobie, że Marii nie ma na sa-» li... Jego nerwy napięte są do ostatecznych granic. Spogląda na batutę Hektora i nagle owo nieludzkie na- pięcie powoli słabnie. Franciszek czuje radosne, swobo- dne pulsowanie rytmu. Nagle, jakby dopiero teraz wy- nurzył się spod wody, słyszy triumfalne brzmienie for- tepianu, czuje, że to właśnie on, nie Hektor, prowadzi, więcej — porywa za sobą całą orkiestrę... Pierwsze nie- śmiałe oklaski. Ludzie niepewnie spoglądają po sobie. Gdyby byli prawdziwymi entuzjastami muzyki, w;Jka już dawno byłaby rozstrzygnięta. Ale elegancki świat z Faubourg-Salnt-Germain nie chce, aby koncert zbyt szybko zakończył się sukcesem Liszta. Więc tylko nie- pewne oklaski... Franciszek gra teraz Divertimento z „Niobe". Jeszcze przed chwilą brzmiała stuosobowa orkiestra, teraz zaś słychać tylko fortepian. Samotny fortepian nie naśladuje jednak orkiestry, po prostu usu- wa ją w cień. Dźwięczy dźwiękiem trąbek, śpiewa de- likatnym głosem wiolonczeli, grzmi jak kotły, by w chwilę później oczarować słuchaczy słodkim pizzicatem instrumentów smyczkowych... Tym razem oklaski i proś- ba o bis. A więc zwycięstwo. Pełne, entuzjastyczne zwycięstwo — jak przed laty! Nowe koncerty 18 stycznia, 4, 11 i 18 lutego 1837, Franciszek występuje z Urbanem i cenionym skrzyp- kiem Battą. Grają tria fortepianowe Beethovena i kil- ka jego sonat na skrzypce i fortepian. Na koncertach tych wreszcie pojawiają się prawdziwi miłośnicy mu- zyki. Znakomici wykonawcy pragną zapoznać Paryż; z muzyką kameralną wielkiego mistrza. Muza kameral- na — to umiar i purytańska prostota, to unikanie każ- dego zbyt ostrego koloru, zbyt mocnego akcentu, pato- su. Nadzwyczaj trudny to egzamin, zarówno dla muzy- ków, jak i dla publiczności w tej epoce, która uwiel- bia przeie wszystkim ostre kolory i mocne akcenty. Czy sukces jest całkowity? Trudno to stwierdzić. Pu- bliczność pragnie się widzieć lepszą, niż jest w rze- 210 czywistości, bardziej wyrobioną., Jej oklaski dyktowa- ne są raczej etykietą niż potrzebą wewnętrzną. Trudno zatem stwierdzić, czy sukces jest całkowity i prawdzi- wy. Rozlega się Geistertio D-dur, owo cudowne muzy- czne wywoływanie duchów. Zwycięstwo? Tak, zwycię- stwo! Thalberg gra potpourri z „najwdzięczniejszych" melodii Beethovena, mieszając najszlachetniejsze wina w pospolitą lurę. Natomiast Liszt i dwaj jego przyja- ciele grają arcydzieła z Opusu 70, 97 i 121 szczerze i pokornie. Nie dbają o to, że zmniejsza się ich pu- bliczność. Nawet najwięksi entuzjaści mogą się wszak znudzić prawdziwą małmazją w samym środku świa- towego jarmarku, na którym karczmarze rynku mu- zycznego proponują słuchaczom bardziej odurzające i tańsze trunki. 12 marca 1837 w Theatre Italien zebrał się cały Pa- ryż. Koncert Thalberga. W jednej z lóż trzeciego piętra ukrywa się również Franciszek, który został przemy- cony do teatru przez przyjaciół. Obserwuje austriackie- go artystę i obserwuje samego siebie: czy jego oceny nie zamąci zazdrość, zawiść? Nie. Spokojnie i niemal pobłażliwie spogląda na Thalberga, który sztywno wy- prostowany wkracza na podium z tak niezwykłą god- nością, jakby był nie pianistą, a pełnomocnym mini- strem monarchii austriackiej. Całą lewą stronę jego fraka pokrywają odznaczenia. Starannie wypielęgnowa- ne faworyty przypominają Franciszkowi majordomusa pałacu Esterhazych. Thalberg staje przy fortepianie, przyjmuje owację publiczności, kłania się lekko w jej stronę, potem głębiej w stronę loży hrabiego Apponyi i bar-Izo głęboko w stronę loży dworskiej — koncert zaszczycił bowiem swoją obecnością również Jego Wy- sokość Ludwik Filip. Publiczność szaleje — i trudno powiedzieć, czy owacja ta przeznaczona jest dla Jego Wysokości, czy dla pianisty. Jego Wysokość powstaje z miejsca i przyjmuje owację stojąc, po czym skinie- niem ręki daje znak artyście, że może już rozpocząć 14» 211 swój program. Thalberg rzeczywiście gra cudownie. Dźwięki toczą się spod jego palców jak perełki. Thal- berg siedzi przy fortepianie niby wprawny woźnica, który wprawdzie trzyma lejce w dłoni, a czasem nawet kiwnie batem, ale poza tym ani drgnie, jego ramiona pozostają całkowicie nieruchome. Łokcie przyciska lek- ko do bioder, dając w ten sposób do zrozumienia, że jego gra jest tylko elegancką sztuką i nie ma w niej ani śladu wysiłku. Podobnie elegancki jest również drugi i trzeci utwór: nieskazitelny, jednakowo gładki i — przynajmniej dla Franciszka — męczący. Entuz- jazm publiczności rośnie jednak, wobec czego Thalberg już poza programem wykonuje swoją słynną Fantazją na tematy Beethovena. Franciszek słucha tej muzyki w osłupieniu. Gładko toczące się pasaże oplatające me- lodię sędziwego tytana to tak, jakby starego plebejusza posadzić do ozdobnej cesarskiej karety, wywołując tym jego złość i upokorzenie: wszak ubrano jego muzykę w te same głupie ozdóbkł, którymi przez całe życie tak pogardzał. Z estrady płynęła Beethovenowska muzyka, elegancka, bezbłędna i — nieprawdziwa. Franciszek wstał, opuścił lożę i zbiegł w dół po schodach. 19 marca 1837 w Operze Wielkiej odbył się koncert Franciszka Liszta. Legouvś tak pisze o tym koncercie: ,,Liszt z natchnioną twarzą usiadł do fortepianu, dłu- gie włosy nieustannie odgarniał do tyłu. Wokół jego ust igrał triumfalny uśmieszek, oczy błyszczały, bladą twarz zarumienił ogień wewnętrzny. Powietrze napeł- niło się iskrami elektryczności i zdało się, że słychać grzmoty i syk zygzakowatych błyskawic [...] Jednakże ma on w sobie coś z komedianta, z Węgra i Cygana...!" Nawet sam Legouve nie potrafi ocenić, kto zwy- ciężył w pierwszym starciu — Liszt czy Thalberg? A co myśli Franciszek? Stan jego ducha najlepiej odzwier- 212 ciedla list do George Sand, wydrukowany 30 kwietnia 1837: „Sześć miesięcy poświęciłem daremnej walce i mój wysiłek okazał się niemal całkowicie bezowocny. Do- browolnie poddałem mą artystyczną duszę emocjom ży- cia towarzyskiego, z godziny na godzinę znosiłem męki tego wiecznego nieporozumienia, które — jak widzę— jeszcze długo będzie żyło pomiędzy artystą a publicz- nością. Wielokrotnie zarzucano mi, że nie mam naj- mniejszych powodów do skarg, sukces mój wszak od dzieciństwa przerasta moje zdolności, a nawet moje pragnienia. Ale właśnie w hałasie oklasków umocniło się we mnie smutne przekonanie, że sukces zawdzię- czam raczej kaprysowi mody, sławie, efektownej inter- pretacji niż głębokiemu rzeczywistemu przeżyciu..." Także dalsze koncerty, jakie nastąpiły po owej słyn- nej walce, nie rozstrzygnęły problemu. Ostateczny wy- rok zapadł dopiero w salonie księżnej Belgio joso, a wy- szedł z ust jednej z pięknych dam, prawdopodobnie samej gospodyni. Do udziału w koncercie dobroczynnym, który księżna zorganizowała na rzecz włoskich uchodźców, zaproszo- nych zostało oprócz Liszta i Thalberga także kilku in- nych znakomitych artystów. Oczywiście clou programu miały stanowić występy obu rywali. Czekano na nie z ogromną niecierpliwością. Liszt jako pierwszy zagrał swą Fantazję z ,,Niobe", po nim Thalberg wykonał Fantazją „Mojżesz". I znów zachwyt obecnych był po- dzielony. Iście salomonowy werdykt wydała dopiero dowcipna księżna, która zapytana o zdanie, odparła: „Thalberg jest pierwszym pianistą świata, ale Liszt jest jedyny!" Maria, jak to swojego czasu zostało ustalone z Sand, czeka na Franciszka w Nohant. Kareta, którą Sand 213 wysłała po Franciszka, by zaoszczędzić mu niewygód dyliżansu, mija cudowny pałac Chabris, Chateauroux, a potem powóz wtacza się na brzeg rzeki Indres. Jest bogata, niemal sangwiniczna wiosna. Franciszek z za- chwytem patrzy na obsypane kwieciem sady, na bujną zieloną trawę ścielącą się wzdłuż drogi. Wreszcie widać kościół w Nohant i powóz zjeżdża na piaszczystą drogę wiodącą do pałacu Sand. Przed pałacem czeka już na niego cała delegacja: Ma- ria, George Sand ze szczupłą Solange i chowającym się za jej plecami Maurycym oraz panna Celestyna, która towarzyszyła wielkiej pisarce również w podróży do Szwajcarii, a tu w Nohant chroni swą panią przed niepożądanymi lub zbyt natrętnymi gośćmi. Przebrana w szlafrok Sand prezentowna jest im jako wielka pi- sarka, przyjaciółka Balzaca, Lamartina, Hugo, Musseta, muza i klęska wielu twórców. Panna Celestyna — ku niezwykłej uciesze mieszkańców pałacu — z powagą wypowiada się wówczas o emancypacji kobiet, o ocze- kiwanej wojnie tureckiej, o haremie cesarza chińskie- go, o podróżach balonem, o tajemnicach tworzenia po- wieści, o wzroście przestępczości i o innych skompliko- wanych sprawach tego świata. A kiedy oszołomiony gość wytaczał się wreszcie z zamku, długo nie wiedział, czy był z wizytą u zwyczajnych, choć sławnych ludzi, czy też w świecie bajki z tysiąca i jednej nocy. George Sand była najbardziej pracowitym twórcą, jakiego Franciszek dotychczas spotkał w życiu. Gdy goście zbyt rozswawolili się w zamku, Sand opuściła ich i w tajemnicy przeniosła się do pobliskiej leśni- czówki, która ze swoimi dzikimi roślinami pnącymi się po murze, starą, zniszczoną od uderzenia pioruna lipą i zardzewiałą furtką żelazną bardziej pasowała do na- stroju jej powieści niż zamek. W owym czasie Sand pisała bowiem rozrastającą się niepohamowanie sagę Mauprat. Franciszek był jedynym człowiekiem, który 214 dostąpił zaszczytu wysłuchania fragmentów przygoto- wywanej powieści. Zaufanie odpłaca się zaufaniem. W blasku dwóch silnie świecących się lamp Franciszek gra transkrypcje fortepianowe symfonii Beethovena, nad którymi właśnie pracuje. Dźwięki płyną przez pokoje na parterze, wzno- szą się na piętro niby rozwijająca się na wietrze cho- rągiew, wpływają na wieżę i naturalnie po kilku chwi- lach wokół fortepianu gromadzi się cała ,,rodzina" z Nohant. Sand kładzie się na skórze niedźwiedziej przykrywającej podłogę, z piórem w ustach, które je- szcze przed chwilą pilnie wędrowało po papierze. Gło- wę opiera na dłoniach i kołysze się lekko, jakby leża- ła w barce poruszanej tajemniczymi falami dźwięków. Maria stoi w drzwiach, półprofilem, wielokrotnie bo- wiem mówiono jej, że wtedy właśnie jest najpiękniej- sza. Na ciemnym tle drzwi wyraźnie odcina się jej szczupła, lecz silna sylwetka. Maria stoi niby muza za- chwycona swym własnym dziełem — wszak tę muzy- kę, która właśnie unosi się nad ich głowami, natchnął jej pomocny pocałunek. Wszyscy trwają w bezruchu, choć muzyka dawno już ucichła (Franciszek grał powolną część VII Symfonii), wreszcie Sand podnosi się z ziemi, przeciąga się, aż kości trzeszczą jej w stawach, po czym sięga po dzwo- neczek przy drzwiach salonu muzycznego: — Celestyno, strasznie zgłodniałam... — Co mam przygotować, proszę pani? — Zjadłabym jajecznicę, trochę młodej cebuli i sło- niny, Celestyno. I łyk wina... Tylko parę kropli, dla każdego po łyku, żebyśmy mogli wznieść toast na cześć naszego najdroższego przyjaciela... Niech żyje Liszt! Pierwszy i jedyny! Pośród letnich zabaw — łowienia ryb i bezkrwawych łowów (Sand bowiem pozwala tylko straszyć zwierzy- 215 nę, nie pozwala jej zabijać), łapania motyli, gry w bi- lard, pływania i wycieczek do lasu, jest także, a właści- wie przede wszystkim praca, praca, praca. Zarysowują ^się też pierwsze cienie, które w przyszłości zaciemnią bezchmurne na razie niebo w Nohant. Dzieci Sand na krok nie odstępują Franciszka. To już więcej niż entu- zjazm, to prawdziwa dziecięca miłość. Naturalnie Sand również z upodobaniem spogląda na przystojnego mło- dzieńca i Maria coraz bardziej przekonana jest, że prędzej czy później między tymi dwojgiem musi do czegoś dojść. Ale nic się nie dzieje. Jedynie to, że gdy nadchodzi kanikuła, Sand i Franciszek pracują w no- cy. Siedzą po obu końcach ogromnego biurka i tak z jednej strony powstaje historia potomków Mauprata, z drugiej — transkrypcja fortepianowa symfonii Beet- hovena. Pióra skrzypią bez przerwy. Maria obserwuje ich — czasem zupełnie mimo woli przystaje pod oknem, za którym pracują Franciszek i Sand, ale słychać tyl- ko skrzypienie piór. Którejś nocy, a właściwie świtu, Franciszek bardzo późno udaje się na spoczynek. Maria dotychczas za- wsze udawała, że śpi i że budzi się dopiero po poca- łunku Franciszka. Teraz jednak całkiem ubrana siedzi przy oknie. — Czy coś się stało? — Nie. — Dlaczego się nie położyłaś? Maria podnosi na Franciszka oczy pełne łez: — Nie mogę dłużej znieść tutejszej atmosfery. Jeże- li muszę, śmieję się, ale w rzeczywistości nie znoszę ordynarnych żartów Nohant. I nie mogę znieść towa- rzystwa Sand. Jestem zazdrosna o ciebie! — Maria sia- da na brzegu łoża, opiera się na poduszkach i przez chwilę leży nieruchomo. Wreszcie po dłuższej chwili mówi zduszonym głosem: — Nie dam cię nikomu! Ni- komu! Jesteś mój! W kilka dni później Maria postanawia — wyjeżdża- 216 ją. Sand nie zatrzymuje ich. Przy pożegnaniu mówi tyl- ko: — Mówią o mnie wiele złego. Boję się, że jestem gorsza niż opinia o mnie, ale przynajmniej wy mnie brońcie. Mówcie o mnie, że potrafię współczuć... a kto naprawdę umie współczuć, ten nie jest całkiem złym człowiekiem. Franciszek i Maria opuszczają Nohant. Teraz jednak pojawia się przykre pytanie: dokąd je- chać? Z powrotem do Genewy? Nie ma sensu. Paryż? Franciszek mógłby pojechać tam sam, ale razem z Ma- rią — to niemożliwe. Są bezdomni. Najpierw kierują się do Lyonu. Stąd Franciszek pi- sze swemu dalekiemu przyjacielowi, Pictetowi: „Przyjacielu, po opuszczeniu Berry l przybyłem do Lyonu i znalazłem się nagle wśród takiej potwornej nę- dzy, że zbuntowało się we mnie poczucie sprawiedli- wości. Cóż za męka przyglądać się z założonymi ręka- mi nadaremnej walce całej tutejszej ludności z nędzą, która jednako wyniszcza ciało i duszę. Widzieć starość bez spoczynku, młodość bez nadziei, dzieciństwo bez radości! Wszyscy stłoczeni w cuchnących norach... i ten człowiek, który nie ma gdzie skłonić głowy — ten sam człowiek tka swymi nieszczęsnymi rękami wspaniałe jedwabie, obicia i narzuty, na których bogacze odby- wają drzemki... Osiemnaście wieków minęło od czasu, gdy Chrystus głosił braterstwo ludzkości, lecz słów je- go dziś nie rozumieją lepiej niż wówczas. Społeczeń- stwo, jak lekarz, który tak pragnie wyleczyć chorego, że nie oczyszcza z ropy jego ran, społeczeństwo dotyka tylko powierzchni w przekonaniu, że zdoła wyleczyć głębokie rany owym leczeniem objawowym. Ci, którzy 1 Prowincja, w której leży Nohant. 217 trzymają w dłoni losy narodów zapominają, że cierpli- wość nie jest cnotą mas; naród — kiedy jęki jego trwa- ją zbyt długo — podniesie w końcu głos do krzyku... Przerażającego". Mija zaledwie parę godzin i Franciszek zapomina o własnych kłopotach. A przecież na jego barkach wie- le spoczywa ciężarów. Kiedy Maria myśli, że wyrzekła się wszystkiego, ma minimum potrzeb, żyje nieomal po proletariacku, to w rzeczywistości pozostaje wciąż tą samą kosztowną rośliną ozdobną, która wymaga luk- susowego otoczenia. Maria nie jest lekkomyślna, ale po prostu nie" zdaje sobie sprawy, że zakwaterowanie, że podróżujące wraz z nimi piastunka i pokojówka, kola- cje wydawane na cześć miejscowych osobistości — że wszystko to kosztuje majątek, który trzeba zdobyć, nie mówiąc już o ubraniu, o świecidełkach i o fryzjerze. Franciszka tak męczy wizja domów noclegowych, ze po prostu czuje się chory. Ogłasza koncert dobroczyn- ny. Potem koncert dla robotników. Cóż to za publicz- ność? Na sali tumult, przerażone twarze, bezzębne usta i gorączkowo płonące oczy. Franciszek nie wie, czy traktują go jak przyjaciela czy jak wro§a — wszak on sam także opływa w dostatki. Czemu miałby sądzić, że jest lepszy od innych? W teatrze lyońskim nigdy jeszcze nie zebrało się tylu ludzi i nigdy dotąd Fran- ciszek nie czuł wokół siebie tak przeraźliwej ciszy. Grał Chopina, Webera, Paciniego, drobne utwory szwajcar- skie z Albumu podróżnika i wspaniałe Etiudy, które wymagają od artysty niezwykłej sprawności. Burzliwe oklaski i nie kończące się bisy. Słuchacze odprowadza- ją go do domu i długo jeszcze stoją pod oknami wpa- trzeni w cień rzucany na firankę, wpatrzeni w niego jak w Mesjasza, który przyniósł im dobrą nowinę o świecie przyszłości. Dopiero teraz po raz pierwszy w życiu Franciszek czuje, że pragnąłby wreszcie zapuścić gdzieś korzenie. 218 Że całe swe dotychczasowe życie zbudował na trzęsa- wisku. Co będzie jutro? Co będzie z jego rodziną? Gdzie jest ich dom, gdzie jest ich miejsce? Czy są tylko jak te wędrujące gwiazdy, jak kometa, która pojawiła się na niebie w roku jego urodzenia? Ojciec nieraz opo- wiadał mu o owym niezwykłym ciele niebieskim, któ- re nie należąc do żadnego gwiazdozbioru, nie przycią- gane przez żaden z nich, bezcelowo krąży po wszech- świecie. Jedna z rodzin lyońskich, familia Montgolfier, pra- gnęłaby zatrzymać ich w tym dziwnym mieście nędzy i bogactwa. Państwo Montgolfier urządzają na ich część wystawny wieczór, na którym poza Franciszkiem obe- cny jest jeszcze jeden dostojny gość — śpiewak Nourrit (ten sam, który niegdyś wykonywał główną rolę w ope- rze napisanej przez młodziutkiego Franciszka). Nourrit jest cichym, niemal smutnym człowiekiem, nosi swą sławę jak niewygodne ubranie. Gospodarze naturalnie koniecznie chcą posłuchać jego śpiewu, Nourrit jednak wymawia się. Franciszek usiłuje pomóc gospodarzom — przyniósł z sobą tom pieśni Schuberta i teraz rozkłada je na pulpicie przed śpiewakiem. Spojrzenie Nourrita zatrzymuje się na Królu olch. Błyskawicznie przebiega oczyma nuty, po czym mówi ze smutkiem, iż nie potra- fii zaśpiewać niemieckiego tekstu. Jest to chwila, w której Maria — nareszcie! — może „wkroczyć na scenę". Franciszek gra i zabawia gości opowieściami o Nohant, a w tym czasie Maria przekła- da na francuski tekst Króla olch. Tłumaczenie jest do- kładne i gładko dopasowane do muzyki. Rozlegają się więc pierwsze dźwięki Schubertowskie- go Króla olch — po francusku; tym razem oklaski prze- znaczone są dla trzech osób: dla śpiewaka, dla piani- sty — i dla uszczęśliwionej tłumaczki. W Lyonie również nie pozostają długo. Wyruszają w stronę Italii. Pierwszy postój — Chambery. Lamar- 219 tine w poetyckim liście zaprasza Franciszka do siebie — chciałby poznać Marię. Dom sławnego poety wygląda tak, jakby jego właściciel już za życia przygotowywał swoje mieszkanie do tego, że kiedyś zamieni się je w muzeum — papierki, połamane pióra, zaschnięte ka- łamarze, otwarte książki, rozpadające się rękopisy, wszystko to ma wskazywać, że tu właśnie napisano Yoyage en Orient, Meditations poetiąues i słodko-smut- ną poezję śmierci — Pensee des Morts. Franciszek krą- ży niespokojnie po całym domu i wydaje mu się, iż zewsząd unosi się zapach krypty i schnących na cmen- tarzu kwiatów. Uciekać stąd, czym prędzej uciekać! Na- stępnym przystankiem jest klasztor Kartuzów, czarny kamienny kolos sterczący ku niebu ze zbocza tysiąc- metrowej góry na drodze do Grenoble. Msze poranne i dawne śpiewy gregoriańskie. Ciche modlitwy pokutne, a także dziwna, płynąca skądś i echem odbijająca się w korytarzach muzyka pozbawiona jak gdyby swego źródła — może wydobywa się z czarnych ścian, z dy- mu kadzideł lub z otulającej klasztor gęstej mgły? Kil- ka lat temu Franciszek poddałby się może owemu na- strojowi ciszy i modlitwy, ale teraz czuje tylko dręczą- cy niepokój — jest bezdomny. Pozostają w klasztorze tylko kilka dni, po czym ruszają dalej, w stronę prze- łęczy Świętego Bernarda. Teraz to już naprawdę Italia. Granica — i przykre przebudzenie. Franciszek, który kilkanaście lat temu opuścił monarchię austriacką, który nawet w policyjnym państwie Ludwika Filipa przy- wykł do swobodnego poruszania się, teraz, przekro- czywszy granicę północnych Włoch, stanął przerażony i oniemiały. Rozgrzebano mu bowiem wszystkie waliz- ki, przekartkowano każdą książkę, wypatroszono port- fele i przeszukano kieszenie. Zadano tysiące grzecznych, pozornie bezcelowych pytań, po czym nagle postawiono mu jakieś bezsensowne zarzuty — wszystko to sprawiło, że najchętniej od razu zawróciłby z powrotem. Ale do- kąd? Do Genewy? Do Paryża, Lyonu, klasztoru Kartu- 220 zów? Dokąd uciekać? Do zamienionego w kryptę schro- nienia Lamartine'a? Dokąd wracać? Przecież nie ma domu. Nie ma także ojczyzny. Jest równie bezdomny jak owa kometa, która pojawiła się w roku jego uro- dzenia. Kometa nie należąca do żadnego gwiazdozbioru, krążąca we wszechświecie przez nieskończone wieki. W Mediolanie nareszcie przychodzi trochę do siebie, już chociażby dlatego, że wielu mediolańczyków mówi po francusku. Ponadto próżności Franciszka schlebia fakt, że natychmiast zostaje rozpoznany — francuska prasa zapewne i tu przysporzyła mu dobrej i złej sła- wy. Niebawem udaje się z wizytą do mediolańskiego króla wydawców — do Ricordiego. Spotkanie królów. Giulio Ricordi siedzi za biurkiem, największym, jakie Franciszek w ogóle w życiu widzał. Za biurkiem ogrom- na półka, a na niej wszystko, co opublikowała firma Ricordi od czasów jej założenia. Szef firmy wstaje, obej- muje gościa, po czym oprowadza go po wydawnictwie, po sklepie, wizyta kończy się w sali muzycznej, w któ- rej znajdują się wszystkie instrumentalne cuda świata. Są tu harfy, fortepiany, w szklanych witrynach śpią skrzypce, altówki, flety i klarnety. Ricordi otwiera naj- nowszy i najpiękniejszy fortepian firmy. To zobowiązu- je: Franciszek zasiada do instrumentu i już w chwilę później otaczają go wszyscy pracownicy firmy. Rozlega- ją się entuzjastyczne oklaski. Ricordi ofiarowuje Fran- ciszkowi swój powóz, dom, bibliotekę książek i nut, wil- lę w swej posiadłości, krąg przyjaciół, portfel, konto bankowe i wszystko, co tylko może zaofiarować szczo- dry milioner. W Mediolanie nastał okres męczących upałów. Ricor- di więc proponuje gościowi wyjazd na odpoczynek. Franciszek i Maria wyjeżdżają do Bellagio, malutkiej miejscowości na samym brzegu jeziora Como. Po kilku- minutowym spacerze mogą wybierać pomiędzy sławny- mi platanami Villa Melzi, chłodną wodą jeziora, a za- gajnikiem, w którego głębi stoi — ukryta w gąszczu — 221 sławna rzeźba Bonellego przedstawiająca Dantego i Bea- trycze. Franciszek czuje tam czasami, że znalazł dom. Domem jest dla niego nawet nie ta niebiańska okoli- ca, lecz nowa lektura, od której nie może się ode- rwać — oboje z Marią czytają Dantego po włosku, Ma- ria bowiem oczywiście lepiej zna włoski niż Franciszek. Może to właśnie jest dom — chłodna, szemrząca woda, wyniosłe platany wokół Villa Melzi i owa cudowna po- dróż zakątkami p_ekła, czyśćca i raju? Któregoś dnia Franciszek udaje się powozem do Me- diolanu. Staje przed ogromnym biurkiem-katedrą szefa firmy Ricordich i mówi bardzo szczerze, że ma kłopo- ty materialne. W odpowiedzi Giulio Ricordi podchodzi do kasy, wyjmuje z, niej dziesięć tysięcy lirów i kła- dzie je na stole: — To zaliczka, drogi przyjacielu. Będziemy dawać koncerty. I to nie jeden, nie dziesięć, lecz przynajmniej sto! Co chwila wpadają do mnie klienci i pytają, czy firma Ricordi śpi? Jak to -możliwe, że gdy największy pianista świata siedzi nam tuż pod nosem — my na- wet nie próbujemy wprowadzić go na scenę? Rozmowy prowadzi młodszy szef firmy, Tito Ricordi. Jego ojciec, Giulio, jest pełen fantazji, uwielbia teatral- ne gesty, natomiast młody Ricordi to współczesny czło- wiek interesu (a także uznany kompozytor). Nie ukry- wa pewnych obaw związanych z występami Franciszka Liszta: Włosi interesują się wyłącznie śpiewem. Nie rozumieją, jak pozbawionym życia i melodii stukaniem w fortepian można przykuć uwagę publiczności. Pia- nistyka włoska nie istnieje. I nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Jedynym instrumentem, który zdolny jest przykuć uwagę Włocha, są skrzypce, które potrafią tak samo jak człowiek śpiewać, wzdychać, płakać i śmiać się na przemian. Trudno będzie przekonać mediolańską publiczność, najbardziej zresztą wyrobioną publiczność 222 na całym półwyspie, że warto na jeden wieczór opuścić La Scalę i wysłuchać koncertu człowieka grającego na fortepianie. Franciszek najchętniej obraziłby się i dał sobie spo-- kój z całą sprawą, gdyby nie twarde prawo życia — trzeba pracować i zarabiać. W Boże Narodzenie 1837 roku urodziło się ich drugie dziecko — córeczka Cosi- ma. Kiedy w prefekturze w Bellagio zapisują dane dziecka: Cosima Fiavigny-Liszt... dz.ewczynka... rodzi- ce: Maria Flavigny i Franciszek Liszt... żyją w wolnym związku, ojciec uznaje swoje ojcostwo...", kiedy więc prefekt, pochrząkując z dezaprobatą, kreśli podłużne litery w wielkiej księdze, Franciszek czuje wokół serca dziwny chłód — wszak to maleństwo także jest bez- domne, także nie ma ojczyzny, podobnie jak bezdomny i pozbawiony ojczyzny jest jego ojciec. Jedyną jego pociechą jest Maria — niezwykle piękna po odbytym połogu, czuła i pełna ciepła. Nad jeziorem Como szaleją dziwne burze zimy 1837/38, ale w ich do- mu panuje cisza i spokój, jakiego jeszcze nigdy nie by- ło, odkąd żyją razem. Znowu czytają Dantego. Profil Beatrycze nakłada się na profil Marii. Jego serce prze- pełnia tkliwa radość, gdy Maria bezszelestnie wsuwa się do gabinetu i pyta miękko: — Jak postępuje praca, mój drogi? Franciszek ma dwadzieścia sześć lat, czeka go jeszcze wiele zmagań i trudów,' ale już teraz ustala sobie że- lazny porządek pracy. Codziennie wstaje o świcie, gdy cały dom jeszcze śpi, i siada nad nutami. Znakomity improwizator, któremu ,,muzyka wypływa spod palców", z wielką starannością szlifuje swoje dzieła, on, o któ- rym mówi się, że bez skrupułów rozrzuca skarby swe- go talentu, teraz po dziesięć, po sto razy przerabia je- den takt, poprawia melodię, upraszcza każdy pochód akordów, dopóki nie zbliży się on do owej ,,muzyki wewnętrznej", którą Franciszek słyszy nie uchem, a ser- cem. Wstaje o świcie i z cierpliwością i pokorą zakon- 223 nego kopisty kreśli nuty. Dopiero tu kończy Etudes d'execution transcendante d'apres Paganini. Tu rodzi się pierwszy szkic, pierwsze takty burzliwego Mazepy, Harmonies Poetiques et Religieuses, przywołujące wspomnienia odwiedzin u Lamartine'a, Album d'un yoyager. W ciszy Bellagio rodzą się również pieśni do słów Petrarki, a wśród nich wyznanie, które gdy cały dom jest jeszcze głęboko uśpiony, Franciszek podrzuca na biurko Marii: Nie mam spokoju, choć wojować nie chcę, Lękam się, marznę, to znów płonę, Latam w obłokach, pełzam po zagonie, Choć świat ogarniam, dłoń mam pustą przecie. Ona mnie trzyma w więzieniu nędznego, Nie chce mnie, jednak odejść nie pozwala, Nie zabija, lecz z kajdan nie wyzwala, Żywego mnie nie pragnie, ni martwego, Widzę bez oczu, bez języka wołam, Pragnąłbym zginąć, a ratunku krzyczę, Nie cierpię siebie, a za to ją kocham. Bólem się karmię, uśmiecham się łzami, Bo równo zbrzydły mi i śmierć, i życie, Takim się stałem z Twojej winy, pani.l Rankiem, kiedy rozlega się 'brzęk naczyń kuchennych, kiedy słońce zagląda do okna, a cień kraty okiennej pokrywa się dokładnie z długością pokoju, tworząc na podłodze ciemną linię podobną do pięciolinii ogromnej partytury, rankiem, kiedy ożywa ulica, przed bramą staje wózek woziwody, który zachęca' do kupna wody pitnej tak melodyjnie, jakby wykonywał fragment ca- vatiny z którejś z oper Belliniego, o tej cudownej, « Przekład Jału Kurka. 224 szczęśliwej godzinie, kiedy zapach świeżo gotowanego mleka rozchodzi się po całym domu,, a gdzieś w prze- ciwległej części domu niemowlę rozpoczyna swoje ko- loraturowe gaworzenie, o owej cudownej godzinie dnia otwierają się drzwi gabinetu i Maria po raz pierwszy w życiu wbiega ,,nie ogarnąwszy się" nawet. Na jej po- liczku widoczny jest jeszcze czerwony ślad, który po- szewka poduszki pozostawiła na jej skórze, Maria wbie- ga, obejmuje Franciszka i wybucha płaczem: — To naprawdę dla mnie? — Dla ciebie, kochanie. — Jaka szkoda, że nie umiem śpiewać... Franciszek siada do fortepianu i nuci pieśń od po- czątku do końca, po czym obejmuje Marię: — Gdybyż można zatrzymać czas... Ale czas wcale nie ma ochoty się zatrzymać.1 Prze- ciwnie, coraz prędzej biegnie naprzód. Nie sprawdziły się bowiem przewidywania Tito Ricordiego i Włosi na dźwięk nazwiska ,,Liszt" wprost zalewają sale koncer- towe. Naturalnie występy włoskie ani trochę nie przy- pominają paryskich. Tutaj — jak powiada — Tito Ri- cordi — trzeba dać coś publiczności, bo w przeciwnym wypadku znudzi się i opuści widownię. Dlatego też przy wejściu do sali koncertowej zostaje ustawiona ur- na, do której szanowna publiczność może wrzucać kart- ki z życzeniami dotyczącymi dzieł, jakie chciałaby usły- szeć, lub melodii, na których tematy pianista ma impro- wizować. Nie wszyscy jednakowo rozumieją sens usta- wienia urny i wrzucają do niej kartki o najróżniejszej treści, jakby zwracali się nie do pianisty Franciszka Liszta, a do delfickiej wyroczni. Franciszek z rozbawie- niem czyta pytania: Jaka jest Pana opinia na temat małżeństwa? Właściwie do jakiej nacji Szanowny Pan Artysta należy? Jaką przyszłość wróży kolei? Czy ha- velock utrzyma się w modzie? Czy wypada palić w to- warzystwie dam? Czy konie pocztowe wyjdą teraz z użycia? itp. 18 — W blasku sławy 225 Poznawszy bliżej zwyczaje publiczności, artysta na- biera sympatii do tego pełnego temperamentu narodu, który nie klaszcze, nie stuka laskami w podłogę jak snobistyczna publiczność paryska. Włosi nie znają tych subtelnych form wyrażania akceptacji. Włosi krzyczą w zapamiętaniu, rzucają na scenę kapelusze, krawaty, cza- sem nawet sakiewki (starannie opróżniwszy je wprzódy ze złotych skudów). Zdarza się wreszcie, że po udanym koncercie słuchacze rzucają się na instrument, ponie- waż każdy pragnie mieć na pamiątkę kawałek fortepianu (co zresztą uwiecznił Stendhal). W konsekwencji for- tepian przypomina oskubanego koguta, z którego ziar- to wszystko, co tylko dało się zedrzeć. Jedno jest pew- ne — Franciszek odniósł przeogromny sukces. Publicz- ność włoska rozpoczyna oblężenie sali koncertowej już w południe. Na próżno Tito Ricordi wydaje polecenia, błaga, krzyczy, przysięga, przeklina i tłumaczy szanow- nej publiczności, że kto ma bilet do pierwszego rzędu, nie zechce siedzieć na jaskółce, a publiczność jaskółki .nie może wymagać, by posadzono ją w pierwszym rzę- dzie. Nikt go nie słucha — 'tutaj pięść, bezczelność i ob- rotny język decydują o miejscu na widowni. A potem zanim rozpocznie się koncert przez pierwsze piętnaście minut produkuje się publiczność, wrzeszcząc rytmicznie na całe gardło: Frań — ce — sco, Frań — ce — sco! I do- piero kiedy publiczność wreszcie się zmęczy, artysta mo- że usiąść do fortepianu. Każdy koncert staje się tu wy- darzeniem, gdyż Włosi to naród prawdziwie opętany , przez muzykę. Pianista gra marsza z Purytanów Belli- niego z własnymi wariacjami oraz melodię zasłyszaną na jednym z wieczorów Rossiniego w Mediolanie. Melo- dię wykonuje zrazu fortepian solo, lecz za parę chwil śpiewa ją już cała widownia. Franciszkowi wydaje się, że pcha go naprzód jakaś ogromna siła, która, zda się, unosi go w powietrze, gdzie gigantyczne skrzydła aniel- skie pozwalają mu utrzymać równowagę. Podczas wa- riacji na widowni panuje kompletna cisza. Nie słychać 226 najmniejszego szmeru, odchrząkiwań czy choćby westchnień. Koniec fantazji oznacza początek burzy. Włosi po prostu bo.mbardują scenę, rzucając na nią wszystkie te części garderoby, bez których można jesz- cze wrócić do domu, i krzyczą rytmicznie w całkowitym zapamiętaniu: Frań — ce, — sco, Frań — ce — sco, Frań — ce — sco! Tito Ricordi zna psychologię sukcesu i wie, że nawet największy entuzjazm mija i prędzej czy później zmie- nia się w zmęczenie. Zmęczenie to można zaś przezwy- ciężyć tylko sensacją. Ogłasza więc uroczysty koncert, którego wykonawcami będą Mortier, Pixis, Schoberlech- ner, Orr'gi, Liszt i bawiący przejazdem w Mediolanie Hlller. Sześciu muzyków wystąpi jednocześnie, grając na cztery ręce na trzech fortepianach. Fałszywość kon- cepcji podobnego występu równoważy jednak program, na który składają się najpiękniejsze melodie z Czaro- dziejskiego fletu Mozarta. Po koncercie Franciszek z naj- większym zdziwieniem słucha opinii Tito Ricordiego, iż wieczór ten przysłuży się do wprowadzenia Mozarta do świadomości muzycznej Włochów. Na razie uważają oni dzieła wielkiego salzburgczyka za zbyt szorstkie w brzmieniu, nienaturalne, przeinstrumentowane, często niemelodyjne i zbyt dysonansowe... Tego dnia Franciszek z obawą przerzuca ostatnie swo- je dzieło, Sonatę „Po lekturze Dantego". Jak przyjmie ją publiczność włoska, jeżeli nawet Mozart wydaje im się szorstki w brzmieniu, dysonansowy i zbyt niemiecki? „Koncertowi sześciu" zawdzięcza Franciszek odwiedzi- ny u Rossiniego, który zaprosił go do wzięcia udziału W organizowanych przez siebie wieczorach muzycznych. (Do zaproszenia tego oczywiście przyczynił się Tito Ri- cordi, który natychmiast spostrzegł nadarzającą się oka- zję do stworzenia nowej sensacji: ,,spotkanie zachodzą- cej i wschodzącej gwiazdy na nieboskłonie Mediolanu".) Niebawem też Liszt przekazuje Ricordiemu pokaźną te- 15» 227 kę rękopisów zawierającą świeżo napisane transkrypcje fortepianowe pieśni Rossiniego. Na wieczorach muzycznych u znakomitego mistrza Franciszek odnosi niebywały sukces, mimo iż zwykli się tam pojawiać najlepsi śpiewacy, skrzypkowie, dyrygen- ci, poeci, politycy i finansiści. Franciszek — wspania- ły muzyk, konwersujący po francusku i po niemiecku, i — co także jest nie bez znaczenia — niezwykle przy- stojny mężczyzna, obok którego żadna dama nie przej- dzie, nie rzuciwszy mu zachwyconego spojrzenia — ten Franciszek Liszt zaćmiewa wszystkie gwiazdy salonu Rossiniego. — Czy nie pracuje pan trochę za wiele? — któregoś wieczoru zwraca się do Liszta autor Cyrulika. — Pracuję tyle, maestro, na ile starcza mi ochoty, a raczej pasji... — Pan wie, że jest pan genialny... — Nigdy w życiu nie ośmieliłbym się wystawić so- bie podobnego świadectwa. — Tak, jest pan genialny, więcej — pan jest geniu- szem. Genie — jak mówią Francuzi. A jednak nic z pa- na nie będzie. Pan rozmienia się na drobne, rozprasza, chwyta sto srok za ogon... Franciszek długo nie może zapomnieć tej rozmowy. Może to wszystko dlatego, że nie ma domu ni ojczy- zny i jest jak roślina, która poleca swe nasienie sile wiatru — niech tam wschodzi, gdzie ślepy przypadek je rzuci? Może Rossini ma rację? Ale przecież dzień w dzień z benedyktyńską cierpliwością ślęczy przy stole i nigdy nie zadowala się pierwszym, lekką ręką rzuco- nym na papier szkicem, lecz poprawia go, poprawia go wielokroć... Czymże jest więc ta choroba, która czyni go bezdomnym tułaczem? Co podyktowało Rossiniemu tak gorzkie proroctwo? W nawale dręczących myśli coraz trudniej mu spro- stać niezliczonym koncertom. To, co jeszcze tak nie- 228 dawno napawało go radością, teraz coraz częściej staje się powodem rozgoryczenia i niechęci. A przecież zna- lazł się u szczytu popularności, występuje nie tylko na wielu koncertach i wieczorach muzycznych u Rossi- niego, ale otrzymuje również niezliczone zaproszenia do najwytworniejszych salonów Mediolanu, w tym także od członków rodziny cesarskiej — podówczas bowiem władzę w północnych Włoszech sprawowali Habsburgo- wie. Codziennie bywa w salonie hrabiny Julii Samojło- wej, u braci Belgiojoso, hrabiów Pompeo i Solino. Wie- lokrotnie zapraszali Franciszka do swojej loży w Scali, r właśnie tam zaczęło się coś, co stało się dla artysty powodem wielu kłopotów i goryczy. Franciszek wprost nie wierzył własnym uszom, kie- dy po raz pierwszy znalazł się w La Scali. Na scenie to- czyło się przedstawienie, w lożach zaś kwitło ożywione życie towarzyskie i rodzinne, otwierano i zatrzaskiwano drzwiczki lóż, skrzypiały krzesła, bo jakiś mąż odwie- dzał właśnie w loży swą przyjaciółkę, zaś do żony wła- śnie przybył z wizytą przyjaciel. A wykonawcy przed- stawienia — żałosna orkiestra, złożona z wychudzonych muzyków, którzy mają za mało pieniędzy, aby najeść się do syta, lecz za dużo, aby umrzeć z głodu! Wypło- wiałe dekoracje, nędzne oświetlenie! Arie i finały je- dynie jakimś cudem — bo nie dzięki pałeczce dyrygen-" ta — trzymają się kupy. Śmieszne, żałosne gesty wy- konawców czynią z przedstawienia raczej parodię niż dramat muzyczny. Franciszek ledwie może doczekać się powrotu do do- mu. Pisze do redakcji „Revue et Gazette Musicale" po- rywczy, pełen ironii list i nawet jego ambitny krytyk literacki, Maria, nie zgłasza zastrzeżeń. Następnego dnia Franciszek odczytuje artykuł Ricordiemu. Szef firmy jest kredowobiały, wstaje, w ten sposób dając jakby do zrozumienia, że posłuchanie jest skończone. Z ociąga- niem podaje Franciszkowi rękę i mówi: — Popełnił pan kardynalny błąd. Wypowiedział się pan o czymś, czego pan absolutnie nie zna. Ten lud, który nie ma swego parlamentu, nie ma swojej prasy, nie ma wolnej literatury, ten lud, który nie ma ojczy- zny i ledwie ma już nadzieję, że kiedyś wreszcie będzie mógł swój dom nazwać naprawdę własnym, ten lud ma tylko Scalę i ona jest jego największym skarbem. Że zniszczona?... Ale nawet taka zniszczona, jest nasza. Ze przestarzała?... Ale śpiewają, rozmawiają i kłócą się w niej po włosku! 2e trzaskają drzwiami lóż? A skąd pan wie, drogi przyjacielu, czy dla tych, którzy tak spa- cerują od loży do loży nie jest to jedyna możliwość do swobodnej rozmowy w dzisiejszym Mediolanie, pełnym szpicli, donosicieli i szpiegów? Może właśnie dopiero wówczas mogą bez świadków zamienić ze sobą kilka po- ufnych słów? Skąd pan wie, drogi przyjacielu, co tu się naprawdę rozgrywa pod przykrywką przedstawienia? Mam nadzieję, że redakcja paryska wykaże więcej tak- tu niż pan i nie zamieści tego artykułu. Bo jeśli go jednak zamieści, będzie pan musiał niestety ponieść konsekwencje... 16 marca 1838 roku Franciszek i Maria wyjeżdżają do Wenecji. Liszt ma tam dać dwa koncerty. Świta już, zanim docierają wreszcie do hotelu, ale mimo zmęcze- nia Franciszek nie chce się kłaść, lecz od razu siada do pracy. A potem wolniutkim spacerkiem udaje się na plac Sw. Marka, siada przy stoliku w kawiarni i roz- koszuje się tym,i że nie musi z nikim rozmawiać, że nie musi nikogo oczarowywać ani wymyślać błyskotli- wych ripost. Cieszy się samotnością, a jednocześnie ogar- nia go jakaś niezrozumiała melancholia: oto siedzi w kawiarni weneckiej, ale tak samo mógłby siedzieć na Montparnasse, w Mediolanie lub nad brzegiem Jeziora Genewskiego. Wszędzie czułby się jak w domu i ni- gdzie nie byłby w domu... A może to dobrze? Wierni jego towarzysze — Dante, Childe Harold, Faust; Renę, 230 Obermann... — wszyscy oni to także wędrowcy, niespo- kojne duchy. Oddali swoje ojczyzny, swoją „piędź zie- mi", za całą ziemię, za wszechświat... Świeża kawa stojąca przed nim dawno już wysty- gła. Niewielki taras opustoszał. Teraz pozostał naprawdę sam. Prosi o gazetę. Kelner kładzie przed nim gazetę wiedeńską. Pośród skromnych wiadomości na ostatniej stronie dwuwierszowa wzmianka: „13 marca 1838 pły- nące Dunajem zwały kry przerwały tamy i woda zala- ła miasto Peszt". Franciszek płaci, wstaje i rusza w stronę swego ho- telu. Nie ma jeszcze żadnego konkretnego planu, wie tylko, że nie może stać bezczynnie. Musi wracać do do- mu. Do Pesztu. Musi pomóc. Idzie w kierunku hotelu i za wszelką cenę usiłuje przywołać dawne, zatarte już w pamięci wspomnienie Pesztu — jak to było?... Był tam z ojcem. Spacerowali brzegiem Dunaju. Zatrzymywali się na każdym rogu. Wszędzie żółcił się plakat: JESTEM WĘGREM Z trudem przypomina sobie nastrój tamtych odległych dni. Z głębi minionych piętnastu lat wyłania się wspom- nienie uścisku dłoni ojca, gdy kroczyli razem po uli- cach obcego miasta... Obłok kurzu, trzaskanie bata i wlokące się drogą stado krów... I ten żółty plakat: JESTEM WĘGREM Franciszkowi chce się krzyczeć z radości: oto nie jest już samotny. Ma dom, ma swoją ojczyznę! Pojedzie na Węgry. Nieważne, co powiedzą na to Maria, Ricordi — teraz może myśleć tylko o jednym — o cudownym od- nalezieniu ojczyzny. Nie może go mylić owo trwożne bicie serca, z jakim przeczytał notatkę o powodzi. Nie — to wołanie o pomoc odnalezionej ojczyzny. Chwi- la, w której stał się cud... Idzie w stronę hotelu. Po drodze stara się ochłonąć i przeanalizować swoje uczucia. Chce być pewny, że to nie słomiany ogień, sentymentalna poza, lecz autentycz- 231 ne objawienie. Czy rzeczywiście tak ważna jest dla nie- go tamta odległa wieś rodzinna, której imienia nie pa- mięta? Czy rzeczywiście tyle znaczy dla niego ten kraj, którego języka nie zna? I tamto dziwne, azjatyckie mia- sto, z którego pozostało mu tylko jedno wspomnienie: ciepła dłoń ojcowska i plakat z żółtymi literami: JESTEM WĘGREM 2 września w prasie paryskiej ukazuje się jego list adresowany do dawnego przyjaciela, Massarta: „...W jednej z wiedeńskich gazet czytałem o katastrofie peszteńskiej. Wieść o niej wstrząsnęła mną do głębi. Odczułem niezwykle silne współczucie i nieprzepartą potrzebę niesienia pomocy nieszczęsnym powodzianom. Ale cóż mogę dla nich uczynić? — pytałem sam sie- bie. Cóż za pomoc mogę im świadczyć? Wszak nie mam niczego, co czyniłoby mnie władnym pośród ludzi. Nie mam wpływów, które daje bogactwo. Nie mam władzy, która kroczy w parze z wielkością. Lecz wszystko jed- no: muszę iść naprzód, bowiem czuję, że poty nie za- znam spokojnego snu, póki mymi skromnymi groszami nie wesprę potrzebujących. Zresztą, kto wie, może nie- bo pobłogosławi mej biednej ofierze? Ręka, która cu- downie rozmnożyła chleb na pustyni, ta ręka nie spo- częła po dziś dzień. Może Bóg znajdzie więcej radości w groszach artysty niż w każdej sztuce złota: milione- ra [...] To podniecenie i napięcie odkryło dla mnie znaczenie słowa «0jczyzna». Wyrósł mi przed oczami wspaniały krajobraz: Dunaj wartko płynący wśród skał, niezmie- rzona puszta, na której pasły się spokojnie stada. To były Węgry, urodzajna, bogata ziemia, gdzie wyrosło tylu jej szlachetnych synów. Moja Ojczyzna. I ja — wy- krzyknąłem w przypływie patriotyzmu, co może skwi- tuje Pan uśmieszkiem — należę do tej starej, silnej rasy! I ja jestem synem tego prastarego nieposkromionego 232 narodu, dla którego z pewnością zaświtają jeszcze lep- sze czasy [...]. O mój daleki kraju ojczysty! Moi nie- znani przyjaciele! Moja wielka, przeogromna rodzino! Twoje bolesne wołanie przywróciło mnie tobie, znalazło głęboki oddźwięk w moim sercu. Schylam głowę za- wstydzony, dusza przepełniona jest współczuciem, lecz ze wstydem opuszczam głowę, że na tak długo mogłem o tobie zapomnieć [...] Wyruszam do Wiednia. Mam zamiar dać dwa kon- certy — jeden na moich rodaków, drugi na pokrycie kosztów mej podróży. Potem samotnie, pieszo, z tor- bą wędrowca na ramieniu przejdę całe Węgry, aż do najdalszych zakątków". Maria śmieje się głośno: — Poza, poza i jeszcze raz poza! O jakiej ojczyźnie ty mówisz? O jakich ofiarach? Możesz mi wierzyć, że więcej wiem o tej twojej rzekomej ojczyźnie niż ty sam wiedziałeś o niej kiedykolwiek. Przeczytałam wszystko, co w ogóle napisano o tym odległym stepie: nędza, ciemnota, prymityw. Upadek tak głęboki, jak głęboko w ogóle może upaść społeczeństwo. Czytałam Herdera, który naukowo dowodzi, że naród i język węgierski rozpadają się. Właśnie teraz dokonuje się ich ostatecz- ny rozkład... Ten lud zostanie pochłonięty, a może już został, przez otaczające go niemieckie, tureckie i sło- wiańskie grupy narodowościowe. Czego ty tam chcesz szukać? Przecież nawet nie potrafisz z nimi rozmawiać. A nawet gdybyś potrafił, to o czym?! Maria wynajduje coraz to nowe argumenty, ironizu- ją je, atakuje go elokwencją i logiką, na koniec wreszcie 'S zdradza swoje prawdziwe myśli: tym razem zazdrosna ł jest nie o jedną kobietę, nie o muzę, lecz o cały kraj: — Oderwą cię ode mnie... Zabiorą mi cię i jak osy wyssą z ciebie wszystko, co może dać poeta, marzy- ciel, filozof, artysta... — i po chwili namysłu dodaje — i mężczyzna. 233 Franciszek najpierw musi przekonać Marię, potem musi stoczyć walkę z Tito Ricordim, który nie chce zwolnić go z obowiązków kontraktu koncertowego, po- tem walka z biurokracją austriacką, która zanim wyda paszport, musi wiedzieć dokładnie, w jakim celu pra- gnie się udać do Wiednia zwolennik hrabiego Saint- -Simona, uczeń Lamennais'ego i skandaliczny apostoł „wolnego małżeństwa"? Wreszcie wszystkie przeszkody zostały pokonane i Franciszek może wyruszać. Pierwszym celem jego po- dróży jest Wiedeń. Krótkie intermezzo, czyli dziennik Teresy Walter i 19 kwietnia 1838 Wczoraj o pół do pierwszej poszliśmy na koncert Liszta. Był to koncert na jego rodaków. Bardzo wiele słyszałam o tym meteorze, dlatego też bardzo wiele od niego oczekiwałam. Moje o nim wyobrażenie i rzeczy- wistość tak się miały do siebie wzajem, jak Wenecja moich snów i miasto, w którym byłam naprawdę. Z początku, kiedy Liszt grał, obserwowałam jego tech- nikę, siłę uderzenia, elegancję i cudowną perfekcję wy- konania. Wkrótce jednak przestałam myśleć o czymkol- wiek i cała zatopiłam się w jego muzyce. Przeżycie ' Teresa Walter, młoda wiedenka, która później została żoną węgierskiego emigranta, uczestnika walk o wolność, Ferenca Pul- szkyego, z sympatii dla Kossutha, Tancsicsa l Petoflego, a także z miłości dla męża nauczyła się języka węgierskiego. Jej dziennik jest historią wstydliwie skrywanej miłości. Uczucie to, początko- wo koncentrujące się na jednym mężczyźnie, z czasem przenio- sło się na cały naród węgierski. W naszej powieści wykorzystaliś- my dziennik Teresy Walter, późniejszej Ferencowe] Pulszky, uzu- pełniając ten materiał ówczesnymi notatkami z prasy wiedeń- skiej (przyp. aut.). było tak głębokie, że rozpłakałam się ze wzruszenia i zachwytu.. Wcale się nie dziwię, że ludzie tak szaleją za Lisztem. Ile piękna i wielkości mieszka w jego sercu, choć jest tylko człowiekiem, nie wolnym zapewne od ziemskich trosk i słabości, jednak Liszt jest pierwszym mężczyzną, na którego widok mocniej bije mi serce. Natura hoj- nie obdarzyła go urodą, ma w sobie także wiele do- stojeństwa, tyle szlachetności.. Ojciec zwrócił mi uwagę, bym nie wyrażała się o Liszcie z takim zachwytem, bo ludzie gotowi jeszcze pomyśleć, że się w nim zakochałam. 21 kwietnia 1838 Powiadają, że Liszt złożył grzecznościową wizytę księciu Metternichowi. Jego ekscelencja nie był obecny w domu, a więc Liszta przyjęła księżna. Ale nie tak, jak by sobie artysta tego życzył. Przerwał zatem wi- zytę i wyszedł z pałacu. Następnego dnia kanclerz przybył do Liszta z rewizytą. Podobno miał powie- dzieć: „Drogi Liszcie... Kobiet nie należy brać zbyt po- ważnie..." Na nieboskłonie Wiednia pojawiły się trzy nowe gwiazdy: Thalberg, Henselt i Klara Wieck. A mimo to wszyscy oblegają sklep Hasłingera, gdzie sprzedawa- ne są bilety na koncert Liszta. Saphir poświęcił Lisztowi duży artykuł: „Artysta wę- gierski nie uznaje zasad, form, struktur, on sam bo- wiem tworzy dla siebie zasady i formy z odwagą i po- tęgą niezależnego księcia sztuki". Mówi się, że początkowo wyraził zgodę jedynie na dwa koncerty. Ale zdołano namówić go na dalsze, które odbędą się 23. i 30. kwietnia oraz 3., 9., 15., 19., i 26. maja. 30 kwietnia 1838 Dziś mieliśmy piękne przeżycie artystyczne. Liszt grał 235 parafrazy pieśni Schuberta z cyklów Piękna młynarko, Łabędzi śpiew. Podróż zimowa, a potem na bis — mar- sze Schuberta Hommuge a Schubert czyli „Soirees de Yienne". Hasłinger pragnie wydać Etiudy na tematy Pagani- niego Liszta, który jednak żąda, by jako załącznik wy- drukować również parafrazę utworów Paganiniego, skomponowaną przez pewnego całkiem nieznanego mło- dego człowieka. Jeśli dobrze pamiętam, nazwisko tego młodego człowieka, którego tak broni Liszt, brzmi Ro- bert Schumann. l maja 1838 Dziś byłam świadkiem prawdziwej rewelacji. Wraz z rodzicami udałam się na wieczór muzyczny w domu Hasłingera. Obecni byli trzej bracia Liki (muzycy, gra- jący na wszystkich możliwych instrumentach), śpiewak operowy Josef Staudigi oraz Randhartinger — śpiewak, kompozytor i dyrygent, który jak powiadają, ma zostać mianowany na stanowisko dyrektora Opery. Wreszcie z niemałym opóźnieniem przybył Liszt. Objęli się z Randhartingerem. Okazuje się, że niegdyś razem uczy- li się u starego mistrza Salieriego. Wszyscy się śmiali, jak Liszt i Randhartinger zaczęli opowiadać o różnych swoich uczniowskich psotach. Nowa sensacja — nieocze- kiwanie, w kilka minut po przybyciu Liszta, do salonu wkroczyli artyści z Burgtheater: Julia Gley-Rettich, Da- niel Lowe, Luise Neumann, Jenny Lutzer, Ludwig Pietze, a także słynne „lwy salonów wiedeńskich" — hrabia Bolza, książę Dittrichstein (który jest podobno ojcem Thalberga), Graffer, rezydent ministerialny Ham- burga w Wiedniu, Ferenc Szechenyi, główny ochmistrz, i inni. Hasłinger zaprasza całe towarzystwo do sąsiedniej sali muzycznej, gdzie czeka już przygotowana niewiel- ka orkiestra: Ziehrer, Ullmann, Konig, Holz, Merk i mistrz Slama siedzą już przy pulpitach, i tylko miej- 236 sce przy fortepianie jest puste. Liszt siada i po chwili rozlegają się pierwsze dźwięki Septetu Hummla. Jaka szkoda, że nie można uwiecznić tej cudownej muzyki! Gra Liszta była samym czarem, samym wdziękiem, pełnią rytmu, błyskotliwą wirtuozerią, a jednocześnie było w niej tyle ciepła, ile tylko potrafi z siebie dać człowiek wielkiego serca ludziom wrażliwym i czułym na piękno. Ojciec znowu gniewał się na mnie, ponieważ, nie- stety, łzy płynęły mi jak groch. Ale nie wstydzę się te- go. Wstydziłabym się, gdybym potrafiła wytrzymać je- go grę, nie płacząc z zachwytu. Głupota ludzka nie ma granic. Dziś czytałam pewne „naukowe" zestawienie, jakiegoś „profesora", który wy- stawił wielkim artystom oceny, jakby byli jeszcze sztu- bakami. Nie dodając od siebie żadnego komentarza przepisuję do dziennika ów tekst, tak, jak czytałam: Czystość gry: 1. Thalberg 2. Klara Wieck 3. Henselt 4. Liszt (Jak widać mistrz mistrzów przepadł z powyższego przedmiotu!) Umiejętność improwizacji: 1. Franciszek Liszt 2. Klara Wieck (Miejsca trzeciego i czwartego zarozumiały naukowiec nie chce, jak widać, przyznać). Temperatura uczuć: 1. Liszt 2. Henselt 3. Klara Wieck (Z tego przedmiotu Thalberg uznany został przez su- rowego „profesora" za słabego ucznia). Oryginalność, której powtórzyć nie sposób: Liszt! 237 (Może więc owa pierwsza ocena za czystość gry nie jest aż tak ważna?) Nie zapisałam wszystkich przedmiotów i wszystkich ocen, pamiętam jednak jeszcze, że Henselt otrzymał pałkę z afektacji, zaś z prostoty i naturalności gry — Thaiberg. Ten nieznany muzykolog dzieli poza tym mi- strzów fortepianu na szkoły: Liszt według niego repre- zentuje romantyczną szkołę francuską, Thaiberg — sen- tymentalną szkołę włoską (kilka osób przysięga, że Thaiberg nie potrafi napisać po włosku nawet własne- go imienia), zaś obok nazwisk Henselta i Klary Wieck napisano: ,,die Reprasentanten der deutsch-sentimenta- len Schule". Dziś owa nonsensowna punktacja i klasyfikacja ano- nimowego muzykologa jest na ustach całego Wiednia. Ale to nie koniec ciekawostek — pewien dziennikarz dla przyciągnięcia uwagi czytelników sporządził nader oryginalne zestawienie utworów, których poza Lisztem nikt jeszcze nigdy w Wiedniu nie wykonywał. Z zesta- wienia tego wynika, że Liszt grał blisko sto dzieł róż- nych kompozytorów — Webera, Beethovena, Hummla, Moschelesa, Haendla, Scariattiego, Chopina, Czernego, Schuberta, Rossiniego i Berlioza. Dodać należy, że wszystko to Liszt grał z pamięci bez nut, by heart — jak mówią Anglicy, czyli — z serca... l czerwca 1838 Dziś odprowadzili Liszta do dyliżansu wszyscy ci, którzy stanowili jego najbliższe otoczenie podczas jego pobytu w Wiedniu. Był hrabia Bolza, Randhartinger, hrabia Szechenyi, Hasłinger i oczywiście mój ojciec. Bardzo go prosiłam, żeby zabrał mnie z sobą, ale po raz pierwszy i, ufam, ostatni w życiu nie spełnił mo- jej prośby. Siedzę więc w domu, przeglądam mój dzien- nik i robię w nim nowe notatki, a jednocześnie czuję, oczyma duszy widzę niemal, jak Liszt wsiada do dyli- żansu, jak odprowadzający podchodzą do okna, jak się 238 z nim żegnają... Widzę to wszystko i czuję dziwny ból serca, który jednak sprawia mi radość. Zakochałam się w Liszcie i nie mam się czego wstydzić. Żałuję tylko, że choć trzy razy miałam okazję z nim rozmawiać, ani razu nie starczyło mi odwagi, by wypowiedzieć choćby jedno słowo. Więc przynajmniej teraz, gdy koła dyliżansu toczą się już po brukach Wiednia, przynajmniej teraz mówię głośno, z opóźnieniem, ale bardzo, bardzo szczęśliwa: Kocham Pana!... Pod koniec czerwca Liszt znowu wraca do Wenecji. Nic nie wyszło z samotnej wędrówki. Nawet nie doje- chał na Węgry. Ostatni koncert grał ogromnie zdener- wowany, właśnie bowiem otrzymał list, w którym Ma- ria zawiadamiała go o swej chorobie. Maria nie może się poruszać. Maria prosi, by wracał. Cóż więc innego może zrobić, jeśli nie możliwie jak najprędzej wracać do Wenecji. Naturalnie w domu okazuje się, że choroba nie jest ani ciężka, ani tajemnicza — jak to wydawało się z da- leka, ale faktów zmienić już nie można; skoro wró- cił — kontynuuje życie tam, gdzie je przerwał. Zmianę nastawienia Ricordiego podchwytuje natych- miast prasa mediolańska. Franciszek początkowo nie rozumie, co się stało. Wkrótce jednak sprawa się wy- jaśnia — artykuł o Scali ukazał się w ,,Revue et Ga- zette Musicale" i wywołał oburzenie całej Lombardii: Franciszek obraził nie artystów, nie teatr, nawet nie publiczność, lecz honor narodowy. Trzy przodujące dzienniki — „Pirata", „Figaro" i „Corrier de Teatri" rozpoczynają przeciw pianiście krucjatę, nadając jej ty- tuł Guerra al Francesco Liszt. Wśród stawianych Lisztowi zarzutów powtarzają się najczęściej: l. Niewdzięczność wobec miasta, które go uwielbiało. 239 2. Zniesławienie ludu włoskiego (jak inaczej bowiem nazwać to oburzające stwierdzenie, że publiczność włoska nie jest prawdziwą wielbicielką dobrej mu- zyki?!). 3. Liszt zaatakował kobiety włoskie, mężów włoskich, włoskie życie rodzinne, splamił cnotę i honor wło- skich kobiet i matek. 4. Liszt obraził również personel Opery, impresaria, dyrygenta, primadonnę, tancerzy i członków orkie- stry, wszystkich razem i każdego z osobna. 5. Wszystko to Liszt wygłosił ex cathedra, jako pia- nista światowej sławy. Ale powstaje pytanie: czy Liszt rzeczywiście jest tak wielkim pianistą? Czy nie zaszło tu typowo włoskie nieporozumienie, czy nie nazbyt pospiesznie skłoniliśmy czoła przed opi- nią krytyków francuskich i niemieckich, zamiast kierować się własnym gustem i własnym rozsąd- kiem? 6. A w ogóle, to dlaczego pan Liszt paraduje w roli wielkiego artysty francuskiego? Przecież okazało się, że nawet nie jest Francuzem, lecz Węgrem! Liszt odpowiada odważnie i z godnością: nie miał zamiaru obrażać narodu włoskiego, dla którego żywi głęboki szacunek i którego sztukę podziwia. W swym artykule kierował się wyłącznie względami artystycz- nymi, niemniej skłonny jest udzielić wszelkiej satysfak- cji każdemu, kto tego zażąda. Kandydaci do pojedyn- ku nie pojawili się wprawdzie, ale atmosfera wokół Franciszka zlodowaciała. Omijano go. Nie padło już ani jedno słowo o nowym cyklu jego koncertów. W lipcu Franciszek występuje w Societa Apollinex w Wenecji, ze znakomitym basem Morianim, znanym barytonem Ronconim i Karoliną Unger, której pojawienie się po- śród dekoracji sceny przypomniało Franciszkowi dawno minioną przeszłość, cudowny okres dzieciństwa. Wyra- żenie „jeszcze ciągle piękna" okazuje się niewystarcza- jące. Karolina dopiero teraz jest piękna. Franciszek 240 stracił ją z oczu w latach swej paryskiej młodości, ale przy „niemieckim stoliku" parokrotnie wspominano jej imię. Wieść niosła, że łączyła ją wielka miłość z Le- nauem. Po zerwaniu Karolina wyszła wprawdzie za mąż, ale pamięć namiętnego romansu wytworzyła wo- kół niej romantyczny nimb. Radość ze spotkania z Karoliną nie potrafi jednak za- trzeć smutnej rzeczywistości — koncerty Franciszka nie mają powodzenia. Skandal, jaki wywołał artykuł o Scali, tu również odbił się szerokim echem. Franciszek czuje, że nie powinien tak łatwo godzić się z porażką, ale noce weneckie są tak czarowne... A Karolina jest tak dobrym towarzyszem. Słuchają ra- zem nieśmiertelnych wersów Tassa, które gondolierzy melodyjnie posyłają w powietrze ponad czarnymi wo- dami: Conto 1'armi e 1'Capitano Che'1 grań Sepoicro liberó di Cristo...1 Z domu, z Węgier napływają listy pełne wyrazów wdzięczności, ale odnaleziona ,,Ojczyzna" znowu roz- płynęła się w nicości, jej mit rozwiał się bez śladu. Jak widać, losem i powołaniem Franciszka jest, by jak nieśmiertelni bohaterowie — Faust, Renę, Ober- mann — nieustannie wędrował, zaczynając wciąż od po- czątku swą kalwarię podbojów, zwycięstw i rozczarowań. Po klęsce weneckiej niespodziewanie przybyło osza- łamiające wyróżnienie. Franciszek IV, książę Modeny, zaprosił Liszta do swej rezydencji Villa Catajo. Podczas obiadu i intymnej rozmowy książę ostrożnie zapytał: — Czy zna pan etykietę dworską? ' Wojnę pobożną śpiewam, i hetmana, Który święty Grób Pański wyswobodził... (Przekład Piotra Kochanowskiego) 18 — W blasku sławy 34]; Franciszek odłożył sztućce i zdumiony podniósł wzrok na gospodarza: — Nie, nie znam. Nigdy dotąd nie musiałem jej po- znawać. Do spożywanego sam na sam obiadu usługuje aż dwóch lokajów, którzy są tak pogrążeni w dokładnym wykonywaniu swych czynności i tak powolni, że kilka minut trwa cisza, zanim wreszcie książę podejmuje: — Mój ochmistrz zatem odwiedzi pana po obiedzie i zapozna z najważniejszymi zasadami. Oczekuję bo- wiem bardzo dostojnych gości. Do Villa Catajo przy- być ma Jego Cesarska Mość Ferdynand I i Jej Cesar- ska Mość Maria Anna, książę Parmy, arcyksiężniczka Elżbieta, arcyksiężna Maria Luiza, arcyksiążę Franci- szek, wicekról Lombardii i skromny dwór Ich Cesar- skich Mości. Trzeciego dnia rzeczywiście dostojni goście przybyli. Od tej chwili porządek dzienny zaczął przypominać re- gulamin koszarowy. O godz^ie piątej rano na kory- tarzu rozlegało się dudnienie żołnierskich kroków i przy- boczny adiutant Jego Cesarskiej Mości pukał do drzwi cesarskiej sypialni. Po kilku zaledwie chwilach kory- tarz zape^iał się lokajami Jego Cesarskiej Mości. O go- dzenie szóstej dostojni goście schodzili się do kaplicy domowej i każ-'ego ranka wysłuchiwali cichej mszy. Za piętnaście siódma — śniadanie. Dla Franciszka mo- ment to szczepowe ważny — ma zaszczyt jeść śniad'i- nie wraz z członkami panującej rodziny Habsburgów. U szczytu stołu siedzi Jepo Cesarska M"ść Ferdynand I, który przypomina starepo, przekarmionego wyżła. Jego w-^ka. podłużna głowa pochyla się do przodu, jak gdy- 'by cienka szyja z trudem utrzymywała jej ciężar. Spod półrirzymknię^ych pow''ek ledwie widać senne oczy Je- go Cesarskie! Mości, który ospale mówi, ospale stąpa i ospale spożywa swoje śniadanie. Wszystko odbywa się według niezwykle dokładnego i z góry ustalonego porządku. Przed południem dostojni goście udają się do pobliskiego lasu; tę wycieczkę na- zywają caccta, czyli polowanie, ale naturalnie w lesie nie ma dzikiego zwierza, a broń dostojnych gości służy raczej do ozdoby niż do zabijania. Dokładnie w po- łudnie obiad, spożywany ze zdumiewającą szybkością i bez humoru. Jego Cesarska Mość spieszy się, za chwi- lę bowiem we własnych apartamentach zje obiad jesz- cze raz — teraz już bez etykiety i zbędnych ograniczeń. Po popołudniowym odpoczynku i spożytej o wpół do szóstej kolacji Franciszek gra dla dostojnych gości. Wyżla głowa Ferdynanda I zachwiała się na cienkiej szyi — cesarz przebudził bię z chwilowej drzemki. Wice- król lombardzki rysuje obcasem kwadraty na gru- bym dywanie, zaś arcyksiążę Franciszek ze znudzeniem wygląda przez okno. Jedynie cesarzowa Maria Anna słucha muzyki. Czasem odzywa się nawet: ,,Niech pan zagra to jeszcze raz..." — a potem, gdy wieczorny kon- cert dobiega końca, cesarzowa skinieniem ręki dziękuje artyście za muzykę. Franciszek kłania się i cofa do drzwi, kiedy nagle słyszy zaszczytne zaproszenie: — Zimą chciałabym pana posłuchać w Wiedniu, dro- gi panie Liszt... Będę zmuszona upomnieć naszego och- mistrza — przec.eż wiosną odwiedził pan Wiedeń, a my nie by-iśmy obecni na żadnym pańskim koncercie! No, ale nie szkodzi, w zimie to nadrobimy... Następnego dnia wszystko zaczyna się od początku — warta wokół cesarskiej toalety, śniadanie, obiad i ko- lacja odbyte zgodnie z choreografią etykiety hiszpań- skiej, a wieczorem koncert. Franciszek przygląda się dziwnym figurom, jakimi wydają się mu Ich Cesarskie Moście. Czy to możliwe, że to w ich imieniu ogłasza się wyroki śmierci w Mediolanie, w Kufstein, w Oło- muńcu i w Wiedniu? Czy to możliwe, że przeciw tym figurom buntowali się Lamennais i Hugo, że przeklął ich Enfantine?! I że to oni, cesarska rodzina, są owymi potworami, o których księżna Belgiojoso mówiła jak o morderczych Jeźdźcach Apokalipsy? Ten mężczyzna o trzęsącej się głowie i ta przekwitająca korpulentna pani — to mieliby być Cezar i... — Franciszek uśmiecha się do siebie na myśl o tak paradoksalnym porówna- niu — Kleopatra? Intermezzo Listy kanonika Angelo Majo do sekretarza stanu Pań- stwa Kościelnego, kardynała Lambruschini, od stycznia 1839 do lipca tegoż roku. Rzym, 10 stycznia 1839 Monsignore!... Życzeniem Waszej Eminencji było, abym poznał goś- cia naszego Świętego Miasta i zawarł z nim bliższą znajomość. Zadanie to spełniłem. 5 stycznia tego roku Franciszek Liszt wynajął mieszkanie przy Via delia Purificazione opodal Trinita dei Monti, bardzo blisko mojego domu. W kilka minut po przybyciu maestra wo- kół domu zrobiło się niemałe zbiegowisko i choć za- równo maestro, jak i hrabina dość dobrze mówią po włosku, ich umiejętności okazały się niewystarczające, by uwolnić się od ciekawskiego tłumu. Byłem zmuszo- ny włączyć się i kilku energicznymi słowy rozpędzić gapiów. Ledwie zdołałem uścisnąć artyście dłoń, gdy nagle z różnych stron miasta zaczęły rozlegać się krzy- ki, strzelanina, bicie w dzwony. Hałas narastał i przy- bliżał się, a po chwili już całkiem wyraźnie usłyszeliś- my jedno jedyne słowo: Massocia! Massocia! Massocia! — Na miłość Boską, synu — zaczepiłem młodego chłopca, który niósł na ramieniu pałkę, na głowie zaś miał ogromny szyszak — Mów, co się stało?! — Massocia, herszt rabusiów, porwał przedwczoraj 244 ^ jednego z uczniów seminarium Św. Ignacego i zażądał zań dziesięć tysięcy skudów okupu. Ponieważ dyrektor seminarium wahał się, Massocia chłopca powiesił. .Niestety, całą tę opowieść słyszał również pan Fran- ciszek Liszt i jego twarz w jednej chwili zmieniła się nie do poznania. Oczy zapłonęły mu gniewem, a mar- murowo białe policzki stały się niemal purpurowe. — Jak można było do tego dopuścić?! — wrzasnął, a ja, choć nie mam żadnego wpływu na bezpieczeństwo publiczne Świętego Miasta, odpowiedziałem ze wsty- dem: — Massocia jest tak silny, że ani rzymska policja, ani nawet cała armia austriacka nie są w stanie go pokonać. Liszt spojrzał na mnie i z wolna uspokajał się, ale w oczach wciąż jeszcze błyszczały mu iskry gniewu: — Słyszałem, że w Rzymie jest mnóstwo więzień. W Mediolanie powiadają, że pod ziemią trzyma się tu ponad dwa tysiące więźniów. Czy nie byłoby lepiej, gdyby strażników, którzy są tam zatrudnieni, skiero- wano raczej do walki z rabusiami? W trakcie obiadu pod wpływem dobrego wina ar- tyście rozwiązał się język. Okazało się, że o Państwie Kościelnym krąży mnóstwo niesłychanie przerażających wieści. Liszt pytał mnie, czy to prawda, że gdy arty- sta improwizuje bez udzielonego mu wcześniej zezwo- lenia, zostaje skazany przez sąd rzymski na trzy—czte- ry lata więzienia? Czy to prawda, że za noszenie broni na ulicy grozi obcięcie ręki lub zesłanie na galery? Czy to prawda, że za łaskawym zezwoleniem Jego Świątobliwości papieża Grzegorza XVI ciągle jeszcze działa w Rzymie Święta Inkwizycja?! Wasza Eminencja zapewne także poczułby się za- kłopotany, słysząc tyle nieroztropnych pytań. Ja jednak starałem się odpowiedzieć na wszystkie po kolei: gdy- byśmy nie chronili naszych scen przed improwizacjami, w muzyce rozpleniłyby się chwasty, zanikłaby harmo- 245 nią, a czystość formy zostałaby skażona. Święta Inkwi- zycja będzie działać poty, póki szatan nie przestanie zagrażać zbawieniu duszy ludzkiej. Co się zaś tyczy zakazu noszenia broni — nadszedł wreszcie złoty wiek Pax Romana. Nie chcemy więcej oręża! Maestro spojrzał na mnie i uśmiechnął się ironicznie: — Nie zaszkodziłoby jednak trzymać gdzieś w ta- jemnicy niewielki skład broni. Przydałaby się do wal- ki z owym dzieciobójcą, Massocią. Powiedziawszy to, Liszt wstał od stołu i pożegnał się. Z najwyższą czcią kreśli się i o błogosławieństwo Waszą Eminencję prosi kanonik Angolo Majo główny bibliotekarz Zbiorów Watykańskich 22 stycznia 1839 Monsignore! Dziś — po blisko dwóch tygodniach przerwy — zno- wu spotkałem się ze znakomitym artystą. Zanim jed- nak przejdę do szczegółów owego spotkania, chciałbym najpierw zapoznać Waszą Eminencję z kilkoma infor- macjami, które udało mi się zdobyć od służby. Tak więc para żyjąca w „wolnym związku" wydaje rocznie ponad 300 tysięcy franków. Roczny dochód hra- biny przysyłany jej z Francji wynosi zaledwie pięć ty- sięcy franków. Dalsze informacje: pomiędzy Lisztem a hrabiną dochodzi coraz częściej do nieporozumień, tu, w Rzymie stały się one szczególnie częste. Dostojnicy naszego miasta niemal nie odstępują Liszta. Jest wśród nich Ingres, dyrektor Akademii Francuskiej w Rzymie. Codziennie zjawia się Friedrich Overbeck, wódz tak zwa- nych Nazareńczyków (o nim później ze szczegółami), przychodzi Schnorr von Carolsfeid, a także Bonaven- tura Genelli, Wilhelm Schadow (również członek grupy 246 Nazareńczyków), niezwykle bogaty Anglik W. Allmers, irlandzki kardynał Wiseman oraz poseł rosyjski w Rzy- mie, książę Dymitr Golicyn, o którym mówi się, że ży- je prawdziwie po królewsku. Ma adiutanta w osobie hrabiego Michała Wielhorskiego, którego zadaniem jest sprowadzanie muzyków, organizowanie koncertów i ba- lów maskowych, wycieczek i przedstawień teatralnych. Częstym gościem Liszta jest ponadto malarz Cornelius (który kilkakrotnie malował portret artysty), a także stary kardynał Mezzofanti, który powitał Liszta napi- sanym po węgiersku wierszem. Pragnąc więc powró- cić do rzeczy, muszę stwierdzić, że to właśnie jest powodem coraz częstszych nieporozumień pomiędzy Li- sztem a hrabiną d'Agoult. Cały swój wolny czas pia- nista poświęca bowiem wymienionym powyżej osobis- tościom, zaniedbując tym samym panią hrabinę. Wszystko to oczywiście plotki. Z punktu widzenia naszej sprawy znacznie ważniejsza jest grupa Naza- reńczyków, spod której wpływu Franciszek Liszt, jak mi się wydaje, nie potrafi się wyzwolić. Zatem kilka informacji o niej: wszyscy bez wyjątku Nazareńczycy są malarzami. Schronienie znaleźli w rozpadającym się klasztorze świętej Izydory. Ich program najlepiej sfor- mułował mistrz grupy, Overbeck: żyj tak prosto i skro- mnie jak apostołowie Jezusa. Odrzuć wszelki zbytek i nie prapnij dla siebie lepszego życia niż życie pro- stych ludzi — pasterzy, chłopów, rybaków. Bądź prosty i skromny również w swej pracy, poszukuj tej pro- stoty i nabożności, która cechowała błogosławionego Fra Angelico. Cóż bowiem warta jest olśniewająca kolo- rystyka, precyzyjny rysunek, cudowne przedstawienie fałd draperii — cóż warte jest dzieło, którego nie oży- wia wiara w Boga i miłość bliźniego? Rozmawiałem z Lisztem również w cztery oczy: — Czy nie sądzi pan, że łagodna rewolucja sztuki, głoszona przez Nazareńczyków, może mieć w końcu bardzo poważne następstwa? 247 Liszt spojrzał na mnie ze zdumieniem: — Nigdy nie przyszło mi to do głowy... — A powinno panu przyjść, drogi maestro, Overbeck bowiem, gdyby to tylko od niego zależało, pozwoliłby żyć w łonie Kościoła tylko wiejskim plebanom i rozpę- dziłby na cztery wiatry wszystkich kanoników, bisku- pów i kardynałów. Czyli udzieliłby łaski szeregowcom świętej armii, uprzednio pozbawiwszy ją dowódców. Liszt odważnie wytrzymał moje spojrzenie: — Overbeck jest zapewne rewolucjonistą, ale wobec tego ja również nim jestem. Walczę bowiem z przecię- tnością, gnuśnością, bezdusznym naśladownictwem, bez- wstydną hipokryzją, szarlatanerią, nieludzką obojętnoś- cią, morderczą głupotą i wszystkim tym, przeciw czemu buntował się również sam Chrystus z Nazaretu, pozo- stawiając nam, śmiertelnym, wieczne ostrzeżenie: ten, kto walczy o prawdę — może być ukrzyżowany... Ale zwyciężyć może tylko ten, kto ma dość odwagi, by sta- nąć do walki! 10 marca 1839 Monsignore! Liszt dał jeden po drugim cztery koncerty. Jeden wraz z Francillą Pixis (przybraną córką sławnego pia- nisty Pixisa), jeden na scenie Teatro Argentina, następnie dał koncert muzyki organowej w kościele San Luigi dei Francesi. Ostatni koncert był występem o charakte- rze zamkniętym i odbył się w Palazzo Poli, siedzibie księcia Golicyna. Na koncercie tym Liszt grał sam przez trzy godziny bez przerwy i uwaga jego słuchaczy nie zmalała ani na chwilę. Koncert ten zrobił na mnie ogromne wrażenie. Poprosiłem maestra o chwilkę roz- mowy bez świadków. Rozmowa ta przebiegła, o ile pamiętam, następująco: — Jest pan, maestro, wspaniałym człowiekiem i wiel- 248 kim artystą, ale obawiam się, że pańską wiarę osła- biają różne błędne idee... — Jestem sobą, zawsze mówię jedynie w swoim wła- snym imieniu, toteż za moje błędne idee również je- dynie ja sam jestem odpowiedzialny. — A ci wszyscy pseudoprorocy, którzy zarzucali na pana swoje sieci? Na przykłada Lamennais! — Wiele się od niego nauczyłem, to prawda. — Nie żądamy, aby z dnia na dzień zapomniał pan o ideałach Lamennais'go. Pragnęlibyśmy jedynie, aby pan również wziął udział w odnowie Kościoła Świętego. Wielkie wrażenie zrobiła na nas idea uwolnienia sztuki kościelnej od wszelkiej zbędnej ornamentalistyki. Tę koncepcję bardzo byśmy popierali. Liszt milczał długo, tak długo, że myślałem już, iż zapomniał, o czym mówiłem. Wreszcie odezwał się. — Rzymu nie zmieni ani muzyka, jaką komponuję, ani dzieła, do których stworzenia namawiam moich przyjaciół. Aby mogła narodzić się nowa sztuka koś- cielna, Rzym musi ulec zasadniczym przemianom we- wnętrznym. Pan, księże kanoniku, pragnąłby rewolu- cji artystycznej w mieście, w którym pater Piazza jest najbardziej uwielbianym kaznodzieją i co niedziela gło- si, że wszystkie dzieła filozoficzne i ich szalonych au- torów, którzy nie wierzą, iż ziemia jest wielkim nie- ruchomym talerzem, wokół którego krąży słońce, na- leżałoby rzucić na stos i spalić. Pan naprawdę marzy o rewolucji sztuki kościelnej, księże kanoniku?! Za- ledwie godzinę temu był u mnie Overbeck i skarżył się, że władze kościelne zakryły jego Świętą Rodzinę, ponieważ bosa Madonna obraża autorytet Kościoła Świętego i zdrową moralność. Nie, księże kanoniku, za wcześnie jeszcze myśleć w Rzymie o rewolucji arty- stycznej. Obawiam się, Wasza Eminencjo, że poniosłem po- rażkę, dlatego też w smutnym nastroju kończę ten list. 249- Z wyrazami najwyższej czci oraz prośbą o wybaczenie i błogosławieństwo Waszej Eminencji pozostaje Angelo Majo główny bibliotekarz Zbiorów Watykańskich Rzym, maj 1839 Monsignore! Poniższych słów kilka pragnąłbym napisać jako do- niesienie końcowe. Niestety, niewiele mam informacji. Trzecie dziecko Franciszka Liszta i Marii d'Agoult otrzymało na chrzcie świętym imię Daniel. Liszt poinformował mnie, że gdy tylko jego sytuacja rodzinna na to pozwoli, natychmiast opuści Rzym. Wy- biera się najpierw do Lukki, a następnie na letni od- poczynek do niewielkiej wioseczki rybackiej, San Ros- sore. Z wyrazami czci etc. etc. A. M. 12 maja 1840 roku w londyńskim pałacu Buckhing- ham odbywa się wielkie przyjęcie, którego gospodarza- mi są Jej Królewska Mość królowa Wiktoria i Książę Małżonek Albert. Podchodzącym do tronu gościom kró- lowa nie tylko podaje dłoń do ucałowania, ale także za- mienia z nimi kilka słów. Stojące za krzesłem Miłości- wej Pani księżniczka Blessington i hrabina d'0rsay podpowiadają szeptem: Pułkownik właśnie wrócił z In- dii... Lady wydała na świat piąte dziecko... Generał na- leżał niegdyś do sztabu księcia Wellingtona... Następny pan to sine nobilitate... Proszę z nim porozmawiać o no- wym warsztacie tkackim... Na widok kolejnego gościa obie damy podpowiadają królowej jedynie nazwisko: Franciszek Liszt! — O, panie Liszt! — uśmiecha się królowa. — Dawno czekałam na tę chwilę. 250 Artysta kłania się i przyjmuje wyciągniętą dłoń kró- lowej: — Ja również od dawna marzyłem, by stanąć przed Waszą Królewską Mością. Królowa schodzi z podwyższenia i w towarzystwie księcia Alberta idzie wzdłuż szpaleru pochylonych w ukłonie gości wypełniających salę audiencjonalną, kie- rując się do salonu muzycznego. Tu dzieje się rzecz nie- oczekiwana: Jej Królewska Mość składa w ręce Księcia Małżonka swój wielki chiński wachlarz, szal i rękawi- czki powierza Franciszkowi, sama zaś siada do forte- pianu i zaczyna grać. Niebawem salon muzyczny wy- pełnia się gośćmi, głośno oklaskującymi niespodziewany występ swej monarchini. Królowa skinieniem ręki uci- sza zebrane na sali towarzystwo: — A teraz posłuchajmy Franciszka Liszta! Franciszek gra utwory Rossiniego, Belliniego i Meyer- beera, po czym — na zakończenie — Rule Britannia. Najgłośniej klaszcze sama królowa. To znak dla gości, że tym razem można odstąpić od nakazującej powścią- gliwość etykiety dworskiej. Ale to nie koniec niespo- dzianek tego wieczoru — podczas kolacji pianista otrzy- muje miejsce przy stole pary królewskiej! Wynajęta przez Liszta kareta wraca do hotelu pusta: królowa Wiktoria w podziękowaniu za piękny wieczór nakazuje bowiem, by artysta odwieziony został karetą dworską zaprzężoną w cztery najpiękniejsze konie ze stajni Buckhingham. W drzwiach hotelu wita go zakłopotany portier: — Czy coś się stało? — pyta Franciszek. — Podczas gdy jaśnie pan był w pałacu — wyjaśnia portier — przybyła tu pewna dama. Zażądała sąsiadu- jącego z panem apartamentu. Franciszek czuje przez chwilę, że krew uderza mu do głowy, ale opanowuje się, daje portierowi napiwek i kieruje się ku schodom. ,A więc Maria przyjechała. Maria —-, w jakim jest 251 nastroju? Co go czeka — chwile szczęścia czy rozczaro- wanie? Istniejących między nimi od dawna konfliktów nie zdołał uśmierzyć razem spędzony w Paryżu kwie- cień. Teraz przyjechała. Jak go powita? Gdy Franciszek stanął na progu jej apartamentu, twarz Marii była chłodna, pełna tajonej urazy. Fran- ciszek wiedział już, że czeka go „scena". — Dobry wieczór, Mario. Maria wydała pokojówce ostatnie polecenia, po czym ujęła Franciszka pod ramię i przeszła z nim do sąsied- niego pokoju: — Drogi mój przyjacielu. Doskonale rozumiem, że dla Childe Harolda, Renę czy Lelil znacznie bardziej twarzowe są samotne wędrówki po świecie, kiedy to bohaterowie owi mogą swobodnie i bez przeszkód przy- ciągać spojrzenia niewiast i marzących o przygodzie młodych dziewczątek... Ale mój Renę nie jest, niestety, wolny. Ma mnie i nie wolno mu o tym zapominać... — Nie rozumiem cię, Mario... Czy brakowało ci cze- goś? . — Tak. — Czego, jeśli wolno zapytać? Maria podchodzi do niszy okiennej i udaje, że wy- gląda na ulicę. Po policzkach jej płyną łzy. — Brakowało mi ciebie... Twego ciepła i miłości... Franciszek podchodzi do Marii, obejmuje ją i całuje bielejącą w mroku pokoju mokrą od łez twarz. — Przebacz mi, byłem niedelikatny. W sypialni żarzą się dwa cygara. Palą oboje, Maria i Franciszek. Dwa żarzące się punkciki zakreślają w ciemności pokoju dziwne łuki — od ust palącego do popielniczki i z powrotem... Oboje milczą. Łagodna ci- sza wypełnia spokojem ich serca i zmęczone miłością ciała. Wreszcie odzywa się Maria: — Opowiadaj o swych podróżach. Listy nie mówią wszystkiego... Opowiedz o sobie... • — Dobrze, zacznę od San Rossore... Pamiętasz w San 252 Rossore... Ja chodziłem na wycieczki do sąsiednich wio- sek nad morze, a ty byłaś niezadowolona. Drażniła cię nędzna chałupka, w której mieszkaliśmy, skarżyłaś się na jedzenie, które wywoływało u ciebie wieczny roz- strój żołądka, a przede wszystkim przeklinałaś moich korespondentów, którzy przysyłali mi setki listów — pi- sali po węgiersku, po łacinie, po francusku, po niemiec- ku, a we wszystkich powtarzała się jedna prośba: bym wrócił na Węgry, do Pesztu. Prosiłem cię, żebyś poje- chała ze mną. Mówiłaś, że to jeszcze jedna z mych licz- nych póz: byłem już zagorzałym katolikiem, byłem re- wolucjonistą, saint-simonistą, buntownikiem lyońskim, teraz zaś mam ochotę zabawić się w rebelianckiego Wę- gra. Wtedy pokłóciliśmy się. W efekcie ty — bez sło- wa pożegnania — wyruszyłaś w stronę Paryża, a ja, zgodnie z ustalonym programem podróży — do Wied- nia. Przyjął mnie tam Tobias Hasłinger, wydawca mu- zyczny i organizator koncertów, który oświadczył, że zainteresowanie biletami dziesięciokrotnie przewyższa ilość miejsc na zapowiedzianych koncertach i że za- miast trzech ogłosił sześć poranków 'muzycznych, nie licząc koncertów wieczornych. Wszystko to jednak pod warunkiem, iż zrezygnuję z mych kaprysów... Pytam więc, o jakich kaprysach mówi? — A o tym — odpowiada Hasłinger — że w wysła- nym z Italii liście obiecuje pan grać transkrypcje for- tepianowe dzieł Schuberta i Beethovena! Oznacza to, że publiczność wiedeńska słuchać będzie granych na for- tepianie tych samych pieśni Schuberta, które jeszcze nie tak dawno śpiewał tu boski Vogel, i tych samych symfonii Beethovena, którymi jeszcze niedawno dyry- gował tu sam ich kompozytor... Moja odpowiedź była krótka i jednoznaczna: — Drogi panie Hasłinger, pańską rzeczą jest ustala- nie cen biletów, przygotowywanie plakatów, drukowa- nie zaproszeń, ale program koncertów ustalam tylko Ja! 253 I rzeczywiście dał mi spokój. Nadszedł dzień koncertu. Hasłinger był tak zdenerwowany, jakby to on sam miał wystąpić przed publicznością. Nie będę ukrywał, iż jego nastrój po trosze udzielił się i mnie. Zwłaszcza że przed Symfonią pastoralną na widowni panowała śmiertelna cisza. W pierwszym rzędzie ujrzałem się łżą- cego Antoniego Schindlera, z miną mówiącą wyraźnie, iż nie jest on tylko „jednym z widzów" i że jego wy- rok będzie miał moc prawa, jak gdyby wydał go sam Beethoven. Mimo wszelkich obaw, tego wieczoru odniosłem suk- ces, co potwierdziło słuszność mojego wyboru. Króla olch musiałem grać trzy razy, chociaż jakoby wszyscy mieli jeszcze w pamięci śpiew Vogla. A może właśnie dlatego, znaleźli się bowiem tacy, którzy przysięgali, że mój fortepian śpiewa głosem boskiego Vogla... No, ale idźmy dalej. Nie minęło kilka dni, gdy znowu pojawił się Hasłinger, znowu zdenerwowany. — Drogi panie Liszt — powiada drżącym głosem — wkrótce przyjeżdża pani Maria Pleyel. Ludzie opowia- dają o niej cuda. Obawiam się, bardzo się obawiam, że zainteresowanie pańskimi koncertami spadnie. Maria Pleyel, cudowna panna Moke, która niegdyś tak wspaniale grała na strunach serc trzech mężczyzn jednocześnie. Odwiedziłem ją jeszcze tego samego dnia. Maria była urocza i rozmawiała ze mną tak przyjaźnie, jakbyśmy rozstali się dopiero wczoraj. Następnego dnia dawała koncert zamknięty u hrabiego Palffy. Możesz so- bie wyobrazić sensację: Maria gra na fortepianie, a ja przewracam jej stronice nut! Wiesz, jak kocham sce- nę, jak lubię być oklaskiwany, podziwiany... Ale tego dnia zdecydowałem się nie robić konkurencji pięknej paryżance. Koniuszek cygara Marii rozżarza się na chwilę, po czym Maria pyta: — Bardzo jestem ciekawa, co się stało po koncercie? Interesuje mnie również, jak dzieliły się tobą damy? 254 Słyszałam, że w tyra samym czasie gorąco przyjaźniłeś się nie tylko z panną Moke, lecz również z hrabiną Sy- donią Reviczky! — Wszystko to plotki. A prawda jest taka, że dosta- łem wysokiej gorączki i musiałem położyć się do łóżka. Na skórze pojawiła mi się paląca wysypka. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Z braku innych lekarstw owinięto mnie w mokre prześcieradła, co z kolei mo- gło wywołać zapalenie płuc. Hrabina Sydonia rzeczywi- ście pielęgnowała mnie jak samarytanka, ale tylko tyle. „Niech wstydzi się ten, kto ma nieczyste myśli" — jak głosi tekst na Orderze Podwiązki... Wreszcie po kilkutygodniowej zwłoce spowodowanej chorobą urzeczywistniło się moje marzenie: 21 grudnia znalazłem się w dawnej koronacyjnej stolicy Węgier, w Preisburgu. Właśnie obradowała Dieta, czyli węgier- ski parlament, ale na wieść o moim przyjeździe prze- rwano obrady i na przystani statków oczekiwała mnie delegacja szlachecka. Wyobraź sobie, moja droga, obraz Delacroix z całą pompą Wschodu: zakrzywione szable, pióropusze, aksamitne dolmany i przepyszne złote łań- cuchy, wyobraź sobie wspaniałe rumaki i końskie rzę- dy, z których każly wart jest tyle, ile folwark lub nie- wielki majątek, wyobraź sobie to wszystko, Mario, a będziesz wiedziała, jak wyglądała przyjmująca mnie de- legacja. Zbyt trudne do wymówienia nazwiska pomiesza- ły mi się, pamiętam jedynie, że w delegacji znaleźli się przedstawiciele trzech linii rodu Esterhazych, byli Fes- tet csowie, Szechenyi, Batthyanyi, kilku członków roz- ległej familii Fay oraz mnóstwo innych osób, które entuzjazmowały się, wiwatowały, ściskały mi ręce, pory- wały mnie w objęcia, słowem — wielka grupa szla- checkich statystów obok znakomitych protagonistów wi- tającej mnie delegacji. Twarz Marii oświetlił żar rozpalonego cygara: — Dziwny z ciebie rewolucjonista, Franciszku... Ja- koś tak się składa, że mimo twych demokratyczno-jako- 255 bińskich poglądów zawsze otaczają cię -królowie, ksią* żęta i hrabiowie... Protagoniści, czyli ci wszyscy, którzy stoją na samym środku sceny w teatrze świata, podob- nie jak ty na środku podium. Samotnie. Bez wspólni- ków. W królewskiej samotności. Franciszek roześmiał się, zakłopotany: — Żeby to pojąć, trzeba znać i rozumieć Węgrów. Wkrótce potem odwiedziła mnie w hotelu cała grupa owych statystów, którzy przy akompaniamencie przy- jacielskich pocałunków z dubeltówki i łacińskich oracji dali mi do zrozumienia, że zamieszczony w „Pester Tag- blatt" artykuł, którego autor informuje, iż palatyn Gyorgy Thurzó na początku 1660 roku napisał przy- jacielski list do niejakiego Gaspara Liszta, tytułując go nie tylko kompanem, ale również krewniakiem, stanowi dla nich dostateczny i całkowicie wystarczający dowód mojego szlachectwa. Mój wygląd, moja postawa — wszystko to świadczy o błękitnej krwi, szlacheckim po- chodzeniu i rycerskiej przeszłości. Od chwili przyjazdu drzwi mojego apartamentu niemal się nie zamykały. Przychodzili studenci, rzemieślnicy, księża, profesorowie uniwersytetu w Pressburgu, uczniowie i oficerowie puł- ku kawalerii. Wszystko to podziałało na mnie jak cięż- ki, oszałamiający trunek. Mąciło mi się w głowie od twarzy, nazwisk i profesji, i mówiąc szczerze, czułem się ogromnie zagubiony. Miałem wrażenie, że pośród te- go rozmawiającego, spierającego się, uderzającego w szable, trzaskającego ostrogami i wpatrującego się we mnie z uwielbieniem tłumu ludzkiego rozpłynę się jak maleńka kropla w ogromnym wodospadzie. Potem pojawiły się stowarzyszenia dobroczynne — katolicy i ewangelicy, mieszczanie i arystokraci, przed nimi tak- że nie było się gdzie schować. Grałem więc, wkopywa- łem kamień węgielny specjalnie w tym celu przygoto- waną srebrną łopatką, przemawiałem po francusku i — tylko nie śmiej się, proszę — po łacinie, a jednocześnie przez cały czas gorączkowo pytałem samego siebie:, 256 a więc to jest ta moja odnaleziona ojczyzna? Te wszy- stkie mowy powitalne, wyciągnięte szable, wieńce kwia- tów, procesje stowarzyszeń kobiecych, pochlebne artyku- ły prasowe, ale także owo nie słabnące ani na chwilę brzęczenie w uszach i niespokojne kołatanie myśli w umęczonej głowie? Któregoś przedpołudnia zjawiła się u mnie delegacja żurnalistów. Najpierw wygłosili do mnie mowę po francusku, a następnie odczytali wiersz, który oczywiście natychmiast został mi przetłu- maczony: Do Liszta Upada wiek, marnieje pokolenie, Mrą w zapomnieniu i sztuka, i cnoty, Umysły z rzadka rzucą promień złoty, Kto piękna szuka — ginie w zapomnieniu. Świat nowy nie szanuje dawnej chwały, Co krwawy ślad powiodła w inne strony, Interes własny wszystkim wzrok przysłonił, Zamarzły serca i dusze zdziczały. Wreszcie się ulitował Bóg na niebie, Nieszczęśliwego świata słysząc jęki, Co błądząc, w ślepy zaułek się rzucił — Bóg się zlitował i zesłał nam ciebie: Wszechmogącego syna, ducha dźwięku, Byś grał i aby świat się znów nawrócił!' Jeszcze tego samego dnia wieczorem znalazłem się w Kasynie Szlacheckim. Nie wiem, kto to wszystko za- planował, że nagle zostałem sam w położonej na pier- wszym piętrze Zielonej Sali. W pewnej chwili drzwi otworzyły się z rozmachem i stanął w nich wysoki, bro- 1 Przekład Teresy Worowsklej. 17 — W blasku sławy 357 daty mężczyzna. Obrzucił mnie przenikliwym, badaw- czym spojrzeniem spod gęstych nastroszonych brwi, a przez jego twarz przebiegł nerwowy tik. — Jestem hrabia Istvan Szechenyi... Usiedliśmy, a hrabia zaczął mówić pospiesznie i nie- cierpliwie: — Wszystko, co pan tu widzi, drogi przyjacielu, to po prostu ruina. Tych szabli nikt nigdy nie wyciąga z po- chwy. Ich ostrza od stuleci niszczy rdza. Wspaniałe cza- py futrzane, dolmany dawno pogryzły mole, a gdyby ktoś kiedyś wytrzepał porządnie nasze wspaniałe wę- gierskie stroje, to obawiam się, że rozpadłyby się wraz z ich właścicielami. Rozpadłoby się wszystko, bo wszy- stko tu jest zetlałe i zmurszałe. Pozostała wyniosła py- cha: powstaniemy przeciw cesarzowi i jego władzy! Cóż za zarozumiałość! Co za buta! Jeżeli chcemy coś poży- tecznego uczynić, to przede wszystkim musimy ten nie- szczęsny, zacofany, wykrwawiony i wygłodzony kraj nauczyć handlować, budować drogi, stawiać mosty, mą- drze gospodarować pieniędzmi. A także trzeba go na- uczyć czytać i pisać. Cały ten kraj musi uświadomić sobie, że żyje pod niebem Europy, pod tym samym nie- bem co Paryż, Berlin, Londyn i Wiedeń... Jeżeli nie nauczymy się tego wszystkiego, drogi panie, będziemy musieli zniknąć z powierzchni ziemi. Dlatego też stoi tu przed panem wielkie zadanie do wykonania. Wszy- scy wyrażają się o panu z ogromnym entuzjazmem. Nie dlatego, że rozumieją pańską grę — skąd mieliby ją rozumieć? Ten entuzjazm wywołała światowa sława otaczająca pańską głowę niczym aureola. My, Węgrzy, dziwnie nie potrafimy widzieć rzeczy znajdujących się blisko, za to wiemy o wszystkim, co dzieje się poza gra- nicami naszego kraju. Nie dostrzegamy leżącego nam przed nosem drogiego kamienia, ale widzimy go, gdy za- błyśnie z odległości setek mil. Wszystko to należy wy- korzystać, drogi panie Liszt, bo najwyższy czas zasiać na naszym ugorze ziarno szlachetniejszych, delikatniej- 258 szych potrzeb duchowych. Trzeba to uczynić w tym kraju, w tych miastach, gdzie ciągle jeszcze najpopu- larniejszą rozrywką szlachty jest pokaz tresury psów i gonitwa w workach. Na razie musi pan ich przekonać, że modnie jest entuzjazmować się Mozartem czy Meyer- beerem, potem musi pan sprawić, żeby rzeczywiście po- lubili tę muzykę, nie jesteśmy bowiem gorsi niż inne ludy europejskie. I powiem panu coś jeszcze: koniecz- n e musi pan nauczyć się języka węgierskiego. Ja już się nauczyłem. A niech mi pan wierzy, do niedawna znałem tylko francuski i niemiecki. Po węgiersku za- ledwie parę słów... To nasze wieczne naśladowanie Wiednia to choroba. Musimy nauczyć się węgierskiego, aby stał się posłusznym narzędziem nie tylko oracji po- litycznych, lecz również poezji, nie tylko kontraktów kupna i sprzedaży, lecz również filozofii. Ten kulawy, niezgrabny, chłopski język musimy zmusić do tego, by stawił czoła innym językom europejskim. Ale pana cze- ka jeszcze cięższe, jeszcze zaszczytniejsze zadanie: mu- si pan nauczyć się muzyki węgierskiej, a gdy już ją pan pozna — musi pan zmusić ją, by stała się równym partnerem muzyki włoskiej, francuskiej i niemieckiej... Rozmowa z hrabią Szechenyi wywarła na mnie głę- bokie wrażenie. W uszach wciąż dżwięczały mi jego słowa: „Musi pa.n poznać i nauczyć się muzyki węgier- skiej". „Dobrze — myślałem — ale kto mi w tym po- może?!" Zwrócono mi uwagę na dyrygenta, pana Feren- ca Erkela. Erkel to człowiek w moim wieku, ale ponu- ry, małomówny i zgorzkniały. Znakomicie mówi po niemiecku, a z kilku przypadkiem rzuconych słów zo- rientować się mogłem, że nieobce mu są również fran- cuski i łacina. — Chciałbym nauczyć się kilku pięknych pieśni wę- gierskich i zabrać je z sobą na dalsze występy europej- skie... Erkel pokiwał głową, chwilę milczał, po czym burknął: — No, można... Choć nie widzę wielkiego sensu... ił* 259 — A to dlaczego? — Dlatego, że to tak samo, panie kolego, jakby ktoś przeszedł obok otwartego okna, zasłyszał kilka słów i powiedział: „Wiem, o czym dyskutowano w pokoju". Żeby zrozumieć, o czym mówi cały kraj, jakie wiersze powtarza, jakie melodie nuci, kogo lubi, a kogo niena- widzi lub potępia, żeby poznać to wszystko, nie wy- starczy przejść obok otwartego okna. Trzeba się zatrzy- mać. A może nawet osiedlić się tu... Wtedy nie trzeba będzie zbierać pojedynczych melodii, tak jak zbiera się okazy kwiatów do zielnika. Wtedy melodie przyjdą sa- me, od razu wszystkie, i oby tylko pan kolega zdążył je zebrać, zapisać, opracować i rozrzucić po całym wielkim świecie... Erkel mówił bez gniewu, bez wyrzutu, ale w jego słowach była jakaś dziwna gorycz. Milczałem. Ten krę- pujący nastrój trwał zaledwie kilka minut, w chwilę potem pan Erkel wymienił bowiem mnóstwo źródeł, w których mogę znaleźć piękne melodie węgierskie. Obiecał nawet, że jeżeli tylko znajdzie jakiś lepszy zbiór pieśni, natychmiast mi go przyśle. — A może pan kolega zagrałby mi co? — zapyta- łem. — Chciałbym posłuchać melodii węgierskich, za- nim zacznę je poznawać z nut... Erkel próbował się wymawiać, twierdził, że nie ma odwagi siąść przy fortepianie i grać w mojej obecności: — Niechże pan da spokój — odpowiedziałem — nie pragnę podziwiać sztuki pianistycznej, tylko posłuchać kilku pięknych pieśni węgierskich. Ustąpił, zasiadł przy fortepianie i zaczął grać. Grał zupełnie inaczej niż Kalkbrenner, Pixis czy Moscheles. Jakby nie interesowało go, czy podoba mi się jego gra, czy nie... Z panem Erkelem spotkałem się ponownie 27 grud- nia 1839, kiedy to d"awałem swój pierwszy koncert. Franciszek nachylił się do świecy, wygładził pognie- cioną gazetę i zaczął czytać: 260 „Znakomity syn naszej ojczyzny — pisał o mnie re- cenzent gazety «Hónmuvesz» — Pan Franciszek Liszt 27 grudnia 1839 pomiędzy godziną 12 w południe a 14 dał koncert w wielkiej Sali Redutowej. Na koncert zło- żyły się: 1. Fantazja na motywach z „Purytanów" — wykonał na fortepianie pan Franciszek Liszt. 2. Czterogłosowa pieśń na głosy męskie kompozycji Ja- nosa Grilla, wykonali panowie K., E., Sch. i J., członko- wie Stowarzyszenia Śpiewaczego w Peszcie. 3. La Serenata e 1'Orgia (z Wieczorów Rossiniego) — wykonał na fortepianie pan Franciszek Liszt. 4. Druga pieśń czterogłosowa Janosa Grilla — wykonali wyżej wymienieni panowie. 5. Pieśń wieczornd i Ave Maria Schuberta — grał na fortepianie pan Franciszek Liszt. Pomimo bardzo nieprzyjemnej pogody w Sali Redu- towej zebrało się ponad tysiąc osób, które przyjęły ar- tystę długotrwałymi brawami. Przed i po każdym utwo- rze rozlegały się burzliwe oklaski. Po wykonaniu ostat- niego utworu rozentuzjazmowana publiczność zmusiła znakomitego artystę, by powtórnie zasiadł do fortepia- nu. Członkowie Stowarzyszenia Śpiewaczego stali na podwyższeniu znajdującym się na środku sali. Ustawio- no tam również dwa fortepiany zwrócone ku północy i ku południowi, na których Liszt grał na zmianę. Pu- bliczność siedziała dookoła podium, ale była od niego odgrodzona barierkami. Cena foteli w pierwszych rzę- dach wynosiła trzy forinty, w drugich — dwa forinty. Miejsce stojące kosztowało jednego srebrnego forin- ta. Bilety można było nabywać u pana Wagnera (plac Servity, Dom Telekich)". ' — Rozmawiałeś z Erkelem po koncercie? — spytała Maria. — Erkel po prostu bez słowa uścisnął mi rękę. Na- stępnego dnia miałem występować z grandę damę Pe- sztu, panią Schodel, kapryśną, apodyktyczną, nie znoszą- 261 ca niczyjego sprzeciwu. Przed występem artystka za- rządziła próbę. Akompaniował jej młody pianista w wy- płowiałym surducie, nie wiadomo, czym bardziej prze- rażony — arcydziełami Beethovena i Schuberta czy pa- nią Schodel. Po dwóch taktach wybuchła awantura. Pa- ni Schodel zaczęła walić pięścią w fortepian i bardzo płynnie przeklinać po węgiersku, po francusku i po niemiecku. Przekleństwa te kierowane były zresztą nie tylko pod adresem nieszczęsnego akompaniatora, lecz także moim: „Też mi znalazł się książę fortepianu... Ale tutaj ja jestem gwiazdą!" — Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym to ja akompaniował jej do pieśni Beethovena i Schuber- ta? — zapytałem spokojnie. Śpiewaczka spojrzała na mnie najpierw zdumiona, a potem zawstydzona i powiedziała cicho: — Nie wiem, czy wolno mi przyjąć tak wielkie wy- różnienie... Usiadłem do fortepianu, a pani Schodel tak pięknie zaśpiewała pieśń Schuberta, że wzruszony, szczerze jej pogratulowałem: — Jest pani wielką artystką, godną największych scen całego świata. Po koncercie znowu pojawił się Erkel. Znów przez chwilę ściskał mi rękę. — To było bardzo, bardzo piękne... — mruknął. — A szczególnie podoba mi się, że podporządkował pan swój cudowny talent śpiewowi pani Schodel... Tego wieczoru zdarzyło mi się jeszcze jedno osobli- we spotkanie. Jakiś mężczyzna uśmiechnął się zagadko- wo i powitał mnie imieniem niby starego znajomego. Zaskoczony i zakłopotany nieco, przez chwilę przyglą- dałem mu się w milczeniu. — Nie pamiętasz Antena Vettera i Adama Vettera... Doborjan, Nemetkeresztur, domek żupana... Ależ tak! Serce zalała mi gorąca fala wzruszenia. Na- gle stanął mi przed oczami ówczesny zarządca Franken- 262 burg, do którego ten uśmiechający się młody człowiek podobny był jak dwie krople wody. — Ty zapewne jesteś Dolfi Frankenburg! — Oczywiście, Franciszku... Cóż za przypadek, że zno- wu się spotykamy, i to w takich okolicznościach. Jesteś sławny! Sławny na cały świat! — A ty? — pytam Frankenburga. — Czym ty się zajmujesz? — Jestem dziennikarzem. Gdybyś zechciał znaleźć dla mnie trochę czasu, moglibyśmy porozmawiać o róż- nych rzeczach, które i ciebie dotyczą. Naturalnie, bardzo chciałem porozmawiać z przy- jacielem z dzieciństwa, ale mój Boże, nie bardzo wie- działem, jak to zrobić. Już czekała delegacja studentów z pochodniami, żeby odprowadzić mnie do kasyna, a tam orkiestra cygańska i stół nakryty na przeszło sto osób. Ledwo udało mi się przekonać moich wielbicieli, że sta- nowczo nie zgadzam się, aby wnieśli mnie na rękach do powozu. W przerwie pomiędzy toastami i mowami mój towa- rzysz dziecinnych zabaw, Dolfi Frankenburg, zdołał jakoś odnaleźć mnie w tłumie i odciągnąć na stronę. — Wierz mi, ze szczerego serca cieszę się z tych owa- cji — zaczął pospiesznie — ale chciałbym cię przestrzec, że nie znając naszych stosunków, możesz wplątać się w konflikty, które, choć niegodne ciebie, mogą jednak zaszkodzić twemu dobremu imieniu i sławie! — Mój przyjacielu — odrzekłem. — Nie obawiaj się. Właśnie dlatego, że nie znam stosunków węgierskich, mogę zachować niezależność i nie opowiadać się po żad- nej stronie. Wszyscy, którzy uwielbiają muzykę, są moi- mi sprzymierzeńcami. Gdybym miał tu żyć przez kilka lat, oczywiście musiałbym wybrać, po czyjej jestem stronie. Ale ja jestem w mojej ojczyźnie tylko przejaz- dem, nie wolno mi robić tu sobie wrogów. Chcę mieć tu jedynie przyjaciół, sojuszników. Nawet gdyby nie- którzy mieli mnie za to krytykować... 263 Dalszą rozmowa przerwał nam mój sekretarz, pan Kalman Kiss, który poinformował mnie, że w sąsied- niej sali czeka mistrz Kostyal i niezwłocznie pragnie ze mną mówić. Nie miałem pojęcia, kim jest pan Ko- styal, ponieważ jednak przyzwyczaiłem się już do wi- zyt najprzeróżniejszych wynalazców, autorów tekstów pieśni, spirytystów, wywoływaczy duchów, zapoznanych dramatopisarzy, niedoszłych kompozytorów — i tym razem nie czyniłem przeszkód, tylko posłusznie udałem się do sąsiedniej sali w towarzystwie Frankenburga i pana Kissa. Czekał tam przysadzisty, krępy człowie- czek, który na nasz widok poderwał się z miejsca i ener- gicznie potrząsnął moją prawicą: — Jestem Adam Kostyal, krawiecki mistrz Pesztu. — Ogromnie się cieszę, panie, z lego nieoczekiwanego spotkania! — Przybyłem do pana, panie artysto, bo nie możemy już dłużej spokojnie patrzeć na to, że największy arty- sta narodu węgierskiego, oklaskiwany na całym świe- cie węgierski Orfeusz, prezentuje się w takim fraku, pantalonach i kamizelce, jakby ujrzał światło dzien- ne we Francji albo w Niemczech! Najwyższy czas, by wielmożny pan przywdział strój węgierski. Przygotuję wielmożnemu panu strój, który będzie godny najwięk- szego żyjącego Węgra, Franciszka Liszta! Pana Adama Kostyala nie interesowało, co sądzę o tej niespodziewanej zmianie stroju. Klasnął w dłonie, wbie- gło czterech czeladników krawieckich, którzy wzięli ze mnie miarę, zapisując mnóstwo magicznych cyfr, po czym pan Kostyal pożegnał mnie obietnicą: — Na jutro paradny strój węgierski będzie gotowy... Ledwie wyszedł, okazało się, że za drzwiami czekały już kolejne delegacje. Jedna oznajmiała, że postanowio- no wystawić mi pomnik na najpiękniejszym placu mia- sta. Musiałem zmobilizować całą swoją energię, by przekonać przybyłych, że najpierw trzeba wystawić pomniki wszystkim zmarłym bohaterom, twórcom li- 264 teratury, historii i kultury węgierskiej, a dopiero wte- dy przyjdzie czas na zajmowanie się moją skromną oso- bą! — Zgoda — powiada przewodniczący delegacji. — Ale zebraliśmy już konieczną sumę. Co mamy z nią zro- bić? — Ponieważ na Węgrzech nie ma ani jednego kon- serwatorium, proponuję zebraną sumę przeznaczyć na budowę konserwatorium w Peszcie... Z ulgą przyjęli mój salomonowy wyrok. Inna dele- gacja przekazała mi radosną wieść, iż zostałem hono- rowym obywatelem Pesztu. Odczytano mi także stosow- ny dokument: „Rada Miejska, korzystając z odnośnych przepisów prawnych i nadanych jej przywilejów królewskich, przyjmuje pana Franciszka Liszta w szeregi obywateli miejskich i nadaje mu honorowe obywatelstwo miasta Pesztu, przez co nabiera on tych samych praw i przy- wilejów, które od wieków należą się obywatelom wol- nego miasta królewskiego". Ale i na tym jeszcze nie koniec. Na zjeździe komitac- kim postanowiono wystąpić do Jego Cesarskiej Mości z prośbą o nadanie mi szlachectwa. W piśmie wystoso-' wanym do cesarza pisano: „Prosimy Jego Cesarską Mość i miłościwie panującego nam Króla, by raczył naszego wielkiego artystę, praw- dziwego humanistę, gorąco miłującego swą ojczyznę sy- na, za jego w całej kulturalnej Europie jednogłośnie uznane zasługi podnieść do rangi rzeczywistych szlach- ciców naszego kraju i nadać mu łaskawie przyczynia- jące się do jeszcze większej pilności szlacheckie przy- wileje". — Po odczytaniu petycji w Kasynie zapanował nie- zwykły entuzjazm, który zamienił się w euforię, gdy 266 usiadłem do fortepianu i odegrałem Marsza Rakoczego, a potem ów taniec werbunkowy, który słyszałem jeszcze od Janosa Bihari. Wydawało się, iż do rana nie zdołam wyswobodzić się z objęć moich rodaków i zapewne tak właśnie by było, gdyby nie Frankenburg i Brkel, którzy pomogli mi uciec z Kasyna tylnym wyjściem. Było zim- no, wiał lodowaty styczniowy wiatr. Zostawiliśmy za sobą śródmieście i potykając się o liny kotwiczne tkwiących nieruchomo na brzegu Dunaju barek, szliśmy dalej. Wyglądało na to, że Erkel i Frankenburg dobrze wiedzieli, dokąd mnie prowadzą. Na koniec przemarznię- ci do kości dotarliśmy do niewielkiego szynku. Począt- kowo słyszałem tylko brzęk naczyń, głośne rozmowy i dźwięk dzwonka odzywającego się przy każdym otwar- ciu drzwi; dopiero po dłuższej chwili usłyszałem mu- zykę: w głębi, koło szynkwasu grała cygańska kapela. — Proszę posłuchać tej muzyki — zwrócił się do mnie Erkel. — Gra tu niezwykły skrzypek. Ma dopie- ro dwadzieścia kilka lat, ale umie więcej niż wielu sta- rych muzyków cygańskich. Wielu już podziwiało talent tego chłopca, gorące serce i stalowe palce. Pod szczę- śliwszym nieco niebem mógłby być z niego drugi Pa- ganini... Weszliśmy na salę. Pierwszy skrzypek, ujrzawszy Er- kela, zostawił kolegów i pospieszył w naszą stronę. — To jest właśnie Ferenc Bunkó — powiedział Erkel. Bunkó skłonił się z szacunkiem, a na jego ciemnej ruchliwej twarzy malowała się duma i pokora, wewnę- trzna gorączka znana tylko prawdziwym artystom i uni- żoność knajpianego grajka. Kiedy Erkel dał mu znak, że mogą zaczynać, Bunkó stanął na środku sali, zagrał tusz, a gdy wszyscy już się uciszyli, położył smyczek na strunach i popłynęła muzyka, jakiej nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu — zawadiacka i zuchwała, pełna werwy i junackiej buty, a jednocześnie rzewna i tęskna jak marzenia młodych kochanków. 266 — Co to za melodia? — zapytałem cicho Erkela. — Pan kolega nie wie?... To czardasz! Nasz narodo- wy taniec! — Dlaczego zatem węgierska szlachta tańczy na ba- lach w Kasynie mazurki, tyrolskie polki i wiedeńskie walce, skoro ma czardasza, który jest piękniejszy i bar- dziej porywający niż wszystkie inne znane mi tańce? Erkel wzruszył ramionami: — Nie wiem, nie pytałem, a gdybym nawet pytał, nazwaliby mnie osłem i poradzili, bym zajmował się swoimi sprawami. Może gdyby pan im to powiedział, kto wie, .może rozpoczęłaby się nowa moda na tańce narodowe... W głosie Erkela zabrzmiało tyle nadziei, że postano- wiłem działać. Na zorganizowany przeze mnie w jakiś czas później wieczór galowy zaprosiłem wszystkich tych, którzy, jak sądziłem, mogą być użyteczni w propago- waniu słusznej sprawy. Na wieczorze tym obok arysto- kracji znaleźli się mieszczanie, Niemcy i Węgrzy, salo-* nowe tuzy i dziennikarze, na wieczorze tym powiedzia- łem, jakie są, według mej opinii, owe pierwsze kroki, jakie musimy uczynić, by przybliżyć muzykę węgierską melomanom Europy. Za najważniejszą uznałem budo- wę konserwatorium, potem opracowanie i wydanie zbio- ru najpiękniejszych melodii naszej ojczyzny, zbioru. zdolnego zadowolić nawet najbardziej wybredne gusty. Przerywając wybuch wiwatów ciągnąłem: — Ja sam zresztą rozpocząłem już zbieranie najpięk- niejszych melodii, część z nich zaprezentowałem pu- bliczności, a wiedeńska firma Tobiasa Hasłingera pod- pisała ze mną kontrakt na ich publikację. Trzecią wa- żną sprawą jest opera. O ile wiem, pan Ferenc Erkel kończy wkrótce nową operę zatytułowaną Maria Bdtori. Przedstawi ją publiczności najpóźniej jesienią tego ro- ku. Uszanujmy i popierajmy nie tylko jej twórcę i dy- rygenta w jednej osobie, nie tylko artystów wykonują- cych główne role, lecz także wszystkich tych, którzy 267 grają w orkiestrze i śpiewają w chórze. I wreszcie punkt czwarty mojego planu: stwórzmy węgierski taniec na- rodowy. Właściwie nie musimy go wcale tworzyć. On istnieje. Stworzyli go już synowie i córki narodu wę- gierskiego. Ten taniec żyje, trzeba go tytko wydobyć z zapomnienia, z plebejskich szynków wprowadzić do salonów... — przerwałem, ujrzawszy, że drzwi się otwo- rzyły i wszedł Ferenc Bunkó ze swoją orkiestrą. Huk- nął czardasz — radosny, dziki i nieokiełznany. Po jakimś czasie, gdy zauważyłem, że tempo tańca zaczyna opadać, na salę wtoczono fortepian i wówczas graliśmy do tańca na zmianę — Bunkó i ja, dwaj' Fe- rencowie!... — A co stało się ze strojem przyobiecanym przez pa- na Kostyala? — zainteresowała się Maria. — Był gotowy na czas. Wiśniowy dolman, srebrna kamizelka i niebieskie spodnie. Pan Kostyal poprosił, bym przymierzył strój, obszedł mnie dookoła niczym pomnik i złożył ręce jak do modlitwy: — Szanowny pan jest taki piękny w tym stroju jak żywa rzeźba... Sięgnąłem po sakiewkę i zapytałem, ile jestem wi- nien. Kostyal popatrzył na mnie obrażony: — To ja jestem winien panu wdzięczność za zaszczyt, jaki zechciał mi pan uczynić, przyjmując uszyty prze- ze mnie strój! Wkrótce nadarzyła się okazja, bym dzieło sztuki kra- wieckiej pana Kostyala zaprezentował publiczności: 4 stycznia 1840 wystąpiłem w nim na koncercie w Teatrze Narodowym. Grałem fragmenty Łucji z Lammermooru, Galop chromatyczny i Marsza Rakoczego — jak zwy- kle przyjęty burza nie milknących oklasków. Po kon- cercie na scenę weszło sześciu najpoważniejszych i naj- bardziej szanowanych panów węgierskich. Hrabia Leó Festetics wygłosił mowę, po czym wręczono mi parad- ną szablę — symbol szlachectwa... 268 Następnego dnia między Marią i Franciszkiem do- szło do nieprzyjemnej rozmowy: — Jak długo zamierzasz pozostać w Londynie, Ma- rio? ; . . •: — Tak długo, jak ty, mój drogi... — To niemożliwe. Mario, zrozum, wybuchnie skan- dal. To nie Italia. Tu, w Anglii, twój hrabiowski tytuł nie obroni cię przed atakami nabożniś. Ani tym bar- dziej moja rzekoma światowa sława. Najsłuszniejsze bę- dzie, jeśli poszukamy sobie jakiegoś odpowiedniego mieszkania pod Londynem... —• Chcesz mnie ukryć przed opinią publiczną? — Nie chcę. Jestem zmuszony. — Wobec tego może najlepiej by było, gdybym na- tychmiast opuściła Anglię? — Najlepiej... — No cóż, mój drogi, może istotnie tak byłoby naj- lepiej, tylko że ja nie chcę wyjeżdżać i nie wyjadę! — Czyżbyś była zazdrosna? — Nie wiem. Być może... — Jeżeli sobie życzysz, zrezygnuję z występów w Anglii. — Nie, nie rób tego. Potrzebujesz pieniędzy. Raczej zgodzę się zamieszkać gdzieś na prowincji. — Może w Richmond? Mam tam kilku przyjaciół. Maria wzrusza ramionami: — Richmond czy piekło... Wszystko mi jedno. Byle nie Paryż... Któregoś dnia odwiedził Franciszka wydawca londyń- ski, niejaki pan Wessel, który już od progu począł uskarżać się, iż dając posłuch zbyt optymistycznym opi- niom, wydał wybór dzieł Chopina. Tymczasem okazało się, że nikt nie jest zainteresowany kupnem tych opu- sów. Całe stosy nut żółkną w składzie i nikt nie pyta o nie. Tylko pan Liszt może tu pomóc. Wystarczyłby jeden koncert złożony z utworów Chopina, i nie tylko Uratowałoby się zainwestowana w wydanie owych dzieł sumy, lecz ponadto publiczność angielska miałaby oka- zję poznać polskiego kompozytora. Franciszek wyraził zgodę. Wkrótce też odbył się koncert, złożony wyłącz- nie z kompozycji Chopina — rezultat nie sprawił za- wodu. Następny koncert miał miejsce w Hannover Square Rooms, potem Liszt koncertował z londyńskimi Filhar- monikami i wreszcie na zakończenie wystąpił z wiel- kim recitalem. Był to pierwszy recital pianistyczny na z-emi angielskiej. Od tej pory słowem tym zaczęto okreś- lać każdy koncert, na którym występował tylko jeden wykonawca. Podczas przerwy odwiedził Franciszka w garderobie sam wielki mistrz fortepianu, .Moscheles. — Mam w panu niebezpiecznego konkurenta, drogi młodzieńcze — powiedział żartobliwie. — Grał pan Komertstiick Webera, który zaledwie trzy dni wcześniej wykonałem w sali Hannover Square Rooms. I nie ma co ukrywać, zostałem pokonany. Pańskie wykonanie by- ło nieporównanie lepsze. Franciszek skłonił się zakłopotany. Moscheles odłożył laskę i cylinder, rozsiadł się wy- godnie w fotelu i przez chwilę w milczeniu uważnie przyglądał się Franciszkowi. — Jedno mnie u pana zastanawia, drogi młodzieńcze: tyle w pana grze jest świeżości, tyle oryginalnych po- mysłów muzycznych, a tymczasem sięga pan wciąż po cudze melodie? Parafrazy melodii Belliniego, Donizet- tiego, Meyerbeera, Paciniego, Schuberta i diabli wiedzą kogo jeszcze. Dlaczego? Czy nie kusi pana, by spróbo- wać wyższych lotów? Franciszek wstał, zamknął wieko ćwiczebnego forte- pianu i zaczął chodzić po garderobie tam i z powrotem. — Odkąd pamiętam, zawsze żyłem w sali koncerto- wej. Długie lata nieustannych występów nauczyły mnie, że publiczność potrzebuje wrażeń. Muszą się z tym li-s 270 czyć nawet najwybitniejsi artyści, jeśli pragną osiągnąć sukces... Ale powiem panu jeJno, nigdy nie zapomnia- łem, co mówił dawny mój mistrz, abbe Lamennais. Mó- wił on, że artysta, który nie ma wyższych i dalszych ce-. łów niż sam sukces, niegoany jest miana artysty... Impresario pan Willert Beale zaproponował Lisztowi tournee koncertowe po miastach Anglii. W objeździe towarzyszyć mu mieli: słynny śpiewak John Orlando Parry, znajdujący się wówczas u szczytu popularności, Miss Steele i maestro Bassano, z wdziękiem wykonują- cy stare ballady, romanse i włoskie serenady, flecista Richardson oraz maestro Lavenu, który podobno we Francji wyuczył się sztuki dyrygenckiej. Dyrygent nie posiadał na razie orkiestry, ponieważ według pomysłu Willerta Beale pan Lavenu miał dyrygować miejscowy- mi orkiestrami amatorskimi. Franciszek nie był zachwy-> cony tym projektem, myślał nawet o zerwaniu kontrak- tu, jednak nasilenie się trwającej od jakiegoś czasu kampanii prasowej przeciwko niemu przesądziło spra- wę. Postanowił wyjechać i oderwać się trochę od swych prześladowców. Najbardziej zagorzałym i nieprzejedna- nym wrogiem okazał się redaktor „Musical Worid". Po jednym z najgłośniejszych koncertów Franciszka, któ- ry sam Moscheles uczcił wielkim przyjęciem w swym domu, dziennikarz wyjaśnił czytelnikom, iż pozbawiona uczucia gra Liszta jest po prostu odrażająca, a jego styl muzyczny ogranicza się do brutalnego walenia w for- tepian Pianista nie potrafi oddać szczerych uczuć, toteż próbuje oszołomić swych słuchaczy trikami techniczny- mi, w czym podobny jest do jarmarcznego kuglarza ra- czej niż kapłana muz. W obronie Franciszka stanął re- daktor „Athenaeum" Henry Fothergill Chorley. Stwier- dził on, że Liszt jest jedynym artystą, który śpiewa głosem swojego wieku, w imieniu swojego wieku i z je- go rewolucyjnym ogniem. Nie pocieszyło to jednak Franciszka. Rozgoryczony krążył uliczkami Londynu 271 z niecierpliwością oczekiwał dnia wyjazdu. Nigdy je- szcze nie spotkał go tak wielki sukces, tak gorące przy- jęcie — a jednocześnie tyle gorzkich słów niezasłużonej krytyki. Teraz wreszcie będzie mógł się od tego uwol- nić. 23 listopada odbył się pierwszy koncert w Reading, a w tydzień później w Dublinie. Gdzie nie udało się zwerbować orkiestry, akompaniował wielostronnie uta- lentowany Parry, który potrafił również grać na for- tepianie, na harfie, na organach, a w ostateczności tak- że na skrzypcach. Dopiero w Leicester udało się mistrzowi Lavenu zwerbować wreszcie orkiestrę. Na kontrabasie grać miał książę Leicester. Przed koncertem Lavenu zarządził próbę. — Niech Wasza Książęca Mość będzie łaskaw wziąć pod uwagę — zwrócił się w pewnej chwili do księcia — że przed F stoi krzyżyk, który zmienia ten dźwięk na Fźs... — Ależ z pana mądrala, młody człowieku. Gram, jak umiem i jak mi się podoba! — odparł z godnością ksią- żę. Cały ten dialog usłyszał stojący za kulisami Franci-' szek i postanowił w osobliwy sposób zemścić się na księciu-kontrabasiście. Podczas koncertu narzucił takie tempo, że starszemu panu po prostu smyczek wypadł z rąk. Po koncercie książę gorąco zaprotestował: — To niedopuszczalne, panie Liszt. Pan lekceważy publiczność! Niech mi pan uwierzy, że większa część słuchaczy przyszła tu nie dla pana, a po to, by zachwy- cać się grą na kontrabasie księcia Leicester. Pod koniec długiej i bardzo męczącej podróży oka- zało się, że impresario nie ma ani grosza i nie jest w stanie wypłacić im przyobiecanych ogromnych hono- rariów. Franciszek, dowiedziawszy się o tym, wzruszył jedynie ramionami: „Biedaczysko" — i wyruszył w stro- nę Richmond, gdzie czekała na niego Maria i dawne kłopoty. • 272 Kłopoty zresztą zaczęły się już w drodze. Dyliżan- sem powoził kompletnie pijany woźnica, który pędząc na złamanie karku, przewrócił powóz do rowu. Poobi- jani podróżni leżeli na podłodze dyliżansu pośród roz- bitych butelek i porozrzucanych bagaży. Lewa ręka Franciszka uległa bardzo silnemu potłuczeniu i skrę- ceniu w przegubie. Lekarz zalecił maksymalną ostroż- ność. Co za pech! Jakież marnotrawstwo czasu i talentul Nie może ruszać lewą ręką, a według kontraktu czeka go jeszcze w Londynie przynajmniej pięć koncertów. A potem dalsze kontrakty — Bruksela, Paryż, Niem- cy... Przeklęte Richmond i przeklęty pomysł koncertów objazdowych!... Następnego wieczoru znowu dwa cygara żarzą się w ciemności sypialni. Maria chciałaby pomóc Franciszkowi zapomnieć o drę- czących go kłopotach: . •— Opowieść skończyłeś na tym, że wręczono ci pa-> radną szablę... . ; — Owa szabla, owa nieszczęsna szabla zadała mi pierwszy cios. Baron Blaze de Bury, felietonista „Re- vue des Deux Mondes" prawdopodobnie chciał mi dać jedynie prztyczka w nos, ale ja odczułem to jak poli- czek. Pan baron napisał: „Potrzebujemy naturalnie tancerzy, ćwierkających ptaszków i pianistów, abyśmy mogli obdarzyć ich ca- łym naszym entuzjazmem (i całym naszym złotem). Petrarka wprawdzie zamknął oczy w całkowitym opu- szczeniu, ale za to Fanny Elssier ma zapewnione miej- sce na Panteonie; wytrzymamy i to, że Beethoven i We- ber umierają z głodu, bylebyśmy tylko mogli obdarzyć paradną szablą pana Liszta!" 18 — W blasku sławy 273 Była to zwykła obelga... Oczywiście, od pierwszej chwili miałem świadomość, że uroczysta scena wręczania mi owej szabli, jakkolwiek wzruszająco i majestatycz- nie zaplanowali ją moi przyjaciele, ociera się o farsę. Doskonale to wiedziałem. Nie chciałem jednak psuć ra- dości tym, którzy przygarnęli mnie jak brata i dla których wręczenie mi szabli było takim wyróżnieniem, jak oddanie przyjacielowi swego najlepszego araba. Oczywiście natychmiast odpowiedziałem baronowi Bla- ze de Bury... Wkrótce potem przyszło następne ostrze- żenie. Jego Cesarska Mość cesarz Ferdynand nie przy- jął złożonej przez mych węgierskich przyjaciół prośby o nadanie mi szlachectwa, wyjaśniając, iż nadaje się je tylko tym, którzy wyróżnili się na polu walki lub w ja- kiś inny sposób zasłużyli się dla kraju. Ja zaś tymczasem kontynuowałem swój ogromnie mę- czący program. Z Pesztu dyliżansem udałem się do Gyor, potem do Sopron i Doborjan. Odwiedziłem do- mek żupana i pokoje, w których mieszkałem wraz z ro- dzicami. Stałem na błotnistym podwórku i na próżno szukałem w sobie śladów wzruszenia. Dopiero teraz na- prawdę zrozumiałem, jak bohaterska była to decyzja, by porzucić owo błotniste, nierówne podwórko i dojść, dojechać do Paryża... Mieszkańcy Doborjan urządzili na moją cześć bardzo piękną zabawę taneczną, ja zaś roz- dałem im wszystkie pieniądze, jakie miałem przy so- bie — po czym dyliżansem pocztowym pospieszyłem do Wiednia. Miałem tam sporo spraw do załatwienia. Has- linger wydał Melodie węgierskie. Postanowiłem, że przy następnym wydaniu zmienię tytuł na Rapsodie węgier- skie. Hasłinger zainteresował się również Albumem po- dróżnika. A potem rozmawialiśmy o moich koncertach. — Następny koncert pana chciałbym urządzić w Sa- li Reduty — powiedział Hasłinger. — Wszystkie inne sale okazały się dla pana za małe. Od czasów Catalanie- go i Paganiniego zdarza się to po raz pierwszy... Rzeczywiście, w Reducie zebrało się około trzech ty- 274 sięcy osób. Już miałem zacząć koncert, gdy na salę wpadł adiutant Jego Cesarskiej Mości i zawołał do sie- b.e Hasłingera; zdenerwowane szepty i narady, publicz- ność pierwszych rzędów zostaje zepchnięta do tyłu, a na to miejsce wtaczają wielkie fotele, po czym Hasłinger załamującym się ze wzruszenia głosem informuje pu- bliczność: — Państwo będą łaskawi wstać... Jego Cesarska Mość i jego dostojna rodzina zjawią się tu lada chwila! Rozlegają się gromkie oklaski, dostojne osobistości zajmują miejsca. Koncert trwał dwie i pół godziny. By- ło już wpół do dziesiątej, kiedy wstałem od fortepianu, dając w ten sposób do zrozumienia, że zakończyłem swój program. Tymczasem' rozpętała się piekielna bu- rza: żądano improwizacji. Usiadłem więc z powrotem do instrumentu. Nigdy dotąd nie spotkałem się z tak zdy- scyplinowaną publicznością. Powołano komisję, która miała decydować o wyborze melodii proponowanych przez widownię. Brakowało jeszcze tylko pieczęci, po- duszki z tuszem i znaczka skarbowego. Przewodniczący komisji większością głosów jako pierwszą wybrał me- lodię Gott erhalte. Po długich dyskusjach, głosowaniach i kontrolach głosowania wybrano również jeden z me- nuetów Thalberga. Trzecie miejsce zajął pewien intere- sujący młody wiedeńczyk, którego później miałem zre- sztą możność poznać. Młody człowiek nazywał się Jo- hann Strauss, a jego melodia — Das Leben ein Tanz. Ponieważ Gott erhalte było mi znane, kazałem jurorom zapisać tylko melodie Thalberga i Straussa. Do tej chwi- li wszystko przebiegało jak najlepiej. Nagle jeden z członków jury wstał i oznajmił, że melodii Straussa nie uważa za godną występowania obok melodii Hayd- na i Thalberga. Odpowiedziałem na to, że melodię uwa- żam za znakomitą i że moją pasją zarówno w domu, jak i podczas wędrówek po świecie, jest zbieranie i opracowywanie melodii, które trafiają do serc prostych ludzi. Słowa te sala skwitowała nową burzą oklasków. •'s' 275 Koncert trwał do pierwszej w nocy. Jego Cesarska Mość naturalnie spal, natomiast Najjaśniejsza Pani ogromnie się entuzjazmowała. Musiałem jakoś odwdzię- czyć się za ten dostojny entuzjazm, który dosłownie zgwałcił przepisy etykiety protokolarnej. Zaczekałem, aż ucichną oklaski, i spróbowałem odtworzyć na forte- pianie melodie grane tamtej nocy w szynku przez Fe- renca Bunkó. Potem grałem po kolei wszystkie moje Melodie węgierskie. Aż dziwne, że ludzie ci, którzy zna- ją Węgry tylko ze słyszenia, bardziej entuzjazmowali się owymi węgierskimi melodiami niż publiczność pesz- teńska. W Wiedniu spotkałem się także z niejakim panem Dessauerem, muzykiem, który oświadczył mi, że choć szanuje mnie ogromnie jako pianistę i kompozytora, to jednak i on, i cała Praga (pan Dessauer pochodzi bo- wiem z Pragi) żywią do mnie głęboki żal za lekcewa- żący stosunek do Czechów i ludów słowiańskich w ogó- le. Spojrzałem na niego tyleż poruszony, co zdziwiony. — Skądże to panu przyszło do głowy, mój panie? — Na jednym z pana peszteńskich koncertów pewien obecny na widowni Słowianin zaproponował własną pieśń narodową jako temat dla wariacji. Nieszczęśnika wydrwiono, wygwizdano, napisaną zaś przez niego kartkę uroczyście spalono... Krew uderzyła mi do głowy, ale opanowałem się i oznajmiłem chłodno: — Podobny przypadek zdarzył mi się raz w życiu, właśnie w Peszcie, tyłe że ów słuchacz nie był Sło- wianinem, lecz Niemcem i zaproponował nie pieśń na- rodową, lecz O, du lieber Augustin. Kilku z moich go- rącokrwistych peszteńskich melomanów uznało, że żart jest zbyt przejrzysty i istotnie zniszczono ową kartkę. — Naprawdę tak było? — Nie mam zwyczaju kłamać, mój panie. Żegnam. W kilka dni później Deasauer podbiegł do mnie na ulicy: 276 — Napisałem o wszystkim do Pragi. Przed chwilą otrzymałem odpowiedź: prażanie błagają, aby zechciał pan zaszczycić swoją obecnością ich miasto. Próbowałem wymówić się zobowiązaniami kontrakto- wymi, w końcu jednak musiałem ustąpić, zwłaszcza że Dessauer wszystko za mnie załatwił, ja miałem jedy- nie złożyć swój podpis. 11 lutego 1840 przejeżdżaliśmy przez Brno. Dyliżans nasz zatrzymano, dosłownie wyję- to nas z niego i jeszcze tego samego wieczoru musia- łem dać koncert. Do Pragij dotarliśmy 3 marca. Kon- cert miał się odbyć dnia następnego o godzinie wpół do pierwszej w Platteis Saal. Zamieszkałem w hotelu „Pod Czarnym Rumakiem", który znajduje się dokład- nie naprzeciw sali koncertowej, mogłem więc naocznie przekonać się, że już o godzinie wpół do dziesiątej ra- no publiczność rozpoczęła oblężenie sali, tarasując scho- dy wejściowe i sąsiednie uliczki. W południe odwiedził mnie mocno zdenerwowany wydawca, pan Jacob Fi- scher. Oznajmił, że wobec bezprzykładnego entuzjazmu mieszkańców Pragi zmuszony był sprzedać bl-etów wię- cej, niż w ogóle jest miejsc. W rezultacie na sali pa- nował nieopisany tłok. Zatłoczone było również podium i pozostawiono mi jedynie tyle miejsca, że z trudem zdołałem przecisnąć się do fortepianu. Ze wszystkich stron patrzyły na mnie oczy, w których widziałem ocze- kiwanie na cud. V/ jednej chwili zdecydowałem się zmienić program. Zacząłem Sonatą cis-moll Beethove- na, następnie grałem Ave Maria i Króla olch Schu- berta. Początkowy szmer zdumienia — prażanie na- tychmiast bowiem zorientowali się, że otrzymują coś innego, nie to, na co czekali — przerodził się w go- rący entuzjazm. Po Królu olch odegrałem jedną z ulu- bionych melodii mojej młodości — Pieśń husycką. Naj- pierw śmiertelna cisza, a potem nie cichnąca burza braw. Po koncercie zaproszony byłem na przyjęcie do hrabiny Elisy Schlick, która sama również komponuje. W salonie obecnych było wielu muzyków — Wittassek, 277 Kotti, Dreyschock, Tomaśek, a także najpoważniejszy wydawca utworów muzycznych w Pradze — Johann Hoffman. — Bardzo chętnie kupiłbym Pieśń husycką — powie- dział i uśmiechnął się porozumiewawczo. — A ja bardzo chętnie ją panu odsprzedam, tylko proszę wprzódy powiedzieć, czemu pan się tak tajemni- czo uśmiecha? Hoffman rozejrzał się, jakby chciał mieć pewność, że nikt nie będzie słyszał, o czym mówimy. — Ta pieśń nigdy nie była psalmem husyckim — po- wiedział. — Napisał ją nasz przyjaciel, Theodor Krov, a śpiewali ją Polacy w 1831 roku podczas bitwy pod Ostrołęką i wszędzie tam, gdzie toczyła się walka o wol- ność. Nazwisko Theodora Krova jest znienawidzone za- równo przez władcę Wiednia, jak i przez rosyjskiego cara. Stąd też melodia rozpowszechniana była anoni- mowo i wędruje po świecie jako stary psalm husycki... W marcu 1840 przyjechałem do Drezna. Czekał tam na mnie stos listów o niemal identycznej treści; czeka- my, przyjeżdżaj jak najprędzej, już nie jako gość, ale na zawsze. W jednym z pism znalazłem jednak dziwną informację: cenzura nie wydała zezwolenia na wydru- kowanie Marsza Rakoczego. Znalazłem się w dziwnej sytuacji. Według słów Fra.nkenburga — trzymam z ary- stokracją, ale gabinet Jego Cesarskiej Mości nie uwa- ża mnie za godnego nobilitacji. A teraz decyzja cen- zury stawia mnie w szeregach rebeliantów... Na szczęście jednak nie miałem czasu na dręczące myśli. Z Lipska bowiem zjechali jeden po drugim: Hil- ler, Mendelssohn i Schumann. Zaczęły się wieczory wspomnień. Mendelssohn, jeszcze delikatniejszy i bar- dziej zamknięty w sobie, podobny był do kwiatu, który więdnąc pachnie najmocniej. Schumann — milczący, wpatrywał się we mnie z uwielbieniem i wolał słuchać niż mówić. Czasami jednak ożywiał się, oczy płonęły 278 nu gorączkowym blaskiem, delikatne usta uśmiechały się z ironią, a nierzadko autoironią, i opowiadał o swo- jej młodości, o dziwnych snach, śnionych jakby na ja- wie, o matce, która z żelazną dyscypliną próbowała skie- rować go ku jurysprudencji, wreszcie o starym pająku, profesorze Wiecku, ojcu swej narzeczonej Klary. Cza- sem Schumann siadał do fortepianu, ale uderzał tylko kilka akordów; rękę miał sparaliżowaną w wyniku ja- kiegoś szalonego eksperymentu, który z Roberta Schu- manna miał uczynić Paganiniego fortepianu. Bywało, że przychodziła także Klara Wieck, muza i ukochana Roberta (spotkaliśmy się już w Wiedniu, ale dopiero te- raz zawarliśmy bliższą znajomość). Przychodziła zawsze z tym samym dziwnym uśmiechem na ustach, który nie wiadomo, czy miał być przyjacielskim pozdrowieniem, czy wyzwaniem. Pewnego wieczoru Klara gorąco po- dziękowała mi za wydane u Hasłingera utwory (upar- łem się, by obok moich wariacji na tematy Paganinie- go Hasłinger wydrukował również wariacje Schuman- na), a także za artykuł w gazecie Schlesingera poświę- cony kilku kompozycjom Schumanna. Natychmiast też odczytała mi w rewanżu uroczyste powitanie zamiesz- czone w „Neue Zeitschrift fur Musik": ,,Pozdrawiamy Franciszka Liszta! Wiemy, że jeszcze jeden liść laurowy nie zadecyduje o triumfie zwycięz- cy, ale może zwycięzca tylko dla swej skromności za- dowala się kilkoma placami swoich dotychczasowych zwycięstw... A jest już tak blisko nas. Niech więc przy- jedzie, przecież nigdy jeszcze nie był w północnych Niemczech, czekamy na niego z otwartymi ramionami i będziemy trzymać go w objęciach tak długo, jak dłu- go umożliwi to miłość i zachwyt..." Podpis: Florestan i Eusebius Schumann natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem. Położył na pulpicie swoje nowe dzieło, Karnawał. Ba- 279 Iowy wir symbolizuje tu zarazem zmienność życia, bo- haterami zaś tego transcendentalnego balu są Florestan i Eusebius. Schumann otworzył nuty i poprosił spoj- rzeniem, abym je przekartkował. Nie przeglądając nut, zacząłem grać prima vista. Robert poczerwieniał z pod- niecenia: — Cudownie! Po prostu niepojęte! To owa muzycz- na magia, o której pisze nasz poeta, E.T.A. Hoffmann. Klara także uśmiechnęła się z aprobatą, zauważyła jednak, że w kilku miejscach tempo było zbyt prędkie. — Och, wy pianiści, wy cudacy, wy przedziwne stwo- rzenia Boże... — Schumann odchylił się na krześle i wy- buchnął gromkim śmiechem. — Przecież Liszt widział te nuty po raz pierwszy w życiu, a mój motylek, moja jedyna, zajmuje się takimi drobiazgami jak tempo...! — Nie zamierzałam mistrza krytykować — zaprotes- towała Klara. — Chciałam mu tylko zwrócić uwagę, że gdy będzie grał ten utwór gdzie indziej, przed inną pu- blicznością, powinien wystrzegać się w niektórych miej- scach owej przesadnie wirtuozerskiej błyskotliwości... W Dreźnie występowałem razem ze słynną Wilheimi- ną Schroder-Devrient, która śpiewała najpiękniejsze pieśni Schuberta: Króla olch, Małgorzatą przy kołowrot- ku, Podróż zimową i Łabędzi śpiew... Poruszony wystę- pem znakomitej śpiewaczki, ja także zapragnąłem dać z siebie wszystko. Drezdeńska publiczność zrozumiała to od razu. Znów — jak już wiele razy w moim ży- ciu — wokół fortepianu zgromadziły się setki osób, nie było końca bisom, w efekcie koncert trwał bite cztery godziny. Syty chwały, 16 marca 1840 opuściłem Drezno i wy- jechałem do Lipska, nie przeczuwając, że zastanę mia- sto wrogie i nieprzyjazne. A jak się wkrótce okazało, nie bez przyczyny. Zorganizowaniem moich koncertów w Lipsku zająć się miał nowy mój sekretarz i uczeń zarazem, Henn Cohen, pełen dobrych chęci, ale nie- doświadczony i nie orientujący się zupełnie w stosun- 280 kach lipskich. Popełnił on szereg błędów taktycznych, za które zapłacić przyszło mnie. Pierwszą niezręczno- ścią było zamieszczenie w prasie lipskiej anonsu tej mniej więcej treści: „Melomani Lipska dostąpią zaszczytu zachwycania się grą światowej sławy pianisty, Franciszka Liszta". Przeczytawszy ową wzmiankę, mieszkańcy Lipska po- czuli się urażeni. Cohen zapomniał, że Lipsk to miasto wiecznie żywej pamięci Jana Sebastiana Bacha, miasto, które gościło w swych murach największe sławy mu- zyczne i cieszyło się opinią bardzo muzykalnego. Po- nadto mój sekretarz znacznie podwyższył ceny biletów na koncert, a za miejsca specjalne zażądał jeszcze do- datkowo po kilkanaście groszy więcej. Kiedy po tym wszystkim pojawiłem się w wypełnionej do ostatniego miejsca sali lipskiego Gewandhausu, powitała mnie lo- dowata cisza, przerywana raz po raz gwizdami. Cóż in- nego mogłem uczynić, jak stać spokojnie i czekać, aż publiczność pozwoli mi zacząć koncert. Na początek wybrałem Scherzo i Finale z VI Symfonii Beethovena, ale widownia trwała w swym lodowatym milczeniu. Niezrażony, po przerwie wykonałem niezawodne dotąd Fantazję z „Niobe" i Galop chromatyczny — iż tym sa- mym niestety rezultatem. Słyszałem już w życiu wiele oklasków, widziałem niejedną szalejącą publiczność, ale takiego chłodu i wrogości nie doświadczyłem jeszcze ni- gdy dotąd. Równie nieprzyjazna była dla mnie prasa. Zarzucano mi brak dobrego smaku i wiele innych cięż- kich grzechów artystycznych. Profesor Wieck, ojciec Klary, który uchodzi za najpoważniejszego recenzenta nie tylko w Lipsku, lecz w całych Niemczech, przeszedł samego siebie i wypisał o mnie najgorsze rzeczy, jakie w ogóle można napisać o pianiście. Cała ta przykra i nieprzyjemna sytuacja doprowadziła mnie do załamania nerwowego, umysłowego i fizyczne- go. Rozchorowałem się, na skórze pojawiła mi się znów 281 ta sama co kiedyś w Wiedniu bolesna, paląca wysyp- ka. Jedynym lekarstwem było położyć się do łóżka, za- ciemnić pokój, wykluczyć wszelki hałas i odpoczywać, odpoczywać. Postanowiłem także zrezygnować z dal- szych koncertów. Wyjście z impasu znalazł mój drogi, melancholijny przyjaciel Mendelssohn, który zadecydował, że nie mo- gę odjechać z Lipska w atmosferze skandalu. Miał też od razu gotowy plan. Akurat nadarzyła się znakomita okazja: 21 marca przypadała rocznica urodzin Jana Se- bastiana Bacha, którą Gewandhaus zamierzał uczcić mu- zycznym soiree z udziałem orkiestry symfonicznej, chó- ru, a także Mendelssohna, Hillera i moim. Zaproszono trzysta pięćdziesiąt osób. W programie znalazł się Po- trójny koncert Bacha, chóry z oratorium Paulus Men- delssohna, Fantazja z „Łucji z Lammermooru", Król olch, i Robert Diabeł. Nie ma co ukrywać, po wieczorze wrogi stosunek mieszkańców Lipska do mnie bardzo się zmienił. Bez przesady mogę powiedzieć, iż zdobyłem sympatię nawet mych najbardziej zaprzysiężonych wro- gów. Zaczęto mnie też' namawiać, bym nie odwoływał przyrzeczonych wcześniej koncertów. Zgodziłem się, i 24 marca odbył się mój drugi koncert w Lipsku. Wy- brałem Konzertstucfc Webera, nie najszczęśliwiej zre- sztą, jak się później okazało. Orkiestra nie była w sta- nie utrzymać tempa i dyktowanego przeze mnie rytmu. Potykała się, myliła, potem zaś przyspieszając nadmier- nie próbowała nadrobić opóźnienie. Nie był to koncert, a raczej śmiertelne zmagania. Wtedy też po raz pierw- szy publicznie wykonałem Karnawał Schumanna — i odniosłem zwycięstwo, które najlepiej wyraził okrzyk Schumanna: Vive 1'Empereur! Niezależnie od wszystkich tych walk, sukcesów i po- rażek ani na chwilę nie odłożyłem pióra. Sporządzi- łem transkrypcje fortepianowe kilku pieśni Mendelssoh- na i Schumanna i opuszczałem miasto z poczuciem, że pozostało mi przyjazne. Jakże się omyliłem. Wydawa- 282 na przez firmę Breitkopf i Hartel „Allgemeine Musik- zeitung" dopiero po moim wyjeździe wypuściła swe naj- bardziej zatrute strzały. Było to dla mnie tym bardziej nieprzyjemne, że pismo czytane jest nie tylko w Lip- sku i w Dreźnie, lecz także w całych Niemczech, w mo- narchii Austriackiej, a nawet we Francji. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że mordercze artykuły w ,,Allge- meine Musikzeitung" napisał profesor Wieck, a w każ- dym razie je inspirował. Ale kiedy dyliżans wiózł mnie ku coraz to nowym miastom, nieprzejednana twarz pro- fesora Wiecka bladła w moich myślach, a jego ataki nie wydawały mi się już tak bolesne. Przypomniał mi się bowiem pewien spóźniony list, który dotarł do mnie wreszcie po długich wędrówkach moim śladem. A na- pisałaś go ty, Mario... W ciemności sypialni ożywa na chwilę czerwony ognik cygara: — Tak, to ja napisałam ten list, ale po dziś dzień nie otrzymałam odpowiedzi... — Pytasz mnie w tym liście, czy zwrócę ci wolność? Oczywiście chodzi ci o wolność moralną, duchową i cie- lesną. Kiedy kobieta zadaje takie pytanie, to przyczy- na może być tylko jedna: w jej życiu pojawił się no- wy mężczyzna, bardziej pociągający niż dawny. Albo też jest to tylko gra, aby nastraszyć, rozbudzić zazdrość, w przekonaniu, że partner zmieni się, jeżeli będzie zmu- szony walczyć z kimś innym. Nie pytam cię, która wer- sja jest prawdziwa. Nieważne. Ważne jest tylko, że zadałaś mi to pytanie. Dlatego muszę ci szczerze odpo- wiedzieć. Posłuchaj, Mario. Jesteś matką trojga moich dzieci, które bardzo; kocham. I chciałbym być z tobą, niezależnie od różnych naszych trudności i kłopotów. Gdybym ci powiedział: „proszę, jesteś wolna", byłbym najpodlejszym z mężczyzn. Ale jeżeli ty naprawdę chcesz odejść, jeżeli widzisz możliwość lepszego życia, jeżeli naprawdę pojawił się ktoś inny, a ja siłą bym cię zatrzymywał, to także byłaby z mej strony podłość 283 i brak charakteru. Uśmiechasz się, Mario. Wiem, o czym myślisz, że tyle dla mnie poświęciłaś, a ja zakułem cię w kajdany, od których klucz znajduje się w mojej kie- szeni. Powiem ci coś: kilka lat temu, chyba w maju trzydziestego szóstego roku spróbowałem bez twojej wiedzy nawiązać kontakt z twoj^ rodziną i owa próba zakończyła się sukcesem. Rozmawiałem z twoją matką i z twoim bratem Maurycym. Oboje są przekonani, że Paryż zapomniał już o skandalu. Jeżeli zapukasz do bramy pałacu Flavigny, możesz liczyć na to, że przy- jaźnie zaproszą cię do środka: Soyez la bienvenue. Tak wygląda obecnie sytuacja, a ty zdecyduj, co chcesz uczynić. Koniuszek cygara łagodnym ruchem zbliża się do po- pielniczki, żarzy się w niej przez chwilę, po czym ciem- nieje i gaśnie. Zapada długie milczenie, wreszcie Maria odpowiada: — Myślę, że przede wszystkim muszę wrócić do Pa- ryża... A nasz los też się w końcu jakoś rozstrzygnie... Franciszek pozostał w Londynie i ku największemu przerażeniu swych wielbicieli pojawił się na zapowie- dzianych koncertach z obwiązaną lewą ręką. Ponieważ dochód z większości koncertów przeznaczony był na cele dobroczynne, nie mógł sobie pozwolić na ich od- wołanie. Grał więc tylko partie prawej ręki, partie le- wej ręki wykonywał mistrz najwyższej klasy — sam Moscheles. Trwały jeszcze dyskusje pomiędzy „Athe- naeum" a „Musical Worid" i choć obóz przeciwników Liszta wyrażał się o nim znacznie oględniej niż na początku jego angielskiego tournee, wszelako wciąż je- szcze opinie były podzielone. Ilość zwolenników Liszta stale jednak rosła, a działo się to nie tylko za sprawą jego muzyki, niemały w tym udział mieli także prze- biegli organizatorzy koncertów. Zarówno w Londynie, jak i w innych miastach ukazywały się bowiem plaka- ty następującej treści: 284 występ Mr. FRANCISA LISZTA światowej sławy pianisty i kompozytora jest prawie pewien. Petraktacje zbliżają się ku szczęśliwemu końcowi. Poza tym wystąpią: Mr X. Mr Y. Mr Z. Naturalnie, było to zwykłe nabieranie, ale Franci- szek, ubawiony, nie protestował przeciwko temu. Zda- rzyło się kilka razy, że zobaczył swoje nazwisko na plakacie ogłaszającym jakiś koncert na cel dobroczyn- ny (zorganizowany bez jego pozwolenia, zgody czy chociażby zapytania), wtedy — ku szczeremu zaskocze- niu komitetu organizacyjnego — wsiadał w powóz, grał, po czym klepał po plecach dzielnego organizatora kon- certu, mówiąc, że za oszustwo w szlachetnym celu na- wet sam Bóg się nie gniewa. Królowa Wiktoria niezmiennie zachwycała się jego grą, Franciszek był więc częstym gościem w pałacu Windsor. W kilka tygodni po wyjeździe Marii i on wre- szcie mógł wyruszyć na kontynent. Pierwszym przy- stankiem była Bruksela... Z pokoju hotelowego w samym sercu Brukseli pomi- mo wytrwałego i uprzejmego pukania — nie odpowia- dano. Dłuższą chwilę bez echa pozostawały również co- raz głośniejsze pokasływania i pochrząkiwania, wresz- cie drzwi apartamentu artysty otwarły się i gości Lisz- ta powitał w saloniku przyjęć młody człowiek o błysz- czących oczach. — Pan Liszt po bardzo męczącej, powiedziałbym na- wet niebezpiecznej podróży czuje się tak źle, że nie może widzieć się z panami. Ale upoważnił mnie, bym udzielił panom jak najdokładniejszych i najprawdziw- 285 szych odpowiedzi na wszystkie pytania. W przyszłości także proszę zwracać się do mnie. Zawsze będę do dys- pozycji panów — kolejno zaczął przedstawiać się przy- byłym redaktorom, wyraźnie powtarzając przy każdym uścisku ręki swe nazwisko: — Belloni... Belloni... Gaeta- no Beiioni... — Czy to prawda, że maestro sam podjął się pokry- cia kosztów wystawienia pomnika Beethovena? — spy- tał redaktor „Revue de Bruxelies". Przyjemna, ciemna twarz Belioniego pojaśniała; wi- dać było, iż możliwość udzielenia obszernej odpowiedzi sprawiła mu niemałą radość. — Istotnie, panowie. Jeszcze podczas swego pobytu we Włoszech maestro dowiedział się, że muzycy całego świata przysłali Komitetowi Budowy Pomnika Beetho- vena w Bonn sumę będącą równowartością zaledwie trzystu marek. Trzysta marek, panowie, to tyle, ile kosz- tuje pogrzeb zamożniejszego rzemieślnika, uczciwego kupca czy trzeciorzędnego urzędnika państwowego. Maestro uznał, że to hańba dla świata muzycznego i na- tychmiast podjął odpowiednie kroki. Zawiadomił Komi- tet, aby przerwano zbiórkę, ponieważ sam zdobędzie sumę potrzebną dla wystawienia pomnika. Tu, w Bruk- seli, również da koncert na ten cel. A potem wielka podróż po Europie... Komitetowi Budowy Pomnika Beet- hovena przekażemy nie groszowy datek, ale tysiące, dziesiątki tysięcy! — Czy to prawda, że pan Liszt właśnie z powodu swych przesadnych datków został umieszczony przez rodzinę pod kuratelą? — spytał redaktor „Journal d'Anvers". Belloni wzniósł ku niebu błyszczące oczy: — Nie, nikt nie oddał pana Liszta pod kuratelę, a na- wet gdyby ktokolwiek chciał to uczynić, nie mógłby. Nie ma bowiem takiej osoby, która miałaby ku temu podstawę prawną. 286 — A pan, drogi panie... — odezwał się reporter z „Re- vue de Bruxelies" — jeżeli dobrze zrozumiałem, na- zwisko: Belloni, co pan tutaj robi? Czy nie reprezen- tuje pan kurateli rodziny? — Ależ, panowie! — uśmiechnął się Belloni. — Ja, Gaetano Belloni, miałbym być kuratorem, opiekunem czy chroniącym maestra przed bankructwem aniołem stróżem? Drodzy panowie, czy wiecie, że maestro otrzy- muje dziennie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a nawet cza- sem sto listów?! Trzeba je przeczytać, podzielić, odło- żyć na bok gryzmoły lunatyków, wynalazców perpe- tuum mobile, szantażystów i innych drani. Ktoś musi się też zatroszczyć o plakaty, o bilety i wejściówki, o programy i zawiadomienia w prasie, a także o hotel, przyzwoity apartament i inne podróżne wygody... Obok maestra w dzień i w nocy musi znajdować się człowiek, który potrafi dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić, który nie pozwoli, by kieszenie tego wielkiego, acz nie- co lekkomyślnego człowieka opróżniali kieszonkowcy... Ale przede wszystkim, drodzy panowie redaktorzy, mu- sicie wiedzieć, że ja sam od lat śledzę karierę maestra. Śledzę ją, jak głodny wiedzy astronom śledzi drogę ko- mety. Zebrałem wszystkie informacje, jakie ukazały się o nim przez ostatnie piętnaście lat w prasie niemiec- kiej, francuskiej, angielskiej i włoskiej. Zebrałem jego plakaty i programy. I niedawno okazało się, że przy- padek przywiódł nas do jednego miasta. Ja przyjecha- łem tu w interesach, maestro zaś by pełnić swe boskie posłannictwo. Odwiedziłem go i zaproponowałem swe usługi. Oświadczyłem z całkowitą odpowiedzialnością, że zgłaszam się nie na prośbę hrabiny d'Agoult ani tym bardziej na jej polecenie. Stoję obok niego jako skrom- ny sekretarz, zajęty od rana do wieczora zaszczytną pra- cą, szczęśliwy, że wreszcie spełniło się to, na co czeka- łem od piętnastu lat. Niech panowie napiszą: Gaetano Belloni jest ni mniej ni więcej tylko skromnym sekre- 287 tarzem, a nie zmartwiłbym się gdyby nawet tytułowa- no mnie odźwiernym mistrza mistrzów, Franciszka Lisz- ta. Gdzieś w sąsiednim pokoju odezwał się fortepian. Belloni przymknął oczy i ^nabożeństwem położył pa- lec na wargach: — Cisza... to Beethoven, Opus 106. 288 V WĘDROWNY PTAK Nowy sekretarz Franciszka rzeczywiście zaprowadził porządek w życiu swego chlebodawcy. Listy są teraz zawsze starannie posegregowane, ważniejsze oddzielone od reszty i przygotowane do napisania odpowiedzi, kon- trakty znajdują się w porządnej, skórzanej teczce, obok terminarz, z którego od razu można się zorientować, gdzie i kiedy mają się odbyć następne koncerty. A wszystko to Belloni robi z radością i pogodą ducha, tak że zaprowadzony porządek nie ciąży artyście. Po- godny młodzieniec w niczym nie przypomina znudzo- nego człowieka interesów. Na koncertach on klaszcze najgłośniej ze wszystkich i nie po to, by rozgrzać wi- downię czy wprowadzić ją w lepszy nastrój; Belloni rzeczywiście zachwyca się muzyką Liszta jak nikt in- ny. Co jakiś czas z radością też pokazuje swemu pra- codawcy powoli, lecz niezmiennie rosnące konto ban- kowe. — Pieniądz, drogi panie artysto, jest wrogiem tylko dopóty, dopóki go nie posiadamy. Gdy zaczynamy go gromadzić, staje się niemal przyjacielem. A gdy nasze konto bankowe napęcznieje, wtedy pieniądz jest wier- niejszy od brata. To pieniądz jest najlepszym lekarzem, najlepszym współmałżonkiem, najlepszym doradcą... Franciszek przez kilka minut cierpliwie wysłuchuje cytatów z Goldoniego, wreszcie zaczyna się denerwo- wać: 19 — W blasku sławy 289 — Czy pan zwariował, Belloni, chce pan ze mnie zro- bić jakiegoś nowego Shylocka? Belloni cichutko wymyka się z pokoju, lecz w kilka dni później przynosi nowy wykaz bankowy i znów z niezwykłą elokwencją opisuje radości i pożytki, jakie daje wysokie konto: pozałatwiane do końca sprawy fi- nansowe. Wydawało się, że zwycięstwo Belloniego jest już pewne, że Franciszek zdecydował się ostatecznie porzu- cić świat bohemy i zacząć życie przyzwoitego mieszcza- nina, gdy niespodziewanie pojawił się w Brukseli mło- dy książę Feliks Lichnowski, syn księcia Edwarda, wła- ściciela olbrzymich latyfundiów na Śląsku i Mora- wach. Bogobojne plany Belloniego niebawem spełzły na niczym. Lichnowski pił na umór i wkrótce także Franciszka wciągnął w krąg nocnych pijatyk. Belloni, cierpiąc gorycz porażki, niczym słynny Leporello posta- nowił towarzyszyć Franciszkowi, gotowy — jeżeli zaj- dzie potrzeba — iść za swym panem nawet do piekła. Biesiadowali więc we trójkę, a Lichnowski snuł nie koń- czące się opowieści o swym pełnym przygód życiu, o swych pojedynkach i miłosnych sukcesach. Belloni początkowo popijał niezwykle ostrożnie, ze zgorszeniem popatrując na swych towarzyszy, ale po pewnym czasie i jemu alkohol zaszumiał w głowie, pan sekretarz za- pomniał o swych skrupułach i zaczął dzielnie dotrzy- mywać kroku księciu i Franciszkowi, wzbudzając tym niepohamowaną ich radość. O świcie w Bellonim ozwa- ly się wyrzuty sumienia: — Maestro... Dziś ma się odbyć kongres w Ratuszu brukselskim. Spotkanie z Fetisem, z Ole Bullem... Trze- ba wracać do domu... Belloni ochoczo zerwał się na nogi, ale gdyby nie szybka pomoc księcia Lichnowskiego i Franciszka, biedny sekretarz zapewne runąłby na podłogę, po- ciągając za sobą krzesło i stół suto zastawiony butel- 290 karni. W drodze powrotnej podpierany z obu stron, z trudem wlokąc ociążałe nogi, powtarzał: — Pan jest wielkim człowiekiem, maestro. Pan na- prawdę jest bardzo wielkim człowiekiem! Kongres zorganizowano z okazji setnej rocznicy uro- dzin wielkiego belgijskiego kompozytora Andre Gretry'- ego. Po kongresie nastąpiła cała seria koncertów. Bel- loni — jak na dzielnego sekretarza przystało — ustalał kolejność występów w poszczególnych miastach, wy- kłócał się o honoraria i zgrzytając zębami, pertrakto- wał z niezliczonymi towarzystwami dobroczynnymi, które za pieniądze Franciszka pragnęły odziać nagich, sierotom stworzyć dom, zbudować przytułek dla upad- łych dziewcząt i schronisko dla starych marynarzy, nie mówiąc już o Komitecie Gretry'ego, który zamierzał wznieść pomnik swemu narodowemu kompozytorowi i również bardzo liczył na pomoc Franciszka Liszta. Belloni bohatersko walczył ze wszystkimi, nie wyłącza- jąc samego Franciszka. Naczelną bowiem zasadą Lisz- ta jest: daj temu, kto prosi! Nie wymawiaj się, nie py- taj, na co? Ciesz się, że możesz dać. Bóg użyczył ci ta- lentu, abyś jego owoce rozdawał między ludzi. Toteż Franciszek dwoi się i troi, a każdy dzień jest inny, niepodobny do minionego: dziś koncert na wspomożenie instytutu niwidomych, jutro wesoła hulanka w towa- rzystwie księcia Lichnowskiego i tancerek z bruksel- skiego teatru. Pojutrze wieczór poświęcony pamięci Gre- try'ego, na którym Franciszek improwizuje na tematy utworów wielkiego belgijskiego kompozytora, ożywiając w ten sposób pogrążające się powoli w mroku zapom- nienia melodie z Ryszarda Lwie Serce, a. następnego dnia wycieczka do Ostendy, której i tym razem prze- wodzi niezmordowany książę Lichnowski. Pośród wszystkich tych zajęć — spotkanie z wielkim antagonistą, Fetisem. Stary profesor tym razem jest przyjazny i życzliwy. Obiecuje — jako zadośćuczynie- i»* 291 nie — napisać hasło o Franciszku Liszcie do nowo wy- dawanego francuskiego leksykonu muzycznego. Ponad- to prosi o powstałą przed rokiem etiudę. Pragnie ją wy- korzystać do metodyki, nad którą właśnie pracuje. — Niechże ten, kto osiągnął szczyty umiejętności pia- nistycznej, ukoronuje swoją wiedzę stylem, techniką i nowoczesnością Liszta — argumentuje z kurtuazją profesor. W Brukseli Liszt spotkał się także z Olle Bullom, młodym norweskim skrzypkiem, który właśnie powrócił z wielkiej podróży po Italii i Francji. Przypadek zrzą- dził, że trasa jego występów wiodła śladami Paganinie- go, toteż Buli nieomal krok po kroku mógł prześledzić owo pasmo upokorzeń, jakimi usiane były ostatnie lata wielkiego skrzypka. — Kiedy maestro przybył do Nicei, gdzie po krót- kim czasie zmarł, był już tylko nieszczęsnym, schoro- wanym człowiekiem, szarpanym przez przeróżnych szantażystów, adwokatów, agentów, szulerów karcia- nych, sędziów i prokuratorów, którzy zachowywali się tak, jakby raz na zawsze pragnęli zemścić się na Paga- ninim za własną przeciętność. Nawet po śmierci nieszczęsnego muzyka Kościół oka- zał się nieprzejednany. Monsignore Antonio Galvani wysłał swego sekretarza, by ogłosił przy trumnie, że ciała zmarłego nie wolno pochować na cmentarzu ani w mieście, ani na wsi, nie wolno go pogrzebać ani na polu, ani w ogrodzie, ani w lesie, ani w sadzie, ani w winnicy, słowem nigdzie. Gdyby jednak w tajemnicy został pochowany, wówczas osoba, która ciało owego szatana wykopie, a prochy jego na wiatr rzuci, otrzy- ma odpust zupełny grzechów wszelakich. Syn Pagani- niego, Achille, wynajął ośmiu ludzi, którzy nocą wy- kradli trumnę z podwórza prefektury i jeszcze tej sa- mej nocy wyruszyli w stronę morza... Ale klątwa szła za nimi w ślad: przez Niceę, Villafrankę, Polceverę, Bor- digherę, Savonę. 292 Nigdzie jednak nie chciano ich przyjąć. Klątwa Koś- cioła wypełniła się... W lipcu Franciszek koncertuje w Hamburgu. Bellon! w najwyższej rozterce patrzy na sumę, jaką Franciszek wysyła do Bonn na adres Komitetu Budowy Pomnika Beethovena, ile pieniędzy przeznacza dla instytutu nie- widomych czy fundacji starych kolegów-muzyków, z drugiej wszakże strony dumny jest, kiedy szybka i pełna poświęcenia decyzja Franciszka ratuje dobro- czynny koncert miejscowej orkiestry. Organizatorzy nie pomyśleli o oświetleniu. Tymczasem w trakcie koncer- tu zapadł mrok i ostatni numer —i Koncert Francisz- ka z orkiestrą — trzeba było zdjąć z programu. Nastrój groził skandalem. Franciszek podjął się wprawdzie wy- konać cały Koncert po ciemku, ale orkiestra nie była w stanie grać bez nut. Zmrok gęstniał, organizatorom udało się zdobyć tylko kilka świec i kaganków, które rzucały blade migotliwe światło. Rozczarowani melo- mani zażądali zwrotu pieniędzy za bilety. Nie ma Lisz- ta — nie ma pieniędzy. I wtedy stało się coś nieocze- kiwanego. Franciszek usiadł do fortepianu i zaczął grać — niczym Orfeusz oczarowując i uspokajając roz- drażnioną widownię. Grał własną fantazję z Łucji i fan- tazję z Niobe, transkrypcje fortepianowe utworów Schuberta, a na zakończenie Ave Maria. Do hotelu od- prowadził go triumfalny pochód rozentuzjazmowanych słuchaczy. Pan Belloni z wolna zaczynał rozumieć prak- tyczny sens maksymy genie oblige — geniusz zobowią- zuje. Po pamiętnym wieczorze hamburczycy ipo prostu nie chcieli wypuścić Franciszka z miasta. Odbył się więc jeszcze jeden koncert, na którym Liszt grał Fantazję chóralną Beethovena oraz Kwintet Es-dur na fortepian i instrumenty dęte opus 16, w czym dzielnie towarzy- szyła mu skromna, lecz pełna zapału miejscowa orkie- stra. • 293 Z Hamburga trzej dobrzy przyjaciele — Franciszek, książę Lichnowski i Belloni udają się do stolicy Danii. Nie zdążyli jeszcze rozpakować bagaży, a już nadcho- dzi wiadomość, iż król Danii Chrystian VIII pragnie nie- zwłocznie widzieć artystę. Liszt w stroju podróżnym jedzie więc do pałacu i każe zameldować swe przyby- cie. — Oto spełnia się moje dawne marzenie! Już od lat pragnąłem pana poznać! — słyszy na powitanie Fran- ciszek. Król Danii dekoruje artystę najwyższym odznacze- niem państwowym. Dwukrotnie kopenhaska Sala Ry- cerska zapełnia się publicznością, by powiększyć konto bankowe pielęgnowane przez Belloniego, ale tyle sa- mo koncertów daje Franciszek na kopenhaski fundusz biednych, na dom sierot, na przytułek dla muzyków i wszystkie takie instytucje, obok których nie potrafi przejść bez współczucia. Najbardziej entuzjastyczny słuchacz w Kopenhadze, poeta i bajkopisarz Andersen, tymi słowy opisuje duń- skie koncerty Franciszka: ,,...rozmawiałem z konserwatywnym politykiem, ze spo- kojnym i ostrożnym mieszczaninem, który pod wpły- wem muzyki Liszta miał ochotę wybiec na ulicę śpie- wać razem z tysiącami «Marsyliankę». Oderwany od świata matematyk pod wpływem muzyki Liszta zmie- nił się w zapaleńca. Wyznawcy szkoły filozoficznej He- gla zdają się słyszeć w tej muzyce echa swojej nauki, gigantyczne fale mądrości, które niosą ludzkość w stro- nę brzegów lądu doskonałości. Poeta słowa widzi w Liszcie przede wszystkim towarzysza-poetę muzyki, a wędrowiec — między których ja również się zali- czam —i widzi baśniowe krainy, z którymi spotkał się już w życiu i które dopiero pragnie odwiedzić. Rzeczy- wiście, muzyka Liszta jest czarodziejską podróżą: sły- szę w niej bicie własnego serca, gdym żegnał oddalają- 294 ce się brzegi ojczystego kraju, słyszę uderzenia fal o skaliste brzegi Terraciny, duszę mą wypełnia dźwięk organów staroniemieckich katedr, zdaje mi się, że wi- dzę lodowe pola Alp, pstre kostiumy włoskiego karna- wału, Wezuwiusz i Etnę, słyszę trąby Sądu Ostateczne- go, których dźwięk przetacza się po górzystej Grecji, nawołując dawno zmarłe bogi..." Tak słyszał Liszta .poeta. Jakie jednak wrażenie od- nosili znawcy sztuki muzycznej, którzy nierzadko z niesmakiem lub wręcz z oburzeniem krzywili się na dźwięk jego muzyki? Był wszak wyjątkiem, nową re- gułą, jaskrawym przeciwieństwem tego, co poprawne, regularnie przeciętne. Znawców muzyki zdumiewała przede wszystkim jego niezwykła umiejętność stopnio- wania siły brzmienia. Jego wielokrotnie stosowanym mistrzowskim chwytem było wykonanie Galopu chro- matycznego: zaczynał utwór tak cicho, że słuchacze z tylnych rzędów posykiwaniem uciszali szczęśliwych posiadaczy miejsc na proscenium i w pierwszych' rzę- dach, dając do zrozumienia, że nawet szmer wachlarzy, czy głośniejszy oddech przeszkadza jej w odbiorze utwo- ru. Ale Galop chromatyczny powoli nabierał rozpędu i temperatury, aż wreszcie w forte wypełniał całą sa- lę. Słuchacze przyspieszali oddech, jakby sami brali udział w tym wysiłku, z jakim artysta wydobywa z in- strumentu coraz pełniejsze, coraz silniejsze dźwięki. Tymczasem brzmienie nasilało się nieustannie, prze- kraczało fortissimo! Nierzadko w takiej chwili publicz- ność zaczynała klaskać, nie mogąc dłużej wytrzymać naporu fali dźwięków. A pianista właśnie wtedy dopiero dochodził do szczytu swego fortissima. Ta umiejętność stopniowania dźwięku była czymś więcej niż zwykłą brawurą pianistyczną. Wola, pasja i geniusz muzyczny jednego człowieka sprawiały, że fortepian przemieniał się w orkiestrę. W początkach kariery pianistycznej Franciszkowi często zdarzało się nadużywać owej cu- 295 downej umiejętności, wszelako z upływem lat stał się bardziej powściągliwy. Żelazna dyscyplina, jaką potra- fił sobie narzucić, panowanie nad sobą — i nad instru- mentem — z czasem stało się najbardziej charaktery- styczną cechą jego wykonań. Wysokie wymagania sta- wiał nie tylko sobie, ale i publiczności. Coraz chętniej grywał dzieła wielkich klasyków, które wymagały nie- zwykłego skupienia zarówno od artysty, jak i od słu- chaczy. W utworach wielkich klasyków nie było miej- sca na pianistyczne fajerwerki. Jeżeli jednak potrafił nimi publiczność wprowadzić w zachwyt, to dlatego, że jego gra była przejrzyście czysta, a jego wykonania stanowiły dramatyczną opowieść o tym, jak melodie zmagają się z sobą, splątane w dramatycznej walce i jak na koniec wygładzają się w zwycięskiej harmonii. Dzie- ła muzyczne do niedawna jeszcze uważane za trudne i niejasne pod jego palcami stawały się bliskie i wzru- szające. Dawniej porywała Franciszka improwizacja: wzbogacał tekst muzyczny, używał oktaw w miejsce zwykłej gamy, olśniewał publiczność pochodami akor- dów tam, gdzie w nutach widniała jedynie skromna skala, podpierając jak gdyby potężnymi basowymi fi- larami filigranowy budyneczek utworu. Z upływem lat improwizował coraz rzadziej. Jego gra stawała się co- raz prostsza, coraz bardziej surowa, coraz wierniejsza oryginalnemu materiałowi arcydzieł. Starał się do tej skromności przyzwyczaić również swoich słuchaczy. Tam, gdzie oczekiwano od niego efektownej brawury pianistycznej, Liszt — często wbrew zapowiedziom pro- gramowym — grał utwory Beethovena lub Bacha, pra- gnąc nie tylko zachwycać, lecz także rozwijać swą pu- bliczność. Jego ręce były cudownie szybkie i nieomyl- ne. Kiedyś, na początku swej kariery lubił uciekać się również do aktorskich sztuczek — z niejaką przesadą odgrywał wysiłek twórczy, który jego szczupłe i wiot- kie ciało, trawione wewnętrznym ogniem, ledwie wy- trzymuje. Z upływem lat zrezygnował z tego scenicz- 296 nego chwytu. Jego pasaże były równie błyskawiczne i potoczyste jak dawniej, ręka nieomylnie przeskakiwa- ła nierzadko dwuoktawowe ,,przepaście" arcydzieł, ale czynił to ze skromną prostotą — i właśnie tym zachwy- cał słuchaczy. ,,Opowiadał" utwór muzyczny, tak jak człowiek mówiący językiem ojczystym, precyzyjnie uży- wając nawet najbardziej skomplikowanych idiomów. Znawcy muzyki, profesorowie, pianiści, przyjaciele i wrogowie — wszyscy próbowali to tłumaczyć niespo- tykaną budową jego dłoni, jej kształtem i rzadko spo- tykanym „luzem" pomiędzy palcami. Wielu nieprzyja- znych mu krytyków twierdziło, że tajemnica sukcesu Liszta kryje się w jego młodzieńczości, urodzie, znie- walającej elegancji i arystokratycznej postawie. Po la- tach okazało się jednak, że stary, przygarbiony, nieco ułomny i pozbawiony urody Liszt odnosił równie wiel- kie sukcesy, jak ów jasnowłosy młodzieniec, któremu niegdyś towarzyszyło uwielbienie świata. Tajemnicy po- wodzenia próbowano upatrywać w jego pamięci: Fran- ciszek znał na pamięć całą niemal dotychczasową litera-) turę muzyczną świata. Inni podkreślali jego umiejętnoś- ci zmieniania skóry, „kameleonowatość" — pianista potrafił wczuć się w każdy styl muzyczny, czyniąc wra- żenie, że właśnie dopiero teraz jego gra stanowi naj- głębsze, najprawdziwsze odzwierciedlenie treści utwo- ru. Porównywano go z innymi wielkimi pianistami współczesnymi, żadna wszakże miara do niego nie pa- sowała. Zawsze okazywało się, że oceniano go zbyt ni- sko. Jego tajemnicą był brak jakiejkolwiek tajemnicy. Je- go ręka być może była szybsza, pewniejsza i silniejsza niż ręce innych pianistów, ale dla Liszta muzyka nie rodziła się ze spotkania rąk z instrumentem — on nie odtwarzał nut, lecz zmuszał je do wyznań. Nie mógł się uspokoić, dopóki poprzez znaki muzyczne nie dotarł do głębszego ich znaczenia, do spowiedzi z myśli, uczuć i entuzjazmu Bacha, Mozarta, Beethovena czy Chopina, 297 gdy opowiadali oni o wielkich sprawach ludzkich — o życiu, śmierci i o tym niepojętym, które człowiek wierzący nazywa Bogiem... Po serii koncertów w Kopenhadze Franciszek żarnie- . rżał wrócić do Paryża., Maria występuje z pomysłem, aby spędzili lato na jednej z wysepek reńskich. Nieco chłodna hrabina d'Agoult nagle ożywia się i w poetycz- nych słowach opowiada o Renie, o niemieckich pejza- żach, o swym dzieciństwie i o owym niezapomnianym frankfurckim spotkaniu, kiedy to wielki Goethe ucało- wał czoło prześlicznej wnuczki bankiera Bethmanna. Wysepka nazywa się Nonnenwerth. Bellon! otrzymuje urlop, ale książę Lichnowski wiernie dotrzymuje im to- warzystwa. Wymyśla trójce dzieci szaleńcze zabawy, to znów zaleca się do Marii, po huzarsku i bezczelnie, co o dziwo, bardzo jej się podoba. Któregoś wieczoru, kiedy Franciszek i Maria zostają sami, Maria nieco rozmarzona mówi: — Książę jest prawdziwym arystokratą. Elegancki i uważny. On jeszcze potrafi zauważyć, że jestem pięk- na... Lichnowski pisze dla Marii wiersz. Franciszek czyta go z pobłażliwym uśmiechem, po czym przerabia na pieśń. Miłość nie płonie już w nich dawnym ogniem, ale nie wygasła jeszcze całkowicie, tli się niewielkim ogni- kiem. Minęły gwałtowne burze i uniesienia dawnych lat, nastąpiło pojednanie i pogodny spokój. W ciepłe, letnie wieczory Maria czyta na głos wiersze poetów niemieckich, nie tylko Goethego i Schillera, lecz także Uhlanda, Lenaua, Arndta, Petera Corneliusa, Hoffmanna von Fallersieben, Herwegha... — Pozostał jeszcze pan Heinrich Heine... Ale sprawił ci on tyle przykrości, że przynajmniej odpoczynku nie chcę ci nim zatruwać... — mówi któregoś popołudnia. Franciszek patrzy na Marię zdumiony: 298 — Nie sądzisz chyba, że jestem obrażony na Heine- go-poetę? Niezbyt dobrze znam literaturę niemiecką, ale z poezji Heinego mógłbym nawet zdawać egzamin, znam na pamięć niemal wszystkie jego wiersze... Po raz pierwszy od wielu lat Franciszek czuje się naprawdę szczęśliwy i spokojny. Dzieje się to nie tyl- ko za sprawą Marii, działa także czar Renu. I ludzie. Prości ludzie — chłopi, rzemieślnicy, urzędnicy magi- stratu miejskiego — otaczają go niezwykłą czcią i sza- cunkiem. Jeden z sąsiadów przynosi świeżo zrobione masło, drugi — bukiet kwiatów dla Marii, trzeci — drób, czwarty zaś opiera się po prostu o ramę okienną gabinetu Liszta i powiada: — Znam pewną bardzo piękną pieśń, jeśli pan po- słucha, to chętnie zaśpiewam. Sama zresztą wysepka jest przepiękna. Na północnym jej krańcu znajdują się ruiny starego klasztoru, z któ- rego pozostała tylko kapliczka budząca i usypiająca syg- naturką mieszkańców Nonnenwerth. Natchnienie przy- nosi Franciszkowi rzeka, po której nieustannie krążą stateczki, symbolizując jakby niemiecką pilność i pra- cowitość. W ciche noce głos niesie się daleko po Re- nie i słychać wtedy kościelne dzwony położonych na brzegu rzeki wiosek. Bez żadnego planu, z dnia na dzień, Franciszek zmie- nia zainteresowania — pisze pieśni, jedną po drugiej. Rodzą się wówczas Im Rhein, Die Loreley, Mignon's Lied, Es war ein Konig in Thule, Der Du von dem Him- mel bist... Oh, quand je dors. Dii bist wie eine Blume. Pośród wierszy Heinego, Goethego, Uhlanda, Hugo, sta- nowiących teksty tych pieśni, wyłania się czarowne wspomnienie dzieciństwa: Janos Bihari i ukryci gdzieś na dnie pamięci Cyganie z Doborjan. Powoli dojrzewa w nim dzieło, które dopiero po latach przybierze osta- teczną formę: napisana do tekstu Lenaua pieśń Trzej Cyganie. 299 Nadszedł wreszcie dzień triumfalnego przyjazdu Fran- ciszka do Paryża. George Sand wielkim artykułem po- witała bohatera, który odniósłszy niezliczone zwycię- stwa na europejskich polach bitew, przybył podbić Pa- ryż. Franciszek jeszcze tego samego dnia odszukał Hek- tora. Miał plan, do którego realizacji potrzebna mu by- ła pomoc przyjaciela: chciał zorganizować w samym sercu Paryża koncert beethoyenowski, honorarium zaś w całości przeznaczyć na rzecz bońskiego Komitetu Budowy Pomnika Beethovena. Hektora nie trzeba by- ło namawiać — Hektor płonie pragnieniem czynu. Już słyszał potężne brzmienie Beethovenowskich dzieł: — Najpierw zagramy uwerturę Poświęcenie domu... Potem wspólnie Koncert fortepianowy Es-dur... Musi- my znaleźć Massarta, damy Sonatą Kreutzerowską, a na zakończenie VI Symfonią. W dniu koncertu Berlioz rzeczywiście jest w jak naj- lepszej formie. Franciszek wolną częścią Koncertu Es-dur wywołuje u publiczności łzy wzruszenia, by po chwili rozpalić ją wykonaniem Finału. Nadspodziewa- ny sukces! Ale po ostatniej fali burzliwych oklasków ktoś z tylnych rzędów krzyczy: „Fantazję z Roberta Diabła!" Publiczność reaguje na to nowym wybuchem entuzjazmu. Zewsząd rozlegają się natarczywe okrzy- ki: „Chcemy Roberta Diabla!" Franciszek stoi za kulisa- mi blady jak ściana. — Niech ktoś wyjdzie przed kurtynę i powie, że nie będę więcej grał! Bellon! ze łzami w oczach próbuje perswadować: — Dlaczego, maestro, chce pan zmrozić entuzjazm? Cóż złego się stanie, jeżeli zagra im pan tego nieszczęs- nego Roberta Diabła? Franciszek bez słowa patrzy na swego sekretarza, a jego spojrzenie jest tak lodowate, że biedny Belloni, przerażony, cofa się o kilka kroków w tył. — Maestro, ja proszę, ja nie chcę dawać złych rad, 300 ale uważam, że w Paryżu musimy zwyciężyć. Mamy- tu nie tylko przyjaciół, ale i niemało wrogów... Franciszek odpowiada cicho, z ledwie hamowanym gniewem: — Dzisiejszy wieczór poświęcony jest Beethoyenowi i tylko on jest tu bohaterem. Nie Meyerbeer, a tym bardziej nie pan wirtuoz Liszt! Berlioz kiwa potakująco głową, ale na widowni za- nosi się na skandal. Dyrektor teatru zrozpaczony wpa- da za kulisy: — Błagam pana, maestro! W interesie teatru i swo- im własnym, niech pan nie odmawia prośbie publicz- ności! W tej sytuacji Franciszek może uczynić tylko jedno — wyjść na scenę i grać Fantazje z Roberta Diabła. Następnego dnia prasa paryska roi się od złośliwości pod adresem Liszta. Oscar Commentant w rubryce plo- tek towarzyskich pisze: „Pewien pianista, który jest notabene równie do- brym menażerem, jak artystą obiecał pewnej damie nagrodę w wysokości 25 franków, jeżeli podczas kon- certu zemdlona spadnie z krzesła, a raczej — uda, że osłabła z zachwytu. Łączy się z tym pewien fortel ar- tystyczny, a mianowicie: ów znakomity pianista dyktu- je sobie takie tempo, że zgoniony, utwór może zakoń- czyć tylko w jeden jedyny sposób: na widowni omdle- nie, pianista zeskakuje ze stołka, zbiega na parter i so- lami trzeźwiącymi przywraca damę do życia. Sukces jest oczywisty; wielki czarodziej fortepianu okazuje się być również zbawcą". Pisanina Commentanta była jednak niczym w po- równaniu z późniejszymi artykułami Heinricha Heine- go. Franciszek zawsze, we wszystkich dotyczących go krytykach, starał się znaleźć choćby okruch dobrych intencji. Chciałby je znaleźć szczególnie u Heinego, któ- 301 rego wiersze bardzo lubił. Niestety, to co pisał Heine, bez wątpienia trudno byłoby uznać za podyktowaną szczerymi intencjami krytykę, autor bowiem nie oce- ' niał, lecz obrażał Liszta: ,,0, ile bukietów kwiatów padło j'-iż pod nogi pana Liszta! Niezapomniany widok, kiedy artysta z niewzru- szoną pewnością siebie, z godnością wielkich zdobyw- ców «znosił» padający nań deszcz kwiatów... Niezapo- mniany widok, kiedy wreszcie z pełnym gracji uśmie- chem schylił się, wybrał czerwoną kamelię i zatknął ją za guzik fraka. Wszystko to działo się w obecności młodych żołnierzy, którzy powrócili właśnie z działań wojennych w Afryce, gdzie padał na nich nie deszcz kwiatów, a deszcz ołowiu i gdzie i oni miewali na piersi czerwoną kamelię, nie był nią je-l.nak kwiat, tylko ich własna upływająca krew, i za to wszystko nie otrzymali żadnego specjalnego uznania. Bardzo to dziwne — myślałem sobie oglądając tę podniosłą uro- czystość — że ci paryżanie, którzy oglądali jeszcze sa- mego Napoleona, cesarza, który kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa i rzeczywiście zasłużył na ich uwielbie- nie, że ci sami paryżanie teraz równie uroczyście przyj- mują pana Franciszka Liszta. To szaleństwo jest nie- znane w dotychczasowej historii sukcesów". I dalej w tym samym artykule: „Czasem całe to szaleństwo wokół osoby pana Liszta mam ochotę wytłumaczyć następująco: nikt na świecie nie potrafi zorganizować sukcesu tak jak Franciszek Liszt. W tej sztuce okazał się on takim geniuszem jak wielcy mistrzowie sztuki kuglarskiej: Philadelhpia, Bosco, Houdin i dodajmy, by lista była pełna — Meyer- beer. Najbardziej dystyngowane osoby dobrowolnie i darmo obsługują go jak mimowolni wspólnicy, nato- miast jego podkupieni entuzjaści starannie i dokładnie wypełniają jego wskazówki". Wkrótce Franciszkowi przybywa jeszcze jeden prze- 302 ciwnik — w koncertowych salach Paryża pojawia się Antoni Schindler. Większość ludzi z upływem lai ła- godnieje, staje się bardziej wyrozumiała. Schindlera mi- nione lata uczyniły jeszcze surowszym i bardziej kry- tycznym. Dopóki Beethoven żył, Schindler zadowalał się rolą totumfackiego, wszechwładnego sekretarza, kie- dy jednak przed piętnastu laty mistrz zamknął oczy na zawsze, Schindler przeistoczył się w nieomylną wy- rocznię, w proroka, który jedyny wie, co myślał, co czuł, co stworzył genialny muzyk i dlaczego, ponadto Schindler uznał się za niepodważalny autorytet w kwe- stii interpretacji dzieł swego mistrza. Teraz Schindler zaatakował również Franciszka: — Mistrz dyktował inne tempa, Mistrz przewidywał inne forte, Mistrz to i Mistrz owo... Słuchacze początkowo nie zwracali uwagi na jego słowa, z czasem jednak poczęto się zastanawiać: wszak ten Schindler żył obok Beethovena, był jego zauszni- kiem, na pewno zna się na muzyce Beethovenowskiej. Belloni był oburzony: — Jak pan Schindler wyśle cały swój majątek na pomnik, to wtedy będzie mógł zabierać głos. Franciszek stanął za swym sekretarzem i położył mu rękę na ramieniu: — Nie gniewaj się na niego... W swoim czasie on też uczynił, co mógł. A teraz niech pan zawiadomi Komitet boński, że wkrótce zakończę swe zadanie. Przekazane dwadzieścia pięć tysięcy florenów, jak informowali, po- winno wystarczyć na pokrycie kosztów budowy pom- nika Beethovena. Mimo pozorów beztroski, Franciszek jest coraz bar- dziej rozgoryczony. Prasa nie zaprzestaje swych ata- ków: „Liszt zwrócił się o Legię Honorową, ale zdecydowa- nie odrzucono jego prośbę!" — czyta któregoś dnia w gazecie. 303 Kto rozsiewa takie plotki? Przecież zarówno przyja- ciele, jak i wrogowie doskonale wiedzą, że nie tylko nie prosiłby, ale wręcz nie przyjąłby odznaczenia od rządu, który próbował kartaczami nakarmić głodnych buntowników lyońskich. Krople goryczy zbierają się powoli. Maria przysyła niedobrą wiadomość — nie uda- ło jej się pogodzić z rodziną, nie przyjęła bowiem sta- wianych przez matkę i brata warunków finansowych. Franciszek nie potrafi już kochać Paryża tak jak przed laty. Przyjaciele poszli własnymi drogami, oddalił się nawet Hektor, Massart, młodszy Kreutzer i Urhan. Ode- szły w przeszłość dawne wspólne spacery, szalone dys- kusje i braterskie uściski, spotkania i uroczyste zwy- cięstwa „Cenacie". Dziś Paryż to już zupełnie inne mia- sto. Franciszek ma wrażenie, że Paryż zestarzał się, stał się zgorzkniały i cyniczny. To .miasto przestało już być jego domem. Nie zmylą, go entuzjastyczne owacje publiczności ani wizyty artystów Bovy'ego, Dantana, Ary Scheffera, którzy pragną uwiecznić jego twarz na obrazie, w rzeźbie, medalionie. Nie cieszą go już stosy listów pełnych uwielbienia, propozycji miłosnych, ba- jecznych ofert koncertowych, wierszy, próśb o autograf i modlitw polecających go Bogu. Franciszek czuje bo- wiem, że dawny Paryż odchodzi w przeszłość, jego gniazdo rozwiały tajemnicze, dziwne wiatry i nie daje mu ono już żadnej ochrony ani poczucia bezpieczeń- stwa. Intermezzo „Moje życie jest nierozerwalnie zwią- zane z fortepianem. Bo, jak widzisz, fortepian jest dla mnie tym samym, czym dla marynarza fregata, czym rumak dla Araba — jest nawet czymś więcej, wszak do tej pory fortepian był moim ja, moim głosem, mo- im życiem: poufnym depozytariuszem 304 wszystkiego tego, co wrzało mi w móz- gu w gorących dniach mej młodości: w nim ożywały wszystkie me tęsknoty, wszystkie moje sny, wszystkie me ra- dości i smutki". („Lettre d'un bachelier es musique" nr 3 zwrócony do Picteta, druk. 11 II 1838) Franciszek zmienia zainteresowania. Czy istotnie jed- nak zamierza zdradzić fortepian, swego uskrzydlonego rumaka, swą fregatę sunącą po bezbrzeżnych wodach jego wyobraźni? Nie, absolutnie nie. Pracowicie stu- diuje subtelne pieśni Schuberta, wyrosłe z biedemieie- rowskich domowych muzykowań, doskonale zna wszy- stkie łączące wiersz z melodią wokalne arcydzieła Schu- manna i Mendelssohna — jego wszakże pieśni są inne. Jego akompaniament tworzy olśniewającą dekorację do miniaturowego dramatu, jego instrument potrafi wy- czarować każdą iluzję — rzuca poświatę księżycową do stóp zakochanych, burzy chmury nad przerażają- cym pejzażem, oszałamia leciutkimi pasażami harfy, grzmi w basie jak uderzenie piorunu, warczy jak koło- wrotek i dudni tętentem czarodziejskiego konia... Nie, Franciszek nie sprzeniewierzył się instrumento- wi. Z instrumentu wywodzą się dźwięki, dźwięki rów- nie bliskie i znajome jak język ojczysty. Toteż podobnie jak dotychczas — i jeszcze długo później — wszystko, co go zainteresuje, musi przełożyć na język fortepianu. Uwielbia symfonie Beethovena. Najpierw patrzy na n:e z dziecięcą wdzięcznością i nabożeństwem, później, w latach wczesnej młodości, poświęca się dogłębnym studiom nad nimi, a wreszcie, gdy zna już na pamięć każdy głos, każdą instrumentację, każdy zakamarek partytury i całą urodę każdego dźwięku — zaczyna się nimi rozkoszować. Przekłada je wtedy na język forte- pianu, swój język ojczysty, bo tylko w ten sposób skar- by Beethovenowskiej muzyki może uznać za własne. Zachwyca się myzyką organową Bacha, jej brzmieniem, 20 — w blasku sławy 305 raz potężnym niczym monumentalne bloki skalne, to znów koronkowo delikatnym i finezyjnym, ale sześć preludiów organowych i fugę (wraz z Fantazją i fugą g-moll) także przekłada na język fortepianu, i Bacha bowiem odczuwa w pełni dopiero wtedy, gdy położy swe palce na klawiaturze tego instrumentu. Przyjaźń z Hektorem, zapoczątkowana podczas burzliwych spo- tkań „Cenacie", z czasem pogłębiła się, i Franciszek coraz lepiej poznawał tę niespokojną duszę. W pełni jednak zrozumiał ją dopiero wówczas, gdy przełożył na język fortepianu Symfonię fantastyczną. Dopiero wtedy stała się jego wyłączną, niepodważalną własnością. Po- dobnie rzecz się ma z Mendelssohnem, którego frag- menty ze Snu nocy letniej (Marsz weselny, Taniec el- fów) także przekłada na język swego ukochanego in- strumentu. Podobnie czyni z twórczością Paganiniego. Franciszek długo studiuje utwory wielkiego czarodzieja, zgłębia ich tradycjonalizm i całe surowe nowatorstwo, podobne zarówno do sztuczek dawnych kuglarzy włos- kich, jak i do wędrówki do piekieł po odwieczne skar- by ducha. W rezultacie język przekładu jest niekiedy bogatszy od języka oryginału. Przez całe życie Franciszek marzył o napisaniu ope- ry. Snuł przeróżne plany — od Byrona do Hugo, od antycznej tragedii do zbójeckiej romantyki węgierskich puszt. Nigdy nie wyzbył się tęsknoty za triumfalnym zdobyciem sceny operowej. Zrozumiałe więc, że chętnie zwracał się ku wielkim mistrzom opery. Studiował Au- bera i Belliniego, Rossiniego, Donizettiego i Meyerbeera. Halevy'ego, Paciniego, Mozarta i Webera, Mercadanta i Glinkę. Dramat muzyczny, zmiana napięć akcji sce- nicznej, motyw muzyczny jako środek charakterystyki postaci, wreszcie dobry głos operowy — wszystko to pozostawało stale w centrum jego zainteresowań. Naj- pierw jednak wszystkich mistrzów opery postanowił przetłumaczyć na język fortepianu, na swój język oj- czysty. Tylko wtedy bowiem mógł w pełni rozkoszo- 306 wać się Meyerbeerem, Rossinim, Mercadantem, Ha- Ievy'ym, a później także Erkelem, Verdim, Wagnerem i Czajkowskim. Na język fortepianu Liszt tłumaczył wszakże nie tyl- ko brzmienie innych instrumentów, służyło mu do tego także słowo pisane. Mądrość, niepokój, marzenia i go- rycz poszukiwania prawdy, zawarte w dziełach wiel- kich tytanów pióra stanowiły kanwę jego muzycznych poszukiwań. Tak narodziły się Dolina Obermanna i So- nata „Po lekturze Dantego" (tak żył w nim od lat Faust, czekając wskrzeszenia w owym niematerialnym, a tak realnym świecie muzyki). Podobnie żyły w nim pejzaże i cały świat stworzony przez naturę lub rękę człowieka, stając się dla niego inspiracją i artystyczną podnietą. Językiem fortepianu Franciszek opowiedział o skale Wilhelma Tella, o karnawale w Wenecji i Nea- polu, o dzwonach genewskich, Jeziorze Wallenstadzkim i o dalekiej, ulotnej niby fatamorgana, swej odnalezio- nej ojczyźnie. O dziełach Rafaela, Michała Anioła, Ty- cjana i Orcagni. Fortepian także nieustannie pomaga Franciszkowi zrozumieć samego siebie, gdy w samotności zastanawia się nad stosunkiem do owej zagadki, którą kiedyś na- zywał wiarą w Boga, później — religią, a teraz po prostu — humanitaryzmem. Pod wpływem tych roz- myślań powstaje zbiór krótkich utworów Harmonies poetiąues et religieuses. Podobne rozmyślania poprze- dziły również zbiór Consolatźon — pocieszeń, w któ- rych nie zachowało się już nic z naiwnych religijnych tęsknot dziecinnych lat, poza jedną jedyną prawdą: w świecie gniewu i nienawiści tylko miłość bliźniego jest siłą popychającą świat naprzód. Podczas kolejnych wakacji spędzonych na Nonnen- werth — Franciszek bowiem trzykrotnie przyjeżdżał latem z Marią i trójką dzieci na ową uroczą wysepkę— skończył trzydziesty pierwszy, a potem trzydziesty dru- gi rok życia. Spotkało go wiele przykrości, wiele pry- 20- 307 mitywnych ataków, przyjaciele opuścili go lub zwró- cili się przeciw niemu. Franciszek dojrzał wewnętrznie, stał się surowym, twardym mężczyzną. Wiele się nau- czył, wiele przeżył, wiele doświadczył. Jednego tylko nie umie i nie będzie umiał nigdy, do końca życia — nienawidzieć. Podobnie jak nigdy nie nauczy się oszczę- dności. W trakcie wspólnych wakacji na Nonnenwerth po- głębiła się przyjaźń Franciszka z księciem Lichnowskim. Dotychczas Franciszek wiedział o nim właściwie tylko tyle, że z zapałem stacza pojedynki, że w wieku 27 lat jest już dymisjonowanym hiszpańskim generałem, by- łym adiutantem infanta Don Carlosa, a także bohate- rem niezliczonych historii miłosnych. Mimo ogromnego majątku, który miał odziedziczyć po swoim ojcu, Lich- nowski stale był pogrążony w długach i niby linosko- czek balansował pomiędzy więzieniami dla dłużników w miastach całej Europy. Intymna atmosfera nonnen- werthskiego lata rozwiązała księciu język. Lichnow- ski nie ukrywał też, jak bardzo oddany jest swemu przyjacielowi, którego ideały i marzenia — wbrew pa- nującej o nim opinii — w pełni podziela. Podczas dłu- gich spacerów nad brzegami Renu książę wyznał, że jest wolnomularzem, że od lat obserwuje życie Fran- ciszka i uważa, że artysta dojrzał już, aby wstąpić po- między braci loży. Franciszek wzdryga się przed wszel- ką ograniczającą go dyscypliną. Bez względu na to, kto próbuje zakuć go w kajdany — Kościół, Saint-Simon, abbe Lamennais czy wolnomularze — kajdany zawsze pozostaną dla niego kajdanami. Lichnowski jednak po- trafi rozwiać jego obawy. 18 września 1841 książę Feliks Lichnowski i kompo- zytor Wilhelm Speier (profesor konserwatorium we Frankfurcie nad Menem) wprowadzili Franciszka do frankfurckiej wolnomularskiej „Loge der Einigkeit" („Loży Jedności"). Nie bez wzruszenia i nie bez pew- nego sprzeciwu Franciszek uświadomił sobie, że oto 308 ożywają przed jego oczyma ceremonie z Czarodziejskie- go fletu. Z zawiązanymi oczami prowadzono go przez korytarze, schody i pełne przeciągów sale w dół, do głębokich piwnic, gdzie słychać było szum pobliskiego Renu, potem nadal z przepaską na oczach szedł pośród migocących, to znów wybuchających gwałtownie świa- teł — co do złudzenia przypominało próbę ogniową Ta- rnina i Paminy — wreszcie znalazł się w ciemnej sal- ce, ni to w klasztornej izbie, ni to w więziennej celi, gdzie stanął przed nim mężczyzna odziany w czarną togę i maskę z trupią główką. Człowiek ów przypo- mniał mu o marnościach tego świata, po czym powiódł go na górę do sali narad, przywodzącej na myśl świą- tynię z Czarodziejskiego fletu. Kilka minut Franciszek stał z zawiązanymi oczyma, a gdy wreszcie zdjęto mu przepaskę z oczu, ujrzał kilkadziesiąt skierowanych w jego stronę szabel — była to próba jego męskiej od- wagi. Na zakończenie Wielki Mistrz, dr Georg Kloss — znakomity prokurator i uczony humanista — podniósł się z tronu i w kilku prostych słowach powitał nowego członka loży. Wstąpienie Franciszka do „Loger der Einigkeit" stało się ważnym wydarzeniem także w jego życiu wewnętrznym — oddaliło go ono od Kościoła. Wkrótce twórczą ciszę lata na Nonnenwerth przerwa- ła ingerencja świata zewnętrznego. Na wysepkę przy- była delegacja z Kolonii, a jej celem było zapewnienie udziału Franciszka w koncercie na rzecz odnowienia katedry kolońskiej, które z braku dostatecznych fundu- szy zostało przerwane. Franciszek oczywiście wyraził zgodę i w kilka dni później kolończycy przybyli po artystę. Słowo ,,przybyli" jest wszakże zbyt skromne dla oddania rzeczywistości. Do maleńkiej, rozpadającej się przystani w Nonnenwerth przybił statek parowy z trzystu pięćdziesięcioma uroczyście odzianymi śpie- wakami i osiemdziesięcioosobową orkiestrą dętą na po- kładzie. Muzycy w przykładnym wojskowym ordynku 309 zeszli na brzeg, ustawili się na wzgórzu klasztornym i rozpoczęli serenadę na cześć Franciszka Liszta. Po tym wstępie nastąpiło skromne dejeuner na czterysta trzydzieści osób, wreszcie czyjeś gorliwe ręce wyto- czyły z domu Franciszka fortepian, wniosły go na wzgó- rze klasztorne i przetoczyły przez próg kaplicy: artysta ma dać koncert pod gołym niebem dla swych przyja- ciół i wielbicieli. Ponieważ jednak owi wielbiciele byli Niemcami, w chwili tak uroczystej nie mogło zabraknąć akcentu militarnego. Zatroszczono się i o to. Artyle- rzyści z kolońskiego garnizonu powitali mistrza salwa- mi armatnimi z przeciwległego brzegu Renu. Zapach prochu i obłoki dymu długo jeszcze unosiły się nad wysepką, którą w swe niepodzielne władanie wzięła muzyka. Spokój wyspy Nonnenwerth został zakłócony. Franci- szek grał na rzecz odrestaurowania kolońskiej katedry, a potem także w Koblencji i we Frankfurcie, władze tych miast — zachęcone przykładem Kolonii — zwró- ciły się bowiem do niego z prośbą o koncerty dobro- czynne na dom sierot i fundusz mozartowski. Na szczę- ście wrócił z urlopu Bellon! i znowu sam zajął się or- ganizacją występów. Liszt koncertował najpierw w Kassel, a potem w Weimarze, gdzie w listopadzie 1841 wystąpił trzykrotnie — 26, 28 i 29. Trzydziestego był już w Jenie; tu spotkał się po raz pierwszy z dokto- rem Gille, kuratorem koncertów akademii, który po- witał go entuzjastycznie: ,,Jesteś pan czymś więcej, niż pianistą... Pan jesteś Orfeuszem wieku". Po krótkim pobycie ruszył dalej, choć dobrze byłoby zatrzymać się nieco dłużej w Jenie, gdzie nie dręczyły go stale ocze- kujące wsparcia komitety dobroczynne, gdzie nie ocze- kiwano od niego efektownego pokazu, tylko muzyki, muzyki i muzyki... Niestety trzeba było jechać, bo już czekało na niego Drezno i Lipsk — Gewandhaus, pro- fesor Wieck i Schumannowie. Najpierw jednak doszła go wiadomość o nieprzychylnej uwadze Klary, która 310 o jego utworach chóralnych wykonanych podczas jed- nego z koncertów miała się wyrazić, iż są po prostu potworne. Tym bardziej więc w Lipsku nie wolno mu było przegrać. Istotnie też nie przegrał. Wykonanie Koncertu fortepianowego Es-dur Beethovena oraz Fan- tazji z „Don Juana" Mozarta odniosło tak wielki suk- ces, że umilkli nawet najbardziej zaprzysiężeni jego wrogowie. Tu i ówdzie odzywały się wprawdzie głosy, że Mendelssohn głębiej interpretował owe dzieła, ale zachwycona-publiczność nie zwracała uwagi na zastrze- żenia krytyków. Na liczne prośby o przedłużenie kon- certów Belloni z żalem zmuszony był poinformować dy- rekcję Gewandhausu, że niestety, do końca lutego przy- szłego roku nie mają już wolnych terminów. Ruszyli więc w dalszą drogę. Ciągle we trójkę: Franciszek, ksią- żę Lichnowski i niezmordowany Belloni. Niebawem jed- nak przyłączyła się do nich osobliwa postać — obdartus o niezwykle dumnym wejrzeniu pewnego ranka stanął przy ich stole i przez kilka chwil znacząco patrzył na Franciszka, jakby czekając, że zostanie rozpoznany. Czas płynął w zdumionym milczeniu, wreszcie niezna- jomy oświadczył wysokim dźwięcznym tenorem: — Jestem Pantaleoni! Panowie słyszeli zapewne już moje nazwisko! Franciszek, ubawiony, potwierdził z powagą: — Naturalnie, panie Pantaleoni. Pan Pantaleoni rozsiadł się przy stoliku, poprosił o kartę win, wydał dyspozycje kelnerom, po czym z god- nością zakomunikował, że jest ostatnim artystą śpie- wającym falsetem na całym globie ziemskim, że obje- chał całą Europę, od Petersburga po Rzym i od Madry- tu po Sztokholm, wszędzie zachwycano się jego sztuką i rzucano mu pod nogi złoto, ostatnio wszakże szczęśli- wy los odwrócił się od niego i nie wiadomo dlaczego nic mu się nie udaje. Właśnie teraz jest bez grosza przy duszy, bez dachu nad głową i bez ubrania, zajęła je bowiem gospodyni na poczet komornego. Ponadto zaś 311 jest głodny i spragniony jak Izraelici na pustyni. Fran- ciszek z uśmiechem wysłuchał obdartusa, zapłacił ra- chunek, wrzucił mu do kieszeni dwa złote ludwiki, po czym ujął go pod ramię i poprowadził do swego po- koju. — Panie Pantaleoni, bardzo lubię żarty, nigdy jed- nak nie żartuję sobie ze sztuki. Teraz, panie, trzeba zdać egzamin. Pan będzie śpiewał, ja panu zaakompa- niuję, zaś pan Belloni, impresario, zdecyduje, czy rze- czywiście jest pan artystą, czy też — Franciszek przy- mrużył oczy — zwyczajnym naciągaczem. Na zniszczonej twarzy Pantaleoniego odmalował się wyraz urażonej godności. Wstał z fotela, oparł się łok- ciami na płycie fortepianu, dał mistrzowi znak, po czym zaczął śpiewać piękną melodię z Haendlowskie- go Xerxesa. Już od pierwszego taktu Franciszek zorien- tował się, że Pantaleoni nie uczył się wiele, jego aka- demią była zapewne droga, a mistrzami kompani, z którymi kosztował — zależnie od tego, gdzie zawiódł go los — win i melodii hiszpańskich, włoskich, reń- skich i mozelskich. Pantaleoni niewiele się uczył, a jednak był artystą. Prostym, nieszkolonym i naiwnym, ale artystą, którego umiejętność od razu wzruszyła Bel- loniego: — Niech pan powie, co możemy dla pana uczynić? Wychudzony obdartus, przed chwilą jeszcze waga- bunda z pustym brzuchem, wyprostował się: — Niech pan nie myśli, drogi panie Belloni, że przy- szedłem do panów po jałmużnę. Mam dla panów pro- pozycję — mały człowieczek jakby na skutek jakichś czarów przez chwilę wydał im się rosły i silny. — Pro- ponuję panom wspólny koncert z maestrem! Franciszek siedzący przy fortepianie dostał niepoha- mowanego ataku śmiechu: — Ani słowa, Belloni. Ta bezczelność oznacza już rangę artystyczną. Zrobimy ten koncert! 312 W Berlinie dołączył do nich pewien sympatyczny młody człowiek, hrabia Sandor Teleki. W stolicy Prus Franciszek pozostał dziesięć tygodni i było to jedno wielkie pasmo sukcesów, zarówno artystycznych, jak i towarzyskich. Cały ten czas wypełniły mu występy, wieczory, bankiety, bale, przyjęcia i niezliczone kon- certy dobroczynne. Ubiegający się o jego pomoc pie- niężną wprost zasypywali go prośbami o wsparcie. W trakcie pobytu w Berlinie Franciszek otrzymał też szereg zaszczytnych wyróżnień. 18 lutego w paradnej sali restauracji ,,Jagor" odbył się na jego cześć uroczysty bankiet na trzysta osób. Wprowadzili Liszta hrabia Redern, główny intendent teatrów królewskich, oraz profesorowie uniwersytetu: dr Dietrici i dr Forster Królewska Akademia Sztuk Pięknych mianowała go swoim członkiem, następnie dr Etzel (w tym czasie wolnomularstwo w Niemczech nie było zakazane) powitał go jako brata loży, infor- mując jednocześnie, iż na zebraniu pod przewodnictwem księcia Wilhelma pruskiego (późniejszego cesarza Wil- helma I) loża „Royal-York" nadała mu drugi stopień wtajemniczenia, tj. stopień „czeladnika". Gracje jednak na tym się nie skończyły. Specjalna deputacja, w któ- rej skład wchodzili malarz Wach, architekt Stier i świa- towej sławy rzeźbiarz Rauch, wręczyła Franciszkowi honorowy złoty medalion z portretem artysty oraz na- pisem: Geniuszowi, Artyście ducha i serca, Zacnemu człowiekowi z usposobienia i charakteru, Franciszkowi Lisztowi ku wdzięcznej pamięci pięknych chwil radosnego zachwytu towarzysze i miłośnicy sztuki w Berlinie dnia 18 lutego 1842 roku 313 Ledwie przebrzmiały ostatnie toasty, a już przycho- dzi wiadomość, iż Akademie fur Mannergesang miano- wała go dyrektorem honorowym. Ledwie ucichła burza oklasków po koncercie, a już powóz wiezie go do sa- lonu Madame Beer (dama owa jest wprawdzie matką Meyerbeera, ale wizyty wytwornego towarzystwa za- wdzięcza nie tyle sławnemu synowi, ile zaletom umy- słu, wysokiej kulturze i nadzwyczajnemu urokowi oso- bistemu), gdzie czekają na niego Piotr Cornelius, pu- blicysta i literat Yarnhagen von Ense, uczony Humbolt, Bettina von Arnim (przyjaciółka Goethego i Beethove- na), a także aktorka Charlotia von Hagn. W chwilę później przybywa jeszcze pani Sabatier, czyli dawno nie widziana Karolina Unger. Franciszek, czując na sobie zachwycone spojrzenia tylu pięknych kobiet, za- pomina o zmęczeniu. Meyerbeer ma przybyć dopiero za kilka dni, ale już przysłał partyturę Hugonotów. Damy płoną z ciekawości, chciałyby sprawdzić legendarną umiejętność Franciszka czytania partytur a vista, pro- wadzą więc artystę do fortepianu. Franciszek przerzu- ca strony parytury, zatrzymuje się niekiedy przy jakimś trudniejszym miejscu, po czym kładzie nuty na pulpit i zaczyna grać. Jeden ze świadków tego wydarzenia opowiadał potem, że ,,każdy jego palec zastępował jed- nego śpiewaka, jeden instrument lub solistę". Cudowny wieczór. Strzelają korki od szampana, a Franciszek olśniewa swych słuchaczy coraz to nowym muzycznym fajerwerkiem; gra Galop chromatyczny i Fantazją z „Roberta Diabla", Tarantellę neapolitań- ską i Fantazję z „Niobe", na koniec transkrypcje pieśni Na skrzydłach pieśni... i Ave Maria. Owego czarownego wieczoru Franciszek gra jednak głównie dla jednego słuchacza i szuka jednego tylko spojrzenia — czarnych oczu Charlotty von Hagn. Charlotta jest piękna i peł- na wdzięku, ma królewską kibić, krągłe ramiona i szy- ję koloru delikatnych płatków róż. Spotykają się na- stępnego dnia i znowu następnego. Inicjatorem tych 314 spotkań jest nie Franciszek, lecz Charlotta. W tydzień później Franciszek otrzymuje zaproszenie na kolację. Są sami. Miłość niepohamowana, gwałtowna, przesła- niająca wszystkich i wszystko, jest jak dzika fala, któ- rej nie sposób się przeciwstawić. W bladym świetle nocnej lampki, w ciszy pojawiającego się jak nieproszo- ny gość berlińskiego świtu, którą tylko z rzadka prze- rywa stukot kroków spieszącego dokądś przechodnia lub turkotanie przejeżdżającego obok powozu, w tej chłod- nej szarej porze dnia Charlotta wyznaje: — Nigdy już nikogo nie pokocham... Naturalnie nie ma mowy o przerwie w koncertach. Koncert w Singakademie, w Kasynie poczdamskim, w auli uniwersytetu, w teatrze królewskim, wreszcie — ponieważ publiczności ciągle przybywa — w ogromnej sali Opery, gdzie pojawia się również król Fryderyk Wilhelm IV, członkowie rodziny królewskiej i cała ar- mia ministrów i adiutantów. Król Fryderyk Wilhelm IV jest szczerze zachwycony muzyką Franciszka i nie szczędzi mu dowodów łaski. Często, o ile tylko pozwalają mu na to obowiązki pań- stwowe, bywa na jego koncertach i nie zważając na surowe przepisy pruskiej etykiety dworskiej głośno wy- raża swoje uznanie dla artysty. W kilka miesięcy po wyjeździe Franciszka z Berlina król ustanowił w orde- rze „Pour le merite" klasę cywilną. Dotychczas odzna- czenie to przyznawane było wyłącznie za zasługi wo- jenne. Franciszek Liszt otrzymał je jako jeden z pierw- szych cywilów. Artysta jest niezmordowany. W trakcie pobytu w Berlinie dał 21 koncertów, podczas których wykonał blisko sto różnych kompozycji, w tym cały podstawowy repertuar na fortepian, i niemal wszystko z pamięci! Ponadto jeszcze przedstawił się jako dyrygent, prowa- dząc V Symfonię Beethovena. Jednogłośna opinia znawców muzyki brzmi: Liszt na- wet największych przewyższa o głowę. Literat i publi- 315 cysta Yarnhagen von Ense zachwyca się: „Jego gra jest niepowtarzalna, cudowna, jego czarnoksięski sukces — oszałamiający. Od czasów Paganiniego nie pojawiło się na scenach świata podobne zjawisko!" Rellstab pisze nie mniej entuzjastycznie: „Krytyka oddałaby sobie samej złą przysługę podporządkowując zjawiska niezwykłe zwykłym prawom, zasklepiając się w uporze i nie chcąc uznać, że kierują się one własny- mi regułami". Pośród owacji i zachwytów od czasu do czasu, zwła- szcza zaś po wyjeździe Franciszka z Berlina, odzywały się także głosy krytyki, często nie pozbawione ironii. Naczelny redaktor „Abendzeitung" dr Cohnfeid pisał: „Zrobiono z niego bożka, organizowano na jego cześć marsze z pochodniami, nocne serenady, damy klękały przed nim i całowały jego ręce, kilku szaleńców ka- zało sobie wyszyć jego portret na ubraniu czy ręka- wiczkach [...] Ludzie po prostu potracili zdrowy ro- zum!" Nie darzył go sympatią także redaktor pisma ,,Ge- selischafter", który porównał Liszta do Cagliostra; w tym samym tonie wypowiadał się również baron von Schbnholz: „Berlin przeżywa istną katastrofę. Bohate- rem tego nieszczęścia jest... pianista. Jest to ów smutny punkt zwrotny, kiedy zwykły żart przeradza się w tra- gedię..." Podobne głosy pojawiły się w „Der Komet", „Berli- ner Witze", najostrzej jednak wypowiedziała się lipska „Allgemeine Musikzeitung", nieprzejednana w swej wrogości do Liszta. Na razie jednak berlińczycy odnoszą się do Franciszka z uwielbieniem. Artysta zawojował ich nie tylko swoją grą, ale także sposobem bycia, hojnością i osobistym urokiem. Nie znaczy to jednak, że nie ma kłopotów. Towarzyszący Franciszkowi hrabia Sandor Teleki za- plątuje się z tego powodu w honorową sprawę: pewne- go dnia słysząc, że ktoś na ulicy obrażliwie wyraża się 316 o artyście, hrabia prowokuje sprzeczkę i wyzywa nie- znajomego na pojedynek. W kilka godzin później — według wiarygodnych słów hrabiego —' bursza wynie- siono w prześcieradle z miejsca pojedynku. Zbliża się koniec pobytu Franciszka w Berlinie. 2 marca w Operze Królewskiej, odbył się ostatni en- ^ tuzjastycznie przyjęty koncert. W dniu wyjazdu pod Hotel de Russie, gdzie Liszt mieszkał, zajechał otwarty powóz zaprzężony w sześć siwków. Jeszcze ostatnie spo- tkanie z wielbicielami, na które Franciszek przybył już w stroju podróżnym, ostatni darmowy koncert dla że- gnających go, jeszcze tylko kilka ostatnich kieliszków szampana, ostatnie toasty i życzenia pomyślności, po czym przy wtórze pieśni na cztery głosy Franciszek zostaje zniesiony po schodach i usadzony w powozie obok profesorów, członków uniwersyteckiego senatu. Za powozem Franciszka ustawiło się ponad pięćdziesiąt in- nych karet, w których zajęła miejsce berlińska elita to- warzyska, artystyczna i naukowa. Kawalkada owa ob- jechała całe miasto, przejeżdżając obok rezydencji kró- lewskiej, aby Jego Królewska Mość mógł również obejrzeć triumfalny pochód muzyka. Na całej trasie prze- jazdu ustawiły się najprzeróżniejsze towarzystwa śpie- wacze i fanfarzyści, kompania honorowa uniwersytec- kich burszów i mnóstwo zwykłych słuchaczy pragną- cych po raz ostatni spojrzeć na swego ulubieńca. A więc wyjeżdża z Berlina. Jak książę z bożej łaski patrzy po towarzyszącej mu gromadce. Brak księcia Lichnowskiego, który ciężko raniony w pojedynku po- jechał na rekonwalescencję do Portugalii. Jest za to dawno nie widziany baron Schober. Kareta podróżna ko- łysze się lekko... Franciszek zapada w drzemkę, a potem budzi się i wyjmuje ukryty na piersi papier — pożegnalne słowa Charlotty: 31f Poetę, ce qu'est 1'amour ne me le cache pas. — L'amour c'est le souffie de ton &me suave. Poetę, ce qu'est un baiser apprends le moi. — Ecoute: plus ii est brel, plus ton pechć est grave. (Poeto, nie skrywaj przede mną, co to jest miłość. — Miłość to tchnienie twojej czułej duszy. Poeto, naucz mnie, czym jest pocałunek. — Słuchaj: im jest on krótszy, tym cięższy jest twój grzech.) Pierwszy opuszcza go Pantaleoni. Poczuł kilka groszy w kieszeni (Franciszek opublikował bowiem jedną z pieśni, którą śpiewak podobno sam skomponował, choć Bóg jeden wie, czy to prawda, czy też Pantaleoni po prostu gdzieś ją zasłyszał), potem żegna się Schober udający się do Weimaru na dwór sasko-weimarski, tak więc do miasta Immanuela Kanta, do Królewca, przy- jeżdżają tylko we czwórkę. Koncerty, koncerty i znowu koncerty na wszelkie możliwe cele dobroczynne; osobny koncert dla studen- tów, koncert w sali teatralnej, w auli uniwersytetu i zamknięty w domu dziekana. A potem, 19 marca 1842, w starej auli uniwersyteckiej profesor Kari Rosenkranz wręcza Franciszkowi dyplom doktora honoris causa: — Przypadł mi w udziale zaszczyt wręczenia panu honorowego dyplomu w imieniu Królewskiego Uniwer- sytetu Alberta. Zgodnie z napisem na dyplomie otrzy- muje pan tę samą rangę — „doctor musicae" — jaką niegdyś, w tym samym miejscu, nadaliśmy nieśmier- telnemu Józefowi Haydnowi. Jesteśmy przekonani, że wyróżnienie to nie będzie dla pana obojętne. Uniwer- sytety niemieckie i angielskie nieczęsto je przyznają. My jednak jesteśmy przekonani, że wszystkie te idee i cnoty, jakie niezbędne są dla słusznego nadania tego tytułu, połączyły się w pańskim geniuszu. Wszystkie cuda techniki pianistycznej są jedynie narzędziem pań- 318 skiej ręki, którą daje pan wyraz najwyższym treściom myśli i idei. Stoi przed nami prawdziwy mistrz. Je- steśmy świadkami nowej rewelacji: oto do wspólnoty umysłów, która reprezentuje nasze wielkie czasy, wkra- cza artysta. Doktorze Liszt, proszę przyjąć nasze po- dziękowanie za wszystko to, czym pan nas wzbogacił. Doktorze Liszt, proszę przyjąć wyrazy naszego podziwu i sympatii... Profesor Jacobi, sławny matematyk, odczytuje na głos łaciński tekst dyplomu: „Ab ordine Philosophorum Virum Celeberrimum Fran- ciscum Liszt Hungarum equitem legionis Honorariae Academiae Regiae artium Berolinensis sodalem propter consummatam artis musicae doctrinam usumque admi- rabilem orbis terrarum plausibus comprobatum artis Musicae doctorem honoris causa creatum esse..." Cichutki stuk w sercu Franciszka. W dyplomie pod- kreślono, że przeznaczony jest dla artysty węgierskie- go. Niedwuznacznie. Czy zasłużył na to wyróżnienie? Czy ma prawo podziękować nie tylko w swoim, lecz także i w imieniu narodu węgierskiego? Przemawia wzruszony: — Piękno odzwierciedla światło prawdy, sztuka zaś — światło myśli. Niech ten promień prowadzi mnie rów- nież po drogach przyszłości... Koła podróżnej karety nieprzerwanie toczą się dalej: Ryga... Mitawa... Fortepian koncertowy brzmi Galopem chromatycznym, Fantazją z „Niobe" — i znowu w dro- gę. Miasta, wioski, zajazdy przydrożne, klasztory i cer- kiewki, maleńkie osiedla i miasteczka, których władze witają przejeżdżającego artystę z wielkimi honorami — kwiaty, przemowy, muzyka wojskowa, a nierzadko na- wet armatnie salwy. Wreszcie legendarny Petersburg... Franciszek i Belloni zatrzymują się w Grand Hotelu. Nie zdążyli jeszcze rozpakować bagaży, a już otoczył 319 ich tłum. impresariów, artystów, dziennikarzy i wszyst- kich tych, którzy mają odegrać jakąś rolę podczas jego petersburskich koncertów. On sam zaś z pewną troską myśli o oczekujących go występach. Kiedyś w Ems, podczas jednego z koncertów miał zaszczyt być przed- stawiony żonie cara Mikołaja, Aleksandrze, z domu Hohenzollerównie, chłodnej, wyniosłej i nieprzystępnej. Spotkanie w Ems, choć zakończyło się triumfem ar- tysty i jego sztuki, pozostawiło jednak w sercu Fran- ciszka lodowate, nieprzyjemne wspomnienie. Obawy Franciszka były jednak przedwczesne. Gdy nazajutrz po przyjeździe wraz z innymi osobami czekał w sali audiencjonalnej na prezentację, car Mikołaj I wbrew ustalonemu porządkowi przyjęć zwrócił się naj- pierw do artysty: „Panie Liszt, rad jestem z pańskiego przybycia do Petersburga" — po czym zaszczycił go kilkuminutową rozmową. Wiadomość o tym wydarzeniu rozniosła się po całym mieście. Belloni piał z zachwy- tu i uszczęśliwiony poinformował Franciszka, że sprze-^ dano trzy tysiące biletów, co było zupełnie niezwykłym i rzadkim przypadkiem w historii koncertów. 20 kwietnia 1842, choć właściwie była to już kalen- darzowa wiosna, nad Petersburgiem wiały jeszcze lodo- wate wiatry, burzyły się wody Newy i wystarczyła jedna mroźna noc, by rzeka znowu skuła się lodem. Nie tylko pogoda, przyjęcie również jest chłodne. Re- sursa Szlachecka wypełniła się do ostatniego miejsca. W świetle gazowych lamp błyszczą klejnoty, ordery. Na sali grobowa cisza. Trzy tysiące osób milczy w ocze- kiwaniu na Jej Cesarską Mość, która ma zaszczycić koncert swoją obecnością. Wreszcie dają znać, że dwor- ska kareta zajechała przed Resursę. Rozlegają się okla- s.ki, wszyscy powstają z miejsc. Franciszek na estradzie pochyla się w ceremonialnym ukłonie. Zwycięstwo jest pełne. W trzy dni później koncert- trzeba powtórzyć. Tym razem na sali obecny jest sam Jego Cesarska Mość car Mikołaj I. 320 Pobyt Franciszka w Petersburgu okazuje się niezwy- kle udany. Artysta gra w Pałacu Zimowym, rezydencji cara, koncertuje w domach arystokracji dworskiej, cie- szy się dużym powodzeniem u pięknych dam petersbur- skich. Znany Franciszkowi jeszcze z Italii hrabia Wiel- horski, meloman-amator, którego brat jest znanym wio- lonczelistą występującym na wielu estradach, organi- zuje Franciszkowi całą serię koncertów w domach prywatnych. W kołach towarzyskich Petersburga hrabia uważany jest za wyrocznię, toteż wkrótce głośna staje się jego opinia o grze Franciszka, którego porównywa- no z Adolf em Henseltem, wybitnym pianistą stale mie- szkającym w Petersburgu. Hrabia Wielhorski powie- dział: — Kto raz usłyszy Henselta, zna sposób jego gry, Liszt natomiast za każdym razem gra inaczej. Trzy krótkie intermezza l. Jak Stasow widział Liszta „...Po koncercie Liszta obaj ze Sierowem byliśmy jak obłąkani, ledwie zamieniliśmy ze sobą kilka słów i każ- dy z nas pospieszył do domu, by czym prędzej opisać drugiemu swoje wrażenia, marzenia i zachwyty. Wtedy przysięgaliśmy sobie nawzajem między innymi, że dzień 8 (20) kwietnia 1842 będzie dla nas odtąd i na wieki świętym i do grobowej deski nie zapomnimy żadnego szczegółu. Byliśmy jak zakochani, jak szaleni. Nic dziw- nego. Nigdy dotąd nie słyszeliśmy czegoś podobnego, a i w ogóle nigdy jeszcze nie spotykaliśmy się twarzą w twarz z taką genialną, namiętną i demoniczną natu- rą, która to pędzi naprzód niczym burza, to rozlewa się w potokach czułego piękna i wdzięku..." 21 — W blasku sławy 321 2. Jak wspomina te wielkie dni 'sam Liszt „...Droga Mario! Cały koncert kręcił się wyłącznie wo- kół mojej osoby — sześć utworów fortepianowych. To wystarczająco wiele. Zjawiła się cesarzowa z całym dwo- rem — bez cara. Jutro idę do hrabiego Wielhorskiego. Cesarzowa i wielka księżna po prostu wprosiły się do hrabiego, by móc mnie znów posłuchać. Rezultat ma- terialny pracy poprzedniego tygodnia wynosi ponad czterdzieści tysięcy franków. W Wielką Środę dam trze- ci koncert, w tej samej sali, w której występował Thal- berg. Czuję w sobie wielkie zmęczenie życiem i śmiesznie nagłą potrzebę odpoczynku. Czy nie chciałabyś spędzić dwóch letnich miesięcy na Nonnenwerth? Jeżeli nie odpowiesz na ten passus mojego listu, będę wiedział, co to oznacza, i zamiast do Paryża pojadę do Sztokhol- mu i Kopenhagi lub do Warszawy i Wrocławia, albo dokądkolwiek. Naprawdę nie wiem, jak mam się uwol- nić od tej wirtuozowskiej kariery. Na razie żyję w zu- pełnej próżni. Niech Bóg ma Cię w swej opiece...!" 3. Jak arystokracja Petersburga komentowała aferę Liszta (Miejsce akcji: pałac „kałduniastego" hrabiego Wiel- horskiego. Niepochlebne to określenie pochodzi od Sta- sowa.) Wszystkie sale pałacu są otwarte. W trzydziestu sa- lach trzech kondygnacji pałacowych grube dywany bu- charskie i indyjskie, z dębowego stropu zwisają stura- mienne żyrandole — szklane koronki wykonane ręką mistrza — na ścianach obrazy starych mistrzów fla- mandzkich i inne, niezwykle cenne malowidła; brzu- chaty hrabia podczas swoich wojaży po Italii zgroma- 322 dził najcenniejsze obrazy malarzy włoskich. Tym ra- zem straż w pałacu pełnią nie tylko lokaje hrabiego Wielhorskiego, lecz również postawni młodzieńcy z ce- sarskiej gwardii pałacowej. Wszyscy czekają na przy- bycie cesarzowej. Inni goście już przybyli. Jest Sierow, Stasow oraz rzadko opuszczający swój dom Michał' Glinka, przybył skrzętny kronikarz ówczesnego Peters- burga Jurij Arnold, a także hrabia Benckendorf — na tak poważnym wieczorze powinien być wszak obecny szef policji. Licznie stawili się przedstawiciele arysto- kracji — hrabia Woroncow Daszków, książę Jusupow, piękna jak sen księżna Biełosielska oraz jeszcze jedna piękna dama, złotowłosa, odziana w purpurową suknię, podkreślającą cudowną biel karnacji, Maria Kalergis. Wreszcie nadchodzi bohater wieczoru — Franciszek Liszt, a w pół godziny po nim zjawia się cesarzowa, Koncert rozpoczyna się. Nie wszyscy jednak przyszli tu, by słuchać muzyki. Tuż obok salonu muzycznego trwa giełda plotek. — Car wezwał ponoć Benekendorfa... Słyszałem, że chce wydalić Liszta z Rosji... — Nie rozumiem, co mogło go tak rozgniewać? — Podobno jeden z dworaków (kompletny głupiec!) rzekomo na życzenie cara zwrócił się do Liszta z proś- bą, aby zechciał wziąć udział w koncercie na rzecz we- teranów bitwy pod Borodino, a Liszt, zgodnie ze swą naturą, z miejsca odmówił: ,,Francji zawdzięczam moje wykształcenie i sławę. Niepodobna więc, abym bratał się z tymi, co ją zwyciężyli". Uradowani intryganci na- tychmiast pospieszyli do cara i słowo w słowo powtó- rzyli mu odpowiedź Liszta. Jego Imperatorska Mość skrzywił się: „Nie lubię tego fircyka, zwłaszcza zaś nie cierpię jego długich włosów i przekonań politycznych". Naturalnie odpowiedź cara natychmiast zaniesiono Li- sztowi. Następna błyskawiczna riposta: „Zapuściłem włosy w Paryżu i tylko tam je obetnę. A co do moich przekonań politycznych, to nie mam ich i nie będę 21* 323 miał, póki nie będę mógł oddać na ich użytek 300 000 bagnetów", i — A cesarzowa z kolei omdlewa z zachwytu nad grą Liszta... Podobno wpisał do jej albumu walca...1 — Podobno śmiertelnie zakochała się w nim także piękna Maria Kalergis. I to czysto platonicznie. Tym razem role się odmieniły — nie za nią szaleją, lecz ona straciła głowę dla tego przystojnego Węgra. No, zo- baczymy, jak dalej potoczą się ich losy... Odprowadzony przez petersburskich wielbicieli aż do Zatoki Fińskiej, Liszt wsiadł na statek płynący do Travemunde, skąd w dalszą drogę do Paryża udał się dyliżansem. I znów wiele dni podróży, męczącej i jedno- stajnej. Franciszek oparł głowę na poduszkach dyliżan- su. Poprzez miarowy turkot kół karety przebija się mu- zyka, a zwłaszcza zaś melodia, którą zagrał Jego Impe- ratorskiej Mości na ostatnim swym koncercie — Marsz Rakoczego. Miłościwie panującemu nie trzeba było wy- jaśniać, co to za muzyka, spochmurniał bowiem i nie podniósł więcej do oklasków swych dostojnych rąk. Dyliżans przejeżdża przez dudniący most, potem tur- kot kół nieco cichnie, by znowu wzmacniać się na ko- cich łbach dróg niemieckich. Wreszcie szeroko, uszczę- śliwiające otwiera się przed Franciszkiem Francja. Nie- odłącznie towarzyszą mu turkot kół, muzyka i oczy kobiet. Charlotta, Madame Kalergis i ta, która czeka na niego w Paryżu — Maria, Maria, Maria... Czy ją jeszcze kocha? Czy też ciągnie go ku niej silniejsze od miłości przyzwyczajenie? Czy żal mu jej i wstydzi się przyznać, że to już koniec, koniec, koniec... Dyliżans spiesznie pędzi naprzód, Franciszka opadają wspomnie- nia: Genewa i dźwięk porannej sygnaturki... Pobyt w ' W klika lat później, opracowany pod tytułem Valse-Jnipronip- tu, utwór ten wszedł do klasycznego repertuaru planistów całego świata (przyp. red.). 324 górach z George Sand i jej dziećmi, Bellagia, Petrarka i Laura, utracona i znów odzyskana, wydobyta niczym perła z głębin obcości i nieporozumień — miłość... A po- tem Charlotta, płomiennooka, chłodna uroda Madame Kalergis i znowu Maria. Nie, to nie tylko wspomnienia i sentymentalne przyzwyczajenie, nie żal za przemija- jącą młodością. To ciągle jeszcze miłość. Tyle tylko, że teraz towarzyszą jej wyrzuty sumienia. Męczące i upo- karzające, ponieważ w każdej na ten temat dyskusji rację może mieć tylko Maria. Musi jej wszystko wy- znać, musi szczerze powiedzieć: kobiety lgną do mnie, wciąż muszę się przed nimi bronić. Ale nie, to niepraw- da — w istocie przyciągam do siebie kobiety i niczego nie czynię, by się temu przeciwstawić. Podbijam i roz- koszuję się zwycięstwem... Spotkanie z Marią przybrało jednak zupełnie iiiny obrót, niż to sobie Franciszek wyobrażał. Pospieszyła mu naprzeciw piękna, triumfalnie uśmiechnięta ko- bieta: — Widzę, że się gniewasz, Mario. Jesteś chłodna i konwencjonalna. — Nie, naprawdę nie. Upłynęło pół roku, odkąd ofia- rowaliśmy sobie nawzajem całkowitą niezależność. Ko- rzystałeś z niej. Wielokrotnie. Nie zawsze taktownie. To sprawiło mi przykrość, a nawet upokorzyło mnie, choć wiem, że nigdy nie zamierzałeś mnie zranić, a tylko przypadek tak zrządził... — To prawda, Mario. Dlatego lak bardzo spieszy- łem się do Paryża, aby prosić cię o wybaczenie. Nie odpowiedziałaś na mój list z Petersburga, a ja, zgodnie z moją przewrotną logiką, nie pojechałem ani do Ko- penhagi, ani do Wrocławia, jak to zapowiadałem, tylko do ciebie. — Dziękuję. Zawsze jesteś tu mile widzianym goś- ciem... — Myślałem, że głową rodziny — uśmiechnął się 325 gorzko Franciszek. — Jeśli nie oczekiwanym kochan- kiem... — Drogi przyjacielu, wkrótce wrócą dzieci i nie bę- dziemy mogli w ich obecności kontynuować tej rozmo- wy. Ustalmy więc od razu: razem — lecz osobno. Czy mnie rozumiesz? — Oczywiście, pod warunkiem — oczy Franciszka błysnęły dawnym, zdobywczym uśmiechem — pod jed- nym warunkiem: jeśli piękne nadreńskie lato nie zmię- kczy twego serca. — I jeszcze jedno, Franciszku — na jej twarzy po- jawiło się lekkie zakłopotanie. — Ronchaud, ten poeta... Jest moim bliskim przyjacielem. — Ach tak. Rozumiem. — Franciszek skłonił się na pożegnanie. — Zawsze miałem do ciebie całkowite zau- fanie. Szczególnie zaś do twej inteligencji i gustu. — Zostań jeszcze! — Nie mogę. — I już w drzwiach Franciszek do- dał: — Ale jeżeli kochasz kogoś, Mario, nie kochaj go po to, aby mnie tym ukarać... Franciszek dopiero od kilku dni jest w Paryżu, lecz już porywa go ze sobą potężna fala wydarzeń. Zamiar utworzenia Opery Niemieckiej z siedzibą w Londynie, której miałby być dyrektorem, nie dochodzi do skutku. W ostatniej chwili przedsiębiorcy finansujący to przed- sięwzięcie wycofali się. Przybyli tłumnie do Paryża nie- mieccy śpiewacy, chórzyści i muzycy zostali bez pracy i jakichkolwiek widoków na przyszłość. Twardzi, pra- cowici i zdyscyplinowani Niemcy, w obcych warunkach, bez znajomości języka, stają się bezradni i apatyczni. Potrafią jedynie biernie czekać na uśmiech losu, na zbawcę, który nie tylko potrafi ich nakarmić, lecz tak- że pomoże im jakoś powrócić do ojczyzny, do domu. W Paryżu powstaje niebawem komitet pomocy dla nich, na którego czele staje baronowa Rothschild, w zarzą- dzie zaś działają książę Razumowski, baron Stockhau- 326 sen, hrabina d'0rsay i jeszcze kilka innych osobistości. Rezultat ich działalności jest jednak bardzo skromny. Wówczas Franciszek zwraca się do jednego ze swych wielbicieli, pułkownika Obrisa Thorna, milionera ame- rykańskiego spokrewnionego z arystokracją francuską, z prośbą o wypożyczenie pałacu w celu zorganizowa- nia koncertu dla „uchodźców" niemieckich. Sukces przeszedł wszelkie oczekiwania. Franciszek popłacił długi nieszczęsnych artystów, ponadto zaś każdy z członków trupy śpiewaczej otrzymał trzysta franków na koszty podróży. Na program koncertu złożyły się utwory Liszta: Fantazja z „Don Juana" i Roberta Dia- bla, Ave Maria i Król olch oraz dwie pieśni chóralne Liszta do słów Herwegha Rheinweinlied i Reiterlied. Pieśni te stały się w Paryżu powodem wielkiego wzbu- rzenia wskutek swoich nacjonalistycznych treści i anty- francuskiego wydźwięku. Z Paryża Franciszek wyjechał na koncerty do Liege i Brukseli. Lato wraz z Marią i dziećmi spędził na Nonnenwerth, po czym udał się do Jeny i Weimaru. Do tego miasta, w którym żyli Herder, Goethe, Schiller i gdzie pokojowe berło muzyki długie lata dzierżył Hummel. Obecna wielkoksiążęca para zaprosiła Fran- ciszka z okazji zaślubin następcy tronu, księcia Karola Aleksandra z księżniczką Zofią holenderską. Ukorono- waniem kilkudniowych uroczystości ma być koncert Franciszka Liszta, którego wielka księżna Maria Pa- włowna pragnie na trwałe związać z Weimarem. Po śmierci Hummla kapelmistrzem dworskim został kom- pozytor operowy Andre Chelard. Ambicje muzykalnej władczyni sięgały jednak wyżej — pragnęła pozyskać na to stanowisko Liszta. Na niewielkim dworze weimarskim panuje nastrój ro- dzinny. Od nikogo nie wymaga się przestrzegania ety- kiety. Dla uczczenia Liszta panujący odstępuje nawet 327 od protokolarnego ustawienia stołów. Karol Aleksan- der oraz jego młoda narzeczona gratulują artyście wy- stępu i z uznaniem ściskają mu dłoń. Wkrótce zjawia się ochmistrz dworu, baron von Spiegel i oznajmia, iż wielka księżna Maria Pawłowna, pragnie mówić z ar- tystą w letnim pawilonie. Choć to już listopad, łagodna pogoda oszczędziła uro- dę ogrodu — rzędy strzyżonych drzew i trawniki, na których sama natura posiała polne kwiaty. W niewielkiej sali przyjęć znajdują się tylko trzy osoby — wielka księżna, baron von Spiegel i Fran- ciszek. Maria Pawłowna, rodzona siostra cara Mikoła- ja I, jest wysoką, postawną damą, o ujmującym sposo- bie bycia, bez śladu wyniosłości i dumnej pychy cechu- jącej innych Romanowów. Wskazuje Franciszkowi krze- sło, a on, nieco skrępowany, zajmuje je posłusznie. Wielka księżna chwilę patrzy na młodego mężczyznę, po czym pyta: — Czy nie zechciałby pan zostać na naszym dworze, drogi panie Liszt? — Byłbym doprawdy szczęśliwy, Wasza Książęca Mość, ale moje zobowiązania czynią niemożliwym ja- kiekolwiek osiedlenie się. Mam rodzinę. Troje dzieci, których nie chciałbym odrywać od Paryża. Liczą na mnie również w mojej skromnej ojczyźnie, na Wę- grzech. Ale przede wszystkim kontrakty... W kalenda- rzu mego sekretarza terminy występów zaplanowane są już do końca przyszłego roku... — O ile wiem, latem następuje przerwa w koncer- tach. Niech pan zatem u nas spędza miesiące letnie i wczesną jesień. Trzy miesiące w roku... Franciszek namyśla się długo. Nie chce przyjmować więzów, które potem mogłyby go krępować. Wreszcie powiada: — Wasza Książęca Mość okazuje mi wiele łaski, ale przecież dwór weimarski posiada swego kapelmistrza, którym jest mój znakomity kolega, monsieur Chelard. 328 Byłoby rzeczą niegodną pozbawić go stanowiska czy też będąc przybyszem, zostać jego zwierzchnikiem. Nie mogę być zwierzchnikiem monsieur Chelarda, lecz tak- że proszę o wybaczenie mi tego braku skromności, nie mogę być jego podwładnym. Maria Pawłowna wstaje, dając tym do zrozumienia, że posłuchanie uważa za zakończone. Na pożegnanie dodaje jednak: — Z wdzięcznością przyjmuję pańskie cenne spostrze- żenia. Podoba mi się, że szanuje pan kolegę-muzyka i że szanuje pan również samego siebie. My ze swej strony sporządzimy projekt kontraktu, w którym uwzględnimy pańskie cenne rady. Proszę ten projekt przeczytać i jeżeli nie będzie miał pan żadnych zastrze- żeń, proszę go podpisać. Potrafimy uszanować pański honor i gorące przywiązanie do wolności. 31 października 1842 Franciszek podpisuje kontrakt weimarski. Dokument zawiera tylko trzy punkty: Fran- ciszek zobowiązuje się nie naruszać terenu działań mon- sieur Chelarda (podobnie jak Chelard terenu działania Franciszka). Monsieur Liszt otrzymuje tytuł „wielko- książęcego kapelmistrza na prawach specjalnych" i ma obowiązek spędzać w Weimarze trzy miesiące w roku, za co pobierać będzie honorarium w wysokości 1000 ta- larów. Umowa wchodziła w życie poczynając od roku 1844. Franciszek najchętniej już od zaraz rozpocząłby swo- je trzy weimarskie miesiące, ale Belloni sprzeciwia się: — Pan podpisał kontrakty koncertowe, maestro. A kontrakt to tyle samo, co słowo honoru. Nikt nie powinien zawieść się na słowie Franciszka Liszta! A więc w drogę. Liszt podróżuje w towarzystwie dwóch Włochów — niezmordowanego Belloniego oraz słynnego śpiewaka Giovanniego Battisty Rubiniego. Te- nor Rubini w owym czasie dobiegał już pięćdziesiątki. 329 Był bardzo korpulentny i łatwo się męczył. Stracił już nieco dawnego wigoru, toteż z tym większym upodo- baniem wspominał swą młodość oraz karierę artystycz- ną: potężnego impresaria Barbaję, genialnego Gioacchi- na Rossiniego, który powierzył mu paryską premierę Kopciuszka, oraz panią Comelli, która nazywała go kró- lem tenorów. Podróżowali więc razem i Franciszek z wolna przestał rozróżniać miasta, hotele, fortepiany i programy, słyszał tylko nie kończący się stukot kół karety i głośne wykrzykiwanie nazw stacji, na któ- rych kareta zmieniała konie: Jena, Erfurt, Frankfurt, Kolonia, Akwizgran, Amsterdam, Haga, Leiden, Utrecht, Berlin, Wrocław. Tutaj zachwyceni i pełni uwielbienia mieszkańcy po prostu uwięzili go i nie pozwolili mu je- chać dalej. Franciszek dał we Wrocławiu osiem koncer- tów (dyrygował ponadto Czarodziejskim fletem Mozar- ta); ostatniego wieczoru śmiertelnie zmęczony, padł na łóżko. Rankiem ruszają w dalszą drogę. Franciszek koncer- tuje w miastach Śląska — Legnicy, Głogowie, Nysie, po czym na krótko wraca do Berlina, by dać wspólny koncert z cudowną panią Schroder-Devrient. W progra- mie utwory Beethovena, Schuberta, Mendelssohna i Schumanna. I znowu jedzie dalej, przez Poczdam, Fiirstenwald, Poznań, Kraków — do Warszawy. W karecie znajduje się maleńki stoliczek służą- cy artyście do czytania i pisania. Franciszek pisze na nim listy do przyjaciół i do Marii. Ileż to razy już wy- dawało mu się, ba, był .pewien, że między 'nimi wszy- stko skończone, że nic nigdy nie da się już naprawić. A jednak... A jednak Franciszek nie potrafi zapomnieć o Marii. Przemierzając wzdłuż i wszerz drogi Europy, wśród turkotu kół, dźwięków muzyki i oklasków co- raz to nowych słuchaczy w coraz to innym mieście, Franciszek do niej, do Marii, kieruje swe najczulsze i najsmutniejsze wyznania: 330 „Poranek jest ponury i chłodny. Jedynym promycż- kiem, jedynym ciepłym dotknięciem, jedynym źródłem życia jest wspomnienie o Pani, Mario... Jak widać zapomniałem żyć. Moje marzenia nawet dla mnie samego przestały być jasne, a lata kopią dla mnie grób nieszczęścia. Nie potrafiłem z niczym zwią- zać się naprawdę: odrzucę to wszystko, moją niepraw- dziwą i daremną pracę, odrzucę tak, jak człowiek zrzu- cający z siebie znoszone palto — uczynię to natych- miast tego dnia, w którym Pani pozwoli mi wierzyć, że może być jeszcze ze mną szczęśliwa. Wyznam... nie wierzyłem nigdy, że wystarczę Pani do życia, a kiedy przyszło mi wybierać, wolałem wybrać raczej to wę- drowne życie niż chorobliwą wegetację, która zabiłaby mnie, nie dając szczęścia Pani. Moje życie od trzech lat stało się pasmem gorączko- wych, często wręcz wyczekiwanych przygód, które w końcu obrzydły mi i wywołały wyrzuty sumienia. Roztrwoniłem samego siebie, i to tak, że nie znajduję już radości w niczym, co robię, i .nie mam nadziei na przyszłość. Stałem się jak gracz, jak człowiek, który pędzi naprzód na oślep i rzuca na wiatr kwiaty i na- siona, nie siejąc ich, nie orząc i nie zbierając. Po dawnemu mam żelazne zdrowie! Moja siła mo- ralna, mój charakter okrzepły. Może potrafimy być szczęśliwi i urzeczywistnić ukryte w naszych sercach ideały? Nie wiem. Pani musi zdecydować!" A w kilka dni później: „Może przyłączyłaby się Pani do mnie, Mario?... Chciałbym, aby udała się Pani ze mną na Węgry. Czy pojechałaby Pani? Proszę nie odpowiadać na to py- tanie, bo nie chciałbym otrzymać odpowiedzi odmow- nej. Pragnę już wkrótce zakończyć karierę wirtuoza. Węgry są dla mnie naturalnym i koniecznym rozwiąza- 331 niem ostatecznym... Łudzę się, że będę tam mógł być z Panią". Maria nie odpowiada na żadne z pytań. Jest obrażo- na? Może jej miłość już wygasła? Może żyje nową mi- łością? Franciszka ogarnia zwątpienie. A może to du- ma, bezgraniczna duma Marii na zawsze odgrodziła go od niej? Tymczasem Maria pilnie pracuje. Pisze powieść. Już nawet wybrała sobie pseudonim literacki: „Daniel Stera". Pomysł pisania narodził się w Nohant. Żyjąc w pobliżu George Sand, Maria zapragnęła dowieść, że jest nie tylko piękniejsza, lecz także zdolniejsza od niej! Podróżna kareta Franciszka toczy się po drogach Europy. Artysta ma dość czasu, aby raz jeszcze dokład- nie prześledzić cały swój dziesięcioletni związek z pięk- ną hrabiną d'Agoult. Jeden króciutki liścik Marii po- zwoliłby mu uporządkować ten chaos serca i umysłu. Ale Maria milczy. W kwietniu 1843 komisarz warszawskiej policji, rad- ca Abramowicz, odznaczony przez carycę Katarzynę krzyżem trzeciej klasy, członek tajnego gabinetu w Pe- tersburgu zawezwał do siebie dyżurnego policjanta: — Co z tym Węgrem? — Melduję posłusznie, że śledzimy każdy jego krok. Dotychczas nie spowodował jeszcze żadnego zakłócenia porządku publicznego! Radca Abramowicz był dzisiaj w nader złym nastro- ju, toteż zaczerpnąwszy powietrza, wrzasnął: — Pan Liszt po całych dniach przesiaduje u rodziny Chopinów! Przychodzi do nich codziennie! I to ma być nic?! Wiem, że się za nim włóczycie, ale jak głuche i ślepe stare baby, nie jak oficerowie Jego Imperator- skiej Mości Cara Wszechrosji. Kręcicie się koło niego, ale nie wiecie, że jednego dnia zapraszają, go Potoccy, drugiego Czetwertyńscy, trzeciego znów Mostowscy, że 332 ciągle spotyka się z księżną Sapieżyną i panią Zamoy- aką! Że każdego dnia po zakończeniu oficjalnego kon- certu ten węgierski wagabunda występuje na prywat- nych wieczorach w domach arystokracji! — radca Ab- ramowicz poczerwieniał na twarzy, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji. — I jak pan myśli, co gra wtedy ten rewolucjonista, ten podpalacz, ten obieży- świat? Policjant zrobił głupią minę. Niech diabli porwą tę warszawską służbę. Skądże ma wiedzieć,, co pan Fran- ciszek Liszt gra w salonach arystokracji warszawskiej. - — A więc powiem panu — huknął Abramowicz, nie doczekawszy się odpowiedzi: — Pan artysta gra wariacje na temat melodii Jesz- cze Polska nie zginęła! Franciszek oczywiście nie wiedział, że jego gra • tak bardzo wzburzyła radcę Abramowicza. W Teatrze Wiel- • kim 6 kwietnia 1843 dał koncert poświęcony utworom Chopina, a w następnych dniach, 9 i 10 kwietnia, dwa dalsze. Sypiał po trzy-cztery godziny na dobę, warsza- wianie bowiem dniem i nocą stukali do jego drzwi. 12 kwietnia odbył się jego ostatni koncert przeznaczony na cele dobroczynne. Przed wyjazdem Franciszek zdą- żył jeszcze odwiedzić świeżo przybyłą do Warszawy Ma- dame Kalergis, która poinformowała go, iż do Peters- burga poszedł tajny meldunek radcy Abramowicza i że artysta może mieć kłopoty. Piękna pani Maria obiecała napisać do swych wpływowych nadnewskich przyjaciół, których sugestie zapewne osłabią wymowę raportu pa- na radcy. Występów petersburskich w każdym razie odwoły- wać nie można. Zresztą Belloni nie przejmował się Ab- ramowiczem i jego tajnymi meldunkami; za jedynie ważne uważał kontrakty i dokumenty podpisane ręką Franciszka Liszta. Kareta pocztowa ruszyła więc dalej 333 w drogę. W Petersburgu znowu był 'kwiecień. W dzień słońce i ciepłe podmuchy wiatru niosące odwilż, w no- cy mróz skuwający Newę lodem. Franciszek dał sześć koncertów, odnosząc równie wielki sukces jak za po- przedniej swej bytności. Jedynie car okazywał mu swą niełaskę — nie zaszczycił swą obecnością ani jednego koncertu, artysta nie otrzymał też ani jednego zapro- szenia do pałacu. Pobyt w Petersburgu stał się dla Fran- ciszka okazją do zawarcia bliższej znajomości z Micha- łem Glinką, znakomitym kompozytorem, w kołach dwor- skich nie cieszącym się jednak zbytnią popularnością. Na jednym z wieczorów u hrabiego Wielhorskiego wiel- ki książę Michał zwrócił się do Franciszka: — Istotnie uważa pan Glinkę za dobrego kompozyto- ra? — Więcej, uważam, że jest genialny! — Czort by się nie wyznał na was muzykach. — Książę wzruszył ramionami. — Kiedy mam zamiar uka- rać jakiś garnizon, wysyłam całą bandę do Opery, że- by posłuchali pana Glinki! Niechęć kół dworskich do Michała Glinki miała swe podłoże nie tylko w różnicy gustów muzycznych, lecz sięgała znacznie głębiej. Glinka skupił wokół siebie wie- lu młodych poetów, filozofów, muzyków, malarzy i dziennikarzy, a nawet młodzieńców marzących o ka- rierze politycznej. W tych młodych kipiało i fermento- wało coś, co absolutnie nie mogło podobać się Jego Imperatorskiej Mości. Ci młodzi byli butni i zuchwali, ośmielali się krytykować to, co zgodnie z dekalogiem Romanowych uważano za święte i nienaruszalne. Sym- patie Franciszka oczywiście były po stronie Glinki. Na przedstawieniu Rusiana i Ludmily 18 kwietnia demon- stracyjne oklaski Liszta i jego entuzjazm udzielił się nie tylko melomanom, nie tylko młodzieży, lecz całej widowni. Od tej pory Franciszek na każdym swym występie gra utwory Glinki albo fantazje na ich tema- ty, improwizuje wariacje, wreszcie na zakończenie wy- 334 konuje wspaniały Marsz Czarnomora z Rusiana i Lud- miły. Ta transkrypcja fortepianowa zdobyła Glince wię- cej wielbicieli niż wszystkie przedstawienia operowe. Franciszek nie zniechęcił się nawet wtedy, gdy doszły go wieści, iż Glinka nieprzychylnie wyrażał się o jego grze, uznając ją za zbyt twardą, zbyt brutalną! i nie- pohamowaną. Opinie Glinki nie wpłynęły wszakże na zmianę stosunku Liszta do muzyki twórcy Rusiana i Ludmiły, a Marsz Czarnomora na trwałe wszedł do repertuaru Franciszka. I tym razem artysta cieszy się wielkim powodzeniem w domach arystokracji petersburskiej. Ze wszystkich stron sypią się zaproszenia. O zaszczyt goszczenia go ubiega się książę Odojewski, hrabia Wielhorski, hrabi- na Rostopczyna, pianistka Palibina, książę Jusupow, hrabia Woroncow-Daszkow, książę Leuchtenberg i inni wielcy panowie. Tymczasem jednak zbliża się termin wyjazdu do Moskwy. Franciszek daje tam sześć kon- certów 25, 27 i 29 kwietnia oraz 2, 9 i 12 maja 1843. Znajduje też czas na szalone eskapady z gronem mo- skiewskiej złotej młodzieży do cygańskich obozów na przedmieściach. Zasłuchany w cygańską muzykę pod- czas jednej z takich wycieczek pod Moskwę, zapomniał o własnym występie i przybył na koncert z wielkim opóźnieniem. Zniecierpliwieni słuchacze zbierali się już do odejścia, gdy Franciszek wbiegł na podium i bez słowa przeproszenia usiadł do fortepianu. Tym razem nie grał ani Beethovena, ani Chopina, ani własnych dzieł, ani utworów Glinki — tym razem improwizował na tematy melodii, zasłyszanych przed chwilą od rosyj- skich Cyganów. Oburzone twarze stopniowo wygładziły się i rozpromieniły. Nikt już nie miał ochoty pytać: gdzie pan był, dlaczego pan się spóźnił? Wśród głośnych braw po zakończeniu koncertu słychać było uporczywie powtarzane jedno tylko słowo: Jeszcze... jeszcze... graj jeszcze! 335 Przygodę z muzyką cygańską ukoronował pewien piękny wieczór, którego gospodarzem był Michał Glin- ka. Pod ścianami salonu ustawiono prawdziwe drzewa, kolorowe szale imitowały namioty, na podłodze poło- żono puszysty dywan i poduszki dla gości. Pośrodku salonu ustawiono sztuczne ognisko, nad którym zwi- sał wielki miedziany kocioł zawieszony na trójnogu. W sąsiednim pokoju autentyczni Cyganie śpiewali i gra- li swoje pieśni — wszystko razem stwarzało iluzję cy- gańskiego biwaku. Wśród gości znaleźli się Stasow i Dargomyżski, książę Wielhorski i książę Odojewski, hrabia Benckendorf i wielki koniuszy carski Juszkow. Był to prawdziwie szalony, niezapomniany wieczór. Uszczęśliwieni goście, pozbywszy się surdutów, rozsie- dli się na poduszkach, pili szampana i własnoręcznie przez Glinkę sporządzony płonący poncz i słuchali mu- zyki. Cyganie śpiewali pieśni chóralne, potem śpiewała dziewczyna, którą niegdyś pogłaskał po twarzy sam Puszkin, a teraz spotkało ją następne wielkie wyróżnie- nie — słuchał jej wzruszony Franciszek Liszt. O świcie zasiadł do fortepianu. Z przeszłości napły- nęła doń nagle fala wspomnień — dzieciństwo, Dobor- jan... Jedzie powozem z rodzicami, wokół ognia tańczy Cyganka. Coraz bliżej, coraz bliżej... wreszcie sama zmienia się w płomień. Lato, trzecie z kolei, Franciszek spędził z Marią i' dziećmi na uroczej reńskiej wysepce Nonnenwerth. Miało to być ostatnie już wspólne ich lato. Od tej po- ry każde z nich pójdzie swoją własną drogą. Burzliwy romans pięknej arystokratki i muzyka, przez tyle lat bulwersujący salony Europy, dobiegał końca. Jeszcze tylko wspólna podróż do Paryża, skąd po kilku dniach Franciszek wyruszył na tournee po Bawarii, Wirtem- bergii i Badenii. Pierwszy postój w stolicy Bawarii — Monachium. Miasto pogrążone jest w żałobie. Bawar- ski następca tronu ze swą gwardią przyboczną walczy 336 Franciszek w paradnym stroju węgierskim Widok na Peszt (Ok. 1835) w Grecji przeciw Turkom. Oficjalnie — o wyzwolenie ludu greckiego, w rzeczywistości prawdopodobnie z my- ślą o greckim tronie. Turcy ze wszystkich stron naciska- ją na niewielki oddziałek Bawarczyków i od wielu dni miasto nie ma o nich żadnej wieści. Mimo to Jego Kró- lewska Mość Ludwik I zjawia się na koncercie. Ogrom- ny dochód z dwóch koncertów Franciszek przeznacza na walczących w Grecji i na królewski Instytut dla Ociemniałych. Pieniądze artysta przekazuje Radzie Miejskiej. Ludwik I, znany powszechnie ze swego skąp- stwa, w dowód uznania wielkodusznego gestu artysty nakazuje sakiewkę, w której znajdowały się pieniądze, umieścić w muzeum jako wieczny przykład hojności. W październiku 1843 wdzięczna młodzież monachij- ska z zapalonymi pochodniami otoczyła hotel, w którym zatrzymał się Franciszek, i urządziła pod jego oknem serenadę. Artysta chwilę stał na balkonie, po czym przywołał Belloniego. Sekretarz oniemiał, usłyszawszy polecenie swego chlebodawcy. Kiedy perswazje i apele o rozsądek nie odniosły żadnego skutku, Bellon! z no- sem na kwintę zszedł do kuchni. W kilka chwil później na plac przed hotelem wybiegli kelnerzy, za nimi kuch- cikowie i pikolacy z koszami pełnymi butelek szampa- na. Darmo zrozpaczony Belloni błagał i przekonywał, że Bawarczycy o wiele bardziej lubią piwo, które w do- datku jest znacznie tańsze, Franciszek śmiał się tylko. — Gośćmi wprawdzie są Bawarczycy, ale gospoda- rzem jest Węgier! Odezwał się dawny przyjaciel — malarz Cornelius. Razem odwiedzili pracownię Kaułbacha. Franciszek usiadł przy ustawionym w pracowni malarza, nieco roz- klekotanym fortepianie, a gospodarz zaprezentował przy- byłym swoje wielkie dzieło. Wisząca na jednej ze ścian pracowni wielka zielona draperia została rozsunięta i oczom gości ukazało się sześć ogromnych malowideł: drobiazgowo wykonane szkice fresków dla berlińskiego 22 — W blasku slawy 3317 Neues Museum. Sześć obrazów i sześć epok historycz- nych: Wieża Babel, Upadek Jerozolimy, Zloty ^ ,. Grecji, Waika Hunów, Wyprawy Krzyżowe i Wiek Rg. formacji. Franciszek podniósł głowę: — Należałoby je wszystkie zamienić w muzykę, w sześć symfonii, które stałyby się muzyczną epopeją hi- storii świata... Kareta pocztowa jedzie dalej. Augsburg, Norymberga, Stuttgart, Karlsruhe, Mannheim, Heidelberg, Hechin- gen — zmieniają się miasta i sale koncertowe, ale en- tuzjazm słuchaczy wszędzie jest taki sam. Zimę Fran- ciszek spędza w Weimarze, po czym z początkiem mar- ca rusza w dalszą drogę. Pierwszym etapem jest Drez- no — i tu przychodzi mu się trochę zatrzymać. Starzy przyjaciele zabierają go do Opery, gdzie trwają przed- stawienia cieszącej się dużym powodzeniem nowej ope- ry Ryszarda Wagnera zatytułowanej Rienzi — ostatni trybun. Spotkanie obu muzyków wypada dość sztywno. Franciszek nie podziela zachwytu przyjaciół — opera wydaje mu się zbyt rozwlekła, temat zbyt pompatycz- ny, a muzyka mimo wielu świeżych i oryginalnych po- mysłów zbyt tradycjonalna. Franciszek znał Wagnera z dwóch wcześniejszych spotkań, ale i tak trudno mu znaleźć teraz wspólny język z tym niewielkim, pysz- nym człowieczkiem, który co prawda z rzadko spotyka- nym talentem potrafi formułować myśli, zawsze jed- nak — niezależnie od tego, czy mówi o sztuce greckie- go antyku, czy o upadku współczesnej moralności, o Beethovenie czy o Weberze — najbardziej interesu- jącym go tematem jest on sam. Błyskotliwy i inteligent- ny, Wagner właściwie tylko jedno ma do powiedzenia: „Ja, ja i jeszcze raz ja". Franciszka razi jego chełpli- wość i jawna nienawiść, z jaką Wagner odnosi się do wszystkich niemal współczesnych kompozytorów. Pod płaszczykiem płomiennego rewolucjonisty Franciszek wyczuwa w nim egoizm i małostkowość. Ryszard Wag- ner także nie czuje do Franciszka zbytniego zaufania (o sympatii na razie w ogóle nie może być mowy). Spo- dziewał się okrzyków zachwytu, a zamiast tego otrzy- mał jedynie uprzejmą, przyjacielskim tonem podaną za- chętę. Taką, jaka należy się każdemu dobremu prowin- cjonalnemu dyrygentowi. Wagnera, który przez całe swoje życie miał się wahać pomiędzy zmysłowością gro- ty Wenus a ascezą Wartburga, oburzało i to, że Liszt przybył nie sam, lecz w towarzystwie damy. Najpięk- niejszej, jaką Wagner w ogóle w życiu widział — ucie- leśnionej syreny z groty Wenus, smukłej i krągłej za- razem, czarującej i zmysłowej, z palącymi oczami i kas- kadą czarnych włosów. Na widok tej kobiety Wagner traci cały swój rezon, zaczyna się jąkać, lecz nie potra- fi oderwać od niej rozgorączkowanego spojrzenia. Do- piero gdy goście wychodzą, Wagner odzyskuje głos i szeptem wiele razy wymawia jej imię: „Lola Montez, Lola Montez, Lola Montez..." Znajomość z piękną tancerką jest dla Franciszka nie kończącym się pasmem uniesień i utrapienia zarazem. Lola nie zachowuje się jak inne jego kochanki, Lola kocha gniewnie, głośno przeklinając, uciekając się nie- mal do rękoczynów. Franciszkowi nie wolno spojrzeć na żadną inną kobietę, nieważne, czy to pomywaczka, księżna, primadonna operowa czy drezdeńska przekup- ka. W tej przygodzie Lola jest zdobywcą, a Franci- szek — ofiarą. Po jednym z jego drezdeńskich koncer- tów do pokoju hotelowego wpadła pachnąca furia. Ni- gdy dotąd nie widział tak pięknej kobiety. Dama owa tymczasem, upadłszy przed nim na kolana, objęła go za nogi i wybuchnęła głośnym płaczem: — Sam Bóg mi cię zesłał, abym wreszcie mogła prze- żyć kilka szczęśliwych chwil... Który mężczyzna potrafiłby się oprzeć takiemu wy- znaniu? Franciszek czuje, że ta kobieta to żywioł cudowny, ale groźny i nieobliczalny. Przeczucia nie my- liły go. Lola Montez odwołała własne występy i ruszy- ła wraz z Lisztem przez Budziszyn, Bernburg, Szczecin, Brunszwik i Berlin do Magdeburga. I wszędzie po chwi- lach szczęścia następowały gwałtowne wybuchy zazdro- ści, rozpaczliwe wyrzuty i oskarżenia: „Już mnie nie kochasz!" Wszystko to ogromnie zmęczyło i rozstroiło Franciszka. Nie mogąc się od niej uwolnić w inny spo- sób, w Magdeburgu wymknął się cichaczem z pokoju, gdy Lola jeszcze spała, zamknął drzwi na klucz, który wręczył portierowi hotelowemu wraz z pokaźną sumką pieniędzy, i rzekł: — Na Boga, przyjacielu, nie wypuszczaj tej pięknej pani z pokoju przynajmniej do południa. Na razie ty- le czasu mi potrzeba, abym znalazł się w bezpiecznej od niej odległości... W drodze do Hanoweru odnajduje go spóźniony list Marii: „Nawet nie odpowiadam na to, co pisze Pan o Wę- grzech. Porozmawiamy o tym w czerwcu, a ponieważ ja nie zmienię się do tej pory i Pan prawdopodobnie również nie, ponieważ żyje Pan według podszeptów buj- nej wyobraźni, podczas gdy ja kieruję się zdrowym rozsądkiem, dlatego też znowu złamie mi Pan serce..." Franciszek wielokrotnie odczytuje list Marii, próbuje odgadnąć, jakie dyktowały go myśli, ale wciąż nasuwa mu się ten sam wniosek — Maria nie chce opuszczać Paryża, podróż na Węgry i osiedlenie się tam uważa za nonsens, pozę, kaprys, Maria nie wierzy, że Franciszek naprawdę pragnie porzucić karierę artystyczną... Nie czekając do czerwca, już w kwietniu wprost z Ha- noweru Franciszek udał się do stolicy Francji. W sali 340 Teatru Włoskiego dał dwa koncerty, na których pro- gram złożyły się głównie jego własne kompozycje. I wreszcie odniósł sukces, większy niż kiedykolwiek do- tąd. Nikt już nie wspomina Thaiberga, Moscheiesa czy Marii Pleyel, zapomniano o Pixisie i Kalkbrennerze. Pa- ryż — artystyczna stolica Europy — rozbrzmiewa jed- nym jedynym imieniem: Franz Liszt! Berlioz pisze hymn na cześć fortepianu Franciszka, natomiast Heine w swych paryskich korespondencjach dla „Augsburger Zeltung" jak zwykle wyraża się o nim z jadowitą uszczypliwością. Nieważne. Teraz Franciszek musi prze- de wszystkim wynagrodzić matce swą długą nieobec- ność, musi zobaczyć się z dziećmi, posłuchać ich ćwier- kotu. Ze zdumieniem dostrzega, że wcale nie są już ta- kie małe; mają już swoje smutki i radości, małe i wiel- kie sprawy. Są uszczęśliwione jego powrotem i starają się nie odstępować go ani na krok, wykorzystać każdą chwilę spędzoną z owym tajemniczym, atale znikają- cym z ich dziecinnego świata ojcem. Franciszek nie ma więc teraz czasu na zajmowanie się krytykami, dla Hek- tora również znajduje tylko kilka chwil, w biegu wita się z Massartem, Kreutzerem i Erardami. Nie ma na nic czasu, Belloni bowiem już przypomina mu o kontrak- tach. Musi jednak znaleźć kilka chwil, aby pomówić spokojnie z Marią. A Maria, jak dawniej, cudowna — lecz jej twarz jest chłodna i opanowana. Z dokładnością nieubłaganego sę- dziego wylicza mu po kolei wszystkie jego grzechy i wiarołomstwa; w ich rejestrze znalazły się Karolina Unger i Charlotta von Hagn, piękna hrabina Reyiczky i naturalnie Lola Montez. Maria oświadcza, iż skandal z Lola stał się tak głośny i tak oburzający, że nie po- trafi mu tego wybaczyć. Muszą się rozstać. Franciszek przypomina o dzieciach, ale Maria odpowiada chłodno: — Ja również wychowałam się w klasztorze Sacre Coeur. Jeszcze tego samego dnia posłaniec przynosi Frań- 341 ciszkowi list od Marii. Listem jest wiersz — wiersz Marii. Franciszek czyta gładkie, eleganckie strofy mówiące o rozstaniu, o dumie, która każe zapomnieć o dawnych uniesieniach i tłumi cisnące się na usta słowa skargi. Wzburzony odpisuje: „Jestem bardzo smutny i bardzo załamany... Nie chcę już więcej z Panią rozmawiać, nie chcę Pani widzieć, a przede wszystkim nie chcę już do Pani pisać. Kie- dyś powiedziała Pani, że jestem komediantem. To pra- wda, jestem jednym z tych komediantów, którzy odgry- wają rolę konającego gladiatora, opróżniwszy uprzed- nio puchar trucizny. Wszystko jedno. Milczenie zamknie w sobie całą mękę mego serca". W odpowiedzi otrzymuje krótki, trzeźwy list: „Musimy koniecznie z sobą pomówić, musimy rozwią- zać wiele nader prozaicznych problemów". Franciszek pisze więc: „Czy zaprosiła Pani kogoś na kolację? Jeżeli nie otrzymam odpowiedzi, o wpół do siódmej będę u Pa- ni". Wieczorem zapadają najważniejsze postanowienia do- tyczące dzieci: dziewczynki zostaną oddane do pensjo- natu Madame Bernard, jednego z najelegantszych w Paryżu, syn Daniel na razie pozostanie u babki, a gdy osiągnie stosowny wiek, umieszczony zostanie w Lycee Bonaparte, elitarnym zakładzie wychowawczym dla chłopców. Wszelkie koszty związane z kształceniem i wychowaniem dzieci ponosi Franciszek. Z zamyślenia znowu wyrywają go tylko głosy pocz- tylionów wywołujących nazwy miast na trasie jego ko- lejnego toumee, tym razem po południowej Francji i Hiszpanii: — Lyon... — Marsylia... — Tulon... — Nimes... — Tuluza... — Bordeaux... I wreszcie nazwa miasta, na której dźwięk Franciszek czuje przyspieszone bicie serca: — Pau... Tu wszak od swego zamążpójścia mieszka jego pierw- sza młodzieńcza miłość, Karolina de Saint-Cricq. I oto teraz po koncercie stoi przed nim ona, Karolina, lecz jakże inna i obca. Ma zaledwie trzydzieści lat, a już w jej włosach srebrzą się pasemka siwizny. Tak piękne niegdyś oczy są stare i znużone. Następnego dnia Franciszek odwiedza Karolinę w zamku d'Artigaux — warowni pełnej rogów jelenich na ścianach, poczerniałych od starości podłóg i pachnących kurzem dywanów. Pozostawia na pamiątkę swej daw- nej uczennicy i ukochanej dwie kompozycje: Farźbolo pasteur i Chanson du Bearn (wariacje na temat dwóch pieśni starofrancuskich). Pisze jeszcze trzecią pieśń, Ich mochte hingehn fMożm pragnieniem jest umrzeć), do słów Herwegha, i dedy- kuje ją samemu sobie: „Ce Lied est mon testament de jeunesse".! Na szczęście Bellon! nie poddaje się nastrojowi Ich mochte hingehn. Belloni prowadzi korespondencję, za- wiera kontrakty, zawzięcie targuje się o honoraria, zdo- bywa informacje o hiszpańskich organizatorach koncer- tów, a gdy okazuje się, iż nie można być pewnym ich rzetelności, ustala wysokość poręczenia, które Hiszpa- nie muszą zdeponować w banku francuskim, w prze- ciwnym bowiem razie — pisze Bellon! — „nie ruszy- my się z miejsca!". Suma wynosi dziesięć tysięcy fran- ków za jeden wieczór. „Jeżeli Bank Kredytowy w Lyo- nie poświadczy tę sumę, wówczas dopiero udamy się w podróż!" Bank odwrotną pocztą poświadcza, iż żąda- na kwota wpłynęła, toteż Belloni, triumfujący niczym Hannibal po przeprawie przez Alpy, naznacza dzień wy- jazdu. Ruszają w stronę Półwyspu Iberyjskiego po no- we sukcesy. Madryt, Lizbona, Cordoba, Sevilla, Walencja, Kadyks, Gibraltar, Alicante, Malaga, Barcelona, a na zakończe- nie — jakby na bis — jeszcze niewielkie tournee fran- cuskie: Lyon, Besancon, Colmar, Strasburg, Miluza, Metz, krótki wypad do Szwajcarii — Bazylea, Zurych, wreszcie śmiertelnie zmęczony, oszołomiony hiszpański- mi toastami, uroczystościami pożegnalnymi organizowa- nymi na arenach, wieńcami, klejnotami, namiętnością kobiet i surowością średniowiecznej etykiety dworów hiszpańskiego i portugalskiego, śmiertelnie zmęczony podróżami i niewygodą hotelowych łóżek, Franciszek przybył na koniec do Bonn, gdzie właśnie miało się zre- alizować jedno z największych jego marzeń — miał stanąć pomnik Beethovena. Uroczystości odsłonięcia zaplanowano na dzień 12 sierpnia 1845. Zaproszono wielu wybitnych współczes- nych muzyków, swe przybycie zapowiedziało także kil- ka koronowanych głów europejskich. Ogłoszono ca- łą serię koncertów z udziałem znakomitych wykonaw- ców. Jednakże całą radość z przygotowań do uroczysto- ści zepsuł Franciszkowi list od ojca Lamennais'go, na- pisany na usilne prośby Marii, która zwróciła się do księdza, aby użył swego autorytetu i spróbował przeko- nać Franciszka, że metody wychowawcze babki są dla dzieci nieodpowiednie. Franciszek nie ma też prawa poddawać się romantycznym kaprysom i zaszczepiać dzieciom myśli o jakiejś nie istniejącej ojczyźnie i daw- no upadłym i zaginionym narodzie... „Nie potrzeba wę- gierskiego marzenia. Być może przydaje się ono w mu- zyce, ale nie w życiu" — brzmiały słowa listu. Franciszek, aczkolwiek bardzo zajęty, natychmiast od- pisał: „Drogi mój Abbe, Drogi Ojcze! Pomiędzy tysiącem innych kłopotów związanych z lo- sem mych dzieci dwa interesują mnie przede wszyst- kim. Pierwszy to wychowanie, drugi zaś — ich sy- tuacja z punktu widzenia prawa. Jeśli chodzi o wy- chowanie dzieci — już raz omówiliśmy to zagadnienie z Marią d'Agoult i doszliśmy do zgody w tym wzglę- dzie. Moja starsza córka jest u Mme Bernard, młodsza zaś, bardziej słabowita, również trafi z czasem do pen- sjonatu Mme Bernard, na razie jest pod opieką mojej matki. Według mojej opinii, a także opinii wszystkich tych, od których w ogóle przyjmuję rady, jest to na razie najmądrzejsze rozwiązanie, nawet jeżeli nie mo- żliwie najlepsze. Co się zaś tyczy narodowości i sytuacji prawnej moich dzieci, to przede wszystkim absolutnie nie mogą być uważane za Francuzów. Blandyna urodzi- ła się w Genewie, Cosima — w Como, Daniel zaś w Rzymie. Wszyscy troje noszą moje nazwisko i tylko ja mogę decydować o ich losie, co narzuca mi naturalnie i obowiązki. Dzieci mają mieć to samo obywatelstwo co ojciec. Czy chcą tego, czy nie chcą — są Węgrami. I tylko prawa obowiązujące na Węgrzech mogą się do nich odnosić. Jedyny sposób, by tę sytuację uprawo- mocnić, to za pośrednictwem palatyna Węgier zwrócić się do cesarza i króla o ich zalegalizowanie i uznanie. Będę chciał to w przyszłości uczynić. Proszę o wybaczenie, że zmęczyłem Ojca tyloma szcze- gółami pozostaję wdzięczny i wierny, Szczerze oddany memu wybitnemu i wielce • szanownemu Przyjacielowi Franciszek Liszt". Nieco wcześniej, jeszcze w Bazylei, doszło do pierw- szego nieporozumienia między Franciszkiem a Bellonim. W przerwie koncertu do garderoby Franciszka zapukał przemoczoiny do suchej nitki młody człowiek, który przyszedł piechotą aż z Zurychu, aby posłuchać gry Liszta. Gość ledwie śmiał uścisnąć rękę Franciszka: — To dla mnie bardzo wielki zaszczyt, mistrzu... Przedstawiłem się już panu kiedyś, ale było to dawno, w Hamburgu, i pan zapewnię mnie nie pamięta. Moje nazwisko: Raff, Joachim Raff. — Czym mogę panu służyć, drogi przyjacielu? — Chciałbym posłuchać pańskiego koncertu... Obecny przy rozmowie Bellon! wtrącił natychmiast: — Na sali nie ma już ani jednego wolnego krzesła. — Nie szkodzi — odpowiedział Franciszek. — Wo- bec tego usiądzie pan obok mnie na podium. W trakcie dalszej rozmowy okazało się, że Raff rów- nież jest muzykiem, i to nieźle wykształconym. Studio- wał dyrygenturę i instrumentację, zna sporo muzyki ka- meralnej i chóralnej, gra na fortepianie, na skrzyp- cach i na organach, poznał wszystkie tajniki instrumen- tów dętych, a w razie potrzeby potrafi także kopiować nuty. Nauczywszy się tego wszystkiego, Raff nie po- trafił tylko jednej rzeczy — zarobić na chleb. Franci- szek przyjrzał się uważnie przemoczonemu, szczupłemu młodzieńcowi. Jego ubranie było liche i przetarte, de- likatne ręce posiniałe z zimna, a buty, choć starannie wyczyszczone, wyglądały tak, jakby za chwilę miały się rozlecieć. Franciszek przyjaźnie objął go za ramiona: — No cóż, panowie... Myślę, że dobrze będzie, jeżeli pan Belloni od tej pory zajmie się jedynie mymi spra- wami finansowymi, natomiast sprawy artystyczne przej- mie na siebie pan Raff. Belloni, wszechwładny dotychczas Belloni, poczuł się tym niezwykle dotknięty, toteż nie szczędził Raffowi przykrych uwag i złośliwości. Przy każdej sposobnej okazji mówił z miną obrażoną i wyniosłą: — Ten problem, maestro, będzie pan łaskaw omówić z panem Raffem... To problem artystyczny. Ja, biedny kramarz, nie znam się na tym. Atmosfera stawała się coraz bardziej nieprzyjemna, wreszcie któregoś dnia, gdy Raff wyszedł, Franciszek zwrócił się do Belloniego: — Są ludzie, którzy raczej umrą, niż przyjmą jaką- kolwiek jałmużnę, i jest to bohaterstwo nie mniejsze niż bohaterstwo żołnierza umierającego na polu bitwy. Pomimo to ci dumni ludzie także muszą z czegoś żyć, a my w jakiś sposób musimy im to umożliwić. Dlatego niechże pan siedzi cicho, drogi Belloni, nie utrudnia mi zadania i nie zawstydza tego dzielnego chłopca, który nie potrafi obronić się przed pańską ironią. Na uroczystości beethovenowskie do Bonn, pojechali już we trójkę. Wkrótce okazało się, że Franciszkowi przydałoby się nie dwóch sekretarzy, ale wręcz całe biu- ro do pomocy. Niezależnie bowiem od poczynań Komi- tetu Budowy Pomnika ciężar właściwego przygotowa- nia uroczystości tej rangi i znaczenia w dużym stopniu spadł na barki Franciszka. Do Bonn zjechali już pierw- si goście: Kreutzer, Meyerbeer oraz dawny przyjaciel, saint-simonista Felicien David, zjawił się Spohr, a tak- że odziany w uroczystą czerń Antoni Schindler, przy- jechał jowialny epikurejczyk Moscheles i książę pary- skiej prasy Jules Janin, przybył z Weimaru kapelmistrz Chelard oraz niegdysiejszy wróg, a obecnie przyjaciel Franciszka, profesor Fetis. Pojawili się także: Lindpain- tner, dyrektor muzyczny ze Stuttgartu, piękna pianistka Maria Pleyel oraz stary druh Hektor Berlioz, dziwnie jednak przygaszony i osowiały. Franciszek przebiegł wzrokiem listę zaproszonych i ze zdumieniem stwierdził, iż nie figurują na niej nazwiska Mendelssohna, Schumanna i Ryszarda Wagnera, nie by- ło na niej także nazwisk Aubera, Halćvy'ego ani Tho- masa. Zapomniano również o Habenecku, który sam je- den zrobił dla spopularyzowania twórczości Beethove- na znacznie więcej niż wielu z obecnych. Nie zapro- szono nawet Karola Czernego, wiernego ucznia Beetho- vena. Były to poważne błędy organizacyjne, których nie dało się naprawić. Biorąc na siebie koszty budowy pomnika, Franciszek Liszt wyraził życzenie, aby wykonanie monumentu po- wierzone zostało znakomitemu rzeźbiarzowi włoskiemu Lorenzo Bartoliniemu. Komitet stanowczo jednak odrzu- cił tę propozycję, argumentując, że pomnik najgenial- niejszego kompozytora niemieckiego, mający stanąć w samym sercu Niemiec, nie może być wykonany ręką cu- dzoziemca, zwłaszcza, że nie brak Niemcom własnych, równie znakomitych rzeźbiarzy, takich jak Schadow, Rauch, Rietschel, Hahnel czy Schwanthaler. Franciszek nie upierał się przy swyni kandydacie. Ogłoszono za- tem konkurs, którego zwycięzcą okazał się Ernst Hah- nel. W sierpniu 1845 pomnik — wykonany w brązie, nie w marmurze, jak chciał Liszt — był gotowy i cze- kał na uroczyste odsłonięcie. Tymczasem ustalono program koncertów, co nie by- ło takie proste wobec nieustannych waśni i różnic zdań członków Komitetu. Wreszcie jednak program był go- towy. Znalazły się w nim: IX Symfonia, Missa. solem- nis, wielka Msza C-dur, Chrystus na Górze Oliwnej, V Symfonia, uwertury Coriolan i Egmont, finał z Fi- delia, Koncert fortepianowy Es-dur, jeden z Kwartetów Razumowskiego. Uroczystości miała zainaugurować pieśń chóralna skomponowana przez doktora Breidensteina oraz Kantata uroczysta Franciszka Liszta. Program — jak widać — był bogaty i różnorodny. O jednym tylko Komitet Budowy Pomnika nie pomyślał — o tym, -że aby mogły odbyć się owe uroczyste koncerty, potrzeb- na jest odpowiednia sala koncertowa, a sali takiej nie było! Początkowo chciano wykorzystać do tego celu sta- rą książęcą ujeżdżalnię, ale ponieważ budynek ten do ostatniej chwili używany był jako maneż, zapachu staj- ni nie usunęło ani bardzo staranne sprzątanie, ani na- 348 wet pobielenie ścian wapnem. Franciszek zdecydował w jednej chwili: trzeba zbudować Festhalle! Członkowie Komitetu popatrzyli po sobie bezradnie: — Ale skąd wziąć środki? Kto nam da na to pienią- dze? — Ja! — odpowiedział jednym słowem Franciszek. Błyskawicznie posłał po Zwirnera (znakomitego archi- tekta, który dzięki pomocy finansowej Franciszka koń- czył właśnie odnawianie katedry kolońskiej), po czym oznajmił mu: — Musi mi pan tu zbudować salę kon- certową. Proszę się spieszyć, bo ma pan na to tylko kilka dni! Bellon! szaleje, ale mimo złości pomaga zebrać ro- botników i potrzebne materiały budowlane. Franciszek każdą Wolną chwilę spędza na budowie: prosi, zagrzewa do pracy, rozdaje pieniądze i cieszy się wraz z archi- tektem, majstrem, cieślami i murarzami, że sala kon- certowa rośnie jak na drożdżach. W dziesięć dni od rozpoczęcia budowy stała gotowa na przyjęcie muzyków i słuchaczy. 12 sierpnia 1845 o wpół do jedenastej przed połud- niem tłum zapełnia katedrę, w której odprawiona zo- staje uroczysta suma przy dźwiękach Mszy C-dur pod dyrekcją Ludwika Spohra. Po zakończeniu mszy tłum gromadzi się wokół zakrytego płachtami pomnika i w palących promieniach letniego słońca wszyscy czekają na przybycie dostojnych królewskich gości, bez których odsłonięcie pomnika odbyć się nie może. Tymczasem goście rezydujący w nadreńskim zamku Bruhl ciągle nie nadjeżdżają! Mija godzina... Półtorej... Franciszek wścieka się, konni posłańcy pędzą do zamku, ale nim powrócą, znad Renu dobiega zebranych głos fanfar ob- wieszczający przybycie króla pruskiego Fryderyka Wil- helma IV wraz z małżonką, księcia Wilhelma pruskiego z małżonką oraz królowej angielskiej Wiktorii z księ- ciem małżonkiem. Liszt, zmęczony upałem, z trudem 349 powstrzymuje irytację, ale w chwili, gdy osuwa się za- słona i na odlaną z brązu twarz Beethovena padają pro- mienie słońca, Franciszek uspokaja się: pomnik uko- chanego mistrza nie zawiódł jego nadziei... Podczas wieczornego koncertu Franciszek gra Kon- cert Es-dur Beethovena oraz dyryguje finałem z Fide- lia i Symfonią c-moll. Po koncercie w restauracji „Stern" odbywa się uroczysty bankiet. Pierwszy toast wznosi Wolff, poeta-liryk: — Oto najczystsza harmonia: mistrz Spohr jest toni- ką. Pomostem i łączącą wszystkie dźwięki w miłości tercją jest Franciszek Liszt, zaś dominantą jest doktor Breideinstein, który nie tylko stawia problemy, ale tak'- że je rozwiązuje! Po tym toaście obficie posypały się dalsze — na cześć królowej angielskiej i króla pruskiego, na cześć mu- zyków przybyłych na uroczystości, kiedy nagle porwał się z miejsca Chólard i zakrzyknął: — Nie słyszałem, aby ktokolwiek wzniósł toast na cześć króla Francji, choć spodziewaliśmy się tego od pana, monsieur Liszt! Nim Franciszek zdążył cokolwiek odpowiedzieć z dru- giego końca stołu zerwał się jeden z Anglików i tubal- nym głosem zakrzyknął: — Dlaczego nie wzniesiono również toastu na cześć cesarza chińskiego lub tatarskiego chana? Oni także są nieobecni, podobnie jak król francuski!... Rozpętała się wrzawa i uroczystość o mało co nie przekształciła się w bijatykę. Franciszek próbował coś wyjaśnić, tłumaczyć się, błagał o spokój, ale wszystko na próżno: Francuzi wraz z kilkoma „sojusznikami" na znak protestu opuścili bankiet. Następnego dnia artysta znów stanął przed orkiestrą, aby poprowadzić swą Kantatę uroczystą, l znów kró- lewscy goście spóźniali się. Mijały minuty, pół godziny, godzina, a koncertu, w myśl nakazów etykiety dwor- skiej, ciągle, nie można było rozpocząć. Zniecierpliwio- 350 ny Franciszek postanowił nie czekać dłużej i dał znak rozpoczęcia koncertu. Ledwie zmęczeni czekaniem muzycy dobrnęli do koń- ca dzieła, którego wykonanie dalekie było od doskona- łości, gdy na podium wbiegł Breidenstein: — Mistrzu, Ich Królewskie Moście przybyły. Franciszek nachylił się do zdyszanego, poczerwienia- łego z wysiłku muzyka: — A więc odegramy Kantatę jeszcze raz. To wszyst- ko, co możemy uczynić. Tym razem wykonanie było znacznie lepsze. Dotrwa- wszy z trudem do końca uroczystości, Franciszek zmu- szony był położyć się do łóżka z tymi samymi objawa- mi, które już kiedyś pojawiły się w Wiedniu: wysoka gorączka, nabrzmiałe kończyny i drobna, paląca wy- sypka. Był sam. Bellon! przygotowywał już następną serię koncertów, Raff zaś kopiował Kantatę uroczystą, o któ- rej nuty prosiło wielu muzyków. Nagle ktoś otworzył drzwi, ktoś zaczął krzątać się po pokoju, zaparzył her- batę, otworzył okno, zebrał porozrzucane przedmioty i podał Franciszkowi medykamenty przepisane przez lekarza. Zatęchły pokój hotelowy nagle przestał być przy- gnębiający i ponury. Franciszek obolały i opuchnięty ze wzruszeniem patrzył na krzątającą się po pokoju isto- tę — Marię Kalergis — przyjaciółkę, siostrę miłosier- dzia i powiernicę, cierpliwą, łagodną i pełną prostoty. Poprosił o przeczytanie gazety, jego zmęczona oczy nie były bowiem w stanie śledzić biegu liter. Maria Kaler- gis zaczęła czytać: „Rada Miejska miasta Bonn w prozumieniu z człon- kami Komitetu Beethovenowskiego postanowiła nazwać imieniem Franciszka Liszta jedną z ulic miasta..." Niezwykle osłabiony, artysta z wielkim wysiłkiem unosi się na łóżku i chrypi: — Nie! Nie chcę! Nie zgadzam się! Na próżno próbuje go przekonywać nawet sam bur- mistrz, odpowiedź Franciszka pozostaje niezmienna: „Nie i nie!" Maria Kalergis odprowadza go do Kolonii. Franciszek próbuje dokonać niemożliwości — pragnie sprostać obo- wiązkom kontraktów koncertowych — lecz choroba po- wraca. I Maria znowu gotuje herbatę, sprząta, kładzie kompresy i wysłuchuje zwierzeń Franciszka: — Muszę porzucić ten tryb życia... I chcę go porzucić, ale czy na dnie mojej duszy nie kryje się przeciwny za- miar. Jakże cudowne jest bowiem życie wędrownego ptaka. - Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa jest tak po- ważnie chory. Choroba, którą lekarze kolońscy uważają za przejściowe osłabienie, przeciąga się na długie ty- godnie. Wreszcie z niemałym trudem udaje mu się do- wlec do holenderskiego miasta Cleve i tam z szumem w głowię i boleśnie opuchniętymi kończynami wysłu- chuje całego cyklu koncertów — tym razem w charak- terze jurora. Śpiewacy holenderscy wykonują utwory Orlanda di Lasso, Josquina des Pres i Palestriny z taką powagą i uniesieniem, że chory artysta — nie zważając na prośby i błagania Marii Kalergis, Belloniego i Raf- fa — zjawia się na zapowiedzianym własnym koncer- cie. Z Holandii udaje się na krótki odpoczynek do Ba- den-Baden, lecz tam buntuje się: — Ech, zostawcie mnie w spokoju. Nie jestem już chory. Zapraszają mnie na Węgry. Jeżeli przyjaciele znajdą dla mnie coś odpowiedniego, to zostanę w Pesz- cie. Na długo? Może na zawsze... ; Ale najpierw trzeba jeszcze bohatersko dotrzeć do Końca sezonu koncertowego w Wiedniu, w Brnie i w Pradze. W samym Wiedniu daje w ciągu marca 1846 dziesięć koncertów. 4 kwietnia wyjeżdża na tournee po Czechach, a 17 maja daje koncert pożegnalny, którego czas trwania znacznie przekracza zwyczajowe normy. Praca, wciąż praca i wielki wysiłek organizmu i ner- wów. Mimo to znajduje w Wiedniu chwilę czasu, by wysłuchać młodego chłopaczka, którego przedstawiają mu jako ziomka — chłopiec pochodzi z Kopcseny, po- łożonego zaledwie o kilka kilometrów od Dobór jan. Czternastoletni Józef Joachim nie okazuje żadnego za- kłopotania obecnością sławnego artysty. Kłania się po sztubacku, stuka obcasami, wyrośnięty, mocno zbudo- wany chłopiec o twarzy energicznej, twardej, a jedno- cześnie ruchliwej i wrażliwej. Na swój egzamin wybrał Koncert skrzypcowy Mendelssohna. Akompaniuje mu sam Franciszek. Po kadencji Franciszek wstaje od in- strumentu: — Znakomicie, moje dziecko. Nawet zawodowy arty- sta nie powstydziłby się takiej gry. Niech młody czło- wiek zgłosi się u mnie za parę lat w Weimarze. Otrzy- ma stanowisko koncertmistrza. Nigdy jeszcze tak nie tęsknił za Węgrami. Czeka na cud, na coś, co zmusi go do podjęcia ostatecznej decy- zji i raz na zawsze rozstrzygnie dręczącą go rozter- kę — dalsza wędrówka czy osiedlenie się, sława wir- tuoza i szybko więdnące laury czy wielka praca, do któ- rej przygotowuje się od trzydziestu lat: epos wieku, epopeja ludzkości; 30 sierpnia 1846 przyjaciele oczekują go na peszteń- skiej przystani i prowadzą do hotelu „Królowa Anglii", gdzie orkiestra Teatru Narodowego pod batutą Erkela wykonuje na jego cześć uroczystą serenadę powital- ną. I znów ten sam cudowny, niezwykły nastrój, jakiego nie ma nigdzie na świecie. Znów wiersze na jego cześć i depczące mu po piętach niezliczone towarzystwa śpie- wacze, które urządzają mu serenadę za serenadą. Wszy- stko to — choć nader męczące — jakże jest miłe i ser- deczne! Ale Franciszek czeka na coś innego. Czeka, że- by ktoś powiedział: „Niech pan z nami zostanie. Chce- my pana zatrzymać na Węgrzech..." — Nikt wszakże nie wypowiada tych słów — ani panowie z Rady Miej- skiej, ani władze komitackie, ani wreszcie posiadająca majątki i wpływy arystokracja. Franciszek odnosi wra- żenie, że nikt nie pragnie jego powrotu na stałe. Pesz- teńczycy potrzebują bożyszcza, któremu można składać hołdy, i tylko takim chcą go widzieć. Bożyszczem zaś będzie poty, póki będzie odnosił sukcesy, póki kłaniać mu się będzie cała Europa. Jeżeli pozostanie na Wę- grzech, natychmiast zrodzą się podejrzenia: może wiel- ki świat znudził się już Lisztem i dlatego przyszedł do nas?... Nie, to pewne, że nie chcą go tu zatrzymać na stałe, choć otoczony jest najwyższym szacunkiem, choć ubie<" gają się o jego względy najświetniejsze rody arystokra- tyczne, choć asystują mu stale najwybitniejsi przed- stawiciele życia umysłowego i świata kultury. Na jed- nym z bankietów artysta Teatru Narodowego, Gabor Egressy, wygłosił napisaną na jego cześć odę Vorosmar- tyego, w której powtarzało się wezwanie „stań wśród nas!". Inni nie myślą o zaproszeniu. A tyle jest ku temu sposobności! Koncert w Sali Redutowej, koncert na rzecz Konserwatorium, wielki uroczysty bankiet w Kasynie. Koncert z panią Schodel i wreszcie koncerty na rzecz peszteńskiej Armii Obywatelskiej oraz na pomoc dla To- warzystwa Kobiecego. Na koniec w restauracji Bart- la — jak tyle już razy — bankiet pożegnalny. I znów sypią się cudowne porównania, alegorie i cytaty łaciń- skie, francuskie i niemieckie przeplatane gromkimi okrzykami „niech żyje!" Zamawiają jego portret dla Muzeum Narodowego, a przedstawiciele stoczni powia- damiają go, że budowany właśnie statek ochrzczony zo- stanie imieniem Franciszka Liszta. Ale wezwania poe- ty: „stań wśród nas!" — nikt nie powtarza. Rankiem w przeddzień wyjazdu do hotelu przychodzi Ferenc Brkel. Rozmowa idzie im niesporo, wreszcie Er- kel przemaga się i wyjaśnia cel swej wizyty: — Kilka dni temu wyraził pan życzenie posłuchania mojej opery Laszló Hunyadi. Repertuar teatru ułożył się jednak tak nieszczęśliwie, że w ciągu kilku najbliż- szych tygodni opera nie będzie wystawiana. Poprosi- łem więc o pomoc przyjaciół — śpiewaków, muzyków, chórzystów i dekoratorów — i postanowiliśmy dzisiej- szego przedpołudnia przedstawić panu tę operę... Uwa- żamy, że pan sam jeden wystarczy za całą widownię. Proszę jednak o chwilę cierpliwości; właściwie deko- racje są już ustawione, ale trzeba jeszcze trochę pocze- kać, zanim śpiewacy i muzycy dotrą do teatru z Óbu- dy, Vizivaros, a nawet z góry Svabhegy. Po przedstawieniu Franciszek długo ściska dłoń Er- kela: — Stworzył pan arcydzieło, przyjacielu. To, co wczo- raj było tylko zamiarem i nie spełnionym marzeniem, dziś stało się rzeczywistością: narodziła się opera wę- gierska. Zajęty jest nawet ostatniego wieczora — daje nad- programowy koncert na sierociniec. Czeka. Do ostatniej chwili. Może jednak ktoś powie: stań wśród nas!... Ale nikt nie wypowiada tych słów. Węgrzy wolą go uwielbiać z daleka, jak bożyszcze opro- mienione blaskiem europejskiej sławy. Słów poety: stań wśród nas! — nikt nie powtarza. Po wyjeździe Franciszka redaktor „Pesti Hfrlap" pi- sze: „Liszt odjechał, zaś lożę osieroconej «HonderG» * osu- sza od tej pory trzech ludzi przy pomocy pom- py, z ogromnego morza łez, które wylano tam pod- czas koncertu pożegnalnego. Powiadają, że w morzu konserwatywna peszteńska gazeta arystokracji ' ,,Honderii" (przyp. ttum.). tym pływa niezliczona ilość rękawiczek zniszczonych od niepohamowanego bicia braw, chusteczek do nosa i ośle- płych od zbyt intensywnego patrzenia szkiełek lornet- kowych, co bardzo utrudnia wypompowywanie wody". Liszt tymczasem stał na podium w Wiedniu i dyry- gował uwerturą z Ldszló Hunyadiego. Premiera wie- deńska nie poszła mu zbyt łatwo. Potężna uwertura przyjęta została przez publiczność chórem oklasków i gwizdów. Franciszek, chcąc zemścić się na gwiżdżą- cych i sprawić radość klaszczącym — powtórzył uwer- turę na bis. •Potem kierownictwo podróży znów przejął Bellom. Wiedeń, Zagrzeb, Sopron, Gyor, błyskawiczny przejazd przez Peszt, gdzie wystarczyło mu jednak czasu, by skomponować fantazję na tematy z opery Laszló Hu- nyadi (typowe, że nie znalazł dla niej węgierskiego wy- dawcy i rękopis w końcu zagubił się). Po wyjeździe z' Pesztu Franciszek odbywa wycieczki na węgierską pusztę, jest gościem w rezydencji biskupa Szitovskyego, który „zamawia" u niego mszę, koncertuje w Mohaczu, Pancsovie, Baniaku, Temesvar, Lugos, Nagyszebenł, gdzie Sasowie wygwizdują demonstracyjnie Marsz Ra- koczego, wreszcie udaje się do Kolosvar2. Wpada w moc- ny uścisk herkulesowych ramion i czuje na twarzy sło- ny smak łez. W Kolosvar czeka na niego dawny przyjaciel, Sandor Teleki. • . . • .' Intermezzo „Mój dom w Koltó stoi na łagod- nym wzgórzu; przed nim w stronę północy ciągnie się gładka równina, na * Niemiecka nazwa Hermanstadt. ' Niemiecka nazwa Klausenburg, dziś duj. : . niej zielone, łąki i grupki dębów,; prze- cinają ją zaś wody Lapos i z jedne- go ze wzgórz widać cały jej bieg; Petofi mógłby o niej powiedzieć to samo, co rzekł na widok wijącej się Szamos: «Jak zamarznięta błyskawi- ca". Na drugim planie, za wodami Lapos, biegną łagodne wzgórza po- rośnięte śliwami, nad wzgórzami rów- • nina i ogromne lasy dębowe, stąd przy pięknej pogodzie widoczne jest osiem- naście białych wież okolicznych wsi. Głos ich dzwonów słychać i u nas w dolinie, w piękną pogodę dochodzi . nawet dźwięk dzwonów z Nagybanya. . . , W tle domu .— niczym w amfiteatral- nym półkolu — wznosi się łańcuch Karpat. Siwy Cibles, pośrodku -stara Rozsa- ly... Na prawo Gutin, wielki garbus górski, ostry, z wystającymi granito- wymi szczytami. Dalej nieco leży Hu- .gyin z białym obłokiem na głowie: dumny to pan, rzadko zdejmuje swą białą czapę, najczęściej odbja tylko blask słońca." (ze wspomnień Sśndorą Teleki) Sukces w Kolosvar wynagradza Franciszkowi wszy- stko — gwizdy Sasów w Nagyszeben i uszczypliwość dziennikarzy, którzy tu i ówdzie ostrzyli sobie na nim pióra. Silną stroną charakteru Franciszka jest zresztą mą- dra umiejętność zapominania, która strzeże go pr?ed ma- łostkową zemstą. ,,Jestem jedynym spośród wszystkich żyjących artystów, który może z dumą pochwalić się swą ojczyzną. Podczas gdy inni drepcą w płytkich wodach, ' jakie wyznacza im oszczędna publiczność, ja żegluję swobodnie po otwartym morzu wielkiego narodu. Gwia- zda polarna wróży mi, że moja ojczyzna — Węgry — będzie jeszcze kiedyś ze mnie dumna!" — pisze do swych peszteńskich i wiedeńskich przyjaciół. Po owacyjnie przyjętych koncertach w Kolosv&r, z końcem listopada 1846 Franciszek wyrusza w góry, do Koltó, do majątku Sandora Teleki. Na czerwona- wych opadłych liściach srebrzy się szron, a srebrnobia- la barwa nieba wróży śnieg. W południe przyjaciele siadają na werandzie, listopadowe słońce nie tylko bo- wiem świeci, ale jeszcze trochę grzeje. — Czy wiesz, Franciszku, że niedawno tu, przy tym stole siedzieli przedstawiciele naszego narodu niecier- pliwi, gorączkowi i buntowniczy, zwolennicy Mikłósa Wesselenyego i Kossutha. Przybyłeś z daleka, jesteś tu u nas gościem, nie wiesz więc zapewne, co znaczą dla nas te dwa nazwiska. Że są jak płomień pochodni, któ- ra wskazuje drogę w ciemnościach azjatyckiej nocy. Po- chodni, w której świetle widzimy z przerażeniem, ja- cy naprawdę jesteśmy — prymitywni, nieoświeceni, zdolni jedynie do bezładnej i bezsensownej szarpaniny, jak dzikie zwierzęta, które wpadły w pułapkę. Pochod- nia Kossutha nie tylko oświetla, ale także może pod- palić... Wydaje się bowiem, że wolność i honor będzie- my mogli odzyskać dopiero wtedy, gdy wszystko, co stare i zmurszałe, spłonie w ogniu rewolucji zapalonym przez nas, Węgrów. Niedawno był tu Sandor Petofi, wspaniały nasz poeta, którego wiersze niosą nam wez- wanie i zapowiadają walkę na śmierć i życie. Na werandzie zapadła cisza. Milczeli pogrążeni w za- dumie, wreszcie znowu odezwał się Teleki: — Nasz Petofi jest być może większym poetą niż wszyscy ci, których głowy opromienia blask światowej sławy. Cóż z tego jednak, że pióro ma chyże, a serce gorące i dumne, skoro język, nasz węgierski język unie- możliwia mu lot nad Europą. Pozwala mu krążyć tyl- ko tu, nad tym naszym pustkowiem. Świat nie zna Pe- tófiego i zapewne nigdy go nie pozna. Któż bowiem nauczy się naszego azjatyckiego języka po to tylko, aby śledzić orle loty poezji Petbfiego? — Teleki umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: — Ale ty, Franciszku, ty znasz język zrozumiały i trafiający do każdego czu- jącego ludzkiego serca. Mów więc o nas na całym świecie, mów o naszym gniewie i o naszych wzrusze- niach, o naszej krwawej przeszłości i marnej teraźniej- szości. Ciebie zrozumieją. Dlatego właśnie, choć kocha- my cię za twoją muzykę, za szlachetną wspaniałomyśl- ność, za twą sławę wreszcie, dlatego nie chcemy, nie możemy cię tu zatrzymywać. Dopóki starcza ci młodo- ści i siły, jeźdź po świecie. I mów o nas swoją mu- zyką. Mów o nas, że jesteśmy, że żyjemy, że z wolna budzimy się do wielkich czynów... I jeśli nawet twoi słuchacze nie będą wiedzieli, kim są dla nas Csókonai, Berzsenyi, V6rosmarty, Petofi, ich serca poczują prze- cież, że nie może być umarły naród, którego muzyka tak płacze i śmieje się, krzyczy niczym bitewne fan- fary i uspokaja jak wieczorny dźwięk dzwonów. Wieczorem przybył hrabia Janos Mikes, Gabor Bethlen i jeszcze kilku okolicznych ziemian, których przyciągnęła do dworku w Koltó wiadomość o bytności Franciszka. Popłynęło wino, popłynęła muzyka. I nikt nie poznałby, że jeszcze przed południem Franciszek i Teleki rozmawiali o najważniejszych sprawach kraju. Do tańca grał najlepszy skrzypek cygański Siedmiogro- du, Laci Pócsi. Zabawa — zgodnie ze starym, siedmio- grodzkim zwyczajem — trwała bite dwa dni. A potem serdecznie pożegnawszy rodzinę Telekich, Franciszek wsiadł do swej podróżnej karety i pojechał z powro- tem do Kolosv&r, gdzie w miejscowym teatrze dał jesz- cze trzy koncerty — 28 i 29 listopada i 3 grudnia 1846. Z Kolosv&r Franciszek musiał wreszcie salwować się ucieczką, ponieważ niesyci jego muzyki wielbiciele uprowadzili konie ze stajni i rozkręcili koła podróżnej karety. Bellon! wszakże okazał się silniejszy niż kolos- varscy spiskowcy i Franciszek znowu wyruszył w dro- gę. W grudniu i na początku stycznia dał serię trium- falnych koncertów w Bukareszcie, po czym wyjechał do Kijowa. Jest luty 1847. Trwają słynne kijowskie kontrakty, czyli doroczny zjazd zi&miaństwa. Tu dokonuje się wszelkich transakcji finansowych i handlowych, podpi- suje umowy dzierżawne, najmuje plenipotentów i ofi- cjalistów. Urozmaiceniem kontraktów są liczne spotka- nia towarzyskie, bale i koncerty. W tym roku atrakcją ich jest przybycie największego wirtuoza świata — pia- nisty Franciszka Liszta. Bellon! dwoi się i troi, chcąc sprostać wszystkim za- mówieniom koncertowym, i jak zwykle wścieka się na rosnącą ilość występów na cele dobroczynne. W prze- rwie jednego z takich koncertów poruszony wpada do garderoby Liszta: — Maestro... to chyba jakieś nieporozumienie. W każ- dym razie należy wyjaśnić tę sprawę. Pewna dama 2 arystokracji kupiła bilet na koncert za tysiąc rubli. Jest to suma sto razy wyższa od ceny najdroższego biletu! Franciszek, jak zawsze obojętny na sprawy finanso- we, i tym razem nie przejął się rewelacjami Bello- niego: — Dama ta zapewne ma bardzo dużo pieniędzy. Bar- dzo to ładnie z jej strony, że tak hojnie wspomogła kijowski sierociniec. Belloni nie ustępował jednak: — Jeżeli maestro pozwoli, w kilku słowach podzię- kuję jej za ten wielkoduszny datek. •• — Dobrze, Belloni. Niech pan napisze list, a ja go podpiszę. . " Nagle sekretarz zawrócił od .drzwi i uderzył się ręką w; czoło: , , '• -. •••' •• : . • — Sapristi... Przecież ja nawet nie; wiem, jafc.śig ta dama nazywa! — To niech się pan dowie, drogi Belloni' Następnego dnia Belloni znał już wszystkie potrzebne informacje. — Dama nazywa się księżna Karolina Sayn-Wittgen- stein. Jej ojcem był Piotr Iwanowski, matką Paulina Podolska. Dama liczy sobie dwadzieścia osiem, najwy- żej dwadzieścia dziewięć lat. Jest niezwykle bogata, w jej majątkach żyje trzydzieści tysięcy chłopów pań- szczyźnianych. Jej mężem jest książę Mikołaj Sayn- -Wittgenstein, syn rosyjskiego feldmarszałka, z pocho- dzenia Niemiec. Całym majątkiem jego ojca przywie- zionym do Rosji był wspaniały herb, arcydzieło sztuki heraldycznej, ale nic poza tym. Podobno jaśnie oświe- cony książę odziedziczył wszakże ową starą junkierską umiejętność bycia uniżonym i pokornym względem swego suwerena i nieludzko brutalnym wobec podwład- nych. Car mimo to, a może właśnie dlatego, okazuje księciu wiele sympatii, natomiast bardzo nie lubi księż- nej, o której powiada, że jest zagorzałą polską patrio- tką. Księstwo żyją w seperacji. Książę Mikołaj zjawia się jedynie po alimenty, żołd rotmistrza w wojsku ro- syjskim nie wystarcza mu bowiem na hulaszczy tryb życia, jaki prowadzi. Tuż po ślubie, na który Karolina Iwanowska zgodziła się nie tyle z miłości, co pod wpły- wem perswazji ojca, urodziła się jedyna córka księ- stwa, Maria Paulina. — To wszystko, czego dowiedział się pan o księżnej, Belloni? — Nie, nie wszystko. Powiadają, że księżna mimo bo- gactwa nie jest szczęśliwa. Jej rodzice także żyli z so- bą jak pies z kotem. Papa, Piotr Iwanowski, prowincjo- nalny Diogenes, doglądał majątku, a w wolnych chwi- lach czytał Tacyta po łacinie, Platona po grecku, By- rona po angielsku, Lamartina po francusku, Puszkina po rosyjsku, a uwielbianego Goethego — po niemiecku. W późniejszych latach życia starszy pan zapadł na chorobę oczu i nie mógł czytać, toteż posadził obok sie- bie w charakterze lektorki swą jedyną córkę, obecną księżną Wittgenstein. Panna czytała po łacinie, po grec- ku, po angielsku, niemiecku, francusku, po rosyjsku i naturalnie po polsku. Była niezwykle bystra i pojętna, bardzo szybko nauczyła się wszystkich tych języków, w których przyszło jej czytać. Miała także znakomitą pamięć, czytane dzieła znała lepiej niż niejeden profe- sor. Potem naturalnie musiała nie tylko czytać ojcu, ale również kontrolować rachunki, doglądać oficjalis- tów, korespondować z bankami i skąpymi kupcami. Lu- dzie powiadają o niej: niepiękna, ale mądra. Gdy w majątku wyniknie jakaś sprawa prawna, księżna sama zagrzebuje się w papierach i studiuje prawnicze ko- deksy. Ale to jedna strona wychowania, jakie odebrała księżna. Była nie tylko panną do wszystkiego przy swym ociemniałym ojcu, lecz każdego roku trzy mie- siące spędzała razem z mieszkającą stale w Petersbur- gu matką, która zabierała córkę na zagraniczne wojaże, nauczyła ją swobodnie konwersować, bywać w wiel- kim świecie, wydawać pieniądze i pomimo młodych lat — królować nad otoczeniem. Bo co do tego wszyscy są zgodni: księżna to władczyni. Ten, kto się jej sprze- ciwi, narażony jest na wielkie niebezpieczeństwo. Męż- czyzn księżna ma za nic. Wystarczyły jej dwa przy- kłady: ojca i męża, który darmo pręży się w swym rotmistrzowskim mundurze, darmo chlubi się herbem i zaufaniem cara, w końcu zawsze musi przyjść do niej i prosić o pieniądze. — I to wszystko? — zapytał raz jeszcze Franciszek. — Księżna zachwycona jest pana grą. Była na kon- cercie i orzekła, że jest pan prawdziwym artystą. W kilka dni później Franciszek złożył księżnej wizy- tę, po czym otrzymał zaproszenie do Woroniniec, do majątku księżnej. I tu jednak dosięga go poczta. Mała paczuszka, a w niej nuty i list napisany przez nieznanego młodego Czecha — Bedrzicha Smetanę: „Wielmożny Panie! Pokładam zaufanie w znanej całemu światu dobroci i wielkoduszności Pana, dlatego odważam się zadedy- kować Panu skromne owoce mojego umysłu. Mój mie- sięczny dochód wynosi dwanaście marek. Chroni mnie ledwie przed śmiercią głodową. Protektorowie, do któ- rych się zwróciłem, obiecali mi pomóc, ale do tej chwi- li nie uczynili niczego. Teraz otrzymałem jeszcze wia- domość, że moi rodzice stracili wszystko. Pomyślałem już, że jedyne, co mi pozostało, to zacząć żebrać, i wów- czas, wśród nędzy i nieszczęścia, przebiegło mi przez myśl niczym błyskawica Pańskie nazwisko. Na moim stole leżały bowiem nuty Pańskiego utworu. Proszę Pa- na o łaskawe przyjęcie moich utworów i umożliwienie mi wydrukowania ich. Pańskie nazwisko jest paszpor- tem do publiczności. Pańskie nazwisko jest kamieniem węgielnym mojego przyszłego szczęśliwszego losu. Pro- szę więc Pana, by nie zwlekał z napisaniem odpowiedzi i nie skazywał mnie na dręczącą niepewność". Franciszek odpowiada natychmiast: „Dedykację dzieł przyjmuję, rękopis nut przekazałem już wydawcy". W kilka dni później przychodzi nowy list od Sme- tany: „Wielmożny Panie! Gdybym miał choć tyle pieniędzy, aby wynająć mie- szkanie, mógłbym nie tylko zapewnić sobie egzysten- cję, lecz również sprowadzić do siebie rodziców i był- bym wówczas najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jestem kompozytorem i pianistą, a pomimo to nie mam żadnego instrumentu. Wiem, że jestem bardzo nieskro- mny i zbyt odważny, zwracając się do Pana z prośbą o pożyczenie mi czterystu marek. Jednocześnie uro- czyście oświadczam, że za sumę tę poręczam własnym życiem. Poza Panem nie znam nikogo, komu mógłbym wyznać moją nędzę. Ludzie bogaci pozostają zupełnie nieczuli na nieszczęście takiego biedaka jak ja i bez wyrzutów sumienia pozwalają mu umrzeć z głodu..." Odwrotną pocztą Franciszek wysyła czterysta marek nieznanemu młodzieńcowi, o którym wie tylko tyle, że komponuje on przyjemną muzykę fortepianową. W Kijowie otrzymuje również list od Schobera, któ- ry z radością informuje go, że w Weimarze będą się często spotykać, baron otrzymał bowiem stanowisko pierwszego radcy poselstwa Cesarstwa Austriackiego w Weimarze. Schober projektuje jednocześnie coś w ro- dzaju „poemy prozą" o pobycie artysty w Peszcie. Je- żeli otrzyma nowe informacje, tę specyficzną biografię prowadzić będzie dalej. Nadchodzi wreszcie list i książka Marii. Na okładce nazwisko autora: Daniel Stern, a tytuł: Nelida. Fran- ciszek czyta książkę przez całą noc i z niesmakiem przewraca ostatnią jej kartę. Bohaterem powieści jest malarz nazwiskiem Guerman. Autorka uczyniła wszyst- ko, aby czytelnik odgadnął natychmiast, że pod posta- cią niewiernego Guermana sportretowany został Fran- ciszek Liszt, bohaterką zaś, łagodną Nelida, jest w rze- czywistości ona sama, Maria d'Agoult. W pierwszej chwili Franciszka ogarnia gniew i zdu- mienie, wkrótce jednak uspokaja się. Nawet gratuluje autorce: „No, brawo, Mario... Gratuluję Pani treści i formy Nelidy. Myślę wprawdzie, że nie przemyślała Pani do końca ukrytej w niej prawdy. Ale to nie ma znaczenia. Pożyczyłem książkę Pani kilku mym przyjaciołom, aby przeczytali i oni..." Z Woroniniec Franciszek wraca dziwnie cichy i spo- kojny. Indagowany przez Belloniego, milczy. Dopiero następnego dnia przy obiedzie odzywa się: • — Bardzo dziwna kobieta. Czekała na mnie u progu z chlebem i solą, jak to jest w zwyczaju u polskich chłopów. Dwór z zewnątrz niezbyt okazały, w środku urządzony był niezwykle wykwintnie. Cudowne dywa- ny, na ścianach portrety, obrazy świętych i broń za- pewne pamiętająca jeszcze walki Tamerlana. W salo- nie księżna powiedziała: — Wielki świat zepsuł pana. Nie modli się pan. Je- stem przekonana, że od dziesięciu lat nie był pan u spowiedzi. Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem: — Jeśli pani pozwoli, wyspowiadam się przed panią, księżno. Jestem zmęczony, ale nie jest to zmęczenie ciała. Jestem zmęczony duchem. Księżna popatrzyła na mnie uważnie i położyła mi na czole maleńką rączkę: — Kto jest zmęczony, niech uda się do naszego Zba- wiciela, Jezusa Chrystusa. W Nim jedynie znajdzie po- ciechę, radość, siłę i wiarę w życie... Moje zakłopotanie wzrosło, od lat bowiem nie rozma- wiałem o religii. Słowa księżnej przytłoczyły mnie ni- czym ołowiany ciężar. Nagle zapragnąłem zrzucić go z siebie. Powiedziałem więc: — Od blisko trzydziestu lat jeżdżę po świecie i pod- czas tej wędrówki widziałem pośród sług Kościoła głów- nie mąciwodów, intrygantów i nieuczciwych polityków. Księżna podniosła na minie swe wielkie, świetliste oczy i odrzekła z powagą: — Niech pan nie myli Zbawiciela z jego niegodnymi sługami! Gdyby Jezus narodził się raz jeszcze, zapewne tak samo wypędziłby ich ze świątyni, jak niegdyś wy- pędził kupców. Próbuję wykręcić się banałem: — Proszę, niech pani podzieli się ze mną swą wiarą, wszak skarbu tego wystarczy dla nas obojga... Księżna zrozumiawszy, że rozmowa ta nie jest dla mnie przyjemna, poprowadziła mnie do salonu muzycz- nego, w którym stały dwa fortepiany, harfa i inne jeszcze instrumenty. — Chciałabym, żeby dotknął pan któregoś z fortepia- nów — powiedziała z naiwną dziecięcą nieśmiałością. — Na razie stoją one tu tylko jak drogie meble. Kiedy pan, Franciszku, położy na nich swą rękę, zmienią się w relikwie... Pochyliłem się i ucałowałem jej dłoń, księżna ciągnę- ła zaś: — Byłam na wszystkich pana koncertach. Najpierw spodobała mi się pańska fantazja Sonnambula i pomy- ślałem sobie: to wielki wirtuoz. Potem zachwyciłam się jedną z sonat Beethovena i oceniłam pana wyżej: to artysta, prawdziwy artysta. A potem w kościele usły- szałam Pater noster. Spytałam organisty, kto skompo- nował tę muzykę? Franciszek Liszt, brzmiała odpo- wiedź. Teraz już wiem, że pan jest kimś więcej niż tylko wielkim wirtuozem, więcej niż artystą, pan jest jednym z tych rzadkich szczęśliwców, których Bóg ob- darzył geniuszem. Po obiedzie zaprowadziła mnie do gabinetu. Na stole stał cudowny kałamarz ze starego srebra, ozdobiony trzema artystycznie wykonanymi figurkami — Apolli- na, Orfeusza i Prometeusza. Księżna zwróciła się do mnie: — Proszę przyjąć ten skromny podarek na pamiątkę. Posiada pan dary wszystkich tych trzech bogów... Apol- lo podarował panu piękną postawę i urodę, Orfeusz — nieodparte melodie, Prometeusz zaś — ogień, ogień uczuć, które zapala pan w ludzkich sercach. Rankiem następnego dnia ktoś cicho zapukał do drzwi mojego pokoju. Majordomus złą niemczyzną po- wiedział: — W kaplicy odbywa się cicha msza. Księżna ocze- kuje łaskawego pana. Cóż miałem uczynić — wyskoczyłem z łóżka, ubra- łem się pospiesznie i pobiegłem do kaplicy domowej, gdzie zastałem księżnę całkowicie odmienioną. Znikło gdzieś wczorajsze zjawisko — krucha, delikatna dama mówiąca wyborną francuszczyzną, której nauczyła się od Hugo i Lamartina. Teraz, o świcie w kaplicy do- mowej klęczała Polka, zatopiona w modlitwie. Pa- trzyłem na księżną i myślałem o tajemnicach natury ludzkiej, która z tak dziwnych nici splotła nieodgad- nione zjawisko — duszę. Jeszcze tego samego dnia księżna ukazała mi się w kolejnej swej odmianie Przedstawiła mi swoją dzie- więcioletnią córeczkę Marię i jej trzy ogromne kudłate psy. Dziewczynka bawiła się z psami, a księżna wodzi- ła za nią radosnym rozpromienionym wzrokiem, równie swobodna i ożywiona jak jej córka. Potem grałem dla dziewczynki, jej matki i dla trzech przypominających niedźwiedzie psów. A gdy skończyłem, mała wdrapała mi się na kolana, objęła mnie za szyję i bezbłędna fran- cuszczyzna szepnęła mi do ucha: „Zostań tu na za- wsze... Bardzo cię lubię i widzę, że mama też cię lu- bi..." Wieczorem ujrzałem jeszcze jedno wcielenie księżnej. W ciemnej sukni, z czarnymi włosami zaczesanymi gładko na skronie. Drobna i dziwnie żałosna. Pokazała mi swój dziennik. Byłem poruszony. Miała zaledwie szesnaście lat. pdy zmuszono ja do małżeństwa... Cały dziennik przepojony jest goryczą i poczuciem zawodu. Ten. kto potrafi czytać między wierszami, zrozumie na- tychmiast, że księżna pragnie się wyrwać, porzucić wszystko i zacząć nowe życie, bez względu na kon- sekwencje. Słowa dziennika tchnęły taką siłą, miały w sobie tyle szczerej prostoty, że nie zdając sobie z tego sprawy, powiedziałem: — Może potrafiłbym pomóc pani w rozpoczęciu tego nowego życia... Księżna spojrzała na mnie: • — Tak, jest pan jedynym człowiekiem, który mógłby mi w tym pomóc... Tego dnia już jej nie widziałem., Wyjechała do jed- nego z odległych folwarków, gdzie rozchorowała się ja- kaś chłopka. W takich razach księżna bywa lekarką, pielęgniarką i naturalnie szczodrą wspomożycielką, któ- ra nigdy nie odmawia potrzebującym. Następny dzień znowu spędziliśmy razem. — Wydaje mi się, że wyrósł pan już z życia wę- drownego artysty niczym chłopiec, który wyrasta z dziecinnych ubrań. — Cóż zatem mam uczynić? — Kompozytor Pater noster nie powinien stawiać ta- kich pytań. Musi pan tworzyć, obdarzać ludzkość dzie- łami, które przetrwają śmierć artysty! — Być może spróbowałbym to uczynić, gdybym miał dom, gdybym mógł wreszcie osiedlić się gdzieś na stałe. — Słyszałam, że podpisał pan kontrakt z dworem weimarskim. — To tylko trzy miesiące odpoczynku. Co roku po- zostaje mi jeszcze dziewięć miesięcy na wędrówkę po świecie. — Gdyby pan zechciał, choć obawiam się, że właśnie chęci tu brak, mógłby pan tam zostać przez cały rok. — Weimar nie jest moją ojczyzną.... . — Pan jest Węgrem? :— Tak, jestem Węgrem! . —•— Losy naszych narodów są do siebie podobne. Nie ma w Polsce człowieka, który pragnąłby powrotu Cho- pina do ojczyzny. Przeciwnie! Gdyby powrócił, z po- wrotem przemycilibyśmy go do Paryża. Niech tam o nas mówi, niech tam gra polską muzykę, niech będzie tam, gdzie słucha go cały świat. Jest pan pierwszym Węgrem, z którym zetknął mnie dobry los. Myślę jed- nak, że każdy Węgier powiedziałby o Panu to samo, co my, Polacy, mówimy o Chopinie. Wieczór spędziliśmy w salonie muzycznym. Mała Ma- ria wkrótce usnęła, a trzy niedźwiedzie, które z trud- nością udawało mi się traktować jak psy, wybiegły z domu. Widocznie bardziej odpowiadało im wycie wia- tru niż moja muzyka. — Co to był za utwór? — Sonata „Po lekturze Dantego". Księżna spojrzała na mnie badawczo. — Zna pan dobrze Dantego? — Niemal całą Boską komedię znam na pamięć. Księżna zamyślona podeszła do półki i wyjęła z niej oprawny w safian tom. Zaczęła czytać na głos, a wło- skie strofy arcydzieła brzmiały w jej ustach jak mu- zyka. — Milioma głosów tej epopei — powiedziała, odkła- dając książkę — nie potrafi oddać nawet pana forte- pian. Tu potrzeba orkiestry, która poprowadziłaby słu- chacza ku coraz wyższym stopniom przeżycia. Rozmowa z księżną była czymś cudownym. Nasze myśli spotykały się z sobą w pół drogi, nasze słowa dopełniały snute wspólnie wizje nowych, nie istnieją- cych jeszcze dzieł. Zapadło postanowienie, że gdy zakończę sezon kon- certowy, powrócę do Woroniniec. Wysłuchawszy opowieści Franciszka, Bellon! mruży oczy żartobliwie: — Et 1'amour, monsieur? Franciszek, zakłopotany, wstaje od stołu: — Jak pan pamięta, Belloni, nasza umowa obowiązu- je do roku 1850. Jeśli wcześniej zakończę moją karierę artystyczną, to pan na tym straci. Naturalnie, poniosę wszelkie materialne konseKwncje tego kroku. Belloni odpowiada dopiero po dłuższej chwili: — Nie chcę żadnych odszkodowań, maestro. Spędzi- łem przy panu najszczęśliwsze dni mojego życia. Przy- kro mi, że owe złote dni dobiegają kresu. Jak widzę, pańskie postanowienie jest ostateczne... Podróżna kareta Franciszka nisza w dalszą drogę. Na maleńkim stoliczku leży napisany po francusku list. Adresowany jest do księżnej Karoliny Sayn-Wittgen- stein: „Niech mi Pani uwierzy, Karolino, że będę równie szalony jak Romeo, jeśli jego uczucie uznamy za sza- leństwo... Śpiewać Pani, kochać Panią, sprawiać Pani rozkosz; spróbuję uczynić życie Pani nowym i pięknym. Wierzę w miłość do Pani, przez Panią i z Panią. Bez tej miłości nie trzeba mi ani ziemi, ani nieba... Ko- chajmy się, moja jedyna, chwalebna Miłości, mówię to na Bopa i naszego zbawiciela Jezusa Chrystusa, a lu- dzie nigdy nie będą mogli rozłączyć tych, których Bóg złączył na wieczność". I jeszcze jeden, króciutki list do Marii: „Czy wie Pani, co się ze mną dzieje? Spotkałem zu- pełnie przypadkowo w Kijowie nadzwyczajną, prawdzi- wie nadzwyczajną damę... Zachwyciła mnie tak dalece, że z radością przebyłbym setki mil, aby móc pogawę- dzić z nią choćby kilka minut". Belloni nie pyta o nic. Jest przecież tylko skromnym sekretarzem. Ale nawet bez pytania wie, do kogo zo- staną wysłane oba te listy; bez większego trudu po- trafiłby też odpowiedzieć, jaka jest ich treść. Ostatni dzień z Bellonim. Włoch po raz ostatni spraw- dza, czy wszystko jest w należytym porządku. Pracuje cały dzień. Spośród listów wybiera te ważniejsze, na które trzeba odpowiedzieć, kontrakty wkłada do skó- rzanej teczki, obok nich terminarz koncertów. Wszyst- ko to Belloni robi z radością i pogodą, aby świadomość rozstania nie ciążyła myślom artysty. Na pożegnanie jeszcze raz powtarza wytartą prawdę: — Pieniądz, drogi maestro, jest wrogiem tylko wte- dy, kiedy go nie posiadamy. Ale gdy zaczynamy go gromadzić — staje się przyjacielem. A gdy nasza sa- kiewka spęcznieje, pieniądz jest wierniejszy od brata, jest najlepszym lekarzem, współmałżonkiem. — I naj- lepszym doradcą... Franciszek wzruszony obejmuje szczupłe ramiona swego sekretarza: — Jakie to dziwne, że pan sam nigdy nie stosował się do tych rad! Pan jest altruistą, drogi, kochany Bel- loni! Niechże więc nie udaje pan Shylocka! Ciemne oczy Belloniego wilgotnieją: — A gdyby jednak tak się złożyło, maestro, że... — Belloni z trudem znajduje odpowiednie słowa — gdy- by jednak zdecydował się Pan powrócić triumfalnie na estradę i dalej żyć życiem wędrownego ptaka, proszę nie zapomnieć o Bellonim! Wystarczy jedno słowo i Belloni przyjedzie, przyleci do pana, choćby z końca świata! VI PUNKT OBSERWACYJNY „Proszę nie sądzić, że są mi obojęt- ne wielkie idee wolności, ludu i oj- czyzny. O, nie! Idee te mieszkają w nas: są częścią naszej istoty i nie mo- żemy ich z siebie wyrzucić [...] Ja w nauce i w sztuce znalazłem te skrzyd- ła, z których pomocą można się unieść ponad nacjonalistyczne zaślepienie, bo- wiem nauka i sztuka stanowią włas- ność całego świata i giną przed nimi bariery narodowościowe. Ale pociecha, którą przynoszą, jest niepełna i nie zastępuje dumnej świadomości, że na- leżymy do silnego i szanowanego na- rodu. Dlatego też jestem równie przy- wiązany do wiary w przyszłość mej ojczyzny, jak pan..." (rozmowa Goethego z historiografem Ludenem) Schober Baron Schober, pierwszy radca poselstwa Cesarstwa Austriackiego na dworze weimarskim, po wielotygo- dniowej nieobecności powrócił do Weimaru. Gabinet wiedeński zawezwał swego przedstawiciela, gdy po stłu- mieniu rewolucji w stolicy Austrii udało się przywró- cić władzę rządu cesarskiego. Jak wynikało z opowie- ści Schobera — snutych naturalnie tylko w towarzy- stwie tak zaufanych osób, jak Franciszek i księżna Wittgenstein — po upadku rządów znienawidzonego kanclerza Metternicha kamaryla dworska jeszcze się nie podniosła (na Węgrzech nie ustawały płomienne walki rewolucyjne), a już rozpoczęła nową intrygę, pragnąc 372 odzyskać utracone wpływy na terenie Rzeszy niemiec- kiej. Schober był człowiekiem rozczarowanym i nie miał złudzeń — przynajmniej w dziedzinie polityki — wolał więc nie zajmować się intrygami dworu cesar- skiego. Znacznie bardziej interesowały go losy Fran- ciszka od czasu ich ostatniego spotkania. Franciszek za- prowadził przyjaciela do gabinetu i rozsiadłszy się w fotelu, rozpoczął swą opowieść. Opowiadał chętnie, spo- wiedź ta bowiem była uporządkowaniem, a jednocześ- nie zamknięciem minionego okresu. — Ostatni list do pana — jeśli dobrze pamiętam — wysłałem z Woron.i.niec. Księżna Karolina przygotowy- wała się wówczas do opuszczenia na stałe Imperium Rosyjskiego, co, jak przewidywała, napotkać mogło na niemałe przeszkody. Gdyby jednak udało się pomyślnie zrealizować ten plan, zamierzała udać się do Weimaru pod opiekę wielkiej księżnej Marii Pawłowny, rodzo- nej siostry cara Mikołaja I. Taki był plan. Niestety, obawy księżnej Karoliny okazały się nader uzasadnio- ne. Największą trudność przedstawiał wyjazd z Rosji. Należało zatem działać ostrożnie i z największą dyskre- cją. Rodzina Wittgenstein bowiem, dowiedziawszy się o zamiarach księżnej, z pewnością starałaby się je uda- remnić, nie tyle zresztą z miłości do Karoliny, co z obawy o utratę wpływów z jej krociowego majątku. Wykorzystując swe stosunki na dworze carskim, książę zapewne postarałby się o ustalanie nadzoru nad księżną lub nawet o zamknięcie jej w klasztorze, jako osoby niepoczytalnej. Pozorując więc konieczność udania się do Karisbadu na kurację, Karolina dla uzyskania nie- zbędnej gotówki sprzedała część majątku i zaczęła przygotowywać się do drogi. Był luty 1848 i Europa stawała się coraz bardziej niespokojna. Powiadomiony o zamiarze wyjazdu księżnej oficer straży granicznej, którego przychylność Karolina potrafiła sobie pozyskać nie tylko ujmującym sposobem bycia, ale także hoj- 373 nością w opłacaniu jego usług, któregoś dnia przysłał do niej kuriera konnego: — Otrzymaliśmy dekret cara: ponieważ w całej Eu- ropie wybuchły zamieszki, należy natychmiast zamknąć granice Rosji. Wstrzymam się z wykonaniem tego roz- kazu, dopóki księżna pani nie przekroczy granicy. Karolina, nie zważając na silną zadymkę, ubrała cie- pło Magnel, zabrała z sobą najdroższe jej pamiątki oraz pieniądze i wyruszyła w świat. Spotkać mieliśmy się w Krzyżanowicach, w majątku mego przyjaciela; księcia Lichnowskiego. Mijały godziny, pełne dręczące- go niepokoju. Tymczasem księżna, szczęśliwie poko- nawszy granicę, znalazła się po stronie austriackiej, gdzie już oczekiwał na nią kurier księcia Lichnowskie- go, który bezpiecznie doprowadził ją do Krzyżanowic. Lichnowski przyjmował nas po królewsku, trzeciego dnia jednak poprosił mnie na słowo do swego gabi- netu. — Tu, w Krzyżanowicach, nie mogę zagwarantować wam bezpieczeństwa. Jesteśmy zbyt blisko granicy ro- syjskiej. Każę zaprzęgać i pojedziecie do mego zamku w Grac. Nie było czasu do stracenia, bezzwłocznie udaliśmy się w drogę. Niemal na każdej stacji pocztowej, gdzie zmienialiśmy konie, ostrzegano nas przed grasującymi po drogach wilkami. W miarę jednak zbliżania się do Czech niebezpieczeństwo wilków malało, pojawiło się za to nowe, niemal równie groźne jak one. Cały kraj objęty został mobilizacją. Konnica, nie kończące się od- działy piechoty, armaty ciągnione na lorach, naprzy- krzający się komisarze i co chwila gromkie okrzyki: „Cywile, z drogi! Nie wolno zatrzymywać wojska!" — Oczywiście nie kończy się na okrzykach. Nasze karety zostają zepchnięte do rowu, gdzie grzęźniemy w mo- krym, na wpół roztopionym śniegu. Ale musimy jechać ' Sfrancuszczone zdrobnienie polskiego Maria (przyp. red.). 374 dalej i jedziemy dalej, wyciągamy konie z błota i zmor- dowane, pokryte płatami piany, znowu zaprzęgamy do powozów. Tymczasem napływają coraz to nowe wieści przekazywane sobie z ust do ust, coraz bardziej nie- pokojące: ,,rewolucja", „cały świat stanął w ogniu re- wolucji"! W Pradze zrzucają ze ścian austriackiego dwugłowego orła, to samo na Węgrzech, gdzie tworzą się jedne po drugich nowe oddziały powstańcze, na- zwiska przywódców już otacza legenda. Wiemy o wszy- stkim. Coś zasłyszeliśmy w zajeździe, coś szepnięto nam na dziedzińcu, gdy służba oczyszczała pokryte lodem koła powozu, ktoś rzucił z przekleństwem nazwisko przywódcy, które polski uciekinier powtarza z najwyż- szą czcią. Wreszcie dojeżdżamy do Gracu, gdzie spo- kojnie i bezpiecznie spędzamy kilkanaście dni. Nie ko- niec to jednak naszych przygód. Na usilne prośby Ka- roliny decydujemy się wyruszyć na Węgry, aby mogła zobaczyć miejsce mego urodzenia. Z Gracu jedziemy więc do Wiednia i dalej na południe, aż wreszcie z niemałym trudem docieramy do Sopron ł Kismarton. W ciągu kilku minut otaczają nas dawni przyjaciele. Pytają o nowiny, są zupełnie zdezorientowani. Jedni powiadają: naród węgierski niczym samobójca pędzi ku swej zgubie. Inni zaś mówią: oto zmartwychwstał duch Rakoczego i znowu załopocą dawne sztandary — pro liberale! Po której stronie mam stanąć? Jechałem przez Polskę, Śląsk, Czechy i Austrię. Wiem, że ku maleńkim Węgrom płynie ogromna fala wojska. Czy mam im to powiedzieć? Jeżeli powiem, to tak jakbym wstrzymy- wał bohatera stającego do walki: poddaj się, mądry tchórz dłużej żyje niż szalony bohater! Ale jeżeli będę milczał, to przemilczę prawdę! Waham się, zupełnie bezradny, a Karolina chwyta minie za rękę: — Odjeżdżajmy stąd jak najprędzej, (tu sieją teraz ziarno chwały, ale wkrótce śmiertelny będą zbierać pokłos. Dobrze zatem, odjeżdżamy. Ale dokąd? Do Pesztu? 375 Aby się tam przedostać, musielibyśmy sforsować kor- dony wojskowe rozwijającej się rewolucji. Do Wiednia? A cóż ja mam wspólnego ze stolicą Austrii? Do Wei- maru? — Tylko ten nie potrafi podjąć decyzji — mówi z powagą Karolina — kto w swej pysze pragnie ją pod- jąć sam. Człowiek wierzący klęka do modlitwy i w Bo- gu szuka rady i pociechy. Jej słowa jednak jeszcze bardziej pogłębiają moją rozterkę. Racjonalizm Saint-Simona, ironia Heinego i rozmowy z Davidem osłabiły moją dawną dziecięcą wiarę w Boską Opatrzność. A terror i obskurantyzm Państwa Kościelnego, przepełnione lochy Watykanu stały się dla mnie źródłem rozczarowania, które odsu- nęło mnie od Kościoła. Rozdzieranemu niepewnością, peł- nemu rozpaczy i przerażenia, wiara i niezłomna ufność Karoliny wydały mi się ostatnią deską ratunku. Uda- liśmy się do kościoła w Kismarton. Na kazalnicy stał pater Szaniszló Albach, o którym słyszałem w Peszcie, iż hierarchia kościelna zarzuca mu uleganie odszcze- pieńczym ideałom francuskiego apostaty, niejakiego abbe Lamennais. Z kazania ojca Albacha przebijała jedna, wyraźnie sformułowana myśl: kochaj ojczyznę, nie wahaj się ponosić dla niej ofiar, nawet wtedy, gdy zażąda od ciebie najwyższej ofiary, ofiary życia. Po mszy świętej ministrant podszedł do nas z zawia- domieniem, że pater oczekuje nas na plebanii. Ojciec Szaniszló, wysoki, szczupły, płomiennooki, obrzucił nas bacznym spojrzeniem, po czym poprosił, abyśmy ze- chcieli podzielić z nim jego skromny posiłek. Po obie- dzie złożonym z jakiejś cienkiej zupy, chleba, gotowane- go mięsa i kilku dorodnych, błyszczących jabłek ojciec Albach zwrócił się do mnie, jakby czytał w mej duszy: — Proszę jak naszybciej stąd wyjeżdżać. Pan nie ma tu czego szukać. Dziś jest pan jedynym Węgrem, któ- ry coś znaczy w wielkim świecie. Jeżeli zginie pan razem z nami, na co mamy wszelkie widoki, wówczas 376 spadnie nasza jedyna i ostatnia gwiazda na niebie Eu- ropy. To nie rada, lecz polecenie. Jako ksiądz, jako czło- wiek starszy od pana, wreszcie jako Węgier, mówię panu: proszę jechać! Czym prędzej! Wielu jest ludzi,, którzy w dzisiejszych niespokojnych czasach wszystkie swe skarby i kosztowności wywożą tam, gdzie czują pewniejszy grunt pod nogami, za granicę. Dla nas, Wę- grów, pan jest największym skarbem, toteż pana obo- wiązkiem względem ojczyzny jest dbać o własne bez- pieczeństwo. Niech pan wyjeżdża! Niech pan wyjeżdża! Zamierzałem jeszcze pokazać Karolinie Doborjan, my- ślałem nawet, że uda mi się zakupić dom, w którym pędziły nędzny żywot trzy generacje Lisztów i gdzie sam omal nie umarłem od gorączki. Dotarliśmy jednak tylko do granic wsi. Jedynie z daleka pokazałem jej domek Illesa, za godzinę bowiem wyruszał dyliżans do Wiednia, a ojciec Albach zaprzysiągł mnie, iż nie zmar- nuję tej mojej już ostatniej sposobności. Prędko zna- leźliśmy się w Wiedniu i prędko go opuściliśmy, by podróżując na przemian pociągiem i dyliżansem, w czerwcu przybyć wreszcie do celu naszej wędrówki — do Weimaru. Wielka księżna Maria Pawłowna przyjęła Karolinę niezwykle łaskawie. Obiecała, że porozmawia z Matti- tzem, posłem cara na dworze weimarskim, niezwłocznie też wyśle list do brata, Imperatora Wszechrosji, z pro- śbą o poparcie rozwodu księżnej Karoliny z księciem Mikołajem Wittgensteinem. Jednocześnie spróbuje zdo- być poparcie u petersburskiego metropolity katolickiego,, Kazimierza Dmochowskiego, powołując się na prawo. kościelne, które stanowi, iż małżeństwo zawarte przez: osobę niepełnoletnią, pod presją lub z woli rodziny, mo-. że być uznane za nieważne. Karolina wprowadziła się- do willi „Altenburg", ja zaś do hotelu „Erbprinz". Na-- turalnie codziennie większość czasu spędzałem w willi.. Z czasem jednak, gdy sprawa uregulowania pozycji Ka- roliny przeciągała się, a zabiegi na dworze petersbur— 377 sktm nie przynosiły rezultatu, opuściłem hotel „Erb- prinz" i wprowadziłem się do „Altenburga". Wiele cza- su poświęcałem wówczas teatrowi wielkoksiążęcemu, którego od roku 1844 byłem „kapelmistrzem na pra- wach specjalnych". Orkiestra przyjęła mnie niezbyt ży- czliwie. Muzycy spiskowali przeciwko mnie, rozpowia- dając za moimi plecami, że nie potrafię nawet czytać partytury, udaję, że dyryguję bez nut, aby ukryć, że nie mam o nutach pojęcia. Gdy na premierze Marty Flotowa odłożyłem batutę i dyrygowałem rękami, za- częto się oburzać: cóż to za kapelmistrz, który nie po- trafi nawet trzymać batuty? Potem naturalnie zaczęto robić sobie ze mnie żarty: instrumenty głosów środko- wych fałszywie intonowały, trąbka w ogóle nie wcho- dziła, a klarnecista ćwierćnutę trzymał tak długo, jakby to była półnuta. Czy zauważy to sławny pan dyrygent, który wprawdzie z koncertami fortepianowymi obje- chał całą Europę, ale na orkiestrze nie zna się zupeł- nie? Przerywałem więc próbę, poddawałem ton klarne- ciście i wyjaśniałem spokojnie, że znam na pamię'.'; kilka dzieł i że nie ma na świecie muzyka, któremu uda- łoby się mnie oszukać. Po tygodniu współpraca z zespo- łem ułożyła się mniej więcej spokojnie. Któregoś dnia zwrócił się do mnie koncertmistrz: — Bardzo przepraszam pana, ale chciałbym powie- dzieć, że mistrz Hummel przyzwyczaił nas do silniej- szego akcentowania | i j . Nie chciałbym się naprzy- krzać, ale nasi muzycy nie dają sobie rady bez silniej- szego zaakcentowania tych temp. — Drogi panie — odpowiadam koncertmistrzowi — dyrygent w orkiestrze jest tym, czym kapitan na okrę- cie. Za pomocą batuty albo gdy mi się znudzi, samej tylko ręki, chcę wprowadzić panów w świat, o którym panowie jeszcze nie słyszeli lub może nie chcieli sły- szeć. Chcę wprowadzić panów w świat muzyki Schu- berta, Webera, Meyerbeera, Berlioza, Schumanna i Ry- szarda Wagnera. 378 W tym mniej więcej czasie trafiła mi do rąk uwer- tura do Tannhausera, który wystawiony w Dreźnie, nie cieszył się powodzeniem. Muzyka wydała mi się zna- komita. Postanowiłem zaprezentować ją w Weimarze na urodziny wielkiej księżnej Marii Pawłowny, przy- padające na 16 lutego. W tym celu wszakże należało wzmocnić orkiestrę, garstka muzyków, jakimi dyspono- wałem, nie wystarczyłaby do zrealizowania muzycznego bogactwa Tannhausera. W odpowiedzi usłyszałem: nie ma pieniędzy. Ale sprawa nie skończyła się na tym. Pewne koła dworskie zaczęły w ogóle kwestionować sens moich poczynań. Coraz częściej dochodziły mnie głosy, że pan Liszt powinien grać na fortepianie we- dług swych najlepszych umiejętności i zostawić w spo- koju teatr i orkiestrę. Niech w teatrze grane będą far- sy, niech się tam produkują iluzjoniści, treserzy psów, tancerze teatru cieni, a jeśli już publiczność bardzo pragnie posłuchać muzyki, to można zezwolić na wy- stawienie jednej-dwóch włoskich oper buffo. Wszystko inne jest po prostu niebezpieczne! Któregoś wieczoru wszedłem do winiarni hotelu „Erbprinz"; miałem się tam spotkać z kilkoma moimi muzykami. Przy sąsied- nim stoliku przemawiał szambelan von Mangold, po- zornie zwracając się do swych sąsiadów, w rzeczywi- stości jednak wszystko, co mówił, skierowane było do mnie: — Nie życzymy sobie w Weimarze głupot w stylu Tannhausera! — No cóż — powiedziałem nieprzyjaznym tonem — mam osły po prawicy i po lewicy, osły przed sobą i osły za sobą, ale wszystkie one nie potrafią zmusić mnie, abym zboczył z raz obranej drogi. W trzy dni później otrzymałem wezwanie do stawie- nia się przed sądem. — Kogo miał pan na myśli, używając hańbiącego słowa „asinus"? — Panie sędzio, użyłem tego słowa w sensie ogólnym, 379 a odnosiło się ono do wszystkich dwunożnych osłów weimarskich. — Czy znajduje pan uzasadnionym, iż pan szambe- lan von Mangold mógł waiąć te słowa do siebie? — Tak jest, istotnie. — Czy zatem jest pan skłonny prosić o wybaczenie pana szambelana von Mangolda? — Nie, nie jestem skłonny. — Czy uświadamia pan sobie, panie Liszt, że jest to jawne naruszenie spokoju i wewnętrznego porządku na dworze? — Nie przyjmuję takiej interpretacji, panie sędzio. Jestem muzykiem. A nawet, jeśli pan sędzia pozwoli, artystą. Uważam, że Tannhauser Wagnera znakomicie wzbogaci nasz program i rozszerzy horyzonty naszych słuchaczy. Tymczasem ktoś, kto nigdy nie miał do czy- nienia z podobnie skomplikowanym dziełem, pozwala sobie zarówno moją trudną pracę, jak i pełen poświę- cenia wysiłek moich muzyków określać po prostu jako głupotę. Nie ja więc winien jestem obrazy. Ja nato- miast nie żądam żadnych przeprosin. Sędzia wstał z fotela i ogłosił wyrok: — Pan Franciszek Liszt, dyrygent do specjalnych po- ruczeń dworu wielkiego księstwa sasko-weimarskiego zostaje przeze mnie skazany na zapłacenie 20 talarów grzywny, które zostaną przeznaczone na dworski fun- dusz dobroczynności. Czy przyjmuje pan wyrok? W odpowiedzi położyłem na stole 100 talarów: — Nigdy nie uchylałem się od datków na cele do- broczynne. Jak wojna, to wojna — pomyślałem i postanowiłem jak najrychlej zdobyć partyturę Tannhdusera. W tym czasie Karolina wybierała się do Drezna. Poprosiłem ją, aby podczas swej bytności w stolicy Saksonii, po- starała się; posłuchać opery Wagnera. Powiedziałem jej także, iż moje ostatnie spotkanie z Wagnerem nie było najszczęśliwsze. Najlepiej zatem, jeżeli Tannhdusera 380 wysłucha osoba pozbawiona uprzedzeń. Po powrocie Karolina nie kryła swego entuzjazmu. Dyrektor drez- deńskiego teatru Luttichau wypowiadał się o Wagnerze jako o zarozumiałym prostaku, który podbechtany przez kilku gorącokrwistych młodzieńców, nabrał przekona- nia, że jego kompozycja pod tytułem Tannhauser do- równuje dziełom Mozarta, Beethovena i Webera. Karo- lina nie dyskutowała ze starszym panem, tylko wieczo- rem usiadła w loży i wysłuchała całej opery. Następnie poprosiła autora, aby ją odwiedził. Podczas wizyty go- rąco pochwaliła jego dzieło oraz powiadomiła go o mym zamiarze wystawienia Tannhausera w teatrze weimar- skim. Wagner, uszczęśliwiony, niezwłocznie przekazał mi partyturę i cudowny list. Jego proza jest przynaj- mniej równie dobra, jak jego muzyka. Rozpoczęły się próby, ja zaś musiałem ponadto sta- czać boje o każde dodatkowe skrzypce, o każdy łokieć płótna na kulisy, o każdy gwóźdź i pudełko farby. Szambelan von Mamgold był bowiem niezmordowany w obmyślaniu intryg i utrudnianiu mi pracy na każ- dym kroku. Wreszcie nadszedł dzień premiery 16 lute- go 1849. Niestety, autor Tannhausera był nieobecny, ponieważ nie otrzymał zezwolenia na kilkudniowy ur- lop (Wagner był kapelmistrzem na dworze drezdeń- skim). Czy odnieśliśmy sukces? Trudno rzecz ujmować w tych kategoriach. Na razie była to raczej wielka pró- ba sił — dla orkiestry, dla mizernej garstki śpiewa- ków, i wreszcie dla mnie. Jednak zwyciężyliśmy. Na- sze zwycięstwo było tak głośne i jednoznaczne, że dro- bnomieszczanie, którzy w przerażeniu zawsze przyłą- czają się do triumfującej większości w obawie przed posądzeniem ich o konserwatyzm lub o ignorancję ar- tystyczną, powiększyli obóz klaszczących. Podczas dwu kolejnych przedstawień wystąpili: Tannhauser — pan Tichatschek, Elżbieta — panna Agthe, Wolfram — pan Milde, Walther — pan Schneider, Wenus — panna Hal- ler, landgraf Hermann — pan Hofer. 381 Tymczasem w niespełna trzy miesiące później, 13 ma- ja 1849, nieoczekiwanie pojawił się w „Altenburgu" Ryszard Wagner, który zagrożony aresztowaniem za udział w wałkach rewolucyjnych musiał uciekać z Dre- zna, bez żony, bez pieniędzy i bez żadnych widoków na przyszłość. M.iał paszport wystawiony na nazwisko je- najskiego profesora Adolfa Widemanna. Natychmiast zainstalowaliśmy go w hotelu ,,Erbprinz". Karolina na- der serdecznie zajęła się muzykiem, za którym rozesła- no już listy gończe. Wagner zaś przy bliższym pozna- niu okazał się wybornym gawędziarzem — potrafił łączyć w sobie patos Rienziego i dramatyczną uczuciowość Tann- hausera ze znakomitym talentem komediowym. W swych opowiadaniach raz był dzielnym żołnierzem gwardii obywatelskiej atakującym pruskiego grenadiera. Po chwili zmieniał się w bijące na trwogę dzwony drez- deńskich kościołów, by za chwilę przeistoczyć się w rannego, który pokłuty bagnetem umierał na drezdeń- skim rynku. Z jakim ogniem mówił o Bakuninie, o dzikim, niezwykłym artyście rewolucji... Wagner opo- wiedział nam również o upadku rewolucji drezdeńskiej i o swej ucieczce. Nieco przerażony, niepewny dalsze- go losu, był jednocześnie szczęśliwy, że uwolnił się od dyrektora Ltittichaua, który przypominał mu starego muła, głupiego, ślepego i głuchego, i od teatru, który po odejściu pani Schroder-Devrient stał się karykaturą prawdziwej świątyni sztuki. — Ta kobieta —. mówił o Wilhelminie Schroder- -Devrient rozczulony Wagner — nie jest już młoda ani świeża, piersi jej opadły, utyła, ale kiedy zaczyna śpie- wać, nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie jest praw- dziwa, jedyna Wenus, dla której Tannhauser poświę- cił nawet zbawienie własnej duszy. Dziwnymi drogami chadza ludzka sympatia. Moja Karolina ledwie zakochała się w Wagnerze, a już za- częła być o niego zazdrosna: — Zbyt cię odciąga od pracy. Rozbija twoje plany. 382 •ł' Zawsze tylko on, on i on! Omamił cię słowami. Za- chowujesz się przy nim jak zaczarowane dziecko... Także Wagner stał się zazdrosny o Karolinę. Jakże interesujące były teraz ich walki. Karolina cudownie mówi po francusku. Piękniej i bardziej finezyjnie niż niejedna paryżanka. Wagner tymczasem kaleczy pię- kny język Woltera, toteż prędko porzuca go i przecho- dzi na niemiecki. Przeklina Paryż, Operę, pana Meyer- beera i nędznych wydawców muzycznych, którzy kazali mu wykonywać transkrypcje na instrumenty dęte bla- szane. Wagner jest poganinem i z zachwytem mówi o antycznej Helladzie. Karolina, gorliwa katoliczka, każde słowo drezdeńskiego uciekiniera uważa za bluź- nierstwo. W najgorętszym momencie dyskusji Wagner siada do fortepianu (niestety, gra dość słabo) i spod jego niewprawnych palców płynie jakaś nowa, dziwna muzyka, która wznosi się ku niebu, opada na ziemię, po czym znów powraca do swej niebiańskiej ojczyzny. Wagner wyjaśnia, że to motyw rycerza świętego Graala . z napisanej przed rokiem nowej jego opery, zatytuło- wanej Lohengrin. Trzeba było coś postanowić w sprawie jego dalszego losu, lada chwila bowiem do Weimaru mogły nadejść ścigające go listy gończe. Karolina uważała, że należy zwrócić się o pomoc do naszej protektorki, wielkiej księżnej Marii Pawłowny, której tytuł ten przysługuje nie tylko z urodzenia, ale także za szlachetność duszy. Prezentacja odbyła się na zamku Wartburg w Eise- nach, dokąd wielka księżna udała się rzekomo dla obej- rzenia zamku. W wyniku audiencji Wagner uzyskał obietnicę, iż w razie nadejścia listów gończych otrzyma ostrzeżenie, tymczasem więc może ukrywać się w willi „Altenburg". Wielka księżna dotrzymała słowa. W po- rę ostrzeżony, w przebraniu, zaopatrzony na drogę w pieniądze i odpowiedni paszport, Wagner natychmiast wyruszył w stronę Szwajcarii. Odprowadziłem go aż do Eisenach. Przy pożegnaniu był niezwykle wzruszony: 383 — Bardzo cię kocham, mój święty Franciszku, to ostatnie bowiem ziarenko wiary, jaka mi jeszcze pozo- stała, zawdzięczam tylko i wyłącznie tobie. Za wszyst- kie moje cierpienia i rozczarowania otrzymałem zadość- uczynienie: znalazłem człowieka, jednego jedynego, któ- ry jeszcze we mnie wierzy... Potem znowu wdrapał się do powozu i przez długi czas wychylony z okna machał do mnie ręką. Serce ściskało mi się z żalu. Ten człowiek — pomyślałem — który na fortepianie w willi „Altenburg" powołał do życia tak przedziwnie mieniące się, srebrzyste dźwięki, to prorok nowego rozdziału muzyki, a w każdym ra- zie mógłby nim być, gdyby nie musiał teraz wyruszać w owo straszne nieznane. Będzie nim, jeśli na swej drodze nie napotka nikogo, kto mógłby wycelować weń nabity karabin... Schober siedział zasłuchany w słowa Franciszka. Wre- szcie odezwał się przyciszonym głosem: — Jaka szkoda, że nie opisuje pan wszystkich tych przeżyć. Franciszek podszedł do biurka, na którym leżały kar- ty papieru pokryte nutami. — Chciałbym, aby pozostały po minie te znaki nuto- we, .moja muzyka. — Podniósł wzrok na Schobera: — Mam nadzieję, że nie poczyta mi pan tego za nieskrom- ność, jeśli powiem: wystarczy mi owa odrobina szcze- rego złota, która się w nich ukrywa. Joachim Raff i młody pielgrzym W czerwcu 1849 odwiedził „Altenburg" pewien mło- dy student z Lipska, który z niejaką dumą oświadczył portierowi: — Jestem współpracownikiem „Abendpost". Muszę rozmawiać z mistrzem —ii dla lepszego wrażenia do- dał — koniecznie! Portier, który już od dawna przywykł do pełnych za- pału młodych ludzi informujących go, że natychmiast w nadzwyczaj pilnej sprawie muszą rozmawiać z panem Lisztem, i tym razem nie okazał zainteresowania: — Pana Liszta nie ma w domu, panie irównież wyje- chały, ale jeżeli to takie pilne, proszę zwrócić się do pana sekretarza Raf f a. Student-dzienmikarz już pędził po schodach na górę, a w chwilę później stanął przed Joachimem Raffem. Pan sekretarz, choć od dłuższego czasu jadał regularnie, nosił też dzięki staraniom Liszta przyzwoite ubranie i choć dokonało się w jego życiu wiele pomyślnych zmian, .pozostawał stale tym samym chudym, kościstym młodzieńcem, którego wygląd przypominał raczej du- chownego ewangelickiego niż romantycznego kompozy- tora. — Co pana sprowadza, młody przyjacielu? Raff dokładniej przyjrzał się gościowi. Stwierdził, że młody człowiek liczy sobie nie więcej niż szesnaście- -siedemnaście lat, w jego wyrazie twarzy jest jakiś twardy, pruski rys, że nieustannie mruga oczami, jak- by raziło go światło, prawdopodobnie jednak powoduje to zbytnia nerwowość młodzieńca, o tym samym świad- czą zresztą także gorączkowe czerwone plamy na jego twarzy. Raff zauważył nadzwyczaj delikatne, prawdzi- wie arystokratyczne dłonie i kształtne usta. Gość naj- wyraźniej był bardzo przejęty, mówił dość chaotycznie, niekiedy głos mu się załamywał, chwilami nawet jąkał się. Reasumując, sekretarz Raff uznał, iż jest to entu- zjasta w najlepszym wydaniu, ocierający się już o gra- nicę szaleństwa, po czym głośno zapytał: — Co pana sprowadza, młody przyjacielu? — Chciałbym poznać mistrza. Piszę artykuł dla lip- skiej „Abendpost" o odrodzeniu się weimarskiego życia muzycznego. 25 — W blasku stawy 335 — Mistrz, niestety, jest chwilowo nieobecny w Wei- marze, ale ja chętnie podejmę się roli gospodarza, opro- wadzę pana po domu, powiem kilka słów o rezydencji Liszta, o „Altenburgu" i o płynącym tu życiu. Raf f puścił młodzieńca przodem, zeszli po schodach na parter i skierowali się w stronę dużego salonu. — Tu właśnie — wyjaśnił Raff — odbywają się tafe zwane męskie spotkania. Zapewne interesuje pana, kto bywał w tym salonie w ciągu ostatnich miesięcy. Otóż wielokrotnie gościł tu kompozytor i kapelmistrz Ry- szard Wagner, a także znakomity pisarz Hoffmann von Fallersieben. Do stałych bywalców należą zaprzyjaźnie- ni z mistrzem malarze Cornelius i Bonaventura Genelli, znakomity architekt Schadow, reżyser Genast oraz pan Milde, ulubiony śpiewak pana Liszta. W salonie — jak pan widzi — znajduje się wiedeński fortepian i pulpi- ty dla kwartetu smyczkowego. Nie ma tygodnia, abyś- my nie mieli okazji zachwycić się muzyką kameralną, której spiritus rector jest sam mistrz. Rysunki wiszące na ścianach — sceny z dramatu Edyp oraz szkic kur- tyny teatralnej — to prezent od Genellego. Tamte zaś kolorowe amoretty otrzymaliśmy od przyjaciółki Goe- thego, pani Bettiny von Arnim. Niech pan przeczyta napis: „Niech żyje Liszt!" — Sąsiednia sala — na poważnej twarzy Raffa poja- wił się jakby niewyraźny błysk humoru — to zbrojow- nia mistrza. Zebraną tu broń: szable, szpady, sztylety i różne inne śmiercionośne przedmioty, pochodzące z Europy, Afryki, Azji, a nawet Ameryki, ofiarowali mistrzowi jego wielbiciele. Ten wojenny obraz łagodzą znajdujące się w serwantce przybory do palenia ze wszystkich stron świata: fajki, ustniki, bursztynowe cy- garniczki, a także serwis do kawy, prezent sułtana. Na .ścianie, jak pan widzi, wisi tylko jeden jedyny portret; .przedstawia on księcia Feliksa Lichnowskiego. Książa, dla którego w życiu wszystko było zabawą: kobiety, 386 (pieniądze, kariera i polityka, zapłacił w końcu tragicz- ną cenę za swą wielką grę. Pojechał jako przedstawi- ciel Zgromadzenia Narodowego do Frankfurtu l tam w trakcie ulicznych zamieszek został zabity... — Na pierwszym piętrze — ciągnął Raff — znajdują się apartamenty księżnej. Przejdziemy więc od razu do dużego salonu muzycznego, w którym stoi piękny forte- pian firarda, obok niego zaś ten oto potwór muzyczny. Produkt firmy Alexandre et Fils, łączy w sobie forte- pian i organy. Ma trzy manuały, szesnaście registrów i organowy system pedałów. Pasją mistrza zawsze były organy, ten instrument zastępuje mu je w pewien spo- sób. Tam pod oknem stoi szpinet Mozarta. A teraz, dro- igi przyjacielu, przejdziemy do sąsiedniej sali bibliotecz- nej. Niech pan rzuci okiem na półki. Liszta interesuje wszystko: literatura i ekonomia, filozofia i historia, ży- cie starożytnych ludów i fantasmagorie przyszłości, poeci włoscy i prozaicy francuscy: od Woltera do Saint- -Simona. Na tych półkach znajdzie pan Goethego, Kan- ta, Hegla, Schellinga, ale także Amerykanów, którzy pi- iszą dzieła o polowaniach na bizony. I naturalnie mnó- stwo partytur: od dzieł sławnych niegdyś, a dziś za- pomnianych mistrzów Orlanda di Lasso do Scarlattiego, •po takich, których jeszcze nikt nie zna: od mej skrom- nej osoby poczynając, a na Ryszardzie Wagnerze koń- cząc. A teraz niech pan z odpowiednim nabożeństwem .podejdzie do wielkiego fortepianu Broadwooda: był to ostatni instrument, którego dotknęła ręka Beethovena... Poświęćmy teraz kilka minut 'niewielkiemu gabineciko- wi przy sali bibliotecznej; tu znajduje się muzeum Lisz- ta. Wszystkie te rysunki, plakiety, rzeźby, obrazy przed- stawiają mistrza w różnych okresach jego życia, Tu wi- dzi pan chłopca, którego czoło ucałował Beethoven, tu Liszt —, wielki czarodziej Paryża, którego Scheffer przedstawił jako króla-maga, tu popiersie Liszta dłuta Bartoliniego, medaliony Schwandthallera i Rietschela, te* 387 a także ordery, dyplomy honorowe i odznaczenia z róż- nych krajów. Wśród ofiarodawców są królowie, dostoj- nicy Kościoła, książęta, burmistrzowie, rektorzy uniwer- sytetów i piękne damy, które sprawiły radość artyście wierszem, robótką i innymi uroczymi drobiazgami. Tu, w serwantce, uikryte są największe skarby mistrza: rę- kopisy Bacha, Haydna, Mozarta i Beethovena. Policzki młodzieńca płonęły z podniecenia, gdy drżą- cym głosem pytał: — A gdzie mistrz pracuje? Gdzie znajduje się ów święty azyl, w którym odnajduje samego siebie, odgro- dzony od wiecznego niepokoju świata? Raff ujął młodego człowieka pod ramię i nieco wzru- szony jego entuzjazmem odpowiedział: — Pokażę panu ten azyl, choć otrzymałem kategory- czne polecenie, aby strzec go przed oczyma ciekawych turystów. Pan jednak — Raff spojrzał na młodzieńca życzliwie — pan nie jest turystą? — Ja miałbym być turystą? Ja? — wykrzyknął z uniesieniem młodzieniec. — Przyszedłem tu jak mu- zułmanin do świętej Mekki! Jak pielgrzym do Ziemi Obiecanej! Dziś całe Młode Niemcy obracają wzrok na Weimar: tu stał się cud! Przyszedł z obcej ziemi czarodziej i przetoczył świeżą krew do wykrwiawionych ran niemieckiego olbrzyma. Przepraszam pana za moje zdenerwowanie, ale błagam, niech mi pan pokaże azyl mistrza! W bocznym skrzydle willi na drugim piętrze znajdo- wały się trzy pokoje zajmowane przez Liszta. Najwięk- szy, kwadratowy, z oknami wychodzącymi na ogród no- sił nazwę „błękitnego pokoju" — tu właśnie mieściła się pracownia. Ściany pokoju pokrywała błękitna tape- ta w delikatny złocisty rzucik. W oknach wisiały nie- biesko-białe firanki, całe zaś urządzenie pokoju stano- wiły: brzozowy fortepian Boisselora, pulpit do pisania, klepsydra, niewielki stoliczek i kilka foteli pokrytych zwykłym perkalem w róże. Na ścianie jeden tylko ob- raz: Melancholia, drzeworyt Albrechta Diirera, stary sztych przedstawiający świętego Franciszka a Paulo kroczącego po falach stał na biurku. — To wszystko, drogi przyjacielu. Jak pan widzi jest tu jeszcze jeden pulpit: tu czasem pracuje księżna. Mały żelazny piecyk, w którym niejednokrotnie pali sam mistrz, nie cierpi bowiem, aby przeszkadzano mu w pracy. Czy chce pan zobaczyć również sypialnię? Znaj- duje się tu, za tymi wytapetowanymi drzwiami. Nie tak pewnie wyobrażał pan sobie sypialnię księcia arty- stów. Przypomina raczej celę zakonnika: żelazne łóżko, krzyż na ścianie, przybory do mycia i porozrzucane na podłodze książki i nuty. — Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale co znajduje się za tymi drugimi drzwiami? — zapytał młodzieniec. Raff zamyślił się na chwilę, po czym odrzekł: — No cóż, sam pan zobaczy... Obite tapetą drzwi otworzyły się bezgłośnie i dwaj mężczyźni bez słowa stanęli na progu. W pokoiku przy- pominającym raczej niewielką wnękę znajdowały się jedynie dwa klęczniki, na biało tynkowanych ścianach wisiał krucyfiks i obraz Matki Boskiej. Raff cichutko zamknął drzwi. — To jest pokój modlitwy... Młodzieniec zaczerwienił się jeszcze bardziej: — Po co mistrzowi ta przestarzała religia, skoro od- nalazł nową: religię sztuki i czystej myśli? Raff położył rękę na ramieniu buntowniczo wymachu- jącego młodzieńca: — To już wyłącznie sprawa jego sumienia, drogi przyjacielu... — Nad czym mistrz obecnie pracuje? Raff wyciągnął z szuflady kilka zapisanych kart i po- łożył je na pulpicie: — Mistrz pisze wielkie studium o sztuce dyrygowa- nia. Główne myśli już mi przedyktował. Interesuje to pana? Rumieniec pokrył nie tylko twarz, ale i szyję mło- dzieńca: — O mój Boże, przecież ja właśnie dlatego przyje- chałem... Jak pan może o to pytać? Raff podał gościowi karty pokryte starannym pismem. Wypisane było na nich kilkanaście punktów: 1. Zadaniem dyrygenta nie może być wyłącznie pod- dawanie taktu. Na nim spoczywa największe zadanie sztuki wykonawczej — kazać zakwitnąć myślom muzy- cznym. 2. Styl — pojęcie abstrakcyjne. Zadaniem dyrygenta jest uczynić ze stylu żywą, rzeczywistą sztukę. 3. Styl — epoka ludzkości. Ale zadaniem dyrygenta jest nie tylko ożywienie owej epoki, lecz również od- nalezienie osobowości artysty, owej cudownej kropli ducha, która odzwierciedla cały ocean tej epoki histo- rycznej. 4. Dyrygencie, nie bądź egoistą. Nie zakochuj się we własnym głosie, w swych muzycznych oracjach... Jeżeli nie wyleczysz się z tej choroby — upodobnisz się do mówców, którzy w cudownych oracjach plotą głupstwa. 5. Ten, kto zna tylko nuty — jest rzemieślnikiem, a nie dyrygentem. Artysto, szukaj tego, co kryje się za znakami nutowymi. 6. Artysta-wykonawca może wstąpić do wyższej sfery świata ducha, jeżeli sam postara się być twórcą, a mar- twą literę przekształci w żywą muzykę. 7. Blask wirtuozerii pożądany jest tylko wtedy, gdy przypomina wpadający przez okno promień słońca, któ- ry ożywia bogate kolory malowidła. Bez światła nawet arcydzieło Tycjana zniknie w ciemności. Bez twórczej wirtuozerii kurz pokryje nawet najcudowniejsze party- tury. 8. Nie jesteśmy pasywnymi sługami kompozytorów. Oddech i bicie serca wykonawcy łączy się w jedno z od- dechem i biciem serca twórcy. 9. Nie traćmy sprzed oczu przykładu malarza. Jeżeli tylko kopiuje naturę — jest partaczem. Jeżeli użycza obrazowi swej duszy — jest artystą. Jeżeli muzyk tylko naśladuje dźwiękiem znak nutowy i nie łączy go ze swym własnym życiem — pozostanie kopistą. I jeszcze jedno porównanie: ten, kto maluje tylko chłodne linie konturowe, zapomina o wszystkim, co mieści się we-ł wnątrz konturu — o sercu, żyłach, mięśniach, nerwach i naturalnie o uczuciach, pasjach, wierze i miłości. Prawdziwemu malarzowi nie wystarczą kontury. Praw- dziwemu muzykowi nie wystarczą znaki nutowe. Musi szukać serca, człowieka. 10. Odrzućmy wszelkie wymyślone a priori teorie: wszystko wypływa z muzyki, z arcydzieł, z przeżytej i urzeczywistnionej muzyki. 11. Utrzymaj kontakt z olbrzymami minionych, wie- ków. Ale ani na chwilę nie zapominaj o najnowszej, najbardziej dzisiejszej rzeczywistości. 12. Dźwięk, ton — to najcudowniejsze części składo- we mowy muzycznej. One również nie rodzą się z wy- dumanej teorii. Uważaj, artysto: prawdziwy, godny dźwięk rodzi się z głębokiego zrozumienia dzieła. 13. Naucz się czytać z nut. Staranne przygotowanie jest bardzo ważne. Ale trzeba również nauczyć się uchwycić istotę dzieła od pierwszego spojrzenia, bez względu na to, czy zapisane jest w dwu-, cztero-, czy dwudziestorzędowym porządku partyturowym. 14. Wielcy mistrzowie zawsze spieszą nam na pomoc, w każdej dziedzinie sztuki. Michał Anioł czy Durer, Rousseau czy Schlegel bywają czasem bliżsi muzyce niż profesorskie wyjaśnienia. 15. Rubato! To niezwykłe zjawisko sztuki wykonaw- czej. Spójrz przyjacielu za okno. Wiatr wstrząsa drze- wami: poruszają się wszystkie liście. Ale pień i wiel- kie gałęzie pozostają nieruchome. Podobnie jest z praw- dziwym rubatem. Pień rytmu pozostaje nieruchomy. Drobne listki, gałązki i pędy mogą swobodnie podda- wać się wichrowi pasji wykonawczej. 16. Nigdy nie mów: „To można zagrać tylko tak..." Bądź skromny: „Można to również tak zrobić". 17. Jeżeli uczysz — pozostaw swym uczniom jak naj- większą swobodę. Tę szczególną swobodę, która każe nowicjuszowi dążyć do doskonałości. Nauczanie i ucze- nie się — to nabożeństwo. Wolno się na nim zjawić tylko w czystym ubraniu i z czystą wiedzą. Zapadł już wieczór, gdy Franciszek powrócił do do- mu. Odwiózł księżnę i Magne do kąpieliska Eilsen. Młody człowiek o czerwonych policzkach był jednak uparty. Zaczekał na mistrza. Tylko po to, by wyznać mu, iż jest zachwycony Weimarem, nowym kierunkiem muzycznym i samym Franciszkiem Lisztem. I aby swą wilgotną i gorącą dłonią uścisnąć rękę mistrza. -»- Moje nazwisko Hans von Bulow. Laszló Teleki O, Europo, cisza wszędzie, Nie słychać buntowniczych salw... 2eś cnót wolności nie broniła, Ze wstydu za to się dziś spal. Tchórzliwe ludy nas odbiegły, Któż Węgrom da pomocną dłoń? Okuto ludów korne ręce, W prawicy tylko naszej broń.' (S&ndor Petófi — O, Europo...) Franciszkowi od pierwszej chwili twarz gościa wy- daje się jakby znajoma. Dopiero jednak, gdy gość pod- chodzi bliżej, a jego usta rozciągają się w szerokim, szczerym uśmiechu, Franciszek wykrzykuje uradowany: Teleki... Sandor Teleki! ' Przekład Artura Międzyrzecklego. 392 Gość kiwa głową: — Rzeczywiście jesteśmy spokrewinieni. Nazywam się Laszló Teleki... Franciszek uważnie przygląda się gościowi — znacz- nie szczuplejszy od atletycznie zbudowanego Sandora, ramiona ma węższe, dłonie zaś bledsze i bardziej deli- katne. — Co pana do mnie sprowadza, panie hrabio? Z wewnętrznej kieszeni czarnego eleganckiego fraka gość wyjął złożony dokument i podał go Franciszkowi. — Republikański rząd węgierski wydelegował mnie do Paryża na stanowisko ambasadora nadzwyczajnego — powiedział ze smutnym uśmiechem. — Przyjechałem do pana zgodnie z radą Sandora, licząc, iż zechce mi pan dać kilka listów polecających do członków rządu fran- cuskiego. — Naturalnie, naturalnie — pokiwał Franciszek gło- wą. — Ale niech mi pan powie, na co może liczyć w Paryżu nadzwyczajny ambasador Węgier? We Francji także zmęczonej rewolucją, walkami politycznymi, a co najważniejsze: nędzą. — Rewolucja węgierska upadła. Parlament, który ze- brał się w Debreczynie, zdetronizował Habsburgów. Wówczas kamaryla wiedeńska, powołując się na zawią- zane przeciw Napoleonowi Święte Przymierze, zwróci- ła się o pomoc do cara. Paskiewicz, kat Warszawy, na czele dwustutysięcznej armii ruszył na Węgry. Wiedeń zmobilizował dwieście tysięcy żołnierzy i wystawił ty- siąc dwieście baterii. My mamy łącznie sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi i sto armat, wliczając w to również wszystkie stare moździerze. Po jednej stronie powstań- cy, ochotnicy, po drugiej wyćwiczone i zahartowane w bojach wojsko. Tu nędza, tam zaś znakomite wyposaże- nienie w żywność, broń i amunicję. Zdecydowanej, jed- nolitej woli poskromienia buntowników przeciwstawio- na jest niezgoda wewnętrzna i kłótnie świeżo powstałe- go republikańskiego rządu. 393 Franciszek powstał zza stołu i przechadzał się tam i z powrotem po skrzypiącej podłodze niebieskiego sa- lonu: — Ale jakie jest wyjście? Czy w ogóle można mieć jeszcze jakąś nadzieję?! Teleki długo nie odpowiadał, wreszcie wstał, pod- szedł do gospodarza i położył mu na ramieniu swą de- likatną, białą rękę: — Nie ma żadnej nadziei. Każdy trzeźwy, rozsądny polityk powiedziałby, że nie ma nadziei. Ale nasza wal- ka o wolność stała się zaprzeczeniem wszelkich trzeź- wych ocen. Cepami rozbiliśmy doborową gwardię ce- sarską. Z ustawionymi na sztorc kosami zajęliśmy sta- nowiska artyleryjskie Schlicka. Bem niezmordowanie krążył po całym Siedmiogrodzie i powtórzył się biblij- ny cud zwycięstwa Dawida uzbrojonego jedynie w pro- cę nad Goliatem. Na jedno słowo Kossutha w Kecske- met, w Cegled, w Peszcie, w Szeged, w Debreczynie tworzyły się armie powstańców. I teraz wierzymy w cud; wierzymy, że sumienie Europy odezwie się. Franciszek nie chciał rozpatrywać politycznych aspek- tów misji Telekiego. Zadał tylko kilka konkretnych py- tań: — Jak pan się tu dostał? Jaką drogą? Z jakimi do- kumentami? Przecież musiał pan przedzierać się przez blokadę austriacką! Teleki zmęczony przymknął oczy: — Droga była ciężka i pełna niebezpieczeństw. Woj- sko cesarskie albo uznaje paszport i przepuszcza jadą- cego, albo rozstrzeliwuje go. Nieważne, w każdym razie przedostałem się. I trudno to nawet porównywać z pra- wdziwym bohaterstwem zwykłych prostych ludzi wal- czących tam, na Węgrzech. Franciszek usiadł przy biurku, a po jakimś czasie wręczył Telekiemu pakiet listów: — Niech pan wykorzysta te listy na własny pożytek rzeczywiście nastąpił. Nie mam innych pragnień. Niech pan odszuka moją niegdysiejszą towarzyszkę życia, hra- binę Marię cTAgoult. Czekają pana bardzo ciekłe dni i lata, drogi hrabio. Będzie pan potrzebował przyjaciół. Maria jest matką moich trojga dzieci. Napisałem do niej, ale niech pan zwróci się do niej i poprosi o to .swoimi słowami. Wiele żądałem i wiele otrzymałem od niej w ciągu całego mojego życia. Teraz napisałem do niej i wyraziłem jeszcze ostatnią prośbę, aby poruszy- ła Paryż w interesie pana i tych, których jest pan przedstawicielem. W interesie mojej biednej, nieszczę- śliwej ojczyzny... Heinrich Heine Oczekiwany cud nie nastąpił. W czerwcu 1849 armia generała Paskiewicza zalała Siedmiogród i jedyny triumfujący dotąd wódz — Józef Bem — przegrał de- cydującą bitwę pod Segesvar. Wschodząca gwiazda po- ezji wieku — Sandor Petofi — zginął podczas masakry, którą zakończyła się przegrana bitwa. W sierpniu Kos- suth uszedł w stronę Orsovej, a generał Gorgey pod- dał się na polach pod Vilagos. Franciszek nie miał już odwagi otwierać gazet: w zwyciężonym kraju władzę przejął Haynau. Pierwsze ofiary terroru wojskowego: rozstrzelanie niedobitków legionu polskiego. Generał Damjanich i jego sztab zostali skazani na śmierć przez powieszenie. Następuje masowa emigracja węgierska do Turcji. Może w tych samych miejscach słuchają szumu Morza Marmara co niegdyś wygnani na zawsze przyjaciele księcia Rakoczego? Franciszek gorączkowo pracuje. Rozpoczyna coraz to nowe kompozycje: czuje w sobie siłę do stworzenia wielkiego dzieła, muzyki płonącej niczym ogień i woła- jącej głośno na cały świat: pomocy, gdzieś skazano na śmierć kraj, naród! Wkrótce jednak dochodzi go cios, od którego zamie- ra nie tylko jego kreśląca nuty ręka, ale również ser- ce. Heine ogłasza morderczą satyrę W październiku 1849, boleśniejszą niż cios sztyletu. Blandyna Kochany Ojcze, piszę do Ojca, aby życzyć Mu szczęśliwego Nowego Roku i mam nadzieję, że Bóg Ojcu błogo- sławi i obdarza dobrym zdrowiem... Zegnam drogiego Ojca i całuję z całe- go serca. Kochająca córka Blandyna Dzieci odzywają się coraz częściej. Zazwyczaj pisze Blandyna, najstarsza córka, która opiekuje się Cosimą i Danielem. Jej listy pełne są wiadomości o postępach w nauce i o dziecinnych buntach. Bo dzieci zawsze się buntują — przeciw podręcznikowi lub przeciw babci, przeciw nauczycielowi muzyki lub rozkładowi zajęć, przeciw nauce łaciny lub w ogóle przeciw całemu świa- tu, życiu i dorosłym. Franciszek mimo własnych stra- pień — satyra Heinego zadała mu najdotkliwszą ranę, jaką w ciągu całego życia otrzymał — z uwagą czyta listy dzieci, odpowiada na wszystkie ich pytania, prze- świadczony, że od jego cierpliwości, od jego poczucia sprawiedliwości i opanowania zależy, czy jego dzieci będą umiały poradzić sobie w życiu, czy też bezradne i zagubione zginą jak tyle innych nieszczęsnych ma- leństw wychowywanych bez rodziców, bez prawdziwej opieki. Z uwagą więc czyta każdy list: „Drogi Ojcze! Wdowa po generale Petit — który był ostatnim, bo- haterskim i wiernym żołnierzem Napoleona i w roku 1814 dowodził weteranami spod Fontainebleau — i Ma- dame Haton są dla nas bardzo, bardzo miłe. Wiele się od nich nauczyłyśmy, drogi Ojcze... Mme i Mile Ber- nard również sq bardzo dystyngowanymi damami i bar- dzo je lubię. Gram teraz fantazję Mojżesz Thalberga i często słucham wykładów Urania Fontany, który po- wróciwszy z Ameryki, udziela nam. lekcji śpiewu. Wie- le skorzystałyśmy również od Mile Maure: przechodzi- my z nią najważniejsze rozdziały historii i literatury. Niedawno analizowałyśmy Homera, tragików greckich i zdobyłyśmy pewne pojęcie o klasykach łacińskich. Mile Kautz zadała mi teraz fantazję z Hugonotów Thal- berga i pewien utwór, który napisał drogi Ojciec, a któ- ry przekracza jeszcze niestety moje skromne siły. Mile Laurę wprowadziła nas niedawno w filozofię Kartezju- sza, mówiąc, że jest on najwybitniejszym reprezentan- tem ducha filozofii francuskiej i czystości pojęć. «Je pen- se donc je suis!» czyli: «Myślę, więc jestem!...» To wiel- ka idea, drogi Ojcze. Zajmuje mnie ona nieustannie od kilku tygodni. Oprócz tego studiujemy czasy Ludwika XIV. Bardzo mi się podobają mowy pogrzebowe Bos- sueta. Kilka dni spędziłyśmy u babci, która była dla nas bardzo dobra. Babcia troszczy się tylko o to, by sprawiać nam przyjemności. Z radością stwierdziłam, drogi Ojcze, że Daniel jest bardzo dobrym chłopcem i obdarzonym wybitną inteligencją. P.S. Drogi Ojcze, obecnie rozpoczęłyśmy lekcje rysun- ku. Mamy dwóch nauczycieli: profesor Gallimart uczy nas portretu, zaś M. Vanderbusch — pejzażu. Jeszcze jedno post scriptum: pan Baudet wprowadza nas na wyższy poziom nauki łaciny. Moja ostatnia lek- tura: Quintilianus. Mile Ducodray i jej siostrzenica, 397 Mme de St. Mars, muzykują razem z nami. To bardzo ciekawe, że obie damy nie mają ochoty konwersować z nami po francusku i zmuszone jesteśmy rozmawiać z nimi po angielsku. Zajmuję się bardzo ciekawymi utworami, gram teraz między innymi Sonatą d-moll Karola Marii Webera. Moje lektury są również niezwy- kle rozwijające: Thiersa Rewolucja i Monteskiusza Wielkość i upadek Rzymu. Szczerze podziwiam cesarzy starożytnego Rzymu. I wiele dyskutuję z Cosimą, która zachwyca się Grekami. Poza tym sprzeczamy się rów- nież na temat dramatu francuskiego: ja przepadam za Corneillem, Cosimą zaś za Racinem. Wiele chodzimy na koncerty, drogi Ojcze, i naturalnie do Opery. Nie- dawno słyszałyśmy Córkę pułku. Mme Sontag śpiewała wprost cudownie. Bilety przyniósł nam dobry, kocha- ny Belloni, pamiętał o nas również przy okazji koncer- tu pana Berlioza i Lacombe'a. Belloni odwiedza nas często i nie da się opisać, jaki jest kochany. Również dzięki niemu dostałyśmy się na koncert panów Reinec- kego i Konigslowa. Pan Reinecke grał utwory Chopina i fantazję Ojca z Łucji z Lammermooru zupełnie wdzię- cznie. Poza tym gramy na loterii. Założyłyśmy towa- rzystwo, wspólnie wpłacamy cenę biletu loteryjnego i jeżeli wygramy — sprawiedliwie rozdzielamy pomię- dzy siebie wygraną. Babcia zezwoliła nam na grę, po- nieważ jest to loteria na cel dobroczynny — dochód z niej przeznaczony będzie na wysłanie pięciu tysięcy bezrobotnych robotników do Kalifornii". Miłe są listy dziecięce. Ale dzieci sprawiają mu nie- mal tyle samo kłopotu, co muzyczne życie Weimaru. Dzieci powoli wyrastają ze szkół, w których się uczyły, Franciszek musi zatroszczyć się więc o nowych nauczy- cieli i nowe metody nauczania. Niezwykle uparty, gdy ktoś pragnie go do czegośzmusić, łatwo daje się prze- konać, gdy robi się to łagodnie i z miłością. Tak wła- śnie, jak robi to księżna Karolina. Idąc za jej radą, 398 Franciszek oddał córki pod opiekę Madame Petersi. — Pani Petersi była jedyną nauczycielką, która umia- ła ze mną postępować — powiada Karolina. Zapominają jednak oboje, że od tamtej pory minęło już trochę czasu, a pani Petersi, która znakomicie da- wała sobie radę w Woronińcach, już nieco się postarza- ła. Wszystko jedno, pomysł Karoliny Franciszek prze- kazuje swej matce, której zadaniem jest dopilnować je- go wykonania. Dziewczęta buntują się, Blandyna do- staje nawet ,,dorosłych" napadów złości. Franciszek po- zostaje jednak nieugięty. Odnosi wrażenie, że za bun- tem dziewcząt stoi Maria d'Agoult. I z tym jednym nie potrafi się pogodzić. Dla dzieci nie żałuje pieniędzy, nie przyjmuje też żadnej formy wdzięczności, nawet podziękowania. Ma tylko jedno życzenie: aby Maria nie mieszała się do spraw wychowania dzieci. Maria, która w swej powieści opisała go jako nikczemną ma- rionetkę pozbawioną woli i inwencji, ginącą, gdy prze- staje nią kierować wyższa inteligencja kobieca. Niech więc ta kobieta nie ma wpływu na życie jego dzieci. Franciszek przyzywa matkę do Weimaru i Anna rze- czywiście przyjeżdża. Pozostała tą samą skromną, gospo- darną, prowincjonalną mieszczką, którą nawet lata spę- dzone w Paryżu nie potrafiły zmienić. Ale w spojrze- niu staruszki, w jej zachowaniu, w jej łagodnym, lecz pełnym godności sposobie bycia jest coś, co wzbudza najwyższy szacunek. Nawet Karolina schyla przed nią głowę. Służba zaś tytułuje Annę ,,jaśnie pnni starsza". Anna nie godzi się być przedstawiona ani wielkiej księżnej, ani następcy tronu i jego małżonce, ani w ogóle żadnej dostojnej osobistości, które codziennie przewijają się przez „Altenbiirg". Przesiaduje w „błękit- nym pokoju", w milczeniu obserwuje biegnące po pa- . pierze nutowym pióro Franciszka, a potem wychodzi do ogrodu na spacer. Po południu, gdy Karolina udaje się do swego apartamentu na krótki odpoczynek, Anna zostaje z synem: 399 — Blandyna jest tak samo pełna skrajności, jak ty w młodym wieku, synku. Cosima zaś jest małomówna i nieodgadniona. Myślę, że jest również mądrzejsza, Gdy sprzeczają się o coś, Blandyna krzyczy, Cosima zaś cicho, lecz uparcie obstaje przy swojej racji. I zawsze ona wychodzi ze sprzeczki zwycięsko. Zawsze. Bez wy- jątku. Daniel to prawdziwy anioł. Sama dobroć. Bar- dzo się o niego boję. Kto się nim zajmie, kiedy mnie zabraknie? — Ja, mamo — odpowiada cicho Franciszek. — Nie, to niemożliwe synu! Jesteś hojny. A nawet więcej niż hojny. Jesteś lekkomyślny... Ale roztrwonić możesz tylko pieniądze; życia, twojego czasu, zmarno- wać nie możesz. Widzę, jak wiele pracujesz. Każdego ranka idę na mszę, ale ty zawsze wstajesz wcześniej niż ja i gdy wychodzę do kościoła, widzę, że już sie- dzisz przy oknie i pracujesz. Przed południem masz próby, po południu uczysz, potem koncert w domu albo na dworze, albo u przyjaciół, albo w teatrze. A i w no- cy długo pali się u ciebie lampa. Twój czas, synku, wyliczony jest co do minuty. Nie wolno ci tego czasu roztrwonić ani zmarnować. — Co mama sądzi o pani Petersi? — To bardzo dobra i uczciwa dama, ale i wobec niej czas nie był obojętny. A teraz rozchorowała się l uczniów przejęła jej siostrzenica. — Czy powinienem zmienić decyzję? — Nie, synku. Nie chciałabym, żeby dzieci uważały cię za nieomylnego, ale też nie chciałabym, by złapały cię na niepewności. Tak zdecydowałeś i tak musi być dobrze. Nie mówmy o tym więcej. Wkrótce zaczęły się kłopoty. Na krętych schodach „Altenburga" matka złamała nogę. Z niezwykłą cierpli- wością znosiła tę próbę, ale trudno jej było ukryć ból. Magne rozchorowała się na tyfus. Karolina zaś zapadła na nieznaną chorobę stawów i żadne lekarstwo nie 400 przynosiło jej ulgi w cierpieniach. W teatrze także za- częło się dziać niedobrze. Intendent Ziegesaar, tłuma- cząc się chorobą oczu, ustąpił ze swego stanowiska. Za- chodziła obawa, że z takim trudem postawiony na wy- sokim poziomie teatr znów spadnie do swej dawnej ro- li prowincjonalnej sceny. Karolina i Magne przeniosły się do Eilsen, Franciszek pozostał w Weimarze i stale podróżował pomiędzy obiema rezydencjami. Ponadto komponował, uczył, prowadził orkiestrę, kierował teatrem i coraz częściej musiał stawiać czoła weimar- skim świętoszkom, którzy z rosnącą dezaprobatą pa- trzyli na „wolny związek" Franciszka i Karoliny. Mu- siał wreszcie znaleźć czas i chwilę spokoju na listy do Blandyny, w których należało formułować myśli jasno i wyraźnie, aby córka nie miała wątpliwości, co sądzi ojciec o stylu jej listu, o błędach ortograficznych, o czy- stości sformułowań, o sonacie Webera, o Kartezjuszu i w ogóle o wszystkim. Tylko od niego bowiem zale- żała przyszłość jego dzieci i to, czy będą umiały znaleźć swoje miejsce w życiu, czy też zagubią się na krętych drogach świata. „Funerailles" Atak Heinego pogłębił dręczący go' od jakiegoś cza- su niepokój: może właśnie tak powinno się było stać... Może obu gwiazdom — Sandora Petofiego i Franciszka Liszta — pisane jest zgasnąć jednocześnie? Na szczęście ma przy sobie Karolinę. — Pisz, pisz, to największe twoje zadanie. W twojej muzyce ożyją Węgry, tak jak zaanektowana przez za- borców Polska żyje w nutach Chopina. Franciszek pracuje więc. Komponuje Prometeusza, poemat symfoniczny o bohaterze, który wykradł bogom ogień, aby rozświetlić ciemności, w jakich żyła dotąd ludzkość. Myśli o napisaniu wielkiej Symfonii górskiej według wiersza Hugo Co słychać w górach... Od dawna W — W blasku sławy 401 znał ten wiersz, ale teraz wydaje mu się, iż jedną z owych gór, opisywanych przez poetę jest wzgórze, na którym stoi „Altenburg". Wzgórze, z którego roz- ciąga się widok na ciemniejącą powoli Europę. Gasną pola bitew, po ogniskach walk pozostaje tylko popiół i zwęglone szczątki poległych. Z „Altenburga" słyszy wspaniałą symfonię przyrody — głęboki oddech oceanu, szum wiatru pędzącego wieczorne chmury o czerwo- nych konturach i łagodny plusk rzeki. Doskonałą tę harmonię mąci niespokojna muzyka człowieczego losu— od pierwszego krzyku nowo narodzonego do ostatniego tchnienia w godzinie śmierci... Krwawa muzyka woj- ny, fortissimo przewróconych sztandarów, oszalałych z bólu matek, zburzonych kościołów i spalonych do- mów... Taką właśnie muzykę słyszy Franciszek w swym „błękitnym salonie". Nie potrafi się od niej uwolnić. Tak jak nie potrafi uwolnić się od wizji kozackiego ata- mana Mazepy pędzącego poprzez bezkresne stepy ku swemu zatraceniu. Słyszy szalony galop rumaka i wy- daje mu się, że los Mazepy podobny jest do losu każ- dego nieprzeciętnego człowieka, którego przeznaczeniem jest walka i ostateczna klęska lub zwycięstwo. W spokojną ciszę ,,Altenburga" wkrada się muzyka śmierci. Franciszek komponuje Funerailles. Kiedyś o Węgrach czekających na niego w przystani w Pozso- ny mówił żartobliwie, iż przypominają mu obraz Dela- croix. Wówczas sądził, że wszystko to jest zabawą, bo- haterską pozą. Teraz okazało się, że tysiące ludzi zgi- nęło, oddając życie za wolność swego kraju. Funerailles to muzyka pogrzebowa poświęcona „pięknej i dzikiej ojczyźnie". FuneraUles to muzyka żałobna opłakująca męczenników z szóstego października, Trzynastu z Arad i jeszcze jednego, niezapomnianego zmarłego — księcia Lichnowskiego... Niepojęta dwoistość: dworski kapelmistrz, równie sza- nowany i poważany jak niegdyś minister wielkiego 402 księcia, Jego Ekscelencja pan Goethe, komponuje Fran- ciszek Liszt muzykę buntu i rewolucji, porusza struny niezadowolenia i protestu. Pisze hymn robotników Arbeiterchor, który tak przeraził wydawcę Hasłingera, że w panice nakazał rozbić przygotowane do druku ma- tryce. Ale myśli muzycznej nie można zdławić. Rodzi się Marche Heroique, przejmujący melodię Arbeiterchor. A potem Franciszek pożycza tekstu od Berangera: Umrę, bom stary — to się rozumie, Bo umrzeć z głodu świat nie pozwala. Miałem nadzieję w żebraków tłumie, Ze się dostanę gdzieś do szpitala. Lecz nieszczęśliwych mnogość tak wielka, W szpitalach z nimi taka mitręga! Ulica dla mnie — to karmicielka! Umrę, gdzie żyłem, stary włóczęga.' Jakże bliski mu jest los starego włóczęgi. Jak tyle już razy w życiu i teraz czuje dziwny ból w sercu — wciąż nie ma domu, nie ma ojczyzny... Czy jeszcze myślą o -nim na Węgrzech? Co o nim myślą? Czy zrozumieją, czy docenią jego pracę? Węgierskie melodie otrzymały ostateczną formę i ostateczną nazwę — Rapsodie wę- gierskie. Czy zrozumieją na Węgrzech, że czuje się jed- nym z tych, którzy dali światu Szechenyiego i Kossu- tha, Petofiego i Ferenca Erkela, i owe setki nieznanych powstańców, teraz gnijących w więzieniach Haynaua, i tamtych Trzynastu, którzy zginęli na miejscu straceń w Arad?... Czy zrozumieją tam, na Węgrzech, gdzie stanął las szubienic i gdzie plutony egzekucyjne wymierzają spra- wiedliwość, czy zrozumieją, że w Rapsodiach nie tylko 1 Przekład Władysława Syrokomll. 26» 403 chciał ocalić melodie, i przenieść je na estrady Europy, ale także chciał ocalić sposób, w jaki obdarzony przez Boga talentem Cygan przechodzi od „szybkiego" do „wolnego", jak kołysze rytm, po czym wyrywając słu- chaczy z rozmarzenia, swobodnie rozwija bogatą, wscho- dnią materię muzyki... Że pragnął ożywić samego rap- soda, śpiewającego w ekstazie muzyka, który choć nic nie wie o otaczającym go świecie cudów, ale potrafi czuć wszystko, co zawiera się pomiędzy narodzinami a śmiercią człowieka. Tym samym duchem co Rapsodie przepojony jest także Koncert -fortepianowy Es-dur, Preludia, i powstające powoli nowe dzieło, fortepiano- wa Sonata h-moll. Tam w dalekiej, „pięknej i dzikiej" ojczyźnie płynie teraz krew, ale w Weimarze wszyscy widzą nieskrępowaną swobodę rapsoda. Czy krytykują go, czy chwalą, otaczają go przyjaciele czy wrogowie — nieważne. Liczy się bowiem jedno — od tej pory sło- wa „muzyka węgierska" nie są słowami pustymi. Jedynym człowiekiem, który zna projekt nowej sym- fonii, jest Joachim Raff. I. Heroide Fzmebre, II. Tristis est anima mea, III. Marsz Rakoczego i Marsz Dąbrow- skiego, TV. Marseilaise, V. Psalmus — dzieło na chór i orkiestrę. Franciszek pracuje nad nim niemal przez dwadzieścia lat. Ale nie siły mu brakuje do jego za- kończenia i nie pilności. Nie brakuje mu ani zapału, ani uczucia. Ale w Europie — „cisza wszędzie"... Nie ma dyrygenta, który miałby odwagę wykonać tę bun- towniczą symfonię. Nie ma estrady z której mógłby za- brzmieć ten muzyczny sąd nad zwłokami ofiary. Pro- jekt symfonii spoczywa więc w szufladzie. Franciszek wykańcza jedynie bohaterski Heroide Funebre. Opła- kiwać wolno. Tego nikt nie może zabronić. Łabędzi rycerz Charakter i sytuacja Lohengrina nic jest — zgodnie z moim głębokim prze- konaniem — niczym innym, jak tylko jedynym, rzeczywistym, współczesnym typem tragedii, która ma dzisiaj ta- kie samo znaczenie, jak Antygona miała w życiu Greków. (Wagner: Do moich przyjaciół) 21 kwietnia 1850 „Drogi Franciszku! Właśnie rozczytywałem się w partyturze mego Lo- hengrina, choć nigdy nie czytam moich prac. Owład- nęła mną przemożna tęsknota, aby dzieło to zostało wystawione. Kładę Ci więc na serce moją wielką proś- bę — wystaw Lohengrina. Zwracam się z tą prośbą do Ciebie. Nikomu innemu nie powierzyłbym kreacji tej opery. Ale Tobie oddaję ją z całkowitym, radosnym spokojem... Wystaw Lohengrina. Niech jego wprowa- dzenie na scenę operową będzie Twoim dziełem...! Twój Ryszard" czerwiec 1850 „Drogi Ryszardzie! Powaga i pełen zapału zachwyt, jaki mam dla Twe- go geniuszu, nie pozwalają mi na bezczynne rozmarze- nie się i próżne uwielbienie. Co mogę uczynić dla Twej sławy i triumfu, jak również w interesie Twoim włas- nym, bądź pewien, że nie zaniedbam uczynić w żad- nych okolicznościach. Tyle, że nie zawsze jest łatwo i wygodnie czynić usługi dla takiego przyjaciela jak Ty: komu zostało dane, by Cię zrozumiał, ten powinien starać się przede wszystkim o to, aby służyć Ci pomocą mądrze i godnie. Wystawimy Twego Lohengrina w naj- lepszych warunkach i jak najlepiej. Wierzę, że z jak największym sukcesem. Intendentura przeznaczyła na ten cel dwa tysiące talarów, co jest w Weimarze, od- kąd pamiętam, wydarzeniem niezwykłym. Nie zapo- mnieliśmy również o prasie. Personel składa się z sa- mych entuzjastów. Ilość skrzypiec podnieśliśmy z szes- nastu do osiemnastu. Zakupiliśmy również klarnet ba- sowy. Muzyka nie straci nic ze swej istoty i odcieni: podjąłem się prowadzenia chóru, orkiestry i prób ze- społowych, jak również wykonania partii fortepiano- wych. Nie muszę Ci mówić, że nie opuściliśmy ani jednego taktu ł w miarę naszych możliwości przedsta- wimy Twoje dzieło w pełni jego urody. Ściska Cię Franciszek" sierpień 1850 „Drogi, jedyny Franciszku! Muszę Ci powiedzieć prosto w oczy: Ty jesteś moim prawdziwym przyjacielem. Pozwól, bym nie mówił ni- czego więcej, jeżeli bowiem w ogóle kiedykolwiek wi- działem przyjaźń pomiędzy dwoma mężczyznami, naj- szlachetniejszy i najwspanialszy związek, jaki może po- wstać pomiędzy dwoma istotami ludzkimi, tę ideę Ty reprezentujesz w całej jej rzeczywistości. Nie tylko uświadomiłeś mi, lecz również dałeś mi odczuć, czym jest prawdziwa przyjaźń. Dotknąłem tętnicy współcze- snej sztuki i wiem, że umiera. Ale zamiast mnie za- smucić — sprawiło mi to raczej radość, wiem bowiem. że sztuka nie umrze w ogóle, umrze tylko sztuka na- szego wieku, czyli to, co znajduje się poza realnym ży- ciem. Prawdziwa, nieśmiertelna i wiecznie nowa sztuka narodzi się dopiero! Musimy zrzucić kajdany przyku- wające nas do przeszłości. Te egoistyczne troski o trwa- łość i nieśmiertelność: żyjmy dla dnia dzisiejszego! Kie- dy przekażesz Lohengrina światu, ja zakończę Zygfry- da. ale tylko dla Ciebie i dla Weimaru. Jeszcze dwa d'ni temu nie sądziłem, że będę do tego zdolny. To, że moja decyzja narodziła się — zawdzięczam Tobie, tyl- ko Tobie! Twój Ryszard" Franciszek ma trzydzieści dziewięć lat. I nagle po- wraca do gorączkowego okresu młodości, jakby znów brał udział w sympozjach „Cenacie" lub słuchał odu- rzających tyrad z Hernaniego. Cała jego dusza wypeł- niona jest muzyką Lohencirina... Wreszcie wieczorem 28 sierpnia 1850 w teatrze wielkoksiążęcym w Weima- rze odbywa się prapremiera Lohengrina. Wykonawca- mi są: Król Henryk — Hofer, Lohengrin — Beck, Elza — panna Rosa Agthe, Telramund — Milde, Ortru- da — panna Fastinger, herold królewski — pan Patsch. Wśród gości przybyłych na premierę jest wiele wy- bitnych postaci ówczesnego świata artystycznego: re- żysernpisarz-dramaturg Dingelstedt i odważny Gutzkow. szef paryskiej prasy Janin oraz przyjaciółka Goethego Bettina von Arnim, ponadto Brendel i Alexander Rit- ter. Zjawia się także pewien młody człowiek, który bez słowa zasiada przy jednym z pulpitów skrzypco- wych i gra tak pewnie, jakby brał udział we wszyst- kich próbach. Tym nowym członkiem orkiestry jest Józef Joachim. Premiera wywarła na publiczności szczególne wraże- nie. Słuchacze byli oszołomieni i poruszeni. Wydawało im się, iż ciężka, twarda muzyka zniszczyła całą poezję, zagłuszyła i zniweczyła sztukę śpiewaczą. Większość widzów po prostu nie zrozumiała przedstawienia. Cze- kano, co powie prasa? Jakie będą echa weimarskiej premiery? 31 sierpnia Liszt powtórzył operę, po czym umieścił Lohengrina w programie wrześniowym i październiko- wym. Pierwsza walka — walka o publiczność — za- kończyła się jego przegraną. Ale drugą bitwę, bitwę o młodość, o nowe pokolenie muzyków, o muzykę przy- szłości uwieńczył wielki triumf. Do Weimaru zaczęli napływać młodzi muzycy z ca- łej Europy. Zwracali się do Liszta o naukę, do tego Liszta, który miał odwagę wystawić Lohengrina, do Liszta — największego pianisty świata, który u szczy- tu sławy i sukcesów zszedł z estrady, aby zająć się komponowaniem i po prostu uczyć. Malarz Cornelius przyprowadził swego młodziutkiego siostrzeńca, Piotra, w którym Franciszek odkrył rzadki talent muzyczny. Do kręgu weimarskiego przyłączył się Józef Joachim. Kullak poświęcił się studiowaniu niespotykanej techni- ki Liszta, Litolff pragnął „złożyć hołd" twórcy Kon- certu Es-dur, prosto z Polski przybył Karol Tausig, najzdolniejszy uczeń, niemal dziecko jeszcze, a już go- towy artysta. Do „rycerzy Grała" w „Ałtenburgu" do- łączyli Salomon Jadassohn, Hans Bronsart oraz jak za- wsze zaczerwieniony od wewnętrznej gorączki Hans von Biiłow, który przewędrował Szwajcarię i Niemcy, jakiś czas bawił u Wagnera w Szwajcarii, aby na ko- niec powrócić do swej ,,pierwszej miłości" — do Fran- ciszka Liszta. Wszyscy ci młodzi ludzie marzą o pełni, o doskonałości, o sztuce, która popchnie świat na no- we tory. Nigdy dotąd nie widziano w Weimarze tylu długowłosych rozgadanych młodzieńców, tylu wagabun- dów zakłócających nocną ciszę muzyką i śpiewem. Mło- dzi porwali za sobą nawet spokojnego i łagodnego Raffa. Wreszcie któregoś dnia Karolina stwierdziła: — Przydałby się wśród tylu szaleńców choć jeden trzeźwy człowiek Tak wkroczył do historii „Altenburga" kantor Gott- schalg, dotychczasowy organista w jednej z podwei- marskich wiosek. Początkowo Gottschalg tylko od cza- su do czasu odwiedzał twierdzę altenburską, potem zja- wiał się coraz częściej, aż wreszcie utknął w niej na stałe. Młodzi ludzie sprawiali Gottschalgowi niemało kłopotu. Któregoś dnia na przykład Karol Tausig zgu- bił partyturę Symfonii faustowskiej gdzieś na ulicy pomiędzy „Altenburgiem" a mieszkaniem kopisty. Gott- schalg udał się na poszukiwania. Obszedł całe miastu i na szczęście znalazł partyturę. Gottschalg godził LSli- Iowa z altenburczykami, płomiennolicy Hans potrafił bowiem krytykować tak ostro i zajadle, że wyprowa- dzał z równowagi nawet najłagodniejszych kolegów. Najbardziej niezwykłym zadaniem Gottschalga było ła- godzenie nieporozumień wynikających stąd, że choć Ka- rolina zawsze powtarzała, iż jest urodzoną demokratką, żądała jednocześnie, aby okazywano jej szacunek jako księżnej. Mały Tausig przyjął za dobrą monetę dekla- racje pani domu i w stosunkach z nią przybrał tak „bezpośredni" ton, że Franciszek — rzecz bezprzykła- dna w historii „Altenburga" — zagroził urwisowi la- niem. Nie obeszło się bez interwencji Gottsehalga, któ- ry ujął Franciszka pod ramię i powiódł go na drugie piętro pałacu, do pokoju, w którym Karol Tausig aku- rat siedział przy fortepianie; grał Marsza Rakoczego oraz niezwykle trudną transkrypcję fortepianową Lisz- ta uwertury do Tannhausera. Grał cudownie. Nieznośny psotnik, którego — jak się zdawało — można było zmu- sić do posłuszeństwa jedynie karą cielesną, zły duszek ,,Altenburga" przy fortepianie stawał się prawdziwym artystą. Franciszek dłuższą chwilę słuchał jego gry, po czym odezwał się: — Podejdź do mnie, Karolu! Chłopiec ociągając się, wykonał polecenie: — Czy stało się coś złego, maestro? — Nic się nie stało. Chciałem cię tylko ucałować i powiedzieć, że zapomniałem o wszystkim. Jeżeli bę- dziesz zachowywał się przywoicie, wszystko, co było, zostanie na zawsze puszczone w niepamięć. Pojawiają się nowi przyjaciele, ale także nowi wro- gowie. W Ballenstedt, w Karlsruhe, w Gotha, w Son- dershausen, w Jenie, w Berlinie, w Magdeburgu, w Erfurcie, w Meiningen i we Wrocławiu — wszędzie tam, w ślad za Weimarem, grane są utwory Wagnera i kompozycje Liszta. Równocześnie coraz ostrzejszy ton przybierają jego przeciwnicy: Otto Jahn, biograf Mo- zarta, na łamach „Grenzbote", Kutie w czasopiśmie „Europa", Edward Hanslick w rubryce muzycznej „Neue Freie Presse", Wolzogen zaś — w „Ausburger Allgemeine Zeitung". Na łamach „Rheinische Musik- zeitung" zwalczają ,,Altenburg" Ludwik Bischoff oraz niegdysiejszy przyjaciel — Ferdynand Hiller. Obóz przeciwników ma również swych anonimowych żołnie- rzy, którzy atakują Franciszka w lipskiej i berlińskiej „Allgemeine Muzikzeitung", w poświęconych sztuce ru- brykach „Echo" i „Signale". Ale Franciszek nie ma po- wodów do narzekań — obóz jego zwolenników nie zmniejsza się, lecz rośnie. Po jego stronie opowiada się znakomity kompozytor Robert Franz oraz Louise Otto, pierwsza bojowniczka o ,,muzykę przyszłości", pełna zapału i odwagi. Dołączają do nich Teodor Uhlig i Ry- szard Pogi, subtelny pianista Louis Kohier i hrabia Laurencin. Do stałych bywalców „Altenburga" należą: Seifriz, dyrygent z Lowenberg, Stein, kierownik or- kiestry z Sondershausen, Kari Riedel, reprezentujący przyjazne skrzydło muzyków lipskich, i Damrosch, któ- ry wraz ze swą świetną orkiestrą walczy o muzykę przyszłości we Wrocławiu (później ducha wagnerow- skiej muzyki przeniesie aż do Ameryki). Przybywa także uczniów. Zgłaszają się Klimdworth, Rudolf Viole, Kari Reinecke. Szeregi przeciwników po- większają się zaś o Roberta i Klarę Schumanów. Fran- ciszek kilka razy wyciągał rękę do zgody. Przedstawił "w Weimarze muzykę z Manfreda Schumanna, zadedy- kował Schumannowi swą Sonatę h-moll, będącą ukoro- nowaniem jego dotychczasowej twórczości fortepiano- -wej. Kilka razy w roli „gołąbka pokoju" wystąpił mło- dy skrzypek Joachim, który utrzymywał nader przyja- cielskie kontakty z obozem lipskim (choć Schumann dawno już przeniósł się do Dusseldorfu, artystów zgro- madzonych wokół niego nadal nazywano grupą lipską). Joachim nie krył przed Schumannem, z jak wielkim uznaniem odnosi się Liszt do jego sztuki. Wreszcie zja- wił się u Schumannów sam Franciszek. Na próżno. Przyjęto go chłodno, niemal wrogo. Odpowiedzią Fran- ciszka było studium o Schumannie: „Trudno sobie w świecie sztuki wyobrazić szczęśliw- szy i bardziej harmonijny związek niż małżeństwo, w którym mąż jest twórcą, żona zaś wykonawcą, mąż ikom- pozytorem repezentującym ideę, żona zaś wirtuozem urzeczywistniającym ową ideę. Oboje stoją na najwyż- szym stopniu ołtarza sztuki, gdzie nie dotarły inne przeciętne pary. Oboje są poetami dzięki wrażliwości, oboje aktywnymi głosicielami kultu sztuki, surowymi strażnikami czystości i subtelnymi tłumaczami miste- rium rytuału sztuki: oboje są nadzwyczaj ambitni... Niestety, potomność radować się będzie owocami dzia- łalności tylko jednego z nich; zasługi drugiego będzie można zmierzyć tylko świadectwem współczesnych. Dzieło Roberta należy do potomności. Talent Klary kwitnie tylko dla jej współczesnych. Możemy o niej spokojnie powiedzieć — inni poetyzują, gdy ona jest samą poezją". Nic jednak nie potrafi zmienić wrogiego nastawienia Schumannów do Liszta. Tymczasem z Paryża nadcho- dzi wiadomość, że obrażony na niego jest także Ber- lioz. Franciszek dopiero teraz zaczyna rozumieć owo niezwykłe crescendo miłości, zazdrości i nienawiści. Za- równo Schumann, jak i Berlioz gniewają się na niego nie dlatego, że czują się zaniedbywani. Ich gniew wy- wołało pojawienie się trzeciego rywala — Wagnera. Dlaczego Liszt poświęca Wagnerowi tyle uwagi? Jak mógł popełnić taki błąd i umieścić Wagnera przed ni- mi?! Zarówno Schumann, jak i Berlioz (a prawdopo- dobnie także Wagner) oczekują od niego absolutnej wy- łączności: uwielbiaj tylko mnie! Żadnych konkurentów! Franciszek ze zrozumieniem odnosi się do tego typu żądań, ale jednocześnie są one w zasadniczy sposób sprzeczne z jego naturą. Przez całe życie dążył do ogarnięcia jak największej ilości barw, kształtów i dźwięków świata. W tym samym czasie jednakowo lubił muzykę Schumanna i Mendelssohna, Chopina i Rossiniego, Erkela i Glinki, gorzkiego późnego Beet- hovena i radosnego Domenica Scarlattiego. Tymczasem jego przyjaciele (czy są nimi jeszcze?) pragnęli zmusić go do uznania jednego tylko stylu. Nie może im się to udać. Nawet gdyby płacąc cenę swej niezależności, miał stać się obiektem powszechnych ataków. Wkrótce miała miejsce rozmowa, która poruszyła za- równo jego przyjaciół, jak i wrogów, wielbicieli i kry- tyków. Dialog Osoby: Karol Aleksander, następca tronu, i Franciszek Liszt, kapelmistrz dworu weimarskiego do specjalnych poruczeń. Książę: — Muszę panu powiedzieć, drogi panie Liszt, że choć już niemal dwa lata minęły od weimarskiej premiery Lohengrina., po dziś dzień bulwersuje ona wielu dostoj- ników dworskich. Dzień 28 sierpnia to data urodzin naszego wielkiego Goethego. Pan Wagner jest być może wielkim artystą — moja żona na przykład uwielbia jego muzykę — ale jego osoba nie zasługuje na to, aby czynić ją centrum oficjalnych uroczystości pań- stwowych. Liszt: — Niech Wasza Książęca Mość pozwoli sobie odpo- wiedzieć słowami Goethego: „...dobrze jest ugościć ge- niusza: obdarzysz go prezentem, a on pozostawi ci piękniejszy..." 412 Książę: — Jest pan dowcipny, panie Liszt. Cytat z Tasso Goethego istotnie jest nadzwyczaj trafny. Wszelako mó- wi się nie tylko o pańskim gościu, ale także o panu. W pewnych kołach panuje opinia, że pan, drogi panie Liszt, pragnie weimarskie życie muzyczne całkowicie podporządkować nowemu kierunkowi. Słychać głosy, że już wkrótce publiczność o bardziej konserwatywnym guście nie będzie mogła przestąpić progu teatru, albo też — jeśli już zdecyduje się tam pójść — będzie mu- siała pospiesznie salwować się ucieczką. Liszt: — Czy jest to opinia Waszej Książęcej Mości, czy też owych konserwatywnych kręgów, o których Wasza Książęca Mość wspomniał? Książę: — Kiedyś stanę się władcą tego niewielkiego kraju. I jeśli założę teatr, założę go nie dla siebie. Widzi pan, jak proste jest wyjaśnienie pluralis majestatis? Choć- bym się starał mówić w pierwszej osobie, sumienie i poczucie odpowiedzialności zmusza minie, abym mó- wił: My uważamy..., My chcielibyśmy, żeby... Liszt: — Wobec takiego zarzutu, Wasza Książęca Mość, zmuszony jestem przypomnieć kilka faktów. Nieprawdą jest, jakobym próbował podporządkować teatr opery i scenę koncertową wielkiego księstwa weimarskiego gustowi memu i moich przyjaciół. Prawdą jest nato- miast, że wystawiłe.m tu Fidelia Beethovena, Normą i Purytanów Belliniego, Woziwodę Cherubiniego, Martę Flotowa, Orfeusza, Armidę i Alcestę Glucka, Ryszarda Lwie Serce Gretry'ego, Don Juana i Czarodziejski flet Mozarta, arcydzieło Nicolaiego — Wesołe kumoszki z Windsoru, Westalkę Spontiniego, Ernaniego Verdiego i Euryanthe Webera... Dzięki mojej inwencji i pod mo- ją batutą zabrzmiały w Weimarze oratoria Haendla Mesjasz i Samson, muzyka z Egmonta Beethovena, Sen 413 nocy letniej Mendelssohna, muzyka Fausta Schumanna, Raj i Peri oraz Manfred, co się zaś tyczy muzyki sym- fonicznej, to graliśmy Mozarta, Beethovena, Schuberta, Schumanna, Hitlera, Rubinsteina, Mendelssohna i Ber' Uoza. Z moich własnych kompozycji wybredna publicz- ność Weimaru wysłuchała jedynie trzech poematów symfonicznych. Książę: — Czyżby się pan obraził, panie Liszt? Liszt: — Nie, Wasza Książęca Mość. Usiłuję jedynie bronić prawdy, która — jak sądzę — jest nie tylko moją prawdą, lecz jestem pewien, za kilka lat stanie się prawdą całego Weimaru. Chciałbym stworzyć w Wei- marze europejskie centrum, do którego zjeżdżać będą artyści z całego świata. Chciałbym stworzyć centrum godne owych niemieckich Aten, które swego czasu stworzyli tu Goethe i Schiller. Niech na cały świat roz- chodzi się stąd wszystko, co świeże, zdrowe, pełne sił. Nie brak dziś znakomicie wykształconych rzemieślników, ale ja szukam tych prawdziwych artystów, którzy czer- pią z najgłębszych źródeł życia, z duszy ludzkiej. Dla- tego gram Benyenuta, Celliniego Berlioza i Manfreda Schumanna, przede wszystkim zaś dlatego właśnie pod- jąłem się wystawienia Lohengrina Wagnera, który uświetnił rocznicę urodzin Goethego. Pragnąłbym, aby wszystkie dzieła Wagnera po raz pierwszy zabrzmiały właśnie u nas. Ku wielkiej chwale tego miasta! Tu na- pisany został Faust, niech więc tu odbywają się pra- premiery dzieł Wagnera. Nie powinniśmy oddawać tego zaszczytu żadnemu innemu miastu, Wasza Książęca Mość. Ale środki nasze są dość ubogie. Muszę wzmoc- nić orkiestrę, rozszerzyć chór, musze zawrzeć kontrakt z panem Dingelstedtem, który nada naszym insceniza- cjom rozmachu. Wasza Książęca Mość, właśnie tu, u nas, mógłby po raz pierwszy zabrzmieć Zygfryd Wag- nera, który jest najwspanialszym dziełem nie tylko w 414 całej twórczości Wagnera, lecz może w ogóle w całej twórczości naszego wieku. Teraz, gdy próbuję bronić się przed oskarżeniami i przedstawić nowe plany, kie- dy czuję na sobie ciężar odpowiedzialności przed Wa- szą Książęcą Mością i wszystkimi mieszkańcami Wei- maru, właśnie teraz pragnę wyznać, iż wszystko to by- łoby zaledwie wstępem do jeszcze większego projektu. W Weimarze organizowalibyśmy w duchu Goethego i antycznej Hellady olimpiadę nauk i sztuk. Niech ma- larze konkurują z malarzami, rzeźbiarze z rzeźbiarzami, niech kompozytorzy i pianiści znajdą tu godnych prze- ciwników, niech zaprezentują się pisarze i poeci, filo- zofowie i dramatopisarze, niech zjawią się przedstawi- ciele nauk realnych. Najlepsze dzieła malarskie i rzeź- biarskie trafiłyby do weimarskiego muzeum. Najwy- bitniejsze dzieła muzyczne odzdobiłyby weimarską scenę, najpiękniejszą zaś poezję i najcenniejsze dzieła nau- kowe wydrukowałyby weimarskie drukarnie. Wiem, Wasza Książęca Mość, że na to potrzeba pieniędzy. Du- żo pieniędzy. Jestem wszelako przekonany, że weimar- ska Olimpiada dałaby światu nowe wspaniałe wartości, podobne tym, jakie dawały światu olimpiady staroży- tne. Choć na pewien czas znikłyby nienawiść i zazdrość Francuzów wobec Niemców, Włochów wobec Austria- ków... Tu, w Weimarze zapanowałby olimpijski spokój... Jeszcze pod koniec roku 1849 przyszła do „Altenbur- ga" wiadomość o śmierci Fryderyka Chopina. Od daw- na cierpiący na straszliwą nieuleczalną chorobę płuc, gruźlicę, Chopin zmarł w Paryżu 17 października 1849. Wieść o odejściu dawnego przyjaciela stała się dla Franciszka bolesnym ciosem, bo choć drogi ich już dawno rozeszły się, choć rozluźniły się serdeczne nie- gdyś więzy, Liszt nigdy nie przestał żywić najczulszej przyjaźni dla Fryderyka i najwyższego szacunku dla jego sztuki. Teraz postanowił spłacić dług przyjacielo- wi — zasiadł do pisania monografii Chopina. Jak nie- 415 gdyś w pisaniu pomagała mu Maria d'Agoult, obecnie sekretarką, stylistką i pomocnicą stała się Karolina. Zwłaszcza, że jako Polka znacznie lepiej orientowała się w labiryncie polskich spraw, w historii i zwycza- jach. Wspomnienia Liszta i wiedza Karoliny legły u podstaw książki, w której Franciszek tak pisał o Fry- deryku: „Nie przypominamy sobie, aby kiedykolwiek radość sprawiło mu wyrażanie uczuć patriotycznych, by kwie- ciście opowiadał o Polsce, o jej przeszłości i dniu dzi- siejszym, o jej przyszłości i podobnych sprawach. Sta- łym przedmiotem rozmów politykującego towarzystwa była nienawiść do przygniatającego Polskę wroga, wo- łanie o pomstę do .nieba i żądza zemsty. Ale Chopin nie zdążył się nauczyć nienawiści i nie 'marzył o zem- ście. Wystarczyło mu to, że kochał ofiarę zwycięzcy, płakał razem z uciemiężoną, śpiewał o niej i wychwa- lał tę, którą tak bardzo kochał, nie zajmując się nigdy dyplomatycznymi czy politycznymi proroctwami..." Sam Franciszek także nie potrafił nienawidzić, nie pałał żądzą zemsty i nie uważał się za proroka, choć myśl o dalekiej, teraz zwyciężonej ojczyźnie, była mu najświętszym wspomnieniem. Jego nostalgię pogłębiały coraz to nowe wieści. Otrzymał list od Laszló Telekie- go, który pisał, że choć udało mu się przedrzeć przez blokadę wojsk austriackich i przedostać za granicę, ka- maryla wiedeńska nie zapomniała o nim. Wykupiono na Węgrzech wszystkie jego weksle i certyfikaty i za- żądano ich spłacenia — w Paryżu. Ponieważ oczywiście nie był w stanie zdobyć potrzebnej sumy, trafił do wię- zienia dla dłużników. Na szczęście jednak zjawił się anioł stróż, który spłaciwszy wszystkie jego weksle, otworzył mu bramę więzienia. Aniołem tym była Ma- ria d'Agoult. Gabor Matray, pełen zapału muzykolog, przysłał Franciszkowi swój świeżo opublikowany zbiór węgier- skich pieśni ludowych. W czerwcu 1853 w progach „Alt- burga" pojawiło się dwóch nowych gości: skrzypek Ede Remenyi i jego mrukliwy akompaniator — Johannes Brahms. Remenyi, niestety, nie dysponował żadnymi nowymi wiadomościami. Na szczęście bowiem dla sie- bie skrzypek nie przeżył osobiście okresu terroru, któ- ry nastąpił na Węgrzech po zdławieniu rewolucji. Po- dobnie niewiele o aktualnej sytuacji politycznej wie- dział nieznany do niedawna krewniak Franciszka, Edward Liszt. Znakomity prawnik, najmłodszy syn Adama Liszta seniora, czyli właściwie stryj Francisz- ka, był o kilka lat młodszy od swego bratanka. Na ra- zie gorliwie nadrabiając minione lata, Edward bywał w Weimarze częstym gościem. Podczas jednej z takich wizyt Franciszek żartem opowiedział krewniakowi jak to kiedyś próbowano na Węgrzech zrobić z niego szlach- cica i jak znalazł się rodak, który posiadał jakoby wiarogodne dokumenty szlacheckie. Edward potrakto- wał cala sprawę serio. Po powrocie na Węgry zaczął działać. 7 stycznia 1852 zamieścił w ,,Magyar Hirlap" następujące ogłoszenie: „Proszę przeczytać! Wirtuoz fortepianu, Franciszek Liszt, przy okazji swej bytności w Peszcie na przeło- mie lat 1839—40 otrzymał propozycję zakupienia au- tentycznych dokumentów stwierdzających jego szla- checkie (węgierskie) pochodzenie. Posiadacz tych lub podobnych dokumentów proszony jest o rychłe nawią- zanie kontaktu z Edwardem Lisztem, zamieszkałym w Wiedniu, Rosau 123". l czerwca 1853 przyjechał do Pesztu „poseł" Fran- ciszka — Hans von Biiiow, który z Orkiestrą Filhar- moniczną pod batutą Ferenca Erkela wykonał Fanta- zję węgierska Liszta. Publiczność przyjęła utwór nie- zwykle entuzjastycznie. Uszczęśliwiony Hans wysłał mistrzowi radosne sprawozdanie o tym wydarzeniu. Franciszek zaś w odpowiedzi napisał mu, z kim ma na- wiązać kontakt, kogo się wystrzegać, gdzie występować i co ma grać, w jakim tonie mają być utrzymane ogło- szenia i jakich wyrażeń należy unikać. Na zakończenie raz jeszcze powtórzył prośbę, aby Hans postarał się mu zdobyć zbiór pieśni ludowych sporządzonych przez Istvana Faya. Odwrotną pocztą Bulow ze wstydem i za- kłopotaniem poprosił o pomoc finansową. Franciszek, jak zawsze hojny i bezinteresowny, niezwłocznie wy- słał potrzebną sumę. Po ostatniej rozmowie księcia następcy tronu z Fran- ciszkiem dwór milczy. Liszt nie ponawia więc swojej propozycji. Bez słowa przekazuje kapelmistrzowską ba- tutę swemu zastępcy. Także Joachim opuszcza orkie- strę. Decyzja młodego człowieka wydaje się Francisz- kowi całkiem naturalna. Innego zdania jest wszakże Karolina. — Jestem pewna — mówi — że to Schumamnowie namówili chłopca, aby podpisał kontrakt z Hannove- rem. Oddali go to od ciebie, a jednocześnie zbliży do grupy lipskiej. Na razie wszystko wydaje się wskazywać na to, że Karolina jest zbyt podejrzliwa. Jeszcze w październiku 1853 Joachim wraz z Bulowem, Pohiem i Peterem Cor- neliusem towarzyszy Franciszkowi w jego podróży do Bazylei. Wkrótce dołączają do nich Karolina i Magne.. Wagner szczerze uradowany jest wizytą przyjaciela. Następuje kilka cudownych dni. Doprawdy niezwykłym człowiekiem jest ów czarodziej 2 Bazylei. Potrafi wzruszyć swoich gości i rozbawić, fascynuje ich opo- wieściami o tajnikach buddyzmu, to znów zasypuje naj- lepszymi receptami. Oboje — Wagner i Karolina — są namiętnymi hipochondrykami, nieustannie skarżą się na przeróżne choroby i wynajdują coraz to nowe cudowne lekarstwa. Niezapomniane dni. Na prośbę Wagnera Franciszek gra utwory Bacha i Beethovena, potem na- stępują koncerty kameralne z Joachimem — Sonata „Wiosenna" i Sonata „Kreutzerowska", Wreszcie któ- 418 regoś wieczoru, gdy muzyczna atmosfera hotelu „Pod Trzema Królami" wypełniła się jakimś szczególnym oczekiwaniem na coś niezwykłego, Wagner odczytał gościom fragmenty gotowego już tekstu słownego Zyg- fryda. Mówi też o swych planach. Pomysł stworzenia dramatu muzycznego osnutego na dziejach jednego z bohaterów starogermańskiej sagi o Nibelungach w trakcie pracy zaczął się rozrastać. Teraz czarodziej z Bazylei myśli już o czterech dramatach, które wypeł- niłyby cztery wieczory teatralne. Tragiczne dzieje Nibe- lungów stałyby się opowieścią o ludzkim losie, nad któ- rym zaciążyła zbrodnicza żądza posiadania bogactwa i płynącej z niego władzy, symbolizowana przez legen- darne złoto Renu, o którego zdobycie ubiegają się lu- dzie i bogowie, płacąc za to najwyższą cenę. Zgubnej żądzy złota przeciwstawiona zostałaby jedyna prawdzi- wa wartość, za jaką Wagner uważa miłość czystą i bez- interesowną, wolną od wszelkich więzów i krępujących ją norm obyczajowych. Walka złota i miłości, karła IIa- gena symbolizującego zło z Zygfrydem symbolizującym dobro i piękno. Walka prozy z poezją życia i wielkości z małością i nikczemnością — oto synteza dziejów ludz- kości, jej heroizmu i upadków. O tym właśnie Ryszard Wagner pragnie opowiedzieć w swym niezwykłym, jednoczącym słowo i dźwięk, cyklu dramatów muzycz- nych. Takie będzie jego credo, a zarazem przesłanie i ostrzeżenie dla świata pędzącego jak mityczni Nibe- lungowie ku swej zgubie... Jest noc. Karolina i Franciszek leżą w ciemnościach, bezsenni, zatopieni w rozmyślaniach. Karolina myśli: to wielki poeta. Niewątpliwie. Tylko nie wiem, czy istotnie może być poetą człowiek, który zapomina o najważniejszym celu ludzkiego istnienia — o zbawieniu duszy. Wagner jest poganinem. Bluźnier- cą. Chce pisać dramat o losie człowieka, nie wymawia- jąc ani razu owego zaklęcia, które rozwiewa wszelkie 27* 419 wątpliwości i wahania. Nie poetą, lecz skazanym na wieczne potępienie apostatą jest ten, kto zapomina o Bogu, stwórcy i zbawcy człowieka. Franciszek także myśli: Otóż w mózgu jednego człowieka narodziła się wiel- ka synteza dziejów rodzaju ludzkiego. Gigantyczny za- iste to zamiar... Kto słucha Wagnera, ani na chwilę nie wątpi, że zamiar ten zostanie zrealizowany. Wagner bę- dzie szedł naprzód poprzez klęski i zwycięstwa, będzie zadawał i otrzymywał rany, ale będzie szedł naprzód — jak szaleniec, jak prawdziwy poeta, dla którego wszy- stko inne: pieniądze, miłość, sława, władza, wszystko jest marnością, jedyną bowiem jego prawdą jest jego dzieło, które stworzy nawet za cenę własnego życia. Co, wiedząc o tym, powinienem uczynić? Czy ja, który także jestem twórcą, okażę się dość szczery, dość silny, aby wyznać przed sobą i przed światem, że ktoś inny stworzył coś, co przewyższa wszystkie moje dotych- czasowe dokonania? Czy moim jedynym obowiązkiem nie jest poświęcić wszystkie siły, zapał i talent służbie potężniejszej woli, większego zamiaru? Tak. Tylko tak należy postąpić. Trzeba napisać do księcia Karola Alek- sandra. Trzeba go przekonać, że właśnie teraz musimy związać Wagnera i jego wielkie dzieło z Weimarem. Teraz, kiedy jeszcze mamy taką możliwość. Niedługo bowiem może być już za późno. Orzeł na razie nie roz- winął skrzydeł, ale jeśli raz uniesie się w powietrze, nigdy już nie zdołamy go dosięgnąć... Czy jednak nie przerasta to możliwości Weimaru? Może nie tylko ksią- żę broni się przed projektem stworzenia Aten wagne- rowskich w Weimarze, być może Wagner także tego nie pragnie? Może teatr weimarski wydaje mu się zbyt ubogi, zbyt skromny, może nie ma też dostatecznego zaufania do niego, do Franciszka?... Zaledwie kilka go- dzin temu powiedział, iż potworną męką zapłacił za lekkomyślność wypuszczenia z rąk kilku dzieł, za przy- zwolenie na ich wykonanie, bez sprawdzenia, czy wy- 420 konano je zgodnie z jego intencją, czy nie zafałszowa- no jego zamiaru. Być może projekt stworzenia nowych Aten weimarskich, nie aprobowany przez księcia Ka- rola Aleksandra, nie znalazłby poparcia także u Wag- nera, dla którego Weimar mógłby okazać się zbyt ma- ły, zbyt biedny i niegodny jego gigantycznych projek- tów. Karolina i Franciszek leżą w ciemnościach, bezsenni, pogrążeni w rozmyślaniach. Dwoje ludzi, którzy znają się tak dobrze, iż nie potrzebują mówić, aby rozumieć swoje myśli. Karolina: Zafascynowały cię, Franciszku, wizje Wag- nera i twoja własna twórczość wydaje ci się teraz dziwnie uboga. Jesteś pod jego urokiem, a jednocześnie czujesz się jakby ograbiony, wszak ów Pierścień. Nibe- lunga, niczym baśniowy smok, pochłonie wszystkie two- je marzenia... Franciszek: Nie lubisz Ryszarda. Karolina: Kocham ciebie i ta miłość chroni nrnie przed wszystkimi innymi namiętnościami. Boję się o ciebie, jesteś bowiem; nazbyt skromny i nazbyt szcze- ry. W twoim życiu wiele było gry, a nawet pozy. Ale teraz twoja skromność nie jest udawana. Wiem, że naj- chętniej pojechałbyś teraz do domu i zniszczył wszyst- kie swoje dotychczasowe kompozycje i szkice. Uwierz mi jednak, tych słów nie mówi zaślepiona miłością ko- bieta: twoje dzieło, choć inne, rzuci światło równie da- leko jak dzieła Ryszarda Wagnera. 8 października 1853 Wagner, Liszt, Karolina i Magne przyjeżdżają do Paryża. Znowu kłopoty z dziećmi. W ciągu trudnych minionych lat Franciszek niemal zu- pełnie zapomniał, że dzieci rosną i że przy rue Casimir Perier (gdzie pani Petersi wynajmuje mieszkanie) ocze- kiwać na niego będzie nie rozćwierkane stadko malu- chów, tylko dorosłe istoty, niecierpliwie oczekujące chwili, kiedy opuszczą wreszcie ciasne gniazdko i za- 421 czną własne, niezależne życie. Blandyna niebawem skończy osiemnaście lat. Cosima ma szesnaście, a mały Daniel także wkrótce stanie się mężczyzną: ma lat czternaście. Blandyna odziedziczyła charakter po ojcu, jest równie gwałtowna i niecierpliwa, jak niegdyś mło- dy Franciszek. Młodsza, Cosima, w niczym nie przypo- mina siostry, jest cicha, małomówna i spokojna, ale gdy podnosi na ojca swe duże piękne oczy, Franciszka przenika dziwny dreszcz. To oczy Marii, tyle tylko, że córka jest jeszcze inteligentniejsza i jeszcze twardsza od swej matki. Mały Daniel przygotował ojcu wspania- łą niespodziankę: nieco potykając się i nie zawsze czy- sto wymawiając słowa, deklamuje po węgiersku sławną odę Vórosmartyego Świata niesławny muzykancie... Pierwszy dzień upływa pod znakiem nawiązywania przyjaźni. Dziewczęta oczarowane są Wagnerem. Wkró- tce dołącza do nich Berlioz i wesoły nastrój wieczoru nagle pryska. Rozmowa nie klei się. Berlioz próbuje powiedzieć kilka słów po niemiecku. Wagnerowi z tru- dem udaje się skleić kilka zdań francuskich. Wreszcie Franciszek dla rozładowania atmosfery siada przy for- tepianie i gra jak niegdyś w latach młodości Synz-fonię .fantastyczną. Zachęcony tym Ryszard czyta tekst sceny końcowej Zmierzchu bogów. Karolina, choć postanowiła sobie zachować spokój, i teraz poddaje się nastrojowi Wagnerowskich strof. Także Berlioz, choć nie wszystko rozumie, czuje wyraźnie, iż rodzące się dzieło stanie się czymś niezwykłym, niepowtarzalnym. Dzieci słu- chają uprzejme, dobrze wychowane, ale tylko jedna pa- ra oczu płonie najwyższym uniesieniem — oczy Co- simy. Następnego dnia odbywa się narada rodzinna, na której ma zapaść postanowienie co do losów dzieci. Na razie pojadą do Weimaru, do ojca. Później być może do Drezna — jak proponuje Wagner — do mieszkają- cej tam, zaprzyjaźnionej z Lisztem i Wagnerem, pani Ritter. Karolina przypomina o Bulowie, którego mat- 422 ka — niezwykle zacna i wykształcona osoba — mieszka w Berlinie. Na panią Petersi nie można już liczyć. Nieszczęsna staruszka większość czasu spędza w pa- ryskich szpitalach. Karolina jest nieufna i wszystkich podejrzewa o nie- szczerość. Zdrajcami są dla niej: Joachim i Raff, Ber- lioz i Wagner, ów — jak mówi o nim — potomek wart- burskich śpiewaków i germańskich raubritterów-roz- bójników. Tymczasem Wagner nie szczędzi dowodów wierności. W jednym z listów do Karoliny pisze: „Gdybym był wolny, spędziłbym przynajmniej pół roku w Weimarze, tylko i wyłącznie dlatego, aby być w pobliżu Liszta. Z biegiem lat, gdy moja droga życio- wa zbliża się do końca, jestem zmuszony uświadomić sobie, że spędziłem życie pośród osłów i małp, czuję też coraz większą potrzebę przebywania w towarzy- stwie bratnich dusz. Jestem przekonany, że większość moich licznych kłopotów zniknęłaby, gdybym mógł być w pobliżu mego kochanego Franciszka... Może i dla niego byłoby to pożyteczne". W jakiś czas później: „Zakończyłem Walkirie. Gdybym umarł, zanim te moje dzieła zostaną opublikowane, pozostawiam je To- bie. Gdybyś umarł, nie zdążywszy ich godnie wysta- wić — spal je wszystkie, taka jest moja wola!" Dla Franciszka najważniejszy jest inny list: „Był u mnie Klindworth. Grał mi twoją Sonatę h- -moll. To cudowne dzieło przechodzi wszelkie wyobra- żenie. Jest wielkie, godne miłości i szlachetnie wznio- słe — takie jak Ty. Twoja muzyka niesłychanie mnie wzruszyła i kazała zapomnieć o wszystkich dręczących mnie kłopotach i zmartwieniach". 423 Wagner nie krępuje się także prosić o pomoc: „Nie mogę wyżyć z tego, co tu posiadam, 'drogi Fran- ciszku, ze względu na wielką drożyznę tutejszą. Gdy- bym nie miał żony, usłyszałbyś o mnie dziwne rzeczy — krążyłbym po świecie jako nędzny żebrak..." Franciszek z radością wysyła tysiąc franków i z du- mą pokazuje Karolinie nadchodzące listy. Choć przy- jaźń i zaufanie, jakimi darzył go książę, przygasły nie- co, jego uczniowie i przyjaciele trwają przy nim wier- nie. Oto co pisze Joachim: ,,Najchętniej opuściłbym to całe targowisko próżności i wróciłbym do Pana. Jestem przekonany, że znowu odkrywa Pan wspaniałe rzeczy dla całej ludzkości — i tylko ja muszę pogodzić się z przegraną i spędzać czas bez Pana". Raff zaś śle alarmujące listy wzywające Franciszka do powrotu: ,,Odkąd Pan wyjechał, teatr weimarski znalazł się w godnym pożałowania stanie. Wycierpieliśmy jedno przedstawienie Wolnego strzelca i jedno Czarodziejskie- go ftetu. Ich poziom był wszakże tak niski, że przed- stawieniem zdegustowani byli nawet najprostsi, zupeł- nie niemuzykalni widzowie. Jeżeli jeszcze miesiąc-dwa będzie Pan poza domem, zachodzi obawa, że po po- wrocie po prostu nie pozna Pan Weimaru". Ideały Chcecież zdradziecko i nieubłaganie Rzucić mnie, złote życia mego chwile! Chcecież brać z sobą na moje znękanie Tak mało trosków, a rozkoszy tyle? Brać owe tkliwe mej duszy obrazy, Owe to lube, słodkie urojenia? Stójcie!... na próżno wszechmocne rozkazy Pędzą je w wieczny odmęt zapomnienia. Zagasły słońca, które w rannej porze Życia mojego jasno przyświecały, Wyschło ogniste moich uczuć morze, Spełzły na zawsze świetne ideałyl Zginęła z nimi i wiara w istoty Co moich marzeń bywały utworem; Ach, rzeczywistość płoszy snu pieszczoty, Niszczy, co Boskim, co piękności wzorem!' (Schiller: Ideały) Stary książę Karol Fryderyk na jubileusz dwu- dziestopięciolecia swego panowania powrócił do Wei- maru. Korzystając z przybycia zaproszonego na uro- czystości króla saskiego, Franciszek wstawia się za Wagnerem, stale przebywającym na emigracji, w na- dziei uzyskania dlań amnestii. Jego Królewska Mość wprawdzie z uznaniem wyraża się o kapelmistrzowskiej działalności Liszta, ale prośbę o amnestię zdecydowanie odrzuca. Po zakończeniu uroczystości jubileuszowych Weimar na pewien czas cichnie — 8 lipca 1853 stary książę Karol Fryderyk umiera, o kilka dni zaledwie przeżywszy ćwierćwiecze swego panowania. Nowy wład- ca wielkiego księstwa Karol Aleksander pragnie na- prawić dość chłodne ostatnio stosunki z Lisztem.. Inte- resuje się jego pracą — Franciszek właśnie przeinstru- mentoiwuje oba swoje koncerty: A-dur i Es-dur. Nie- mal codziennie do „Altenburga" przybywa posłaniec od wielkiego księcia. Jakiś czas Franciszek wahał się, w końcu jednak miłość do teatru przezwyciężyła jego ura- ze i Liszt podjął się powtórnego przygotowania Orfeu- sza Glucka, a nawet napisał doń uwerturę, nowy poe- mat symfoniczny. W lipcu 1854 Franciszek na krótko pojechał do Rotterdamu, po czym zasiadł do pracy nad Symfonią faustowską. Znowu Faust... Znowu owionął go czar poezji Goethe- go, tak samo jak za młodych dni w Paryżu przed bli- sko dwudziestu laty. Franciszek ze wzrastającym na- pięciem kartkował stronice dzieła. Czuł się jak wędro- wiec, który po latach nieobecności wrócił do ojczystego kraju i z rozpaczliwym zdumieniem stwierdził, że wszy- stko się zmieniło. W znajomych strofach Goethego na próżno poszukiwał dawnych swych młodzieńczych ma- rzeń, on, który Wkroczywszy w piąte dziesięciolecie swego życia, także nie był już owym daw.nym niecier- pliwym młodzieńcem. Ten nowy Faust nie pragnął uwolnić się od zwątpień, namiętności i cierpień ducha. Przeciwnie, pragnął wziąć na swoje barki wszystkie zmartwienia świata. Nowy Faust w łagodnym uśmie- chu Małgorzaty widział nie symbol rozkoszy spełnio- nej miłości, lecz wieczną kobiecość, której łagodność, wierność i poświęcenie są silniejsze od śmierci. Franciszek coraz bardziej gorączkowo przewracał stronice Fousta i coraz częściej uświadamiał sobie, że poszukując doktora Fausta, odnajduje samego siebie. Kto — doktor Faust czy on sam, Franciszek Liszt — zadaje sobie pytanie: czy masz jeszcze wiarę? Czy uda- ło ci się zachować marzenia młodości? Czy słyszysz jeszcze ów dźwięk dzwonów, który w dzieciństwie był ci tak bliski, tak znajomy, potem zaginął gdzieś w zgiełku wielkiego świata, a teraz słyszysz go jedynie z rzadka, w szczególnie wyjątkowych chwilach życia? Po cóż mnie mocny a łagodny dźwięk Niebiańskich grosów szuka w prochu szarym? Dźwięczcie, gdzie czułych serc rozkwita wdzięk, 426 Ja dobrze słyszę wieść, a tylko brak mi wiary. Bo cud jest wiary dzieckiem — a mnie lęk Wnijść nie pozwala w sferę, skąd wesoła Dobrej nowiny nuta brzmi. Lecz, że w młodości tak był znany mi, Głos ten z powrotem do życia mnie woła.' To jest właśnie owo najbardziej dręczące pytanie. Na to pytanie musi odpowiedzieć sobie przede wszyst- kim: wiara czy brak wiary? Jaka wiara? I w czyim imieniu pyta — w swoim własnym czy w imieniu ca- łej ludzkości, jak Faust: Słysz! O radości wszak tu nie ma mowy! Szaleństwu służyć chcę, syceniu wiecznej żądzy, Rozkochanej zawiści, zgryzocie krzepiącej! Duch mój, co z głodu wiedzy dawno się wyleczył, Niech swych przed żadnym bólem nie zamyka bram. Wszystkim, co wziął w udziale cały ród człowieczy, Ja chcę się w wnętrzu moim rozkoszować sam. Duchem chcę wszystkie wyże i głębie przewiercić. Dobro ich, jak i zło do własnej zgarnąć piersi, Na ich istoty miarę jaźń mą rozprzestrzenić I sa.m na końcu też roztrzaskać się wraz z niemi.2 Franciszek wie już, że dzieło, które napisze, nie bę- dzie symfonią programowa, lecz ogromnym trzyczęścio- wym obrazem z trzema pastaciami — Faustem, Małgo- rzatą i Mefistofelesem. Obie postacie mężczyzn sformo- wane zostaną z tego samego materiału muzycznego — tyle że Fausta ożywi ciepło promieni słonecznych, Me- fista zaś blask piekielnego ognia. Faust i Mefisto staną się symbolem ludzkiej rozterki. Pragnienie dobra, pię- kna i miłości Fausta, u Mefista, niby odbite w krzy- ' Przekład Feliksa Konopki. ' Przekład Feliksa Konopki. 427 wym zwierciadle, stanie się swym zaprzeczeniem, chło- dną, ironiczną negacją. Faust — Mefisto: teza i anty- teza, choć jeden i ten sam wizerunek. Lustrzane od- bicie przywodzące na myśl jedno droczące pytanie: co jest prawdą, a co jedynie zwodniczym mirażem? Pomiędzy tymi dwoma obrazami Franciszek pragnie umieścić wizerunek Małgorzaty. Jeszcze nie gotowy jest szkic dzieła, ale Franciszek słyszy już słodką har- monię w As-dur części Andante soave. Brzmienie al- tówki splata się z dźwiękiem oboju: po potężnej, bu- rzliwej muzyce Fausta intymnie i miękko odzywa się melodia miłosna. Ciągle jednak nie jest zadowolony z motywu Fausta. Wciąż poszukuje jakiegoś magicznego skrótu, który zgodnie z zasadami niegdysiejszej alchemii ująłby osta- teczną prawdę w lapidarną fomułę. Na nowo przegląda i przepracowuje szkice. Wreszcie pozostaje mu sześć dźwięków: G-H-Es... Fis-B-D. Dwa dziwne trójdźwięki, które łączą się z sobą, a jednocześnie odpychają prze- rażone. Teraz pomysły .pojawiają się już jeden po dru- gim: melodia grana przez obój, po niej marsz-galop instrumentów smyczkowych. I wreszcie w jasnym bla- sku fanfar pojawia się nowy Faust, już nie śmiertelny człowiek, lecz gigantyczna idea, zwycięski twór ludz- kiego umysłu. Coraz wyraźniej zarysowuje się wizja Mefista. Trze- cia, „mefistofelesowska" część symfonii jest w swej istocie lustrzanym odbiciem pierwszej, „faustowskiej" części, lecz odbiciem zupełnie zniekształconym, diaboli- cznym, jest ironiczną karykaturą duchowego portretu Fausta. Czy Mefisto zapanuje także nad duchem Małgorza- ty? Dopiero po latach narodzi się ostateczne rozwiązanie: Solo na głos męski i chór zawiera podsumowanie filo- zofii faustowskiej, będącej apoteozą wiecznej kobiecości, praźródła wszelkiego istnienia. 428 I znów pojawia się stary problem: instrumentacja! W orkiestracji. Raffa Symfonia faustowska staje się nie- winnym, gustownym utworem salonowym, jakże dale- kim od tego, czego pragnie kompozytor. Przypominają mu się dawne nauki Hugo: doskonała równowaga pię- kna i brzydoty, wzniosłości i nędzy, nabożności i gro- teski. W Symfonii faustowskiej splatają się wszak ze sobą tęsknota Fausta, miłosne oddanie Małgorzaty i przewrotność Mefistofelesa, który każdy poryw ludz- kiej szlachetności przekształca w błędny majak. Deli- katna, kunsztowna instrumentacja Raffa psuje zamysł Franciszka, który zamiast ostrożnego tańca na linie wo- li raczej upadek, ale i lot! Zanim zapadnie głucha noc Interna, niech duch Fausta wzbije się ku gwiazdom... Franciszek postanawia sam zasiąść do instrumentacji. W tym czasie w „Altenburgu" pojawiają się nowi goście — bracia Dopplerowie z Węgier. Przez dwa dni sypie się na nich lawina pytań: co nowego w stolicy, co dzieje się z Teatrem Narodowym, czy jest prasa i literatura, czy istnieje życie towarzyskie? Dopplero- wie uszczęśliwieni odpowiadają, że w Peszcie powstało Towarzystwo Filharmoniczne, na którego czele stoi Fe- renc Erkel. Podczas inauguracyjnego koncertu grano utwory Mozarta, Mendelssohna i Meyerbeera. Tuż po braciach Dopplerach, w czerwcu 1854 przybył do willi gość, który delikatne nerwy Karoliny wystawia na naj- wyższą próbę — gość z łoskotem biega po schodach, trzaska drzwiami, a od jego stentorowego głosu drżą szyby. Gościem tym jest młody rosyjski pianista Anto- ni Rubinstein. Weimar nie słyszał jeszcze takich kon- certów, jakie odbywają się teraz w altenburskim sa- lonie. Liszt i Rubinstein konkurują ze sobą. Pianista rosyjski z siłą orkanu wykonuje najtrudniejsze tech- nicznie dzieła fortepianowe, w odpowiedzi zaś Franci- szek wybiera muzykę wymagającą dyscypliny i we- wnętrznego skupienia — eteryczne triole z Sonaty fcsźę- 429 zycowej. Potem następują dwie błyskawicznie przygo- towane premiery — opera Antoniego Rubisteina Sy- beryjskie polowanie i nowe dzieło Franciszka — Fest- klange. Zarówno Uroczyste dźwięki, jak i Mazepę pu- bliczność przyjmuje entuzjastycznie, lecz opinia kry- tyków jest niewzruszona. Franciszek żali się w liście do swego przyjaciela, barona Augusza: „Nie tylko w Wiedniu, ale w całych Niemczech, a nawet już w Rosji i Ameryce pada na moje dzieła grad artykułów. Wszędzie: w Lipsku, w Berlinie, nad Renem, w Petersburgu i w Nowym Jorku uczona kry- tyka stwierdziła to samo co w Wiedniu: zaakceptować albo choćby wysłuchać moich dzieł bez uprzedniego ich skrytykowania byłoby grzechem i obrazą majestatu sztuki. Prowadzona przeciwko mnie wojna prawdopo- dobnie potrwa jeszcze lata. Przygotowałem się na nią, toteż goliaci prasy nie budzą już we mnie żadnych obaw. Mam pewną świadomość moich artystycznych zadań i mojej misji. Jeśli Bóg da mi zdrowie i siły, z niewzruszoną cierpliwością i energią będę ich bro- nił". Franciszek żyje w tak gęstej i tak pełnej napięcia atmosferze, że tylko dzięki swym stalowym nerwom •potrafi stawić czoła wszystkim trudnościom. Nieustan- ne ataki prasy, problemy twórcze oraz łagodzenie kon- fliktów pomiędzy Karoliną a domownikami — oto jego chleb powszedni. To prawda, że sytuacja Karoliny nie •jest łatwa. Od sześciu lat mieszkają razem w Weima- rze, a ich związek nadal nie został zalegalizowany. Ka- rolina jest i nie jest jego żoną, a świadomość tego jest jednym z licznych powodów jej rozdrażnienia. Dobrego serca, inteligentna i niezwykle oczytana, jednocześnie bywa małostkowa i kłótliwa; a kiedy już raz zagnie na kogoś parol, wówczas ten ktoś powinien jak naj- spieszniej uciekać z Weimaru, Karolina bowiem potrafi być nie tylko wiernym przyjacielem, ale także nieubła- ganym wrogiem. Teraz jej złość znowu skupia się na 430 małym Tausigu. Po którejś ze scysji Karolina ulubio- nemu uczniowi Liszta wymawia gościnę w „Altenbur- gu". Tym razem Franciszkowi nie udaje się ułagodzić gniewu Karoliny, toteż młody pianista musi opuścić Weimar. Zaopatrzywszy chłopca w list polecający oraz ' pieniądze na drogę, Liszt wysyła go do Zurychu do Wagnera. W „Altenburgu" na krótko zapanował spo- kój. Niebawem pojawił się inny, znacznie delikatniej- szy problem. Pośród uczniów Franciszka znajduje się młoda dama Agnes Denis-Street, z domu Klindworth, krewna Karola Klindwortha, także utalentowanego ucznia Franciszka. Agnes — skromna, dystyngowana i pełna prostoty, jest niezwykle piękna. Zazwyczaj mil- cząca i powściągliwa, w chwilach ożywienia zdradza wybitną inteligencję — czyta i pisze w kilku językach europejskich i choć nie posiada wybitnych zdolności muzycznych, jest pedantyczna i pilna. Ma niezwykle czułe ucho, jest dobrym krytykiem i bez trudu potrafi znaleźć najdrobniejszy nawet błąd. Franciszek przez długie tygodnie po prostu jej nie zauważa. Lecz na jednej z lekcji, która o mało co nie kończy się obiciem małego Tausiga — chłopiec nie chce bowiem przyjąć dyktowanego przez Franciszka tempa — Liszt rozdraż- niony siada do fortepianu i gra dyskutowane przed chwilą dzieło, Poloneza As-dur Chopina, mrucząc gnie- wnie: — Słyszałem Chopina grającego ten utwór i możesz mi wierzyć, smarkaczu, że moje tempo jest wiarygo- dne... Po chwili gniew jego cichnie i Franciszek porwany falą muzyki w uniesieniu kończy Poloneza, a gdy roz- brzmiewa ostatni akord, jego spojrzenie pada przypad- kiem na twarz Agnes. W oczach młodej kobiety błysz- czą łzy. Franciszek dopiero teraz po raz pierwszy do- strzega, jaka jest piękna — prześliczna twarz o czy- stych, subtelnych rysach w obramowaniu jasnych wło- sów, które na karku przechodzą w delikatny meszek, 431 ogromne, zielone oczy, w których teraz odbija się wzru- szenie, i usta o kapryśnym rysunku stworzone do ta- jemniczych uśmiechów. Agnes jest więcej niż piękna — myśli Franciszek owładnięty jakąś dziwną czułością. Następnego dnia całe towarzystwo udaje się do Jeny, gdzie uczniowie Liszta mają dać koncert dla miejsco- wych studentów. Po koncercie — wycieczka. Chłopcy biegną naprzód w stronę dębowego lasu, Franciszek i Agnes zostają w tyle. — Pani, widziałem, płakała na jednej z lekcji... — Istotnie, ale trudno nie wzruszyć się w obliczu prawdziwego piękna. — Prawdziwie piękna jest tylko pani, droga Agnes, i mogę jedynie żałować, że jestem już taki stary. Skoń- czyłem czterdzieści trzy lata... Agnes podnosi na niego swe przejrzyste zielone oczy, rozświetlone teraz jasnym blaskiem. — Czy coś się stało, Agnes? — Jestem bardzo szczęśliwa. Taki był początek owej miłości, trudnej i nie pozba- wionej cieni, zmuszonej do ukrywania się, ograniczo- nej do wspólnych wyjazdów do Jeny i Erfurtu, a po- tem coraz dalej — do Frankfurtu, do Kolonii... Jasno- włosa Agnes, nieco chłodna i tajemnicza, przypomina- ła Franciszkowi Marię. Była w niej, podobnie jak w Ma- rii, jakaś niepojętna skłonność do uczenia się. Agnes także niezmiernie dużo czytała i potrzebowała kogoś, z kim mogłaby podzielić się wrażeniami z lektury. Fran- ciszek okazał się znakomitym partnerem; zaabsorbowa- ny pracą, nie znajdował czasu na czytanie, za to z tym większym zainteresowaniem wysłuchiwał uwag pięknej sawantki, podziwiał jej błyskotliwość i trafność spo- strzeżeń. Być może pod wpływem ojca, dyplomaty zwią- zanego z rządem Metternicha, Agnes zainteresowała się polityką światową. Studiowała pojawiające się wówczas w prasie szkice map i doniesienia z frontu wojny krymskiej. Była pełna uwielbienia dla cesarza Napo- 432 leona III, który oto zebrał walczące o wolność ludy -^- Włochów, Anglików i Francuzów — aby wreszcie uka- rać żandarma Europy, kata wszelkich ruchów wyzwo- leńczych, Rosję. W tym czasie Franciszek otrzymał kil- ka listów od Sandora Telekiego, który podobnie jak Wiktor Hugo zmuszony był udać się na emigrację w obawie przed krwawymi represjami rządu Napoleo- na III. Zrozumiałe więc, że listy Telekiego były właści- wie jednym wielkim aktem oskarżenia przeciwko cesa- rzowi. Franciszek jednak bardziej ufał opinii Agnes; wolał wierzyć, że historia odda sprawiedliwość uciemię- żonym ludom w ich słusznej walce z Rosją, wolał na- dzieję Agnes niż gorzką prawdę Telekiego, który pisał, że oto nastał koniec wolnej Francji, a „Napoleon Ma- ły" każdy przejaw niezadowolenia gasi bagnetami żan- darmów, na śmierć skazując każdą wolną myśl. Także z Zurychu od Wagnera nadchodzą niepokojące wiadomości. Mały Tausig, jak zwykle niesforny i nie- poskromiony, staje się dla Wagnera źródłem nieustan- nych kłopotów. W liście z maja 1858 Ryszard, zrozpa- czony, pisze do Franciszka: „Jeżeli mówisz mu: idź na spacer! — możesz być pe- wien, że nie ruszy się ź miejsca. Ale gdy chcesz go za- trzymać w domu — ucieknie oknem. Gdy pragniesz ciszy — wali w fortepian. Gdy chciałbyś posłuchać mu- zyki — ziewa; teraz nie ma ochoty grać. Słowem — spotkało nas to szczęście, że będąc bezdzietnym mał- żeństwem, zakosztowujemy wszystkich tych okropności, które jeden nieznośny szczeniak potrafi ściągnąć na kark rodziców. W końcu jednak siada do fortepianu. I wtedy następuje cud... Prawdziwy cud. A jak on czy- ta partyturę, jak ją gra! Mam nadzieję, że z Boską pomocą przetrzymamy jakoś tę próbę"... Ale to nie koniec zmartwień. Karolina zaczyna po- dejrzewać Franciszka o związek z Agnes. Zawsze skłon- ił — w blasku sławy 433 na do hipochondrii, tym razem naprawdę popada w chorobę. Ataki podagry niweczą cały jej kobiecy urok, i to właśnie wtedy, kiedy urok ten byłby jej najbar- dziej potrzebny. Rozgoryczona i obolała, z rękami i no- gami zawiniętymi w jakieś lecznicze opatrunki, z zie- mistą twarzą nieustannie zlaną potem, w dziwacznym czepku mającym uchronić ją od ,reumatyzmu głowy", Karolina jest godna politowania, ale nie może stawać do walki z piękną, subtelną i czarującą Agnes, której przepaściste oczy tak łatwo zasnuwają się welonem łez — łez uwielbienia i miłości. Nawet praca w teatrze nie przynosi Franciszkowi ukojenia. Pakt pokojowy z Karolem Aleksandrem oka- zał się jedynie krótkotrwałym rozejmem. Franciszek dyryguje i uczy — ale już tylko połową serca. Karol Aleksander nadal wprawdzie ceni go jako wybitnego dyrygenta, ale nawet słyszeć nie chce o stworzeniu teatru wagnerowskiego, o Olimpiadzie sztuk i nauk czy o innych tego rodzaju projektach Liszta. Do tego wszy- stkiego rdzenni weimarczycy, zwolennicy „dobrego, sta- rego świata" i zaprzysiężeni wrogowie długowłosej cy- ganerii weimarskiej, zaczynają bojkotować teatr. Nie- zależnie od repertuaru — Czarodziejski flet czy Wolny strzelec, Lohengrin czy Marta, Łucja z Lammermooru czy Ernani — teatr świeci pustkami. Coraz częściej odzywają się głosy: nie potrzeba nam ani Wagnera, ani Berlioza, ani pana Liszta... Oddajcie nam z powro- tem nasze stare, ciche i spokojne miasto. Franciszek nie był zwolennikiem ugodowości. 20 i 27 listopada 1854 w wielkiej sali Russicher Hof zebrali się zwolen- nicy „Altenburga". Założono Neuweimar-Verein, któ- rego prezesem wybrany został jednogłośnie Franciszek Liszt. Redaktorem gazety Towarzystwa — „Laterne" — został Joachim Raff. Hymn do tekstu Hoffmanna von Fallersieben napisać miał Franciszek. Potraktowano to jako otwarte wyzwanie. Niebawem dwór dał Franciszkowi do zrozumienia, że w obecnej 434 sytuacji wszelkie zgromadzenia i towarzystwa są zja- wiskiem niepożądanym. Neuweimar-Verein musi nie- zwłocznie udowodnić, że jego celem istotnie jest pod- niesienie kultury, propagowanie wzniosłych sztuk i nic ponadto. Franciszek jest człowiekiem szybkiej decyzji. 17 i 21 lutego 1855 na scenie wielkoksiążęcego teatru weimarskiego staje Hektor Berlioz. Podczas dwóch kon- certów pod jego batutą wykonane zostały: Romeo i Ju- lia, Symfonia fantastyczna i LeHo. Na pierwszym kon- cercie, 17 lutego, wystąpił także Franciszek, lecz nie jako dyrygent, tylko jako pianista. Grał Koncert Es- -dur. Był to jego prezent dla Neuweimar-Verein. Nie- porozumieniem byłoby sądzić, że ów królewski prezent wzbudził zainteresowanie jedynie u cyganerii. Zapo- mniawszy o wszelkich deklaracjach i postanowieniach, w teatrze zjawili się wszyscy przeciwnicy Liszta. Jako pierwszy pogratulował artystom książę Aleksander, do- dając, iż dopiero podczas koncertu zrozumiał istotę idei Olimpiady weimarskiej, kiedy to na rodzinnej ziemi Goethego, w Niemczech, spotkali się dwaj geniusze: francuski i węgierski. Odniósłszy światowy sukces i pokonawszy przeciwni- ków, Franciszek omal nie został pokonany przez przy- jaciół. Tuż po wyjeździe Berlioza ci sami ludzie, którzy przed kilkoma zaledwie tygodniami z entuzjazmem pod- pisali dokument Neuweimar-Verein, nagle zaczęli się kłócić i wzajemnie oskarżać. Pierwszy zbuntował się Raff. Oświadczył, iż nie zgadza się z gustem prezesa Liszta, który nie dopuszczając do jakiejkolwiek dysku- sji, usiłuje narzucić wszystkim swe zdanie o Wagnerze. Tymczasem on, Raff, rozdmuchiwanie kultu Wagnera uważa za bzdurę. Owszem, Wagner jest niezwykle uta- lentowany, ale to śmieszne robić z niego boga, którego każde słowo, każda nuta jest objawieniem. Podobnie jak Raff myśli jeszcze kilku członków Towarzystwa, a8* 435 którzy występują z Neuweimar-Verein. Jest wśród nich jeden z najcenniejszych sojuszników — dziennikarz Pohl, mający na swym koncie kilka wygranych bojów o ,-Altenburg", o muzykę przyszłości i o Franciszka Liszta. Los Towarzystwa został przypieczętowany po ukazaniu się atykułu Raffa, który w całości stanowił jedną wielką nagonkę na Wagnera. Franciszek stanął w obliczu konieczności podjęcia decyzji: kompromis i próba pogodzenia obu stanowisk, czy też otwarte i jednoznaczne opowiedzenie się po stronie przyjaciela. Wybrał to ostatnie. Nie może być mowy o kompro- misie z wrogami Ryszarda Wagnera. W tej sytuacji Raff wystąpił z Towarzystwa, opuścił „Altenburg" i pociągnął za sobą Pohia. Neuweimar- -Verein przestał istnieć. Teraz Franciszek najchętniej uciekłby z Weimaru. Ruszyłby w świat, tak jak to czynił w latach młodości. Ale młodość bezpowrotnie odeszła. Dziś potrzeba mu wewnętrznej dyscypliny i wytrwałości. Bez względu na to, co się wokół niego dzieje, musi pamiętać o tym, że czeka go wielka praca, o której przypomina mu przybita nad biurkiem sen- tencja Webera: „Wytrwałość prowadzi do celu". W liś- cie do Adolfa Stahra Franciszek pisze: „Ze wzmożoną energią pracuję nad mymi poematami symfonicznymi. Gotowych jest już dziewięć opusów i jeszcze w ciągu 1855 roku pojawią się one W formie partytur u Breitkopfa i Hartla w Lipsku. To bardzo męcząca i długa praca: niemal tysiąc matryc. Zakoń- czyłem również Symfonią -foustowską. To wszystko — dopóki nie będę w stanie dać czegoś większego i lep- szego". Oto leży więc przed nim dziewięć poematów symfo- nicznych: Symfonia górska, Tasso, Preludia, Orfeusz, Prometeusz, Mazepa, Festklange, Herolde Funebre i Hungaria. Dziewięć utworów, za które tak często i w 436 talk różny sposób go atakowano. Najczęściej zarzucano mu, że wszystkie są jedynie szkicami, improwizacjami pianisty dysponującego diabelską techniką. Dziwny za- iste zarzut: Symfonia górska powstawała przez blisko dwadzieścia lat. Ileż miał za sobą walk wewnętrznych i rozterek, ileż zmagań ze zwolennikami tradycyjnych rozwiązań orkiestracyjnych, zanim ustalił ostateczny skład instrumentalny: jedna pikulina, dwa flety, dwa oboje, dwa klarnety, klarnet basowy, dwa fagoty, czte- ry rogi, trzy trąbki, trzy fanfary, trzy kotły, jeden wielki bęben, talerze mosiężne, tam-tam, harfa i kwin- tet smyczkowy. Tasso rodził się w ciągu pięciu lat, za to Preludia dwu-, a może nawet trzykrotnie dłużej, za- nim wreszcie przybrały ostateczną formę. Impulsem do napisania Orfeusza stała się pierwsza, jeszcze z ojcem, wizyta w Luwrze. Franciszka zafascynował wtedy ry- sunek na antycznej wazie — greckiej, a może etru- skiej — przedstawiający Orfeusza, którego muzyki słu- chają kamienie, zwierzęta, ptaki, leśne drapieżniki i lu- dzie. I dziś światu potrzebna jest lutnia Orfeusza. Czy jednak i dzisiejszego Orfeusza spotka ten sam los co starożytnego śpiewaka, wszak ten współczesny, podo- bnie jak tamten, ma ku swej obronie tylko lutnię. Pro- meteusz rzeczywiście narodził się jako improwizacja. Zabrzmiał po raz pierwszy 24 sierpnia 1850 podczas uroczystości ku czci Herdera jako wstęp do Prometeu- sza wyzwolonego. Przebrzmiały uroczyste przemowy, dekoracje do dramatu o Prometeuszu pokrył kurz, ale w sercu Franciszka ciągle jeszcze dźwięczała muzyka Prometeusza. Przepracowywał ją wielokrotnie, zanim wreszcie nadał jej ostateczną formę. Był to hołd boha- terowi, który wykradł niebu iskrę geniuszu i dał ją człowiekowi, aby mógł dzielić z bogami władzę nad światem. Przed Franciszkiem leżą Heroide Funebre, je- dyna ocalała część zamierzonego wielkiego dzieła — Symfonii rewolucyjnej, i Hungaria — ostatni spośród dziewięciu poematów symfonicznych. Oba te utwory pi- 437 sał Liszt z myślą o dalekiej ojczyźnie, o węgierskich przyjaciołach, tych znanych i nieznanych mu, ale zawsze bliskich jak rodzeni bracia, z którymi wspólnie opłaki- wał klęskę. Hungaria jednak napisana została przede wszystkim dla Mihałya Yorosmartyego, autora ody po- święconej Franciszkowi: Świata niesławny muzykancie! Oto leży przed nim dziewięć dzieł, podsumowanie młodości i pełnego walk wieku męskiego, dzieł otwie- rających nową epokę w historii muzyki. W miejsce symfonii Liszt wzniósł bowiem nową formę, której re- guły, statyka i zasady konstrukcji są zupełnie inne niż te, które tworzyły zręby muzyki XVIII wieku: „Nie możemy poddawać w wątpliwość faktu, że mu- zyka również potrafi dać takie charakterystyki, jakie książęta poezji naszej epoki dali wiekowi. Muzyka — łącząc się ściśle z literaturą, a nawet wręcz opierając się na niej — dotarła do punktu, w którym cała sztuka dąży do odsłonięcia źródeł naszej nędzy i naszego błą- dzenia. Muzyk także pragnie zaspokajać potrzeby i da- wać wyraz dążeniom wieku: stąd bierze się program, ustalenie łańcucha wydarzeń, które w sali koncerto- wej są tak samo nieodwracalne jak wprowadzona do opery deklamacyjność. Oba te kierunki: symfonia zbu- dowana na programie, akcji, łańcuchu myśli, i opera deklamacyjna pokonują wszystkie przeszkody i rozwi- jają się triumfalnie, wbrew wszelkim protestom. Sym- fonia programowa i opera deklamacyjna są organicz- ną częścią naszego wychowania moralnego. Dlaczego mielibyśmy protestować przeciwko programowi? Pu- bliczność nigdy wszak nie słucha symfonii, kwartetu czy innego dzieła muzycznego bez jednoczesnego wy- obrażania sobie jakiejś akcji, zgodnie z żywym, dzikim, pogodnym, łagodnym lub melancholijnym charakterem utworu. Publiczność wyobraża sobie akcję, która prze- ciwstawiona jest innej akcji, podobnie jak jednostka walczy z jednostką. My, kompozytorzy, nie czynimy 438 więc niczego innego, jak tylko kierujemy wyobraźnią publiczności, wskazując jakby, w jakim kierunku po- winna podążać jej fantazja..." Przed Franciszkiem leży dziewięć poematów symfo- nicznych, które zebrały tyle oklasków, ataków, ostrych krytyk i entuzjastycznych pochwał. Dwa fronty walki Franciszek żartobliwie nazywa frontami muzyków za- wodowych i powołanych: „Pomiędzy zawodowymi a powołanymi muzykami to- czy się nieubłagany spór. Muzycy zawodowi — niby faryzeusze ze Starego Testamentu — trzymają się lite- ry prawa nawet za cenę zabicia ducha prawa. Muzycy za- wodowi wyrażają swój szacunek wobec patriarchów Starego Testamentu — czyli wobec wielkich kompozy- torów minionych wieków — tym, że służalczo naśladu- ją puste już dziś formy, przez dawnych mistrzów stwo- rzone i uprawiane. Muzycy powołani dostrzegają, że patriarchowie całkowicie wyczerpali stworzone przez siebie formy i naśladowcy mogą najwyżej tworzyć fał- szywe kopie. Muzycy powołani żyją w przekonaniu, że podobnie jak wielcy mistrzowie dawnych wieków, również sami muszą tworzyć nowe formy dla nowych myśli, nowe bukłaki dla nowego wina!" Dziewięć poematów symfonicznych... Jakimiż niezwy- kłymi ludźmi są krytycy dziewięciu jego dzieci boleści. Przeklinają, atakują, zarzucają kompozytorowi brak gu- stu, przed całym światem piętnują go jako nędznego amatora. A jednocześnie ci surowi sędziowie bez skru- pułów okradają Berlioza, Wagnera czy Liszta ze skar- bów ducha. Tu ściągną interesującą kombinację instru- mentacyjną, tam uszczkną odważną modulację, gdzieś indziej skubną frapujące rozwiązanie albo po prostu znowu ukradną fragment melodii. 439 „Zawiść naszych wrogów wyraża się najwidoczniej w tym, że nie chcą nam zapłacić tego, co przed trybu- nałem ich własnych sumień są nam winni; podczas gdy ukradkiem zawzięcie skubią rewolucyjnych nowatorów z piór, aby sami mogli się w nie wystroić, jednocześnie na otwartym polu głośno piętnują tych samych mi- strzów i te same arcydzieła, których ani dziś, ani jutro, ani w przyszłości, ani w ogóle nigdy nie będą w stanie doścignąć." Pożegnanie Dusseldorf, 8 lutego 1856 „Szanowny Panie! Pani SchumaTin powierzyła mi smutne zadanie po- wiadomienia przyjaciół o niepowetowanej stracie, jaka ją spotkała. Dlatego to ja przekazuję wieść o śmierci Schumanna. Ty, który niegdyś pozostawałeś nie tylko w artystycznym, lecz również przyjacielskim związku ze zgasłym na wieki mistrzem, przyjmiesz zapewne tę wieść ze szczególnym bólem, jestem tego pewien. Choć wasze drogi życia poszły w innych kierunkach i roz- łączyły się, jednak jestem głęboko przekonany, że nikt bardziej od Ciebie nie odczuje straty, jaka nas wszyst- kich spotkała wraz z odejściem wielkiego człowieka. Szczerze oddany Józef Joachim" Franciszek któryś już z kolei raz spogląda na karlicę papieru i odczytuje: Szanowny Panie... Gdzież podział się dawny zapał, przyjacielski uścisk, pełna łez tęskno- ta za Weimarem? Pozostało z tego tylko owo: Sza- nowny Panie... Klara, której nie zmiękczyła nawet śmierć męża, nie zadała sobie nawet tyle trudu, aby napisać sama. Nie! Zadanie to powierzyła Joachimowi 440 i Joachim wiernie dostosował się do jej tonu: „Sza- nowny Panie"! Nieważne — trzeba zorganizować ty- dzień pamięci Schumanna i wydać na nowo studium o Schumannie i Klarze. Tak, druk można powtórzyć, maszyna drukarska jest cierpliwa i posłusznie wypełnia rozkazy człowieka, ale czy może powtórzyć się tamta wiosna: Drezno, Lipsk i młodzi, pełni zapału Hiller, Mendelssohn, Schumann, Klara... Dwaj z nich już ode- szli — Mendelssohn i Schumann. Kiedy przyjdzie kolej na niego? Blandyna i Cosima Nadchodzi gorączkowy lisit od Bulowa, który prosi Franciszka o niezwłoczny przyjazd do Berlina, ogłoszo- ny bowiem koncert utworów I^szta zapowiada się jako twarda walka i nie zaszkodzi, gdy walkę tę poprowa- .-dzi sam mistrz. Biiiow wszakże i tym razem staje na wysokości zadania, nie tylko zresztą jako pianista, lecz również jako mówca: wzywa niespokojną i awanturują- cą się część publiczności, by opuściła salę i nie przeszka- dzała w koncercie tym, dla których muzyka ta jest ra- dością. Wszystko to wypowiada głośno, stanowczo i z wielką energią, jak gdyby za jego plecami znajdował się nie fortepian i pięćdziesięcioosobowa orkiestra, lecz batalion grenadierów. Sukces. Ludzie lubią niespodzian- ki i chętnie podziwiają cechę, której wielu z nich nie dostaje, odwagę. Po koncercie, na prośbę Biiiowa, wracają do domu pieszo. — Nie zdążyłem nawet przywitać się z dziećmi... Jak się czują dziewczynki? — Moja matka jest niezwykle szczęśliwa, iż zechciał jej pan powierzyć wychowanie swoich dzieci. Blandyna i Cosima także wyglądają na zadowolone. Pragnąłbym, 441 mistrzu, aby Berlin stał się dla Cosimy drugą ojczyzną. Na stałe, na zawsze. Franciszek podnosi głowę: — Nie chciałbym odrywać dziewcząt od Paryża. Na razie niech nauczą się dobrze niemieckiego, lepiej niż ich ojciec, i naturalnie niech muzykują pod okiem me- go znakomitego Hansa. Ale potem powinny wrócić do Paryża. Na chwilę zapada milczenie, w wieczornej ciszy sły- chać tylko kroki idących. Wreszcie Biiiow odzywa się: — Mistrzu, kocham Cosimę i uroczyście proszę o jej rękę. Franciszek zatrzymuje się i uważnie patrzy w twarz młodego człowieka. — Posłuchaj, Hans. Nie żyjemy w średniowieczu' Skąd mogę wiedzieć, co myśli o tym moja córka? Mo- że ma już wybranka, a jeżeli nie ma, to będzie chcia- ła go sobie poszukać, zamiast wychodzić za mąż za pierwszego konkurenta. — Mistrzu, widzę, że potraktował pan moje oświad- czyny jako żart. Ale ja kocham Cosimę i nie mogę bez niej żyć! — Zawsze tak się mówi, synku. Ale postaw się w .moim położeniu. Nigdy nie byłem wzorem ojca. Zresztą obawiam się, że w ogóle trudno byłoby uznać mnie za wzór w jakiejkolwiek dziedzinie. Zwłaszcza jako głowę rodziny. A teraz ty w środku nocy wymagasz ode mnie, zmęczonego po koncercie, abym w jednej chwili zdecy- dował o losie kochanej przez nas obu istoty? Bulow nie podtrzymuje rozmowy, ale w kilka tygod- ni później wysyła do Franciszka rozpaczliwy list: „Szanowny Mistrzu! Niepewność, jaką Pan wobec mnie odczuwa, dręczy mnie od dawna. Obawiam się, że nie docenia Pan me- go charakteru i mego poczucia odpowiedzialności. Oba- 442 wiam się, że jestem Panu całkowicie obojętny. Gnębi mnie to bardzo i nie pozwala mi szczerze otworzyć ser- ca. Niech Pan będzie tak dobry i zechce zrozumieć, iż tylko jakaś dziwna wrodzona nieśmiałość nie pozwala mi wyznać tej miłości Cosimie. Ale to, co czuję, to wię- cej niż miłość. Myśl, że poprzez Cosimę mógłbym zbli- żyć się do Pana, który był moim duchowym przewod- nikiem i inspiratorem, któremu zawdzięczam wszystko, czym jestem teraz i czym będę w przyszłości, jak po- wiadam, myśl, że mógłbym zbliżyć się do Pana, była- by dla mnie największą radością mego życia. Cosima Liszt przyniosłaby mi nie tylko Pańskie nazwisko, lecz także wszystkie te walory ducha, które czynią ją tak podobną do Pana, iż jest niemal Pańskim lustrzanym odbiciem..." W jakiś czas później Bulow prowadzi w Berlinie kon- cert złożony z utworów Liszta i uwertury do Tannhau- sera. Jest niezwykle zdenerwowany, niemal tak jak wówczas, gdy jako młody student zapukał do bram ,,Altenburga" z prośbą o naukę. W drżących rękach le- dwie jest w stanie utrzymać batutę. Nieustannie spo- gląda na lożę w lewym proscenium, gdzie siedzą Fran- ciszek i Cosima. Po drugim utworze trzeba zarządzić niemal półgodzinną przerwę, ponieważ Bulow, wyczer- pany trudnościami technicznymi koncertu oraz przeży- ciami osobistymi — mdleje. Franciszek i Cosima biegną do garderoby. — Co się stało, drogi chłopcze? — pyta zaniepokojo- ny Liszt. Cosima milczy, tylko kładzie swą chłodną dłoń na czoło młodego dyrygenta. Franciszek powtarza pytanie: — Co się stało? Ale Hans uszczęśliwiony uśmiecha się: — O, już nic, naprawdę nic, drogi mistrzu! 443 Cosima wstaje i spokojnie patrzy na ojca: — Kochamy się, ojcze, i mam nadzieję, nie będziesz miał nic przeciwko temu, abyśmy wkrótce ogłosili wia- domość o naszym ślubie? Franciszek oczywiście nie ma nic przeciwko temu, choć czuje się nieco rozgoryczony. Od chwili bowiem, gdy Cosima wypowiedziała uszczęśliwiające „tak", mło- dzi widzą tylko siebie. Przestał być im potrzebny. No cóż, pociesza się, taka jest naturalna kolej rzeczy... W domu Blilowów rodzinna uroczystość. Pani Bulow rozczulona spogląda na syna, który z uwielbieniem śle- dzi każdy ruch narzeczonej. Tylko Cosima jest milczą- ca i zamyślona. Po długiej ciszy ona pierwsze wypo^ włada zbierające się w głowie myśli: — Naturalnie musimy stworzyć osobny dom. Po ślu- bie przeszkadzalibyśmy tylko mamie. — A po chwili z cichą skromnością dodaje: I nasze dzieci... Franciszek uspokaja Cosimę: będzie miała własny dom i wszystko, co potrzebne jest młodej parze do roz- poczęcia nowego życia. Spogląda na Blandynę. Czy nie jest jej przykro, że młodsza siostra szybciej wyjdzie za mąż, a ona, starsza, będzie musiała jeszcze trochę po- czekać. Ale Blandyna wcale nie jest smutna. Z entu- zjazmem mówi o szczęściu siostry, wreszcie podbiega do ojca: — Teraz już mogę ci powiedzieć, że przyjechałam z Paryża jako narzeczona. Wcześniej nie miałam odwa- gi wyznać... — A kto jest tym szczęśliwym młodym człowie- kiem? — przerwał Franciszek. — Pan Emil Ollivier... młody adwokat, ale już mó- wi się o nim, jako o pierwszym mówcy trybunału. Franciszek wzdycha głośno: — W każdym razie chciałbym, aby pan Ollivier zło- żył mi wizytę. 444 Agnes Cisza w „Altenburgu". Bulow odszedł już dawno, za nim podążył Bronsart. Tausiga wysłał do Zurychu, potem opuścili go zbunto- wani: Raff i Pohi. Cisza w „Altenburgu". Magne także stała się już do- rosłą panną. Karolina podróżuje więc z nią po mod- nych kurortach. Słyszy się, że księżniczkę otacza cały pierścień kawalerów i konkurentów. Wydaje się jed- nak, że Magnolet już wybrała i wbrew różnym nie- sprzyjającym układom rodzinnym obdarzyła uczuciem ogromnie zakochanego w niej dalekiego kuzyna, Mie- czysława Kamieńskiego. Dawno już opuściła Weimar Agnes. Franciszek przy- pomina sobie ostatni wyjazd do Jeny i pożegnanie. W pięknych zielonych oczach znowu błyszczały łzy. — Kocham cię, Franciszku, ale nie mogę dłużej znieść tego upokarzającego ukrywania się. Nie mogę także sta- nąć przed światem i powiedzieć: jestem tutaj, mam pra- wo tu być i cokolwiek się stanie, tu zostanę. Nie mogę tego uczynić. Zabiłoby to Karolinę, najwierniejszą i naj- bardziej ci oddaną towarzyszkę życia. Franciszek nie bez żalu żegna kochankę: — Taka jesteś rozsądna, Agnes, a rozsądek i miłość nie chodzą z sobą w parze. W zielonych oczach Agnes maluje się głęboki smu- tek: — Jestem wobec ciebie bardzo słaba, Franciszku. Proszę, nie zatrzymuj mnie. Boję się, że jeszcze jedno twoje czułe słowo, a cały mój rozsądek rozwieje się jak dym. Obiecałeś pisać do mnie listy. Będę czekała na nie, będę bardzo czekała... Cisza w „Altenburgu". Franciszek niespokojnie krą- ży po pokojach. A więc to ma być mój dom? Moja ojczyzna? Tu mam umrzeć? ,, . 445 Młody Cornelius pufea do drzwi. — List nadszedł, mistrzu. — Skąd, od kogo? — Z Węgier. Nazwisko nadawcy odczytuje już sam Franciszek: Antal Augusz, Peszt. „Msza Ostrzyhomska" List od dawnego przyjaciela rozproszył ogarniające Franciszka przygnębienie. Antal Augusz pisał, że pry- mas Kościoła rzymskokatolickiego na Węgrzech Jan Szitovsky, obecny arcybiskup Ostrzyhomial pragnie urzeczywistnić swe dawne marzenie. Franciszek obiecał mu kiedyś, że skomponuje uroczystą mszę na poświęce- nie rekonstruowanej wówczas katedry w Pecs. Obecnie arcybiskup pragnie zmodyfikować nieco ten projekt: niech msza Liszta zabrzmi podczas poświęcenia bazyli- ki w Ostrzyhomiu. Piękny projekt. Ogromne zadanie. Pytanie tylko, czy realizacja tego planu rzeczywiście przybliży Francisz- ka do straconej ojczyzny? Antal Augusz jest przewod- niczącym Rady Namiestniczej. Franciszek dość słabo orientuje się w polityce, wie jednak, że Rada jest na Węgrzech instytucją niepopularną. Jej członków okre- śla się mianem ugodowców, a wielu uważa ich wprost za zdrajców. Augusz jest człowiekiem uczciwym, ma szlachetne zamiary i zapewne stara się jak może ła- godzić ostre rozporządzenia, uczynić je znośniejszymi dla pobitego i wykrwawionego narodu. Zapewne jed- nak nie cieszy się popularnością w ojczyźnie. Spadła także popularność Kościoła, który nie tylko nie poparł Kossutha, ale wręcz opowiedział się po stronie zdetro- nizowanego Habsburga. Czy obecnie owa niechęć nie « Po węgiersku Esztergom, po niemiecku — Grań. 440 zwróci się także przeciwko Franciszkowi? Czy jego przyjazd nie zostanie wykorzystany do obcych jego na- turze rozgrywek politycznych? Jeśli jednak pojedzie do kraju, jeżeli stworzy mszę, Peszt ożywi się znowu. Do umęczonego kraju, gdzie od kilku lat rozkaz jest prawem, a sprawiedliwością — siła, do tego kraju znowu zawita Europa. Jeżeli poje- dzie, będzie musiał wznieść się ponad codzienność, po- nad politykę. Będzie musiał przede wszystkim strzec swej neutralności artysty. Jeżeli pojedzie do kraju — a już czuje, że pojedzie, że chce, że musi pojechać — znowu postara się stworzyć most pomiędzy Europą a Węgrami. Kiedy tam już będzie, na pewno znowu odezwą się poeci, muzycy, być może ludzie zaczną nie- co swobodniej oddychać, przestaną się bać, a w ich ser- cach odrodzi się choćby promyk nadziei... A więc postanowione — pojedzie! „Wielce szanowny i drogi mi Przyjacielu, Szanowny Panie Augusz! Z pełnym wdzięczności sercem spieszę podziękować Panu za dobrą wiadomość, którą zawierał doręczony mi dzisiejszego ranka list Pański. Wielkim zaszczytem jest dla mnie przychylna pamięć Jego Eminencji arcybisku- pa Szitovskyego. Ufam, że będę mógł podziękować za nią tak, jak chciałbym i jak nakazuje mi obowiązek. Muzyka kościelna interesuje mnie i pociąga już od daw- na. Podczas pobytu w Rzymie studiowałem dokładnie dzieła Palestriny i Orlanda di Lasso. Lecz jak dotąd niewiele miałem okazji, abym te studia swe mógł wy- korzystać we własnej pracy twórczej, wyznać bowiem muszę, iż niewiele miałem sposobności do komponowa- nia muzyki kościelnej. Atoli idąc za potrzebą serca, któ- ra jest ważniejsza od wszelkich zewnętrznych korzyści, przed kilku laty wydałem napisaną na głosy męskie mszę organową, później zaś Pater noster i Ave Maria,. Powyższe dzieła posłużyły moim myślom jako zaprawa, 447 abym w przyszłości mógł oprzeć moje pomysły muzy- czne na mocniejszym fundamencie. Czy może mi się nadarzyć sposobniejsza i bardziej uroczysta okazja niż poświęcenie bazyliki ostrzyhomskiej, prastarej siedziby chrześcijaństwa w mej ojczyźnie? Gdy myślę o wspa- niałości owej okazji, przychodzą mi do głowy słowa bi- blijnego centuriona: «Domine, non sum dignus... Panie, nie jestem godzien...» Wszelako z pełną wdzięczności pokorą przyjmuję pro- pozycję Jego Eminencji prymasa, którą mi Pan prze- kazał, drogi Panie Augusz. Proszę przyjąć raz jeszcze, wielce szanowny Przyjacielu, moje najszczersze podzię- kowanie i obietnicę, że ze wszystkich sił będę się sta- rał dowieść, iż wybór padł na odpowiedniego człowieka, który szczerze Panu oddany, serdecznie Go pozdrawia. Franciszek Liszt" Franciszek z radością i pokorą przygotowuje się do wypełnienia powierzonego mu zadania. Rodzi się Kyrie, błyskają harmonie Glorii: jakby słońce wdarło się przez ogromne witraże świątyni, do modlitwy nawołują dzwony Laudamus, Cum Sancto Spiritu nabiera skom- plikowanego kształtu fugi, pulsują rytmy Resurrexit... Pogrążony w pracy Franciszek nic nie wie, że tym- czasem w ojczyźnie uruchomiono już skomplikowaną machinę plotek, podstępnych knowań i zabiegów mają- cych za wszelką cenę utrzymać go z daleka od Węgier. Nic nie wie, nie podejrzewa nawet, że hrabia Leó Fes- tetics, ten sam, który kiedyś był mu przyjacielem, bra- tem niemal, teraz odwrócił się od niego, stanął na cze- le jego przeciwników i podburza przeciw niemu arcy- biskupa: — Jeżeli Wasza Eminencja wpuści Liszta do świąty- ni, otworzy tym samym bramę muzyce przyszłości, czy- li Ryszardowi Wagnerowi, zmysłowej, bezbożnej po- gańskości, która nie mając odwagi podnieść młota na 448 poświęcone ściany, próbuje wedrzeć się w nie od środ- ka. Kardynał Szitovsky czuje się związany danym sło- wem. Ociąga się z jego złamaniem. Ale Festetics napi- na strunę dalej: — Miejscem stosownym dla wszelkich szalonych eks- perymentów jest tea.tr, arena życia świeckiego, ale w żadnym wypadku nie świątynia katolicka! Tylko od de- cyzji Waszej Eminencji zależy, czy dom Boży uniknie profanacji. List arcybiskupa jest arcydziełem odmowy: „Z największą radością wspominam dni, które Wiel- możny Pan, w glorii pięknych i uczciwie zasłużonych sukcesów, spędził u mnie, pamiętam też obietnicę, którą mi Pan wówczas złożył, to jest — że skomponuje Pan mszę na poświęcenie katedry w Pecs. Niepowodze- nie losu nie pozwoliło, by spełniła się ta obietnica god- na wielkiego mistrza. Wszystko to ożywia się w mej pa- mięci właśnie teraz, kiedy zbliża się do końca odnowa bazyliki w Ostrzyhomiu i tym bardziej liczę na dotrzy- manie Pańskiej obietnicy, im bardziej uprawniony jest Kościół święty naszej ojczyzny do pobrania daniny Pań- skiego talentu, sztuki i religijności. Wyznam, że wielo- krotnie głośno dawałem wyraz temu mojemu życzeniu, które zmieniło się w pomysł, by poświęcenie bazyliki odbyło się przy akompaniamencie napisanej przez Pa- na mszy. Gdy wszakże zbadamy tę koncepcję z bliska teraz, okazja nie wydaje się najbardziej sposobna. Ry- tuał konsekracji trwa cztery godziny i jest bardzo mę- czący. W związku z tym muzyka następującej po nim mszy powinna być dość krótka, abyśmy nie męczyli bez potrzeby wiernych przybyłych na tę uroczystość. Nie możemy też zapomnieć o hałasie powodowanym przez tłum nieustannie przewijający się przez kościół pod- czas trwania mszy świętej. Do niewielkiego Ostrzyho- mia zapewne przybędzie na tę okazję ogromna ilość l — W blasku sławy 449 -wiernych. Ja sam zaś niechybnie zajęty celebracją oraz obecnością naszych biskupów, nie będę mógł oddać się -roli gospodarza Pańskiego tak, jak bym tego sobie ży- -czył. Przemyślenia powyższe zmuszają mnie do tego, bym odłożył na lepsze czasy spełnienie mego najgoręt- szego życzenia... Jan Szitovsky" Dla Franciszka jest to bolesny zawód, może najbar- dziej bolesny, jakiego doznał kiedykolwiek w ojczyź- nie. Tyle pracy, tyle nadziei, tyle serca i zapału, a po- tem krótki list, kilka gładkich uprzejmych słów — i od- :mowa. Franciszek skarży się Karolinie. Ale Karolina rozu- mie, dlaczego tak się dzieje. — Jesteś dziś pierwszym człowiekiem życia muzycz- nego Europy. Jesteś osobistością, do której przychodzą listy, podania, prośby o pomoc i radę z Petersburga, -z Paryża, z Londynu, z Mediolanu, z Pesztu, Wiednia :z Pragi i z Rzymu. Jesteś dziś pierwszym człowiekiem muzycznej Europy. Tak, tak, nie protestuj! Mówisz: -Ryszard Wagner? Wagner to wędrowiec, wieczny wę- drowiec, jak ów Wotan z jego Nibelungów, który nie .znajduje spokoju ani w niebie, ani na ziemi. Nie, ów wędrujący Wotan nie może być centrum życia umysło- wego. Książęta sztuki muszą mieć rezydencję, środowis- ko, niemal — dwór. Wagner tego nie ma. I może ni- .gdy nie będzie miał. Ale ty zakotwiczyłeś się w Weima- rze, dzięki temu zgromadzili się wokół ciebie najlepsi muzycy świata. — A ta nienawiść do mnie, ci atakujący na oślep krytycy, ten brak uznania? Ironiczne, pełne wyższości -wzruszenie ramionami, którym panowie krytycy kwitu- ją weimarską muzykę przyszłości? — To cena, jaką płacisz za swą wielkość, kochany. Taką nienawiść potrafią wzbudzić tylko nieprzeciętne jednostki, olbrzymi o głowę przerastający przeciętność... 450 Czy tego nie rozumiesz? Ktoś jeden lub kilka osób, któ- re stoją za prymasem, nie chcą, aby wielki mistrz z Weimaru, aby pierwszy muzyk Europy powrócił do domu! To dla nich ogromnie niebezpieczne. Rości so- bie do ciebie prawo Wiedeń, bo tam Beethbven ucało- wał twoje czoło, Paryż, bo tam stałeś się mężczyzną, Szwajcaria, bo tam stałeś się poetą muzyki, Italia, bo tam po raz pierwszy byłeś .szczęśliwy, wreszcie Weimar, czyli całe Niemcy, bo tu stałeś się tym, kim musiałeś; się stać: duchowym przywódcą muzycznej Europy! Tym- czasem ty chcesz jechać na Węgry. Decydujesz się być Węgrem. Dumny jesteś z tego! Więc ci, którzy stoją za prymasem, szepczą mu: nie potrzeba! Niech zostanie za granicą. Tutaj mógłby stać się iskrą podpalającą stóg siana. Niech zatem zostanie za granicą. A mszę konsekracyjną napisze jakiś muzyk kościelny. Im mniej, znany, tym lepiej... Pióro Franciszka z trudem znajduje odpowiednie sło- wa: „Wielce szanowny Przyjacielu, drogi Panie Augusz! Z listu Pańskiego wnioskuję, że zarówno Msza napi- sana przeze mnie na poświęcenie bazyliki ostrzyhom- skiej, jak i moja obecność na uroczystościach konsekra- cyjnych byłyby wielce kłopotliwe i sporo osób uważa, że znacznie lepiej lub jeśli Pan pozwoli wygodniej bę- dzie, jeżeli z obu mych zamiarów zrezygnuję". Potem następuje jeszcze wiele gorzkich zdań, ale ich sens sprowadza się właściwie do słów: „nikomu nie mam zamiaru narzucać się z mą przyjaźnią i miłością!" Augusz nie przerywa starań. Pisze do prymasa coraz: to nowe petycje mające udaremnić autentyczny spisek. Festetics bowiem powołuje się na fikcyjny list, w któ- rym Franciszek narzekając jakoby na zbyt szczupły chór, zbyt skromną orkiestrę — sam postanawia odstą- pić od umowy. Ale i to nie koniec intryg. Hrabia de- sr 451 cyduje się na jeszcze jedno posunięcie. Zawiadamia Liszta, że jako pełnomocny intendent Teatru Narodo- wego „nadał bieg" odpowiednim zarządzeniom, czyli wydał dyspozycje dotyczące kopiowania głosów, werbu- je chór i organizuje orkiestrę. W ten sposób hrabia związał ręce Franciszkowi, który przekonany, iż spra- wa Mszy jest na dobrej drodze — zaniechał wszelkich dalszych kroków. Wierny Augusz przejrzał jednak mi- sterną intrygę hrabiego i dosłownie wywalczył zgodę prymasa. Od tej pory w sprawie Mszy Franciszek ko- respondował bezpośrednio z prymasem Szitovskym. Przede wszystkim z całym należnym szacunkiem arty- sta szczerze i otwarcie wypowiedział swoje żale, ubole- wając, iż w otoczeniu prymasa znalazły się mąciwody i ignoranci, dla których jedynym celem jest sianie za- mętu i knucie intryg, a sprawy sztuki kościelnej na Węgrzech czy gdziekolwiek indziej są im najzupełniej •obojętne. W liście z 10 czerwca 1856 prymas poinformował Franciszka, że z powodu „rozlicznych przeszkód" pod- czas poświęcenia bazyliki wykonana zostanie msza autorstwa dyrygenta kościelnego Józefa Seyera. I znów •wszystko zaczęło się od początku. Franciszek dawno zrezygnowałby z walki, gdyby nie Augusz, który teraz bronił już nie tyle Mszy Ostrzyhomskiej, co własnego honoru. Wreszcie po dwumiesięcznych bojach wszystkie przeszkody zostały usunięte. 10 sierpnia 1856 Franciszek zatrzymał się u tytularnego biskupa Ostrzyhomia Mi- faalya Fekete, po czym unikając wszelkich powitań, ceremonii i bankietów udał się do bazyliki, aby ją obejrzeć i wypróbować organy. 11 sierpnia o godzinie piątej rano przypłynął statkiem do Pesztu. Celowo wy- brał tak wczesną porę. Zbyt świeżo w pamięci miał jeszcze upokarzającą walkę, na której upłynęło mu ostatnie pół roku. W tej sytuacji wolał uniknąć powi- talnych frazesów i bombastycznych deklaracji. Pieszo udał się do hotelu „Królowa Angielska". Świt był chło- 452 dny i rześki. Puste ulice wydały mu się zupełnie nie- podobne do tamtych, po których spacerował z ojcem, ani do tych, którymi przejeżdżał w aureoli światowej sławy jako młody mężczyzna, wielbiony i podziwiany przez wszystkich. Teraz ulice były ciche i spokojne. Franciszek szedł samotnie w stronę hotelu, i wydawało •mu się, że znalazł się w zupełnie obcym, nie znanym .sobie mieście. W południe pierwszą kurtuazyjną wizytę złożyli mu Erkel, Mihały Mosonyi-Brand, Kornel Abra- nyi oraz Gedeon Raday, obecny dyrektor Teatru Naro- dowego. Erkel, jak zwykle powściągliwy w słowach, •mówi mało, ale widać, iż jest uradowany spotkaniem: — Cieszymy się szczerze, że znowu, po tak długiej przerwie, pojawił się pan wśród nas. Kornel Abranyi wita Franciszka płynną, elegancką irancuszczyzną. Okazuje się, że spędził rok w Paryżu jako uczeń Chopina i Kalkbrennera. Jest swobodny i wesoły, proponuje Franciszkowi szereg rozrywek, ale Liszt woli przyłączyć się do Erkela i razem z nim uda- je się do warsztatu fortepianów pana Beregszaszi, pierw- szej węgierskiej manufaktury, w której .powstają instru- menty klawiszowe. Franciszek siada do jednego z for- tepianów. Dopiero teraz uświadamia sobie ze zdumie- niem, jak dawno nie grał. Improwizuje więc z tym większą radością, przywołując dawne wspomnienia. Er- kel nie lubi chwalić, ale tym razem wykrzykuje z nie- zwykłym u niego entuzjazmem: — Niech pan nie pozbywa się tego instrumentu, pa- nie Beregszaszi, bo dotykała go ręka, jakiej drugiej nie ma i nie będzie na całym świecie! Popołudnie także spędzają razem. Rozpoczynają się próby Mszy, Erkel słucha w skupieniu, chrząka, a po- lem — ku największemu zdumieniu przyjaciół — uśmiecha się: — Możliwe, że pan Liszt modlił się, kreśląc nuty Mszy, ale że podczas prób będzie ją przeklinał, to pew- ne. 453 Praca rzeczywiście jest ciężka. Chór przywykł do sty- lu wykonawczego towarzystw śpiewaczych, do swobody w zakresie rytmu i tempa, a tymczasem tu wymagana jest precyzja, kryształowa czystość, dokładność we wszy- stkim. Po pracy z przeciętnymi dyrygentami kółek śpie- waczych muszą teraz sprostać oczekiwaniom jednego. z najbardziej wymagających dyrygentów świata. Atmo- sfera staje się coraz bardziej napięta i w każdej chwili grozi zerwaniem współpracy, gdy Franciszek jednym. gestem łagodzi nieprzyjemny nastrój: zaprasza wszyst- kich muzyków i śpiewaków do restauracji ogródkowej „Komló", gdzie gospodarzem jest Cygan Ferkó Patika- rius. Przyjęcie zmienia się w huczną zabawę, o której; następnego dnia mówi całe miasto. Całe miasto obiega też anegdota, jak to Liszt usiłował zapłacić Ferkó Pa- tikariusowi i wcisnął mu do ręki sto forintów. Ferkó — opowiadano sobie — z książęcą dumą oddał banknot,. mówiąc, iż nie przyjmie pieniędzy — od kolegi! W ogóle w mieście zaczyna dziać się coś dziwnego.. Na ulicach pojawiły się szamerowane stroje węgierskie.. Skąd i w jaki sposób? Wszak rząd Bacha wyraźnie za- bronił — pod karą chłosty, a nawet aresztu — przecho- wywać pamiątki rebelii: kołpak kossuthowski, paradne- stroje węgierskie, sznurowane dolmany. Kto podpowie- dział tym setkom Węgrów, że w obecności Franciszka Liszta komisarzowi policji niezręcznie będzie karać za. naruszenie porządku publicznego spokojnych przecho- dniów, których jedyną przewiną jest noszenie sznuro- wanych dolmanów, modnych przed stu laty? We wszystkich witrynach pojawiły się portrety Lisz- ta. Tu otoczone wieńcem laurowym, tam przyozdobione- tylko polnym kwiatem, ale są wszędzie. Przystają przed. nimi prości ludzie, którzy nie mają pojęcia o tym, że- Sonato, h-moll jest jednym z najważniejszych filarów muzyki wieku, że Preludia czy Symfonia fanstowska. zapoczątkowały nową epokę w historii muzyki, prości- ludzie, nieświadomi tego, iż Rapsodie wprowadziły We— 454 gry do muzycznej świadomości Europy, prości, bez- imienni ludzie stają przed witrynami i mówią: — Przyjechał do kraju. Jest między nami. Zaczyna się nowe życie. Miasto, które w dniu przyjazdu wydawało mu się dziwnie obce i ciche, teraz jakby obudziło się i zaczęło •tętnić życiem. Franciszek znów jest niezwykle zajęty: próba w Ostrzyhomiu, potem statkiem powrót do Pesz- tu, uroczyste przyjęcie w pałacu Koracsonyich, wieczór •muzyczny w domu dyrektora Breuera, gdzie wraz z •Singerem, członkiem orkiestry weimarskiej, ale z po- chodzenia Węgrem, grają sonaty aż do świtu. Następne- go dnia Franciszek prezentuje się jako dyrygent wier- nym jednej ze śródmiejskich parafii: dyryguje Mszą Mihałya Mosonyi. I wreszcie 26 sierpnia 1856 o godzi- nie wpół do czwartej po .południu odbywa się otwarta próba generalna Mszy Ostrzyhomskiej w Muzeum Na- rodowym. Ceny biletów są dość wysokie, ale i tak o każde wolne miejsce toczą się prawdziwe boje. Krytyka węgierska nie szczędzi Franciszkowi słów zachwytu. Korespondent ,,Gazety Rodzinnej", Ferenc Ney, tak pisze o próbie generalnej: ,,Przeżyłem zaiste niezwykłe chwile, nie pytajcie "więc, skąd przyszedłem. Spójrzcie na moją twarz: nie- możliwe, abyście nie dostrzegli na niej śladu najszla- chetniejszego przeżycia. Spójrzcie 'mi w oczy: niemożliwe, abyście nie dostrzegli świętego ognia, który się w nich pali. Tak, oto wracam z triumfalnego święta muzyki i jestem niezwykle szczęśliwy, że moja skromna osoba •wraz z oklaskami tysięcy przyczyniła się do owego triumfu. Odejdźcie na bok wy, którzy zabraliście z sobą na uroczystości tylko uszy. Uszy, by nasłuchiwać, czy przy- padkiem nie sfałszuje jakiś klarnet, czy nie wypadną 3, rytmu skrzypce. Uszy, wsłuchujące się w konstrukcję •dzieła, oceniające proporcje części muzycznych i ich 455 wykonanie. Odejdźcie na bok wy wszyscy, którzy przy- szliście krytykować i atakować: w tej chwili nie ma- my sobie nic do powiedzenia. Ja bowiem byłem tam, aby przeżywać. Poniosłem na tę uroczystość nie tylko uszy, ale i serce, serce, które rozwinęło skrzydła i wzle- ciało ponad wszechświatem uniesione dźwiękami skrzy- dlatymi orła i skowronka, śpiewającymi hymn ku chwale Boga Wszechmogącego, Twórcy wszelkiego stworze- nia. Poniosłem z sobą serce i szczęśliwi jesteście wszy- scy, którzy także z gotowymi do lotu sercami przestą- piliście próg Muzeum. Stał tam przed pułkami nut wiel- ki wódz armii dźwięków: stał na podium, widoczny dla wszystkich, jak to wypada stać wodzowi. Czas posre- brzył już włosy okalające poetycko jego twarz, wy- bieliły je zmartwienia i troski. Ale dzięki nim stał się- jeszcze bardziej interesujący. Na podium stał ten, któ- rego nazywano królem pianistyki... Jak nazwiemy go dziś, gdy usłyszeliśmy genialne dzieło jego najgorętszych myśli i najgłębszych uczuć? O ty, który nienawidzisz i prześladujesz, jeżeli na dźwięk tej muzyki nie wyciągniesz ręki do zgody, to znaczy, że nigdy nikogo nie kochałeś. Gdy poeta się skarży, skarga ta odbija się echem w sercach tysięcy. Gdy mówca wypowie swe szlachetne zamiary, w ser- cach tysięcy budzi zapał i decyzję. Zagrzewa do czynu, namawia do działania. A gdy tak cudowna, wzniosła muzyka płynie do twojej duszy, czy mógłbyś nie od- czuwać, nie wzruszać się, nie entuzjazmować i nie pod- dawać się podniosłości chwili? O tak, na tę muzykę od- powie stutysięczne echo, dźwięki te bowiem wyzwoliły się z tajemnej piersi natury, dźwięki te bowiem wypo- wiadają wszystko to, co w piersiach tysięcy je&t krwa- wą raną i pociecną, odwagą i nadzieją. Bądź pozdrowiony, niezrównany bohaterze muzyki,. ty, który wywalczyłeś wśród poetów świętej sztuki miejsce dla Węgrów, Franciszku Liszcie, po trzykroć bądź pozdrowiony w wieńcu naszych kompozytorów". 456 Zaproponowano Franciszkowi podróż oddzielnym stat- kiem ale on wolał jechać razem ze swymi [muzykami i śpiewakami na parostatku „Marianna". Gdy przybyli na miejsce, okazało się jednak, że komitet powitalny zatroszczył się o wszystko, tylko nie o noclegi dla mu- zyków. Franciszek i tym razem nie opuścił swoich wy- konawców: — Na statku znajdzie się zapewne jakiś spokojny ką- cik, ja prześpię się gdziekolwiek. 31 sierpnia 1856 o godzinie wpół do ósmej rano za- częła się ceremonia konsekracji, która przeciągnęła się aż do godziny wpół do drugiej. Dopiero wtedy można było rozpocząć wykonanie Mszy. Na uroczystości obecni byli: cesarz, czterech arcyksiążąt, sześćdziesięciu dostoj- ników i wyższych urzędników państwowych, czterech kardynałów i kilkudziesięciu biskupów, a także nie- przeliczone tłumy wiernych i gości. Po południu o godzinie czwartej — uroczysty obiad. Franciszek nie został zaproszony do stołu cesarskie- go, czego w takiej chwili miał prawo się spodziewać. Biskup Mihaiy Fekete poinformował go uprzejmie, iż nakryto dla niego przy sąsiednim stole. Artysta poczuł się tym nieco urażony: — Niech Wasza Eminencja nie kłopocze się. Do tej pory dobrze czułem się w towarzystwie moich muzyków i chętnie wśród nich pozostanę. Spiesznie opuścił przyozdobioną salę i nim ktokol- wiek zdążył się zorientować, już był na przystani, gdzie z ruchomej garkuchni wydawano obiad dla muzyków. .Franciszek także ustawił się w kolejce. Jego Eminencja chciałby jednak naprawić niezręczną sytuację. Toteż następnego dnia zaprosił na obiad arcy- biskupów Zagrzebia, Brna i Udine, biskupa siedmio- grodzkiego Haynalda, hrabiego Istvana, Karołyi, Antala Augusza oraz Franciszka Liszta. 457 Rozmowę rozpoczyna prymas: — Wielmożny pan niezwykle szybko opuścił wczoraj .świętujących go wielbicieli... — Nie chciałem sprawiać Waszej Eminencji dodatko- wych kłopotów. — Ufam jednak, że przynajmniej okoliczności po- przedzające wykonanie Mszy były dla pana przyje- mniejsze. My, prawdziwi chrześcijanie, powinniśmy przebaczać... — Nie mam czego przebaczać, Wasza Eminencjo. Je- śli nawet przez kilka minut było mi nieco przykro, to przecież nie w tym rzecz. Najważniejsze dla mnie jest to, że mogłem przyjechać do naszego kraju, pooddy- chać tutejszym powietrzem, dać wyraz w moim dziele temu wszystkiemu, co czuję, kiedy myślę o Węgrzech. A przecież tak niewiele brakowało, aby mi to uniemo- żliwić... Po powrocie do Pesztu Franciszek prowadzi koncert w Teatrze Narodowym. W programie dwa jego poema- ty symfoniczne: Preludia i Hungaria. Od czasu do cza- su Liszt spogląda na ukrytego w loży dyrektorskiej Erkela, twórcę tej orkiestry, która dziś z takim wy- czuciem reaguje na ruchy jego batuty. Ten skromny, nieśmiały, lecz jakże prawy człowiek zasłużył sobie na nagrodę. Ledwie przebrzmiały ostatnie takty Hungarii, gdy Franciszek znowu dał znak orkiestrze i popłynęły dźwięki muzycznej modlitwy Franciszka Erkela — Hymnu. Zrazu zaskoczeni, w chwilę później słuchacze pojęli intencję Liszta — początkowo niepewnie i nieśmiało, lecz potem coraz odważniej i liczniej zaczęli powsta- wać, aż wreszcie stali wszyscy, wzruszeni i przejęci tym, co dokonywało się w ich obecności — oto wzno- siła się potężną falą muzyka, która przez tyle lat była 458 •wzbroniona. Teraz powróciła, razem z Franciszkiem .Lisztem: Boże, błogosław Węgrów Cichy i skromny obiad w klasztorze Franciszkanów. Cienka zupka, kawałek mięsa, kilka łyków wina i owo- ce. Spokój i przyjemny chłód. Nilot nie usiłuje zwró- cić na siebie jego uwagi, nikt nie pragnie pokazać się lepszym, niż jest w rzeczywistości. Zakonnicy siedzą wokół zwykłego, heblowanego stołu i słowa z rzadka tylko przerywają ciszę. Franciszek dziękuje za zaproszenie i mówi: — Ludzie tak bardzo boją się samotności... Pozosta- wieni samym sobie czują się nieszczęśliwi. Ja zaś coraz częściej myślę, jak dobrze może czuć się wśród ojców człowiek, który zrezygnował już ze wszelkich próżności tego świata... — Z uśmiechem powtarza łacińskie zda- nie, które ostatnio coraz częściej przychodzi mu do gło- wy: — Domine, non sum dignus... Panie, nie jestem godzien. 13 września 1856 franciszkanie zapisali w księdze klasztornej: „Franciscus Liszt octava septembris conventum per humaniter invisens ab codem confratrem assumi desi- deravit..." — „Franciszek Liszt zjawił się przed zgroma- dzeniem zakonu franciszkanów i wyraził pragnienie wstąpienia do zakonu jako tercjarz..." W półtora roku później, pod datą 11 kwietnia 1858, -w księdze klasztornej pojawiła się nowa notatka: ,,Franciszek Liszt wstąpił do zakonu Franciszkanów jako tercjarz". Testament „Altenburg" opuścili już ostatni goście. Pokoje na piętrze zostały zamknięte, na drzwiach do apartamentu księżnej wisi ogromna kłódka, grobowa cisza zaległa na 459 parterze i w ogrodzie i tylko w znajdującym się w bocznym skrzydle pałacu „błękitnym salonie" widafe jeszcze ślad życia. Słychać skrzypienie okiennic, ktoś szeroko otwiera okno. A potem znowu zapada cisza. Przy biurku siedzi ostatni mieszkaniec domu—Fran- ciszek Liszt — i pisze swój testament. „Weimar, 14 września 1860 Piszę to 14 września, w dniu kiedy Kościół obchodzi święto Podwyższenia Krzyża Świętego. W nazwie tego święta zamyka się także żarliwe, tajemnicze uczucie, które całe moje życie naznaczyło jakby stygmatem [...} Nigdy, mimo licznych grzechów i przewinień, których się dopuściłem i z powodu których odczuwam szczery żal i skruchę, nie zostałem całkowicie pozbawiany bos- kiego światła krzyża. Jego blask zalewał niekiedy całą moją duszę [...] Cokolwiek dobrego pomyślałem i uczyniłem w ciągu ostatnich lat dwunastu, winien jestem tej, którą tak gorąco pragnąłem nazwać czułym imieniem żony, a czemu złośliwość ludzka i nędzne szykany po dziś dzień uporczywie przeszkadzają — Joannie Elżbiecie Karoli- nie z Iwanowskich księżnej Wittgenstein. Gdy piszę jej imię, nie potrafię opanować drżenia, które wprost trudno wyrazić. Wszystkie moje radości pochodzą od niej, a boleść w niej szuka ukojenia. Nie tylko utożsamiła się ona i zjednoczyła całkowicie i na stałe z moim istnieniem, pracą, troskami i artystyczną karierą, pomagając mi radą i zachętą, ożywiając en- tuzjazmem i darząc niezwykle szczodrze swą opieką, zawsze pełną przewidywania i mądrych dobrych wska- zań [...] lecz częstokroć wyrzekała się z zaparciem sie- bie wszystkiego, co się jej słusznie należało, aby móc dźwigać cały mój ciężar, z którego uczyniła swoje bo- gactwo i swój jedyny zbytek [...] Chciałbym posiadać niezmierzony geniusz, aby we 460 wzniosłych akordach wyśpiewać wzniosłość jej duszy. Niestety, zdołałem wydobyć z siebie zaledwie kilka nut, które wiatr rozwiewa .po świecie. Gdyby jednak w pa- mięci ludzkiej miało przetrwać coś z mojej pracy mu- zycznej (do której od dziesięciu lat przykładam się z niesłabnącym zapałem), niechaj to będą stronice po- wstałe dzięki natchnieniu płynącemu z serca Karoliny [...] Zawdzięczam Karolinie nie tylko tę odrobinę dobra moralnego, jaka tkwi we mnie, ale również i mój skro- mny udział w dobrach materialnych, jakie zdobyłem — słowem zawdzięczam jej to, czym jestem i co posia- dam. Dołożyła ona starań, aby zachować, powiększyć i odpowiednio ulokować fundusze, które stanowią spa- dek po mnie, a wynoszą około 220 000 franków (dwieś- cie dwadzieścia tysięcy franków) i są złożone w pa- pierach wartościowych u Rotschilda w Paryżu [...] Pro- szę Karolinę, aby zechciała dopilnować sprawiedliwego podziału tego mojego dziedzictwa w równych częściach między córki moje: Blandynę i Cosimę [...j Oczywista,. iż skromna renta pobierana przez drogą matkę moją, Annę Liszt, od wielu lat w Paryżu w postaci procen- tów od mych funduszów, ma być zachowana w całości [...] Jest w sztuce współczesnej sławny artysta, którego nazwisko będzie zdobywało jeszcze większą sławę w przyszłości: Ryszard Wagner. Jego geniusz był dla mni& pochodnią — szedłem tam, gdzie mnie wiódł, a przy- jaźń moja dla niego ma wszystkie cechy szlachetnej namiętności. Kiedyś (już dziesięć lat temu) marzyłem o tym, aby stworzyć nowy okres świetności Weimaru, jak ten w czasach Karola Augusta, i roiłem, że będzie- my z Wagnerem takimi koryfeuszami sztuki jak nie- gdyś Goethe i Schiller. Małostkowość, żeby nie powie- dzieć ohyda stosunków lokalnych, zazdrość i głupota działająca z zewnątrz i na miejscu przeszkodziły urze- czywistnić to marzenie mające przynieść zaszczyt wiel- 461 3aemu księciu, obecnie panującemu. Zachowuję jednak nadal niezmienne przekonanie, że było rzeczą mezimaer- nie łatwą plan ten urzeczywistnić. W związku z tym oproszę Karolinę, aby i ipo mojej śmierci zechciała utrzy- mywać z Wagnerem dawne serdeczne stosunki. Któż lepiej niż ona potrafiłaby ocenić ogromny rozmach, ja- ki Wagner nadał sztuce, i zrozumieć jego boskie wy- czucie miłości i poezji [...] [Tu następuje dokładne wyliczenie przedmiotów i pa- miątek, jakimi Liszt pragnie obdarować Karolinę, Ma- .gne, Blandynę i Cosimę, Edwarda Uszła i Haosa von Bulowa, a także niektórych spośród członków nowonie- mieckiej szkoły: Hansa von Bromsarta, Piotra Corneliu- sa, Edwarda Lassena, Franciszka Brendela, Ryszarda Pohia, Aleksandra Rittera, Feliksa Draseke, prof. Weitz- manna, Karola Tausiga. Ponadto Liszt poczynił dokła- dne dyspozycje dotyczące wydania jego utworów i po- -zostawlionych manuskryptów.] Pragnę być pochowany skromnie, bez pompy i jeśli to będzie możliwe — w nocy. Niechaj światłość wieku- ista świeci mojej duszy! W ostatnim westchnieniu będę błogosławił Karolinę. F. Liszft" i Jak mogło do tego dojść? Skąd wzięły się nawiedza- jące go coraz częściej myśli o śmierci? Dlaczego posta- .nowił spisać swą ostatnią wolę? Po wykonaniu Mszy Ostrzyhomskiej — mimo róż- anych nietaktów, jakie go spotkały — opuszczał ojczyznę bez gniewu w sercu. Był koniec września 1856, zaczy- .nała się piękna, łagodna jesień. Franciszek na kilka dni zatrzymał się w Wiedniu, potem w Pradze wysłuchał -z. radością znakomitego wykonania Mszy Ostrzyhom- skiej i przez Drezno wrócił do Weimaru. Nie na długo. » Tłumaczenie testamentu Liszta wg Stanisława Szenica. 462 W Zurychu oczekiwał na niego Wagner. 22 paździer- nika, z okazji czterdziestej piątej rocznicy urodzin Fran- ciszka, księżna Karolina wydała w ,,Hotel Baur", gdzie mieszkała, uroczysty bankiet, na który zaproszeni zo- stali wszyscy co znaczniejsi obywatele Zurychu. Uko- ronowaniem wieczoru stało się wykonanie pierwszego" afetu Walkirii Ryszarda Wagnera, w którym uczestni- czyli: parni Heim jako Zyglinda i Wagner jako Zyg- mund. Franciszek akompaniował im na fortepianie. Mu- zyka zrobiła na Franciszku ogromne wrażenie. Dopiero- teraz zrozumiał w pełni posłanie Wagnera — czymże- jest zimny metalieziny blask złota wobec blasku miłoś- ci, która jest całkowitym połączeniem się dwóch istot, pełnym zjednoczeniem się nie tylko dwóch ciał, lecz także wszystkich myśli, uczuć i pragnień obojga ko- chanków. Ta miłość jest jak wielki ogień, którego go- rące płomienie już nie grzeją, lecz palą, zmieniając: rozkosz chwili w szczęście śmiertelnej wieczności. Znów, jak kiedyś, następują dni wypełnione muzyką- i zwierzeniami. Godzinami spacerują po ogrodzie i Ry- szard wyznaje, iż spotkał miłość, która nadała nowy sens całemu jego dotychczasowemu życiu. Świat, któ- ry do tej pory nie szczędził mu trosk i kłopotów, teraz posyła mu bajkowy uśmiech. Po walkach i tylu prze- granych bitwach, być może wreszcie życie obdaruje go" najsłodszym zwycięstwem, a stanie się to za sprawą pięknej kobiety, Matyldy Wesendonk, której serce na- leżało do niego, nim jeszcze spotkały się ich spojrzenia.- Franciszek ogarnięty potrzebą zwierzeń, także opowia- da o sobie. Czuje się zniechęcony i przygnębiony, po- woli opuszcza go wiara w sens tego, co robi. Nieustan- ne ataki ze wszystkich stron mogą mieć tylko jedno wytłumaczenie — że istotnie ściga tylko mit własne} twórczości, którego z braku prawdziwego talentu nigdy nie dogoni. Wagner zatrzymuje się nagle i patrzy bacznie na przyjaciela: 463 — Mam nadzieję, że nie zaprzestałeś pracować? — Nie. A moje nowe dzieło, jeżeli przyjmiesz, chciał- bym zadedykować tobie... Ryszard jeszcze tego samego dnia wieczorem prze- gląda partyturę Symfonii dantejskiej, po czym Franci- szek siada do fortepianu i przegrywa cały utwór. Wag- ner długo milczy, zamyślony, wreszcie zaczyna mówić: — Już od dawna zastanawiałem się, dlaczego nie- miecki świat muzyki reaguje na pojawienie się twoich kompozycji z tak bezwstydną nieżyczliwością. Myślę, że przyczyna jest jedna: kto zna niemieckie życie mu- zyczne, jego bohaterów i wodzów, ten wie, że jest to popierające się wzajemnie towarzystwo niezdolnych mu- zyków. Taka jest prawda i nie warto nawet o tym mó- wić... Porozmawiajmy raczej o twym arcydziele, o Sym- fonii dantejskiej. Już sam charakter dzieła wyjaśnia, dlaczego jest ono tak obce duchowi naszego wieku i środowiska. I trudno o to oskarżać publiczność. Ma prawo być taka, jaka jest; przy takich wodzach po pro- stu nie może być inna. Ważniejsze i ciekawsze jest dla •mnie pytanie: jak to się stało, że w takim środowisku mogły narodzić się dzieła Franciszka Liszta? Wydaje mi się, że rozwiązania zagadki należy szukać w atmo- sferze Paryża lat 1820—40. Właśnie w Paryżu zebrali się wówczas najlepsi mężowie stanu, uczeni, pisarze, poeci, malarze, rzeźbiarze i muzycy. Twoja gigantycz- na, twórcza wyobraźnia zapewne w nich właśnie wi- działa publiczność godną Symfonii faustowskiej czy Dantejskiej... Nie musiałeś się obawiać, że ta publicz- ność źle zrozumie twoje dzieła. Mam wrażenie, Fran- ciszku, że tę odwagę, z jaką stworzyłeś swoje dzieła, wciąż jeszcze podtrzymuje duch tamtych lat i tamtego środowiska. Ale i to nie wyjaśnia narodzin Fausta i Dantego. Twój geniusz, mój ty święty Franciszku, po prostu przerasta nasz wiek i naszych współczesnych. Dlatego właśnie mogły zrodzić się owe nieśmiertelne arcydzieła. Nie zapominaj, bracie i przyjacielu, o sta- 464 rej prawdzie — że temu, kło płynie z prądem, płynie się łatwo i szybko, tyle tylko, że popychany falą, nie zauważy, kiedy połknie go ocean przeciętności i co- dzienności... Naprawdę wielki jest jednak ten, kto ma odwagę płynąć pod prąd, narażając się na rozliczne niebezpieczeństwa. Zawsze u końca drogi, gdy wydaje mu się, że zginie wyczerpany walką, czeka go triumf. Taka walka nigdy nie jest daremna — daje bowiem początek nowemu światu! Po sześciotygodniowym pobycie u Wagnera w Zu- rychu wszyscy razem jadą do St. Gallen, zaproszeni przez dyrektora muzycznego tamtejszego teatru, Scha- drowsky'ego, dla uświetnienia organizowanych właśnie koncertów. Niezapomniane dni. Stoją na przemian na czele orkiestry: Franciszek dyryguje wykonaniem Pre- ludiów i Orfeusza, Ryszard zaś Eroiki Beethovena. Franciszek wykonuje jeszcze jedną, nieśmiałą pró- bę—pisze list do wielkiego księcia Karola Aleksandra: „Miejsce Nibelungów jest w Weimarze. Dzieło Wag- nera będzie królować nad naszą epoką, jako najbar- dziej monumentalne osiągnięcie współczesnej sztuki, cudowne i wzniosłe. Wielka to będzie szkoda, jeżeli ja- kieś sprawy zdołają przeszkodzić temu, aby dzieło to opromieniło świat". Jeszcze ciągle świat wokół Franciszka jest piękny i słoneczny. Przyjmuje go wielki książę i choć ostroż- nie omija temat Wagnera, wyraża jednocześnie życze- nie, aby Franciszek uwiecznił w muzyce patronkę Tu- ryngii, księżniczkę węgierską — świętą Elżbietę. Nie- bawem drugie radosne wydarzenie — Bronsart wyko- nuje Koncert A-dur Franciszka, osiągając niespotykany sukces. Tego samego dnia do Weimaru przyjeżdża naj- większa nadzieja Franciszka, jego jedyny syn — Da- niel. Jakiż jest delikatny i blady. To prawda, Anna zawsze pisała, że „dusza chyba tylko nocą wraca do 30 — W blasku sławy 465 jego ciała", ale widok syna po prostu przeraża go. Da- niel wygląda jak cherubin, który odwiedził ziemię i 2 niecierpliwością oczekuje powrotu do swych niebiań- skich braci. Jak wiele umie: zna łacinę i grekę, mówi po włosku, po niemiecku i po francusku. Dopiero przy- gotowuje się do studiów prawniczych, ale już dosko- nale zna prawo rzymskie i za najważniejszą ideę ludz- kości uważa sprawiedliwość. Franciszek najchętniej za- trzymałby go w Weimarze na dłużej, zadbał o jego od- żywianie, spacery na świeżym powietrzu, odpoczynek. Niestety jest to niemożliwe — Daniel plonie pragnie- niem nauki. Pisze również troskliwy stryj, Edward Liszt. W liście swym powiadamia Franciszka, jakie mieszkanie wynajął dla Daniela w Wiedniu, jakie bę- dzie jego towarzystwo, i kończy wezwaniem, aby Da- niel nie ociągał się z przyjazdem, szkoda bowiem każ- dego straconego wykładu. Na dworcu Franciszek moc- no przytula Daniela do piersi i wiele razy całuje jego zapadnięte policzki. Gdy pociąg rusza, Daniel stoi jesz- cze przez kilka minut w otwartym oknie, a Liszt czuje jakiś dziwnie bolesny skurcz serca. 26 lutego 1857 stoi wraz z Bulowem na groźnym, a jednocześnie tak kuszącym podium koncertowym w Lipsku. Jak wspaniale gra Hans jego Koncert Es-dur! Sukces niespotykany. Stoją obok siebie i przez długie minuty kłaniają się publiczności. Jako drugi punkt pro- gramu ma być wykonany Mazepa. Gwizdy — ale nie jest to spontaniczny protest publiczności, tylko zorga- nizowany wcześniej skandal. Franciszek znów reaguje chorobą — znów pojawia się owa dziwna wyspka, któ- ra pokrywa całe ciało i choć nie sprawia wielkiego bó- lu — czyni życie nieznośnym. Nieważne. Nie można się cofać. Wyjeżdża do Akwizgranu na zaproszenie orga- nizatorów Festiwalu Muzycznego Dolnej Nadrenii. Hans Blilow znowu podbija publiczność. Franciszka ogarnia 466 dziwne wzruszenie. Powoli uświadamia sobie, jak wiel- kie dzieła stworzył w godzinie natchnienia. Koncert Es-dur, poematy symfoniczne, utwory fortepianowe, pieśni — ileż w nich blasku i siły, mówią o dziwnym przybyszu ze Wschodu, który przyniósł Zachodowi no- we nieznane brzmienia. Znowu sukces, niezwykły suk- ces. Znowu stoją obok siebie na podium, mistrz i uczeń. Franciszek patrzy na rozentuzjazmowaną publiczność— tam, w górze na galerii, w pierwszym rzędzie — Hiller! Jakże się zestarzał i zmienił! Mój Boże — Hiller, Ber- Uoz, panna Moke, spacery we czwórkę. Czy Hiller pa- mięta jeszcze tamte cudowne, zwariowane lata parys- kiej młodości? Nagle potok myśli urywa się, a spojrze- nie Franciszka zamiera — oto otyły, czerwony od alko- holu Hiller sięga do kieszeni, wyjmuje z niej wielki, nieforemny klucz, przykłada go do warg i — gwiżdże! Na ten znaik zaczyna gwizdać cała sala. To więcej niż przegrana. To policzek dla kompozytora i dla wszyst- kich, którzy jeszcze przed chwilą entuzjastycznie przyj- mowali twórcę i wykonawcę. Franciszek zraniony wraca do domu. Wzywa Piotra Corneliusa, a także kantora Gottschalga do „błękitne- go salonu": — Najlepiej będzie, jeżeli poproszę przyjaciół, aby nie zmuszali publiczności do wysłuchiwania moich dzieł. Odłóżmy je na bok. Mogą czekać. A czas roz- strzygnie, czy to ja gorszyłem publiczność, czy też ci, którzy organizowali skandale wokół moich dzieł. Choć zraniony do żywego i przygnębiony, nie ma chwili czasu na odpoczynek. Zbliża się termin odsło- nięcia w Weimarze pomnika Goethego i Schillera. Ro- zesłano już setki zaproszeń. Franciszek zaprasza na uro- czystości swego dawnego ucznia i gorącego niegdyś zwolennika Neu-Weimar, Joachima. Odpowiedź przy- chodzi ostatniego sierpnia 1857: 30* 467 „Wielce Szanowny Panie! Pańska ufność i niezmienna dobroć, z jaką Pan — wielki i odważny umysł — zwraca się do mnie, aby przyciągnąć minie do tego przyjacielskiego kręgu, któ- ry porusza i inspiruje Pana duch, zawstydza mnie, nie byłem bowiem do tej pory wystarczająco szczery, co zresztą po raz pierwszy czuję dopiero teraz. Brak szcze- rości nie jest tchórzostwem, co więcej — jest on bliski temu najlepszemu uczuciu, jakie w sobie nosiłem, oba- wie, by moje umiłowanie prawdy a moja szczerość nie stały się kolcem, którym Pana zranię. Ale cóż warta jest moja obawa przed wypowiedzeniem tego, co czu- ję? Moja całkowita bierność wobec Pana działania prę- dzej czy później obróciłaby się przeciwko mnie, dając świadectwo uczuciom, jakie żywię wobec Pana twór- czości. Dlatego też nie mogę dłużej milczeć i muszę wyznać Panu, co czuję. Pana szczera natura — wyzna- ję ze skruchą — już od dawna miała prawo tego ode minie oczekiwać. Nie mogę przemilczeć tego, że Pana muzyka jest mi całkiem obca. Jest zaprzeczeniem wszy- stkiego, co od wczesnej młodości przyjąłem ze spuś- cizny naszych wielkich i co stało się pokarmem mej duszy. Gdyby odebrano mi klasyków ł wszystko to, co w ich dziełach lubię, szanuję i uważam za praw- dziwą muzykę, Pana dźwięki nie byłyby w stanie wy- pełnić głuchej pustki, jaka powstałaby we mnie po tej stracie. Jakże więc mam się sprzymierzyć z tymi, dla których powołaniem życiowym stało się propagowanie Pana dzieł we wszelki możliwy sposób? Jestem zmu- szony oddalić się od nich i wszystkie swe siły skupić na robieniu tego, co uważam za swoje zadanie. Nie mogę być waszym sojusznikiem i pojawić się przed Pa- nem tak, jakbym uważał waszą sprawę za swoją. Dla- tego również nie mogę przyjąć Pańskiego zaproszenia do wzięcia udziału w uroczystościach ku czci Goethego i Schillera. Zbyt Pana szanuję, by zmusić się do obłu- 468 'dy, i zbyt szanuję Goethego i Schillera, by pojawić sią. na tych uroczystościach, choćby tylko jako widz...*' W zakończeniu listu Joachim w pompatycznych sło- wach wyraził swą wdzięczność dla mistrza, który oddał uczniom serce i duszę, najpiękniejsze lata młodości i najpłodniejsze lata wieku męskiego. Zakończenie listu było tak piękne, że Franciszek omal dał ponieść się złudzeniu — stracił wprawdzie wyznawcę, ale nie wiernego przyjaciela. Wszystko to tylko nieporozumie- nie. Niespodziewanie odwiedził go Brendel. Zrobił to bez uprzedzenia, po prostu wsiadł do pociągu i przy- jechał. — Co cię do mnie sprowadza, drogi przyjacielu? — spytał ostrożnie Franciszek. Brendel w odpowiedzi położył na stole kartkę pa- pieru. Był to apel wystylizowany przez Joachima, któ- ry wciągnąwszy już Brahmsa, Hillera i Roberta Fran- za, wzywał Brendela do udzielenia poparcia w walce z muzyką przyszłości. Joachim całkowicie odcinał się od muzyki Liszta i Wagnera i zapowiadał, iż będzie dążył do wyplenienia muzyki przyszłości, jak ogrodnik, który plewi ogród z chwastów. Na szczęście Robert Franz nie dał się namówić. Redaktor poprosił o po- zwolenie wydrukowania w swojej gazecie wezwania i naturalnie — swojej nań odpowiedzi. Franciszek jednym ruchem ręki zmiótł papier ze stołu: — Wszystko to nie jest w stanie mnie dotknąć. Nie chcę nic o tym wiedzieć. Proszę cię tylko, Brendel, żebyś powtórzył wszystkim moją prośbę: niech nie gra- ją nigdzie moich utworów. Mam czas. Mogę czekać. Wierzę, że nadchodzące lata potwierdzą moją rację. Franciszek czuje się rozgoryczony i smutny. Wszyst- kie te napaści i zdrady dawnych przyjaciół napawają go żalem i zniechęcają do życia. Z nastroju przygnę- bienia wyrywa go zapowiedź miłej wizyty. Bedrzich 469 Smetana w krótkim liście anonsuje swój przyjazd i Góteborga: „Jeśli nawet nie należę do tych szczęśliwców, którzy mogą się nazywać uczniami Pana, to jednak Pan jest moim mistrzem, któremu wszystko, naprawdę wszystko zawdzięczam". Stoją więc wraz z milkliwym i skromnym kompozy- torem czeskim pośród gości przybyłych! na odsłonięcie pomnika. Franciszkowi, mimo składanych sobie solen- nych obietnic, trudno jest zachować stoicki spokój. Za chwilę wszak wykonana zostanie jego kantata, wyraża- jąca całą jego nadzieję i marzenia. Jak zostanie przy- jęta przez słuchaczy, wśród których tylu jest obojęt- nych, a nawet wrogów? „Uber allen Gipfein ist Ruh..." Cisza w wyżynie, Ze szczytu drzew Żaden nie płynie Ku tobie wiew; Wśród sennej mgły Ptactwo w gęstwinie przycichło Zaczekaj, rychło Spoczniesz i ty.ł Uroczystości ku czci Goethego i Schillera dostarczy- ły Franciszkowi kolejnego gorzkiego przeżycia. Damy dworu miały oglądać odsłonięcie pomnika z okien ra- tusza. Jedno z okien zarezerwowane było dla Karoliny. Kiedy jednak weszła do sali, damy demonstracyjnie po- wstały z miejsc i opuściły pomieszczenie. Franciszek był wstrząśnięty afrontem, jaki spotkał Karolinę. Jej sy- tuacja uległa ostatnio znacznemu pogorszeniu, co oczy- wiście nie mogło pozostać bez wpływu na jej pozycję • Przekład Gabriela Karsklego. 470 na dworze weimarskim. Księżna popadła w niełaskę, czego odbiciem było właśnie zachowanie dam w ra- tuszu. W marcu 1855 zmarł car Mikołaj I, a jego następcą został Aleksander II. Księżna, od tylu lat żyjąca w nie- pewności, żywiła nadzieję, iż nowy imperator przychyl- niej odniesie się do sprawy unieważnienia jej małżeń- stwa. Spotkało ją bolesne rozczarowanie. Zabiegi pozo- stającej w Rosji rodziny Wittgenstein doprowadziły do tego, iż księżna wezwana została do niezwłocznego po- wrotu do Rosji. Wobec jej odmowy księżnie nie prze- dłużono ważności paszportu, co w praktyce równało się pozbawieniu jej obywatelstwa rosyjskiego. Ponadto ma- jątek księżnej obłożony został sekwestrem, z wyjątkiem jednej siódmej jego części, która została przyznana mał- żonkowi Karoliny, księciu Mikołajowi. Księżna utraciła w ten sposób pałac w Woronińcach, swój dom rodzin- ny, z którym wiązało ją tyle serdecznych wspomnień. Wszystkie te przykre dla księżnej przeżycia stały się znakomitym pokarmem dla małomiasteczkowej społecz- ności Weimaru. Afront na ratuszu nie był pierwszy ani ostatni. W tym ponurym nastroju nadszedł 22 października 1857 — dzień czterdziestych szóstych urodzin Francisz- ka i dziesięciolecie jego pobytu w Weimarze. Na ra- tuszu odbył się z tej okazji oficjalny bankiet, zaś wie- czorem w teatrze miejskim specjalnie przygotowane przedstawienie Des Meisters Bannerschaft. Mowę wy- głosił nowy reżyser i dyrektor teatru — Dingelstedt, który stanowisko swe zawdzięczał zresztą kilkuletnim zabiegom Franciszka. Nie przeszkadzało mu to jednak, gdy już umocnił się na swej pozycji i poznał podskór- ne prądy weimarskiego życia, zapomnieć szybko o na- leżnej Franciszkowi, jeśli nie wdzięczności, to przynaj- mniej lojalności, i dołączył do jego przeciwników. Ty- powy dworak, usłużny i uniżony, bez najmniejszych skrupułów torpedował plany Franciszka, przy okazji 471 każdej swej wizyty w pałacu Karola Aleksandra, przed- stawiając własny pogląd na prawdziwe zadania i 'hi- storyczną rolę Weimaru. — Należy przestawić się z muzyki na teatr. Odciąć się od muzyki przyszłości. Wtedy skończą się skandale wokół premier utworów Berlioza, Wagnera i Liszta! Wróćmy do teatru Goethego... Weimar nie jest wszak miastem Tannhdusera czy Lohengrina, lecz Fausta! Franciszek zajęty własnymi problemami nie miał oczywiście pojęcia o intrygach swego protegowanego. Księżna Karolina postanowiła na jakiś czas wyjechać z Weimaru. Franciszek uznał, że w drażliwej sytuacji Karoliny będzie to najlepszy sposób na uciszenie plo- tek. On także zdecydował się opuścić Weimar i wbrew dobrym radom Billowa — Hans jako mąż Cosimy trak- tuje Liszta jak własnego ojca — z początkiem listopada wyjeżdża na koncert do Drezna. W programie — Pro- meteusz i Symfonia dantejska. Porażka. A raczej nie tyle porażka, co precyzyjnie przygotowany i zorganizo- wany skandal. Liszt wraca do Weimaru, gdzie witają go plotkami o teatrze. Dingelstedt stał się figurą. On rozkazuje i decyduje o przyszłości teatru. Zderzenie z nim staje się nieuniknione. Teatr otrzymał również nowego dyrygenta — Edwarda Lassena. Lassan jest wielbicielem Franciszka, co więcej — uważa się wręcz za jego ucznia. Dingelstedt tłumaczy swą decyzję chę- cią odciążenia mistrza zajętego przede wszystkim pra- cą kompozytorską. Franciszek przekazuje więc batutę kapelmistrzowską młodszemu koledze. Sam prowadzi jeszcze tylko 27 stycznia 1858 wieczór dzieł Mozarta. Sukces jest ogromny. Wśród gratulujących znajduje się wielki książę Karol Aleksander i — DingelstedŁ Bywa- ją wszakże uściski dłoni, które upokarzają... Franciszek wyjeżdża więc znowu. Tym razem do Pra- gi, do tego cudownego, starego miasta, które niegdyś stało się ostatnim schronieniem Mozarta. Może i on, Liszt, znajdzie tu ukojenie... Daje benefis na biednych studentów fakultetu muzycznego, po czym '11 marca 1858 wielki koncert dla publiczności, złożony z jego własnych utworów: poematu symfonicznego Ideały, Symfonii dantejskiej oraz Koncertu A-dur w wykona- niu postrachu „Altenburga" i utrapienia Wagnerów — szesnastoletniego Karola Tausiga. Młodziutki pianista gra wyśmienicie, obaj — mistrz i uczeń — odnoszą wielki sukces. W kilka dni później nowy koncert. Ni- komu nie znany pianista Pflughaupt zachwyca wyko- naniem Koncertu Es-dw Liszta, przełamując kolporto- wany przez przeciwników pogląd, jakoby dzieła Liszta mógł wykonywać tylko sam autor. Tymczasem niemal jednocześnie dzieło to wykonują Bulow, Bronsart, Tau- sig i Pflughaupt i wszyscy z niezwykłym powodzeniem. Wkrótce wieść o praskim sukcesie Liszta dochodzi do Wiednia. Przyjaciele Franciszka pragną zaprezentować w stolicy Austrii Mszę Ostrzyhomską. W połowie marca 1858 Franciszek w towarzystwie Tausiga przybywa do Wiednia. Czeka go tu jednak przykra niespodzianka. Hrabia Karol Lanekoroński, marszałek dworu i dyrektor teatrów dworskich, zabra- nia artystom Hofoper uczestniczenia w koncercie, co uniemożliwiało wykonanie Mszy. Jako powód podaje się, iż artysta wielokrotnie odrzucił propozycję wystę- pu na dworze cesarskim. Naturalnie jest to tylko pre- tekst. W istocie bowiem chodzi o coś innego. Gabinet ma do działalności Franciszka wiele zastrzeżeń i odno- si się do niego nader nieprzychylnie. Gabinet jest dob- rze poinformowany. Wie o Funerailles, o Herolde Fune- bre, o listach polecających dla Laszló Telefciego i o bra- terskiej przyjaźni, która łączy Franciszka z Sandorem Teleki. Przyjaźń ta trwa niezmiennie, choć — praw- da — tylko drogą korespondencyjną, wszelako pan Liszt powinien wiedzieć, że Sandor Teleki skazany został in effigie na śmierć przez powieszenie. Gabinet ma uza- sadnione powody, aby nie ufać Franciszkowi Lisztowi. Ani jego przysiędze konfraterskiej, ani jego pobożno- 473 ści, ani też religijnemu charakterowi Mszy Ostrzyhom- skiej. Franciszek Liszt jest niebezpiecznym podżega- czem — wystarczyło, że pojawił się w Peszcie, a już wydobyto z kufrów kossuthowskie kołpaki, sznurowane dolmany, już śpiewano Hymn i rozprawiano o tak nie- bezpiecznych sprawach, jak wolność Węgier. Dlatego też Franciszka spotyka nieuprzejma, ostra odmowa ze strony Hofoper — co staje się skandalem na miarę europejską. W sukurs przychodzą Franciszko- wi Antal Augusz i prawnik Edward Liszt. Franciszek jest bowiem nieubłagany. Msza musi zostać wykonana. Augusz i Liszt czynią więc starania o sprowadzenie zespołu z Pesztu, tego samego, który wykonywał Mszę na uroczystościach w Ostrzyhomiu. Zespół rzeczywiście przyjeżdża, koncert się odbywa i dowiaduje się o tym cały świat. Marszałek dworu austriackiego pragnął uniemożliwić koncert, a zamiast tego stał się sprawcą głośnego sukcesu wykonawców węgierskich w samym środku Wiednia! Któregoś wieczoru Augusz wpada do Franciszka zdy- szany i spocony, lecz z triumfem w oczach: — Jego Cesarska Mość osobnym rozporządzeniem na- dał Franciszkowi Lisztowi order Żelaznej Korony, z czym wiąże się przywilej wystąpienia o nobilitację — oznajmia z dumną miną niczym wódz po zwycięskiej walce. Franciszek nie chciałby psuć nastroju, ale pragnie po- zostać wierny swym zasadom: — Drodzy przyjaciele... Być może poczujecie się roz- czarowani, ale nie zależy mi na szlachectwie. Obaj panowie — przy rozmowie obecny jest też Ed- ward Liszt — milkną w osłupieniu. — A twoje dzieci? — Obie moje córki wyszły za mąż. Hans von Btiiow pochodzi ze starej, baronowskiej rodziny, ale aspiruje tylko do rangi artysty. Cosimie niepotrzebne jest teraz szlacheckie pochodzenie. Blandyna mieszka we Francji. 474 A Francuzi pozostaną już na zawsze demokratami. Mój zięć, Emil Ollmer, wyśmiałby mnie razem z moim szlachectwem. Edward odzyskuje wreszcie głos: — A Daniel, twój syn? Niedługo tu przyjdzie. Spy- taj choć jego... — Nie spytam, Edwardzie, i nie pragnę szlachectwa ani dla siebie, ani dla mego syna. Zrozumcie, dla mnie ważne jest tylko szlachectwo ducha. Edward przybiera błagalny ton: — Nie możesz, nie powinieneś odrzucać łaski Jego Cesarskiej Mości... Franciszek długo milczy, wreszcie uśmiecha się: — Dobrze, wystąpię o nobilitację, ale z niewielkim zastrzeżeniem: szlachectwo należeć będzie do ciebie, drogi Edwardzie, i do twojej rodziny. Wkrótce Franciszek musi się pożegnać, wraca do Weimaru, znów tętniącego życiem i pełnego gości. Wszystkie pokoje w hotelu „Erbprinz" i ,,Russischer Hof" wynajęte. Przyjechała Paulina Yiardot-Garcia, Al- bert Niemann i Maria Seebach — cała trójka to gwiaz- dy na operowym firmamencie Europy. Franciszek szcze- gólnie rad jest ze spotkania z dawno nie widzianą Ma- rią Kalergis. Czeka go także cała delegacja literatów — Geibel, Freytag, Hebbel oraz dowcipny, niski człowie- czek, poeta — Otto Roquette, który przybył na zapro- szenie Karoliny i ma napisać tekst do zamówionego przez księcia Karola Aleksandra Oratorium „Święta Elżbieta". Jego rozmowa z Franciszkiem jest krótka, lecz nader owocna. Umawiają się, że zaczekają najpierw na malarza Schwinda, którego ogromnymi freskami przedstawiającymi sceny z życia świętej ma być ude- korowany Wartburg. Freski te będą stanowić punfct wyjścia zarówno dla kompozytora, jak i dla twórcy tekstu. Schwind przyjeżdża niebawem i w obecności całego 475 dworu prezentuje kartonowe projekty fresków. Pierw- szy szktc obrazuje przybycie Elżbiety. Drugi — cud z różami. Bezduszny landgraf turyński, małżonek Elżt biety, Ludwik, przyłapuje ją na gorącym uczynku — miłosierna księżna niesie jedzenie biedakom. Na gniew- ne pytanie: „Co ukrywasz w koszyku?", Elżbieta odpo- wiada spłoszona: „Róże". I oto z łaski niebios pożywie- nie zmienia się istotnie w róże. Trzeci obraz — krzy- żowcy. Czwarty — śmierć Ludwika i wygnanie Elżbiety z "Wartburga. Ostatnie dwa malowidła przedstawiają śmierć i chwałę świętej. Roquette pracuje szybko, w ciągu kilku dni szkic tekstu jest gotowy, Franciszek słyszy już fragmenty melodii, ale na razie musi odłożyć komponowanie i za- jąć się przygotowaniami do wystawienia pierwszego dzieła swego ucznia i przyjaciela, opery komicznej Cy- rulik z Bagdadu Piotra Corneliusa, napisanej w du- chu szkoły weimarskiej. Comelius jest niezwykle stremowany. Podczas prób zaszywa się w najdalszej loży i nie odzywa się ani sło- wem. Franciszek chciałby go nieco ośmielić. — No i co, synku, podoba ci się? Tak to powinno brzmieć? No, chodź tu, weź batutę i powiedz nam, je- żeli coś nie jest w porządku... Comelius jednak rumieni się i jeszcze głębiej zapada się w fotel. Wreszcie nadchodzi 15 grudnia 1858, dzień premiery Cyrulika z Bagdadu. Franciszek, który już tyle razy w życiu stawał na podium, potrafi natychmiast wyczuć nastrój publiczności. I teraz czuje, że coś nie jest w po- rządku. Po pierwszym solo rozlegają się posykiwania, kaszel, gwizdy i tupanie. W loży Jego Książęca Mość demonstracyjnie klaszcze, w ślad za nim kilku dostoj- ników dworu oraz goście „Altenburga". Wyraźnie wi- dać jednak, że tłum inspirowany jest przez kogoś in- nego. Franciszek nie poddaje się, ale po przedstawie- niu nie potrafi o własnych siłach powrócić do domu. 476 Gdy przybywa Comelius, Franciszek leży już w łóżku. Comelius jest blady jak ściana. — To Dingelstedt, Dingelstedt... — Co Dingelstedt? — pyta słabo Franciszek. — To on zorganizował ten skandal. — Skąd wiesz?! — Rozmawiałem z kilkoma wyrostkami. Wydali go. Współwinni zawsze wydają podżegaczy. To przeważyło szalę. Franciszek rozgoryczony machi- nacjami Dingelstedta oraz tak jawnie okazywaną mu niechęcią publiczności postanawia podać się do dymi- sji. Decyzja jego jest nieodwołalna i żadne próby zała- godzenia sprawy nie zdołają jej odmienić — ani na- danie mu honorowego obywatelstwa miasta Weima- ru, ani przyznany mu przez Karola Aleksandra tytuł szambelana wielkiego księstwa sasko-weimarskiego. Franciszek pozostaje nieugięty. Tymczasem w życiu mieszkańców ,,Altenburga" za- powiadała się radosna zmiana. Ogłoszono zaręczyny księżniczki Marii. Nie z Mieczysławem Kamieńskim wszakże. Pierwszy młodzieńczy sentyment Magnolette, który i tak prawdopodobnie wskutek różnych przeszkód majątkowych nie mógłby zostać uwieńczony małżeńst- wem, zakończył się tragicznie. Mieczysław Kamieński zaciągnął się pod włoskie sztandary i ciężko ranny w bitwie pod Magentą wkrótce potem zmarł. Nowym wy- brankiem serca Magne był książę Konstantyn Hohenio- he-Schillingsfurst, młodszy brat księcia raciborskiego, major i adiutant cesarza Austrii Franciszka Józefa I. Ślub zapowiedziany został na październik 1859. Fran- ciszek, który księżniczkę Marię kocha jak własną cór- kę, bardzo cieszy się z jej szczęścia, Konstantyna bo- wiem uważa za nader stosownego dla niej towarzysza życia. Na razie jednak jest początek czerwca. Franciszek za- szywa się w kąt wyściełanego aksamitem przedziału ko- 477 lejowego. Jedzie do Lipska — gdzie znajduje się jego najtrudniejsze pole bitew i gdzie tak rzadko udawało mu się zwyciężyć. Jego gospodarzem ma być stary przyjaciel, Franciszek Brendel, redaktor „Neue Zeit- schrift fiir Musik". Czasopismo obchodzi dwudziestopię- ciolecie swego istnienia i z tej okazji zwołana została sesja Tonkunstler-Versammlung, na którą zaproszonych zostało około sześciuset muzyków. Powołano wówczas do życia AUgemeiner Deutscher Musik-Verein — Wszechniemieckie Stowarzyszenie Muzyków, stawiają- ce sobie za cel szerzenie muzyki przyszłości. Czas po- kazał, że zadanie to w dużym stopniu zostało spełnione. W trakcie obchodów jubileuszowych Franciszek po- prowadził dwa swoje utwory: poemat symfoniczny Tas- so i Mszę Ostrzyhomską. Tym razem bitwa była wy- grana, a entuzjazm publiczności przewyższał naj- śmielsze oczekiwania Liszta. Miesiące letnie Franciszek spędza w Weimarze. ,,A1- tenburg" żyje przygotowaniami do ślubu księżniczki Marii. Wreszcie nadchodzi 15 października i Franciszek, wzruszony, patrzy na uroczą pannę młodą, jakże inną od tamtej małej dziewczynki, którą ujrzał po raz pierw- szy w Woronińcach przed kilkunastu laty. Tuż po ce- remonii zaślubin „Altenburg" pustoszeje. Karolina wy- jeżdża do Paryża, tak że dzień urodzin — już czter- dziestych ósmych — Franciszek po raz pierwszy od wielu lat spędza samotnie. Jest smutny i przygnębiony. Krąży po cichym „Altenburgu", jeszcze tak niedawno pełnym życia i gwaru, przegląda rękopisy, ale teraz wprost odpędza od siebie muzykę. Nie, teraz nie może tworzyć, teraz musi jakoś sam z sobą dojść do ładu. Tak bardzo przyzwyczaił się do pracy o świcie, że i te- raz wstaje wcześnie rano. Sam odbiera pierwszą pocz- tę. Cieszą go zwłaszcza listy od Karoliny, tej cudow- nej, niezwykłej kobiety, bez której życie wydaje mu się puste i jałowe. Wreszcie z początkiem listopada księżna wraca i Franciszkowi od razu robi się jaśniej 478 na duszy. Jakże trudno mu się z nią rozstawać, nawet na krótko. Niedługo jednak trwa jego spokój. Z Berlina od Co- simy nadchodzą alarmujące listy. Daniel, który przy- jechał do Bulowów na święta Bożego Narodzenia, jest chory, jego stan jest groźny. Daniel pragnie widzieć ojca. Franciszek jedzie więc do Berlina. Na miejscu okazuje się, że Daniel jest śmiertelnie chory. Życie wy- cieka z niego z każdą chwilą. Nie ma już żadnej na- dziei. Franciszek przytyka wargi do ucha umierającego: — Jestem przy tobie, synku. Blade wargi chłopca wymawiają ostatnie zdanie: — ,,Świata niesławny muzykancie..." Po cichym i skromnym pogrzebie Franciszek wraca do domu, aby przy Karolinie leczyć się z ran duszy, które niby ciemna chmura zalega wyrzut sumienia — nie pomyślał o sprowadzeniu księdza do umierającego syna. Czy Bóg mi to kiedykolwiek wybaczy... Płynie czas, płyną lata 1860, 1861, 1862, w których więcej jest trosk i zmartwień niż radości. Rok 1860 przynosi Franciszkowi zaszczytne wyróżnienie — cesarz Napoleon III nadaje mu Krzyż Oficerski Legii Honoro- wej, jedno z najwyżej cenionych odznaczeń we Fran- cji i w Europie. Franciszek jest dumny i uszczęśliwio- ny — jest to jedna z owych nielicznych dobrych chwil, jakie przyniosły mu tamte lata. O swej radości Franci- szek pisze do matki, do Karoliny, do Agnes. W tym samym roiku także zostaje dziadkiem. Bulowom urodzi- ła się córeczka, którą na pamiątkę zmarłego brata Co- simy zdecydowano się nazwać Daniela. A potem cze- kają go już tylko rozczarowania. Przede wszystkim to najważniejsze — nigdy nie zostanie zalegalizowany jego długoletni związek z Karoliną. Nigdy nie nazwie żoną tej, której mądrość, miłość i oddanie były mu wsparciem, pociechą i całą nadzieją życia w ciągu mi- nionych lat. Złość ludzka, intrygi i podstępne knowa- 479 nią doprowadziły do tego, że Karolina nie ma siły dłu- żej walczyć. Kiedy Papież Pius IX w ostatniej chwili cofa swą zgodę na ich małżeństwo — przekreśla tym samym wszystkie ich nadzieje. Nigdy nie wrócą się mi- nione lata. Od tej chwili każde z nich będzie musiało iść przez życie samotnie. Jakże gorzko i ciężko jest myśleć o tym Franciszkowi. Oznacza to także koniec „Altenburga". I kolejny bolesny cios — w początkach września 1862 umiera na gorączkę połogową Blandyna, wydawszy na świat synka, Daniela. Franciszek przegląda swoją nowo wydaną we Francji w 1860 roku książkę Des Bohemiens et de lew musiąue en Hongarie. Nie bez wzruszenia przerzuca karty książ- ki. To wspólna praca — jego i Karoliny. Wspomnienia napływają potężną falą. Pragnął w tej książce odtwo- rzyć dawne lata dzieciństwa. Wystawić pomnik tym bezimiennym artystom, skrzypkom, klarnecistom i cym- balistom, którzy swe kariery artystyczne kończyli prze- ważnie w przydrożnym rowie. Pragnął przedstawić Cy- ganów — nie tylko w oparciu o własną pamięć i do- świadczenia, lecz również w oparciu o dzieła Puszkina, Lenaua, Wiktora Hugo i wszystkich, którzy kiedykol- wiek odnieśli się z sympatią do tego niespokojnego, wędrującego ludu. Złożyć hołd tym muzykom, od któ- rych tyle się nauczył: dzikim ekstatycznym wybuchom kołyszącego rytmu ich muzyki pełnej synkop i słodko wzdychających melodii. Stwierdzić, że ten nieszczęsny lud, ów lekceważony, a jednak tak lubiany tabor cy- gański odegrał ważną rolę w świecie muzyki węgier- skiej. Znacznie większą, niż to się na pozór wydaje... Tymczasem reakcja krytyki węgierskiej na jego ksią- żeczkę jest przerażająca. Wszystkowiedzący Samuel Brassai pisze: „Kiedy Pan ozdabiał zakrętasami, esami-floresami i błyskotkami melodie z Lunatyczki, Purytanów i in- 480 ' Klasztor na Monte Mario Lisit — sylwetka Ostatni portret Liszta (mai. Mlhśly Municścsy, 1886) nych oper czy pieśni Schuberta w tak zwanych fanta- zjach, nie ukradł Pan w ten sposób twórcom oryginal- nym ani prawa, ani chwały stworzenia dzieła, prawda?! No, widzi Pan — tak samo mają się do nas muzycy cy- gańscy. Niech grają nam na skrzypcach nasze pieśni i tańce, jeden prościej, drugi bardziej ozdobnie, jak kto lubi — ale my im tych melodii nie damy!... Nasi Cy- ganie to żyjący z nami i między nami lud, który stru- ga nasze łyżki drewniane, łatwowiernym wróży, ob- dziera ze skóry nasze konie albo je podkuwa, robi ce- gły dla naszych domów, nosi kamienie i gasi wapno, zjada zjełczałą część naszej słoniny i donasza nasze sta- re ubrania, a oprócz tego z wielką radością gra i śpie- wa dla nas nasze pieśni. Nasz rodak Liszt nie zna tych Cyganów tak, jak nie zna Marsjan. W jego wyobraże- niu Cygan to postrzeleniec, który staje z otwartymi ustami w lesie, by napić się wiatru, podziwia kawkę i zjada dzikie jabłka... A muzyka cygańska Liszta skła- da się z nienaturalnych interwałów — nazywamy je nienaturalnymi, bo przywodzą na myśl nonsens, w któ- rym ktoś zamiast żywić się mięsem i chlebem, pragnie najeść się samą papryką, a także z niezdecydowanego, nieskończenie wielorakiego rytmu, a nawet nie z ryt- mu, tylko z pomieszanej z ozdobnikami kakofonii dźwięków, którą z całym spokojem pozwalamy nasze- mu rodakowi Lisztowi obdarować swój ideał Cygana... Ptrosimy jedynie naszego rodaka, który na wspólnotę z nami tak często się powołuje i tak często jej zaprze- cza, by tego, co sam nazywa i prezentuje jako muzykę cygańską, nie nazywał węgierską lub przynajmniej uważaną przez naród węgierski za swoją, przeciw temu bowiem uroczyście protestujemy..." Podobnie przeciwko Lisztowi występuje Karoły Si- monffy, popularny twórca pieśni węgierskich, który na czele kapel cygańskich krąży po kraju. W jego liście znaleźć można taką oto pogróżikę: 31 — W blasku sławy 481 „Panie! Cóż Pan czyni? Co Pan pisze w tej broszurze, której sam wprawdzie nie czytałem, ale z której wszy- słikie gazety węgierskie cytują następujące zdanie: «Mu- zyka węgierska nie jest muzyką narodu węgierskiego, lecz cygańskiego...» Bardzo żałuję, że muszę się zwró- cić przeciw Panu, lecz nie wolno mi zapomnieć o mym patriotycznym obowiązku. Od tej chwili nasze drogi rozchodzą się na zawsze. Niech Pana Bóg prowadzi". Atakowany ze wszystkich stron i gorzko doświadczo- ny przez los, Franciszek potrafi jeszcze zdobyć się na odpisanie Simonffyemu: „Niech się Pan uspokoi, nie jest tak, jak piszą moi krytycy. Są wobec mnie niesprawiedliwi. Jeśli chodzi o patriotyzm, nilkt nie może mi niczego zarzucić, i kie- dy przeczyta Pan moją książkę, sam Pan zobaczy, że do jej napisania skłoniły mnie przede wszystkim go- rące uczucia, jakie żywię wobec mojej ojczyzny". Na książeczkę Liszta zareagowali nie tylko Węgrzy. Recenzent „Revue des deux Mondes" napisał artykuł w tonie niewiele różniącym się od jadowitej repliki Brassaiego. To z kolei stało się impulsem do dalszych ataków prasy węgierskiej: „Chcielibyśmy jeszcze tylko dodać, że gdyby pan ar- tysta, obdarowany przez naszych starszych braci w mi- nucie naiwnego uwielbienia szablą paradną, był łaskaw spędzić w swej ojczyźnie nieco więcej czasu lub gdyby chociaż podczas swoich tu pobytów zamiast wdychać chore powietrze salonów zniżył się do sfer mniej szla- chetnie urodzonych, poznałby wówczas tajemnicę naro- dzin węgierskiej pieśni ludowej, która stanowi istotę prawdziwej muzyki węgierskiej". Wszystko to skłania Liszta do napisania do swego peszteńskiego wydawcy, Heckenasfa. W liście spokojnie i rzeczowo usiłuje odeprzeć stawiane mu zarzuty: 482 „Węgry z całą słusznością uważają za swoją własną sztukę, którą karmiło ich zboże i wino, która dojrzewa- ła w ich słońcu i cieniu, która wyrastała dzięki ich zachwytowi, która przez ich miłość i troskę stawała się piękniejsza, zdolniejsza i szlachetniejsza i do tego stop- nia złączyła się z duchem narodu, że dla każdego Wę- gra oznacza najsłodszą i najbardziej osobistą pamiątkę. Muzyka ma wszelkie prawo, aby zwycięskim szturmem zająć należne jej miejsce pośród innych dóbr naszej oj- czyzny i błyszczeć niczym cenny klejnot pośród dro- gich kamieni starej i dumnej korony!" Naturalnie zgłasza się także p&czciwy Augusz. Jest głęboko przejęty napastliwym tonem prasy węgierskiej, próbuje wyjaśniać, łagodzić. Odpowiedź Liszta jest mą- drą i trzeźwą oceną sytuacji: „Mam niezłomną nadzieję, że i tym razem nie po- rzucę swego zdania i nieustannie będę się starał zdo- być szacunek dla mojej ojczyzny poprzez mą działal- ność artystyczną. Nawet wtedy, gdy będę to czynił w inny sposób niż się tego po mnie oczekuje. Dla niektó- rych maszych patriotów Marsz Rakoczego jest tym, czym Koran dla Omara, i całą resztę najchętniej spaliliby na stosie, uważając ją za bezwartościową. Mimo to pozo- staję głęboko przywiązany do Węgier..." Baron Schober, pierwszy radca poselstwa austriackie- go na dworze wielkoksiążęcym po trwającej wiele ty- godni nieobecności powrócił do Weimaru. Gabinet wie- deński zawezwał swego przedstawiciela, gdy w stolicy Austrii powiały nowe wiatry, zapoczątkowując nowy kurs polityczny wobec Węgier, a także wobec państw europejskich. Pan baron Schober został więc wezwany do Wiednia, gdzie oznajmiono mu, że pan Liszt kawaler orderu Krzyża Korony Żelaznej nie jest już w Wiedniu persona non grata. Polecono też baronowi, aby zręcznie 31* 483 przeszedłszy do porządku nad wieloletnim ochłodzeniem wzajemnych stosunków odnowił przyjaźń z artystą i zorientował się, czy Liszt nie zechciałby objąć jakie- goś urzędu w którejś z instytucji kulturalnych cesar- stwa. Schober wyruszył więc do „Altenburga", z góry cie- sząc się na niespodziankę, jaką stanie się dla Liszta je- go wizyta. Szedł wolnym krokiem, rozpiąwszy swój piękny, futrzany płaszcz, gdyż jesień roku 1861 była wyjątkowo łagodna i ciepła. Brama „Altenburga" była zamknięta. Baron zadzwo- nił trzy razy i czekał. Po dłuższej chwili usłyszał jakiś ochrypły głos: — Pan artysta wyprowadził się. — Jak to wyprowadził się?... A dokądże to — zapy- tał Schober w najwyższym zdumieniu. — A tego to ja już nie wiem — odpowiedział ten sam ochrypły głos. Schober stał jeszcze chwilę w milczeniu, spojrzał w okna pałacyku, a potem odwrócił się i powoli ruszył w stronę miasta. Jakie to dziwne. Od przeszło dziesię- ciu lat nie spotykał się z Franciszkiem, a jednak nie- rzadko z przyjemnością myślał o tym, że artysta jest tam, o krok od niego, w „Altenburgu". A teraz odje- chał. Baron szedł ku miastu i nagle przeniknął go jaikiś dziwny chłód. Zapiął więc płaszcz i mruknął do siebie melancholijnie: — Weimar się postarzał, ale postarzeliśmy się i my... VII NA MONTE MARIO Dzień 11 lipca 1863 był najszczęśliwszym dniem w ży- ciu Fortunata. Fortunato ma wprawdzie tylko jedno oko (wedle jego własnej wersji stracił je podczas obro- ny Rzymu, inni jednak twierdzą, że w jakiejś kar- czemnej bijatyce), jest wszakże niezwykle bystry i wi- dzi wszystko, co chce widzieć. Lenistwo i nieróbstwo podniósł do rangi prawdziwej sztuki, ale jest przy tym niezwykle sprytny i ma złote ręce, i jeśli niezbadane wyroki Opatrzności zmuszą go do pracy, w ciągu kilku chwil potrafi naprawić zepsutą pompę studzienną czy zamek u drzwi, ponadto Fortunato potrafi gotować, piec, a nawet prać — co jednak czyni wyłącznie w sy- tuacjach ostatecznych. Najbardziej wszelako lubi sie- dzieć w kucki oparty plecami o zacienioną ścianę sta- rego budynku klasztornego. Może tak siedzieć całymi godzinami zapatrzony przed siebie nie widzącym spoj- rzeniem, o niczym nie myśląc, niczego nie słysząc i ni- czego nie pragnąc. Jedynym uczuciem, które ożywia je- go wygasłe serce, jest przywiązanie do chlebodawcy. Gdy maestro zaczyna grać, Fortunato chyłkiem zakra- da się do sąsiedniej celi i słucha muzyki. To jedno po- trafi wyrwać go z codziennej apatii. Fortunato śmieje się wtedy i płacze, a nawet mówi do siebie — słowa te są wprawdzie chaotyczne i pozbawione sensu, ale ich łagodny tok harmonizuje doskonale z tempem muzyki. 11 lipca 1863 Fortunato kręcił się właśnie po ogro- dzie klasztoru Madonna del'Rosario położonego na Mon- te Mario, gdy przed klasztorną bramą zatrzymał się sta- roświecki powóz. Dwóch gwardzistów szajcarskich z ha- labardami w dłoni skoczyło, aby otworzyć drzwi po- wozu, i wtedy właśnie Fortunata zaczął się się nagle trząść owładnięty jakimś dziwnym dreszczem, po czym wydał z siebie nieartykułowany okrzyik i ruszył pędem w stronę celi maestro Francesco Liszta: — Panie... Chyba pomieszało mi się w głowie! Franciszek, który przywykł już do niezwykłych reak- cji służącego, tym razem jednak zdumiał się: — Co się stało, synu? — Nic się nie stało, panie. Tylko dostałem pomiesza- nia zmysłów. Pracowałem w ogrodzie. W pewnej chwili obróciłem się w stronę bramy i oto z nieba spłynęło na mnie widzenie. Zobaczyłem powóz, gwardzistów po- pieskich z halabardami, a potem pojawił się on sam: Pio Nono... Jego Świątobliwość papież! Franciszek szybkimi krokami wybiegł na schody, przez chwilę spoglądał w stronę bramy, po czym wy- szedł naprzeciw gościa: — Bóg sprowadził Waszą Świątobliwość w moje skromne progi. Jego Świątobliwość papież Pius IX przystanął na po- deście schodów i podniósł Franciszka, który przykląkł, aby ucałować pierścień. Conte Giovanni Maria Mastai Ferretti, od siedemnastu lat papież Pius IX, miał w owym czasie siedemdziesiąt lat. Wyglądał na człowieka o żelaznym zdrowiu, choć w młodości cierpiał na epi- lepsję i ku przerażeniu rodziny — miewał widzenia. Obecnie przybył w towarzystwie kardynała Merode i arcybiskupa Hoheniohe, szwagra księżniczki Marii, oraz kilku osób tworzących świtę. Franciszek poprowadził Jego Świątobliwość po scho- dach, minęli nasłoneczniony podwórzec ozdobiony arka- dami i weszli do mieszkania artysty. — Przede wszystkim pragnę wyjaśnić cel mojej wi- 486 zyty — powiedział Ojciec Święty, usiadłszy w fote- lu. — Chciałem pana poznać. Jako człowieka i jako artystę. A potem wyjaśnić i rozwiązać spór, który od- dziela pana od Kościoła. — Wystarczyłoby jedno słowo Waszej Świątobliwoś- ci i sam zjawiłbym się w Watykanie. — Pierwszy krok powinien uczynić ten, kto rzeczy- wiście pragnie pokoju. — Spór, Wasza Świątobliwość, zakończył się. Nikt nie może już niczego zmienić. — A co się właściwie stało? — Trzy lata temu, we wrześniu 1860, Wasza Świąto- bliwość przyjął księżnę Karolinę Wittgenstein na spec- jalnej audiencji... — Pamiętam. — Wasza Świątobliwość pożegnał księżnę słowami: „Idź, dziecko, sprawiedliwości stanie się zadość". Istot- nie, w kilka dni później otrzymaliśmy orzeczenie, iż małżeństwo księcia Wittgenstein i księżnej Karoliny może ulec rozwiązaniu, na co papież wyraża zgodę. Orzeczenie to powędrowało do nuncjusza De L/uca. Nun- cjusz jednak, pomimo papieskiego signo, nie wydał po- zwolenia na zawarcie nowego związku małżeńskiego. W październiku dzięki powtórnemu poleceniu Waszej Świątobliwości otrzymaliśmy pozwolenie na zawarcie małżeństwa. Nasz ślub miał się odbyć w kościele San- to Carlo di Corso 22 października 1861, w dniu mych pięćdziesiątych urodzin. Poczynione zostały wszystkie przygotowania. W ostatniej chwili przybył wszakże se- kretarz kardynała Antonelli, który zażądał od nas zwro- tu dokumentów i odsunięcia na czas nieokreślony cere- monii ślubnej, informując, że konsystorz pragnie po- nownie rozpatrzyć naszą sprawę. Księżna Karolina od- mówiła wydania dokumentów. — Dlaczego? — Nie mogła już dłużej tego znieść. Nie wierzyła, że tym razem nastąpi pomyślna dla nas odmiana losu. Uznała, że wszystko stało się za sprawą woli Bożej, której należy się poddać. — Czy postanowienie księżnej jest nieodwołalne? — Tak, Wasza Świątobliwość. Karolina złożyła ślu- bowanie. Wyrzekła się całkowicie ziemskich aspiracji, żyje w odosobnieniu od świata i każdą chwilę poświęca myślom o życiu wiecznym. — Z wielką radością widzimy was oboje w Rzymie. Cieszymy się też, że na miejsce swego zamieszkania wybrał pan klasztor i prowadzi pan życie niewiele róż- niące się od życia zakonników... Mamy wielkie plany związane z pańską osobą. — Słucham, Wasza Świątobliwość. — Chcielibyśmy, aby Kościół zgodnie ze swymi daw- nymi, wielkimi tradycjami, podjął walkę z obojętnością, ze sceptycyzmem, z grzeszną pychą naukowców, z prze- czącą wierze głupotą. Musimy odnowić słownictwo na- szych księży, musimy uzbroić naszych pisarzy katolic- kich, by stali się bardziej atrakcyjni i popularni od kaznodziejów grzechu. Musimy stworzyć nową muzy- kę, która wniesie burzę wiosennej odnowy religijnej w mury kościołów. Ta muzyczna odnowa może wyru- szyć tylko stąd, z Rzymu, z miasta Palestriny, z chóru Kaplicy Sykstyńskiej. Chcielibyśmy widzieć pana, ma- estro Liszt, na czele Sykstyny. Dlatego tak bardzo cie- szymy się, że oddycha pan atmosferą Kościoła i klasz- toru. Ale trzeba by wykonać jeszcze jeden krok: niech confrater zakonu Franciszkanów przyjmie niższe świę- cenia kapłańskie. W ten sposób zniknie ostatnia prze- szkoda pomiędzy Sykstyną a panem. Na czele muzyki kościelnej stanie wtedy człowiek Kościoła. — Odwiedziłem już wszystkie kościoły Rzymu i wy- słuchałem całej muzyki kościelnej, jaka tu w ogóle ist- nieje. Ale widzę przepaść, której nie będę w stanie przekroczyć. — O jakiej przepaści pan mówi? — Muzyka kościelna zatrzymała się, stanęła w miej- scu jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat temu. Wielcy muzy- cy odwrócili się od Kościoła, ponieważ Kościół żądał od nich, aby wyparli się siebie, wyparli wieku, któ- ry ich wykarmił, wychował, uczynił ludźmi i artystami. Wszystko to nadal odstrasza artystów, natomiast przy- ciąga do Kościoła rzemieślników lub zwyikłych parta- czy. To powszechnie wiadoma sprawa, Świątobliwy Oj- cze: człowiek utalentowany walczy o sukces na scenach lub w teatrach świata, beztalencie natomiast przyczaja się i spokojnie tyje w kościelnych stallach. — Życzyłbym sobie, aby z naszego życia religijnego znikło na zawsze bezrozumne, nieczułe, mechaniczne odmawianie modlitw. Potrzeba nam wiernych. Potrzeb- ba nam kaznodziejów i wyznawców wiary. Do tego wszystkiego nieodzowna jest nam pomoc nie tylko księ- ży, ale i artystów. Na wieczór Fortunata -musi postarać się o powóz. Franciszek pragnie złożyć wizytę Karolinie na Via del Babuino. Księżna mieszka w starej części Rzymu, po- śród rozpadających się pałaców, nad którymi w tej let- niej porze unosi się ciężki, zapierający oddech fetor gnijących owoców i resztek jedzenia. Zaduch powiększa jeszcze płynący środkiem ulicy kanał, który leniwie nie- sie ku wodom Tybru śmiecie i wszelkie inne nieczysto- ści. Franciszek z westchnieniem kieruje się ku scho- dom i wchodzi na drugie piętro. Pociąga za dzwonek, którego dźwięk echem rozlega się po całym mieszka- niu, po czym wchodzi do przedpokoju pełnego zapa- chu na wpół zwiędłych kwiatów. Karolina co kilka dni każe kupować nowe kwiaty, ale w wilgotnym, letnim skwarze ich żywoit jest nader krótki. W ogromnym przedpokoju wzrok Franciszka pada przede wszystkim na duży prosty stół, na którym stoi niezliczona ilość gipsowych posążków popiersi Liszta. Karolina wykupi- ła całą produkcję jakiegoś rzymskiego rzeźbiarza czy raczej rzemieślnika i każdy z odwiedzających ją otrzy- muje teraz na pamiątkę posążek. W salonie, z którego widać maleńką sypialnię i zarzucony książkami pokój do pracy, panuje nieład. Franciszek ze smutkiem pa- trzy na pajęczyny w rogach pokoju i warstewkę kurzu pokrywającą meble. Księżna całuje Franciszka w oba policzki, z pokryte- go aksamitem fotela zrzuca książki, puste pudełko po cygarach i chustę, która w chłodniejsze dni służy jej za okrycie — w mieszkaniach rzymskich, zdaniem Ka- roliny, panują takie przeciągi, iż z łatwością można na- bawić się bólu zębów, zapalenia oczu i zdrętwienia kar- ku — po czym mówi łagodnie: — Usiądź, mój jedyny, drogi przyjacielu... Mam na- dzieję, że zostaniesz u mnie trochę, dla takiej samot- nej starej kobiety jak ja to prawdziwe święto, Franciszek zostaje więc. Opowiada o wizycie papieża. Karolina mówi z ożywieniem: — To twoje prawdziwe powołanie, mój drogi. Przy- pomnij sobie, minęło już piętnaście lat, odkąd dojrza- ło w tobie wielkie postanowienie, aby opuścić scenę i całkowicie poświęcić się pracy twórczej. Czy pamię- tasz tamtą piękną noc w Woronińcach? Powiedziałam ci wtedy: „Nie wahaj się ani chwili! Pisz!" Teraz zno- wu znalazłeś się na rozdrożu, drogi przyjacielu: życie światowe czy służba Bogu, Kościołowi? Przed piętna- stu laty poszedłeś za moją radą i stworzyłeś dzieła o nieprzemijającej wartości. Teraz moja rada brzmi: wybierz Kościół. Przypomnij sobie ten piękny werset, którym rozpoczynają się Preludia: „Notre vie est-elle autre qu'une serie de preludes..." Tak, mój drogi Fran- ciszku, dzieło całego twojego życie jest tylko preludium do wielkiej melodii, do muzyki Kościoła. Fortun ato zły czeka w powozie na dole. Nie lubi księżnej, która według niego podobna jest do starej in- dyczki i powinna wreszcie zostawić w spokoju maestra Francesco Liszta. Wreszcie po dłuższej chwili maestro •wraca, co Fortuniato przyjmuje z uczuciem wyraźnej ulgi. Raźno zacina konia i .powóz kieruje się ku znacz- nie przyjemniejszej siedzibie — jadą do madame Ma- rii van Schwartz noszącej literacki pseudonim Elpis Melena. Dama ta — zdaniem Fortunata — taikże ma nieco pomieszane w głowie. Utrzymuje szpital dla pta- ków o połamanych skrzydłach, ślepych kotów, bezpań- skich psów i innych nieszczęśników, twierdzi też, że z papiestwem można walczyć tylko w jeden, jedyny sposób: Watykan należy otoczyć beczkami z prochem i podpalić lont. Niezależnie od wszystkich swych dzi- wactw baronowa Schwartz jest urocza i nigdy nie za- pomina posłać Fortunatowi oczekującemu na swego pa- na dobrej kolacji z winem i białym jak śnieg kołaczem. W salonie zebrało się już liczne towarzystwo: amba- ^ sador pruski w Rzymie hrabia Arnim oraz radca amba- .1 sady Kurd von Schlozer — obaj sztywni i godni, mimo , utrzymywania pozorów wesołości i swobody. Są także : starzy przyjaciele, malarze Cornelius i Overbeck oraz inni malarze: Lindemann-Fromell, Passini i przybyły świeżo z Niemiec artysta Riedel, wreszcie dwie zachwy- cające damy: donna Laura i donna Maria Mighetti. W chwili przybycia Franciszka większość obecnych sku- piła się wokół księcia Sermonety, sławnego badacza twórczości Dantego, kitórej fundamentalne znaczenie — dowodził książę — zasadza się w tym, iż znalazły w niej odbicie filozofia, historia, nauki teologiczne i nauki przyrodnicze, wymiar sprawiedliwości, polityka, a na- wet intrygi towarzyskie i ludowe zwyczaje epoki. — Czy dziś, a właściwie czy w ogóle kiedykolwiek pojawił się inny artysta, fctóry w jednym swym dziele potrafiłby zawrzeć całą swą epokę? — zakończył wy- wód książę. Dyskusja skoncentrowała się na chwilę na osobie Goethego, po czym ktoś rzucił nazwisko, które w Rzy- mie nadal funkcjonowało jako symbol zgorszenia —•• 491 nazwisko Ryszarda Wagnera. Franciszek, od pierwszej chwili zaanektowany przez malarzy .pragnących namó- wić go do pozowania do portretu, przeprosił artystów i dołączył do gości skupionych wokół księcia. — Moim zdaniem — powiedział — Wagner jest w naszym wieku jedynym człowiekiem, którego możemy określić mianem homo universalis, tak jak to pojmował Goethe. Wagner bowiem uczy nas po nowemu patrzeć- na odwieczne, choć niekiedy zapomniane wartości: na moralność, wiarę, posiadanie, prawo — a po chwili za- myślenia dodał — i także na Boga! Dyskusję przerywa pojawienie się nowego gościa,. a zarazem starego, dobrego znajomego. Ferdynand Gre- gorovius jest teraz dostojnym i pełnym godności profe- sorem. Obejmują się po przyjacielsku z Franciszkiem, po czym Gregorovius zwraca się do artysty z nadzieją. w głosie. — Nigdy jeszcze nie słyszałem Franciszka Liszta. Byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał nam coś zagrać. Franciszek siada do instrumentu. Jego cudowne pal- ce wyczarowują niezwykłą muzykę. Espresswo amoro- so płynie dziwna melodia, namiętna, przesycona prag- nieniem, kusząca, a jednocześnie delikatna i miękka niby pieszczota... Walc „Mefisto". Towarzystwo nie pozwala Franciszkowi wstać od for- tepianu. Ale i w nim odezwał się dawny wirtuoz, gra bez zachęty Chopina i Schuberta, Webera i Beethovena, wreszcie przechodzi do własnych dzieł: Mazepa. Rozlega się tętent kopyt szalonego rumaka, który poprzez klęski i nadzieje niesie wybranych ku ostatecznemu zwy- cięstwu... Monte Mario — jakże tu cicho .i spokojnie. Rozpoście- ra się stąd piękny widok na dolinę Tybru i na dalekie wzgórza Kampanii rzymskiej. Dobrze mu tu, z dala od gwaru świata, ciekawskich spojrzeń i niedyskretnych pytań. Z dala od własnej sławy i popularności. W cie- 492 •niu klasztornych arkad można odpocząć od upału, a dźwięk dzwonów rzymskich kościołów jest tu tak pełny i głęboki, jakby to grały nie dzwony, lecz nie- biańskie organy dotknięte ręką anioła. Dobrze tu Fran- ciszkowi. W szczęśliwych godzinach weny twórczej twierdzi nawet, że tylko tu jest mu dobrze! Rozrasta się i zbliża ku końcowi Legenda o sw. Elżbiecie. Czy zostanie gdzieś wykonana — Bóg wie... Franciszek ma- rzy o premierze w Peszcie, o ponownym spotkaniu z oj- czyzną. Nie potrafi przechowywać w sercu urazy ani gniewu. Napastliwy ton ataków Samuela Brassai, mędr- kowanie i złośliwości Simonffyego — Franciszek, gdy myśli o tym, uśmiecha się wyrozumiale i wybaczające. To naturalne, że poczuli się obrażeni, cóż im zresztą po- zostało oprócz prawa do gniewu i oburzenia? Świadczy to tylko o czujności narodu, który już tyle razy usiło- wano uśpić i stępić jego wrażliwość. Franciszek nie czuje urazy ani też nie ma do nikogo żalu. Tworzy .Legendę o sw. Elżbiecie i czuje się szczęśliwy, ilekroć w tkankę dzieła udaje mu się wpleść jakiśl muzyczny motyw węgierski. Już w pierwszym obrazie pojawia się melodia węgierska, towarzyszy ona słowom węgier- skiego pana, który przywiózł księciu na Wartburgu Elżbietę: „Oto rękojmia nasza droga, dziewiczy kwiat ojczyzny mojej..." Gotowa jest również muzyka cudu z różami oraz smutne pożegnanie landgrafa Ludwika udającego się na wyprawę krzyżową do Ziemi Świętej. Ludwik poleca Elżbietę opiece tych, których do tej po- ry ochraniała. Muzyka burzy to orkiestrowy fresk, pe- łen przerażających grzmotów i huku pożaru. Elżbieta wypędzona z Wartburga ginie, ale sprawiedliwe niebo ogniem piorunu podpala prastary zamek, w którym ze- brali się jej prześladowcy... Przez cały utwór przewija się wspomnienie o „mej pięknej, dzikiej ojczyźnie". Ten sam motyw towarzyszy także ostatniemu wes- tchnieniu Elżbiety: „Ojczyzno, dusza ma jak umiera- jący łabędź płynie ku tobie". 493 Franciszek nie wie jeszcze, gdzie i kiedy jego dzieło zostanie wykonane, ale tu, na Monte Mario, przycho- dzi mu zrozumieć najgłębszą mądrość twórcy: nie jest ważny sukces, oklaski tłumów i uznanie krytyki. Praw- dziwie ważne jest bowiem tylko wewnętrzne zadowo- lenie i owo szczęście płynące z dobrze spełnionego obo- wiązku — oto podjąłem się i wykonałem. Nie wysechł jeszcze atrament na manuskrypcie par- tytury Legendy, a Franciszek już pracuje nad nowym. dziełem: oratorium Chrystus. Szkicuje najpierw treść literacką, wybierając łaciński tekst z Biblii, z modlitw i hymnów kościelnych, ale już napływa fala muzyczne- go natchnienia — już słyszy Alleluja, Pieśń pasterzy i Marsz Trzech Króli. I znów Franciszek uśmiecha się — jeden z Trzech Króli będzie Węgrem. Jeżeli potomność wybaczyła Rubensowi, że odział Madonnę i Zbawiciela w przepyszne stroje mieszkańców Antwerpii, to i jemu historia muzyki wybaczy zapewne, że jeden z przyby- łych ze Wschodu królów pobrzękuje z węgierska ostro- gami. Tak, GregoTovius ma rację: Franciszka ogarnęła niezwykła gorączka twórcza. Wstaje codziennie o czwartej rano i pochyla się nad papierem nutowym. Już słyszy Chrystusowe Kazanie na górze, solo baryto- nowe i odpowiadający mu chór, którego głos płynie nad recytatywem niby nocna mgła nad Górą Oliwną. Wpra- wdzie gotowy jest dopiero szkic tekstu, ale Franciszek już słyszy chóralną fugę obwieszczającą wjazd Jezusa do Jerozolimy i wielkanocne rozmyślania dwóch ko- biecych głosów: O filii et filiae. Równocześnie nadaje ostateczny kształt Rapsodii hiszpańskiej (poprzednia wersja z roku 1845 nosiła tytuł: Grosse Konzertfanta- sie uber spanische Weisen). Gniewnie odrzuca miano wirtuoza, który niegdyś podbijał sceny całego świata, ale jednocześnie dopiero teraz rzuca na papier Poszu- my leśne i Taniec gnomów — znakomite dzieła nowo- czesnej sztuki pianistycznej. Na fortepian przeznaczo- ne będą -także Dwie legendy: Święty Franciszek a Pau- 494 lo kroczący po falach i Światy Franciszek z Asyżu ka- żący do ptaków. W tym czasie Franciszek także dużo czyta, a lektu- ra jego jest nader urozmaicona — od literatury włos- kiej pełnej swawolnych historyjek wywołujących nie- pohamowane wybuchy śmiechu, od których trzęsą się zacne mury klasztoru, po dzieła Ojców Kościoła. Oto notatka Franciszka z tego czasu: „Święty Franciszek po czterdziestu dniach czuwania miał cudowne widzenie, toteż rzekł do swego brata Leonarda: «Weż pióro i pisz!». Wtedy święty Franci- szek z Asyżu zaczął śpiewać hymn do Słońca, chwaląc Boga, brata Słońce i siostrę Księżyc, brata Ogień i bra- ta Wiatr, Chmurę i Powietrze. 4 października 1226 ro- ku, kiedy święty Franciszek żegnał się z życiem, tak- że śpiewał pochwałę Słońca. To pożegnanie świata nie- zwykle przypomina ostatnie słowa jego ekscelencji Goethego: «Mehr Licht! Więcej światła!"". I on postanawia napisać Hymn do Slonca. Jednakże myśl o Goethem pociąga za sobą falę wspomnień — o Weimarze. Czy przestąpi jeszcze kiedyś progi „Alten- burga", czy wejdzie do niebieskiego salonu, czy ujrzy jeszcze kiedyś pawilon w ogrodzie, gdzie przyjmowała go nieżyjąca już wielka księżna i protektorka Maria Pawłowna? Ile to już lat minęło od chwili osiedlenia się w „Altenburgu"? Blisko dwadzieścia... Weimar, Niemcy — cały ten dawny świat nie pozwa- la mu o sobie zapomnieć. Odzywa się Bulow. Pisze jak zwykle z oddaniem, które dyktuje mu zarówno głęboki szacunek dla mistrza i teścia, jak i miłość do Cosimy. Załącza również swoją fotografię: w jednej dłoni trzy- ma batutę, druga, zaciśnięta w pięść, spoczywa na par- tyturze Ideałów. Dedykacja: „Sub hoc signo vici nęć yincere desistam..." Franciszka opanowuje wzruszenie: „A więc pod tym znakiem, drogi Hansie, pragniesz zwyciężyć? Czy nie lepiej by ci było przystać do mo- 495 ich wrogów? Ja bym ci to przecież wybaczył, ty zaś nie musiałbyś tak energicznie zaciskać dłoni w pięść, jakbyś był nie muzykiem, lecz starożytnym gladiato- rem walczącym nie o zwycięstwo, lecz o życie". Franciszek przerywa pracę nad Chrystusem i Hym- nem do Słońca i zabiera się do korespondencji. Pisze do Berlina, do Pesztu i do Paryża do Bellomiego, który jest obecnie jednym z najbardziej wziętych paryskich organizatorów koncertów. Franciszek koresponduje z ca- łym światem i uwadze koryfeuszy poleca wspaniałego pianistę, nieomylnego dyrygenta, znakomitego kompo- zytora, człowieka o charakterze pełnym antycznych cnót — Hansa Bulowa. Samemu Hansowi odpowiada krótko: „Wszak wiesz, że nie zajmuję się zbieraniem foto- grafii. Nie zdobią one ścian mego domu, a w celi po- siadam tylko dwa zdjęcia: jedno z nich to twoja fo- tografia z cudowną dedykacją: «Sub hoc sdgno vici, nęć vincere desistam»". Błogosławiona cisza na Monte Mario. Franciszek wstaje o czwartej rano, zjada skromne śniadanie i pracuje do szóstej, kiedy to bezszelestnie zjawia się Fortunata i stawia przed swym chlebodaw- cą kubek świeżego mleka. Franciszek musi je wypić, gdyż bystre oko Fortunata surowo sprawdza, czy zni- kła ostatnia kropla bezcennego płynu. Dopiero wtedy może pójść do klasztornej kaplicy, gdzie codziennie wy- słuchuje cichej mszy. Potem wraca do pracy i do po- łudnia nie wstaje od biurka. Z pracy wyrywa go dopie- ro południowe bicie dzwonów, obwieszczające czas po- siłku. Po obiedzie do czwartej Franciszek odpoczywa. Śpi, czyta lub spaceruje po klasztornym ogrodzie, i znów wraca do pracy. Kolacja jest już raczej symbo- liczna — kilka kęsów, by nie urazić Fortunata, któ- ry jest prawdziwie niepocieszony, gdy maestro odsuwa nietknięty talerz. Jeszcze tylko spacer po ogrodzie i o godzinie dziewiątej Franciszek udaje się na spoczy- nek. Przed snem czyta teksty świętego Franciszka: „Bądź pochwalony, Panie mój, za tych którzy wy- baczają i w imię miłości Twojej znoszą choroby i cier- pienia! Szczęśliwi, którzy zachowują pokój, bowiem Ty, Najwyższy, Ty ich ukoronujesz". Lipcowego dnia 1864 roku na Monte Mario przybywa z wizytą kardynał Gustaw Adolf Hoheniohe, który pro- ponuje, aby Franciszek na pewien czas przeprowadził się do Villa d'Este. Nowe środowisko, nowi ludzie, in- ne myśli — być może nawet uda mu się choćby na chwilę uwolnić od męczących wspomnień. Franciszek przyjmuje zaproszenie. Spaceruje po cu- downym ogrodzie, gdzie w niezwykłej harmonii łączą się śpiew ptaków, szum cyprysów i łagodny szelest fon- tann. A potem wraca do pracy — i tu bowiem nie opu- szcza go natchnienie. Kardynał Hoheniohe odwiedza go codziennie. Początkowo tylko jako dostojnik Kościoła oraz troskliwy gospodarz, później zaś także jako przy- jaciel. Podczas jednego ze wspólnych spacerów powiada nie- oczekiwanie: — No, i czy nie lepsza jest przyjaźń niż jakieś tam zagmatwane pokrewieństwo? Franciszek w pierwszej chwili nie rozumie intencji słów kardynała, dopiero później uświadamia sobie, iż jego małżeństwo z Karoliną wobec związku Magne z księciem Schillingfurst-HohenIohe, bratem kardynała, stworzyłoby więzy pokrewieństwa pomiędzy wielkim jałmużnikiem papieskim a Franciszkiem Lisztem. Za- stanawiające zdanie. A więc być może rodzina Schil- lingfurst-HohenIohe także m!.ała swój wpływ na nega- tywne orzeczenie konsystorza. Być może nie tylko Wit- tgensteinowie starali się nie dopuścić do jego małżeń- stwa z Karoliną? Ale dziś nie ma to już znaczenia. Franciszek powtarza sobie w myśli słowa świętego Franciszka: „Bądź pochwalony, Panie mój, za tych, któ- rzy wybaczają w imię Twojej miłości". 10 sierpnia 1864 pustelnik z Monte Mario i Villa d'Este opuszcza Italię i udaje się do Karlsruhe na Zjazd Muzyków, gdyż w programie koncertów znala- zły się także jego dz-eła. Do opuszczenia swej samotni skłoniła go również pewna szczególna wiadomość, do- tycząca Blilowa i Cosimy... Po śmierci Blandyny Cosi- ma pozostała jedynym dzieckiem Franciszka. Biiiow był jego uczniem, sojusznikiem, najwierniejszym przy- jacielem, który wielokrotnie ryzykował swą przyszłość, sukcesy, a nawet zdrowie w walce o jego, Franciszka Liszta dzieła. Jeżeli krążące plotki zawierają choćby cień prawdy, oznacza to, że związek Hansa i Cosimy rozluźnił się i nie ma znaczenia, z czyjej stało się to winy — męża, żony czy jakiejś trzeciej osoby. Jeżeli jednak tak jest isto'tnie, to miejsce Franciszka jest tam, przy nich. I ani cudowna cisza Monte Mario, ani uwiel- bienie, z jakim przyjmuje się go na Via del Babuino, ani harmonie dźwięków w ogrodach Villa d'Este nie potrafią go zatrzymać. Na uroczystościach w Karlsruhe Cosima pojawiła się sama. Hans pozostał w Monachium — chory. Franci- szek próbuje ostrożnie wypytać córkę, skrytą i nieza- leżną, nie dopuszczającą do swych spraw nikogo, na- wet własnego ojca. A może właśnie jego przede wszy- stkim. — Na co właściwie chory jest Hans? — Całkowite wyczerpanie... — A lekarz? — Do tego nie potrzeba lekarza, tylko siły woli i sa- modyscypliny. Hans wrzeszczy na swych muzyków, walczy z dziennikarzami, a potem wraca do domu i za- chowuje się jak niepoczytalny. Wszystko go drażni — głośniejsze skrzypnięcie drzwi, każde głośniej wypowie- dziane słowo, a najbardziej płacz dzieci. 498 Franciszek bacznie spogląda na córkę: — Gdyby istotnie taka była przyczyna jego choroby, Hans nie pozostałby w Monachium. Nie zrezygnowałby z występów w Karlsruhe. Przeciwnie: zmiana otocze- nia zapewne przyniosłaby mu ulgę. A więc pytam raz jeszcze: co jest z Hansem? Cosima przez kilka chwil wytrzymuje spojrzenie oj- ca, wreszcie traci panowanie nad sobą: — Na co zda się to wypytywanie, ojcze? Wyznaję, pomyliłam się. Litość nie jest miłością. A ja tylko lito- wałam się nad Hansem. Nigdy go nie kochałam. Nie można żyć z człow-ekiem, który trwa w ciągłym, zżera- jącym go napięciu nerwów. Pragnie komponować, choć nie ma po temu żadnych zdolności, pragnie wzorem ojca nauczyć się na pamięć całej literatury muzycznej i dyrygować bez partytury. Ale to, co u ojca jest rów- nie naturalne jak oddychanie, u niego powoduje dotkli- we bóle głowy, migreny, przyspieszone bicie serca, po- cenie się, napady szału i omdlenia. Kocha mnie, jestem pewna, że bardzo mnie kocha. Ale tego także nie po- trafi mi okazać, męczy mnie docinkami, aluzjami... — Aluzje... Ale do czego? — przerywa Franciszek. — Skąd mogę wiedzieć? — twarz Cosimy pokrywa się rumieńcem — każde jego słowo pełne jest żółci... Ale i w tym jest zmienny. Przyjeżdża Ryszard i Hans wpada w ekstazę. Patrzy na niego z uwielbieniem i słu- cha w nabcżnym skupieniu, jakby chciał zapamiętać każde jego słowo. Ale wystarczy, żeby Ryszard wyje- chał, a już Hans zaczyna znosić do domu wszystkie krążące o Wagnerze plotki, co naturalnie doprowadza mnie do szalu. Kończy się to zazwyczaj awanturą i przysięgami, że musimy się rozejść. Drugiego dnia Zjazdu Muzyków do Karlsruhe przy- jeżdża Ryszard Wagner. Jest dziwnie postarzały i" nie- spokojny. Ale Franciszek, który dawno nie widział przyjaciela, ogromnie cieszy się tym spotkaniem. Ry- szard opowiada o sobie i swej pracy z takim ogniem 32* 499 i tak sugestywnie, że już po chwili Franciszek zapo- mina nie tylko o Zjeździe Muzyków, ale także o Han- sie i o rozpadającym się małżeństwie córki, całą uwagę skupiając na Wagnerze. — Ostatnią szansą wystawienia Tristana i Izoldy — rozpoczyna Ryszard — był Wiedeń. Ci nędzni, bez- myślni muzycy z Hofoper po przeszło sześćdziesięciu próbach zrezygnowani oświadczyli, że tego nie da się zagrać! Wtedy oczywiście, jak to zwykle bywa w ta- kich sytuacjach, wszystko zaczęło się na mnie walić. Niby sfora psów opadli mnie wierzyciele. Wyjechałem do Pragi, potem do Zurychu, wreszcie do Berlina — w ciepłe, bezpieczne pobliże Hansa i Cosimy, potem znów wróciłem do Wiednia, gdzie jednak okazało się, że nadal grozi mi więzienie dla dłużników, i to nie tyl- ko mnie, także Tausigowi, który poręczył kilka moich weksli. Pozostała mi jedynie ucieczka. Ukradkiem i znów za pożyczone pieniądze wyjechałem do Maria- feld, do doktorostwa Wille. Nie byli tym zachwyceni, musiałem ruszać dalej. Bez pieniędzy, bez cienia na- dziei, o krok od popełnienia samobójstwa zatrzymałem się w stuttgarckim „Marquarolt". Jedyną ostoją był tu dla mnie kapelmistrz Karol Eckert, którego poznałem jeszcze w Wiedniu. Eckert mimo przyjaźni, niemal uwielbienia dla mnie, także niewiele mógł mi pomoc. Rozgoryczony i osamotniony postanowiłem spróbować wykończyć przynajmniej I akt Śpiewaków norymber- skich zamówionych przez wydawcę Schotta z Moguncji. Tymczasem w dwa dni po moim przyjeździe do Stutt- gartu stał się cud. Rankiem rozległo się ostrożne pu- kanie do drzwi, a w chwilę później ujrzałem potężne- go jegomościa, który przedstawił się jako Franz Se- raph von Pfistermeister, marszałek dworu i osobisty sekretarz Jego Królewskiej Mości króla Bawarii Lu- dwika II. — Myślałem, że to jatoiś niewybredny żart — ciągnie swą opowieść Ryszard. — Jednakże przybysz wręczył 500 mi aksamitne etui, W którym znajdował się złoty pier- ścień z rubinem przepięknej roboty i oznajmił z god- nością: „Jego Królewska Mość Ludwik II Bawarski za- wiadamia, że tak jak płonie ów rubin, podobnie pan mój płonie chęcią ujrzenia genialnego twórcy Lohen- grina". — Oszołomiony poprosiłem o kilka minut cierpliwo- ści, zanim podejmę decyzję. Jeszcze tego samego dnia wraz z Pfistermeisterem wyruszyliśmy w stronę Mo- nachium. A następnego dnia Ludwik II przyjął mnie na specjalnej audiencji. Jego Królewska Mość jest uo- sobieniem Lohengrina: młody, wysoki, o miękkich fa- lujących włosach, rozmarzonym spojrzeniu, delikatnych rysach twarzy i wrażliwych ustach. Objął mnie i uca- łował w oba policzki, po czym powiedział: „Lubiłem pana już wtedy, kiedy jeszcze pana nie znałem. Pań- ski Lohengrin był mi bliższy niż bracia, niż naj- lepsi przyjaciele... Przeczytałem wszystko, co pan na- pisał i co kiedykolwiek napisano o panu. Chcę — roz- marzony rycerz Graala potrafił to powiedzieć twardym, rozkazującym tonem— chcę, aby raz na zawsze uwol- nił się pan od kłopotów materialnych. Chcę, aby tu, w Monachium, urzeczywistniło się to, co pan sobie wy- marzył. Zbuduję teatr i szkołę, w której nauczać będą pańskiej sztuki i filozofii..." — To, co powiedział młody król bawarski, nie zmie- niło faktu, że Monachium przypominało raczej wielką wieś niż stolicę. Po błotnistych, pełnych wybojów uli- cach pędzono woły na bydlęcy jarmark, a zapach bro- warów tłumił wiosenną woń zwiastującą nadejście muz. Na razie miałem zamieszkać nad jeziorem Starnberg, na którego drugim brzegu znajdowała się letnia rezy- dencja królewska. A więc wreszcie miałem wszystko, o czym od dawna marzyłem: wygodny, wykwintnie urządzony dom i spokój do pracy. Brakowało mi tylko towarzyszki życia. Od dawna już rozstałem się z żoną. Manna, kłótliwa i ograniczona, już dawno przestała 501 mnie rozumieć. Jeszcze w Zurychu, w czasach „Azylu" i. Matyldy Wesendonk. Pozostałem więc sam i poczu- łem dojmującą tęsknotę za tymi wszystkimi, których kocham i którzy mnie kochają. Zaprosiłem kilku przy- jaciół: Corneliusa, .Klindwortha oraz Hansa i Cosimę. Przede wszystkim Cosimę... To niezwykła kobieta. Rów- nie twarda i równie wrażliwa jak ty, równie nieza- leżna, a jednocześnie zdolna do całkowitego roztopie- nia się w kimś innym... . . Wreszcie przybywa słaniający się na nogach Hans. Stain. jego nerwów jest istotnie opłakany. Każda z nim rozmowa natychmiast zmienia się w kłótnię. Potem na- gle Hans załamuje się, zakłopotany prosi o wybaczenie i godzinami siedzi zropaczony i milczący. Ośrodkiem uwagi znów staje się Wagner i jego nowo powstające dzieło, opera komiczna Śpiewacy norymberscy, będące jakby melancholijnym pożegnaniem się z młodością. Bohater opery, Hans Sachs, rezygnuje z młodości, wy- rzeka się miłości Ewy. W turnieju śpiewaczym zwycię- ży młody Walter von Stolzing, zwycięży nie dlatego, że jest zdolniejszy, bardziej utalentowany. Dojrzałość i mądrość Sachsa zapewne jemu właśnie przyniosłyby zwycięstwo. Walter jednak dysponuje najważniejszym atutem — jest nim jego młodość! Cudowna muzyka. Oto Ryszard wyzwolony wreszcie z ciemnej sieci Norn, wzniósł się na najwyższy szczyt mądrości: uśmiecha się i przebacza. Franciszek zadaje sobie pytanie: o kim myślał Ry- szard, gdy tworzył postacie młodego Waltera i podda- jącego się z rezygnacją woli losu Hansa Sachsa? Z wolna rodzi się w nim podejrzenie — czyżby Wagner miał na myśli samego siebie? Kimże w takim razie jest Ewa? Następnego dnia odbywa kolejną rozmowę z Cosimą. Mówi szczerze i otwarcie. Nie wolno jej opuścić Hansa. Nie wolno z zimną krwią skazywać człowieka na śmierć. Życie niekiedy wymaga od ludzi trudnych decyzji. Re- 502 zygnacji. To nie głupota, obłuda czy hipokryzja, to po- prostu uczciwość. Bywa tak w życiu, że nasze obo- wiązki przerastają nas. Obowiązki, o których nie wol- no zapominać ani ich lekceważyć: rodzina, dzieci. Cosimą milczy, niczego nie obiecuje. Dla Franciszka oznacza to zgodę — Cosimą pozostanie przy dzieciach i chorym mężu. Franciszek wyjeżdża do Saint-Tropez. Odwiedza grób Blandyny. Kilka dni wcześniej w Paryżu był gościem w domu Olliviera i dopiero teraz miał okazję poznać bliżej swego zięcia, dopiero teraz mógł przyjrzeć się osieroconemu dziecku Blandyny. Spotkał się także z matką, która od swego złamania nogi w 1860 roku za- mieszkała w domu starszej wnuczki. Ollivier, także po śmierci Blandyny, nie przestawał troskliwie opiekować się Anną. Anna była już bardzo słaba. Przekroczyła siedem- dziesiątkę. W tych latach bardziej niż teraźniejszość liczy się przeszłość, która jawi się człowiekowi przed oczami niezwykle żywo i wyraźnie. Anna żyła wspo- mnieniami. Pamięć podsuwała jej coraz to nowe obra- zy miejsc i ludzi — Doborjan, Kismarton, Wiedeń, zło- towłosy syn Franciszek, wątły i delikatny. Wreszcie cicho i z dziwną czułością Anna wypowiada to jedno, to najważniejsze imię — Adam, Adam Liszt młodszy, jej mąż... W październiku 1864 Franciszek znowu jest na Mon- te Mario. Wielbiciele i uczniowie nawet tu nie prze- stają go atakować, toteż w końcu zmuszony jest ulec ich prośbom i powrócić do pracy pedagogicznej. Lekcje odbywają się jednak nie w klasztorze, którego ciszy Franciszek nie chce zakłócać, lecz w rzymskim pałacu monsignore Vardi. Tu przyjmuje swych zwolenników i uczniów, tu z iście chrześcijańską cierpliwością wy- słuchuje dzieł Bacha, Schumanna, Beethovena i We- 503 bera, Scarlattiego i Mendelssohna i wreszcie swoich własnych — granych przez ludzi bardziej lub mniej utalentowanych, z większą lub mniejszą biegłością techniczną. Pomaga zrozumieć ideę wykonywanych przez nich dzieł, udziela rad i wskazówek. Potem za- szywa się w klasztorze Dominikanów, gdzie ojciec Sa- lus przygotowuje go do przyjęcia niższych święceń ka- płańskich. Decyzja ta dojrzewa we Franciszku niezwy- kle wolno. To nowe więzy, a zarazem zobowiązująca przysięga. Tymczasem wiara Franciszka dziwnymi cho- dzi drogami. Niekiedy sam przerażony jest wątpliwoś- ciami i pytaniami, jakie rodzą się. w jego sercu. Jakże pogodzić wzniosłe idee chrześcijańskiej pokory i miło- sierdzia z tym, co widzi dookoła — z ciemnotą, dono- sicielstwem, groszowymi zdradami i pychą, tu, w Sto- licy Piętrowej, miejscu otaczanym czcią i szacunkiem przez wiele milionów katolików na całym świecie. Franciszek boi się nowych więzów. Ileż razy w swym życiu zbyt pochopnie narzucone sobie więzy stały się dla niego źródłem cierpienia. Dręczą go niepewność i obawa. W potrzebie podjęcia tej doniosłej decyzji utwierdza go jednak kardynał Hoheniohe oraz Karolina, która modli się, błaga, przekonuje go i roztacza przed nim cudowne wizje przyszłego zbawienia... Na nic wszakże zdałoby się to wszystko, gdyby i w nim samym nie odzywał się pewien dziwny glos: sutanna stanie się dla niego ochroną. Nie tylko przed światem, ale także przed nim samym, przed niepokojem ciała, w którym mimo przekroczonej pięćdziesiątki wciąż jeszcze nie wygasły pragnienia młodości. Musi w jakiś sposób za- prowadzić ciszę w sobie i wokół siebie. Sutanna pomo- że mu w tym, nawet jeśli jego wola nie okazałaby się wystarczająco silna. 25 kwietnia 1865 przyjmuje najniższe święcenia ka- płańskie i przenosi się do mieszkania kardynała Ho- heniohe w Watykanie, o kilka kroków zaledwie od Ka- 504 plicy Sykstyńskiej. Tryb jego życia nie ulega zmianie. Jak zawsze wstaje o czwartej .rano i pracuje nad ora- torium Chrystus, a potem słucha cichej mszy w Kapli- cy Sykstyńskiej. Są sami — on oraz ksiądz odprawia- jący mszę świętą, a jednak Franciszkowi wydaje się przez chwilę, że pod malowanym przez Michała Anioła sklepieniem widzi małego Wolfganga Amadeusza Mozar- ta, który na tym miejscu przed blisko stu laty słuchał Mi- serere. Potem wizja znika i Franciszkowi jawi się inny malarz: AUegri, ten sam, który zachwycił i podbił mło- dziutkiego Mozarta potęgą swej muzyki. W rozedrganej wyobraźni Liszta pojawia się jeszcze jedna postać — nie mająca nic wspólnego z Sykstyną, z Allegrim ani z młodziutkim Mozartem. Zdaje mu się, że słyszy kroki niewidzialnego olbrzyma, który zbliża się, nachyla się nad nim i całuje go w czoło. Tak samo jak przed czterdziestu kilku laty... Od Hansa von Bulowa przychodzi list z dobrymi wia- domościami. Hans pisze w tonie pogodnym i pełnym ufności w przyszłość. 15 kwietnia w Hadze przedstawił publiczności Taniec śmierci Liszta. Cykl wariacji na temat monumentalnego Dies Irae, którego ogromną partię fortepianową wykonywał sam Bulow. Odniósł fe- nomenalny sukces. A potem nadchodzi list z ojczyzny, powiadamiający go, iż trwają przygotowania do jubileuszu dwudziesto- pięciolecia istnienia Narodowego Towarzystwa Muzycz- nego, powstałego z inicjatywy Franciszka Liszta. W imieniu Towarzystwa Gabor Prónay zwraca się do mistrza, aby zechciał przybyć na uroczystość, prosi po- nadto o wyrażenie zgody na wykonanie Legendy o sw. Elżbiecie, którym to dziełem Towarzystwo pragnie uświetnić swój jubileusz. Franciszek natychmiast odpowiada: 505 „Panie Prezesie! Serdecznym zaproszeniem zawartym w Pana liście z 19 grudnia czuję się niezmiernie zaszczycony i gorą- co za nie dziękuję. Zarówno jako rodak, jak i wiedzio- ny najszlachetniejszymi pobudkami artysta pragnę wy- razić Panu mą głęboką wdzięczność. Ponieważ w pew- nej mierze współpracowałem przy założeniu w Peszcie w 1840 roku Narodowego Towarzystwa Muzycznego, przeto byłbym ogromnie rad, gdyby dzień dwudziesto- pięciolecia jego istnienia dane mi było świętować ra- zem z Panami... Był Pan łaskaw wspomnieć moją Świę- tą Elżbietę, do której mam szczególny sentyment. Mo- im dziełem chciałem przyczynić się do głoszenia chwa- ły tej świętej urodzonej na Węgrzech, a zmarłej z dala od ojczyzny, w Turyngii. Będę szczęśliwy, jeżeli kompo- zycja moja spotka się na Węgrzech z przychylnym przy- jęciem, tyle że tekst niemiecki należałoby uprzednio przetłumaczyć na język węgierski. Jeżeli pragniecie, Panowie, odpowiednio wykonać tę pracę, potrzebny bę- dzie do tego rzetelny i inteligentny muzyk, taki, który potrafi teks.t węgierski dopasować do melodii. Zanim jednak zaczęliby Panowie przygotowywać ewentualny przekład, należałoby się najpierw zorientować, czy wy- konaniem byliby zainteresowani soliści i artyści śpie- wający w chórze, i naturalnie trzeba by było stworzyć dobrą orkiestrę..." To już nie tylko puste uprzejmości, ale i poważne polecenia. Publiczność Pesztu dojrzała i oczekuje praw- dziwej sztuki. Nie można jej już zadowolić improwi- zacją i narodowym entuzjazmem. Jeśli chcecie, bym powrócił i włączył się znowu w obieg węgierskiego ży- cia muzycznego, nie żądajcie jedynie mojego przyjazdu, ale postarajcie się, żeby artystyczny, muzyczny Peszt stał się godny obecności Franciszka Liszta. Szczęśliwe lato. 8 sierpnia 1865 Franciszek przybywa Koleją Południową do Pesztu, pieszo udaje się do ho- telu „Królowa Angielska". Tu w kilka chwil później kończy się jego pełna wspomnień samotność. Przyby- wają Prónay, Kornel Abranyi, Ede Remenyi, Bela Or- czy, Ferenc Erkel oraz działający w towarzystwach śpiewaczych — Engesser i Wbhler. Pojawiają się rów- nież przyszli wykonawcy Legendy: pan Kószegi śpie- wający rolę margrabiego Hermanna, pan Bignio, czyli landgraf Ludwik, peszteńska święta Elżbieta — pani Paulay oraz „podła Zofia", czyli nieśmiało uśmiechnię- ta panna Rabatimszky. Tym razem w gronie witających Liszta osób pojawia się także dostojnik kościelny, Jego Eminencja Schwendtner. Sutanna Franciszka nie bu- dzi u obecnych żadnego zakłopotania — jak niegdyś dźwięczą kieliszki z winem, jak niegdyś rozlegają się wiwaty i toasty. . Próby przebiegają w znakomitym nastroju. Sprawdza się również węgierski tekst Kornela Abranyiego. A po- tem następuje niespodzianka, która peszteński pobyt Franciszka zmienia w prawdziwe święto. 12 sierpnia do drzwi jego pokoju hotelowego puka trójka gości — Cosima, Hans Bulow i Eward Liszt. Franciszek bardzo dumny jest z Cosimy. On sam, którym nie raz miotały kapryśnie fale uczuć i namiętności, on sam wie najle- piej, jakiego wysiłku wymaga pozostanie obok kogoś, kogo się już nie kocha. Hans jest spokojny, pogodny i pełen entuzjazmu, Cosima zaś milcząca, jakby trochę nieobecna, nie czyni żadnych uwag ani o dziele ojca, ani o przygotowaniach do występu, ani o stolicy Wę- gier, którą widzi dopiero po raz pierwszy w życiu. . Pierwsze wykonanie dzieła 15 sierpnia i drugie 22 sierpnia odbiły się szerokim echem w całej Europie. Hans prosi o partyturę, aby w lutym 1866 przedstawić Legendę w Niemczech. Nadchodzi również list z Wei- maru: tamtejsi muzycy zamierzają wykonać dzieło w sierpniu 1867. Znów wracają szczęśliwe chwile — naród znów przy- tula do piersi swego wielkiego syna, a wzruszony Franciszek stara się odwzajemnić to uczucie na tysiące sposobów. Szczęśliwe chwile. Kraj nie może nasycić się twór- czością Liszta. W wielkiej sali redutowej rozbrzmiewa- ją Symfonia dantejska i Marsz Rakoczego. Franciszek znowu siada do fortepianu i gra swoje Dwie legendy: Święty Franciszek a Paulo kroczący po falach i Świę- ty Franciszek każący do ptaków, Ave Maria rzymskie i Pieśń miłosną z Harmonies poetiąues et religieuses. Ceny biletów na koncert są niebotyczne, ale też cały dochód — około 15 tysięcy franków — artysta w ca- łości przeznaczył na cele dobroczynne. Szczęśliwe chwile... Węgrzy mają króla. Naród, którego pamięć uśpiono, nie pamięta już Aradu, pól pod Vilagos, kufsteinskiej twierdzy i Neugebaude. Zapomniał także o pustelniku z Turynu, Lajosu Kossuthcie, i chętnie wdycha opium — trzeba się pogodzić z Habsburgami. Nie pod znakiem gniewu i zemsty, lecz tak jak skłóceni bracia, którzy podają sobie ręce. Wszelkie waśnie należą do przeszłości. Teraźniejszość i przyszłość błyszczą już światłem nadchodzącego złotego wieku. Całe społeczeń- stwo żyje pragnieniem odbudowy: powstają banki i fa- bryki dające pracę setkom rąk. Znowu modne są pod- kręcone po kurucowsku wąsy, sznurowane dolmany i węgierskie buty z wysoką, twardą cholewą. Wszyscy z niecierpliwością oczekują normalizacji stosunków z Austrią, ożywienia się handlu, który niesie towary i pie- niądze w obie strony. Do zgody nawołuje także cały kler, z prymasem Szitovskym na czele. Agap Dank, franciszkanin, pierwszy zwraca uwagę, że Mszę koro- nacyjną może napisać tylko jeden jedyny kompozytor na świecie — Franciszek Liszt. Myśl ta spotyka się z pełną aprobatą prymasa, który zwraca się do Francisz- ka z prośbą o podjęcie się skomponowania dzieła. 508 Szczęśliwy ten nastrój udziela się i Franciszkowi. Gdy cały naród czuje, że po przeszło dwudziestu latach walk i konfliktów kraj odzyskuje nareszcie upragniony spokój, odpowiedź artysty może być tylko jedna — Franciszek przyjmuje propozycję i bardzo lojalnie po- dejmuje się odpowiedzieć na nią dziełem godnym króla i narodu. Któregoś dnia Augusz zabiera Franciszka i jego przy- jaciół do Szekszardu, gdzie odbywa się wielki festyn ludowy z pieczeniem wołów na rożnie i cudownym winobraniem, po którym następuje koncert przy otwar- tych oknach dworku Augusza, aby nie tylko wybrani, lecz i ludzie prości mogli posłuchać gry Franciszka Liszta i Ede Remenyiego. Sypią się toasty — po wę- giersku, po niemiecku, po francusku i po łacinie, prze- platane występami miejscowego kółka śpiewaczego, którego pieśni naiwnie łączą legendy niedawnej prze- szłości i świeżo sfabrykowany mit bohaterskich żołnie- rzy w czerwonych czapkach i Jego Cesarskiej Mości, który w apostolskim geście wyciąga dłoń do ukocha- nego narodu. Czy Franciszek może nie poddać się temu niezwykłe- mu nastrojowi? Tej euforii, która nakazuje welonem zapomnienia okryć świeże jeszcze groby i pola bitew, wymazać z pamięci terror i szubienice? Czy może nie słyszeć tego westchnienia narodu, które jak mu się wy- daje, jest ogromnym westchnieniem ulgi? Franciszek przyjmuje zamówienie na Mszę korona- cyjną i nim jeszcze usiądzie do pracy, już w myśli za- czyna tworzyć szkic zamierzonego dzieła. W Graduale przywoła jakiś motyw gregoriański, w Credo odezwie się prastary cantus firmus, Offertorium powinno być czymś w rodzaju hymnu węgierskiego — gdy trady- cyjny tekst łaciński zastąpiony zostanie tekstem wę- gierskim, być może przeobrazi się on w wielką pieśń narodową. W Beraedictus znajdzie się solo na skrzypce dla Ede Remćnyiego. Franciszek uśmiecha się — Re- 509 menyi, Węgier z krwi i kości, wykona solo skrzypco- we Benedictus, wydobywając z instrumentu słodkie, przymilne dźwięki, których grać nauczył się zapewne nie w konserwatorium, lecz od tych lekceważonych, odpychanych, a tak uwielbianych Cyganów. Szczęście Fortunata, że Franciszek powrócił na Mon- te Mario, trwa krótko. Artysta znowu wybiera się w drogę. Zamierza udać się do Paryża, gdzie ma być wy- konana jego Msza Ostrzy homska. Tymczasem właśnie Z Paryża przychodzi list z czarną obwódką. Emil Olli- vier donosi mistrzowi, iż jego matka, Adamowa Liszt, urodzona Anna Lager, dnia 6 lutego 1866 w siedem- dziesiątym ósmym roku życia, opatrzona świętymi sa- kramentami, oddała ducha Bogu. Pochowana została na cmentarzu Montparnasse. Franciszek komponuje Stabat Mater do oratorium Chrystus i pomiędzy wersety łacińskiego tekstu nie- ustannie wciskają mu się wspomnienia: jak walczyli o niego i dla niego Adam i Anna, dwoje prostych lu- dzi, którzy poświęcili mu całe swoje życie. Adam od- szedł młodo. Wtedy matka, cicha prosta kobieta, bez słowa protestu przyjechała do obcego Paryża i żyła z dala od krewnych, od ojczyzny, troszcząc się naj- pierw o Franciszka, a potem o jego opuszczone dzieci. Jaka spotkała ją za to nagroda? Czy potrafił się jej od- wdzięczyć za wszystko, co dla niego zrobiła? Franciszek wspomina ostatnie spotkanie z matką. Nie chciała słuchać jego pytań — jak się czuje, czy nie potrzebuje czegoś, czy nie pragnie być bliżej niego? Anna przytuliła tylko do siebie jego srebrną głowę i zapytała: — Jesteś S2częśliwy, synku? Oratorium Chrystus jest już ukończone. Franciszek z gorączkowym pośpiechem zabiera się do pracy nad Mszą koronacyjną. Ustalono już bowiem, że uroczys- tość koronacji cesarza Austrii Franciszka Józefa I na 5f0 króla Węgier odbędzie się ostatecznie 8 czerwca 1867 w Peszcie. Na razie jednak jest marzec 1866. Franci- szek wyjeżdża do Paryża. W starym kościele Świętego Eustachego, do którego w latach młodości tak często zach3-i.z-ł, ma się o-ibyc wykonanie Mszy Ostrzy hom- skiej. Sukces — i rozczarowanie. Ostatni ze starych przyjaciół, jedyny sojusznik z jego pokolenia, Berlioz, w trakcie wykonywania Mszy demonstracyjnie opusz- cza kościół, mrucząc pod nosem: — Nie mam zamiaru tracić czasu na takie nonsensy!" Sukces: na wieczorze muzycznym u księżnej Metter- nich Saint-Saens i Franciszek Liszt wykonują na dwóch fortepianach fragmenty Świętej Elżbiety oraz Credo i Sanctus z Mszy. Eaint-Saens pisze z najwięk- szym zachwytem: „Franciszek Liszt jest wychowawcą nas wszystkich. Jego odwaga i nie znająca kompromisu śmiałość sta- nowią bodziec twórczy dla każdego z nas. Niektóre fragmenty jego kompozycji są autentycznym proroc- twem — jakby jego sokole oko zdołało przebić obłoki przyszłości i ujrzeć pejzaże nadchodzącego wieku". Sukces. Ale nie staje się on zadośćuczynieniem za tamtą smutną chwilę, która oderwała go od Hektora. Na zawsze. Sukces: Smetana dyryguje w Pradze wy- konaniem Świętej Elżbiety, w Amsterdamie i Hadze uroczyste koncerty pod dyrekcją Hansa poświęcone 'twórczości Liszta; na usilną prośbę królowej holender- skiej Franciszek znów sam zasiada do fortepianu. Gra dzieła Beethovena i Schuberta, Chopina i Webera, a potem jeszcze kilka własnych utworów. Sukces jednak nie zaślepia go — raz po raz mówi i pisze w listach do przyjaciół: „Moje dzirła są jeszcze obce dla bardzo wielu ludzi. Moja muzyk i nie ma jeszcze swojej publiczności. Dla- 511 tego nie cieszą mnie organizowane to tu, to tam pre- zentacje moich utworów. Potrafię czekać. I wiem, że kiedyś ja będę miał rację". Protestuje przeciw wykonaniom swych utworów, ale przecież nie może zabronić najulubieńszemu uczniowi włoskiemu, Sgambattiemu, zaprezentowania publiczno- ści gotowych fragmentów Chrystusa. Popularnemu dy- rygentowi wiedeńskiemu Herbeckowi czy wielkiemu rosyjskiemu artyście Rubinsteinowi, by nie umieszczali w swych programach jego dzieł. Sukces. Franciszek wraca na Monte Mario do starej celi i znajomego biurka. Wreszcie bez przeszkód może za- jąć się Mszą koronacyjną. Teraz, w ciszy klasztoru, po wzruszeniach ponownego spotkania z ojczyzną, odnaj- duje samego siebie. Dopiero teraz uświadamia sobie, czego się podjął, i jak powierzone sobie zadanie może wykonać w sposób godny Franciszka Liszta. Językiem muzyki musi powiedzieć, że ta ugoda, że — jak mówią niektórzy gorliwi rojaliści — te zaślubiny, połączenie króla z narodem, możliwe będą tylko wówczas, jeśli nie zapomnimy... Dlatego też należy przywołać tamte dźwięki klarnetu i niespokojny rytm, który przenika każdy takt Marsza Rakoczego. Jeszcze nigdy dotąd nie pracował tak szybko. 14 mar- ca 1867 powiadamia Augusza o zakończeniu szkicu, wkrótce potem wysyła gotową partyturę. Długo nie nadchodzi żadna odpowiedź. Tymczasem znów rusza machina dworskich intryg. Z kół oficjalnych przycho- dzi wiadomość, że zgodnie ze zwyczajem i przepisami prawa dworskiego mszę koronacyjną powinien skompo- nować najstarszy dyrygent dworu. Kościelne stowarzy- szenie muzyczne z Budy z niepokojem zwraca się do ministra Józsefa Eotyosa:* 512 „Kardynał Szitovsky, prymas naszego kraju, poprosił naszego sławnego w całym świecie rodaka, Franciszka Liszta, by ina uroczystości zaślubin króla z narodem na- pisał mszę koronacyjną, ponieważ wypada, aby pod- czas tej" narodowej i w pełni węgierskiej ceremonii brzmiała muzyka skomponowana przez kompozytora węgierskiego. Tymczasem gazety podały ostatnio infor- mację, iż wedle prawa i zwyczaju, oprawa muzyczna uroczystości koronacyjnej należy do kompetencji dy- rygenta dworu wiedeńskiego i nie można od tego od- stąpić. Dlatego też Kościelne Stowarzyszenie Muzyczne postanowiło zwrócić s'ę do Waszej Ekscelencji jako mi- nistra do spraw wyznań ii oświaty, prawnie ustanowio- nego strażnika rozwoju umysłowego ojczyzny i wodza narodu, na którego kreują Wielmożnego Pana jego wła- sne dziełał, z pełną bezgranicznego zaufania prośbą, by korzystając ze swych potężnych wpływów, raczył okazać pomoc w realizacji powyższego celu". Podanie nie przyniosło żadnych rezultatów. Toteż Stowarzyszenie Muzyczne postanawia zwrócić się bez- pośrednio do władz wiedeńskich i wystosować nowe podanie — do królowej Elżbiety. Podpisują je: Augusz, Engesszer, Mosonyi, Huber, Erkel, Abranyi, Remenyi i osobisty nauczyciel królowej — Miksa Falk. Tego po- dania nie można już pozostawić bez odpowie \T\. Intry- ganci nie rezygnują jednak. Wobec generalnego niepo- wodzenia próbują wygrać mniejsze sprawy. Benedictus nie może być grany przez Remenyiego, tylko przez wiedeńskiego skrzypka Hellmesbergera, wystąpić ma nie orkiestra Teatru Narodowego, tylko wiedeński ze- spół dworski. Msza dyrygować ma nie Franciszek Liszt, tylko wobec ciężkiej choroby zasłużonego Herbecka — zastępujący go Gottfried Preyer. To tylko drobiazgi, ale ' Baron i minister József E8tvos byl znakomitym pisarzem swo- jego okresu dążącym do reform (przyp. tłum.). 23 — W blasku sławy 513 przykre drobiazgi. Franciszek mię otrzymuje nawet za- proszenia .na uroczystości koronacyjne, w kościele Świę- tego Macieja nie znaleziono też stosownego miejsca dla kompozytora Mszy. Jeien z muzyków wiedeńskich po- prowadził więc mistrza na chór i tam, ukryty pośród grających, mógł wysłuchać swego dzieła. Potem skromnie schodzi po krętych schodach i ru- sza do domu. Wzdłuż drogi stoją nieprzebrane tłumy ludzi. Co kawałek wyprężeni na baczność żołnierze gwardii przybocznej. Franciszek idzie powoli, pogrążo- ny w przeżywaniu wysłuchanej przed chwilą muzyki: jakie to dziwne, że udało mu się połączyć stare z no- wym. Motyw gregoriański z nowoczesnym wielodźwię- fciem. Średniowieczny cantus firmus z harmonią swo- bodniej łączącą i rozwijającą akordy, niż czynili to Mo- zart, Beethoven, Schubert, a nawet rewolucyjny Wag- ner. Idzie powoli między trybunami. ; Ktoś go rozpoznaje. Na jednej z trybun poruszenie. Rozlegają się oklaski i wiwaty: Niech żyje Franciszek Liszt! Dopiero teraz zauważa, że znalazł się w samym środ- ku niepożądanej owacji. Franciszek przyspiesza kroku, niemal biegnie. W domu pada na łóżko wyczerpany. Ma p^ćdziesiąt sześć lat. Nie wytrzymuje już tej nie- zwykłej huśtawki nastrojów. Odpoczywa. Następnego dnia również. Jak widać, kamaryla wiedeńska podzieliła się na dwa obozy — jeden snuje intrygi wokół Mszy koronacyjnej. Drugi podsuwa Jego Cesarsko-Królewskiej Mości doku- ment: Franciszek Liszt otrzymuje Wielki Krzyż Orderu Franciszka Józefa. Trwaji przygotowania do premiery Świętej Elżbiety na Wartburgu z okazji osiemsetlecia istnienia zamku. Tysiące ludzi przybywają ze wszystkich krańców Eu- ropy, aby wziąć udział w wielkiej uroczystości muzycz- 514 nej... Franciszek po raz ostatni zatrzymuje się w swych dawnych pokojach w „Altenburgu". Jakże żałośnie wy- gląda teraz dawny tętniący życiem „Altenburg", gdzie tyle dobrych i złych chwil spędził z Karoliną. Marsza- łek dworu weimarskiego hrabia Benst zarządził obecnie likwidację „Altenburga". Franciszkowi pozostawiono tylko błękitny salon, jako ,,wieczną dzierżawę". Prze- jęty smutkiem artysta rezygnuje i z tego. Mizerne resz- tki dawnych lat. Po raz ostatni patrzy na dwuosobowy klęcznik i biurko, przy którym skomponował Ideały i Tassa. Na przybory do pisania, którymi kreślił nuty Sonaty h-moll i ostatni, chór .Fausta: „Das Ewig-Wei- bliche zieht u,ns hinan!" Zabiera ze sobą tylko kilka szczególnie bliskich jego sercu pamiątek. Resztę rozda- je znajomym. - . Jest sierpień 1867. Na wzgórzu Wartburga kilkuset śpiewaków, wspaniałe kostiumy,, '.odświętny.'-.nastrój; bankiety, toasty... Tymczasem ze starych ścian. „Alten- burga" opada tynk, trzaskają okiennice, nie naprawia- ne od tylu lat, robotnicy gromko pokrzykując, wyno- szą ostatnie meble... . Franciszek pisze list do Karoliny, w którym żegna się z dawnymi wspomnieniami —*z „Altenburgiem", z parkiem wokół willi, z letnim pawilonem, .gdzie kie- dyś, dawno temu omawiał z wielką księżną Marią Pa- włowną warunki weimarskiego kontraktu... Wagon pierwszej klasy pociągu monachijskiego jest niemal całkiem pusty. Tylko w jednym wyścielanym aksamitem przedziale siedzi jakiś stary abbe. Na gra- nicy bawarskiej wsiada hałaśliwe towarzystwo. Męż- czyźni otwierają kolejno drzwi przedziałów, wreszcie decydują się na przedział, w którym siedzi stary ksiądz. Wracają z polowania. Rzucają na półki torby, broń i drobniejsze trofea myśliwskie. Grubszą zdobycz zała- dowano już uprzednio do wagonu bagażowego — je- leń, trzy sarny, około trzydziestu zajęcy oraz hekatom- 33* 515 ba bażantów i dzikich kaczek. Płyną myśliwskie opo- wieści. Wkrótce jednak panowie porzucają ten temat i przechodzą do rozmowy o .polityce. Rej wodzi wśród nich potężny, mocno zbudowany mężczyzna. — ... W-ec.e, jak to jest przy grze w kości: potrzą- sa się kubkiem, wyrzuca kości na stół i spokojnie li- czy wygraną. Teraz też potrząśnięto kubkiem, a nad stołem pochylili się król francuski, król pruski i ce- sarz Habsburg. Powinien pochylić się także jeszcze je- den władca, którego nie będę tu wymieniał, bo pano- wie i tak dobrze wiecie, o kim mowa. Ten dostojny władca gwiżdże jednak na politykę. Zamiast zajmować się państwem kursuje nieustannie między Monachium a Hohenschwangau, aby sprawdzić, czy łabędź Lohen- grina jest dość udatny, a laska Tannhausera odpowiada przepisom. Słowem: Jego Królewska Mość zmienił się w dyrektora teatru i do tego stopnia zwariował, że teatr stał się dla niego ważniejszy od jesiennych wielkich manewrów. Tak, panowie, Jego Królewska Mość raczył być nieobecny na jesiennych manewrach. Jedynym człowiekiem, którego zdanie poważa, jest ten pruski szpieg z Triebschen... Jeden z myśliwych, starszy, godnie wyglądający, wskazuje wzrokiem na pogrążonego w lekturze starego abbe, po czym pyta: — A co to właściwie za człowiek? — Wagner? — Tak, Wagner... — Prusacy nasłali go, aby przewrócił w głowie na- szemu nieszczęsnemu królowi, który zasiadłszy na tro- nie w dziewiętnastym roku życia, wciąż myśli, że kraj to kram z zabawkami, armia to pudełko ołowianych żołnierzyków, a prawdziwe życie toczy się tylko w teatrze. — Dobrze, dobrze, ale kim jest ten Wagner? — prze- rywa starszy myśliwy. — To hochsztapler. Ma tyle długów, że gdyby mu- 5t6 siał odsiedzieć je w więzieniu dla dłużników, nie wy- szedłby z niego do końca dwudziestego trzeciego wie- ku. Wiem od szwagra, że król zaledwie w ciągu roku wypłacił Wagnerowi i jego familii sto dziewięćdziesiąt tysięcy guldenów... — Sto dziewięćdziesiąt tysięcy guldenów?! To nie- możliwe! — oburzył się trzeci z myśliwych, pedantycz- ny, surowy, z monoklem w oku. — To prawie tyle, ile wynoszą apanaże Jego Królewskiej Mości! — Co to znaczy, niemożliwe?! To wiadomość z pier- wszej ręki! — wykrzyknął pierwszy. — Ale nie pienią- dze są tu najważniejsze. Pan Wagner pragnie zmienić prawo, konstytucję... Pragnie zlikwidować Bawarię! Zrozumcie, panowie, Prusakom nie podoba się Pfister- meister, przysłali więc Wagnera, aby go oczerniał... A kiedy już wysadzi go z urzędu, wtedy ma się zabrać za Pfordtena. Wagner sprowadzi nam znów tę nędzną kreaturę Neumayera, pruskiego sługusa, który podnie- sie szlabany graniczne i wyda całą Bawarię na łup Hohenzollernom. Pan z monoklem przygląda się zacietrzewionemu to- warzyszowi z niedowierzaniem i przerażeniem. — Pan Wagner — ciągnie dalej pierwszy — już dwa lata temu ośmielił się opublikować w „Munchener Neu- este Nachrichten" artykuł, w którym twierdził, że na- leży wymieść cały bawarski gabinet, który jest wro- giem ludu i przyszłości. Grubas spogląda na swych towarzyszy z nagłym po- dejrzeniem: — Ale jak to się dzieje, że panowie nic o tym nie wiecie? Panowie chyba w ogóle nie czytacie gazet! Brodacz i pedant z zakłopotaniem kiwają głowami: — Istotnie... Tyle jest innych ważnych spraw... Uspokojony grubas nabrał więc powietrza i zaczął wyjaśniać: — Na to odezwał się „Ybiksbote": odejście Pfister- meistera ułatwi dostęp do kasy dworskiej pewnym za- 517 chłannym osobom,' które od tej pory będą mogły spo- kojnie ją opróżniać. Naturalnie, pan Wagner także miał swoich sojuszników. „Nurnberger Anzeiger" zapytał bezczelnie: jakim prawem wypowiada się szef gabine- tu? Konstytucja bawarska nie mówi nic o istnieniu ga- binetu, a więc tym bardziej o szefie tego gabinetu! „Volksbote". naturalnie nie pozostała dłużna: a czy w konstytucji bawarskiej napisane jest, że poszukiwany przestępca, który ledwie tolerowany jest na terenach Niemiec, może być zausznikiem króla, jego doradcą i .'dyrektorem dworskiego teatru? Pan Wagner, a właś- ciwie pewna dama, niejaka Cosima von Bulow, która szaleje za Wagnerem, słowem: dama pobiegła do króla, upadła przed nim ma kolana i zawołała -dramatycznie: litości dla Wagnera! Na szczęście Jego Królewska Mość nie był sam. Zebrali się wokół niego książę Karol, ar- cybiskup: Monachium. Pfordten, królowa matka, a także inne osobistości dworu i wszyscy zaczęli go przekony- wać, . że jest niedobrze, że to już nie kwestia teatru, tylko sprawa państwa. Jeżeli Wagner pozostanie, rząd poda się do dymisji, a parlament rozwiąże się — sło- wem: bojkot . będzie całkowity. Biedny młody król przestępował z nogi na nogę, wzdychał, zawezwał wszy- stkich swoich doradców, ale wszyscy mieli dla niego tylko jedną jedyną radę: należy wyrzucić Wagnera, -za- nim jeszcze nie jest za późno. — Pozostał tylko problem — ciągnął grubas — jak zawiadomić latającego Holendra, że powinien zbierać się do odejścia. Znacie panowie Hansa Lutza? Był kie- dyś naszym kompanem na łowach. No więc wybór dworu padł na niego. On zaś podjął się tej misji z prawdziwą radością. Z trudem udało mu się dostać do pałacu Wagnera. Musiał pokazać rozkaz opatrzony królewską pieczęcią, aby w ogóle dopuszczono go przed oblicze pana artysty. Lutz powiedział prosto z mostu: „Jego Królewska Mość nakazuje, aby z mocą natych- miastową opuścił pan ten kraj". Wagner usłyszawszy §18 to, zbladł i zzieleniał: „To niemożliwe! Jestem zaufa- nym przyjacielem króla!" Hans jednak nie dał się zbić- z tropu. Splótł ręce na piersi i oświadczył: ,,Proszę ze mną nie dyskutować. Jeśli pan nie wierzy, to proszę zwrócić się do Jego Królewskiej Mości". Oczywiście la- tający Holender próbował jeszcze raz porozmawiać z królem, ale król go nie przyjął. Tylko powtórzył na piśmie, w nieco łagodniejszej formie, słowa Lutza. I w ten sposób pan Wagner zmuszony był wreszcie wyje- chać stąd do wszystkich diabłów. Mam nadzieję, że ni- gdy więcej już go tu nie zobaczymy. Na dworcu w Monachium czekał na starego abbś szczupły, nerwowy mężczyzna. Hans Bulow pomógł wy- siąść ubranemu w sutannę Lisztowi i poprowadził go do oczekującego przed dworcem powozu. Jechali w mil- czeniu. W domu nie było nikogo. — Gdzie jest Cosima? — Wyjechała do Triebschen, do Ryszarda. — A dzieci? — Zabrała je z sobą. Franciszek ze złością poderwał się z fotela: — Jak to? Więc pozwoliłeś twoim dzieciom jechać do Wagnera? — To naturalnie tylko odwiedziny. Niedługo mają powrócić — odparł cicho Bulow i podał Franciszkowi list napisany przez Ryszarda: „Posłuchaj, drogi Hansie! Zapraszam Cię do siebie jak najpoważniej i z jak największą przyjaźnią. Jeżeli spełnisz moją prośbę, uczynisz mi rzecz największą, je- dyne dobro niezbędne dla postępu mojej pracy i mego przyszłego triumfu artystycznego. Będziesz tu żyć, jak zechcesz — przyjeżdżać i wyjeżdżać w każdej chwili. Uważaj mój dom za swój własny. Prawda, że zrobisz to, o co Cię proszę?! Naturalnie, że zrobisz, wiesz prze- 519 cięż, jak bardzo Cię kocham i że oprócz tej cudownej więzi, jaka łączy mnie z królem, istniejesz dla mnie tyl- ko Ty i Twoja rodzina..." Franciszek odłożył kartkę papieru na stół: — I rzeczywiście masz zamiar pojechać? — Muszę tam pojechać, ojcze. Wzywa mnie tam po- czucie obowiązku... I moja rodzina. Franciszek, który w ostatnich latach odwykł od głoś- nych słów i gniewnych wybuchów, z niezwykłą przy jego temperamencie dyscypliną zmuszając się do mą- drego umiaru i spokoju, tym razem nie potrafił się opa- nować: — Co za obłęd was tu wszystkich ogarnął? W co wyście się tu wszyscy zaplątali? Co z Cosimą, co z to- bą? Jesteście jeszcze małżeństwem czy nie? I proszę cię, mów mi prawdę. Jestem twoim ojcem i nie chcę słyszeć żadnych wykrętów. Żadnej pruderii, żadnej pseudodumy i pseudorycerskości: co ma z tym wszyst- kim wspólnego Wagner? Hans pobladł, zacisnął wargi i usiadł bez słowa, sku- lony i nieszczęśliwy. Zapadło głuche milczenie. — No, wszystko będzie w porządku... — przemówił wreszcie Franciszek i poklepał zięcia po ramieniu. — Zostanę teraz z tobą kilka dni, a potem pojadę do Szwajcarii. I tak mam tam parę spraw. Porozmawiam z nimi. W kilka dni później Franciszek przyjeżdża do Trieb- schen. Nie zastaje jednak ani Cosimy, ani dzieci Han- sa von Bulowa. Franciszek nie dowiedział się nigdy» czy ukryli się wszyscy w sąsiedniej wsi, czy też wróci- li do Monachium. Wagner oprowadza go przede wszy- stkim po ogromnym domu, skąd rozciąga się przepięk- ny widok na góry, a potem siadają obaj do fortepianu i Franciszek gra gotowe już fragmenty partytury Śpie- waków norymberskich. Jest zdumiony, jakże blade obok 520 tego nowego dzieła wydaje mu się wszystko to, co stworzyli dotychczas inni kompozytorzy (nie wyłącza- jąc jego samego). Niech Bóg wybaczy tym, którzy okre- ślali Wagnera mianem dyletanta. To dzieło napisane zostało nie przez amatora, lecz przez olbrzyma, i to przez niemieckiego olbrzyma, który oto każdym taktem zdradza, że jest uczniem i pokornym naśladowcą Jana Sebastiana Bacha. Franciszek gra i dźwięki fortepianu niosą się po całym domu, rezonują stare kredensy i ukryta w nich porcelana, szkło, brązy i srebra, które powodowany zmysłową żądzą posiadania Wagner zdą- żył już wokół siebie zgromadzić, trzęsie się dom ni- czym dzwonnica — a Franciszek Liszt gra. Franciszek gra fragmenty ogromnej partytury Śpiewaków norym- berskich. Następnego dnia rano zasiadają do rozmowy. Franci- szek mówi wprost, że już od dawna podejrzewał zwią- zek pomiędzy Cosimą a Ryszardem. Niepodobna już dłużej o tym milczeć. Trzeba tę sprawę wyjaśnić, do- póki można to jeszcze uczynić z honorem. W Mona- chium nie mają się co pokazywać — nie tylko Wag- ner. Również Hans i cały wagnerowski krąg. Sytuację pogorszył jeszcze list otwarty króla, w którym zawar- ta jest wyraźna groźba pod adresem oszczerców Wag- nera i wszystkich tych, którzy chcieliby splamić honor czystej muzy, Cosimy Bulow. Wagner wytrzymuje spojrzenie starego przyjaciela: — Minna umarła już rok temu. Pozostałem sam. Pragniemy z Cosimą pobrać się. — A co będzie z Hansem? — Opatrzność pobłogosławiła go nadzwyczajną wiel- kością, właściwą tylko czystym duszom... On sam dob- rze wie, że Cosimą może znaleźć szczęście tylko w mał- żeństwie ze mną. I że dla mnie ten związek oznaczać będzie dopełnienie całego mego życia i mojej sztuki. —— Hans jest w przerażającym stanie. Proszę, abyście go jeszcze jakiś czas oszczędzili. Niech Cosimą pozosta- 521 nie z nim jeszcze przez rok. Niech ten dzielny i szla- chetny człowiek powoli przyzwyczai się do myśli, że żądacie od niego nowej ofiary. Jeden rok. Musicie to uczynić. Dla dobra Hansa. I ponieważ ja o to proszę... Ryszard wyciąga rękę: — Tak uczynimy. Wagon pierwszej klasy pociągu Monachium-Wiedeń jest niemal całkiem pusty. Tylko w jednym wyściela- nym aksamitem przedziale siedzi jakiś stary abbe. Czy- ta Boską komedią. Chwilami odkłada książkę na kola- na i patrzy na przesuwający się za oknem pejzaż. — Nie może, nigdy nie zapanuje pokój między ludź- mi. Takie już są prawa życia, że to, co jest szczęściem dla jednych, dla innych staje się źródłem cierpienia... Koła pociągu stukają, za oknem powoli przesuwają się coraz to nowe widoki. Wersety Divina Commedio. łączą się z muzyką kół: Paolo i Francesca... Jakże słod- ka jest trucizna miłości, jakże jest mocna, skoro potra- fi rozpalić serca starych. Biedny, drogi Hansie. Co z to- bą będzie? Czy wystarczy ci rok, abyś pojął, że legenda odwróciła się: stary Ryszard zmienił się w Tristana, ty zaś, mój Hansie — w króla Marka. Znowu błogosławiona cisza na Monte Mario. Znowu płyną dni jednakowo wypełnione pracą i modlitwą. Dwa razy w tygodniu w rzymskim pałacu hrabiego Vardi Franciszek przyjmuje swych uczniów i wielbi- cieli. Któregoś dnia odwiedza go sympatyczny Norweg, Edward Grieg. Młody człowiek jest olśniony, słysząc jak Franciszek gra prima vista jego własne dzieła, pło- miennie, skrzydlate, w takim porywie, jakby sam był ich twórcą. Potem zjawia się Sgambatti, sympatyczny muzyk włoski, który jak zwykle zasypuje go tysiącem podziękowań: „My, Włosi, od Pana nauczyliśmy się zno- wu, że oprócz czaru ludzkiego głosu istnieje jeszcze in- ny, równie piękny świat — muzyka współczesnej orkie- stry". Z dalekiej Ameryki przybywa do Rzymu Long- fellow, który mówi, iż pragnie poznać największego człowieka Europy. Cudowne spotkanie. Poeta maluje obraz: abbe Liszt przyjmuje gości z lampą w dłoni, symbolizującą pochodnię zagrożonej kultury. A potem znów Monte Mario. Tam dosięga go wieść, że Ryszard nie dotrzymał sło- wa. W kilka dni po wyjeździe Franciszka Cosima wpro- wadziła sia do domu w Triebschen" i zabrała z sobą również dzieci Hansa Bulowa. Fortunato znowu jest szczęśliwy. Wyciągnął się na pokrytej miękką skórą kanapie w celi dla służby i po- grążony w półśnie słucha muzyki przedostającej się przez grube ściany klasztoru: maestro gra! Fortepian Franciszka przywołuje pieśń zwycięzcy konkursu śpiewaczego, Waltera von Stolzinga. Myśli je- go jeszcze przez chwilę podążają za muzyką, a potem szybują w inne regiony: matka, Daniel i Blandyna nie żyją. Teraz opuścili go Ryszard i Cosima. Pozostał sam. Bez przyjaciół, bez dzieci — bez rodziny. Cóż za dziw- ne zrządzenie losu. Niby wszystko mu się udało, a jed- nak... Chciał mieć rodzinę, a tymczasem wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Został księdzem, a przecież jest nim tylko w połowie, niezdolny do poddania się niewolniczej dyscyplinie Kościoła. Chciał napisać epos wieku, a tymczasem napisał go ktoś inny. Ten, które- go kocha i nienawidzi zarazem, przed którym skłania głowę, a jednocześnie widzi jego małoduszność i nie- uczciwość. Od którego dzieli go najgłębsza przepaść. Nie dotrzymał słowa, nie stać go było na delikatność względem tamtego, słabego i nieszczęśliwego. Uczci- wość, honor, godność — tego właśnie musimy bronić do ostatniej kropli krwi, bez tego skarlejemy, bez tych wartości nie będziemy godni, aby żyć! Grająca ręka poddaje się jednak innej woli: „Leuch- tend in rosigem Schein..." W krasie poranka, w różowej mgle, gdy wonny kwiat przystrajał świat, czarami wionąc, w barwach tonąc, zaprosił ogród mnie bym zbliżył się...' ' Pleśń Waltera o śnie z III aktu Śpiewaków norymberskich Wagnera. Tłum. Zdzisław Jachimeckt. 524 VIII TRZY MIASTA BUDAPESZT — RZYM — WEIMAR Piątek, 22 marca 1874 Rzym, Vicolo de'Greci, nr 43 „Drogi Przyjacielu, Panie Augusz! Jeżeli będzie Pan miał okazję, bardzo proszę, aby wysłał mi Pan mój paszport z dokładnym oznaczeniem moich trzech tytułów, tak jak to Panu zapisałem: "Węgierski Radca Królewski, Szambelan Wielkiego Księcia Weimaru, Szef Komisji do Wyższych Odzna- czeń»; na niemieckiej stronie tego paszportu niech Pan będzie łaskaw zaznaczyć mój tytuł doktorski wraz z partykułą szlachecką, a więc: Doktor Franz von Liszt..." Paszport potrzebny jest ogromnie. Mimo wieku — Liszt ma już przeszło sześćdziesiąt lat — nadal wiele podróżuje. Paszport, w którym wymienione będą wszy- stkie jego honorowe tytuły, ochroni go przed nie- uprzejmością konduktorów, przed niezadowoleniem cel- ników i żandarmów, nierzadko odnoszących się do sta- rego księdza bez należytego respektu. Starość — jest w niej coś przykrego i upokarzające- go. Zawsze nieco próżny, Franciszek unika teraz lu- ster, ich bezwzględnej, bezlitosnej szczerości, z jaką przypominają mu o przemijaniu. Na gładkiej i pięknej niegdyś twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, a także kilka brązowych brodawek, których widok drażni go 525 i budzi uczucie przykrości. Tak, minęła nie tylko mło- dość, ale także piękny wiek męski. Jest już stary. A jednak nadal ma wiele uroku i wewnętrznego ciep- ła, co sprawia, że ludzie garną się do niego. Franciszek mieszka teraz w Villa d'Este. Pozwala się tu oawiedzać tylko kilku najzdolniejszym uczniom. Przychodzą młodzi mężczyźni i młode kobiety, ale tyl- ko dokładnie określonego dnia i punktualnie o oznaczo- nej porze. Są młodzi. Wnoszą nieco pogody do cichej pracowni, w której powstają coraz to nowe dzieła: ora- torium Święty Stanisław i Via Crucis, stanowiąca ko- lejny etap poszuk-wań zapoczątkowanych Mszą Ostrzy- homską, Legendą o Świętej Elżbiecie, oratorium Chry- stus i Węgierską mszą koronacyjną. Via Crucis jest bar- dziej surowa, niemal purytańska, za to odważniejsza. Franciszek pisze ją ze świadomością istnienia punktów stycznych pomiędzy starym a nowym, które krążąc, spotykają się jednak na jakiejś nieskończonej orbicie. W Via Crucis gregoriańska melodia odzywa się zgrzyt- liwie, w jakiejś zmęczonej, nowoczesnej harmonii, w akordach szorstkich i twardych, tak bardzo różniących się od harmonii Wagnera, Berlioza, Schumanna czy Brahmsa. W Villa d'Este odwiedza Liszta wierny Sgam- batti, a także abbe Solfanelli — chodząca encyklopedia z zakresu historii i prawa kościelnego, archeologii, fi- lozofii i nauki o językach. Wśród uczniów na szczegól- ne wyróżnienie zasługuje młoda, niepospolitej urody Ukrainka, hrabina Olga Janina. Inteligentna i pełna ognistego temperamentu, gra swobodnie, z talentem, za- dziwiając czasami mistrza niezwykłym poziomem wy- konania utworu. Na Liszta patrzy z uwielbieniem wy- kraczającym niekiedy poza przyjęte normy. Któregoś przedpołudnia, gdy cyprysy wokół Villa d'Este szeptały szczególnie tajemniczo, a ptaki w mi- łosnym oszołomieniu krążyły wokół muzykujących fon- tann, uczniowie przybyli na kolejną „lekcję". Tym ra- zem Franciszek nie był w zbyt dobrym nastroju. No- 526 wa jego kompozycja osiągnęła już to stadium, w któ- rym wszelkie inne działania czy zajęcia denerwowały eo. W przypływ-e twórczego natchnienia Liszt pisał od rana do wieczora, papier nutowy zabierał z sobą na- wet na obiad, rezygnował z popołudniowej drzemki. Nie miał teraz żadnej ochoty na lekcję, ale skoro ucz- niowie już przyjechali, skoro tak bardzo czekali na tę chwilę... Franciszek z westchnieniem oderwał się od pracy. Tego dnia Olga także była dziwnie smutna. Po- proszona o wykonanie Legendy o Świętym Franciszku a Paulo myliła się i potykała, choć wypadało, aby dzie- ło mistrza zagrane było bezbłędnie. W sali zrobiło się duszno, Franciszek nakazał otworzyć okna i wtedy na- gle pokój wypełnił się czarem ogrodu —' szumem drzew, śpiewem ptaków i muzyką fontann, której nie- równy rytm przypominał niespokojne bicie serca. Okno zostało więc znowu zamknięte i lekcja potoczyła się da- lej. Olga wróciła do Świętego Franciszka, wszelako z równie mizernym co poprzednio rezultatem. Wreszcie Liszt ulitował się nad nią: — Zostawmy to, moja droga. Mnie także dawnymi laty, kiedy jeszcze koncertowałem, przytrafiało się, że coś mi nie szło. — Stary abbe uśmiechnął się porozu- miewawczo: — Ale wtedy zazwyczaj umysł mój zaj- mowała intryga miłosna. W takich razach porzucałem fortepian i spieszyłem do pięknej blondynki lub bru- netki... Jestem przekonany, moja droga, że i pani ślicz- ną główkę bez reszty zajęły podobne dysonanse. Po lekcji Franciszek znowu zasiadł do pracy. Minęło kilka chwil, gdy nagle do jego cichego pokoju wdarł się huk grzmotu, a o szyby zabębniły krople deszczu. Na drewnianych schodkach rozległy się czyjeś pospiesz- ne kroki, a w chwilę później usłyszał pukanie do drzwi. Na progu stała Olga. W mokrej od deszczu suk- ni oblepiającej szczelnie jej dwudziestoletnie młode kształty. — Przemokłam, mistrzu. Czy mogłabym zostać 527 i ogrzać się nieco? Nie będę przeszkadzała — Olga mó- wiąc to, złożyła ręce błagalnie. Franciszek wyjął z szafy szlafrok, który zwykł był nakładać w chłodniejsze poranki. — Proszę iść do sąsiedniego pokoju, zdjąć mokre rzeczy i opatulić się tym szlafrokiem. Ja tymczasem za- dzwonię na służbę, aby wysuszyła i wyprasowała pani suknię. Olga wstrząsana dreszczami wzięła z rąk Franciszka szlafrok i przeszła do drugiego pokoju. Minęło ponad pół godziny, gdy Franciszek, zaniepokojony, zapukał do drzwi. Żadnej odpowiedzi. To bardzo niedobrze. Może należałoby posłać po doktora? Nie, lepiej poczekać, aż panna się wyniesie. Uniknie się wtedy zbędnych tłu- maczeń i wyjaśnień. Franciszk zapukał ponownie. I znowu cisza. Delikatnie otworzył drzwi. Ubranie Ol- gi porozrzucane było po całym pokoju, na kozetce zaś, przykryta szlafrokiem aż po czubek głowy, leżała Ol- ga, z twarzą zwróconą do ściany. Zapewne zasnęła. Franciszek podszedł na palcach, chcąc posłuchać jej oddechu — czy nierówny jak w gorączce, czy też nor- malny jak u człowieka zdrowego. Pochylił się, a wtedy dwa młode ramiona oplotły jego szyję, przyciągnęły ku sobie, a jednocześnie usłyszał szeptane do ucha wyzna- nie: — Odkąd cię znam, odkąd ujrzałam cię z daleka, od- kąd obejrzałam twoje fotografie i portrety, pokocha- łam cię, śmiertelnie, szaleńczo i beznadziejnie, ufając jednak... Teraz, proszę, nie mów nic. Nie mów, że je- steś starszy ode mnie i że chroni cię sutanna, że bę- dzie z tego skandal, że zniszczę ciebie i siebie... To wszystko mnie nie interesuje, ważne jest dla mnie tyl- ko to, żebyś mnie kochał, żebyś mnie objął i żebym wreszcie poczuła, czym jest ta szalona, samobójcza, uszczęśliwiająca miłość... Olga pojechała z nim również do Weimaru, jednego z trzech miejsc jego stałego pobytu w ostatnich cza- 528 sach. Usilne prośby wielkoksiążęcej pary weimarskiej, a także licznego grona niemieckich przyjaciół, by choć przez kilka miesięcy w roku zamieszkiwał w Weima- rze na stałe, odniosły wreszcie skutek. Od roku 1869 Franciszek znowu więc związany był z Weimarem. Po- stawił wszakże swoje warunki, gdy zapraszano go do powrotu: nie będzie musiał mieszkać w „Altenbur- gu" — w zamian przydzielono mu mieszkania w domku ogrodnika, uroczo położonym na skraju parku, jego swoboda ruchu nie będzie ograniczona (rok podzielił pomiędzy Rzym, Peszt i Weimar) i nie będzie musiał zajmować się teatrem — jest już za stary na dyrygo- wanie, ponadto w Europie pojawiło się teraz wielu no- wych mistrzów, którzy lepiej wymachują batutą, choć zawsze lojalnie podkreślają, że to on jest ich mistrzem. Tak więc Olga również przyjechała do Weimaru. Wkrótce jednak jej obecność stała się dla Franciszka niezwykle męcząca. Olga jest gwałtowna i zaborcza. Robi mu sceny zazdrości o każdą uczennicę. Tak da- lece rości sobie do niego prawo, że Franciszek musi staczać z nią prawdziwe boje, jeśli chce wyjechać do Pesztu czy na kilkutygodniowe wakacje do Szekszardu do swego przyjaciela Augusza. Nie skutkuje żadna per- swazja. Nie pomaga szczerość: — Dziecko, jestem już za stary na tę miłość. Jest mi ona raczej ciężarem niż cudownym podarunkiem... Olga nie opuszcza go nawet wtedy, gdy wychodzą na jaw jej mistyfikacje. Okazuje się bowiem, że hrabina Olga Janina nie jest kozacką księżniczką, za jaką się podawała, tylko zbuntowaną przeciwko mieszczańskiej moralności córką fabrykanta past z Galicji. Olga znika dopiero wtedy, gdy Franciszek, powierzywszy jej przy- gotowany do druku rękopis nowej Szkoły muzycznej, po jego zwrocie stwierdził, że manuskrypt jest niekom- pletny, a ponadto brak poważnej sumy zaliczki, którą wydawca za pośrednictwem Olgi przekazał dla mistrza. Olga znika, ale wraca wkrótce jako dysząca żądzą zem- 34 — w blasku stawy 529 rty furia. Na dodatek — przyjeżdża do Pesztu. Posyła Franciszkowi wiadomość, że przybyła, aby się z nim rozliczyć — dla niewdzięcznego kochanka ma sztylet i pistolet, dla siebie zaś, nieszczęsnej księżniczki kozac- kiej, która zgodnie z twardym prawem swej ojczyzny nie chce przeżyć kochanka ani o sekundę, ma szybko działającą truciznę. Jak się okazuje, nie są to tylko czcze pogróżki. Któregoś dnia Olga, wdarłszy się do pokoju Liszta z rewolwerem w ręku, istotnie strzela do mi- strza. Na szczęście — chybia. Po nieudanym zamachu na życie Franciszka Olga „truje się", a naprawdę za- żywa jakieś nieszkodliwe dla życia pigułki. Wynika skandal. Interweniuje policja. W rezultacie ,,otruta" Olga zostaje wydalona z Węgier. Nie osłabia to jej żą- dzy zemsty. Wkrótce potem Olga ogłasza drukiem pam- flet na Liszta zatytułowany Pamiętnik Kozaczki, któ- ry na jakiś czas staje się żerem dla plotkarzy i intry- gantów. Oldze oprócz satysfakcji, godnej raczej córki fabrykanta past niż kozackiej księżniczki, pamfiet ten przyniósł niemały dochód. Rzym, 29 września 1874 „Kochany Panie Augusz! Najlepiej byłoby w ogóle nie wspominać Pamżętmfca Kozaczki; jest to bowiem jedna z tych podłych rzeczy, których święty Paweł radzi nawet nie nazywać: Nęć nominatur m vobis... Ponieważ jednak kilka osób, wo- bec których poczuwam się do szczególnego szacunku, zapytało mnie o tę sprawę listownie, czuję się w obo- wiązku odpowiedzieć. Uwłaczałoby zresztą mojej god- ności, gdybym opinię publiczną obciążył podobnym in- cydentem, który z mojego punktu widzenia szczególnie nieprzyjemny jest dlatego, iż celem zawartych w owej książce kłamliwych passusów jest obrażenie moich przyjaciół szekszardzikich i kalocs&ńskich. Żadna hańba nie dotknęłaby mnie równie głęboko. Autorce sprawia 530 widoczną przyjemność nie tylko ośmieszenie mnie, pra- gnie również uczynić mnie godnym pogardy. Wolno jej. Pewne insynuacje mogę skwitować jedynie pogardli- wym milczeniem. Nie obchodzi mnie, że w kwestii ob- rażania mnie i ośmieszania "Kozaczka" znacznie prze- wyższa uczoną «Nelidę». Swego czasu każda z owych autorek pod niebiosa wynosiła mój charakter i szla- chetność moich uczuć. Nie mam zamiaru wytykać im fałszu, chętnie uznam ich artystyczne i pisarskie talen- ta, szczerze żałując jedynie, że wykorzystały je prze- ciwko mnie. Ten ostatnio ogłoszony tom posłuży mi za wieczną przestrogę, znów bowiem zgrzeszyłem zbyt- nią tolerancją wobec sztucznych wybuchów uczucia i nachalnej namiętności tej podejrzanej artystki. Po- pełniłem ciężlki błąd, że słuchałem jej pochlebstw i kła- mliwych wyznań. Trzeba mi było ją wyrzucić od razu przy pierwszym wyznaniu miłosnym i nie dopuścić do siebie myśli, że w jakikolwiek sposób, pod jakimkol- wiek względem mógłbym stać się obiektem jej prag- nień. Od początku powinienem był iść za przykładem świętego Tomasza z Akwinu, który płonącą pochodnią wypędził niewiastę z zamku Świętego Jana. Niestety, wtedy właśnie opuściła mnie moja skromna wiedza, którą tak potrafił posłużyć się święty Tomasz! Serdecznie pozdrawiam Pana i Pańską Rodzinę stary przyjaciel Franciszek Liszt." Olga Janina, czyli „Kozaczka", nie poprzestała wszak- że na jednym pamfiecie. Wkrótce zredagowała odpo- wiedź na swój skandaliczny Pamiętnik. Fałszerstwo by- ło niezwykle sprytne i mylące. Na karcie tytułowej Odpowiedzi pianisty widniało bowiem nazwisko stare- go przyjaciela i sojusznika Liszta, Roberta Franza, auto- ra tekstów pieśni. W swej zemście „Kozaczka" posunę- ła się do tego, że nie szczędząc sił i środków, odszuka- ła nazwiska i adresy przyjaciół, zwolenników, uczniów 34* 531 i wielbicieli Franciszka, ponadto nazwiska i adresy sła- wnych muzyków, kompozytorów i polityków i wszyst- kim tym osobom wysłała swój pamfiet! Franciszek wy- brał najwłaściwszą postawę: nie przyjął do wiadomości niegodnego ataku. Zrazu pełen gniewu i oburzenia, wy- pełniony przemożnym pragnieniem spuszczenia intry- gantce tęgiego lania, tak jak to się robi z niegrzecz- nym dzieckiem, gdy dotknięte w swej próżności zwra- ca się przeciw najbliższym, wkrótce uspokoił się, prze- baczył i zapomniał o wszystkim, poidobnie jak przebaczył większe podłości, które choć nie wywołały skanda- lu, to jednak zabolały go znacznie bardziej niż zatru- te jadem strony pamfietów Olgi Janiny. Przebaczył Cosimie i Ryszardowi. Przebaczył im nie tylko wiarołomstwo, które zburzyło spokój i ład w ro- dzinie, lecz także czyn stokroć gorszy — zdradę dru- giej swej ojczyzny, zdradę Paryża i całej Francji. Klęska pod Sedanem, poddanie się przeszło osiem- dziesięciotysięcznej armii francuskiej Prusakom i wzię- cie do niewoli Napoleona III położyło kres drugiemu cesarstwu i doprowadziło do wybuchu rewolucji we Francji. W Paryżu utworzona została Gwardia Naro- dowa. Powołano nowy rząd, Radę Komuny, która po- stanowiła bronić stolicy przed zbliżającymi się wojska- mi pruskimi. Cały Paryż stanął do bohaterskiej walki. Przerażony rozwojem wydarzeń rząd Thiersa po swej ucieczce do Wersalu zawarł rozejm z Prusakami i zdra- dzając własny naród, podpisał kapitulację stolicy. We Francji wybuchła bratobójcza wojna domowa. Mimo głodu, epidemii i braku amunicji Paryż bronił się prze- szło trzy miesiące. Wreszcie ulegając przeważającej si- le militarnej „wersalczyków", Komuna Paryska upadła. Posypały się krwawe represje. Około siedemnaście ty- sięcy osób rozstrzelano, trzynaście tysięcy skazano na ciężkie roboty. Wykrwawioną po klęsce sedańskiej Francję znów zalało morze krwi. Franciszek ze zgrozą słuchał dochodzących go tra- 532 gilcznych wieści. Bolał nad upadkiem cesarstwa „ma- łego Napoleona", dla którego żywił wiele sympatii. Bolał nad hekatombą ofiar, bolał nad zdradą i pohańbie- niem narodu i miasta, które przygarnęło go i przez dłu- gie lata było jego domem. A potem przyszła ta najgor- sza, najtragiczniejsza dla niego wiadomość — że Ry- szard i Cosima stanęli po stronie triumfujących Prusa- ków. Ci tak bliscy mu ludzie z butną pewnością siebie głosili, że Francuzi są jak słoneczniiki obecnej, przemi- jającej wiosny, zaś ludem historii i przyszłości są Niemcy z wiodącymi ich armie niezwyciężonymi Pru- sakami! Tak myślała nawet Cosima... Jego Cosima, któ- ra wyrosła w Paryżu, wychowała się na kulturze fran- cuskiej i tysiącem nici serdecznych związana była z tym wspaniałym, pełnym polotu i humoru narodem. Nawat Cosima zwróciła się teraz przeciw zwyciężonej, śmiertelnie zranionej Francji. Nawet Cosima stanęła po stronie tych, którzy ośmielają się nikczemnie twier- dzić, że dni Francji są policzone! Francji, która wyda- ła Woltera, Racine'a, Rousseau, Wielką Rewolucję, Na- poleona i Wiktora Hugo?! A jednak przebaczył Cosimie i Ryszardowi, przeba- czył, ponieważ z upływem lat coraz mniej potrafił się gniewać, a coraz bardziej przytłaczała go samotność i brak rodziny. Musiał wybaczyć: w roku 1869 urodził się mały Zygfryd, syn Wagnera, wnuik Liszta. Rodzice nie powiadomili Franciszka o tym, toteż Franciszek nie wysłał im z tej okazji gratulacji. Po cóż miałby to ro- bić? Ryszard i Cosima są szczęśliwi i zapewne dawno już zapomnieli o starcu, zwłaszcza odkąd głupota i nik- czemność ,,Kozaczki" usiłowały go skompromitować. Wkrótce w Bayreuth położony zostanie kamień węgiel- ny pod wymarzony teatr-świątynię Wagnera. Franci- szek jest wśród pierwszych, którzy zakupują bony udziałowe. Gniew — jeżeli w ogóle coś z niego jeszcze pozostało — dotyczy mężczyzny, człowieka, nie kom- pozytora. Zakupu bonów nie udaje się ukryć, choć 533 Franciszkowi zależy na utrzymaniu tego w tajemnicy. Wkrótce przychodzi Ust od Ryszarda: „Bayreuth, 18 maja 1872 Mój wielki, drogi Przyjacielu! Cosima twierdzi, że i tak nie przyjedziesz, nawet je- śli Cię zaproszę. Musielibyśmy się wtedy z tym pogo- dzić, tak jak z wielu rzeczami godzić się musieliśmy! Nie mogę jednak poniechać zamiaru zaproszenia Cie- bie. I z tą prośbą zwracam się, gdy mówię: przybądź! Wszedłeś w moje życie jako największy z żyjących lu- dzi, jako człowiek, którego wolno mi było traktować Jak bliskiego przyjaciela. Powoli jednak odchodziłeś ode mnie, może dlatego, że nie stałem się dla Ciebie tym, czym Ty byłeś dla mnie. Zamiast Ciebie inna isto- ta, jakby Twoja nowo narodzona jaźń, wypełniła mo- je życie oraz pragnienie, byś stał się dla mnie najbliż- szym. Żyjesz więc w pełni piękna we mnie i obok mnie. Jesteśmy poślubieni na wieczność całą. Byłeś pierwszym, który uszlachetnił mnie swą miłością; dla drugiego lepszego życia jestem teraz jej poślubiony i zdolny do czynów, których nigdy sam nie zdołałbym dokonać. Tak więc stałeś się dla mnie wszystkim, gdy ja dla Ciebie pozostałem prawie niczym. Jakiejże ogromnej przewagi udzieliłeś mi nad sobą! Jeśli Ca teraz mówię: przybądź! to tym samym mówię: przy- bądź do siebie! Gdyż tu znajdziesz siebie samego! Błogosławię Cię i kocham, jakąkolwiek poweźmiesz decyzję. Twój stary przyjaciel Ryszard".1 Franciszek czyta list ze wzruszeniem, ale nie jedzie na uroczystość położenia kamienia węgielnego pod no- 1 Przekład wg Stanisława Szenica. 534 wy teatr. Nie dlatego, że zaproszenie przyszło w ostat- niej chwili, czym mógłby czuć się urażony, nie jedzie dlatego, że czuje się już zbyt stary i zmęczony, aby brać udział w tego typu uroczystościach. Ponadto zaś nie może przyzwyczaić się do myśli, że oto znowu spot- ka się z Ryszardom, że znowu wciągnie go ten oszała- miający wir, który niezmiennie towarzyszy całemu ży- ciu i pracy Wagnera. Ale Wagnerowie sami czują, że nie wystarczy krótki liścik, aby zaleczyć dawne rany. Odwiedzają Franciszka w Weimarze i spędzają u nie- go tydzień. Na odjezdnym Liszt obiecuje odwiedzić ich w Bayreuth. Dotrzymuje słowa i w październiku 1872 rewizytuje Wagnerów. Ogląda miejsce, na którym sta- nąć ma „Festspielhaus" — przybytek sztuki Wagnera, a także postępującą budowę wspaniałej rezydencji z kamienia ciosanego, jaką Wagner buduje dla siebie i swojej rodziny. Dom ten będzie nazywał się „Wahn- fried", ma być gotowy za dwa lata. Zbliża się dzień urodzin Franciszka i Cosima czyni wszystko, aby zatrzymać ojca w Bayreuth. Ale Franci- szek wymyśla jakiś pretekst i ucieka. W Regensburgu wysiada jednak z pociągu, wynajmuje pokój w hotelu i noc 22 października spędza całkiem samotnie. Nie ma przy nim nikogo — ani kobiety, ani przyjaciela, ani ucznia, ani rodziny — jest sam. Światło małej lampki pada na karty Boskiej komedii. Ale Franciszek nie czy- ta. Próbuje zaprowadzić porządek w swych myślach. Czy dobrze zrobił, że powrócił do Weimaru? Czy cen- trum weimarskie będzie miało sens, jeśli za kilka lat zacznie istnieć Bayreuth? Gdy zapłonie nowy płomień, do którego zlecą się motyle sztuki z całego świata? Co stanie się z Weimarem? I nagle Franciszek pojmuje, że Bayreuth nigdy nie zastąpi Weimaru. Naturą Wagne- ra jest egoizm. Nie podłość, ani też nie — jak to się ostatnio powiada — artystyczna dekadencja. Motorem i siłą napędową jego poczynań jest wszechwładny ego- centryzm, który każe mu poświęcić wszystkich i wszy- 535 stko dla realizacji jego własnego wielkiego dzieła. Wag- ner nie ogląda się za siebie i nie interesuje go cena, jaką om sam i inni będą musieli za to zapłacić. Czy to jest dobre dla świata — nieważne, liczy się bowiem tylko to, co jest dobre dla Wagnera! I tylko to. Dlatego nie może uczyć! Nie potrafi dzielić się niczym, co do niego należy — dlatego nie może stanąć na czele żad- nej szkoły. Nie wierzył nigdy w cudze natchnienie, je- śli płomień tego natchnienia nie ożywił jego własnych pasji. Dlatego też Bayreuth stanie się kiedyś Mekką wasali, nie zaś równorzędnych mistrzów, którzy kon- kurując z sobą, krytykując się i podziwiając nawza- jem, wznoszą się w coraz wyższe regiony idei. Weimar jest potrzebny. W imię wolności sztuki, w imię jej wiecznego stawania się, jako przeciwieństwo wagne- rowskiego „dokonało się". W każdej chwili na świecie rodzą się nowe dzieła. Pojawiają się nowi twórcy, dla których monumentalne twory geniuszu Wagnera będą tylko kolejnym etapem w rozwoju sztuki, niewątpliwie ważnym i doniosłym, ale tylko etapem. Oni pójdą da- lej, gdzie, w którą stronę — nikt tego dzisiaj nie wie. Ale, że pójdą dalej — to pewne. Nikt bowiem, nawet najbardziej genialny, nie może rościć sobie prawa do twierdzenia, że to właśnie on powiedział ostatnie sło- wo, po którym nastąpi pustka i martwota. Dlatego wła- śnie Weimar jest potrzebny. Franciszek zawsze wierzył w przyszłość. Teraz, gdy jest już stary, jego wiara jest równie mocna jak wtedy, gdy był u początku swe} drogi. A potrzeba swobody i wolności myśli równie doj- mująca jak wtedy, gdy słuchał romantycznego mani- festu Wiktora Hugo. Dlatego Weimar jest potrzebny. Właśnie w imię tej wolności. Bayreuth bowiem — choć położono w nim dopiero kamień węgielny — już teraz narzuca tysiączne reguły, prawa, dogmaty, filozofię, moralność i niepodważalne zasady kompozycji. W Wei- marze zaś nigdy nie będzie innych reguł, jak tylko re- guła talentu, wolności i mądrego zrozumienia. 536 Tak więc, stary mistrzu, idź spokojnie iku przyszłoś- ci i jak dotąd prowadź ku niej innych. Franciszek bardzo polubił swoje nowe weimarskie mieszkanie w domku ogrodniika. Składało się z czte- rech pokoi — dużego salonu, jadalni, sypialni i poko- ju wiernego Fortunata, który jak zawsze z oddaniem opiekował się ukochanym maestro. Niestety mieszkanie miało też i swoje mankamenty, z których najpoważniej- szym był brak oddzielnej kuchni. Posiłki dla Liszta z konieczności przyrządzano w należącej do ogrodnika malutkiej kuchence na parterze, co było dla wszystkich dość uciążliwe. Franciszek jednak nie narzeka. Miesz- kanie bowiem urządzone jest nader wygodnie i z wy- kwintnym przepychem — podobno wielka księżna oso- biście czuwała nad tym, aby wnętrze mieszkania godne było osoby znakomitego lokatora. Jak zwykle utrzymu- je Franciszek ożywione kontakty towarzyskie. Grono najbliższych mu osób powiększyło się o znaną jeszcze z Rzymu baronową Olgę von Meyendorff, z domu księżniczkę Gorczakow, córkę namiestnika Królestwa Polskiego księcia Michaiła Gorczakowa. Po śmierci mę- ża, posła rosyjskiego w Weimarze, baronowa z cztere- ma synkami pozostała w mieście, a mieszkając w nie- dalekim sąsiedztwie Liszta, nierzadko pełniła u niego honory domu. Franciszek bardzo lubił towarzystwo tej niezwykle inteligentnej, wykształconej i eleganckiej ko- biety. Wkrótce mieszkanie w domku dworskiego ogrodni- ka stało się jakby kontynuacją tradycji „Altenburga". Ze wszystkich krajów pielgrzymowali do Liszta liczni kompozytorzy szukający u niego rady i młodzi piani- ści pragnący u wirtuoza wszechczasów zgłębiać tajniki jego maestrii. Liszt zaś nigdy nie skąpił im swej rady i nauki, jeśli tylko ich talent i pilność na to zasługi- wały. Bywały także szczególnie cudowne chwile, kie- dy mistrz sam zasiadał do fortepianu i grał swym 537 uczniom i gościom utwory dopiero co przez siebie na- pisane — i potem pilnie słuchał ich uwag, a bardziej niż na komplementach i zwykłych w takiej sytuacji za- chwytach, zależało mu na rzetelności .myśli i swobodzie wypowiadanych sądów. W ten sposób bowiem dochowy- wał wierności zapoczątkowanej przez siebie tradycji przestrzegania wolności myśli w Weimarze, niewielkim prowincjonalnym mieście, które uświetniał swą obec- nością i podnosił do rangi ważnego centrum życia umy- słowego i artystycznego Europy. Niekiedy mały domek ogrodnika okazywał się za ciasny, aby pomieścić wszystkich odwiedzających Lisz- ta gości. Przychodzą przyjaciele i uczniowie, także ci dawni, którzy rozpoczęli już własne życie artystyczne. Przychodzą jednak, aby znów choćby na chwilę pogrą- żyć się w tym cudownym nastroju swobody, koleżeń- stwa i inspiracji artystycznej, który sprawia, że zapo- minają o trudach życia, o wszystkich jego ciemnych stronach, a czas spędzony z mistrzem staje się dla nich. niezapomnianym przeżyciem, źródłem radości i siły. Niektóre odwiedziny sprawiają Franciszkowi szczegól- ną przyjemność — Karol Tausig, Juliusz Zarębski, dwaj Polacy należą do najbardziej ulubionych uczniów. Ka- rol Tausig — Franciszek pamięta jedną z wizyt daw- nego nieopanowanego i nieznośnego urwisa, którego uważał za swego duchowego spadkobiercę i następcę. Tausig przyjechał ze swą młodą żoną Serafina Vrabe- ly, Węgierką z pochodzenia, także uczennicą Liszta. Franciszek nigdy nie zapomni, jak zagłębiony w fotelu słuchał wykonywanej przez Tausiga Ballady As-dur Chopina. Kiedyś słyszał ją w wykonaniu samego Fry- deryka, a potem owo nie dające się zanalizować brzmienie i cudowne falowanie rytmu on, Liszt, prze- kazał Tausigowi. Delikatne akordy chopinowskie pod palcami Tausiga nabrzmiewały, rosły, aż zamieniły się w prawdziwą burzę, po której nastała cisza pełna za- 538 chwytu i uniesienia. Tausig wstał od fortepianu, pod- szedł do Franciszka i ucałował jego rękę, jak kiedyś w czasach „Altenburga". Franciszek z bólem i goryczą myśli o tym, że Tausig nigdy już nie odwiedzi go, ni- gdy nie zagra Chopina, nie zostanie jego następcą. Nie- oczekiwanie zmarł na tyfus 17 lipca 1872 w Lipsku, gdzie miał umówione spotkanie ze swym ukochanym mistrzem. Franciszek ze łzami w oczach czyta ostatnie słowa, jakie drżącą już ręką dopisał do listu żony umierający hidalgo: „Drogi i Jedyny Mistrzu, prawda, że należę do tych, którzy stali najbliżej Pana?... Pan był moją pierwszą wielką fascynacją, a teraz czuję nieprzeparte pragnie- nie zobaczenia Pana znowu..." Tausig zmarł w wieku 29 lat, nie zobaczywszy już swego mistrza. Kilka słów, jakie napisał przed śmier- cią, były jego ostatnim pożegnaniem. Na pogrzebie Tausiga Franciszek spotkał Marię Ka- lergis, która sprowadzona telegraficznie do Lipska czu- wała na zmianę z żoną przy umierającym. Teraz wraz z Lisztem boleje po stracie ulubionego ucznia. — Kochałem go i ochraniałem jak własne dziecko. Przeznaczyłem go na spadkobiercę mojego nazwiska i mojej sztuki. A tymczasem z wyroku Opatrzności od- szedł przede mną. Nigdy już nie pojawi się nowy Ka- rol Tausig. 29 maja 1873 w kościele miejskim w Weimarze od- było się prawykonanie oratorium Chrystus. Miasto znów wypełniło się gośćmi. Przyjechali Cosima i Ry- szard Wagnerowie, Maria Kalergis oraz przyjaciele z Węgier — Albert Apponyi, Odon Mihalovich i Kor- nel Abranyi. Pojawił się również zakłopotany, zawsty- dzony i niepewny przyjęcia Raff. Franciszek niepom- ny dawnych win swego sekretarza i ucznia objął go serdecznie, co wywołało u Raffa łzy wzruszenia. 539 Dzieło Liszta spotkało się na ogół z entuzjastycznym przyjęciem. Zapytana o zdanie Cosima zachowuje się powściągliwie. Nie posiada własnego sądu. Należy do tego typu wielbicieli, którym wystarcza jedna tylko wiara, jedna miłość, wykluczająca wszelkie inne zain- teresowania. Muzyka i literatura zajmują Cosimę je- dynie wtedy, gdy mają jakiś związek z Wagnerem. Wszystko inne jest jej całkowicie obojętne. Całą swą uwagę, wszystkie myśli i odczucia skupiła na twórczo- ści uwielbianego mistrza (nawet w rozmowach bardzo poufałych, z przyjaciółmi, najchętniej nazywa własne- go męża mistrzem), dlatego też nie interesuje jej ora- torium ojca. Dopiero gdy Wagner pochwalił muzykę Liszta, z cynizmem wyznając, że znowu znalazł w niej dla siebie wiele wspaniałych motywów melodii i har- monii, dopiero wtedy entuzjazmować zaczyna się rów- nież i Cosima. Jej entuzjazm jest jednak chłodny i pe- łen rezerwy: — Ojciec nie znosi przesady i schlebiania... Zresztą kimże ja jesitem, by krytykować go czy chwalić?... Franciszek spędza kilka wzruszających i szczęśliwych godzin z Raffem. Wspominają dawne czasy. Na pożeg- nanie Raff przekazuje Franciszkowi wierszyk napisany ongiś przez Corneliusa. Liszt włącza go do zbioru swo- ich najdroższych pamiątek. Begnadet war er mit drei Zauberdingeo, Die jeder Menschen Herz żur Liebe zwingen: Bewusster Ernst, bei unbewesster Gtite Und Anmut ew'ger Jugend im Gemute. * Coraz mniej wiadomości przychodzi od Blilowa. Fran- ciszek już tylko z gazet dowiaduje się o jego fanta- • Był obdarzony trzema cudownymi właściwościami, / Które ludzkie serce sklaniają do miłości: / Świadomą powagę ottok nie- świadomej dobroci, / I urokiem wiecznej młodzieńczości. 540 stycznych wysiłkach. Całymi tygodniami i miesiącami Hans codziennie staje na podium. Dyryguje, gra na fortepianie, komponuje, niezmordowany, pełen jakiejś szalonej wewnętrznej pasji, jakby chciał dowieść całe- mu światu, jak wielka i niesprawiedliwa spotkała go krzywda. Gra przede wszystkim nieznane lub mało zna- ne dzieła. Franciszeik z wyrozumiałym uśmiechem czy- ta artykuły Bulowa, który uważa się za odkrywcę Ver- diego i Glinki. Mój Boże, minęło już wszakże czterdzie- ści lat, odkąd on sam, Liszt, poznał się na talencie Glinki i dziełach Verdiego. Dobrze pamięta, jak krzy- wili się i protestowali niegdyś jego uczniowie i przy- jaciele — Bulow, Bronsart, Cornelius, Tausig, Klind- worth, Kullak, Raff — narzekając na jego zbytnią po- błażliwość, która tak łatwo otwiera wszystkim bramę do nieśmiertelności... A teraz Bulow uważa się za od- krywcę Glinki i Verdiego. Nie szkodzi. Niechże uważa się za Kolumba. Widać jest mu to potrzebne. Trzecim domicylem Liszta jest Peszt. Podczas swej bytności w Wiedniu w 1869 roku otrzymuje list od Fe- renca Erkela datowany 21 kwietnia. W swym liście Erkel pisze: ./Szanowny Mistrzu! Obecnie Wiedeń doczekał się tego szczęścia, że mo- że gościć Pana w swych murach i zwieńczyć głowę Pa- na nowym wieńcem laurowym. Korzystamy z okazji, czując Pana tak blisko ukochanej ojczyzny, i z patrio- tycznym uszanowaniem oraz głębokim zaufaniem pro- simy Pana o zaszczycenie swą cenną obecnością stolicy naszej ojczyzny i nas samych, abyśmy mogli płomie- niem najszczerszego patriotycznego szacunku i uznania złożyć ofiarę na ołtarzu, który każ:iy Węgier wzniósł Panu w swym sercu. W nadziei, że nasza gorąca proś- ba znajdzie posłuchanie u Pana, przesyłamy wyrazy szacunku i radości". 541 Taki list oczywiście nie może pozostać bez odpowie- dzi. Franciszek wsiada na statek, a wraz z nim jedzie nowa jego uczennica, której talent można porównywać tylko z talentem Tausiga. Jest nią Zofia Mentner. Pierwsze ich spotkanie było jedną z największych i najbardziej nieoczekiwanych niespodzianek w życiu Franciszka. Podczas pobytu w Wiedniu zaproszony zo- stał na koncert, na którym partię fortepianową jego Koncertu Es-dur miała wykonać młoda, nieznana mu pianistka. Franciszek ogromnie ciekaw, jak poradzi so- bie z tym owa młoda dziewczyna, przyjął zaproszenie. Na estradzie pojawiła się miła schludna panienka z za- dartym noskiem, dołkiem w brodzie i włosami splecio- nymi w warkocz. Po kilku taktach wprowadzenia orkiestry odezwał się fortepian, a odezwał się z taką mocą, że poruszył uwagę wszystkich nawet najbardziej obojętnych słuchaczy. Panienka grała z taką ekspresją i tak cudowną muzyczną intuicją, że zdołała porwać za sobą całą publiczność. Po koncercie Franciszek pobiegł do garderoby i ucałował młodą dziewczynę w oba po- liczki. Uszczęśliwiona Zofia wyraziła chęć zostania je- go uczennicą. Na peszteńskiej przystani oczekuje na Franciszka uroczysta delegacja: Ferenc Erkel, Gabor Matray, Mi- hały Moso'nyi, Ede Remenyi, Albert Apponyi, Kornel Abranyi i cała grupa młodych muzyków, których na- zwisk Liszt nawet nie zna. W kilka dni później, 26 kwietnia 1869, zorganizowany zostaje wielki koncert z udziałem Towarzystwa Filharmonicznego, Pesteńskie-i go Narodowego Towarzystwa Muzycznego, Stowarzysze- nia Melomanów, Akademii Śpiewu i Muzyki w Budzie oraz Budańskiego Towarzystwa Śpiewaczego, które wspólnymi siłami mają wykonać Symfonia dantejską i poemat symfoniczny Hungaria. Na czele ogromnej orkiestry stoi Ferenc Erkel. Między oboma kompozyto- rami stosunki układają się dziwnie. Ich psychiki, umy- słowości są tak różne, że — zdawałoby się — mogą 542 się tylko odpychać, że stanowią dwa przeciwstawne bieguny, a jednak w przedziwny sposób to właśnie Er- kel jest dyrygentem, który arcydzieła Liszta potrafi poprowadzić z największym sukcesem. Pod twardą rę- ką Erkela, pedantycznego i nieustępliwego, najlepiej ujawnia się mocna konstrukcja dzieł Liszta, najlepiej też widać, że ich kunsztowny kształt nie jest objawem słabości. Właśnie ta dokładna, rzemieślnicza w najlep- szym tego słowa znaczeniu praca wykazuje najjaśniej genialną logikę dzieł Liszta, który tworzy swe potężne formy z jednego zarodka, z jednej melodii, z charak- terystycznego pulsowania rytmu. Zgorzkniały Erkel jak nikt inny rozumie utwory Liszta. Zagłębia się w naj- drobniejsze szczegóły dzieła, zarządza niezliczone iloś- ci prób, szlifuje je z niespożytą cierpliwością i staran- nością. Aż wreszcie osiąga całkowitą perfekcję. Peszt znowu wypełnia się muzyką i duchem Liszta. Znowu zostaje wykonana Msza koronacyjna, ale tym razem solo skrzypcowe Benedżctus gra Ede Remśnyi. Tak, jak to sobie wymarzył Franciszek w ciszy Monte Mario. Głos skrzypiec kołysze się jak łan zboża, falu- je miękko i pieściwie. I tak, jak tego pragnął, wyciska łzy z oczu słuchaczy i przyspiesza bicie ich serc... Msza koronacyjna, dzieło, które nierozerwalnym węzłem łą- czy elementy muzyki węgierskiej z dorobkiem Europy. Znowu zapełnione dni: Peszt, Szekszard, Kalocsa, Nadasd, i coraz to nowi ludzie: sympatyczny minister Boldizsar Horvat i Mosonyi, autor opery Piękna. Jlonfca (w 1868 roku Liszt wydał fantazję fortepianową na te- maty z tejże opery), a także liczni poeci, pisarze, kom- pozytorzy, śpiewacy, autorzy tekstów pieśni, cymbaliści, klarneciści i pianiści, dla których największym marze- niem życia jest zaprezentować się Franciszkowi Liszto- wi i usłyszeć jego opinię o swej sztuce. Zjawia się rów- nież jednoręki hrabia Geza Zichy. Prawą rękę hrabia stracił w polowaniu, ale z niezłomną siłą woli i am- 543 bicji pragnie zdobyć światową sławę — najpierw jako •pianista, później zaś, gdy zdobędzie już konieczne wy- kształcenie, jako kompozytor. Jest wytrwały i dumny. Franciszkowi jednak wystarczy kilka taktów w wy- konaniu hrabiego, aby zorientować się, że zdolności młodego człowieka są, niestety, dość ograniczone. Żal mu wszakże jednorękiego hrabiego i podoba mu się ogromnie jego siła woli i pewność siebie. , — Kto pana uczył? — pyta Franciszek. — Robert Volkmann. Franciszek, który dobrze zna twórczość iego kompo- zytora, chciałby dowiedzieć się nieco szczegółów o nim jako o człowieku. Zichy chętnie opowiada: • — Zaszedłem do starego któregoś dnia o't, tak, bez uprzedzenia. Przed jego drzwiami jakiś służący zamia- tał schody. Spytałem, czy pan profesor jest w domu? „A gdzie miałby być?" — odburkuje sługa. „Czy mo- glibyście mnie zaanonsować?" — „Jak mam pana za- anonsować, skoro sam jestem profesorem..." Zapropo- nowałem mu pomoc w zamiataniu, ale omal mnie tą miotłą nie obił: „Niech pan da spokój mojej miotle i powie raczej, po co pan przyszedł do minie?" Odpar- łem, żer chciałbym się uczyć muzyki. Profesor spojrzał na mnie uważnie, po czym zapytał: „Pan?.... A jak pań- .ska godność?" — Usłyszawszy moje nazwisko, profe- sor wybuchnął: „No, to do widzenia! Muzyka nie jest dla hrabiów!". Jakoś go jednak ugłaskałem i wkrótce dogadaliśmy się: „Niech pan posłucha, panie hrabio. Nie chcę od pana pieniędzy. Jeśli pan roi będzie pła- cił, nie będę mógł się od pana uwolnić. Mogę pana uczyć za darmo, ale lekcje będą odbywały się wtedy, kiedy będę miał na rto ochotę. Umówimy się: pan hra- bia zapuka trzy razy. Jeżeli po trzecim pukaniu nie otworzę, to znaczy, że może pan wracać do domu..." No, i rzeczywiście bywało, że pukałem nadaremnie, zazwyczaj jednak .profesor otwierał mi drzwi — za- kończył opowiadanie hrabia Zichy. . 544 Franciszek milczał chwilę, po czym powiedział: — Jeżeli Akademia Muzyczna rzeczywiście się tu na- rodzi, Volkmann powinien zostać w niej profesorem. Nie jest wybitny jako kompozytor, ale jest doskonale -wykształconym muzykiem. Byłby surowym ogrodni- kiem, a takiego właśnie tu, na Węgrzech, trzeba. Roś- nie tu tyle talentów, których nikt nie pielęgnuje i któ- rym przydałaby się jego surowa opieka... Dzięki hrabiemu Zichy dochodzi również do pewne- go ważnego spotkania. Wkrótce miał się odbyć w Pesz- cie koncert Joachima. Sławny na cały świat skrzypek, będący wówczas lU szczytu swej artystycznej kariery, dowiedział się od swych peszteńskich przyjaciół, że po- między hrabią Zichy a Franciszkiem Lisztem zawiązała się przyjaźń. Joachim przybył do Pesztu na dwa dni przed koncertem. Natychmiast wsiadł do fiakra i skie- rował się do hrabiego Zichy: — Mam do pana gorącą prośbę, panie hrabio. Pro- szę, aby zorganizował mi pan spotkanie z Franciszkiem Lisztem. Zichy chętnie podjął się roli pośrednika. Zapukał do mistrza bardzo wcześnie rano, gdy Liszt pracował. Wszyscy jego uczniowie doskonale wiedzieli, że przy całej swej uprzejmości, skromności i niemal apostol- skiej dobroci Franciszek nie znosił, gdy przeszkadzano mu w pracy twórczej. Chyba, że chodzi o coś bardzo ważnego. Hrabia Zichy powiedział tylko: — Mistrzu, proszę zamknąć oczy i przyjąć kogoś z otwartym sercem. W kilka chwil później Liszt obejmował Joachima. Franciszkowi mocno leżą na sercu sprawy Akademii Muzycznej. W roku 1870 z węgierskiego życia muzycz- nego zniknęła wielka osobowość — umarł Mihały Mo- sonyi, znakomicie wykształcony muzyk i niezły kom- pozytor. Pozostali co prawda Volkmann, Ferenc Erkel, a spośród 'młodych Mihalovich, Kornel Abranyi... Frań- 35 — w blasku sławy 545 ciszek wpada jednak na pomysł, aby dla sprawy pesz- teńskiej Akademii Muzycznej spróbować pozyskać Bii- Iowa. Biiiow wszakże krąży gdzieś po świecie i wydaje się, że na razie nie ma co na niego liczyć. Za to jest na miejscu Hans Richter, sławny dyrygent, z pocho- dzenia Węgier, który przeszedł wielką szkołę mona- chijską — uczył się od Wagnera, Corneliusa, Biiiowa i innych znakomitych muzyków niemieckich, którzy grywali pod jego batutą. Można by wybadać Richtera, czy nie zechciałby się przyłączyć do grona wykładow- ców Akademii Muzycznej. Richter przybywa na spot- kanie. Nie ma jeszcze trzydziestu lat, ale już rteraz ce- chuje go pewność siebie granicząca z zarozumiałością. Jest pierwszym dyrygentem Teatru Narodowego w Peszcie, ale traktuje to tylko jako przejściowe zajęcie. Po Brukseli, Paryżu i Bayreuth, Peszt to tylko nie- wielka kałuża, po której nie da się naprawdę żeglować. Nadzieje Franciszka rozwiewają się. Richter, który przyszedł na świat w Gyijr i w jego żyłach płynie również krew węgierska, nie ma ochoty zajmować się sprawami prowincjonalnego środowiska muzycznego. Wprawdzie spełnia teraz swoje powołanie na czele Teatru Narodowego (uczniowie Wagnera nie mają za- wodu czy zajęcia, tylko — powołanie), zamierza wy- stawić Rienziego, Latającego Holendra, Tannhausera, Lohengrina oraz Śpiewaków norymberskich, może na- wet uda mu się doprowadzić do wystawienia Nibelun- gów i Tristana, ale .potem — adieu... W roku 1875 przychodzi wiadomość, że do Budapesz- tu (w roku 1872 miasta Buda i Peszt połączyły się w jeden organizm miejski) wybiera się Ryszard Wagner. Pragnie dać koncert, z którego dochód przeznaczony byłby na budujący się Festspielhaus w Bayreuth. Or- ganizacją koncertu zajmuje się budapeszteńskie Towa- rzystwo Wagnerowskie z Albertem Apponyi i Odonem Mihalovichem na czele. W niezwykle ostrożnie sfor- 546 mułowanym liście Wagner określa zamierzenia swojego koncertu: „Drogi Panie Mihalovich! Jeżeli słyszy Pan, że gdziekolwiek daję koncert, mo-' że Pan być pewien, że czynię to, kierując się jedynie nadzieją pewnego zysku, co zresztą jest dla mnie naj- bardziej nienawistną rzeczą na świecie. A jednak nie mam prawa pozbawić naszego przedsięwzięcia w Bay- reuth poważnego dochodu. Miałem nadzieję, że okres, w którym zmuszony byłem mordować się wystawia- niem fragmentów swoich dzieł, skończył się już dla mnie bezpowrotnie i nie będę musiał w podobny spo- sób zwracać na siebie uwagi. Myślałem, że na życze- nie ojca mojej ukochanej żony nie mogę odpowiedzieć inaczej, jak tylko pytaniem: czy w Peszcie również mogę liczyć na poparcie? Proszę mnie źle nie zrozu- mieć, moje pytanie nie jest żądaniem. Niech Pan bę- dzie przekonany, drogi Pani Mihalovich, że nie mam zamiaru wzbudzać entuzjazmu Węgrów dla niemieckie- go i wielce patriotycznego przedsięwzięcia, niemieccy muzycy zbyt już bowiem nadużyli sympatii Węgrów, abym i ja nie powstrzymał się od nadużywania ich wielkoduszności. Przesyłam wyrazy szacunku Ryszard Wagner". Franciszkowi treść i ton listu wydają się dość nie- jasne (Mihalovich pokazał mu pismo od Wagnera), wkrótce jednak wszystko staje się zrozumiałe. W lu- towym numerze „Hirlap" ukazuje się następujący ar- tykuł: ,,Będziemy więc mieli zaszczyt za cenę pięćdziesięciu lub dwudziestu forintów obejrzeć pana Wagnera przy akompaniamencie orkiestry, co może okazać się nawet interesującym widokiem, ale nie aż tak bardzo, abyśmy zapomnieli postawić pytanie: jaki to zbożny cel uświę- 541 ca ten — mię bójmy się .nazwać rzeczy po imieniu — szantaż, 'który organizatorzy koncertu pragną wywrzeć na publiczności stolicy, a na który pan Wagner nigdzie poza Wiedniem i Budapesztem, nawet w Niemczech, nie mógłby sobie pozwolić? Nie mamy pretensji do tych, którzy chcą zbudować teatr wyłącznie dla pana Wagnera, ale dziwi nas, iż znajdują się tacy, którzy namawiają pana Wagnera, by spróbował szczęścia w Budapeszcie i mają zamiar udzielić mu wszelkiej po- mocy, aby wyciągnięte z kieszeni publiczności peszteń- skiej sześć—osiem tysięcy forintów mógł wywieźć do Niemiec. Mamy nadzieję, że publiczność stolicy węgier- skiej da panu Wagnerowi do zrozumienia, i to zarówno jako kompozytorowi, jak i jako Niemcowi, że jeżeli .nie jest w stanie zebrać dość pieniędzy dla swego te- atru w Niemczech, to musi pogodzić się z losem". Artykuł ten wywołał duży oddźwięk wśród budapesz- teńskich melomanów. Daremne okazują się starania Richtera, daremna staje się reklama, którą Mihaloyich i Apponyi usiłują pomóc sprawie koncertu — biletów nie ubywa. Nie wyprzedano nawet połowy miejsc. Wówczas Franciszek w krótkim liście powiadamia or- ganizatorów koncertu, że sam pragnie również wziąć udział w koncercie — proponuje kantatę Sztrasburskie diwony (którą skomponował na pamiątkę wizyty Long- fellowa w Rzymie) i Koncert Es-dur Beethovena we własnym wykonaniu. Wieść o projektowanym występie Liszta rozchodzi się lotem błyskawicy i publiczność ustawia się w ko- lejkach przed kasami Teatru. Jeszcze przed chwilą wy- dawało się, że koncert odbędzie się przy niemal cał- kiem pustej widowni, a już toczy się walka o każdy bilet. Ale w każdej radości jest kropla goryczy: orto- doksyjni wielbiciele Wagnera krzywią się, że koncert zostanie „rozwodniony"... „Rozwodniony" brzmieniem dzieł Beethovena i Liszta! Powiadomiony o tym Frań- 548 ciszek natychmiast informuje organizatorów, że odstę- puje od wykonania kantaty: niech z takim trudem rea- lizowany koncert nie obciążają żadne dodatkowe kosz- ty. Plotki przybierają rozmiary międzynarodowe — wtrąca się Wagner, który pisze, iż bardzo zależy mu na wykonaniu kantaty Sztrasburskie dzwony. Piękny ten gesit wykonany został w ostatniej chwili, Franciszek bowiem nosił się z zamiarem całkowitego wycofania się z koncertu. Pierwsza próba odbyła się 8 marca 1875. Dyrygował Ryszard, Hans Richter zaś był koncertmistrzem pod- czas wykonania pieśni Zygfryda Nothung! Nothung!, a a podczas sceny śmierci Zygfryda 'grał na kotłach. Na zakończenie próby — Beethovenowski Koncert Es-dur. Franciszek zaczął już sześćdziesiąty czwarty rok życia i jego sylwetka nie jest już tak prosta jak niegdyś. Siedzi teraz przy fortepianie, na podium dyrygenckim Hans Richter, przy kotłach zaś Ryszard Wagner. Dwie pary oczu spotykają się i fortepian odzywa się niczym grzmot. Franciszek zda się nie pamiętać o swych sześć- dziesięciu czterech latach, o nieco obrzękłych dłoniach. Rozlega się potężne Allegro pełne radosnego blasku i siły. Franciszek z mocą przekazuje światu triumfalne przesłanie giganta z Bonn — zwycięstwo człowieka nad swoją śmiertelna, słabą naturą. Część druga, cza- rowne Adagio, brzmi miękko i delikatnie. To więcej niż pianistyka: to nabożny psalm. W środku burzliwej części trzeciej, Ronda, mistrz wyprostowuje się przy fortepianie i znowu staje się dawnym Franciszkiem Lisztem! Batuta dyrygenta zbytecznie przecina powie- trze — to on prowadzi i gra z taką wirtuozerią, jak gdyby dopiero wczoraj zakończył karierę pianistyczną. Pierwszy biegnie do niego Wagner, za nim pełen nie- oczekiwanej pokory — Hans Richter. A w sercu Fran- ciszka budzi się dawne, wspaniałe ciepło: wokół niego zarumienione twarze, błyszczące od łez oczy i — triumf! 549 Koncert, jak donosiła gazeta „Egyetertes" z 12 mar- ca 1875, był prawdziwym świętem muz. Po koncercie Franciszek wydał skromny bankiet, by podziękować muzykom i organizatorom, którzy zmobilizowali nie tylko stolicę, ale cały kraj. Wagner i towarzysząca mu Cosima nie przyjęli zaproszenia. Twierdzili, że muszą odpocząć. Tak więc zebrani świętowali sukces Wagne- ra — bez Wagnera. Ryszard wytłumaczył się później w zręcznie sformułowanym liście: „24 marca 1875, Bayreuth Dziękuję Ci za tę wielkoduszną tolerancję, jaką mi okazałeś, zwalniając mnie z udziału w bankiecie. Po dziś dzień męczą mnie wyrzuty sumienia, że nie zgo- dziłem się natychmiast i z ochotą spełnić Twojego ży- czenia. Do odmowy skłoniło mnie wszakże głębokie przekonanie, że Twoja propozycja, abym uczestniczył w bankiecie, nie płynęła z Twego szczerego serca, a raczej była gestem na rzecz okoliczności i stosunków, do których — choć może z ciężkim sercem — przysto- sowujesz się jednak z zasady, aby nie powodować kon- fliktów ze światem, w którym tak naprawdę zawsze obaj pozostaniemy całkiem obcy. Przyznaję jednak, że postąpiłem niesłusznie, gdy nie odniosłem się do Twe- go życzenia z należytym zrozumieniem. Bądź tak do- bry i przebacz mi, pa.miętając o moich przesądach i wadach, które już tyle razy mi wybaczałeś. Ja za to zawsze będę Cię kochał bardziej, niż Ty kochasz mnie, i jeżeli Ty okażesz się lepszy ode mnie, ja zawsze znaj- dę sposób, aby przewyższyć Oię w miłości do Ciebie i zawsze będę wykorzystywał tę przewagę, aby przy- wrócić pomiędzy nami zachwianą równowagę. Z całego serca pozdrawia Cię, mój wierny Franciszku, Twój Ryszard". 550 30 marca 1875, w ''tydzień ;po pamiętnym koncercie, złożył Franciszkowi wizytę Agoston Trefort, minister do spraw wyznań i oświaty, następca nieżyjącego już barona Eotvbsa. Franciszek mieszkał wówczas na Ry- bim Targu i choć wielbiciele zarzucili jego mieszkanie wyszywanymi poduszkami, bukietami sztucznych kwia- tów, drobiazgami ze srebra i kości słoniowej, ozdobny- mi księgami pamiątkowymi, portretami, wycinankami i dedykowanymi mu rękopisami utworów, to jednak dom przy Rybim Targu wydawał się zbyt skromny na przyjęcie ministra. — Czuję się niezmiernie zaszczycony, że mogę przy- jąć Waszą Ekscelencję w mych skromnych progach — powitał gościa Franciszek. — Przyszedłem, aby powiadomić pana o nominacji na dyrektora Akademii Muzycznej! — Nareszcie! Po tylu latach bojów i niepowodzeń. Nareszcie Budapeszt ma swoją Akademię Muzyczną! — I co nie mniej ważne: na czele tej Akademii Mu- zycznej staje pierwszy muzyk świata: Franciszek Liszt! Jego Cesarska i Królewska Mość polecił mi osobiście przekazać Panu wiadomość o nominacji. Jego Ceaarrika i Królewska Mość przykłada wielką wagę do jak naj- szybszego rozwoju kultury i oświaty węgierskiej. — Nigdy nie skarżyłem się na przemijanie lat i własną starość. Ale teraz chciałbym być młodszy i naprawdę móc .pokierować pracą tej placówki. Chciałbym wychowywać i kształcić nowych kompozy- torów, dyrygentów i pianistów. Obawiam się jednak, że czas mój przeminął. Nie potrafię JUŻ przewodzić młodym w locie, z trudem wszak nadążam za nimi! — Czy mogę powiadomić Jego Cesarską i Królewską Mość, że wielmożny pan przyjął nominację? — Tak, Wasza Ekscelencjo, przyjmuję nominację — powiedział Franciszek i na chwilę zamyślił się — właś- nie minęło pięćdziesiąt lat od chwili, gdy spacerowa- łem tu, po Budapeszcie, z moim ojcem. Jakże nędzną 551 wioseczką był wówczas Peszt! Był jak kokon, z któ- rego oto wykluwa się piękny motyl, mój Budapeszt! Jest już Teatr Narodowy, jest Orkiestra Fitharmonicz- na i na koniec będzie także Akademia Muzyczna... Ale proszę mi powiedzieć, Wasza Ekscelencjo, czy przeciw- ko Akademii nie szykuje się jeszcze jakiś atak? Mó- wiono mi, że pewne kręgi w żaden sposób nie chcą pogodzić się z jej istnieniem. — Rozporządzenie Jego Cesarskiej i Królewskiej Mo- ści Franciszka Józefa właśnie to ma na celu: skończyć boje i zaprowadzić spokój pomiędzy powaśnionymi. Akademia Muzyczna mieści się na razie w mieszka- niu Franciszka przy Rybim Targu, do którego na gó- rze donajęte zostały jeszcze trzy niewielkie pokoiki. Tu prowadzą swe lekcje Ferenc Erkel, Robert Yolkmann, Kornel Abranyi i Sandor Nikolita. Uroczystość otwar- cia Akademii odbyła się 14 listopada 1875. Franciszek wysłał przyjaciołom pozdrowienia z Rzymu. Do opusz- czenia kraju nie skłoniły go kaprys, ani też przekora. Wyjeżdżając, chciał jedynie wszystkim zainteresowa- nym dać do zrozumienia, że ta niewielka dziupla nie jest godna rangi Akademii. Jego cicha demonstracja nie zwróciła wszelako niczyjej uwagi. Akademia Muzyczna dopiero w roku 1881 mogła przeprowadzić się do no- wego budynku. I wiele lat musiało minąć, zanim po- jawili się w niej nowi profesorowie: Henrik Gobbi, Gyula Erkel i wreszcie Janos Koessier. Franciszek jest więc nieobecny na uroczystości otwarcia Akademii Muzycznej na Rybim Targu, nie przestaje jednak o niej myśleć i nie przestaje ona być przedmiotem szczególnej jego dumy i troski. Z wiel- kim oddaniem naucza słuchaczy w roku 1876, zawsze wierny swej naczelnej zasadzie: w jego szkole mi- strzów nie płaci się za naukę. Począwszy od roku 1870 systematycznie dzieli rok pomiędzy Budapeszt, Weimar i Rzym. Od jesieni do wiosny, czyli podczas trwania roku szkolnego przeby- 552 wa w Budapeszcie, wiosnę zaś i lato spędza w Wei- marze i w Rzymie. W Budapeszcie obchodzi również pięćdziesiątą rocznicę swej kariery artystycznej. W ma- lej salce restauracji ,,Vigadó" słucha uroczystych mów przedstawicieli wielu miast, z którymi związane było jego życie — Budapesztu, Wiednia, Weimaru, Jeny, Sopron i Lipska. Ryszard Wagner przesyła mu życze- nia i pozdrowienia wierszem. Franciszek coraz bardziej przywiązuje się do Buda- pesztu, choć i tu spotykają go przykrości. Służący Mi- ska, który objął tę funkcję po Fortunacie, pozostał -cho- ry w Rzymie, jego zastępca, Andras Csepregi, pod nie- obecność Liszta włamał się do mieszkania swego chle- bodawcy i wyniósł z niego wszystko, co miało jaką- kolwiek wartość. Na szczęście większość przedmiotów trafiła do lombardu i dzięki temu przyjaciele Liszta mogli je powoli wykupywać i odnosić właścicielowi do mieszkania przy Rybim Targu. Wszystkim tym wyda- rzeniom towarzyszyła żywa wymiana listów pomiędzy Rybim Targiem a Via Babuino. Któregoś dnia w mie- szkaniu Franciszka pojawił się mężczyzna o ponurej twarzy. — Jestem Spirydion. Spirydion Knezevich — dodał po chwili. — Jakim językiem mówicie, przyjacielu? — Wszystkimi, panie. . — A skąd pochodzicie? — Z Czarnogóry. — Kto was do mnie przysłał? — Wielmożna pani księżna Karolina Wittgenstein. — Skąd mam wiedzieć, że mówicie prawdę? Wiel- można pani nie powiadomiła mnie, że was wysyła. — Mówiła, że nie trzeba... — twarz Knezevicha po- została nieruchoma — wielmożna pani surowo przyka- zała mi dbać o to, aby wielmożny pan trzy razy dzien- nie otrzymywał ciepły posiłek, a zamiast koniaku pił tylko lekkie czerwone wino. Wielmożna pani pozwala 553 na wypalenie sześciu cygar dziennie i błaga wielmoż- nego pana, aby najpóźniej o wpół do dziesiątej wie- czorem był już w łóżku... — Ależ ja nie jestem dzieckiem, żeby wydawać mi takie polecenia! — Ja też wspomniałem o tym księżnej pani, ale księżna pani powiedziała, że wielmożny pan przywykł już do tego, iż zawsze jest ktoś, kto się o niego tro- szczy. Z Rzymu nadchodzi wiadomość o śmierci nieszczęsne- go Miski. Franciszek telegraficznie załatwia sprawy związane z pogrzebem, a Spirydion Knezevich ostatecz- nie wprowadza się do mieszkania przy Rybim Targu jako majordomus. Franciszek nienawidzi dyskusji i męczą go listy Ka- roliny. Woli już znosić Spirydiona, który goli się naj- lepszymi angielskimi brzytwami chlebodawcy, używa jego wody po goleniu, wypija jego koniak, nie pytając o pozwolenie, i znakomicie przyswaja sobie pluralis majestatis: dziś nie mamy lekcji, wczoraj przyjmowa- liśmy wielmożnego pana Treforta i zmęczyliśmy się długą rozmową... Franciszek boi się samotności, toteż wieczory spędza zazwyczaj w domach swych budapeszteńskich przyja- ciół. Jednym z nich jest dyrygent Huber, którego syn jest uczniem Joachima w Berlinie i wszyscy wróżą mu wielką karierę. Któregoś wieczora do Huberów przyby- wają dwaj goście z zagranicy, Jeno Huber z Berlina i Polak Henryk Wieniawski z Paryża. Polski skrzypek zyskał już sobie światową sławę i stoi u szczytu swej kariery, młody Huber (który wkrótce zmieni nazwisko na Hubay) wspina się dopiero na pierwsze jej stopnie. Oczywiście zebrani bardzo chcieliby posłuchać muzyki, ale nikt nie ośmiela się prosić starego mistrza, aby podjął się roli akompaniatora. Młody Huber gra So- natę solową Bacha, Wieniawski natomiast Kaprys Pa- 554 ganiniego. Liszt zaś siedzi w swym fotelu i słucha, wreszcie ulegając nastrojowi chwili, wstaje, podchodzi do fortepianu i podnosi wieko. — To może zagramy razem jakąś sonatę. Natychmiast znajdują się nuty: Wieniawski gra na skrzypcach, Franciszek Liszt akompaniuje mu na for- tepianie, Jeno Hubay zaś przewraca kartki nut. Stary czarodzieju, stary szamanie muzyki — któż cię prześcignie?! Teraz oto spotkali się po raz pierwszy, ale Wieniawski dziękuje Lisztowi za wspólną grę tak samo, jak czynili to jego dawni uczniowie: całuje rękę mistrza. Spirydion wysyła pełne rozgoryczenia listy do pustel- nicy mieszkającej przy Via Babuino. Szlachetne ser- ce nie pozwala mu spokojnie patrzeć, jak przeróżne to- warzystwa dobroczynne żerują na dobroci i hojności wielmożnego pana. Co trochę ktoś zwraca się do niego z prośbą o wsparcie, a wielmożny pan nie potrafi ni- komu odmówić i zgadza się na koncerty. Ale to jesz- cze nie wszystko. Nie zważając na wiek i potrzebę od- poczynku, bo wielmożny pan męczy się coraz łatwiej, ciągle przyjmuje gości — a to Joachima, a to Jen6 Hubaya, potem Pabla Sarasatego, Wieniawskiego, Gold- marka, Saint-Saensa, Delibesa i Masseneta, i Bóg wie, kogo jeszcze. Istotnie obecność Franciszka Liszta w Bu- dapeszcie natychmiast włącza młodą stolicę w nurt eu- ropejskiego życia muzycznego. Nieustannie przyjeżdża- ją do niego sławni skrzypkowie, dyrygenci i kompo- zytorzy z całego świata. Spirydion śle więc do Karo- liny listy pełne goryczy, skarg, a wreszcie rozpaczy. Po kolejnym rozpaczliwym liście księżna Karolina wy- syła telegram do Antala Augusza: należy jak najprę- dzej znaleźć kucharkę i pokojówkę! Augusz załatwia sprawę w ciągu kilku godzin i wkrótce mieszkanie Liszta przypomina obleganą, zwyciężoną i triumfalnie zajętą twierdzę. W całym mieszkaniu odbywa się wiel- 555 kie sprzątanae, gotowanie i pieczenie, porządkowanie szaf i szuflad, szorowanie podłóg i wietrzenie. Nic dziwnego, że Liszt nie wytrzymuje tego natarcia i ucieka. Jedzie do Dusseldorfu, Hanoweru, Weimaru, stamtąd z powrotem do Hanoweru, do Bronsarta, obec- nie kapelmistrza miejscowej orkiestry. Tu Liszt spoty- ka się ze śmiertelnie chorym Hansem von Bulowem. Hans, porzucony przez żonę i dzieci, opuszczony przez przyjaciół i wielbicieli, których odstraszył od siebie, ukrył się u Bronsarta. Jest to jego ostatnie schronie- nie. Hans leży z prawą połową ciała sparaliżowaną po przebytym właśnie udarze mózgu. Z wielkim trudem wypowiada słowa: — Bóg cię sprowadził... ojcze... drogi mistrzu! — ale po kilku zaledwie chwilach chory dostaje ataku wście- kłości i trzeba go pozostawić samego, zachodzi bowiem obawa następnego udaru. Hans bije zdrową ręką w kant łóżka i bełkocze: — Nie wytrzymam... Nie wytrzymam już dłużej! Ograbili mnie, zdradzili, a teraz chcą mnie jeszcze za- bić! Okoliczności poprzedzające chorobę Franciszek po- znaje z opowiadań Dronsarta. Hans objechał całą Ame- rykę w ciągu ośmiu miesięcy, dał sto czterdzieści kon- certów, zazwyczaj dyrygując i grając na fortepianie w trakcie jednego wieczoru. Wszystko to czynił bez za- glądania do nut, co dla jego władz umysłowych było niezwykle ciężką próbą. Bromsart sprowadził do Hansa najsławniejszego profesora aż z Berlina. Werdykt pro- fesora brzmiał: chory niezwłocznie musi zostać odwie- ziony do sanatorium w Godesbergu. Tylko surowa opie- ka lekarska może doprowadzić do jego wyzdrowienia, bez niej pozostanie mu kilka tygodni, a może nawet tylko kilka dni życia. Franciszek sam odwozi ciężko chorego Hansa do sanatorium, potem znowu wsiada do pociągu i jedzie do Bayreuth. 556 Jest sierpień 1876. Bayreuth przeżywa swoje wielkie dni. W obecności kilkunastu koronowanych głów, a także muzyków, artystów i wielbicieli Wagnera ze wszystkich stron świata w nowo otwartej świątyni wagnerowskiej sztuki, Festspielhausie, w ciągu czterech kolejnych wieczorów, począwszy od 13 sierpnia, pre- zentowane są cztery części tetralogii Pierścień Nibelun- ga. Entuzjazm publiczności rośnie z wieczora na wie- czór. Wreszcie po ostatnim przedstawieniu, Zmierzchu bogów, osiąga swoje apogeum. Wywoływany przed kur- tynę Wagner, wzruszony, wypowiada zaledwie kilka- naście słów: — Widzieliście teraz, co umiemy zrobić. Teraz tylko chciejcie. A kiedy będziecie chcieli, będziemy mieli sztukę. Końcowym akordem uroczystości jest wspaniały ban- kiet na siedemset osób. Najpiękniejszy toast Wagner poświęcił Franciszkowi: — Jest tu ktoś, kto wierzył we mnie już wtedy, gdy jeszcze nikt niczego o mnie nie wiedział, bez kogo nikt nigdy nie usłyszałby ani jednego mego utworu. Ten ktoś — to mój największy przyjaciel, Franciszek Liszt! Stary abbe odpowiada tak cicho, że słyszy go za- ledwie kilka siedzących najbliżej osób: — Dziękuję za zaszczytne uznanie 'memu drogiemu przyjacielowi, którego nigdy nie przestanę być szcze- rym wielbicielem. Tak jak pochylam czoło przed ge- niuszem Dantego, Michała Anioła, Szekspira i Beet- hovena, tak też chylę je dziś przed geniuszem Ryszar- da Wagnera... A potem jedzie dalej. Myśli o nieszczęsnym Hansie, przykutym do szpitalnego łóżka w sanatorium w Go- desbergu, który miotany złością i rozpaczą walczy ze wspomnieniami i knuje plany zemsty. Abbe Liszt po- dróżuje. Do myśli o Hansie dołącza się myśl o Marii d'Agoult, zmarłej kilka miesięcy temu, 5 marca 1876. Franciszek przypomina sobie ostatnie spotkanie z Ma- 557 rią w kwietniu 1866 w Paryżu. Niemiłe spotkanie. Przez cały czas usiłował odwieść Marię od zamiaru opublikowania pamiętników. Maria pozostała dawną Nełidą, ale on nie chciał już dłużej być uważany za Guermana. Od tamtej pory nie myślał o niej zupeł- nie — ani z sympatią, ani z gniewem. Dopiero teraz, gdy Maria już nie żyje, napłynęły wspomnienia daw- nych dni — ogród... pierwsze dzikie pocałunki... uciecz- ka, a potem cudowna genewska cisza napełniona dźwiękiem dzwonów... H-Gis-E... Fis-Fis-H... Maria ode- szła i jest to ciche ostrzeżenie: ty również gotuj się do wielkiej drogi. W sierpniu 1877 Franciszek znów jest w Villa d'Este. Spaceruje po cyprysowych alejkach ogrodu i komponu- je. Rękopis Via Crucis rozrasta się. Niekiedy biegnące po papierze pióro zatrzymuje się na chwilę. Franciszek myśli: gdybym pokazał te dziwne akordy Ryszardowi, czy podobałyby mu się? Stary abbó mruży oczy, jakby dyskutował z nieobecnym przyjacielem: „Czy podoba- ją ci się te akordy, Ryszardzie? — Co o nich sądzisz?" Stary mistrz stąpa po ścieżkach, które jego współczes- nym wydają się zbyt strome, może za takie uważa je również Wagner? Liszt najpierw odszedł od schematu dur-moll i wędrował pośród skal gregoriańskich i an- tycznych. A teraz przyszła mu do głowy myśl, że może należałoby zupełnie odejść od tonalności i stworzyć ta- ką muzykę, której tonalność, tonika i związki z inny- mi tonacjami byłyby nieokreślone. Niedługo jednak bawi Liszt w Villa d'Este. W paź- dzierniku wyjeżdża do Budapesztu, gdzie spędza zimę, ucząc w Akademii Muzycznej, po czym w kwietniu 1878 jedzie dalej — do Wiednia, Weimaru, Rzymu i do Pa- ryża na Wystawę Światową. Znowu spotyka się z Hans- lickiem. Odżywają dawne, wielkie spory. Dopiero te- raz Franciszek uświadamia sobie, jak bardzo nudzą go jego wielbiciele. Co innego Hanslick. Z nim można się 558 pospierać, można być złośliwym, bronić się przed ata- kami i samemu zaatakować. Dyskutują o Mozarcie, Beethovenie, Brahmsie i Wagnerze, i ta pełna tempera- mentu wymiana myśli sprawia im wielką radość. Wreszcie pierwszy poddaje się Hanslick, nie dlatego jednak, że zabrakło mu argumentów: — Dosyć tego sporu, mistrzu, teraz proszę już usiąść do fortepianu. Stary abbe nie daje się długo prosić: gra utwory Schumanna, Wagnera, Borodina i Mosonyiego, Beet- hovena, Sgambattiego, Chopina i Smetany. Przedstawi- ciele pawilonów muzycznych z całej Wystawy otaczają instrument i z podziwem słuchają gry Franciszka — jego uczniowie rozbiegli się i na całym świecie święcą triumfy, ale i tak wciąż największy jest stary mistrz Franciszek zwiedza pawilony muzyczne Wystawy Światowej. Naturalnie interesuje go ekspozycja w pa- wilonie węgierskim. Jest tu wszystko: czardasze, walce, opery i operetki, muzyka wojskowa i pieśni ludowe; czyta nazwiska kompozytorów — Erkel, Mihalovich, Mosonyi, Agghazy, nigdzie jednak nie widzi nazwi- ska — Franciszek Liszt. Stary abbe czuje się ogromnie zawiedziony. Jeszcze tego samego wieczora pisze do wydawcy Rózsav61gyego gniewny list. Ledwie oddaje go na pocztę, już żałuje swego kroku. Listu jednak nie udaje się wycofać. W kilka chwil później Franciszek zapomina o całej sprawie, bo oto do drzwi jego pokoju hotelowego puka jego dzieciństwo i młodość: — Poszukuję pana Liszta — mówi sympatyczny mło- dy człowiek. — Nazywam się Erard. Dziadek prosił powiadomić, że na wielmożnego pana czeka jego daw- ny apartament. Towarzyszący Lisztowi w Paryżu Jeno Hubay tak pisze o tamtych dniach: 559 „Do wspaniałego mieszkania firard dobudował ob- szerną salę koncertową. Ponieważ wszyscy pragnęli wi- dzieć Liszta, mistrz dał podwieczorek, na który zapro- sił kilku wybitnych przedstawicieli umysłowego i ar- tystycznego świata Paryża. Byli tam: Wiktor Hugo, Alfons Daudet, Sardou, Gounod, Thomas, Reyer, Saint- -Saens, Massenet, Lalo, Karol Durant, Benjamin Con- stant i wiele innych jeszcze osobistości, kościelnych i politycznych. Cudownie było widzieć, jak wielkim nasz mistrz cieszy się poważaniem w tym szczególnym, wyjątkowym towarzystwie, składającym się z samych sławnych na całym świecie ludzi". A potem znowu pusty przedział kolejowy i coraz bar- dziej rozmazujące się przed oczami wersety Boskiej komedii. W lutym 1879 przychodzą dwie smutne wieś- ci: zmarło dwóch bardzo dobrych przyjaciół Francisz- ka — Antal Augusz i Edward Liszt. Znów pojawił się problem służącego. Spirydion po- stanowił zrealizować swe dawne marzenie o własnym zakładzie fryzjerskim i z dnia na dzień opuścił swego chlebodawcę. Franciszek pozostał bez opieki. Na szczę- ście jednoręki hrabia Zichy i młodzi muzycy zgrupo- wani wokół Akademii Muzycznej nie opuścili mistrza w potrzebie. Zdobyli mu nowego służącego, który otrzymał imię Miska II. Był to uczciwy Węgier z Wiel- kiej Niziny i choć bardzo słabo znał niemiecki, dosko- nale potrafił porozumieć się ze swym chlebodawcą. Był wierny i troszczył się o wygody Franciszka znacznie lepiej niż instruowany przez Karolinę Spirydion. Pocz- ciwy Miska II z listów księżnej nie rozumiał ani sło- wa. A Franciszek, na razie cieszący się dobrym zdro- wiem, nie tłumaczył mu zawartych w listach Karoliny skomplikowanych receptur rozmaitych diet, ani też su- rowych zaleceń w sprawie ograniczenia picia piwa, wina i koniaku oraz palenia cygar. 560 W maju 1879 Liszt otrzymuje od Bulowa zaproszenie do Wiesbaden, gdzie podczas zaplanowanych na począ- tek czerwca serii uroczystych koncertów Hans ma po- prowadzić jego Symfonią faustowską. Pobyt w sanato- rium okazał się dla Bulowa bardzo korzystny. Hans odzyskał siły i zdrowie i już w maju 1878 dyrygował Rienzim w Hanowerze. Teraz stoi na czele wielkiej or- kiestry w Wiesbaden. Franciszek przyjmuje zaprosze- nie i jest świadkiem triumfalnego wykonania swej Symfonii faustowskiej. Szczerze gratuluje Hansowi tego sukcesu. W jakiś czas potem docierają do Liszta prze- dziwne wieści: Hans jakoby postanowił odciąć się od Wagnera, od Liszta i przyłączyć się do obozu Brahmsa. Naturalnie całe otoczenie pragnie nastawić Franciszka przeciw Hansowi: „Cóż to za zaślepienie każe mistrzo- wi trzymać stale jego fotografię na biurku! I wozić ją wszędzie ze sobą, z Rzymu do Weimaru, z Weimaru do Budapesztu!" Ale Franciszek jest nieugięty: ,,Do- póiki żyję, fotografia Hansa zawsze będzie przy mnie. To mój syn, mój przyjaciel, a może nawet moja ofiara". W lipcu 1879 do licznych zaszczytnych tytułów Fran- ciszka dochodzi jeszcze jedna, zgoła nieoczekiwana godność. Artysta został mianowany kanonikiem hono- rowym katedry w Atbano. Wiadomość o tym przyniósł Franciszkowi sam Jego Eminencja kardynał Hoheniohe, który też niewątpliwie znacznie przyczynił się do wy- jednania mu tej godności. Franciszek spieszy na spotkanie gościa. Kardynał bardzo się postarzał. Wiek pochylił jego dotąd prostą sylwetkę, dokucza mu też choroba stawów. Kardynał obejmuje abbe Liszta i całuje go w oba policzki: — Przynoszę serdeczne pozdrowienia od Jego Świą- tobliwości: przedstawiłem księdza do godności kanoni- ka tytularnego katedry w Albano. Jego Świątobliwość przyjął mój wniosek i zatwierdził go swoim podpisem. 36 — W blasku sławy 561 Niech mi będzie wolno być pierwszą osobą, która wraz z księdzem raduje się z tego tytułu. Następnego dnia Villa d'Este zapełnia się gośćmi. Przybywa kapituła katedralna i seminarium albanoń- Skie. Najmłodszy członek kapitutły wita nowego kano- nika ułożonym na jego cześć łacińskim wierszem: Eviva ii nostro Liszta Dell'Europa U primo pianista Uomo molto cortese Un nobile Ungherese Ci ha riceyuto del Capitolo Oggi un nuovo titolo Vve lungo e suavo II nuovo canonica d'Albano.1 W roku 1880 Franciszek zmienia mieszkanie. Przeno- si się do niewielkiego hotelu „d'Alibert" przy Vi colo d'Alibert, opodal Via Babuino. Stwierdza nagle, że mu- si zacząć oszczędzać. Wspaniałe apartamenty, pałace, cele klasztorne urządzone specjalnie dla niego — wszy- stko to już przeszłość, teraz musi wystarczyć „d'Ali- bert". Prowadzi uregulowany tryb życia. Rankiem cho- dzi wysłuchać mszy do kościoła San Carlo al Corso. Przed wyjściem zawsze sprawdza, czy ma w kieszeni dość drobnych pieniędzy dla okolicznej dzieciarni, któ- ra odprowadza go aż do furty kościoła. Potem pracuje do wieczora. Kiedy nikt go nie dogląda, zdarza mu się zapomnieć nawet o posiłku. Wieczorem schodzą się przyjaciele. Franciszek nauczył się grać w karty i choć nigdy nie gra o pieniądze, ogromnie nie lubi przegry- wać. Przyjaciele dobrze znają tę słabostkę starego mi- « Niech żyje nasz Liszt / Pierwszy planista Europy / Człowiek bardzo uprzejmy / Szlachetny Węgier / Który otrzymał i Kapi- telu / Dziś nowy tytuł / Niech żyje długo l łaczęśUwIe / Nowy kanonik Albano. 562 strza, toteż zwykle prowadzą grę tak, by Franciszek mógł wygrać. Około dziewiątej towarzystwo zbiera się do wyjścia, a uszczęśliwiony wygraną Liszt żegna ich pocieszeniem: — Fortuna kołem się toczy... Dziś ja, ale jutro może szczęście uśmiechnie się i do was. Naturalnie, grać w karty także trzeba umieć. Przy najbliższej okazji nauczę was kilku mistrzowskich sztuczek. Franciszek bardzo często odwiedza Karolinę. Starsza pani już od wielu lat pracuje nad głównym dziełem swego życia zatytułowanym O wewnętrznych przyczy- nach zewnętrznej slaboścź Kościoła. Dzieło zaplanowa- ne jest na wiele tomów, a jego celem — jak mówi księżna — jest oczyścić Kościół z wszelkich przyziem- ności i w takiej idealnej formie przybliżyć go ludziom. Z wiekiem Karolina nieco zdziwaczała, ale nadal jest ruchliwa i czynna, nadal prowadzi rozległe życie towa- rzyskie i nadal niesłabnącym uczuciem darzy Franci- szka. On zaś do końca swoich dni nie przestanie uwa- żać jej za patronkę najlepszej cząstki swego życia. Po wizycie abbe wraca powolnym spacerkiem do siebie na Vicolo d'Alibert, olśniewa przyjaciół sztuczkami kar- cianymi, wreszcie udaje się na spoczynek. Ale sen dłu- go nie nadchodzi. Wierna towarzyszka podróży — lampka do czytania — mruga doń porozumiewawczo. Franciszek sięga więc po lekturę. O, jakże zdziwiłaby się i oburzyła Karolina, gdyby ujrzała bezbożne książ- ki leżące na szafce nocnej Franciszka: Schopenhauer, Nietzsche obok zupełnie innych autorów — Lassalle'a, Bakunina i ostatnich pism Hugo: Mów obrończych o bo- haterach Komuny Paryskiej. Karolina za wszelką cenę pragnęłaby zatrzymać Fran- ciszka w Rzymie. Usiłuje go nawet przekonać, że po- winien zrezygnować z pracy w budapeszteńskiej Aka- demii Muzycznej z uwagi na słabnący wzrok i podeszły wiek, ale starego abbe nie da się przykuć do jednego 503 miejsca żadnym łańcuchem. Na sercu nosi życzenia od Karoliny przysłane z okazji jego siedemdziesiątych uro- dzin: „Droga, kochana duszo! Niech nad Twoimi siedem- dziesiątymi urodzinami lśni ta sama gwiazda, która niegdyś błyszczała nad Twymi urodzinami spędzanymi w Woronińcach. Spragnieni jesteśmy wieczności... A Ty pod znakiem wieczności pragnąłeś, bym Cię posiadała tylko po to, abym mogła kiedyś oddać Cię Bogu. Szczęśliwe lata! Jeszcze wielu szczęśliwych lat, mój je- dyny Wielki Człowieku". List Karoliny Franciszek nosi ukryty na piersi, ale znów wsiada do salonki, a muzyka stukotu kół pociągu i niezmierzone odległości pociągają go tak samo, jak przed pięćdziesięciu laty. Franciszek jedzie do Buda- pesztu, Wiednia, Weimaru, Lipska, Berlina, Freiburga, Baden-Baden, Antwerpii, Magdeburga i Brukseli. Ca- ły świat pragnie uczcić jego jubileusz. W wielu kra- jach organizowane są specjalne uroczystości na jego cześć, podczas których najwybitniejsi artyści wykonują jego utwory. Sypią się listy z gratulacjami i życzenia- mi wielu jeszcze lat życia i twórczej pracy oraz za- proszenia do wzięcia udziału w przygotowywanych uroczystościach. Franciszka bardzo cieszą te objawy sympatii i poczytuje sobie za „punkt honoru" odwdzię- czyć się za nie swą obecnością, nie zważając na wiek i zmęczenie. Towarzyszy mu w tych podróżach młody Jeno Huber-Hubay. Hubay tak wspomina dni spędzone w Belgii: „Wszystkie wybitne osobistości Antwerpii tłoczyły się wokół Liszta, który przyjmował te hołdy iście po królewsku. Następnego wieczoru w mieszczącej trzy ty- siące osób sali Societe de la Grandę Harmonie zorgani- zowano uroczystości muzyczne na cześć mistrza. Na 564 okładce programu wypisano wielkimi literami: «Hom- mage a Francois Liszt». Koncertem dyrygował Peter Benoit, dyrektor Królewskiego Konserwatorium w Ant- werpii. Kiedy Liszt wszedł na salę, cała publiczność powstała z miejsc. Orkiestra odegrała hymn Belgii. W programie było Dziecięce oratorium Benoit, które wykonywało tysiąc ubranych na toiało dzieci. Następ- nego dnia płynęliśmy statkiem po Skaldzie. Stałem obok mistrza i wspólnie podziwialiśmy krajobrazy ską- pane w blasku słońca. Nagle Liszt powiedział: «To rze- czywiście piękne, ale o ileż wspanialszy jest nasz Du- naj!" Tego samego dnia wieczorem, jako ukoronowanie i zakończenie uroczystości na cześć Liszta, Lynen (naj- bogatszy obywatel miasta Antwerpii) urządził wieczór muzyczny. Graliśmy między innymi Benedictus z Mszy koronacyjnej i transkrypcję na fortepian i skrzypce Rapsodii cźs-moll. Kobiety całowały twarz, ręce, a na- wet sutannę Liszta. Na znak swojej wdzięczności Liszt jeszcze raz usiadł do fortepianu i zagrał utwór Chopi- na, wywołując nową falę entuzjazmu. Grał ze zdumie- wającym żarem i młodością, doskonale znosząc wszy- stkie te trudy, które i młodszego odeń człowieka łatwo by wyczerpały". Świadek, Jeno Hubay, zdumiewa się niespożytymi si- łami witalnymi starego abbe, ale „gwardia" weimar- ska — Paulina Appel i Adelajda von Schorn od razu zauważają jego zmęczenie. Któregoś dnia, gdy scho- dził po schodach w domku ogrodnika, Liszt poślizgnął się, upadł i potłukł się dość dotkliwie. Gniewny, obra- żony Bulow był pierwszym człowiekiem, który pospie- szył Franciszkowi na pomoc. Zmuszony przez jakiś czas leżeć w łóżku, Franciszek myśli, jak niezwykłym czło- wiekiem jest Bulow. Przypomina mu się koncert w Wiedniu i Budapeszcie w lutym tego roku. Hans, choć wielokrotnie twierdził — i to nie tylko w wąskim gro- nie — że czuje się głęboko rozczarowany muzyką Wag- 565 nera i Liszta, na koncercie wiedeńskim grał dzieła tyl- ko dwóch mistrzów: Beethovana i Liszta. W Budapesz- cie zorganizował osobny wieczór poświęcony twórczości Liszta i wykonywał na nim utwory, które większość muzyków uznała za niewykonalne z uwagi na ich wiel- kie trudności techniczne. Sonata h-moll w wykonaniu Bulowa stała się dla Liszta wspomnieniem nieśmiertel- nego gestu — wszak dzieło to zadedykował Robertowi Schumannowi, temu samemu Schumannowi, który z po- czątku odnosił się do twórczości Liszta podejrzliwie, potem z gniewem, wreszcie — z pogardą. Słuchając Sonaty h-moll, Franciszek, obecny na koncercie, uświa- domił sobie nagle, że w tym dziele zawarte jest właści- wie całe jego życie. Opadający, ponury łańcuch dźwię- ków przypomina początek Boskiej komedii: zejście do piekieł — wszak ten, kto pragnie poznać życie, musi poznać największe cierpienia i namiętności. Potem słod- ka melodia, pieśń o cudownej młodości i o kobietach, które hojnie darzyły swymi względami genialnego mło- dzieńca. Po niej pieśń bohaterska, pieśń walki unosząca słuchacza w coraz wyższe regiony ducha. W takie re- giony, z których widać cały świat... Sonata h-moll. Czy słuchacze zauważą — choć on sam zauważył to dopiero po latach — że ta Sonata jest mostem nie tylko w stronę przyszłości, lecz także ku przeszłości, że nawiązuje do ostatnich sonat Beethovena, a może nawet Jana Se- bastiana Bacha... Sonata h-moll. Grał ją niedowierzają- cy, a jakże przy tym. wierny, zbuntowany, a tyloma nićmi związany z nim Hans von Bulow. Grał ją wspa- niale. Budował ją z taką surowością i dokładnością, jak gdyby podczas koncertu na oczach publiczności miał wznieść własnymi rękami ciężkie łuki, ogromne filary i monumentalne sklepienie muzycznej katedry. Hans grał surowo, bez uśmiechu, niemal bezlitośnie. Oszała- miając, niemal spychając na klęczki swych słuchaczy. Hans skończył pięćdziesiąt lat. Ma już za sobą morder- czy kryzys swego życia, przebył udar mózgiu i trzy tak 566 ciężkie załamania nerwowe, że tylko cud medycyny i jego własna, żelazna wola pozwoliły mu wrócić z tam- tego brzegu. Hans skończył pięćdziesiąt lat. I grał So- natę h-moll tak, że stary abbe poczuł szczególne ciepło wokół serca — może jednak dałem światu więcej niż sądzę? Może ta Sonata stanie się podsumowaniem nie tylko mojego życia — abbe pochylił się, aby nikt nie zobaczył jego zwilgotniałych nagle oczu — nie tylko mojego życia, lecz również całego mojego wieku? A potem Liszt pamięta, jak wszedł na podium, objął Hansa, a ten pochylił się i pocałował mistrza w rękę. Leżąc w łóżku w domku ogrodnika w Weimarze, gdzie leczy swoje niedawne potłuczenia, Franciszek przypomina sobie także innego przyjaciela, Sandora Teleki, i jego ciepłe wspomnienie o powstawaniu .Rap- sodii węgierskich zamieszczone w lutowym numerze 1877 roku w jednej z budapeszteńskich gazet. Liszt na- pisał wtedy do Telekiego: „Wielce Szanowny Przyjacielu! Zdumiewająco pięknie napisał Pan o moich Rapso- diach węgierskich. Pana artykuł zamieszczony w luto- wym numerze «Holgyfut&r» sprawił mi wielką radość. Z całego serca dziękuję Panu za pamięć. Drogi Przyja- cielu, kiedy przyjedzie Pan do Budapesztu? Ja pozo- stanę tu do 10 marca, z trudem i znojem krocząc ku starości. Bardzo czekam na dzień, w którym XX Rap- sodię napiszę u Pana, w Koltó. A przede wszystkim chciałbym odnowić swoją dawną, pełną oddania przy- jaźń dla Pana. Franciszek Liszt". Między Lisztem a Telekim następuje teraz szybka wymiana listów, ale dopiero w dwa lata później, w marcu 1879, Franciszek pojechał do Kolosvaru, skąd Sandor Teleki porwał go do Koltó. Był początek wiosny. Franciszek czuł się. tak, jak 5,67 gdyby na chwilę powróciły jego młode lata. Szczęśli- wy spacerował pośród ogromnych dębów i buków po- krytych lepkimi pączkami, z których już wkrótce wy- strzelą młode listki. I znów, jak za poprzedniej jego bytności, siadywali z Telekim na werandzie przy stole nakrytym grubo tkanym obrusem chłopskim, na któ- rym stała butelka w.ina i szklanki. — Pracuję teraz nad pewnym cyklem — mówił wte- dy Telekiemu — który zamierzam nazwać Węgierskie portrety. Jestem już za stary, aby pisać pamiętniki, jak czyni to zazwyczaj większość artystów. Chciałbym jed- nak, aby w pamięci ludzkiej zachowało się choćby kil- ka wizerunków osób, z którymi obcowałem i które darzyłem serdeczną sympatią. Jedno ze wspomnień pra- gnę poświęcić nieszczęsnemu hrabiemu Istvanowi Sze- chenyi. Długo przechowywałem listy pańskiego drogie- go krewniaka Laszló Telekiego. Podczas wyprowadzki z „Altenburga" gdzieś mi się zapodziały, ale to nieważ- ne. Do śmierci będę pamiętał jego szczere otwarte spoj- rzenie. Jeden portret powinienem poświęcić Józsefowi Eótvosowi, inicjatorowi budapeszteńskiej Akademii Mu- zycznej. Dwa następne — Sandorowi Petofiemu i Mi- halyowi Vorosmartyemu. To będzie dla mnie najtrud- niejsze. Znam jedynie ich wiersze. Wreszcie ostatni por- tret poświęcę Mihalyowi Mosonyiemu. Następnego dnia, gdy znowu siedzieli na werandzie, Franciszek powiedział: — Niedawno w Paryżu spotkałem się z Wiktorem Hugo. Nie widziałem go od przeszło pół wieku. Hugo bardzo wiele mówił mi o panu, drogi Sandorze, opo- wiadał, ile lat spędziliście razem na tułaczce. Potem mówił o Komunie i komunardach, o strasznym oblęże- niu, o klęsce i o represjach... Czasem gdy wspominam słowa Hugo, odnoszę wrażenie, że sprzeniewierzyliśmy się ideałom młodości. Staliśmy się wygodni. Kiedyś za- dedykowałem panu pewien mój utwór: Mit Freund- 568 schaft und Bruderschaft. Myślę, że tego właśnie, przy- jaźni i braterstwa, oczekują od nas teraz żyjący "w nę- dzy. Twarz Sandora Telekiego pokryła się rumieńcem: — Przez kilka lat współpracowałem z gazetą „L'Homme", którą redagował Ribeyeolles. Pisali do niej Mazzini, Ledru-Rollin, Wiktor Hugo, Arnold Rugge, Kos- suth, Hercen. Hasłem gazety była solidarność i bra- terstwo ludów. Franciszek skończył więc już siedemdziesiąt lat, ale stare jest tylko jego ciało, dusza bowiem nadal pozo- staje młoda, pełna energii i pasji poszukiwawczej. Liszt wciąż szuka coraz to nowych sposobów wypowiedzenia się, eksperymentuje z taką pasją, jakby był dopiero u początku swej twórczej drogi. Nie ma odwagi poka- zywać swoich nowych dzieł światu i przyjaciołom. Wszystkie starannie zamyka na klucz w szufladzie swe- go biurka. Leżą tam już Czardasz Macabre, Nieszczę- śliwa gwiazda, nowe Walce Mefisto... A potem docho- dzi jeszcze jedno dzieło — Bagatela — bez tonacji! Dla starego mistrza jest to niezwykle ciekawa wycieczka — czuje się tak, jakby nagle opuścił strefę ziemskiego przyciągania i znalazł się gdzieś w przestrzeni, gdzie obowiązują całkiem inne prawa. Dziwna jest ta jego dzisiejsza muzyka — pełna prostoty, sucha i ascetycz- na. Gdyby ktoś podpatrzył go podczas pracy, zdziwiłby się zapewne. Twarz starca promieniuje radością i od- wagą Fausta — wiecznie pytającego i poszukującego, raz pełnego wiary, to znów ogarniętego zwątpieniem. Stary abbe poszukuje nowych praw przyciągania, no- wych współbrzmień, nowych reguł, nowej prawdy i cał- kowicie nowej sztuki. Jeden z budapeszteńskich przyjaciół Franciszka, Ja- nos Veg'h, który widział te kompozycje, powiedział o nich: — Starszy pan chciał zażartować sobie z krytyków. 569 Te nonsensowne dysonanse napisał po prostu dlatego, aby wszyscy łamali sobie głowy: cóż to za dziwactwo, tego nie zna cała nauka o muzyce! Dlatego Franciszek nie pokazuje nikomu swych no- wych kompozycji. Jest tylko jeden człowiek, któremu chciałby je pokazać. Tym jedynym człowiekiem jest Ryszard Wagner. Poczta z Bayreuth. W paczce książki — Wagner: Pisma i wiersze zebrane. Na pierwszej stronie dedy- kacja: Ań Franz Liszt Widmung in Hans Sachsischen Styl Von Cosima Buchtertisch entwandt Sei Dir diese Sammlung zugesand: Schritten und Dichtungen allerhand Flillten hier so manchen Band. Wenn Franz darunter was gutes fand, So stell' er sich się an die Wand; Frau Cosel bleib' ich schon selbst żur Hand Und halt' ich mit Schriit und Dichtung Stand.* Do paczki dołączone jest zaproszenie: jedziemy do Wenecji i bardzo chcielibyśmy spotkać tam naszego świętego Franciszka. 19 listopada 1882 o godzinie dziesiątej wieczorem Franciszek przybył do Wenecji. Na brzegu czeka na niego wynajęta przez Wagnerów gondola, która zawo- zi go do pałacu Vendramin. We wszystkich oknach * Franciszkowi Lisztowi dedykacja w stylu Hansa Sachia: Skradłem ze stołu Cosimy / ten zbiór i wysyłam go Tobie: / to kilka tomów wypełnionych różnymi pismami l wierszami. / Jeśli Franciszek znajdzie w nich coś dobrego, / To niech je zło- ty na półkę; / Ja pozostanę w pobliżu pani Cosel / I stawię czoła pismem i wierszem. 570 drugiego piętra, gdzie mieszkają Wagnerowie, płoną światła. Wagner kazał je pozapalać na znak radości z przybycia drogiego przyjaciela. Franciszek czuje się zmęczony po podróży i nieco przytłacza go przepych Palazzo Vendramin, posiadłości księcia Delia Grazia. Wyszukane wnętrza świadczą o wybitnym guście nie- gdysiejszych jego właścicieli — książąt Berry: meble wyścielane aksamitem w kolorze czerwonego wina, ściany pokryte srebrnoszarym kurdybanem, kryształo- we zwierciadła w przepysznych, bogato zdobionych ra- mach, portrety malowane przez Tycjana czy Tintoret- ta, na podłogach drogie wschodnie dywany i cudow- nej roboty narzuty z weneckiej koronki na kanapach. Abbe Liszt najchętniej przesiaduje na kamiennej ław- ce na placu Świętego Marka. Wokół niego podskakują, podfruwają i kłócą się gołębie. Franciszek myśli o Ry- szardzie i o ich ostatnim spotkaniu w Bayreuth na ślu- bie wnuczki Liszta, Blandyny von Bulow, której mężem został hrabia Biagio Grayina, potomek jednej z naj- starszych rodzin Europy. Niezwykle uroczysty ślub od- był się 25 sierpnia 1882, dokładnie w dwunastą roczni- cę ślubu Cosimy i Ryszarda. A więc to już dwanaście lat minęło od tamtych dramatycznych wydarzeń — my- śli Franciszek. Ich syn, Zygfryd, miał już wtedy prze- szło rok... Z okazji podwójnego święta w rodzinie Wag- nerów w Festspielhausie odbyło się uroczyste przed- stawienie Parsifala. Wskutek niedyspozycji dyrygenta ostatni akt swego dzieła poprowadził Wagner. Zrobił to znakomicie, choć Franciszek, który dobrze zna przy- jaciela, uważał, że brakowało mu dawnego ognia, daw- nej werwy. Ryszard towarzyszy niekiedy Franciszkowi w space- rach na plac Świętego Marka. Franciszek pyta: — Jak twoje nowe projekty? Ryszard z trudem zmienia pozycję: — Projekty? Uważasz, że warto jeszcze coś plano- wać? 571 Stary abbe z uwagą spogląda na przyjaciela. Jego oczy błyszczą jakimś wewnętrznym blaskiem: — Jak to, czy warto? I to ty o to pytasz?! Gdybym to jeszcze ja się nad tym zastanawiał... — Franciszek próbuje zwrócić uwagę przyjaciela na siebie. Może Ry- szard zapyta: „No właśnie, a co ty robisz? Czy jeszcze komponujesz?" — Ale Ryszard długo patrzy przed sie- bie niewidzącym wzrokiem, po czym mówi z waha- niem: — Cosima nic o tym nie wie i bardzo cię proszę, Franciszku, nie zdradź mnie przed nią. Przed przy- jazdem do Wenecji zasłabłem w teatrze. Levy, mój dyrygent, i jeden ze śpiewaków wciągnęli mnie do gar- deroby. Przez kilka minut byłem jakby poza życiem. Przez kilka minut, zanim wróciła mi przytomność. Bo- ję się... Znowu razem siadają do fortepianu. Franciszek gra najpierw dawne dzieła, które zawsze stwarzały między nimi bliski kontakt: transkrypcję fortepianową pieśni prządek z Latającego Holendra i marsza weselnego z Lohengrina, a potem niepostrzeżenie wypływa na nie- znane wody. Gra fragmenty z Via Crucis, ż Węgier- skich portretów, wreszcie Czardasza Macabre... Wagner bez słowa wstaje i wychodzi z pokoju. Przez kilka dni prawie się nie spotykają. Abbe Liszt nie narzuca się, nie chce spotkania za wszelką cenę. Chodzi po pałacu, bawi się z dziećmi (Cosima zawsze podróżuje z całą rodziną), obchodzi kolejno wszystkie weneckie kościoły, wstępuje do starego, rozpadającego się już teatru, gdzie przeszło czterdzieści lat temu kon- certował z Karoliną Unger. Ale najczęściej przesiaduje samotnie w swym trzypokojowym apartamencie. I naj- częściej przy fortepianie. Tu otrzymuje pocztę od Bli- Iowa i opracowane przez Hansa do druku trzydzieści dwie sonaty Beethovena. Znakomita robota — stwier- dza Franciszek. Hans pomyślał o wszystkim: o pedali- 572 zacji i o łukach, o aplikaturze i o dynamice, o ozdob- nikach i o artykulacji. Trzeba postarać się, żeby jak najszybciej zostały wydane. Tymczasem w kilka dni później przychodzi nowy list od Hansa. Bulow prosi o zwrot pracy, nie odda jej wydawnictwu... Uważa swoje opracowanie za niedostateczne, zbyt powierz- chowne i wykonane na chybcika. Może kiedyś, gdy bę- dzie miał spokojniejszą głowę, zabierze się do niej po- nownie. Ponadto Hans powiadamia go, że wkrótce żeni się z pewną młodą śpiewaczką, która na podobieńst- wo Senty zechciała ulitować się nad samotnym tuła- czem. I nowa zmiana tematu: Hans pisze, że sztuka, którą uważa za swoją tylko kilku zepsutych smakoszy, nic nie jest warta, nawet jeśli ci smakosze zbierają się w Bayreuth! Prawdziwa sztuka należy do całej ludz- kości! A potem jeszcze wstydliwe post scriptum: czy cieszysz się z mojego małżeństwa? Jakże miałby się Franciszek nie cieszyć. Cieszy się, naturalnie, podobnie cieszy się na wydanie sonat Beet- hovena. W kilku stanowczych słowach Liszt przywołu- je do porządku swego nieznośnego przyjaciela. Wzy- wa go do opamiętania, twierdząc, że nie wolno za wszelką cenę dążyć do osiągnięcia pełni doskonałości. Należy zawsze zostawić coś dla potomnych. Nic na tym świecie nie jest skończone i ostateczne. Kto sądzi, że uda mu się stworzyć coś ostatecznego, jest skończonym egocentrykiem, zadufanym w swoje możliwości mania- kiem, błądzącym po manowcach prawdziwej sztuki. Znowu zasiada do fortepianu. Próbuje Ariette z osta- tniej pięknej Sonaty c-moll. Niebiański tryl końcowych taktów brzmi coraz ciszej, coraz słabiej, tak jak bled- nie światło gwiazd, gdy nadchodzi poranek. Drzwi za jego plecami otwierają się cichutko i nie- postrzeżenie. Ktoś staje przy nim: to Ryszard. — Graj jeszcze, Franciszku, chciałbym posłuchać Beethovena i Bacha... Fortepian odzywa się znowu. Ryszard kładzie się na 573 kanapie, ręce składa pod głową i patrzy na złote orna- menty sufitu. Płynie muzyka. Przez otwarte okno dola- tuje śpiew gondolierów. Nie zakłóca jednak muzyki gra- nej przez Franciszka. W jakiś niepojęty sposób piosenki gondolierów harmonizują z muzyką Beethovena. Kie- dyś dźwiękom sonaty towarzyszyła muzyka codzienno- ści — czasem niosła natchnienie, czasem drażniła, ale zawsze była z nią nierozerwalnie związana. Liszt czuje na ramieniu dłoń Ryszarda: — Dobrze by było, gdybyś pozostał z nami na dłuż- szy czas — i dodaje cicho — gdybyś pozostał z nami na zawsze. Wieko fortepianu zamyka się. Koniec muzycznej ma- gii. Puka Cosima: — Może byś się położył, kochanie? Wyglądasz na zmęczonego, jesteś dziś szczególnie blady. Ojciec przyj- dzie do ciebie i będziecie mogli porozmawiać. Ale te- raz powinieneś się już położyć. Franciszek rzeczywiście idzie do pokoju Ryszarda. Siada przy jego łóżku. Ale rozmowa nie klei się. Dwaj starcy siedzą obok siebie, pogrążeni każdy we własnych myślach. Ryszard czuje dla Franciszka coś w rodzaju litości: biedny stary abbe, bezzębny stary lew... Kto od- waży się powiedzieć ci, że to, co teraz komponujesz, jest tylko żałosną, starczą pisaniną. Franciszek zaś my- śli z dumą: moje biurko zasypane jest listami z całego świata — z Kassel i Berlina, z Monachium, z Drezna, z Hanoweru i z Nowego Jorku, z Londynu i z Buda- pesztu... Młodzi dyrygenci i nauczyciele muzyki, kom- pozytorzy i pianiści, profesorowie i dyletanci przysy- łają mi swoje dzieła do oceny. Wszystkie te dzieła wzo- rowane są na Wagnerze. Istny potop wagnerowski. Na całym świecie powstają tysiączne kopie Wołana, Zyg- fryda i Hagena, coraz bledsze, coraz mniej ciekawe, coraz bardziej szare i rozmyte. Potrzeba czegoś no- wego, żeby w tym wagnerowskim potopie nie utopiła się muzyka przyszłości. Dwaj starcy milczą. Wagner zapada w drzemkę. Ab- be bezszelestnie wysuwa się z pokoju, idzie do swo- jej sypialni, zapala lampę i sięga po Boską komedię. Po chwili jednak odkłada ją i wyciąga czysty papier nu- towy. Bardzo słabo widzi. Musi nisko pochylić się nad kartką, ale pisze pilnie. Zapełniają się rzędy pięcioli- nii — La gondola lugubre. Żałobna gondola, a może ra- czej: Gondola śmierci. Rankiem tego dnia z okien swe- go pokoju Franciszek widział wenecki pogrzeb. Tym razem gondola wiozła nie hałaśliwych turystów i nie zakochaną parkę, lecz trumnę. La gondola lugubre. I oto w wyobraźni Franciszka rodzi się niezwykły ob- raz: żałobna gondola płynąca cicho po Canale Grandę wiezie nie ciało zmarłego człowieka, lecz cały dobiega- jący kresu jego wiek, u którego początku stał przecież i on sam, drobniutki chłopczyk, Zizi (mój Boże, jakże dawno nie myślał o sobie tym zdrobnieniem), stali je- go rodzice, Anna i Adam, przerażeni, wystraszeni, sa- motni w wirze obcego im świata, w samym środku miasta, na które padał gigantyczny cień Mozarta, Hayd- na i Beethovena. A teraz wiek ma się ku końcowi, wkrótce odejdzie — żałobna gondola powiezie go w za- pomnienie. Jak dobrze byłoby wiedzieć, kogo i co przywiezie gondola nowego wieku... 13 stycznia 1883 Franciszek Liszt żegna się z Ry- szardem, Cosima i dziećmi. Rusza w stronę Budapesz- tu. Wagner odprowadza go do bramy, obejmuje ser- decznie i całuje w oba policzki — żegna swego naj- wierniejszego wielbiciela, brata i przyjaciela. Nie zobaczyli się już nigdy więcej. W miesiąc później Ryszard Wagner zmarł. Abbe Liszt o jego śmierci dowiedział się z gazet. Co- sima nie napisała ani słowa. Nie napisała nie tylko do ojca — nie zawiadomiła nikogo. Leżała bez przytom- ności w zaciemnionym pokoju. T Z Budapesztu droga Franciszka prowadzi do Weima- ru, gdzie zebrali się niemal wszyscy jego uczniowie. Naturalnie między przyszłych mistrzów wślizgnęło się kilku dyletantów. Blilow, który pojawił się w Weima- rze jak archanioł z ognistym mieczem w dłoni strze- gący bram Raju, przeegzaminował uczniów i słabych bezlitośnie odesłał do domu. W godzinę po wyjeździe Bulowa wszyscy odprawieni przez niego pretendenci powrócili. Franciszek jednak zmuszony jest znacznie ograni- czyć liczbę uczniów. Praca z nimi męczy go, choć zno- wu ma sekretarza (jest nim sympatyczny Niemiec, August Gollerich), wiele też pomaga mu ulubiona je- go uczennica, Lina Schmalhausen. Często odwiedza go mieszkająca w Weimarze baronowa Meyendorff, a tak- że inni przyjaciele i wielbiciele. Tak mija jesień i zima. Wiosną 1884 Franciszek zno- wu jedzie do Budapesztu, do swej ukochanej Akademii Muzycznej. Znowu dudnią miarowo koła pociągu, za oknem zmieniają się krajobrazy. Stary abbe zapada w drzemkę. Wchodzi konduktor, sprawdza drzwi i okno, aby przeciąg nie zaszkodził pasażerowi. W chwilę póź- niej oficer straży granicznej salutuje stukając obcasa- mi. Wyrwany z drzemki Franciszek podaje paszport. — Doktor Franz von Liszt. Dziękuję wielmożnemu pa'nu, przepraszam, że niepokoiłem wielmożnego pana. Świta. Liszt otwiera książkę i próbuje czytać. Ale po chwili znów opada na wyścielane aksamitem siedzenie. Znowu zasypia. Nad głową kołysze się wygasła lampka do czytania: dymi tylko — nie dając ni ognia, ni świa- tła. IX MARSZ ŻAŁOBNY Jest rok 1885. Któregoś dnia do Weimaru przyjeżdżają dwaj rosyjscy pianiści — znakomity wirtuoz i kompo- zytor Antoni Rubinstein oraz dawny uczeń Liszta, Aleksander Siloti. Na dworze wielkiego księcia odby- wa się uroczysty koncert. Franciszek chwilami zapada w drzemkę, ale w końcu nie może oprzeć się pokusie, siada do instrumentu i gra tę samą Sonatę księżycową Beethovena, którą przed chwilą z wielkim powodzeniem wykonał Rubinstein. Zapada chwila milczenia, po czym słychać głos Rubinsteina: — My wszyscy jesteśmy tylko podoficerami, marsza- łek jest jeden — Liszt. . Z Weimaru Liszt jedzie do tyle już razy podbijane- go Lipska, gdzie Siloti ma wykonać jego Taniec śmier- ci. Młody pianista rosyjski odnosi niebywały skuces, który staję się głośny na całym świecie. Po tym wyda- rzeniu bardzo wielu muzyków włącza do swego reper- tuaru dzieła Liszta. Biiiow, przekorny Bulow, przekli- na swego starego mistrza, oficjalnie i głośno, gniewa się na niego, jest obrażony, wyśmiewa go i wygłasza pod jego adresem złośliwe uwagi, a jednak na Zjeź- dzie Muzyków w Meiningen wykonuje jego Ideały i znowu odnosi ogromny sukces. Gratulują Lisztowi nie tylko muzycy z orkiestry, lecz również młody asystent Hansa. Przedstawia się tak skromnie i wstydliwie, że Franciszek, nie dosłyszawszy, dwukrotnie prosi o po- wtórzenie nazwiska: — Jestem Ryszard Strauss. Ryszard Strauss... — mó- wi speszony młodzieniec. Śmiertelnie zmęczony stary mistrz wędruje z miasta do miasta i z kraju do kraju, gnany jakimś wewnętrz- nym przeświadczeniem, że jeśli raz przystanie i osią- dzie gdzieś na dłużej, oznaczać to będzie jego koniec. Znowu jest iw Budapeszcie. Próbuje dyskutować z ar- chitektem Opery, która ma być wzniesiona przy uli- cy Sugar. Stary abbe uparcie trwa przy swoim stano- wisku: budynek powinien być ozdobiony nie tylko pomnikami Liszta i Erkela, lecz także pomnikami Mi- hałya Mosonyiego i braci Doppler. Potem następują koncerty uczniów. Stary abbe wie doskonale, że prawdziwą szkołą dla artysty jest nie sa- la ćwiczeń, lecz estrada. Dlatego mimo wielkiego zmę- czenia życiem i muzyiką, stara się być obecny na popi- sach swych uczniów. Coraz trudniej mu jest podnieść się z fotela i stanąć na opuchniętych nogach, toteż „gwardia przyboczna" — Thoman, Gollerich, Stradal, Stavenhagen i Lina Schmalhausen — nierzadko zmu- szona jest spieszyć mu na pomoc. Ale nawet nasilające się dolegliwości wieku nie są w stanie odwieść Liszta od ciągłego podróżowania. Wę- drowny ptak nie ma odwagi złożyć skrzydeł — być mo- że już nigdy nie będzie mógł ich rozpiąć? Dlatego je- dzie dalej i dalej: Weimar, Karlsruhe, Baden-Baden, Srfcrasburg, Antwerpia, Akwizgran i znowu Weimar. Sta- je nawet na podium dyrygenckim — prawda, że jest to gest symboliczny, ale to on podczas uroczystego Zjazdu Muzyków otwiera koncert, na którym wystę- pują jego uczniowie. Gazety piszą o nich zazwyczaj, że są żywym wcieleniem młodego Franciszka Liszta. Mistrz siedzi w pierwszym rzędzie widowni. Nie czuje zazdrości. Bardzo lubi tych młodych, zdolnych muzy- ków... A jednak wie, że gazety piszą nieprawdę. Mło- dy Franciszek Liszt był kimś zupełnie innym. Był Ko- 578 lumbem poszukującym nowego świata i znalazł go. A ci młodzi żeglują po już przetartych szlakach — dla- tego żeglują szybko, triumfalnie i pewnie. Nie ma w nim śladu zazdrości i właśnie on klaszcze najgłośniej. W Weimarze powstaje Towarzystwo im. Franciszka Liszta. Zaproszenie na posiedzenie inauguracyjne pod- pisali wielki książę oraz profesor Martin Krause. Fran- ciszek ma być honorowym gościem. Siedzi więc i słucha mów wygłaszanych na jego cześć. Jest wzruszony i przejęty, a jednak jest mu dzi- wnie smutno — wszak mówią o nim tak, jakby go już pomiędzy nimi nie było. Przestał być żywym człowie- kiem. Stał się legendą, historią muzyki. Znał Beet- hovena, Schuberta, Cherubiniego, Berlioza, Chopina, Meyerbeera, Mendelssohna, Schumanna i Wagnera. To prawda — jakże długą ma za sobą drogę. Prawie sie- demdziesiąt cztery lata. W rzeczywistości — to cały wiek. Wzruszony słucha więc uroczystych mów na swo- ją cześć, ale jego oczy pełne są łez — łez smutku i go- ryczy. Na szczęście zmowu może wsiąść do wyścielanej aksamitem saloniki. Mała lampka do czytania zgasła na zawsze. Dwina Commedia także leży bezużytecznie. Liszt coraz słabiej już widzi. Wszystko staje się coraz bardziej zamazane i niewyraźne, jakby zasnute mgłą. A pociąg wiezie go do Monachium... Biedny, drogi Cor- nelius: wystawiają Cyrulika z Bagdadu. Wielki sukces, oklaski, bisy. Jaka szkoda, że Piotr nie dożył tej 'chwi- li. A on sam — om tyle razy słyszał grzmot oklasków, poznał smak sukcesu. I cóż — wszystko to coraz bar- dziej odchodzi w przeszłość, staje się historią, wspom- nieniem, jest jak owa lampka do czytania, która nie świeci już dla nikogo. Dalej, dalej... Bez chwili odpoczynku. Jedzie do Rzy- mu. Już ledwie potrafi wejść po schodach na Via Ba- buino. Gollerich, Stradal, Stavenhagen i Thoman pod- pierają go na przemian — czasem wręcz niosą. Karoli- na, powiadomiona telegraficznie, czeka na niego jak 37* 579 zawsze. Droga, wiecznie płonąca dusza: przedpokój i pokój zastawione gipsowymi popiersiami Liszta toną w kwiatach. Franciszek ledwie widzi, ale oszałamiają- cy zapach kwiatów przywodzi dawr.e bolesno-słodkie wspomnienie: Woronińce... wielkie psy, Magne i Karo- lina... Marzenia o Symfonii dantejskiej. Jakże mocno pachną te kwiaty; Franciszek czuje się, jakby był na cmentarzu, otoczony wonią żałobnych wieńców. — Otwórz okno, kochanie, brak mi powietrza... Głos Karoliny, która zawsze bała się przeciągów, na- pływa jakby z bardzo daleka: — Nie mogę, drogi przyjacielu. Wieje wschodni wiatr. Naniósłby do mieszkania śmiertelnych wyzie- wów... Siedzą więc wśród odurzającego zapachu kwiatów, wśród posążków gipsowych i unoszących się w powie- trzu pyłków kurzu. Nawet nie muszą rozmawiać. Mil- czą razem i to wystarczy Karolinie. Ale po kilku mi- nutach stary abbe żegna się i ucieka. Nawet nie trze- ba mu pomagać, gdy schodzi na dół. Potyka się i ma- cając nogą każdy stopień, schodzi pospiesznie, jakby go ścigano. Wieczorem idzie na koncert. Występują je- go uczniowie. Franciszek zasiada na honorowym miej- scu w pierwszym rzędzie i słucha. Stavenhagen gra Chopina. Gra dobrze. A nawet bardzo dobrze. Ale cze- goś tej grze brakuje. Trudno wszakże winić za to pia- nistę. Nigdy nie słyszał Chopina. Nie był w Nohant. Nie widział Sand. Nie poruszyła jego serca tamta wspa- niała muzyka, drżąca niegdyś pośród gałęzi drzew pa- łacowego parku. Nagle w sali koncertowej zapada śmiertelna cisza. Nie słychać nawet jednego oddechu — oto starszy pan pod wpływem jakiegoś niezwykłego impulsu z wolna unosi się z fotela i kieruje się w stronę podium, siada przy instrumencie i gra utwór Chopina. Jego ręce są już bardzo stare i bolą, ale ta muzyka jak gdyby nie potrzebuje instrumentu — brzmi młodzieńczo i zwy- cięsko, choć dziesięć niezdarnych już, starczych pal- ców ledwie dotyka klawiszy. Ale to rzeczywiście Cho- pin. Nokturn. Muzyka z pogranicza snu i jawy, lekka i zwiewna, jak stopy anioła gotującego się do lotu, je- szcze ziemska, ale już wybiegająca w nieskończoność. Listy napływają rzeką i odnajdują go wszędzie na świecie. Pisze Zofia Menter. Publiczność Petersburga pragnie posłuchać mistrza. Organizatorzy koncertu wy- syłają kontrakt in blanco: niech mistrz sam wstawi datę i określi honorarium. Pisze również sekretarz Adeliny Patii z propozycją 'tournee po Ameryce. Obie- cuje bajońskie sumy, ale Franciszefc macha tylko rę- ką. Nie dla niego już Ameryka. Niech młodzi próbują tam szczęścia... Lipskie Towarzystwo im. Franciszka Liszta przygotowuje się do uroczystego uczczenia jego jubileuszu siedemdziesięciopięciolecia. Gorąco prosi mi- strza o udział w tych obchodach. Franciszek popada w zadumę — mój Boże, dopiero zaczął się rok 1886. Do października tyle jeszcze miesięcy... Czy doczekam? Coraz mniej lubi gości. Najchętniej przebywa w to- warzystwie bliskich przyjaciół i dawnych uczniów. Je- go oczy są jeszcze wystarczająco dobre, by widział ozna- czenia kart. Dlatego najulubieńszą jego rozrywką na starość stała się gra w wista. Wprawdzie ręce mu już trochę drżą, a karty musi trzymać blisko oczu, ale gra nieodmiennie sprawia mu wielką przyjemność. Stowarzyszenie Pisarzy i Artystów „Hungaria" przy- syła zaproszenie na odczyt Kornela Abranyiego Życie i sztuka Franciszka Liszta, który odbędzie się 9 marca 1886. Liszt siedzi w pierwszym rzędzie. Zaczął siedemdzie- siąty piąty rok życia. Teraz już wie, że błędem nie do naprawienia było to, że nie nauczył się węgierskiego. Teraz życie przeszło i za późno już na naukę. W pa- mięci kołacze mu się zaledwie kilka słów. A przecież właśnie teraz, w ostatnich latach bardzo zbliżył się do kraju swego urodzenia. Franciszkowi przypomina się pewien letni dzień spędzony pod Budapesztem w gości- nie u rodziców jednej z uczennic. Odbył się naturalnie uroczysty obiad, poiłem było muzykowanie, a jeszcze potem mógł sobie uciąć spokojną drzemkę w sadzie. Fotel został wyłożony poduszkami, a nad głową roz- wieszono mu coś w rodzaju baldachimu. Cudowne po- południe i cudowna muzyka — wiatr poruszał gałęzia- mi drzew, nad baldachimem brzęczały osy, gdzieś za- skrzypiał studzienny żuraw, a potem wiatr nieco się ożywił, jakby wzmogła się muzyka smyczków przygo- towująca wejście melodii. I oto pojawiła się melodia — w sąsiedztwie jakaś chłopka pieląca ogród zaczęła nu- cić ludową piosenkę o chlebie. Stary abbe słuchał tej piosenki pogrążony w półśnie i myślał: „Jakże inna jest ta muzyka od muzyki Cy- ganów. Zatrzymuje się. Ma duże, regularne pauzy. Jest czysta jak piękna twarz węgierskiego wieśniaka". Szko- da, że nie starał się jej lepiej poznać. A teraz już za późno. Za późno, aby zarzucić torbę podróżną na ra- mię i ruszyć przez Węgry, gdzie oczy poniosą, aby słu- chać muzyki... Za późno. Za późno także, by zrozumieć wykład Abranyego. Franciszek siedzi w pierwszym rzędzie i spoglądając na francuski przekład próbuje śledzić treść odczytu: wyruszył razem z olbrzymami romantyki francuskiej — z Hugo i Berliozem, Mussetem i Chopinem, potem ogar- nął go płomień twórczości Paganiniego, której blask pomnożony stokrotnie jego własną pracą i natchnie- niem sprawił, że został największym pianistą w hi- storii muzyki. Dolina Renu kazała mu się zwrócić w stronę pieśni, w ciszy Weimaru zaś narodziły się poematy symfoniczne, nowy bogaty świat, którego czą- stki roznieśli po całym świecie jego uczniowie. Ale naj- piękniejsze melodie usłyszał w swej ojczyźnie. Z nich zrodziły się Rapsodie i wspaniałe msze — Msza Ostrzy- 582 homska i Węgierska msza koronacyjna. Tylko tu mo- gła się narodzić Legenda o Świętej Elżbiecie, tragedia tej ziemi natchnęła mistrza myślą o napisaniu Fune- railles... Za późno. Niewiele rozumie z mowy Abranyego. Spo- gląda przez chwilę w tekst francuski, ale jego oczy prędko się męczą. Odkłada więc kartkę, przymyka po- wieki, chwilami zapada w drzemkę. 11 marca 1886 obecny jest na recitalu Istvśna Tho- mana, a potem podejmuje przyjaciół w restauracji Dworca Zachodniego. Uczniowie nigdy nie widzieli go tak smutnym i mil- czącym. Zmartwieni odprowadzają go do pociągu. Fran- ciszek staje przy oknie i mówi na pożegnanie: — Bóg z wami! — Do widzenia, drogi mistrzu, zimą... Z okna odpowiada im cichy przytłumiony głos: — Do widzenia, drodzy przyjaciele, ale dopiero po tamtej stronie. Dla mnie to już tylko jeden krok, dla was jeszcze wiele mil... Z początkiem kwietnia abbe Liszt jest już w Londy- nie. Wszędzie spotyka się z przyjęciem, jakie dotych- czas spotykało tylko koronowane głowy. „Musical Times" pisze: „Gdzie łylko pojawia się Liszt, tam publiczność na- tychmiast powstaje z miejsc, aby w ten sposób powi- tać największego spośród żyjących muzyków, muzycz- nego księcia Europy". Odwiedza go delegacja uczniów jednego z londyń- skich college'ów i prosi, aby raczył być obecny na przygotowanym przez nich przedstawieniu Fausta. Jakże mógłby odmówić tej prośbie?! Wszak Faust to lektura jego młodości. Przypominają mu się z wolna rozmywające się w pamięci twarze osób, z którymi po- chylał się nad stronicami Goethowskiego poematu: 583 Berlioz... Maria! Naturalnie, musi pójść na przedsta- wienie Fausta. Z zapałem oklaskuje młodocianych ak- torów, a potem siada do fortepianu i gra. Co gra? Sam dokładnie nie wie. Improwizuje. Wspomina Symfonią faustowską, uparcie wplata się melodia Walca Mefisto. Goszczą go u siebie państwo Littieton. Wraz z nimi idzie na koncert, na którym wykonywana jest Legenda o Świętej Elżbiecie. Po angielsku. Doskonale. Dobrze, że siedzi obok niego Burrand-Strelezky. Ma przed kim wytłumaczyć się z tego, że jego oczy są pełne łez: — Moje oczy ciężko znoszą przegrzane sale. Nic na to nie poradzę... Potem otrzymuje zaproszenie z zamku windsorskiego. Przyjmuje go ta sama królowa Wiktoria, dla której grał przed tyloma laty. Jej Królewska Mość była wte- dy młodą, szczęśliwą małżonką. Dziś wita go starsza, czarno ubrana dama. A i on, Franciszek, nie jest już tamtym promiennym młodym mężczyzną. Tylko for- tepian jest ten sam co przed pół wiekiem, stoi nietknię- ty. Od tamtej pory nikt na nim nie grał. Stary mistrz zasiada przy nim znowu. Wspomina to obecna przy tym Bettina Walker: „Siadł przy fortepianie i grał jakieś dłuższe dzieło, może coś z własnych utworów. Poruszył mnie i za- chwycił słodkim, dźwięcznym brzmieniem gry i szla- chetnym patosem, który przenikał utwór. Popołudnio- we światło słoneczne igrało w jego srebrnych włosach, które opadały na ramiona. Dopiero teraz uświadomi- łam sobie, że jest starcem i niedługo już pozostanie między nami. I zdumiałam się, gdyż poczułam nagle, że sama chętnie oddałabym kilka lat życia, byleby tylko on żył dłużej". ledwie ma czas przyjść do siebie po podróży, a już wzywają go do Marłborough Pałace, do księcia Walii, potem zaś następują dalsze koncerty — w St. James Hali i w Cristal Pałace. Liszt jest już bardzo zmęczo- ny, ale nie może odmówić zaproszeniu Królewskiego Amatorskiego Towarzystwa Orkiestrowego. Jego preze- sem jest następca tronu. Trudy Liszta nie kończą się na tym. Do Londynu przyjeżdżają Stavenhagen i La- mond. Grają dzieła Liszta. Zabierają też starego abbe na uroczyste posiedzenie Royal Academy, a potem do Groswenor Gallery, gdzie jeden z dawnych jego ucz- niów, Walter Bache, gra dzieła swego mistrza. Ale na wieczorze Littietonów musi grać on sam. Je- go występ tak wspomina jeden z obecnych, J. A. Ful- ler Maitland: „...Jego gra jest niezapomniana i już żaden z arty- stów nie potrafi nigdy dorównać jej piękności. Niepo- jęty, spokojny blask, który prześwietla nawet jego bły- skawiczne pasaże, szlachetne poczucie proporcji, któ- rym odkrył przed nami głębszy sens muzyki, pozosta- ną na zawsze niezapomniane". Strelezky odprowadza mistrza do Calais. Tam już oczekuje na niego Stavenhagen. W Paryżu Liszt jak zwykle pozostaje gościem rodziny firardów. Tymczasem. nie przestają dobijać się o niego Munkacsyowie, przy- pominając o dawnej obietnicy, że kiedy przyjedzie do Paryża, zatrzyma się u nich i zgodzi się pozować do portretu. Staczają o niego boje z Erardami i w końcu wygrywają — abbe Liszt przeprowadza się do domu. malarza. W towarzystwie jego żony odwiedza „Troca- dero", gdzie 9 maja 1886 mistrz Colonne przed siedmio- tysięczną publicznością dyryguje Legendą o Święte} Elżbiecie. Liszt nigdy nie pozostaje bez opieki, a jednak ni& dość się o niego troszczą. Jest co prawda maj, ale w- Paryżu jest chłodno, wieje silny wiatr. Franciszek, któ- ry wybrał się do „Trocadero" bez palta, przeziębią się i przez kilka dni nie może opuścić łóżka. Kiedy tylko czuje się nieco lepiej, znów wsiada do pociągu i udaje się do Weimaru. Opuchnięte nogi dokuczają mu tak bardzo, że znów musi położyć się do łóżka. Niespodzie- wanie w kilka dni później przyjeżdża dawno nie wi- dziana Cosima. Franciszek bardzo cieszy się ze spotka- nia z córką. Nie zważając na lekarzy, osobiście wycho- dzi na dworzec, aby ją powitać. Po śmierci męża Co- sima stała się jeszcze bardziej chłodna i surowa. Jej słowa brzmią dziwnie twardo i nieustępliwie, kiedy mówi do ojca: — Z początkiem lipca Daniela wychodzi za mąż za historyka sztuki Heniry'ego Thode i wypadałoby, aby ojciec pojawił się na jej ślubie. Potem odbędzie się prapremiera Tristotia oraz przedstawienie Parsifala... Bez Ryszarda. Uważam, że ojciec powinien być wtedy w Festspielhausie. Franciszek próbuje wymówić się: — Jestem bardzo zmęczony, moja droga. I nie czuję się dobrze. W Paryżu przeziębiłem Się i ciągle nie mo- gę przyjść do siebie. Ale Cosima jest nieustępliwa. Franciszek nie ma si- ły z nią walczyć. Obiecuje, że przyjedzie do Bayreuth. Na razie w towarzystwie baronowej Meyendorff l czerwca udaje się do Halle, gdzie mają go przebadać dwaj sławni profesorowie, Volkmann i Grafe. Obaj stwierdzają u pacjenta puchlinę wodną. Także serce nie pracuje już tak sprawnie. Wymaga to radykalnej kuracji. Nie jutro, nie pojutrze, tylko natychmiast. Franciszek powinien także poddać się operacji oczu — obustronna katarakta doprowadzić może wkrótce do całkowitej utraty wzroku. Stary abbe prosi o niewielką zwłokę. Chciałby po- jechać jeszcze do Sonderhausen na zjazd Allgemeiner Deutscher Musikverein, którego jest przewodniczącym. Podczas uroczystości zostanie wykonanych wiele jego utworów — Symfonia górska, Ideały, Bitwa Hunów, Hamlet i Taniec śmierci, wreszcie na zakończenie ora- torium Chrystus. Profesorowie niechętnie godzą się na odłożenie ku- racji. W Sonderhausen rzeczywiście czekają na starego mistrza. Po tylu latach pracy i trudów ma prawo ra-, dować się sukcesem. Stary abbe — jakkolwiek stara się to ukryć — nie- ustannie kaszle. Opuchnięte nogi bolą go już tak bar- dzo, że często nie potrafi iść o własnych siłach. Coraz bardziej czuje, że potrzebny mu jest odpoczynek. Po ceremonii zaślubin swej wnuczki w Baryeuth udaje się do Munkacsych i gości w ich pałacu Colpach w Luk- semburgu. Jak dobrze byłoby pospacerować po pałacowym par- ku, ale Franciszek nie ma już na to sił. Każe tylko przysunąć fotel do okna i wdycha cudowny zapach lasu, mokrych od rosy liści i gnijącej ściółki. Jednocześnie rodzi się portret. Z płótna spogląda ze smutkiem zmęczony starzec. Stary książę, który nie pragnie już ani tronu, ani berła, a tylko — spokoju. Pani Munkacsy, zaniepokojona jego stanem zdrowia, chce wezwać lekarza, ale stary abbe broni się przed tym. Jeszcze tylko pojedzie do Bayreuth, wysłucha kil- ku przedstawień, a potem uda się do sanatorium. Niech wypompują z niego tę wodę, niech go operują, leczą i zamawiają — niech robią wszystko, co tylko uważają za stosowne. Ale na razie nie ma ochoty oglądać le- karzy. Nadchodzi dzień wyjazdu z Colpach. Franciszek wsiada do pociągu. Pragnie być sam, ale tym razem nie ma szczęścia. Razem z nim podróżuje w salonce jakaś młoda para. Jest im gorąco. Otwierają okno. Chłodne, nocne powietrze wpada do ciepłego przedzia- łu wyścielanego aksamitem. Liszt zmienia miejsce, ale przeciąg dosięga go wszę- dzie. Prosi nieśmiało, aby nieco przymknąć okno, ale młodzi zajęci są sobą i nie zwracają - uwagi na po- kaszlującego starego księdza. Kiedy przyjeżdża do Bayreuth, znowu ma gorączkę. Zatrzymuje się jak zwykle w domku nadleśniczego Frohiicha. Wierny sekretarz August Gollerich obejmu- je starca, prowadzi go do sypialni, rozbiera, układa do łóżka i staje na straży przy drzwiach. Nikt nie mo- że przeszkadzać choremu. Wieczorem samopoczucie Liszta nieco się poprawia. Nie ma również gorączki. Wstaje, siada w fotelu i z uśmiechem prosi Gollericha: — Przynieś mi ubranie, ubiorę się. Ledwie kończy toaletę, a już zjawiają się dzieci Wagnera — Ewa i Zygfryd. W „Wahnfried" odbywa się przyjęcie. Cosima czeka na ojca. Jakoś udaje mu się tam dowlec. Nie wie, co się wo- kół niego dzieje. Słyszy tylko urywki zdań. Niekiedy poprzez mgłę narastającej gorączki przebijają koloro- we plamy wieczorowych toalet pań oraz czerń fraków panów. Gollerich odprowadza go do domu. Liszt męczy się przez całą noc. Kaszel, gorączka, strumienie potu. Na telegraficzne wezwanie Gollericha przyjeżdża uko- chana uczennica Lina Schmalhausen. 25 lipca Liszt obecny jest w Festspielhausie na pra- premierze Tnstana. Poprzez opary morfiny zaleconej mu dla uśmierzenia kaszlu przebijają niekiedy potężne akordy, które po chwili rozpływają się w rosnącej go- rączce. Na pół przytomnego odnoszą go do domu Frohiicha. Gollerich także dostaje gorączki i kładzie się do łóż- ka. W kilka dni później opiekujący się chorym mi- strzem doktor Landgraf wzywa Gollericha do umiera- jącego Liszta. W krótkich przebłyskach przytomności domaga się obecności ulubionego sekretarza. Gollerich wstaje i wstrząsany dreszczami gorączki dowleka się z trudem do domu Frohiicha. Są tam już Miska II i Istvan Thoman. Umierający strasznie cierpi. Jego potężny organizm w żaden sposób nie chce poddać się śmierci. Wreszcie nadchodzi i Cosima. Także jest zmęczona. Od śmierci Wagnera przejęła na siebie prowadzenie Festspielhausu, jest w rzeczywistości jego dyrektorem, głównym reżyserem, dramaturgiem, kasjerem — sło- wem wszystkim. Towarzyszą jej dwaj lekarze — dok- tor Landgraf z Bayreuth i doktor Fleischer z Erlangen. 31 lipca 1886 Cosima przeprowadza się do domu Frohiicha, aby czuwać przy umierającym ojcu. Umierający bredzi. Przez chwilę wydaje się, że wra- ca mu przytomność: — Moje ubranie... Dziś wieczór Trźstan... Muszę tam być. Chce wstawać, ale czuwający przy nim zmuszają go do położenia się. Chory jeszcze ciągle nie daje za wy- graną: — Zrozumcie: Trżstan.... Cosima czeka na mnie... Mu- szę tam być... Potem pokój cichnie i słychać tylko ciężki oddech umierającego abbe. Chciałby jeszcze coś powiedzieć, ale udaje mu się wymówić tylko pierwszy dźwięk. Po- tem gubi się w labiryncie dźwięków. Wreszcie wymawia, tak wyraźnie i zdecydowanie, jakby był zupełnie zdrowy: — Trźstan, Tristan... Zmarł 31 lipca 1886 roku kwadrans po jedenastej wieczorem. Twarz Cosimy pozostaje kamienna. Działać trzeba błyskawicznie. Nazajutrz południowym pociągiem przy- być ma niemiecki następca tronu. Wieść o śmierci trze- ba — o ile to możliwe — utrzymać w tajemnicy przed gościem. Zaplanowane przedstawienie musi się odbyć. Na dworcu w Bayreuth uroczyste powitanie następcy tronu i towarzyszących mu osób. Przy katafalku czu- wają Stradal, Gollerich, Staveinhagen, Friedheim, Siloti, Thoman i Miska II. Wieczorem przyjeżdżają Mihalovich. i Janos Vegh — delegacja węgierskiego ministerstwa do spraw wyznań i oświaty. Potem szambelan Loen, intendent domu wielkiego księcia Weimaru Karola Augusta, dyrygent Motti reprezentuje bayreutski Festspielhaus i Wolzo- gen — pisarzy niemieckich. Pojawiają się baronowa Meyendorff i Lina Schmalhausen, która pada na kola- na przed katafalkiem i żałośnie szlocha. 3 sierpnia 1886 w Bayreuth odbył się pogrzeb Fran- ciszka Liszta. Przed orszakiem żałobnym postępowało dwóch heroldów, za nimi w paradne stroje ubrani strażacy (dlaczego właśnie strażacy, tego nikt nie po- trafi wyjaśnić), następnie ministrant niosący krzyż, księża katoliccy i w ozdobnej kwiatami karecie — tru- mna. Całun trzymali Mihalovich, intendent Loen, dy- rygent Motti i Wolzogen. Po obu stronach karety ucz- niowie mistrza. Za trumną Zygfryd Wagner i nowy zięć Cosimy, Henry Thode, w powozie Cosima z cór- kami. Mowę pogrzebową wygłosił burmistrz Mucker, który złożył uroczystą obietnicę, że grób Liszta zawsze bę- dzie otoczony najwyższym pietyzmem. W imieniu ucz- niów przemawiał wzruszony Stavenhagen. Następnego dnia w kościele katolickim odbyła się msza żałobna za duszę zmarłego. Na organach grał An- toni Bruckner. „Pragnę być pochowany skromnie, bez pompy i jeśli to będzie możliwe — w nocy. Niechaj światłość wie- kuista świeci mojej duszy! W ostatnim westchnieniu będę błogosławił Karolinę" ł — napisał w swym testa- mencie Franciszek Liszt. Z życzeń dotyczących pogrze- bu spełniono tylko jedno — aby złożono jego ciało na miejskim cmentarzu, w mieście, w którym dobiegnie kresu jego ziemska wędrówka. Ta, którą błogosławił w ostatnich słowach testamen- tu, której — jak napisał w testamencie — zawdzięczał lepszą cząstkę swej duszy i wszystko, cokolwiek do- brego pomyślał i uczynił, którą gorąco pragnął nazwać czułym imieniem żony — Karolina z Iwanowskich Wittgenstein nie towarzyszyła Franciszkowi w jego ostatniej drodze. Być może zbyt późno została zawia- domiona, być może stan zdrowia nie pozwalał jej na podjęcie tak dalekiej drogi. Niewiele też go przeżyła. Zgasła w swym mieszkaniu przy Via Babuino do koń- ca pracując nad swym wielkim dziełem życia. Zgasła we śnie w nocy z 8 na 9 marca 1887 — stara polska dama, „Sybilla z Via Babuino", którą 'książę muzyków dziewiętnastowiecznej Europy, „marszałek pośród ofi- cerów", darzył aż do końca swoich dni „miłością bez- graniczną jak niebiosa". SPIS TREŚCI I Gryf na chorągwi . ..... . . . 5 n Le „petit" Litz .......... 70 Dziennik Adama Liszta . . . . ... 74' III Karolina ........... 10B IV Maria . . . . . . . . . . . . 151 Krótkie intermezzo, czyli dziennik Teresy Walter ........... 234 ^ Intermezzo .......... 244 V Wędrowny ptak . . . . - . . . .289 Intermezzo . . . . . . . . . . 304 i Trzy intermezza . . . . . . . . . 321 - Intermezzo . . . . . . . . . . 356 VI Punkt obserwacyjny . . ... . . . 372 Schober . . . . . . . . . . . • 372 Joachim Ratf ł młody pielgrzym . . . . 384 Laszló Teleki ......... 392 Heinrich Heine ......... 395 Blandyna ........... 397 „Funerailles" .......... 401 Łabędzi rycerz ......... 405 Ideały ............ 424 Pożegnanie .......... 440 Blandyna ł Cosima ........ 441 Agnes ........... 445 „Msza Ostrzyhomska" ....... 446 Testament .......... 459 VII Na Monte Mario ......... 485 VIII Trzy miasta: Budapeszt—Rzym—Weimar . . 525 IX Marsz żałobny .......... 577