Raymond E. Feist KRÓLEWSKI BUKANIER (Tłumaczył: Andrzej Sawicki) Ethanowi i Barbarze PODZIĘKOWANIA Książka ta nie powstałaby, gdyby nie bujna wyobraźnia pierwotnych Czwartkowych Nocnych Marków, później zaś Piątkowych Nocnych Marków. Steve A., April, Jon, Anita, Rich, Ethan, Dave, Tim, Lori, Jeff, Steve B., Conan, Bob i tuzin innych, którzy wspomagali nas podczas kilkuletniej pracy, wzbogacili ją tak, jak nigdy by się to nie udało samotnemu autorowi. Dzięki Wam za cudowny świat zabawy. Podziękowania należą się również Janny Wurts, za to, że pozwoliła mi uczyć się od siebie podczas blisko siedmioletniej współpracy. Donowi Maitzowi dziękuję za wizje, umiejętności, mistrzostwo, artyzm - i za popieranie pomysłów Janny. W ciągu tych lat pracowałem z różnymi redaktorami z wydawnictw Doubleday i Grafion, później zaś z HarperCollins. Szczególnie gorące podziękowania należą się Jannie Silverstein z wydawnictwa Bantam Doubleday Dell za podjęcie pracy w miejscu, w którym przerwali ją jej poprzednicy - a zrobiła to, nie tracąc tempa. Podobnie było z tymi, których wymieniłem wcześniej, pracującymi w obu wydawnictwach - niektórzy pracowali nad czymś innym, ale pamiętam o wszystkich. Zajmowali się marketingiem, reklamą i doradztwem, niektórzy tylko czytali te książki i komplementowali je w gronie współpracowników - za co wszystkim dziękuję. Wielu z Was robiło co w ich mocy - niektórzy nawet więcej - by ta książka odniosła sukces. Chciałbym też podziękować osobom, których nigdy wcześniej nie wymieniałem. Są to Tres Anderson i jego zespół, Bob i Phylis Weinbergowie, Rod Clark i jego ludzie - którym zawdzięczam znacznie więcej niż tylko sprzedaż książek - stworzyli bowiem atmosferę entuzjazmu i popierali nas od samego początku. Jak zwykle dziękuję Jonathanowi Matsonowi i wszystkim z Harold Matson Company za znakomite doradztwo w interesach. Najgłębsze zaś podziękowania należą się Kathlyn S. Starbuck, która bardzo mi pomogła wytrwać do końca. Nie mógłbym napisać tej książki bez Jej miłości, pomocy i mądrości. Prolog SPOTKANIE Ghuda przeciągnął się leniwie. Od drzwi gospody dobiegł go okrzyk kobiety: - Wynoście mi się stąd zaraz! Były najemnik siedział w fotelu, ustawionym na werandzie należącej do niego oberży, i przyglądał się swym leżącym na balustradzie stopom. Z tyłu dolatywały go zwyczajne odgłosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy zamożniejsi klienci zatrzymywali się w lepszych gospodach, położonych nad srebrzystymi plażami, oberża „Pod Zaśniedziałym Hełmem” miała starych zwolenników wśród woźniców, najemników, dostarczających żywność na miejskie targi wieśniaków i członków załogi miejscowego garnizonu. - Mam wezwać straż miejską? - piekliła się kobieta za szynkwasem. Ghuda był rosłym człowiekiem, którego żylaste mięśnie nie pokryły się warstwą tłuszczu dzięki fizycznej pracy przy prowadzeniu oberży - nie dopuścił też do tego, by zardzewiał oręż. Nie potrafiłby zresztą zliczyć okazji, kiedy musiał jednego czy dwu klientów wyrzucać za drzwi. Z całego dnia najbardziej lubił wieczory, tuż przed kolacją. Siedząc w swoim fotelu, podziwiał zachód słońca w zatoce Elarial, i leniwie obserwował, jak rozżarzone niebo zaciąga się łagodnym błękitem, białe zaś budowle powlekają się odcieniami czerwieni i złota. Była to jedna z niewielu przyjemności, na jakie pozwalał sobie w swoim - skądinąd niełatwym i pozbawionym rozrywek - życiu. Wewnątrz rozległ się głośny łoskot i Ghuda postanowił, że jeszcze poczeka. Jego kobieta niewątpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do interwencji. - Jazda mi stąd, ale już! Bijcie się na zewnątrz! Ghuda sięgnął po jeden z dwu kordelasów, które stale nosił zatknięte za pas, i zaczął go czyścić, robiąc przy tym nieco roztargnioną i znudzoną minę. W głębi gospody rozległ się brzęk tłuczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczała się jakaś dziewczyna, aż wreszcie najemnik usłyszał głuchy łoskot uderzeń. Spojrzał na odbicie słońca w polerowanym ostrzu. Był człowiekiem niemal sześćdziesięcioletnim. Jego twarz poorana była siatką zmarszczek, których dorobił się podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysów pogody, pospiesznego zapychania żołądka kiepskim żarciem i tanim winem - nad całością zaś statecznego dziś oblicza oberżysty górował złamany nos. Często powtarzał, że niewiele rzeczy w życiu wyszło mu tak dobrze jak włosy - z których został mu tylko łysy czubek głowy i wieniec długich do ramion, siwych kędziorów nad uszami i na karku. Choć nikt nigdy nie nazwałby go urodziwym, miał w sobie spokojną godność, pewność siebie i szczerość, które sprawiały, że ludzie go lubili i darzyli zaufaniem. Przenosząc wzrok na zatokę, przez chwilę sycił oczy widokiem srebrnych iskier słonecznego odblasku na błękitnych wodach i białych mew, które wrzeszcząc, nurkowały w poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedł już w niebyt i teraz dął chłodny, słony wietrzyk znad morza - Ghuda zaś przelotnie pomyślał, że niełatwo byłoby o lepsze życie dla kogoś o jego pozycji. Wtedy to właśnie zauważył, że ze słonecznego blasku wyłania się w perspektywie uliczki, ciągnąca uparcie ku oberży, jakaś niewysoka postać. Początkowo była to tylko plamka na tle zachodzącego słońca, wkrótce jednak przybrała wyraźniejszy kształt. W sylwetce przybysza było coś, co wywołało za uszami byłego najemnika niemiłe świerzbienie. Ghuda osłonił oczy dłonią i przyjrzał mu się uważniej. Do oberży zbliżał się niewysoki, krzywonogi człowieczek w zakurzonej i spłowiałej, luźnej błękitnej szacie, odsłaniającej jego jedno ramię. Był Isalańczykiem, członkiem jednego z ludów zamieszkujących południe Wielkiego Kesh. Przez ramię przewiesił sobie dwudzielne biesagi, idąc zaś, opierał się na długim, sękatym kosturze. Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy, najemnik stęknął ze zgrozą: - Bogowie... wszyscy, byle nie on! W głębi budynku rozległ się jękliwy wrzask wściekłości i Ghuda podniósł się z krzesła. Przybysz sięgnął do piersi i rozwiązał przedni worek biesagów. Wokół głowy nieznajomego kłębił się wieniec rzadkich kłaków, z sępiej zaś twarzy patrzyła na Ghudę para bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagłoskóry przybysz uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. Nieznajomy sięgnął do worka i nieco zgrzytliwym, aż nazbyt dobrze znajomym Ghudzie głosem zapytał: - Chcesz pomarańczę? - W przepastnego worka rzeczywiście wyjął dwa owoce. Ghuda zręcznie złapał ciśnięty mu owoc. - Nakor, skąd się tu wziąłeś, na Siedem Piekieł! Nakor Isalańczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym znaczeniu tego słowa nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zaś Ghudy wariat i narwaniec jakich mało, był niegdysiejszym towarzyszem niegdysiejszych przygód niegdysiejszego najemnika. Przed dziewięciu laty, kiedy spotkali się przypadkowo, towarzyszyli w późniejszej podróży do stolicy Kesh pewnemu włóczędze, który namówił Ghudę na tę wędrówkę nie bez pewnych trudności. Podczas tej podróży musieli stawić czoło morderstwom, polityce i spiskowi. Włóczęga okazał się księciem Borrikiem z Królestwa Wysp, Ghuda zaś zarobił na tym przedsięwzięciu dostatecznie dużo, by nabyć od owdowiałej właścicielki oberżę z widokami na najpiękniejsze zachody słońca, jakie zdarzyło mu się oglądać w życiu. Tak czy owak, nigdy nie zamierzał wdawać się już w awantury, jakich doświadczył podczas tamtej podróży. Teraz z zamierającym sercem doznawał przeczucia, że jego postanowienie rozwiewa się jak poranne mgły w podmuchach rześkiej bryzy. Krzywonogi tymczasem powiedział: - Przyszedłem po ciebie, Ghuda. Ghuda usiadł w fotelu i spojrzeniem pełnym nadziei powitał wylatujący przez drzwi oberży pusty kufel od piwa. Nakor jednak uchylił się zręcznie i dodał: - Miewasz tu chyba niezłe bijatyki? Wozacy? Ghuda potrząsnął głową. - Dziś nie ma gości. To tylko siedmiu chłopaków mojej baby. Rozrabiają jak zwykle w barze. - Wracając do polerowania sztyletu, Ghuda spytał: - Dokąd mnie zabierasz? - Do Krondoru. Ghuda na chwilę zamknął oczy. Jedyną osobą, którą obaj znali w Krondorze - a Ghuda znacznie bardziej ceniłby sobie tę znajomość, gdyby trwała krócej - był książę Borric. - Nakor, życie, które tu pędzę, nie jest może najdoskonalsze, ale mnie w zupełności zadowala. Nigdzie się nie ruszam. Mały człowieczek wgryzł się łapczywie w pomarańczę, żuł przez chwilę, wysysał soczysty kęs, po czym wypluł pestki. Potem otarł usta nadgarstkiem i spytał z przekąsem: - To ma być szczyt twoich życiowych ambicji? - mówiąc to, wskazał dłonią ku otwartym drzwiom oberży, skąd dobiegał teraz głośny płacz jakiegoś berbecia, przewyższający swą siłą inne wrzaski, i brzęk tłuczonych naczyń. - Może życie nie było dla mnie zbyt łaskawe - powiedział Ghuda - ale ostatnio rzadko ktoś próbuje mnie zabić; każdego dnia wiem, gdzie będę spał w nocy, dobrze jem i regularnie zażywam kąpieli. Dzieci zaś... - rozległ się kolejny wrzask podkreślany rytmicznym odgłosem klapsów. Ghuda spojrzał z ukosa na Nakora: - Może będę żałował tego pytania... ale po co nam jechać do Krondoru? - Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem - powiedział Nakor, siadając na poręczy werandy i zaczepiając jedną nogę o podtrzymujący ją słupek. - Jedną rzecz muszę ci przyznać, Nakor. Nie zanudzasz człowieka zbędnymi szczegółami. Co to za człowiek? - Nie mam pojęcia. Dowiemy się na miejscu. - Kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś wyjechać z Kesh i udać się na tę Wyspę Magów, do Stardock. Odziewałeś się w błękitną, pięknie tkaną szatę, dosiadałeś smolistego ogiera - a był to koń, za którego pustynny emir dałby roczny łup z grabieży karawan - i miałeś pełną sakwę złotych imperialnych dublonów. - Koń najadł się mokrej trawy, dostał wzdęcia i zdechł - wzruszył ramionami Nakor. Przesunął palcami po brudnej, wyświechtanej błękitnej tunice. - Wspaniała opończa nieustannie o coś zaczepiała, więc ją w końcu wyrzuciłem. Została mi tylko ta szata... ale trochę się zużyła. Miała nieco za szerokie rękawy, więc je oddarłem. Była za długa i końce wlokły się po ziemi, no to przyciąłem poły sztyletem. Ghuda łypnął okiem na niezbyt imponujący rezultat wysiłków Nakora. - Powinieneś pójść z tym do krawca. - A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na którym zachód barwił już pasma chmur czerwienią i szarością, dodał: - Wydałem w Stardock wszystkie pieniądze i zacząłem się tam nudzić. Postanowiłem udać się do Krondoru. Ghuda poczuł, że wydarzenia zaczynają wymykać mu się spod kontroli: - Nie mam przed sobą mapy, ale mógłbym przysiąc, że droga ze Stardock do Krondoru przez Elarial nie jest najkrótszym ze szlaków łączących te grody. Nakor wzruszył ramionami. - Musiałem cię odszukać. Wróciłem więc do Kesh. Powiedziałeś im, że osiedlisz się w Jandowae, pojechałem tam więc za tobą. Stamtąd skierowano mnie do Farafry, z Farafry do Draconi, potem udałem się za tobą do Caraly... i oto wreszcie jestem! - Wygląda na to, iż rzeczywiście uparłeś się, żeby mnie znaleźć. Nakor pochylił się do przodu i odezwał głosem, który Ghuda już u niego słyszał. Zrozumiał, że człowieczek chce mu powiedzieć coś ważnego. - Ghuda... zbliżają się wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skąd wiem, nie mam pojęcia. Niekiedy po prostu zdarza mi się widzieć pewne rzeczy. Musisz udać się ze mną. Trzeba nam odwiedzić miejsca, w których było niewielu ludzi z Kesh. Bierz miecz, pakuj się i ruszaj ze mną. Jutro do Durbinu udaje się pewna karawana. Załatwiłem ci robotę strażnika; „karawaniarze” pamiętają jeszcze Ghudę Bule. W Durbinie zaokrętujemy się na statek do Krondoru. Trzeba nam się spieszyć. - Dlaczego miałbym cię posłuchać? - spytał Ghuda. Nakor uśmiechnął się, a w jego głosie pojawił się znów ów charakterystyczny, na poły drwiący, na poły poważny ton: - Bo się okropnie nudzisz... A może nie? Ghuda przez chwilę nasłuchiwał głosu najmłodszego ze swoich przybranych dziatek, drącego się okropnie i klnącego w żywy kamień pozostałą szóstkę. - No cóż... w istocie dzień jest podobny do dnia... - w tym momencie rozległ się krzyk jego kobiety, strofującej niesforne potomstwo - .. .i nie ma tu za wiele spokoju. - Dalejże. Pożegnaj się z tą kobietą i ruszajmy. Ghuda wstał, żywiąc mieszane uczucia - podobne do tych, których doznajemy, kiedy znienawidzony sąsiad utonie w naszej studni. Był jednocześnie zrezygnowany i przepełniało go podniecenie. Odwracając się ku frantowi, powiedział: - Lepiej będzie, jak sam pójdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Muszę coś wyjaśnić mojej kobiecie. - Ożeniłeś się? - Nakor wytrzeszczył oczy. - No nie... ja tylko tak głupio wyglądam. Małżeństwo to jedna z tych spraw, w których nie osiągnęliśmy pełni porozumienia. .. Nakor uśmiechnął się ze zrozumieniem. - No to daj jej trochę złota - jeżeli ci jakieś zostało - powiedz, że wkrótce wrócisz... i zmiataj. Za miesiąc w tym krześle - i w jej łóżku - znajdziesz innego mężczyznę. Ghuda przystanął na chwilę przy drzwiach, patrząc z osobliwym wyrazem twarzy na zachodzące słońce. Potem westchnął i mruknął: - Będzie mi tego brakowało. Isalańczyk, nie przestając się uśmiechać, zeskoczył z poręczy, podniósł biesagi i przełożył je sobie przez ramię. - Ghuda, nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do podziwiania... i wielkie czyny. - Nie dodawszy już ani słowa, odwrócił się i ruszył ku miastu. Ghuda wszedł do oberży, którą przez ostatnie siedem lat nazywał swoim domem, i przez głowę przemknęła mu przelotna myśl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekroczę ten próg? Rozdział 1 DECYZJA Stojący na oku marynarz pokazał coś dłonią. - Łódź na kursie! - Co takiego? - wrzasnął zdumiony Amos Trask, admirał floty książęcej w Królewskiej Marynarce Krondoru. Stojący obok admirała pilot portowy, który miał poprowadzić książęcy okręt flagowy ku pałacowej przystani, wrzasnął do swego pomocnika na dziobie: - Każ im spływać! Asystent pilota, ponury młodzian, odkrzyknął ku mostkowi: - Wywiesili królewską banderę! Amos Trask bezceremonialnie odepchnął pilota na bok. Był to mąż o beczkowatej piersi i byczym karku, który mimo swoich sześćdziesięciu lat ruszył ku dziobowi lekkim krokiem człowieka większą część życia spędzającego na morzu. Od ponad dwudziestu lat wprowadzał i wyprowadzał z tego portu flagowy statek Aruthy i mógłby to zrobić teraz z zawiązanymi oczami, przepisy wymagały jednak, by zostawiać to portowym pilotom. Amos nie cierpiał zdawania komendy nad statkiem komukolwiek - a już w szczególności nadętym i nie cierpianym przez resztę marynarskiej braci członkom Królewskiego Bractwa Pilotów. Admirał żywił silne przekonanie, że drugim z warunków koniecznych do zdobycia sobie miejsca w Bractwie był kłótliwy i nieprzystępny charakter. Pierwszym - choć nie wystarczającym - było wżenienie się w rodzinę niezwykle płodnego Zarządcy Portu. Dotarłszy na dziób, spojrzał na rozciągającą się przed nim połać portu. I zmrużył oczy, gdy zobaczył, że niewielka, najwyżej piętnastostopowa łódź z żaglem usiłuje wejść do portu przed jego statkiem. Na maszcie łodzi powiewała kiepsko przymocowana bandera, będąca pomniejszoną wersją królewskiej bandery krondorskiej. Na pokładzie niewielkiej łodzi miotali się dwaj chłopcy - jeden rozpaczliwie usiłował zapanować nad rumplem i żaglem, drugi tkwił przy burcie z liną, gotów rzucić cumę, gdy tylko w jej zasięgu znajdzie się jakiś pachołek. Obaj zaśmiewali się do łez, uradowani wyścigiem. - Nicholas! - ryknął Amos do chłopca przy burcie. - Ty bałwanie! Zaraz odetniemy ci wiatr! Zmiataj stąd! - Chłopiec przy sterze odwrócił się ku Amosowi i uśmiechnął zuchwale. - Powinienem był się domyślić! - sarknął Amos, zwracając się do pomocnika pilota. Do mocującego się zaś ze sterem ryknął: - Harry! Precz, ty kretynie! - Oglądając się wstecz, by sprawdzić, jak szybko załoga refuje żagle, zauważył: - Idziemy samym rozpędem prosto na molo. Nawet gdybyśmy chcieli, nie damy rady skręcić, bo nie ma tu miejsca. ..iż pewnością nie możemy się zatrzymać. Wszystkie statki przybywające do Krondoru zarzucały kotwicę pośrodku portu, gdzie czekały na barki, które rozwoziły towary i pasażerów na przystanie. Amos był jedynym człowiekiem o dostatecznym autorytecie, który robił takie wrażenie na władzach portu, że pozwalały mu opuszczać żagle wedle uznania i przybijać do brzegu. Stary żeglarz był niezmiernie dumny z tego, iż zawsze dobijał na odległość wystarczającą na rzucenie cum i nigdy nie potrzebował holowników na wiosłach. Podczas ostatnich dziesięciu lat przybijał tu z setkę razy, nigdy przedtem jednak para zwariowanych dzieciaków nie pętała mu się przed bukszprytem. Patrząc na małą łódź, gwałtownie teraz zwalniającą, Amos spytał pomocnika pilota: - Lawrence, zechciej mi powiedzieć, bo zżera mnie ciekawość... jakie to uczucie być człowiekiem na oku statku, który posłał na dno najmłodszego syna Księcia Krondoru? Pomocnik pilota zbladł i odwrócił się ku łodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie, zaczął wrzeszczeć na chłopców, by natychmiast zeszli z kursu. Amos tymczasem, potrząsając głową, zajął się obserwacją rozgrywającej się niżej sceny. Musnął dłonią swą niemal łysą głowę i przygładził resztki włosów, kiedyś bujnych i kędzierzawych, dziś siwych, rzadkich i związanych nad karkiem w żeglarski warkocz. Przez chwilę usiłował się powstrzymać i w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się przed dziobem, ale niedługo wytrzymał w obojętności. Odwróciwszy się, wychylił się za reling i w prawo, by zobaczyć, co dzieje się w dole. Nicholas napierał na wiosło, zaklinowawszy stopę o osadę masztu, a ściskanym kurczowo wiosłem usiłował odepchnąć łódź od kadłuba statku. Na twarzy chłopca malowało się przerażenie. Mimo wszystko krzyknął całkiem przytomnie: - Harry! Skręć na lewą burtę! Amos kiwnął głową. Rada była dobra, bo jeśli Harry dostatecznie skręciłby w lewo, mała łódka okrążyłaby idący teraz samym rozpędem statek, odbiłaby się od jego burty, może i poszłaby na dno, chłopcy jednak jakoś by się wykaraskali. Jeśli zaś zdryfują na sterburtę, łódź i jej pasażerowie zostaną zmiażdżeni pomiędzy palami pomostu i kadłubem statku. - Książę wymusił pierwszeństwo - rzekł Lawrence. - Ha! Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pozwolił się wepchnąć na pomost, to zgoda! - Amos potrząsnął głową. - Składając dłonie w trąbkę, ryknął do sternika łodzi: - Harry! Ostro w lewo! Jedyną odpowiedzią młodego giermka był radosny i dziki okrzyk wojenny - chłopak szarpał rumplem, usiłując utrzymać łódź na dziobie statku. - To jak balansowanie piłeczką na ostrzu miecza - westchnął Amos. Znając szybkość statku i jego położenie, wiedział, że najwyższy już czas imać się cum. - Książę utrzymuje łódź na dziobie naszego statku - stęknął Lawrence. - Robi, co może, ale jakoś się trzyma. - Gotuj cumy dziobowe! - ryknął Amos. - Gotuj cumy rufowe. - Żeglarze przygotowali liny, by rzucić je czekającym na nabrzeżu towarzyszom. - Admirale! - kwiknął Lawrence. - Lepiej nic nie mów! - Amos zamknął oczy. - Admirale! Stracili kontrolę! Znosi ich na prawo! - Powiedziałem, psia... żebyś się lepiej nie odzywał! - warknął Amos. Odwrócił się do pomocnika pilota, który słysząc odgłosy pękającego drewna i trzask łamanych klepek poszycia łódki, zrobił ze strachu rozbieżnego zeza. Odgłosom tonącej łódeczki towarzyszyły wrzaski marynarzy stojących na pomoście. - To nie moja wina! - zakwilił Lawrence. Srebrnosiwą brodę Amosa rozdzielił poziomo nieprzyjemny uśmieszek. - Owszem, i tak też poświadczę to w sądzie. Teraz każ rzucić cumy, albo wpakujesz nas na pomost! - Widząc, że jego uwaga nie wywołała żadnej reakcji u oszołomionego młodzieńca, ryknął na marynarzy: - Cumy dziobowe rzuć! W sekundę później cumy poleciały ku czekającym niżej dłoniom. Statek stracił rozpęd, gdy zaś liny się napięły, znieruchomiał zupełnie. - Zabezpieczyć cumy! - zawołał Trask. - Spuścić trap! Odwracając się ku pomostowi, spojrzał w dół, w kotłującą się pomiędzy pękatą burtą statku a palami pomostu wodę. Widząc wydobywające się spod wody pęcherze powietrza, zawołał do stojących na pomoście: - Rzućcie jakąś linę tym dwóm idiotom, albo pójdą na dno! Kiedy zszedł ze statku, dwu mokrych młodzików wspinało się już na deski pomostu. Amos podszedł do nich i zmierzył obu surowym spojrzeniem. Nicholas, najmłodszy syn Księcia Krondoru, stał lekko przechylony w prawo. Szewc podwyższył nieco obcas jego lewego buta, tak, by równoważył on deformację stopy młodzieńca, którą miał od narodzin. Pomijając tę niedoskonałość, Nicholas był dobrze zbudowanym szczupłym siedemnastolatkiem. Ostrymi, wyrazistymi rysami twarzy przypominał swego ojca, Aruthę, brak mu było jednak jego wytrwałości, choć mógł rywalizować z nim w szybkości ruchów i bystrości umysłu. Po matce odziedziczył jej łagodny charakter i uprzejme usposobienie. Oczy miał tej samej barwy, co ojciec, i w tej chwili malowało się w nich zakłopotanie. Jego towarzysz zachowywał się zgoła inaczej. Henry, zwany na dworze Harrym - w odróżnieniu od swego ojca, earla Ludlandu (również Henry'ego) - uśmiechał się tak, jakby obaj właśnie spłatali komuś najpyszniejszego figla. Był chłopcem w tym samym wieku co książę, wyższym o głowę, miał zdrową, rumianą cerę i ecie rudą czuprynę - niektóre z młodszych dworek uważały go za urodziwego. Uwielbiał zabawy i nieraz pozwalał się porwać zamiłowaniu do niezwykłych przeżyć i przygód - a zdarzało się, że niekiedy przekraczał w tym miarę. Niejednokrotnie też wciągał w te - wykraczające poza granice zdrowego rozsądku - przedsięwzięcia Nicholasa. Teraz przesunął dłonią po mokrej czuprynie i wybuchnął śmiechem. - Mogę wiedzieć, co cię tak bawi? - spytał Amos zwodniczo łagodnym tonem. - Admirale... przykro mi z powodu tej szalupy - odparł giermek - ale gdybyś mógł zobaczyć gębę pomocnika pilota... Amos zmarszczył brwi, ale nie zdołał ukryć uśmiechu. - Widziałem. Rzecz w istocie godna pamięci. - Objąwszy Nicholasa ramionami, uściskał młodzika. - Rad jestem, żeś wrócił, Amos. Szkoda, że nie zdążyłeś na Święto Letniego Przesilenia. Odpychając księcia z udanym - i przesadnym - niesmakiem, Amos powiedział: - Ha! Przemokłeś do nitki! Teraz, przed spotkaniem z twoim ojcem, trzeba mi się przebrać. Wszyscy trzej ruszyli wzdłuż przystani ku pałacowi. - Jakie przywozisz wieści? - spytał Nicholas. - Wszędzie panuje spokój. Trwa morska wymiana handlowa pomiędzy Dalekim Wybrzeżem, Imperium Kesh, Queg i oczywiście przybywają statki z Wolnych Miast. To był spokojny rok. - A już mieliśmy nadzieję na jakieś podniecające opowieści o przygodach - mruknął Harry lekko drwiącym tonem. Amos trzepnął go po głowie z udaną złością. - Dam ja ci przygody, ty wariacie. Coście sobie wyobrażali, tam na wodzie? Harry potarł dłonią tył głowy i odpowiedział z urazą w głosie: - Mieliśmy prawo pierwszeństwa! - Prawo pierwszeństwa? Dobre sobie! - żachnął się Amos, jakby niełatwo mu było uwierzyć, że ktoś może być aż takim durniem. - Na otwartych wodach lub w rozległym porcie, gdzie jest sporo miejsca na zwrot... no... mógłbyś się spierać... ale żadne prawo nie zatrzyma trójmasztowca, który siłą rozpędu płynie prosto na ciebie i nijak nie można go zatrzymać! - Potrząsnął głową. - Prawo pierwszeństwa... akurat! - i spojrzawszy na Nicholasa, zapytał: - A w ogóle coście robili o tej porze w porcie? Myślałem, że w tym czasie masz lekcje. - Prałat Graham naradza się z ojcem - wyjaśnił Nicholas. - Popłynęliśmy więc sobie na ryby. - I co, złapaliście coś? - Największą rybę, jaką kiedykolwiek widziałeś, Admirale - roześmiał się Harry. - No tak... teraz, kiedy ponownie znalazła się w wodzie, możesz tak mówić! - odpowiedział Amos. - Nie złapaliśmy niczego godnego wzmianki - wyjaśnił Nicholas. - Dobrze... idźcie i włóżcie coś suchego - poradził im Trask. - Ja też trochę się odświeżę i pójdę do waszego ojca. - Zjesz z nami kolację? - spytał młody książę. - Taką mam nadzieję. - To dobrze. Babka jest w Krondorze. - A... to przyjdę niechybnie - rozpromienił się Amos. Nicholas obdarzył Amosa na poły drwiącym uśmieszkiem, takim samym, jakim skwitowałby jego radość ojciec, i powiedział: - Wiesz... chyba nikt nie dał się nabrać na to, że przypadkowo nachodzi ją chętka na odwiedziny u naszej matki... zawsze wtedy, kiedy ty tu przypływasz. Amos tylko się uśmiechnął: - Cóż poradzę na to, że jestem tak nieodparcie czarujący. - Trzepnąwszy lekko chłopców po plecach, poradził im: - Teraz zmiatajcie! Muszę zdać raport diukowi Geoffrey'owi, potem trzeba mi zmienić odzież na coś... odpowiedniejszego do kolacji z... twoim ojcem. - Mrugnął znacząco do Nicholasa i odszedł, pogwizdując jakąś melodyjkę. Nicholas i Harry, którym mocno chlupało w butach, pobiegli żwawo do książęcych komnat. Harry zajmował niewielki pokoik obok apartamentów księcia, jako że był książęcym giermkiem. Blanki książęcego pałacu górowały nad portem, ponieważ w nie tak znowu odległej przeszłości pałac był silnie umocnionym punktem obronnym nad Morzem Goryczy. Od reszty portu doki królewskie oddzielała otwarta przestrzeń i niezbyt rozległa plaża, którą kiedyś zamykały mury pałacu. Nicholas i Harry przebiegli szybko przez piasek i zbliżyli się do pałacu od strony wody. Pałac wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza i jego budowle rysowały się teraz wyraźnie na tle nieba. Składał się on z kilkunastu budynków, przylegających do starej twierdzy, która pozostała sercem kompleksu. Podczas ostatnich stuleci dobudowano do niej kilka wież i iglic, które sięgały wyżej, ta jednak zachowała swój charakter - jak czujne, nieufne oko starego weterana przypominała swym wyglądem dni, kiedy świat nie był tak bezpieczny, jak obecnie. Nicholas i Harry pchnęli starą metalową furtę, która umożliwiała łatwy dostęp do portu pracownikom zamkowych kuchni. Towarzyszące im dotąd zapachy ryb, słonej wody i smoły ustąpiły miejsca bardziej apetycznym woniom i aromatom kuchni. Chłopcy szybko przebiegli obok pralni i piekarni, przemknęli przez niewielki ogród warzywny i, zbiegłszy po kamiennych stopniach, zanurkowali pomiędzy chatki służby. Wreszcie zbliżyli się do używanych przez służbę wejść na książęce pokoje - nie pragnęli w tej chwili natknąć się na któregoś ze znaczniejszych dworzan, lub - uchrońcie bogowie! - na samego Księcia Aruthę. Nicholas otworzył drzwi w tej samej chwili, w której z drugiej strony weszły w nie dwie hoże dziewki, niosące naręcza pałacowej bielizny do pralni. Młody książę grzecznie ustąpił na bok - choć pozycja na dworze dawała mu pierwszeństwo w przejściu niemal przed wszystkimi - ze względu na niesiony przez nie ciężar. Harry wyszczerzył zęby do obu dziewek - starszych od niego zaledwie o kilka lat - częstując je swoją wersją uwodzicielskiego uśmiechu. Jedna zachichotała, druga spojrzała nań tak, jak zwykle patrzy się na szczura w spiżarni. Obie dziewki pospieszyły dalej - świadome wrażenia, jakie zrobiły na niedoświadczonych młodzikach; Harry zaś uśmiechnął się jak basza w haremie i powiedział: - Ona mnie pragnie. Nicholas popchnął go w plecy, tak, że ten niemal wywrócił się w progu, i skwitował zarozumialstwo przyjaciela: - Mniej więcej tak samo, jak pragnie zapaść na ostrą biegunkę. Śnij dalej... Biegli już schodami w górę. - Nie, ona naprawdę ma na mnie chrapkę. Ukrywa to, aleja wiem swoje - wysapał Harry. - Oto Harry, pogromca niewieścich serc! - mruknął Nicholas. - Strzeż swoich dziewic, nieszczęsny Krondorze! Korytarz, którym szli, tylko w południe jasno oświetlały promienie słońca - teraz przejście było dość mroczne. Dotarłszy do końca, skręcili ku schodom, te zaś wywiodły ich z kwater służby do apartamentów rodziny królewskiej. Na szczycie schodów otworzyli drzwi i ostrożnie zerknęli na drugą stronę. Nie ujrzeli żadnej z ważnych dworskich osobistości. Szybko więc pobiegli ku drzwiom umieszczonym w połowie korytarza. Po drodze minęli zwierciadło. - Całe szczęście, że nie natknęliśmy się na ojca - mruknął Nicholas, zerknąwszy pospiesznie na swoje odbicie. Trafili do prywatnych komnat młodego księcia. Składały się na nie dwie rozległe alkowy z ogromnymi szafami i oddzielną wygódką, dzięki której nie musiał opuszczać swych pokoi, gdy chciał sobie ulżyć. Młodzieniec szybko zdjął z siebie wilgotne szaty i zaczął wycierać się sporym ręcznikiem. Odwróciwszy się spojrzał w ogromne lustro - niesłychany zbytek w komnatach prywatnych - wykonane z posrebrzanego szkła importowanego z Kesh. Ciało Nicholasa było ciałem chłopca, wkraczającego właśnie w wiek męski, młody książę nie bez pewnej dumy spojrzał więc na swą szeroką, porośniętą ciemnym włosem pierś i bary. Ale jego twarz - którą musiał już codziennie golić - była jeszcze twarzą młodzika. Brak w niej było męskiej twardości i stanowczości - tych zaś mógł jej przydać jedynie czas. Skończywszy wycieranie, spojrzał na prawą nogę - co czynił zresztą każdego dnia. Dobrze i prawidłowo uformowana kończyna przechodziła w niekształtną stopę, z której zamiast palców wyrastały poskręcane wałeczki mięśni i kości. Od pierwszych chwil jego życia zajmowali się nią liczni magowie i medycy, stopa jednak oparła się wszelkim kuracjom. Była równie wrażliwa na dotyk i ból jak prawa, Nicholas miał z nią jednak trudności - ścięgna nieprawidłowo przyrośnięte do zniekształconych kości nie pozwalały na wykonywanie zadań, jakie przeznaczyła im natura. Jak większość ludzi skazanych na wieczną ułomność, Nicholas kompensował ją sobie, nie zwracając na nią niemal uwagi. Chodził, nieznacznie tylko utykając, i mimo kalectwa był świetnym szermierzem - niemal dorównywał ojcu, zaliczanemu do pierwszych wśród fechmistrzów Zachodnich Dziedzin. Zamkowy Mistrz Szermierki uważał, że Nicholas był już znacznie lepszym zawodnikiem, niż starsi bracia w jego wieku. Dobrze też tańczył, czego wymagała jego pozycja społeczna - był w końcu synem władcy Zachodnich Dziedzin - nie umiał jednak pozbyć się okropnego uczucia, że jest kimś gorszym, i nie dorasta do stawianych przed nim zadań. Wyrósł na chłopca łagodnego, przekładającego ciszę komnat ojcowskiej biblioteki nad hałaśliwą aktywność właściwą chłopcom w jego wieku. Był jednak doskonałym pływakiem, świetnie się sprawiał na końskim grzbiecie i z łukiem - całe życie jednak czuł, że ustępuje swoim rówieśnikom. Dość często popadał w posępne nastroje, wywołane dręczącym go, a nie dającym się ująć w słowa poczuciem winy. W towarzystwie umiał się śmiać, jego żarty był równie celne - a często celniejsze - niż kpiny innych chłopaków, zostawiony jednak samemu sobie nieuchronnie popadał w przygnębienie. Tak było, dopóki - rok temu - do Krondoru nie przybył Harry. Myśląc o tym wszystkim podczas wciągania na grzbiet suchych szat, rozbawiony wspomnieniami Nicholas potrząsnął głową. Zostawszy giermkiem młodego księcia, Harry dość bezceremonialnie wtargnął w jego samotność, raz za razem wciągając towarzysza w jakieś idiotyczne przedsięwzięcia i awantury. Od chwili przybycia na dwór młodszego syna Earla Ludlandu życie Nicholasa stało się znacznie barwniejsze i pełniejsze. Pozycja społeczna - a także dwu zadziornych braci - wykształciły w Harrym wojowniczość i dążenie do dominacji, które powodowały, że często zapominał o różnicy, jaka dzieliła go od syna Księcia Krondoru. Nicholas niekiedy musiał uciekać się do wydawania rozkazów - i dopiero wtedy Harry raczył przypominać sobie, że młody książę nie jest bratem, po którym należy spodziewać się posłuszeństwa. Wziąwszy pod uwagę władczy charakter chłopaka, książęcy dwór był chyba jedynym miejscem, gdzie mógł go posłać ojciec w nadziei, że utemperują tam niedoszłego - ale już nieźle się zapowiadającego - tyrana. Nicholas bezwiednie przesunął dłoń po swych jeszcze wilgotnych, długich, przyciętych na wprowadzoną przez jego ojca modę włosach. Zaraz też zaczął wycierać je energicznie ręcznikiem i układać, starając się nadać im przyzwoity wygląd. Zazdrościł Harry'emu jego gęstych, czerwonych i krótko przyciętych kędziorów. Przy takich, jak ta, okazjach, giermek zazwyczaj obywał się szybkim wytarciem czupryny i kilkoma machnięciami grzebienia. Obejrzawszy się w lustrze, młody książę uznał wreszcie, że wygląda tak przyzwoicie, jak tylko można w danych okolicznościach - i wyszedł z komnaty. Na korytarzu znalazł czekającego już nań Harry'ego, który, nie tracąc czasu na jałowe gadki, usiłował skraść całusa kolejnej, tym razem starszej odeń o kilka lat służącej, przechodzącej tędy z jakimś posłaniem. Harry odział się w zieleń i brąz - barwy sług pałacowych, co w praktyce stawiało go w szeregach Królewskich Paziów. Niesfornego młodzika jednak już po kilku tygodniach przebywania w pałacu przydzielono Nicholasowi. Starsi bracia młodego księcia, Borric i Erland, przed pięciu laty zostali wysłani na dwór królewski do Rillanonu - gdzie Borric miał się przygotować do dnia, w którym włoży na swe skronie koronę Królestwa Wysp. Jedyny syn króla Lyama utonął przed piętnastu laty i królewscy bracia zdecydowali, że jeśli Arutha przeżyje brata, tron przypadnie Borricowi. Elena, siostra Nicholasa, cieszyła się szczęśliwym małżeństwem z synem Diuka Ran. Zanim więc do Krondoru przybył Harry, w pałacu brakowało zupełnie młodych ludzi w odpowiednim dla książątka wieku i pozycji społecznej. Nicholas przez chwilę stał nieruchomo, w końcu jednak nie wytrzymał i chrząknął głośno, co speszyło Harry'ego na tyle, że służąca zdołała wreszcie wyrwać się z jego uścisków. Zdążyła jeszcze uśmiechnąć się do księcia z wdzięcznością, ukłonić nisko i pomknęła do swoich obowiązków. Młody książę przez chwilę patrzył w stronę, gdzie za zakrętem zniknęła służąca. - Harry, nie powinieneś wykorzystywać swojej pozycji do nagabywania służebnych dziewek. - Ona nie narzekała... - zaczął usprawiedliwiać się Harry. - Mości giermku - uciął Nicholas - to nie była przyjacielska propozycja, to był rozkaz. Nicholas nader rzadko podkreślał dzielącą ich różnicę społeczną, kiedy jednak to robił, Harry wiedział, że lepiej się nie sprzeciwiać. W takich chwilach młody książę do złudzenia przypominał swego ojca i bynajmniej nie żartował. Giermek wzruszył ramionami. - Ha! Do kolacji mamy przynajmniej godzinę. Co robimy? - Myślę, że trzeba nam wykoncypować jakąś historię. - Jaką znowu historię? - Taką, która wyjaśni ojcu, dlaczego nasza łódź pływa do góry dnem pośrodku królewskiego portu. Harry spojrzał na Nicholasa z uśmiechem, charakterystycznym dla ludzi, żywiących niezachwiane zaufanie do własnej pomysłowości. - Coś wymyślę. - Nie zauważyliście ich? - spytał Książę Krondoru, patrząc surowo na swego syna i stojącego obok giermka z Ludlandu. - Jak, u licha, można nie zauważyć największej krondorskiej fregaty, odległej o zaledwie sto kroków? - Arutha, brat Króla Wysp i pierwszy po Królu najbardziej wpływowy człowiek w Królestwie, patrzył na obu młodzików z dezaprobatą - to spojrzenie obaj znali aż za dobrze. Arutha był dość skrytym człowiekiem i, sprawując władzę, rzadko okazywał emocje, ci jednak, którzy znali go bliżej, dawno już nauczyli się odczytywać nastroje Księcia z nieznacznych zmian wyrazu twarzy i sylwetki. Wszystko zaś wskazywało na to, że w chwili obecnej władca Krondoru był daleki od rozbawienia. Nicholas łypnął okiem na współwinnego. - Świetna historyjka, Harry - syknął cierpko. - Na pewno spędziłeś mnóstwo czasu, by wymyślić coś równie przekonującego. Tymczasem Arutha odwrócił się ku żonie - na jej twarzy malowała się dezaprobata ustępująca już rezygnacji. Księżna Anita mierzyła syna spojrzeniem, w którym potępienie mieszało się z rozbawieniem. Zirytował ją niemądry postępek syna, ale zuchwała - pozbawiona zupełnie cech artyzmu - pretensja Harry'ego do niewinności mocno ją rozśmieszyła. Choć księżna miała przeszło czterdzieści zim, nadal potrafiła roześmiać się jak młodziutka dziewczyna - teraz zaś z trudem tłumiła ogarniającą ją wesołość. Czerwone włosy Anity naznaczyło już kilka pasm siwizny, lata trosk w służbie narodowi zostawiły też po sobie ślady w postaci paru zmarszczek na jej nieco piegowatej twarzy - ale oczy księżnej zostały bystre i czujne. Teraz uważnie i dość krytycznie mierzyła nimi swojego syna. Kolacja miała być na poły prywatna, zaproszeniami zaszczycono jedynie kilku dworaków. Arutha wolał unikać pompatyczności tak często, jak tylko było to możliwe, i rygorom etykiety poddawał się dopiero pod naciskiem okoliczności. Przy długim stole w przeznaczonych na książęce apartamenty komnatach mogło bez trudu pomieścić się jeszcze kilkunastu ludzi. W wielkiej pałacowej sali biesiadnej rozwieszono liczne, zdobyte podczas toczonych przez państwa Zachodnich Dziedzin wojen, trofea wojenne i królewskie oraz książęce proporce. Rodzinna jadalnia pozbawiona jednak była pretensjonalnych łupów - ozdobiono ją portretami przodków i kilkoma niezwykle pięknymi pejzażami. Na honorowym miejscu przy stole siedział Arutha, z Anitą u prawego boku. Geoffrey, Diuk Krondoru, pierwszy minister Aruthy tkwił na swoim miejscu po lewicy władcy - był to spokojny, uprzejmy człowiek, lubiany i szanowany przez podwładnych; zdolny administrator. Przybył do Krondoru przed osiemnastu laty, a od dziesięciu piastował obecne stanowisko. Obok niego usadowił się prałat Graham, biskup Zakonu Dali, Tarcza Słabych i jeden z doradców Aruthy. Łagodny, acz stanowczy jako nauczyciel i wychowawca, prałat zapewniał, że Nicholas - jak przedtem jego bracia - wyrośnie na człowieka wszechstronnie wykształconego, wiedzącego równie wiele o sztuce, literaturze, muzyce i dramacie, co o ekonomi, historii i rzemiośle wojennym. Siedział teraz obok Nicholasa i Harry'ego, wyrazem twarzy dając do zrozumienia, że nie uważa ich porannej wycieczki za coś, czym można by się choć lekko ubawić. Poproszono go o udział w dzisiejszym posiedzeniu Rady, zwolnił rano chłopców z lekcji, spodziewał się jednak, że ci zajmą się pogłębianiem wiedzy, nie zaś rozbijaniem łodzi o wojenne okręty w porcie. Naprzeciwko młodzików zasiedli matka Anity i Amos Trask. Admirał i księżna Alicja zaprzyjaźnili się bardzo w przeszłości, dworscy zaś plotkarze upierali się, że ich znajomość przekroczyła poza zwykły flirt. Alicja, wciąż urodziwa niewiasta w wieku zbliżonym do admiralskiego, rozkwitała pod jego pełnym zachwytu wzrokiem. Siedzącym przy stole łatwo było zauważyć rodzinne podobieństwo pomiędzy Anitą i Alicją - choć niegdyś płomienne włosy Alicji pojaśniały już od srebrzystych smug i na jej twarzy widać było wyraźnie zmarszczki, jakimi naznaczył ją wiek. Kiedy Amos szepnął jej jednak do ucha jakiś żart, twarz księżnej wdowy stanęła w pąsach, w jej oczach zaś pojawił się błysk. Przypominała teraz staremu żeglarzowi młodziutką, powabną dziewczynę. Szepcząc coś do ucha wdowie, Amos delikatnie uścisnął ją za rękę, Alicja zaś zaśmiała się perliście, osłaniając twarz chusteczką. Na widok rozbawienia matki uśmiechnęła się z kolei Anita, pamiętała bowiem dobrze, jak bardzo rozpaczała jej matka po śmierci męża - dopóki na dworze Krondoru, po zakończeniu Wojny Światów, nie pojawił się Amos. Księżna z radością obserwowała rozbawienie matki - żaden mężczyzna nie potrafił rozbawić Alicji tak, jak Amos. Na lewo od admirała zasiadł William, Konetabl Krondoru i kuzyn rodziny królewskiej - choć pokrewieństwo było czysto tytularne. Kuzyn Willie, jak zwali go wszyscy w rodzinie, mrugnął porozumiewawczo do chłopaków. Służył w pałacu od ponad dwudziestu lat, podczas których na wszelkie sposoby starał się łagodzić gniew, jaki w księciu Krondoru budziły niektóre postępki Nicholasa, przedtem zaś jego braci - Borrica i Erlanda. Ostatnio gniew Aruthy coraz częściej skupiał się na Nicholasie. Sięgając po kromkę chleba, William zwrócił się do Harry'ego: - Doskonałe wytłumaczenie, giermku. Ma i tę zaletę, że nie wymaga obciążania pamięci szczegółami. Nicholas usiłował przybrać skruszoną minę, nie bardzo mu się to jednak udało. Aby powstrzymać wzbierający w gardle wybuch śmiechu, ze stojącego przed nim talerza szybko wziął kawałek jagnięcia i wetknął sobie mięso do ust. Kątem oka spostrzegł, że Harry skrył uśmiech za pucharem wina. - Musimy wymyślić jakąś karę dla tych dwu drapichrustów - odezwał się Arutha. - Ma to być coś, co każe wam się zastanowić nad wartością łodzi... i waszych własnych karków. Zza pucharu Harry uśmiechnął się porozumiewawczo do Nicholasa - obaj wiedzieli, iż jest szansa, że w natłoku bieżących spraw Arutha zapomni o obiecanej karze. Książęcy dwór w Krondorze ruchliwością i ważnością załatwianych spraw niewiele tylko ustępował królewskiemu. Jako oddzielny region, Zachód był skutecznie i sprężyście zarządzany z Krondoru, z Rillanonu zaś przychodziły jedynie ogólne wskazówki, dotyczące całości polityki Królestwa. W ciągu jednego dnia Arutha przyjmował przynajmniej tuzin znacznych panów, kupców i przedsiębiorców, przeglądał zaś tyleż samo dokumentów, podejmował też wszystkie ważniejsze decyzje dotyczące Księstwa. Do komnaty godnie wkroczył chłopiec w pałacowej, purpurowozłotej liberii i zatrzymał się u boku Mistrza Ceremonii, Barona Jerome'a. Szepnął coś do ucha Baronowi, który z kolei przekazał wieści Anicie. - Sire, u bram pałacu pojawiło się dwu ludzi, którzy domagają się, byś ich przyjął. Arutha domyślił się, że nie są to zwykli interesanci - w przeciwnym razie gwardziści przy bramie nie przekazaliby ich w ręce Książęcego Stewarda, który z kolei nie niepokoiłby Księcia. - Co to za jedni? - spytał. - Twierdzą, że są przyjaciółmi księcia Borrica. Brwi Aruthy uniosły się lekko. - Przyjaciele Borrica? - spojrzawszy na żonę, zadał następne pytanie: - Wyjawili jakieś imiona? - Owszem - przyznał Mistrz Ceremonii. - Twierdzą, że nazywają się Ghuda Bule i Nakor Isalańczyk. - Jerome, dla którego godność i ostentacja znaczyły więcej niż woda i powietrze, wypowiadając następne zdanie, nadał mu ledwie uchwytny odcień dezaprobaty. - Obaj pochodzą z Kesh, Sire. Arutha ciągle jeszcze szukał w pamięci obu imion, Nicholas jednak połapał się pierwszy: - Ojcze! To ci dwaj, którzy pomogli Borricowi, kiedy wpadł w łapy durbińskich handlarzy niewolnikami. Pamiętasz chyba tę historię, opowiadał nam o nich! Arutha zamrugał oczami i nagle przypomniał sobie wszystko. - A... oczywiście. - Zwracając się zaś do Jerome'a, polecił: - Wprowadźcie ich natychmiast. Jerome skinął dłonią paziowi, by ten zaniósł polecenie do bram pałacu. Harry tymczasem zaczął wypytywać Nicholasa: - Co to za historia z handlarzami niewolników? - To długa opowieść - odparł Nicholas. - W kilku słowach rzecz miała się tak... Dziewięć lat temu mój brat został wysłany z dyplomatyczną misją do Kesh. W drodze zostali napadnięci przez pustynnych opryszków, którzy nie mieli pojęcia, że wpadł im w łapy członek rodziny władającej Wyspami. Borric zdołał im jednak zbiec i jakoś dotarł na dwór Imperatorowej... potem zresztą uratował jej życie. Ci dwaj zaś cały czas mu pomagali. Wszyscy patrzyli teraz na drzwi, w których po chwili pojawił się paź, prowadzący parę brudnych i obszarpanych mężczyzn. Wyższy wyglądał na wojownika - miał na sobie lekki pancerz z grubo wyprawionej skóry i pogięty hełm. Zza pleców wystawała mu rękojeść dwuręcznego miecza, za pas zaś zatknął dwa kordelasy. Jego towarzysz był niewysokim, krzywonogim człowieczkiem, który niemal z dziecinnym zachwytem spoglądał na otaczający go przepych. Uśmiech nieznajomego miał w sobie coś dziecinnie ujmującego - choć wedle żadnych kryteriów przybysza nie można byłoby nazwać przystojnym. Obaj podeszli do stołu i skłonili się: wojownik nieco sztywno i z godnością, niższy zaś przybysz niedbale - choć nie było w tym żadnej obrazy. - Witajcie - powiedział Arutha, wstając z miejsca. Nakor, zapomniawszy o wszystkim, gapił się na ściany, obrazy i portrety, po chwili więc przeciągającego się milczenia głos zabrał Ghuda: - Wasza Książęca Mość, wybacz, że cię niepokoimy, ale on... - wskazał kciukiem na zezującego we wszystkie strony Nakora - ... się... eee... upierał. - Mówił z wyraźnie słyszalnym keshajskim akcentem i powoli. - Nie żywię urazy - odparł Arutha. W tejże chwili Nakor nareszcie dostrzegł księcia. Przez chwilę uważnie przyglądał się Anicie i wreszcie zakonkludował. - Borric nie jest do ciebie podobny. Arutha zamrugał oczami wobec okazanego mu właśnie braku szacunku... nie był też przyzwyczajony do takiej bezpośredniości, kiwnął jednak tylko głową. Nakor tymczasem przeniósł wzrok na Anitę i jego smagła gęba pękła w uśmiechu, ukazującym niemal wszystkie, krzywo rosnące, ale niezwykle białe zęby. Wyglądał teraz jeszcze bardziej zabawnie, niż przed chwilą. - Ale ty musisz być jego matką. Widzę spore podobieństwo. Księżno, jesteś bardzo urodziwa. Anita roześmiała się i filuternie spojrzała na męża. - Dzięki ci, panie. Przybysz machnął niedbale dłonią. - Mów mi Nakor. Kiedyś byłem znany jako Nakor Błękitny Jeździec, ale mój koń zdechł. - Rozejrzawszy się po komnacie, utkwił wzrok w twarzy Nicholasa. Przesta się uśmiechać i przez chwilę badał wzrokiem młodzika. Wpatrywał się weń tak długo, aż sytuacja zaczęła stawać się niezręczna... i nagle ponownie się uśmiechnął. - Ten tu też jest podobny do ciebie! Na tak niesłychane zuchwalstwo Anicie zabrakło niemal języka w gębie, zdołał jednak zadać pytanie: - Czy można spytać, co was tu sprowadza? Oczywiście... jesteśmy wam radzi... oddaliście wielkie usługi Królestwu i mojemu synowi... ale to było przed dziewięciu laty. - Sire, dużo bym dał za to, by móc ci odpowiedzieć! - wypalił nagle Ghuda. - Ponad miesiąc czasu przebywam w towarzystwie tego półgłówka i wszystko, co udało mi się z niego wydusić, sprowadza się do tego, że musimy zobaczyć się z tobą, panie, potem zaś trzeba nam się udać w następną podróż. - Ghuda wytrzymał jeszcze chwilę napiętej ciszy i dodał ze skruchą: - Przykro mi, Wasza Książęca Mość. Nie powinienem był tu przychodzić. Arutha dostrzegł skrępowanie starego woja. - Ależ skądże... to mnie jest przykro. - Spostrzegłszy, że obaj przybysze prezentują się nie najlepiej, dodał: - Czekajże! Obu wam należy się wypoczynek. Każę przygotować komnaty, kąpiel i czyste łoża. Znajdzie się też dla was odzież na zmianę. Rankiem zaś zobaczymy, co możemy dla was zrobić w misji, jakiej się podjęliście. Ghuda zasalutował niezręcznie, nie był bowiem pewien, z jakim spotka się przyjęciem. - Jedliście coś? - dopytywał się dalej Arutha. Ujrzawszy, że Ghuda pożądliwie łypie okiem na obficie zastawione stoły, polecił krótko: - Siadajcie, ot, tam! - i wskazał im puste miejsca za krzesłem Konetabla Williama. Wzmianka o jedzeniu wyrwała Nakora z jego transu i mały szelma bezceremonialnie ruszył we wskazanym mu kierunku. Poczekał chwilę, aż sługa rozłoży przed nim mięsiwo i wino, po czym rzucił się na półmiski jak człowiek, któremu przed chwilą jeszcze zaglądała w oczy śmierć głodowa. Ghuda okazał nieco lepsze maniery. Widać jednak było, że nie czuje się najlepiej w towarzystwie wielmożów. Amos odezwał się w jakimś dziwacznym języku i Isalańczyk wybuchnął śmiechem. - Masz fatalny akcent - skwitował w mowie Krondoru. - Ale żart był przedni. Teraz roześmiał się Amos. - Myślałem, że nieźle znam isalański - zwrócił się do pozostałych członków towarzystwa, wzruszając ramionami. - No, ale minęło już ponad trzydzieści lat od czasu, jak odwiedzałem Shing Lai... i język chyba trochę mi zardzewiał. - Z tymi słowy znów odwrócił się ku księżnej wdowie. Arutha usiadł i na chwilę pogrążył się we własnych myślach. Przybycie tych dwu dziwacznych gości - starego, znużonego wojownika i zabawnego jegomościa, o których opowiadali mu synowie - wzbudziło w nim jakiś niepokój. Poczuł się tak, jakby gdzieś niedaleko ktoś otworzył okno i w komnacie zrobiło się chłodniej. Przeczucie? Próbował się z niego otrząsnąć. Ale bez powodzenia. Skinął więc na sługę, by zabrał jego talerze - Książę Krondoru nagle stracił apetyt. Po kolacji Arutha postanowił wyjść na balkon, z którego roztaczał się widok na port. Za zamkniętymi drzwiami służba pospiesznie przygotowywała apartamenty gościnne. Obok władcy przystanął Amos Trask i obaj przez chwilę wpatrywali się w niezbyt odległe światła portu. - Chciałeś mnie widzieć, Arutha? - Owszem. - Książę odwrócił się ku rozmówcy. - Potrzebna mi twoja rada. - Pytaj. - Co jest z Nicholasem? Wyraz twarzy Amosa świadczył dowodnie, że admirał nie pojął pytania. - Nie bardzo rozumiem, w czym rzecz... - Nie zachowuje się tak, jak inni chłopcy w jego wieku. - Stopa? - Nie sądzę. Jest w nim przesadna... - ...ostrożność - dokończył Amos. - Nie inaczej. Właśnie dlatego nie będę się upierał przy tym, by on i Harry ponieśli konsekwencje porannego wyczynu. To jeden z niewielu momentów, w których ujrzałem Nicholasa podejmującego jakiekolwiek ryzyko. Amos westchnął i oparł się o balustradę. - Nie zastanawiałem się nad tym, mój Książę. Nicky to dobry chłopak, nie tak zuchwały ... i nie sprawia nam tylu kłopotów, co tamta dwójka łapserdaków w jego wieku. - W istocie. Borric i Erland tak dali się nam we znaki, że z radością powitałem powściągliwość Nicholasa. Teraz jednak widzę, że przeradza się ona w unikanie podejmowania decyzji... i nadmierną ostrożność. A to niebezpieczne cechy u władcy. - Arutha, obaj bywaliśmy w opałach i niejedno przeszliśmy razem. Znam cię... ile to już będzie? Dwadzieścia pięć lat, dobrze mówię? Najbardziej troskasz się o tych, których kochasz. Nicky to dobry chłopak i wyrośnie na godnego mężczyznę. - Tego właśnie nie jestem pewien - usłyszał żeglarz zaskakującą odpowiedź. - Nie ma w nim krzty podłości, nie jest też małostkowy, ale z powodu nadmiernej ostrożności można równie łatwo popełnić błąd, jak szafując nadmierną odwagą i brawurą... a Nicholas jest zawsze ostrożny. W przyszłości zaś stanie się ważną dla nas osobą. - Kolejne małżeństwo polityczne? - Owszem - skinął głową Arutha. - Ni mniej, ni więcej. Imperator Diagai dał nam do zrozumienia, że możliwe jest dalsze zacieśnienie więzów z Królestwem. Małżeństwo Borrica z księżniczką Yasminą było krokiem we właściwym kierunku, ludy pustyni są jednak w Kesh wasalami. Diagai uważa, że nadszedł odpowiedni moment na małżeństwo z księżniczką z rodziny Imperatorów. Amos potrząsnął głową. - Małżeństwa polityczne to paskudna sprawa... - Kesh zawsze był największym zagrożeniem dla Królestwa... pomijając oczywiście Wojny Światów - stwierdził Arutha. - Musimy z Imperium postępować rozsądnie i być ustępliwi. Jeśli Imperator ma kuzynkę, którą zamierza wydać za brata przyszłego Króla Wysp, powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim mu odmówimy... przedtem zaś trzeba nam dobrze umocnić południowe granice. - Nicky nie jest jedynym kandydatem, nieprawdaż? - Owszem... Carline ma dwu synów, uważałem jednak, że byłby najlepszy, gdybym sądził, że się nada. Amos milczał przez chwilę. - To jeszcze młodzik - rzekł w końcu. - I znowu masz rację. Nie dojrzał psychicznie do swego wieku - kiwnął głową Arutha. - A winie siebie... - Jak zwykle! - przerwał mu Amos, wybuchając krótkim, nieco wymuszonym śmiechem. - ...bo uważam, że byłem nadmiernie opiekuńczy. Ta jego zdeformowana stopa... łagodny i ustępliwy charakter... Amos ponownie kiwnął głową i umilkł. Potem zaś powiedział: - Zahartuj go więc. - W jaki sposób? Wysłać go do pogranicznych baronii, jak wysłałem jego braci? - No... myślę, że to byłaby nieco za ostra próba - mruknął Amos, gładząc swą brodę. - Nie. Pomyślałem po prostu, że mógłbyś go posłać na jakiś czas na dwór Martina. Arutha nie odpowiedział, Amos jednak poznał po wyrazie twarzy Księcia, że pomysł mu się spodobał. - Crydee - odezwał się po chwili miękko i łagodnie. - Tak... to byłaby dla niego odmiana... - Razem z Lyamem wyrośliście tam na tęgich mężów, Martin zaś potrafi zadbać o bezpieczeństwo chłopaka bez okazywania przesadnej troskliwości. Tutaj zaś nie masz nikogo, kto ośmieliłby się choćby krzywo spojrzeć na „nieszczęsnego, kalekiego synka naszego Księcia Pana” - Oczy Aruthy błysnęły gniewem, kiedy Książę usłyszał to określenie, nie powiedział jednak ani słowa. - Wyślij Martinowi instrukcje, on zaś już zadba o to, by Nicky nie wykręcał się od obowiązków i nie zasłaniał swoją ułomną stopą. Książę Marcus jest chyba w wieku Harry'ego, jeśli więc wyślesz z synem i tego łobuza, Nicky będzie miał godne siebie towarzystwo... i to nieco surowsze niż to, do jakiego przywykł. Może uda mu się przejąć nad nimi komendę, ale z pewnością nie podporządkuje ich sobie bez reszty. Dalekie Wybrzeże nie przypomina Highcastle, nie jest też jak Żelazna Przełęcz... ale też nie ucywilizowano go aż tak dalece, by Nicky choć odrobinę się tam nie zahartował. - Trzeba będzie przekonać Anitę - mruknął Arutha. - Ona zrozumie - uśmiechnął się Amos. - Nie sądzę, byś musiał ją przekonywać. Wprawdzie pragnie chronić chłopaka, ale pojmie, dlaczego wysyłasz go do Crydee. - Chłopak. Czy wiesz, że miałem tylko o trzy lata więcej niż Nicholas obecnie, kiedy musiałem objąć dowództwo nad garnizonem ojca? - Byłem tam przecież i wszystko pamiętam. - Amos klepnął Aruthę po ramieniu. - Ale ty nigdy nie byłeś chłopcem. Arutha mógł się tylko roześmiać. - Masz rację. Należałem do osobników dość... poważnych. - I wcale się nie zmieniłeś, mój Książę. Gdy Amos odwrócił się, by odejść, Arutha zapytał: - Zamierzasz poślubić matkę Anity? Zaskoczony żeglarz zastygł w bezruchu, potem odwrócił się powoli, a na jego gębie pojawił się uśmiech. - Co za pytanie? Z kim o tym gadałeś? - I wsparł się pięściami pod boki. - Z Anitą - odpowiedział książę. - Ona zaś mówiła z matką. Od dwu lat w pałacu plotkuje się o tobie i księżnej wdowie. Masz odpowiednie tytuły i godności. Jeśli potrzebny ci jeszcze jakiś, mogę załatwić to z Lyamem. Amos podniósł dłoń. - Nie... nie chodzi o godności. - zniżył głos. - Mój Książę, prowadzę niebezpieczne życie. Za każdym razem, kiedy z pałaszem skaczę na pokład wrogiego statku, może się zdarzyć, że będzie to mój ostatni abordaż. Ustatkuję się dopiero wtedy, kiedy osiądę na lądzie. Zawsze istnieje możliwość, że gdzieś tam mnie zabiją. - A myślisz o wycofaniu się z interesu? Amos kiwnął głową. - Pałętałem się po różnych pokładach od dwunastego roku życia, potem zaś włóczyłem się tu i tam... z tobą i Guyem du Bas-Tyra podczas Wojny Światów. Kiedy się ożenię, zostanę w domu przy mojej pani. - I kiedyż to nastąpi? - Niełatwo mi rzec - odparł Amos. - Trudny to wybór... sam wiesz, co morze potrafi zrobić z człowiekiem. - W tej chwili obaj wspomnieli ich pierwszą wspólną podróż, kiedy podczas dawno minionej zimy zuchwale przedzierali się przez Mroczne Cieśniny. Podróż ta odmieniła Aruthę - nie tylko bowiem zajrzał wtedy na morzu w twarz śmierci i przeżył, ale po przybyciu do Krondoru poznał swą ukochaną Anitę. - Niełatwo jest zrezygnować z morza - ciągnął Amos. - Może... może raz jeszcze wypuszczę się w podróż. - Martin poprosił o pomoc w obsadzaniu nową załogą forteczki Barran, leżącej nad morzem na północ od Crydee. „Bielik” stoi w porcie, gotów do wypłynięcia z ładunkiem oręża i rocznym zapasem żywności dla ludzi i koni. Dlaczego nie miałbyś przejąć nad nim komendy? Możesz odstawić Nicholasa do Crydee, popłynąć wzdłuż brzegu do nowego garnizonu, potem zaś, przed powrotem, złożyć wizytę Martinowi i Brianie. - Ostatnia podróż... - uśmiechnął się Amos. - Do miejsc, w których zaczął mnie prześladować mój przeklęty pech.. - Przeklęty pech? - spytał Arutha. - Spotkałem ciebie, mój książę. Od tamtego czasu nieustannie pozbawiasz mnie całej uciechy, jaką człowiek ma z życia. Był to stary żart, którym Amos częstował Aruthę przy każdej nadarzającej się okazji. - Jak na niepoprawnego pirata, radzisz sobie całkiem nieźle. - Robię, co mogę - wzruszył ramionami Amos. - Idź, pokłoń się swojej pani - zakończył rozmowę Arutha. - Ja posiedzę tu jeszcze przez chwilę. Amos klepnął Aruthę po ramieniu i odszedł. Kiedy znikł za drzwiami, Arutha zapatrzył się w odległe światełka portu i pogrążył w rozmyślaniach. Samotność Księcia przerwał niespodzianie natręt. Arutha odwrócił się i spojrzał w bystre oczka małego Isalańczyka. - Chciałbym, żebyś poświęcił mi chwilę czasu - usłyszał. - Jakim sposobem udało ci się zmylić strażników na korytarzu? - spytał zaintrygowany Książę. - To było dość proste - Isalańczyk enigmatycznie wzruszył ramionami. Potem spojrzał ponad wodami, jakby ujrzał w oddali coś ważnego i ciekawego. - Wysyłasz syna w podróż. Arutha spojrzał z ukosa na Isalańczyka. - Kimże ty jesteś? Prorokiem, jasnowidzem? - Jestem graczem - wzruszył ramionami Nakor. Nie wiadomo skąd wydobył nagle talię przetłuszczonych kart. - W ten oto sposób najczęściej zarabiam na życie. - Dłoń franta drgnęła nieznacznie i talia znikła równie szybko, jak się pojawiła. - Niekiedy jednak zdarza mi się... widzieć pewne rzeczy. - Umilkł na chwilę. - Parę lat temu, kiedy natknąłem się na Borrica, coś mnie ku niemu popchnęło... polubił mnie, więc zostałem u jego boku. Nie pytając nawet o pozwolenie, wskoczył niespodziewanie na niski murek i rozsiadł się na nim, krzyżując nogi. Spoglądając na Księcia z góry, kontynuował: - Mości Książę, wielu rzeczy nie da się wyjaśnić. Nie potrafię na przykład powiedzieć, skąd wiem o niektórych sprawach, ani jak to się dzieje, że mogę robić pewne rzeczy... które nazywam sztuczkami. Ale ufam swoim umiejętnościom. Przybyłem tu, by zachować twego syna przy życiu. Arutha potrząsnął głową. Jako zaciekły racjonalista nie mógł pozbyć się wątpliwości. - Co to ma znaczyć? - Czyhają nań niebezpieczeństwa. - Jakie niebezpieczeństwa? - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Isalańczyk. - W takim razie zatrzymam go tutaj - stwierdził Arutha. - Nie możesz tego uczynić - potrząsnął głową Nakor. - Nie, to byłby wielki błąd. Nie wolno ci. - Dlaczego? Nakor westchnął, a uśmiech zniknął z jego twarzy. - Przed wielu laty spotkałem twego przyjaciela, Jamesa. Opowiedział mi o tobie, twoim życiu... a także o tym, w jaki sposób zaskarbił sobie twoje zaufanie. W tych opowieściach ujrzałem człowieka, który był świadkiem zdumiewających spraw. - Owszem... - westchnienie Księcia tylko o jedno uderzenie serca wyprzedziło takież westchnienie Nakora. - Widziałem, jak martwi wstają, by zabijać... byłem świadkiem używania przeciwnej naturze magii. Poznałem ludzi urodzonych na innych światach. Rozmawiałem ze smokami i widziałem nieraz jak to, co z pozoru niemożliwe, przeistacza się w rzeczywistość. - Więc zaufaj mi - stwierdził po prostu Nakor. - Dokonałeś już wyboru, Trzymaj się tego, co postanowiłeś. Ale pozwól mnie i Ghudzie wyruszyć z twoim synem. - A jaka rola w tym wszystkim przypadnie Ghudzie? - On ma zadbać o to, abym przeżył ja - Nakor znów uśmiechnął się od ucha do ucha. - Borric mówił, że jesteś czarodziejem. - Owszem, pozwalam niekiedy innym tak myśleć. To bywa przydatne - wzruszył ramionami mały Isalańczyk. - Twój przyjaciel, Pug, wie jednak, że nie ma czegoś takiego jak magia. - Znasz Puga? - Nie. Ale on był już sławny zanim spotkałem Borrica. Dokonał wielu zdumiewających i cudownych wyczynów. Przez jakiś czas mieszkałem w Stardock. Arutha spojrzał bystro ma rozmówcę. - Nie widziałem go od wielu lat, ale dotarły do nas wieści, że nie życząc sobie dalszych kontaktów ze starymi przyjaciółmi, opuścił Wyspę Czarnoksiężnika. Uszanowałem to jego życzenie. - Czas, by z tym skończyć - Nakor zeskoczył z murku. - Trzeba nam się z nim zobaczyć. Powiedz swemu kapitanowi, że po drodze na zachód musimy zatrzymać się w Stardock. - Wiesz, dokąd posyłam Nicholasa? Nakor potrząsnął głową w geście przeczenia. - Wiem tylko, że kiedy po wielu latach ponownie ujrzałem Ghudę, siedział na tarasie swej oberży i patrzył ku zachodowi. Zrozumiałem wtedy, że wypadnie nam ruszyć na zachód, za słońcem. - Nagle mały przechera ziewnął potężnie. - Mości Książę, chyba czas mi się położyć. Arutha kiwnięciem głowy pożegnał dziwaka, który szybko zniknął w korytarzu. Książę Krondoru został sam i przed długą chwilę, wsparty o ścianę, rozważał wszystko, co zostało powiedziane. Usiłował uporządkować jakoś usłyszane wieści, a w głowie nieustannie dźwięczały mu słowa Nakora. Jedno wiedział na pewno: spośród wszystkich osób, które darzył miłością, Nicholas najmniej był zdolny do zatroszczenia się o siebie, jeśliby przyszłoby mu wyruszyć w niebezpieczną podróż. Minęło wiele godzin, zanim Arutha uporał się ze swymi myślami i poszedł wreszcie spać. Rozdział 2 PODRÓŻ W całym pałacu panowały chaos i zamęt. Arutha spędził ranek w towarzystwie małżonki i Anita do śniadania pogodziła się już z myślą, że rok lub dwa spędzone w towarzystwie Martina dobrze zrobią Nicholasowi. Ostatni rok Wojny Światów spędziła w Crydee, jako gość Aruthy, i polubiła nawet to skromne miasto na Dalekim Wybrzeżu. Choć życie w Crydee mogłoby się, wedle norm krondorskich, wydać komuś surowe i pozbawione wygód, było to miejsce, w którym poznała ukochanego Aruthę i gdzie nauczyła się cenić wartość mrocznych nastrojów na równi z jaśniejszymi stronami jego natury. Rozumiała troskę Aruthy o syna. Wiedziała, że mąż obawia się, iż chłopiec nie sprosta odpowiedzialności, kiedy los innych zależeć będzie od podjętych przezeń decyzji. Pojmowała też, że małżonek wini za to siebie i tylko siebie. Poddała się woli męża - choć wiedziała, iż bardzo jej będzie brakowało najmłodszego z synów - ponieważ domyślała się, że wszystko to było potrzebne Anicie równie mocno, jak Nicholasowi. Na przekór jej przekonaniom, mąż chronił Nicholasa przed wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie mógł z sobą nieść surowy świat, w którym żyli. Głównym argumentem, jakim teraz się posłużył, był ten, że Nicholas jest trzecim z sukcesorów korony, że ustępuje tylko swoim braciom i jak do tej pory nic nie przygotowało go na ogromną odpowiedzialność, jaką los złożyłby na jego barkach, gdyby nieszczęście spotkało jego braci. Anita wyczuła, że mąż trapi się czymś jeszcze. W tym wszystkim było coś więcej, niż zwykły niepokój o młodzika, któremu przyjdzie dłuższy czas spędzić poza domem - nie umiała jednak odkryć, w czym rzecz. Pojmowała wszak, że jej małżonek cierpiał, ponieważ musiał pogodzić się z utratą kontroli, możliwości udzielania pomocy, ochrony i wspierania Nicholasa - co było dlań trudniejsze chyba, niż dla niej samej. Nie minęła i godzina od chwili, w której Nicholasa i Harry'ego powiadomiono o tym, że wespół z Amosem opuszczają Krondor, by udać się do Crydee, kiedy tysięczne czynności przygotowania do podróży wtrąciły zamczysko w stan bliski panice. Wsparłszy się jednak na doświadczeniu, zrodzonym przy wielu takich poprzednich okazjach, Królewski Steward i jego zespół giermków, paziów i posługaczy stanęli na wysokości zadania. Arutha wiedział, że kiedy jutro „Bielik” wypłynie w morze, wszystko, co potrzebne księciu i jego towarzyszowi, znajdzie się na pokładzie. Okręt tkwił w porcie, gotów przewieźć wszystko, co dla nowego garnizonu uznał za potrzebne Diuk Martin. Komendę nad statkiem przejmował Amos i nazajutrz, z porannym przypływem, mieli odbić od kei. Wszystko szło piorunem, ponieważ Arutha nie chciał dawać sobie czasu na ponowne przemyślenie decyzji; nie bez znaczenia była też sprzyjająca podróżom pogoda. Niesławne Mroczne Cieśniny miały nadawać się do żeglugi jeszcze przez kilka miesięcy, trzeba było jednak wziąć pod uwagę fakt, że Amosowi wypadnie wracać właśnie pod koniec tego okresu. Podczas złej pogody cieśniny zalegające pomiędzy Morzem Goryczy i Morzem Bezkresnym były zbyt niebezpieczne, by ryzykować podróż bez najpilniejszej potrzeby. Amos szedł długim korytarzem, wiodącym od kwater książęcych gości. Podczas wielu lat, jakie spędził w Krondorze, nigdy nie zadbał o to, by - jak inni członkowie najściślejszego zespołu doradców Księcia - zapewnić sobie jakiś majątek poza stolicą księstwa. Był też pomiędzy nimi jedynym, który pozostał kawalerem i nie poprosił o miejsce w mieście na wybudowanie pałacyku dla rodziny. Ponieważ jednak i tak z czterech części roku przynajmniej trzy spędzał na morzu, rzadko potrzebował kwater w pałacu. Teraz jednak bił się z myślami, wiedział bowiem, że po powrocie z czekającej go podróży jego życie ulegnie nieodwracalnym zmianom. W pewnej chwili przystanął i po krótkim wahaniu zapukał do ozdobnych drzwi, które właśnie mijał. Tkwiący za nimi sługa szybko zareagował, ujrzawszy zaś stojącego na korytarzu admirała, otworzył drzwi na całą szerokość. Amos wszedł i znalazł Alicję siedzącą na kanapce przed szerokimi oszklonymi drzwiami, wychodzącymi na jej prywatny balkon. Drzwi były. otwarte i do komnaty wpadały ożywcze powiewy porannej bryzy. Ujrzawszy admirała, księżna wdowa wstała i podeszła doń z uśmiechem. Amos ujął ją za rękę i ucałował w policzek. Służba doskonale wiedziała, że kochankowie spędzili noc razem, ze względu jednak na wymogi protokołu wszyscy udawali, że nic im nie wiadomo o nocnych poczynaniach księżnej wdowy. Amos przed świtem wymknął się do swoich komnat. Zdążył się jeszcze przebrać i przejść do portu, gdzie poddał „Bielika” szybkiej inspekcji przed podróżą. - Drogi Amosie - powitała gościa księżna wdowa. - spodziewałam się ujrzeć cię dopiero przy kolacji. Amosowi zabrakło słów - co zdumiało Alicję. Pojęła też, że ostatniego wieczoru zdarzyło się coś ważnego, bo goszcząc niedawno u niej, admirał wyglądał na zamyślonego i nieco roztargnionego. Kilka razy wydało się wdowie, że ukochany zamierza jej coś powiedzieć, zawsze jednak obracał to w żart i kierował jej myśli ku sprawom codziennym. Teraz rozejrzał się niepewnie, a kiedy przekonał się, że są sami, usiadł obok niej. Ujmując jej dłonie w swe ciężkie łapy, zaczął: - Alicjo, najdroższa. Wiesz... eee... ostatnio sporo myślałem... - Nad czym? - przerwała mu. - Daj mi skończyć - mruknął gniewnie. - Jeśli nie uporam się z tym teraz, najpewniej stracę głowę, podniosę żagle i odpłynę. Alicja stłumiła uśmiech, bo waleczny admirał miał minę poważną i nieco strapioną. Domyśliła się już, o czym będzie mowa. - Widzisz... zaczynam się starzeć... - Skądże znowu... nie sprostałby ci niejeden młodzik - zaprzeczyła, drocząc się z kochankiem. - Niech mnie gromy! Kobieto, niełatwo mi dziś obracać językiem w gębie i bez tych twoich pochlebstw! - W jego głosie było znacznie więcej desperacji niż złości i Alicja nie wzięła sobie wybuchu Amosa do serca. Usiłowała zachować powagę, w jej oczach jednak pojawił się łobuzerski błysk. - Alicjo, mam na sumieniu wiele sprawek, które nie przynoszą mi zaszczytu i o niektórych z nich zdążyłem ci opowiedzieć. O innych wolałbym zapomnieć... - Przerwał, szukając odpowiednich słów. - Jeśli więc zechcesz się sprzeciwić, nie powezmę urazy i... - A czemuż to miałabym się sprzeciwiać? Amos poczerwieniał jak burak, przez chwilę pasował się ze sobą, aż wreszcie wypalił: - Małżeństwu ze mną! Alicja roześmiała się jak młoda dziewczyna i mocno uścisnęła dłonie przyjaciela. Pochyliwszy się ku niemu, pocałowała go delikatnie. - Głuptasie! A kogóż miałabym poślubić? Kocham cię przecie... Amos rozpromienił się jak niebo po burzy. - No, to ustalone! - Objął Alicję swoimi niedźwiedzimi ramionami i mocno uściskał. - Nie pożałujesz tej decyzji! - Amos... kobieta w moim wieku przeżyła już niejedno rozczarowanie i swoje zdążyła odżałować. Poślubiłam Erlanda, ponieważ był bratem króla, mój ojciec zaś był Diukiem Timons... osoba przyszłego małżonka była mi jednak zupełnie obojętna. Owszem, później nauczyłam się go kochać, bo był człowiekiem dobrym, łagodnym i takim, którego należało kochać...ale nigdy go nie miłowałam. Kiedy umarł, zaczęłam myśleć o miłości jako o sprawie, która przytrafia się innym, młodszym ode mnie. A potem pojawiłeś się ty... - Amos usiadł wygodniej, Alicja zaś ujęła go za brodę i kilkakrotnie szarpnęła za nią pieszczotliwie. Potem delikatnie pogładziła go po policzku. - Nie... nie miałam zbyt wiele czasu na to, by popełniać błędy. Owszem, jesteś trochę szorstki i nieokrzesany, masz jednak bystry umysł i szlachetne, dobre serce, to zaś, czego dopuściłeś się w przeszłości, niech ta przeszłość pogrzebie. Byłeś jedynym dziadkiem, jakiego miały moje wnuki - choć żaden z nich nie powie ci tego w twarz. Ale tak właśnie to odczuwają. Nie, nie sądzę, bym kiedykolwiek miała żałować tej decyzji - objęła go mocno i przytuliła do siebie. Amos westchnął jak niedźwiedź w obliczu dziupli pełnej miodu. Alicja poczuła, że w kącikach jej oczu wzbierają łzy, otarła je więc grzbietem dłoni. Amos nie był najlepszy w okazywaniu swoich uczuć. Od kilku już lat ich związek był bardzo bliski, Alicja dopiero teraz jednak zrozumiała niechęć Amosa do oświadczyn - zaciekły żeglarz nie chciał zacieśniać żadnych stałych więzów na lądzie. Jasne było, że jest oddany Anicie i jego rodzinie, jakaś część jego osobowości wymykała się jednak Alicji. Wiedziała, że woli powstrzymywać się od konkretnych deklaracji i żadnej nie złoży dobrowolnie. Życie jednak nauczyło ją mądrości niedostępnej młodszym kobietom. Nie chciała stracić Amosa żądając, by wybrał pomiędzy miłością do niej i do morza. Wreszcie Amos niechętnie i z ociąganiem wypuścił ją. - Cóż... bardzo bym chciał jeszcze trochę tu zostać, ale mąż twojej córki powierzył mi pewną misję... - Wyjeżdżasz? Znowu? Przecie dopiero co wróciłeś! - księżna wdowa była prawdziwie rozczarowana. - Owszem, to prawda. Ale Nicholas udaje się na rok lub dwa na dwór Martina, by trochę się zahartować, a do nowego garnizonu w Barren, na północno-zachodnie wybrzeże trzeba dostarczyć broń i zapasy. - Spojrzawszy w zielone oczy księżnej, dodał: - To moja ostatnia podróż, miła. Wkrótce wrócę... i niedługo przyjdzie ci czekać, aż zamęczę cię swoją nieustanną obecnością. Alicja potrząsnęła głową i uśmiechnęła się przekornie. - O... niełatwo mi w to uwierzyć. Nie będziesz zresztą przy mnie próżnował. W moich majątkach znajdziesz dla siebie mnóstwo zajęć. Są tam lasy, które trzeba wykarczować, pola do obsiania... nie sądzę zresztą, by Arutha pozwalał ci opuszczać dwór na dłużej niż miesiąc. On bardzo sobie ceni twoją pomysłowość i rady. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż wreszcie Amos powiedział: - Każde z nas ma swoją pracę. Ja muszę sprawdzić, czy okręt gotów jest do rejsu, ty zaś zechcesz pewnie omówić z Anitą przygotowania do wesela. I tak się rozstali. Amos opuścił apartamenty swej przyszłej małżonki, doznając dziwnie rozbieżnych uczuć: z jednej strony czuł ogromną ulgę, z drugiej zaś żywił chętkę - po odstawieniu Nicholasa na miejsce - skierowania statku na zachód i zaklinowania sterów na głucho. Kochał Alicję jak nie kochał żadnej innej kobiety - ale perspektywa małżeństwa napawała nieprzejednanego dotąd starego kawalera lekkim przerażeniem. Skręciwszy za róg korytarza, omal nie zwalił z nóg Ghudy Bule. Siwowłosy najemnik cofnął się szybko i skłonił niezbyt składnie. - Wybaczcie mi, sir. Amos zatrzymał się i zebrał myśli. Odezwał się po chwili w keshajskiej mowie: - Nie ma potrzeby przepraszać... - Ghuda Bule, sir. - Ghuda... - powtórzył Amos. - Zamyśliłem się i nie uważałem. To moja wina. Niespodziewanie oczy najemnika zwęziły się czujnie. - Zechciejcie mi wybaczyć, panie, ale myślę, że gdzieś już was spotkałem. - Bywało się w Kesh... i gdzie indziej - Amos potarł brodę. Ghuda uśmiechnął się nie bez ironii. - Sir, ja byłem strażnikiem w eskorcie karawan... poza pustyniami i tańszymi karawanserajami reszta Kesh jest mi znana z głównie opowieści. - No to musiało to być w jakimś porcie - stwierdził Amos. - Nigdy nie zaglądałem do Kesh głębiej, niż musiałem. Może spotkaliśmy się w Durbinie. - Może. - Ghuda wzruszył ramionami i rozejrzał się dookoła. - Mój kompan gdzieś zniknął, co mu się dość często zdarza, pomyślałem więc sobie, że może trochę pogapię się na krondorskie cuda. - Znów potrząsnął głową. - Czekajże waść! Kilka lat temu zdarzyło mi się trafić do Imperialnego Pałacu w samym prześwietnym Kesh... to było wtedy, kiedy wędrowałem z synem waszego Księcia. - Spojrzał na wysokie okna, z których rozpościerał się rozległy widok na gród. - Wszystko tu wygląda zupełnie inaczej... Ale owszem... jest na co popatrzeć. - Cóż - uśmiechnął się Amos. - Syć się widokami do woli. Wypływamy jurto o brzasku, by złapać poranny przypływ. - Wypływamy? - Oczy Ghudy zwęziły się jeszcze bardziej. Uśmiech Amosa znacznie się pogłębił. - Admirał Trask, do usług waszmości. Arutha powiedział mi, że wasza dwójka rusza razem z nami. - Dokąd płyniemy? - chciał wiedzieć Ghuda. - Ha! - sapnął Amos. - Więc ten twój dziwaczny kompan niczego ci nie powiedział? Ruszacie z nami do Crydee. Ghuda odwrócił się powoli, mówiąc tyleż do siebie, co i do Amosa. - Jasne, że mi nie powiedział. Nigdy niczego mi nie mówi. Amos walnął go przyjaźnie w plecy. - Nie wiem dlaczego, ale rad jestem, że płyniesz z nami. Będziesz musiał dzielić kajutę z tym maluchem, ale chyba jakoś się pogodzicie. Staw się jutro przed świtem na dziedzińcu. - Będę na pewno. - Gdy Amos się oddalił, Ghuda potrząsnął głową. - Ghuda, po co ci płynąć do Crydee? Nie mam pojęcia, mój drogi Ghuda. Ghuda, czy nie powinieneś poszukać Nakora? Oczywiście, Ghuda. A potem go będziesz dusić... długo i powoli, co Ghuda? - Kiwnąwszy energicznie głową, odpowiedział samemu sobie: - Z najwyższą uciechą, Ghuda. Nicholas kroczył pospiesznie wzdłuż rzędów sprzątających stadion żołnierzy - popołudniowa musztra już się skończyła i na plac wkroczyli ostro trenujący gracze. Młody książę rozglądał się za Harrym. Znalazł go tam, gdzie się spodziewał: giermek gapił się na przygotowania zespołu krondorskich piłkarzy, którzy szykowali się do meczu z przyjezdnymi z Ylith. Sport ów, uprawiany wedle zasad Księcia Krondoru, ustanowionych przez Aruthę jakieś dwadzieścia lat temu - stał się obecnie narodowym sportem Dziedzin Zachodnich. Pomiędzy najprzedniejszymi zespołami znaczniejszych miast regularnie rozgrywano mecze. Przed kilku laty jakiś przedsiębiorczy kupiec ustawił trybuny i siedzenia wokół pola w pobliżu pałacu. Podczas następnych sezonów powiększał wszystko i rozbudowywał. Obecnie stadion mógł pomieścić jednocześnie czterdzieści tysięcy kibiców. Tylu też spodziewano się podczas najbliższego Szóstku, kiedy na murawę wybiegną gracze. Drużyna gości, Ziomkowie Złotej Pomocy, mieli zmierzyć się z mistrzowskim zespołem Krondoru - Nieugiętymi Młynarzami i Piekarzami. Nicholas przybył w samą porę, by zobaczyć trening napastników. Pięciu Nieugiętych runęło na trzech obrońców i bramkarza. Po kilku zręcznych zwodach, jeden z atakujących umieścił piłkę w siatce. - Dużo bym dał za to, by zobaczyć ten mecz - mruknął Harry. - Ja też - odpowiedział Nicholas. - Ale z drugiej strony, jak to pięknie brzmi... Podróż morska! Harry spojrzał bacznie na przyjaciela i zobaczył, że młody książę niemal płonie z entuzjazmu. - Hej! Tobie to się naprawdę uśmiecha! - A tobie nie? Harry wzruszył ramionami. - Nie wiem. Crydee jest chyba nudnym miejscem, gdzie o kradzieży dziewczynie całusa na zabawie rozprawia się chyba tygodniami. Zastanawiam się zresztą, czy w ogóle są tam jakieś dziewki? - Uśmiechnął się w końcu i Nicholas również błysnął zębami. Młody książę był w stosunkach z dziewczynami równie nieśmiały, jak Harry bezczelny. Lubił jedynie kręcić się w pobliżu, gdy Harry flirtował z młodszymi dworkami i córkami służących - sądził, że czegoś się zdoła nauczyć... no, przynajmniej do momentu, gdy - jak na przykład wczoraj - Harry nie zaczynał zachowywać się zbyt natarczywie. Giermek potrafił bywać prawdziwie ujmującym i czarującym młodym człowiekiem - choć niekiedy, wedle oceny Nicholasa, poczynał sobie zbyt obcesowo. - Może tobie będzie brakować nauk, jakich udzielają ci pałacowe dziewczęta - stwierdził po chwili - ja jednak czuję się tak, jakbym wyrwał się z klatki. Beztroski uśmiech Harry'ego natychmiast znikł bez śladu. - Chyba nie było tu aż tak źle? Nicholas odwrócił się od pola ćwiczeń i ruszył ku pałacowi. Harry szybko dołączył do jego boku. - Zawsze byłem najmłodszym, najsłabszym i... kaleką. Harry uniósł brwi. - Też mi kaleka! Podczas ćwiczeń szermierczych oberwałem od ciebie w łeb więcej razy, niż od wszystkich pozostałych chłopaków... a mnie udawało się trafić ciebie może raz w roku. Nicholas uśmiechnął się krzywo - teraz wyglądał jak nieco młodsza kopia Aruthy. - No... tak, trafiłeś mnie raz czy dwa. - A widzisz! - zakonkludował Harry. - Nieźle sobie radzę, ale ty masz do szermierki wyjątkową smykałkę. Jaki tam z ciebie kaleka! - Macie w Ludlandzie Święto Prezentacji? - Nie - potrząsnął głową Harry. - To chyba zwyczaj zarezerwowany wyłącznie dla rodziny królewskiej? - Nieprawda - zaprzeczył Nicholas. - Kiedyś było tak, że w trzydzieści dni po urodzeniu każde dziecko w rodzinie szlacheckiej przedstawiano poddanym, tak, by wszyscy mogli zobaczyć, że jest bez skazy. W Dziedzinach Wschodnich zwyczaj ten wygasł już dawno temu... ale nadal praktykowano go tu, na Zachodzie. Moich braci przedstawiono dworowi... moją siostrę też... wszystkich... dopóki na świecie nie pojawiłem sieja. - No dobrze, zgoda... twój ojciec nie pokazał cię ludowi - kiwnął głową Harry. - I co z tego? Nicholas wzruszył ramionami. - Wiesz, nie w tym rzecz, za kogo ty sam się uważasz... sęk w tym, jak widzą cię inni. Zawsze traktowano mnie tak, jakbym był kimś gorszym. Niełatwo to znieść... czasami. - Aaa! I myślisz, że w Crydee będzie inaczej? - spytał Harry, gdy docierali do pałacu. Gwardziści w bramie oddali księciu honory, Nicholas zaś odpowiedział: - Nie znam dobrze stryja Martina, podoba mi się jednak myśl, że w Crydee może być inaczej. - A ja liczę na to, że inaczej nie będzie - westchnął Harry na widok przemykającej obok nich szczególnie urodziwej dziewki. Gapił się za nią, dopóki nie znikła za jakimiś drzwiami. - Nicky... tu jest tak wiele możliwości! Na taką odpowiedź Nicholas mógł jedynie potrząsnąć głową. Wioślarze naparli na wiosła, holownik żwawo skoczył ku przodowi, z wody zaś wydźwignęły się ku dziobowi okrętu dwie grube liny. Na pomoście stali Arutha z Anitą i grupką dworzan, którzy przyszli pożegnać się z Nicholasem. Oczy Anity błyszczały wilgocią, Księżna Pani jednak powstrzymywała łzy. Nicholas był jej najukochańszym synem, ale wcześniej już wyprawiła z domu troje dzieci i dzięki temu zdołała jakoś zachować twarz. Mimo to mocno zaciskała dłoń na ramieniu męża. W jego zachowaniu było coś, co lekko ją niepokoiło. Nicholas i Harry stali na dziobie okrętu i pozdrawiali stojących na pomoście, energicznie wymachując dłońmi. Za nimi ulokował się Amos, wpatrujący się uporczywie w ukochaną Alicję. Nicholas przeniósł wzrok z sylwetki babki na Amosa i spytał: - Czy nie powinienem zacząć nazywać cię dziadkiem? - Zrób to choć raz i będziesz do Crydee płynął za rufą! - łypnął nań groźnie stary żeglarz. - A na morzu nazywaj mnie kapitanem! Jak powiedziałem twemu ojcu przed dwudziestu laty, na pokładzie nie masz innego pana ponad szypra, choćby obok niego stał tuzin książąt. Tutaj ja jestem najwyższym sędzią, królem i kapłanem... i radzę, byś o tym nie zapominał! Niezbyt skłonny uwierzyć w to, że po wypłynięciu w morze Amos potrafi zmienić się w tyrana o kamiennym sercu, Nicholas uśmiechnął się porozumiewawczo do Harry'ego. Załoga holownika, odholowawszy okręt od przystani, oddała liny. Amos rzucił szybkie spojrzenie pilotowi i ryknął: - Panie pilocie, przejmijcie ster! - Zwracając się zaś ku załodze, zawołał: - Postawić żagle topowe! Przygotować groty i bramsle! Gdy nad masztami zakwitły bielą płótna trzech pierwszych żagli, statek zbudził się do życia. Nicholas i Harry poczuli, że pokład drgnął pod ich stopami. Za sprawą pilota okręt lekko skręcił ku prawej. Amos zostawił chłopców ich własnej przemyślności i ruszył ku rufie. Okręt powoli defilował przez cały port, mijając tuziny mniejszych statków. Nicholas bacznie się przyglądał wszystkiemu, co czynili marynarze, wykonując komendy pilota. Do portu właśnie wpływały dwa mniejsze kutry przybrzeżne. Na widok powiewającej na topie królewskiej bandery, oba stateczki odpowiedziały własnym salutem, wywieszając również barwy Królestwa. Nicholas pozdrowił oba kutry, machając ku nim dłonią. - Pospolitujesz się, Wasza Wysokość - zauważył Harry z przekąsem. - Guzik mnie to obchodzi! - młody książę dał Harry'emu kuksańca łokciem pod żebra. Nie opodal wyjścia z portu statek obrócił się pod wiatr, stając niemal w miejscu. U jego burty pojawiła się mała łódeczka, pilot zaś wespół z jego asystentem szybko opuścili pokład, przekazując dowodzenie Amosowi. Gdy tylko łódź pilota odbiła od burty, Amos ryknął, zwracając się do pierwszego oficera, jegomościa o nazwisku Rhodes: - Zwinąć topsle! Postawić groty i bramsle! Nicholas bezwiednie ścisnął dłońmi reling, bo gdy żagle wypełniły się wiatrem, okręt jakby skoczył do przodu. Gnany podmuchami rześkiej, porannej bryzy szybko pruł portowe wody. Amos przez chwilę spoglądał na pozostający za rufą ląd, potem łypnął okiem ku słońcu. - Panie Rhodes - zwrócił się do pierwszego oficera. - Kurs prosto na zachód. Płyniemy ku Wyspie Czarnoksiężnika. Sześć dni walczyli z wiatrami, które dęły tu przeważnie z zachodu, aż wreszcie z bocianiego gniazda rozległ się okrzyk: - Ziemia, ahoj! - Gdzie? - zawołał Amos. - Dwa rumby na sterburtę, kapitanie! To wyspa! Amos kiwnął głową. - Panie Rhodes, kurs na wyspę. Na południowym zachodzie jest zatoczka, do której możemy zawinąć. Zechce pan przekazać załodze, że zabawimy tu dzień lub dwa. Wszyscy zostają na pokładzie i bez pozwolenia nikomu nie wolno zejść na ląd. Rhodes, który był małomównym człowiekiem, powiedział tylko: - Tak jest, kapitanie. Bez rozkazu nikt nie postawi stopy na lądzie. Amos kiwnął głową. Wiedział już, kto zamieszkuje wyspę. Niełatwo mu było jednak pozbyć się starych uprzedzeń. Od czasów Macrosa Czarnego wyspa uważana była za siedlisko demonów i duchów mroczniej szych niż dusza starego celnika. Przed dziewięciu laty osiadł tu Pug, mag i adoptowany krewniak Aruthy, który również miał swoje powody, by nie wszystkich gości witać przyjaźnie i z ochotą. Prawie bezwiednie Amos wydał kolejne polecenie: - Panie Rhodes, zechce pan przekazać załodze, by zachowali czujność. Rozejrzawszy się po pokładzie, Amos stwierdził, że jego polecenie było właściwie zbyteczne. Każdy z obecnych gapił się na maleńką, rosnącą szybko w oczach plamkę odległego lądu. Amos poczuł lekkie podniecenie - wiedział, że Pug nie przepada za gośćmi, wątpił jednak, by zechciał atakować okręt płynący pod królewską banderą Krondoru. Na pokładzie pojawili się Ghuda i Nakor. Mały szelma natychmiast podbiegł do relingu, gdzie tkwili już Harry i Nicholas. Ten ostatni uśmiechnął się do Nakora. Książę zdążył już polubić dziwaka, którego towarzystwo okazało się zabawnym urozmaiceniem nudnych skądinąd dni podróży. - Teraz się napatrzycie - uprzedził Nakor. - Patrzcie, zamek! - zauważył Ghuda. W rzeczy samej, gdy podpłynęli bliżej, ujrzeli rysujące się coraz wyraźniej na kamiennym cyplu zarysy wyniosłego zamku. Wkrótce już mogli dostrzec szczegóły. Budowlę wzniesiono z czarnych głazów na wąskim półwyspie, który jak ostroga wdzierał się w morze; od reszty wyspy oddzielał go kanał, przez który przelewały się fale przypływu. Nad kanałem wzniesiono zwodzony i opuszczony teraz most, ale tak czy inaczej, miejsce to nie robiło miłego wrażenia. Wysoko na wieży z samotnego okna, błyskało złowrogo błękitnawe światło. Okręt od południa opłynął rafy chroniące dostęp do cypla, na którym wzniesiono zamek, i wkrótce zbliżył się do brzegów wysepki. Skupione u relingu towarzystwo usłyszało ryk Amosa: - Refować żagle! Kotwicę rzuć! Po kilku minutach statek znieruchomiał i Amos pojawił się na dziobie. - Kto schodzi na ląd oprócz was dwu? - spytał wskazując Nakora i Ghudę. - Nie jestem pewien, czy wiem o co ci chodzi, Amos... eee... kapitanie - zdziwił się Nicholas. - Ha! Wydaje mi się, że twój ojciec powiedział tobie jeszcze mniej, niż mnie - chłopiec byłby przysiągł, że, mówiąc to, Amos porozumiewawczo zmrużył oko. - Ja wiem jedynie, że miałem zawinąć do brzegów Wyspy Czarnoksiężnika, byś mógł odwiedzić swego kuzyna, Puga. Myślałem, że coś ci o tym wiadomo. Nicholas wzruszył ramionami. - Nie widziałem go od dzieciństwa. Właściwie to ledwie go znam. - Ty pójdziesz - odezwał się Nakor. Wskazując na Harry'ego, dodał: - Ty też. - Do Amosa zaś powiedział: - Co do ciebie... nie mam pewności, ale myślę, że nie zaszkodzi, jak pójdziesz. Ghuda idzie ze mną. Amos pogładził się po brodzie. - Arutha polecił mi robić, co powiesz, Nakor, więc owszem, pójdę. - To i dobrze - odparł mały człowieczek, uśmiechając się szeroko. - Jazda. Pug czeka. - Wie, że tu jesteśmy? - spytał Harry. - Nie... - zgrzytnął zębami Ghuda. - Śpi jak zabity i nie zauważył wielkiego okrętu, który już od kilku godzin zbliża się do Wyspy. Harry zachował tyle przyzwoitości, by się zaczerwienić, gdy Nicholas parsknął śmiechem. Amos zwrócił się do załogi, której połowa przynajmniej wisiała przy relingach i gapiła się na światełko błyskające w niezbyt odległym zamku. - Opuścić łódź! - rozkazał stary żeglarz. Dziób łodzi zarył się w piasek, a dwaj majtkowie wyskoczywszy na brzeg i przeciągnęli łódź na płyciznę. Nicholas i Harry, brnąc po kostki w wodzie, ruszyli ku brzegowi. Zaraz za nimi podążyli Ghuda, Nakor i Amos. Isalańczyk natychmiast skierował się ku ścieżce, która wiodła ku skalnemu cyplowi. - Gdzie leziesz? - zawołał Amos. - Tędy! - Nakor nawet nie raczył się odwrócić, tylko wskazał dłonią ścieżkę. Ghuda spojrzał na towarzyszy, wzruszył ramionami i poczłapał za Nakorem. Chłopcy zawahali się na moment, ale ruszyli w ślad za najemnikiem. Amos potrząsnął głową. - Wracajcie na statek - polecił majtkom. - Powiedzcie panu Rhodesowi, by pilnie baczył na brzeg... Jeśli zechcemy, by nas zabrano, damy sygnał. Dwaj marynarze zasalutowali sprężyście i zaczęli spychać łódź w wodę. Dwaj pozostali sięgnęli po wiosła. Wkrótce ich towarzysze wskoczyli do łodzi, która o czterech wiosłach szybko śmignęła ku względnemu bezpieczeństwu na pokładzie statku. Amos pospieszył ku pozostałym członkom ekspedycji, którzy czekali nań na szczycie ścieżki. W tym miejscu od prowadzącej ku zamkowi dróżki oddzielała się druga i Nakor nią właśnie ruszył. - Keshaninie - odezwał się Amos. - Do zamku idzie się inaczej! - Jestem Isalańczykiem - odparł Nakor. - Keshanie to rosłe, ciemnoskóre chłopy, nie lubiące zbytnio obciążać skóry odzieżą. A do Puga... Tędy, jeśli łaska. - Mości admirale, lepiej się z nim nie sprzeczaj - uprzedził Amosa Ghuda, który, popierając słowa czynem, ruszył za Nakorem. Pozostali ruszyli za nim. Nakor powiódł ich ku niezbyt głębokiemu jarowi, potem wspięli się na kolejny niewysoki grzbiet, z którego dostrzegli wąską dolinkę, gęsto porośniętą krzewami i wiekowymi drzewami. Ścieżka znikała w lesie u podnóża kolejnego pagórka. - Którędy ty nas prowadzisz? - spytał Ghuda. Nakor nawet się nie odwrócił, tylko stuknął kijem w uklepaną powierzchnię ścieżki. - Tędy. To już niedaleko. Chłopcy ruszyli pospiesznie i wkrótce wyprzedzili Isalańczyka. - Nakor... - spytał Nicholas. - A skąd wiesz, że Pug gdzieś tu jest? Mały kpiarz wzruszył ramionami. - Och, to zwykła sztuczka. Gdy dotarli do lasu, natknęli się na gęste, ponuro i nieprzyjaźnie wyglądające poszycie. Wydawało się, że przedarcie się wśród splątanych krzewów jest niemożliwe. - Którędy teraz? - spytał Harry. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Popatrzcie tylko - i wskazał ścieżkę swoim kosturem. - Tutaj. Nie podnoście wzroku. Ruszył powoli przed siebie, odwracając się jednocześnie, tak że po chwili szedł już tyłem, ciągnąc za sobą po ziemi koniec laski. Chłopcy poszli za nim, nie odrywając wzroku od końca wzbijającego ze ścieżki chmurę pyłu kija. Poruszali się dość wolno i po chwili Nicholas zdał sobie sprawę z faktu, że choć powinni byli już beznadziejnie ugrzęznąć w gąszczu, nadal mieli przed sobą wolną drogę. - Nie podnoś wzroku - ponownie ostrzegł go Nakor. Otaczał ich mrok, ale zupełnie dobrze widzieli ścieżką dotykaną końcem kostura. I nagle wszystko wokół nich się rozjaśniło, a Nakor powiedział: - Teraz możecie się rozejrzeć. Zamiast gęstej, nieprzeniknionej puszczy otaczał ich dość rozległy i dobrze utrzymany ogród, na przeciwległym jego końcu pasło się pod drzewami kilkanaście owiec. Nieopodal widać też było łąkę i parę luźno puszczonych koni. Obejrzawszy się za siebie Nicholas, ujrzał stojących i rozglądających się wokół ze zdumieniem Amosa i Harry'ego. Wyglądali na osoby, które beznadziejnie zagubiły się w leśnej głuszy. - Szli za wolno - mruknął Nakor. - Zaraz po nich pójdę. - Nie ma potrzeby - rozległ się jakiś łagodny głos obok nich. Obejrzawszy się za siebie, Nicholas ujrzał przed sobą odzianego w czarną szatę człowieka, nieco odeń niższego, który przyglądał się wszystkiemu z zagadkowym wyrazem twarzy. Książę otworzył niemal usta ze zdziwienia, kiedy przypomniał sobie, że nie było go tu jeszcze przed sekundą! Nieznajomy poruszył dłonią i Amos wespół z Harrym zaczęli toczyć wokół wzrokiem, z minami ludzi nagle obudzonych z głębokiego snu. - Usunąłem iluzję - wyjaśnił nieznajomy. - Mówiłem wam, że to zwykła sztuczka - puszył się Nakor. Mężczyzna spojrzał na obu chłopców i Nakora, potem przez chwilę przyglądał się zbliżającym Amosowi i Ghudzie. Po chwili na jego okolonej brodą twarzy pojawił się wyraz ulgi. - Kapitanie Trask! Nie wiedziałem, że to ty! - Mości Pug! - Amos wyciągnął dłoń do uścisku. - Dobrze jest cię zobaczyć ponownie. Wyglądasz nieco inaczej niż po bitwie pod Sethanon! - dodał, gdy obaj potrząsali dłońmi. - Już mi to mówiono - odparł Pug z osobliwym rozbawieniem w głosie. - Kim są twoi towarzysze? Amos wskazał dłonią księcia. - Mam zaszczyt i przyjemność przedstawić ci, panie, twego kuzyna Nicholasa. Pug uśmiechnął się ciepło i przyjaźnie. - Nicky, kiedy ostatni raz cię widziałem, byłeś dzieckiem! - A oto - ciągnął Amos - Harry z Ludlandu, giermek księcia... ci zaś dwaj... tam dalej, to Ghuda Bule i... - Nakor, Błękitny Jeździec - dokończył prezentacji Isalańczyk. Dość nieoczekiwanie dla wszystkich Pug wybuchnął śmiechem. - To ty? Słyszałem o tobie! - i prawdziwie rozbawiony dodał: - Witajcie w Villa Beata. Skinieniem dłoni wezwał wszystkich, by poszli za nim, i powiódł ich ku dziwnemu domostwu. Spory centralny budynek, biały, pokryty czerwonymi dachówkami otoczony był niskim białym murkiem, za którym widać było ogród porośnięty bujnym kwieciem. Pośrodku ogrodu stała marmurowa fontanna - trzy delfiny na trzy strony świata rozpryskiwały strugi ożywczej wody. Nieco dalej wznosiły się dachy innych zabudowań. Idący obok Puga Nicholas nie mógł powstrzymać się od pytania. - Co to jest Villa Beata? - To właśnie miejsce - odpowiedział Pug. - W języku jego budowniczych znaczy to „błogosławione domostwo”. Tak mi przynajmniej powiedziano. Nie przeczę, że nazwa jest trafna. - Skąd wiedziałeś, bratku, że nie należy iść do zamku? - spytał Trask idącego obok Nakora. - Bo gdybym chciał się ukryć - uśmiechnął się szeroko mały przechera - to przyszedłbym właśnie tu. - Gdybyście weszli do zaniku - dodał idący przodem Pug - przekonalibyście się wkrótce, że świeci pustkami i nikogo tam nie ma... może poza kilkoma żywymi pułapkami w najwyższej wieży. Odkryłem, że podtrzymywanie ponurej legendy o Czarnoksiężniku sprzyja... swobodzie i zachowaniu prywatności. Oczywiście, ustawiłem tam pewne czujniki, które ostrzegłyby mnie o waszym pojawieniu się w zamczysku, i zajrzałbym tam, po to, by przekonać się, co się stało. Ale stracilibyście przynajmniej pół dnia. - Spojrzał zagadkowo na Nakora i dodał: - Zanim stąd odjedziesz, powinniśmy porozmawiać. Nakor żwawo pokiwał głową. - Podoba mi się twój dom. Jest na swoim miejscu. Teraz kiwnął głową Pug. Dotarłszy do drzwi w niewysokim murze, otworzył je dla pozostałych i przepuścił wszystkich przed sobą. - Wiedzcie, że nie wszyscy z moich sług są ludźmi. Wygląd niektórych może was zaskoczyć, ale żaden z nich nie uczyni wam krzywdy. Jakby na potwierdzenie jego słów, w głównych drzwiach domu ukazał się jakiś rosły stwór. Na jego widok Ghuda porwał za miecz, szybko się jednak opamiętał i puścił rękojeść. Przybysz przypominał wyglądem goblina, choć Keshanin musiał przyznać, że w życiu nie widział tak wysokiego przedstawiciela owej rasy. Zwykłe gobliny ustępowały wzrostem człowiekowi, choć prawda, że różnica nie była wielka. To stworzenie miało gładką, błękitną z zielonkawym odcieniem skórę i wielkie, okrągłe oczy o czarnych źrenicach na tle żółtawych tęczówek. Miało także znacznie szlachetniejsze rysy niż gobliny, z którymi dotąd Ghudzie przyszło się ścinać, choć grube łuki nad oczami i wydatny nos nie pozostawiały wątpliwości co do jego pokrewieństwa z tamtymi. Odzież przybysza była doskonale skrojona, nosił się też w sposób, który nieodparcie kojarzył się z dumą i godnością. Uśmiechając się, obnażył zęby, które długością niewiele ustępowały tygrysim kłom. Skłoniwszy się dwornie, oznajmił: - Mistrzu, przygotowano już posiłek. - Przedstawiam wam Gathisa, seneszala mojego dworu - odezwał się Pug. - Zadba o wasze wygody. - Spojrzawszy zaś w niebo, zwrócił się do sługi: - Sądzę, że nasi goście zjedzą z nami kolację i zostaną na noc. Zajmij się przygotowaniem ich komnat. - - Do gości zaś powiedział: - Mamy tu sporo miejsca i myślę, że należy wam się odpoczynek, Wasza Wysokość - dodał, patrząc na Nicholasa. - Przypominasz mi swego ojca, kiedy był w twoim wieku. - Znałeś mojego ojca, kiedy miał tyle lat, co ja teraz? - żachnął się Nicholas. - Owszem - odpowiedział młodzieńczo wyglądający mag. - Opowiem ci o tym przy okazji. Chodźcie - rzekł, zwracając się do reszty kompanii. - Musicie odświeżyć się przed kolacją. Mnie zaś trzeba się zająć kilkoma sprawami, których nie da się odłożyć... ale dołączę do was, kiedy odpoczniecie. - Z tymi słowami zniknął w bocznych drzwiach, zostawiając ich Gathisowi. Dziwacznie wyglądający stwór przemówił do nich nieco syczącym głosem - który należało chyba przypisać sporej ilości zębów - acz dwornie i wyraźnie: - Panowie, jeśli macie jakieś szczególniejsze potrzeby, zechciejcie mi je wyjawić, a natychmiast zajmę się ich zaspokojeniem. Tymczasem tędy proszę. Ghuda ponownie omal nie porwał za miecz, kiedy zza jakichś drzwi wyszedł troll dźwigający naręcze bielizny pościelowej. Przybysz miał na sobie spodnie i kurtkę, ale niewątpliwie był trollem - o czym świadczyły jego podobne do małpich, niezwykle szerokie ramiona, przygarbione i zakończone zwisającymi niemal do ziemi łapami. Jego twarz również przypominała małpią - oczy niemal całkowicie ginęły pod potężnymi łukami brwiowymi, spod dolnej zaś wargi ku górze wystawały dwa potężne, typowe dla trollów kły. Przybysz przesunął się w bok, pozwalając gościom przejść. - To Solunk, pełniący tu funkcję posługacza - przedstawił go Gathis. - Jeśli zapragniecie czystych ręczników lub nowej porcji gorącej wody, pociągnijcie za ten sznur, a Solunk postara się spełnić wasze życzenia. Nie mówi językiem Królestwa, ale pojmuje tyle, by wykonywać polecenia i prośby. Jeśli czegoś nie zrozumie, powiadomcie mnie. - Pokazawszy kompanom wszystkie komnaty, zostawił ich samych. Nicholasowi przypadł dobrze, choć bez zbytniego przepychu urządzony pokój. Jeden jego róg zajmowało proste łoże z grubym materacem. Leżący na łożu mógł przez niewielkie okienko oglądać pozostałe budyneczki domostwa. Wyjrzawszy przez nie, książę zobaczył inne, podobne do Gathisa, choć nie tak rosłe stworzenie, które niosło wiązkę chrustu ku budynkowi wyglądającemu na kuchnię. Odwrócił się, by obejrzeć resztę komnaty. Zobaczył biurko ze stojącym przed nim krzesłem, sporą szafkę i skrzynię. Otworzywszy skrzynię, znalazł w niej czystą pościel, w szafie zaś odkrył niewielki zestaw odzieży i bielizny rozmaitego kroju, wielkości i kolorów. Wszystko wyglądało tak, jakby pozostało po rozmaitych - i nieco roztargnionych - gościach. Usłyszawszy pukanie do drzwi, pospieszył ku nim i, otworzywszy je, spojrzał w twarz stojącego na korytarzu Solunka. Troll skinieniem dłoni wskazał niesioną przez dwu rosłych łaziebnych wannę. Chłopiec otworzył drzwi szerzej, gapiąc się na nowych posługaczy, których skóra była czarna - nie ciemna, jak u Keshan - lecz zwyczajnie czarna, jakby ją pomalowano farbą. Nowi przybysze mieli też pozbawione jakiegokolwiek zarostu głowy i twarze, oczy zaś niebieskie, z ogromnymi tęczówkami i niemal całkowicie niewidocznymi białkami. Ustawili wannę pośrodku komnaty i wyszli. Troll otworzył szafkę i bezbłędnie wybrał parę spodenek i koszulę jakby szytych na Nicholasa. Pogrzebawszy w skrzyni, wyjął z niej jeszcze gatki oraz skarpetki. Dwaj kolorowi wrócili tymczasem z wiadrami i napełnili wannę gorącą wodą, na jej krawędzi zaś położyli ręcznik, gąbkę i pachnące mydło. Troll chrząknął pytająco i wykonał gest naśladujący mycie grzbietu, potem wskazał dłonią na plecy młodzieńca. - Nie, dziękuję - mruknął Nicholas. - Dam sobie radę. Solunk chrząknął z satysfakcją, kiwnięciem dłoni odesłał czarnoskórych i wyszedł za nimi, zamknąwszy drzwi. Nicholas potrząsnął głową, dziwiąc się tym wszystkim osobliwościom, potem ściągnął z siebie istotnie bardzo już brudną odzież i wlazł do wanny. Woda była gorąca - choć nie za bardzo - i młodzik usiadł ostrożnie. Wydawszy westchnienie niekłamanej satysfakcji, oparł się wygodnie. Po tygodniu życia w ciasnej kajucie gorąca kąpiel wydała mu się czymś bardzo zbliżonym do niebiańskich rozkoszy. Gdzieś za ścianą Harry podśpiewywał radośnie - acz niezbyt melodyjnie - i młody książę postanowił zająć się gąbką i mydłem, zanim woda za bardzo się nie ochłodzi. Wkrótce tonął w pianie i wtórował Harry'emu. Sporo czasu minęło, zanim wreszcie wydobył się z wody, wytarł i odział - odkrywając, że nowe ubranie leży na nim niemal tak dobrze, jak jego własne. Wciągnąwszy buty, wyszedł z komnaty i postanowił pomyszkować trochę po okolicy. Zaczął od głównego budynku, przeszedł korytarzem i skręciwszy w bok znalazł się w ogrodzie. Podobnie jak w tym rozciągającym się przed budynkiem i tu dominowały drzewa owocowe i kwiaty. Obok fontanny wzniesiono małą, białą, kamienną ławeczkę, na której siedział teraz Pug, rozmawiający o czymś z młodą kobietą. Nicholas podszedł bliżej i oto Pug podniósł się i powiedział: - Wasza Wysokość, niechże wolno mi będzie przedstawić ci moją przyjaciółkę, Lady Ryanę. - Zwracając się zaś do towarzyszki, rzekł: - Ryano, oto książę Nicholas, syn Aruthy z Krondoru. Kobieta podniosła się i dygnęła w dworskim ukłonie, utkwiwszy w księciu spojrzenie zdumiewająco zielonych oczu. Niełatwo byłoby określić jej wiek inaczej, niż mówiąc, że miała więcej niż kilkanaście i mniej niż trzydzieści lat. Miała pięknie rzeźbione, prawdziwie arystokratyczne rysy - ujrzawszy ją, Nicholas pomyślał, iż w porównaniu z nią wygląda jak prostak. Była też niezwykle urodziwa - ale w jej ruchach, zachowaniu i wyglądzie było coś obcego - jej włosy były jak ze złota, a skóra barwy kości słoniowej niemal lśniła w słońcu. Po krótkim, trwającym mgnienie oka wahaniu Nicholas skłonił się nisko: - Pani... - Ryana jest córką moich starych przyjaciół - powiedział Pug - i przybyła tu, by pogłębić swoją wiedzę. - Pogłębić wiedzę? Pug kiwnął głową, wskazując jednocześnie Nicholasowi miejsce obok siebie. - Mam tu wielu sług i licznych przyjaciół, ale niektórzy z mieszkańców tego domostwa są moimi uczniami. - Mówiono mi, - rzekł ostrożnie Nicholas - że ufundowałeś Akademię w Stardock. Pug uśmiechnął się nie bez ironii. - Akademia, mój drogi, nie ustrzegła się wad innych instytucji, które założyli ludzie. W miarę upływu czasu coraz bardziej kostnieje, jej członkowie przywiązują się do tradycji i niechętnym okiem patrzą na jakiekolwiek zmiany. Skutków takich tendencji doświadczyłem na własnej skórze i nie mam zamiaru przeżywać tego ponownie. Moje wpływy w Stardock są jednak ograniczone. Byłem tam przed siedmiu laty, rok wcześniej zaś osiadłem z moimi magami tutaj. Porzuciłem Stardock po śmierci żony. - Podniósł wzrok w niebo i przez chwilę milczał, pogrążony we wspomnieniach. - Moi starzy przyjaciele, Kulgan i Meecham, również odeszli. Moje dzieci dorosły już i pożeniły się... nie, nie masz w Stardock osób, które chciałbym odwiedzać. - Skinieniem dłoni objął całą okolicę. - Zebrałem tu wszystkich, którzy byli tego warci, w tym kilku z innych światów. Nie sądzę, by w Stardock przyjaźnie powitano niektórych... widziałeś ich i domyślasz się, w czym rzecz. - Owszem - rzekł Nicholas, potrząsając głową. I siląc się na uprzejmość, zwrócił się do Ryany: - Czy ty, pani, pochodzisz z jednego z owych odległych światów? - Nie, Wasza Wysokość - odpowiedziała głosem, w którym słychać było obce nutki. - Urodziłam się niedaleko stąd. Nicholas poczuł dziwny dreszcz, choć nie potrafiłby powiedzieć, co obudziło jego niepokój. Dziewczyna była niezwykle piękna - wedle wszelkich norm - ale była to niezwykła uroda, taka, jaka doń wcale nie przemawiała. Nie mogąc na poczekaniu wymyślić odpowiedniego komplementu, uśmiechnął się tylko uprzejmie. Pug dostrzegł chyba zakłopotanie młodzieńca, odezwał się bowiem: - Czy nie zechciałbyś nam, książę, powiedzieć, czemu zawdzięczamy tę wizytę? Dość wyraźnie powiedziałem twemu ojcu, że wolałbym, by zostawiono mnie w spokoju. - Pug, zapewniam cię, że nie mam pojęcia - Nicholas zaczerwienił się jak przyłapany na zalotach żaczek. - Ojciec wyjaśnił mi, że nalegał na to Nakor, i że z jakiegoś powodu poczuł, że powinien spełnić jego żądanie. Ja sam jadę na dwór Martina do Crydee... przez pewien czas mam być jego giermkiem. Myślę, że chodzi o to, bym trochę, jak to mówią, zmężniał. Na wargach Puga pojawił się uśmiech, który w dziwny sposób dodał Nicholasowi otuchy. - No... owszem, życie w Crydee nie jest tak uładzone jak w Krondorze, ale daleko mu do dzikości baronii z Pogranicza. Od czasów mojego dzieciństwa miasto rozrosło się prawie dwukrotnie - jak mi mówiono. Garnizon stanął też w Jonril, które samo stało się znaczniejszym grodem. Rośnie tam nowe księstwo. Myślę, że ci się tam spodoba. - Też na to liczę - odparł Nicholas, który również się uśmiechnął, choć w głosie jego nie słychać było przesadnego zapału. Nie chciał się zdradzać z uczuciami, ale podczas paru minionych dni miewał niespodziewane ataki tęsknoty za domem. Podróż straciła już dlań urok nowości. Bezczynność i nuda, jakie dręczyły go, gdy całymi dniami nie miał niczego do roboty - oprócz przemierzania niewielkiego skrawka pokładu - zaczynały brać górę nad blednącymi już atrakcjami rejsu. - Jak stoją sprawy na dworze twego ojca? - spytał Pug. - Jak zwykle, mnóstwo zamieszania, które stało się już tradycją - odparł cierpko Nicholas. - Nie nękają nas wojny ani zaraza, ani inne klęski... jeśli o to chciałeś spytać. – Zajrzawszy w twarz maga, dostrzegł w niej jeszcze jedno pytanie. - Twój syn został Konetablem Krondoru - dopełnił odpowiedzi. Pug kiwnął głową i zamyślił się na chwilę. - William i ja zaciekle się spieraliśmy, kiedy oznajmił mi, że chce poświęcić się wojaczce - mruknął wreszcie. - Jest wielce utalentowany, a jego zdolności są rzadkie i niezwykłe. - Ojciec coś mi o tym mówił - odezwał się Nicholas - nie jestem jednak pewien, czy dobrze to pojąłem. Uśmiech wrócił na twarz Puga. - Ja też nie byłem pewien. Nicholasie. Mimo wszystkich moich umiejętności, ojcostwo - przynajmniej w przypadku Williama - trochę mnie przerastało. Nalegałem, by studiował w Stardock, on jednak uparcie się temu sprzeciwiał. - Mag potrząsnął głową i znów sposępniał. - Obstawałem przy swoim, aż w końcu wyjechał bez pożegnania. Arutha przyjął go do armii, ponieważ William formalnie jest jego krewniakiem. Rad jestem, że chłopak wyszedł w końcu na ludzi. - Powinieneś go kiedyś odwiedzić - podsunął Nicholas. - Może kiedyś... - uśmiechnął się Pug. - Czekajże... - odezwał się Nicholas - chciałbym cię o coś zapytać. Wszyscy w rodzinie nazywają Williama kuzynem. Przed chwilą sam przyznałeś się do pokrewieństwa. Wiem jednak, że dziadek Borric miał jedynie trzech synów i żadnych kuzynów. To jak to jest? - Aaa.. .rozumiem - rzekł Pug. - Oddałem kiedyś twojemu dziadkowi przysługę... kiedy należałem do jego domowników. Byłem sierotą, kiedy zaś uznano mnie za zaginionego, dodał moje imię do rodzinnych spisów w Rillanonie. Nie zostałem formalnie adoptowany, Król nie może mnie nazywać bratem, wydaje mi się więc, że słowo „kuzyn” najlepiej chyba oddaje istotę moich więzów z twoją rodziną. Nie rozgłaszam tego tutaj, bo nikogo tu nie obchodzą takie sprawy jak tytuły i nadania, w Krondorze jednak uważają mnie za... kogoś w rodzaju księcia. Na twarzy Nicholasa pojawił się nieco przekorny uśmiech. - Wasza Wysokość, niechże mi więc będzie wolno pogratulować ci urodzin trzeciego wnuka. - Wnuka? - Pug uśmiechnął się prawdziwie ukontentowany. - Nie inaczej - potwierdził Nicholas. - Wuj Jimmy ma już dwie córeczki, tym razem jednak naprawdę... oczekiwał syna. - Nie widziałem ich od chwili ślubu - przyznał Pug. - Może powinienem jednak zajrzeć do Rillanonu, choćby po to, by zobaczyć wnuczęta. - Spojrzał przyjaźnie na Nicholasa. - Przy okazji zajrzę i na dwór twego ojca... może wreszcie uparty ojciec i równie uparty syn jakoś się dogadają. U wejścia do ogrodu pojawili się Nakor i Ghuda. Wojownik miał na sobie pięknie wykończoną koszulę z jedwabiu i bufiaste spodnie, których nogawki zatknął sobie w cholewy swych mocno podniszczonych butów. Katowski miecz zostawił w komnacie, z daleka jednak widać było rękojeści wystających mu zza pasa sztyletów. Mały przechera odział się w krótką szatę pomarańczowej barwy - nieco zbyt jaskrawej wedle oceny Nicholasa - i wyglądał na ogromnie z siebie zadowolonego. Podbiegłszy do Puga, skłonił mu się nisko. - Dziękuję za szatę. Spojrzawszy na Ryanę, lekko wytrzeszczył oczy i szeroko otworzył gębę. Powiedział też kilka zdań w języku zupełnie Nicholasowi nie znanym. Teraz z kolei kobieta spojrzała na małego człowieczka ze zdumieniem, potem zaś, wyraźnie zaniepokojona, przeniosła pytający wzrok na Puga. Isalańczyk powiedział coś, co pozbawiło ją spokoju. Pug podniósł palec do ust w geście, którym na całym świecie nakazywano milczenie i dyskrecję. Nakor łypnął oczami na Ghudę i Nicholasa. Uśmiechnąwszy się z zakłopotaniem, wybąkał: - Przepraszam. Nicholas spojrzał na Ghudę, który wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. - Zaraz tu będą Amos i Harry - przerwał niezręczną ciszę Pug. - Może przejdźmy do jadalni. Jadalnia mieściła się w odległym od kwater gości skrzydle i okazała się sporą, kwadratową komnatą. Pośrodku ustawiono niski - również kwadratowy - stół, wokół którego rozmieszczono niskie sofy. - Wolę posiłki podawane na modłę Tsurani - przyznał Pug w tej samej chwili, w której do jadalni weszli Amos i Harry. - Mam nadzieję, że nikomu to nie przeszkadza. - Jakoś to zniosę... tak długo, jak długo na stołach będzie coś do zjedzenia - odezwał się Amos. Ujrzawszy Ryanę, umilkł, czekając, aż Pug ich sobie przedstawi. Harry wpatrywał się na nieznajomą tak natarczywie, że podchodząc do Nicholasa, przewrócił się niemal o sofę. - Kto to taki? - syknął, siadając obok księcia. - Czarodziejka, a przynajmniej adeptka magii i uczennica Puga - objaśnił cicho Nicholas. - Przestań szeptać, to nieuprzejme. Harry zaczerwienił się i umilkł, tymczasem zaś w drzwiach ukazali się dwaj czarnoskórzy dźwigający tace z talerzami. Szybko rozłożyli zastawę i wyszli. Po chwili wrócili z pucharami na wino. Gdy wniesiono potrawy, Pug zwrócił się do wszystkich: - Kiepski ze mnie gospodarz, zechciejcie mi więc wybaczyć, jeśli komuś czegoś brakuje. - Nie powiadomiliśmy cię o naszym przybyciu - odpowiedział za wszystkich Amos - nikt więc nie powinien narzekać. - Bardzo jesteś uprzejmy, mości admirale - uśmiechnął się mag. - Sądziłem - odezwał się młody książę - że ojciec ma jakiś sposób, by się z tobą skontaktować. - Owszem, Wasza Wysokość - odpowiedział Pug. - Ale umówiliśmy się, że będzie z niego korzystał jedynie w razie najwyższej konieczności. Taka zaś nie pojawiła się od czasu, kiedy opuściłem Królestwo. Wszędzie panuje pokój. Od tej chwili biesiada przy stole potoczyła się gładko, choć rozmawiano o błahostkach. Jedynie Nakor milczał jak zaklęty i uporczywie gapił się na lady Ryanę. Pug - wbrew własnej opinii - okazał się doskonałym gospodarzem, który niezwykle zręcznie wciągnął obu chłopców do rozmowy. Obaj pijali wino od czasów, kiedy pozwolono im zasiadać przy stołach rodziców, jednak wedle zwyczaju panującego w większości domów szlacheckich, trunek podawany młodzikom rozcieńczano wodą. Dziś uraczono ich świetnym winem keshajskim i po wypiciu dwu pucharów obaj wpadli w doskonały humor - głośnymi wybuchami śmiechu kwitowali wielokrotnie już wcześniej słyszane opowieści Amosa. Kiedy stary żeglarz rozpoczął kolejną historię o niezwykłych przygodach, Pug nachylił się do Nakora: - Przyjacielu, czy wolno mi prosić o rozmowę na osobności? Mały Isalańczyk podniósł się żwawo i ruszył ku drzwiom, które wskazał mu mag. - Powiedziano mi, że ta wizyta to twój pomysł - rzekł Pug, gdy weszli do jednego z małych ogródków, jakich wiele być musiało w tej posiadłości. - Nie sądziłem, że spotkam tu... - zaczął Nakor. - Skąd wiedziałeś? - spytał gospodarz. - Nie mam pojęcia - Nakor wzruszył ramionami. - Po prostu wiem i tyle. Pug zatrzymał się obok niewysokiej ławeczki. - Kim jesteś? - Człowiekiem, jak wszyscy - odparł Nakor, siadając na ławeczce i krzyżując pod sobą nogi. - Wiem to i owo... znam parę sztuczek... to wszystko. Pug przez chwilę patrzył nań badawczo i bez słowa. W końcu, siadając na krawędzi niewielkiego basenu, rzekł: - Lud Ryany obdarzył mnie zaufaniem. Ona jest córką kogoś, kogo znałem przed dwudziestu laty. To chyba ostatni z... i większość ludzi uważa ich za istoty z legend. - Widziałem kiedyś jednego - odezwał się nieposkromiony Isalańczyk - Podróżowałem górami z Toowomba do Injune. Ujrzałem go o świcie, z daleka, na szczycie góry, oświetlonego promieniami słońca. Pomyślałem, że to dziwne, iż siedzi tam samotnie. Potem jednak przyszło mi do głowy, że jemu może wydawać się niezwykłe, że samotny jestem ja. W końcu to sprawa punktu widzenia. Postanowiłem, że nie będę mu przeszkadzał w rozmyślaniu, ale przyglądałem mu się przez chwilę. Był wcieleniem piękna, jak twoja lady Ryana. - Potrząsnął głową. - Wspaniałe, niezwykłe istoty. Powiedziano mi, że niektóre ludy czciły je jako bogów. Chciałbym porozmawiać z którymś z nich. - Ryana jest bardzo młoda - stwierdził Pug. - Przez wiele łat była dzikim stworzeniem i dopiero niedawno obudził się w niej rozum i inteligencja. Wedle pojęć jej rasy, na razie z trudem może zrozumieć własną naturę i niedawno obudzoną moc. Lepiej będzie, jeśli na razie ograniczymy jej kontakty z ludźmi. - Jak wolisz - Nakor wzruszył ramionami. - Widziałem ją i to mi na razie wystarczy. - Rzadko spotyka się takich jak ty - uśmiechnął się Pug. - A co mi tam... - Nakor ponownie wzruszył ramionami. - Dawno już doszedłem do wniosku, że głupio jest trapić się sprawami, na które nie ma się wpływu. - Jaki jest powód twej wizyty? Niemal nieustannie uśmiechnięte oblicze małego przechery lekko się zasępiło. - Są nawet dwa. Chciałem cię spotkać, ponieważ to twoje słowa sprowadziły mnie kiedyś do Stardock. - Moje słowa? - Powiedziałeś kiedyś człowiekowi o imieniu James, że jeśli spotka gdzieś kogoś takiego jak ja, powinien mu rzec: „Nie masz żadnej magii”. - Pug kiwnął twierdząco głową. - Kiedy więc usłyszałem to od niego, udałem się do Stardock, by cię odnaleźć. Opuściłeś Akademię wcześniej, ale ja tam trochę zabawiłem. Znalazłem tam wielu poważnych ludzi, którzy nie pojmują, że magia to tylko zwykłe sztuczki. Pug nie mógł się nie uśmiechnąć. - Powiadano, że mocno potrząsnąłeś Watumem i Korshem. - Zbłąkane owieczki, które za bardzo wzięły sobie do serca swoje teorie. - Nakor uśmiechnął się równie szeroko. - Ruszyłem między żaków i zacząłem objaśniać mój punkt widzenia. Na moją cześć spora grupka przyjęła miano Błękitnych Jeźdźców i wszyscy razem zaczęliśmy dawać energiczny odpór obraźliwym uwagom, jakich nie szczędziły nam te dwie stare cioty, którym zostawiłeś zarząd uczelnią. - Bracia Korsh i Watum... - parsknął śmiechem Pug. - Moi najzdolniejsi studenci. Ha! Nie sądzę, by nazywanie ich „starymi ciotami” przypadło im do gustu. - Nie przypadło - przyznał Nakor. - Ale zachowywali się jak dwie stare cioty, wypisz wymaluj. Nie mów mi, że się ze mną nie zgadzasz. Oni po prostu nie wiedzą - i nie chcą wiedzieć - że nie ma żadnej magii. - Owszem - westchnął Pug. - Kiedy spojrzałem wstecz na dziesięć lat mojej pracy w Stardock, zobaczyłem, że przeszłość się powtarza. Miałem przed sobą kolejne Zgromadzenie Wielkich z Kelewanu. .. grupę ludzi, którzy poświęcają się jedynie powiększaniu wpływów, wielkości, potęgi... Wszystko zaś kosztem innych. - Uwielbiają tajemniczość - przytaknął Nakor - i udają, że są ogromnie ważni. Pug wybuchnął śmiechem. - Gdybyś wiele lat temu spotkał mnie na Kelewanie, rzekłbyś pewnie to samo... albo i coś gorszego. - Spotkałem paru z tych twoich Wielkich - odpowiedział Nakor. - Portale jeszcze działają... ciągle handlujemy z Imperium Tsurani, im potrzebne są nasze metale, a nam niektóre z ich towarów. Władczyni Imperium jest bystrą negocjatorką, taką, która potrafi wszystkich zadowolić. Wszyscy mają udział w zyskach. Od czasu do czasu pojawiają się u nas Wielcy z Tsurani. I niekiedy ci obcy magowie z Chakahar. Nie wiedziałeś? Pug potrząsnął głową. - Jeśli w Stardock pojawili się magowie cho-ja z Chakaharu, oznacza to koniec władzy Zgromadzenia nad Imperium. - W jego oczach pojawił się smutek. - Wiesz, przyjacielu, nie spodziewałem się, że nastąpi to za mego życia. To koniec tradycji, która była dla nich czymś najistotniejszym, choć liczne filary, na których opierała się władza Zgromadzenia, okazały się osadzonym na strachu fałszem: fałszem była powszechna wiara w dobre intencje magów, fałszem przesycone było samo Imperium i fałszem okazały się ich opinie o krajach z nim graniczących. Wyglądało na to, że Nakor doskonale rozumie to, co chciał powiedzieć Pug. - Kłamstwa miewają twardy żywot, mości magu. Ale nie trwają wiecznie. Powinieneś tam wrócić i przekonać się o tym sam. Pug potrząsnął głową - nie był zresztą pewien, czy mały Isalańczyk mówi o Kelewanie, czy o Stardock. - Od dziewięciu już niemal lat wyrzekam się swojej przeszłości. Moje dzieci wyglądają teraz jak moi rówieśnicy, a wkrótce będą przypominać ludzi starszych ode mnie. Byłem świadkiem śmierci mej żony, patrzyłem, jak umierali moi nauczyciele. Moi starzy druhowie z obu światów dawno już wędrują przez komnaty śmierci. Nie chcę patrzeć, jak moje dzieci starzeją się i umierają. - Wstał i zrobił kilka kroków. - Nie wiem, Nakor, czy to mądre, ale tego właśnie boją się ponad wszystko. Nakor kiwnął tylko głową. - Okazuje się, że nie tak znów bardzo różnimy się od siebie. - O czym ty mówisz? - żachnął się Pug. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Spójrz na mnie. Żyję już na tym świecie trzykrotnie dłużej, niż jakikolwiek ze znanych mi ludzi. Urodziłem się w Kesh za czasów Imperatora Sajanjaro, który był praprapradziadkiem małżonki obecnie tam panującego Imperatora Diagai. Widziałem jego matkę, Imperatorową, kiedy była dziewięcioletnią dziewczynką. Opuściła tron jako stara kobieta, która władała Keshem ponad czterdzieści lat. A jednak pamiętam ją jako dziewczynkę, a wyglądałem wtedy dokładnie tak jak teraz. - Westchnął z przejęciem. - Nie byłem człowiekiem godnym zaufania... może z powodu mojego fachu. - Nie wiadomo skąd wydobył talię kart, jedną dłonią rozłożył ją w wachlarzyk, potem strzepnął palcami i karty znikły. - Doskonale cię jednak rozumiem. Nie żyje już nikt, kogo znałem w dzieciństwie. Pug ponownie przysiadł na krawędzi fontanny. - A jaki jest drugi powód twej wizyty? - Widzę pewne rzeczy... - zaczął Nakor. - Nie wiem, jak to się dzieje, zdarzają się jednak takie chwile, w których po prostu wiem. Nicholas wyruszył w podróż, która zawiedzie go znacznie dalej, niż do Crydee. Przyszłość tego chłopca kryje w sobie liczne niebezpieczeństwa. Pug milczał przez chwilę, rozmyślając o słowach gościa. - W czym mogę pomóc? - spytał wreszcie. Nakor potrząsnął bezradnie głową. - Nie należę do mędrców. Korsh i Watum nazywali mnie postrzeleńcem, ostatnio zaś nieustannie powtarza mi to Ghuda. - Pug uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Niekiedy sam nie rozumiem moich zdolności... - westchnął ponuro. - Ty, wedle wszelkich miar, jesteś człowiekiem wielkiego rozumu, którego osiągnięcia są zdumiewające. Żyłeś wśród najdziwniejszych stworzeń i nie uważasz tego za coś niezwykłego. Widziałem twoje dzieła w Stardock... robią wrażenie... ani słowa. Udzielanie rad tobie uważałbym za zuchwalstwo. - Zuchwalstwo czy nie... powiedz, co o tym myślisz? - Myślę, - odpowiedział Nakor, przygryzając pierwej dolną wargę - że chłopiec stanie się węzłem, wokół którego splotą się przyszłe wydarzenia. - Wykonawszy dłonią nieokreślony gest, dodał: - Gdzieś tam gromadzą się ciemne moce i coś przyciąga je do niego. Nie można tego zmienić. Musimy więc być gotowi na to, by w odpowiedniej chwili przyjść mu z pomocą. - Pug milczał przez dość długą chwilę. - Ponad trzydzieści lat temu - odezwał się w końcu - takim węzłem okazał się ojciec Nicholasa. Jego śmierć z pewnością byłaby jednocześnie zwycięstwem sił mroku. - Wężowy lud. Pug spojrzał na Nakora, nie kryjąc zaskoczenia. Mały Isalańczyk wzruszył ramionami. - Wieści o bitwie pod Sethanon rozeszły się daleko i szeroko. Ja dowiedziałem się znacznie później. Wśród rozmaitych pogłosek uderzyła mnie jedna, uporczywie powtarzana: że doradcą wodza najeźdźców był pantathiański mag i kapłan. - Wiesz coś o Pantathianach? - O, natykałem się na nich tu i ówdzie. - Nakor wzruszył ramionami. Podejrzewam, że niezależnie od tego, co sobie myślały te wasze mroczne elfy z Północy, tak naprawdę całą awanturę wywołali Pantathianie, ale co wydarzyło się później, to już przewyższa moje zrozumienie. - Gdybyś rozumiał, byłbyś jeszcze bardziej zdumiony - mruknął Pug. - Dobrze więc, pomogę Nicholasowi. - Trzeba nam udać się na spoczynek - rzekł Nakor, podnosząc się z ławki. - Pewnie chciałbyś, żebyśmy jutro odpłynęli. - Ciebie wolałbym zatrzymać - uśmiechnął się Pug. - Myślę, że przydałbyś się tu. Rozumiem jednak, co to znaczy być związanym z losem innego człowieka. Nakor spoważniał nagle i Pug pomyślał, że po raz pierwszy widzi Isalańczyka prawdziwie zasępionego. - Z tej kompanii pięciu popłynie za morza, ale musimy jeszcze spotkać cztery osoby. Dziewięciu odpłynie, a niektórzy nie wrócą. Na twarzy Puga pojawiła się troska. - Wiesz którzy? - Mam być jednym z tej dziewiątki - odparł Nakor. - Nikomu nie dano poznać własnych losów. - Nigdy nie spotkałeś Czarnego Macrosa - stwierdził Pug. Nakor uśmiechnął się nagle i poweselał. - Owszem, raz się z nim zetknąłem, ale to długa historia. - Trzeba nam teraz wrócić do gości - rzekł Pug, również wstając. - Ale powiem ci, że chciałbym kiedyś usłyszeć tę opowieść. - A co z chłopcem? - spytał Nakor. - Z powodów, które ci podałem, nie uśmiecha mi się myśl o ponownym związaniu się z losami jakiegoś śmiertelnika - wyznał Pug. - Nawet jeśli to mój krewniak. - Potrząsnął głową nie bez irytacji. - Nie mogę jednak opuścić tych, których polubiłem. Pomogę Nicholasowi, kiedy przyjdzie pora. - Niech i tak będzie - skwitował Nakor deklarację maga. - Dlatego właśnie powiedziałem jego ojcu, że trzeba nam się spotkać z tobą. - W rzeczy samej, niezwykły z ciebie człowiek, Błękitny Jeźdźco - przyznał Pug. Nakor roześmiał się i kiwnął głową. Wrócili do jadalni w samą porę, by usłyszeć zakończenie kolejnej opowieści Amosa, który zabawiał Ghudę i Nicholasa. Ryana wyglądała na nieco skonfundowaną, Harry zaś gapił się na nią, z takim podziwem, że nie spostrzegłby nawet trzęsienia ziemi. Pug polecił wnieść kawę, wytrawne wino, i skierował rozmowę na krondorskie ploteczki. Wkrótce wszyscy zaczęli potężnie ziewać, co dało sygnał do zakończenia skromnego przyjęcia. Mag pożegnał gości, życząc im dobrej nocy i, podawszy dłoń Ryanie, wyprowadził ją z komnaty. Nicholas wespół z towarzyszami ruszyli do swoich sypialni. Dotarłszy do kwatery, młody książę odkrył, że łóżko już pościelono i zapalono świece w lichtarzu. W poprzek łoża leżała obszerna nocna koszula. Położył się i wkrótce już zasypiał, kiedy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Otworzywszy zdumione oczy, ujrzał stojącego nad nim Harry'ego. Giermek miał na sobie nocną koszulę - taką samą jak jego własna. - Co tam znowu ? - spytał, zwalczając ogarniającą go senność. - Nie uwierzysz! Chodź, zobacz! Wygramoliwszy się z łóżka, Nicholas wyszedł za Harrym na korytarz i obaj skierowali się do sypialni giermka. - Już zasypiałem - mówił tymczasem Harry - kiedy usłyszałem jakiś dziwny dźwięk. - Skinieniem dłoni wezwał Nicholasa do okna i powiedział: - Zachowaj ciszę. Nicholas spojrzał przez okno i ujrzał stojącą nieopodal, na środku trawnika, lady Ryanę. - To ona tak hałasowała, śpiewała czy co... choć to niezupełnie był śpiew. Złotych włosów dziewczyny, które prawie płonęły własnym blaskiem w świetle midkemiańskich księżyców, nie można było pomylić z niczyimi innymi. Nicholas poczuł, że szczęka opada mu niemal do desek podłogi. - Jest goła! - Czekajże! - zdumiał się Harry. - Jeszcze przed chwilą miała na sobie suknie, niech mnie gęś kopnie, jeśli łżę! - Teraz jednak panna rzeczywiście stała na trawniku zupełnie bez szat, pogrążona w swego rodzaju transie. - Co ona wyprawia? - zdumiewał się Harry. Nicholas z najwyższym trudem opanował drżenie łydek. Stojąca w blasku miesiąców kobieta była całkowicie naga, ale w jej wyglądzie nie było niczego, co obudziłoby erotyczne pragnienia obu - młodych przecież! - chłopców. Książę czuł się teraz nie tylko jak intruz - owiało go nagle tchnienie niebezpieczeństwa. - Słyszałem opowieści o tym, jak to przy blasku księżyca wiedźmy oddają się demonom! - wystękał Harry. - Patrz! - syknął jego towarzysz. Złoty, otaczający dziewczynę nimb zapłonął nagle oślepiającym blaskiem, tak intensywnym, że podglądający chłopcy musieli zmrużyć oczy. Przez długą chwilę na trawniku świeciło miniaturowe słońce, po jakimś czasie jednak jego blask zaczął przygasać. Świetlisty nimb zaczął zwiększać swoje rozmiary do znacznie przekraczających poprzednie, dziewczęce. Pęcherz blasku rozdymał się szybko i wkrótce był wielki jak całe domostwo, po chwili zaś mógłby zamknąć w sobie cały okręt Amosa. Wewnątrz plamy światła pojawiło się jednak coś ciemniejszego... zrazu kształt był niewyraźny, z każdą jednak upływającą sekundą krzepnął i gęstniał. I nagle blask przygasł - równie niespodzianie, jak rozbłysnął - pośrodku zaś trawnika, tam gdzie jeszcze przed kilkoma momentami stała lady Ryana, pojawił się legendarny stwór, rozpościerający na setki stóp swe mocarne skrzydła. W świetle księżyców chłopcy wyraźnie widzieli każdą, najdrobniejszą złotą łuskę, długą, giętką szyję zwieńczoną grzebieniem i gadzi, zadarty w górę łeb. Smok wdzięcznie i lekko uderzył skrzydłami, zionął ogniem i wzbił się w powietrze. Harry ścisnął dłoń Nicholasa tak silnie, że zrobił mu siniaka, żaden z chłopców jednak nawet nie drgnął. Kiedy smok zniknął w mroku, obaj spojrzeli na siebie. Łzy płynęły im z oczu, przepełnionych zachwytem i grozą. Takich smoków po prostu nie było! Owszem, na Midkemii trafiały się podobno mniejsze, latające gady zwane zwyczajowo smokami, tamte były jednak zwykłymi jaszczurami nie posiadającymi śladu inteligencji czy rozumu. Nie spotykano ich zresztą w Zachodnich Dziedzinach. Widywano je jakoby w górach na zachodzie Kesh. Złotych zaś smoków, które mogły mówić i uprawiały magię, po prostu nie było... nie było i już! Istniały jedynie w legendach. A jednak obaj byli przed chwilą świadkami, jak tu, w smugach księżycowej poświaty, kobieta - którą im przedstawiono! - przekształciła się we wspaniałe, majestatyczne stworzenie, by odlecieć i poszybować nad Midkemią. Widok ten tak poruszył Nicholasa, że nie umiał powstrzymał łez. Harry zebrał się w garść nieco szybciej. - Może powinniśmy obudzić Amosa? - Nie. Trzymaj język za zębami! Zrozumiałeś? - potrząsnął głową Nicholas. Harry kiwnął głową, bez zwykłej w takich wypadkach przekory czy chełpliwości. W tej chwili wyglądał jak zwykły, przestraszony, wiejski chłopak. - Zrozumiałem. Nicholas zostawił przyjaciela i wrócił do swej sypialni. Przekroczył próg... i serce wywinęło w nim kozła, gdy ujrzał siedzącego na jego łożu Puga. - Zamknij drzwi. Nicholas zrobił, co mu kazano, mag zaś zabrał się do wyjaśnień: - Ryanie nie wystarczy to mizerne pożywienie, jakim ją tu karmimy, gdy udaje człowieka. W ciągu paru najbliższych godzin musi coś sobie upolować. Twarz księcia pokryła się bladością. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest daleko od domu, opieki ojca i miłości matki. Wiedział, że Pug jest uważany za członka rodziny... ale siedzący na jego łóżku człowiek zaliczał się też do najpotężniejszych magów Midkemii. Nicholas zaś ujrzał coś, czego nie powinien był widzieć. - Nikomu nic nie powiem - szepnął cicho. - Wiem - uśmiechnął się Pug. - - Usiądź proszę. Nicholas opadł na łoże obok maga, ten zaś nagle wyciągnął dłoń: - Pokaż mi swoją stopę. Książę nie musiał pytać, którą stopę Pug ma na myśli, i podniósł lewą. Pug przez chwilę przyglądał się zniekształconej kończynie, aż wreszcie powiedział: - Kilkanaście lat temu twój ojciec prosił mnie, bym zrobił coś z twoją nogą. Mówił ci o tym? Nicholas przecząco potrząsnął głową. Nadal przerażało go to, czego niedawno był świadkiem i obawiał się, że jeśli odpowie, zdradzi drżenie głosu. Pug przez chwilę jeszcze patrzył chłopcu w twarz. - Wtedy to dowiedziałem się o tej deformacji i o próbach jej uleczenia. - Było ich wiele. - - wyszeptał Nicholas. - Wiem. - Pug wstał i podszedł do okna, gdzie zatrzymał się i spoglądał w usiane gwiazdami niebo. Odwróciwszy się po chwili do Nicholasa, ciągnął dalej: - Powiedziałem twemu ojcu, że nie mogę cię uleczyć. Nie było to prawdą. - Dlaczego?! - spytał książę. - Ponieważ niezależnie od tego, jak bardzo kocha cię twój ojciec - a Arutha kocha swoje dzieci ogromnie, choć niełatwo mu przychodzi okazywanie uczuć - żadnemu ojcu nie wolno zmieniać natury i charakteru swego dziecka - odparł mag. - Nie jestem pewien, czy cię zrozumiałem - przyznał chłopiec. Obawa, którą żywił, jakoś znikła. - Dlaczego uważasz, że wyleczenie mojego kalectwa byłoby błędem? - Nie jestem pewien, czy potrafię ci to wyjaśnić, chłopcze - odpowiedział Pug. Odszedł od okna i przysiadł obok Nicholasa. - Każdy z nas może sam uporać się ze swoimi problemami, może sam się przekształcić... jeśli tylko zechce. Ale większość z nas nie tylko nie podejmuje żadnych prób, wielu nie chce nawet przyznać, czy pogodzić się ze świadomością, że to potrafią, że mogą tego dokonać. Wedle mojej znajomości magii, praca, jaką w dzieciństwie wykonali nad tobą uzdrawiacze, powinna była przynieść rezultaty. Niestety... coś oparło się tym zaklęciom i nie poskutkowały. - Nie pojmuję - zmarszczył brwi Nicholas. - chcesz powiedzieć, że to ja sam opierałem się ich dziełu? Że to ja nie chciałem, by mnie uzdrowiono? - Mniej więcej - kiwnął głową Pug. - Ale to nie takie proste. - Wszystko dałbym za to, by mieć normalną stopę! - żachnął się Nicholas. - Czy na pewno? - spytał Pug, wstając. Nicholas umilkł. - Chyba... chyba tak... - odezwał się po dłuższym milczeniu. Pug uśmiechnął się niespodziewanie, co dodało chłopcu otuchy. - Prześpij się, chłopcze. - Wyjął coś zza pazuchy swej szaty i położył na stoliku obok łoża. - Pozwól, że ofiaruję ci ten amulet. Zawieś go na szyi i nie zdejmuj. Jest bardzo podobny do tego, który dałem twemu ojcu. Jeśli będę ci potrzebny, ściśnij go mocno prawą dłonią i trzykrotnie wymów moje imię. Przybędę niezwłocznie. Nicholas podniósł talizman i, przyjrzawszy mu się w blasku świecy, przekonał się, że wyrzeźbiono na nim symbol trzech delfinów, który zdobił fontanny w całej posiadłości. - Dlaczego mi to dajesz? - Bo jestem twoim krewniakiem i przyjacielem. A w przyszłości będziesz potrzebował pomocy jednych i drugich. Również dlatego, że pokładam zaufanie w dyskrecji twojej i twojego przyjaciela. - Lady Ryana? - Jest bardzo młoda i nie powinna była pozwolić, by ją widziano. Członkowie jej rasy pierwsze lata życia spędzają nieomal jako bezmyślne zwierzęta. Co dziesięć lat każdy prawdziwy smok kryje się w jaskini, gdzie zmienia skórę i za każdym razem wyłania się inaczej ubarwiony. Wiele z nich ginie, bo leżące w mroku, pozbawione twardej skóry, są bezbronne. Jedynie te, które potrafią zachować życie podczas wszystkich przemian, które unikną wszystkich niebezpieczeństw, wyłaniają się po ostatniej przemianie jako smoki złotoskóre i posiadające zaczątki rozumu. Inteligencja, która pojawia się później, jest rzeczą wielce niepokojącą. Nagłe uświadomienie sobie własnej odrębności i rozeznanie ogromu otaczającego świata jest potężnym szokiem dla istoty starej już wedle miar ludzkich. W dawnych czasach jej przewodnikiem i nauczycielem byłby jeden z członków jej rasy. - Pug otworzył drzwi. - Mało już zostało wielkich smoków. Matka Ryany niegdyś pomogła mi w godzinie próby, ja więc pomagam jej córce. Ale źle będzie, gdy ludzie się dowiedzą, że mogą wśród nich żyć tacy, którzy ludźmi nie są. - Ojciec mi kiedyś powiedział - stwierdził po prostu Nicholas - że z czasem będę dowiadywał się o rzeczach i sprawach, o których nie wolno mi będzie mówić z innymi. Ja to rozumiem. Pug nie powiedział już nic więcej i zamknął drzwi. Nicholas legł na łożu, ale długo musiał czekać na sen. Rozdział 3 CRYDEE Kotwica z hukiem poleciała w dół. Załoga „Bielika” zabezpieczała liny, port tymczasem kipiał zwykłą codzienną aktywnością. Nicholas bacznie przyglądał się swemu nowemu domowi. Ataki tęsknoty za domem powróciły zaraz po opuszczeniu wyspy Puga i dręczyły go przez cały czas, znikając dopiero podczas pokonywania Mrocznych Cieśnin - co zajęło bez mała półtorej doby. Potem popłynęli na północ, mijając Tulan i Carse, aż wreszcie przybyli do Crydee. Podczas ostatnich dwudziestu lat miasto znacznie się rozrosło. Płynęli na północ, Amos zaś pokazywał chłopcom przylądek, zwany kiedyś Utrapieniem Żeglarzy, gdzie obecnie wyrosła rybacka wioska. Gdy okręt wpływał do portu, przybysze mogli podziwiać nowe budowle na odległych wzgórzach od południowego wschodu. Nieopodal urzędu celnego zatrzymało się kilka powozów i lekka karoca. Siedzący na koźle karocy stangret zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki. Z karety wysiadła wysoka dama, zaraz zaś za nią ukazał się jeszcze wyższy mężczyzna. W tej godnie i dumnie noszącej się parze Nicholas rozpoznał stryja i ciotkę. Inne powozy również się zatrzymały i nagle na nabrzeżu zaroiło się od zaaferowanych i zajmujących pospiesznie swe miejsca ludzi. Amos polecił spuścić trap. Nieopodal trapu czekali Nicholas i Harry, gotowi zbiec na ląd przy pierwszej sposobności. W dole stali już Diuk Martin i Diuszesa Briana oraz ich dwór, czekający na sposobność powitania księcia krwi i jego towarzyszy. Amos spojrzał na komitet powitalny i mruknął: - No, to już wiemy, że z Ylith dotarł tu przynajmniej jeden gołąb. Od dwudziestu ośmiu lat - to znaczy od czasu Wojny Światów - pomiędzy Krondorem i Dalekim Wybrzeżem utrzymywano stałą łączność - konnych posłańców i stacje gołębi pocztowych. Arutha podjął jednak decyzję o wysłaniu Nicholasa na północ dość niespodzianie, toteż wieści o zbliżającym się przyjeździe księcia krwi dotarły do Crydee zaledwie kilka dni wcześniej. - Co to za dziewczyny? - spytał Harry, obserwujący pilnie brzeg, podczas gdy żeglarze dociągali ostatnie węzły mocujące trap. Nicholas spojrzał na dwie stojące obok księcia i jego małżonki młode osóbki i powiedział: - Jedna z nich to chyba moja kuzynka, Margaret. Nie wiem, kim może być druga. - Już ja się dowiem - uśmiech Harry'ego przywiódł Nicholasowi na myśl lisa zakradającego się do kurnika. Gdy umocowano ostatnie liny relingu trapu, Amos zwrócił się do księcia: - Wasza Wysokość... - i wskazał dłonią zejście, dając do zrozumienia, że pierwszą osobą, która powinna postawić stopę na lądzie, jest Nicholas. Niecierpliwy Harry wysunął się przed księcia, po to jedynie, by zostać zatrzymanym przez Amosa, kładącego mu łapę na ramieniu: - Wedle godności, mości giermku - dodał stary żeglarz, nie bez nacisku w głosie. Harry zaczerwienił się i cofnął. Nicholas zszedł na brzeg, a wysoki mężczyzna wysunął się przed innych, by go powitać. Diuk Krondoru przyjął krewniaka ciepłym uśmiechem. - Wasza Wysokość, z najwyższą radością widzimy cię w Crydee. Martin przypominał nieco z wyglądu Aruthę, był jednak wyższy i mocniej zbudowany. Włosy Diuka już niemal całkowicie posiwiały, a jego twarz poorały liczne zmarszczki, rzeźbione przez słońce, wiatr i wiek, ale cała postawa niegdysiejszego Wielkiego Łowczego świadczyła o tym, że zachował on swą dawną krzepę. Nie był jednym z wielu arystokratów, którzy starzeli się, popijając wino i wydając służbie coraz głupsze polecenia. Patrząc na stryja, Nicholas pojął, że ma przed sobą człowieka, który mimo swego wieku nadal spędza liczne noce pod usianym gwiazdami niebem i który wraca do domu, sam dźwigając na grzbiecie upolowaną zwierzynę. Młody książę uśmiechnął się z zażenowaniem - uroczyste powitanie zbiło go nieco z tropu. - Stryju, i ja rad jestem, że cię widzę. Amos, który zszedł na ląd zaraz za Nicholasem, klepnął mocno Martina po ramieniu: - Wasza Miłość... Martin, porzucając wszelkie formalności, porwał Amosa w objęcia i parsknął śmiechem. - Ty stary piracie! - zawołał. - Ile to już lat... - Przez długą chwilę dawni druhowie poklepywali się po ramionach i potrząsali dłońmi. Wreszcie Amos kiwnął głową Nicholasowi. Martin natychmiast ponownie zajął się księciem. - Wasza Wysokość... Niechże mi będzie wolno przedstawić ci moją małżonkę, Diuszesę Brianę. - Nicholas ostatni raz widział tę kobietę, gdy był jeszcze małym szkrabem i niemal całkowicie zapomniał, jak wyglądała. Patrzył więc na nią, jakby spotykali się po raz pierwszy. Wysoka dama pochyliła przed nim głowę w ukłonie. Diuszesa miała siwe włosy z jednym, zaskakująco białym kosmykiem u lewej skroni, i czesała je do tyłu. Nie należała do kobiet, które zwykle nazywa się ładnymi, ale wywierała nieodparte wrażenie. Jedynie kilka zmarszczek wokół zdumiewająco błękitnych, bacznie patrzących na księcia oczu, świadczyło o tym, że ta kobieta przekroczyła już pięćdziesiątkę. Diuszesa miała na sobie bardzo praktyczny strój, na który składały się luźne spodnie wsunięte w wysokie buty, jedwabna koszula i narzucona na nią skórzana kurtka. - Pani... - Nicholas ujął ją lekko za rękę i uścisnął dłoń z szacunkiem. Odpowiedziano mu zaskakująco krzepkim chwytem, młody zaś książę pomyślał, że opowieści o niezwykłym pochodzeniu małżonki jego stryja musiały być prawdziwe. Powiadano, że urodzona w Armengarze - gdzie kobiety walczyły u boku mężczyzn i były równie jak oni zaciekłe w boju - Lady Briana czy to na koniu, czy na łowach, czy w walce wreszcie, nie ustępowała niemal żadnemu z mężczyzn. Patrząc na nią teraz, Nicholas zrozumiał, że wszystko to musi być prawdą. Martin tymczasem podjął dalszą prezentację: - Oto mój syn, Marcus - Nicholas spojrzał na kuzyna z lekkim wahaniem bowiem krewniak kogoś mu przypominał. Orzechowe oczy i niemal takiej samej barwy włosy. Młody książę pomyślał, że kogoś podobnego musiał spotkać w Krondorze. Marcus był tego samego co on wzrostu i podobnie jak książę, przycinał włosy. Był jednak o dwa lata odeń starszy i mocniej zbudowany. Skłonił się teraz ceremonialnie i cofnął o krok. - Kuzynie... - kiwnął głową Nicholas. Stojący teraz obok Nicholasa Amos spojrzał na obu młodzików i zwrócił się do Martina: - Wiesz...przypominam sobie ten dzień, kiedy to po raz pierwszy strzeliło mi do łba, że jesteś bratem Aruthy. Pamiętasz, kiedy to było? - Jakże mógłbym zapomnieć? - uśmiechnął się Diuk. - To była moja pierwsza podróż morska, a ty niemal nas utopiłeś! - Chciałeś powiedzieć, że dzięki swym niespotykanym umiejętnościom żeglarskim uratowałem wasze zupełnie bezwartościowe głowy - poprawił Amos. Wskazując dłonią obu młodzieńców, dodał: - Jeśli światu kiedykolwiek potrzebny byłby dowód na to, że ty i Arutha jesteście braćmi, wystarczy postawić ich obok siebie. - Pogładził się po brodzie, gestem tym naśladując udatnie strapionego mędrca. - Trzeba będzie chyba pomalować jednego z nich na zielono, inaczej zaczną się nam mylić. Skonfundowany Nicholas łypnął podejrzliwie okiem ku Amosowi. Twarz Marcusa oblekła się w maskę absolutnej obojętności. - Co za podobieństwo! - mruknął Amos. - Jakie podobieństwo? - nie wytrzymał Nicholas. - No... między wami. - - Czekajże... - Nicholas odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na kuzyna. - Uważasz, że.. - Nie śmiałbym, Wasza Wysokość - powiedział Marcus. - Akurat! - parsknął Amos. Diuk postanowił kontynuować prezentację. - Wasza Książęca Mość, oto moja córka, Margaret. Jedna z dwu stojących obok niego dziewczyn dygnęła nisko. Miała włosy ciemne jak ojciec, podobna jednak była do matki. Natura obdarzyła ją lekko zadartym noskiem i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, a na jej twarzyczce nie malowała się aż taka godność i powaga, jakie widać było w jej matce. Podobnie jak Briana, miała włosy do ramion i nie wplotła w nie żadnych ozdób. Spojrzawszy na młodego księcia, błysnęła oczami: - Miło mi cię powitać, kuzynie. - Uśmiechnęła się przy tym, zyskując natychmiast w oczach Nicholasa. Przeniósłszy wzrok na drugą stojącą obok Margaret osóbkę, Nicholas poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Natychmiast też niemal utonął w ogromnych - nigdy przedtem nie widział podobnych - bławatkowych oczach patrzącej nań dziewczyny. I poczuł się niezgrabnym, głupawym wyrostkiem. Jak przez mgłę dotarły doń słowa Margaret. - A oto moja przyjaciółka, Lady Abigail, córka barona Bellamy z Carse. Szczupła dziewczyna dygnęła dwornie, Nicholas zaś gotów byłby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widział równie wdzięcznych i gibkich ruchów u panny. W odróżnieniu od Margaret, Abigail ujęła swe złote włosy srebrną opaską z tyłu głowy, gdzie opadały na kark gęstymi splotami. Miała delikatną, jasną skórę i piękną twarzyczkę. Składając ukłon, uśmiechnęła się lekko i Nicholas nie mógł nie odpowiedzieć podobnie - choć po sekundzie usta rozjechały mu się w dość głupawym uśmieszku. Oprzytomniał, gdy ktoś obok znacząco odchrząknął. - P-pani... - zdołał jakoś wystękać, choć słowa wydobyły się z najwyższym trudem z jego ściśniętej młodzieńczą tremą krtani. Odwróciwszy się w bok, zdobył się jeszcze na drugi wysiłek: - Oto jest H-harry, mój giermek - w samą porę, by przedstawić zbliżającego się po trapie i uginającego się pod ciężarem bagażów przyjaciela. Świszczypała z Ludlandu cisnął wszystko na ziemię i skłonił przed Diukiem i Diuszesa. Na widok zaś księżniczki i jej towarzyszki uśmiechnął się szeroko i cokolwiek zuchwale. Martin tymczasem zaprosił Nicholasa do pierwszej - jego i Diuszesy - karocy. Harry ruszył tuż za przyjacielem, ale znów zatrzymała go łapa Amosa. - W pierwszym powozie jadą książę i gospodarze. W drugim ja i dzieci Diuka Martina. - Ależ... - Ty tymczasem możesz się upewnić, że książęce bagaże zostały sprawnie załadowane na tamten powóz. Kiedy skończysz, możesz wsiąść i pojechać za nami. Po trapie schodzili właśnie Nakor i Ghuda. - A co z nimi? - spytał Harry. - My się przejdziemy - odparł uśmiechnięty Isalańczyk. - To niedaleko. - Wskazał dłonią górujący nad miastem i portem zamek. - Mnie się nawet przyda taka przechadzka, chętnie rozprostuję nogi - dodał Ghuda. Harry westchnął, jakby dziwił się beznadziejnej głupocie obu kompanów, i wziął dwie sakwy, by przerzucić je na pierwszy z powozów. - Hej, chłopcze, a to co? - spytał opierający się o powóz woźnica. Nie trafił na najlepszy humor młodzieńca. - To bagaż księcia Krondoru! A ja jestem jego giermkiem! Woźnica zasalutował leniwie i niedbale, ale nie raczył nawet odkleić się od powozu. - Gdzie więc chcesz zabrać tamto, mości giermku? - spytał. Harry odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, że dwu marynarzy znosi właśnie z trapu jedną z ciężkich skrzyń z dobytkiem Nicholasa. Za nią pojawiły się trzy następne. Po chwili zaś ładownia statku - z jękiem lin i skrzypem wielokrążków - wypluła z siebie wielką sieć, wypełnioną kolejnym tuzinem skrzyń i jeszcze kilkunastoma workami. Natychmiast podbiegli ku niej tragarze, którzy zaczęli rozwiązywać liny. - Spodziewam się, że wiesz, mości giermku, dokąd to ma trafić? - spytał wozak. Harry westchnął z rezygnacją, sięgnął na powóz i zdjął zeń dwa worki, w których on i Nicholas na czas podróży okrętem złożyli odzież na zmianę i przedmioty osobiste. Najwyraźniej te właśnie rzeczy miały być załadowane na końcu. Potrząsnąwszy głową, spytał: - A ja mam nadzorować załadunek? Wozak mrugnął porozumiewawczo i oderwał się wreszcie od powozu. - Szybciej i łatwiej się sprawimy, mości giermku, jeśli będziesz nas pilnował stamtąd - i wskazał kciukiem odległe o kilkanaście kroków drzwi. - Dają tam niezłe piwo, smaczne mięsne pierogi i możesz nas nadzorować przez okno. Harry'emu, który od dawna musiał się obywać prostymi żeglarskimi racjami, na samą myśl o pierogach z mięsem napłynęła ślinka do ust. Przemógł się jednak i powiedział jak prawdziwy bohater: - Nie, znam swoje obowiązki. Wozak potrząsnął tylko głową. - Więc zrób nam wszystkim uprzejmość, mości giermku i racz nas nie denerwować... jeżeli pojmujesz, co mam na myśli. Harry kiwnął głową i, odszedłszy na bok, patrzył bez słowa, jak pierwsza para skrzyń wędrowała ku powozowi. Znalazłszy sobie skrawek cienia pod okapem dachu urzędu celnego, oparł się o ścianę. Spojrzał ku wzgórzu i spostrzegł, że Ghuda i Nakor właśnie opuszczali rejon portu i wkraczali na szeroką aleję, która wiodła przez miasto w stronę zamku. Będą tam pewnie godzinę przed nim. - A myślałem, że trafi mi się coś ciekawszego - mruknął Harry, przeklinając samego siebie. Gdy pierwszy powóz wjechał na dziedziniec zamku, stojący przy bramie i ustawieni w dwa szeregi żołnierze wyprężyli się jak struny. Wszyscy przybrani byli w brąz i złoto - barwy Crydee - i nosili tarcze ozdobione godłem złotej mewy w brązowym polu. Nad nimi lśniły dwa rzędy spowitych w brązowozłote proporce halabard. Wszyscy gwardziści - na powitanie Nicholasa wywołano wartę pod broń - mieli wypucowane do słonecznego połysku napierśniki. Stangret otworzył drzwiczki karocy, a gdy na stopniach powozu ukazał się Nicholas, niewysoki, krzywonogi jegomość o siwych włosach i brązowej, pooranej zmarszczkami twarzy, ryknął zaskakująco głośno: - Preee... entuj ...on! Żołnierze sprężyście zwrócili głowy ku Nicholasowi. Wszystkie halabardy jak jedna pochyliły się w salucie i w następnej sekundzie gwardziści cofnęli je do pionu. Z powozu wysiedli Martin i pozostali członkowie rodu, po czym woźnice podcięli konie i powiedli powóz do stajen. Dopiero teraz Nicholasowi trafiła się okazja, by obejrzeć nowe miejsce zamieszkania, które przez jakiś czas będzie musiał nazywać domem. Zamek w Crydee był niewielką forteczką w porównaniu do tych, jakie książę widywał wcześniej. Była to stara twierdza - cała budowla ograniczała się właściwie do jednego budynku, do którego dobudowano drugie skrzydło. Nicholas szybko ocenił odległości i z pewnym niezadowoleniem odkrył, że ten, kto wzniósł zewnętrzne mury, zostawił bardzo niewiele miejsca na dziedzińcu. Jeśli kiedyś ktoś je pokona, nic nie powstrzyma napastników przed wdarciem się do zamku. - Mój prapradziad przejął tę twierdzę od stacjonujących tu żołnierzy z Kesh - odezwał się Martin, jakby czytając w myślach młodzika. - To on wzniósł mur wokół zameczku. - Uśmiechnął się skąpo, czym przypomniał Nicholasowi jego ojca - Diuk dodał: - Dziadek dobudował dwa skrzydła, ale zostało tu bardzo niewiele miejsca. Ojciec zamierzał odsunąć mury zewnętrzne, by stworzyć odpowiedni dystans pomiędzy nimi a zamkiem, ale nigdy nie zdążył się zabrać do dzieła. Ja też nie mogłem znaleźć na to czasu - dodał z westchnieniem, kładąc dłoń na ramieniu gościa. Tuż za krzywonogim, którego ryk poderwał wartę, pojawił się jakiś wysoki, ciemnoskóry mąż o krótkiej, siwej bródce. Przeszedłszy wzdłuż szyku, zatrzymali się obaj i skłonili przed księciem. Na widok niższego, Amos uśmiechnął się szeroko: - Mistrz Miecza, Charles! - Wasza Wysokość - przedstawił obu Martin - poznajże, proszę, Mistrza Miecza Charlesa i Mistrza Stajen Faxona. Nicholas odpowiedział skinieniem głowy na wojskowe ukłony obu wojaków i pozdrowił Charlesa, mówiąc doń kilka słów w jakimś obcym języku. Mistrz Miecza skłonił się nisko i odpowiedział w tej samej mowie. Potem przeszedł na język Królestwa: - Ekscelencjo, świetnie władasz tsurańskim. - Znam jedynie kilka słów - zaczerwienił się Nicholas. - Ale wszyscy na dworze słyszeli o tsurańskim Mistrzu Szermierki stryja Martina. - Zwracając się zaś do ciemnoskórego, dodał: - I o jego Mistrzu Stajen, Faxonie. - Wasza Wysokość... - skłonił się Faxon. Martin przedstawił Nicholasowi pozostałych członków świty, a kiedy skończono z formalnościami, ujął młodzieńca pod ramię. - Wasza Wysokość zechce pozwolić ze mną... Obaj ruszyli ku zamkowi, a dzieci Martina wespół z Abigail skierowały się do swoich komnat. Amosem zajęła się Briana. - Dziś wieczorem wydajemy ucztę, tymczasem zaś polecę komuś, by wskazał ci drogę do twojej kwatery, admirale. - Powiedz mi tylko, pani, gdzie ona jest. Mieszkałem tu przez kilka lat i z pewnością się nie zgubię. - Drogi Amosie - uśmiechnęła się Briana. - Umieściliśmy cię w twoich dawnych komnatach. Amos zerknął ku głównej bramie zamkowej i zwrócił uwagę na dwu wartowników. - Może zechcesz uprzedzić tych chłopaków, że wkrótce zjawi się tu dwu dość różniących się od siebie przybyszów. Jeden to niewysoki jegomość z Shing Lai, stuknięty człowieczek o imieniu Nakor, drugi jest rosłym najemnikiem z Kesh i nazywa się Ghuda Bule. Niech ich wpuszczą, bo to towarzysze Nicholasa. Briana tylko uniosła w gorę brew. Odwróciwszy się do Charlesa, poleciła: - Zechciej tego dopilnować, proszę. Mistrz Miecza zasalutował i oddalił się ku bramie, by przekazać strażom polecenie pani zamku. - Co to za ludzie, Amos? - spytała tymczasem Briana. - Drugiej takiej pary nie znajdziesz nigdzie w świecie - odpowiedział były pirat, udając beztroskę. Briana położyła dłoń na ramieniu gościa. Oboje służyli razem w Armengarze, ojczyźnie Diuszesy - Amos przyłączył się do obrońców grodu przeciwko armiom Bractwa Mrocznego Szlaku. - Znamy się zbyt dobrze, byś mógł mnie zwieść taką odpowiedzią. O co chodzi? Amos potrząsnął głową. - Nic takiego... Po prostu Arutha powiedział mi coś przed odjazdem. - Spojrzał na bramę zamku, którą właśnie mijali Martin i Nicholas. - Rzekł mi, że jeśli zdarzy się coś niebywałego, powinniśmy słuchać Nakora. Briana umilkła. - Niewątpliwie - odezwała się po chwili - mówiąc o „czymś niebywałym”, miał na myśli jakieś kłopoty. - Raczej tak - odparł Amos, uśmiechając się niewyraźnie. - Nie sądzę, by kazał nam słuchać czarodzieja, jeśli rzecz miałaby się ograniczyć do kilku niewinnych figlów towarzyskich. Briana musiała się uśmiechnąć. Uścisnąwszy Amosa, ucałowała go serdecznie w policzek. - Brakowało nam twego poczucia humoru, Amos! Amos rozejrzał się dookoła, jakby wspominając dawne czasy. - Briano, zbyt często widziałem tu konających ludzi i zbyt wiele dni spędziłem, broniąc tych murów, bym tęsknił za Crydee. - Z tymi słowy objął Diuszesę i uścisnął swymi łapami. - Ale niech mnie powieszą, jeśli nie tęskniłem za tobą i Martinem! Objąwszy się ramionami, wysoka Diuszesa i rosły wilk morski ruszyli razem ku zamkowi Crydee. Wskazawszy Nicholasowi krzesło, Martin usiał za obszernym stołem. Gabinet Diuka nie sprawiał zbyt imponującego wrażenia, zwłaszcza w porównaniu z gabinetem Aruthy w Krondorze, młodzieniec jednak rozejrzał się z nie ukrywaną ciekawością. Martin usiadł na tle rozpiętej za nim na ścianie bandery z mewą - godłem Crydee. Nad głową ptaka, tam gdzie wyskubano stary haft, widać było nikły zarys korony. Nicholas wiedział, że kiedyś na tym miejscu zasiadał jego dziadek, będący jednocześnie następcą tronu zajmowanego obecnie przez stryja Lyama. Martin - z racji nieprawego pochodzenia - został jednak pozbawiony praw do dziedzictwa i z rodzinnego godła usunięto wszelkie, świadczące o możliwych pretensjach, oznaki. - Przez jakiś czas - odezwał się stryj - za Wojny Światów, ów gabinet i urząd należały do twego ojca. Przedtem zasiadali tu twój dziad, pradziad i ich przodkowie. Nicholas szybko zauważył, że, pomijając sztandar, komnata została ogołocona z wszelkich osobistych pamiątek i trofeów - po lewej ręce Diuka, na gołej ścianie, wisiały jedynie mapy księstwa i Królestwa. Stół roboczy, przy którym siedział stryj, urządzony był równie oszczędnie i funkcjonalnie - obok kilku arkuszy czystego pergaminu leżały na nim jedynie gęsie pióra, zbiorniczek z inkaustem i laska czerwonego laku do zamykania pism książęcą pieczęcią. Dwa zwoje pergaminu wskazywały na jakąś nie dokończoną pracę. Poza tym jednak wszystko w komnacie wyglądało na porządnie ułożone i zorganizowane, jakby jego lokatorowi niemiłą była myśl o tym, że któregoś dnia będzie musiał go opuścić i zostawić jakąś rozpoczętą a nie dokończoną sprawę. Nicholas ujrzał w tym przypominające jego ojca zamiłowanie do porządku. W końcu chłopak spojrzał w oczy obserwującemu go bacznie stryjowi i mocno się zaczerwienił. - Jesteś wśród członków rodziny - uśmiechnął się Martin. - Nigdy o tym nie zapominaj. - Słyszałem, jak ojciec opowiadał o Crydee - wzruszył ramionami Nicholas - a i Amos bez przerwy mówi o tamtej wojnie, ale... - raz jeszcze rozejrzał się dookoła - nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. - Właśnie dlatego zostałeś tu przysłany - wyjaśnił mu Martin. - Twój ojciec pragnie, byś poznał część dziejów twego rodu. Mamy tu dość surowe obyczaje i warunki, przynajmniej wedle miar krondorskich - ciągnął. - W Rillanonie zaś, a tym bardziej w królestwach na Wschodzie, nazwano by je pewnie prymitywnymi. Wkrótce jednak odkryjesz, że w sprawach istotnych pozwalamy sobie na... pewne wygody. - Co właściwie mam robić? - spytał Nicholas. - Arutha pozostawił decyzję mnie - stwierdził Martin. - Myślę, że na pewien czas obejmiesz obowiązki mojego giermka. Jesteś już nieco za stary na tę funkcję, ale zostaniesz przy mnie, a potem może wynajdę ci odpowiedniejsze stanowisko. Twojego przyjaciela posłałem Marcusowi. Nicholas otworzył już usta, by się sprzeciwić, Martin jednak uciął dyskusję: - Nicholasie... giermkowie nie miewają swoich giermków. Młody książę nie mógł się z tym nie zgodzić. - Dziś wieczorem wydamy na waszą cześć przyjęcie, które uświetni grupa aktorów bawiąca aktualnie w grodzie. Jutro obejmiesz swoje obowiązki. - Co będzie do nich należeć? - chciał wiedzieć Nicholas. - Niektóre z nich objaśni ci ochmistrz Samuel. Innymi zajmą się Mistrz Miecza Charles i Mistrz Stajen, Faxon. Codziennie będziesz otrzymywał różnorakie polecenia, choć głównie będziesz przebywał przy mnie, pomagając mi w sprawach oficjalnych. Może zauważyłeś kilka nowych budynków za południowymi murami i dalej. Crydee staje się znacznym miastem, nawet wedle miar Dalekiego Wybrzeża. Jest jednak jeszcze sporo do zrobienia. Teraz zaś jeden ze sług wskaże ci twój pokój. - Dziękuję, stryju - Nicholas podniósł się z miejsca, Martin zaś wstał, okrążył stół i otworzywszy drzwi, wezwał sługę. - Od jutra, Wasza Wysokość, będziesz się do mnie zwracał, nazywając mnie Waszą Miłością. - dodał Martin. Nicholas kiwnął głową, czując lekkie zakłopotanie, choć nie umiałby powiedzieć, jakie jest źródło tego uczucia. Bez słowa ruszył za służącym. Tego wieczoru Nicholas siedział między swym stryjem i kuzynem Marcusem. Podano smaczne, choć niezbyt wyszukane potrawy, wino było dobre i mocne, przedstawienie zaś całkiem udane. Większą część wieczoru Nicholas spędził, zezując ku miejscu, gdzie siedziały Abigail i Margaret. Obie dziewczyny nieustannie pochylały główki ku sobie, Nicholas zaś parę razy zaczerwienił się potężnie, choć nie bardzo umiałby powiedzieć, czemu zawdzięcza te rumieńce. Kilkakrotnie też usiłował nawiązać rozmowę z Marcusem, próby te jednak kończyły się niepowodzeniami. Młody książę zaczął podejrzewać, że kuzyn za nim nie przepada. Amos, Nakor i Ghuda Bule siedzieli dalej i Nicholas nie mógł z nimi rozmawiać, nie powodując zamieszania. Świetnie się zresztą bawili, opowiadając coraz bardziej nieprawdopodobne historyjki z Charlesem i Faxonem. Spoglądając wzdłuż stołu, Nicholas zauważył, że Harry usiłuje nawiązać rozmowę z jakimś spokojnie i godnie wyglądającym młodym człowiekiem. Młodzieniec ów mówił cicho i łagodnie, tak że Harry musiał się pochylać, by go słyszeć. Nieznajomy wyglądał na nieco starszego od obu przybyszów - niedawno chyba skończył dwadzieścia lat. Nicholas pomyślał, że gdyby zechciał się częściej uśmiechać, można by go nawet polubić. - Kto to taki, kuzynie? Marcus spojrzał w stronę, w którą patrzył Nicholas. - Aaa... to jest Anthony, mag. - Doprawdy? - spytał Nicholas, rad, że wreszcie udało mu się wydobyć z Marcusa więcej niż dwa słowa naraz. - Co on tu porabia? - Kilka lat temu mój ojciec poprosił twojego, by namówił starszyznę ze Stardock, aby przysłali nam tu maga - wzruszył ramionami Marcus. - W jakiś sposób wiązało się to chyba z dziadkiem. - Odłożył żeberko, które przed chwilą obgryzał z zapałem, zwilżył palce w misce z wodą i wytarł je chustą. - Czy twój ojciec rozmawiał z tobą kiedyś o potrzebie zatrudnienia maga na dworze? - Kilka razy i owszem - odpowiedział Nicholas, rad że wreszcie udało mu się wciągnąć Marcusa w rozmowę. - Mówił mi o Kulganie i Pugu. Puga już spotkałem. Marcus nadal patrzył na maga. - Anthony to porządny chłop, powiadam ci, i z pewnością go polubisz, jak się już poznacie bliżej. Ale jest zamknięty w sobie, ile zaś razy ojciec zapyta go o jakąś radę, Anthony udziela wymijających odpowiedzi. Podejrzewam, że magowie ze Stardock wysłali go tu dla kpiny. - Doprawdy? Marcus spojrzał na Nicholasa, obdarzając go kwaśnym spojrzeniem. - Co ty tak z tym „doprawdy”? Uważasz, że się z ciebie nabijam czy co? - Przepraszam - wybąkał Nicholas, znów się zaczerwieniwszy. - To taki głupi nawyk. Ale w istocie chciałbym wiedzieć, dlaczego uważasz, że magowie ze Stardock przysłali tu Anthony'ego na kpiny? - Bo on nie jest zbyt biegłym magiem, jeśli cokolwiek znam się na tych sprawach. Nicholas z najwyższym trudem powstrzymał się od ponownego „Doprawdy?”, zdoławszy je w ostatniej chwili zmienić na: - To ciekawe... Chcę rzec, że magów w ogóle nie widuje się zbyt często, ci zaś, którzy przebywają na dworach jako doradcy, nie są tam, by popisywać się magią... no, przynajmniej nie publicznie. Marcus wzruszył ramionami. - Myślę, że będzie z niego pożytek, ale jest w nim coś, co skłania mnie do ostrożności. W sumie to dość tajemniczy jegomość. Nicholas parsknął śmiechem. Marcus łypnął nań okiem, sprawdzając, czy nie śmieje się z niego, ale książę rzekł tylko rozbawiony: - Ba! To chyba należy do jego fachu, czy nie tak? Wiesz... czyhanie w mroku, tajemnicze szepty i takie tam... Marcus znów wzruszył ramionami i uśmiechnął się smętnie. - Może i masz rację. Tak czy owak, jest doradcą ojca, choć nie ma z tym zbyt wiele roboty. Nicholas za wszelką cenę chciał podtrzymać zamierającą już rozmowę. - Wiesz, znałem ojca Mistrza Stajen, Faxona. Nie wiedziałem, że aż tak bardzo przypominał starego Diuka. Marcus wydał z siebie jakieś nieokreślone chrząknięcie. - Gardan był już dość stary, kiedy przybył tu z Krondoru. Jakoś tego nie zauważyłem. - Przykro mi się zrobiło - rzekł Nicholas, czując, że rozmowa utyka w miejscu - kiedy dowiedziałem się o jego śmierci w zeszłym roku. Marcus ponownie wzruszył ramionami, który to gest należał chyba do jego ulubionych. - Właściwie tylko łowił ryby, albo opowiadał te swoje historie. Był stary i dość go lubiłem, ale... - znów wzruszył ramionami. - Ludzie się starzeją i umierają, prawda? Taka jest kolej rzeczy? Teraz wzruszył ramionami Nicholas: - No... ostatni raz widziałem go przed dziesięciu laty. Tak, chyba się zestarzał... - połapawszy się natychmiast, że ostatnia jego uwaga była dość głupia, przez resztę wieczoru zachował milczenie. Pod koniec kolacji Martin wstał z miejsca. - Witamy w naszym gronie kuzyna Nicholasa. - Zebrani goście i domownicy odpowiedzieli uprzejmymi oklaskami. - Od jutra będzie on przy mnie jako mój giermek. - Harry spojrzał na przyjaciela z niekłamanym zdziwieniem. Nicholas wzruszył tylko ramionami. - Jego towarzysz, Harry z Ludlandu - ciągnął Martin - zostanie zaś giermkiem mojego syna. Harry skrzywił się, jak ktoś, kto od samego początku wietrzył jakieś niecne zamiary, teraz zaś uzyskał potwierdzenie swych podejrzeń. - A teraz - zakończył Diuk - życzę wszystkim dobrej nocy. Wyciągnął dłoń ku Brianie, która położyła na niej swoją i oboje uroczyście opuścili salę biesiadną. Za nimi ruszyły Margaret i Abigail, potem zaś wstał Marcus, który zwrócił się do Harry'ego: - Jeśli masz być moim giermkiem, chcę, byś był na nogach godzinę przed świtem. Spytaj któregoś ze sług o moje kwatery i nie spóźnij się. - Nicholasowi zaś powiedział: - Ojciec pewnie zechce, byś i ty był gotów w porę. Młodemu księciu nie podobał się ton, jakim zrobiono tę uwagę, odmowa jednak byłaby nie na miejscu. - Nie martw się, będę. Marcus raczył się uśmiechnąć i Nicholas szczerze się zdumiał, ponieważ na twarzy krewniaka po raz pierwszy od początku rozmowy ujrzał coś innego, niż obojętne w sumie zmarszczenie brwi: - Spodziewam się. Pokażcie giermkom ich kwatery - dodał Marcus, zwracając się do służby. Chłopcy ruszyli za dwoma pachołkami. - Do zobaczenia, Anthony - pozdrowił Harry mijanego maga. Mag mruknął coś w odpowiedzi, a Harry wyjaśnił, gdy wkraczali w długi korytarz: - To książęcy mag twojego stryja. - Wiem - odpowiedział Nicholas. - Marcus twierdzi, że nie jest najlepszy w swoim fachu. Harry wzruszył ramionami, podkreślając swoją obojętność, po chwili jednak dodał: - Wygląda mi na dość przyzwoitego jegomościa, choć jest chyba trochę nieśmiały. I niezbyt wyraźnie mówi. W końcu pachołkowie wskazali obu młodzikom parę znajdujących się obok siebie drzwi. Nicholas otworzył jedne z nich i trafił do pomieszczenia, które jedynie przy ogromnie dużej dozie dobrej woli można by uznać za wygodniejsze od klasztornej celi. Komnata miała dziesięć stóp długości i osiem szerokości. Pod jedną ścianą na posadzce położono słomiany siennik, obok którego ustawiono niewielką skrzynię na przedmioty osobiste. Więcej niż skromnego umeblowania dopełniały mały stół, krzesło i dość prymitywna lampa na stole. - A gdzie moje rzeczy? - spytał Nicholas, zwracając się do pachołka. - W magazynku, mości giermku - odpowiedział sługa. Jego Miłość powiedział, że nie będą ci potrzebne aż do wyjazdu, kazał więc znieść je do piwnicy. W tej skrzyni znajdziesz wszystko, co ci się przyda do toalety. W tejże chwili Harry klepnął Nicholasa po ramieniu: - Giermku Nicky, idź lepiej i dobrze się wyśpij. Rano trzeba nam wcześnie wstać. - Nie pozwól, bym zaspał - mruknął Nicholas, któremu trzewia ścisnęło nieprzyjemne uczucie. - A co za to dostanę? - Nie skręcę ci karku, na co teraz mam wielką ochotę - syknął Nicholas. - Pojąłem tę dyskretną aluzję - odparł Harry po chwili udawanego namysłu. - Nie martw się - dodał z uśmiechem - Będzie z ciebie świetny giermek, musisz tylko przywyknąć. Spójrz na mnie... jakoś sobie radzę. Harry zniknął za drzwiami swej kwatery w tejże chwili, w której Nicholas wznosił oczy do nieba, jakby chcąc je wezwać na świadka, że jego giermek wcale nie musiał się wysilać. Dręczony złymi przeczuciami wszedł do celi, zatrzasnął za sobą drzwi i zaczął się rozbierać. Zdmuchnąwszy lampę, po ciemku dotarł do legowiska i umościwszy się jakoś na wypchanym słomą materacu, naciągnął na głowę nieprzyzwoicie wprost cienki koc. Aż do rana wiercił się i obracał, a dręczące go paskudne przeczucia niemal nie pozwoliły mu zmrużyć oka. Obudziło go stukanie w drzwi. Wstał z ciężkim sercem i zaczął szukać lampy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z faktu, że kładąc się spać, nie pomyślał o tym, jakim sposobem rano ją zapali. W końcu po omacku znalazł klamkę i otworzył drzwi. Stojący w drzwiach Harry spojrzał na księcia i spytał: - Tak zamierzasz wyjść? Nicholas, który stojąc u drzwi w samych gatkach, w istocie czuł się idiotycznie, mruknął gniewnie: - Zapomniałem, gdzie położyłem hubkę i krzesiwo. - Leżą na stole, obok lampy, tam gdzie ich miejsce. Czekajże, ja zapalę, ty się ubieraj. W skrzyni książę znalazł zwykłą koszulę i spodnie w barwach brązu i zieleni, które, jak pojął patrząc na podobnie odzianego Harry'ego, musiały być zwykłym strojem giermków w Crydee. Założywszy jedno i drugie stwierdził, że leżą nawet nieźle. - O co chodzi z tym budzeniem przed świtem? - spytał, wciągając buty. - Wiejski zwyczaj - orzekł Harry, stawiając na stole zapaloną już lampę. - Wiejski? - No wiesz... kładą się spać razem z kurami i razem z nimi wstają. Nicholas chrząknął gniewnie, szarpiąc się z butami. Jego lewa stopa lekko nabrzmiała, co sprawiało, że specjalnie wyprofilowany przez szewca but wzuwał się dość opornie. - Do licha! - sarknął. - Tu musi być większa wilgoć w powietrzu. - Nie do wiary, zauważyłeś! - zdumiał się Harry. - To znaczy, że pleśń pokrywająca kamienie tuż obok łóżka nie obudziła w tobie wrodzonej podejrzliwości? Nicholas zamierzył się na przyjaciela żartobliwym ciosem, którego ten bez trudu uniknął. - Chodźmy wreszcie! - zaśmiał się niedoszły dziedzic Ludlandu. - Nie przystoi spóźniać się pierwszego dnia. Wkrótce obaj szli już długim korytarzem. - Gdzie służba? - spytał Harry. - To my jesteśmy służbą, ćwoku - rzekł Nicholas. - Czekaj, chyba wiem, gdzie sypia rodzinka. Kilkakrotnie zabłądziwszy, w końcu dotarli do skrzydła, w którym sypiała rodzina Diuka. W porównaniu z książęcymi kwaterami w Krondorze było tu dość skromnie, nieporównanie jednak lepiej niż w celach giermków. Z dwu komnat wychodzili właśnie służący. Nicholas dowiedział się od nich, że tu właśnie sypiali Diuk Martin, jego małżonka Briana i młody Marcus. Chłopcy zajęli stanowiska u drzwi i rozpoczęli oczekiwanie. Po kilku chwilach Nicholas zniecierpliwił się i zapukał. Drzwi otworzyły się, wychylił z nich głowę Diuk Martin i powiedział: - Wezwę cię za chwilę, chłopcze - i zatrzasnął je Nicholasowi przed nosem, zanim chłopiec zdążył wystękać: - Tak jest, Wasza Miłość. Harry uśmiechnął się od ucha do ucha i podniósł dłoń, by zapukać do drzwi Marcusa. Nie zdążył ich dotknąć, bo otworzyły się szeroko. - Spóźniłeś się, - rzekł młody panek ze skwaszoną miną. - Idziemy! - i ruszył korytarzem tak żwawo, że Harry musiał niemal puścić się biegiem, by dotrzymać mu kroku. Kilka chwil później ze swojej sypialni wyszedł Diuk Martin, który bez słowa ruszył korytarzem, oczekując widocznie, że Nicholas pospieszy za nim. Zamiast skierować się ku sali głównej - czego młodzieniec oczekiwał - Diuk ruszył przez jeszcze ciche sale ku wyjściu, gdzie z końmi czekali już stajenni. Marcus i Harry kłusowali już ku bramie. Jeden ze stajennych rzucił Nicholasowi wodze osiodłanego już rumaka. - Jeździsz konno? - spytał Martin. - Oczywiście... Wasza Miłość - dodał szybko. - To dobrze. Nie brak nam tu nie ujeżdżonych koni, którymi trzeba się zająć. Wspiąwszy się na siodło, Nicholas odkrył natychmiast, że dano mu wałacha, odznaczającego się jednak nielichym temperamentem. Szybkie szarpnięcie wodzami i uderzenie piętą uspokoiło rumaka. Był to młody jeszcze koń i prawdopodobnie niedawno dopiero wytrzebiony - - na co wskazywały jego krótka, właściwa ogierom grzywka na karku i nieco agresywne zachowanie. Nicholasowi nie bardzo też podobało się sztywne i przyciężkie siodło, utrudniające właściwe wyczuwanie i reakcje na ruchy zwierzęcia. Stryj nie dał mu jednak czasu na rozważania o sztuce jeździeckiej, skierował bowiem swego rumaka ku bramie. Nicholas trącił końskie boki piętami, odkrywając, że będzie musiał kierować zwierzęciem za pomocą usilnej pracy nóg. W sekundę później koń stanął dęba, opadł na ziemię i jak burza ruszył na oślep przez dziedziniec. Nicholas błyskawicznie przylgnął do jego karku, mocniej objął końskie boki nogami i skrócił mu wodze. Poprowadziwszy rumaka po łuku, uspokoił go i zmusił do wolniejszego biegu, aż koń przeszedł w kłus. Potem, gdy zrównał się z Diukiem, dostosował tempo do ruchów drugiego wierzchowca. - Dobrze spałeś, mości giermku? - Nie za bardzo, Wasza Miłość. - Czyżby nie podobała ci się kwatera? Nicholas spojrzał bystro na Diuka, podejrzewając, że stryj zeń kpi. Twarz Martina była jednak nieprzenikniona. - Nie, jest w sam raz... - odparł, nie chcąc zostać przyłapanym na dziecinnej skardze. - Nowe miejsce, to wszystko. - Przywykniesz jeszcze do Crydee - obiecał mu Martin. - Czy Wasza Miłość rankiem niczego nie jada? - spytał Nicholas, któremu brzuch zaczął właśnie oznajmiać, że nadeszła pora śniadania. Stryj uśmiechnął się kącikiem ust - czym przypominał Nicholasowi ojca - i odpowiedział: - O... zjemy niebawem co nieco, ale przed obiadem trzeba nam solidnie popracować, giermku. Nicholas mógł jedynie kiwnąć głową. Kiedy wjechali do miasta, młodzieniec zauważył, że na ulicach panował już spory ruch. Okiennice i drzwi sklepów były jeszcze pozamykane, tragarze spieszyli już jednak do portu, robotnicy zaś kierowali się ku młynom i innym warsztatom pracy. W szarym świetle brzasku widać było też wypływające z portu rybackie łodzie, choć słońce zaledwie wychylało się zza odległych gór. Powietrze wypełniały już smakowite aromaty unoszące się z piekarni, gdzie, gotując się na przyjęcie klientów, kończono wypiek rozpoczęty jeszcze wczoraj. Gdy dotarli do portu, usłyszeli jakiś znajomy głos: - Gotować sieci! - ryczał Amos. Nicholas ujrzał, że admirał osobiście nadzoruje załadunek jakichś pak i skrzyń. Zza rogu wyłonił się Marcus, który towarzyszył jakiemuś powoli poruszającemu się wozowi. Obok niego, o pół kroku z tyłu, szedł Harry. - To ostatni, ojcze - oznajmił Marcus. Martin nie raczył objaśnić Nicholasowi, co tu się dzieje, młody książę jednak wywnioskował, że Diuk postanowił uzupełnić zapasy dla północnych garnizonów. - - Amos, zdążysz z porannym odpływem? - zawołał stryj. - Zostanie mi jeszcze kilka chwil! - zagrzmiał admirał. - Oczywiście, jeśli ci leniwi kretyni zdążą uwinąć się w pół godziny ! Tragarze, nie zwracając uwagi na admiralskie wrzaski, przyjmując je za coś oczywistego i koniecznego, sprawnie krzątali się przy pakach i sieciach. Gdy zapełniono te ostatnie, załoga pokładowa przeszła do bloków, za pomocą żurawia przeniosła ładunek nad pokład i w chwilę potem wszystko spoczęło w ładowni. Amos podszedł do miejsca, gdzie stali Nicholas i Martin. - Najtrudniej będzie to wszystko rozładować. Myślę, że na miejscu pomogą nam trochę żołnierze, ale i tak zajmie to ze dwa tygodnie, bo nie da się tego przewieźć na brzeg inaczej, jak łodziami. - Zajrzysz tu do nas w drodze powrotnej? - Nie inaczej - odparł Amos, uśmiechając się przebiegle. - Nawet gdybym miał tam siedzieć miesiąc, i tak mogę tu zostać na parę dni przed powrotem do Krondoru. A jeśli rozładunek pójdzie sprawnie, to nawet dłużej. Trzeba dać ludziom parę dni wytchnienia przed zapuszczeniem się w Cieśniny. - Jestem pewien, że to docenią - orzekł Martin. Sieć sprawnie opróżniono, a gdy ostatnie paki znikły w ładowni, Martin zwrócił się do Nicholasa: - Skocz no do zamku i uprzedź ochmistrza Samuela, że za pół godziny zjawimy się na śniadaniu. - Czy mam tu wrócić, Wasza Miłość? - spytał młodzik, zawracając wierzchowca. - A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem na pytanie stryj. - Nie mam pojęcia - odparł chłopiec zupełnie szczerze. W głosie Martina nie było nagany, ale nie było w nim także i śladu wczorajszej serdeczności. - Jesteś moim giermkiem, a to oznacza, iż twoje miejsce jest u mego boku, chyba, że sam cię gdzieś odeślę. Wróć natychmiast, gdy tylko zrobisz to, co ci poleciłem. Nie wpadłszy na tak prostą odpowiedź, młodzieniec poczuł się niezręcznie. - Natychmiast, Wasza Miłość - powtórzył za Diukiem. Trąciwszy piętami końskie boki, ruszył w skok. Wpadłszy jednak w miejskie uliczki, musiał zwolnić do kłusa. Każdy jeździec był tu pewnie żołnierzem lub szlachcicem, większość więc przechodniów ustępowała z drogi na sam odgłos kopyt, Nicholas jednak wolał być ostrożny. W końcu zwolnił do stępa i zaczął przyglądać się mijanym sklepom. Teraz właśnie je otwierano - kupcy wykładali towar na wystawy, a uliczni kramarze rozstawiali kramy na widok zbliżających się pierwszych klientów. Kilka młodych kobiet w wieku Nicholasa pospiesznie wymienianymi szeptami skwitowało jego przejazd. Crydee sprawiło na Nicholasie osobliwe wrażenie. Nie było tu bogatych dzielnic - jak w Krondorze - ale nie dostrzegł też nigdzie rejonów nędzy. Nigdzie też nie zauważył żebraków, od świtu już gnębiących przechodniów w Krondorze - podejrzewał też, że nie zobaczy tu i złodziejaszków. Wątpił również, czy wieczorami - jak w rodzinnym mieście - w pobliżu doków natknąłby się na każdym niemal rogu na sterczące i wyzywająco poubierane uliczne dziewki - choć pewnie ich wątpliwe wdzięki bez trudu mógłby kupić w portowych tawernach. Nie dostrzegał też warsztatów kołodziejów, farbiarzy, nigdzie nie widział garbarni, wielkich młynów i całej tej hałaśliwej i smrodliwej reszty, jaką się chełpili (często narzekając na związane z nią uciążliwości) krondorczycy. Chłopiec nie miał wątpliwości, że znajdzie w Crydee farbiarzy czy garbarzy - ich obecności nie mógł jednak wytropić po zapachu - co z łatwością przyszłoby mu w domu. Nicholas doszedł do wniosku, że choć Crydee było miastem, nie można by jednak nazwać go metropolią - i nie zasługiwało na podziw, a tym bardziej nie budziło w nim obaw. Młodzik szybko doszedł do jedynie słusznego wniosku, że dręczący go osobliwy niepokój zawdzięcza zwykłej ciekawości nowego miejsca i ludzi. Skierowawszy się ku wschodnim rejonom grodu, spiął ostrogi i ruszył szybciej. Pragnienie wykonania polecenia stryja ustępowało teraz innej przyczynie skłaniającej go do pośpiechu - poczuł niemal wilczy głód. Rozdział 4 GIERMEK Nicholas się potknął. - Pospiesz się! - syknął Harry, mijając przyjaciela. - Albo Samuel powyrywa nam uszy! Mniej więcej po tygodniu pobytu w Crydee obaj chłopcy zaczęli uważać starego ochmistrza za Maj z plag dręczących świat po Wojnie Światów. Liczący sobie ponad osiemdziesiątkę dziadyga był sługą rodziny książęcej jeszcze od czasów dziadka Nicholasa, a jednak całkiem żwawo potrafił wywinąć solidną lagą. Rankiem w dniu odjazdu Amosa, spieszący z jakimś poleceniem Harry raczył się zatrzymać, by zawrzeć znajomość z kilkoma miejscowymi ślicznotkami, a wróciwszy po południu (i grubo po czasie), odkrył, że czeka nań Samuel z posępną miną i rózgą w dłoni. Widok narzędzia kary młodzik spróbował zbyć żartami - ostatni raz dostał baty dawno temu, na kobierczyku od ojca. Nie przejmował się też stanowczością ochmistrza, dopóki nie odkrył, że choć stary, Samuel nie stracił krzepy w ramionach i potrafi zaciąć tak, że świeczki w oczach stają. Nicholasowi jakoś udawało się uniknąć karzącej dłoni starca - dopiero trzeciego dnia popełnił drobny błąd, wykonując jedno z wielu poleceń stryja. Liczył jeszcze na to, że jego pozycja społeczna zapewni mu nietykalność zadka, Samuel jednak zauważył kwaśno: - Chłoptasiu, swego czasu dawałem rózgi twemu stryjowi... temu samemu, co teraz zasiada na tronie - po czym zabrał się do sieczki, aż zadymiło. Dwaj giermkowie gnali teraz korytarzem, by z pierwszym brzaskiem stanąć na posterunku u drzwi swego dręczyciela. Tam mieli czekać na polecenia ochmistrza, który zwięźle informował ich, co jeszcze mają do zrobienia oprócz normalnych obowiązków giermka. Zwykle zostawali w dyspozycji Martina i jego synalka, niekiedy jednak Diukowi udawało się wymyślić dla któregoś jakąś dodatkową robótkę, gdy leżał już w łożu - wtedy polecenie otrzymywali przez Samuela. Do drzwi biura swego dręczyciela dotarli w tej samej chwili, w której ów je otwierał. Zasada była dość prosta - jeśli nie potrafili zdążyć do momentu, w którym rozsiadł się w swoim fotelu za biurkiem, znaczyło to, że się spóźnili i czekają ich rózgi. Przemknąwszy korytarzem, obaj chłopcy wpadli do środka w tej samej chwili, w której chudy jak trzcina staruszek mościł się w fotelu. Podniósłszy jedną, niemal zupełnie białą brew, rzucił od niechcenia: - Piękny dzionek nam się kroi, nieprawdaż, chłopcy? Harry usiłował się uśmiechnąć, nie bardzo jednak mu to wyszło. - Czy ma pan dla nas coś szczególnego, sir? Oczy starucha zwęziły się na chwilę w namyśle, po czym padła odpowiedź: - Ty, mopanku, skoczysz mi do portu i sprawdzisz, czy w nocy nie nadeszła poczta z Carse. Szkuner, który ją miał przywieźć, powinien był pojawić się wczoraj i jeśli go tam nie będzie, Diukowi trzeba o tym wiedzieć. - Harry rzucił się ku drzwiom, nie czekając, by się przekonać, jakie osobliwe zadanie przypadło w udziale Nicholasowi. Kiedy ochmistrz rozkazywał, żaden mizerny giermek czy paź nie ośmielał się zwlekać. Samuel tymczasem zwrócił się do Nicholasa: - Ty masz się stawić u pana. Młodzieniec co tchu pognał ku kwaterom Diuka. Teraz, kiedy pędził tak przez mroczne wciąż korytarze, poczuł się nagle dogłębnie znużony. Z natury nie należał do rannych ptaszków. Wstawanie przed świtem zaczynało mu już dawać się we znaki. Od poranka, który nastał po przyjęciu powitalnym, uczucie obcości w przygranicznej forteczce ustępowało z wolna otępieniu codziennymi czynnościami - chłopiec nieustannie albo gdzieś pędził z jakimś poleceniem, albo czekał na kolejne. I tak bez końca od brzasku po zmierzch... a i po kolacji znajdowała się dlań jakaś praca. Młody książę spodziewał się, że będzie tu nieco inaczej niż w Krondorze, ale zderzenie rzeczywistości z oczekiwaniami było miażdżące. Dotarłszy do drzwi wiodących do komnat Briany i Martina, zatrzymał się, by zaczekać. Opierając się na doświadczeniach kilku minionych dni, oczekiwał, że Diuk i jego małżonka - którzy z pewnością zdążyli się już obudzić - za kilka chwil wyłonią się zza drzwi sypialni. Odwrócił się i oparł o ścianę. Pozwoliwszy wzrokowi zbłądzić leniwie ku oknu, spojrzał przez nie na dziedziniec i rozciągające się za murami zamku miasto. Nad wszystkim snuły się poranne mgły i choć Nicholas zdążył się już przyzwyczaić do osobliwości klimatu Crydee, światło wstającego dnia było jeszcze zbyt nikłe, by mógł rozróżnić szczegóły. Za godzinę wstanie słońce i gród skąpie się w blaskach - albo pozostanie szary i bezbarwny jak kryjące niebo chmury. Nicholas zdążył już zauważyć, że tutejszej pogody nie sposób przewidzieć. Ziewnął potężnie i pomyślał, że dobrze byłoby wyciągnąć się na sienniku. Nie, poprawił się z niesmakiem... jak marzyć, to marzyć... dobrze byłoby znaleźć się we własnym łóżku w Krondorze. Przyznawał wprawdzie, że wieczorami bywał tak zmordowany, iż przymykał oczy na niedostatki siennika, nigdy jednak nie uzna czegoś takiego za łoże godne cywilizowanego człowieka. Nadal dręczyła go tęsknota za domem, jej ataki przydarzały mu się jednak tylko wówczas, gdy miał czas, by się nad sobą poroztkliwiać. Przeważnie był zbyt zajęty. To stryj go tak urządził. Przed przyjazdem do Crydee chłopiec pamiętał Martina jako rosłego męża o łagodnych łapskach, który podczas pobytu w Krondorze chętnie nosił go na barana. Ale to wszystko dotyczyło czasów odległych o czternaście lat. Później Martin odwiedził Krondor jedynie raz, wtedy zaś Nicholas leżał chory w łóżku i stryj zajrzał doń na zaledwie pięć minut. Teraz zaś miłe i serdeczne wspomnienia o rosłym stryju znikły, starte do cna rzeczywistym obrazem niemal zupełnie mu obcego człeka. Inaczej niż Samuel, Martin nigdy nie poddawał się emocjom i nie podnosił głosu. Potrafił jednak spojrzeć tak, iż obu chłopców ogarniała nagła chętka skrycia się choćby w mysiej norze. Jeśli Nicholas lub Harry nie potrafili sprostać zadaniu, jakim któregoś z nich obarczył, nie mówił nic - odchodził, zostawiając sprawcę rozczarowania z poczuciem winy. Chłopcy byli gotowi wyleźć ze skóry, by naprawić popełniony błąd. Harry miał przynajmniej Marcusa, który z niemałą satysfakcją nigdy nie omieszkał powiadomić swego giermka, że pokpił sprawę. Niektórzy pachołkowie dość wyraźnie przebąkiwali zresztą o tym, że niechęć Marcusa do obu przybyszów brała się stąd, że tuż przed przybyciem obu Krondorczyków młodzieniec sam sługiwał jako giermek swemu ojcu i do wszystkich ich poczynań przykładał własną miarę. Nicholas popełnił kiedyś błąd, protestując, że nie jest szlachetną rzeczą drwić, gdy nie przynosili rzeczy, po którą ich posłano, ponieważ nikt pierwej nie raczył im powiedzieć, gdzie można ją znaleźć. Marcus skwitował to chłodną uwagą: - Trzeba więc wam było dowiedzieć się tego wcześniej, prawda? Drzwi otworzyły się i Nicholas natychmiast porzucił czcze marzenia. W progu stanął Diuk z małżonką. - Witaj, mości giermku - uśmiechnęła się Briana. - Pani... - młodzik skłonił się dwornie. Jego uprzejmość zawsze wzbudzała uśmiech, jakby ćwiczyli jakąś prywatną grę. Martin zamknął za sobą drzwi. - Nicholasie, Diuszesa i ja zapragnęliśmy dziś przejechać się konno. Zadbaj, by przygotowano nam konie. - Wasza Miłość... - odpowiedział Nicholas, jednocześnie puszczając się biegiem wzdłuż korytarza. Samuel zdążył poinformować Nicholasa, że kiedy Martin i Briana wyjeżdżają o świcie, zwykle trwa to dwie do trzech godzin, giermek wiedział więc, że po drodze do stajen zatrzymają się w kuchni, by wziąć suchy prowiant. Pomyślał, że odrobina inicjatywy własnej będzie mile widziana i sam pobiegł w stronę kuchni. Dotarłszy na miejsce, przekonał się, że wszyscy są zajęci przygotowywaniem posiłku dla niemal dwu setek ludzi, którzy mieszkali w zamku Crydee. Kuchmistrz Megar, krzepki jeszcze starzec, stał pośrodku, bacznie śledząc, wciąż jeszcze bystrymi oczyma, wszelkie poczynania podwładnych. Jego żona, Magya, usadowiła się nie opodal pieca i uważnie śledziła wszystko, co się na nim warzyło. Nicholas zwolnił i powiadomił kuchmistrza: - Mości panie, Diuk i jego małżonka zaraz udadzą się na przejażdżkę. Megar uśmiechnął się przyjaźnie i kiwnął chłopcu dłonią. Kuchnia okazała się jedynym miejscu w całym zamku, gdzie on sam i Harry byli mile widziani, ponieważ stary mistrz patelni i jego żona naprawdę polubili chłopaków. - Wiem, mości giermku, wiem. - Po tych słowach pokazał księciu juki napełnione żywnością. - Ale pomysł był do rzeczy - dodał z uśmiechem. - A teraz ruszaj do stajen. Odprowadzany przyjaznym śmiechem, Nicholas wybiegł na dziedziniec i pobiegł ku stajniom. Dotarłszy na miejsce, zastał je cichym i spokojnym, ponieważ starszy stajenny, jegomość o imieniu Rulf, spał jeszcze snem sprawiedliwego. Niedocieczoną tajemnicą pozostawała dla Nicholasa droga, jaką człowiek ten zdobył swą obecną pozycję, choć powiedziano mu, że przedtem zajmował ją ojciec Rulfa. Chłopiec śmignął mrocznym przejściem pomiędzy boksami, konie zaś witały go raźnymi parsknięciami, niektóre wytykały też łby ponad ogrodzeniem i łypały ślepiami za poczęstunkiem. Dotarłszy do odległej ściany, niemal wpadł na człowieka, który stał tam jeszcze pogrążony w mroku. W tejże chwili nieznajomy zwrócił ku niemu kościstą twarz i chłopiec usłyszał cichy głos: - Spokojnie, mości giermku. Mistrz Faxon zerknął przez drzwi do wnętrza niewielkiego pomieszczenia, gdzie na prymitywnej pryczy leżał jeszcze Rulf, którego chrapanie wstrząsało niemal niebiosami - tak przynajmniej oceniał je Nicholas. - Żal przerywać taką sielankę, nieprawdaż? - Owszem... ale Diuk i jego małżonka pragną rano zażyć przejażdżki - odparł Nicholas, bezskutecznie usiłując ukryć uśmiech. - No... w takim razie... - Faxon podniósł wypełniony wodą ceber i wkroczywszy do małego pomieszczenia, wylał całą jego zawartość na głowę chrapiącego. Rulf poderwał się niczym ranny mors i potoczył wokół wściekłym spojrzeniem. - Aaagh! Co u... - Ty bawole jeden! - ryknął Faxon, bynajmniej nie przyjacielsko. - Słońce już na niebie, a ty się wylegujesz i marzysz o dziewkach, co? Rulf podniósł się, sapiąc wściekle, a kiedy zobaczył Nicholasa, jego oczy zwęziły się na moment, jakby w chłopcu zobaczył przyczynę przerwania sennych marzeń. W sekundę później ocknął się już całkowicie i, ujrzawszy Mistrza Faxona, natychmiast zmienił nastawienie do świata. - Wybaczcie, Mistrzu. - Diuk Martin i jego małżonka będą potrzebowali koni! Jeśli rumaki nie będą gotowe i osiodłane, zanim nasz pan i pani zejdą tu po schodach, przybiję cię za uszy do drzwi stajen! Grubas spojrzał kwaśno, ale rzekł jedynie: - Migiem się zrobi, Mistrzu Faxonie. - Odwróciwszy się w głąb stajen, ryknął ogłuszająco: - Tom! Sam! Leniwe draby! Wstawać! Mamy robotę, a wy mnie nie obudziliście, jak wam kazałem! Gdzieś na górze rozległy się senne postękiwania i po chwili z wypełnionego sianem stryszku zleźli po drabinie dwaj synowie Rulfa. Obaj mieli nieco ponad dwadzieścia lat i wyglądali na młodsze kopie ojca, który, skląwszy ich siarczyście, posłał obu po konie. - Migiem się zrobi, Mistrzu - powtórzył obietnicę, zwracając się do Faxona. Odwróciwszy się ku Faxonowi, Nicholas zobaczył, że Mistrz Stajen przygląda się całej trójce podkomendnych. - Widzisz, mości giermku, patrząc na nich, nigdy byś się tego nie domyślił, ale wszyscy mają niezwykłą smykałkę do koni. Kiedy byłem chłopcem, ojciec Rulfa pracował jako starszy stajenny jeszcze u Mistrza Algona. - To dlatego trzymacie tu Rulfa? - spytał Nicholas. - Nie tylko - odpowiedział Faxon. - Nigdy byś się pewnie nie spodziewał, ale Rulf wykazał się niezwykłym męstwem, kiedy zamek oblegali Tsurani. Wiele razy nosił żołnierzom wodę - ja też byłem wśród nich - i to prosto w zamęt bitewny, a zbrojny był jedynie w dwa wiadra. - Doprawdy? - Doprawdy - uśmiechnął się Faxon. - Muszę się odzwyczaić - mruknął, czerwony jak burak Nicholas. - Przejdzie ci - Faxon klepnął go po ramieniu. Spojrzawszy ku przejściu na padok, gdzie Rulf i jego synowie siodłali konie, dodał: - Żal patrzeć na Rulfa od czasu, kiedy umarła jego żona. Była jedyną osłodą jego życia. On i jego synowie mają nawzajem tylko siebie... i robotę w stajniach. Przydzielono im kwatery w skrzydle dla służby, ale przeważnie sypiają z końmi. Nicholas kiwnął głową. W tejże chwili zrozumiał, że zawsze oceniał służbę powierzchownie - o tych, którzy usługiwali mu w Krondorze, nie wiedział praktycznie niczego. Podświadomie chyba uważał, że jakoś znikali po prostu w kwaterach służby, kiedy tylko przestawali być potrzebni. - Muszę wracać do Diuka - powiedział, budząc się nagle z zamyślenia. - Konie będą na czas - zapewnił go Faxon. Nicholas pospieszył do kuchni i w rzeczy samej znalazł tam Brianę i Martina zajętych przeglądaniem prowiantu. Pochwalili wybór Megara, po czym Diuszesa skinieniem dłoni wezwała dwóch pachołków, by poszli za nią, a Martin ruszył do zbrojowni. Nicholas bez słowa podążył za stryjem. Stojący na posterunku wartownik zasalutował Diukowi i służbiście otworzył przed nim drzwi zbrojowni. Wewnątrz Martin zatrzymał się przy wejściu, a Nicholas pospiesznie skrzesał ogień i zapalił knot latarni, która miała rozjaśniać mroczne kąty. Światło rozbłysło tysiącem odbić od połyskliwego metalu. Pod każdą ścianą stały rzędy stojaków pełnych włóczni i hełmów. Nicholas żwawo podbiegł ku następnym drzwiom i otworzył je szeroko, uprzedzając polecenie stryja. W tej znacznie mniejszej komnacie zgromadzono osobistą broń Diuka, który bez namysłu sięgnął po długi łuk wiszący na ścianie. Podał go Nicholasowi i wziął wiązkę jardowych strzał - zwanych tak dla ich trzydziestosiedmiocalowej brzechwy - miary, jaką krawcy znaczyli jard płótna. Nicholas nigdy nie widział skutków uderzenia takiej strzały, ponieważ w Krondorze używano kusz lub krótszych łuków, jakimi posługiwali się kawalerzyści. Słyszał jednak opowieści o strasznej mocy długich łuków. Zapewniano go na przykład, że wprawny łucznik może przeszyć na wylot stalowym grotem prawie każdą zbroję. Wiedział też, że jego stryj służył u dziadka jako łowczy - było to wtedy, kiedy nikt, prócz paru najwierniejszych sług dziadka nie wiedział, że Martin jest jego synem. Lord Borric uznał w nim dziedzica tuż przed śmiercią i z człowieka niskiej kondycji uczynił wielmożę, który z czasem został Diukiem Crydee i dziedzicem ojcowskiego tytułu. Znacznie wcześniej jednak niemal wszyscy łucznicy w Zachodnich Dziedzinach uznali w nim swego mistrza. Diuk tymczasem podał Nicholasowi kołczan na strzały. Potem spojrzał na szereg wiszących na ścianie głowni i wybrał dwa myśliwskie kordelasy. Potem zajął się wyborem łuku dla małżonki. Ten również podał Nicholasowi, na koniec zaś wybrał dla niej strzały - nieco krótsze od jego własnych - po czy m obaj opuścili zbrojownię. Gdy wyszli na dziedziniec, znaleźli Lady Brianę stojącą obok dwu koni. Nicholasowi nie trzeba było mówić, iż szykuje się nie zwykła poranna przejażdżka, ale polowanie. Diuk i jego małżonka wyjeżdżają na cały dzień, albo i - jeśli zdecydują się na nocleg pod gołym niebem - na dłużej. Na dziedziniec od bramy wpadł zdyszany Harry: - Wasza Miłość! - wysapał. - Nie masz śladu po łodzi pocztowej z Carse. Twarz Martina spochmurniała. - Niech Marcus napisze do Lorda Bellamy'ego z Carse i spyta go, czy dla jakiegokolwiek powodu łódź zawróciła do Carse i... i wyślijcie to przez gołębia. Harry skłonił się i odwrócił, by pobiec do Marcusa, stryj jednak jeszcze go zatrzymał: - Mości giermku... - Słucham, Wasza Miłość! - stęknął Harry. - Następnym razem, kiedy wyślą cię do portu z jakimś poleceniem, weź konia. Harry uśmiechnął się głupawo i pochylił w ukłonie: - Tak jest, Wasza Miłość! Briana skoczyła na siodło, nie czekając na pomoc - której zresztą wcale nie potrzebowała - a Nicholas podał jej łuk, kołczan i wiązkę strzał. Gdy i stryj znalazł się w siodle, giermek podał mu resztę oręża. - Mości giermku, może wrócimy dopiero jutro o zmierzchu - oznajmił Diuk. - Tak, Wasza Miłość. - Dziś mamy Szóstek, jeśli umknęło to twej uwadze. - Umknęło. - Popołudnie masz dla siebie. Do naszego powrotu po instrukcje udawaj się do Samuela. - Tak, Wasza Miłość! Nicholas westchnął, patrząc w ślad za odjeżdżającymi. Szóstek - tradycyjne wolne popołudnie dla młodych w każdym zamku czy pałacu. Siódmek był dniem poświeconym na pobożne rozmyślania o bogach, choć w Krondorze Nicholas znajdował i w Siódmek zajęcia dla pachołków, którzy ze swej strony wykonywali je w ten dzień nad wyraz skwapliwie. On i Harry przybyli do Crydee w poprzedni Siódmek, nie miał więc teraz pojęcia, czym zająć pierwsze wolne chwile od momentu, w którym postawił stopy na nabrzeżu Crydee. Wrzaski chłopców niosły się korytarzem aż do małego ogrodu, zwanego Ogródkiem Księżniczki. Była to dziedzina ciotki Nicholasa, Carline - kiedy ta żyła jeszcze w Crydee. Nazwa przyjęła się. Rozgrywano tu właśnie zaciekły mecz piłki nożnej, jeden z żołnierzy pełnił rolę sędziego. Drużyny zebrano z synów zamkowej służby, kilku paziów i dwu młodszych giermków. Grę obserwowali z jednej strony Nakor i Ghuda, usadowieni pośród grupki żołnierzy na jednym z pagórków otaczających boisko, naprzeciwko których na drugim wzgórzu rozsiedli się Margaret, Abigail i Marcus. Nakor i Ghuda pomachali dłońmi chłopakom, ci zaś również odpowiedzieli przyjaznymi kiwnięciami. Nicholas od rana biegał na posyłki ochmistrza Samuela i wreszcie udało mu się przekraść do kuchni, gdzie pospiesznie pochłonął posiłek, jaki Magya przygotowała dla obu giermków. Tam uświadomił sobie, że reszta dnia należy do niego. Myślał właśnie o powrocie do swej komnaty, gdzie zamierzał odespać wszystkie zarwane świty, kiedy usłyszał odgłosy, które towarzyszyły grze w piłkę. Margaret kiwnęła mu główką i obie dziewczyny uśmiechnęły się doń przyjaźnie. Przeskoczywszy niskie ogrodzenie, usiadł obok Margaret i pochylił się ku przodowi, by odpowiedzieć na pozdrowienie Marcusa. Potem spojrzał na Abigail, która uśmiechnęła się i odezwała: - Wasza Wysokość, nie miałam okazji widywać was za często... cały czas biegaliście z miejsca na miejsce. Wzrok Abigail sprawił, że Nicholasowi uszy zapłonęły czerwienią. - Pani... Diuk nieustannie znajdował dla mnie jakieś zajęcie - odpowiedział i wrócił do śledzenia gry, której uczestnicy zapałem nadrabiali z nawiązką brak umiejętności. - Grywacie w piłkę w Krondorze, mości giermku? - spytał Marcus, akcentując umyślnie ostatnie słowa. Jednocześnie pochylił się ku przodowi, kładąc dłoń na ramieniu Abigail. Poufałość oczywiście nie uszła uwadze młodego księcia. Niespodziewanie przygnębiony młodzieniec odpowiedział: - W Krondorze mamy drużyny zawodowe, utrzymywane i sponsorowane przez gildie kupieckie, kilku bogaczy i paru wielmożów. - Ja pytałem, czy ty sam grasz? - Nie, nie za bardzo - odpowiedział młodzik. Marcus spojrzał na ułomną stopę Nicholasa i kiwnął lekko głową. Nicholas wcale nie poczuł wdzięczności - gest, pozornie usprawiedliwiający, był w istocie obraźliwy. Młody książę odkrył, że coraz bardziej nie lubi swego kuzyna. Margaret przeniosła spojrzenie z twarzy brata na twarz Nicholasa - po minie, jaką zrobiła, widać było, że zastanowiła ją odpowiedź księcia: - Ale kiedy wychodziłem na boisko, uważano mnie za niezłego gracza. Marcus zmarszczył brwi: - Nawet z twoją stopą? Nicholas poczuł, że robi mu się gorąco: - Owszem, nawet z moją stopą! - odparł, nie kryjąc gniewu. W tejże chwili pojawił się Harry, niosący w dłoniach spore kęsy chleba i sera, a Margaret spojrzała szybko w jego stronę. Syn Diuka zrozumiał, że Harry ma wolne aż do następnego ranka. Młodzik z Ludlandu powitał wszystkich przyjaznym kiwnięciem dłoni. - Jak tam gra? Nicholas zeskoczył z niskiego murku. - Gramy! Harry potrząsnął głową: - Teraz jem. - Stanę po przeciwnej stronie, by wyrównać szansę - uśmiechnął się lekko Marcus. Harry uśmiechnął się zuchwale i skoczył żwawo, by zająć opuszczone przez księcia miejsce. - Dołóż im, Nicky, niech gryzą piach! - zawołał za ruszającym na pole przyjacielem. Nicholas zdjął koszulę i przez chwilę rozkoszował się ciepłymi promieniami słońca i tchnieniem ożywczej bryzy znad oceanu. Nie znał prawie graczy - oprócz owych dwu młodszych giermków - znał jednak zasady gry. Rozjuszony niedwuznacznym lekceważeniem, okazanym mu przez Marcusa, koniecznie musiał dać upust złości. W chwilę później piłka wyleciała poza boisko. Marcus sięgnął po nią, i podnosząc powiedział: - Jaja wrzucę. Nicholas tymczasem przyglądał się graczom. Podszedłszy do kuchcika, spytał: - Jak ci na imię? - Robert, Wasza Wysokość. Nicholas zmarszczył brwi i potrząsnął głową: - Tu jestem tylko giermkiem. Kto gra po naszej stronie? Robert szybko wyliczył imiona i zalety siedmiu chłopców, którzy składali się na dość przypadkowo dobraną drużynę. - Ja zajmę się Marcusem - zaproponował. - Nikt nie zechce odebrać ci tego przywileju, giermku - odparł Robert z szerokim uśmiechem. Nicholas ruszył nagle i przeciął drogę chłopcu, który spieszył, by przejąć piłkę od Marcusa. Książę padł na ziemię i niemal wytoczył się za boisko, ale zdołał wybić piłkę spod nóg zaskoczonego jego zagrywką przeciwnika i podać ją graczowi ze swego zespołu. Na moment wszyscy zamarli - a potem zapał gry wziął górę nad dyscypliną i rangami. - Nicholas jest jednym z najlepszych wymiataczy, jakich widziałem - mruknął Harry, przeżuwając jednocześnie kęs chleba. Margaret obserwowała przez chwilę kuzyna, który zebrał się w sobie, podniósł i skoczył, by włączyć się do gry. - To chyba boli, prawda? - O... on jest dość twardy - rzucił Harry od niechcenia. Spojrzawszy na obie siedzące przed nim panny, dodał: - Może zakładzik? Dziewczęta spojrzały jedna na drugą: - Zakładzik? - No, kto wygra... - wyjaśnił Harry, gdy Marcus dopadł piłki długim ślizgiem, zapobiegając próbie przejęcia jej przez jednego z towarzyszy Nicholasa. - Nie wiem, który jest lepszy - potrząsnęła główką Abigail. Margaret prychnęła z niesmakiem, wydając niezbyt wytworny dźwięk. - Żaden z nich nie jest lepszy od drugiego - powiedziała - ale obaj się pozabijają, usiłując to udowodnić. Abigail potrząsnęła głową, bo oto właśnie Nicholas został podstępnie zaatakowany z tyłu przez jednego z kompanów Marcusa. Napastnik zrobił to zręcznie, tak że sędzia niczego nie dostrzegł i nie ogłoszono rzutu wolnego. Nicholas, który dostał w kark przedramieniem, klęczał przez chwilę oszołomiony i usiłował zatrzymać dziko wirujący wokół niego świat. Widząc podnoszącego się po chwili księcia, Marcus potrząsnął głową z uznaniem i współczuciem. Chłopiec, który powalił Nicholasa, zdążył się już oddalić. - Weź się w garść! - wrzasnął Marcus do kuzyna. - W tej grze nie ma miejsca na subtelności! - Zdążyłem zauważyć! - mruknął Nicholas. Obaj chłopcy ramię w ramię skoczyli za piłką. - Do licha! - powiedział Harry. - Popatrzcie, jak obaj są do siebie podobni! - W istocie - przyznała Abigail - mogliby być braćmi. Tymczasem znajdujący się w samym środku zawieruchy Nicholas i Marcus usiłowali zajadłymi kopnięciami wybić piłkę na pole; obaj odpychali się też wzajemnie, nie żałując sobie kuksańców łokciami. Harry ponownie łypnął okiem ku dziewczynom. - I jak będzie z tym zakładem? - A jaka będzie stawka? - uśmiechnęła się przekornie Margaret. - Niewygórowana - odpowiedział Harry, udając obojętność. - Powiedziano mi, że za dwa tygodnie macie tu jakieś święto. Będzie wam potrzebne towarzystwo. - My dwie? - uśmiechnęła się znów Margaret, patrząc na Abigail. - Czemu nie? - Harry przymrużył oko. - Obaj się wściekną. - Co z ciebie za przyjaciel? - zaśmiała się Margaret. Harry wzruszył ramionami. - Znam Nicholasa na tyle, by wiedzieć, że rozpoczęli właśnie z Marcusem długotrwałą i wielce obiecującą rywalizację. - Patrząc zaś wprost na Abigail, dodał: - Pani, myślę, że ugodziłaś obu. - Abigail miała tyle przyzwoitości, by się zarumienić, ale wyraz jej twarzyczki wskazywał, że Harry nie powiedział niczego, o czym by nie wiedziała. - A ty, giermku, jakie masz ambicje? Bezpośrednie pytanie Margaret zbiło Harry'ego z tropu. - Myślę, że nie mam żadnych - odpowiedział zmieszany. Margaret poklepała go poufale po udzie i chłopak nagle zaczerwienił się niczym burak. - Cóż, musimy ci wierzyć, mości giermku - rzekła córka Diuka. Harry poczuł, że jego ciało oblewa się żarem i pomyślał, że jego jedynym pragnieniem jest siedzieć bez końca przy tej dziewczynie. Nigdy przedtem nie miał kłopotów ze znalezieniem właściwych słów, gdy rozmawiał z młodymi kobietami, dworkami Księżnej Pani w Krondorze, dziewczętami służebnymi, nad którymi górował pozycją społeczną, czy córkami szlacheckimi, które przewyższał doświadczeniem. W zachowaniu Margaret nie było jednak niczego, co kazałoby mu myśleć o niej jak o nieśmiałej i niedoświadczonej dzieweczce. Miał przed sobą światową damę, nieznacznie tylko od niego młodszą. Abigail śledziła grę, rozdarta pomiędzy uwielbieniem i lojalnością dla obu najzacieklejszych graczy, Margaret jednak niezbyt się przejmowała rywalizacją na polu. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegła Anthony'ego, który idąc ku nim, z daleka już kiwał ręką. Młody mag podszedł do siedzących i ukłonił się niezbyt składnie. - Witaj nam, Anthony - uśmiechnęła się doń dziewczyna. - Czemu zawdzięczamy twoją obecność? - Dobremu nastrojowi, pani - odpowiedział łagodnie. - I chęci przechadzki, oraz ciekawości gry. - Zechciej usiąść obok Abigail - poleciła Margaret, zabawnie marszcząc nosek. - Potrzebne jej wsparcie. Dwaj durnie rozlewają krew na jej cześć. Abigail stanęła w pąsach i odparła głosem pełnym gniewu: - Margaret, to wcale nie jest śmieszne. Dziewczęta nie były przyjaciółkami od serca; w dzieciństwie Margaret większość wolnego czasu spędzała na zabawach z bratem i jego łobuzowatymi przyjaciółmi. Kilka dziewcząt z miasta - córek znaczniejszych kupców - wybranych dla dotrzymywania jej towarzystwa, zdumiało się równie mocno, jak jej wychowawcy, kiedy razem z nimi odkryły, że córka Diuka za nic ma dobre maniery i urodzenie. Jej matka, którą wychowano na wojowniczkę, nie widziała żadnego pożytku w tym, czego usiłowano nauczyć Margaret - pominąwszy oczywiście umiejętność czytania i pisania - i niejednokrotnie chroniła córkę przed karą, gdy ta zaniedbała lekcje szydełkowania, przedkładając nad nie jazdę konną czy łowy. Abigail dopiero niedawno została towarzyszką niesfornej córki Diuka i nie radziła sobie z nią lepiej od swoich poprzedniczek. Jedyna różnica pomiędzy nią a jej poprzedniczkami leżała w tym, że będąc spokojniejszą z natury, rzadziej okazywała irytację i niezadowolenie. Miała też zdrowe poczucie humoru, które Margaret teraz właśnie poddała próbie, rzucając beztrosko: - Myślę, że jednak jest. Harry uśmiechnął się, rad, że uwaga towarzystwa skupiła się na kim innym. Przyglądał się teraz profilowi Margaret, z zapałem obserwującej grę. Na pierwszy rzut oka wydawała się po prostu niezwykle urodziwą młodą panną, ale w jej sposobie bycia wyczuwało się coś niemal królewskiego. Nie była to próżność wyniosłej dworki, ale raczej odziedziczona po matce spokojna godność - Margaret zachowywała się jak kobieta, która zna swe możliwości, prawa i miejsce w świecie. Harry nagle poczuł, że jego własna pozycja społeczna jest żałośnie mizerna. Gracze przebiegali pole wzdłuż i wszerz, Harry zaś zauważył, że podczas ostatnich pięciu minut ktoś rozbił nos Nicholasowi. Odnalazłszy wzrokiem Marcusa, giermek spostrzegł nie bez uciechy, że syn Diuka nie wyglądał lepiej od jego przyjaciela - lewe oko młodzika nikło niemal pod potężną opuchlizną. W tejże chwili Harry złowił wzrok siedzącego po drugiej stronie pola Nakora - mały Isalańczyk wzniósł oczy do nieba i ruchem palca przy skroni wskazał, że ktoś tu zwariował. Harry spytał gestem, kto, Ghuda zaś, któremu nie uszła ta wymiana informacji, ruchem dłoni wskazał obu rywali. Harry parsknął śmiechem. - O co chodzi? - spytała Margaret. - Twardo tu grają, prawda? Margaret zaśmiała się wesoło, dźwięcznie i szczerze - wcale nie tak, jak skromna panienka śmiać się powinna. - Tylko wtedy, gdy muszą coś komuś udowodnić... albo się przed kimś popisać, Harry. Harry w istocie nigdy przedtem nie widział, by Nicholas grał tak agresywnie. Młody książę nigdy nie tracił głowy i zawsze wykorzystywał swą przyrodzoną i wcale niemałą szybkość - co zresztą czynił w każdym sporcie, jakim przyszła mu ochota się zajmować, teraz jednak śmigał zawzięcie po polu, jakby zapomniał o całym świecie, i rzucał się na przeciwników jak szaleniec. Marcus właśnie zdołał odepchnąć Nicholasa i runął, by przechwycić skrzydłowego, który gnał ku dalekiej bramce. Nicholas jednak był tuż, tuż i kibice głośnymi okrzykami dodawali ducha obu rywalom. Margaret śmiała się beztrosko, Abigail zaś siedziała bez słowa ze splecionymi na podołku dłońmi i zatroskaną twarzyczką. Harry otworzył usta, by wrzaskiem wyrazić uznanie dla przyjaciela, i zamknął je, ujrzawszy, iż Nicholas wyraźnie utyka. Dziedzic z Ludlandu pojął, że młody książę nie doścignie rywala. Nicholas zmuszał się do biegu, ale utykał w sposób wskazujący wyraźnie na to, że stało się coś niedobrego. Harry'ego jakby zmiotło z murku. - Co się stało? - zawołała w ślad za nim Margaret. Harry nie zwracał uwagi na nic, tylko pędził ku odległemu krańcowi pola, gdzie Nicholas padł na trawę dokładnie w tej samej chwili, w której Marcus - ku entuzjazmowi towarzyszy i widzów - zdobył zwycięskiego gola. Nikt nie zajął się leżącym Krondorczykiem, bo sędzia odgwizdał właśnie koniec meczu i wszyscy stłoczyli się wokół Marcusa. Jedynym, który podbiegł do Nicholasa, był Harry. - Co się stało? - spytał, klękając obok leżącego przyjaciela. Twarz młodego księcia była blada, skurczona z bólu i zroszona łzami. Młodzik oburącz ścisnął lewą stopę, stęknął z bólu i syknął przez zęby: - Pomóż mi wstać... - Nie, psiakość, zostań tutaj, a ja sprowadzę jakąś pomoc. - Pomóż mi wstać, powiedziałem! - powtórzył książę, łapiąc Harry'ego za koszulę. Głos Nicholasa był stłumiony z bólu i z przepełniającej serce wściekłości. Harry już bez słowa sprzeciwu chwycił przyjaciela za ramię i dźwignął go w górę. Tymczasem do obu przyjaciół podchodził Marcus i pozostali gracze, z drugiej zaś strony zmierzali ku nim Ghuda i Nakor. - Co ci jest? - spytał syn Diuka. - Drobiazg... skręciłem nogę w kostce - odparł Nicholas, uśmiechając się z wysiłkiem. Harry niemal nie poznał głosu przyjaciela, a zajrzawszy mu w twarz, przekonał się, że jest prawie kredowo biała. - Harry odprowadzi mnie do służbówki. Nic mi nie będzie. Zanim Marcus zdążył cokolwiek powiedzieć, do rozmowy wtrącił się Nakor, który osadził go jednym, ostrym spojrzeniem. - Złamałeś coś? - spytał Nicholasa. - Nie. Mówiłem już, że nic mi nie jest! - Chłopcze... - odezwał się Ghuda - widywałem już nieboszczyków, którzy wyglądali znacznie lepiej, niż ty w tej chwili. Pozwól, że ci pomogę i odprowadzę do twojej komnaty. Zanim stary najemnik zdążył się ruszyć, u boku Nicholasa pojawił się nagle Anthony. - Za waszym pozwoleniem, panie, ja się tym zajmę. Tymczasem u boku Marcusa pojawiły się dziewczęta, Margaret zaś spojrzała na kuzyna, zapomniawszy o niedawnej uszczypliwości. - Dobrze się czujesz? - Owszem - uśmiechnął się z przymusem Nicholas. Abigail milczała, ale w jej oczach widać było troskę i niepokój o Nicholasa, który oddalał się powoli, wsparty na ramionach Harry'ego i młodego maga. Zdołał jakoś dobrnąć do granic ogrodu i skręcić za róg, i dopiero tam stracił przytomność. Ocknął się, gdy dotarli do jego komnatki. Anthony i Harry ułożyli go na sienniku i młody giermek spytał księcia: - Co właściwie się stało? - Ktoś nadepnął mi na tę stopę i poczułem, jak coś w niej chrupnęło. - Na twarzy młodzika malował się ból, a na skronie wystąpiły mu grube krople potu. - Trzeba będzie zdjąć ci but - stwierdził Anthony. Nicholas kiwnął głową i zacisnął zęby. Towarzysze zajęli się trzewikiem, młody zaś książę poczuł, że świat staje dęba; udało mu się jednak nie stracić ponownie przytomności. Anthony delikatnie i uważnie zbadał nabrzmiałą kończynę. - Nie sądzę, by było tu jakieś złamanie, ale któraś kostka czy chrząstka wyskoczyła ze stawu... o, popatrz tutaj. - Nicholas podniósł się na łokciach i spojrzał na miejsce, które wskazywał Anthony - paskudna, purpurowa opuchlizna pokrywała niemal połowę śródstopia. Młody mag nacisnął obrzmienie i Nicholas jęknął z bólu. Anthony, nie zważając na nic, naciskał dalej i nagle rozległo się głośne chrupnięcie, a Nicholas stęknął raczej ze zdumieniem, niż boleśnie. Po chwili młody książę poruszył niepewnie stopą, potem spróbował ruszyć palcami. Anthony położył stopę na siennik i książę, westchnąwszy z ulgą, opadł na plecy. - Poślę któregoś ze sług do portu po wiadro słonej wody. Mocz stopę przez jakieś pół godziny, potem zaś przez resztę wieczoru trzymaj ją wyżej i w cieple. Będzie ci trochę dolegała, ale powinieneś jakoś sobie poradzić. Poproszę Diuka, by jutro dał ci wolne, a i potem przez parę dni nie powinieneś się przemęczać. Będziesz utykał przez najbliższy tydzień, a może i trochę dłużej. - Młody mag wstał. - Jutro zajrzę do ciebie o świcie. - Jesteś książęcym uzdrowicielem? - spytał Harry. - Myślałem, że służysz mu tylko radami. - Owszem, niekiedy zajmuję się i leczeniem - kiwnął głową Anthony. - Myślałem, że uzdrowiciele są kapłanami - przyznał Harry. - Przeważnie tak jest - uśmiechnął się Anthony - ale niektórzy magowie też posiadają zdolności uzdrawiania. Do jutra, Nicholasie. - Anthony... - odezwał się książę, gdy mag szedł ku drzwiom. Wezwany zatrzymał się i obejrzał przez ramię: - Słucham. - Dziękuję. Anthony nie odpowiedział od razu. Po chwili uśmiechnął się i obu chłopcom wydało się nagle, że wcale nie jest od nich starszy. - Wszystko rozumiem. Z tymi słowami wyszedł, Harry zaś odwrócił się do przyjaciela: - Cóż on takiego rozumie? Podciągnąwszy do siennika mały stołeczek, usiadł na nim i gdzieś spod kurtki wyciągnął jabłko. Rozłamał je na pół i podał kawałek Nicholasowi. Młody książę położył się wygodniej i wgryzł w smakowity owoc. - Rozumie, że Marcus i ja będziemy się przez jakiś czas trykali łbami. - Nicky, to wcale nie była gra. Toczyliście wojnę. Podczas jednej połowy dzisiejszego meczu dostało ci się więcej kopniaków i ciosów w łeb, niż podczas całego sezonu - to znaczy: trzynastu pełnych meczy. Jeśli już o tym mowa, nie widziałem też nigdy, byś tak często i zajadle atakował barkiem lub łokciem. Wy dwaj wcale nie braliście udziału w grze. Zamiast tego chcieliście się pozabijać. - Jak ja się w to wpakowałem? - spytał Nicholas z westchnieniem. - No... śmiałeś zacząć starania o względy tej samej dziewczyny, którą raczył zainteresować się Marcus. On jednak wie, że choć zabawiasz się tu w giermka, w rzeczy samej jesteś księciem krwi i trzecim z kolei dziedzicem tronu, on sam zaś urodził się tylko synem Diuka. - Tylko synem Diuka? Harry potrząsnął głową. - Jako mój przyjaciel, możesz sobie drwić, ile chcesz. - Obrazowo ilustrując słowa gestami dłoni, objaśnił: - Gdyby zechciał pokazać się w którymkolwiek z miast Królestwa - oprócz Rillanonu i Krondoru, rzecz jasna - wszystkie dziewczęta powyłaziłyby ze skóry, by zwrócić na siebie jego uwagę. Tu, na Dalekim Wybrzeżu, jest najbardziej obiecującym kawalerem, krewniakiem królewskim i tak dalej. Ty jednak, mój poobijany przyjacielu, jesteś obecnie - jako że twoi bracia już się pożenili - najbardziej pożądaną partią na północ od Imperium Kesh, i bratem następcy tronu. Urocza Abigail do niedawna gotowa była fikać kozły na widok Marcusa, ale gdy ty pojawiłeś się na scenie, doszła do wniosku, że sprawę trzeba przemyśleć. - I wzruszając ramionami, Harry dodał z miną światowca: - Tak toczy się ten świat... Przy wzmiance o Abigail twarz Nicholasa spochmurniała: - Myślisz, że ona... - Co? - Kocha Marcusa? - Nie mam pojęcia - Harry wzruszył ramionami. - Ale mogę się dowiedzieć - dodał z szelmowskim uśmieszkiem. - Nie, daj spokój - zgasił go Nicholas. - Jeśli zaczniesz węszyć i zadawać pytania, dziewczyna szybko połapie się w czym rzecz. - Tu cię mam! Boisz się, że ona się dowie, że ci na niej zależy! - zaśmiał się Harry na widok konfuzji przyjaciela. - Daj sobie spokój i nie próbuj się wypierać... zresztą już jest za późno. - Tak sądzisz? - jęknął zrozpaczony Nicholas. - Jestem pewien. Kiedy tylko spojrzy na ciebie, robisz taką minę, jakbyś miał zemdleć. Jak myślisz, czemu Marcus tak się na ciebie boczy? Jego to wcale nie bawi. - Ten ci potrafi zachować zimną krew - powiedział Nicholas na poły z podziwem, na poły z niechęcią. Harry przytaknął skinieniem głowy. - Owszem. Jesteście do siebie podobni... tyle, że on jest chyba bardziej skryty niż ty. - Wszyscy mi mówią, że jesteśmy do siebie podobni - burknął Nicholas - choć nie bardzo widzę, w czym. Harry wstał. - No dobrze, wymocz stopę, owiń ją w coś i wyśpij się porządnie. Jutro rano przyniosę ci z kuchni coś do jedzenia. - Dokąd idziesz? - Wracam do ogrodu, by pogadać z Abigail. - I ty, łotrze? - jęknął Nicholas. - Nigdy w życiu! - machnął dłonią niedoszły dziedzic Ludlandu. - Ja mierzę w Margaret. - Wolno spytać, dlaczego ona? - zaciekawił się Nicholas, gdy Harry na moment zatrzymał się przy drzwiach. - No cóż... choćby dlatego, że Marcus jest jej bratem... o ile zaś małżeństwa wśród królewskich kuzynów i kuzynek nie są czymś niesłychanym, wątpię, by wyszło coś z tego w twoim przypadku. Myślę zresztą, że chyba ją pokochałem. Brwi Nicholasa skoczyły w górę, udatnie wyrażając przesadne zdziwienie i niedowierzanie. - Aaaa... - powiedział z miną mędrca. - Nie, mówię poważnie. Kiedy na nią patrzę, ściska mnie coś w dołku. Nicholas padł na łoże, zataczając się ze śmiechu, jego wesołość jednak szybko zgasła. Doskonale zrozumiał, o czym mówi Harry: na widok Abigail jego samego ściskało coś w dołku... czego nie doświadczył nigdy przedtem. Rozdział 5 INSTRUKCJE Nicholas zmrużył oczy. Cały poprzedni dzień wylegiwał się na sienniku i choć stopa jeszcze go bolała, chodził już wcale znośnie. Przed wschodem słońca zajął więc zwykłą pozycję u drzwi Diuka. Drzwi komnat Marcusa otworzyły się i młody arystokrata wyszedł na korytarz, skinieniem dłoni wzywając Harry'ego. W chwilę potem w drzwiach komnat diukowskich pojawili się Martin i Briana. - Nicholasie, jak tam noga? - spytała Diuszesa. - Jakoś przeżyję - uśmiechnął się krzywo Nicky. - Trochę boli, ale dam sobie radę. - Wypadki chodzą po ludziach - stwierdził Martin. - Dziś nie będziesz mógł biegać na posyłki. Idź zatem do Ochmistrza i spytaj go, czy nie miałby dla ciebie jakiejś lżejszej roboty. - Wedle rozkazu Waszej Miłości - rzekł Nicholas i oddalił się, wyraźnie utykając. Idąc korytarzami ku skrzydłu, w którym mieściły się kwatery służby i siedziba Samuela, młody książę rozmyślał o tym, że nie ma - jak na razie - powodów do odczuwania satysfakcji. Szóstkowa gra obróciła się w zwyczajną burdę. Przez cały poprzedni dzień rozmyślał o minionych wydarzeniach i doszedł do wniosku, że zachował się jak dureń. Podczas wielu lat, jako najmłodszemu synowi Księcia Krondoru, niejednokrotnie zdarzały mu się sytuacje, które chciałby rozegrać inaczej. Nie sposób zniknąć w cieniu, nie sposób ujść uwagi publiczności, jeśli - na przykład - podczas wszelkich uroczystości protokół zmusza człowieka do przesiadywania na balkonie w orszaku królewskim czy książęcym. Najczęściej jednak Nicholas inicjatywę pozostawiał innym - ot, często zdawał się na Harry'ego. Grywając w piłkę, wyrobił sobie zasłużoną reputację podstępnego i przebiegłego obrońcy, zdolnego odebrać piłkę napastnikowi, zanim ten zdąży się połapać, co się stało - zdobywanie punktów młody książę zostawiał jednak innym. Tymczasem przed dwoma dniami sam wepchnął się pomiędzy napastników, nieustannie domagał się, by podawano mu piłkę i zachowywał się tak, jakby chciał narzucić współzawodnikom i rywalom własny styl gry. Marcus zaś go przewyższył. Owszem, Nicholas miał pewną nikłą satysfakcję, ponieważ zdawał sobie sprawę z faktu, iż sam równie skutecznie niweczył wysiłki Marcusa, jak Marcus jego; wyszedł jakby remis - tyle, że pod koniec meczu doznał kontuzji kalekiej stopy, co pozwoliło Marcusowi na zdobycie zwycięskiego punktu. Krocząc ostrożnie schodami w dół, czuł, iż kalectwo ciąży mu dotkliwiej niż kiedykolwiek przedtem. Jak większość ludzi, urodzonych z taką czy inną deformacją, pogodził się z nią i nauczył z nią żyć, nawet specjalnie o tym nie myśląc. Ponieważ był synem Aruthy, inne dzieciaki oszczędziły mu sporej części drwin i szyderstw, jakie dostałyby się komu innemu - choć i tak nie obeszło się bez spojrzeń i szeptów o karze bogów. Dziś jednak po raz pierwszy pomyślał o sobie jako o kalece. Pewien był, że gdyby nim nie był, nie dałby się pokonać Marcusowi. Zaklął cicho, wściekły na wszystkich, a najbardziej na samego siebie. Dotarłszy do biura Samuela, otworzył je i spytał: - Mogę, Mości Ochmistrzu? Samuel kiwnięciem dłoni wezwał go, by wszedł do środka. Pół godziny temu w tym samym miejscu Nicholas dowiedział się, że nie ma dziś dlań żadnych szczególniejszych poleceń. Teraz jednak Ochmistrz rozejrzał się dookoła z miną człowieka, który szuka natchnienia, i wreszcie wystękał z niechęcią: - Nie mam dla waści nic do roboty, mości giermku. Może wróć do łóżka i daj odpocząć stopie. Nicholas kiwnął głową i wyszedł. Perspektywa spędzenia całego dnia w łożu wcale mu się nie uśmiechała. Wróciwszy jednak do swej komnatki, rzucił się na siennik. Ponieważ wylegiwał się przez cały poprzedni dzień, nie potrzebował teraz odpoczynku i wkrótce nie bez zdziwienia odkrył, że siennik nie jest wcale wygodny. Poczuł też głód. Po kilku minutach zwlókł się więc z pryczy i ruszył do kuchni. Płynące z niej zapachy dotarły doń, gdy był w połowie drogi, i poczuł napływającą mu do ust ślinkę. W kuchni królowała Magya, nadzorująca kuchcików i krążąca pośród nich niczym generał na polu bitwy. Ujrzawszy Nicholasa, uśmiechnęła się ciepło i skinieniem dłoni zachęciła, by podszedł bliżej. - Mam nadzieję, że dziś czujesz się już lepiej, mości giermku. - Magya była osobą dość już posuniętą w latach, ze skłonnością do tycia, ale mimo wieku i wagi po kuchni poruszała się szybko i sprawnie. - Owszem, ale Diuk osądził, że nie jestem jeszcze zdolny do zwykłych zajęć. - Apetyt jednak chyba ci dopisuje? - zaśmiała się mistrzyni patelni. - Nie inaczej - odpowiedział Nicholas, również się uśmiechając. - Myślę, że znajdziemy coś dla ciebie, zanim Diuk i jego małżonka zechcą coś przekąsić - rzekła Magya, poklepując Nicholasa po ramieniu. Młodzik szybko wziął wskazaną mu tacę. Magya zaczerpnęła na talerz sporą łychę gotującej się w kotle owsianki, posypała ją obficie cynamonem, i dodawszy sporą porcję miodu, polała wszystko mlekiem. Umieściwszy to wszystko na tacy Nicholasa, położyła obok sporą kromkę świeżego, chrapiącego chleba i graby płat wędzonej szynki, po czym wskazała młodemu księciu odległy stolik w rogu. Tymczasem do kuchni wkroczył godnie Megar z dwoma kuchcikami, dźwigającymi wielki kosz pełen jaj. Odesławszy chłopców do ich zajęć, podszedł do rogu, zajmowanego przez jego małżonkę i Nicholasa. Młody książę od pierwszego wejrzenia polubił starego kuchmistrza - rosłego człeka o łagodnym uśmiechu i przyjaznym usposobieniu. - Witaj mi, mości giermku - odezwał się Megar z serdecznym uśmiechem, który pogłębił jeszcze zmarszczki na jego szczerym, otwartym obliczu. - Widzieliście gdzieś może Ghudę i Nakora? - spytał Nicholas. - Przepadli zaraz po meczu i jeszcze ich nie spotkałem. - Kogo? - spytali jednocześnie Megar i Magya, wymieniając zdziwione spojrzenia. Młodzik opisał wygląd obu kompanów. - A... to ci... - odezwała się Magya. - W ostatnim tygodniu kilka razy widziałam tego mniejszego, gadającego z Anthonym. Ten większy wczoraj rano wyszedł z jakimś patrolem, by zaznać trochę rozrywki, jak się wyraził. Nicholas mógł tylko westchnąć. Tak naprawdę nie zaliczał członków hultajskiego duetu do swoich przyjaciół, byli mu jednak bliżsi niż ktokolwiek inny w zamku - oczywiście nie licząc Harry'ego. Kucharz i jego małżonka okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi, nie znał ich jednak prawie wcale, wiedział też, że mają swoje zajęcia i towarzyszą mu teraz jedynie z grzeczności, a gdy skończy śniadać, zajmą się przygotowywaniem posiłku dla reszty dwora. Tymczasem jednak rozmawiali, on zaś jadł. Gospodarze wypytywali, jak podoba mu się życie w Crydee, potem wyrazili zainteresowanie jego podróżą. Gdy wspomniał o Pugu, na twarzy obojga pojawił się uśmiech, na poły tęskny, na poły rzewny. - Był dla nas jak syn - wyjaśniła Magya. - Wiesz, przed wielu laty wychowywaliśmy go jak przybrane dziecko. Nicholas potrząsnął głową, okazując że o niczym nie wiedział, i Magya zaczęła mu opowiadać o Pugu i ich własnym synu, Tomasie - najbliższym przyjacielu przyszłego maga. Gdy historia życia obu druhów ożywała przed oczami młodego księcia - przerywana niekiedy zaciekłymi sporami o niezbyt dobrze zapamiętane szczegóły - książę zaczął dopasowywać ją do wcześniej usłyszanych opowieści. Poznał już wcześniej z ust Amosa koleje Wojny Światów, niekiedy też udawało mu się namówić ojca, by dodał do niej swoje obserwacje i spostrzeżenia - ale sposób, w jaki przedstawiali przeszłość Megar i Magya, wydał mu się zajmujący. Mówili mu o wydarzeniach, w których sami uczestniczyli, i dodawali do opowieści własne komentarze - ile wiader wody wyniesiono z kuchni na mury, ile trzeba było przygotować dodatkowych posiłków, jak dokonano tego, przy braku tamtego czy owego, kiedy zdano się wyłącznie na zimne porcje, bo kuchcików i dziewki podkuchenne odesłano do pielęgnacji rannych - wszystko to przemawiało do wyobraźni młodego księcia znacznie bardziej, niż chełpliwe i barwne opowieści Amosa. Nicholas zadał parę pytań i z opowieści obojga staruszków dość nieoczekiwanie wyłonił się obraz chłopca o imieniu Pug. Uśmiechnął się, gdy Magya zaczęła opowiadać długo i szeroko o tym, jak niełatwe było życie przyszłego maga, który okazał się najdrobniejszym ze swoich rówieśników w twierdzy i jak Tomas stał się jego obrońcą. Kiedy opowieści dobiegły końca, okazało się, że Nicholas pochłonął wszystko, co przed nim postawiono. Oczy Magyi lśniły z dumy, kiedy opowiadała, jak Tomas wyglądał w dniu, kiedy osiągnął wiek męski, podczas Wyboru, gdy zgodnie z prastarym obyczajem, chłopców oddawano mistrzom rzemiosł, u których mieli terminować. Imię Tomas było księciu w jakiś sposób znajome, nie bardzo mógł jednak połączyć je z osobą. - Gdzie teraz przebywa wasz syn? - spytał w końcu. I natychmiast pożałował, że zadał to pytanie. Na twarzach obojga starych ludzi pojawił się wyraz smutku. Nicholas pomyślał, że młody człowiek poległ gdzieś na wojnie. Ku swemu jednak zaskoczeniu usłyszał odpowiedź Megara: - Żyje wśród elfów. I nagle Nicholas połączył imię z osobą. - Wasz syn jest księciem małżonkiem Królowej Elfów! Magya potwierdziła skinieniem głowy. Potem dodała z rezygnacją: - Nie widujemy się z nim zbyt często. Odwiedziliśmy go raz jeden, po urodzinach synka... no i przysyła niekiedy listy. - Synka? - Naszego wnuczka - wyjaśnił Megar. - Calisa. - Ten ci jest dobrym chłopcem - Magya wyprostowała się z dumą. - Zagląda do nas raz czy dwa razy do roku. Bardziej jest podobny do ojca niż do tych elfów, z którymi żyje - dodała z przekonaniem. - Często myślę, że dobrze by było, gdyby zamieszkał z nami w Crydee. Rozmowa i posiłek dobiegły końca, Nicholas więc pożegnawszy się, wyszedł na dziedziniec. Rozmyślał o tym, co o ostatnich dniach Wojny Światów opowiadał mu wuj Laurie i o tym, co usłyszał od admirała Amosa. Z tych opowieści wynikało, że Tomas nie był już człowiekiem. Takie przynajmniej odniósł wrażenie - książę małżonek doznał przemiany: do jego ludzkich cech i umiejętności doszły inne - teraz więc był po trosze człowiekiem, po trosze elfem... i kimś jeszcze. Nicholas myślał jednak, że skoro tamten miał ludzkich rodziców, szczególnie tak serdecznych i przyjaznych, jak Megar i Magya, to musiał przypominać inne dzieci, urodzone w twierdzy. Co mogło go tak zmienić? Na poły świadomie skierował się ku Ogródkowi, żywiąc w duchu nikłą nadzieję na to, że natknie się tam na Abigail i Margaret. O tej godzinie obie były pewnie w sali biesiadnej i jadły śniadanie, ale zawsze można było liczyć na szczęście. Zamiast młodych dziewcząt znalazł tam Anthony'ego i Nakora. Zdziwiony książę przyglądał się dziwacznie dobranej parze - obaj leżeli na brzuchach w trawie i pilnie obserwowali coś pod kamienną ławą. - O... widzisz? - wskazywał Nakor. - Ten? - dopytywał się Anthony. - Właśnie. Obaj wstali i zaczęli otrzepywać się z rosy. - Zbieraj tylko te z pomarańczowymi cętkami. Czerwone to silna trucizna, inne zaś są bezużyteczne - wyjaśniał Nakor. Anthony pierwszy zauważył księcia i pochylił się w ukłonie. - Wasza Wysokość... Nicholas siadł na ławie, pod którą niedawno zaglądali obaj ciekawscy i ulżył przeciążonej stopie. - Giermku... - poprawił. Nakor uśmiechnął się swoim charaktery stycznym uśmiechem, który Ghuda określił kiedyś bardzo trafnie, mówiąc, że gdyby nie uszy, uśmiech Isalańczyka sięgałby dookoła głowy. - Giermkiem jesteś chwilowo, ale księciem zawsze. Anthony zdaje sobie z tego sprawę. Nicholas postanowił to zignorować. - Czemu się przyglądaliście? - Jest taki grzybek - zaczął wyjaśniać, nie wiedzieć czemu zmieszany, Anthony - który rośnie najczęściej w miejscach ciemnych i wilgotnych... - .. .na przykład pod ławami - wtrącił Nakor. - .. .i Nakor pokazywał mi, po czym go poznać. - Potrzebny ci jest do magicznych napojów? - dopytywał się dalej Nicholas. - Nie, do środka na sen - wtrącił Nakor. - Przygotowane właściwie sprowadzają mocny sen. Bardzo przydatny to środek, kiedy trzeba wyciąć komuś grot strzały lub wyrwać zepsuty ząb. Nicholas przez chwilę rozważał to, co usłyszał. - Sądziłem, że aby kogoś uśpić, wystarczy wam, magom, kilka razy machnąć dłonią. Anthony wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że niezbyt wielki z niego mag, Nakor jednak podskoczył jak użądlony: - Oto co się dzieje, kiedy nie kształci się dzieci i młodzieży. - Otworzył worek i wyjął pomarańczę. - Chcesz jedną? - spytał księcia. Nicholas kiwnął głową, a Isalańczyk rzucił mu owoc. Wyjąwszy kolejną dla Anthony'ego, mały szelma podał wór Nicholasowi. - Zajrzyj do środka - powiedział. Książę uważnie obejrzał spory worek. Wykonano go z grubego, czarnego sukna, przypominającego wełniane. Wewnątrz książę nie znalazł niczego. Podając go Nakorowi, Nicholas oznajmił: - Jest pusty. Isalańczyk zanurzył dłoń w worze i wyjął zeń wijącego się wściekle węża. Anthony wytrzeszczył oczy, książę zaś z przestrachem odsunął się na krawędź ławy. - Żmija! - To? - spytał Nakor, niedbale machnąwszy dłonią. - Skądże, to zwykły kij. I w rzeczy samej, trzymał w dłoni kij, który wetknął z powrotem do worka. Potem znów rzucił wór Nicholasowi. Książę ostrożnie zbadał worek. - Pusty! Jakżeś to zrobił? - spytał, podając wór Nakorowi. - To łatwe, jeśli znasz pewne sztuczki - odparł Nakor z uśmiechem. Anthony z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Robi zdumiewające rzeczy i upiera się, że na tym świecie nie masz żadnej magii. Nakor kiwnął głową. - Być może, magu, objaśnię ci to pewnego dnia. Pug już wie. Nicholas obejrzał się przez ramię na wznoszące się za dziedzińcem ściany zamku. - Wygląda na to, że cały dzisiejszy ranek zejdzie mi na wysłuchiwaniu opowieści o Pugu. - Ależ on jest tu jakby legendą - odpowiedział Anthony. - W Stardock zresztą też. Odszedł stamtąd jednak, zanim wstąpiłem do bractwa. - Więc chyba nie byłeś jego członkiem zbyt długo - rzekł Nicholas. - Mówiono mi, że opuścił Stardock przed ośmiu laty. - Obawiam się, że niezbyt tęgi ze mnie mag - uśmiechnął się Anthony. - Mistrzowie powiadali... - Mistrzowie! - prychnął pogardliwie Nakor. - Ci nadęci durnie Korsh i Watum! - potrząsając głową, usiadł obok Nicholasa. - To przez nich opuściłem Stardock. - Spoglądając na młodego księcia, wskazał dłonią Anthony'ego. - Ten chłopiec jest bardzo utalentowany, a tamte bałwany nazywają takich „pomniejszymi magami”! Gdybym został, zaliczyłbym go do moich Błękitnych Jeźdźców! - Uśmiechając się szeroko do Anthony'ego, spytał: - Narobiłem tam sporo zamieszania, prawda? Anthony wybuchnął śmiechem i znów wydał się Nicholasowi rówieśnikiem. - Owszem, narobiłeś! Błękitni Jeźdźcy są najliczniejszą frakcją w Stardock i toczą zaciekłe walki. - Walki? - zdumiał się Nicholas. - Magowie walczą ze sobą? - No, jak to zwykle wśród żaków - wyjaśnił Anthony. - Jest tam grupka starszych adeptów, którzy nazywają siebie Dłońmi Korsha - choć on wcale o to nie dba - którzy często wszczynają z tamtymi awantury po gospodach. Nikt nie odnosi poważnych ran, mistrzowie nigdy by na coś takiego nie pozwolili, ale niekiedy tu i tam ktoś dostaje w czerep. - Młody mag westchnął, przypominając sobie bójki. - Nie przebywałem tam dostatecznie długo, by opowiedzieć się wyraźnie po jednej ze stron, unikałem zresztą polityki, jak mogłem. Miałem dość problemów z nauką. Dlatego, na żądanie Diuka, wysłali mnie tutaj... bo kiepski ze mnie mag. Nakor potrząsnął głową i okropnym grymasem dał poznać, co sądzi o opinii starszyzny Stardock. - Nie jesteś taki jak oni i bardzo dobrze. - Wstał. - Ruszam do lasu, muszę czegoś poszukać. Zobaczymy się przy kolacji. - Wskazał Anthony'emu stopę Nicholasa. - Zrób mu okład i chłopak jutro poczuje się lepiej. - Mam jakieś maści, które powinny przynieść mu ulgę - przyznał Anthony. Nakor nie odpowiedział, tylko zdecydowanym krokiem opuścił ogród, zostawiając młodego księcia i maga samym sobie. Nicholas odezwał się pierwszy. - Niech mnie powieszą, jeśli kiedykolwiek przedtem spotkałem większego niż on dziwaka. - Spotkałem w Stardock kilku oryginałów - przyznał Anthony - ale żaden nie umywał się do Nakora. - Czy on należał do twoich nauczycieli, zanim opuścił Stardock? Anthony potrząsnął głową i usiadł na miejscu opuszczonym przez Nakora. - Właściwie to nie. Nie wiem dokładnie, czym się zajmował, oprócz sprawiania kłopotów Korshowi i Watumowi. Powiadają, że po prostu pojawił się tam któregoś dnia z listem księcia Borrica i pretensjami, że Pug kazał mu przybyć do Stardock. Został tam może przez trzy albo cztery lata, robiąc różnorakie, dziwaczne rzeczy; przeważnie opowiadał żakom, że każdy może nauczyć się magii - upierał się zresztą, by wszystko nazywać „sztuczkami” - a fakt, że magowie nie wiedzieli, o czym mówił, miał wedle niego świadczyć o ich tępocie. - Młody człowiek westchnął przy tych słowach. - Sam miałem wtedy własne problemy i nie chciałem zwracać na siebie uwagi starszyzny. Byłem zresztą dopiero początkującym studentem i wszystkiego widziałem Nakora dwa, może trzy razy. - Czy to prawda, że przysłali cię tutaj, ponieważ nie uznano cię za specjalnie obiecującego maga? - spytał Nicholas. - Tak myślę - przyznał Anthony. - Jest tam wielu bystrzejszych i bardziej niż ja uzdolnionych studentów i oczywiście znajdziesz w Stardock niemałą liczbę w pełni wyszkolonych i biegłych w sztuce magów. - A wiesz... - twarz Nicholasa spochmurniała - że to graniczy z obrazą? - Jak to? - żachnął się Anthony. - Nie bierz tego do siebie, Anthony - speszył się Nicholas - Może jesteś bardziej utalentowany niż myślisz... tak przynajmniej utrzymuje Nakor - dodał pospiesznie. Obaj wiedzieli, że próba zatarcia niemiłego wrażenia, wywołanego poprzednią uwagą, nie wyszła księciu najlepiej. - Ale spójrz na to tak... oto brat Króla żąda maga na stanowisko, które kiedyś piastował nie kto inny, tylko nauczyciel Puga. Powinni posłać jednego z najlepszych, jakich tam mieli. - Możliwe - rzekł Anthony, wstając z miejsca. Młody mag był nieco zmieszany i wyglądało na to, że nie umie się zdecydować - okazać gniew czy zakłopotanie. Kiedy przemówił, na jego policzkach pojawił się rumieniec: - Obawiam się, że starszyzna Stardock nie czuje przesadnych więzów lojalności wobec Królestwa. Za czasów Puga, krewniaka królewskiego, ziomka ludzi z Crydee, było chyba inaczej. Teraz jednak.... Korsh i Watum mają tam wielkie wpływy. A oni pochodzą z Kesh. Poczynili niemałe wysiłki, by utrzymać Stardock z dala od polityki i nie chcą się opowiedzieć po żadnej ze stron. - Może i nie jest to zły pomysł - stwierdził Nicholas - • ale nadal uważam to za zuchwalstwo. - Chodź ze mną, jeśli wola - zaproponował Anthony. - Mam maści, które nieco ułatwią i przyspieszą proces gojenia twej kontuzji... no, w najgorszym razie z pewnością ci nie zaszkodzą. I Nicholas ruszył za młodym magiem. Rozglądając się dookoła, znów pożałował, że nigdzie nie dostrzegł dziewcząt. Tydzień mijał za tygodniem z zaskakującą szybkością. Każdy dzień od świtu do zmierzchu obu chłopcom wypełniały rozliczne zajęcia - a Nicholas odkrył, że to zwariowane tempo zaczyna mu odpowiadać. Zajęcia sprawiały, że nie miał czasu na tęsknotę za domem - ten rys charakteru odziedziczył po ojcu. Nawał obowiązków, z których wiele wymagało fizycznego - i niekiedy wcale niemałego - wysiłku, sprawiał też, że nabierał krzepy. Młodzik, który dzięki zręczności i szybkości świetnie sobie radził z mieczem czy na koniu, zyskiwał teraz siłę, tej zaś przedtem mu brakowało. Po pierwszych zajęciach w zbrojowni, kiedy to kazano mu wynieść z niej cały pancerz, z napierśnikiem, naramiennikami, hełmem, nagolennikami i czym tam jeszcze, a po wypucowaniu tego żelastwa do blasku, zataszczyć je z powrotem, myślał, że padnie trupem. Teraz mógł wynieść naraz dwa i nie bardzo się przy tym wysilał. Wyglądało na to, że i Harry jakoś przywykł do tej roboty, choć nie przestawał utyskiwać, kiedy tylko miał po temu okazję. Podczas trzech pierwszych tygodni chłopcy nie mieli zbyt wielu okazji spotykania Margaret i Abigail, choć Harry wpadał na nie nieco częściej niż Nicholas. Szaławiła z Ludlandu radował się na widok zakłopotania, jakie okazywał Nicholas podczas spotkań z młodziutką dworką i niekiedy drwinami doprowadzał księcia niemal do wybuchu. Większość czasu obaj jednak spędzali na wykonywaniu niezliczonych zadań, jakie wynajdywał im Samuel. Jedynymi okazjami do spotkań z Abigail, na jakie mógł liczyć Nicholas, były Szóstkowe popołudnia, i, ku jego utrapieniu, zawsze gdzieś w pobliżu pałętał się wtedy Marcus. Obaj chłopcy zaczęli też zauważać indywidualnych członków załogi zamkowej i służby zamku Crydee. W kuchni obu przybyszom okazywano przyjaźń i sympatię, reszta służących jednak trzymała się od nich z dala, choć do obu odnoszono się z szacunkiem. Młodsze dziewki spoglądały na Harry'ego z rozbawieniem nie pozbawionym domieszki czujności - a kilka z nich otwarcie wzdychało do Nicholasa, co ten przyjmował z lekkim niepokojem. Mistrz Miecza Charles zawsze okazywał chłopcom uwagę, choć zwracał się do obu dość formalnie. Faxon był szczery i przyjazny, i Nicholas odkrył w nim wdzięcznego słuchacza. Rzadko widywał za to Nakora i Ghudę, którzy nieustannie przepadali gdzieś w miejskich zaułkach. Uczycie obcości, jakie opanowało Nicholasa po przybyciu, powoli ustępowało - i choć Crydee nigdy nie miało być mu domem, zaczynał się do niego przyzwyczajać. Abigail zaś zajmowała mu myśli częściej, niż jakakolwiek inna dziewczyna przedtem. Podczas tych rzadkich okazji, kiedy znajdował ją bez Marcusa, okazywała mu ciepło, zrozumienie, przychylność i zawsze zostawiała go z mieszanymi uczuciami, nie umiał bowiem rozstrzygnąć, czy dziewczyna naprawdę mu sprzyja, czy tylko wrodzona uprzejmość nakazuje jej się nie sprzeciwiać, kiedy on robi z siebie kompletnego idiotę. Mniej więcej miesiąc po kolacji powitalnej Nicholas i Harry znów mieli okazję zjeść wieczerzę w sali biesiadnej z całym dworem. Bywali tam podczas kolacji już wcześniej, tego dnia mieli jednak wolne i nie musieli nikomu usługiwać. Usiedli na końcu stołu, daleko od Diuka i jego rodziny, tak że docierały do nich jedynie strzępki konwersacji. Przy książęcym stole zasiedli tego dnia wszyscy członkowie świty oraz kilkunastu znaczniejszych członków Rady Miejskiej i starszyzny cechowej, pod ścianami zaś usadowiono wielu bogatszych rzemieślników i bawiących w Crydee przejazdem kupców. Nicholas nieustannie gapił się na Abigail, która siedziała dość daleko i słuchała z roztargnieniem tego, co mówi do niej Marcus. Dziewczyna co chwilę zerkała ku młodemu księciu, i, stając w pąsach, opuszczała wzrok, kiedy Nicky chwytał jej spojrzenie. - Podobasz jej się - zauważył Harry. - Skąd wiesz? - spytał Nicholas. Harry uśmiechnął się szeroko i łyknął nieco wina z pucharu. - Bez przerwy tu zerka. - Może ją po prostu bawię? - odparł Nicholas nie bez obawy w głosie. - E... nie... - parsknął śmiechem Harry. - Wziąwszy pod uwagę, jak bardzo jesteście z Marcusem do siebie podobni... i to, że jesteście obaj jedynymi mężczyznami, na których ona raczyła zwrócić uwagę, mógłbym rzec śmiało, że dziewczynie wyraźnie podobają się mężczyźni w pewnym określonym typie - i dodał, poklepując przyjaciela po ramieniu: - Podobasz jej się, głupku. Podczas kolacji obaj młodzieńcy pogrążyli się w banalnej rozmowie ze swoimi partnerami, siedzącymi po drugiej stronie stołu. Jeden z nich był młodym poszukiwaczem szlachetnych kamieni, który pragnął zdobyć zgodę Diuka na wyprawę w góry Szarych Wież - utrzymywał, że są tam jeszcze złoża klejnotów, nietknięte przez ludzi ani przez krasnoludów. Nicholas wiedział, że czeka go rozczarowanie - jako że Królestwo nie rościło sobie żadnych praw do terenów za Szarymi Wieżami, poszukiwacz kamieni będzie musiał załatwić sprawę z Dolganem, królem krasnoludów Zachodu - też zaś mieszkał w Caldarze, leżącej w głębi kraju i oddalonej od wybrzeża o tydzień wędrówki. Drugi z ich sąsiadów był kupcem z Queg. Przez całe niemal popołudnie zajmował uwagę dziewcząt: handlował jedwabiem i pachnidłami i pokazywał im swe towary, co było powodem, dla którego Nicholas nie mógł znaleźć ich wcześniej. Margaret - jak jej matka - wolała dobrze wyprawione skóry i proste kurtki, Abigail jednak i inne dziewczęta, córki bogatszych miejskich kupców, nabyły u niego dość pachnideł, by zapewnić mu niezły dochód z wyprawy. Kupiec zwał się Vasarius i w jego zachowaniu było coś, co drażniło Nicholasa. Może chodziło o sposób, w jaki przyglądał się Margaret i Abigail, a który zapalczywy młodzik gotów byłby nazwać zaborczym i pożądliwym. Gdy Nicholas go na tym przyłapał, zuchwalec po prostu spojrzał gdzie indziej i uśmiechnął się do księcia, jakby nie czynił niczego zdrożnego. Gdy po kolacji wszyscy kupcy zgromadzili się wokół Diuka i jego małżonki, którzy tworzyli im w ten sposób okazję do krótkiej, towarzyskiej pogawędki, Nicholas zauważył, że podczas gdy inni usiłowali zagadnąć jakoś stryja Martina, Vasarius niedbale gawędził z Faxonem i Charlesem. Miał już zwrócić na to uwagę Harry'emu, kiedy zbliżył się doń Marcus. - Wybieramy się jutro z ojcem na łowy - powiedział. - Wy dwaj macie zadbać o to, żeby niczego nam nie brakowało. Weźcie ze sobą kilku służących. Nicholas kiwnął głową, podczas gdy Harry z trudem stłumił jęk sprzeciwu. Obaj szybko wyszli, wzywając gestami kilku służących. Młody książę obejrzał się przez ramię i zauważył, że jego wyjście nie uszło uwagi Abigail. Dziewczyna pomachała mu dłonią, życząc dobrej nocy, a gdy Nicholas przeniósł wzrok na Marcusa, ujrzał, że syn Diuka przygląda się temu wszystkiemu z kwaśnym wyrazem twarzy. I nagle książę poczuł przypływ takiej uciechy, jakiej nie zaznał jeszcze od chwili przybycia do Crydee. Nicholas i Harry skończyli dobór sprzętu łowieckiego dopiero późnym wieczorem. Wyprawa miała potrwać dwa do trzech dni, a w jej skład wchodziło sześciu ludzi - Martin, Marcus, Nicholas, Harry, Nakor i Ghuda - trzeba więc było spakować sporo sprzętu i żywności. Gdy wszystko było już gotowe, Nicholas i Harry wrócili do sali biesiadnej. Nicholas zostawił przyjaciela i podszedł do Diuka. Martin skończył właśnie rozmowę z miejscowym kupczykiem i na widok zbliżającego się księcia, spytał: - O co chodzi, mości giermku? - Wasza Miłość, wszystko już gotowe - oznajmił Nicholas. - To dobrze. Nie mam dla ciebie zadań na resztę wieczoru. Ruszamy o brzasku. Nicholas skłonił się i odszedł, zostawiając Martina jego gościom. Harry'emu również chyba zostawiono swobodę, ponieważ pospieszył do Nicholasa. - Gdzie leziesz, u licha? - Pomyślałem, że trzeba by się przespać. Wstajemy jutro bardzo wcześnie. - Lady Margaret wspomniała przed chwilą, że zamierza się przejść po Ogródku. - No to ruszaj! - mruknął Nicholas. - Oto twoja szansa! Harry uśmiechnął się przebiegle: - Abigail poszła razem z nią. - No to na co, u licha, czekamy? - błysnął zębami w uśmiechu Nicholas. Okazując zaskakujący brak dobrych manier, obaj młodzi ludzie opuścili salę biesiadną z takim pośpiechem, że niewiele brakło, a puściliby się biegiem. Gdy przeskakując po trzy stopnie naraz, zbiegli schodami w dół do Ogródka, Margaret i Abigail wymieniły spojrzenia i uśmiechy. Margaret była rozbawiona i pewna siebie, Abigail niezdecydowana, ale przepełniona skrywaną radością. Obaj młodzieńcy zatrzymali się nagle i skłonili nisko, dwornie, lecz godnie. - Dobry wieczór paniom - rzekł Nicholas, uśmiechając się porozumiewawczo. - Dobry wieczór, mości giermku - odparła Margaret. - Dobry wieczór Waszej Wysokości - odezwała się cicho Abigail. Obaj młodzieńcy dołączyli do dziewczyn - Nicholas stanął przy Abigail, Harry zaś zatrzymał się obok Margaret. Przez chwilę milczeli, potem otworzyli usta jakby jednocześnie usiłowali rozpocząć rozmowę. Dziewczyny parsknęły śmiechem, chłopcy zaś okazali tyle przyzwoitości, że zrobili zawstydzone miny. Po kolejnej chwili milczenia znów obaj jednocześnie podjęli próbę zainicjowania pogawędki. - Wiem, że wy dwaj nie możecie przeżyć chwili bez siebie - zlitowała się wreszcie nad nimi Margaret - ale może byś, paniczu Harry, zechciał przejść się trochę dalej w moim towarzystwie. Spojrzenie, jakie Harry rzucił Nicholasowi, było osobliwą mieszanką zaskoczenia, radości i paniki. Dziewczyna zdecydowanym gestem ujęła go za rękę i powiodła ku małej kamiennej ławeczce, skrytej za krzewami kwitnących róż. Tymczasem Nicholas i Abigail przeszli wolno na drugi kraniec Ogrodu, ku innej ławeczce, na której również usiedli. - Wydaje się, że powoli przywykasz do życia wśród nas, Wasza Wysokość - powiedziała łagodnie Abigail. - Obecnie jestem tylko giermkiem, pani - sprostował Nicholas. Zarumieniwszy się lekko, dodał: - Ale w rzeczy samej, zaczynam to lubić... no, nie wszystko, ale jednak. - Spojrzał na nią, podziwiając delikatność jej rysów, przypominających niemal porcelanową laleczkę. Skóra Abigail była gładka, czysta i pozbawiona zupełnie zwykłych w jej wieku, a szpecących inne dziewczęta skaz. Książę był pewien, że nigdy przedtem nie widział oczu tak błękitnych i tak przepastnych, które lśniły w nikłym świetle pochodni. Zebrane z tyłu włosy Abigail ujęła srebrną przepaską, .pozwalając, by opadały na ramiona falą złocistego jedwabiu. Chłopak opuścił wzrok i wyznał przytłumionym głosem: - Niektóre.. . zjawiska podobają mi się znacznie bardziej niż inne. Dziewczyna spłonęła rumieńcem, uśmiechnęła się i spytała: - Czy Jego Miłość nie przeciąża cię pracą? Rzadko widujemy cię w zamku. W ciągu paru tygodni zamieniliśmy zaledwie kilkanaście słów. - Owszem, mam sporo zajęć, odkrywam jednak, że wszystko to jest bardziej zajmujące niż branie lekcji lub udział w dworskich uroczystościach ojca, podczas których jestem jedynie jakby... ozdobą... a w Krondorze niemal bez przerwy mamy jakieś święta, przyjęcia i parady. - Myślę, że mnie bardzo by się to podobało - wyznała dziewczyna. W jej tonie zabrzmiało lekkie rozczarowanie. - Nie umiem sobie wyobrazić czegoś bardziej podniecającego niż uroczysta, dworska prezentacja na królewskim dworze. - W jej oczach zapłonął niekłamany zapał, ona zaś mówiła dalej: - Ci wielcy panowie, piękne damy... ambasadorowie z odległych krain... wszystko to musi być cudowne. - Nicholas spostrzegł, że mówiąc to, dziewczyna rozpromieniła się tak, że jeszcze bardziej wypiękniała - choć przed chwilą przysiągłby, iż jest to niemożliwa. Dbając o to, by w jego tonie nie zabrzmiało znudzenie, odpowiedział: - Owszem, często bywa wspaniale... - W rzeczy samej jednak uważał, że wymagania dworskiej etykiety są straszliwie nużące i monotonne. Pewien był jednak, że Abigail chciała usłyszeć coś zupełnie innego - i za żadną cenę nie zamierzał jej rozczarować. Dziewczyna spoglądała nań oczyma, w których gotów byłby utonąć na wieki, od czasu do czasu przypominał więc sobie samemu, że człowiek musi oddychać - nabierał wtedy tchu i ponownie zamierał w zachwycie. - Może któregoś dnia zechcesz, pani, odwiedzić Krondor lub Rillanon. Na twarzyczce Abigail uniesienie ustąpiło rezygnacji: - Jestem córką drobnego szlachetki z Dalekiego Wybrzeża. Mój ojciec chciałby dla mnie jak najlepszego losu, wkrótce więc wyda mnie za Marcusa i na długo przedtem, zanim trafi mi się okazja odwiedzenia Krondoru, będę starą babą z gromadką dzieciaków, a Rillanonu pewnie nigdy nie zobaczę. Nicholas oniemiał; coś jakby utkwiło mu w gardle, a gdy dziewczyna zaczęła mówić o poślubieniu Marcusa, poczuł się tak, jakby jakaś zimna dłoń kilkakrotnie - i bardzo boleśnie - ścisnęła mu żołądek. - Wcale nie musisz - zdołał w końcu wystękać. - Czego nie muszę? - spytała z nikłym uśmieszkiem. - Wychodzić za Marcusa, jeśli go nie chcesz - wyjaśnił niezbyt składnie. - Twój ojciec nie może ci rozkazywać. - Ale może sprawić, bym gorzko pożałowała odmowy - powiedziała, opuszczając główkę i spoglądając nań spod niewiarygodnie długich rzęs. Czując, że zamiast dłoni ma dwie drewniane łopaty, Nicholas sięgnął i ujął dziewczynę za ręce. Zamknąwszy je w jednej dłoni, niezdarnie zaczął poklepywać je drugą. - Ja... mógłbym... Dziewczyna uniosła wzrok i utkwiła w jego oczach pełne błękitnej nadziei spojrzenie. - Co mógłbyś, Nicky? Dławiąc się każdym kolejnym słowem, zaczął: - Mógłbym... poprosić mojego ojca... - Nicky! Jesteś cudowny! - Abigail sięgnęła ku jego twarzy i ująwszy go dłonią za kark, przyciągnęła jego wargi ku swoim. I nagle Nicholas odkrył, że jest całowany. Nigdy przedtem nie doznał tak łagodnego, zmysłowego i rozkosznego pocałunku. Jej wargi dotknęły jego ust... oddech dziewczyny był zaś tak rozkosznie słodki... Gdy zaczął oddawać pocałunek, doznał wrażenia, że świat ruszył z miejsca i wiruje wokół w dzikim tańcu. A gdy obie jego dłonie (same!) sięgnęły wyżej i poczuł pod nimi rozkoszne, krągłe miękkości, ogarnęła go fala gorąca. Dziewczyna przysunęła się bliżej i jakby wtopiła się w jego ramiona, które objęły ją namiętnym uściskiem. Nagle odsunęła się gwałtownie. - Marcus! - szepnęła i zanim Nicholas zdołał pozbierać myśli, przepadła gdzieś w mroku. Młodzik zamrugał oczami, doznając wrażenia podobnego temu, jakie przeżywa ktoś, komu znienacka wylewają na łeb ceber zimnej wody. W chwilę później w rzeczy samej pojawił się Marcus, który wszedł do Ogródka od tyłu, schodkami wiodącymi na boisko. Nicholas tak zatracił się w pocałunku, że zupełnie nie usłyszał jego kroków. Na widok siedzącego samotnie na ławie Nicholasa twarz Marcusa spochmurniała. - Mości giermku... - odezwał się zimnym tonem. - - O co chodzi, Marcusie? - spytał Nicky dokładnie tym samym głosem. - Czy gdzieś tu nie widziałeś Lady Abigail? Nicholas odkrył, że absolutnie nie podoba mu się sposób, w jaki patrzy nań jego kuzyn. Jeszcze bardziej irytował go ton, jakim Marcus wypowiadał jej imię. - Jak widać, tu jej nie ma. Marcus rozejrzał się dookoła: - Ale mam podstawy do przypuszczeń, że była tu przed chwilą... chyba, że zacząłeś używać tych samych co ona perfum. - Zmrużywszy oczy, spytał: - Dokąd poszła? - Gdzieś tam! - Nicholas wstał i wykonał dłonią gest, którym objął niemal cały świat. Marcus ruszył z miejsca w takim tempie, że Nicholas musiał niemal puścić się biegiem, by dotrzymać mu kroku. Wkrótce obaj dotarli do przeciwległego krańca Ogródka, gdzie znaleźli siedzącego samotnie na ławie Harry'ego. Ludlandczyk płonął rumieńcem nieznacznie tylko ustępującemu głębokością barwy szkarłatowi otaczających ich róż. Na widok Marcusa i swego księcia, poderwał się raptownie. - Sądzę, że... zabawiałeś... moją siostrę. - syknął Marcus. Rumieniec Harry'ego pogłębił się tak, że zaćmił purpurę róż. - Nie jestem pewien, kto kogo zabawiał - wybąkał. Spoglądając ku zamkowi, gdzie umknęły obie dziewczyny, dodał: - Masz wspaniałą siostrę, panie. Marcus cofnął się o krok, stając twarzą do obu przyjaciół: - Sądziłem, że starczy wam rozumu, by zorientować się w sytuacji, ale najwyraźniej się pomyliłem. Cóż, trzeba mi zatem wyłożyć wam sprawy jasno i bez ogródek. - Wymierzywszy oskarżycielski palec w pierś Harry'ego, zaczął: - Moja siostra oczywiście sama potrafi zadbać o swój honor, ale przeznaczono jej lepszy los, niż beznadziejny romans z synem jakiegoś drobnego szlachetki. Twarz Harry'ego zbielała raptownie, a w jego oczach błysnął gniew, młodzik nie odezwał się jednak ani słowem. - Co się zaś tyczy ciebie, kuzynie... - Marcus spojrzał na Nicholasa - Abigail nie potrzebuje, by jakiś dworny paniczyk zawracał jej głowę, a potem porzucił, gdy raczy wrócić do domu. Czy wyraziłem się jasno? Nicholas nie wytrzymał i postąpił ku przodowi. - Marcusie, zechciej, proszę, zakonotować sobie we łbie, że to, co robię, kiedy twój ojciec daje mi wolne, jest moją i wyłącznie moją sprawą. Z kim zaś Abigail spędza czas, jest jej i tylko jej sprawą. Niewiele brakowało, a doszłoby do rękoczynów. Na szczęście pomiędzy obu rozjuszonych młodzików wkroczył Harry. - Nic dobrego nie przyjdzie nikomu z tego, że zaczniecie tu bójkę - powiedział głosem, któremu tłumiona furia dodała chłodu i groźby. Mediator wyglądał tak, jakby sam zamierzał wyciąć kogoś w pysk. Ludlandczyk spojrzał wyzywająco na Marcusa: - Popraw mnie... mój panie... jeśli się mylę, ale sądzę, że Diuk chyba nie byłby z tego zadowolony. Zdumieni interwencją Marcus i Nicholas łypnęli na Harry'ego i potem znów skrzyżowali spojrzenia. - Wyruszamy o brzasku, mości giermku - warknął wreszcie Marcus. - Zadbaj o to, by niczego nie brakowało. - Z tymi słowy odwrócił się i ruszył przed siebie sztywnym krokiem. - Będą z nim kłopoty - zauważył Nicholas. - Jak do tej pory to ty sam jesteś ich źródłem - wytknął mu Harry. - Ona go nie kocha! - zaperzył się młody książę. - Co ty powiesz... tak ci powiedziała? - No... nie tymi słowami, ale... - Opowiesz mi o tym w drodze do naszych komnat. Musimy się wyspać, bo jutro czeka nas ciężki dzień. - Ona wcale nie chce zostać tu z Marcusem, tego jestem pewien - zaczął przekonywać Harry'ego Nicholas, gdy obaj wychodzili z Ogródka. - I myślisz, że zabierzesz ją do Krondoru? - A dlaczegóż by nie? - żachnął się Nicky, w którego głosie zadźwięczały znów nutki gniewu. - Sam wiesz, dlaczego - odparł Harry. - Poślubisz jakąś' księżniczkę z dworu w Roldem, córkę jakiegoś Diuka, albo jakąś krewniaczkę Imperatora Kesh. Nicholas, który czuł jeszcze na wargach słodycz pocałunków Abigail, rzucił ze złością: - A co będzie, jeśli chcę czegoś zupełnie innego? - A co będzie, jeśli otrzymasz prosty i bezpośredni rozkaz od Króla? - spytał Harry z westchnieniem. Nicholas poczuł, że tężeją mu mięśnie szczęk, nie odpowiedział jednak ani słowem. Płonęło w nim rozgoryczenie, wściekłość z powodu przerwanego spotkania i nie rozładowana solidnym ciosem w pysk nienawiść do Marcusa. - A tobie Margaret co zrobiła, żeś tak się zaczerwienił? - zgrzytnął wreszcie. I Harry ponownie stanął w pąsach: - Ona jest... zdumiewająca. - Odetchnął z teatralną przesadą. - Zaczęła od wypytywania mnie, jak całujemy się w Krondorze, a potem poprosiła, bym jej to pokazał. No i tak... od słowa do słowa... - Umilkł, jakby nagle zabrakło mu tchu. Po chwili, czerwony jak burak, wystękał: - Ona jest bardzo... odważna... i... - znów przerwał, milczał przez chwilę i wreszcie wypalił: - Nicky, ona mnie spytała, czy kiedykolwiek miałem kobietę! - Nie! - sapnął Nicholas, na poły ze zgrozą, na poły dusząc się ze śmiechu. - Tak! A potem... - Co? - Potem spytała, co się wtedy czuje! - Nie! - Przestań się powtarzać! Owszem, o to właśnie spytała! - I co jej powiedziałeś? - No... powiedziałem, co się wtedy czuje. - A ona? - Wyśmiała mnie! A potem powiedziała, że kiedy już będę wiedział, mam przyjść i jej opowiedzieć. Wystaw sobie, że jest po prostu ciekawa! Potem zaczęła mnie całować i zajęła się mną tak żwawo, że myślałem, iż stanę w ogniu! A potem, psiakość, licho nadało Abigail, która zawołała, że nadchodzi Marcus, i obie uciekły. - Ciekawe rzeczy opowiadasz... - mruknął Nicholas, którego gniew i niechęć do Marcusa ustąpiły zdumieniu nad niezwykłą osobowością jego kuzynki Margaret. - Owszem, nie lada z niej panna - stwierdził Harry. - Nadal uważasz, że się w niej kochasz? - spytał Nicholas, drocząc się z przyjacielem. - Żołądek ściska mi jak nie wiem co, ale... - Ale co? - Ta twoja kuzyneczka potrafiłaby wywołać rumieńce na pysku stajennego. Nicholas parsknął śmiechem i pożegnał przyjaciela, życząc mu dobrej nocy. Wróciwszy do własnej kwatery pogrążył się w słodkich rozmyślaniach o miękkich wargach, rozkosznej woni ciepłego oddechu Abigail i najbardziej błękitnych oczach, jakie widział w ciągu dotychczasowego - choć prawda, że krótkiego - życia. Wspomnienia te znów roznieciły mu płomień w żyłach. A jego żołądek wyprawiał zdumiewające harce. Rozdział 6 NAPAŚĆ Martin dał sygnał. Cała grupa zatrzymała się, Diuk zaś powiedział: - Zaczekajcie tu proszę. Coś tam jest przed nami. Obaj chłopcy radzi byli z postoju. Bolały ich nogi i odczuwali znużenie. Opuścili Crydee o świcie. Martin postanowił zapoznać mieszczuchów, z niektórymi przynajmniej tajnikami leśnego kunsztu, obaj szli więc cały czas pieszo. Zmierzali ku odległym o następny dzień wędrówki brzegom rzeki Crydee. Teraz w towarzystwie Nakora i Ghudy zaczekali, aż Martin i Marcus bezszelestnie znikną wśród drzew. - Jak oni to zrobili? - spytał Nicholas. - Twego stryja wychowały elfy w równej mierze, jak mnisi z Opactwa Silbana, którzy go znaleźli. - objaśnił mu sprawę Łowczy Garret. - On zaś wszystkiego, co potrafi, nauczył Marcusa i mnie. - Wielkiego Łowczego Garreta Nicholas poznał dopiero poprzedniej nocy. - Ktoś nas obserwuje - kiwnął dłonią Nakor, wskazując leśny gąszcz. - Mniej więcej od pół godziny - dodał Ghuda, którego dłoń niedbale spoczywała na rękojeści miecza. Żaden z nich nie wydawał się być szczególnie strapiony, Nicholas rozejrzał się więc dookoła, Harry zaś mruknął: - Nikogo nie widzę. - Musisz się nauczyć, gdzie patrzeć - rozległ się jakiś głos z lewej. Z lasu wyłonił się jakiś młodzieniec, który poruszał się równie bezszelestnie, jak Martin i Marcus. - Gapię się już na was od blisko godziny - dodał. Nieznajomy odziany był w skórzaną kurtkę i obcisłe, zielone spodnie. Miał jasne włosy, ale nie takiej, jak Anthony, słomianej barwy - kędziory przybysza były niemal złote. Obcy rozpuścił je luźno do ramion i uwidocznił nieco wydłużone, ale poza tym zupełnie normalne uszy. Miał też jasnobłękitne, niemal przejrzyste oczy, a jego sprężyste ruchy świadczyły o niebywałej - i niezwykłej jak na kogoś tak smukłego - sile. I nagle uśmiechnął się, co sprawiło, że jakby ubyło mu lat. - To stara zabawa pomiędzy nami i Martinem. - Nami? - spytał Nicholas. Nieznajomy kiwnął dłonią i spomiędzy drzew wyszło jeszcze trzech innych, na widok których Nicholas żachnął się lekko: - Elfy! - Jestem Calis - przedstawił się młody człowiek. Trzy elfy stały bez ruchu i słowa - i nagle jeden z nich odwrócił się w tej samej chwili, w której ukazał się Martin z towarzyszami. Marcus uśmiechnął się krzywo i powiedział: - Nie sądzisz chyba, że daliśmy się zwieść tym fałszywym śladom? Martin kiwnął nieznacznie dłonią ku elfom, które w odpowiedzi nieznacznie pochyliły głowy, jeden zaś uniósł brew. - W razie potrzeby potrafią się porozumiewać bardzo dyskretnie i prawie bez słów - szepnął Garret Nicholasowi i jego kompanom. - Oto jest Nicholas - odezwał się Martin głośno - syn mojego brata, Aruthy, i jego towarzysze, Harry z Ludlandu, Nakor Isalańczyk i Ghuda Bule z Kesh. - Witajcie w lasach - skłonił się Calis. - Zmierzacie do Elvandaru? - Nie - potrząsnął głową Martin. - Garret wrócił do zamku wczoraj i przywiózł nam wieści, że jesteście na południowym brzegu rzeki, pomyślałem więc, że dobrze byłoby, gdybyście na łowach poznali mojego bratanka. Może kiedyś, w przyszłości, odwiedzimy z Nicholasem wasz dwór. - Ja też bym pojechał - wtrącił Nakor. Calis uśmiechnął się i dotknął dłonią skroni, odsuwając włosy za ucho. Nicholas zdziwił się widząc, że młodzieniec wygląda i mówi zupełnie jak człowiek. Martin zmarszczył brwi, ale wcale tym nie speszony Nakor powiedział: - Nigdy przedtem nie rozmawiałem z Tkaczem Zaklęć, a bardzo bym chciał. Calis i Martin wymienili spojrzenia, a Nakor ciągnął dalej: - Owszem, słyszałem o waszych Tkaczach Zaklęć i nie, nie jestem magiem. Wszyscy trzej stali przez chwilę w bezruchu, aż wreszcie Calis uśmiechnął się szeroko: - Skąd wiesz tak wiele? - Po prostu słucham tego, co ludziska mówią tu i tam - odparł Nakor, wzruszając ramionami. - Trzymając gębę na kłódkę, można się sporo dowiedzieć. - I spytał, sięgnąwszy do swego niezwykłego wora, z którym nigdy się nie rozstawał: - Chcecie pomarańczę? Wydobywszy cztery, rzucił je Calisowi i elfom. Calis zręcznie złapał owoc, oddarł skórkę i wgryzł się w miąższ. - Nie jadłem pomarańczy od ostatniej wizyty w Crydee. Pozostałe elfy również poczęstowały się owocami i skinieniami głowy podziękowały małemu człowieczkowi. - Chciałbym wiedzieć, jak on mieści tyle owoców w tak małej sakwie? - mruknął. Harry. Nakor otworzył usta, ale Nicholas odpowiedział za niego: - Mogę ci odpowiedzieć. To zwykła sztuczka. Nakor parsknął śmiechem. - Może któregoś dnia zdołam cię jej nauczyć. - Dlaczego Królowa posłała was na południe do Crydee? - spytał Martin. - Zaczynamy zaniedbywać patrole, Lordzie Martinie. Nasze granice od dość dawna są spokojne. - Spodziewacie się jakichś kłopotów? - spytał Martin z nagłą czujnością. - Na razie nie ma o czym mówić - wzruszył ramionami Calis. - Parę miesięcy temu moredhele przekroczyły rzekę na wschód od naszych granic. Podążały w wielkim pośpiechu na południe, ponieważ jednak nie wkroczyły na nasze ziemie, zostawiliśmy ich w spokoju. - Nicholas słyszał o tych ponurych elfich pobratymcach, zwanych przez ludzi Bractwem Mrocznego Szlaku. Ostatni ich zryw został stłumiony w wyniku bitwy pod Sethanon. - Tathar i inni Tkacze Zaklęć mówią o niejasnych echach mrocznych mocy, nie dostrzegają jednak niczego, co zagrażało by nam bezpośrednio. Ustanowiliśmy więc dodatkowe patrole i zapuszczamy się dalej niż podczas ostatnich kilku lat, to wszystko. - Nic więcej? - Było jedno doniesienie z miejsca, nie opodal waszej nowej forteczki w Barran, u ujścia Sodiny. Jakaś długa łódź wylądowała na plaży kilka tygodni temu. Znaleźliśmy ślady ludzi, którzy wysiedli, ruszyli w głąb lądu, a potem wrócili do łodzi. Martin milczał przez chwilę, namyślając się i rozważając to, co usłyszał. - Żaden przemytnik nie wylądowałby tak blisko garnizonu - rzekł w końcu. - Tak daleko na północy handel zresztą się nie opłaca. - Może to zwiadowcy? - podsunął Marcus. - Czyi? - spytał Nicholas. - Na północy nie mamy żadnych sąsiadów, chyba że gobliny i moredhele - rzekł Martin. - A te od bitwy pod Sethanon siedzą cicho. - No, tego bym nie powiedział - mruknął Calis. - Mieliśmy kilka potyczek na północnych granicach Elvandaru. - Czyżby znów szykowały się do napaści? - spytał Marcus. - Nic się z tego nie da wywnioskować - rzekł Calis. - Ojciec ruszył to sprawdzić. Twierdzi, że to tylko zaczepki wywołane nędznymi zbiorami i wojnami klanowymi. Posłał też wieści krasnoludom pod Kamienną Górę, że wkrótce mogą mieć niepożądanych sąsiadów. I nagle Nicholas pojął, że ma przed sobą wnuka Megara i Magyi! Ojciec zaś, o którym ów mówił, to legendarny Tomas, wsławiony chlubnym udziałem w Wojnie Światów. Martin kiwnął głową. - Poślemy wieści Dolganowi, że może zechcą wrócić do Szarych Wież. Minęło ponad trzydzieści lat od czasów, kiedy opuściwszy swe siedziby, ruszyli na południe; ale teraz być może moredhele wracają do opuszczonej ojczyzny. - Wedle rachuby elfów, trzydzieści lat to niezbyt długi okres - zauważył Garret. - Gdyby Mroczni Bracia ponownie osiedlili się pod Szarymi Wieżami i w Zielonym Sercu... Ha! Mielibyśmy nie lada kłopoty - rzekł Marcus. - Poślemy wiadomości do dowódcy garnizonu w Jonril - podjął decyzję Martin. - Jeśli w Zielonym Sercu znów wyrosną osady Mrocznych Braci, każda kupiecka karawana i każdy zaprzęg mułów od Carse po Crydee znajdą się w niebezpieczeństwie. Marcus rozejrzał się dookoła. - Powinniśmy rozbić obóz na noc, ojcze. Zaczyna zmierzchać. - Calis, przyłączycie się do nas? - spytał Martin. Calis spojrzał na mroczniejące w istocie niebo, potem na swych towarzyszy, którzy wedle oceny Nicholasa, nie wykonali żadnego ruchu, po chwili milczenia młodzieniec jednak powiedział: - Miło nam będzie przysiąść się do ognia. - Giermkowie, zacznijcie zbierać chrust na ognisko - zwrócił się Martin do Harry'ego i Nicholasa. - Rozbijemy tu obóz. Obaj młodzieńcy spojrzeli na siebie, wiedząc, że darmo będą pytać, skąd wytrzasnąć suche gałęzie. Zeszli w otaczający polanę gąszcz i zaczęli bacznie się rozglądać. Od razu też dostrzegli liczne uschnięte gałęzie. Nicholas schylił się, by podnieść którąś z nich, gdy nagle poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Podskoczywszy jak oparzony i odwróciwszy się w miejscu, spojrzał na Marcusa, podającego mu toporek. - Łatwiej ci będzie przedzierać się przez gęstwinę - stwierdził po prostu. - Drugi toporek podał Harry'emu. Nicholas z dość głupim wyrazem twarzy patrzył przez chwilę w ślad za oddalającym się kuzynem. - Jak tak dalej pójdzie, to naprawdę przestanę go lubić - mruknął w końcu. - On chyba też za tobą nie przepada - zauważył Harry rąbiący już suche chojaki. - Już prawie się zdecydowałem, że odbiorę mu Abigail i każę Amosowi wrócić do Krondoru. - O tak! - parsknął śmiechem Harry. - A ja wiele bym wówczas dał za to, by jako mucha przysiąść na ścianie, kiedy będziesz tłumaczył się swemu ojcu. Nicholas umilkł i zajął się rąbaniem drewna. Przygotowawszy sobie sporą wiązkę, dźwignął ją w górę i wrócił z nią na polanę. Martin rozniecił już ogień z suchego mchu i paru gałązek, teraz więc cisnął tylko wiązkę Nicholasa w niewielkie na razie ognisko. - Dobrze, na początek wystarczy. Przynieście trzy razy tyle i powiem, że mamy dosyć chrustu na całą noc. Brudny i zmęczony giermek z najwyższym trudem stłumił jęk sprzeciwu, bez słowa jednak wszedł w las. Wartownik wychylił się za mury. Coś poruszało się po wodach u wejścia do portu. Jego posterunek, na szczycie latarni Długiego Cypla był najważniejszym posterunkiem w całym księstewku, ponieważ na Crydee łatwiej było napaść z morza niż od strony lądu. Lekcję tę mieszkańcy dobrze sobie zapamiętali od czasów Wojny Światów. Niewielu więcej niż trzydziestu Tsuranijczyków spaliło wówczas połowę wioski. I wtedy zobaczył sześć niskich, smukłych kształtów bezszelestnie śmigających po wodzie. Każda z długich szalup napędzana była siłami dwunastu wioślarzy, drugi tuzin napastników stał pośrodku z bronią, gotowy do walki. W razie zagrożenia wartownik miał rozkaz rzucić garnek osobliwego proszku do ognia, którego płomienie powinny wówczas nabrać jaskrawoczerwonej barwy, potem zaś miał imać się gongu. Do portu wdzierali się rabusie! Odwrócił się i wtedy z mroku cicho wyleciała lina obciążona na rozdwojonym końcu krągłymi kamieniami. Zanim nieszczęśnik zrobił choć krok, mocne szarpniecie skręciło mu kark. Morderca skrył się pod oknem wieży, kucnąwszy pod belką podpory, która zaledwie na dwa cale wystawała z muru. Dokonawszy dzieła, podciągnął się ku oknu i zdjął metalowe haki, którymi posłużył się do wspięcia na kamienny mur. Szybko zbiegł po krętych schodach w dół, zabijając po drodze kolejnych dwu strażników. Każdej nocy w wieży czuwało trzech ludzi; następna trójka chroniła się w niewielkiej wartowni u jej podnóża. Dotarłszy do wartowni, zabójca ujrzał trzech strażników leżących bez życia twarzami na stole i umykającą w mrok parę czarno odzianych kształtów. Szybko do nich dołączył i cała trójka puściła się biegiem wzdłuż cypla ku miastu. Jeden z ubranych w czerń morderców spojrzał w stronę portu. Za pierwszą szóstką łodzi wpływał tuzin małych żaglowych szalup - wkrótce atak miał ogarnąć całe miasto. Wszystko rozwijało się zgodnie z planem, żaden dźwięk nie ostrzegł mieszkańców o nadciągającym nieszczęściu. Cypel, po którym biegli zabójcy, rozszerzał się w miejscu, gdzie z jednej strony zbudowano przystań, z drugiej zaś wzniesiono kramy i magazyny. Wzdłuż mola stały milczące okręty, na pokładach których czuwali na poły śpiący wachtowi. Trzej zabójcy mijali właśnie drzwi gospody, gdy te otworzyły się nagle, wypluwając ostatniego klienta. Zginął, zanim zdołał wykonać dwa następne kroki. Zaraz po nim padł martwy oberżysta, który wypchnął go na uliczkę. Jeden z zabójców zajrzał do izby i zanim żona właściciela zdążyła się zorientować, że to nie jej małżonek stoi w drzwiach, również skonała z celnie ciśniętym przez mordercę nożem w krtani. Doki i zakotwiczone statki miały stanąć w płomieniach, ale jeszcze nie w tej chwili. Pożar obudziłby czujność załogi w zamku, jeśli zaś napaść miała się powieść, trzeba było wpierw uporać się z doświadczonymi żołnierzami garnizonu, a do tego potrzebne było otwarcie zamkowych wrót. Trzej zabójcy dotarli do przystani. Mijając ostatni z szeregu okrętów, dostrzegli jakiś ruch na pokładzie. Jeden z nich odchylił w tył ramię z gotowym do rzutu nożem, gotów zabić zbyt czujnego marynarza, dostrzegł jednak kiwnięcie dłoni odzianej w czerń sylwetki i kolejny morderca, ześlizgnąwszy się po linie cumowej, dołączył do swych trzech kompanów. Wachtowi na pokładach byli już martwi. Mordercy pomknęli cicho wzdłuż pomostów, do miejsca, gdzie znaleźli niewielkie, lądujące właśnie szalupy. Czekali tam już dwaj inni odziani w czerń ludzie. Wszyscy trzymali się z dala od zbrojnych, którzy właśnie w milczeniu wspinali się na pomosty z niskich łodzi. Ci byli zwykłymi łupieżcami; którzy nie wiedzieli, co to wierność, i żyli tylko dla jednego celu - morderstw i grabieży. Szóstka czarno odzianych zabójców nie żywiła żadnej sympatii do tych szakali. Nawet nieustraszeni zabójcy cofnęli się jednak, by ustąpić z drogi zamaskowanemu i odzianemu w szatę z kapturem nieznajomemu, który wysiadł z ostatniej łodzi. Ten zaś bez słowa kiwnął dłonią, wskazując zamek, i mroczni mordercy pospieszyli ku twierdzy. Mieli wspiąć się teraz na ściany i otworzyć wrota. Wszyscy inni mieli czekać, dopóki nie padnie najważniejszy punkt oporu Crydee. Zamaskowana postać kiwnęła dłonią i od głównej grupy odłączył się niewielki oddziałek. Ci mieli przedostać się przez bramę jako pierwsi. Ocenił, że podczas gorączki pierwszych utarczek, zachowają trzeźwość umysłu, zimną krew i będą skłonni do posłuchu. By jednak głębiej wbić im do łbów polecenia, powtórzył je jeszcze raz: - Pamiętajcie o rozkazach. Jeśli którykolwiek o nich zapomni, wytnę mu wątrobę i pożrę na jego oczach, zanim jeszcze zgaśnie w nich życie. - - Mówiąc te słowa, uśmiechnął się tak, że dreszcz przeszył nawet największych twardzieli. Zęby miał spiłowane, wedle mody ludożerców z Skashakanu. Odrzucił kaptur i odsłonił gładko wygoloną czaszkę. Miał też jakby nienaturalnie wypchnięte ku przodowi i porośnięte gęstymi brwiami wały nad oczami, oraz wydatną, agresywnie wysuniętą teraz ku przodowi szczękę. W przekłute i rozciągnięte niemal do ramion płatki uszu wpiął złociste talizmany i fetysze. Nos również ozdobił złotym kółkiem, a jasną skórę policzków ubarwił purpurowymi tatuażami, kontrastującymi z błękitem oczu. Obejrzał się ku portowi, skąd nadciągała właśnie trzecia fala małych żaglowych łodzi, na których kłębiło się kolejnych trzystu napastników. Tych nie miała już obowiązywać cisza, ponieważ spodziewał się, że i tak, zanim dotrą do pomostów, rozpęta się walka i zostanie ogłoszony alarm. - Kapitanie Render, wszystko gotowe - odezwał się kolejny z pomniejszych dowódców. - Ruszajcie - polecił herszt najbliższej grupce. - Kiedy dotrzecie do bramy, ta będzie już otwarta. Utrzymajcie wrota albo zdechniecie. Czy wszyscy pojmują rozkazy? - spytał tego, który zgłosił gotowość swojej grupy. - Owszem - kiwnął głową zapytany. - Mają zabić każdego starego i każdą starą babę, a także dzieci zbyt młode, by wytrzymały podróż. Zdrowych i silnych nie zabijać, ci pójdą w łyka. - A dziewczęta? - Z tym będzie problem, kapitanie. Trochę gwałtów tu i tam, to zwykła część roboty - mruknął rozmówca. - Powiedziałbym, że ta przyjemniejsza - dodał z krzywym uśmieszkiem. Dłoń kapitana wysunęła się nagle ku przodowi i zwarła na koszuli opryszka. Przyciągnąwszy go ku sobie, tak że tamten poczuł słodkawy odór jego oddechu, łysogłowy powiedział cicho i z groźbą w głosie: - Vasariusie... słyszałeś rozkazy. - Nagłym pchnięciem odrzucił rozmówcę w tył i wskazał dłonią grupkę kilkunastu ludzi, którzy stali w milczeniu i obserwowali całą scenę. Ci odziani byli zaskakująco lekko, jak na chłód nocy. Mieli na sobie tylko krótkie, czarne, skórzane kilty, również skórzane rynsztunki z szerokich rzemieni złączonych w kształt litery H na piersiach i grzbiecie, oraz czarne maski na twarzach i lekkie, plecione skórzane sandały na stopach. Stali bez ruchu, ignorując chłód, który innym, odzianym jak oni, mocno by doskwierał. Byli to łapacze niewolników z Durbinu - ludzie o reputacji zdolnej uśmierzyć gniew nawet takich rzezimieszków, jakich zebrał pod swoją piracką banderą kapitan Render. - O, ja dobrze wiem, kto podbechtał tych ludzi do narzekań - warknął Render. - Zbyt łapczywie spoglądasz na młode dziewczęta, żeby być dobrym handlarzem niewolników, Quegańczyku, więc zapamiętaj sobie i powtórz innym: Jeśli choć jedna z tych dziewcząt zostanie zgwałcona, zabiję sprawcę, a i twój łeb spadnie z karku. Twój udział w złocie pozwoli ci kupić tuzin dziewek w Kesh. A teraz przypilnuj swoich ludzi! - odepchnąwszy pirata z Queg, odwrócił się do pozostałych opryszków, którzy stali spokojni, ale gotowi do ataku. Podniósł dłoń, uciszając ludzi przy dokach. Wszyscy czekali na odgłosy utarczki. Minęło kilka długich chwil i nagle rozległ się głos dzwonu, bijącego w twierdzy na alarm. Kapitan machnął dłonią i zebrani wokół niego rzezimieszkowie, ryknąwszy jak jeden mąż, rzucili się co tchu ku grodowi. Po kilku minutach noc rozświetliły pierwsze płomienie pożarów - zręcznie ciskane pochodnie rozniecały ogień w najważniejszych budynkach i punktach grodu. Kapitan Render zawył z uciechą, wiedząc, że spokojne jeszcze przed chwilą Crydee pogrąży się zaraz w chaosie. Pirat znalazł się w swoim żywiole i, jak mistrz ceremonii podczas wielkiej dworskiej uroczystości, sycił się każdą chwilą rozwijającej się zgodnie z planem napaści i rzezi. Dobywszy miecza z pochwy, pobiegł za swoimi ludźmi, zamierzał bowiem osobiście wymordować tylu mieszczuchów, ilu tylko się da. Briana otworzyła oczy. Działo się coś złego. Jako mieszkanka Armengaru, grodu, którego mieszkańcy nieustannie toczyli wojnę ze znienawidzonymi moredhelami, nauczyła się spać z mieczem pod ręką pierwej, zanim stała się kobietą. Niedawno stuknął jej szósty krzyżyk, ale wyskoczyła z łóżka tak, że sprężystości i szybkości ruchów mogłaby jej pozazdrościć kobieta dwukrotnie młodsza. Natychmiast też chwyciła za miecz, który wisiał w pochwie na ścianie tuż obok nocnej szafki. Odziana jedynie w nocną koszulę kobieta o rozwianych, siwych, długich do ramion włosach ruszyła jak lwica ku drzwiom sypialni. W głębi korytarza rozległ się jakiś wrzask i Briana przyspieszyła. Gdy dotarła do drzwi, te otworzyły się nagle i Diuszesa odskoczyła w głąb komnaty, podnosząc jednocześnie miecz. Przed nią stał jakiś obcy z nagim, długim ostrzem w dłoni. Gdzieś w głębi korytarza słychać było wydawane ochrypłym głosem komendy i odgłosy walki. Briana widziała jedynie sylwetkę stojącego w drzwiach, ponieważ stojący za nim jego kompan trzymał w dłoni nad głową pochodnię, oblewającą pierwszego z obcych aureolą krwawego, migotliwego blasku. Briana cofnęła się jeszcze, przyjęła postawę do walki i znieruchomiała. Mroczny jegomość postąpił krok do przodu i Diuszesa przekonała się, że ma przed sobą niewysokiego, krępego człowieka o związanych z tyłu głowy jasnych włosach, który uśmiecha się do niej z osobliwym, na poły szalonym błyskiem w oczach. - Babunia z mieczem... - poskarżył się niemal płaczliwie. - Za stara na sprzedaż. Zabiję ją - pchnął nagle mieczem. Diuszesa sparowała bez wysiłku, zwodem minęła jego ostrze i pchnęła go morderczym sztychem w pachwinę. - Zabiła Małego Harolda! - rozdarł się niespodziewanie głośno intruz z pochodnią. Do komnaty wpadło trzech nowych napastników, którzy natychmiast rozstawili się w wachlarz. Briana znów się cofnęła, bacząc pilnie na środkowego draba, nie spuszczała jednocześnie z oczu jego sąsiadów. Wiedziała, że środkowy upozoruje atak, podczas gdy prawdziwe natarcie podejmie jeden z jego przybocznych. Całą swą nadzieję opierała na tym, iż mało było prawdopodobne, by napastnicy ćwiczyli wspólne ataki i najpewniej będą sobie wzajemnie przeszkadzać. Tak jak się spodziewała, środkowy skoczył ku przodowi, natychmiast jednak cofnął się o krok. Jednocześnie natarł opryszek z lewej. Z tej strony napastnicy spodziewali się najsłabszego oporu i napastnik runął na Diuszesę, dodając sobie odwagi wrzaskiem i unosząc w górę do cięcia ciężki kordelas. Briana zanurkowała pod jego ostrzem i przeszyła go na wylot. Gdy pod drabem ugięły się nogi, kobieta chwyciła go za rękę i szarpnąwszy go potężnie w prawo, cisnęła niemal na czającego się tam bandytę. Teraz zajęła się środkowym, słusznie sądząc, że nie spodziewa się ataku - uważał, że staruszka ma dość kłopotów z jego kompanami. Miecz Briany śmignął płasko i napastnik odchylił się w tył, brocząc krwią z rozciętej krtani. Podnosząc dłoń, wycharczał coś niezrozumiale, zagulgotał dziwacznie i runął na grzbiet. Trzeci zginął, gdy próbował zepchnąć z siebie ciało martwego już kompana - jego staraniom położyło kres cięcie w kark. Sięgnąwszy w dół, Briana wyciągnęła sztylet zza pasa ostatniego z zabitych wrogów, wiedziała bowiem, że nie będzie miała czasu na włożenie zbroi czy przytroczenie tarczy do ramienia. Za drzwiami, w głębi korytarza czyhał rabuś z pochodnią, który spodziewał się, że jego trzej kompani żwawo i bez kłopotów uporają się z samotną kobietą w jej sypialni. Zginął, zanim zdążył się odwrócić i zorientować w sytuacji. Padł na swoją pochodnię i płomień natychmiast zgasł. Briana jednak z przerażeniem stwierdziła, że w korytarzu nadal jest dość jasno. Po ścianach pełzały czerwone i żółte błyski ognia i Diuszesa odkryła, że w odległym krańcu korytarza szaleje pożar. Nagły okrzyk przerażenia zmusił Brianę do spojrzenia w przeciwną stronę i niegdysiejsza wojowniczka z Armengaru runęła ku sypialni córki. Tupiąca bosymi stopami po nagich kamiennych płytach i pędząca z mieczem w dłoni Diuszesa wyglądała jak bogini zemsty. W drzwiach sypialni czaiła się Abigail, okryta narzuconą naprędce i rozdartą teraz koszulą nocną. Oczy dziewczyny pełne były grozy, która na widok Briany wyrwała się z jej ust okrzykiem. U stóp młodej szlachcianki leżał martwy kolejny napastnik, obok zaś kuliła się Margaret z długim sztyletem w dłoni. Jeszcze jeden, ranny, łypał na nią podejrzliwie, Margaret jednak nawet drgnieniem oka nie zdradziła się, że dostrzega matkę - nie chciała ostrzec napastnika, który zginął w sekundę później, gdy Briana ugodziła go z tyłu. Margaret porwała za miecz zabitego draba i sprawdziła jego wyważenie. Abigail podniosła się i Margaret podała jej sztylet. Młoda szlachcianka spojrzała na zakrwawioną broń i wyciągnęła rękę, by ją wziąć, potem chwyciła opadającą jej z ramion nocną koszulę. - Do kata, Abigail! Wstydzić będziesz się potem! Jeśli przeżyjesz! Abigail wzięła sztylet, a rozdarta koszula opadła jej aż na kibić. Lewym ramieniem zakryła piersi i niezgrabnie ścisnęła w dłoni zakrwawioną rękojeść. Potem znów chwyciła koszulę, usiłując jakoś się okryć. - Jeżeli te draby wdarły się aż tutaj, znaczy to, że pozabijali już żołnierzy na dole - rzekła Briana, wskazując schody. - Może uda nam się wyjść z tego obronną ręką, jeśli zdołamy utrzymać wieżę do czasu, kiedy żołnierze z koszar wyrąbią sobie drogę do zamku i przyjdą nam z pomocą. W trójkę pobiegły co tchu do drzwi, wiodących ku południowej wieży twierdzy. Zanim jednak przebyły połowę odległości, drogę zastąpiło im kilku nowych napastników. Briana zatrzymała się i skinieniem dłoni nakazała córce i Abigail, by cofnęły się do swoich komnat, sama zaś uniosła miecz. Margaret zdążyła zrobić tylko jeden krok, kiedy z tyłu pojawili się inni najeźdźcy. Odwróciła się więc plecami do matki i powiedziała: - Nic z tego. Briana spojrzała przez ramię i zagryzła wargi. - Spróbuj utrzymać się tak długo, jak tylko się da. Margaret pchnęła Abigail ku lewej stronie: - Będą spróbowali dopaść mnie od słabszej strony. - Przekonawszy się, że Abigail nie wie, o czym mowa, warknęła gniewnie: - Od lewej! Nie martw się o prawą! Po prostu dźgaj, gdy ktokolwiek podejdzie z lewej. Przerażona dziewczyna ścisnęła rękojeść sztyletu tak mocno, że zbielały jej knykcie. Lewym ramieniem przyciskała do piersi podartą nocną koszulę. Napastnicy zbliżali się wolno z obu stron korytarza, czujnie obserwując całą trójkę. Dotarłszy na długość miecza, obie grupy zatrzymały się, czekając na reakcję napadniętych. Nagle ci, którzy stali naprzeciwko Margaret i Abigail, rozstąpili się, przepuszczając do przodu trzech rosłych mężów z czarnymi maskami na twarzach. Każdy z nich trzymał w dłoni ciężki i długi bicz. Przywódca całej trójki spojrzał na kobiety i rzekł: - Zabijcie staruchę, nie wolno jednak wam tknąć młódek. Jeden z zamaskowanych sieknął niespodziewanie szybko swoim biczem. Rzemień błyskawicznie śmignął ku dłoni, w której Margaret trzymała miecz. Dziewczyna zręcznie odparowała, niestety, nie miała do czynienia ze stalową głownią. Rzemień owinął się niczym wąż wokół jej ostrza i ramienia, a Margaret jęknęła z bólu, gdy cienki koniec bata ciął ją po mięśniach. Rosły łapacz szarpnął bat ku sobie i księżniczka - choć nie należała do słabych panienek - pozbawiona równowagi upadła, klnąc sążniście. Briana odwróciła się gwałtownie, by zobaczyć, co się dzieje, i ujrzała obok siebie tylko Abigail, toczącą dookoła przerażonym wzrokiem. I Margaret, wściekle wierzgającą nogami, ale całkowicie bezsilną, gdy rosły napastnik w czerni ciągnął ją ku sobie. Diuszesa skoczyła ku córce, usiłując przeciąć rzemień. - Tnij! - wrzasnęła Margaret do Abigail, przewracając się jednocześnie na plecy. I nagle ujrzała, że oczy Briany otwierają się szeroko pod wpływem bólu. Jeden z napastników skorzystał z okazji i pchnął Diuszesę w plecy. - Abby! Przetnij rzemień! - wrzasnęła Margaret, jej towarzyszka jednak tylko skuliła się bezradnie, przyciskając plecy do ściany korytarza. - Mamo! - jęknęła księżniczka, widząc, że Briana osuwa się na kolana. Zza pleców Diuszesy wyłonił się kolejny drab, który szarpnął ją za włosy i odciągnął jej głowę w tył, by zadać morderczy cios. Briana zdołała jeszcze odwrócić ostrze i desperacko pchnęła w tył. Trzymający ją za włosy zawył nagle i zgiął się wpół, przyciskając obie dłonie do brzucha. Przez palce tryskał mu strumień krwi. Ten, który pchnął Brianę z tyłu, bez wahania powtórzył uderzenie i raz jeszcze zatopił ostrze w plecach Diuszesy. Tymczasem na ręce Margaret zacisnęły się twarde paluchy, które boleśnie wykręciły jej ramię, zmuszając do puszczenia rękojeści miecza. - Mamo! - jęknęła księżniczka ponownie, ujrzawszy, że w oczach Briany gaśnie ogień życia i jej matka pada bezwładnie na posadzkę. Trzeci z łapaczy chwycił tymczasem Abigail za włosy i podniósł ją niemal w górę, zmuszając, by stanęła na palcach. Dziewczyna wrzasnęła ze zgrozą i sztylet wypadł jej z dłoni, gdy zaś wyprostowała się, by zmniejszyć ból rozciągniętego ciała, koszula znów opadła jej do bioder. Na widok jej obnażonych piersi napastnicy zawyli z uciechy i aprobaty. Jeden nawet ruszył ku niej, przestępując ciało martwej Briany, pierwszy z łapaczy wrzasnął jednak ostrzegawczo: - Dotknij jej tylko, a zginiesz! Dwaj pozostali łapacze szarpali się tymczasem z Margaret, która wierzgała gwałtownie, nie zdołała jednak stawić skutecznego oporu i w końcu została podniesiona w górę. Szybko zawiązano rzemień wokół jej nadgarstków, potem zaś unieruchomiono nogi. Łapacz z biczem wsunął drewniane jarzmo za rzemienie, krępujące jej ręce i rozkazał dwu kompanom unieść je w górę. Margaret, podobnie jak Abigail, stanęła na palcach - co nie dawało jej niemal żadnych szans na opór. Przywódca łapaczy sięgnął i zdarł z niej koszulę. Dziewczyna plunęła mu w gębę, nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na noszącym czarną, skórzaną maskę drabie. Spokojnie sięgnął jeszcze raz i zdarł z niej resztę bielizny. Margaret została naga, łapacz zaś spojrzał na nią fachowym wzrokiem, potem dotknął jej niedużych piersi i przesunął dłoń po płaskim brzuchu dziewczyny. - Odwróćcie ją! - polecił kompanom, którzy sprawnie wykonali rozkaz. Handlarz musnął jej plecy - ale w jego dotyku nie było niczego intymnego: badał dziewczynę tak, jak handlarz koni oglądałby klacz. Klepnął ją w pośladki i przesunął dłonią wzdłuż sprężystych, dobrze umięśnionych nóg dziewczyny. - Owszem, niezła - mruknął wreszcie, zadowolony. - Ale pod tą atłasową skórą kryje się stal. Jest zbyt na mocne dziewki, które potrafią się bić. Niektórzy klienci lubią, jak towar stawia opór. Albo może trafi któregoś dnia na arenę. Kiwnął na Abigail. Jeden z jego pomocników zdarł z niej koszulę. Na widok jej obnażonego ciała wszyscy wydali obleśny ryk, kilku zaś zbolałymi głosami zaczęło się dopytywać, dlaczego nie wolno im zabawić się tu i teraz. Oczy handlarza łypnęły lubieżnie ku nagiej dziewczynie, odpowiedział jednak beznamiętnym głosem: - Jest niezwykle urodziwa. Jeżeli zachowała dziewictwo, dostaniemy za nią dwadzieścia pięć tysięcy złotych eskudów... może nawet pięćdziesiąt. - Niektórzy z opryszków parsknęli śmieszkiem, kilku innych świsnęło cicho na wzmiankę o sumie. - Okryjcie je czymś, tak żeby mi na skórze żadnej z nich nie było nawet zadrapania. Sprawdzę, czyście się o nie zatroszczyli i zabiję tego, który tknie je choćby jednym palcem. Dwaj pozostali handlarze wyjęli skądś miękkie i niekształtne szaty. Tak skrojone, by można je było zawiązać nad ramionami i wokół szyi - dzięki temu można w nie było odziać więźnia bez konieczności uwalniania jego rąk czy nóg. Abigail łkała rozpaczliwie, Margaret zaś szarpała się gwałtownie, obie jednak szybko, sprawnie i szorstko zostały obleczone w nieforemne wory. Jeden z opryszków dość lubieżnie obmacywał Abigail już po okryciu jej owym worem. - Hej ty! Zostaw dziewkę! - warknął łapacz. - Bo zacznie ci się coś roić i będę musiał cię zabić. - Wskazując palcem na ludzi blokujących drogę ku wieży, rozkazał: - Dokończyć poszukiwań! Leżący na ziemi jęknął z bólu i łapacz spojrzał nań, gdy inni gapili się na Abigail, której dłonie przywiązywano właśnie do drewnianego jarzma na barkach. - Nic już nie możemy dla niego zrobić. Zabijcie go. - Przykro mi, Długi Johnie - rzekł jeden z kompanów rannego. - Wszyscy rzetelnie przepijemy twój udział, wspominając niegdysiejsze wspólne łajdactwa. - Z tymi słowy zręcznie poderżnął byłemu towarzyszowi gardło. Gdy wraz z krwią z leżącego uciekało życie, morderca spokojnie wytarł nóż o jego koszulę i rzekł nawet dość przyjaznym tonem: - Kiedyś i tak wszyscy spotkamy się w piekle. Z odległego końca korytarza nadbiegł zostawiony tam człowiek, wrzeszczący teraz ostrzegawczo: - Gore! Gore! - Wynośmy się! - rozkazał handlarz. I ruszył ku wyjściu na czele wiodącej pojmane dziewczęta grupy opryszków. Margaret, choć dłonie miała przywiązane do jarzma, którego jeden koniec trzymał człowiek idący przez nią, drugi zaś dzierżył drab z tyłu, usiłowała nawet i w tym rozpaczliwym położeniu wierzgać. Kopnęła w tył i podciąwszy nogi opryszkowi, powaliła go na posadzkę. Sama jednak straciła równowagę i upadła. Idący na czele grupki łapacz skwitował tę potyczkę gniewnym okrzykiem: - W razie potrzeby po prostu podnieście ją! - i jego kompani, przywiązawszy do jarzma nogi dziewczyny, ponieśli ją niczym myśliwi trofeum łowieckie. Głowa dziewczyny opadła w tył i księżniczka spojrzała w odległy już kraniec korytarza. Na zimnych kamieniach, w kałuży krwi, tężało tam ciało jej matki. Nicholasa obudziło pełne niezadowolenia sapnięcie i jakiś głos pytający: - Co tam, u licha? Chłopiec podniósł się na łokciu i w nikłym, księżycowym blasku ujrzał Nakora, który, stojąc nad Martinem, szarpał go za ramię: - Musimy wracać! Natychmiast! Marcus i pozostali już się budzili, książę więc sięgnął dłonią ku Harry'emu. Przyjaciel natychmiast otworzył oczy: - Co jest? - spytał kwaśnym głosem. - No właśnie... Co jest? - powtórzył Martin. Nakor odwrócił się i spojrzał ku południowemu wschodowi. - Dzieje się tam coś złego. O, patrzcie! - i wskazał dłonią. Na tle nieba widniała łuna. - Co to jest? - spytał Harry. Martin był już na nogach i szybko zwijał śpiwór. - Pożar! - powiedział zwięźle. Calis tymczasem mówił coś szybko do trójki elfów. Jeden z nich kiwnął głową i zaraz potem wszyscy trzej zniknęli w mroku wśród drzew. - Ruszam z wami - rzekł Calis, odwracając się do Martina. - Owa łuna może mieć coś wspólnego z tymi dziwacznymi wizjami. Martin kiwnął głową, Nicholas zaś nagle zdał sobie sprawę z faktu, że Diuk - jak i Marcus - był już właściwie gotów do drogi. Szturchnąwszy Harry'ego, sarknął więc niecierpliwie: - Jeśli się nie pospieszymy, zostaniemy tu sami! Obaj giermkowie szybko zebrali swe rzeczy, ale gdy byli gotowi, okazało się, że Martin i Marcus w rzeczy samej znikają już wśród drzew. Stojący obok Calisa Garret odezwał się usprawiedliwiającym tonem: - Zadbam o to, byście wrócili bezpiecznie, ale Lord Martin nie mógł czekać dłużej. Nicholas pojął, że reakcja Martina na widok łuny była szybka i celowa. By oświetlić niebo tak, że blask widać było o połowę dnia drogi dalej, ogień musiał być ogromny - co oznaczało straszliwe zniszczenia w samym mieście albo w przylegających doń obszarach leśnych. Ghuda i Nakor poczekali na chłopców, po czym cała piątka ruszyła śladem Diuka. - Wszyscy trzymajcie się w jednym rzędzie za mną - polecił Garret. - Będziemy podążać szlakiem, ale jest tu sporo miejsc, w których, jeżeli nie będziecie uważać, możecie po ciemku nadziać się na jakiś konar lub wpaść w jakiś wykrot. Tempo, jakie zamierzam obrać, będzie zbyt duże, bym zdołał was ostrzec okrzykiem. - Chcesz trochę światła? - spytał Nakor. - Nie - odpowiedział Garret. - Pochodnia lub latarnia nie zdadzą się na nic, a blask mnie oślepi i nie będę dobrze widział w mroku. - Ja mam na myśli prawdziwe światło - nadął się Nakor. Otworzywszy torbę, wyjął z niej kulę, którą cisnął w powietrze. Zamiast spaść na ziemię, kula zawirowała i zaświeciła - najpierw nikło, potem coraz bardziej jaskrawo. Równocześnie uniosła się i zawisła na wysokości mniej więcej piętnastu stóp nad ich głowami, oświetlając szlak na odległość setki jardów przed nimi i z tyłu. Garret spojrzał, potrząsnął głową i powiedział: - Ruszajmy. Narzucił dość szybkie tempo, pozostali jednak dotrzymali mu kroku. Nicholas spodziewał się, że szybko dogonią Martina i Marcusa, ale nic z tego nie wyszło. Wędrówka przekształciła się w na pozór nie połączone ze sobą obrazy jasno oświetlonej ścieżki wiodącej w mrok, przeplatane przypadkowymi przeszkodami - stromiznami, na które trzeba było się wspiąć, ruczajami, które trzeba było przeskakiwać, i pojedynczymi, wymagającymi żmudnego nieraz obejścia głazami. Zmęczony wczorajszą całodzienną wędrówką i niewyspany Nicholas nieraz zwalczał pokusę prośby o krótki choćby postój. Dygotał cały ze znużenia i niepokoju: niedawno widziane twarze Martina i Marcusa wydały mu się teraz nieruchomymi maskami, jakich nie widział nigdy przedtem - młody książę czuł, że wnętrzności skręca mu przeczucie okropnego nieszczęścia. Minuty przeciągały się w godziny i w pewnej chwili Nicholas zdał sobie sprawę z faktu, że niezwykła sfera Nakora zgasła - las rozświetlały pierwsze promienie brzasku. Światło poranka rozpraszało się we mgłach, co oznaczało, że są blisko brzegu. Wiedział też jednak, że o tej porze mgły nie bywały tak gęste - chyba że dzień miał wstać wyjątkowo chmurny. Nieco później Garret ogłosił chwilę odpoczynku i Nicholas oparł się o pień drzewa. Był spocony, zdyszany, a jego lewa stopa pulsowała tępym, choć niezbyt dokuczliwym bólem, jaki niekiedy zwiastował mu zmianę pogody. - Nadciąga burza - oznajmił rzeczowo. - Łupie mnie w stawach - zgodził się Garret. - Masz chyba rację, mości giermku. Odzyskali dech niemal w tej samej chwili, w której mgły się rozwiały. - Patrzcie! - zawołał Harry. Na południu wznosił się ogromny pióropusz dymu - znak klęski i zniszczenia. Stary najemnik raz tylko rzucił okiem i powiedział: - Sądząc po dymie, przynajmniej połowa grodu. Garret bez słowa puścił się biegiem, pozostali zaś co tchu w piersiach ruszyli za nim. Dopiero jednak w południe Nicholas i pozostali czterej wędrowcy dotarli na grzbiet łańcucha wzgórz, skąd mogli przyjrzeć się twierdzy i rozciągającemu się u jej stóp miastu. Pióropusz dymu rósł, w miarę jak się zbliżali, gdy zaś popatrzyli w dół, znaleźli potwierdzenie swoich najgorszych obaw. Zamek stał niczym osmalona i wypalona do cna skorupa, z której ciągle jeszcze bił w górę słup czarnego dymu. To, co niedawno jeszcze było spokojnym, nadbrzeżnym grodem, teraz wyglądało jak rumowisko dymiących i płonących jeszcze gdzieniegdzie szczap, poczerniałych belek i kamieni. Kilkanaście nietkniętych budynków widać było dopiero na południowych rubieżach miasta. - Zniszczyli cały gród - wyszeptał Harry ochrypłym głosem, a niełatwo byłoby orzec, czy młodzika dławi wściekłość, czy też dusi go unoszący się w powietrzu, gryzący nozdrza i krtanie dym. Garret zapomniał o towarzyszach i puścił się biegiem ku zgliszczom. Pomknęli wprawdzie za nim, ale zostali daleko w tyle. Harry i Nicholas biegli jak we śnie; widok zniszczeń, jakie mieli przed sobą, poraził ich niby grom. Nakor potrząsał głową i mruczał coś do siebie, Ghuda zaś rozglądał się wokół, jakby szukając okazji do rozładowania trawiącej go wściekłości. Nicholas dopiero po kilku minutach zdał sobie sprawę z faktu, że Keshanin wyjął miecz z pochwy i trzyma go w pogotowiu. Sam też zaraz wyjął myśliwski kordelas. Nie bardzo wiedział, po co to robi, ale świadomość, że trzyma w dłoni obnażone ostrze dawała mu pewność, że nie da się zaskoczyć komukolwiek lub czemukolwiek - gotów był na wszystko. Gdy dotarli do przedmieścia i ruszyli drogą wijącą się pomiędzy dymiącymi stosami, które jeszcze niedawno były domostwami spokojnych rzemieślników i ich rodzin, odkryli, że smród gryzącego dymu, bijącego w górę z osmolonych belek jest prawie nie do wytrzymania. Z załzawionymi oczami przebiegli szybko uliczkę i dotarli do niewielkiego placyku, z którego szersza już aleja wiodła ku rynkowi grodu. I tu zatrzymał ich widok kilkudziesięciu ciał, zalegających bruk. Harry przystanął, przez chwilę wpatrywał się na poczerniałe i porąbane okrutnie ciała, potem odwrócił się i zwymiotował. Nicholas przełknął ślinę i przez chwilę walczył, by utrzymać zawartość żołądka na miejscu. Harry wyglądał, jakby miał zemdleć. Ujrzawszy reakcję młodzika, Ghuda wyciągnął ramię i podtrzymał giermka mocnym uściskiem. - Barbarzyństwo! - powiedział Nakor. - Kto to zrobił? - spytał Nicholas ochrypłym szeptem. Ghuda puścił Harry'ego i zajął się oględzinami ciał. Przechodząc od jednego do drugiego, przyglądał się im uważnie, badał ułożenie zwłok, potem rozejrzał się po otaczającym ich rumowisku. - To dzieło jakichś wyjątkowo okrutnych drani - powiedział wreszcie. Podniósł dłoń, powiódł nią dookoła, i wskazał na otaczające ich, dymiące jeszcze ruiny. - Podpaliwszy te domy, czekali na zewnątrz. Ci, co wybiegli natychmiast, zostali zarąbani, resztę zaś spotkał ten sam los, kiedy żar wygnał ich z budynków. - Otarłszy pot z czoła, dodał: - Niektórzy spalili się żywcem. Nicholas odkrył, że ma łzy w oczach. Nie umiałby powiedzieć, czy był to skutek dymu, czy może ogarniającej go zgrozy i wściekłości. - Kto to zrobił? - powtórzył pytanie, które przed chwilą zadał Harry. Rozejrzawszy się dookoła, Ghuda powiedział: - Nie umiem powiedzieć. Wiem jedno... - dodał po chwili, gdy powiódł wzrokiem po leżących na bruku ciałach - Nie jest to dzieło regularnych oddziałów. - A gdzie byli nasi żołnierze? - spytał Harry, który jakby ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Tego też nie umiem rzec - odpowiedział Ghuda. Przestępując ostrożnie zwłoki, skierowali się ku wylotowi ryneczku i drodze na zamek. Paskudny, słodkawy, unoszący się wszędzie zapach drażnił Nicholasa, dopóki chłopak nie pojął, że to woń spalonych ciał. Straciwszy panowanie nad żołądkiem, odwrócił się i opróżnił go tak samo, jak przed chwilą Harry. Ludlandczyk kroczył obok i toczył wokół oszołomionym wzrokiem, jakby jego umysł nie godził się na to, co ich otaczało. Ujrzawszy to, Ghuda rzekł spokojnie: - Chłopcy, weźcie się w garść. Będziemy jeszcze potrzebni. Nicholas potrząsnął kilkakrotnie głową, potem odwrócił się i bez słowa ruszył za najemnikiem. Idąc ku zamkowi, na każdym kroku natykali się na dalsze zniszczenia. Nicholasa uderzył brak jakiejkolwiek reguły, wedle której można by ocenić celowość spustoszeń, dokonanych przez napastników. Pośrodku ulicy leżał błękitny, gliniany kubek, przez który książę przestąpił ostrożnie, sam nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi. Nie opodal, pod resztkami ceglanej ściany leżała szmaciana lalka i szklanymi, nieruchomymi oczami przyglądała się wszystkiemu, niczym beznamiętny, milczący świadek ludzkiego szaleństwa. Spojrzawszy na Harry'ego, książę zobaczył, że na bladej niczym karta pergaminu pod powłoką sadzy twarzy przyjaciela łzy wyżłobiły dwa rowki na policzkach. Rzucił okiem na Ghudę i Nakora - oni również byli bladzi, o ile mógł wnioskować, patrząc na nich przez zasłony własnych łez i wiszącego w powietrzu dymu. Spojrzał na swoje dłonie i przekonał się, że powleka je cienka warstewka sadzy. Poczucie bezradności wobec ogromu nieszczęścia i przejmująca go zgroza były tak silne, że odebrały mu niemal zdolność ruchu. Oba uczucia pogłębiały się w miarę, jak zbliżali się do zamku. Większość mieszczan uciekała w stronę twierdzy, spodziewając się znaleźć w niej schronienie - i została bezlitośnie zarąbana pod jej murami. Na skrzyżowaniach uliczek leżały ciała najeżone lotkami licznych, tkwiących w nich strzał. Pierwsze oznaki życia zobaczyli, przechodząc przez kolejny niewielki ryneczek. Obok ciała martwej matki, pod jedną ze ścian, siedziało oszołomione dziecko. Mały chłopczyk patrzył na wędrowców oczami pełnymi zastygłej w nich grozy. Twarz malca powleczona była zastygłą krwią. Nakor przykucnął obok berbecia, który początkowo przyjął to zupełnie obojętnie. - Cięto go w głowę. - W tejże chwili dzieciak oburącz objął kurczowym uściskiem dłoń Isalańczyka. - Nie jest tak źle, jak wygląda. Prawdopodobnie tylko dzięki temu ocalał... te dranie pomyślały, że maluch nie żyje. - Chłopczyk, który nie mógł mieć więcej niż cztery latka, patrzył uporczywie na małego przecherę, ten zaś po chwili położył dłoń na jego główce. Trzymał ją tak przez chwilę, kiedy cofnął rękę, malec zamknął oczy i oparł główkę o pierś dorosłego. - Niech śpi. Tak będzie lepiej. Jest za mały, by być świadkiem tych okropności. - Nakor... - wykrztusił z trudem Harry. - Nikt z nas nie jest na tyle dojrzały, by pogodzić się z czymś takim. Mały szelma podniósł dzieciaka i ruszył ku twierdzy. Obaj młodzi zaczęli zdawać sobie sprawę z faktu, że wokół nich są i inni, którzy przeżyli. Słyszeli teraz płacze i jęki. Kiedy dotarli do głównej bramy zamkowej, stanęli jak wryci. Patrzyli bowiem oto jakby na dno piekieł - dziedziniec oświetlały ponure płomienie szalejącego jeszcze na szczytach wież pożaru. Wszędzie leżeli ranni, pomiędzy którymi krzątało się kilku ocalałych z pogromu, starających się pomóc i ulżyć towarzyszom w cierpieniach. Przecisnąwszy się pomiędzy rzędami rannych i konających, dotarli do Martina, Marcusa i Calisa. Diuk klęczał obok leżącego na ziemi mężczyzny. Podbiegłszy do nich, Nicholas zobaczył, iż leżącym był Mistrz Miecza Charles. Koszulę starego fechmistrza pokrywała zakrzepła krew. Bladą z umęczenia i wysiłku twarz niegdysiejszego wojownika Tsurani pokrywały grube krople potu. Nicholas od jednego rzutu oka pojął, że stary umiera. Rozcięty środek skrwawionej koszuli ukazywał głęboką ranę brzucha, a pałąkowate nogi wygi drgały niekiedy, wstrząsane dreszczami. Twarz Martina była nieruchoma, niczym wyrzeźbiona w granicie, ból Diuka zdradzały jednak jego oczy. Pochyliwszy się nad Charlesem, zapytał: - Coś jeszcze? Stary przełknął ślinę. - Niektórzy z nich... byli... Tsurańczykami... - wycharczał wreszcie urywanym głosem. - Renegaci z La Mut? - spytał Marcus, pochylając się, by lepiej usłyszeć odpowiedź. - Nie... to nie byli wojownicy... nie żołnierze. Tong Brimanu. - Charles rozkaszlał się i na ustach wystąpiła mu krwawa piana. - Mordercy... Płatni zabójcy... Oni... nie znaj ą honoru... - Stary zamknął oczy na chwilę, zaraz potem jednak je otworzył. - To... nie był szlachetny bój... Rzeź... bezmyślna, okrutna rzeź... - jęknął, zamknął oczy i zaczął oddychać płytko i szybko. Z głębi dziedzińca nadszedł Anthony, mocno utykający i z lewą ręką na temblaku. W prawej trzymał wiadro z wodą. Harry podskoczył ku niemu. Mag nie bez trudu klęknął obok Charlesa i zbadał go pobieżnie. Po chwili podniósł wzrok na Martina i potrząsnął głową: - On już się nie ocknie. Diuk wstał powoli, nie odrywając spojrzenia od swego Mistrza Miecza. - A Faxon? - spytał w chwilę potem. - Zginął w stajniach. Wespół z kilkoma żołnierzami próbował utrzymać budynki, podczas gdy Rulf i jego synowie wyprowadzali konie - odpowiedział Anthony. - Oni również polegli, broniąc zwierząt z młotami i widłami w dłoniach. - Samuel? - Jego nie widziałem. - Anthony rozejrzał się dookoła i Nicholasowi wydało się przez chwilę, że mag się załamie, ale młodzieniec przełknął ślinę i podjął wątek: - Spałem. Nagle usłyszałem wrzawę i odgłosy walki. Nie mogłem określić, czy dobiegają z zamku, czy z grodu. Podbiegłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. - Ponownie powiódł wzrokiem po otaczającym ich rumowisku. - Nagle ktoś wdarł się do mojej komnaty i rzucił czymś we mnie... myślę, że to był topór. - Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie wydarzenia, o których mówił. - Wypadłem z okna... i na kimś wylądowałem. Był... martwy - dodał jakby zakłopotany. - Nie sądzę, bym sobie coś złamał, ale przez jakiś czas leżałem bez ducha. A potem się ocknąłem... i poczułem okropny żar. Jakoś zdołałem odczołgać się. I znów straciłem przytomność. - Marcus... twoja rodzina! - - wybuchnął Nicholas. - Matka jeszcze... tam jest... - odpowiedział kuzyn bezbarwnym głosem, wskazując na pożar szalejący w miejscu, które jeszcze wczoraj nazywał rodzinnym domem. Przez duszę Nicholasa przemknęły błyskawicznie żal, wściekłość i niepokój. - Margaret! Abigail? - Ktoś widział, jak dziewczęta wyprowadzano na zewnątrz - odparł Anthony. - Zabrali też kilkanaście innych młodych kobiet. Z miasta też uprowadzono młode dziewczęta i chłopców - dodał zamknąwszy oczy, jakby zwalczając nagły atak bólu. - Wasza Miłość... - odezwał się stojący nie opodal żołnierz, opierający się na drzewcu złamanej włóczni. - Widziałem, jak wiodą więźniów. - Wskazał dłonią mur. - Miałem służbę na blankach. Usłyszałem jakiś ruch na dziedzińcu, pochyliłem się, by spojrzeć i dostałem w łeb czymś z tyłu. Kiedy się ocknąłem, wisiałem zaczepiony pasem o kamień w połowie muru nad dziedzińcem... ktoś chyba chciał mnie zepchnąć. Krwawiłem z rany na łbie, ale jakoś zdołałem wciągnąć się z powrotem. Popatrzyłem ku miastu i zobaczyłem tych chłopców i dziewczęta, pędzonych jak bydło ku portowi. - Widziałeś tych, co ich poganiali? - spytał Ghuda. - Owszem. Było jasno niemal jak w dzień, gorzała połowa grodu. Było ich może czterech albo sześciu... rosłe chłopy... mieli czarne kilty, takiż rzemienny rynsztunek, maski na gębach i długie bicze. - Łapacze niewolników z Durbinu - warknął Ghuda. - O tym pogadamy później - uciął Martin. - Teraz zajmijmy się rannymi i okaleczonymi. Nicholas i Harry kiwnęli jednocześnie głowami i już po chwili zobaczono ich, jak spieszą z wiadrami wody. Przez cały, ciągnący się w nieskończoność dzień nieśli też pomoc tym, którzy zdolni byli przejść ku jedenastu ocalałym na południowych rubieżach miasta budowlom. Innych przenoszono do rybackiej wioski leżącej o milę wzdłuż wybrzeża. Z wolna i nie bez trudności, ci, którzy ocaleli z pogromu, zebrali się razem i choć przerażeni i wstrząśnięci, zaczęli jednak zabierać się do usuwania szkód i organizacji działań sprzyjających przetrwaniu. Tych, co skonali - a było ich wielu - przeniesiono na stos, który spiętrzono na rynku. Pomagając żołnierzowi z obwiązanym łbem przenieść czyjeś zwłoki na stos, wzniesiony z bierwion ściągniętych przez innych z puszczy, Nicholas zauważył, iż niepostrzeżenie nastała noc. Nie opodal stanął inny żołnierz z pochodnią. - To już ostatni - mruknął człowiek z pochodnią. - Rano pewnie znajdziemy jeszcze innych, ale teraz trzeba nam przestać. Nicholas bez słów kiwnął głową i gdy do stosu przytknięto pochodnie, poczłapał w bok. Martwych ogarnęły żarłoczne płomienie, on zaś ruszył na kraniec Crydee, tam gdzie widać było światła i skąd rozlegał się gwar przytłumionych głosów. Nie miał sił, by odczuwać gniew, który - tak przynajmniej sądził - już się chyba wypalił. Kiedy jednak wlókł się pomiędzy osmalonymi resztkami kipiącego niegdyś życiem miasta, odkrył, iż przełyka łzy. Starał się odepchnąć od siebie wizje groteskowo poskręcanych ciał, które niedawno pomagał składać na stosie, porąbanych okrutnie korpusów dzieci, oraz trupów psów i kotów, bezsensownie najeżonych strzałami. W pewnej chwili stanął jak wryty, przypomniawszy sobie gorzką uwagę jednego z ocalałych, pracujących z nim przy wznoszeniu pogrzebowego stosu żołnierzy, który zauważył, że najeźdźcy oszczędzili im połowy roboty, ponieważ część mieszkańców została już przez nich spalona. Zmuszając się niemal do stawiania jednej stopy przed drugą, doszedł w końcu do największego z ocalałych budynków. Miała to być w przyszłości - po ukończeniu budowy - kolejna oberża. Wzniesiono już ściany i pierwsze piętro (co pokrywało połowę zapotrzebowania na noclegi), brakowało jednak dachu, a i spora część izby biesiadnej znajdowała się jeszcze pod gołym niebem. Pod prowizorycznym zadaszeniem tłoczyła się teraz dość liczna gromadka przytłoczonych nieszczęściem mieszczan, Martin zaś i jego towarzysze zgromadzili się nie opodal, przy niewielkim, jasno płonącym ognisku „pod chmurką”. Nad ogniem zawieszono kocioł, w którym kilku rybaków warzyło zupę rybną, a ich żony kroiły wyniesione z pogorzeliska nieliczne bochenki chleba. Nicholas przecisnął się jakoś do miejsca, gdzie siedzieli Harry i Marcus i potrząsnął odmownie głową, kiedy podano mu talerz zupy. Nie czuł głodu - sądził też zresztą, że chyba nigdy nie uda mu się uwolnić od wszechobecnej woni dymu i spalenizny. - Wasza Miłość - przemówił Garret. - Jak do tej pory wróciło kilkunastu tropicieli i leśników. Reszta powinna zjawić się w mieście o świcie. - Ponownie wyślijcie ich w lasy - polecił Martin. - Chcę, by w ciągu tygodnia upolowali tyle zwierzyny, ile się da. Nie mamy prawie żadnych zapasów żywności... za dwa najdalej dni będziemy tu mieli mnóstwo głodujących biedaków. Rybacy niewiele mogą złowić, bo w pożarze portu przepadła niemal cała flotylla ich łodzi. - Niektórzy z żołnierzy znaj ą się na łowach - podsunął Garret. - Nie... - Martin potrząsnął głową ponuro. - Zostało mi tu zaledwie dwudziestu ludzi. - Ojcze... tu obozowało ponad tysiąc zbrojnych - zdumiał się Marcus. - Nie inaczej - przytaknął Martin. - Niemal wszyscy spłonęli wraz z koszarami. Najeźdźcy zabili wartowników na murach, otworzyli bramy, zaparli z zewnątrz wszystkie wejścia do koszar i podpalili dach. Potem wrzucili przez okna dzbany z naftą. Wewnątrz rozszalało się piekło... i to zanim żołnierze zdążyli zerwać się na nogi. Kilku zdołało jakoś dotrzeć do okien... i zostali przeszyci strzałami. Resztę załogi wybito do nogi, zdobywając komnatę za komnatą - choć napastnicy okupili to pewnie sporymi stratami. Mamy około setki wojaków rannych, ale zdolnych do lżejszej służby... kiedy dojdą do siebie, będą mogli w rzeczy samej pomóc w łowach. Ale rok ma się ku końcowi i zwierzyna przenosi się na południe. Aby przetrwać zimę, trzeba nam wezwać pomoc z Tulan i Carse. - Diuk ugryzł kęs chleba. - Kolejna setka ludzi boryka się ze śmiercią. Nie wiem, ilu z nich przeżyje. Anthony twierdzi, że niemal wszyscy poważnie poparzeni poumierają, tak że przed pierwszymi śniegami zostanie nam około półtorej setki zbrojnych. - Dwustu ludzi mamy w Barran - zauważył Marcus. - Mogę ich odwołać - zgodził się Martin. - Przekonajmy się jednak pierwej, ilu zdoła nam tu przysłać Bellamy. Harry podał Nicholasowi kromkę chleba, posmarowaną miodem oraz masłem, i młodzik machinalnie wbił w nią zęby. I nagle poczuł wilczy głód - zaraz też skinieniem głowy wezwał kobietę, nalewającą rybną zupę - postanowił jednak coś zjeść. Jadł w milczeniu, przysłuchując się wysnuwanym przez towarzyszy przypuszczeniom, dotyczącym tego, co też wydarzyło się w Crydee poprzedniej nocy. Ktoś wspomniał, że Diuszesa zabita przynajmniej sześciu lub siedmiu napastników, zanim sama została zabita, usiłując obronić córkę i jej towarzyszkę. Jeden z rannych, który jakoś zdołał uciec z płonącej twierdzy, widział ją martwą przed komnatą Margaret. Żar ognia i jego własna rana uniemożliwiły mu wyniesienie ciała Briany z pożaru. Nicholas czekał, aż ktoś zainteresuje się losem porwanych dziewczyn, ale Martin i pozostali rozprawiali jedynie o sprawach wymagających natychmiastowych rozstrzygnięć. Do ogniska podchodzili kolejni ludzie z meldunkami i w umyśle Nicholasa powoli zaczął powstawać prawdziwy i pełny obraz nieszczęścia. Z kwitnącego, dziesięciotysięcznego miasta ocalało niespełna dwa tysiące ludzi, w tym wielu poważnie rannych, którzy nie przeżyją najbliższego tygodnia. Z tysięcznej załogi zaniku ocalał co piąty - a i z tych nie każdy będzie w stanie ponownie służyć Królestwu. Wszystkie budynki od Cypla Latarni aż po południowe rubieże młodszej części miasta spłonęły lub legły w gruzach, z nowszych budowli zaś zrujnowano niemal połowę. Nie było ani jednego warsztatu, sklepu, kramu czy oberży, które zostałyby nietknięte. Spośród skupionych w cechach rzemieślników ocaleli tylko jeden kowal, dwu cieśli i jeden młynarz. Każdy z nich potrzebował przynajmniej jednego czeladnika i kilku terminatorów. Ci, co przetrwali, byli w większości rybakami i wieśniakami. Owszem, w razie potrzeby przyuczy się ich do jakichś zawodów, w dającej się jednak przewidzieć przyszłości Crydee pozostanie jedynie małą wioską i pozbawioną elementarnych wygód oraz znaczenia stanicą na Dalekim Wybrzeżu Królestwa. - Musimy poprosić Bellamy'ego i Tolburta z Tulanu, by przysłali nam tu jakichś rzemieślników - usłyszał Nicholas słowa stryja. - Trzeba nam od razu przystąpić do odbudowy zamku. I nagle Nicholas odkrył, że nie może już tłumić trawiącego go niepokoju. - Co z dziewczynami? - spytał cicho. Wszyscy nagle umilkli i wbili weń niemal wrogie spojrzenia. - A co mamy, wedle ciebie, zrobić? - spytał Marcus ze źle skrywaną goryczą i wściekłością w głosie. Nicholas nie znalazł odpowiedzi. - Spalili wszystkie statki w porcie - dodał Marcus. - I niemal wszystkie łodzie. Co, może każesz nam płynąć do Durbinu na rybackich szalupach? - Poślijcie wieści... - zaczął Nicholas. - ...do twego ojca? - dokończył Marcus z goryczą w głosie. - W tych warunkach to prawie pół świata stąd! Jak myślisz, został nam choć jeden gołąb pocztowy? Mamy choć konia, zdolnego dojazdy stąd do Carse? Nie! - cały ból i gniew, jakie tkwiły w piersi młodzieńca, zwróciły się przeciwko jedynemu wrogowi, na którym mógł je wyładować. Przeciwko Nicholasowi. - Pogadamy o tym jutro. - Martin stłumił wściekłość syna, kładąc mu dłoń na ramieniu. Zapalczywy młodzik umilkł, obrzucając jedynie Nicholasa wrogimi spojrzeniami. Nicholas nie poprosił o pozwolenie odejścia, wstał po prostu i odszedł od ogniska. Znalazłszy względnie ciche i osłonięte przed wiatrem miejsce u podnóża schodów wiodących na piętro, wcisnął się w róg i skulił na ziemi. Po kilku chwilach naszła go nagła fala nostalgii - zapragnął znaleźć się w domu, przy matce i ojcu, siostrze i braciach... i nauczycielach, których jeszcze niedawno nienawidził za wyciskanie zeń siódmych potów. Wszyscy ci ludzie - widział to teraz wyraźnie - kochali go i otaczali opieką. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł się znów jak mały chłopiec, który boi się rosiej szych drabów, szydzących zeń pod nieobecność obrońców. Przejęty wstydem i współczuciem dla samego siebie, Nicholas odwrócił twarz ku zimnym kamieniom i rozpłakał się serdecznie. Rozdział 7 WYBORY Burza uderzyła z całą siłą. Nicholasa obudziła ściekająca mu po twarzy wilgoć. Spal głęboko i bez żadnych snów; obudził się sztywny i obolały. Potrzebował też chwili, by zorientować się, gdzie jest i co niedawno się wydarzyło. Rozpacz uderzyła weń na równi z deszczem, który siekł nieubłaganie przez nie zadaszoną część sali biesiadnej. Śpiący pod gołym niebem szybko tymczasem przeciskali się pod pułap, będący jednocześnie podłogą pierwszego piętra. Zmoczonego do cna chłopaka przeszyły dreszcze, które pogłębiły się, gdy tylko przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Spojrzawszy w górę, przekonał się, że mimo zasnuwających niebo deszczowych chmur, robiło się coraz jaśniej - widocznie wzeszło już słońce. Ostrożnie wybierając drogę pomiędzy tymi, którzy woleli zachować na grzbietach suchą odzież, zbliżył się doń Harry. - No chodźże już, mamy robotę. Nicholas kiwnął głową i wstał, nie okazując entuzjazmu czy zapału. Stopa bolała go nieznośnie, jakoś jednak zmusił się, by ruszyć w lejący się z nieba żywioł. W ciągu paru sekund przemókł do suchej nitki. Godzi się jednak rzec, że burza rozegnała dominujący wczoraj wszędzie smród pożarów - ale była to jedyna dobra rzecz, jaką dało się o niej powiedzieć. Przez otwarte już drzwi chłopcy wydostali się na otwartą przestrzeń, gdzie czekał na nich Martin. Jedynym ustępstwem stryja na rzecz deszczu był pokrowiec z natłuszczonej skóry Jakim osłonił przed wilgocią swój łuk i strzały w kołczanie. - Trzeba nam tyle suchego drewna, ile da się go znaleźć, mości giermku - rzekł, zwracając się do Nicholasa. Nicholas kiwnął głową i odwrócił się ku miejscu, gdzie pod mizernym daszkiem, ofiarującym raczej złudzenie osłony niż rzeczywistą ochronę, kuliło się trzech mieszczan. - Hola, wy tam! - krzyknął książę, przemagając szum ulewy. - Czy któryś z was jest ranny? Wszyscy trzej potrząsnęli przecząco głowami, jeden zaś powiedział: - Ale przemokliśmy do cna, mości giermku. Skinieniem dłoni Nicholas wezwał, by podążyli za nim. - Nie zmokniecie bardziej przy robocie, a jesteście mi potrzebni. Jeden z mieszczuchów spojrzał na Martina, który kiwnął głową, potwierdzając polecenie księcia. Wszyscy trzej dźwignęli się na nogi i ruszyli za Nicholasem. Przez resztę dnia błądzili wśród rumowisk Crydee, znajdując to deskę, to kilka belek i znosząc wszystkie znaleziska do gospody. Zaznaczali też położenie większych bierwion - te mogły przydać się później. W południe burza zaczęła się uspokajać. Nicholas wespół ze swoimi trzema podkomendnymi - wieśniakiem, którego zagroda stała na granicy miasta, i dwoma braćmi, pracującymi do niedawna w młynie - znaleźli pół tuzina beczek gwoździ, kilka nietkniętych przez ogień narzędzi ciesielskich i dość drewna, by można było z niego wznieść parę prymitywnych, ale solidnych baraczków. Ocalały z pogromu stolarz obejrzał narzędzia i oznajmił, że jeśli znajdzie się jeszcze kilka belek, z pomocą trzech ludzi zdoła skończyć dach nad oberżą. Martin orzekł też, iż szperacze powinni sprawdzić, czy nie ocalały gdzieś jakieś narzędzia, za pomocą których można by ścinać drzewa. Podczas tego dnia Nicholas zrozumiał, iż stara tradycja, nakazująca, by każdy chłopiec, zanim podczas Dnia Wyboru zdecyduje się na konkretny fach, spróbował swoich sił w kilku przynajmniej rozmaitych rzemiosłach, okazała się ogromnie korzystna w krytycznych - takich jak ten - okresach. Jego podwładni nie byli murarzami czy cieślami, każdy jednak znał zasady posługiwania się podstawowymi narzędziami i szybko przypominał sobie to, czego nauczył się w dzieciństwie. Do wieczora książę zgłodniał i zdążył się okrutnie zmęczyć. Żywność już wkrótce miała stać się problemem, na razie jednak rybacy dostarczyli dość zapasów, by przygotować z nich solidną kolację. Gdy Nicky pochłaniał smażoną rybę, do izby wszedł kulejący i opierający się na prowizorycznym szczudle żołnierz, który oznajmił, że nad rzeką znaleziono kilkanaście koni. Martin ucieszył się chyba na wieść o tym, że już wkrótce będą mogli zorganizować niewielki konny oddział zwiadowców i da się wysłać gońca do Baronii Bellamy. Jego posępna twarz nieco złagodniała. Przed kilkoma godzinami do Carse wysłano szybką łódź, zanim jednak szalupa dotrze do celu, płynąc wzdłuż brzegu, upłynie jeszcze kilka dni. Obok Nicholasa przysiadł Harry z miską gorącej, zawiesistej zupy. - Nie wiedziałem, że rybna zupa może być tak smaczna - mruknął pomiędzy jednym w drugim łykiem. - Byłeś głodny - wyjaśnił mu Nicholas. - Doprawdy? - zdumiał się Harry z przekąsem. - Też nie mam nastroju do żartów - przyznał książę - ale nie odgrywaj się na mnie. To i ja ciebie zostawię w spokoju. - Przepraszam - kiwnął pojednawczo głową Ludlandczyk. Nicholas wpatrzył się w pustkę i po chwili spytał lekko łamiącym się głosem: - Jak myślisz... zobaczymy je kiedyś jeszcze? Harry westchnął ciężko. Nie musiał pytać, kogo przyjaciel miał na myśli, zadając to pytanie. - Słyszałem niedawno rozmowę Martina z Marcusem. Mówili, że jeśli Bellamy dostatecznie szybko prześle wieści do Krondoru, nasza flota zdoła zablokować Durbin przed powrotem łapaczy. Uważają, że twój ojciec da radę wymusić na gubernatorze Durbinu wydanie wszystkich więźniów. - Chciałbym, żeby Amos już wrócił - westchnął Nicholas. - On wie, jak postępować w takich wypadkach. Sam był kiedyś kapitanem jednego z durbińskich okrętów. - Też bym tego chciał - mruknął Harry. - Mnóstwo z tego, co tu się stało, nie ma żadnego sensu. Dlaczego zabili tak wielu i dlaczego wszystko niemal puścili z dymem? Spojrzawszy na wynędzniałych, zgromadzonych w gospodzie ludzi, Nicholas nie mógł nie przyznać mu racji. I nagle coś sobie przypomniał. - Gdzie jest Calis? Nie widziałem go od śmierci Charlesa. - Wrócił do Elvandaru - odpowiedział Harry. - Oznajmił, że musi powiadomić matkę o tym, co się tutaj stało. - O bogowie! - jęknął nagle Nicholas. - A co z jego dziadkami? - Nie mógł sobie przypomnieć, czy widział wśród ocalałych z pogromu Megara i Magyę. - Wydaje mi się, że chyba widziałem Megara niedawno, na drugim krańcu tej rybackiej wioski - powiedział Harry. - Wyglądało, że to on. Nadzorował gotowanie i rozdział tej zupy... grzmiał na wszystkich i walił chochlą. Nicholas parsknął śmiechem, po raz pierwszy od pospiesznego powrotu z łowów. - Owszem... to do niego podobne. Obok giermków usiadł Robin, paź pracujący dla Ochmistrza Samuela. Aby do nich dotrzeć, chłopak musiał przecisnąć się pomiędzy jedzącymi. Wszyscy trzej zaczęli porównywać swoje spostrzeżenia. Podczas napaści zginęli wszyscy członkowie służby - ocaleli jedynie Megar, Magya, jeszcze jeden kucharz i kominiarczyk, oraz dwaj inni giermkowie. Z ran odniesionych w walce umarło jeszcze kilku żołnierzy, wielu zaś mieszczan było chorych lub okaleczonych. Posiliwszy się, obaj chłopcy podeszli wraz z Robinem do miejsca, gdzie Diuk Martin rozmawiał z Anthonym i Marcusem. - Najedliście się? - spytał Diuk. Wszyscy trzej przytaknęli, kiwając głowami. - To dobrze - rzekł książę. - Deszcz ugasił pożary, chcę więc, byście o brzasku poszli do zamku i pomogli mi sprawdzić, czy nie da się tam czego uratować. A teraz idźcie spać. Rozejrzawszy się za jakimś miejscem do spania, Nicholas i Harry spostrzegli niewielki wolny placyk przy ścianie. Ostrożnie krocząc wśród śpiących, dotarli doń po chwili i jakoś zdołali się ułożyć. Nicholas legł pomiędzy Harrym i jakimś starym rybakiem, który potężnie chrapał. Książę jednak nie narzekał - przeciwnie, rad był ciasnocie, ponieważ była źródłem ciepła. W miarę upływu dni do Crydee z wolna wracało życie. Cieśla ze swymi pomocnikami dokończyli krycie gospody dachem i oberża przekształciła się w książęcą siedzibę. Martin jednak uparcie odmawiał zajęcia któregoś pokoju na piętrze, zostawiając je rannym i chorym, którzy - jak twierdził - bardziej od niego potrzebowali ciepła i suchej pościeli. Pomimo połączonych wysiłków i umiejętności Nakora i Anthony'ego umarło jeszcze bez mała stu mieszczan. Wieści o tragedii tajemniczym sposobem dotarły do Opactwa Silbana na skraju Elvandaru i wkrótce do Crydee przybyło kilkunastu mnichów z tego zakonu. Ponieważ właściciel oberży został zabity podczas napaści na gród, jego miejsce zajął (nieoficjalnie) Harry, który wydawał posiłki, rozstrzygał spory i utrzymywał w gospodzie porządek. Niedawny beztroski szaławiła okazał się utalentowanym rozjemca i mediatorem. Wziąwszy pod uwagę tajoną wściekłość, która trawiła niemal każdego, kto ocalał, Nicholas zdumiewał się zręczności i umiejętnościom przyjaciela. Okazało się, że Harry ma rzadki dar - potrafił skłonić do rozsądku ludzi, którzy bynajmniej wcale nie mieli ochoty zachowywać się racjonalnie. Książę zakonotował sobie, że kiedyś, kiedy będzie już po wszystkim i powrócą do domu, Harry może okazać się znakomitym rządcą i dyplomatą. Razem z Marcusem i Martinem udali się do twierdzy odkrywając, że nic właściwie nie zostało nietknięte. Nafta, którą posłużyli się napastnicy, i materiały palne zgromadzone przez obrońców, stworzyły taką mieszankę, że wypaliło się do cna niemal wszystko, co stanęło na drodze. Przecisnąwszy się przez rumowisko zalegające parter, dotarli na piętro, gdzie odkryli, że i tam wszystko spłonęło, zostawiając jedynie szczątki, których nie dało się rozpoznać. Martin i Marcus stali długo przy wejściu do komnaty Margaret, spoglądając na spękane kamienne płyty i powykręcane od żaru pozostałości po zawiasach. Nie znaleźli śladu tych, którzy tu zginęli - żar spopielił nawet kości na czarny pył. Kilka niekształtnych metalowych sztab leżało tam, gdzie zostały miecze i sztylety obrońców i napastników. W piwnicach natomiast ocalało trochę dóbr - znaleźli płaszcze, opończe i koce, a choć śmierdziały dymem, nadawały się do użytku, podobnie jak kilkanaście par obuwia, skórzanych pasów i parę bel grubo tkanego sukna. Harry badał zapasy oręża, Martin zaś skupił się na poszukiwaniu żywności. Odkrył takie, o których sądził, że złożono je tu za czasów Wojny Światów. Wędzona wołowina poczerniała już i była twarda niczym rzemień, suchary zaś przypominały konsystencją dobrze wypaloną glinę. Znalazł jednak kilka beczułek, które wyglądały na nieco młodsze - zapieczętowano je woskiem i papierem. Po odbiciu wieka jednej z nich okazało się, że wewnątrz leżą całkiem jeszcze jadalne jabłka. Znalezisko z odległego kąta wywołało uśmiech na twarzach poszukiwaczy - odkryto w nim bowiem kilkanaście antałków doskonałej keshajskiej gorzałki. Wszystko starannie oznakowano i pod nadzorem Nicholasa przeniesiono do miasta. Gdy wychodzili z zamku, Nicholas czekał, aż Diuk i Marcus choć jednym słowem skomentują śmierć żony i matki, obaj jednak zawzięcie milczeli. Dni mijały jeden po drugim i miasto powoli zaczęło leczyć swoje rany. Odbudowano jeden, potem drugi i trzeci budynek, a kiedy ranni zaczęli wracać do zdrowia, roboty ruszyły żwawiej. Pod koniec pierwszego tygodnia wrócił Calis, wiodąc ze sobą kilkunastu elfów objuczonych upolowaną zwierzyną. Myśliwi na długich drągach nieśli trzy wypatroszone już jelenie, inni dźwigali powiązane w pęczki i przytroczone do pasów ptactwo i zające. Wygłodniali już mieszkańcy Crydee podziękowali serdecznie sprzymierzeńcom i natychmiast zajęli się do przygotowania pierwszego od kilku dni w miarę sutego posiłku. Calis spędził godzinę z dziadkami, potem jednak przyłączył się do pożerających kolację ludzi Martina. Nicholas i Harry zajadali się właśnie dziczyzną, gdy młody elf powiedział: - Matka i ojciec bardzo zaniepokoili się wieścią o napaści na Crydee, ja zaś mam dla was inne złe nowiny. Wasza forteczka w Barran również została zaatakowana. - Amos? - spytał Martin, zrywając się z miejsca. - I jego statek... choć udało mu się odeprzeć napastników, którzy usiłowali spalić okręt - kiwnął głową Calis. - - Stary wyga poczynił niezbędne naprawy i za dzień lub dwa powinien się tu zjawić. - Im więcej się dowiadujemy, tym trudniej dopatrzyć się w tym jakiegoś sensu - orzekł Martin, potrząsając głową. - Dlaczego łapacze niewolników mieliby atakować obóz pełen wojska? - Ojciec uważa, że chcieli zabezpieczyć się przed waszym pościgiem - podsunął Calis. - Nie... - odrzucił sugestię Martin. - Dlaczego mielibyśmy stracić kilka tygodni, goniąc ich lądem, kiedy możemy wysłać od Bellamy'ego gołębie do Krondoru i odciąć im drogę za Mrocznymi Cieśninami? - A czy mieliście jakieś wieści z Carse? - spytał Calis z widocznym niepokojem. Martin odłożył ogryzane żeberko. - Przebóg! Poczta z Carse! Ten stateczek, który nie przypłynął... - Jeśli Bellamy również został zaatakowany... - odezwał się Marcus. Martin wstał i rozejrzał się po izbie. Ujrzawszy wojaka z załogi twierdzy, wezwał go gestem do siebie. - O świcie trzeba wyprawić dwu jeźdźców do Carse. Jeśli natkną się na jadących do nas z wieściami o napadzie ludzi Bellamy'ego, niech pojadą z nimi do Carse, tam zmienią konie i ruszają do Tolburta, do Tulan. Chcę jak najszybciej mieć wiadomości o tym, co tam się stało. - Wojak zasalutował i wyszedł. Martin usiadł, do izby zaś weszli Ghuda i Nakor. Podszedłszy do miejsca, gdzie siedział zamyślony i posępny Diuk, mały Isalańczyk powiedział: - Myślę, panie, że większość rannych dojdzie wkrótce do siebie. - No, przynajmniej tyle dobrego - mruknął Marcus. Martin skinieniem dłoni zaprosił przybyszów, by usiedli i zajęli się jedzeniem. - Mam paskudne przeczucie, że to, czego byliśmy świadkami, to dopiero początek czegoś znacznie większego niż zwykłe łupiestwo. - Panie, widywałem już wcześniej robotę durbińskich łapaczy niewolników - odezwał się Ghuda. - To tutaj wygląda zupełnie inaczej. Tu dopuszczono się rzezi. Diuk zamknął na chwilę oczy, jakby nagle rozbolała go głowa. Gdy je otworzył, powiedział osobliwym tonem: - Ostatni raz czułem coś podobnego podczas Wojny Światów. Niesamowite wrażenie... - Sądzisz, że to dzieło Tsurani, którzy znów zwracają na nas swoją uwagę? - spytał Marcus. - Nie. - Martin potrząsnął głową. - Władczyni Imperium panuje nad wszystkim, co się tam dzieje, i nie dopuściłaby do czegoś takiego. Jej syn został Cesarzem, ona zaś okazała się przebiegłą i bystrą partnerką w rokowaniach, ale gra uczciwie. Mógłbym nawet dopuścić myśl o kilku kupcach, którzy bez oficjalnego zezwolenia przemykają się jakoś przez istniejącą przetokę, by przehandlować to i owo za metale. Ale coś takiego... - zatoczył dłonią łuk obejmujący cały gród. - Nie... to bez sensu, nawet dla tsurańskich renegatów. - Charles powiedział, że niektórzy z tych bandytów byli Tsurańczykami - sprzeciwił się Marcus. - Jak on ich nazwał? - spytał Ghuda. - Tong? - Brimanu Tong - odparł Nakor. - To znaczy Bractwo Złotej Burzy. - Znasz język Tsurani? - spytał Martin. - Trochę - kiwnął głową mały człowieczek. - To zabójcy. Mógłbyś ich porównać do Nocnych Jastrzębi: gildia najemnych morderców. Piętnaście lat temu Władczyni Imperium unicestwiła najpotężniejszą z nich, Tong Hamoi, ale zostały jeszcze inne. Martin potrząsnął głową i potarł palcami nasadę nosa. - Jaki z tego wniosek? - Taki, że popadliście w tarapaty, przyjacielu - odparł znajomy głos od drzwi gospody. Wszyscy jednocześnie się odwrócili i ujrzeli barczystego męża, który właśnie wkraczał do środka. - Amos! - odezwał się Diuk. - Nie spodziewałem się, że wrócisz tak szybko. - Wywiesiłem każdy skrawek płótna, jaki mogłem znaleźć, i pogoniłem ludzi tak, że zaparzyła im się woda w tyłkach - wyjaśnił Amos, idąc ku nim i zdejmując ciężką opończę. Cisnął ją na podłogę i usiadł obok Martina. - Co wydarzyło się w Barran? - spytał Diuk. Amos zdjął wełnianą czapkę żeglarską, wsunął ją do kieszeni i wziął podany mu przez Harry'ego kubek gorącej herbaty. Nikt nie wiedział, skąd Harty wytrzasnął herbatę, wszyscy jednak byli jej radzi. - Napadnięto nas tydzień temu, co oznacza, że dzień wcześniej od was. - Martin kiwnął głową. - Od czasu wojennych utarczek z Tsurani zawsze w nocy trzymam na pokładzie dodatkową wachtę, gdziekolwiek rzucam kotwicę. I dobrze się stało, ponieważ niemal wszyscy wachtowi zostali zabici, zanim wszczęto alarm. Jeden z nich zdążył jednak poderwać ludzi i wybiliśmy wszystkich skurczybyków, którzy chcieli spalić mój statek. Chłopcy z garnizonu nie mieli jednak tyle szczęścia - westchnął ponuro. - Kończyliśmy wyładunek broni i zapasów... jeden dzień dłużej i wszystko znalazłoby się w magazynach. Twój porucznik, Edwin, wstrzymał prace przy palisadzie, by pomóc nam przy rozładunku... i wrota nie zostały skończone. Zanim ogłoszono alarm, najeźdźcy dostali się do środka i wymordowali ludzi w koszarach. No... ale drogo zapłacili, zanim podpalili fort. - Fort spłonął? - spytał Martin. - Do fundamentów - potwierdził Amos. - A ludzie? - Nie miałem wyboru. Przywiozłem ich tutaj. Martin kiwnął głową. - Ilu ocalało? - Przykro mi rzec, ale niewielu ponad setkę - westchnął Amos. - Edwin sprowadza ich teraz ze statku. Złoży ci dokładny raport, jak tu przyjdzie. - Udało nam się zebrać trochę zapasów tego i owego ze zgliszcz, i oczywiście mamy to, czegośmy nie rozładowali... ale broń i zbroje w większości przepadły. Nie masz już tam forteczki, nadciąga zima, pomyślałem więc, że z osadzeniem tam garnizonu mądrze będzie poczekać do wiosny. - Amos przetarł twarz dłonią. - Wygląda zresztą na to, że każda para rąk przyda ci się tu, w Crydee. - To prawda - potwierdził ponuro Martin. Opowiedział Amosowi o tym, czego dowiedział się o napaści na swój gród. W miarę trwania relacji, twarz starego żeglarza okrywała się coraz gęstszym cieniem. Kiedy Diuk dotarł do opisu łodzi, w jakich pojawili się napastnicy - spostrzegł je jeden z rybaków - Amos nie wytrzymał: - To nie ma sensu! - Nie ty pierwszy to mówisz, Amos - rzekł Martin. - Nie, chodzi mi nie tylko o napaść. Ale mów dalej. Martin podjął opowieść, cytując naocznych świadków, których zdążył wypytać po powrocie. Cała relacja zajęła około pół godziny. Amos wstał i zaczął przechadzać się po gospodzie, ostrożnie przestępując leżących i siedzących. Pocierał przy tym brodę, jakby głęboko nad czymś się zastanawiał. W końcu powiedział: - Wnosząc z tego, co mi mówiłeś, do tego kaperu trzeba było bez mała tysiąc chłopa. - Kaperu? - spytał Harry. - Roboty, przedsięwzięcia, zadania - wyjaśnił Nakor uśmiechając się krzywo. - To z żargonu przestępców. - Aaa... - mruknął inteligentnie giermek. - I cóż z tego? - spytał Marcus. - Oznacza to - Amos odwrócił się ku niemu - że działało tu razem sześciu, a pewniej ośmiu kapitanów z Durbinu. Rzecz niesłychana za moich czasów! - Doprawdy? - spytał kwaśno Martin. Znał on przeszłość Amosa i wiedział, że stary był niegdyś siejącym największą grozę i spustoszenie na Morzu Goryczy piratem. Znano go wówczas jako kapitana Trencharda, który zasłynął krwawo, daleko i szeroko pod przydomkiem Sztyletu Mórz. Z biegiem lat Amos łagodził opowieści o swojej przeszłości. Teraz lubił opowiadać o sobie jako o korsarzu, działającym z poręki gubernatora Durbinu. - Nie inaczej! - zaperzył się Amos. - Kapitanowie Bractwa Wybrzeża to buntownicze plemię i niemal nigdy ze sobą nie współpracują. Jedyny powód, dla którego pozwala im się korzystać z portu, to ten, że utrzymują w szachu piratów z Queg, co zadowala Kesh, ponieważ Imperium nie opłaca się tam trzymać floty. - Spoglądając koso na Martina, dodał: - Jako admirał twego brata, osobiście wolę mieć do czynienia z kilkunastoma, zawsze chętnie nastawiającymi ucha brzęczącym argumentom, pirackimi kapitanami, których mogę znaleźć i stłamsić w Durbinie, niż z eskadrą floty Imperialnej. Polityka, mój drogi, może usprawiedliwić niemal wszystko... i dodać blasku szacowności każdemu prawie zajęciu. - A więc mamy przyjąć, że odłożyli na bok spory i połączyli się na jedną, dużą akcję? - spytał Ghuda. - Mało prawdopodobne - potrząsnął głową Amos. - Napaść na Carse i Crydee? I nową forteczkę w Barran? Przy okazji, założę się, że i w Tulan nie został ani jeden statek zdolny do dalekich rejsów. - Walnął pięścią w bar, o który się opierał. - Dałbym duszę za szklaneczkę gorzałki! - mruknął. - No... - Harry sięgnął pod ladę. - Chciałem ją zachować dla Anthony'ego i Nakora, by zużyli to na potrzeby rannych i chorych, ale... - z tymi słowy wyjął małą butelkę keshajskiej wódki. Nalawszy porcję do solidnej szklanki, podał ją Amosowi. - Chłopcze, to ci się zapamięta choćby w niebie! - huknął stary żeglarz, podnosząc trunek do gęby, po czym wrócił do Martina i jego towarzyszów, gdzie przyklęknął na ziemi. - Słuchajcie... To wcale nie byli piraci z Durbinu! - Ci łapacze niewolników... - zaczaj Marcus. Amos podniósł dłoń. - Zapomnij o tym. To fałszywy trop, synu. Łapacze niewolników mogą podkraść się chyłkiem do wioski i uderzyć na nią znienacka, uprowadzając potem dzieci i zdrowe, ładne, młode dziewczęta, oraz młodych, silnych mężczyzn. Ale nie podpalają wszystkiego, co znajdą w zasięgu wzroku. Nie atakują i nie wycinają w pień garnizonu... bo to się po prostu nie opłaca... a przede wszystkim nie porywają królewskich kuzynek, bo to sprowadza im na łby zbyt wiele kłopotów. - Potarł brodę. - Gdybym tylko wiedział, kto brał w tym udział... który z kapitanów... - Jeden z żołnierzy utrzymuje, że dowodził nimi wysoki, jasnoskóry mężczyzna, który miał całą twarz pokrytą tatuażami. - Spiłowane na ostro zęby, niebieskie oczy? - spytał Amos. - Jakbyś zgadł - kiwnął głową Nicholas. - Render! - szepnął Amos, którego twarz nagle spąsowiała. - Myślałem, że drań nie żyje. - Kim jest ten... Render? - spytał Martin, pochylając się ku przodowi. - Stuknięty... czarci syn... - odpowiedział Amos osobliwie cicho, jakby ciągle zdumiony. - Kiedy był jeszcze zwykłym marynarzem, zgubili się gdzieś wśród zachodnich archipelagów. On i reszta załogi zostali zaatakowani przez wyspiarzy z Skashakan. Render, co po naszemu znaczy Odpłata, w jakiś sposób zdobył sobie ich zaufanie i tamci przyjęli go do swego plemienia. Był jedynym członkiem załogi, który został przy życiu. Podczas rytualnej uroczystości, kiedy wyspiarze się z nim bratali, spiłowano mu zęby i całego wytatuowano... od stóp po czubek głowy. Podczas tej inicjacji musiał zjeść jednego ze swoich byłych towarzyszy. Wyspiarze z Skashakan są ludożercami. Po raz pierwszy spotkałem się z nim w Margrave's Port. - mówiąc to, usiadł obok Martina. - Był wtedy starszym bosmanem na statku kapitana Łaski. - Łaski? - spytał Nicholas, parskając śmiechem. - Kapitanowie z Bractwa Wybrzeża przeważnie działają pod fałszywymi nazwiskami albo przydomkami - żachnął się Amos. - Ja używałem miana Trenchard, co po naszemu mogłoby od biedy znaczyć Bruzda... Trevora Hulla znano jako Białookiego... A Gilbert de Gracie zasłynął jako kapitan Łaska, bo kiedyś odbył nowicjat w świątyni Dali Dawczyni Łask. Jasne, że nie miał powołania, ale przydomek mu się spodobał i przyjął go - Amos odwrócił się i lekko zmarszczył brwi. - O co chodzi, Amos? - spytał Martin. - Render nie gardził handlem niewolnikami, bo kiedyś zajmował się tym i Łaska, ale nigdy nie należał do bractwa durbińskich kapitanów. Kiedy go znałem, nie był nawet kapitanem. Ostatnią rzeczą, jaką o nim słyszałem, było to, że zaciągnął się pod banderę kapitana Avery, ten zaś zdradził Durbińczyków i poprowadził na nich flotę Queg. Jeśli Render kiedykolwiek pokaże się w Durbinie, zawiśnie na rei prędzej, niż szpak śwista! - Racz wybaczyć, admirale - wtrącił się jeden z siedzących nie opodal żołnierzy - ale czy mówiłeś coś o Queg? - O co chodzi? - spytał Martin, odwracając się ku niemu. - Milordzie, przypomniało mi się to dopiero teraz, kiedy wspomniał o tym admirał, że tam był jeszcze jeden jegomość, który wydał mi się znajomy... choć w tym chaosie niełatwo było coś zobaczyć i zapamiętać... Ten kupczyk z Queg, który odwiedził nas kilka dni przedtem, zanim pojechałeś, panie, na łowy... On był jednym z nich. - Vasarius! - splunął Nicholas. - Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na Abigail i Margaret. - I nieustannie wypytywał Mistrzów Miecza i Stajen o zamek i garnizon - dodał żołnierz. - Pytania były dociekliwe, on jednak udawał zatroskanego przyjaciela, ale teraz myślę, że szpiegował. - W tej chwili jednak wszystko się komplikuje - wtrącił Amos. - Piracka brać z Durbinu nigdy nie podjęłaby się tego kaperu. To oznacza wszczęcie wojny. Swoją złowrogą reputację zawdzięczają po części właśnie temu, że starannie wybierają ofiary i nie zadzierają z tymi, którzy mogą odpłacić im pięknym za nadobne. Jedynym powodem napaści na taką skalę mogłoby być zapobieżenie pościgowi... bo to jedyna rzecz, jakiej się obawiają. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Martin, który nie bardzo pojął znaczenie słów Amosa. - Twoi ludzie zameldowali o tym, że wśród napastników znajdowali się łapacze z Durbinu. A jeśli nie byli to prawdziwi Durbińczycy? Może najeźdźcy chcieli, byś myślał, że zmierzają do Durbinu? Powinni wiedzieć, że mamy sposoby, by przesłać wieści do Krondoru, zanim oni dotrą na Morze Goryczy. Mógłbyś pchnąć gońców przez góry i do Wolnych Miast, a potem wynająć szybki statek do Krondoru i zablokować Durbin wojenną flotą, zanim oni o tej porze roku zdołaliby spłynąć wzdłuż brzegu i przedrzeć się przez Mroczne Cieśniny. Nie... oni nie płyną do Durbinu... i nie chcą, byśmy podążyli ich śladem. - Jakże nam ich wytropić i podążyć za nimi? - spytał Nicholas. - Przecie na morzu nie zostają ślady? - Nicky... ja wiem, dokąd oni popłynęli - uśmiechnął się szeroko Amos. - Dokąd zabrali moją córkę? - porwał się na nogi Martin. - Do Freeport, Wolnego Portu. Render przeniósł się na Wyspy Słonecznego Zachodu... takie przynajmniej miałem o nim ostatnie wieści - a przypominam sobie, że te łodzie, jakich wedle tego, coście mówili, użyto do napaści, mają mniej więcej taki właśnie zasięg. - Nie pojmuję, co łodzie mają z tym wspólnego - zdziwił się Marcus. - Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że to nie ma sensu? - spytał Amos Martina. Martin kiwnął głową. - Mówiłem o łodziach - wyjaśnił Amos. - To były pinaki. Małe, wąskie łodzie z jednym masztem, który w razie potrzeby można złożyć. Żaden większy okręt z tyloma ludźmi na pokładzie nie mógł zbliżyć się do Crydee niepostrzeżenie... zobaczyliby go z daleka ludzie na posterunku w Latarni i na Utrapieniu Żeglarzy. Z tego, coście mówili, wysnułem wniosek, że w napaści brało udział bez mała tysiąc ludzi, a na nasze statki w Barran uderzyły następne dwie setki. Jedyne miejsce, z którego mogły przypłynąć pinaki bez tego, by te łotry wyzdychały z głodu, to Wyspy Słonecznego Zachodu. - Ale tamtejsi piraci od lat siedzieli cicho - sprzeciwił się Martin. - Owszem... - kiwnął głową Amos. - Ktoś ich musiał podbechtać. Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie trapi. - Jaka mianowicie? - spytał Diuk. - Byłem tam kiedyś... i gdyby każdy żyjący tam łotr zlazł na brzeg, razem ze swoją mamusią, tatusiem, babcią i jej kotkami, nie zebrałoby się więcej, jak pięć setek dusz. A tu ich było dwakroć więcej... nawet jeśli policzyć tych ćwiczonych w łajdactwach Tsurańczyków, kilkunastu prawdziwych łapaczy niewolników z Durbinu i tego quegańskiego renegata. - Owszem... - kiwnął głową Martin. - Powstaje wiec pytanie, skąd przybyły te łotry i kto ich tu przysłał? - Może za tym wszystkim kryje się ów... jakże mu tam... Render? - spytał Nicholas. - Nie - potrząsnął głową Amos. - Chyba, że podczas ostatnich trzydziestu lat wyrósł na opryszka większego formatu, niż myślę. Ten kaper został zaplanowany i podjęty przez kogoś, kto we łbie ma więcej, niż Render. No i trzeba było wyłożyć spore, o tak! Spore pieniądze. Kontakt z tymi tsuranijskimi mordercami z Kelewanu... ściągnięcie ich tutaj przez Przetokę... niechybnie przekupiono znacznych ludzi... pewnie po naszej oraz po tamtej stronie. A durbińscy łapacze niewątpliwie zażądali gwarancji. Ha! Nawet jeśli każdego uprowadzonego stąd urodziwego chłopaka każdą ładniejszą dziewkę sprzedadzą po najwyższych rynkowych cenach, wątpię, czy uda im się odzyskać połowę gotówki, jaką trzeba było wyłożyć na takie przedsięwzięcie. - Musimy ruszyć za nimi - rzekł Martin. Amos kiwnął głową. - Owszem, ale przygotowanie statku zajmie parę dni. - Dokąd popłyniemy? - spytał Nicholas. - Na Wyspy Słonecznego Zachodu - odpowiedział Amos. - Tam, mój drogi, podejmiemy trop. Tego samego wieczoru, choć znacznie później, Martin poprosił Harry'ego i Nicholasa, by wyszli na zewnątrz razem z Marcusem i Amosem. Kiedy oddalili się tak, że nikt nie zdołałby ich podsłuchać, Diuk odezwał się do młodego księcia: - Nicholasie, postanowiłem, że ty i Harry zostaniecie tu w Crydee. Porucznik Edwin będzie potrzebował pomocy, kiedy zaś pojawi się tu jakiś statek z Tulan lub Krondoru, możesz wrócić do ojca. Po tych słowach odwrócił się, jakby wszystko już zostało powiedziane, ale zatrzymał się nagle, usłyszawszy spokojne, niegłośne: - Nie. - Mości giermku, nie pytałem cię o zdanie - rzekł Diuk, odwracając się ku chłopcom. Nicholas zebrał się w sobie, wytrzymał wzrok stryja, nabrał tchu w płuca i rzekł: - Lordzie Martinie, kiedy do mnie mówisz, bądź łaskaw używać zwrotu Wasza Wysokość albo książę Nicholasie. Marcus parsknął pogardliwym śmieszkiem i rzucił: - Zrobisz to, co polecił ci ojciec, ty... Nicholas nie podniósł głosu, ale ton, jakim przemówił, mógłby zmrozić wodę w szklance. - Zrobię to, co będę uważał za stosowne, kuzynie... Marcus ruszył na Nicholasa, jakby chciał go uderzyć, ale powstrzymał go okrzyk Amosa: - Stój! - Młodzik zatrzymał się jak wryty, Amos zaś zwrócił się do księcia: - Nicky, co ty znowu wymyśliłeś? Powiódłszy wzrokiem po stojących obok niego krewniakach, Nicholas utkwił wzrok w twarzy Martina. - Stryju, swego czasu złożyłeś pewną przysięgę... i ja też ją złożyłem. Kiedy skończyłem czternaście lat, ogłoszono mnie księciem, ja zaś przysiągłem wtedy osłaniać i chronić Królestwo. Jakże stanę przed Krondorczykami, jeśli teraz dam się odesłać do domu? Martin milczał. Tym, który odpowiedział księciu, był Amos. - Nicky, twój ojciec posłał cię tutaj, byś poznał różnicę pomiędzy życiem na dworze i na pograniczu, nie po to, byś szalał po oceanach, ścigając łapaczy niewolników. - Mości admirale... - odparł Nicholas. - Ojciec posłał mnie tutaj, bym się dowiedział, co to znaczy być Księciem Królestwa. Jestem księciem krwi, tak samo jak Borric i Erland, i tak samo jak oni mam dbać o bezpieczeństwo i dobrobyt naszych poddanych. W moim wieku Borric i Erland mieli już za sobą rok walk na pograniczu pod dowództwem Lorda Highcastle. - Spojrzawszy na Martina, rzucił krótko: - Mości Diuku... ja nie prosiłem cię o pozwolenie. Wydałem ci rozkaz. Marcus otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć. Martin jednak położył mu dłoń na ramieniu i zatrzymał go tym gestem. - Nicholasie, jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? - spytał cicho. Nicholas popatrzył na Harry'ego. Niegdysiejszy kochający psoty młodzik z Ludlandu po całym dniu pracy w spalonym mieście był usmolony jak czort i miał podkrążone ze zmęczenia oczy, podchwyciwszy wzrok księcia, kiwnął jednak głową. - Jestem pewien, stryju - odpowiedział wiec Martinowi. Martin ujął Marcusa za ramię i stwierdził spokojnie: - Obaj więc jesteśmy związani przysięgą... - i po sekundzie wahania dodał: - .. .Wasza Wysokość. Oczy Marcusa zwęziły się, zwiastując wybuch gniewu, jednak nie rzekł ani słowa i odwrócił się, by pójść za ojcem. Amos odczekał chwilę, aż tamci odeszli, potem zaś rzekł z przekąsem: - Nicky, myślałem, że udało mi się wpoić ci choć trochę sprytu... - Amos... - uciął Nicholas - Margaret i Abigail przepadły gdzieś tam na morzu i jeśli istnieje jakiś sposób, by je odnaleźć, to je odnajdę, choćby mi przyszło przesiewać ocean grabiami. Stary żeglarz potrząsnął głową. Potem potoczył wzrokiem po ruinach miasta i westchnął z rezygnacją. - Nicky, kocham cię jak własnego wnuka... ale gdyby dano mi wybór, wolałbym mieć na pokładzie tego małego maga niż księcia oseska, który wydaje rozkazy. - Puga? - spytał Nicholas. - Właśnie, co z nim? - spytał Amos. Chłopiec sięgnął za koszulę. - Dał mi coś, na wypadek, gdybyśmy go bardzo potrzebowali. - Nie sądzę, byśmy mogli wpakować się w jeszcze większe tarapaty - orzekł Amos. Nicholas ścisnął talizman i trzykrotnie powtórzył imię maga. Metal rozgrzał się w dłoni chłopca, ale było to jedyne magiczne działanie, jakim popisał się amulet. Po chwili z oberży wyszedł Nakor. - Co ty wyprawiasz? - spytał. - Poczułeś? - zdziwił się Harry. - Co miałem poczuć? - Magię. - Ba! Nie masz żadnej magii - odparł mały szelma, machnąwszy niedbale ręką. - Zobaczyłem, jak Martin i Marcus wracają do izby, a nie wyglądali na przesadnie uradowanych. - W wojsku to się nazywa „poznanie swego miejsca w szyku” - mruknął Amos. - Nasze młode książątko postanowiło, że popłynie z nami, choćbyśmy nie wiedzieć jak się sprzeciwiali. - Tak miało być - rzekł Nakor. - Co takiego? - zdumiał się Harry. Isalańczyk wzruszył ramionami. - Nie umiem powiedzieć, skąd o tym wiem, ale nasze przedsięwzięcie nie uda się bez Nicholasa. - On jest synem Władcy Zachodu - rozległ się czyjś głos z tyłu. Wszyscy się odwrócili i ujrzeli wyłaniającego się z cienia Puga. Mag odziany był w opończę z kapturem, który teraz ściągnął w tył, odsłaniając wielce zatroskane oblicze. - Chciałem właśnie spytać, po co mnie wezwałeś - rzekł, patrząc na Nicholasa. - Ale - dodał rozejrzawszy się dookoła - myślę, że powód jest oczywisty. Pug i Martin rozmawiali dość długo, stanąwszy poza zasięgiem uszu innych. Na prośbę Puga Amos wywołał Diuka z gospody. Teraz on sam i inni, którzy byli świadkami przybycia Maga, czekali na koniec owej rozmowy. - Jak sądzicie, czy on może sprowadzić je z powrotem, jeśli tego sobie zażyczy? - spytał Harry. - On jest człowiekiem o wielkiej mocy - odpowiedział Nakor. - Ale nie wiem, czy cokolwiek w tej sprawie da się załatwić życzeniem. Pożyjemy, zobaczymy... Gdy Pug i Martin wrócili do pozostałych, mag stwierdził: - Spróbuję odnaleźć Margaret i jej przyjaciółkę. - I rozglądając się dookoła, dodał: - Będzie mi potrzeba trochę miejsca. Zostańcie, proszę, tutaj. Po tych słowach oddalił się od gospody i stanął pośrodku rozległego placu, niedaleko miejsca, w którym powoli powstawało nowe targowisko. Teraz była to po prostu porośnięta chwastami działka, pośrodku której sterczał ku niebu spory głaz. Pug stanął na tym głazie i wzniósł ręce nad głowę. Nicholas poczuł osobliwy dreszcz, jakby gdzieś w oddali rozległo się niskie buczenie. Spojrzawszy szybko na Harry'ego, dostrzegł, że przyjaciel kiwa głową - widocznie odczuł to samo. Po chwili z gospody wyszedł Anthony, który stanął obok innych. - Czy to Pug? - spytał cicho. Nakor kiwnął głową. - Szuka dziewcząt. To znakomita sztuczka... jeżeli mu się uda. Wibracje nasilały się, aż wreszcie Nicholas poczuł się tak, jakby coś pełzało po jego skórze. Z trudem oparł się nagłej chęci podrapania się po grzbiecie. - A cóż to znowu? - spytał nagle Anthony. Nicholas spojrzał i zobaczył, że Anthony wskazuje na odległą, nikłą czerwonawą poświatę, widoczną w powietrzu na wysokość dłoni nad głową Puga. Wydało mu się też, że poświata z każdą chwilą przybiera na intensywności. - Padnij! - wrzasnął nagle Nakor. Anthony zawahał się, ale Isalańczyk szarpnął go za rękaw i obalił na trawę, zaraz też rzucił się ku Nicholasowi. - Na ziemię! Zamknijcie oczy! Nie podnoście łbów! Już! Padłszy na ziemię, Nicholas zerknął w górę i zobaczył, że czerwona poświata zbliża się ku nim z przerażającą prędkością. W tejże samej chwili na jego łeb opadła ręka Nakora, wciskając mu gębę w piasek. - Nie patrz! Zakryj twarz! Pogrążony w mroku Nicholas poczuł nagle nieznośne gorąco. Głowę i ramiona ogarnął mu żar, jakby leżał przed otwartym paleniskiem pieca. Upał wyssał niemal zupełnie dech z jego płuc. Otworzyłby oczy, gdyby Nakor nie powtórzył ostrzeżenia. I nagle żar minął. - Spójrzcie! - zawołał Isalańczyk. Pug stał na kamieniu, nieruchomy, jakby zastygł wewnątrz szklanej bańki, otoczony przez syczący złowrogo nimb czerwonych błyskawic, które niczym żmije pełzały po niewidocznej, składającej się jakby z tysięcy białych iskierek powierzchni, otaczającej go niby płaszcz. Nakor tymczasem porwał się na nogi i skoczył ku magowi. Reszta kompanii pozwoliła się wyprzedzić jedynie o parę kroków. Isalańczyk zbliżył się do Puga na odległość wyciągniętego ramienia, zatrzymał się i machnął ostrzegawczo ręką ku pozostałym. - Nie zbliżajcie się! Pug stał otoczony czerwonym nimbem niby posąg z podniesionymi rękoma. Nakor obszedł go dookoła i potrząsnął głową. - Co to jest, u licha? - spytał Amos. - Bardzo potężna magia, mości Admirale - odpowiedział mu Anthony. Na te słowa Nakor machnął pogardliwie dłonią. - Ha! Nie masz żadnej magii! To po prostu niezwykle wyraziste ostrzeżenie: Trzymaj się z daleka! - Kiwnął głową i dodał po chwili: - I jeszcze coś. - Co takiego? - nie wytrzymał Marcus. - Macie większe kłopoty, niż myśleliśmy. - Odwróciwszy się od Puga, ruszył w stronę gospody. - Zamierzasz go tak tu zostawić? - zdumiał się Harry. - A co? Nie mogę zrobić dlań niczego, czego sam już nie zrobił. Nie bójcie się, on potrafi zadbać o siebie. Nic mu nie będzie. Wydostanie się z tej pułapki zajmie mu trochę czasu, to wszystko. - Może powinniśmy poczekać - spytał Nicholas. - Nie krępuj się, jeśli masz ochotę - odparł szelma. - Ja jednak zmarzłem i chciałbym coś zjeść. Kiedy skończy, Pug pewnie i tak przyjdzie do nas. - Skończy co? - dopytywał się Amos, ruszając za Nakorem. - Skończy to, co robi tam w środku. Gdyby chciał, już byłby się uwolnił. Jestem pewien, że ma tam coś do załatwienia. - Powiedziawszy te słowa, mały szelma otworzył drzwi gospody. Pozostali - oprócz Anthony'ego, który postanowił zostać i popatrzeć - poszli w jego ślady. Pug szedł przez mrok. Wszystkie swe zmysły skupił na południowym zachodzie i skierował je ku wyspom, o których Amos mówił jako o najbardziej prawdopodobnym miejscu uwięzienia Margaret i jej towarzyszki. Szybko odnalazł archipelag, ponieważ na jednej z wysp leżało spore miasto i skupisko energii życiowej mieszkańców jaśniało niczym ognisko na pustej plaży. I nagle zabrzmiał alarm. Jakiś zmysł ostrzegawczy powiedział mu, że został zaatakowany. Wziął się w garść i zdążył postawić psychiczne osłony, zanim uderzyła weń purpurowa energia. Jego obrona była znacznie silniejsza niż atak. Oparł się jednak pokusie odpowiedzenia w ten sam sposób i ograniczył się do ochrony samego siebie. Mógł zniszczyć wiążącą go magię, czyniąc to jednak, ostrzegłby napastnika, że zdołał się uwolnić. Zamiast tego postanowił zbadać źródło napaści. Jak zawsze w takich wypadkach, sprawcę można było wyśledzić magicznie. Pug zbadał intensywność zaklęcia, sprawdził kierunek, z którego je wysłano, przyjrzał się konstrukcji i stworzył swój cień. W istocie nie był to cień, tak jednak właśnie Pug go widział, stwarzając to jestestwo. Cień ów był tworem magii, nierzeczywistym i istniejącym jedynie jako kanał dla świadomości jego stwórcy. Pug podejrzewał, że podświadomie uznał go za cień, bo ukrył ów twór w tych mrocznych i bezpostaciowych miejscach wzdłuż magicznego tropu, w których nieznany mu twórca zaklęcia nie powinien zauważyć jego dzieła. Stworzywszy ów cień wysłał go ukradkiem wzdłuż magicznego tropu, każąc mu kryć się w owej bezwymiarowej pustce i wtapiać się w otaczający ją mrok. Poszukiwanie miało trochę potrwać, Pug jednak był pewien, że uda mu się odkryć źródło i określić tożsamość napastnika. Świtało już, gdy Pug nagle uwolnił się z kręgu czerwonego nimbu. Nie opodal głazu drzemał Anthony, otulony w płaszcz z kapturem, który naciągnął na głowę. Młody mag szybko się ocknął, ujrzawszy, iż Pug wymyka się z kręgu światła. Migotliwa otulina pozostała jednak na miejscu, białe iskierki przeplatały się z czerwonymi błyskawicami, wewnątrz zaś tkwił nieruchomy cień, zachowujący kształt mistrza magii. Anthony wstał szybko i złapał Puga za rękę. - Nic ci nie jest? Mag zamknął na chwilę powieki. - Nic... jestem zmęczony, to wszystko. - Zaczerpnąwszy tchu, otworzył oczy. Przez chwilę przyglądał się szkarłatnemu obeliskowi nieznanej mu energii. - Gdzie podziali się pozostali? - spytał wreszcie. - Są w gospodzie - odparł Anthony. Pug kiwnął głową i musnął czerwony nimb palcem, przyglądając się jednocześnie swojemu nieruchomemu cieniowi. - Na razie wystarczy - powiedział. Potem odwrócił się i ruszył do gospody. - Czy ja cię znam? - spytał Anthony'ego, gdy młody człowiek się z nim zrównał. Anthony przedstawił się krótko. - A więc ty mnie tu zastępujesz? - spytał Pug. - Mistrzu... - zaczerwienił się Anthony. - Ciebie nikt nie zdoła godnie zastąpić. - Nazywaj mnie Pugiem - odparł starszy mag. - Jeśli czas pozwoli, przypomnij mi, bym ci opowiedział, jak fatalnie zawiodłem moich tutejszych nauczycieli... - Anthony uśmiechnął się z wyraźnym niedowierzaniem. - Mówię poważnie. Początkowo kiepski był ze mnie mag... bardzo kiepski. Gdy Pug otworzył drzwi, pierwszy ocknął się Martin. Za nim porwał się na nogi Marcus i inni. Harry wstał niechętnie, przeciągnął się, ziewnął potężnie i rzekł: - Myślę, że wszystkim przyda się kubek kawy. - I na poły jeszcze senny, ruszył do kuchni. - Amos miał rację - rzekł Pug, kucając na podłodze obok Martina. - Ten najazd miał zamaskować coś znacznie gorszego. - Czym była ta czerwień? - spytał Martin. - Bardzo zręczną pułapką. - I ostrzeżeniem - kiwnął głową Nakor. - Prawda? - Owszem, to też - odparł mag. - Gdzie są Margaret i pozostali uprowadzeni? - zapytał Diuk. - Tam, gdzie podejrzewał Amos - stwierdził mistrz magii. - Niestety, nie mogę powiedzieć wiele więcej, bo gdy tylko to odkryłem, zostałem zaatakowany. Wiem jedynie, że są w jakimś mrocznym i rozległym pomieszczeniu. Wyczułem ich nastroje. Wszyscy są przerażeni i zrozpaczeni. - W tym momencie Pug uśmiechnął się nieznacznie. - Twoja córka zaś jest ogromnie wściekła. Diuk nie umiał ukryć swej ulgi. - Bałem się, że... - Owszem... - kiwnął głową Pug. - Dziś w nocy nic jej się nie stało. - Kim był ten, kto próbował cię pojmać? - spytał Nakor. - Nie mam pojęcia. - Pug zamyślił się na krótko. - Ataku nie podjęto z miejsca, gdzie ukryto dziewczęta. Napastnik kryje się znacznie dalej i jest kimś o znacznej potędze i rozległej wiedzy. To była zresztą odpowiedź na moje poszukiwania... - Aaa... - mruknął Nakor. - A więc ten, kto to zrobił, chce ci dać do zrozumienia, że powinieneś trzymać się od tej sprawy z daleka. - Nie inaczej - kiwnął głową Pug. - Mój cień wewnątrz tego nimbu już niedługo się rozwieje. Kiedy tak się stanie, ja zdążę się już oddalić od was, jeśli więc zaatakują, nie ściągnę ich wściekłości na nikogo innego. Dam sobie radę... nie umiem jednak rzec, ilu z was zdołałbym osłonić, gdyby tamci wzmocnili atak. - Musimy więc radzić sobie sami - zagryzł wargę Nakor. - Nie bardzo rozumiem - spojrzawszy na szelmę, Diuk lekko zmrużył powieki. - Mówię o tym ostrzeżeniu - odpowiedział Isalańczyk. - Pug wyraził się dość oględnie, bo nie chciał was dobijać. - Szelma spojrzał na brodatego maga i mruknął: - Powinieneś im powiedzieć. - Co takiego powinien nam powiedzieć? - dopytywał się Martin. Pug potrząsnął głową, wskazując na Harry'ego, który przyniósł tymczasem tacę zastawioną kubkami gorącej kawy. Kiedy napój został rozdamy, mag rozpoczął wyjaśnienia. - Nie wiem, w jaki sposób wyczuł to ten tu nasz mały przyjaciel, ale z tym atakiem związano i ostrzeżenie. Jeśli spróbuję śledzić więźniów, jeśli posłużę się magią, by pomóc im w ucieczce, jeśli Królestwo podejmie jakąkolwiek próbę ich uwolnienia, dziewczęta i chłopcy zostaną natychmiast wymordowani, pojedynczo, dopóki ścigający się nie wycofają. Oni są nie tylko jeńcami, zrobiono z nich zakładników. Amos nadął policzki i powoli wypuścił powietrze. - Co oznacza, że jeśli zobaczą na horyzoncie choć skrawek bandery Królestwa, zaczną podrzynać gardła. - Nie inaczej - rzekł Pug. - Skąd wiedziałeś? - spytał Nakora Harry. - Nie wiedziałem - Isalańczyk wzruszył ramionami. - Logika podpowiadała mi tylko, że oni powinni wiedzieć, że Pug jest krewnym Diuka i w razie czego ruszy na poszukiwanie jego córki. Groźba wymordowania zakładników była kolejnym logicznym domysłem. - Ale kto rzucił to zaklęcie? - chciał wiedzieć Anthony. - Ktoś obcy - odpowiedział Pug. - Nigdy przedtem z czymś takim się nie zetknąłem. - Spojrzawszy na Martina, dodał znacząco: - To zaklęcie bardziej niż wszystko inne potwierdza domysł Amosa, że to nie była zwykła napaść handlarzy niewolników. Nakor kiwnął głową, a jego zwykle pogodną twarz okryła posępna chmura. - Lordzie Martinie, ci handlarze mają potężnych sprzymierzeńców. W izbie zapadła cisza. I nagle twarz Amosa pojaśniała, a jego siwawą brodę rozdzielił prawdziwie szeroki uśmiech. - Mam! - zakrzyknął tryumfalnie. - Co masz? - spytał Martin. - Mam sposób, żebyśmy wpłynęli do Freeport bez narażenia więźniów na represje. - Jaki? - zapytał Pug. Uśmiechnąwszy się jak chłopiec, który dostał właśnie nową zabawkę, Amos wyjaśnił: - Panowie... z tą chwilą zostajemy bukanierami. Na pokładzie „Bielika” kłębił się tłum gorączkowo pracujących portowców. Wykonując polecenia Amosa, robili, co się tylko dało, by zmienić wygląd okrętu. Admirał martwił się myślą, że niektórzy z łotrów, którzy uszli spod Barran po nieudanej napaści i próbie podpalenia „Bielika” mogli zapamiętać wygląd okrętu, jeśli zaś rozpoznano by ich przed dotarciem do Freeport, przedsięwzięcie mogło skończyć się klęską i rzezią jeńców. Dwaj czeladnicy ciesielscy zmieniali figurę dziobową, zastępując orła jastrzębiem. Gdy cięli i ciosali, Amos wymyślał im tak, że fale się burzyły, oni zaś kilkakrotnie chcieli zrezygnować, w końcu jednak stary osądził, że rezultat jest do przyjęcia. Potem kazał białozłotą dotąd figurę pomalować na złowrogą czerń i dodać czerwone ślepia. Nazwę „Bielik” również usunięto z rufy i dziobu, malarz zaś starannie zamaskował wszelkie ślady dawnych liter. Wszędzie gdzie się dało zmieniano takielunek i dodawano nowe jego elementy. Na śródokręciu wzniesiono nowy reling, który nie ostałby się przy bliższej inspekcji, Amos jednak nie zamierzał przyjmować na pokładzie żadnych gości. Z pomostu wyglądał jednak jak prawdziwy, a parę balist, które przedtem stały na dziobie, przeniesiono teraz ku obu burtom. Z masztów usunięto pomosty dla łuczników, jako że używały ich jedynie wojenne okręty Królestwa. Na ich miejscu pomiędzy masztami zawieszono uszyte z brezentu i lin hamaki dla kuszników, z których ci mogli zasypywać bełtami nieprzyjaciół. Bukszpryt uniesiono nieco w górę i osadzono ponownie; teraz mógł się pod nim schronić człowiek. Inna grupa portowców dokładała starań, by - wedle określenia Amosa - nieco „usmolić stateczek”. Marynarze, którzy niechętnym okiem patrzyli na to, jak piękny i czysty okręt flagowy Królewskiej Floty przekształca się w piracką, brudną balię, musieli zdrapywać farbę, pozwalać, by metal zaczęła nadgryzać rdza i - ogólnie rzecz biorąc - sporo się napocić, by okręt nabrał wyglądu sugerującego, iż nikt tak naprawdę nie dba o to, czy ta brudna krypa utrzyma się jutro na falach. Pracowali tak wbrew własnym chęciom, dopóki Amos nie nabrał przekonania, że z pewnej odległości statek wygląda zupełnie inaczej niż przed podjęciem prac maskujących. Martin, Pug i Nicholas stali na krańcu pomostu w jedynym miejscu, z którego mogli obserwować postęp prac, nie przeszkadzając robotnikom. Wszędzie leżały deski, belki i widać było szkody, wyrządzone portowi przez najeźdźców. Do obserwatorów zbliżył się Amos, z daleka już machający ręką. - Jak idą prace? - spytał Martin. - No, okręt zaczyna już bardziej przypominać ordynarnego draba niż arystokratę, jakim był wcześniej - odparł Amos. Odwróciwszy się, przez chwilę badał krytycznie wygląd okrętu, kręcąc dłonią brodę. - Gdybym miał jeszcze z tydzień, mógłbym zupełnie zmienić jego wygląd, ale wziąwszy pod uwagę, że te nieprawe syny, które nas napadły, oglądały mój statek w nocy, to chyba wystarczy. - Najwyższy czas - mruknął Martin. - Kiedy ruszamy? - spytał Nicholas. Amos potrząsnął głową. - Nicky, wiem że się uparłeś, ale wolałbym, żebyś to jeszcze przemyślał. - Dlaczegóż to? - spytał młodzieniec wyzywającym tonem. - Wiesz chłopcze, że kocham cię niby własnego wnuka - westchnął admirał. - Musisz jednak zacząć myśleć jak książę krwi, nie jak zakochany smarkacz. - Podniósł dłoń, zanim Nicholas zdołał wybuchnąć protestem - Nicky... daruj sobie. Widziałem, jakim wzrokiem patrzyłeś na lady Abigail tego pierwszego wieczoru. W zwykłych warunkach życzyłbym ci szczęścia i jak najszybszej obłapki... teraz jednak sprawy wyglądają nieco inaczej. - Niegdysiejszy pirat położył dłoń na ramieniu księcia. - Kiedy ostatni raz patrzyłeś w lustro? - A bo co? - spytał Nicholas. - Bo jesteś niby młodsza kopia twego ojca. On zaś nie jest takim znów nieznanym człowiekiem, za jakiego chciałby niekiedy uchodzić. Tytuł Księcia Krondoru piastuje od bez mała trzydziestu lat i założę się, że niejeden z tych rzezimieszków na Wyspach Słonecznego Zachodu widział go raz czy dwa. - Mogę zmienić wygląd - zmarszczył brwi Nicholas. - Nicky... popatrz w dół - rzekł cicho Amos, odwracając wzrok. Spojrzawszy w dół, Nicholas natychmiast pojął, o czym mówi stary pirat. Zdeformowany, dopasowany do ułomnej stopy but był jak bandera, pozwalająca ustalić jego tożsamość. - Chłopcze, twoją nogę znają niemal równie szeroko i daleko, jak twarz twego ojca - rzekł Amos prawie szeptem - Dla nikogo nie jest tajemnicą, że młodszy syn Aruthy odziedziczył po ojcu wygląd... i że ma zdeformowaną stopę. Nicholas poczuł, że jego uszy i policzki płoną jak sparzone żywym ogniem. - Mogę... - Chłopcze, tego ukryć nie możesz - mówiąc to, Martin położył mu dłoń na ramieniu. Książę szarpnął się w tył. Popatrzył wrogo na Amosa, potem na Martina i wreszcie na Puga. W twarzy maga dostrzegł coś, co kazało mu spytać: - O co chodzi? Teraz Pug powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach i zatrzymał spojrzenia na Nicholasie. - Mogę ci pomóc... - powiedział spokojnie. Nastąpiła długa chwila milczenia, którą przerwał Nicholas. - I co dalej? - spytał łamiącym się głosem. - Mogę ci pomóc, ale tylko wtedy, kiedy zdobędziesz się na odwagę większą niż ta, której mógłbyś się po sobie spodziewać - dokończył Pug. - Pokaż mi tylko, co mam zrobić - najeżył się młodzik. - Trzeba nam pomówić na osobności - rzekł mag. Położywszy dłoń na ramieniu księcia, odprowadził go na bok. Zwracając się do Martina, wyjaśnił: - Zabiorę go do zamku. Będę potrzebował pomocy. Czy nie zechciałbyś poprosić Anthony'ego i Nakora, by się tam do nas przyłączyli? - Diuk kiwnął głową i mag poprowadził Nicholasa ku osmalonym ruinom. Książę szedł za Pugiem w milczeniu, dopóki nie dotarli prawie do wypalonego zamczyska. Nicholas miał czas zastanowić się nad swoją zuchwałością i nad tym, że jego zdeformowana stopa często dawała mu pretekst do pozbawionych rozsądnych podstaw wybuchów gniewu. W bramie zamku Pug odwrócił się do idącego za nim chłopca. - Poczekajmy na innych. Nicholas milczał przez chwilę, potem odetchnął i poczuł, że jego gniew się ulatnia. Po kolejnej dłuższej chwili milczenia mag spytał go spokojnie: - Co czujesz? - - Mam powiedzieć prawdę? Pug kiwnął głową. Nicholas spojrzał ku odległemu portowi, mało teraz przypominającemu urocze miasteczko, jakie oglądał z tego miejsca podczas pierwszego wieczoru swego pobytu w Crydee. - Boję się. - Czego? - spytał Pug. - Tego, że zawiodę. Tego, że pojadę z nimi i stanę się przyczyną śmierci lepszych ode mnie ludzi. Tego, że przeze mnie dziewczęta zostaną zabite. I wielu innych rzeczy... Pug kiwnął głową. - A czego obawiasz się najbardziej? Nicholas przez chwilę rozmyślał nad usłyszanym pytaniem. - Tego, że nie sprostam oczekiwaniom... że nie okażę się tak dobry, jak powinienem. - No to masz szansę - odpowiedział mag. Nie podjęli już rozmowy, dopóki na zamkowym wzgórzu nie pojawili się Nakor i Anthony. Gdy dotarli do bramy, Anthony oznajmił: - Diuk Martin powiedział nam, że mamy tu do was dołączyć. - Owszem - kiwnął głową Pug. - Nicholas chciałby podjąć tu pewną próbę i będzie potrzebował naszej pomocy. Nicholas potwierdził skinieniem, Anthony jednak rzekł: - Nie rozumiem. - Pug zamierza uleczyć moją stopę - wyjaśnił Nicholas. - Nic podobnego - zaprzeczył starszy mag. - Myślałem... - żachnął się książę. Pug podniósł dłoń. - Nikt nie zdoła uleczyć twojej stopy, chłopcze. - Możesz to zrobić jedynie ty sam - uzupełnił Nakor. - My jedynie będziemy ci pomagali. Jeśli istotnie tego chcesz - skinął głową brodaty mag. - Nic nie rozumiem - przyznał Nicholas. - Wyjaśnimy ci to po drodze - obiecał Pug. Weszli do wypalonej hali głównej i ruszyli ku północnej wieży, potem zaś wspięli się po okopconych schodach. Dotarłszy na pierwsze piętro, Pug powiedział: - Kiedyś był tu mój pokoik. Mistrz Kulgan mieszkał nade mną. - Teraz jest mój... a przynajmniej był, do minionego tygodnia - mruknął Anthony. - Wolałem ten niż górne, bo tu był taki dziwaczny komin. - Wskazał dłonią na przymocowany do ściany, wygięty teraz metalowy okap nad paleniskiem. - Lepiej trzymał ciepło. - Sam to zbudowałem - rzekł Pug. - Rozejrzał się po okrągłej komnacie. Na koniec powiedział: - To miejsce po dwakroć zatem nadaje się do naszego celu. - Skinieniem dłoni wezwał Nicholasa, by wszedł głębiej. - Siądź przy oknie i zdejmij oba buty. Usiadłszy na okopconej posadzce, książę ściągnął buty. Pug przysiadł naprzeciwko chłopaka, ignorując zupełnie sadze, zalegające kamienie, obok brodatego maga zaś zajęli stanowiska Nakor i Anthony. - Chłopcze, musisz zrozumieć pewien element twojej osobowości, który dzielisz zresztą z innymi ludźmi - zaczął Pug. - Jaki? - Większość z nas przechodzi przez życie, nie mając okazji do poznania samych siebie - ciągnął Pug. - Wiemy, że pewne rzeczy lubimy, innych zaś nie cierpimy; mamy pewne pojęcie o tym, co może nas uszczęśliwić, najczęściej jednak umieramy nieświadomi tego, co tkwi w nas najgłębiej. Nicholas kiwnął głową na znak, że rozumie. - Są powody, dla których zdarzają się pewne rzeczy, takie jak deformacja twojej stopy podczas narodzin... - kontynuował cierpliwie mag - i powodów tych niekiedy nie da się wyjaśnić. Istnieje na ten temat wiele teorii, które możesz poznać, dyskutując z kapłanami różnych świątyń i wyznań. Nikt jednak nie wie na pewno, dlaczego tak się dzieje. - Możliwe na przykład, że twoja stopa miała być dla ciebie swojego rodzaju lekcją, którą powinieneś zapamiętać na całe życie - rzekł Nakor. - Wielu tak właśnie uważa - kiwnął głową Pug. - A czego można się nauczyć dzięki ułomnej stopie? - żachnął się Nicholas. - Wielu rzeczy - odparł Pug. - Poznajesz swe ograniczenia, uczysz się pokonywać przeciwieństwa, dowiadujesz się, co to duma i pokora. - Ale może być i tak, że nie nauczysz się niczego - dodał Nakor. - Wiem, że twój ojciec podejmował różnorakie próby uleczenia twej stopy, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem - rzekł Pug. - Pamiętasz to? Nicholas potrząsnął głową. - Trochę, ale raczej niewiele. Zapamiętałem głównie ból. Pug położył dłoń na ramieniu Nicholasa. - Tak myślałem. - Spojrzenie jego brązowych oczu zetknęło się ze wzrokiem księcia. - Musisz wiedzieć, że jedynie ty masz moc uzdrowienia tego, co w tobie ułomne - powiedział łagodnie. - Czy rozumiesz, czym jest strach? Nicholas poczuł, że ciążą mu powieki, zdołał jednak odpowiedzieć: - Nie rozumiem. Strach? - Strach nas krępuje, więzi i powstrzymuje nasz rozwój - W głosie Puga pojawiły się nutki przejęcia. - Zabija nas stopniowo i po kawałeczku, każdego dnia. Utrwala w nas to, co już wiemy i przeszkadza nam w poznaniu granic naszych możliwości, w ten zaś sposób staje się naszym najzacieklejszym wrogiem. Strach nie objawia się bezpośrednio: przybywa do nas w przebraniu i jest bardzo przebiegłym graczem. Maskuje się pod postacią bezpiecznego wyboru; większość z nas zawsze potrafi znaleźć racjonalne argumenty na rzecz „unikania niepotrzebnego ryzyka”. - Uśmiechnął się, dodając tym chłopcu otuchy. - Dzielni ludzie też żywią obawy i wiedzą, co to strach, ale mimo to robią, co do nich należy. Aby odnieść sukces, musisz zaryzykować możliwość całkowitej klęski; bez tego niczego w życiu nie osiągniesz. - Ojciec mówił mi kiedyś coś podobnego - uśmiechnął się Nicholas. Słowa, które wyszły z jego ust, były przytłumione i niewyraźne, jakby był senny. - Nicholasie, gdybyś w rzeczy samej chciał być wyleczony, to ci uzdrawiacze i kapłani, których sprowadzał Arutha, gdy byłeś dzieckiem, dopięliby w końcu swego. Coś jednak w tobie trzymało się twego strachu, coś w tobie kochało ten strach i przywiązało cię do niego jak do matki lub kochanki. Musisz stawić mu czoła, inaczej pochłonie cię i zniszczy. Dopiero wtedy będziesz mógł go poznać i dopiero wtedy będziesz mógł się uzdrowić. Rozumiesz? Nicholas odkrył, że nie może mówić, kiwnął więc głową. Poczuł, że jego powieki stały się zbyt ciężkie, by Je podnieść. Zamknął je i pozwolił, by tak zostało. Głos Puga docierał doń już z ogromnej dali. - Śpij zatem... i śnij. Unosił się w jakimś mrocznym, ale przesyconym ciepłem miejscu. Wiedział, że nic mu nie grozi. I nagle odezwał się doń ktoś bezcielesny, przemawiający bezgłośnie: Nicholasie? Tak? Jesteś gotów? Gotów do czego ? - odparł nie bez pewnego zdziwienia. Do poznania prawdy. Poczuł ukłucie strachu i miejsce, w którym tkwił bez ruchu, przestało być ciepłe i przytulne. Po chwili odpowiedział jednak: Tak. Oślepiło go przeraźliwie jasne światło i wpłynął do jakiejś komnaty. W dole, pod sobą, ujrzał małego chłopczyka zanoszącego się płaczem i wtulonego w ramiona czerwonowłosej kobiety, która coś mówiła. Nie słyszał słów, ale wiedział, jak brzmiały... słyszał je wcześniej. Kobieta mówiła dziecku, że dopóki kryje się w jej ramionach, nic mu nie grozi i nikt go nie skrzywdzi. Poczuł nagły gniew. Kłamała! Skrzywdzono go wielokrotnie. Obraz rozpłynął się w nicość i zastąpił go inny. Znów widział chłopca, nieco starszego, który, utykając, niezręcznie kroczył korytarzem, wiodącym do jego komnaty. Minął dwu paziów, którzy natychmiast zaczęli wymieniać szeptem jakieś uwagi. Wiedział, co mówią, drwili z jego kalectwa. Pobiegł do swej komnaty, zanosząc się bezgłośnym płaczem. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, przysiągł sobie, że nigdy już ich nie przekroczy. Ogarnięty gniewem, bólem i wściekłością rzucił się na łoże i płakał w samotności, dopóki nie przyszedł doń paź, który oznajmił mu nadejście ojca. Wstał wtedy z łoża i obmył twarz w misce, stojącej na szafce obok posłania. Zdąży] wziąć się w garść przed pojawieniem się Aruthy, bo wiedział, iż ojciec nie znosi płaczu. Arutha wezwał go, by poszedł za nim do wielkiej sali, gdzie odbywała się jakaś uroczystość, i chłopiec, jak zwykle, usłuchał. Jego obecność była niezbędna przy wszystkich oficjalnych okazjach i zapomniał o swojej przysiędze. Składał ją jednak setki razy od ukończenia szóstego roku życia i setki razy ją łamał. Obraz znów rozpłynął się w nicość, zastąpiony przez kolejną wizję. Zobaczył dwu młodych ludzi o włosach tej samej, płomiennej barwy. Drwili zeń niemiłosiernie, udając, że go nie widzą, i nazywając „małpką”. On zaś znów uciekł, przeszywany lodowymi soplami wstydu, bólu i urazy. Kolejna wizja: siostra zbyt zaprzątnięta swymi dziewczęcymi sprawami, by spostrzec problemy młodszego braciszka. Rodzice, poświęcający się polityce i sprawom protokolarnym, zbyt zapracowani, by zająć się nieśmiałym i przestraszonym dzieckiem. Słudzy, których pieczy go polecano, byli obowiązkowi, owszem... ale nie czuli sympatii do kalekiego dziecka swego pana. Obrazy te wryły mu się w pamięć podczas wielu minionych lat, gdy zaś wrócił do teraźniejszości, usłyszał głos Puga: - Czy jesteś gotów na stawienie czoła twemu strachowi? Nicholas poczuł przeszywający go ból. Na poły senny, wymamrotał niewyraźnie: - Myślałem, że właśnie tym zajmowałem się do tej pory. - Nie. - Cichy głos Puga w jakiś osobliwy sposób dodawał mu otuchy i przerażał go jednocześnie. - Wspominałeś tylko. Twój ból jest teraz z tobą. Musisz stawić mu czoła i wykorzenić go raz na zawsze. Ciało księcia przeszył dreszcz. - Muszę? - Tak - odpowiedział mu głęboki głos i książę runął w głębszą niż poprzednio pustkę. Usłyszał jakiś głos. Cichy, ciepły i jakby znajomy. Spróbował podnieść powieki, nie udało mu się i nagle stwierdził, że jednak widzi. Przez zamglony korytarz szła ku niemu młoda, złotowłosa kobieta. Miała na sobie przejrzystą szatę, która niewiele pozostawiała wyobraźni, ukazując pięknie ukształtowane, dojrzałe ciało. Gdy sięgnęła ku niemu ręką, jej twarz zarysowała się wyraźniej. Abigail? Dziewczyna roześmiała się tak cicho, że poczuł raczej dźwięk niż go usłyszał. Jej głos wstrząsnął nim do głębi, był tak zmysłowy i kuszący. I nagle z jego oczu popłynęły łzy, bo młoda kobieta w jednakowym stopniu go kusiła, co przerażała. Nieoczekiwanie stanęła przed nim jego matka, taka, jaką pamiętał z dzieciństwa. Pochyliła się nad nim, obejmując go i podnosząc ku sobie białymi, ciepłymi ramionami. Uniosła go, przytulając do łona, szepcząc jakieś zapomniane już przezeń słowa pociechy. Jej ciepły oddech musnął mu szyję i chłopiec pogrążył się w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa. Jednocześnie jednak usłyszał jakby dzwonek alarmowy i natychmiast się żachnął, odpychając matkę. Nie jestem dzieckiem! Pod palcami wyczuł twardość krągłej piersi. Spojrzały nań błękitne oczy, a pełne wargi rozchyliły się w uśmiechu. Odpychając od siebie Abigail, krzyknął: „Kim jesteś?” I nagle znalazł się sam, w mroku. Jego ciałem wstrząsały zimne dreszcze. Nikt mu nie odpowiedział, ale wyczuwał czyjąś obecność. Usiłował dostrzec cokolwiek. Nic. Wszystkie zmysły mówiły mu, że tkwi tu sam, on jednak wiedział, że jest inaczej. Zmusiwszy się do zachowania spokoju, spytał głośno: - Ktoś ty? - Jego głos zabrzmiał mu w uszach niczym dzwon. - To twój własny strach, chłopcze - głos Puga dobiegał doń jakby z ogromnej odległości. - Powód, dla którego się go trzymasz. Przyjrzyj mu się dobrze i przekonaj się, czym jest w istocie. Nicholas poczuł ucisk w piersi. - Nie... - wyszeptał. I nagle ów tajemniczy byt znalazł się obok niego, to nieokreślone coś zbliżyło się i zawisło w mroku tuż przy nim. Było blisko, mogło wyrządzić mu krzywdę, mogło przeniknąć jego mury obronne i całkowicie go zniszczyć! Mrok zebrał się wokół niego, zacisnął i zwarł w gęstą ścianę. Chłopiec bezskutecznie szarpnął się w jedną, potem w drugą stronę... wszechobecny nacisk ograniczał jego ruchy... wkrótce zresztą całkowicie utracił możliwość jakichkolwiek ruchów. Poczuwszy, że się dusi, zaczerpnął tchu, ale jego płuca wcale nie wypełniły się powietrzem. W tejże chwili obezwładniła go świadomość własnej bezsilności i niemocy. Krzyk zamarł mu w piersiach i Nicholas załkał cicho, a po jego policzkach zaczęły spływać łzy. - Nicholasie... - rozległ się gdzieś miękki, kojący głos. Poczuł na twarzy delikatne muśnięcie czyjejś dłoni... ujrzał matkę... nie! Abigail... zbliżała się do niego z obiecującym uśmiechem. Wystarczy, że się do mnie odwołasz... obiecywał ów cichy, kojący głos. I wtedy dotarło doń pytanie Puga: - Nicholasie... czym to jest w istocie? Stojąca przed nim kobieta znikła nagle i znalazł się znów w swojej komnacie w wieży. Minął już dzień i nadciągała noc, zimna, obojętna i wzgardliwa. Był sam. Wstał z ziemi i obszedł komnatę dookoła, nigdzie jednak nie mógł znaleźć wyjścia. Wyjrzawszy przez okno, przekonał się, że Crydee gdzieś przepadło. Nie został kamień na kamieniu, znikły gdzieś popioły i ślady pożaru, czas obrócił w nicość i resztę zamku. U podstawy wieży rozciągała się rozległa, jałowa równina, na którą składały się piach i skały. O pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych cech, wszędzie jak okiem sięgnąć taki sam brzeg morza uderzały czarne, tłustawo lśniące fale i leniwie łamały się na skałkach, których nie porastał nawet mech. - Co widzisz? - spytał odległy głos. Nicholas z trudem znalazł słowa. - Klęskę. - Klęskę? - Absolutną i ostateczną. Nie przetrwało nic. - Zatem idź tam! - zagrzmiał Pug. Natychmiast znalazł się na tej jałowej równinie. Wszechogarniającą ciszę zakłócał tu jedynie żałobny i ponury odgłos martwych fal, łamiących się na martwych kamieniach. - Dokąd mam iść? - spytał z rozpaczą, podnosząc wzrok ku pustemu niebu. - A dokąd chciałbyś? - spytał Pug. I nagle pojął, że wie, gdzie chce się udać. Wskazując ku zachodowi, rzekł: - Tam! Chcę iść tam! - Cóż więc cię zatrzymuje? - dopytywał się Pug. Nicholas rozejrzał się dookoła siebie. - Myślę, że wszystko tutaj... W tejże samej chwili Pug stanął obok niego. • - Czymże jest więc twój strach, Nicholasie? - Tym... - chłopiec powiódł wzrokiem wokół siebie. - Moją ostateczną i nieodwołalną klęską. Pug kiwnął głową. - Opowiedz mi o swej klęsce... Nicholas nabrał tchu w piersi. - Mój ojciec... - poczuł, że głos więźnie mu w krtani, do oczu zaś napływają łzy. - Wiem, że mnie kocha. - I poddając się oczyszczającemu bólowi, dodał: - Ale mnie nie akceptuje. Pug ponownie kiwnął głową. - Co jeszcze? - Matka... Ciągle się o mnie boi. - I? - dopytywał się nieubłaganie Pug. Nicholas uciekł spojrzeniem gdzieś ponad czarne jak sadze fale morza. - Ciągle mnie krępuje... - Dlaczego? - Uważa... że nie podołam... - umilkł, bo słowa znów uwięzły mu w gardle. - Czemu nie podołasz? - Nie podołam temu, co mam zrobić i czego się po mnie oczekuje. - A co musisz zrobić? - Nie mam pojęcia! - Nicholas wybuchnął płaczem. I nagle niczym grom uderzyły weń słowa, jakie kiedyś usłyszał z ust marszałka dworu Samuela, a jego szlochy nagle przekształciły się w paroksyzm śmiechu. - Mam! Muszę się dowiedzieć, co mam robić! Pug również się uśmiechnął i nagle Nicky poczuł się lekki niczym piórko. Spojrzawszy na maga, powtórzył: - Muszę odkryć, co trzeba mi zrobić! Pug kiwnął dłonią, wzywając młodzieńca, by podążył za nim. - Nicky, dlaczego tak bardzo się boisz, że zawiedziesz? - Myślę, że dlatego, iż mój ojciec najbardziej ze wszystkich nie cierpi tych, co sprawili mu jakikolwiek zawód - odparł chłopiec. - Nie dano nam zbyt wiele czasu - odparł Pug. - Sprawy biegną swoim torem i wkrótce będę musiał cię opuścić. Zaufasz mi, kiedy zaproponuję ci pewną naukę? - Chyba tak, mistrzu... - odparł chłopiec. I ujrzał nagle, że stoi na krawędzi urwiska, wysoko nad poziomem morza. W dole widział skały i miarowo uderzające w nie fale. Poczuł zawrót głowy, słabość w kolanach i usłyszał głos Puga: - Idź przed siebie. - A złapiesz mnie? - spytał niemal dziecinnym głosikiem. - Idź przed siebie, Nicholasie. Zrobił to, co mu kazano i... poleciał w dół. Zdążył tylko krzyknąć. Skały skoczyły w górę, by go przywitać, i zrozumiał, że zaraz zginie. Poczuł potężne uderzenie... obezwładniający ból... i jęknął okropnie, gdy uświadomił sobie, że leży na twardych głazach, obmywany przez zimne, obojętne fale. Zakrztusił się, wypluwając z ust gorzką wodę, i stęknął nie bez zdziwienia w głosie: - Ży...żyję! Tuż przed nim pojawił się Pug. - Nie inaczej - rzekł, wyciągając doń rękę. Nicholas wczepił się w nią obiema dłońmi... i nagle znów znalazł się na szczycie urwiska. - Naprzód! - polecił mu Pug. - Nie! - sprzeciwił się Nicholas. - Myślisz, ze zwariowałem? - Naprzód! - zagrzmiał mag. Chłopiec zawahał się, zamknął oczy i zrobił krok przed siebie. Zamknięcie oczu wcale nie pomogło - i znów uderzył o skały. Na moment stracił przytomność, po chwili jednak ocknął się i stwierdził nie bez zdziwienia, że kości ma całe. I raz jeszcze ujrzał nad sobą Puga. - Jesteś gotowy? - spytał mag. - Co mówisz? - spytał oszołomiony chłopiec. - Musisz spróbować jeszcze raz. - Po co? - zaniósł się płaczem. - Aby się czegoś nauczyć. Chwycił podaną mu dłoń i znów znalazł się na skałach w górze. - Naprzód - polecił mu łagodnie mag. Ruszył przed siebie, ale stopa uwięzia mu pomiędzy kamieniami. Runął w pustkę... i zawisł do góry nogami. Z bólu stracił niemal przytomność. Poczuł też ogromne upokorzenie - wisiał jak połeć dziczyzny na haku. Tuż przed nim pojawił się Pug. - Boli, prawda? - Co się dzieje? - jęknął zdezorientowany chłopiec. - Oto twój ból, Nicky - Pug wskazał dłonią uwięzioną w skalnych sidłach stopę. - Miłość do twej matki... i do tej dziewczyny. Oto twoja wymówka. Dzięki niej możesz nie bać się zawodu. - Cały moje życie jest jednym zawodem - stęknął Nicholas z goryczą. - I masz po temu wymówkę, prawda? - uśmiechnął się bezlitośnie Pug. Nicholas poczuł się tak, jakby ktoś lodowatym ostrzem pchnął go w brzuch. - O czym ty mówisz? - Powodem zawodu, jaki sprawiasz innym, nie jest jakiś wewnętrzny brak, ale twoje kalectwo - Pug unosił się w powietrzu tuż przed wiszącym chłopcem. - Masz przed sobą dwie drogi, książę krwi. Możesz tu wisieć, dopóki się nie zestarzejesz, ze świadomością, że mogłeś dokonać kiedyś wielkich czynów: uratować niewinnych, zdobyć kobietę swoich marzeń, ochronić poddanych... i dokonałbyś tego wszystkiego, gdybyś nie był kaleką. Albo możesz sam siebie pozbawić wymówki. Nicholas usiłował zmienić pozycję i jakoś dźwignąć się w górę, nie starczyło mu jednak sił. - Uderzyłeś o skały! - Pug wymierzył weń palec niczym oskarżyciel. - Wiesz, jak to jest! - Będzie bolało! - wrzasnął chłopiec. - Oczywiście, że będzie bolało - odparł mag. - Ale jakoś to przeżyjesz, nie bój się! Nie zginałeś i możesz to zrobić jeszcze raz. Nie ma sukcesu tam, gdzie brak ryzyka... nie wygrywa ten, kto nie podejmuje gry. - Wskazując na uwięzioną w skale stopę, dodał zimno: - Oto wymówka. Każdy znajdzie jakąś, jeśli tylko zapragnie. Masz wielkie zdolności, szkoda tylko, że taka drobna niedogodność nie pozwala ci się nimi wykazać. I nagle Nicholas pojął. - Co mam robić? - spytał. - Sam wiesz - odparł Pug i zniknął. Nicholas sięgnął w górę i chwycił za swą kaleką stopę. Krew uderzyła mu do głowy, ale wczepiwszy się palcami w skałę, cal po calu dźwigał się uparcie coraz wyżej. W końcu chwycił za krawędź i niemal płacząc z bólu i rozpaczy, przetoczył się poza urwisko. Usiadł na skale ze stopą ciągle tkwiącą w pułapce. Sięgnął do boku i znalazł nóż - tam, gdzie przed chwilą jeszcze go nie było. Zrozumiał wszystko. Ująwszy rękojeść zawahał się na chwilę, ale potem dzielnie zaciął się głęboko w kostkę. Ból znów przeszył mu nogę ostrym płomieniem, chłopiec jednak sapnął tylko i nie cofnął ostrza. Otwierał kostkę niczym bochen chleba - nie widział kości ani mięśni, czuł tylko ból, którego błyskawice niemal go oślepiały. Przecinając ostatnie ścięgno, odkrył ku swemu zdumieniu, że stoi przed swoją matką i przykłada jej do krtani obnażony sztylet. Zamrugał oczami i cofnął się o krok. Anita, Księżna Krondoru, wyciągnęła dłonie do swego syna: - Nicholasie! Dlaczego mnie krzywdzisz? Kocham cię! I nagle zamiast matki pojawiła się przed nim Abigail w przejrzystej szacie. Wydymając zmysłowo wargi i opuszczając powieki, powiedziała kuszącym tonem: - Nicholasie! Czemu mi to robisz? Przecież cię kocham! Młody człowiek poczuł ogarniającą go zgrozę i znieruchomiał na chwilę. - Nie jesteś Abigail! - zawołał nagle. - Nie jesteś moją matką! Jesteś złem, które mnie wiąże i krępuje! - Ale cię kocham - powiedziało widmo ze smutkiem. Nicholas wrzasnął niezrozumiale i ciął sztyletem. Ostrze przeszło gładko, gdyż widmo rozpłynęło się w nicość. Przeszył go ból tak przenikliwy, jakby ugodził sztyletem we własną pierś. Wrzasnął okropnie, bo oto stracił coś niezwykle mu drogiego... i poczuł żal. I nagle lekki niczym piórko uniósł się w górę i raz jeszcze ogarnął go mrok. Otworzył oczy, Nakor zaś i Anthony pomogli mu usiąść. Oparł grzbiet o zimny, kamienny mur twierdzy. Było już po zachodzie słońca. - Jak długo tu jestem? - spytał chrapliwie, czując ból w wyschniętej krtani. - Półtora dnia - odpowiedział Anthony, podając mu bukłak z wodą. Nicholas stwierdził nagle, że okropnie chce mu się pić. Napiwszy się do woli, powiedział: - Gardło mnie boli. - Bez przerwy niemal krzyczałeś i jęczałeś - rzekł Anthony. - Musiałeś wiele wycierpieć. Nicholas kiwnął głową i poczuł, że świat wokół niego zrywa się do lotu. - We łbie mi się kręci - sarknął. - Musisz być głodny - z tymi słowy isalański szelma podał mu pomarańczę. Młodzieniec oddarł kawał skórki i wgryzł się żarłocznie w soczysty miąższ, nie dbając o to, że sok ścieka mu po policzkach. Przełknąwszy przeżutą masę, mruknął: - Czuję się tak, jakbym coś stracił. Anthony kiwnął głową, Nakor zaś powiedział: - Ludzie kochają własne lęki. Dlatego właśnie tak się ich trzymają. Jako bardzo młody człowiek, mój książę, dowiedziałeś się czegoś, co rzadko pojmują nawet starcy. Wiesz już teraz, że strach nie jest okropieństwem, niekiedy wygląda pięknie i kusząco. Nicholas kiwnął głową i w kilku kęsach rozprawił się z resztką owocu. Nakor podał mu następną. Oddzierając łupinę, młodzieniec wyznał: - Zabiłem moją matkę... może Abigail... w każdym razie coś, co było do nich ogromnie podobne. - To nie była twoja matka ani Abigail - wyjaśnił Nakor. - To był twój strach. - Mam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. - I Nicholas zamknął oczy. - Trzeba ci tylko trochę snu i solidnego posiłku - zaśmiał się Nakor. - Gdzie podział się Pug? - spytał młody książę. - Jego cień się rozpłynął, a ta czerwień znikła. Pug powiedział, że wkrótce przybędą za nim jakieś okropieństwa i nie chciał, by wtedy w pobliżu byli jacyś ludzie. Wziął twój talizman i dał go Anthony'emu. - Nicholas sięgnął za pazuchę, odkrywając, że rzemień i delfin znikły. Anthony rozchylił poły swej szaty, pokazując księciu, że teraz on stał się posiadaczem talizmanu. - Nie wiem dlaczego, on jednak stwierdził, że teraz ja powinienem go zatrzymać, zabronił mi go jednak używać... chyba że w ostatecznej potrzebie. - Potem się pożegnał i tyleśmy go widzieli - uzupełnił relację mały szelma. Korzystając z nikłego światła, Nicholas spojrzał na swoją stopę. Z jego lewej kostki wyrastało coś obcego. Podjął próbę poruszenia palcami i odkrył, że poddają się jego woli! - O bogowie! - szepnął, czując napływające mu do oczu łzy. Patrzył na zdrową, prawidłowo uformowaną stopę, lustrzane odbicie prawej. - Transformacja była niezwykle trudna - odezwał się Anthony. - Nie wiem, co zrobił ci Pug, ale na wiele godzin popadłeś w dziwny trans. Patrzyłem, jak kości się przemieszczają, a muskuły i ścięgna wracają na swoje miejsca. To było zdumiewające. Musiałeś jednak czuć ogromny ból, bo płakałeś i krzyczałeś. Nakor wstał i wyciągnął rękę. Nicholas chwycił podaną mu rękę, mały szelma zaś z siłą, jakiej książę nigdy by się po nim nie spodziewał, dźwignął go na nogi. Chłopiec spróbował stanąć na lewej nodze, po raz pierwszy w życiu opierając na niej cały ciężar ciała. Uczucie było dość niezwykłe. - Będę musiał do tego przywyknąć - stwierdził po chwili. Nakor spojrzał z góry na prawidłowo ukształtowaną bosą stopę Nicholasa. - Niełatwo ci to przyszło, prawda? Książę objął małego przecherę za szyję i wybuchnął śmiechem Śmiał się tak, że poczuł ból w żebrach. Po dłuższej chwili odepchnął Isalańczyka i z załzawioną twarzą odpowiedział: - To prawda... niełatwo... Martin spojrzał w górę, na schodzących ku niemu Nicholasa, Anthony'ego i Nakora. Młody książę zręcznie kluczył pomiędzy skałkami, krzywiąc się od czasu do czasu, jakby następował na jakiś kolec. Diuk otwierał już usta, by powiedzieć coś stojącemu obok żołnierzowi, kiedy spostrzegł, że książę kroczy na bosaka. Niezwykłe zaś było to, że obie stopy chłopca wyglądały normalnie! Diuk Crydee zostawił żołnierza i co tchu w piersiach skoczył ku swemu bratankowi. Spojrzawszy mu głęboko w oczy, spróbował zrozumieć, co w nich widzi. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał w końcu. Nicholas skrzywił się jak przyłapany na figlu łobuziak. - Przydałaby mi się jakaś para nowych butów. Rozdział 8 WYPADEK Nicholas parsknął śmiechem. Marcus skoczył do tyłu, odparował cios, rozłączył klingi i zripostował. Książę bez trudu odparł atak i ponownie zmusił Marcusa do cofnięcia się o kolejny krok. - Dość! - rzekł Nicholas, również się cofając. Obaj młodzi ludzie ciężko dyszeli, a po twarzach spływały im krople potu. Od kilku dni celowo zaniedbali golenie i wyglądali teraz groźnie i odpychająco. Na placu ćwiczeń pojawił się Harry, który okręcił się na pięcie i spytał: - No i jak? Widok niezwykłego stroju młodego Ludlandczyka wystawił na ciężką próbę nawet stoika Marcusa. Harry miał na sobie czerwone obcisłe spodnie, wetknięte w długie buty z wysokimi cholewami, i ujęte w pasie żółtą, szeroką szarfą. Miał też zieloną koszulę ze złotym gorsem i bufiastymi rękawami, a całości jego stroju dopełniała skórzana, ceglastej barwy jednorzędowa kurtka zapinana na drewniane, ogromne guzy, niedbale zarzucona na jedno ramię, i oszałamiający, strzelisty kapelusz w czerwone i białe pasy, przechylony na bakier pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. - Twój wygląd... ee... zapiera dech w piersiach... - orzekł Nicholas. - Za kogoś ty się przebrał? - stęknął Marcus. - Za bukaniera! - odparł Harry. - Amos powiedział, że oni barwnie się ubierają. - No to ci się udało, ani słowa - przyznał Nicholas. Na placyku pojawił się Nakor, jedzący jak zwykle pomarańczę. Spojrzawszy na Harry'ego, zakrztusił się, a gdy opanował kaszel, wybuchnął śmiechem. Harry usiłował też zapuścić brodę, ta jednak rosła nikło i rzadko. - A tak przy okazji, kim są ci... bukanierzy? - spytał Harry. - To bardzo stare słowo - wyjaśnił Nakor - z prowincji Bas-Tyra. Kiedyś brzmiało boucanier i oznaczało człowieka, który zapalał na brzegu zwodnicze światła, by bezkarnie łupić rozbite statki. Bukanierzy to rabusie, gwałtownicy, piraci i złodziejaszki. - Tak wiele słów, a to samo znaczenie - powiedział Harry. - Kaper, pirat, korsarz... - Niegdysiejsza mnogość języków - wyjaśnił Nakor. - Królestwo jest podobne do Kesh. Zbudowano je na podbojach. W dawnych czasach ludzie z Darkmoor i z Rillanonu nie mogli się ze sobą rozmówić. - Kiwnął głową i zmrużył oczy, jakby cieszyło go wypowiadanie truizmów. - Mam tylko nadzieję, że Amos nie będzie się upierał przy tym, byśmy wszyscy tak się odziali - mruknął Marcus. I zwracając się do Nicholasa, spytał: - Spróbujemy się jeszcze? - Nie... - potrząsnął głową Nicholas. - Boli mnie noga i jestem zmęczony. I nagle Marcus natarł podstępnie, zadając błyskawiczne cięcie na głowę księcia. - A co się stanie, jeśli przeciwnik nie zechce czekać, aż odpoczniesz? - Nicholas z najwyższym trudem zablokował cięcie, które, gdyby doszło celu, rozpłatałoby mu pewnie głowę na dwoje. Marcus naparł na klingę księcia i Nicholas padł na plecy. - Ludzie, którzy zechcą cię zabić, dołożą starań, by cię dopaść w najmniej dogodnym dla ciebie momencie! - zawołał Marcus, tnąc na przemian z góry i zadając niskie sztychy dołem. Kuzyni mieli w dłoniach szable - oręż, którego żaden z nich nie znał na tyle, by uważać się za biegłego rębacza. Na rapiery nikt w Crydee nie potrafił sprostać Nicholasowi, ta broń była jednak cięższa i bardziej nadawała się do cięć. Marcus zaś był szybki i mocny w przegubach. Nicholas stęknął z wysiłku, zablokował pchnięcie w brzuch i, wydając głośny okrzyk, przeszedł do natarcia. Powietrze zaśpiewało jękliwie, gdy seria błyskawicznych ciosów na przemian z góry i z dołu zmusiła Marcusa do cofnięcia się o krok i dwa, aż wreszcie Nicholas związał ostrza i zahaczywszy jelcem o jelec, wytrącił kuzynowi szablę z garści. Marcus oparł się o niedawno wzniesioną ścianę z cegieł i odkrył, że sztych szabli Nicholasa dotyka jego krtani. Cofnął się jeszcze, potknął o murek ł wywinął kozła, uderzając pośladkami o ziemię, Nicholas zaś pochylił się ku przodowi, nie odejmując głowni od grdyki kuzyna. Harry postąpił krok ku przeciwnikom i zatrzymał się, niepewny, co czynić dalej. Oczy Nicholasa zwęziły się w szparki i widać było, że chłopak jest wściekły co się zowie. - Zachowam to w pamięci, kuzynie... - powiedział w końcu zimno, opanowując się z trudem. Przez chwilę jeszcze milczał, wreszcie opuścił ostrze. - Bądź pewien, że dobrze to sobie zapamiętam - dodał z krzywym uśmieszkiem. Podając dłoń Marcusowi, pomógł mu dźwignąć się na nogi. - Powinieneś już wiedzieć, Marcusie - zagrzmiał obok nich dobrze im znany głos - że irytowanie lepszego od siebie może się skończyć na cmentarzu! Trzej młodzieńcy i Nakor odwrócili się i spojrzeli na wychodzącego z gospody Amosa. Admirał zrezygnował ze swego ciemnobłękitnego uniformu i lekkich, żeglarskich trzewików - miał teraz na stopach parę ciężkich, czarnych butów, ozdobionych górą szerokimi pasami czerwono wyprawionej skóry. Włożył też szerokie, luźne spodnie i krótką kurtkę z wypłowiałego, błękitnego sukna, bogato szamerowane srebrem - kurtka osobliwie świeciła się na wyłogach i mankietach rękawów. Niegdyś biała, teraz pożółkła jedwabna koszula z żabotem opinała ciasno jego szeroką pierś. Na głowę wcisnął trójgraniasty kapelusz bogato wyszywany złotem i ozdobiony pysznym, acz nieco nadwerężonym przez mole żółtym pióropuszem. Z przełożonego przez prawe ramię starego wygi pendentu zwisał solidnych rozmiarów i wagi kordelas. Od kilku dni Amos oliwił włosy i brodę, tak że teraz jego twarz otaczała fala niesfornych, tłustawo lśniących kędziorów. Zdjąwszy kapelusz, Amos przetarł dłonią czubek swej łysiny i rzekł: - Marcusie, lepiej zostań przy swoim łuku. Twój ojciec też nie miał tej smykałki do korda, z jaką urodził się Arutha, a Nicholas jest z was najlepszy. Jak stopa? - spytał, zwracając się do Nicholasa. - Ciągle trochę boli - skrzywił się książę. - To urojony ból - rzekł Nakor. - Jemu się tylko wydaje, że go boli. Lekko utykając, Nicholas podszedł i usiadł obok Marcusa, który posunął się z ponurą miną. - Urojony ból? - spytał Amos. - To przecież nie ma sensu. - Doskwiera jak prawdziwy - rzekł Nicholas. - Nakor utrzymuje, że zniknie, kiedy w pełni zrozumiem lekcje, jakie zacząłem tamtej nocy w wieży. - Nie inaczej - przytaknął mały przechera. - Kiedy w pełni wszystko zrozumie, przestanie go boleć. - No to lepiej się postaraj - mruknął admirał. - Ruszamy jutro z rannym przypływem. - Przepraszam was - wtrącił Marcus. - Mam kilka spraw do załatwienia. Kiedy się oddalił, Amos spojrzał za nim i zwrócił się do Nicholasa: - Wy dwaj naprawdę się nie lubicie. Nicholas wbił wzrok w ziemię, odpowiedział za niego Harry. - Nic na to nie poradzą, dopóki Abigail nie wybierze jednego z nich. - Jeśli będzie mogła to uczynić - dorzucił z goryczą Nicholas. - Pójdę się zbierać. - Z tymi słowy odszedł. - Mam takie przeczucie - zwrócił się Amos do Harry'ego - że jeśli jakoś się nie dogadają, któregoś dnia jeden zaciuka drugiego w jakimś ciemnym zaułku. - Aż dreszcz człowieka przechodzi od takich myśli - mruknął Harry. Oparłszy się o stojący jeszcze kawał muru, ciągnął z miną filozofa: - Obaj są do siebie bardzo podobni, żaden nie ustąpi choćby na cal. - Spojrzał ku zamkniętym drzwiom gospody. - Admirale, znam Nicholasa od dość dawna i wiem, że zwykle to miły w obejściu i łatwy we współżyciu chłopak. Ty znasz go dłużej, aleja chyba wiem o nim więcej. - Admirał milczącym kiwnięciem głowy przyznał mu rację. - W Marcusie tkwi już coś takiego, co przekształca zgodnego skądinąd chłopaka w prawdziwy wrzód na tyłku. Nakor parsknął śmiechem. - Marcus też się zachowuje jak świniowaty wyrostek - przyznał Amos. I klepnąwszy Harry'ego po plecach, dodał: - A ty lepiej zacznij nazywać mnie kapitanem i nie tytułuj mnie admirałem. Znów jestem pirackim Trenchardem. - Uśmiechnąwszy się krzywo, wyciągnął nóż zza pasa i opuszkiem kciuka zaczął badać jego ostrze. - Jestem trochę starszy i wolniejszy, ale choć lata ujęły mi nieco sprężystości, wyrównały mi to doświadczeniem i pogłębieniem znajomości brudnych sztuczek... - I niespodziewanie podsunął nóż Harry'emu pod nos: - Są jakieś sprzeciwy? - Nie, sir! - kwiknął Harry, odskakując w tył. - To znaczy, panie kapitanie! Sir! - W moim poprzednim fachu - parsknął śmiechem Amos - kapitan był najbardziej złośliwym i podstępnym skurwielem z całej załogi. Tak właśnie zdobywało się to stanowisko. Trzeba było zastraszyć wszystkich, by oddali na ciebie głosy. - I dlatego zostałeś waść kapitanem w tak młodym wieku? - dopytywał się Harry, szczerząc zęby. - I owszem... choć godzi się rzec, że pomogło mi w tym zabicie bydlaka, który pełnił funkcję zastępcy bosmana, kiedy ja byłem chłopcem okrętowym. - Oparłszy się o ścianę, wsunął kordelas do pochwy. - Kiedy pierwszy raz ruszyłem na morze, miałem dwanaście lat. Podczas drugiego rejsu zastępca bosmana, niejaki Barnes, pomyślał że może mnie bezkarnie sprać za coś, czego nie zrobiłem. No... pomylił się i wyprułem mu flaki. Kapitan bębnem zwołał załogę na sąd... - Bębnem? - spytał Harry. - A tak... na miejscu i bez zwłoki. Nie mieliśmy czasu na prawne formalności. Przedstawiałeś swoją sprawę, przyznawałeś się do winy albo nie, a decydowała cała załoga. Okazało się, że większość chłopaków szczerze nienawidziła tego Barnesa. Wyjaśniłem też, że zostałem pobity za coś, czego nie zrobiłem. Oskarżyciel wystąpił przed ludzi i powiedział kapitanowi, że nie jestem winien tego, o co mnie obwiniają. - W tej chwili zatopiony we wspomnieniach Amos spoglądał w dal, nie widząc nikogo z obecnych. - Wiecie, że to zabawne? Nie pamiętam właściwie, o co mnie oskarżono. Tak czy owak, dostał baty, choć kapitan obszedł się z nim dość łagodnie, bo jegomość okazał się na tyle uczciwy, że nie nastawał na moje życie. Mnie zaś mianowano drugim zastępcą bosmana. Po czterech latach spędzonych na pokładzie tego statku byłem już pierwszym oficerem. Zanim skończyłem dwadzieścia lat, Harry, byłem już kapitanem. Przed ukończeniem dwudziestu sześciu złupiłem prawie każdy port na Morzu Goryczy, no... godzi się rzec, że nie zaglądałem do Krondoru i nie tykałem Durbinu, który był w pewnym sensie moim portem macierzystym. Kiedy stuknęła mi trzydziestka, postanowiłem zająć się wreszcie uczciwym handlem. - Ponownie parsknął śmiechem. - Wyobraź więc sobie moje oburzenie, kiedy podczas pierwszej podróży, jaką podjąłem jako porządny, miłujący prawo kupiec, Tsuranijczycy spalili mój statek i zostawili bez grosza przy duszy w Crydee. To było ponad trzydzieści lat temu. Teraz zaś, ot... mam na karku szósty krzyżyk i znów przyszło mi zająć się piractwem. - Znów ryknął śmiechem. - Los bywa złośliwy, prawda? Spojrzał na wypalone resztki budowli, nie tak dawno jeszcze będącej siedzibą książąt Crydee. Wczoraj z Carse przybyło kilku murarzy i kamieniarzy, którzy dziś rano zaczęli wstępne oględziny terenu przed rozpoczęciem odbudowy. Był z nimi Martin, który dawał im wskazówki dotyczące prac, tak by roboty można było zacząć, gdy tylko ustąpią śniegi, nie czekając na jego powrót z wyprawy. - Kiedy pierwszy raz przybyłem do tej twierdzy, poznałem tu kilku zdumiewających ludzi. - Stary pirat spojrzał w dół. - Zmienili moje życie, wiele im zawdzięczam. Godzi się rzec, że przywykłem wytykać Anicie zdolność do odbierania życiu całej jego radości... - raz jeszcze spojrzawszy ku gospodzie, przyznał z pewnym zażenowaniem - ...ale na swój sposób to wspaniały człowiek i gdybym miał znów puścić się na wzburzone wody, jego pierwszego wybrałbym na kompana. Kocham go jak syna, ale niełatwo jest być jego synem. Borric i Erland mają wiele talentów, spośród których nie najmniejszymi są te, które mocno różnią ich od ojca. Nicholas jednak... - Jest taki jak on - dokończył Harry. - Nigdy nikomu tego nie mówiłem - westchnął Amos - ale Nicky był moim ulubieńcem. Jest łagodnym chłopakiem, odziedziczył wiele z wewnętrznej siły swego ojca, a po matce zaś wrodzoną delikatność charakteru. - Stary pirat odepchnął się od ściany. - Wiele bym dał, bym mógł zwrócić go rodzinie bez najmniejszej choćby ranki. Nie podoba mi się myśl o wyjaśnianiu jego babce, jak to się stało, że dopuściłem do tego, by ktoś skrzywdził jej wnuka. - Kapitanie... - mruknął niechętnie Harry - czuję to samo, gdy rozważam rozmowę z moim ojcem. - Nie zamierzam się żenić z twoim ojcem - uśmiechnął się krzywo Amos. - Ty, niestety, musisz radzić sobie sam. Harry parsknął śmiechem, nie zabrzmiało to jednak zbyt szczerze. W tejże samej chwili obaj usłyszeli wrzask ze wzgórza i zobaczyli pędzącego w dół i wymachującego rękami jednego z kamieniarzy. Wykrzykiwał coś, czego obaj nie mogli zrozumieć. Amos spojrzał na Harry'ego. - Co o licha? - spytał Harry. Kamieniarz powtórzył okrzyk. - Bogowie! Tylko nie to! - jęknął Amos. - Co się stało? - dopytywał się Harry. - Jakiś wypadek! - odpowiedział mu Nakor, puszczając się biegiem ku zamkowemu wzgórzu. I nagle Harry zrozumiał. Na wzgórzu było tylko trzech ludzi: Diuk Martin i dwaj kamieniarze. - Pobiegnę po Marcusa i Nicholasa - rzekł i pobiegł co tchu ku gospodzie. Amos skoczył za Nakorem, zdążył jednak przedtem ryknąć w ślad za Harrym: - I znajdź Anthony'ego! Potrzebny nam będzie uzdrawiacz! Kiedy wszyscy znaleźli się za wzgórzu zamkowym, odkryli, że Martinem zajął się już jeden z mnichów z Opactwa Silbana. Diuk, blady jakby stała już nad nim śmierć, leżał nieprzytomny na pospiesznie oczyszczonym z gruzu odcinku dziedzińca, zakonnik zaś badał jego obrażenia. - Co się stało? - zawołał Marcus, biegnąc do ojca. - Zawalił się kawał muru, na którym stał Jego Miłość - odpowiedział starszy z kamieniarzy. - Mówiłem mu, że tam w górze jest niebezpiecznie. - Wyglądało na to, że najbardziej ze wszystkiego interesuje go uniknięcie odpowiedzialności za wypadek. - Źle z nim? - spytał Marcus mnicha. Zakonnik kiwnął głową, a Nakor oraz Anthony niemal jednocześnie przyklękli obok leżącego. Poszeptali coś między sobą, potem zaś Anthony stwierdził: - Trzeba go przenieść do gospody. - Może zrobimy jakieś prowizoryczne nosze? - spytał Nicholas. - Nie mamy czasu! - wybuchnął Anthony. Harry, Nicholas i Marcus podnieśli Diuka i powoli ruszyli w dół, wybierając drogę tak, by przenieść rannego, oszczędzając mu wstrząsów. Dotarłszy do gospody, wnieśli Martina do jednego z mniejszych pokoików na pierwszym piętrze. Anthony skinieniem dłoni wyprosił wszystkich na zewnątrz, Nakor zaś zamknął drzwi. Przez chwilę stali bez ruchu, potem zaś odezwał się Amos: - Nie ma sensu, byśmy sterczeli tu bez pożytku. Do jutra mamy jeszcze mnóstwo sprawa do załatwienia. - Do jutra? - zdumiał się Marcus. - Chyba nie wiesz, co mówisz? Amos, który zdążył już ruszyć schodami w dół, zatrzymał się i obejrzał przez ramię na młodzieńca: - Oczywiście, że wiem. Ruszamy z rannym przypływem. - Ojciec żadną miarą nie zdoła ozdrowieć na tyle, by móc jutro wypłynąć! - żachnął się Marcus. - Młodzieńcze - odpowiedział stary wyga. - Twój ojciec może jakoś wygrzebie się z tego na wiosnę. Nie możemy na niego czekać. Marcus otworzył usta, by wybuchnąć protestem, Nicholas jednak go uprzedził: - Skąd wiesz? - spytał Amosa. - Swego czasu widywałem wielu ludzi, którzy spadali z rej na pokłady. - Spojrzawszy zaś na Marcusa, dodał: - Chłopcze, twój ojciec zbliża się do siedemdziesiątki, choć godzi się rzec, że na tyle nie wygląda. Widywałem już znacznie młodszych od niego, jak przenosili się na tamten świat po takich upadkach. Nie będę łgał i nie będę ci mówił, że nic mu nie grozi, i że wyjdzie z tego bez szwanku. Ale twojej siostrze i innym jeńcom również grozi śmierć... a może i co gorszego. Jeśli będziemy tu czekać, nie pomożemy wcale twemu ojcu, każdy dzień zwłoki jednak zwiększy niebezpieczeństwo grożące tamtym nieszczęśnikom. Tak więc... ruszamy jutro rano. Odwrócił się i ruszył schodami w dół, zostawiając trójkę młodych ludzi pogrążonych w ponurym milczeniu. - Przykro mi, kuzynie - rzekł wreszcie Nicholas. Marcus łypnął nań wrogo i bez słowa ruszył za starym piratem. Do gospody wpadł Calis, chroniąc się przed nagłym atakiem ulewy. Zobaczywszy siedzących w głębi Nicholasa i Harry'ego, szybko ruszył w ich stronę i już po chwili siedział obok. - Książę, mam wieści dla twego stryja. Nicholas opowiedział mu o wypadku. Calis słuchał, nie zdradzając żadnych uczuć, potem jednak powiedział: - Źle się stało. U szczytu schodów pojawił się Anthony, który, zobaczywszy Nicholasa, szybko podbiegł do ich stołu: - Jego Wysokość odzyskał przytomność. Gdzie Marcus? - Pójdę i go poszukam! - poderwał się Harry. Anthony kiwnął głową Calisowi, który stwierdził: - Mam wieści dla Diuka. - Możesz z nim spędzić nie więcej niż kilka minut - ostrzegł go Anthony. Nicholas również się podniósł, by wejść do Diuka, i znów Anthony musiał ich powstrzymać: - Po kolei, waćpanowie, po kolei... Syn królowej elfów ruszył schodami za magiem, po kilku zaś minutach do oberży weszli Marcus i Harry. - Odzyskał przytomność - powiedział Nicholas. - Teraz jest u niego Calis, który przywiózł jakieś wieści od Królowej Elfów. Możesz wejść, kiedy pół-elf odeń wyjdzie. W tejże chwili na szczycie schodów ukazał się Calis i Marcus żwawo pobiegł do góry. Pół-elf zatrzymał go jednak, kładąc mu dłoń na piersi: - Jego Wysokość chce pomówić z Nicholasem. Oczy Marcusa błysnęły gniewnie, nie rzekł jednak ani słowa. Nicholas wszedłszy do komnaty gościnnej, znalazł Martina leżącego na niskiej kanapie i przykrytego po piersi kocem. Obok stali Anthony, Nakor i zakonnik, który zajmował się obrażeniami Diuka. - Stryju? - odezwał się młodzieniec. Martin wyciągnął ku niemu dłoń i Nicholas uścisnął ją szybko i serdecznie. - Muszę z tobą pomówić sam na sam - odezwał się Diuk zaskakująco słabym głosem. Nicholas obejrzał się na pozostałych. - Poczekamy na zewnątrz - zaproponował w ich imieniu Anthony. Martin zamknął na chwilę oczy i złożył głowę na poduszce. Czoło Diuka pokrywały grube krople potu. Usłyszawszy odgłos zamykanych drzwi, stryj odezwał się do Nicholasa: - Oto, co mi przyniósł Calis. Podał bratankowi jakiś pierścień, który młodzik wziął i uważnie obejrzał. Rzecz wykonano ze srebrzyście czarnego metalu, który lśnił zimnym blaskiem. W rysunku i projekcie było coś odpychającego i w nieokreślony sposób złowrogiego - pierścień wykuto w formie dwu węży, wzajemnie pożerających swe ogony. Nicholas wyciągnął dłoń, by oddać ozdobę Diukowi, ten jednak rzekł: - Nie, ty go zatrzymaj. Młodzieniec włożył zatem pierścień do małej, noszonej u pasa sakwy. - Czy ojciec mówił ci o bitwie pod Sethanon? - zapytał go tymczasem stryj. Pytanie to lekko zdumiało księcia. - Owszem... trochę mi opowiadał. Nie mówił o niej często i odniosłem wrażenie, że pomniejszał przy tym rolę, jaką w niej odegrał. Sporo jednak dowiedziałem się od Amosa. - Nie wątpię - na ustach Diuka pojawił się nikły uśmieszek. - Podczas tej bitwy zdarzyło się jednak coś, o czym Amos nie ma pojęcia. - Skinieniem dłoni wezwał młodzieńca, by ten przysunął się bliżej. Nicholas zrobił, co mu kazano, wtedy zaś Martin powiedział: - Być może przyjdzie mi tu umrzeć... Nicholas otworzył usta, by zaprotestować, Stryj jednak zbył go kiwnięciem dłoni: - Bratanku, nie mamy czasu na pozbawione znaczenia formalności. Być może waży się przyszłość naszego świata. Jeśli bogowie zechcą, to umrę, jeśli nie, przyjdzie mi żyć dalej, choć bez Briany... - po raz pierwszy od napadu Nicholas ujrzał w oczach Martina prawdziwy ból. Potem twarz stryja znów zakrzepła w pozbawioną uczuć maskę. - Trzeba ci wiedzieć o pewnych rzeczach, mnie zaś braknie tchu. - Nicholas kiwnął głową i Martin umilkł na chwilę, zaraz jednak podjął wyjaśnienia: - W niezmiernie dawnych czasach naszym światem władali przedstawiciele potężnej rasy. - Zaskoczony Nicholas zamrugał oczami, Martin zaś ciągnął dalej: - Sami nadali sobie nazwę... Valheru... W naszych zaś legendach istnieli jako Władcy Smoków... - Dlaczego wezwał do siebie Nicholasa? - kipiał z gniewu Marcus. - Wiem dokładnie tyle, ile ty sam - wzruszył ramionami Harry. Podczas ostatniego miesiąca uważnie obserwował on człowieka, którego przyszło mu być giermkiem. Nie mógł rzec, że dobrze już poznał Marcusa, ale sporo o nim wiedział. Pojmował więc teraz to, że młodzieniec z najwyższym trudem powstrzymuje wybuch gniewu. Rywalizacja o względy Abigail, potem śmierć matki i uprowadzenie siostry, odmowa Nicholasa dalszego odgrywania roli giermka i jego powrót do tytułu księcia krwi, wszystko to razem sprawiało, że Marcus od tygodnia kipiał tłumioną furią. Na szczycie schodów ukazał się Nicholas i kiwnięciem dłoni wezwał na górę Anthony 'ego, Nakora i mnicha. Weszli do komnaty, gdy Marcus pokonywał schody, skacząc po dwa stopnie na raz. - Ojciec chce z tobą mówić - rzekł Nicholas Marcusowi. Marcus minął go bez słowa i książę ruszył w dół. - W czym sęk? - spytał Harry ujrzawszy zmarszczki na czole przyjaciela. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - odparł Nicholas. Gdy Harry wespół z towarzyszem opuścili progi gospody, Ludlandczyk, źle widać odczytawszy wyraz twarzy kompana, spytał z niepokojem w głosie: - Co z Diukiem? - Ma złamaną nogę... nad kolanem i niżej. Anthony mówi też coś o krwotoku wewnętrznym... - Czy on... - niewiele brakowało, a Harry spytałby: umrze? - powstrzymał się jednak w porę i zmienił zakończenie: - ...wyzdrowieje? - Nie mam pojęcia - odpowiedział Nicholas. - Jest starszy niż myślałem, ale świetnie się trzyma. - Młody książę nadal szedł ku morzu. - Dowiedziałeś się czegoś nowego? - spytał Harry. Nicholas kiwnął głową. - Czego? - Nie mogę ci nic powiedzieć. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi! - żachnął się Harry. Nicholas zatrzymał się w połowie kroku i łypnął z ukosa na towarzysza. - Owszem, Harry, jesteśmy. Ale są sprawy przeznaczone jedynie dla uszu członków rodziny królewskiej. W głosie Nicholasa było tyle powagi, że teraz zamarł w pół kroku Harry. - Mówisz serio? - spytał po chwili. Nicholas kiwnął głową. - Mogę ci rzec jedynie, że istnieją pewne siły, które nie ustają w wysiłkach, by zniszczyć nas i wszystko - literalnie wszystko - co kochamy i co jest nam drogie. I być może one właśnie stoją za tym, co się tu wydarzyło. - Nie inaczej - rozległ się jakiś głos z mroku. Obaj przyjaciele odwrócili się jednocześnie, Nicholas zaś zdążył wyciągnąć rapier do połowy, zanim rozpoznał głos Calisa. Syn Królowej Elfów wysunął się z cienia mówiąc: - Myślę, mój książę, że miałem z ojcem podobną rozmowę do tej, jaką ty odbyłeś ze stryjem. - Wiesz zatem o wężach? - spytał Nicholas. - Jedna z naszych grup zwiadowców nie opodal Kamiennej Góry starła się z bandą moredhelów. Przy ciele jednego z wrogów znaleziono ów wężowy pierścień. Mógł być pozostałością z czasów Wielkiego Buntu, kiedy to fałszywy Murmandamus powiódł swe armie na Sethanon. Jeśli tak jest w istocie, to nie ma się czego bać. - Ale jeżeli sprawy mają się inaczej... - pokiwał głową Nicholas. - To znów zaczną się kłopoty. - A co proponują Tomas i twoja matka? - spytał książę. - W tej chwili właściwie nic - wzruszył ramionami Calis. - Reagowanie na niezbyt konkretne podejrzenia nie leży w naszej naturze. Ponieważ jednak może być i tak, że gdzieś tam w mroku czyha zło, pojadę z wami. - Dlaczego ty? - spytał, uśmiechając się, Nicholas. - Ponieważ jestem człowiekiem w tym samym stopniu, co elfem - Calis również odpowiedział błyskiem zębów. - Mój wygląd nie zdradzi mnie tak, jak zdradziłby kogokolwiek innego z Elvandaru. - Spojrzawszy na ruiny miasteczka, dodał zawzięcie: - Poza tym, mam ochotę poznać ludzi, który zdolni są do czegoś takiego. I chętnie dowiem się czegoś o moim ludzkim dziedzictwie - dodał, odwracając się do księcia i jego kompana, i przekładając jednocześnie łuk przez ramię. - Myślę, że dziś wieczorem odwiedzę dziadków. Rzadko ich widuję i może minąć sporo czasu, zanim znów trafi się okazja. Harry odczekał chwilę, w końcu jednak nie wytrzymał: - Co jest z tym pierścieniem? Nicholas wyjął ozdobę i podał ją Harry'emu. Ten obejrzał pierścień, który mimo otaczającego ich i szybko gęstniejącego mroku wydawał się lśnić własnym blaskiem. - Złowroga ozdoba - skrzywił się Ludlandczyk. - Może i coś więcej - odparł Nicholas. Włożywszy pierścień do sakwy, zaproponował bardziej raźnym tonem: - Chodźmy. Zanim wyruszymy, trzeba nam załatwić jeszcze kilka spraw. Gdy statek wypłynął z portu, Amos kazał rozpiąć wszystkie żagle. Dzień wstawał ciepły i pod czystym niebem, co Nicholas poczytywał za szczęśliwą wróżbę. Przyglądał się załodze i zdumiewał się zmianom, jakie nastąpiły w jej wyglądzie i zachowaniu. Podczas podróży do Crydee każdy z żeglarzy miał na sobie jedną z odmian powszechnie przyjętego we flocie Królestwa uniformu, na jaki składały się koszula w białe i błękitne pasy, niebieskie portki i błękitna, wełniana czapeczka. Teraz mieli na sobie tak zdumiewającą odzież, że od samego patrzenia na nich można było dostać oczopląsu. Rybacy wioski bardzo chętnie powymieniali brudne portki i koszule na ciepłe i mocne wyroby „rządowe”. Z kilkunastu ocalałych zamkowych skrzyń i kufrów wydobyto jedwabne koszule, obcisłe spodnie, pięknie tkane lniane koszule i najrozmaitsze kapelusze - niektóre ozdobione niesłychanymi pióropuszami, inne zaś pękami wstążek. Sądząc z kroju i kształtu, odzież pochodziła z czasów Lorda Borrica, dziadka Nicholasa i ojca Króla Lyama. Kilka sukni musiało leżeć kufrach księżniczki Carline lub jej matki, Lady Catherine - ale i z nich zrobiono użytek, ponieważ Amos oznajmił, że członkowie Bractwa Korsarzy - jak ich nazywał - znani byli z niesłychanej finezji w doborze stroju. Stało się więc tak, że zwykli królewscy żeglarze nosili obecnie koszule skrojone trzydzieści lat temu dla młodzieńca, który został Królem Wysp, oraz chełpili się koronkami i kołnierzykami, jakie niegdyś zdobiły jego siostrę, Diuszesę Saladoru. Takie i podobne myśli sprawiły, że na usta Nicholasa wypełznął kpiący uśmieszek. Sam wybrał jeden ze strojów swego ojca: krój i rozmiar zdradzały, że niewątpliwie odzież musiała należeć kiedyś do Aruthy. Założył więc parę wysokich czarnych butów do konnej jazdy, mających półkoliste osłony na kolana. Dodał do tego czarne, dość luźne i pozwalające na sporą swobodę ruchu spodnie i białą koszulę z wykładanym kołnierzem i bufiastymi rękawami. Na to wszystko włożył skórzaną kurtę, zapewniającą niezłą ochronę przed ostrzem szpady czy floretu. Jedynym ustępstwem na rzecz zawadiackich strojów załogi była czerwona szarfa, którą się opasał. Z jego prawego ramienia zwisał mocny, skórzany pendent, wytłoczony we wzór pędów winorośli. Z pochwy wychylała się rękojeść szabli, choć gdyby książę mógł wybierać, wolałby rapier - sęk w tym, że szabla była w powszechniejszym użyciu, wszyscy zaś wiedzieli, że rapier był ulubionym orężem Księcia Krondoru i jego syna. Za pas zatknął sobie Nicholas długi sztylet. Głowę zostawił odsłoniętą. Długie włosy związał z tyłu czerwoną wstążką i zapuścił sobie - już dziesięciodniową - brodę. Harry nadal nosił swój niezwykle barwny strój, ale pod wpływem namów Amosa pozwolił, by niezwykle żywe jego barwy przybrudziły się znacznie i wyblakły w słońcu. Trochę kwękał, stary wyga upierał się jednak przy swoim, utrzymując, że bukanierzy nie kochali się w czystości. Gdy na pokładzie pojawił się Marcus, Ludlandczyk parsknął śmiechem. Syn Diuka odział się niemal dokładnie tak samo jak Nicholas - z tą jedynie różnicą, że szarfa okalająca jego pas miała kolor błękitny, włosy zaś puścił luźno i nakrył głowę błękitną wełnianą czapeczką. Do boku przypasał kordelas - ulubioną broń pirackiej braci, gdy przychodziło do abordażu lub rozpraw orężnych na pokładzie. - Niech mnie gęś kopnie, jeśli obaj nie wyglądacie jak bliźniacy. - zaczął i umilkł nagle, gdy obaj młodzieńcy wbili weń sztylety spojrzeń. - Co z twoim ojcem? - spytał Nicholas Marcusa. - Niewiele mi powiedział - odparł kuzyn. - Uśmiechnął się, życzył mi powodzenia, potem zasnął. - Młodzieniec położył dłoń na relingu i mocno go ścisnął. - Zostałem z nim przez całą noc... i spał jeszcze, kiedy wychodziłem rano. - Jak na jego lata, to krzepki z niego człowiek - rzekł Nicholas. Marcus kiwnął jedynie głową. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili: - Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Nie mam do ciebie zaufania. Nie obchodzi mnie to, czego dokonałeś po przyjeździe do Crydee - kiedy przyjdzie do przelewu krwi, myślę, że wyjdzie z ciebie mięczak. Nie jesteś dostatecznie twardy, by stawić czoło temu, co nas czeka. Nicholas zachował spokój, choć oskarżenie wywołało plamy czerwieni na jego policzki. - Marcusie, pozwól, że ci powiem, iż nic mnie nie obchodzi, ufasz mi czy nie. Jak długo będziesz wykonywał moje rozkazy - z tymi słowy odwrócił się, by odejść. - Nikt nie powie, że nie dochowałem przysięgi - krzyknął za nim Marcus - ale jeśli za twoją sprawą jakaś krzywda spotka moją siostrę lub Abigail... - nie ośmielił się jednak dokończyć groźby. Harry, który był świadkiem rozmowy, pobiegł za towarzyszem. - To musi się skończyć - rzekł stanowczym tonem. - Co mianowicie musi się skończyć? - spytał Nicholas. - Ta twoja rywalizacja z Marcusem. Jeśli nie przestaniecie, ktoś może przez nią zginąć. - Dopóki Marcus mnie nienawidzi i dopóki nie zechce mnie obdarzyć zaufaniem, niewiele mogę wskórać - odpowiedział. - Posłuchaj - rzekł Harry. - On nie jest wcale zły. Spędziłem sporo czasu w jego towarzystwie i wiem. Pod wieloma względami przypomina twego ojca. - Oczy Nicholasa zwęziły się po tej uwadze, Harry jednak wytrzymał spojrzenie przyjaciela. - Wiem, co mówię. Twój ojciec to człowiek szorstki, ale szczery i uczciwy. Marcus po prostu nie ma żadnego powodu, by ci ufać. Daj mu szansę zrobienia czegoś pożytecznego i potrzebnego, ręczę, że cię nie zawiedzie. - Masz jakieś propozycje? - Nie... ale powinieneś go jakoś przekonać, że nie jesteś jego wrogiem. Prawdziwy nieprzyjaciel jest tam - i machnął dłonią przez ramię, wskazując kciukiem na zachód. Wspomniawszy zdumiewające rzeczy, o których dowiedział się w nocy od stryja, Nicholas mógł jedynie kiwnąć głową. - Myślę, że zdołam coś wymyślić. - Dobrze więc. Ja tymczasem spróbuję przemówić do rozsądku Marcusowi - odparł Harry. - Jeśli wpadnie ci do łba coś mądrego, nie zwlekaj z wprowadzeniem pomysłu w życie, bo coś mi się zdaje, że zanim to się skończy, będziemy zdani jedynie na siebie. - Kiedyś ty tak zmądrzał? - uśmiechnął się Nicholas. - Kiedy sprawy zaczęły się gmatwać - odpowiedział podobnym uśmiechem Ludlandczyk. - Pogadam z Amosem - kiwnął głową książę. - Za kilka minut ściągnij Marcusa do jego kabiny, dobrze? Harry kiwnął głową i pobiegł przodem, Nicholas zaś nieco wolniej ruszył ku kasztelowi. Dotarłszy do miejsca, gdzie stał Amos, zatrzymał się obok starego wygi i powiedział: - Musimy pogadać. Amos spojrzał na twarz młodzika i natychmiast spostrzegł malującą się na niej powagę. - Na osobności? - Najlepiej byłoby w twojej kabinie. - Niech pan obejmie dowodzenie, panie Rhodes - zwrócił się Amos do swego pierwszego oficera. - Ay ay, kapitanie! - wrzasnął służbiście zastępca. - Niech pan trzyma kurs. W razie czego będę w swojej kajucie. Kiedy już znaleźli się w kwaterze kapitana, Amos spytał: - Nicky, o co chodzi? - Poczekajmy lepiej na Marcusa. Po chwili obaj usłyszeli pukanie do drzwi i książę je otworzył. - Co się dzieje? - spytał Marcus, przekraczając próg. - Siadaj - polecił mu Nicholas. Marcus spojrzał na Amosa, kapitan zaś skinieniem głowy potwierdził powagę sytuacji. - Wiem o Sethanon - odezwał się książę, przenosząc wzrok na Amosa. - Sam ci to opowiadałem, Nicky - rzekł były pirat. - Co masz na myśli? - Mam na myśli to, że stryj Martin wszystko mi wyjawił. - Więc to tak... - Amos kiwnął głową. - Owszem, podczas tej bitwy miały miejsce wydarzenia, wiadome twemu stryjowi i ojcu, o których nie mają pojęcia nawet ci, co brali w niej udział. Ja... powstrzymałem się od zadawania pytań. Pomyślałem, że jeśli uznają za stosowne, to sami mi o nich opowiedzą, ale... - reszta zdania zawisła w powietrzu. - Ile ci ojciec powiedział? - spytał Nicholas Marcusa. Marcus spojrzał nań koso: - Wiem o Wielkim Buncie moredhelów. Wiem też o bitwie i pomocy, jakiej udzieliły nam Kesh i Tsurani. Nicholas zaczerpnął tchu: - Jest pewna tajemnica, wiadoma jedynie Królowi i jego braciom. Znają mój brat Borric, ponieważ to on będzie następnym Królem. Zna ją i Erland, bo będzie po ojcu Księciem Krondoru. Teraz poznałem ją i ja. Oczy Marcusa zwęziły się nagle: - Cóż to za sekret, o którym mój ojciec powiadomił ciebie, nie uznał zaś za stosowne zaznajomić z nim mnie? Nicholas wyjął pierścień z sakwy u pasa i podał go Marcusowi, który zbadał ozdobę i podał ją Amosowi. - Znów te przeklęte węże - mruknął niegdysiejszy pirat. - Cóż to takiego? - spytał Marcus. - Żądam, byście obaj złożyli mi przysięgę, iż to, czego się teraz dowiecie, zostanie tajemnicą. Zgadzacie się? - spytał Nicholas. - Jego rozmówcy kiwnęli głowami. - Dowiedzcie się więc - ciągnął młody książę - o tym, z czego zdaje sobie sprawę bardzo niewielu ludzi. Wielki Bunt, podczas którego fałszywy prorok Murmandamus najechał granice Królestwa, był w rzeczy samej dziełem innych. - Innych? - spytał Marcus. - Wężowych kapłanów... Pantathian... - rzekł Amos. - Pierwsze słyszę - mruknął skonfundowany Marcus. - Bo i niewielu słyszało - odparł Nicholas. - Murmandamus był fałszywą postacią na więcej niż jeden sposób. Nie dość, że wcale nie był dawnym przywódcą, który powstał z martwych, by powieść swój lud przeciwko nam... on nie był nawet mrocznym elfem. W istocie był wężowym kapłanem, którego w jakiś magiczny sposób przekształcono tak, by przypominał legendarnego wodza. Moredhelów oszukano, oni zaś nigdy nie dowiedzieli się o oszustwie. - Rozumiem - rzekł Marcus. - Ale dlaczego ma to być aż taką tajemnicą? Myślę, że gdyby Bracia Mrocznego Szlaku dowiedzieli się, że przeciwko nam powiódł ich oszust, łatwiej by. nam było bronić naszych północnych rubieży. - Ponieważ ryzyko jest zbyt wielkie - odpowiedział mu Nicholas. - W Sethanon znajduje się potężny artefakt. Jest to pewien kamień, stworzony przez członków starożytnej rasy znanych jako Valheru. Oczy Marcusa rozszerzyły się nagle, Amos zaś kiwnął głową, jakby dopasował właśnie kolejny fragment pewnej łamigłówki. - Smoczy Władcy? - spytał Marcus. Marcus spojrzał na Amosa, który siedział nieruchomo, nie kryjąc zdumienia. - Pantathianie są jakąś rasą jaszczuroludów, jak powiada twój ojciec, Marcusie. Oddają boską cześć jednej z Valheru i chcą zawładnąć Kamieniem Życia, by sprowadzić ją ponownie do naszego świata. - Ale Sethanon stoi pustkami - rzekł Amos. - Ludzie powiadają, że nad miastem wisi klątwa. Nikt tam nie mieszka. Czyżby dla jakiegoś szczególniejszego powodu zostawiono ten artefakt bez nadzoru? - Martin powiedział, że strzeże go niezwykły strażnik, wielki smok, który został również wyrocznią. Nie rzekł mi już niczego więcej... tyle, iż dodał, że któregoś dnia sam powinienem tam się udać. Kiedy wrócimy z naszej wyprawy, poproszę ojca, by udzielił mi zezwolenia na odwiedzenie wyroczni. - Dlaczego ojciec sam mi niczego nie powiedział? - spytał Marcus. - Ponieważ został związany przysięgą przez Lyama - odparł Nicholas. - O istnieniu tego kamienia i jego strażnika wiedzą jedynie Król, mój ojciec, twój ojciec i Pug. - Macros też - mruknął Amos. - Gotów jestem się założyć. - Macros Czarny po bitwie przepadł bez wieści - odpowiedział Calis, otwierając drzwi. - Czy ty nie umiesz pukać? - zagrzmiał były pirat. Książę elfów wzruszył ramionami. - Mam lepszy słuch niż inni, a te ściany nie są tak grube, jak sądzicie. Mój ojciec zaś wie o smoczycy, która strzeże kamienia, ponieważ była ona kiedyś jego przyjaciółką, on też opowiedział mi o bitwie pod Sethanon - dodał, opierając się o futrynę drzwi. - Ale dlaczego ty złamałeś przysięgę, Nicholasie? - Ponieważ Marcus jest moim krewniakiem, a w żyłach też ma królewską krew, choć jego rodzic wyrzekł się praw do sukcesji - odpowiedział młody książę. - Amos zaś ma poślubić moją babkę i wkrótce też wejdzie do rodziny. Ważniejsze jednak jest to, że im ufam... a jeśli mnie się coś przytrafi, inni powinni wiedzieć, o jaka stawkę toczy się gra. Wydaje się, że chodzi o rzecz większą niż życie porwanych, choćbyśmy nie wiedzieć jak bardzo ich kochali. Może dojść do tego, że trzeba się będzie wyrzec pościgu, a gdyby mnie zabrakło, wiem, że żaden z was nie przystałby na to. - Młodzik przerwał na chwilę, ważąc słowa w umyśle. - Twój ojciec - zwrócił się do Marcusa - nie jest człowiekiem, który traci słowa nadaremno, ale niełatwo mi przyszło uwierzyć w to, co rzekł na końcu. Ten artefakt, ów Kamień Życia, jest jakoś związany z każdym żyjącym na Midkemii stworzeniem. Jeśli wpadnie w łapy Pantathian, użyją go do uwolnienia swojej pani, tej, którą uważają za swą boginię, czyniąc to jednak, zabiją każde żywe stworzenie na tym świecie. Każdą żywą istotę... od najpotężniejszego smoka po najmarniejszego robaka. Cały nasz świat przekształci się w martwą, jałową pustynię, po której będą błąkać się duchy Smoczych Władców. Źrenice Marcusa rozszerzyły się nagle i młody człowiek spojrzał na Calisa. Elf skinieniem głowy potwierdził prawdziwość tego, o czym mówił Nicholas. - To samo mówił mi mój ojciec. On też nie jest skłonny do przesady. Wszystko to musi być prawdą. - Dlaczego ci Pantathianie chcą zrobić coś tak złego? - spytał Marcus niemal szeptem. - Przecież oni też przy tym zginą. - Wielbią śmierć - odpowiedział Nicholas. - Czczą Valheru, która dała im kształt i rozum, przedtem bowiem byli po prostu wężami. - Potrząsnął głową, jakby samemu trudno mu było uwierzyć w to, co mówił. - Dobrze by było, gdybym wiedział o tym wszystkim, zanim Pug nas opuścił. Chciałbym mu zadać kilka pytań. Tak czy owak, wierzą, że ona powróci, by władać światem, oni zaś zostaną wyniesieni nad inne istoty i będą władać nimi u jej boku, jako półbogowie. Wszyscy zaś, którzy żyli wcześniej, i którzy umarli, zmartwychwstaną i zostaną ich sługami. Nawet gdyby znali prawdę, śmierć nie ma dla nich znaczenia. Z radością powitają zniszczenie świata, ponieważ widzą w nim szansę na powrót ich „bogini”. Widzicie teraz, dlaczego nie wolno nam zrezygnować, choćby niektórzy z nas mieliby przy tym zginąć. Ostatnie słowa zaadresował do Marcusa, który kiwnął głową: - Rozumiem. - Mądry ten, który wie, że ślepe posłuszeństwo bywa szaleństwem - uśmiechnął się Calis. - Widzisz teraz, że pomiędzy nami nie może być rywalizacji? - Owszem - odparł Marcus, wstając i wyciągając dłoń. Młodzi ludzie wymienili uścisk, Nicholas zaś nagle zdał sobie sprawę z tego, że jego kuzyn uśmiecha się dokładnie tak, jak w podobnych sytuacjach robił to jego ojciec, Arutha. - Kiedy jednak wszystko się skończy i Abigail wróci bezpiecznie do Crydee, strzeż się, choć jesteś Księciem Królestwa - dodał Marcus. Wyzwanie było na poły żartobliwe, na poły poważne, i Nicholas odpowiedział w tym samym duchu: - Kiedy wróci bezpiecznie z twoją siostrą i innymi porwanymi. Obaj ponownie uścisnęli swe dłonie i obaj opuścili kajutę. Spojrzawszy na Amosa, Calis dostrzegł na jego twarzy nikły uśmieszek. - Co w tym tak zabawnego, kapitanie? - Przyjacielu - westchnął Amos - raduję się, kiedy widzę, jak chłopcy stają się mężczyznami. Los świata zależeć może od tego, jak sobie poradzimy, oni jednak znajdują czas na to, by się spierać o względy hożej dziewki. - I nagle jego twarz pociemniała z gniewu: - A tobie, mój paniczu, jeśli jeszcze raz bez pozwolenia wejdziesz do mojej kajuty, obetnę uszy i przybiję je sobie do ściany! Zrozumiano? - Zrozumiano, kapitanie - odpowiedział Calis z uśmiechem. Siedząc samotnie w swej kajucie, stary żeglarz, Amos Trask, wrócił myślami do dni Wojny Światów i Wielkiego Buntu, który nastąpił potem. Podczas oblężenia Crydee wielu ludzi zginęło na pokładzie jego brygu, „Sidonii”, później zaś gobliny spaliły „Królewską Jaskółkę” i pojmały jego samego i Guya du Bas Tyra. Potem przyszły lata spędzone przezeń w Armengarze, w nieustannych bojach, jakie Briana i jej lud toczyli przeciwko mrocznym elfom z Północy, zakończone bitwą pod Sethanon. Wspominając to wszystko, Amos westchnął do Ruthii, bogini szczęścia, dodając na koniec: - Nie skazuj nas, przewrotna dziewko, na powtórne przeżywanie tego samego. - Na myśl o losie Briany posmutniał nagle. Miejmy nadzieję, powiedział sobie, że Martin jakoś się z tego wykaraska. Wreszcie porzucił te ponure rozmyślania, wstał z krzesła i wyszedł na pokład. Miał pod stopami pokład statku i trzeba było zająć się dowodzeniem. Rozdział 9 FREEPORT Dziewczyna rozpłakała się nagle. - Bądź uprzejma się zamknąć! - odezwała się Margaret. W jej głosie nie było groźby czy gniewu; domagała się tylko chwili wytchnienia od nieustannego płaczu i lamentów, jakimi zanosili się uprowadzeni chłopcy i dziewczęta. Podczas całej drogi do portu i czekającej w nim łodzi córkę Diuka niesiono niczym myśliwską zdobycz, ona zaś walczyła jak szalona. Wyryty na zawsze w jej pamięci widok matki leżącej twarzą w dół na płytach korytarza rodzinnego zamku, który rozjaśniały coraz intensywniejsze płomienie wznieconego przez morderców pożaru, dodawał jej sił i wzmagał furię. Następne dni zamazały się w jej pamięci, tworząc jeden, koszmarny wir twarzy, wydarzeń i przedmiotów. Więźniowie byli w różnym wieku - od siedmio-, czy ośmioletnich szkrabów po dwudziestokilkulatków. Większość jednak mieściła się w przedziale pomiędzy dwunastym a dwudziestym drugim rokiem życia - wszyscy młodzi, silni, zdrowi, tacy, za których można by otrzymać niezłą cenę na targu niewolników w Durbinie. Margaret nie wątpiła, że ich ciemięzcy i mordercy natkną się na czekającą na nich królewską flotę gdzieś pomiędzy Durbinem a Mrocznymi Cieśninami. Ojciec z pewnością prześle wieści do Księcia Aruthy, ona zaś zostanie uratowana wespół z innymi więźniami. Do czasu zaś przybycia pomocy postanowiła zająć się ochroną innych. Najgorsza była pierwsza noc. Wszystkich więźniów stłoczono w ładowniach dwu dużych okrętów, które czekały tuż za horyzontem Crydee. Kilka mniejszych łodzi odpłynęło, większość jednak zatopiono na głębi, ich załogi zaś zapełniły pokłady większych jednostek, które skierowano ku portowi przeznaczenia. Margaret znała się na sprawach morskich na tyle, by pojąć, że najpewniej nie popłyną zbyt daleko, ponieważ w pobliżu nie było portów, gdzie piraci mogliby zdobyć dość żywności dla samych siebie i więźniów. Abigail na przemian albo zapadała w rodzaj śpiączki - jej umysł często odmawiał posłuszeństwa, uciekając przed okropnościami ostatnich wydarzeń - albo snuła przerażające rozważania dotyczące ich przyszłych losów. Niekiedy wracała jej dawna bystrość, szybko jednak ponownie pogrążała się we łzach i milczeniu. Minął dzień pierwszy i pośród więźniów, kiedy nauczyli się poruszać po zatłoczonej przestrzeni, zapanował pewien porządek. Wszyscy musieli pogodzić się z utratą prywatności - w razie potrzeby każdy musiał przepychać się do rogu, gdzie w wykopanej dziurze szybko rósł stos odchodów. Margaret szybko nauczyła się nie zważać na smród, który był najmniejszym z problemów. Podobnie zresztą stało się z innymi niedogodnościami - nieustannym skrzypieniem drewnianego kadłuba, płaczem i przekleństwami towarzyszy niedoli, oraz ich cichymi rozmowami. Poważnie natomiast trapiła się tym, że niektórzy z więźniów dostali już biegunki lub zapadli na inne choroby. Kiepsko im się działo w zimnej ładowni, księżniczka więc robiła co mogła, by jakoś ulżyć ich losowi. Poleciła, by zdrowsi odsunęli się na tyle, na ile było to możliwe, tak by chorzy mieli choć minimum wygód. Władcza natura dziewczyny i jej pozycja społeczna sprawiły, że usłuchano jej bez dyskusji. - Tamci mają szczęście - mruknęła jedna ze starszych dziewek miejskich. - Niedługo poumierają. Resztę z nas uczynią niewolnikami albo poślą do domów rozpusty. Powinniśmy sobie rzec uczciwie: nie spodziewajmy się żadnej pomocy. Margaret odwróciła się i na odlew uderzyła ją w twarz. Zmierzywszy zasłaniającą się w panice dziewkę płonącym spojrzeniem, warknęła gniewnie: - Jeśli jeszcze raz usłyszę, że ktoś gada takie bzdury, wyrwę mu kłamliwy jęzor! - Panienko... - odezwał się jakiś mężczyzna. - Wiem, że macie dobre chęci, ale sami widzieliśmy, co się stało! Nasi żołnierze zginęli... wszyscy, co do jednego! Skądże miałaby nadejść pomoc? - Ojciec coś wymyśli! - powiedziała Margaret z mocą. - Wróci z wyprawy i natychmiast wyśle wieści do Krondoru. Zanim dotrzemy do Durbinu, w Cieśninach będzie na nas czekała cała książęca flota! - I złagodziwszy głos, dodała miękko: - Musimy się trzymać. To wszystko. Trzeba nam żyć i pomagać sobie nawzajem. - Przepraszam, pani - odezwała się kobieta, która przed chwilą poddała się rozpaczy. Zamiast odpowiedzi, księżniczka poklepała ją pocieszająco po ramieniu. Siadając na miejscu, podchwyciła spojrzenie Abigail. - Naprawdę uważasz, że nas znajdą? - spytała szeptem młoda szlachcianka, w której oczach obudziła się nadzieja. Margaret przytaknęła ruchem głowy, dodając w myślach: „Taką przynajmniej mam nadzieję”. Księżniczkę obudził jakiś zgrzyt. Za dnia światło wpadało z góry przez zakrywającą luk kratę, która pozwalała też na wymianę zatęchłego powietrza. W nocy przenikało przez nią nikłe światło księżyca, reszta zaś ładowni pogrążona była w mroku. Margaret ponownie usłyszała zgrzyt i zobaczyła, że księżycową poświatę przesłania jakiś cień. W sekundę później do ładowni opuszczono linę i zjechała po niej w dół jakaś mroczna sylwetka. Pomiędzy śpiącymi więźniami wylądował trzymający sztylet w zębach jeden z napastników. Podszedłszy do śpiącej niedaleko dziewczyny, zatkał jej usta szeroką łapą. Oczy leżącej rozszerzył nagły strach, usiłowała się też cofnąć, uniemożliwiał to jednak tłok i ciężar przygniatającego ją już napastnika. Ten zaś szeptał, uśmiechając się obleśnie: - Kochanie, mam nóż. Piśnij tylko i już po tobie. Kapujesz? - Przerażona dziewczyna wytrzeszczała na napastnika oczy, błyskając dziko białkami w świetle księżyca. Opryszek przystawił jej do brzucha ostrze sztyletu. - Dźgnę cię tym albo czymś mniej ostrym, ale prawie tak samo twardym. No, to jak będzie? Mnie tam wszystko jedno. Będąca niemal dzieckiem dziewczyna znieruchomiała z przerażenia. Margaret wstała, i kiwając się w rytm przechyłów statku, starała się zachować równowagę. - Zostaw ją! - szepnęła do napastnika. - Ona nie ma pojęcia o potrzebach prawdziwego mężczyzny! Rabuś odwrócił się ku księżniczce, kierując ku niej ostrze swego sztyletu. Wszyscy pojmani mieli na sobie tak samo skrojoną odzież: sztukę płótna z dziurą na głowę, przewiązaną w pasie kawałkiem postronka. Margaret rozwiązała sznur i zdjęła płótno przez głowę, odsłaniając się całkowicie i stając nago. Napastnik dostrzegł przygotowania dziewczyny mimo nikłego światła i zawahał się. Księżniczka uśmiechnęła się do niedoszłego gwałciciela i wstąpiła w pasmo miesięcznej poświaty. - To jeszcze dziecko. Niczego nie wie. Chodź do mnie, a pokażę ci, jak osiodłać konika. Księżniczka nie była pięknością, ale miała atrakcyjne ciało, któremu lata spędzone w siodle, na łowach i ćwiczeniach cielesnych dodały smukłości i sprężystości - co podkreślała jej dumna postawa. W nikłym świetle wyglądała niezwykle kusząco i uśmiechała się bardzo prowokacyjnie. Napastnik uśmiechnął się szeroko, ukazując zepsute zęby. Puściwszy dziewczynę, którą zamierzał posiąść, zwrócił się ku księżniczce. - Dobra nasza! - szepnął. - Zabiliby mnie, gdybym tknął dziewicę, ale ty, moja ptaszyno, chadzałaś już tą ścieżyną... - Podszedłszy bliżej, wysunął ku niej nóż: - Teraz zachowuj się cichutko, a stary Ned da ci wszystko, co ma najlepszego, i oboje nieźle się zabawimy. Potem wespnę się na górę i zejdzie tu mój przyjaciel, któremu też się coś należy. Margaret uśmiechnęła się raz jeszcze i wyciągnęła dłoń, by czule poklepać go po policzku. I nagle chwyciła go za nadgarstek ręki, w której trzymał nóż, drugą zaś dłonią sięgnęła niżej i pełną garścią ścisnęła go za krocze. Ned zawył z bólu. Choć roślejszy od dziewczyny, nie przewyższał jej siłą na tyle, by poradzić sobie z nieoczekiwanym atakiem, i nie mógł się wyswobodzić z piekielnie bolesnego chwytu. Więźniowie podnieśli wrzask, który błyskawicznie sprowadził na dół parę strażników i jednego z handlarzy. Nadzorcy szybko odciągnęli w tył niedoszłego gwałciciela. Handlarz rzucił tylko okiem na nagą dziewczynę, Neda, i rzekł obojętnie: - Weźcie go na górę. Znajdźcie też tego, który otworzył mu kratę. Zwiążcie obu, natnijcie im ramiona i nogi, tak żeby mocno krwawili, i rzućcie ich rekinom. Trzeba, żeby wiedziano, iż każdy, kto sprzeciwi się rozkazom, umrze i nie będzie miał lekkiej śmierci. Opuszczono jeszcze jedną linę i szarpiący się dziko Ned został wyciągnięty na górę przez inną parę strażników. Handlarz tymczasem zwrócił się do księżniczki: - Skrzywdził cię? - Nie. - Wykorzystał? - Nie. - To się ubierz. - I handlarz odwrócił się ku linie. Wkrótce potem więźniowie zostali sami. Margaret spojrzała na wąską smugę księżycowego blasku, na tle której widać było przez chwilę wspinającego się po linie handlarza. Zaraz potem rozległ się głośny zgrzyt kraty, która trzasnęła, pieczętując jakby beznadziejne położenie więźniów. W tydzień po napaści na Crydee statek rzucił kotwicę i w ładowni rozległy się wrzaski - to handlarze z góry polecili więźniom, by ci przygotowali się do wyjścia. Zaraz też odsunięto na bok klapę i na dół rzucono sznurową drabinkę. Tydzień spędzony w ogromnej ciasnocie, a także kiepskie pożywienie i racjonowanie wody zrobiło swoje: Margaret, pomagająca potykającym się i zataczającym więźniom w dobrnięciu do drabiny, zauważyła kilka nieruchomo leżących ciał nieszczęśników, którzy skonali w nocy. Każdego zresztą ranka na dół opuszczali się dwaj handlarze, którzy przesuwali ciała zmarłych do miejsca, skąd spod luku zwieszano linę. Oprawcy obwiązywali linę pod pachami zmarłych, których sprawnie wyciągano na górę. Kiedyś w jej obecności ktoś wspomniał o rekinach, stale towarzyszących statkom handlarzy niewolnikami - teraz księżniczka zrozumiała dlaczego. Uklękła obok pary mieszczan, którzy byli zbyt słabi, by sami mogli wspiąć się po linie. Nagle na jej ramieniu spoczęła twarda łapa i usłyszała pytanie zadane ochrypłym głosem: - Jesteś chora czy co? - Nie, bydlaku! - odpowiedziała, nie usiłując nawet ukryć pogardy, jaką żywiła dla handlarzy. - Ale ci ludzie tak! Handlarz szarpnął ją w górę i popchnął ku drabince. - Jazda! Już my się zatroszczymy o tych dwoje! Wspinając się po giętkich szczeblach, spostrzegła, że drugi z oprawców ukląkł obok kobiety i szybkim ruchem zarzucił jej na szyję cienki rzemień. Szarpnąwszy mocno, skręcił kark swej ofierze. Kobieta drgnęła gwałtownie i znieruchomiała. Księżniczka spojrzała w górę, nie chcąc być świadkiem śmierci mężczyzny. Po mroku ładowni niebo oślepiało wprost swoim nieskalanym błękitem i stojący na pokładzie nie zauważyli łez na policzkach księżniczki. Abby trzymała się w pobliżu Margaret, obie zaś powoli przeszły do relingu. Na wodzie czekał tuzin szalup ze złożonymi masztami, każda z dwiema parami wioseł. Więźniowie schodzili ku szalupom, korzystając ze zwieszonych wzdłuż burt sieci, kiedy zaś w każdej z szalup zgromadzono dwie dziesiątki brańców, wiosła zanurzyły się w wodzie i szalupy ruszyły ku brzegowi. Margaret zsunęła się po drabince, choć ręce i nogi drżały jej z wysiłku. Gdy dotarła do łodzi, pomagający jej żeglarz przesunął dłonią po jej udzie. Wierzgnęła gwałtownie, lubieżnik jednak z łatwością uniknął kopnięcia i roześmiał się bezczelnie. Obejrzawszy się przez ramię, księżniczka zobaczyła, że Abigail bezskutecznie szarpie się z innym, który przez koszulę obmacuje jej piersi. - Hej, Striker, zostaw dziewkę w spokoju! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk z góry. - Ależ kapitanie... Nie uszkodzimy towaru! - zaśmiał się opryszek, machając niedbale dłonią. - Żałujesz nam odrobiny niewinnej zabawy? - Pod nosem zaś mruknął: - Szlag by trafił te bystre ślepia Wrednego Piotra! Ostatni raz płynę pod jego banderą. Najsłodsze dziewki, o jakich mógłby tylko marzyć szef zamtuza w Durbinie, a poklep tylko którąś po tyłeczku i fruniesz za burtę na przekąskę dla rekinów! - Zamknij jadaczkę! - sarknął jego towarzysz. - Zarobisz tu więcej złota niż widziałeś w całym swoim pieprzonym życiu! Kupisz za nie tyle dziwek, że opadniesz z sił, i jeszcze ci trochę zostanie. Warto potrzymać Jasia na jego miejscu. Łódź dotarła wreszcie do plaży i dziewczyny zobaczyły, że przywiezieni wcześniej zostali zagnani do dość prymitywnego baraku na pustej skądinąd wysepce. Margaret i Abigail znalazły się pomiędzy ostatnimi i, dostawszy się do środka, zaczęły badać otoczenie. Z zobaczyły jedynie grupę nędznie wyglądających ludzi - pomieszczenie było puste, w świetle promieni słonecznych wpadających przez szczeliny w dachu widać było jedynie brudną podłogę. Szybki rzut oka dookoła przekonał Margaret, że wielu jej towarzyszy było chorych. Zdając sobie sprawę z losu, jaki czeka okaleczonych lub chorych, odezwała się głośno: - Słuchajcie mnie wszyscy! Jej głos uciszył szlochy i niewyraźne szepty, jakimi usiłowali porozumieć się więźniowie, i wszyscy zwrócili na nią swe spojrzenia. - Jestem Margaret, córka Diuka Crydee. - Rozglądając się dookoła, ciągnęła: - Niektórzy spośród was są chorzy. Ci, co zachowali zdrowie i choć trochę sił, muszą im pomóc. Przenieście ich pod tamtą ścianę: - Wskazała dłonią ścianę najdalszą od drzwi wejściowych. - Kilku więźniów ruszyło się nie bez wahań. - Do roboty! Tym, którzy ledwie mogli chodzić, towarzysze pomogli przejść ku odległej ścianie, potem zaś Margaret zaczęła obchodzić pomieszczenie. - Czego szukasz? - spytała Abigail. - Jakiegoś nachylenia gruntu. - Po co ci to? - Będziemy potrzebowali jakiegoś miejsca na... odchody, żeby nie obudzić się w kałużach moczu. - Dotarłszy do przeciwległej ściany, ruszyła powoli wzdłuż niej. - O, tutaj! - rzekła wreszcie, wskazując na obniżenie gruntu, gdzie pod najniższą belką ściany prześwitywało światło z zewnątrz. - Kopcie w tym miejscu. - Pani - odezwał się jeden z siedzących niedaleko mężczyzn - nie mamy żadnych narzędzi. Margaret opadła na kolana i zaczęła pogrzeby wilgotną, piaszczystą glebę gołymi dłońmi. Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę, potem przyklęknął obok i zanurzył dłonie w ziemi. Wkrótce przyłączyło się do nich kilkunastu innych więźniów. Widząc, że zadanie zostanie wykonane, Margaret wróciła do drzwi i zawołała: - Straż! - Co tam? - rozległ się ochrypły wrzask z drugiej strony. - Potrzebujemy wody! - Dostaniecie, kiedy kapitanowie wydadzą rozkaz. - Powiedzcie kapitanom, że cenny towar zaczyna umierać. - Akurat, już lecę! - To ja powiem pierwszemu z oficerów, który tu wejdzie, że chciałeś zgwałcić jedną z dziewczyn! - Ha! - A tuzin ludzi temu przyświadczy! Nastąpiła długa chwila ciszy, po czym rozległ się odgłos odsuwanego rygla i w drzwiach ukazała się szczelina, przez którą do środka wsunięto spory skórzany bukłak napełniony wodą. - Dostaniecie więcej, kiedy przyniosą wodę dla wszystkich. Na razie tyle musi wam wystarczyć. Margaret bez słowa podziękowania wzięła bukłak i ruszyła z nim w stronę grupki chorych więźniów. W ciągu kilkunastu następnych dni tłoczyli się w zamknięciu, i nikt specjalnie się o nich nie troszczył. Dodawano tylko nowych więźniów, z opowieści których Margaret dowiedziała się, że napaści dotknęły także Tulan i Carse. Wedle tych relacji garnizon w Tulan, ulokowany w zameczku na wysepce u ujścia rzeki, oparł się najeźdźcom, zamek w Carse spotkał jednak ten sam los, co twierdzę Crydee, choć miastu powiodło się nieco lepiej. Abigail popadła w jeszcze głębszą rozpacz, ponieważ żaden z mieszkańców Carse nie umiał jej powiedzieć, czyjej ojciec przeżył napaść, czy też nie. Margaret czuła ból, wspominając śmierć matki, odsuwała jednak te myśli na bok, skupiając się na niesieniu pomocy innym. Wszyscy więźniowie byli brudni i w mizernym stanie. Kilkunastu skonało z udręki, a ich ciała wyniesiono. Wygrzebany przez więźniów rów na odchody zapobiegał rozprzestrzenianiu się chorób, smród jednak był trudny do zniesienia. Aby opatrzyć rany tym, którzy mieli niewielkie szansę na wyzdrowienie, księżniczka oddzierała pasma od skraju swej koszuli, zostawiając poniżej kolan same strzępy. I nagle, jedenastego dnia, wszystko uległo zmianie. O świcie do baraku weszło sześciu durbińskich handlarzy w towarzystwie dwunastu drabów w czerni, z zakrytymi twarzami, uzbrojonymi w imponujące różnorodnością zestawy broni. Handlarze przeszli na środek, gotowi do codziennej inspekcji więźniów. Nagle odziani w czerń chwycili za łuki i na handlarzy posypał się niespodziewany grad strzał. Więźniowie zaczęli wrzeszczeć, i w strachu, że mordercy zaraz wezmą się za nich, cofnęli się pod ściany, gdzie znieruchomieli z szeroko rozwartymi oczami. Tymczasem do środka wpadła inna grupa mężczyzn, a jeden z nich zagrzmiał: - Więźniowie! Precz na zewnątrz! Stojący najbliżej drzwi pobiegli co tchu, by wykonać rozkaz, Margaret zaś zaczęła pomagać tym, którzy byli zbyt osłabieni, by wyjść o własnych siłach. Znalazłszy się na zewnątrz, przez chwilę mrugała oczami, nie mogąc w jasnym świetle zorientować się w tym, co widzi. Ujrzała zaś grupkę mężczyzn niepodobnych do tych, jakich widziała kiedykolwiek przedtem. Na głowach mieli turbany, przypominające noszone przez pustynnych mieszkańców Jal-Pur, ale o wiele większe. Turbany owe były białe i ozdobione nad czołami klejnotami o zdumiewającej wielkości i kolorach. Jedwabne szaty wskazywały na to, iż nieznajomi należeli do ludzi majętnych i wpływowych. Mówili po keshajsku, ale z akcentem, jakiego księżniczka nigdy wcześniej nie słyszała, często też używali słów, z jakimi Margaret nigdy się nie zetknęła, choć uczyli ją najbieglejsi nauczyciele Królestwa. Pomiędzy nimi kręcili się uzbrojeni mężowie, w odróżnieniu jednak od obszarpanych piratów, którzy eskortowali więźniów podczas pierwszej części podróży, ci nosili się jak żołnierze, wszyscy jak jeden mąż odziani w czarne kurtki i spodnie, na głowach zaś mieli zawiązane czerwone opaski. Każdy zbrojny był w krzywą szablę i okrągłą, czarną tarczę, na której wymalowano złotego węża. Odziani w czerń szybko zbadali więźniów, oddzielając zdrowych i zdolnych do dalszej podróży od chorych i osłabionych. Tych ostatnich był mniej więcej tuzin i, po zbadaniu całej grupy, cofnięto ich do budynku, skąd zaraz potem rozległy się rozpaczliwe, krótko trwające jęki i wrzaski. Pozostałych więźniów zaprowadzono nad wodę, gdzie polecono im rozebrać się i umyć. Kąpiel w zimnej morskiej wodzie nie należała do szczególnie przyjemnych, Margaret rada jednak była temu, że może zmyć z siebie brud. Kąpiąc się, zwróciła uwagę na stojący na kotwicy statek. Abigail tymczasem kuliła się w płytkiej wodzie, usiłując ignorować uwagi otwarcie gapiących się na nią strażników. Nawet brudna i z włosami w nieładzie, wyglądała na piękność, jaką była w istocie. - Widziałaś kiedy przedtem taki statek? - spytała ją Margaret przyciszonym głosem. Abigail otrząsnęła się jakoś z ponurych myśli, które dręczyły ją od dawna i przyjrzała się statkowi. - Nie... nigdy - odpowiedziała w końcu. Mimo iż dwukrotnie większy niż jakikolwiek statek z floty krondorskiej, okręt najeźdźców bez trudu unosił się nad przybrzeżnymi płyciznami. Był to czarny czteromasztowiec, z wysokimi kasztelem i forkasztelem. - Wygląda jak galera quegańska, ale nie widzę ław wioślarskich. Jest ogromny. Od statku tymczasem oderwało się kilkanaście łodzi, które o wiosłach ruszyły ku plaży. Margaret zrozumiała nagle, że wszyscy pozostali przy życiu więźniowie zostaną przewiezieni na pokład obserwowanego przez nią okrętu. Niektóre z szalup zdążyły już się uwinąć z załadunkiem „towaru” i płynęły ku burtom olbrzyma. Załadunek trwał cały dzień, o zmierzchu jednak czarny okręt podniósł kotwicę i wypłynął w morze. Margaret i pozostałe kobiety umieszczono na najniższym pokładzie. Każdej więźniarce przydzielono drewnianą pryczę, wokół której znalazło się nawet trochę miejsca. Ustawiono kobiety obok pryczy i kazano im zdjąć odzież. Margaret usłuchała, rada, że może w końcu ściągnąć z siebie brudne łachy. Abigail zawahała się, a kiedy wreszcie zsunęła z siebie szatę, podjęła próbę osłonięcia się choćby dłońmi. - Abby! - odezwała się zgryźliwie księżniczka. - Jeśli okażesz im, że się wstydzisz, wskażesz tym bydlakom narzędzie, którym będą mogli cię dręczyć. - Nie jestem tak silna jak ty! - odpowiedziała mocno wystraszona dziewczyna. - Przykro mi. - Bzdura! Jesteś twardsza niż myślisz. Wyprostuj się! Broda do góry! Abigail jednak niemal podskoczyła, kiedy podszedł do niej człowiek z tabliczką do pisania. - Twoje imię? - spytał. - Abigail - odpowiedziała z lękiem. - Skąd pochodzisz? - spytał nieznajomy wysokim głosem, akcentując słowa tak, że Margaret gotowa byłaby przysiąc, iż gdzieś już słyszała podobnie mówiących ludzi. - Jestem córką barona Bellamy'ego z Carse. - Nieznajomy spoglądał przez chwilę na dziewczynę, aż wreszcie polecił. - Przejdź pod tamtą ścianę. Dziewczyna, okrywając się ramionami, przeszła bojaźliwie w głąb ładowni. Nieznajomy powtórzył to samo pytanie Margaret i księżniczka, nie widząc powodu, dla którego miałaby zatajać prawdę, powiedziała mu, kim jest. Podobnie jak Abigail odesłano ją w głąb ładowni. Stamtąd obserwowała dalsze przesłuchania. Każda z kobiet została dokładnie przepytana przez dwu mężczyzn, którzy zaznaczali odpowiedzi na tabliczkach. Badano też wszystkie, poddano je oględzinom niemal lekarskim, zmuszając do zniesienia wszystkiego w milczeniu i ciszy. Po skończeniu przeglądu każdej kobiecie podano czystą, nową szatę, potem pojawili się marynarze, którzy zaczęli zakuwanie kobiet w łańcuchy, łączące ich kostki z pryczami, tak, że mogły wprawdzie poruszać się wokół swych leży, nie było jednak mowy o tym, by zdołały wymknąć się z ładowni. Potem podeszli do Margaret i Abigail, a jeden z nich powiedział: - Wy za nami. Dziewczęta wspięły się po drabinie na wyższy pokład i wiedzione przez strażników poszły wąskim przejściem. Teraz nawet Margaret usiłowała osłonić swoją nagość, bo wlepiło się tu w nie kilkanaście pożądliwych par męskich oczu. Weszły do jakiejś sporej kabiny, zaś mężczyzna, który je tu wprowadził, mruknął tylko: - Znajdźcie sobie coś, co pasuje. Pod ścianami kajuty leżały stosy pięknie skrojonej i uszytej z kosztownych materiałów odzieży. Dziewczyny szybko znalazły coś dla siebie i ubrały się rade, że mogą osłonić nagość. Wdziały prosto skrojone suknie, które jednak były znacznie lepsze niż worki, jakie musiały nosić od chwili pojmania. Potem odprowadzono je do sporej kabiny na rufie. Czekało tam na nie dwu mężczyzn. Wstali z szacunkiem na widok wchodzących dziewcząt, po czym skinieniem dłoni zaprosili je, by usiadły na poduszkach. - Panie... - odezwał się jeden z nich z owym osobliwym akcentem. - Miło nam znaleźć wśród was osoby z towarzystwa. Może zechcecie napić się wina? Margaret spojrzała nie bez zdumienia na mały stolik, zastawiony owocami, serem, kromkami chleba i płatami mięsiwa, obok których perliła się rosą chłodu karafa wina. Opierając się głodowi spytała: - Czego od nas chcecie? Nieznajomy uśmiechnął się równie przyjaźnie i ciepło, jak uśmiechnąłby się lodowiec. - Informacji, pani. Wy zaś jej nam dostarczycie. - Ziemia, ahoj! - wrzasnął marynarz na oku. Amos spojrzał przed siebie, dłonią osłaniając oczy przed słońcem. - Gdzie? - zawołał. - Dwa rumby przed dziobem na bakburtę! - odpowiedział majtek. Amos pospiesznie zsunął się po trapie z kasztelu na pokład główny i pobiegł ku nadbudówce dziobowej. Wspiąwszy się na górę, podbiegł do gniazda bukszprytu, gdzie skupili się już Nicholas i jego towarzysze. Zbierali się tam już od południa, ponieważ Amos rano oznajmił, że pierwsze z Wysp Słonecznego Zachodu powinni zobaczyć jeszcze przed wieczorem. - Minęło ponad trzydzieści lat - mruknął niegdysiejszy pirat. - Trochę zboczyłem... - Dwa rumby i masz do siebie pretensje? - uśmiechnął się Nicholas. Amos machnął niedbale dłonią. - Ta wysepka powinna znajdować się prosto na kursie. Teraz trzeba nam będzie skręcić na południe. - A co, stwarza to jakieś problemy? - Nie, ale drażni moje poczucie symetrii i elegancji. Hej ty! - wrzasnął ku majtkowi na oku. - Widzisz szczyt? - Tak jest, kapitanie! - sfrunęła z góry odpowiedź. - Jest tam przechylona góra z wierzchołkiem, który wygląda jak złamane ostrze miecza! - Doskonale. - l zwracając się ku rufie, ryknął przez ramię: - Pięć rumbów na bakburtę, panie Rhodes! - Tak jest, kapitanie! - dobiegło od steru. - Mości kapitanie... - odezwał się Harry. - Kto właściwie zamieszkuje te wyspy? W miarę jak przed oczami jego duszy zaczęły przewijać się obrazy z przeszłości, Amos westchnął na poły tęsknie, na poły z rozrzewnieniem. - Pierwotnie rezydował tu nikły keshajski garnizon, dwie czy trzy kohorty jednego z Psich Legionów, paru oficerów i kilka stateczków. Kiedy pradziadek Nicholasa podjął próbę podboju Bosanii, uradowana rozwojem sytuacji grupka tych rzezimieszków zaczęła napadać na nasze wybrzeża. Zresztą, po jakimś czasie przestało im robić różnicę, kogo łupią... najczęściej brali statki z keshajskiego Elarial, które zmierzały do lub z Queg, Królestwa albo i samego Kesh. - Bywało - potwierdził Marcus - że najeżdżali i na Tulan. - Ale dlaczego Król albo Imperator nie dali im łupnia i nie zniszczyli tego gniazda piratów? - spytał Harry. - Ha! - parsknął śmiechem Amos. - Myślisz, że nie próbowali? - potarł dłonią policzek. - Spójrz na tamtą wysepkę przed nami - wskazał dłonią szczyt. - Za nią jest tuzin większych i około setki mniejszych wysepek. Ciągną się tak jedna za drugą po kilka w grupie aż do wielkiego archipelagu na zachodzie. - Harry patrzył na Amosa, jakby niczego nie pojmował. - To wielki łańcuch wysp, jest ich więcej niż tysiąc, około miesiąca żeglugi stąd. Niektóre są wielkie i rozciągają się na parę setek mil. Nikt nie wie, kto zamieszkuje większość z nich. Inne, jak Skashakan, są znane aż za dobrze. Nasz przyjaciel Render właśnie tam rozbił swój statek. Stąd aż do tego archipelagu leży może pięć setek wysp. Niektóre są zwykłymi łachami piachu na oceanie... a tylko jedna ma zatokę dość głęboką, by przyjąć statek taki jak nasz: Freeport, co znaczy Wolny Port. Jeśli na horyzoncie pojawi się jakiś samotny wojenny statek pod flagą Królestwa, napotka bardzo ciepłe przyjęcie. Pamiętasz te pinaki, których użyli do napaści na Crydee? Mają bardzo płytkie zanurzenie, nie większe niż pięć stóp, gdybyśmy się więc tu zjawili z całą flotą, wszyscy tam zdążyliby się spakować i odpłynąć. Możemy spalić miasto do cna wedle woli... swego czasu robiła to nasza flota i Keshanie... ale tamci odbudowywali je, gdy tylko napastnicy znikali za horyzontem. Nie, piraci z Freeport są jak karaluchy... możemy ich tępić i zabijać tuzinami, ale nie sposób się od nich uwolnić całkowicie. - I odwracając się do pierwszego oficera, zawołał: - Panie Rhodes, zechce pan zebrać całą załogę! Amos ruszył na śródokręcie, nad którym rozległ się krzyk: - Wszyscy na pokład! Rozkaz błyskawicznie przekazano, zaraz więc na śródokręciu zebrała się cała załoga, czemu przyglądali się i przysłuchiwali z forkasztelu Nicholas i jego przyjaciele. Amos tymczasem łypnął groźnie ku majtkom: - Znacie mnie wszyscy, z wyjątkiem was, żołnierze z Crydee, którzyście zgłosili się na ochotnika, a do tej misji wybrał was osobiście wasz Diuk. Wszystkich was darzę zaufaniem. Gdyby było inaczej, nie stałbym teraz przed wami. Od tej chwili nie jesteście już ludźmi królewskimi. Jesteście piratami, ostatnio z Portu Margrave's. Ci, którzy nigdy tam nie byli, niech popytają innych; mała to mieścina i nie masz tam zbyt wiele do oglądania. Ci, co mają kiepską pamięć i nie potrafią zapamiętać paru szczegółów, niech we Freeport nie trzaskają dziobami. - Przerwał na chwilę i powiódł srogim spojrzeniem po otaczających go twarzach. - Niedługo spojrzycie w twarze ludzi, którzy, być może, zabijali waszych towarzyszy, żeglarzy, rybaków, wasze żony i dzieci. Będziecie mieli chętkę rzucić się do gardeł tym nieprawym synom, ale tego wam zrobić nie wolno! We Freeport włada prawo równie surowe jak w Królestwie. Prawem w mieście jest słowo szeryfa, od jego wyroków można się odwołać do rady Kapitanów, ale zdarza się to niezwykle rzadko. Spory rozstrzyga się ostrzem zimnej stali, nie wolno jednak wdawać się w bójki. Tak więc, jeśli któryś z was spotka nieprawego syna, który zabił waszego brata, niech się doń uśmiechnie i niech wie, że wcześniej czy później przyjdzie pora rozrachunku. Nie przybyliśmy tu po to, by się mścić. Naszym celem jest odnalezienie córki Diuka Martina i pozostałych uprowadzonych z Crydee chłopców i dziewcząt. Mamy odnaleźć nasze dzieci albo dzieci naszych przyjaciół. Jeśli któryś z was uważa, że nie uda mu się utrzymać w ryzach, niech lepiej zostanie na pokładzie i nie schodzi na ląd. Przysięgam wam, że powieszę pierwszego, który zacznie bójkę, a jeśli nie uda nam się odbić dzieci, to drań spłonie w piekle! Ostrzeżenie było zupełnie niepotrzebne, wszyscy byli zdecydowani uwolnić porwanych, choćby przyszło im zapłacić życiem. - Dobra - uśmiechnął się Amos. - I jeszcze jedno. Biedne skurczybyki, pierwszy, który nazwie mnie admirałem, zostanie przeciągnięty pod kilem! Jasne? - Nie inaczej, kapitanie! - odpowiedział któryś z żeglarzy wśród powszechnego śmiechu. - Jestem kapitan Trenchard! - rzekł Amos, uśmiechając się tak, że mógłby przestraszyć krokodyla. - Sztylet Mórz! Przebyłem Mroczne Cieśniny w dzień zimowego przesilenia! Dowodzę statkiem „Drapieżca”, który poprowadziłem kiedyś do Siedmiu Niższych Piekieł, spiłem tam w trupa Kahooli i wróciłem na powierzchnię! - Przechwałki starego wywołały śmiech i wiwaty. - Moją matką była samica morskiego smoka, ojcem piorun, a ja sam tańczę na czaszkach moich wrogów! Biłem się z bogiem wojny i skradłem całusa śmierci! Mężowie drżą, gdy muśnie ich mój cień, kobiety mdleją, gdy usłyszą moje imię, i nie masz wśród żywych nikogo, kto zadałby mi kłam! Oto ja, Trenchard, Sztylet Mórz! Załoga powitała przechwałki rykiem śmiechu i wiwatami. - Teraz wywiesić mi Czarną Flagę i niech każdy zajmie swoje miejsce! - zakończył Amos. - Cały czas jesteśmy pod obserwacją - wskazał dłonią odległy szczyt. - Dzienna wachta pod pokład! - zagrzmiał Rhodes. - Nocna wachta na stanowiska! Jeden z ludzi skoczył pod pokład i wyniósł wielką, czarną banderę, uszytą jeszcze w Crydee wedle wskazówek Amosa. Wywieszono ją na rufie, gdzie dziarsko załopotała w podmuchach bryzy. Nicholas przyjrzał się banderze, na której czarnym tle szczerzyła zęby biała czaszka, a za nią wyszyto srebrny sztylet z rubinową kroplą spadającą z ostrza. Potem zerknął ma Harry'ego, Calisa i Marcusa, odkrywając, że też spoglądają na proporzec. Nakor uśmiechał się beztrosko, Anthony zaś i Ghuda spoglądali na banderę z doskonałą obojętnością. - Wiesz... - odezwał się Harry niepewnie - to dziwne, ale on chyba nie udawał... Nicholas potrząsnął głową. - Myślę, iż powiedziałby o sobie, że miał niełatwe dzieciństwo. - Taa... - odezwał się Ghuda. - Wiecie, chyba go poznałem, wtedy, w pałacu. - Czyżby? - spytał Nicholas. - Nie inaczej - potrząsnął głową najemnik. - Byłem w Li Meth, kiedy ze swymi ludźmi zaatakował miasto. Widziałem go, że tak powiem, z drugiej strony barykady. - Ghuda potrząsnął głową. - Stare dzieje. - Obejrzał się przez ramię ku wysepce, którą statek mijał od bakburty. - Przed chwilą widziałem tam jakiś błysk - kiwnął dłonią ku szczytowi. - Posterunek obserwacyjny - mruknął Marcus. - Niewątpliwie. - Ciekaw jestem, jak przyjmą nas we Freeport? - Wkrótce się dowiemy - rzucił Nakor, jak zwykle beztroski i nie wiedzieć czemu uradowany. Wejście do portu zobaczyli o zachodzie słońca. Amos polecił zrefować wszystkie żagle z wyjątkiem bramsli i Drapieżca majestatycznie wpłynął do Freeport. Przystań była szeroka, owalna, z nabrzeżami ujętymi w płyty wyłamane z raf koralowych - a zaraz za miastem wznosiły się stromo góry, niczym gigantyczna, kamienna, zwarta wokół niego pięść, przytłaczająca swoim ogromem port i pogrążająca go w liliowym cieniu. Jej wierzchołek kryły srebrnoszare chmury, szybko ciemniejące w miarę jak słońce znikało w morzu. Port otaczały też dość prymitywne kamienne budynki kryte gontami. Na rogach uliczek płonęły jasno latarnie - do pracy zabierali się ci mieszkańcy Freeportu, którzy woleli pracować nocą. - Słyszałem o miejscach takich, jak ta wyspa - mruknął Ghuda. - O czym ty mówisz? - spytał Nicholas. - Widzisz, jak te góry otaczają miasto niemal doskonałym kręgiem? - spytał Ghuda. - Tak... i co z tego? - Tu kiedyś był krater wulkanu. - Ogromnego wulkanu - przytaknął Nakor. Wydawało się, że ten fakt sprawia mu osobliwą przyjemność. - Miał niemal pół mili średnicy! Na zboczach góry zapłonęły pierwsze światła i zafascynowany widokiem Nicholas patrzył, jak przed jego oczyma rozwija się migotliwa panorama miasteczka. W głębi wyspy słychać było jakieś nawoływania, w porcie jednak panowała niemal całkowita cisza. - Tyle świateł, a taki tu spokój - zauważył Marcus. - Myślę, że chcą sprawdzić, czy nie przypłynęliśmy tu pod fałszywą flagą, podszywając się pod kogoś innego - stwierdził Ghuda. Po rzuceniu kotwicy Amos polecił opuścić na wodę szalupę, co zostało wykonane szybko i sprawnie. Kapitan klął, aż dymiło, i Nicholas zdumiał się ordynarnością i mnogością wyzwisk, dopóki nie pojął, że Amos po prostu odgrywa przedstawienie na użytek ukrytych obserwatorów. - Wy dwaj, proszę na słowo - odezwał się Ghuda pod adresem Marcusa i Nicholasa. Młodzieńcy odwrócili się ku niemu, on zaś rzekł z powagą. - Wiecie... bywałem w miejscach takich jak to... nikt nas tu nie zna, a obcym się nie ufa. Wątpliwości zostaną obrócone przeciwko nam. Lepiej będzie, jeśli wcześniej ustalicie sobie swoje przybrane imiona, bo nie zdołacie się wyprzeć pokrewieństwa. Nicholas i Marcus wymienili spojrzenia i po chwili milczenia młody książę powiedział: - Mam prawo do tytułu po mająteczku nie opodal Esterbrook. Byłem tam kilka razy. - Niechże więc będzie... - stwierdził Ghuda. - Marc i Nick z Esterbrook. Kim był wasz ojciec? - spytał niespodziewanie ostrym tonem. - Matka nie była tego pewna - odpowiedział Marcus, uśmiechając się krzywo. Ghuda parsknął śmiechem i klepnął go z rozmachem po ramieniu. - Poradzisz sobie, Marc. - A kim była twoja matka? - spytał z kolei Nicholasa. - Meg z Esterbrook - odparł młodzieniec. - Obsługuje gości w karczmie prowadzonej przez gbura o imieniu Will... i ciągle jeszcze jest urodziwą kobietą... która nie umie odmówić prawdziwemu mężczyźnie. - Dobrze powiedziane - Ghuda ponownie parsknął śmiechem. Przeszedłszy na główny pokład, stanęli obok Amosa, który dawał właśnie mistrzowski popis przekleństw i bluźnierstw. Grupka żołnierzy usiłowała - nie bez powodzenia - mu sprostać, klnąc sążniście gapiów na przystani. Gdy sadowili się w szalupie, Amos spytał: - Chłopcy, uzgodniliście swoje historyjki? - Owszem - odparł Nicholas. - Marc jest moim starszym braciszkiem. Pochodzimy z Esterbrook. Nie znamy swoich ojców. - Nick jest trochę tępawy, ale znoszę jego obecność ze względu na matkę - dodał Marcus. Nicholas rzucił swemu przyszywanemu bratu krzywe spojrzenie i mruknął: - To dopiero nasza druga podróż. Zaciągnęliśmy się na wasz statek w... - zawahał się, po czym dokończył - Margrave's Port. - Wy dwaj nie potrzebujecie nikogo udawać - mruknął Amos, zwracając się do Nakora i Ghudy. - Potem potarł z namysłem podbródek. Patrząc na Anthony'ego, który w spodniach, krótkiej skórzanej kurtce i pysznym kapeluszu na głowie nie wyglądał na przesadnie szczęśliwego, spytał: - A kimże, u licha, masz być ty? - Może twoim uzdrowicielem? - podsunął Anthony. - Może być - kiwnął głową Amos. - Potrzebne ci coś do tego? - Jest trochę ziół, przypraw korzennych i innych specyfików, które są przydatne przy leczeniu ran - odparł Anthony z powagą. - Dobrze będzie wyglądało, jak połażę trochę po mieście i kupię to i owo. - Zgoda - odparł Amos. I zwrócił się do Calisa: - Udawanie myśliwego i łowcy z Yabon może być nieco trudne. - Nie za bardzo - kiwnął głową pół-elf. - W razie potrzeby potrafię się rozmówić w ich języku. - Dobra nasza! - uśmiechnął się szeroko Amos. – Teraz o mnie. Jeśli ktoś was spyta, jestem Trenchard i ostatnio żeglowałem po Morzu Goryczy. Przedtem podobno pływałem pod banderą Królestwa i Kesh, ale nikt z was nie wie niczego pewnego. Marynarze gadają, że lepiej mnie nie pytać. Wszyscy kiwnęli głowami i umilkli. Podczas całej rozmowy dwaj majtkowie, tęgo wiosłując, prowadzili szalupę ku pomostowi. Po kilku minutach dotarli do niskiej przystani, gdzie u pachołków przymocowano kilka łodzi. Kiedy wysiadali, wiązali łódź i ruszali po kamiennych płytach wzdłuż nabrzeża, pozornie nikt ich nie obserwował. I nagle rozległ się czyjś okrzyk: - Hola wy tam! Coście za jedni? Spomiędzy budynków wyłoniła się sylwetka samotnego mężczyzny. Był to łysy jegomość z dość wydatnym, ostro rzeźbionym nosem, smukły, ale szeroki w barach. Na jego twarzy malowało się osobliwe rozbawienie. - Jestem ogromnie ciekawski. - Machnął niedbale dłonią, zakreślając nią szeroki krąg. - Takich jak ja ciekawskich jest tu więcej. - Zza beczek, skrzyń i z zaułków wyłoniło się jeszcze kilkunastu zbrojnych, którzy szybko otoczyli grupkę przybyszów. - Zachować spokój! - syknął Amos, widząc w dłoniach miejscowych wymierzone w siebie i przyjaciół, a gotowe do strzału kusze. Mężczyzna podszedł tak, by stanąć prosto przed Amosem, i powiedział zgryźliwie: - Przyjacielu... wpłynąłeś tu pod dość znaną banderą, ale nikt jej nie oglądał na morzach od trzydziestu lat! I nagle Amos ryknął śmiechem. - Patrick z Duncastle! To jeszcze cię nie powiesili? - I niespodziewanie wyrżnął pięścią w pysk stojącego przed nim mężczyznę, który przeleciał w tył kilka kroków i wylądował ciężko na kamiennych płytach przystani. - Gdzie te dwadzieścia złotych dublonów, które jesteś mi winien! - zagrzmiał stary wyga, stając nad powalonym i oskarżycielsko mierząc weń paluchem. Uderzony uśmiechnął się krzywo i zaczął pocierać dłonią podbródek. - Khe... witaj, Amos. Myślałem, że nie żyjesz. Amos odepchnął dwu towarzyszy Patricka, którzy wymierzyli weń broń, i pochyliwszy się nad leżącym, wyciągnął doń rękę. Podniósłszy go z ziemi, porwał go w objęcia, rycząc radośnie i ściskając tak, że Patrickowi oczy wyszły niemal z orbit. - Co robisz w Wolnym Porcie? - dopytywał się, postawiwszy wreszcie na ziemi nieźle już podduszonego kompana. - Słyszałem, że zajmujesz się sprzedażą broni renegatom w Górach Trollhome! Obejmując Amosa ramieniem, Patrick odpowiedział: - Mocni bogowie, to było bez mała dwadzieścia lat temu! Teraz jestem szeryfem Wolnego Portu. - Jesteś szeryfem? Myślałem, że jest nim ten mały skurczybyk rodem z Rodezji... zaraz, jakże mu było... Francisco Galatos. - Bogać tam, od tego czasu minęły trzy dziesiątki lat. Nie żyje i dwu jego następców też. Od pięciu lat ja piastuję ten urząd. - I zniżywszy głos, spytał: - Gdzieżeś ty się podziewał przez te wszystkie lata? Ostatnie wieści, jakie miałem o tobie, głosiły, że zajmujesz się szmuglem broni z Queg na Dalekie Wybrzeże. Amos potrząsnął głową. - Skoro mowa o przeszłości, to powiem ci jedynie, że to długa historia... której najlepiej wysłuchać nad kuflem piwa lub pucharem wina. Patrick zatrzymał się i spojrzał na byłego kompana. - Amos... ee... od czasów twej ostatniej tu bytności kilka rzeczy uległo zmianie. - Jakich? - spytał Amos. - Chodźcie za mną. - Skinieniem, dłoni wydał swoim ludziom polecenie, by towarzyszyli kompanii Amosa, i wszyscy razem przeszli z przystani na wąską uliczkę, ciągnącą się równolegle do nabrzeża. Gdy tak szli, tkwiący w oknach i mijanych bramach miejscowi przyglądali im się uważnie. Kilka barwnie odzianych kobiet zaprosiło przybyszów do siebie, oczywiście, jeśli wcześniej uda im się uniknąć szubienicy. Uwagi te zostały powitane przyjaznymi śmieszkami i bez urazy. - Tu akurat niewiele się zmieniło, mój stary - zauważył Amos. - Jak zawsze przyjaźnie i z uśmiechem obiorą cię tu z ostatniego grosza. - Nie spiesz się z sądami - poradził mu Patrick. Docierali właśnie do szerokiego bulwaru. Kiedy skręcili za róg, Patrick z Duncastle wskazał dłonią to, na co chciał zwrócić uwagę starego kompana: - Popatrz sobie... Amos w istocie zatrzymał się i zaczął przyglądać. Jak daleko mógł sięgnąć okiem, widział frontony dwu- i trzypiętrowych kamieniczek, pięknie pomalowanych i zadbanych. Kłębiący się na ulicy tłum wskazywał na to, że Freeport w istocie było bardzo ruchliwym miastem. - Patrick, nie wierzę własnym oczom - rzekł prawdziwie zdumiony. Duncastle potarł machinalnie podbródek, w miejscu, w które niedawno ugodziła pięść Amosa. - Lepiej uwierz, Amos. Od czasu twego ostatniego pobytu mocno porośliśmy w piórka. Nie jesteśmy już małą wioską zjedna karczmą i burdelem. To całe miasto. - Zwróciwszy się ku bulwarowi, skinieniem dłoni wezwał pozostałych, by poszli za nim. - Może i nie przestrzega się tu prawa tak ściśle, jak w Królestwie, ale pewnie nie więcej tu zepsucia i przestępstw niż w większości grodów w Kesh... a dam głowę, że mniej niż w całym Durbinie z przyległościami. - I wskazując dłonią budynki po obu stronach ulicy, dodał: - Wielu tutejszych kupców prowadzi interesy z Królestwem, w Kesh i Queg. - Oczywiście unikają w ten sposób opłat celnych - parsknął śmiechem Amos. - Niektórzy... owszem, tak - odparł Patrick, również się uśmiechając. - Inni jednak wolą odprowadzać opłaty celne do skarbu Kesh i Królestwa Wysp... Zbyt wiele mogliby stracić na konfiskacie ładunku po jego dotarciu na miejsce przeznaczenia. Niewiele zresztą trzeba, by załatwić certyfikat świadczący o tym, iż towar pochodzi skądinąd. Wolimy unikać rozgłosu i nie pragniemy, by świat dowiedział się o roli Freeport w tych transakcjach. W sumie działamy jako pośrednicy i zarabiamy na tym krocie. - Wskazując na jeden z wielu budynków, wokół którego uwijali się liczni interesanci, wyjaśnił: - Ten tu jegomość jest, na przykład, największym niezależnym kupcem korzennym na północ od stolicy Kesh. - Niezależnym! - parsknął śmiechem Amos. - Dobre sobie! Ponieważ handel korzeniami jest w Imperium objęty monopolem państwowym, ten kupczyk nie może działać legalnie w Kesh. - Owszem... - kiwnął głową Patrick. - Ma on jednak swoich dostawców w Imperium, a podejrzewam, że zyskał pewne wpływy i na samym dworze. Prowadzi interesy z kupcami zamieszkującymi krainy, o jakich ty i ja nigdy nie słyszeliśmy. Jego partnerami są Tsuranijczycy... i mieszkańcy Brijani... a to przeciwległy kraniec Imperium. - Z tymi słowy ruszył dalej, inni zaś poszli za nim. Mijali budynek za budynkiem - wokół wszystkich, mimo późnej pory uwijali się interesanci. - Niektórych powinieneś znać, Amos - odezwał się Patrick. - Tak jak my, byli w młodości piratami, później jednak odkryli, że zręcznie prowadzone przedsięwzięcia handlowe przynoszą większe zyski i są mniej ryzykowne. Nicholas stwierdził, że oglądane przezeń miasto niewiele różni się tych, który widywał wcześniej - mieszkańcy tylko zachowywali się odrobinę bardziej swawolnie i hałaśliwie. Syn krondorskiego Księcia przekonywał się coraz bardziej dowodnie, że Freeport był miastem zamożnym i szybko się rozwijającym. - Wiesz, Patrick, nie myślałem jednak, że na stare lata zrobi się z ciebie taki podejrzliwy drań - mruknął Amos. - Nie można inaczej - odparł zagadnięty. - Dawno już minęły czasy, kiedyśmy uciekali na wzgórza i czekali, aż gorliwcy z floty krondorskiej czy z Elarial znudzą się i odpłyną. Teraz mamy zbyt wiele do stracenia. - To dlatego czekałeś na nas z tuzinem łamignatów? - łypnął nań wrogo Amos. Patrick kiwnął głową. - A jeśli nie zdołasz przekonać Rady Kapitanów, że jesteś tym, za kogo się podajesz, będziemy musieli zająć twój statek. - Po moim trupie! - rzekł Amos cicho i groźnie. I nagle okazało się, że w Amosa i jego towarzyszy znów mierzy tuzin bełtów. - Jeśli nie da się inaczej... - Patrick z Duncastle znacząco zawiesił głos. Kapitanowie Wysp Słonecznego Zachodu spotykali się w domu na końcu ulicy. Nicholas i jego towarzysze mogli podziwiać po drodze egzotykę miejsca. Powietrze przepełniały głosy przekupniów mówiących najróżniejszymi językami, na każdym zaś rogu oczy gości porażała mieszanina barw i najdziwaczniejszych ubiorów. Obok domów handlowych i składów kupieckich stały tu zgodnie jaskinie hazardu i burdele. Nad każdymi drzwiami napisy w kilku językach objaśniały zakres i rodzaj świadczonych wewnątrz usług. Na ulicy tłoczyli się sprzedawcy, pchający przed sobą wózki lub dźwigający małe straganiki na grzbietach; a zestaw ofiarowanych przez nich dóbr imponował różnorodnością, mieli bowiem niemal wszystko, czego mógłby zapragnąć wracający z rejsu żeglarz, od jedwabiu i klejnotów, po słodkie wypieki i bakalie. Nicholas rozglądał się przytłoczony ruchliwością miejsca: Freeport był miastem większym i bardziej światowym niż Crydee. - Jak doszło do tego, że wszystko tu tak rozkwitło, i dlaczego my o tym nie słyszeli na Morzu Królestwa? - spytał Amos. - A... to właśnie świadczy przeciwko tobie, Amos - odpowiedział Patrick. - Handel pomiędzy narodami toczy się wedle dwu ścieżek, prostej i krętej. Wszyscy, którzy wybierają tę drugą, dość szybko dowiadują się, gdzie są dziury w płotach, i gdzie można cichcem wyładować i sprzedać niektóre towary. Nie jest możliwe, byś pływał ostatnio pod tą twoją cieszącą się złą sławą banderą, nie dowiadując się jednocześnie, że Freeport jest obecnie światowym centrum zbywania łupów. Ba... wiedzą o nas i ci, co zajmują się uczciwym handlem. - Jak ci już powiedziałem, Patrick, to długa historia - odpowiedział Amos i umilkł na dłuższą chwilę. Szli dalej, aż ujrzeli stojący na końcu traktu spory budynek, na którym widniał napis: Siedziba Gubernatora. Amosa i jego towarzyszy wprowadzono po wiodących do wnętrza budynku schodach. Istniejące tu niegdyś ściany usunięto, tak że cały parter był jedną rozległą komnatą. Pośrodku niej stał długi stół, za którym zasiadało teraz siedmiu mężczyzn. Okazując im szacunek, Amos zdjął kapelusz, a jego towarzysze uczynili podobnie. Jak się jednak okazało, było to jedyne ustępstwo na rzecz dobrych manier z jego strony, zaraz potem bowiem stary wyga ruszył butnym krokiem przed siebie i, zatrzymawszy się przed siedzącym pośrodku, zagrzmiał, jakby wydawał komendy w czasie sztormu: - Na Siedem Niższych Piekieł, co ty sobie wyobrażasz, Swallow? Myślisz, że możesz witać równego ci rangą kapitana, wysyłając po niego zbrojnych? - Pokorny jak zawsze - mruknął siwowłosy, siedzący pośrodku stołu kapitan. Jeden z młodszych, siedzących za stołem ludzi, którego ciemne włosy spływały bujnymi kędziorami na ramiona, a twarz zdobiły pięknie przycięte wąsiki, spytał: - Swallow, kim jest ten bufon? - Bufon? - ryknął Amos, odwracając się ku ciemnowłosemu. - Morgan! Miarkuj się, bo nie wytrzymam! Słyszałem, że twój tatunio zapił się na śmierć i tylko dlatego udało ci się przejąć komendę nad statkiem! - Wbiwszy w zuchwalca złowrogie spojrzenie, ciągnął nieubłaganie: - Chłopczyku! Zanim ty opuściłeś stoczone durbińskim przymiotem łono twej mamusi, ja topiłem quegańskie galery i łupiłem keshajskie statki! Zamknąłem Port Natal, a flotę Lorda Barry'ego pognałem z powrotem do Krondoru jak stado szczeniąt. Jestem Trenchard, Sztylet Mórz i wypruję flaki pierwszemu, który temu zaprzeczy! - Myślałem, że już nie żyjesz, Amos - odezwał się Morgan pojednawczo. Niespodziewanie Amos wydobył spod kurty sztylet i zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć powieką, przyszpilił nim rękaw młodego kapitana do stołu. - Jestem lepszy niż kiedyś! - warknął. Nicholas trącił Marcusa łokciem i starszy z kuzynów spojrzał w kierunku wskazanym przez księcia. Na końcu stołu siedział jasnoskóry drab, którego twarz pokrywały błękitne tatuaże. Miał też w nosie złoty pierścień, a jego błękitne oczy osobliwie kontrastowały z bladą cerą. - Mości kapitanowie - odezwał się formalnym tonem Patrick z Duncastle - oto Amos Trenchard, kapitan statku „Drapieżca”, dawny mój znajomek. - Słyszeliśmy, Amos, że ostatnio pływałeś pod banderą królewską - rzekł Swallow. - I owszem, bywało - wzruszył ramionami Amos. - Przedtem trochę kaperowałem na północy. Robiło się mnóstwo rzeczy. Pływałem z Keshanami i przeciwko nim, pływałem z królewskimi i abordażowałem ich statki. Jak zresztą każdy w tej komnacie. - A ja mówię, że jesteście szpiegami Królestwa! - wypalił jeden z kapitanów siedzących w głębi. Amos odwrócił się ku mówiącemu i rzeki, parodiując jego ton i barwę głosu: - Ja zaś będę się upierał przy twierdzeniu, że jesteś idiotą, Wredny Piotrze! Jak to się stało, żeś został kapitanem? Mercy umarł sam z siebie, czyście go z Renderem „zdymisjonowali”? Obrażony zaczął wstawać, Patrick jednak rzucił ostrzegawczo: - Żadnych awantur! - Moi ludzie - odezwał się wytatuowany - twierdzą, że choć przypłynąłeś tu pod czarną banderą, w rzeczy samej jesteście wojennym okrętem Królestwa! - Owszem, Render - rzekł Amos z przekąsem, zwracając się ku mówiącemu - to był okręt królewski... dopóki go nie przejąłem! - Stary wyga przez chwilę przeszywał Rendera surowym wzrokiem, potem łypnął na Wrednego Piotra i znów wbił wzrok w Rendera. - Wygląda na to, że diabli wzięli dawne wymagania, jakie stawiano kapitanom. Wredny i Render kapitanami? - potrząsnął głową. - Render, co się stało z twoim kapitanem, Averym? Zjadłeś go czy co? Render ścisnął blat stołu i skrzywił się, jakby zamierzał splunąć, ale nie odezwał się słowem. Po chwili opanował się na tyle, by syknąć w stronę Amosa: - „Bantamina” poszła na dno u brzegów Taroom dziesięć lat temu. Wtedy zostałem kapitanem! - Amos - wtrącił się nagle Patrick - możemy tu tak stać do rana i obrażać się wzajemnie, ale w twojej sprawie nie posunęliśmy się o włos... Stary pirat potoczył wzrokiem po komnacie. - Byłem jednym z Kapitanów Wybrzeża, zanim którykolwiek z was postawił stopę na pokładzie... wyjąwszy Williama Swallowa. Kto mi odmówi prawa wejścia do tutejszego portu? Freeport był zawsze otwarty dla każdego, kto miał dość ikry, by tu przypłynąć. A może teraz macie tu poborców podatków? Czyżbyście się ucywilizowali, szlag by was trafił? - Amos, mówiłem ci już, że sprawy nie wyglądają tak jak kiedyś. Mamy zbyt wiele do stracenia i nie pozwolimy na to, by węszyli tu jacyś królewscy czy keshajscy szpicle. - Moje słowo nie wystarczy? - spytał Amos. - Co was sprowadza do Freeport? - odpowiedział pytaniem jeden z milczących dotąd kapitanów. Amos spojrzał na pytającego, krępego jegomościa o szerokiej piersi, płomiennej brodzie i czerwonych, sięgających mu ramion kędziorach. - Ty jesteś Szkarłatny James. - Owszem - kiwnął głową czerwono włosy. - Ścigał mnie kiedyś od Questor View na zawietrzną Queg statek, który wyglądał dokładnie jak twój, Trenchard. - Taa... - uśmiechnął się szeroko Amos. - Na wiosnę będzie dwa lata. Dopadłbym cię, bratku, gdybyś nie zwiał na wody przybrzeżne i gdyby nasze igraszki nie zainteresowały tych quegańskich galer. - Pracowałeś dla Króla! - ryknął Szkarłatny, uderzając dłonią w stół. - A czy ja się wypieram? - zagrzmiał Amos. - Jesteście durniami czy uszy zarosły wam sierścią? Obiecano mi niezły grosz za każdego z was, bezbożne draby, którego uda mi się złapać... oprócz tego darowano mi dawne winy. Pytam się więc, który na moim miejscu nie byłby się zgodził? - Oparłszy się oburącz o stół i pochyliwszy tak, by spojrzeć Szkarłatnemu w oczy, dokończył cicho: - Szczególnie wtedy, kiedy alternatywą jest pętla na rei? - No, to mamy problem - rzucił Patrick. - Wielu z nas cię zna z najlepszej strony, Amos, ale nie widziano cię w tych stronach dłużej niż mogę spamiętać... no i pływałeś z królewskimi. Powiadasz, żeś znów został piratem... ale jaką możemy mieć pewność, że przy pierwszej okazji nie sprzedasz nas temu, kto lepiej zapłaci? - A wy, niecne rzezimieszki, ufacie jeden drugiemu? - zagrzmiał Amos, wskazując szerokim gestem całe zgromadzenie. - Wszyscy mamy tu swoje interesy - odpowiedział Szkarłatny. - To najbardziej dochodowy interes na wyspach, a zyski stale rosną. Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy chcieli zarżnąć kurę, znoszącą złote jajka. Amos parsknął pogardliwie, dając wyraz swemu zaufaniu do rozsądku obecnych. - Czego zatem chcecie? - spytał Patricka. - Będziesz musiał trochę tu zostać. - Jak długo? - Dopóki się nie upewnimy, że flota królewska nie czeka gdzieś za widnokręgiem na twój sygnał - odpowiedział Szkarłatny. - I dopóki nie zyskamy pewności, że kilku z was nie pożeglowało wcześniej do Krondoru, by sprowadzić dla was pomoc - dodał Swallow. - Tak czy owak, Amos, potrwa to parę miesięcy - rzekł Patrick z Duncastle. - Ale nie dłużej niż rok. - Mówiąc to, uśmiechnął się, jakby roczny areszt był tylko drobną niedogodnością. - Wy naprawdę jesteście głusi - rzekł Amos. - Ja tu przypłynąłem w określonym celu i mam pewną pilną sprawę do załatwienia. - On jest szpiegiem - powtórzył Wredny. - Jakąż to masz pilną sprawę? - spytał Patrick. Amos oskarżycielsko wymierzył palec w Rendera. - Przybyłem tu, by zabić tego człowieka. Render skoczył na nogi i porwał za rapier. - Dość! - ryknął Patrick. I zwracając się do Amosa, spytał: - Jaką masz sprawę przeciwko Renderowi? - Przed miesiącem poprowadził bandę morderców, w tym durbińskich łapaczy niewolników, na Crydee. Spalili, psiakrew, całe miasto i wymordowali niemal wszystkich mieszkańców. - Trenchard - parsknął drwiąco oskarżony. - Przed miesiącem żeglowałem wzdłuż wybrzeży Kesh. W Crydee nie byłem od czasów, kiedy pętałem się po pokładach jako chłopiec okrętowy. Tam nie ma niczego, co byłoby warte grabieży! - Zaprzecza, że brał udział w napaści - mruknął Patrick. - A nawet jeśli w istocie spaliłby Crydee, dlaczego miałoby to być przyczyną waśni pomiędzy wami? - Ponieważ w tamtejszym porcie, w pewnym magazynie na brzegu ukrywałem łupy, które gromadziłem od pięciu lat i miałem je właśnie przewieźć gdzie indziej, kiedy on je ukradł! - W żadnym z magazynów nie znalazłbyś tam niczego, co byłoby warte zachodu! - wrzasnął Render. Wszyscy obecni wlepili weń oczy, Amos zaś uśmiechnął się złowrogo. - A skądże o tym wiesz, jeśli nie byłeś w Crydee? - Łżesz o mnie i o napadzie, musiałeś więc zełgać i o łupie - stęknął zagadnięty. Patrick powiódł wzrokiem po twarzach kapitanów, którzy kolejno kiwali głowami. - Takie jest prawo Freeportu - stwierdził wreszcie. - Żaden kapitan nie podniesie ręki na drugiego, bo dojdzie do bójek pomiędzy załogami. Możecie rozstrzygnąć waśń, jeśli opuścicie port, ale gdyby którykolwiek z was zaczął bitkę, jego statek zostanie skonfiskowany, on sam zaś zostanie osadzony w lochu. Podczas wymiany zdań Nicholas uważnie przyglądał się Renderowi. - On łże - powiedział cicho. Marcus otworzył usta, by coś rzec, zanim jednak zdążył się odezwać, Patrick z Duncastle zwrócił się do księcia: - Coś ty powiedział? - Powiedziałem, że on łże. Miałem w Crydee przyjaciół. Render jest łajdakiem i mordercą, który ma na sumieniu krew kobiet i dzieci. Jeśli kapitan Trenchard niczego nie może zrobić, to ja wypruję mu flaki. - - Render utrzymuje, że podczas ostatniego miesiąca był u wybrzeży Kesh - stwierdził Patrick. - To musiał być ktoś inny. - A jest dwu pirackich kanibali o błękitnych oczach? - spytał Nicholas. - Nie... to był on. Patrick tymczasem zwrócił się do Amosa. - Kapitanie Trenchard... Ty sam i twoja załoga będziecie pilnie obserwowani. Możecie swobodnie poruszać się po mieście, ale jeśli którykolwiek z twoich ludzi zacznie jakąś awanturę, zajmiemy twój statek, załogę zaś sprzedamy na quegańskie galery. Masz pilnować swoich ludzi. Możesz apelować do Rady Kapitanów, kiedy tylko zechcesz, i jeśli przekonasz Siódemkę, że twoja historia jest prawdziwa, ponownie uznamy w tobie równego nam kapitana. Amos nie odpowiedział ani słowem, kiwnął tylko głową, odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Gdy schodzili po schodach, odezwał się półgębkiem do Nicholasa: - Dobre to było. - Owszem - wtrącił się Ghuda - teraz ten drań zrobi wszystko, by cię zabić. - Tego właśnie się po nim spodziewam - odparł Nicholas. Kiedy zeszli na ulicę, Amos zwrócił się do towarzyszy: - Kapitanowie sądzą, że zostaniemy tu parę miesięcy, ja jednak mam zamiar wynieść się stąd, gdy tylko odkryjemy, gdzie trzymani są więźniowie. Wróć do łodzi - zwrócił się do Harry'ego - i przekaż polecenie, by wszyscy, oprócz wachty dyżurnej, zeszli na ląd. Powiedz im, by zachowywali się spokojnie i mieli oczy otwarte. Chce, by każdy miał uszy otwarte na plotki. Niech nas szukają w gospodzie z czerwonym delfinem na szyldzie... mijaliśmy ją po drodze, idąc tutaj. - Harry pomknął wykonać polecenie. - Zajmij się zakupami - polecił Amos Anthony'emu. Anthony oddalił się szybko, Amos zaś kiwnięciem głowy polecił Ghudzie dopilnowanie, by młodego maga nie spotkała jakaś zła przygoda. Kiedy wszyscy się oddalili, Amos powiedział: - A teraz chodźmy, znajdźmy tę oberżę i zobaczmy, czy uda nam się zachować Nicka przy życiu. Czerwony Delfin był oberżą skromną i względnie spokojną, której klientela nie wyróżniała się niczym szczególnym. Amos wynajął oddzielny pokój na tyłach, Nicholas zaś usiadł przy uchylonych nieco drzwiach, bacząc przez szczelinę na tych, którzy mogliby się zbliżać. - Oczywistym jest - odezwał się Amos - że nie mamy czasu, by przekonywać kapitanów po kolei. Render i tak będzie przeciwko nam, co oznacza, że trzeba by nam było zmienić nastawienie czterech z sześciu. - Przez chwilę bębnił palcami po stole. - Tak, myślę, że w całą sprawę zamieszany był jeszcze jeden. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Marcus. - Zbyt wiele rzeczy mi tu nie pasuje - odparł stary wyga. - Widziałeś te statki w porcie? - Marcus kiwnął głową. - Ktoś musiał sprowadzić tu skądś mnóstwo najemników, potem wywieźć je w tych flotyllach, które najechały Dalekie Wybrzeże. Wymagało to niezłego planu i wielu ludzi do jego wykonania. Sądzę, że do całej wyprawy potrzebowali przynajmniej dwu dalekomorskich statków, a to oznacza, że brał w tym udział przynajmniej jeszcze jeden, poza Renderem. - No to musimy się pospieszyć - rzekł Nicholas. - Mamy może z tydzień, zanim któryś z członków załogi popełni jakiś błąd albo się wygada i trzeba będzie wynosić się precz... wyrąbując sobie drogę do wyjścia z portu. Nicholas usiadł przy nim za stołem, Marcus zaś stanął za Amosem. - Jeśli więźniowie są tu jeszcze - rzekł książę - trzeba nam się pospieszyć, zanim ich gdzieś przeniosą. - Niestety - potrząsnął głową Amos. - Szansę na to, że jeszcze gdzieś tu ich trzymają, są prawie żadne. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Marcus. - Ponieważ kapitan Render zełgał we wszystkim - rzekł Nakor, odwracając się ku nim. - Powiada, że nie było żadnej napaści. Ale, wedle tego, co mówił Pug, więźniów przywiózł właśnie tutaj. Zbyt wiele tych kłamstw. Amos przytaknął skinieniem głowy. - Co oznacza, że ci, co stoją za napaścią Rendera, szybko pewnie usunęli stąd więźniów. - Zdjąwszy kapelusz, otarł pot z czoła. - Zapomniałem już, ile wilgoci wisi w powietrzu na tych wyspach. I dodał z westchnieniem: - Teraz, kiedy przekonałem się, jak wielkim portem stał się Freeport, rozumiem, w jaki sposób Render zorganizował swe przedsięwzięcie i jak zdołał je ukryć przed pozostałymi kapitanami. - Podkreślając słowa gestami, Amos ciągnął dalej: - W odległości połowy dnia żeglugi stąd jest przynajmniej kilkanaście wysepek, których można użyć jako bazy wypadowej. Mógł wypłynąć o świcie, twierdząc, że wybiera się do Kesh. Potem udał się tam, gdzie czekali jego rzezimieszkowie, wziął ich na pokład, rozebrane pinaki wpakował do ładowni obu statków i popłynął do Crydee, zatrzymując się w takiej odległości, by nie spostrzeżono go z wież... zmontował i opuścił na wodę pinaki i wysłał łotrów do roboty... - Ale dlaczego zaatakowali stąd? - spytał Marcus. - Jeśli nie chcieli, by inni piraci się o tym dowiedzieli, dlaczego w ogóle zaczynali tutaj? - Bo we Freeport cały czas pełno najrozmaitszych drabów, którzy przybywają i odchodzą - odpowiedział Amos. - A gdzie łatwiej zacząć rozmowy i zebrać najemników? Pytanie jednak brzmi: gdzie ukryto więźniów? Twarz Nakora, który właśnie coś sobie przypomniał, stała się pochmurna: - Pug wspominał coś o wielkim budynku. Wielkim, mrocznym budynku. - Myślę, że nadszedł czas, byśmy się rozproszyli - rzekł Amos. - I patrząc na Marcusa, spytał: - Czy jesteś dobrym żeglarzem? - No, daję sobie radę z małą łodzią na tyle dobrze, że nie poślę jej na dno - odpowiedział Marcus. - To dobrze. Znajdź i kup jutro jakąś szalupę. Jeśli ktokolwiek cię zapyta, po co ci ona, odpowiadaj, że zamierzasz zbadać pobliskie wysepki, bo Trenchard chce na którejś z nich wybudować sobie dom. Niektórzy z kapitanów mają tu własne, małe księstewka. Weź ze sobą Harry'ego i sprawdź, czy i on potrafi żeglować na tyle dobrze, by się nie utopić. Render nie bardzo może podjąć jakieś działania przeciwko nam. To dlań zbyt wielkie ryzyko: Nicholas i ja oskarżyliśmy go publicznie i powstrzymano nas przed otwartym konfliktem. - Amos uśmiechnął się niczym rekin i klepnął Nicholasa po ramieniu. - Na ciebie więc, dziecię szczęścia, spadło wdzięczne zadanie rozjuszenia Rendera do tego stopnia, by zapomniał o ostrożności i zrobił jakieś głupstwo. Wyślemy obserwatorów, którzy będą go pilnowali, ty zaś masz go nie odstępować... tak, by pomyślał, że jesteś jego cieniem. Nicholas ochoczo kiwnął głową. Amos zaś odszpuntował baryłkę piwa i rzekł jowialnie: - A teraz najważniejsze... kto chce się napić? Rozdział 10 ODKRYCIA Gdzieś w górze zaskrzeczała mewa. Marcus, Calis i Harry ruszyli do portu, gdy tylko słońce wstało nad horyzontem. Młodzikowi pół-elfowi, który, mimo iż liczył sobie dobrze ponad trzydziestkę i nie wyglądał na starszego niż Ludlandczyk, Freeport jawił się jako niezwykle różnorodna mieszanina widoków i dźwięków. Calis zachował spokój, pozostawiając towarzyszom prowadzenie niezbędnych rozmów, słuchał jednak, patrzył i zdumiewał się najróżnorodniejszymi przejawami życia wyspiarzy. Poprzedniej nocy Harry przyznał w rozmowie z Nicholasem, że gdyby nie to, iż ich kompan elf od czasu do czasu jednak odzywał się lub poruszał, zapomniałby o jego istnieniu, tak milczącym i cichym okazał się towarzyszem. Ludlandczyk zamierzał go właśnie o coś spytać, kiedy zza jednej z przewróconych łodzi wysunęła się jakaś smukła sylwetka i zrównała się z nimi. Zanim inni zdążyli się odwrócić, Calis już miał w pogotowiu sztylet. Niespodziane pojawienie się przybysza tak przestraszyło Harry'ego, że niemal podskoczył w miejscu. - Na wszystkich bogów! Czego chcesz, człowiecze! - Ważniejsze jest to - rozległ się szept - czego chcecie wy trzej? Nieznajomy odziany był w niekształtną koszulę i za długie portki, spod których widać było brudne palce bosych stóp. Chude rączyny, które wysuwały się z postrzępionych rękawów koszuli, brudne były niemal tak samo jak jego stopy, twarz zaś miał niewiele tylko czystszą. W twarzy tej, nad małymi ustami, drobnym podbródkiem i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, dominowały ogromne, błękitne oczy. Nad tym wszystkim kłębiła się strzecha płomiennie rudych włosów. - Zmiataj stąd, chłopcze! - rzucił Marcus niecierpliwie. - Dobre sobie, chłopcze! - kopnąwszy go złośliwie i boleśnie w goleń, dziewczyna odskoczyła w tył. - Zapłacicie za to podwójnie! Marcus skrzywił się z bólu, Harry zaś niemal otworzył gębę ze zdumienia. Calis zaś, nie tracąc spokoju, odpowiedział: - Odejdź więc, dziewczyno. Poszli dalej, dziewczyna jednak podążyła za nimi, idąc obok Marcusa. - Wiem o wielu sprawach. Spytajcie we Freeport kogo chcecie... wszyscy to potwierdzą. Każdy wam powie: „Chcecie się czegoś dowiedzieć? Spytajcie Brisy”. - Autoreklamy nigdy za wiele. Mamy rozumieć, że Brisa to ty? - spytał Harry. - Nie inaczej. Marcus i Calis milczeli zawzięcie, Harry jednak powiedział: - Nasz kapitan szuka wyspy, na której mógłby sobie wybudować dom. Brisa zrobiła krok w bok i zastąpiła Marcusowi drogę. - Akurat, już wam wierzę - rzuciła drwiąco. Marcus musiał się zatrzymać, gdy inni przeszli prawą stroną. Wbijając wzrok w dziewczynę, powiedział: - Uwierz, bo to prawda. Dziewczyna się uśmiechnęła i Marcus nie bez zdziwienia zauważył, że ma wcale ładne dołeczki na policzkach. - Prawda! - powtórzył ze złością, usiłując ją wyminąć. Dziewczyna zrobiła krok w bok, nadal go zatrzymując. - Nie mam czasu na głupie zabawy! - sarknął Marcus, próbując ją wyminąć z drugiej strony. Dziewczyna cofnęła się o pół kroku i utknęła piętą w zwoju niedbale rzuconej przez kogoś liny. Straciwszy równowagę, wylądowała na siedzeniu. Marcus się uśmiechnął, Harry zaśmiał drwiąco i tylko Calis nie okazał żadnych emocji. Brisa odpowiedziała dość nieprzyzwoitym dźwiękiem, a kiedy Marcus ją mijał, zawołała: - Dobra! Kiedy znudzi wam się gonienie w piętkę, i tak do mnie przyjdziecie! Marcus odwrócił się ku niej i zasalutował, tak udatnie parodiując honory wojskowe, że nawet Calis musiał się uśmiechnąć, a Harry aż się zatoczył. Tego samego wieczoru, choć znacznie później, kiedy trzej towarzysze wrócili do miejsca, gdzie uwiązali swą łódkę, znaleźli Brisę siedzącą na kamiennym pachołku i pogryzającą jabłko. - Macie dość? - spytała. Wszyscy trzej spojrzeli na siebie nawzajem i ruszyli, by ją wyminąć, ona jednak zeskoczyła z kamienia i zatrzymała się przed nimi, założywszy ręce za siebie. I niczym bawiące się dziecko, zanuciła tajemniczo: - Wiem, czego szukacie... wiem, wiem... - Mówiliśmy ci już... - zaczął Marcus. - Wcale nie! - odparła śpiewnie. - Co nie? - Nie szukacie wyspy dla swego kapitana. - Odgryzłszy ostatni kęs jabłka, cisnęła ogryzek w morze. Mewy natychmiast z wrzaskiem rzuciły się ku wodzie. - To czego, według ciebie, szukamy? - spytał Harry, który po całodziennym wiosłowaniu do kilku opustoszałych wysepek, niezbyt był skory do okazywania cierpliwości. - A ile to dla was warte? - zapytała Brisa, krzyżując ramiona na piersiach. - Dziewczyno... - Marcus potrząsnął głową. - My naprawdę nie mamy czasu na zabawy. Wszyscy trzej ruszyli ku łodzi, wtedy jednak Brisa rzuciła niewinnie: - Wiem, dokąd udali się handlarze z Durbinu. Wszyscy trzej zatrzymali się nagle. Wymieniwszy ostrzegawcze spojrzenia, odwrócili się, a Calis podszedł do dziewczyny i złapał ją za ramię. - Gadaj, co wiesz! - syknął Marcus. - Oj! - jęknęła dziewczyna, usiłując się wyrwać z żelaznego uchwytu pół-elfa. - Puszczaj... albo nie powiem niczego! Marcus położył dłoń na ramieniu Calisa. - Niech tak będzie... puść ją. Calis więc cofnął rękę. Dziewczyna pocierając ramię, łypnęła wrogo na Elvandarczyka: - Czy twoja mamusia nigdy ci nie mówiła, że są i inne sposoby zwrócenia na siebie uwagi dziewczyny? - Potem jej gniew zwrócił się przeciwko Marcusowi: - Nie wyglądasz nawet w połowie tak paskudnie, jak powinieneś, chcąc uchodzić za brutala... choć gdybyś się ogolił, wyglądałbyś jeszcze lepiej. Chciałam być dla was uprzejma, ale teraz cena poszła w górę. - Do rzeczy! - przerwał jej Harry. - Co wiesz i czego chcesz? - Wiem, że około miesiąca temu pojawili się w mieście jacyś dziwni ludzie... i było ich wielu. Jeszcze więcej zebrało się na niedalekich wysepkach... i robili co mogli, by stali mieszkańcy Freeport nie spostrzegli ich obecności. Większość mówiła po keshajsku, ale z jakimś osobliwym akcentem, jakiego przedtem nigdy nie słyszałam. Zapasy w mieście kupowali jeszcze inni. Nie od razu, ale po jakimś czasie zwrócili na siebie moją uwagę. W zasadzie nie dzieje się tu nic, o czym bym prędzej czy później się nie dowiedziała. Postanowiłam więc trochę powęszyć. - Uśmiechnęła się niewinnie. - Jestem w tym dobra, wiecie? Harry nie umiał powstrzymać uśmiechu: - Mogę to sobie wyobrazić. - No to jak? Umowa stoi? - spytała. - A jakie są twoje warunki? - odpowiedział pytaniem na pytanie Marcus. - Pięćdziesiąt złotych suwerenów. - No... takiej ilości złota przy sobie nie noszę - mruknął Marcus. - A to może być? - spytał Harry. Wyciągnął przed siebie dłoń ze złotym pierścieniem z rubinem. - Skąd to masz? - zdumiał się Marcus. - Roztargnienie - potrząsnął głową Ludlandczyk. - I zwrócił się do dziewczyny: - Słuchaj, to jest warte dwa razy tyle, ile zażądałaś. - Zgoda. Posłuchajcie... Postanowiłam śledzić jedną z tych grup i zapamiętałam sobie ich kurs. Po zachodzie słońca wzięłam łódkę i dotarłszy na miejsce, zobaczyłam największy statek, jaki kiedykolwiek widziałam. Stał na kotwicy przy jednej z wysepek, był czarny i wyglądał jak jedna z tych quegańskich galer: miał wysokie nadbudówki na dziobie i rufie, wielkie żagle i mnóstwo rei. Unosił się dość wysoko na wodzie, w pierwszej więc chwili pomyślałam, że jest pusty, ale trwał nieustanny ruch pomiędzy nim a brzegiem. Nie mogli takiego wielkiego statku wprowadzić do portu, więc chcąc zwieść obserwatorów, zaopatrywali się za pośrednictwem tych łodzi. Sądząc z tego, co zobaczyłam na plaży, szykowali się do długiej podróży... może nawet na przeciwległe wybrzeża Kesh. Wszędzie porozstawiali patrole i musiałam się stamtąd wynosić. Parę tygodni później zauważyłam łodzie krążące pomiędzy wyspami, ale trzymające się z dala od Freeport. - W tym momencie Brisa uśmiechnęła się promiennie. - Nie wiem dlaczego, ale mnie to zaciekawiło, więc wróciłam na tamtą wyspę i zobaczyłam, że większość ludzi została przewieziona na pokład owego wielkiego statku. Tuzin zaś mniejszych łodzi przewiozło mnóstwo więźniów na wyspę. Całą operacją dowodziło sześciu łapaczy niewolników z Durbinu. - A skąd wiesz, że o tych właśnie ludzi nam chodzi? - spytał Harry, który nie oddał jeszcze pierścienia dziewczynie. - Przypłynęliście statkiem z Królestwa, a tamci więźniowie mówili waszym językiem. I trzeba trafu, że akurat teraz, po trzydziestu latach pojawia się tu sławny niegdyś kapitan. Jak dla mnie, za dużo przypadków na raz. Wasz kapitan jest prawdziwy, wy jednak jesteście za uprzejmi i za czyści... złoży wszy jedno z drugim i trzecim... Jesteście przedstawicielami królewskich i szukacie porwanych. Mam rację? Harry podrzucił pierścień w górę, Brisa zaś chwyciła zręcznie ozdobę, która w sekundę później znikła. - Dokąd zabrali więźniów? - spytał Harry. - Dwie wyspy dalej na zawietrzną - odparła wszędobylska, która w tejże samej chwili zerwała się do biegu. - Kiedy będziecie mieli więcej grosza, powiem wam coś jeszcze! - zawołała przez ramię. - A jak cię odnajdziemy? - wrzasnął za nią Harry. - Po prostu spytajcie kogokolwiek o Brisę! - zabrzmiała odpowiedź znikającej już między budynkami dziewczyny. Tej samej nocy kilku członków załogi „Drapieżcy” wyśledziło w mieście wytatuowanego kapitana i czym prędzej przesłano wieści do kwatery głównej. Skutkiem tego była niespodziana wizyta Nicholasa i Ghudy w ulubionej tawernie Rendera. Obaj rozsiedli się dość blisko, by móc podsłuchiwać prowadzone przy sąsiednim stole rozmowy - a Render i jego towarzysze umilkli nagle jak zaklęci. - To tylko kwestia czasu, prawda? - rzekł Nicholas dość głośno, by usłyszał go każdy obecny w izbie. - Taa... wcześniej czy później... - Ghuda znacząco zawiesił głos. Nie miał pojęcia, do czego zmierza młody książę, ale postanowił nie psuć mu zabawy. - Tylko patrzeć, jak dotrze tu jakiś statek z Dalekiego Wybrzeża, który przywiezie wieści o skutkach napaści. W najbliższych latach nie będzie żadnego handlu... i żadnych zysków. A wtedy wszyscy kupcy rzucą się na gubernatora z żądaniem, by zatknąć głowę sprawcy tego wszystkiego na palu przed wejściem do portu. - Patrząc zaś Renderowi prosto w oczy, zakończył: - Ja zaś z największą przyjemnością im ten łeb wydam. - Render usiłował odpowiedzieć zuchwałym spojrzeniem, po chwili jednak odwrócił wzrok i zaczął szeptać coś żywo do swoich towarzyszy, potem wstał i wyszedł. Jego kompani patrzyli uważnie na Nicholasa i Ghudę, jakby wyzywając ich, by poszli za kapitanem. Ci zaś rozparli się wygodniej i czekali. A następnego dnia o brzasku Anthony, Nakor i Amos wypłynęli z Marcusem, by zbadać wyspę wskazaną przez Brisę. Dotarli do niej po trzech godzinach żeglugi. Wysepka była podobna do tuzina innych, leżących w tych okolicach, uformowanych przez wieki aktywności wulkanów. Dopiero po opłynięciu wysepki dookoła - co trwało około godziny - znaleźli płytką zatoczkę po nawietrznej. Od razu też dostrzegli sporą, niską szopę stojącą nad brzegiem, tak jednak ukrytą wśród skał, że nie mógł zobaczyć jej nikt, kto nie nadpływał od zatoczki. W tej chwili nie widać tam było żadnych oznak życia. Osadziwszy łódź na plaży, zaczęli się rozglądać, Amos zaś powiedział: - Ostatnio lądowało tu i odpływało stąd mnóstwo łodzi. - Mówiąc to, wskazał ślady na piasku, powyżej linii przypływów. Ku szopie wiódł szeroki pas wydeptanego piachu. - Gdyby ostatnio była jakaś ulewa, albo choćby silny wiatr, niczego byśmy nie znaleźli. Poszukiwacze podeszli do prymitywnie skleconej szopy. Pchnęli wielkie drzwi i weszli do środka. Miejsce przepełniał smród ludzkich odchodów i czegoś jeszcze gorszego. Wszędzie unosiły się chmary much, przybysze zaś szybko zobaczyli, na czym owady żerują. Amos zaklął i policzył ciała. - Jest tu ich ponad tuzin... Wnętrze szopy usłane było zwłokami. Opanowując torsje, Marcus zacisnął zęby i pochylił się nad najbliższym trupem. Nieboszczyk leżał niemal tuż przy drzwiach i padające do środka światło ułatwiało zbadanie zwłok. - Nie miał łatwej śmierci... - rzekł po chwili dziedzic Crydee. - Owszem - mruknął Amos. - Widywałem takie twarze już wcześniej. Nakor oglądał innego z nieboszczyków. - To się stało trzy, może cztery dni temu. Ciała są nabrzmiałe, a owady zdążyły złożyć jaja. Rozejrzawszy się po wnętrzu szopy, Amos zwrócił się do Marcusa: - Chłopcze, nie ma tu nic miłego do oglądania. Może zechciałbyś poczekać na zewnątrz... Marcus zrozumiał, że stary pirat pragnie mu oszczędzić oględzin ciała siostry, które mogli tu znaleźć lada moment. - Zostanę - powiedział krótko. Wybierając ostrożnie drogę pomiędzy zwłokami, dotarli do centralnej części pomieszczenia. Tutaj Amos zobaczył coś, co sprawiło, że zaklął. - Na flaki Banatha! - syknął, odwołując się do boga złodziejów i piratów. Przed nimi leżało na klepisku sześciu mężczyzn w strojach durbińskich handlarzy niewolników. Ich ciała naszpikowane były strzałami. Amos zmusił się, by klęknąć i obejrzeć jedne ze zwłok. Zdjął mu maskę i przyjrzał się tatuażowi na twarzy nieboszczyka. - To są członkowie Gildii! - stęknął ze zgrozą. - Któż byłby na tyle zuchwały, by obrócić przeciwko sobie gniew tego bractwa? Odpowiedź nasuwała się sama: byli to ci sami bezlitośni wrogowie, którzy przejęli kontrolę nad Stowarzyszeniem Zabójców w Krondorze, wykorzystując je do własnych, przewrotnych celów, i którzy jako autorzy największego oszustwa w historii Midkemii podburzyli do buntu Bractwo Mrocznego Szlaku i inne ludy Północy, goblinów i trolle, organizując ich natarcie na leżące na południu Królestwo. Tylko oni ośmieliliby się zabić sześciu udziałowców Gildii Handlarzy Niewolników z Durbinu... i Amos domyślał się nawet, dlaczego tak uczynili. Żaden z żyjących ludzi nie wiedział, gdzie jest siedziba wężowego ludu Pantathian... choć mówiono, że żyją na dalekiej ziemi, za wielkim oceanem. Anthony przechadzał się pomiędzy trupami, a jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Martwi więźniowie byli tymi, którzy okazali się zbyt słabi, by pokonać trudy dalszej podróży i pozbyto się ich, podrzynając im gardła. - Jest tu tylko jedna dziewczyna... - bąknął Nakor. Wszyscy podeszli, ale to Anthony rozpoznał ją pierwszy: - To Willa... służyła w kuchni. Nakor wskazał innego trupa, tym razem mężczyzny, który skonał z portkami opuszczonymi do kostek: - Ten był złym człowiekiem. Chciał posiąść tę chorą dziewczynę, zanim ją zabije - odpowiedział, jakby odczytując przeszłość - i ktoś go za to zabił. - Potrząsnął głową i rozejrzał się dookoła. - Wepchnąć tu dzieci, trzymając je jak bydło, to okrucieństwo, ale zostawić je tu na wiele dni z martwymi i umierającymi, to nieludzkie... - Isalańczyku... - odezwał się Amos - kto ci powiedział, że to wszystko jest sprawą jakichś ludzi? Anthony tymczasem krążył po wnętrzu szopy, jakby czegoś szukając. Amos miał już zarządzić odwrót, kiedy młodzieniec znalazł kilka strzępów kiepskiego drelichu, oddartych od koszuli lub sukni. Podniósłszy je, przyjrzał się im uważnie. I nagle wyciągnął dłoń ku Amosowi, podając mu skrawek, którego najwidoczniej użyto jako opatrunku - na materiale widać było zakrzepłe ślady krwi. - Margaret - rzekł młody mag. - Skąd możesz wiedzieć? - spytał kapitan. - Po prostu wiem... - odparł młodzieniec. - To strzęp jej odzieży. Marcus uważnie przyjrzał się śladom krwi. - Była ranna? Te ślady... - Nie - potrząsnął głową Anthony. - Myślę, że opatrzyła kogoś innego. - Skąd wiesz? - spytał dziedzic Crydee. - Po prostu wiem - mag udzielił Marcusowi takiej samej jak przed chwilą Amosowi odpowiedzi. - Ta napaść została zaplanowana dobrze, starannie i na długo przed terminem - odezwał się Amos. - Rabusie przeważnie przybyli z Kesh, ale brała w tym udział przynajmniej setka drabów z Freeport. - Na jego polecenie wszyscy wyszli z szopy, w drodze zaś do łodzi stary wyga ciągnął rozważania: - Sęk w tym, jak odkryć, którzy z miejscowych byli w to zamieszani, i jak rozwiązać im języki. Kimkolwiek są ci, którzy zorganizowali tę napaść, płacili dobrze i - tu wskazał niedoszłego gwałciciela z poderżniętym gardłem - widzimy, że potrafią szybko i bezlitośnie karać nieposłusznych. Niewielu zechce zdradzić takich panów. - I zwracając się do Marcusa, dodał: - Znajdź lepiej tamtą dziewczynę i dowiedz się, czy nie ma dla nas innych wiadomości. Podczas całej drogi powrotnej do Freeport wszyscy milczeli. Do Czerwonego Delfina wrócili o świcie. Wkroczywszy do komnaty, Amos zastał czekającego nań już Harry'ego. - Co się stało? - spytał stary wyga. - Niewiele brakło, a Render wyzwałby dziś Nicka - odparł Harry z uśmiechem. - W południe postanowił zajrzeć do innej tawerny. Spostrzegł go jeden z naszych ludzi, Nick więc tam poszedł. Tamten wyszedł, a my za nim. W trzeciej oberży nie wytrzymał i wybuchnął przekleństwami. Wygląda na to, że zaczynają zawodzić go nerwy. Nasi ludzie rozpuszczają wieści o napadzie, mieszczuchy więc zastanawiają się, o co w tym wszystkim chodzi. Wielu domyśla się, że ostatnio miały tu miejsce tu jakieś niecne sprawki. Zaczynają nam wierzyć i wątpić w szczerość Rendera. - Harry potrząsnął głową. - Jeśli na domiar wszystkiego zdarzy się szczególnie burzliwy Szóstek, podczas którego ktoś zacznie stawiać napitki tym, co będą skłonni wysłuchiwać narzekań o tym, jak to podły Render, wiedziony nadmierną chciwością, zrujnował wszystkim interesy na kilka najbliższych lat... to mogę sobie wyobrazić, jak spokojni obywatele wywlekają go za łeb z jego oberży i bez sądu wieszają na pierwszej sposobnej belce. - W tym momencie spoważniał: - Tak, myślę, że dopiekliśmy już Renderowi do żywego. Na ulicach gadają, że jutro lub pojutrze wypłynie, by łupić wybrzeża Kesh i szuka dodatkowych członków załogi. Stary pirat podrapał się po brodzie. - Szuka dodatkowych ludzi, co? No, to musi załatwić się z Nickiem dziś... jeśli w ogóle zamierza to zrobić. - Przez chwilę rozważał różne możliwości. - Może to rozegrać na kilka sposobów. Gdyby miał choć trochę mózgu między uszami, to wypłynąłby cichcem dziś w nocy i nigdy by już się tu nie pokazał. Ale Render nigdy nie był zbyt szczwany... podstępny, tak, przebiegły... i owszem... ale brak mu rozumu. Rozmyślał jeszcze przez chwilę, a potem podjął wątek: - Jak znam tego kanibala, zechce przy okazji zająć mój statek i do tego właśnie potrzebni mu są dodatkowi ludzie. - Zakończył, mówiąc cicho, jakby do samego siebie: - Zabije Nicka, na mnie zwali winę, zażąda, by mnie powieszono i zdobędzie dla siebie najlepszy statek na tych wyspach, a wszystko to jednej nocy. - To co zrobimy? - spytał Marcus. - Cóż, pozwolimy mu spróbować. - Znajdź Ghudę, Nicka i tylu żeglarzy, ilu zdołasz - zwrócił się do Harry'ego. - Ściągnij wszystkich tutaj. Harry wybiegł, by wykonać polecenie, Amos zaś odezwał się do Anthony'ego: - Zacznij szukać tych, którzy mogliby coś rzec o tamtej szopie na wyspie... może i przywieźli ze sobą własnych cieśli, ale wątpię, by ciągnęli drewno i belki. I nie wpakuj się w jakieś kłopoty. A gdy mag wyszedł w towarzystwie Marcusa, Amos spytał Nakora: - Skąd on wiedział, że ten strzęp płótna należał do Margaret? - Jest magiem - uśmiechnął się szeroko Isalańczyk. - I w dodatku zakochanym w niej po uszy... - Powiadasz? - zdziwił się Amos. - Uważałem go raczej za bezkrwistego wymoczka... - Nie... - Nakor potrząsnął głową. - Jest po prostu nieśmiały, i tyle... Ale ją kocha. I dlatego to on ją odnajdzie, gdy przyjdzie pora. - Znowu zaczynasz bawić się w te twoje tajemnice - źrenice starego pirata zwęziły się niebezpiecznie. - Nie... tylko mam ochotę na drzemkę - wzruszył ramionami Nakor. - Ostatnio było tu sporo hałasu. - Przechylił krzesło w tył, aż oparło się o ścianę, i zamknął oczy. W chwilę później już chrapał. - Ciekaw jestem, jak on to robi? - spytał sam siebie Amos, patrząc na śpiącego przecherę. Statek zatrzeszczał i Margaret poleciła przyjaciółce: - Słuchaj! Abigail niezbyt się przejęła poleceniem przyjaciółki: - O co chodzi? - Zmieniamy kurs. Nie czujesz, że okręt kołysze się inaczej ? - Nie. A zresztą co z tego? - spytała Abigail obojętnie. Nawet tu, w znacznie wygodniejszych warunkach (miały własną kabinę odpowiedniejszą dla osób o ich pozycji społecznej), przyjaciółka nie otrząsnęła się z ponurych myśli i nadal się zdarzało, że nagle wybuchała płaczem. - Zmierzamy na południe - stwierdziła Margaret - oczekiwałam, że skierujemy się na wschód, ku Mrocznym Cieśninom. My jednak skręcamy na sterburtę - Abigail spojrzała na nią, nie pojmując żeglarskiego terminu - to znaczy w prawo! Płyniemy zatem na południowy zachód! Młoda szlachcianka potrząsnęła głową, jak osoba zupełnie zbita z tropu. Potem jednak w jej oczach pojawiła się iskra zainteresowania. - I co z tego wynika? - Że nie płyniemy do Kesh - wyszeptała Margaret, która poczuła strach, jak osoba pozbawiona właśnie przez los ostatniej iskierki nadziei. Dziwki wybuchały śmiechem, mężczyźni zaś przyjaźnie obrzucali się obelgami. Nicholas łyknął siódmą z zamówionych ośmiu szklanic wina. W przeciwległym rogu oberży siedział Render otoczony pięcioma kompanami, którzy mówili szeptem coś do siebie. Obaj mierzyli się wrogimi spojrzeniami prawie już od godziny, Ghuda zaś i Harry od niemal takiego samego czasu głośno namawiali księcia, by dał spokój piciu. Młodzik nie zwracał na nich uwagi. Przed godziną zaczął rzucać pogróżki pod adresem Rendera. Początkowo robił to po cichu, tak że tamci prawie ich nie słyszeli, teraz jednak grzmiał na całą oberżę. Nagle poderwał się na nogi i chwiejnym krokiem ruszył na Rendera. Ghuda i Harry nie zdążyli go chwycić. Uczynili to dopiero wtedy, gdy Render i jego trzej ludzie - wszyscy z dłońmi na rękojeściach pałaszy - również wstali od swego stolika. - Wytnę ci to twoje czarne serce, ty podły draniu! - wrzasnął Nicholas i w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. - Na wszystkich bogów, przysięgam, że zapłacisz za to, coś uczynił! Render łypnął na młodzieńca, którego Ghuda i Harry odciągali teraz w tył. - Uspokójcie tego bałwana - wrzasnął jeden z ludzi Rendera - bo jak nie, to my go uspokoimy! - Wy? Za mało was! - parsknął Ghuda, wpadając tamtemu w słowo. - To mogłoby nawet okazać się interesujące! - Spokojne zachowanie najemnika i imponujący zestaw oręża, jakim się obwiesił, powstrzymały towarzyszy Rendera od dalszych gróźb. Wytatuowany kapitan oskarżycielsko wymierzył palec w Ghudę. - Wszyscy słyszeli. Ten człowiek kilkakrotnie mi groził. Jeśli zaczną się jakieś kłopoty, winien ich będzie on i kapitan Trenchard! Przysięgnę przed każdym, że podniosę dłoń jedynie wtedy, kiedy trzeba mi będzie się bronić! Nicholas zaczął się szarpać, próbując dopaść Rendera, powstrzymali go jednak Ghuda i Harry. Na poły ciągnąc, na poły niosąc, wywiedli młodzieńca z tawerny. Eskortowali go przez całą długość bulwaru, aż dotarli do Czerwonego Delfina i weszli do środka. Podniósłszy go w górę po schodach, wkroczyli do komnaty na końcu korytarza. Znalazłszy się wewnątrz, Nicholas natychmiast się wyprostował. - Jak się czujesz? - spytał Harry. - Nigdy wcześniej nie wypiłem tyle wody w takim tempie. Gdzie tu jest jakiś nocnik? Harry wskazał mu naczynie i młody książę ulżył sobie wreszcie. - Jak sądzicie, możemy ufać temu oberżyście? - Nie... - odparł Ghuda. - Ale zapłaciłem mu sporo złota i dodałem tyle gróźb, że przez dzień lub dwa powinien trzymać język za zębami. - Teraz więc pozostaje nam tylko czekać - rzekł Nicholas. Tuż przed świtem do sali głównej Czerwonego Delfina wtargnęła dość liczna banda obszarpańców. Śpiący pod barem posługacz natychmiast się obudził. Do jego zadań należało między innymi powiadamianie oberżysty o przybyciu gości - niekiedy pojawiających się o dość dziwacznych porach - lub żebrakach czy złodziejach. Ujrzawszy w dłoniach przybyszów nagie miecze i tasaki, chłopiec wcisnął się jeszcze głębiej pod bar. Nie zamierzał podnosić alarmu, mając na karku tylu rzezimieszków naraz. Kiedy intruzi dotarli do wiodących na piętro schodów, nagle zaczęły się otwierać inne drzwi do sali głównej, przez które do środka wpadli zbrojni. Korytarze i pokoje natychmiast wypełnił jęk stali uderzającej o stal. W Czerwonym Delfinie rozgorzała zacięta walka. Nicholas i Ghuda pilnowali drzwi w głębi sali i dwu napastników - bez szczególnego entuzjazmu - podjęło próbę ataku na ich pozycję. Kiedy zobaczyli za plecami swych niedoszłych ofiar kilkunastu innych, palących się do walki zbrojnych, serce upadło w nich do reszty. Jednocześnie od szczytu schodów, przemagając wrzawę walki, zagrzmiał władczy głos: - Stać! W imieniu szeryfa Freeport, zaprzestać walki! Zamknięci w sali głównej obszarpańcy natychmiast się poodwracali, kilku zaś podjęło desperacką próbę wywalczenia sobie drogi na zewnątrz. Szybko jednak zostali obezwładnieni przez grupkę ludzi nad wyraz sprawnie wywijających pałkami i mieczami. Dwu zginęło na miejscu, reszta złożyła broń. Ci, którzy zostali na środku komnaty, zbili się w ciasną grupkę, z wnętrza której rozległ się ponury głos: - Poddajemy się! - Render! - uśmiechnął się Nicholas do Ghudy. Zza kolejnych drzwi wyłonili się Amos i Harry w towarzystwie Williama Swallowa... zza innych wyszli Anthony, Marcus i Nakor. Ci ostatni odprowadzili ludzi Rendera do schodów, gdzie czekało kilkunastu ludzi Patricka z Duncastle, którzy sprawnie wzięli obszarpańców w łyka. Amos tymczasem podszedł do skulonego za barem chłopaka i podał mu kilka złotych monet. - Dobrze się sprawiłeś. Powiedz twemu panu, że dziękuję mu za to, iż pozwolił nam skorzystać z jego oberży. Chłopak wziął pieniądze i ponownie znikł pod szynkwasem, Amos zaś - niezbyt delikatnie - wepchnął Rendera do sporej sali na tyłach izby głównej. Siedzieli tam za stołem czterej kapitanowie Freeportu. Rendera rzucono na kolana przed nimi, ci zaś zmierzyli go surowymi spojrzeniami. Za Amosem do komnaty wkroczył godnie William Swallow. - Wszystko, co mówił Amos, to prawda, co do słowa. Render i jego ludzie przyszli tu z morderczymi zamiarami. - Zająwszy swoje miejsce za stołem, Swallow ciągnął niewzruszenie: - Znasz prawo, Render. Twój statek zostanie zajęty, ty sam zaś pójdziesz do lochu. - Nie! - wrzasnął Render. - To podły podstęp! - Zanim wyniesiecie stąd tego śmiecia - odezwał się Amos - chciałbym mu zadać kilka pytań. Być może zainteresują was jego odpowiedzi. Swallow spojrzał na pozostałych kapitanów. Byli tu obecni wszyscy, oprócz Wrednego Piotra. Wszyscy też zgodnie kiwnęli głowami. - Kto ci zapłacił za napaść na Crydee? - spytał Amos. Render plunął pod nogi Amosowi, który natychmiast uderzył go w pysk dłonią w skórzanej rękawicy. Wytatuowany kapitan runął na podłogę, gdzie legł, krwawiąc obficie z rozbitej wargi. Amos klęknął przy nim i powiedział złowrogim tonem: - Render, nie mam czasu ni ochoty, by traktować cię łagodnie. Jak myślisz, ile czasu zajmie mieszkańcom Freeport rozerwanie cię na strzępy, jeśli wyrzucimy cię na ulicę i rozpowiemy, żeś się sprzymierzył z durbińskimi łapaczami niewolników i na najbliższe pięć lat zepsułeś interesy z Dalekim Wybrzeżem, pozbawiając inne załogi i ich kapitanów spodziewanych zysków? Render wytrzeszczył oczy, ale nie wykrztusił z siebie ani słowa. - Pomyśl o wściekłości tych, którzy nie zobaczą ani sztuki złota, teraz, kiedy ustanie handel z Crydee, Tulan i Carse. Pomyśl o ludziach z Freeport, którzy nie będą już mieli statków do łupienia. Uczciwi zaś kupcy najbliższe rynki zbytu znajdą dopiero w Elarial albo w Wolnych Miastach. - Amos - odezwał się Swallow - wszyscyśmy słyszeli te pogłoski, ale czy to prawda? - Prawda, Williamie - odparł stary pirat. - Miesiąc temu ten drań poprowadził ponad tysiąc ludzi na Dalekie Wybrzeża i spalił do cna zamek w Crydee. Zniszczono też fortecę w Barran, napadnięto Carse i Tulan. Nie wiemy, jakie zadano im straty, należy jednak spodziewać się, że poważne. W ciągu kilku najbliższych lat nie będzie tam handlu, a i na napaściach niewiele zyskacie. William porwał się z miejsca z twarzą bladą od kipiącej weń furii. - Durniu! - ryknął na Rendera, - Ściągnąłeś na nas zemstę królewskich! I za co? Render milczał zawzięcie, Amos jednak chwycił go za jeden z kolczyków i wykręcił mu ucho. Wytatuowany kapitan zakwiczał z bólu, Amos zaś powiedział: - Może dostał za tę robotę więcej złota niż mógł kiedykolwiek uczciwie zrabować... możecie posłać ludzi, by przeszukali ładownie jego statku... albo... I nagle stary wyga jednym szarpnięciem oderwał sakiewkę, zwisającą z pasa Rendera i zajrzał do niej do środka. Spośród złotych monet i klejnotów wypadł na podłogę wężowy pierścień. Amos podniósł go i podał Williamowi. - Widziałeś kiedyś coś takiego? Swallow spojrzał i podał pierścień pozostałym. Żaden z kapitanów nie widział podobnej ozdoby nigdy przedtem. - Czy ten drań jest tylko wynajętym sługą, czy pracuje dla tamtych z własnej chęci? - spytał Nicholas. Amos chwycił Rendera za ramię i poderwał go na nogi: - Na to, by być religijnym fanatykiem ten łajdak nie ma w sobie dość ikry ni stanowczości. Kupili go i tyle. - Amos, dziękujemy ci za ostrzeżenie - odezwał się Swallow. - Trzeba nam się przygotować na zemstę ze strony Królestwa. - I wymierzywszy palec w Rendera, warknął: - O świcie zadyndasz na sznurze! A każdy członek twojej załogi pójdzie w łyka i zostanie sprzedany Durbińczykom! - Z jego ludźmi róbcie co chcecie - powiedział Amos - ale Render jest mi potrzebny. - Do czego? - Chcę znaleźć jego mocodawców! - Amos... - odezwał się pojednawczo Swallow. - Nie możemy go puścić. Jeśli uniknie kary za takie świństwo, cóż będą warte postanowienia Rady Kapitanów? - Nigdy nie były warte zbyt wiele - wzruszył ramionami Amos. - Wszystko tutaj jest przymierzem opartym na chwiejnej równowadze strachu, chciwości i żądzy zysku. Żaden z kapitanów nigdzie nie dostrzegł przedsięwzięcia na tyle dochodowego, by zerwać umowę... aż wreszcie ktoś pokazał Renderowi tyle złota, że dureń stracił głowę. - Potoczył wzrokiem po komnacie. - A skoro zgadało się o durniach, gdzie jest Wredny Piotr? - Powiadomiono go, że ma się tu zjawić, a bo co? - spytał Swallow. - Roześlijcie wieści, by go odszukano - westchnął Amos. - Podejrzewam, że w tej napaści brało udział dwu idiotów. Czy Wredny kręcił się gdzieś tutaj podczas ostatniego miesiąca? - Mówił, że szukał łupu wedle wybrzeży Kesh - odpowiedział Morgan. - Znajdźcie go, zanim zdąży ostrzec swoich mocodawców, że wiecie o ich sprawkach - poradził Amos. - Zaproponuję wam pewną umowę. - Jaką umowę? - zdziwił się Swallow. - Jeśli pozwolicie mi pociągnąć Rendera za język, obiecam wam, że nie będzie żadnych represji ze strony Królestwa. - A jakże możesz obiecywać takie rzeczy? - oczy Swallowa zwęziły się niebezpiecznie. - Ponieważ jestem królewskim admirałem Zachodniej Floty - odparł Amos. Kapitanowie wymienili pomiędzy sobą spojrzenia. - No tak... - mruknął Szkarłatny. - Znaczy, wtedy wzdłuż wybrzeży Queg, goniłeś za mną nie z powodu łaski, jaką ci obiecano za moją skórę? Amos przytaknął skinieniem głowy. - Czekajcie... pozwólcie mi rzec wszystko do końca, a decyzję podejmiecie potem. Nie mamy czasu ni ochoty, by zajmować się waszymi sprawkami tutaj. Chcemy odzyskać uprowadzoną córkę Diuka Martina i innych, porwanych z Crydee. Ktoś podbechtał Rendera i Wrednego do tej roboty i posłał na nasze brzegi tysiąc morderców, włączając w to durbińskich łapaczy niewolników i zabójców z Tsurani. - I stary pirat opowiedział kapitanom wszystko, co było mu wiadome, zakończył zaś mówiąc: - Tak więc sami widzicie, że mamy na głowie pilniejsze sprawy niż położenie kresu waszej tutejszej działalności. - A co nas powstrzyma przed zatrzymaniem was tu jako zakładników, Amos? - spytał Swallow. - Jeśli chcecie zobaczyć tu za miesiąc lub dwa flotę Aruthy, która zacznie wizytę od spalenia wszystkiego do szczętu, to proszę bardzo... nie krępujcie się. Jedynym sposobem, byście tego uniknęli, jest dostarczenie mu jego kuzynki w jednym kawałku, idioci! - ryknął Amos. - Mam wam to namalować czy co? - Oprócz tego możemy sprawić, że to się wam opłaci - odezwał się Nicholas. - Jakim sposobem? - spytał Swallow. - Zawieranie umów handlowych nigdy nie było moją mocną stroną - zaczął Nicholas - ale widzę, że macie tu zyskowny interes, bo dostarczacie wszystkim, czego im trzeba. - Powiódł wzrokiem po pięciu kapitanach. - Mogę wam obiecać, że nie dotkną was żadne represje ze strony Królestwa, przez okres najbliższego roku. Potem przypłynie tu statek, na pokładzie którego przybędzie królewski przedstawiciel. Każdy, kto zdecyduje się zostać, jeśli złoży przysięgę na wierność Królowi i zobowiąże się do przestrzegania obowiązującego w Królestwie prawa, otrzyma wybaczenie dawnych zbrodni. Każdy, kto postanowi inaczej, będzie mógł odpłynąć i zacząć „działalność” gdzie indziej. - I co będziemy z tego mieli? - spytał wyzywającym tonem Szkarłatny. - Spokój ducha, na przykład - odpowiedział mu Marcus. - I ochronę, na wypadek gdyby w Kesh lub Queg zaczęto myśleć, że wasze wyspy mogłyby ozdobić mapy ich posiadłości - dodał Amos. - Kesh, Queg czy Królestwo, co dla nas za różnica? - mruknął Swallow. - Tak czy owak pojawią się gubernatorzy, prawo i poborcy podatków. I koniec z nami. - Po części tak - rzekł Nicholas. - Na pewno koniec z piractwem. - Williamie - uśmiechnął się szeroko Amos - czy przypadkiem nie jesteśmy już odrobinę za starzy na uganianie się po morzach za statkami, jak podniecone młodziki gonią za panienkami w Noc Letniego Przesilenia? - Owszem - kiwnął głową William. - Jest coś w tym, co mówisz. Nadal jednak nie widzę powodu, by wchodzić w ten układ. Jeśli mamy stać się po prostu jednym z wielu portów Królestwa... - A gdyby tak działalność we Freeport zwolnić od podatków? Co by się stało, gdyby każdy kupiec mógł tu handlować, nie płacąc taryf celnych? - Aaa... to zgoła co innego - rzekł Swallow. - Wielu by tu przypłynęło, nie zważając na sporą odległość dzielącą na przykład Queg od Freeport i Krondoru, bo niektóre towary mogłyby zapewnić nieliche zyski. - Nick, Król nigdy na to nie przystanie - odezwał się ostrzegawczo Amos. - Myślę, że się mylisz - rzekł Nicholas. - Podczas kilku ostatnich tygodni stało się jasne, że Freeport jest dla nas zagrożeniem. Warto dla spokoju handlu stracić część dochodów. Zresztą pomyśl tylko... Jeżeli Kesh pozwala używać swoich portów kapitanom z Durbinu, dlaczego Królestwo nie ma postąpić podobnie w przypadku Wolnego Portu? - W rzeczy samej, dlaczego by nie? - zgodził się Amos. - Amos, czy możesz skłonić Króla, by na to przystał? - spytał Swallow. - Ja pewnie nie... Ale jego bratanek... i owszem - odparł niegdysiejszy pirat, kładąc dłoń na ramieniu Nicholasa. - Bratanek? - zdumiał się Szkarłatny. - Przysięgniecie, że to zostanie w tej komnacie - rzekł Amos - a sami potem zdecydujecie, jak powiedzieć o tym ludziom, kiedy się dogadamy. Ten chłopiec to Nicholas, syn Księcia Krondoru i kuzyn Margaret, porwanej dziewczyny. - Ja zaś - odezwał się Marcus - jestem jej bratem. I synem Diuka Crydee. - Na wspomnienie ojca źrenice Marcusa lekko się zwęziły, ale poza tym nie okazał żadnych emocji. - Mamy jakiś wybór? - spytał William. - Nie zasłużyliście na taką łaskę - przyznał Amos - ale wam ją damy. Macie rok do namysłu. - Dajcie mi jakiś papier - odezwał się Nicholas - i gęsie pióro, a napiszę list do ojca lub tego, który przypłynie tu pewnie w jego imieniu wiosną, jeśli nie wrócimy. Ale przez rok musicie podjąć taką albo inną decyzję. Swallow kiwnął głową na znak, że rozumie i zgadza się na propozycję. - Patrick... - odezwał się Nicholas. - Tak... Wasza Miłość? - szeryf wysunął się do przodu. - Na razie wszystko ma zostać po staremu, ale jeżeli kapitanowie postanowią skłonić mieszkańców do przyjęcia naszych warunków, chciałbym, żebyś waść przyjął stanowisko królewskiego szeryfa Freeportu. Zgoda? Patrick kiwnął głową i wstąpił pomiędzy swoich ludzi. - Wy wszyscy - zwrócił się Nicholas do pięciu kapitanów - dostaniecie listy zapowiednie i będziecie mogli zaciągać załogi jako kapitanowie zachodniej eskadry Floty Królestwa. Kiedy zjawią się tu okręty mojego ojca, lepiej dla was będzie, jeśli na masztach waszych statków załopoczą królewskie proporce. Sami zdecydujcie, kto z was ma objąć dowództwo i wyznaczcie oficerów. - A teraz ty... - zwrócił się Amos do Rendera. - Powiesz nam, bratku, to wszystko, co trzeba nam wiedzieć. Od ciebie tylko Render splunął Amosowi pod nogi. - Żądam, by uszanowano moje prawa kapitana i członka Rady! Nie jesteśmy jeszcze częścią Królestwa, Trenchard! Nie masz na mnie wyroku! Domagam się, by oddano mi sprawiedliwość! Amos spojrzał na pozostałych kapitanów: - Zamierzacie pozwolić, by ten... - Musimy, Amos - przerwał mu Swallow. - Dopóki ludzie nie przystaną na przestrzeganie praw Króla, nie ośmielimy się zerwać poprzedniej ugody. W przeciwnym wypadku... - Powiedzieliście, że możemy przepytać Rendera w zamian za utrzymanie Królestwa z dala od waszych sprawek! - zagrzmiał admirał. - Przedtem jednak przysięgliśmy na własną krew przestrzegać dotychczasowej ugody! - odpowiedział równie grzmiącym głosem Morgan przy aplauzie pozostałych. - Jeśli mamy w tym piekle trzymać się resztek honoru, to trzeba nam dotrzymywać słowa! - Amos, dostatecznie długo byłeś jednym z nas, by wiedzieć, że to prawda - rzekł pojednawczo Swallow. - Możesz sobie być mordercą, złodziejem, bluźniercą... ale niech się tylko rozejdzie, że łamiesz raz dane słowo, a nikt już nie wypłynie pod twoją komendą. - Sam bym chętnie poderżnął gardło temu draniowi! - warknął Morgan, łypiąc złowrogo na więźnia, - Ale wiąże nas jeszcze poprzednia umowa. Jeśli ją złamiemy, okażemy się takimi samymi łajdakami jak on. - No dobrze, Render - kiwnął głową Amos, zdejmując kurtkę i kapelusz. - jeśli chcesz skorzystać z przywileju kapitanów... - Nie! - odparł Render. - Nie ty. On! - i wskazał Nicholasa. - To chłopak rzucił oskarżenie, a zresztą prawa Rady zabraniają walki kapitana z kapitanem - dodał Swallow. - O co chodzi? - spytał Nicholas, zaskoczony rozwojem sytuacji. - Jako kapitan, Render ma prawo bronić swego imienia w pojedynku - odpowiedział mu Amos, podchodząc doń bliżej. - Ty musisz go zabić! - Amos... - odpowiedział mu cicho zmieszamy chłopiec. - Ja nigdy w życiu nikogo nie zabiłem! Obejrzawszy się na Rendera, który zdążył już zdjąć koszulę, obnażywszy purpurowe tatuaże na piersi i grzbiecie, Amos rzekł Nicholasowi: - No... nie umiem sobie wyobrazić kogoś, do kogo mógłbyś żywić mniejszą nienawiść, chłopcze. To właśnie ten człowiek jest odpowiedzialny za śmierć twej ciotki, Lady Briany, i porwanie twej kuzynki... nie wspominając o tej dziewczynie, którą tak polubiłeś. - Nadal nie jestem pewien, czy zdołam go ot tak sobie zabić - rzekł ciągle jeszcze nie przekonany Nicholas. - Synu... nie będziesz miał zbyt wielkiego wyboru - mruknął Amos. - Jeśli odmówisz, on odejdzie stąd jako wolny człowiek. - Ależ oni nie mogą... - Mogą, oczywiście, że mogą, i co więcej, niewątpliwie to zrobią. Tu nie Królestwo i twoja pozycja nic tu nie znaczy. - Zniżywszy głos i położywszy obie dłonie na ramionach Nicholasa, dodał jeszcze: - Jemu z pewnością nie zadrży ręka i zabije cię, jeśli dasz mu okazję, więc uważaj. Jeśli zwycięży, odejdzie stąd wolny i z prawem odpłynięcia, dokąd zechce. Takie jest prawo kapitanów. Musisz go zabić. - A co z dziewczynami? Nie wiemy przecie... - Tych chłopców - Amos wskazał kapitanów - los więźniów obchodzi znacznie mniej niż ich własne karki. Daj im choć cień szansy, by rozważyli to wszystko jeszcze raz, a dojdą do wniosku, że wzięcie ciebie jako zakładnika przeciwko nadciągającej flocie twego ojca nie jest wcale złym pomysłem. O to, jak zdobyć informację, będziesz miał czas się martwić, jeśli wyjdziesz cało z pojedynku z tym czarcim synem. - W głosie starego wilka morskiego były prawdziwa troska i obawa. - Musisz go zabić i szkoda gadania. Nicholas kiwnął więc głową, po czym zaczął zdejmować kurtkę i kamizelkę. Z pomieszczenia szybko wyniesiono stoły i krzesła. Kapitan Szkarłatny nakreślił na podłodze szeroki krąg kredą, Swallow zaś ustawił na schodach człowieka z kuszą w dłoniach, mówiąc: - Zasady są proste. Obaj wchodzicie do kręgu, wychodzi zeń jeden. Ten, który spróbuje uciec, zostanie uznany za zwyciężonego i dostanie bełt w pierś. Przeciwnicy weszli w krąg mający nie więcej niż dwadzieścia stóp średnicy. - To tak jak walka w korytarzu do ćwiczeń - szepnął Harry Nicholasowi. - Patrz tylko na ostrze. Nicholas kiwnął głową. Do ich zwykłych ćwiczeń należała walka w wąskim korytarzu, gdzie żaden z przeciwników nie mógł cofnąć się zbyt szybko ani uchylić, nie ryzykując rany. W takim pojedynku niewiele liczyła się praca nóg - istotna była gra kling. Render wziął w dłoń ciężką szablę, przyjął pozycję i przeniósł ostrze za własną głowę. Nicholas wysunął własną głownię ku przodowi, wiedząc, że przeciwnik zechce jednym cięciem pozbawić go głowy albo zablokować jego atak. - Niech Banath, bóg złodziejów i piratów da w tym starciu zwycięstwo temu, kto ma rację - rzekł Swallow. I nagle gotów do walki Nicholas poczuł przeszywający ból w prawej stopie. Jednocześnie usłyszał świst powietrza pod ostrzem szabli Rendera i zaledwie zdążył unieść własną, by sparować cięcie. Przyjmując je na pióro, poczuł wstrząs aż w ramieniu. I pojął, że to nie trening, nie ćwiczenie z cywilizowanym przeciwnikiem, ale prawdziwa walka z kimś, kto rzeczywiście próbuje go zabić. Serce młodzika przeszył skurcz strachu, ale codzienne wielogodzinne treningi ostatnich kilku lat zrobiły swoje i ocaliły mu życie. Nad sparaliżowanym obawą umysłem górę wzięły wyuczone odruchy i Nicholasowi udało się z powodzeniem odeprzeć każdy atak. W niecałą minutę Render wykonał ponad dziesięć pchnięć i cięć, które zostały przez księcia odbite i zablokowane. Za każdym jednak razem, kiedy opierał się na prawej stopie, przeszywał go coraz silniejszy ból. Poczuł zapach własnego potu, strach jednak kazał mu kurczowo trzymać się życia. Nadal nie potrafił zdobyć się na atak. Harry okrzykami dodawał mu odwagi, ale jego pozostali towarzysze milczeli niczym zaklęci. Render nacierał zaciekle, Nicholas zaś twardo już odpierał wszystkie jego ataki. Noga bolała go tak, że miał ochotę zawyć z bólu, paść na posadzkę i zwinąć się w kłębek, zaciskając na niej obie dłonie, dopóki nie ukoi przeszywających ją błyskawic - ale uczynić tak, znaczyło zginąć. Render ciął - i tym razem Nicholas zdołał sparować i samemu zadać pchnięcie, które do tego stopnia zaskoczyło wytatuowanego kapitana, że zablokował je z najwyższym trudem i musiał się przy tym cofnąć. Nicholas nie poszedł za ciosem, obezwładniony przez kolejny atak bólu, od którego zadrżały mu aż kolana. Książę cofnął się, spojrzał Renderowi w oczy i zmusił się do zachowania równego rytmu oddechu. - Będzie bolało - ostrzegł sam siebie cicho - ale jakoś przeżyjesz. To tylko ból, a ty nauczyłeś się go ignorować. Render natarł ponownie, znacznie ostrożniej niż poprzednio, bo przekonał się, że młodzik, którego początkowo lekce sobie ważył, potrafi być niezwykle szybki. Nicholas nawet nie drgnął, pilnie tylko bacząc na każdy ruch przeciwnika. Render natarł, tnąc z góry i z dołu, uderzając to szybciej to wolniej i zmuszając młodzieńca do przyjęcia jego tempa. Nicholas odparł każdy cios, skupiając swą uwagę na głowni wytatuowanego pirata. Usiłując utrzymać się w rytmie natarcia przeciwnika, zapomniał o wszystkim... o bólu w stopie i smrodzie własnego strachu w nozdrzach. Nagle Render wychylił się o cal za daleko i Nicholas błyskawicznie wykorzystał okazję, zadając cięcie, które trafiło pirata w bark. Krew splamiła tatuaże i jego białą skórę, on sam jednak tylko lekko się skrzywił. Nicholas postąpił krok ku przodowi i natychmiast się cofnął. I wtedy na ułamek sekundy zapomniał o koncentracji - ból przeszył mu stopę, aż chłopak jęknął. Zachwiał się nawet, co Render natychmiast wykorzystał, nacierając błyskawicznie, gdy ujrzał, że coś odwróciło uwagę jego przeciwnika. Książę z najwyższym trudem zdołał sparować cięcie w szyję, ale odczuł cios aż w łokciu. Odciął się niemal na oślep - i poczuł, że jego ostrze grzęźnie w żebrach Rendera. Tym razem wytatuowany pirat aż jęknął z bólu i cofnął się o krok, ale Nicholas poczuł, że zaczyna mu drętwieć ramię. Przerzucił szablę do lewej dłoni i zamrugał gwałtownie, by odzyskać bystrość wzroku. Render stał przed nim, przyciskając dłoń do żeber, i w tejże chwili książę usłyszał okrzyk Amosa: - Odsłonił się, chłopcze! Odsłonił się! Bij! Nicholas spróbował natrzeć i zatrzymał go kolejny skurcz bólu w lewej, wykrocznej teraz stopie. Cofnął się i w tejże samej chwili Render skoczył do ataku. Nicholas zdołał jakoś zebrać się w sobie, odbił w bok ostrze przeciwnika i natychmiast odpowiedział pchnięciem, które tym razem gładko trafiło w wytatuowany brzuch. Render wytrzeszczył oczy, jakby nie wierząc w to, co się stało, i z jego ust i nosa popłynęły strugi krwi. Przez chwilę patrzył jeszcze księciu w oczy z osobliwym, pozbawionym nienawiści wyrazem - jakby chciał spytać: Dlaczego? Potem runął na grzbiet. Towarzysze skupili się wokół księcia, a Amos zapytał: - Co z tobą? Zrozumienie treści pytania zajęło chłopcu długą chwilę - i zaczęły trząść się pod nim nogi. Nagle załamały się i Nicholas byłby upadł, gdyby w porę nie chwycili go Harry i Marcus. - Moja stopa... - wyjaśnił cicho książę. Przeniesiono go zaraz na najbliższe krzesło, na którym usiadł. Pozwolił, by Harry ściągnął mu but, i aż zamrugał oczami, kiedy spojrzał na swoją stopę. Była blada, z czarnymi i purpurowymi odciskami. - Wielcy bogowie! - stęknął Harry. - Wygląda to tak, jakby koń ci ją przydeptał! - Co mu jest? - spytał Amos. Nakor potrząsnął głową, ale nie odezwał się słowem. Po chwili ból ustąpił i wszyscy zobaczyli, że stopie zaczyna wracać zwykły, zdrowy wygląd. Nicholasowi tymczasem przestało wszystko tańczyć przed oczami. - O co pytałeś, Amos? - Pytałem, co ci jest. - Och, moje ramię... - Nicholas spojrzał i nie zobaczył krwi. Podciągnąwszy rękaw, ujrzał jedynie czerwoną pręgę na łokciu, szybko ciemniejącą... nie dostrzegł jednak śladów rozcięcia skóry. - Widziałem, jak godzinami ćwiczyłeś walkę z bronią w lewej ręce - odezwał się Harry. - Dlaczego miałeś kłopoty? - Nie wiem - przyznał Nicholas. - To chyba przez stopę. Amos i jego towarzysze raz jeszcze spojrzeli na nogę chłopca i nie zobaczyli niczego złego. - Teraz wygląda inaczej! - zawołał Ghuda. Nicholas potrząsnął głową. Jego stopa wyglądała zupełnie normalnie. - Bolała - wyjaśnił. - Za każdym razem, kiedy na nią stąpnąłem, przeszywał ją ostry ból. W miarę trwania walki było coraz gorzej. - A teraz boli? - spytał Nakor. Nicholas wstał, postawił stopę na ziemi i oparł się na niej. - Tylko troszeczkę... o, już przestało. Nakor kiwnął głowa, ale znów niczego nie wyjaśnił. Amos tymczasem odwrócił się do pozostałych kapitanów: - I jak, czy to dla was dostatecznie sprawiedliwe? - Po czym wydał polecenie Marcusowi i Harry'emu. - Weźcie kilku chłopców i udajcie się z szeryfem. Chyba nie wyrazisz sprzeciwu? - spytał Patricka. - Nie - odpowiedział zapytany. - Posłuchaj - odezwał się Amos do Marcusa. - Kiedy już otoczycie załogę Rendera, powiedz im, że wykupię z niewoli każdego, kto może nam coś powiedzieć o tych, którzy zabrali dziewczęta z wyspy. Interesuje nas też, dokąd tamci odpłynęli. Wypytujcie ich oddzielnie, bo każdy z tych bezbożnych psów będzie łgał na potęgę, by ocalić skórę. Marcus kiwnął głową i wyszedł razem z Harrym. Niegdysiejszy pirat odwrócił się i zobaczył, że Nicholas wpatruje się w trupa swego niedawnego przeciwnika. Twarz chłopca była blada i wyglądał tak, jakby zaraz miał dostać torsji. Stary wyga klepnął młodzika po ramieniu. - Nie przejmuj się, chłopcze. Przywykniesz do tego. Oczy Nicholasa z wolna wypełniły się łzami. - Mam nadzieję, że się mylisz - odpowiedział. Nie zwracając już uwagi na zdumione spojrzenia obecnych, podniósłszy kurtkę i kamizelkę, powoli ruszył ku schodom i swojemu pokojowi. Obudził się dopiero następnego dnia i to dość późno. Pojmanie załogi Rendera okazało się łatwiejsze, niż myślano. Wszyscy jej członkowie byli na pokładzie statku, „Władczyni Mroku”, i czekali na rozkaz podpłynięcia do „Drapieżcy”, by go zająć. Okręt Rendera otoczono szalupami, po czym wystarczyło kilka groźnych okrzyków i obietnica, że „Władczyni” zostanie spalona pośrodku portu, jeśli jej załoga natychmiast nie złoży broni. Amos zwrócił uwagę, że piraci stawiali znacznie słabszy opór niż w podobnej sytuacji uczyniliby żeglarze Królestwa, co przypisał temu, że łotrzykowie zaciągają się i walczą dla łupu. Wszystko to załatwiono jeszcze pięć godzin przed świtem, a Nicholas był zbyt wyczerpany, by brać w tym udział. Gdy otworzył drzwi, usłyszał, że ktoś biegnie po schodach w górę. W chwilę potem pojawił się ciężko dyszący Harry. - Co się stało? - spytał książę przyjaciela. - Lepiej chodź i sam się przekonaj. - Na takie słowa Nicholas skoczył w dół za Ludlandczykiem. Dotarłszy do komnaty, w której swą kwaterę założył Amos, znaleźli go rozmawiającego z Williamem Swallowem i Patrickiem z Duncastle. Ujrzawszy wchodzących, Amos powiedział: - Nie żyją. - Kto? - spytał Nicholas, obawiając się, że w odpowiedzi usłyszy wieści o śmierci Abigail i Margaret. - Członkowie załogi Rendera. Wszyscy nie żyją. Oczy księcia zwęziły się nagle, gdy młodzieniec pojął implikacje tej wiadomości. - Wszyscy, co do jednego? - Owszem - odparł Patrick, po którym widać było, że z najwyższym trudem powstrzymuje wybuch wściekłości. - I kilku z moich ludzi też. W nocy ktoś zatruł wodę w więzieniu i zabił wszystkich, którzy tam byli. Straciłem pięciu strażników i kucharza. - Nikt nie przeżył? - Nie... paskudna sprawa... Ktoś mocno dosolił kolację, wszyscy więc domagali się wody. Nie jesteśmy okrutnikami, i daliśmy im pić do woli. Strażnicy jedli to samo, co więźniowie, i teraz wszyscy są martwi. - Jest coś jeszcze - dodał Amos. - W różnych rejonach miasta znaleziono kilkunastu martwych ludzi - rzekł William Swallow. - To pewnie ci, co brali udział w napaści na Crydee - stwierdził Amos. - Głowę dam, że gdybyśmy chcieli poszukać Wrednego Piotra i jego załogę i znaleźlibyśmy ich na dnie morza. I pewnie razem z nimi moglibyśmy znaleźć tych zabójców z Tsurani. Ktoś zaciera wszelkie ślady. - Wszyscy zostali otruci? - spytał Nicholas. - Owszem - kiwnął głową Amos. - Nie jest to trudne, jeśli masz do dyspozycji religijnych fanatyków gotowych na śmierć. Zatrucie wody na statku jest nawet łatwiejsze niż w więzieniu. Założę się, że dziś w nocy kilka osób też zostanie otrutych. Nie, żebym żałował łajdaków, którzy brali udział w rzezi Crydee, ale chciałbym mieć choć jednego czy dwu, by wycisnąć z nich trochę informacji. - Roześlę wieści po ulicach - zaproponował Patrick - że każdy, kto brał udział w rejsie na Dalekie Wybrzeża z Wrednym Piotrem albo Renderem polepszy sobie szansę na przeżycie, jeśli przyjdzie do nas i złoży zeznania. - Nie spodziewaj się zbyt wielkiego tłumu skruszonych - rzekł Amos, wstając z miejsca. - Macie więzienie pełne trupów, które dość wymownie świadczą, że wasza obietnica nie jest wiele warta. - Do kata! - żachnął się Patrick. - Zrobię wszystko, by do tych, co zechcą się przyznać, nikt nie miał dostępu. - I ty twierdzisz, że to ja jestem naiwny, bo zbyt długo żyłem uczciwie! - potrząsnął głową Amos. - Co zrobiłbyś teraz, gdybyś wziął udział w tym łajdackim przedsięwzięciu? To samo, co ja. Wyprawiłbyś się w góry i żyłbyś owocami i jajami ptaków ... i nie wróciłbyś do miasta, dopóki byś nie osądził, że to, co chce cię zabić, opuściło wyspę. Oczy Swallowa zwęziły się nagle. - To? - ściszył nagle głos. - Co masz na myśli, mówiąc „to”? - Uwierz mi, stary - rzekł Amos - że lepiej, żebyś nie wiedział. - I zwracając się do Marcusa i Harry'ego, spytał: - Wiecie, co macie zrobić? - Owszem, mamy znaleźć tamtą dziewczynę - kiwnął głową Marcus. Obudziło go nagłe przeczucie, że nie jest w komnacie sam. Ghuda skinieniem głowy nakazał mu spokój, jednocześnie sięgając po miecz. I nagle rozległ się znajomy im już głos: - Mówiłam wam, że wystarczy o mnie popytać. W nogach łóżka Marcusa siedziała Brisa i młodzieniec nagle poczuł, że jest niemal nagi. Szybko sięgnął po koszulę i spodnie. - Czy wiesz dokąd zabrano więźniów? Brisa przez chwilę obserwowała młodzieńca, który - bez powodzenia - usiłował się ubrać, nie wyłażąc spod koca. - Jesteś tam całkiem nieźle zbudowany, mój wściekły panie. Jak masz na imię, bo zapomniałam? - Marcus - odparł opryskliwie. - Wiesz, kiedy jesteś zdenerwowany, to potrafisz być bardzo miły - dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, co dziedzica Crydee zirytowało jeszcze bardziej. Zamiast jednak zawrzeć gniewem, znieruchomiał na chwilę, potem zaś opanowawszy się nadludzkim niemal wysiłkiem, dokończył wciąganie spodni pod osłoną koca. Ignorując bezczelne spojrzenia dziewczyny, odrzucił pościel i sięgnął po buty. - Czego się dowiedziałaś? - Ile mi za to dacie? - A ile chcesz? - spytał kwaśno. Dziewczyna udała obrażoną. - Myślałam, że mnie lubisz. Straciwszy wreszcie cierpliwość, Marcus sięgnął i złapał ją za szczupłe ramię. - Może byś tak... I odkrył, że ma sztylet przyłożony do krtani. Puścił dziewczynę. - Tak już lepiej - usłyszał. - Nie lubię, kiedy mnie tak ściskają. Gdybyś dał mi szansę, pewnie bym ci pokazała, jak lubię być ściskana, teraz jednak zepsułeś cały nastrój i trzeba ci będzie sięgnąć po złoto. I nagle Brisa poczuła, że teraz jej ramię chwyciło coś nieco tylko mniej twardego od imadła. Ghuda odciągnął ostrze sztyletu od krtani Marcusa. - Dość tych zabaw, dziewczyno! - uciął najemnik. - I nie próbuj wyciągać tego drugiego noża z buta. Złamię ci rękę i to będzie twój cały zysk - Ghuda odczekał chwilę, po czym zwolnił chwyt. - Niech będzie - skrzywiła się dziewczyna. - Tysiąc suwerenów i powiem, co chcecie wiedzieć. - Dlaczego uważasz, że zapłacimy aż tyle? - spytał Marcus. Dziewczyna spojrzała nań ponuro. - Bo zapłacicie. Marcus zastanawiał się przez chwilę. - Poczekaj tutaj. Wyszedł, by wrócić po chwili w towarzystwie Amosa i Nicholasa. - Ta dziewczyna twierdzi, że wie, co się stało z więźniami zabranymi z wyspy. Żąda za to tysiąc suwerenów. - Niech będzie, są twoje - rzekł bez namysłu Amos. - A teraz gadaj, dokąd ich zabrano. - Najpierw złoto. Amos zgrzytnął zębami, ale rzekł: - Zgoda. Idziemy - zwrócił się do pozostałych. - Dokąd? - spytał Nicholas. - Na statek. - Kapitan dał znak Ghudzie, który znów chwycił dziewczynę za ramię. - Hej, co to ma znaczyć? - jęknęła Brisa. - Dziewczyno, nie obnoszę się po pirackim porcie z tysiącami suwerenów w sakiewce. Mam je w kabinie. Nic ci nie grozi, masz na to moje słowo. Ale jeśli łżesz, wyrzucimy cię za burtę i do domciu będziesz musiała dotrzeć wpław. Dziewczyna sarkała gniewnie, ale nie stawiała już oporu. Amos szybko zebrał pozostałych w oberży członków załogi i wszyscy razem ruszyli do portu. Większa część marynarzy była już na pokładzie „Drapieżcy”, a ci, których brakowało, nadciągnęli zaraz za Amosem. Admirał przeszedł na wyżkę rufową, gdzie czekał już pierwszy oficer, któremu po cichu wydał jakieś polecenia. Potem powiódł dziewczynę i Nicholasa do swej kajuty. Marcus i reszta zostali na pokładzie. Po wejściu do kajuty admirał skinieniem dłoni polecił dziewczynie, by usiadła, Nicholasowi zaś nakazał stanąć przed drzwiami. - No więc, dziewczyno... Gdzie są więźniowie? - spytał. - Moje złoto! - upomniała się Brisa. Amos podszedł do stołu, za którym widać było klapę w podłodze. Otworzywszy skarbczyk, wyjął zeń ciężki worek i zważył go w dłoni. Rozległ się chrzęst wypełniających mieszek monet, Amos zaś położył worek na stole i rozwiązał zaciskający go rzemień. Wyjąwszy ze środka garść złota, pokazał je dziewczynie i rzekł: - Oto twoje złoto. A teraz powiedz nam to, co chcemy wiedzieć. - Dawaj złoto! - upierała się dziewczyna. - Dostaniesz je, kiedy udowodnisz, że wiesz, dokąd zabrano więźniów. Brisa zawahała się i obserwujący całą scenę książę pomyślał, że ugrzęźli w ślepym zaułku, w końcu jednak dziewczyna rzekła: - Niech będzie. Kiedy opowiadałam waszemu przyjacielowi, że podążyłam za rzezimieszkami do miejsca, gdzie ukryli więźniów, nie powiedziałam mu wszystkiego. Umilkła na chwilę i Amos ją ponaglił: - Dalej, dziewczyno. - Daleko od wyspy, na pełnym morzu, znalazłam zakotwiczony na płyciźnie statek. Nigdy wcześniej takiego nie widziałam, a zdarzyło mi się już widywać rozmaite okręty. - Opisała wygląd statku Amosowi. - Więcej niż kilkanaście łodzi przewoziło ludzi z wyspy na ten statek. Nie podpływałam za blisko, ale wiem, że zabrali wszystkich, którzy byli na wyspie. - I dokąd popłynęli? - Aż tak długo bałam się tam tkwić, ale wiem, że z tej płycizny jest tylko jeden kanał, którym musieli popłynąć na południe i to przez kilka dni. Tamten statek miał znacznie większe zanurzenie niż wasz... wiecie o czym mówię. Amos kiwnął głową. - Jeśli aż tak ciężko siedział na wodzie, będzie prawdopodobnie musiał żeglować z tydzień na południe, żeby wypłynąć spomiędzy raf zalegających morza pośród wysepek. - Ale nie widziałaś, dokąd popłynęli - zauważył Nicholas. - Dlaczego sądzisz, że wypłacimy ci to złoto? - Bo w dwa dni później przypłynął tu keshajski kupiec z Taroom. Jego statek sztorm zagnał na zachód i w końcu ruszyli na północny wschód, by schronić się we Freeport. Jeden żeglarz z tego statku opowiadał mi, że przez kilka dni tkwił w bocianim gnieździe i któregoś wieczoru, w promieniach zachodzącego słońca zobaczył żeglujący prosto w objęcia nocy największy okręt, jaki zdarzyło mu się oglądać. - O zachodzie! - rzekł Amos. - O tej porze roku to znaczy południowy zachód! - Ale Kesh leży na wschodzie! - zauważył Nicholas. - A wszystkie wyspy ciągną się stąd prosto na zachód - dodała Brisa. - Przecie tam nic nie ma! - zdumiał się Nicholas. - To Morze Bezkresne. - Twój ojciec pokazał mi kiedyś kilka map - zaczął Amos. - Od Macrosa Czarnego! - przypomniał sobie Nicholas. - Te mapy ukazywały inne kontynenty! Amos milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Otwórz drzwi. Kiedy Nicholas uczynił, co mu kazano, Amos ruszył ku stanowisku pierwszego oficera. Dotarłszy doń, rzekł: - Panie Rhodes, zechce pan wysłać wieści na brzeg, że członkowie załogi jak najszybciej mają stawić się na pokładzie okrętu. Ruszamy z wieczornym pływem. - Ay ay, kapitanie - odparł służbiście Rhodes. - Moje złoto! - Brisa dopiero teraz zerwała się ze stołka. - Dostaniesz je, dostaniesz - odparł Amos. - Kiedy wrócimy. - Kiedy wrócimy! - rozjuszona dziewczyna parskała niemal niczym kotka. - A kto ci powiedział, że mam ochotę popłynąć z wami na koniec świata? Amos uśmiechnął się tak złowrogo, że obserwujący go Nicholas w jednej chwili uwierzył we wszystkie pirackie opowieści starego wygi. - Ja, moja panno, ja. A jeśli się przekonam, że kazałaś nam ścigać widma, spędzisz w wodzie nieco więcej czasu, niż gdybyś płynęła stąd do brzegu. Dziewczyna błyskawicznie sięgnęła po sztylet, Nicholas jednak był na to przygotowany i jednym uderzeniem szabli wytrącił jej ostrze z dłoni. - Bądź grzeczna! - ostrzegł, nie opuszczając wymierzonego w nią sztychu. - Nic ci nie grozi tak długo, jak długo nie będziesz sprawiać kłopotów. Bardzo nam zależy na tym, by odnaleźć naszych bliskich i jeśli skłamałaś... przestaniemy zachowywać się przyjaźnie. Lepiej od razu powiedz prawdę. Oczy dziewczyny przez chwilę szybko badały otoczenie, szukając drogi ucieczki. Nie znalazłszy żadnej, dziewczyna rozluźniła się i rzekła: - Nie kłamię. Tamten żeglarz opowiedział mi wszystko dość szczegółowo - to z pewnością był ten sam okręt. Znajdowali się wtedy o sześć godzin na południe od Rafy Bednarza, na zachód od Wyspy Trzech Palcy. Wiecie, gdzie to jest? - Owszem - kiwnął głową Amos. - Wiemy. - Godzinę przed zmierzchem weźcie namiar ze słońcem pięć rumbów na sterburtę, a będziecie prosto na jednym kursie z tamtym czarnym okrętem. - Dziewczyno... - rzekł Amos - jeśli mówisz prawdę, dostaniesz swoje złoto i jeszcze coś ponadto. Teraz zaś masz tu kilka koców i urządź się jakoś w schowku na liny. Trzymaj się z dala od mężczyzn, bo jeśli narobisz jakichś kłopotów, to zakujemy cię w komorze łańcuchowej, a tam jest znacznie mniej wygodnie. Zrozumiałaś? Dziewczyna ponuro kiwnęła głową. Zaraz potem wyzywająco uniosła podbródek w górę. - Mogę już iść? - Owszem. Czekajże! Nicholasie... - zwrócił się Amos do młodego księcia. - Tak? - Pilnuj jej, dopóki nie oddalimy się od brzegu na tyle, by nie dało się uciec wpław. Jeśli zrobi choć krok w stronę relingu, daj jej po łbie! - Z najwyższą przyjemnością - uśmiechnął się posępnie Nicholas. Dziewczyna niemal spopieliła go spojrzeniem, wyszła jednak z kajuty bez dalszych ponagleń i zupełnie spokojnie. Rozdział 11 POŚCIG Margaret wzdrygnęła się nagle. - Co się stało? - spytała Abigail. - Znowu to dziwne uczucie... - Margaret zamknęła oczy. - I co jeszcze, powiedz? - dopytywała się przyjaciółka. Od miesiąca, raz albo dwa razy dziennie, Margaret doświadczała dziwacznych wrażeń. Niekiedy przypominało jej to dreszcz, kiedy indziej było jakby mrowieniem w całym ciele - nie bolesnym czy stwarzającym poczucie zagrożenia, ale dotąd jej nieznanym. - Jest bliżej - rzekła Margaret. - Co jest bliżej? - To, co sprawia, że się tak dziwnie czuję. - Margaret wstała i podeszła do okna. Dano im kabinę na rufie okrętu, nad sterówką. Jako jedne z dwu na tym poziomie - pod kajutą kapitańską - okno nie było duże, znacznie jednak większe od maleńkiego luku w ich pierwszej kabinie. W nogach każdego z dwu zwróconych ku oknu łóżek byłe małe kanapki i stół pomiędzy nimi. Posiłki przynosił milczący sługa, który nie dawał się wciągnąć w najzwyklejszą nawet rozmowę. W zależności od pogody, dwa razy dziennie wyprowadzano je na pokład, gdzie mogły skorzystać ze słońca i rozprostować nogi. Pogoda była zmienna, ale robiło się coraz cieplej. Margaret wydało się to dziwne, ponieważ zbliżał się początek zimy, członkowie załogi wcale jednak nie zwracali uwagi na coraz cieplejsze i bardziej duszne dni i noce. Dni zaś nieustannie się wydłużały. Margaret głośno zastanawiała się nad tymi anomaliami, ale na Abigail nie robiło to żadnego wrażenia. Księżniczka wspięła się na łóżko i nie bez wysiłku otworzyła małe okno. Mogła wytknąć przez nie głowę i pogapić się na ster, wokół którego kłębiły się fale. Możliwość wietrzenia kabiny była przyjemną odmianą po dniach spędzonych w dusznej ładowni mniejszego statku. Często się zastanawiała, jak się wiedzie mniej szczęśliwym więźniom - one same miały własne koje, ale na pokładach niewolników było mało światła i żadnego przewiewu. Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich znajoma twarz. Arjuna Svadjian skłonił się na swój niezwykły sposób - składając obie dłonie przed twarzą i pochylając się ku przodowi. - Ufam, że macie się dobrze. - Dziewczyny nie dały się zwieść pozornej troskliwości, teraz już wiedziały, że było to zwykłe powitanie. Odwiedzał je codziennie i za każdym razem wciągał w pozornie bezsensowną i bezcelową rozmowę. W jego wyglądzie i zachowaniu nie znalazłoby się niczego złowrogiego - był człowiekiem średniego wzrostu, miał starannie przyciętą bródkę, jego odzież zaś, choć skrojona z drogiego materiału, była dość prosta. Wyglądał jak dość dobrze prosperujący przedsiębiorca i gdyby pojawił się w Królestwie, mógłby bez trudu ujść za kupca z jakiejś odległej części Kesh. Pierwsza rozmowa okazała się miłą odmianą w monotonii podróży, gdzie jedna minuta podobna by lado drugiej. Kabina była oczywiście znacznie wygodniejsza od miejsc, gdzie zamykano je wcześniej, nadal jednak pozostawała więzieniem. Potem dziewczęta zaczęły z nudów kaprysić i dawać bezsensowne albo wzajemnie się wykluczające odpowiedzi. Rozmówca nie zwracał na to uwagi, po prostu słuchał bez komentarzy i tyle. Zawsze towarzyszył mu człowiek, którego pierwszego dnia przedstawił imieniem Saji, a który niemal się nie odzywał. Niekiedy zapisywał coś na skrawku papieru, ale głównie ograniczał się do obserwacji. - Dziś może zechcesz mi opowiedzieć coś o twoim stryju, Księciu Anicie - odezwał się Arjuna. - Akurat! Po to, żebyście się dowiedzieli, jak najlepiej prowadzić z nim wojnę? Przybysz nie zareagował na to oskarżenie. Zauważył jedynie spokojnie: - Prowadzić wojnę przez tak rozległy ocean to sprawa wielce trudna. - I spytał: - Znasz go dobrze? - Niezbyt dobrze - odpowiedziała Margaret. Arjuna nie był człowiekiem, który zdradza się ze swoimi emocjami, w jego zachowaniu jednak pojawiło się teraz coś, co kazało Margaret pomyśleć, że jej odpowiedź przypadła mu do gustu. - Ale chyba kiedyś się z nim spotkałaś? - Owszem, kiedy byłam dzieckiem - odpowiedziała dziewczyna. - A ty? - spytał Abigail. - Widziałaś kiedy Księcia Aruthę? Abigail potrząsnęła główką. - Ojciec nigdy nie zabierał mnie na dwór. Arjuna szepnął coś Saji'emu w obcym języku i mały człowieczek poczynił jakieś notatki na swojej tabliczce. Przesłuchanie trwało dalej. Pytania - przynajmniej na pozór - wcale nie były związane z zadawanymi wczoraj i przedwczoraj. Trwało to i trwało, aż koło południa dziewczęta poczuły znużenie, frustrację i nudę. Arjuna jednak niewzruszenie zadawał pytania, jakby nie podlegał ludzkim uczuciom. W południe przyniesiono dziewczętom lekki posiłek, Arjuna jednak nawet nie tknął jedzenia, tylko zwolnił tempo zadawania pytań, tak że nadążały z odpowiedziami, jedząc jednocześnie suchary, suszone mięso i owoce, popijając to wszystko pucharem wina. Wiedziały, że muszą jeść, gdyż Abigail kiedyś odmówiła i skończyło się na tym, że przyszło dwu milczących ludzi, z których jeden chwycił ją z tyłu za ramiona, drugi zaś wmusił w nią jedzenie. Arjuna skomentował to zwięźle, mówiąc, że dziewczęta muszą zachować siły i zdrowie. Po posiłku przeprosił je grzecznie i usłyszały, jak wchodzi do kabiny obok. Margaret podbiegła do okna i zaczęła nasłuchiwać, co robiła za każdym razem, gdy tamten wchodził do kajuty. Przebywał tam jakiś tajemniczy jegomość, z którym Arjuna niekiedy odbywał pospieszne konferencje - nikt inny do niej nie wchodził. Margaret kiedyś zebrała na odwagę i spytała o sąsiada, Arjuna jednak całkowicie zignorował pytanie i zadał swoje własne. Teraz słyszała ciche odgłosy rozmowy, nie dało się z niej jednak niczego zrozumieć. I nagle znów doznała owego dziwacznego wrażenia, tym razem jednak było znacznie silniejsze. Jednocześnie w kajucie obok ktoś podniósł głos, jakby ostrzegając rozmówcę, i dziewczyna usłyszała odgłos kroków zbliżających się do tylnej ściany. Wyjrzała przez małe okienko na lewo i ujrzała, że z okna obok wychyla się jakaś zakapturzona postać. Nieznajomy wysunął dłoń i wskazał morze za okrętem, wołając jednocześnie: - She-cha! Ja-nisht souk, Svadjian! Margaret szarpnęła się w tył. Jej twarz zbladła okropnie, oczy zaś niemal wyskoczyły jej z orbit. - Co się stało? - spytała Abigail, ujrzawszy trwogę na twarzy przyjaciółki. Margaret wyciągnęła rękę i ujęła jej dłoń. Ścisnąwszy ją mocno, powiedziała: - Zobaczyłam naszego sąsiada. On... to stworzenie wysunęło rękę na zewnątrz. Była pokryta zielonymi łuskami. Oczy Abigail niespodzianie znów zaczęły wypełniać się łzami. - Jeśli mi się tu rozbeczysz - ostrzegła ją Margaret - dam ci w gębę i naprawdę będziesz miała powód do płaczu. - Boję się, Margaret - wyszeptała Abigail drżącym głosikiem. - A myślisz, że ja to nie? - spytała przyjaciółka. - Nie wolno dopuścić do tego, żeby oni dowiedzieli się o naszym strachu. - Spróbuję - obiecała Abigail. - Jest jeszcze coś. - Co mianowicie? - Ktoś nas śledzi. Abigail znów otworzyła szerzej oczy i, po raz pierwszy od chwili porwania, pojawił się w nich błysk nadziei. - Skąd wiesz? I kto to jest? - Ta istota w sąsiedniej kajucie poczuła to samo, co ja ostatnio, i poskarżyła się, że ktoś nas śledzi. - I ty to zrozumiałaś? - Usłyszałam ton... ten stwór nie był zadowolony. W tym wszystkim, co ostatnio wyczuwam, jest coś znajomego, co mi sporo wyjaśnia. - Co? - Wiem, kto za nami podąża. - Kto? - Anthony. - Anthony? - Abigail nie zdołała ukryć rozczarowania w głosie. - Nie jest sam, o tym mogę cię zapewnić - potwierdziła Margaret. - Ja chyba wyczuwam jakoś jego magię. - Na twarzy księżniczki pojawiła się zmarszczka. - Zastanawiam się, dlaczego ja to czuję, a ty nie. - Kto zrozumie magię? - Abigail wzruszyła ramionami. - Jak myślisz, mogłabyś się przecisnąć przez to okno? Abigail oceniła wzrokiem szerokość otworu. - Chyba tak... gdybym nie miała na sobie tej sukni. - Trzeba nam będzie je zdjąć - rozmyślała Margaret. - O czym ty myślisz? - spytała Abigail. - Ten drugi statek jest niedaleko za nami, doszłam więc do wniosku, że będziemy mogły do niego dotrzeć. Dobrze pływasz? Abigail potrząsnęła głową, jakby bała się odpowiedzieć. - W ogóle nie umiesz pływać? - spytała Margaret z niedowierzaniem. - No nie... na spokojnej wodzie potrafię utrzymać się na powierzchni. - Dobre sobie - parsknęła Margaret. - Od urodzenia mieszka nad morzem i „potrafi utrzymać się na powierzchni”! No dobrze... - spojrzała na przyjaciółkę - ty utrzymasz się na powierzchni, a w razie potrzeby ja cię jakoś podciągnę. Jeśli ten statek płynie za nami, to i tak nie będziemy musiały pozostawać w wodzie zbyt długo. - A jeśli nas nie zobaczą? - Będziemy się tym martwić, gdy przyjdzie na to pora - odparła beztrosko Margaret. I poczuwszy znajome mrowienie, dodała: - Nadpływają, nadpływają... Anthony pokazał kierunek, Amos zaś spojrzał wzdłuż jego ramienia i zawołał: - Panie Rhodes, dwa rumby w lewo! Nicholas, Harry i Marcus obserwowali maga przez chwilę. - Nie wiem, skąd mu się bierze ta pewność, bo w Crydee wszyscy widzieli, że niezbyt biegły z niego mag. - Może i niezbyt biegły z niego mag - odpowiedział Nicholas - ale Nakor utrzymuje, że on po prostu wie, gdzie... - już chciał powiedzieć „jest Margaret”, przypomniawszy sobie jednak o afekcie, jaki żywił dla dziewczyny Harry, zdołał zakończyć zdanie inaczej: - ...są dziewczęta. Isalańczyk jest tego pewien. Pug zaś powiedział, że powinniśmy się trzymać rad Nakora. - Amos skłonił Anthony'ego, by za pomocą swej magii określał kurs trzy razy dziennie - rano, w południe i wieczorem. Nakor zaś stał na dziobie i rozmawiał z Calisem. Niedaleko zatrzymał się też Ghuda, pogrążony we własnych myślach. - Absolutnie nie pojmuję - Harry łypnął okiem na morze - jak na tym nieskończonym bezmiarze wód ktoś potrafi określić położenie swojego albo cudzego statku. Nicholas w duchu musiał przyznać mu rację. Oprócz kilku małych chmurek na północy, niebo było równie puste, jak otaczający ich ocean. Nic nie zakłócało spokoju nieustannie napływających skądś fal. Podczas pierwszych trzech tygodni podróży widywali niekiedy tu i ówdzie małe wysepki, wszystkie należące do łańcucha Wysp Słonecznego Zachodu, i to jakoś urozmaicało jednostajną podróż. Kiedy jednak opadło podniecenie, spowodowane świadomością bliskości celu pościgu, załogę zaczęła dręczyć monotonia. Napięcie zaś pozostało; kiedy pozwalała na to pogoda, Marcus przemierzał pokład jak zamknięte w klatce zwierzę. Podczas szkwałów siedział w kajucie i nie odzywał się do nikogo. Nicholas i Harry usiłowali zwalczyć monotonię, przyłączając się do wszystkich możliwych czynności załogi na pokładzie i pod nim - i stali się w rezultacie ludźmi całkiem biegłymi w sztuce żeglarskiej. Nieustanna praca i skąpo wydzielane racje żywnościowe spowodowały, że obaj nieco zeszczupleli, Nicholas zaś opalił się na ciemny brąz. Harry miał znacznie jaśniejszą cerę, co mocno mu doskwierało, dopóki Anthony nie poradził mu, by smarował się maścią (której skład sam wykoncypował), w rezultacie czego chłopak opalenizną dorównywał teraz urwisom z plaż Crydee. Nicholas golił się dokładnie, podczas gdy Marcus zapuścił brodę i podobieństwo obu młodzików z wolna przestawało być tak wyraźne jak kiedyś. Inni wynajdywali sobie własne sposoby walki z nudą. Nakor i Anthony na przykład spędzali wiele czasu, omawiając problemy związane z magią - albo, jak to określał Nakor - ze sztuczkami. Ghuda zadowalał się swoim własnym towarzystwem, niekiedy tylko nawiązując rozmowy z Calisem. W miarę trwania rejsu pogłębiały się cienie na twarzach członków załogi, bo Amos rozkazał zmniejszyć racje żywnościowe. Kiedy wyruszali, uważał, że mają wystarczającą ilość prowiantu, teraz jednak, gdy nie wiedział, czy jakiś ląd leży tuż za horyzontem, czy trzeba im będzie jeszcze żeglować kilka tygodni, doszedł do wniosku, że wskazana jest oszczędność. A wraz z poczuciem niedosytu, jaki w oczywisty sposób towarzyszy racjonowaniu żywności, żeglarze zrozumieli, iż zapuścili się na zupełnie nieznane im wody. Przez miesiąc już oto żeglowali, nie widząc za burtą skrawka lądu - a te ostatnie, które widzieli, były mizernymi łachami piasku i koralu, które trudno w rzeczy samej byłoby nazywać lądem. A kiedy przepadły za rufą, okręt otoczyły bezkresne wody. Nicholas wiedział, że przed nimi jest jakiś ląd. Przyjął to za pewnik, bo tak powiedział mu ojciec. Teraz jednak stał oto na pokładzie okrętu żeglującego po wodach zwanych przez marynarzy Morzem Bezkresnym i płynął w rejony, do których nigdy nie dotarł żaden statek płynący pod flagą Królestwa. Chłopiec nie mógł oprzeć się wątpliwościom i głosowi, który szeptał mu w duszy: A może żeglarze mają rację, a te mapy są jedynie wytworem w czyjejś fantazji? Dwie tylko rzeczy utrzymywały spokój wśród członków załogi i kazały im zajmować się obowiązkami: ostra zaprawa, jaką przeszli wcześniej w Królewskiej Marynarce, i pewność siebie, z jaką Amos wydawał rozkazy. Marynarze mogli nie wierzyć - i w rzeczy samej niektórzy nie wierzyli - że przy pomocy magii można wytropić jakiś okręt na tych bezmiarach, nie było wśród nich jednak nikogo, kto byłby wątpił, że jeśli jest jakiś człowiek zdolny do wyciągnięcia ich z tych opałów, to jest nim Amos Trask. Nicholas spojrzał ku głównemu masztowi, gdzie w bocianim gnieździe tkwił wypatrywacz, choć książę nie bardzo liczył na to, że tamten dostrzeże okręt, za którym podążali. Z opisu Brisy Amos wywnioskował, że jest to galeon, okręt używany dawniej przez piratów z Queg. Galeony w pewnych okolicznościach posługiwały się wiosłami. W takim przypadku oceniał, iż tamci poruszają się wolniej niż jego własny statek i mimo ich dziesięciodniowej przewagi na starcie mogą dopędzić wrogów, zanim tamci zdołają schronić się w porcie macierzystym. Młodzik skrycie liczył, że tak się stanie - nudził się na pokładzie „Drapieżcy” coraz bardziej i często odkrywał, że ni stąd, ni zowąd zaczyna rozmyślać o tym, jak też mogłoby się potoczyć jego spotkanie z Abigail. Od czasu do czasu dręczyły go też wspominki osobliwego spojrzenia, jakim obrzucił go konający Render, i choćby nie wiedzieć jak się starał, wspomnienie drgnienia rękojeści szabli w chwili, kiedy jej ostrze przeszywało brzuch pirata, przyprawiało go o mdłości. Nawet kiedy ćwiczył z Marcusem, Harrym lub Ghudą - co na nieustannie chyboczącym się pokładzie nie było wcale łatwe - przypominał sobie różnicę, bo owa niezwykła łatwość, z jaką ostra głownia weszła w ciało Rendera, przeciwstawiała się w jego wspomnieniach twardemu dźwiękowi ścierających się kling. A wspomnienie śmierci przeciwnika znów sprawiało, że dostawał torsji. Rozmawiał o tym z Harrym i Ghudą, żaden z nich jednak nie potrafił pomóc mu w uporaniu się z osobliwym uczuciem zbrukania. Niezależnie od tego, jak usilnie próbował się usprawiedliwić, tłumacząc samemu sobie, że Render jest winien śmierci ciotki, że za jego sprawą zginęło setki ludzi, że kwitnące miasto zmienił w dymiące ruiny i zgliszcza, młody książę nie potrafił przekonać samego siebie, że postąpił słusznie i sprawiedliwie. Był na tyle bystry, że nie podejmował tego tematu w rozmowach z Marcusem - jakże bowiem miał powiedzieć komuś, komu zamordowano matkę i porwano siostrę, że śmierć mordercy i sprawcy porwania wywołuje w jego sercu poczucie winy? Z nikim zaś nie omawiał swej najgłębszej troski i obawy - że w razie potrzeby nie potrafi się zmusić, by jeszcze raz kogoś zabić. Na pokładzie pojawiła się Brisa i młody książę uśmiechnął się pod nosem. Nigdy wcześniej nie spotkał takiej dziewczyny, a jej zachowanie osobliwie go bawiło. W pewien sposób przypominała mu wuja Jamesa, jednego z doradców Króla w Rillanonie, niegdysiejszego kompana i towarzysza przygód jego ojca. Teraz James był oczywiście szacownym baronem, który wespół z żoną i dziećmi dość regularnie bywał w Krondorze. W jego zachowaniu, pod pozorami ogłady i uprzejmości, było jednak coś z lekka wyzywającego - Nicholas słyszał plotki, że otoczony dziś powszechnym szacunkiem baron był za młodu krondorskim ulicznikiem i nie lada złodziejaszkiem. Ta sama dzikość i nonszalancja przejawiała się i w zachowaniu Brisy - choć w dziewczynie tkwiła jakby nieco głębiej i nie była tak widoczna. Uzewnętrzniała się jednak za każdym razem, kiedy w pobliżu pojawiał się Marcus. Nicholas i Harry wymienili spojrzenia. Książę ujrzał, że Harry uśmiecha się szeroko na widok zmierzającej ku nim, wpatrzonej w Marcusa dziewczyny. Z powodów, których nikt nie umiał zgłębić, Brisa szczerze chyba polubiła często skwaszonego syna Diuka Crydee. Okazało się też, że wprost przepada za irytowaniem Marcusa przy każdej nadarzającej się okazji - choć Nicholas nie dałby głowy za to, iż było to wyłącznie irytowanie, niekiedy bowiem zbyt przypominało mu to prowokację. Dziewczyna potrafiła też zachowywać się w sposób, który gdzie indziej stałby się powodem skandalu. Doskonale radziła sobie z żeglarzami - bo choć była dziewczyną, a wielu z nich żywiło tradycyjne uprzedzenia wobec kobiet na pokładzie, potrafiła przekleństwami zapędzić w kozi róg największych ordynusów, wspinała się po takielunku niczym małpa i opowiadała najzuchwalsze ze wszystkich dowcipy. Obawy Amosa, że niektórzy z młodszych zechcą wykorzystać jej obecność na statku w sposób, jak się wyraził, „naturalny”, okazały się całkowicie bezpodstawne. Szczuplutka dziewczyna o zmierzwionej czuprynie i wielkich oczach potrafiła niemal wszystkich żeglarzy na statku zmienić w zastępców jej starszych braci - każdy z największą przyjemnością rozkwasiłby gębę temu, który obraziłby ich maleńką siostrzyczkę Brisę. Wszyscy zaś z ogromną uciechą obserwowali, jak dziewczyna wpędza Marcusa w coraz głębsze kompleksy, wyrażające się potężnymi rumieńcami, wypełzającymi na jego policzki po każdej słownej utarczce z Brisą. Ot i teraz, psotnica podeszła do miejsca, gdzie dziedzic Crydee stał z miną pełną już rezygnacji i zaczęła: - Hej, pięknisiu! Może zechciałbyś zejść ze mną pod pokład i nauczyć się kilku rzeczy? Czerwony jak rak Marcus odpowiedział: - Nie. Ale i tak muszę zejść na dół. Jeszcze nie jadłem - Dziewczyna ruszyła za nim, dodał więc wściekły: - Jadani sam! - Brisa wydęła wargi z udaną urazą, a zagryzający wargi Nicholas i Harry roześmiali się dopiero, gdy Marcus zniknął we wiodącym pod pokład luku. - Dlaczego go tak prześladujesz? - spytał Harry. - Och, dzięki temu mam jakieś zajęcie - wzruszyła ramionami figlarka. - Jest tu okropnie nudno. Poza tym, jest w nim coś takiego, co mnie irytuje. Myślę, że to ten jego całkowity brak poczucia humoru. On stanowi dla mnie pewne... wyzwanie. Nicholas poczuł się tym szczęśliwszy, że łatwo mógł wyobrazić sobie siebie na miejscu Marcusa. Poczuł nawet rodzaj sympatii dla kuzyna: ulicznica z Freeportu była żywiołowa, niczym jedna z sił natury. Przyjrzawszy się jej dokładniej, odkrył, iż nie umie oprzeć się wrażeniu, że była całkiem ładna w pewien... chłopięcy sposób. Po kilku dniach podróży doszedł też do wniosku, że jej obszarpany przyodziewek i brudna powierzchowność były raczej rezultatem świadomego wyboru dziewczyny niż jej niechlujstwa - ładna dziewczyna we Freeport była narażona na liczne niebezpieczeństwa, a jeśli nie miał jej kto bronić, to zwykle padała ofiarą gwałtu i szybko trafiała do któregoś z zamtuzów. Niekształtne i znacznie za duże szatki, i brud pokrywający każdy cal obnażonej skóry były skutecznie kryjącym prawdę przebraniem, i w rzeczy samej chyba często brano ją za chłopaka. Teraz, podchodząc do przyjaciół, Brisa założyła ręce za plecy i zaczęła pogwizdywać jakąś bezimienną melodyjkę. Nicholas parsknął śmiechem. - Co cię tak bawi? - spytał Harry, znający zresztą odpowiedź. - Po prostu zastanawiam się, jak szybko Marcus zdoła wrócić na pokład. - No, któregoś dnia może ją zaskoczyć. - A... wątpię, by coś zdołało zaskoczyć naszą maleńką ulicznicę - odpowiedział książę. - A ja się zastanawiam, jak też ona by wyglądała, gdyby ją odpowiednio ubrać - mruknął Harry. - Myślałem o tym samym - przyznał Nicholas. - Wiesz, ona wygląda całkiem miło... tylko te jej włosy... za to ma bardzo ładne oczy. - O, to już zapominamy o Abigail? - spytał niewinnie Harry. - Nie - odparł zimno Nicholas, którego nastrój zmienił się w jednej chwili. - Przepraszam... to miał być żart. - Kiepski żart - uciął książę. - Jeszcze raz przepraszam - westchnął Harry. - Myślałem tylko, jak ona mogłaby wyglądać w jednej z tych sukien, jakie Margaret i Abigail miały na sobie podczas ostatniej kolacji, na przykład tej z koronkami tu, z przodu... Wyobraziwszy to sobie, Nicholas nie mógł się nie uśmiechnąć. - Myślisz o tej... eee... nisko wyciętej, jednej z tych, które moja mateczka uważa za skandalicznie bezwstydne? - No... - Harry również uśmiechnął się szeroko - Brisa ma długą, piękną szyję i ładnie zarysowane ramiona. - Wygląda na to, że nie ja jeden zapomniałem o tych, których szukamy - rzekł uszczypliwie Nicholas. - Podejrzewam, że masz rację - westchnął Harry. - Może to ta nuda. Poza Brisą, od poznania Margaret i Abigail nie zwróciłem uwagi na żadną dziewczynę. We Freeport widziałem kilka całkiem niezłych, ale byłem zbyt zajęty. Nicholas przytaknął ruchem głowy. - Jedno mnie tylko trapi... - Co takiego? - spytał książę. - Zastanawiam się, czemu ona wybrała Marcusa, zamiast mnie? Nicholas spojrzał bystro na przyjaciela i przekonał się, że ten żartuje tylko w połowie. - Kapitanie! - rozdarł się w tej samej chwili wypatrywacz z bocianiego gniazda. - Ludzie za burtą! - Gdzie? - wrzasnął Amos. - Dwa rumby na sterburtę przed dziobem! Amos skoczył do bukszprytu, a kiedy tam dotarł Nicholas, Harry i połowa załogi deptali mu po piętach. Daleko przed nimi na wodzie widać było unoszące się bezwładnie czarne figurki. - Łapacze niewolników! - niemal splunął Amos, ogarnięty wściekłością. - Ci, co mają umrzeć, ciskani są na karmę rekinom! - Jeden z nich żyje! - zapiał z góry wypatrywacz. - Natychmiast opuścić łódź! - zakrzyknął Amos. - Przygotujcie się do wzięcia rozbitka na pokład! Żwawo, panie Rhodes! Okręt postawiono w dryf i opuszczono łódź. Wioślarze naparli na wiosła, kiedy znów rozległ się okrzyk: - Rekiny! Amos spojrzał w kierunku, wskazywanym przez majtka. - Kiepska sprawa... brązowa płetwa... to ludojad. - Tam jest drugi - dodał Harry, wskazując inny trójkąt, przecinający fale ku nieruchomo unoszących się na nich ludziom. - Czy nasi ludzie mogą dotrzeć do rozbitków przed rekinami? - spytał Nicholas. - Nie - odpowiedział Amos - ale jeśli żarłacz złapie pierwej nieboszczyka, jest pewna szansa. Rekiny są na swój sposób dziwakami. Mogą godzinami krążyć wokół ciebie albo zaatakować w tej samej chwili, w której wpadniesz do wody. Nie sposób orzec, co zrobią - i potrząsnął głową. - Może zdołam odwrócić ich uwagę - odezwał się Calis. Wyjął łuk z pokrowca i szybko założył nań cięciwę. Jednym płynnym ruchem osadził strzałę na majdanie, napiął łuk, wziął na cel bliższego rekina i zwolnił brzechwę. Stalowy grot błysnął w słońcu i ugodził bestię tuż pod płetwą grzbietową, powodując zauważalną fontannę krwi. Natychmiast też trzy inne drapieżniki zmieniły kurs i zamiast ku unoszącym się na wodzie ciałom, ruszyły na miotającego się dziko żarłacza. - Szczęśliwy strzał - stwierdził Amos. - Rekiny mają grubą skórę. Równie trudno byłoby przebić stalową zbroję. Zdejmując cięciwę, Calis rzekł bez cienia chełpliwości: - Szczęście nie miało z tym nic wspólnego. Ludzie w szalupie wciągnęli zdradzającego słabe oznaki życia człowieka do środka i zaczęli wiosłować ku okrętowi. - Przygotować nosze! - zawołał Amos. Gdy łódź dotarła do burty „Drapieżcy”, czekały już nosze i dwu ludzi gotowych do wciągnięcia nieboraka na pokład. Na pokładzie czekał Anthony. Zbadawszy skórę nieboraka, wywrócił mu powiekę i przyłożył ucho do piersi. Potem skinął głową i rzekł: - Znieście go na dół. Amos skinieniem głowy polecił dwu ludziom, by przenieśli nieboraka do kubryku. Potem zwrócił się ku sterówce: - Panie Rhodes, zechce pan położyć okręt na poprzedni kurs. - Ay, kapitanie! - Jeśli któremuś udało się przeżyć.... - Amos podrapał się po brodzie. - ...to znaczy, że nie zostaliśmy daleko w tyle! - dokończył z zapałem Nicholas. - Najwyżej dwa dni - uściślił Amos. Przez chwilę szybko liczył coś w myślach, potem powiedział: - Jeżeli się nie pomyliłem, powinniśmy ich dopaść jutro o zmierzchu. - W oczach kapitana pojawił się paskudny błysk i Nicholas nie musiał zgadywać, o czym też myśli czcigodny admirał. Kiedy Amos schwyta odpowiedzialnych za napaść i morderstwa w Crydee, zapłacą z nawiązką za swe zbrodnie. O zachodzie słońca Nicholas, Marcus i inni zebrali się na śródokręciu. Amos z Nakorem zeszli pod pokład, by sprawdzić, czy uratowany rozbitek odzyskał przytomność. Siedzieli tam dość długo, a ich towarzysze cierpliwie czekali. W końcu na pokładzie pojawił się Amos, który skinieniem dłoni wezwał do siebie Nicholasa i jego bratanka. Zostawiwszy pozostałych, obaj przeszli z kapitanem na przedni pokład. - Żyje, ale życie ledwie się w nim kołacze - zaczął Amos. - Kim jest? - Powiada, że nazywa się Hawkins i pracował jako czeladnik u kołodzieja w Carse. - A więc był na tym czarnym okręcie! - rzekł Nicholas. - Owszem - Amos kiwnął głową. - Powiedział też, że zanim go wyłowiliśmy, był w wodzie dwa dni. O świcie każdego dnia wraz ze śmieciami wyrzucają martwych lub tych, którzy są zbyt chorzy, by wyzdrowieć. On przylgnął do kawałka jakiejś rozbitej skrzyni i dlatego jakoś przeżył. Kaszle okropnie i Anthony podejrzewa, że właśnie dlatego ciśnięto go za burtę. To cud, że ten człowiek przeżył. - Wie coś o dziewczynach? - spytał Nicholas. - Tylko plotki. Już pierwszej nocy oddzielono je od innych więźniów. Wie zatem, że są na pokładzie, ale ich nie widział. Słyszał od kogoś, że jeden z marynarzy mówił drugiemu, iż ze względu na ich pozycję społeczną trzymają je w lepszych kabinach, ale nie wie niczego pewnego. - Amos... - odezwał się Marcus. - czy zdołamy ich dopaść, zanim dotrą do portu przeznaczenia? Stary pirat nie bez satysfakcji kiwnął głową. - Owszem... chyba, że ląd jest bliżej niż myślałem. - I spojrzawszy na zachodzące w głąb morza słońce, dodał: - Kolor wód jest tu inny, wskazuje na głębię. Ale... - spojrzał w górę. - nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, nigdy bowiem przedtem nie widziałem tych gwiazd. Wiele znajomych skryło się podczas ostatniego miesiąca za północny skraj horyzontu, pojawiły się zaś nowe, które u nas z rzadka jedynie widuje się na południu. O ile dobrze pamiętam tamtą mapę, od portów, do których mogą zmierzać nasi przyjaciele, dzieli nas jeszcze spora odległość. - Długa podróż - zauważył Marcus. - Sądzę, że wedle tamtej mapy, ów tajemniczy kontynent od Krondoru dzielą cztery miesiące żeglugi. Freeport opuściliśmy ponad dwa miesiące temu... i mniemam, że do lądu mamy jeszcze ze dwa tygodnie. - Niegdysiejszy pirat potrząsnął głową. - Oczywiście, jeśli Anthony prawidłowo określił ich kurs. - I spojrzawszy na deski pokładu, jakby mógł przez nie zobaczyć nieboraka z Carse, dodał: - A nasz niemal martwy przyjaciel udowodnił nam, że młody mag miał rację. - Aż powrotem jak się dostaniemy? - spytał Nicholas. - Mogę odnaleźć kurs powrotny, zakładając, że będą nam sprzyjały wiatry. Każdej nocy zapisywałem kurs i szybkość, a robiłem to już dostatecznie długo, by wiedzieć, że mogę polegać na swoich zapiskach. Pojawiły się nowe gwiazdy, ale i te zaznaczałem na mapach. Może zajmie nam to trochę czasu, ale wracając, powinniśmy wylądować gdzieś pomiędzy Elarial w Kesh a Crydee. I odwróciwszy się, poszedł na śródokręcie, zostawiając obu bratanków z ich myślami. Kiedy Anthony pokazał się na pokładzie, wyglądał na mocno zmęczonego. Nicholas szybko podszedł do młodego uzdrowiciela. - Co z nim? - Nie jest dobrze - rzekł Anthony. I dodał z wściekłością: - Te bydlaki znają się na rzeczy. Nawet jeśli ów człowiek wróci do zdrowia, nigdy już nie będzie wesołym i serdecznym kompanem. Komuś, kogo miano sprzedać na targu, złamano ducha! - Kiedy się dowiemy, czy on z tego się wygrzebie? - spytał Nicholas. Anthony wymienił spojrzenia z Nakorem i rzekł: - Jeśli przeżyje tę noc, będzie miał spore szansę. - Wszystko zależy od niego samego - wzruszył ramionami Nakor. - Nie rozumiem... - rzekł Nicholas. - Wiem - uśmiechnął się szeroko Nakor. - Kiedy zrozumiesz, przestanie cię boleć stopa. Niewysoki przechera ujął Anthony'ego za ramię i powiódł ku przeciwległej burcie, gdzie mogli porozmawiać bez przeszkód. Nicholas spojrzał na Harry' ego, który wzruszył ramionami i rzekł: - Poćwiczmy trochę. - Wyciągając szablę z pochwy, dodał: - Jeśli wkrótce będziemy brali tamten statek, to chciałbym być tak ostry, jak moja głownia. Nicholas kiwnął głową na znak zgody, potem wyznaczyli pewną przestrzeń na głównym pokładzie i zaczęli ćwiczyć wymianę ciosów. Nakor przez chwilę patrzył na obu młodzików, potem zwrócił się do Anthony'ego: - Dobrze się spisałeś. Anthony, najwyraźniej zmęczony, przesunął dłonią po twarzy: - Dziękuję. Ale wciąż nie wiem, jaka w tym wszystkim była twoja rola? Nakor wzruszył ramionami: - O, zrobiłem tylko parę sztuczek. Niekiedy to nie ciało potrzebuje uzdrowienia. Jeśli trochę poćwiczysz, będziesz umiał dostrzec w pacjencie i te inne rzeczy. Ja mówiłem z jego duchem. Anthony zmarszczył brwi: - Teraz przemawiasz jak jakiś kapłan. Nakor żwawo potrząsnął głową. - Nie, oni mają na myśli duszę. - Mały frant wyglądał przez chwilę, jakby nie bardzo wiedział, co powiedzieć, a potem rzekł: - Zamknij oczy. Anthony zrobił, co mu kazano. - Powiedz mi teraz, gdzie jest słońce? Anthony wskazał dłonią kierunek ku dziobowi. - No tak... - powiedział Nakor z rozczarowaniem w głosie. - Ja chciałem, byś powiedział, gdzie je czujesz. - Na twarzy. - To beznadziejne - mruknął Nakor z jeszcze większą niechęcią w głosie. - Magowie... Namieszali ci we łbie w tym Stardock i napełnili mózg bzdurami. Dziwak zwykle bawił Anthony'ego, tym razem jednak młodzieniec był zbyt zmęczony. - O jakich bzdurach mówisz? Nakor skrzywił się jak aktor, który ma przedstawić głęboką zadumę. - Czy gdybyś był ślepy, potrafiłbyś powiedzieć, gdzie jest słońce? - Nie wiem - odpowiedział Anthony. Okręt lekko zadrżał uderzony falą, bo z powody zmiany wiatru Amos nakazał nowy kurs. - Ślepiec może poczuć na twarzy ciepło słońca i „spojrzeć” na nie - rzekł Nakor. - Owszem - odparł Anthony. - Mogę się z tym zgodzić. - Uprzejmy z ciebie człowiek - uciął Nakor. - Zamknij oczy ponownie. - Kiedy Anthony uczynił, co mu kazano, mały frant zapytał: - A teraz... czujesz słońce? Anthony zwrócił twarz w stronę dziobu. - Tak. Z tej strony jest cieplej. - Doskonale... zaczynamy do czegoś dochodzić - i uśmiechnąwszy się szeroko, Nakor spytał: - Jak możesz wyczuć słońce? Anthony zrobił minę zdradzającą zdziwienie: - Nie wiem. Po prostu się je czuje. - Ale ono jest tam, wysoko i daleko - Nakor wskazał dłonią miejsce, gdzie słońce w rzeczy samej wisiało nad horyzontem. - Grzeje - odpowiedział Anthony. - Aaa... - mruknął Nakor, uśmiechając się znowu. - A powietrze czujesz? - Nie... - rzekł Anthony. - Chociaż, czekaj wyczuwam wiatr. - Nie widzisz powietrza, ale możesz wyczuć wiatr? - Czasami. Nakor uśmiechnął się tak szeroko, że zawstydziłby dziadka do orzechów. - Jeżeli mogą istnieć rzeczy, których ty nie widzisz, i wnioskujesz o ich istnieniu jedynie na podstawie swej wiedzy, czy nie może być i tak, że istnieją rzeczy, których ty nie widzisz... i niczego o nich nie wiesz? - Przypuszczam, że tak - Anthony wyglądał teraz na prawdziwie zdumionego. Nakor oparł się o reling i sięgnąwszy do swego wora, wyjął z niego pomarańczę. - Chcesz jedną? Anthony odrzekł, że w istocie, chętnie się poczęstuje. - Jak ty to robisz? - Co robię? - Zawsze masz tam pomarańcze. Jesteśmy niemal nieustannie na wodzie od dnia, kiedy - bez mała cztery miesiące temu - wypłynęliśmy z Crydee... a ty, o ile wiem, żadnej nigdy nie kupowałeś. Nakor wyszczerzył zęby. - To taka... - Wiem, sztuczka, ale jak to robisz? - Ty byś to nazwał magią - rzekł Isalańczyk. Anthony potrząsnął głową. - Ale ty nie... - Nie ma żadnej magii - żachnął się Nakor. - Posłuchaj, jest tak, jak powiedziałem: istnieją rzeczy, których nie możesz zobaczyć, one jednak mimo to są. - Szybko zatoczył ręką szeroki łuk. - Zrób tak, a poczujesz powietrze. - Następnie potarł kciukiem o wskazujący palec. - Ale jeśli zrobisz tak, to go nie poczujesz. - Wpatrzywszy się w ocean, ciągnął dalej swój wywód: - Wszechświat jest zrobiony z bardzo dziwnego budulca. Nie mam pojęcia, czym jest ten budulec, ale przypomina słońce i powietrze w tym, że niekiedy można go poczuć, a nawet poruszyć. Teraz Anthony był prawdziwie zaintrygowany. - Mów dalej. - Kiedy byłem chłopcem, mogłem robić rozmaite sztuczki - ciągnął Nakor. - Wiedziałem, jak robić rzeczy, które zabawią ludzi z mojej wioski. Zostałbym wieśniakiem, jak mój ojciec i bracia, ale pewnego lata zdarzyło się tak, że przez naszą wioskę przejeżdżał wędrowny magik, który sprzedawał leki i zaklęcia. Nie był wielkim magiem, mnie jednak zafascynowały sztuczki, które potrafił wykonać. Tego samego wieczoru poszedłem do niego i, pokazawszy mu niektóre z moich sztuczek, spytałem, czyby nie zechciał wziąć mnie na swego ucznia. Ruszyłem z nim w świat i nigdy już nie zobaczyłem moich bliskich. Byłem z nim kilka lat, aż odkryłem, że moje sztuczki są lepsze niż jego, że umiem więcej niż on, ruszyłem więc ku swemu przeznaczeniu samotnie. Po wielu latach odrzuciłem pozory i wszelkie pretensje do magii, ponieważ odkryłem, że mogę wszystko robić bez śpiewów, ciskania proszków w ogień, bez kreślenia znaków na piasku i bez tych innych głupstw. Po prostu robiłem swoje i tyle. - Ale jak to robiłeś? - Nie mam pojęcia. - Mały frant uśmiechnął się szeroko. - Widzisz, myślę, że Pug jest bardzo mądrym człowiekiem, dlatego, iż wie, jak wiele jeszcze nie wie. Rozumie, że dawno już przekroczył granice tego, o czym uczono go w młodości. - Jednym okiem Nakor łypnął teraz ku Anthony'emu. - Myślę, że i ty możesz przekroczyć te granice, trzeba ci jednak zrozumieć jedną, podstawową prawdę. - Jaką? - Nie ma żadnej magii. Jest tylko budulec, z jakiego stworzono wszechświat, a magia jest nazwą, jaką mniej oświeceni ludzie nadają temu, co wyczyniają z tym budulcem. - Nazywasz to budulcem. Czy nie możesz nazwać tego magicznym żywiołem? - Nie - Nakor parsknął śmiechem. - Zawsze nazywałem to budulcem. I nie ma to nic wspólnego z magią. Wyobraź sobie taką niewielką odległość. Teraz wyobraź ją sobie dwa razy mniejszą. I podziel przez dwa... raz i jeszcze raz... Możesz sobie wyobrazić coś tak małego? - Nie sądzę - przyznał Anthony. - Mądry to człowiek, który zna swe ograniczenia - stwierdził filozoficznie Nakor. - Ale mimo to, wyobraź sobie tę przestrzeń, i wyobraź sobie, że tkwisz w niej w środku... i wyobraź sobie, że jest wielka... ogromna... większa niż największa z komnat, jakie widziałeś... i złóż tam tak swoje palce. - Znów wyciągnął przed siebie dłoń. - Potem zrób tak jeszcze raz... i jeszcze raz i jeszcze... W tej ostatniej komnacie - a będzie ona prawdziwie mała - znajdziesz ów maleńki budulec. - W istocie... jest mały - przyznał Anthony. - Gdybyś mógł go zobaczyć, to zobaczyłbyś go właśnie tam... - A jak go odkryłeś? - Jako mały chłopiec umiałem po prostu robić sztuczki. Byłem złośliwym dzieciakiem i potrafiłem rozlać wiadro wody albo przenieść śpiącego kota na szczyt chaty. Mój ojciec, który był szanowanym człowiekiem w naszej społeczności, posłał do Shing Lai po kapłana z zakonu boga Dav-lu, tego samego, którego wy w Królestwie zwiecie Banathem, a w prowincji, gdzie spędziłem dzieciństwo, zwano go Figlarzem. Przystawiłem kapłanowi do tyłka rozgrzane żelazo do piętnowania... i wszystko wyszło na jaw. Kapłan polecił ojcu, by sprawił mi cięgi... co też staruszek uczynił nie bez ochoty... a potem polecono mi, bym był grzeczny, co też czyniłem przez cały niemal czas. Tak czy owak, doświadczenie niemal całego życia nauczyło mnie, że mogę robić te swoje sztuczki, ponieważ umiem manipulować budulcem. Anthony potrząsnął głową: - Możesz nauczyć innych? - To właśnie usiłowałem przekazać ludziom w Stardock: każdy może się tego nauczyć. Młody mag potrząsnął głową. - Myślę, że gdybyś spróbował ze mną, nic by nam z tego nie wyszło. - Hej! Ja już cię uczę! - zaśmiał się Nakor. - Budulec, o którym mówiłem, jest też i w naszym pacjencie pod pokładem. Energia jest wszędzie, a ja potrafię nią manipulować. - Otwierając swoją sakwę, polecił Anthony'emu: - Sięgnij tu i weź pomarańczę. Anthony włożył rękę do wora. - Tu niczego nie ma. - To taka sztuczka - rzekł łagodnie Nakor. - Zamknij oczy. - Anthony zrobił, co mu polecono. - Czujesz ten szew na materiale pokrywającym dno? - Nie. - Postaraj się. Ów materiał jest bardzo trudny do wyczucia. Spróbuj się skupić na koniuszku najdłuższego palca... tak jakbyś chciał zaczepić o gwóźdź tuż pod materiałem... Czujesz go tam? Anthony skupił się jak nigdy w życiu. - Myślę... myślę, że coś czuję. - Delikatnie odsuń ten materiał w moją stronę. - Chyba go gubię... nie, czekaj... mam! - Kiedy odsuniesz ten materiał, sięgnij pod niego, a poczujesz pomarańczę. Anthony sięgnął... i wyjął owoc. Otworzywszy oczy, gapił się nań przez chwilę, a potem rzekł: - A... to na tym polega ta sztuczka. Nakor zdjął wór z pleców i podał go młodemu magowi. - Zajrzyj do środka - polecił. Anthony dokładnie zbadał ciężki, wełniany wór, po czym rzekł: - Nie widzę żadnego drugiego dna. - Potem dokładnie obmacał całość. - Żadnej ukrytej przegródki też tu nie ma. - Bo i w rzeczy samej nie ma - parsknął śmiechem Nakor. - Odsunąłeś na bok budulec i znalazłeś wąskie przejście do innego miejsca. - Dokąd? - A... do składu owoców w Ashuncie, gdzie kiedyś pracowałem. - Należy do pewnego handlarza, a kiedy tam sięgasz, twoja dłoń zawisa nad wielką skrzynią, w której kupiec trzyma pomarańcze. - No... - parsknął śmiechem Anthony. - Więc tak to robisz! To przetoka. - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Nakor. - Z tego, co wiem o przetokach pomiędzy światami, tamte działają nieco inaczej. To raczej szczelina w budulcu. - Ale dlaczego wdarłeś się do składu handlarza owocami, a nie, na przykład, do czyjegoś skarbca? - Bo za pierwszym razem, kiedy spróbowałem tej sztuczki, miałem ochotę na pomarańcze, a potem już nie mogłem przesunąć szczeliny. - Brak ci dyscypliny umysłu - wytknął mu młody mag. - Może i tak... ale te wasze zaklęcia są niczym więcej jak próbami wprowadzenia umysłu w stan, w którym możecie manipulować budulcem. Tyle, że nie wiecie, iż to właśnie robicie. Myślę, że Pug już się o tym dowiedział. Nie wiążą go i nie krępują Wyższa, ani Niższa Ścieżka... ani żadna inna bzdurna ścieżka. Wie, że wszystko, co trzeba zrobić, to po prostu sięgnąć i zabrać się za manipulacje budulcem. - Czy ten kupiec nie odkrył, że giną mu pomarańcze? - parsknął śmiechem Anthony. - To spora skrzynia, a ja biorę tylko kilka dziennie. Tragarze zaś pojawiają się tam tylko raz lub dwa w tygodniu. Jedyną trudnością jest ukrywanie rzeczy na szczycie tej skrzyni, tak, żeby sakwa wyglądała na pustą, kiedy ktoś ją przeszukuje. Raz włożyłem tam kilka złotych monet. Któryś z tragarzy miał chyba swój szczęśliwy dzień. Anthony już miał coś powiedzieć, kiedy nagle nad pokładem rozległ się okrzyk wypatrywacza z bocianiego gniazda: - Okręt, ahoy! - Gdzie? - ryknął Amos ze śródokręcia. - Na kursie, kapitanie! Amos skoczył na dziób, gdzie zebrali się już inni. - Tam! - rzekł Calis, wskazując dłonią. Nicholas osłonił oczy dłonią i, mrużąc powieki, wpatrzył się w linię horyzontu, gdzie po chwili zobaczył maleńką, czarną plamkę. - To oni? - spytał. - Owszem - odparł Amos. - Chyba, że naszego przyjaciela Anthony'ego zawiodła jego magia. - Kiedy ich dopadniemy? - spytał Harry. - Niełatwo zgadnąć - stary wyga potarł dłonią brodę. - Zobaczymy, ile nam się uda nadrobić dziś w nocy... wtedy będę mógł coś rzec. - Odwróciwszy się ku rufie, zawołał: - Panie Rhodes, zechce pan posłać na górę jeszcze jednego obserwatora i drugiego na dziób! I niech pilnie wypatrują świateł. - Ay ay, kapitanie - padła służbista odpowiedź. - Teraz pozostaje nam tylko czekanie - zwrócił się Amos do towarzyszy. Rozdział 12 KLĘSKA Wypatrywacz wskazał coś dłonią. - Statek, ahoy! - Gdzie? - spytał Amos. - Prosto na kursie, kapitanie! Amos stał z innymi na dziobie, mając za plecami ospale wstające słońce. Zachodnią część horyzontu zakrywały mgły, ale kilka chwil po tym, jak obserwator zidentyfikował czarny okręt, Calis rzekł: - I ja go widzę. - Masz młodsze oczy niż ja, elfie - mruknął Amos. Calis nie odpowiedział, ale nazwany elfem lekko się uśmiechnął. A potem wskazał dłonią: - Ot, tam! W ledwie widocznej pośród błękitnoszarej mgły czarnej plamce okręt żaglowy mogli zobaczyć jedynie ci, którzy całe lata spędzili na morzu. - Do kata! - zaklął Amos. - Nie nadrobiliśmy tyle, na ile liczyłem. - Ile jeszcze zatem? - spytał Marcus. Amos odwrócił się ku trapowi, wiodącemu na śródokręcie. - W tym tempie będzie nam potrzebny tydzień! - I spojrzawszy w górę, zawołał: - Panie Rhodes! Trzy rumby na sterburtę! - Okrzyk wywołały w jednakiej mierze konieczność i gniew. - Skrócić żagle! Chcę, by nasz statek poszedł tak ostro na wiatr, jak to tylko jest możliwe przy tym kursie! - Ay ay, kapitanie! - ryknął Rhodes, żeglarze zaś, nie czekając na rozkaz, co tchu wspięli się na wanty, inni zaś sami skoczyli do knag, by zwolnić liny mocujące wielkie reje. Nicholas dognał Amosa na śródokręciu. - Myślałem, że jesteśmy szybsi. - Bo jesteśmy. - Odparł Amos, wspinając się po trapie na kasztel rufowy. - Ale mamy różne statki. Tamci są najszybsi z pełnym wiatrem. My możemy iść ostrzej na wiatr, mamy większą swobodę manewru, ale, idąc tym samym kursem, nie jesteśmy wiele lepsi. - A gdyby zmienić kurs i zajść ich z boku, a potem przeciąć im drogę. - Nicky... - uśmiechnął się Amos - to nie jest wyścig łodzi na rzece. Wokół siebie mamy mnóstwo otwartej przestrzeni i kiedy znajdziemy się w spodziewanym miejscu spotkania, oni mogę zmienić kurs i być już o kilkanaście mil dalej. Nie. To pościg za rufą, choć wolałbym, by było inaczej. - Ale pościg po psiej krzywej trwa znacznie dłużej! - wybuchnął Nicholas, powtarzając stary żeglarski dogmat. - Gdzieżeś to słyszał? - parsknął śmiechem Amos. - Sam to powtarzałeś za każdym razem, gdy częstowałeś nas opowieścią o tym, jak to ojciec i mateczka uciekali z Krondoru, a Jocko Radburn próbował was dopaść - uśmiechnął się Nicholas. - A niech mnie! - Amos również się roześmiał. - A więc słuchałeś! - Obejmując chłopca ramieniem i dając mu żartobliwego kuksańca, dodał: - Będziesz ulubionym wśród moich adoptowanych wnuków! - Potem odepchnął chłopaka z udaną szorstkością. - A teraz wynoś się z mojego mostka i nie ośmielaj się tu włazić, nie spytawszy mnie o pozwolenie, Wasza Wysokość! - Taaaest, kapitanie! - odparł uśmiechnięty nadal Nicholas. Opuścił kasztel, rad z chwilowego złagodzenia napięcia, w jakim spędził niedawne godziny. Wróciwszy na dziób znalazł tam tych samych, co poprzednio, wpatrzonych w niewielką, czarną plamkę przed nimi. Calis i Marcus stali nieruchomo, niczym dwa posągi, a Harry nucił jakąś melodyjkę. Brisa położyła dłoń na ramieniu Marcusa, ten jednak w ogóle chyba nie był tego świadom. Ghuda wyjął miecz i polerował go szmatką, jaką zawsze nosił przy sobie. Nakor i Anthony po prostu czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Nicholas zajrzał w twarz Anthony'emu. Młody mag skupił wzrok na czymś w oddali, jakby usiłując coś dostrzec poprzez dzielącą okręty odległość. Margaret wzdrygnęła się nagle. Abigail wstała z kanapki i podeszła, by usiąść obok przyjaciółki. - Czy oni... - zaczęła pytanie. - Anthony... - kiwnęła główką Margaret. W jej oczach zalśniły łzy. Abigail sięgnęła ku przyjaciółce i ujęła ją za rękę. - Co się stało? - Nie wiem, ale to uczucie... - Potrząsnęła głową i niespodziewanie się uśmiechnęła. - Nie potrafię go opisać. Chodzi o sposób, w jaki Anthony do mnie dociera... i tyle. Wyraz twarzy Abigail mówił wyraźnie, że dziewczyna nie ma pojęcia, co ma na myśli jej przyjaciółka. Młoda szlachcianka wstała i podeszła do okna, spoglądając na ocean. - Są więc gdzieś tam. - Owszem. - Margaret podeszła do przyjaciółki. - I nagle jej oczy się zwęziły. - Tam! - powiedziała, z trudem opanowując ogarniające ją podniecenie. - To ta mała, czarna plamka! Abigail przez chwilę patrzyła, potem szepnęła głosem pełnym nadziei: - Tak, widzę. To oni! Dziewczęta wbiły wzrok w niewielką plamkę, błagając los o przyspieszenie pościgu. Stały tak przez godzinę, usiłując dostrzec jakieś szczegóły: banderę, żagiel... aż usłyszały kroki na zewnątrz kajuty. Margaret zamknęła okno i zaraz potem weszli Arjuna i Saji. - Dobry wieczór - przywitał się chłodno Arjuna. Usiadł na kanapce, podczas gdy Saji posłusznie stanął u jego boku. - - Lady Margaret, co wiesz pani o mieście zwanym Sethanon? - spytał Arjuna. W ciągu następnych trzech dni czujnie wpatrywali się w płynący przed nimi statek. Każdego ranka Nicholas i inni biegli na dziób, by zobaczyć, jakie postępy poczynili w nocy. Teraz mogli już wyraźnie zobaczyć zarys kadłuba i żagli. Był to wielki okręt, przecinający fale z prawdziwie królewskim majestatem, ale członkowie załogi „Drapieżcy” nie dostrzegali w nim niczego pięknego. Gdzieś około południa nad pokładami popłynął okrzyk wypatrywacza: - Kapitanie! Tamci zmieniają kurs! - W którą stronę? - zagrzmiał Amos. - W lewo! - Panie Rhodes! Zechce pan skierować okręt odrobinę w lewo! - polecił Amos. - Co oni szykują? - zawołał od dziobu Nicholas. Amos potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia. Potem ryknął do wypatrywacza: - Hej ty! Bacz pilnie na rafy! - I dodał, zwracając się do pierwszego oficera: - Panie Rhodes, niechże pan wyśle dodatkowych obserwatorów na dziób i na górę. Zobaczmy, czy możemy pójść za nimi. Jeśli tamci idą przez płycizny, chcę, by wskazywali nam drogę. - Kapitanie, woda zmienia kolor! - wrzasnął człowiek na dziobie. Amos ruszył na dziób, gdzie wychylił się tak daleko, iż Nicholas musiał złapać go za pas. - Zaczynają się płycizny - rzekł Amos, wracając do normalnej pozycji - ale dla nas niegroźne. - Inni zebrali się nie opodal i na ich użytek powiedział: - Myślę, że niedługo ujrzymy ląd. Będzie to wyspa, a może ten kontynent z mapy Aruthy. Hej ty! - zawołał do wypatrywacza w bocianim gnieździe. - Pilnie bacz na tamten statek! Melduj natychmiast, jeśli zmieni kurs lub skróci żagle! - Taaaest, kapitanie! Amos skinieniem dłoni wezwał Nicholasa i innych kompanów, by zebrali się wokół niego. - Ghuda ma największe z nas wszystkich doświadczenie żołnierskie, radzę więc wam, byście się go trzymali. - Spojrzał surowo na Nicholasa, Marcusa i Harry'ego. - Nie popadajcie w przesadny zapał i nie próbujcie sami zdobyć tamtego statku. To diablo wielki okręt i ma pewnie setkę żołnierzy ponad zwykłą obsadę. Sytuacja może się zmienić zupełnie niespodziewanie. Jeśli coś zmusi ich do zmiany halsu, może się okazać, że dopadniemy ich szybciej, niż się spodziewacie, lepiej więc się przygotujcie. I życzę wam szczęścia. Okręciwszy się na pięcie, odszedł, Nicholas zaś zwrócił się do Ghudy. - Biłem się już na pokładach - mruknął stary najemnik. Spojrzawszy ponad ramieniem Harry'ego na odległy statek, dodał: - Spora bestia, ma pokład wyżej niż my. Kiepska sprawa. Możemy albo zeskoczyć z want, albo wdrapać się przy pomocy lin z hakami do abordażu. Z want będzie szybciej. Ci jednak, którzy przefruną na tamten pokład, będą musieli wrócić do burty i utrzymać reling, by wspinacze z hakami mogli wedrzeć się na górę bezpiecznie, inaczej dostaną po łbie. Trzymajcie się razem i pilnujcie sobie nawzajem grzbietów, bo podczas abordażu panuje zamęt i nie ma linii. Człowiek z tyłu może okazać się wrogiem. Wy zaś... - zwrócił się do Nakora i Anthony'ego - lepiej zostańcie na razie tutaj, dopiero potem będziecie mieli zajęcie przy rannych. - Znam sztuczkę czy dwie, które mogłyby wam pomóc - rzekł Nakor. - Nie wątpię - rzekł sucho Anthony, kiwając głową na znak, że zgadza się z propozycją Ghudy. - Wy dwaj - zwrócił się Ghuda do Calisa i Marcusa - przydacie się najbardziej, jeśli wespniecie się na nasze reje i zrobicie użytek ze swoich łuków. Wybierajcie cele starannie, bo jeśli tamci mają oddział abordażowy, to z pewnością poślą na reje kilkunastu kuszników. - Nasze łuki mają większy zasięg niż jakakolwiek kusza - rzekł Calis. - Jeśli mają kusze, to załatwimy się z nimi, zanim tamci zdążą się do nas złożyć - przytaknął Marcus. - Na koniec ostatnia rada - rzekł Ghuda. - Wiem, że nie będzie to łatwe, ale spróbujcie odpocząć teraz, kiedy możecie. Po rozpoczęciu bitwy będziecie musieli wytężyć wszystkie siły i zmysły, a zmęczony wojownik częściej popełnia błędy. - Powiedziawszy to, przysiadł obok burty, podciągnął nogi i otuliwszy się płaszczem, pogrążył w drzemce. Harry i Nicholas odeszli na bok. - Jak on zdołał zasnąć? - spytał zdumiony Ludlandczyk. - By wał już w różnych opałach - kiwnął głową z uznaniem Marcus - więc niewiele rzeczy zdoła go przerazić. - Może i masz rację... - pokręcił głową Harry - ale wątpię, bym ja kiedykolwiek potrafił zasnąć ot, tak sobie, jak on. - Widziałem, jak w Crydee udało ci się to bez trudu - rzekł Nicholas. Harry musiał przyznać przyjacielowi rację. Wspomnienie pozornie nie mających końca wysiłków, by ulżyć cierpiącym, jakie stały się ich udziałem po powrocie z łowów do spalonego grodu, przyprawiło wszystkich o ponury nastrój. Nawet Brisa, która podczas całej tej rozmowy stała z boku, zrezygnowała z żartów czy złośliwych komentarzy. Nicholas patrzył na odległy okręt i zastanawiał się, co znajdą na jego pokładzie. W końcu odsunął od siebie niemiłe myśli i udał się do kabiny, by nieco odpocząć. Margaret otworzyła okno. Kątem oka zauważyła jakiś ruch i szybko się cofnęła, zanim zdołał ją zobaczyć mieszkaniec sąsiedniej kabiny. Ostrzegawczo podniosła palec, by uciszyć Abigail, i zaczęła nasłuchiwać. Usłyszała głos Arjuny mówiącego tym samym językiem, co ów jaszczurowaty stwór - pełnym gardłowych i syczących dźwięków. Stwór odpowiedział - i jeśli Margaret mogła ocenić coś, co brzmiało tak obco, w jego głosie brzmiało niezadowolenie i gniew. Abigail podeszła i wyjrzała przez bulaj. Ścigający ich statek był teraz dobrze już widoczny i nawet nieobyta z morzem dziewczyna mogła się przekonać, że była to jednostka z Królestwa. - Kiedy spróbujemy ucieczki? - spytała szeptem. Margaret potrząsnęła główką i wyciągnęła rękę, by zamknąć okno. - Myślę, że rano będą dostatecznie blisko - wyszeptała w odpowiedzi. - Jeśli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewam, spróbujemy właśnie wtedy. Będzie nas dzieliła odległość mniej więcej mili, a tyle powinnyśmy przepłynąć bez kłopotów. Abigail nie była tego taka pewna, ale dziarsko kiwnęła główką. W tejże samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Arjuna. - Panie... - rzekł, zwracając się do obu dziewcząt i kłaniając się na swój dziwaczny sposób, do którego zdążyły już przywyknąć. - Niewątpliwie raczyłyście zauważyć, że ścigają nas... eee... jacyś natręci. Choć nie wywiesili flagi Królestwa, żywimy podejrzenia, że to statek z waszej ojczyzny. Kiedy się upewnimy, wyrzucimy za burtę jednego z więźniów, jako ostrzeżenie dla tamtych. - Wyglądało na to, że peszy go nieco ów brak pewności. - Może być jednak i tak, że to piraci z Freeportu, i wtedy trzeba nam będzie uciec się do innych środków. Chciałbym was przekonać, że choć może się wam wydawać, iż ratunek jest blisko, w rzeczy samej sprawy mają się zupełnie inaczej. Żebyście nie popełniły jakichś głupstw, musimy przedsięwziąć pewne środki. - Odwróciwszy się, kiwnął dłonią i do kajuty weszło dwu członków załogi. Milczący marynarze odsunęli dziewczęta na bok, po czym wyjąwszy zza pasów młoty i gwoździe zaczęli wbijać te ostatnie w ramę okna. - Kiedy uporamy się z natrętami, pozwolimy wam ponownie na otwieranie okna. - Żeglarze ukończyli dzieło i Arjuna wyszedł, zostawiając dziewczęta samym sobie. - I co teraz? - spytała Abigail. Margaret zbadała gwoździe i podjęła próbę wyciągnięcia jednego palcami, nie mogła jednak uchwycić dobrze główki. Zdesperowana zaklęła brzydko, potem zaś zaczęła rozglądać się po kajucie i jej wzrok padł na mały stolik. Był ciężki, tak by nie przesuwał się podczas chwiejby, na miejscu jednak trzymały go jedynie kołki przybite do podłogi. Margaret przyklękła na łóżku i skinieniem dłoni wezwała na pomoc Abigail. Działając razem, zdołały unieść stolik, choć nie przyszło im to łatwo. - Dobrze, opuśćmy go - sapnęła księżniczka. Gdy stolik znalazł się na swoim miejscu, Margaret mruknęła: - Myślę, że rzucimy nim w okno. - Uda się? - Jeśli przedtem zdejmiemy te suknie, a potem rozwalimy okno stolikiem, wyłamiemy dość szkła i drewna, by przecisnąć się na zewnątrz. Może się trochę poranimy, ale powinniśmy się wymknąć, zanim tamci wbiegną i nas powstrzymają. Abigail nie wyglądała na przekonaną, ale kiwnęła główką. - Teraz pozostaje nam tylko czekać ranka. Margaret usiadła i pogrążyła się w rozmyślaniach, w których sporo miejsca zajmowały płetwy, przecinające niekiedy wodę za okrętem. Calis stał na dziobie i, zacisnąwszy jedną dłoń na linie mocującej bukszpryt, patrzył przed siebie. Młody pół-elf miał wzrok najbystrzejszy ze wszystkich i od dobrej już chwili wypatrywał czarnego okrętu, kiedy dołączył doń Nicholas. - Są ciągle przed nami? - spytał książę. - Owszem - odparł elf. - Wygasili w nocy światła i zmienili kurs, by nas zgubić, Ale Anthony co godzina podawał kapitanowi poprawki. Nicholas wytężył wzrok, nie zobaczył jednak niczego. Minuta ciągnęła się za minutą i wkrótce młody książę odkrył, że tuż obok stoi Marcus, za którym widać było Brisę i Harry'ego. Brisa kuliła się, gdyż doskwierało jej chłodne powietrze poranka, i niespodzianie przytuliła się do Harry'ego, który objął ją ramieniem, robiąc minę jednako zdziwioną, co uradowaną. W miarę, jak płynęli coraz dalej na południe, pogoda robiła się coraz cieplejsza - Amos niedawno osądził, że musieli minąć równik i teraz płynęli ku późnej wiośnie. Słyszał o odwróceniu pór roku w południowych rejonach Konfederacji Keshajskiej, nigdy wcześniej jednak nie zapuścił się tak daleko. Wschodnią połać nieba rozjaśniło słońce, jednocześnie zaś Calis podniósł rękę: - Tam! Nicholas wytężył wzrok i rzeczywiście zobaczył okręt - czarną plamę na szarym tle przedświtu. Teraz można już było rozróżnić kadłub z wysokim forkasztelem i tylny, trójkątny żagiel. Wszystkie inne żagle były zwinięte, okręt zaś płynął pod wiatr. Na dziobie pojawił się Amos, który przez chwilę przyglądał się wrogom, aż wreszcie rzekł: - Paskudna balia, prawda? - Ile jeszcze? - spytał Marcus. Amos łypnął okiem ku wrogom: - Dopadniemy ich przed południem. - Ziemia, ahoy! - ryknął wypatrywacz. - Gdzie? - spytał Amos. - Prosto na kursie! Wszyscy wytężyli wzrok i zobaczyli, że szary półmrok zaczął się rozjaśniać. Powietrze stało się nagle przejrzyste, jakby wskutek uniesienia jakiejś zasłony, i zebrani na dziobie ujrzeli wyraźnie to, co przed chwilą jeszcze widział tylko obserwator. - Do kata! - zaklął Amos. - A cóż to takiego? Nad skalistą plażą wznosiło się gigantyczne, ciągnące się jak okiem sięgnąć urwisko. W najniższym punkcie miało przynajmniej cztery setki stóp, a najwyższym ze trzy razy tyle i wznosiło się stromo, niczym kamienna ściana. W promieniach świtu lśniło różowo i żółtawo, na szczycie zaś było pomarańczowe. - Obserwatorzy, na reje! - zagrzmiał Amos. - Bo wpakujemy się na mieliznę! - Kilku żeglarzy natychmiast wspięło się na wanty i zaczęli wypatrywać oznak łach piachu lub innych grożących okrętowi na płytkich wodach niebezpieczeństw. - Spójrzcie! - rzekł Amos, wskazując odległe zaledwie o sto stóp od okrętu, wystające z wody po prawej stronie zęby skał. Nad wodami niósł się teraz niezbyt donośny, ale wyraźny szum łamiących się na nich grzywaczy. - A niech to! Podczas minionej nocy mogliśmy przynajmniej tuzin razy wpakować się na skały lub mieliznę. Ruthia musi nas kochać! - Czy oni umyślnie nas tu ściągnęli? - spytał Nicholas. - Możliwe - odparł Amos. - Ale ich krypa ma większe zanurzenie niż nasza, muszą więc znać bezpieczny szlak. Zamknąwszy oczy, milczał przez chwilę. - Próbuję sobie przypomnieć tę mapę, którą pokazywał mi twój ojciec. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, patrzymy właśnie na kontynent zwany Novindus, a to są jego północno-wschodnie wybrzeża - Gestykulując żwawo, ciągnął dalej: - Gdzieś tam, na południe, odległy mniej więcej o tydzień żeglugi, powinien być półwysep, gdzie brzeg cofa się ku północy, ku jakiemuś miastu. Nicholas również widział wspomnianą mapę, pamiętał z niej jednak mniej szczegółów od Amosa. - Skręcają, kapitanie! - ostrzegł Calis. Anthony, który w milczeniu obserwował wrogi okręt, żachnął się nagle i rzekł: - Coś na nas idzie. W tejże samej chwili rozległ się głośny grzmot, towarzyszący potężnemu wyładowaniu energii. Wymachujący bezładnie rękoma i nogami obserwatorzy, wrzeszcząc dziko, runęli z rej do wody. Nicholas poczuł się nagle tak, jakby jego ciało stało się przewodnikiem dla błyskawicy, która ugodziwszy go w głowę, przepłynęła przezeń ku piętom i pokładowi. Ponad okrzyki grozy wybił się przenikliwy wrzask Brisy, a kiedy książę odzyskał zdolność widzenia i rozejrzał się wokół siebie, ujrzał stojącego z wydobytym mieczem Ghudę i wypatrującego bezimiennego wroga oraz ponurego jak zwykle Calisa. Nagle Nicholas ponownie poczuł coś niezwykłego: znów po jego skórze przebiegły dreszcze, a włosy stanęły mu dęba. W świetle rzucanym przez pajęczynę tańczących po pokładzie i takielunku błyskawic ujrzał, że włosy jego przyjaciół również sterczą im na wszystkie strony, otaczając ich głowy jakby wachlarzami. Potem zapadła cisza. - Co u li... - zaczął Amos. Okręt zaczął nagle bezwładnie przetaczać się z burty na burtę. - Niech mnie grom spali! - wrzasnął Amos, rzucając się ku relingowi. Spojrzawszy w wodę, zaklął prawdziwie paskudnie. - Nie mamy wiatru! - Ależ to niemożliwe - żachnął się Nicholas. - Spójrz! Czarny okręt wrogów oddalał się coraz szybciej w lewo, idąc pod pełnymi żaglami i z wiatrem. - Nie rozumiem jak... - Magia - rzekł Anthony. - Eee... zwykła sztuczka - sprzeciwił się Nakor. - Wyssali wiatr z powietrza wokół nas, pozbawiając je energii. Paskudna rzecz. Amos poczuł się tak, jakby po raz pierwszy w życiu zawiodły go i zdradziły jego własne oczy. Na pięćdziesiąt jardów w każdym kierunku od okrętu wody były spokojne i nieruchome, a o krok dalej wiatr burzył pieniste fale. Stary pirat uderzył pięścią w reling. - Prawie ich mieliśmy! - i nabrawszy tchu w płuca ryknął: - Panie Rhodes! Zechce pan wydać rozkazy, by opuszczono szalupę! I niech przygotują tęgi hol! - Zamierzasz nas holować i wydostać z tego kręgu magii? - spytał Marcus. - Utykałem już podczas sztilu! - warknął Amos. - Niekiedy nie masz innej rady, tylko brać się za wiosła. Nicholas odwrócił się i spojrzał na kompanów. - Chodźmy odpocząć - poradził Ghuda. Młodzieniec został jednak na miejscu i nienawistnym wzrokiem patrzył na coraz mniejszą plamkę umykającego okrętu wrogów. - Zatrzymali się - powiedziała Margaret. - Co? - spytała Abigail. - Zostali z tyłu. Abigail spojrzała ku małym szybkom okna. - Och, nie, bogowie! - Oczy dziewczyny zaczęły wypełniać się łzami, młoda szlachcianka jednak opanowała chęć płaczu. - I co teraz? - Uciekamy! - powiedziała Margaret, zabierając się do zdejmowania sukni. Rozwiązała tasiemki z przodu i już miała zsunąć ją sobie z ramion, kiedy drzwi się otworzyły i do kajuty wszedł Arjuna. - Radzę obu paniom, by nie zdejmowały sukien. Widok waszych nagich ciał może... eee... wywołać lekkie zamieszanie wśród moich ludzi. - Skinął dłonią i do kajuty weszli dwaj rośli, odziani w czerń żeglarze. - Będą mieli na was oko, dopóki odległość pomiędzy naszym statkiem a tymi natrętami nie powiększy się do tego stopnia, że nawet osoba tak zuchwała jak ty, Lady Margaret, nie zechce ryzykować jej pokonania w nawiedzanych przez rekiny wodach. Potem usuną gwoździe i znów będziecie mogły cieszyć się dobrodziejstwami świeżego powietrza. Uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł. Abigail siadła na łóżku i spojrzała bezradnie na przyjaciółkę. Margaret kiwnęła główką i uśmiechnęła się, bo wiedziała, że dziewczyna zwalcza gwałtowną chęć zalania się łzami. Księżniczka powoli zaczęła zawiązywać tasiemki, po czym wpatrzyła się w szybko znikający w oddali statek przyjaciół. Brisa jęknęła oskarżycielsko. - Kto powiedział, że trafiliśmy w strefę ciszy? - Łypnąwszy gniewnie na resztę towarzystwa, dodała: - Jeszcze trochę i zwariuję od tych szmerów. Nicholas spojrzał porozumiewawczo na Harry'ego. Doskonale rozumieli - i podzielali - uczucia dziewczyny. Po kilku minutach działania magii, która odebrała im wiatr, wszyscy zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że otaczają ich dźwięki, których przedtem nie słyszeli. Przy rześkim wietrze odgłosy wydawane przez rozcinane dziobem fale, pojękiwania lin i hałasy wydawane przez krzątających się przy swoich zajęciach marynarzy były dźwiękami, na które nie zwracało się uwagi. Teraz liny wisiały luźno, a i sflaczałe żagle nie wydawały żadnego głosu. Statek kołysał się leniwie, unosząc się na falach: kadłub stękał głucho, deski i belki trzeszczały i skrzypiały, luźne bloki głucho stukały o reje, zgrzytały zawiasy, a z dala dolatywał szum fal przyboju na skałach. Wioślarze przeciągnęli okręt o dwie mile, ale ich wysiłek nie zdał się na wiele. Nakor doszedł do wniosku, że czar przesuwał się wraz z nimi, ale nie bardzo wiedział, jak mu się przeciwstawić. - Bardzo dobra sztuczka - mruczał tylko i to było wszystko, co miał do powiedzenia. Przez resztę dnia patrzyli bezsilnie, jak czarny statek oddalał się coraz bardziej. Amos polecił, by zmieniono załogę szalupy. Aktualnie „Drapieżca” kołysał się na falach, bo ludzie z łodzi wiosłowali ku statkowi, by można było dokonać zmiany. Admirał klął tak, że dymiły deski pokładu, i krążył po śródokręciu niczym pojmany tygrys, aż wreszcie dołączył do zebranych na dziobie przyjaciół Nicholasa. - Możesz coś z tym zrobić? - zagrzmiał, zwracając się do Nakora. - Może, jeśli jeszcze trochę pomyślę. Ale może i nie. Nie da się zgadnąć. - Jest takie zaklęcie - odezwał się Anthony - którego się kiedyś uczyłem, ale nigdy go nie stosowałem. Czar kontroli pogody. Ostrzegam jednak, że może nie wyjść. - I co jeszcze? - łypnął nań Amos. - Jest niebezpieczne. - Zajmowanie się sztuczkami, których się nie opanowało, jest zawsze niebezpieczne - rzekł sentencjonalnie Nakor. Amos podrapał się po brodzie. - Domyślasz się chociaż, jakiego rodzaju jest zaklęcie, które na nas rzucono? - To podobna magia... - zaczął Anthony. - Sztuczka! - wpadł mu w słowo Nakor. - Której chcę spróbować i ja... Jeśli niczego nie zrobimy, zostaniemy tu uwięzieni na cały następny dzień, a może i dłużej. Jeśli mag, który rzucił to zaklęcie, jest szczególnie potężny lub utalentowany, czar może trzymać i tydzień. Amos zaklął i spytał: - Jaki mamy wybór? - Jeśli dogonimy tamten statek, zanim dotrze do portu przeznaczenia lub niedługo potem - rzekł Nicholas - to istnieje dla nas nadzieja, że odnajdziemy więźniów. Ale jeżeli dotrą na miejsce kilka dni przed nami, odszukanie dziewcząt może okazać się niemożliwe. Nie wyglądało na to, że odpowiedź spodobała się Amosowi, kiwnął jednak głową na znak zgody. - Potrzeba ci czegoś? - spytał Anthony'ego. - Tylko szczęścia - mruknął młody mag - ale tyle, ile tylko zdołasz go zebrać. - Panie Rhodes! - ryknął niegdysiejszy pirat. - Wszyscy na pokład! Kiedy cała załoga zebrała się wokół, Amos rzekł zwięźle i nie owijając w bawełnę: - - Słuchajcie chłopy, spróbujemy przełamać zaklęcie, które nas wiąże. Nie wiemy, co z tego wyjdzie, chcę więc, by wszyscy przygotowali się do wykonania każdego rozkazu, jaki zostanie wydany. - Po przemówieniu admirała Rhodes wydał polecenia, jakie zwykle padają na statku gotującym się na sztorm. Niektórzy z żeglarzy zatrzymali się jeszcze na chwilę, by w milczeniu zanieść modły do tego lub innego bóstwa, kiedy jednak Amos dał znak Anthony'emu, wszyscy już byli gotowi. - Nakor, jeśli możesz mi w czymkolwiek pomóc, to właśnie nadeszła pora - rzekł Anthony. - Nie znam tej sztuczki - wzruszył ramionami Nakor - skądże więc mogę wiedzieć, czy wykonujesz ją prawidłowo, czy nie. Lepiej będzie, jeśli zajmiesz się tym sam... i miejmy nadzieję, że nie uraziliśmy dziś żadnego z bogów. Anthony zamknął oczy. - Wzrokiem umysłu widzę matrycę, a w tej matrycy tkwi moc. Zamkiem do niej jest moja wola, która w tej matrycy staje się mocą. - Powtarzał zaśpiew coraz ciszej, aż w końcu Nicholas i inni nie mogli go usłyszeć. Wargi Anthony'ego poruszały się jednak i młody mag kołysał się rytmicznie. Policzek Nicholasa musnął nikły powiew wiatru i książę spojrzał na towarzyszy. Brisa i Marcus patrzyli na maszty. Nicholas powiódł wzrokiem za ich spojrzeniami i zobaczył, że płótna zaczynają się wydymać. Wiatr powiał, wydając dźwięk podobny do westchnienia ulgi, statek zaś drgnął i zaczął skręcać. - Panie Rhodes! - zagrzmiał Amos. - Zechce pan wybrać żagle i wziąć kurs na czarny okręt! Wypatrywacz z gniazda zameldował, że widzi jeszcze małą plamkę na południu i podał jej pozycję. - Obserwatorzy na reje! - ryknął admirał. - I uważać na rafy! Anthony nie przerywał śpiewu i Nicholas spojrzał na Nakora. Mały frant wzruszył ramionami. - Mówiłem już, że nie znam tej sztuczki. Wiatr przybierał na sile. - Panie Rhodes! - zagrzmiał ponownie Amos. - Niechże pan ma baczenie na pogodę! Nicholas spojrzał w tył i zamarł w bezruchu. - Spójrzcie! - zawołał. Na północnym wschodzie na do niedawna jeszcze błękitnym niebie wzbierała kłębiąca się dziko masa czarnych chmur. Ściana mrocznej kipieli sunęła w stronę okrętu, jakby kto wylał czerń z gigantycznego pucharu. Nicholas poczuł kroplę deszczu na policzku i ujrzał, że z chmur spadają strugi wody, które wzmagający się nieustannie wiatr niósł prosto na nich. Amos zdążył tymczasem wydać rozkaz, by żagle skrócono jak do sztormu, i żeglarze śmigali już po rejach, podciągając większe i skracając mniejsze płótna. Na pokładzie też wrzało: jedni rozciągali sieci sztormowe, inni wyjmowali ze schowków i podawali wszystkim ciężkie, natłuszczone płaszcze z kapturami. Niebo mroczniało z minuty na minutę, czarne chmury ciągnęły prosto na statek, a podczas tego wszystkiego Anthony stał nieruchomo i z zamkniętymi oczami powtarzał swoje zaklęcie. - Nakor! - wrzasnął Nicholas, przemagając wycie wiatru. - Czy nie powinniśmy go zatrzymać? - Jak? - spytał. - Ja nawet nie wiem, co on robi! - Niekiedy najprostszy sposób okazuje się najlepszy - wrzasnął Ghuda. - Najemnik złapał maga za ramię i ryknął mu w ucho jego imię. Anthony nie zareagował. Ghuda szarpnął silniej, nadal jednak nic nie docierało do jasnowłosego młodzieńca, który zdążył już przemoknąć do ostatniej nitki. - Jeśli burza nie zdołała zwrócić na siebie jego uwagi, to moje wrzaski na nic się nie zdadzą. - To zróbcie coś innego! - wrzasnęła Brisa, która wyglądała już na mocno przestraszoną. Wiatr dął już, co się zowie, i wokół „Drapieżcy” przetaczały się potężne grzywacze, ciskając okrętem jak zabawką, od czego pokład tańczył tak, że ciężko było utrzymać się na nogach. - No, zróbcie coś! Żeglarze na rejach gorączkowo usiłowali skrócić żagle, nie bardzo im się to jednak udawało przy nieustannie wzmagającym się wietrze. Reje i liny trzeszczały i skrzypiały, protestując przeciwko coraz silniejszemu obciążeniu. Nicholas przyłączył się do Ghudy i obaj szarpali Anthonym, wykrzykując jego imię. Okrzyk dobiegający od rufy kazał im się obu odwrócić. Głos Amosa przemógł furię wiatru: - Chroń nas, Banath! Na północnym wschodzie z wód podnosiła się fala kilkakrotnie wyższa od innych. - Na prawo, panie Rhodes, na prawo! I na wiatr! - Do najbliżej zaś admirał ryknął: - Złapcie się czegoś i nie puszczajcie! Jeśli ta fala uderzy od burty, pójdą maszty albo i co gorszego! Nicholas chwycił reling i ogarnięty pełną grozy fascynacją patrzył na wznoszącą się coraz wyżej i pędzącą na nich ścianę wody. Fala gnała w ich stronę niczym ruchomy mur, załoga zaś rozpaczliwie usiłowała ustawić statek dziobem do niebezpieczeństwa. Woda uderzyła, gdy okręt jeszcze wykonywał zwrot. Nicholasowi wydało się przez chwilę, że statek usiłował wspiąć się na stromą ścianę, jego dziób wznosił się coraz wyżej, skręcając jednocześnie na sterburtę. Brisa wrzasnęła rozpaczliwie, chwytając linę, która zwisała z bloku. Lina puściła, ale Marcus zdołał złapać dziewczynę za kibić i przyciągnął ją do siebie. Sam trzymał się liny umocowanej do pokładu. Statek nadal usiłował wspiąć się na ścianę wody, a Nicholas oszołomiony patrzył na przechylający się wokół niego horyzont. Musiał się niemal położyć, podczas gdy statek mozolnie wspinał się do góry, i nagle cały świat pochylił się do przodu. Raptowna zmiana położenia oderwała niektórych z ludzi od lin - ci z wrzaskiem polecieli za burtę - inni zaś, przeklinając, chwytali wszystko, cokolwiek znalazło się z zasięgu ich rąk. Nicholas zobaczył, że statek zsuwa się w dół pod takim samym niemal kątem, pod jakim wspinał się do góry - i zrozumiał, że magia zmieniła prawa mórz, bo przeciwległa stromizna fali była zawsze znacznie mniej pochyła. I wtedy zobaczył, że dziób „Drapieżcy” zanurza się w wodzie. Statek dał nura i w tejże samej chwili młody książę zrozumiał, iż są zgubieni. Zdążył tylko zamknąć oczy i woda uderzyła weń niczym ściana, usiłując zmyć go z pokładu. Chłopiec objął reling rękoma - choć napór żywiołu niemal wyrwał mu je z barków - i nagle poczuł, że pokład pod nim wznosi się w górę. Stracił grunt pod nogami, nie puścił jednak relingu, młócąc rozpaczliwie wodę nogami, i nagle znów wyniosło go na powierzchnię. Woda spływała na wszystkie strony, dziób statku zaś wyłonił się z kipieli. Łapiąc potężnymi haustami powietrze, Nicholas otarł z oczu słoną wodę i rozejrzał się dookoła. Wszyscy wokół milczeli, skupiając wysiłki na trzymaniu się okrętu. Ghuda stał niczym skała wrośnięta w pokład - jedną ręką trzymał za pas Anthony'ego, dłoń drugiej jak cęgi zamknął na jednej z want. Statek przechylał się na sterburtę i kiedy wydawało się już, że zupełnie położy się na fali, ponownie pochylił się w prawo i wszyscy znów skupili wysiłki na trzymaniu się pokładu. Wreszcie okręt się wyprostował i przez moment wyglądało na to, że utrzyma się w pionie. - Uwaga! - kwiknął ktoś w pobliżu. Nicholas odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, że wali się na nich kolejna fala, wyższa jeszcze chyba od poprzedniej. - Zrób coś! - wrzasnął do Ghudy, gdy dziób ponownie zaczął unosić się w górę. Najemnik kiwnął głową i puścił Anthony'ego. Zanim mag zdążył ruszyć palcem, ciężka pięść Ghudy rąbnęła go za uchem i młodzieniec, ciężko niczym wór piachu, opadł na pokład. Niebo natychmiast się rozjaśniło, ale ku przerażeniu Nicholasa ściana wody nadal parła na statek, którego dziób nie przestawał się unosić. Książę zdołał tylko wrzasnąć: - Trzymać się, chłopcy! - i statek ponownie zaczął swą nieprawdopodobną wspinaczkę. Powietrze rozdarły kolejne wrzaski, gdy ludzie po raz drugi zostali oderwani od swoich miejsc. Krzykom towarzyszyły trzaski i zgrzyty, gdy pękały lub darły się elementy takielunku, które zaraz potem uderzały o pokład lub maszty. Statek wspinał się coraz wyżej, ale tym razem Nicholas doświadczył większego niż przedtem strachu, ponieważ mógł wszystko widzieć bardzo wyraźnie - nie oślepiał go, jak przedtem, deszcz. Powietrze wypełniała jedynie mgiełka wilgoci opadająca ze szczytu nacierającego wodnego wału, na który mozolnie wdrapywał się okręt. Nicholas słyszał też wrzeszczącą przeraźliwie Brisę i sypiącego obficie przekleństwami Harry'ego - nagle też zdał sobie sprawę z faktu, że w ostatniej fali przepadł gdzieś Calis. Po nieskończenie długiej chwili, gdy już wydawało się, że jak bezradnego żółwia przewróci ich do góry kilem, okręt przeciął grzbiet fali. Natychmiast też runęli w dół i Nicholas przyłączył się do tych, co wrzaskiem wyrażali niewypowiedzianą grozę. Brak magii pozbawił wody ich poprzedniej, szalonej siły naporu, więc morze za wałem było spokojne. Wbrew temu, czego można było się spodziewać, szybko wróciło do poprzedniego stanu, tak więc okręt, który przetrwał pierwszą falę, niosło z większą niż poprzednio prędkością w dół ku płaskiej powierzchni. Nicholas mógł dostrzec rafy i łachy piasku, jakby patrzył przez zieloną, przejrzystą taflę. Wiedział na pewno, że nie uda im się przetrwać tego zderzenia, ponieważ wody nie były dość głębokie, by złagodzić upadek okrętu. Dno oceanu skoczyło w górę i książę poczuł uderzenie, jakby od spodu w pokład uderzyła dłoń giganta. Zaraz potem pokład zapadł się w dół i rozległ się okropny trzask drewna łamanego na skale. Okręt jęknął jak żywa istota, a do zgrzytu żelaza i huku pękających belek natychmiast dołączyły wrzaski przerażonych żeglarzy. Nicholasa ogarnęła biała kipiel. Natychmiast został wciągnięty pod wodę i zamknął usta, usiłując jak najdłużej utrzymać powietrze w płucach. Oślepiony przez wodę czuł tylko, że ciągnie go w dół z siłą, jakiej nigdy przedtem nie doświadczył. Cisnęło go w świat dźwięków i drgań oraz ruchów tak gwałtownych, że natychmiast niemal stracił orientację w przestrzeni. Wiedział jedynie, że musi ze wszystkich sił walczyć z prądem wytworzonym przez pustkę po zapadającym się w głąb kadłubie, który wszystko wciągał pod wodę. I nagle poczuł, że kopie potężnie w drewno - jakby wylądował niespodziewanie na posadzce we własnej kajucie. Lewą stopę przeszył mu płomień bólu i chłopak jęknął. Usta i gardło księcia natychmiast wypełniły się wodą. Płuca, do których przemocą wdzierała się słona ciecz, zapiekły go potężnie. Chłopiec rozpaczliwie młócił wodę ramionami, wokół niego kłębiła się biała kipiel, która naciskała tak, że padł na kolana - i coraz gwałtowniej wlewała się do jego płuc. Z przerażającą jasnością Nicholas pojął, że przyjdzie mu tu umrzeć. Opanowało go poczucie spokoju i rezygnacji - łomot krwi w skroniach słyszał jak coraz bardziej odległy dźwięk, ból w płucach zaś zmalał szybko i po chwili był jedynie echem niedawnego parcia. I nagle coś uniosło go w górę. Okręt odbił się od morskiego dna, zaś ku słońcu wyniosła go poduszka zamkniętego pod pokładem powietrza. I statek w jednej chwili pokonał pięćdziesiąt stóp dzielących go od powierzchni. „Drapieżca” wyskoczył nad powierzchnię niczym latająca ryba i Nicholas pofrunął w powietrze. Zachłysnął się natychmiast, wypluwając słoną wodę z przełyku i płuc, potem zaś zaczął trzepotać ramionami, jakby miał zamiar ulecieć w górę. Niedługo to trwało, bo statek opadł na wodę i ciężko rąbnął o powierzchnię. Gdy okręt zaczął się prostować, Nicholas rzucił się ku relingowi i wczepił się w niego oburącz. „Drapieżca” niczym ranne zwierzę, przechylał się z burty na burtę, a wdzierająca się do ładowni woda utrudniała wytrymowanie statku. Książę splunął, odkaszlnął, po czym odetchnął głęboko, i, kaszlnąwszy jeszcze raz, wyrzucił resztki wody z płuc. Wydmuchnąwszy wodę z nosa i otarłszy twarz dłonią, mógł wreszcie rozejrzeć się dookoła. Wszystkie trzy maszty poszły za burtę - fokmaszt złamał się nad gniazdem najniższej rei, pozostałe nieco wyżej. Pokład usiany był szczątkami lin, ciałami ludzi i zielonymi mackami wodorostów. Oszołomiony książę dopiero po dłuższej chwili zdołał ogarnąć jakoś całość sytuacji. Marcus i Calis trzymali się resztek liny zwisającej z bukszprytu. Brisa trzymała się oburącz dziedzica Crydee. Ghuda nadal dzierżył Anthony'ego za pas, drugą ręką wczepiwszy się w kabestan. Twarz starego najemnika pokrywała krew spływająca z jakiejś szarpanej rany na jego łysym czerepie. Nakor utknął w resztkach takielunku fokmasztu i darł się, by ktoś go uwolnił. I nagle Nicholas pojął, że kogoś brakuje. - Harry! - wrzasnął co tchu w płucach. Zaraz potem poczuł mdłości i rzygnął słoną, wypełniającą mu żołądek wodą. Statek zakołysał się i spod resztek złamanego bezami wydobył się Amos. Dźwignąwszy się na nogi, potoczył wzrokiem dookoła, jakby oceniając zniszczenia. Podszedłszy do Nicholasa, podał mu dłoń, pomógł się wyprostować i rzekł: - Ależ bałagan. - Odwróciwszy się ku rufie, ryknął: - Panie Rhodes! - Nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszył przed siebie, by obejrzeć statek, zaraz jednak wrócił do Nicholasa. - Zbierzcie wszystkich na śródokręciu i ratujcie, co się da. Przede wszystkim załadujcie do szalup każdą baryłkę wody i każdy bukłak, jaki znajdziecie. Potem zajmijcie się żywnością. „Drapieżca” idzie na dno. - Można temu jakoś zapobiec? - spytał książę. Amos potrząsnął głową i ruszył ku swoim zajęciom. Nicholas podszedł do Calisa, który właśnie uwalniał Nakora spośród plątaniny lin i bloków. - Wszyscy na śródokręcie - przekazał rozkaz kapitana. - Opuszczamy okręt. Rozkaz szybko dotarł do wszystkich i Marcus z Nicholasem pobiegli do swoich kabin - w których woda zaczynała się już przesączać przez deski podłogi. Młodzieńcy chwycili to, co się dało, i wybiegli na pokład. Calis zdołał jakoś ocalić swój łuk i strzały (wszystko chronione dodatkowo przez natłuszczony pokrowiec), ale łuk Marcusa gdzieś przepadł. Wiedząc, że los rzuci ich wkrótce na wrogie wybrzeże, Nicholas przedarł się przez rumowisko lin, fragmentów rei i bloków, minął jakoś zalegające pokład ciała i wszedł do kabiny Amosa. Otworzywszy klapę w podłodze, wyjął woreczek ze złotem, który pokazał mu Amos, kiedy na pokładzie pojawiła się Brisa. Już miał wybiec na zewnątrz, kiedy sobie coś przypomniał. Woda kłębiła mu się już wokół kostek i zewsząd napływało jej coraz więcej, młody książę przedarł się jednak do kapitańskiego biurka, otworzył je i wyjął zeń oprawny w skórę dziennik okrętowy. Woreczek wsunął za pazuchę, dziennik wetknął sobie pod pachę i wyskoczył na korytarz. Pełno tu było wody, statek coraz szybciej szedł na dno. Nicholas skoczył ku drabinie, wiodącej na pokład i w tej samej chwili poczuł ukłucie bólu w stopie, tak silne, że niemal upuścił dziennik. Zdołał jednak jakoś się wydostać, w samą porę, by zobaczyć ostatnich rozbitków, którzy skakali przez reling w prosto w fale. Obok stał Amos, który go ponaglił. Nicholas doskoczył do kapitana i podał mu dziennik. - Wziąłem i złoto z twojej kabiny. Pewnie nam się przyda. - Chłopcze, niech bogowie pobłogosławią twój szybki pomyślunek! - Niegdysiejszy pirat przycisnął dziennik do piersi. - Z tymi zapiskami będziemy mogli kiedyś wrócić do domu! Nicholas wspiął się na reling i ujrzał, że szalupa czeka zaledwie pięć stóp niżej. Spojrzawszy za siebie, zawołał: - Amos? - Już idę, Nicky. - Stary żeglarz po raz ostatni spojrzał wokół siebie. - Już idę. Obaj zeskoczyli do łodzi, gdzie Ghuda i pozostali wioślarze natychmiast naparli na wiosła, by oddalić się możliwie jak najdalej od idącego na dno okrętu. Kiedy znaleźli się w odległości ćwierci mili, „Drapieżca”, noszący dawniej dumne imię „Bielika”, duma floty Krondoru, przewrócił się na bok i legł bezwładnie na fali. - Do kata! - zaklął Amos. - Nie cierpię tracić statków. Nicholasowi, nie wiedzieć czemu, uwaga ta wydała się okropnie zabawna i choć próbował ze wszystkich sił, nie zdołał opanować ogarniającej go wesołości. Po paru sekundach parsknął śmiechem. Amos najeżył się wściekle, do chichotu księcia zaraz jednak przyłączyli się Brisa i Ghuda, a nawet poważny zwykle Marcus. Nakor nigdy nie potrzebował zachęty do śmiechu i po chwili wszyscy w szalupie zataczali się radośnie. Nie śmiali się jedynie nieprzytomny Anthony i nadęty gniewnie admirał bez floty, Amos Trask. - I co w tym, psiakrew, śmiesznego? - zagrzmiał Amos. - A ile okrętów straciłeś? - spytał Ghuda. Twarz najemnika pokrywała warstwa zakrzepłej krwi, poza tym jednak wyglądał nienajgorzej. - Trzy! - odparł Amos i nagle jego gęba pękła w szerokim uśmiechu. Po czym ryknął tak przeraźliwie, że niewiele brakło, a byłby zwalił się grzbietem do wody. - Może przestalibyście się wygłupiać i ktoś zechciałby mi pomóc? - rozległ się czyjś ochrypły głos z wody. Nicholas spojrzał ponad dulkami i ujrzał wczepioną w drzewce złamanej rei, miotaną przez fale znajomą sylwetkę. - Harry! - wrzasnął radośnie i skoczył w wodę, by pomóc przyjacielowi dostać się do zatłoczonej szalupy. - Myślałem, żeś utonął - rzekł do Ludlandczyka. Harry skrzywił się lekko. - No... widzę, że ogromnie cię to zasmuciło. - Po ucieczce ze statku opanowała nas chwilowa euforia - spoważniał Nicholas. - Rozumiem - kiwnął głową giermek. - Ja wyleciałem za burtę. Widziałem, jak dziób odbija się od dna i pomyślałem, że już po was. - Dziwi mnie - wtrącił Amos - że ocalało aż tylu. Spójrzcie. - Wskazał dłonią i wszyscy się odwrócili, by zobaczyć ciągnące ku nim dwie inne szalupy. Kiedy łodzie zbliżyły się do siebie na odległość głosu, Amos ryknął: - Czy jest z wami pan Rhodes? - Kapitanie! - krzyknął w odpowiedzi jeden z wioślarzy. - Widziałem, jak luźna reja rozwaliła mu głowę. Z pewnością niczyje... - Ilu was tam jest? - W tej łodzi dwudziestu siedmiu, sir, a w następnej dziewiętnastu. - Macie jakieś zapasy? - W naszej nie, sir. - My mamy beczułkę wieprzowiny i drugą, pełną suszonych jabłek, sir - zawołał marynarz z drugiej łodzi. - Trzeba nam dobić do brzegu - rzekł Amos, rozejrzawszy się dookoła. - Za kilka godzin zapadnie mrok. Nie mam zamiaru błąkać się po nieznanych wodach i w pobliżu skał. - Dając znaki pozostałym łodziom, zawołał: - Za nami! Ghuda i marynarz chwycili za wiosła, Amos zaś polecił Calisowi: - Uważaj na skały przed nami. Patrz na grzywacze... jeśli zobaczysz gdzieś rozbryzgi wody, będzie to znaczyć, że pod powierzchnią są skały. Gdy wiosłowali ku wyniosłej ścianie skalnej, Nicholas wypowiedział pytanie, które nurtowało wszystkich: - Ciekaw jestem, co jest tam na górze. - Może puszcza, równiny albo step... - rzekł Calis. - Mógłbym coś upolować. - A może jakieś miasto - rozmarzył się Harry, który wciąż bardziej przypominał przytępionego szczura niż człowieka. - Miejsce, gdzie mogłabym dostać czystą koszulę - westchnęła Brisa. - Albo coś do jedzenia - mruknął Nakor, uśmiechając się niewyraźnie. Ostrożnie przemykali wśród skał, i, usiłując trzymać się głębszej wody, ujeżdżali grzywacze. Za każdym razem, kiedy pokonywali kolejny grzbiet, zjeżdżali zeń ku plaży. - Skały! - wrzasnął nagle Calis. - Skręt w prawo! - Ghuda, siedzący po lewej, potężnymi pociągnięciami zaczął zagarniać wodę za siebie, ale prawie jednocześnie rozległ się okropny trzask i łódź zatrzymała się nagle, jakby uderzyła w ścianę. Calis i Marcus polecieli przez dziób do wody, a Brisa wrzasnęła przeraźliwie. Z dziobu wystawała wbita weń skała - nie więcej niż cal, ale już wokół niej wdzierała się do łodzi woda. - Nadziało nas! - ryknął Amos. - Niech każdy łapie, co może i płynie do brzegu! - Odwracając się do pozostałych łodzi, wrzasnął ostrzegawczo: - Uważać tam! Utknęliśmy na skale! Żeglarze na dziobie drugiej łodzi pomachali rękoma na znak, że pojęli ostrzeżenie i, skręciwszy w lewo, opłynęli niebezpieczne miejsce szerokim łukiem. Nicholas porwał parę skórzanych gurd na wodę i skoczył za burtę. Bez trudu przepłynął do miejsca, gdzie mógł stanąć na dnie, a potem dobrnął do brzegu. Jego towarzysze również wylądowali bezpiecznie, dwie zaś pozostałe łodzie podjęły próbę dotarcia do plaży. Druga z nich wślizgnęła się jednak bokiem na skałę i klnący obficie żeglarze musieli skakać za burtę. Trzecia, której załoga została w porę ostrzeżona, bez trudu dotarła do brzegu. Amos wydał polecenie, by kilku marynarzy przepłynęło do drugiej łodzi. Mieli sprawdzić, czy nie da się jej bezpiecznie ściągnąć na brzeg. - Inaczej fale rozbijają o skały - wyjaśnił. Ponad tuzin ochotników, wszyscy do cna wyczerpani, ruszyło przez płyciznę ku drugiej łodzi. Pchając i ciągnąc, usiłowali ją poruszyć, niczego jednak nie wskórali. W końcu Amos dał im znak, by wrócili. Kiedy dotarli na brzeg, marynarz, który niedawno rozmawiał z Amosem z dziobu owej łodzi, zwrócił się do admirała: - Nabrała wody, sir. Trzyma się tej skały równie uparcie, jak sęp ścierwa zdechłego psa. - Niech to licho! - Amos odwrócił się, by zbadać położenie. Cień padający od wyniosłej ściany sięgał już wody i stary żeglarz czuł chłód. - Zobaczcie, czy znajdzie się tu jakieś paliwo na solidne ognisko - powiedział, zwracając się do Nicholasa, Marcusa, Calisa i Brisy. - Wkrótce zrobi się zimno, my zaś nie mamy ani jednego koca. Szybko zrobił rachunki - ocalało czterdziestu dziewięciu żołnierzy i marynarzy oraz oczywiście Nicholas i jego towarzysze - w sumie pięćdziesięciu ośmiu rozbitków. Z Crydee wypłynęło ponad dwustu chłopa. Stary pirat pospiesznie poprosił Killian, boginię żeglarzy, o to, by miała litość dla zaginionych. W końcu westchnął i zwrócił się do ocalałych: - Rozstawcie się w dłuższy szereg i sprawdźcie, czy na brzeg nie wyrzuciło czegokolwiek, co może się przydać. - A rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Do zmroku zostało nam jeszcze kilka godzin, przekonajmy się więc, gdzie nas zaniosło. Ludzie posłusznie ruszyli wzdłuż plaży. Amos przez chwilę patrzył za odchodzącymi, potem zwrócił się ku miejscu, gdzie siedzieli Nakor i Ghuda, wciąż podtrzymujący nieprzytomnego Anthony'ego. - Jeśli możecie, pomóżcie mu się ocknąć, ale rozglądajcie się dookoła. Mam przeczucie, że jeśli chcemy przeżyć, będzie nam potrzebna każda para rąk i każda para oczu. Ghuda położył nieprzytomnego maga na piasku i potrząsnął nim kilkakrotnie, ale bez rezultatu. Po chwili najemnik wstał i przyłączył się do tych, co poszukiwali przedmiotów z rozbitego statku i łodzi. Nakor zaś zwrócił się do Amosa: - Przykro mi, że twój okręt poszedł na dno. - Mnie też - kiwnął głową Amos. Nakor sięgnął do swego wora i nagle wyszarpnął zeń rękę, jakby go coś użądliło. - Oj, niedobrze... - powiedział. - Co się stało? - spytał Amos. - Pewien kupiec w Ashuncie mocno się rozjuszy, kiedy odkryje, że jego skład owoców został zalany morską wodą. - Potrząsając głową z wyraźnym smutkiem, krzywonogi odszedł od kapitana i zajął się przeszukiwaniem plaży. Zostawszy sam, Amos odwrócił się ku miejscu, gdzie jego statek leżał jeszcze na boku wśród fal. Czując żal i smutek, jakiego nawet nie umiałby wyrazić, patrzył na agonię swego okrętu, dopóki „Drapieżca” nie zniknął pod wodą. Rozdział 13 WSPINACZKA Ognisko dogasało. Brisa objęła się szczupłymi ramionami w daremnym wysiłku ogrzania się ciepłem promieniującym przez nikło już pełzające płomyki. Inni kulili się wokół dwu pozostałych ognisk lub usiłowali się ogrzać, przechadzając się po plaży. Poprzedniego dnia zbadali wybrzeże wzdłuż i wszerz. Za każdym zakrętem urwiska znajdowali jedynie piasek i skały, za plecami zaś wszędzie mieli pozornie nigdzie się nie kończącą kamienną ścianę. Znaleźli też niewiele drewna, które właśnie się skończyło. Choć upalne dni były ciężkie do zniesienia, przeraźliwie chłodne noce dawały się rozbitkom we znaki znacznie bardziej. Na wybrzeżu było dość belek i desek, by zbudować prymitywne namioty z płótna przyniesionych przybojem żagli, drewno jednak było zbyt wilgotne i rzucone w ogień zaledwie dymiło. Solona wieprzowina również zaczęła się psuć, zostały im więc tylko suszone jabłka. Mieli wprawdzie dość wody, z rumowiska zaś wyłowiono sznury i liny, dzięki czemu kilku żeglarzy zajęło się łowieniem ryb. Kilkanaście sporych okazów schwytano też trzepoczących się w basenikach po odpływie, ale bez ognia, przy którym można by je było choćby upiec, ryby okazały się kiepskim pożywieniem. Morskich ptaków też nie było widać, te zaś, które latały nad głowami rozbitków, miały swe gniazda gdzie indziej. Anthony odzyskał przytomność następnego ranka, choć niczego nie pamiętał, poza początkami próby przełamania rzuconego na nich zaklęcia. Ze zdziwieniem i przerażeniem dowiedział się, że okręt poszedł na dno, i opanował się jedynie dzięki temu, że - najwyraźniej - niejeden z rozbitków potrzebował jego umiejętności uzdrawiacza. O świcie do Nicholasa podszedł Amos. - Przyjdzie nam tu zginąć - stwierdził spokojnie. - Jeśli jest gdzieś na świecie jakieś mniej gościnne wybrzeże, to ja go nie widziałem. - Co zamierzasz zrobić? - spytał książę. - Jedna łódź nie uniesie pięćdziesięciu ośmiu ludzi. Mamy dwa wyjścia. Albo wybierzmy grupkę ludzi, którzy popłyną na południe i spróbują wylądować gdzieś poza zasięgiem tej ściany, znaleźć ślady jakiejś cywilizacji, i wrócą tu z pomocą dla reszty, albo spróbujmy wspiąć się na ten mur. Możemy zresztą zrobić jedno i drugie. - Nie - postanowił Nicholas. - Musimy trzymać się razem. W pierwszej chwili wyglądało na to, że Amos zamierzał dyskutować, przemyślał jednak sprawę i rzekł: - Masz rację. Jedno jest pewne: nie możemy zostać na tej plaży. Pomrzemy tu z głodu. - No to zacznijmy lepiej szukać drogi w górę - rzekł Nicholas. - Jestem w tym towarzystwie najstarszym człowiekiem - kiwnął głową Amos - i z tej racji nie przepadam za wspinaczkami, ale albo wdrapiemy się na górę, albo przejdzie nam tu sczeznąć. - Ja też nigdy dotąd jakoś nie miałem okazji do wspinaczki. - westchnął Nicholas. - Moja noga... - odwrócił się do Calisa i Marcusa. - Czy potraficie rozpoznać ścieżkę w górę, jeśli na jakąś się natkniecie? Marcus zmarszczył brwi, Calis jednak kiwnął głową i wstał. - Gdzie mamy szukać? - Ty pójdziesz tam - rzekł Nicholas, wskazując pomocny zachód. - A ty w przeciwną stronę - zwrócił się do Marcusa. - Nie zapuszczajcie się dalej niż o pół dnia drogi. Zawróćcie, kiedy słońce stanie wam nad głowami. Obaj młodzieńcy kiwnęli głowami i ruszyli w drogę, ustalając niezbyt szybkie tempo, by zachować jak najwięcej sił, których nie mogliby odzyskać. Wszystkim doskwierał głód i Nicholas wiedział, że jeśli wkrótce nie znajdą świeżej żywności, przyjdzie im tu umrzeć. W katastrofie ucierpiało kilkunastu żeglarzy, jedni mieli obrażenia wewnętrzne, inni cierpieli wskutek zalania płuc słoną wodą. Nakor i Anthony robili, co mogli, by ulżyć ich cierpieniom - niestety, bez worka z ziołami, który młodemu magowi przepadł gdzieś w ogólnym rozgardiaszu, ich możliwości było mocno ograniczone. Nicholas współczuł wszystkim; jego własne skaleczenia i stłuczenia okazały się boleśniejsze niż te, których doświadczył kiedykolwiek przedtem, wiedział zaś, że najmniej poszkodowanemu z marynarzy dostało się przynajmniej tak, jak jemu. Dziwiło go, że nie było poważniej rannych, zastanowiwszy się jednak nad tym, doszedł do ponurego wniosku, że tym, którzy podczas katastrofy doznali silniejszych obrażeń, po prostu nie udało się przeżyć. Gdy Calis i Marcus odeszli, pozostali na plaży zajęli się przeglądem skromnego dobytku, uratowanego z katastrofy i zgromadzonego teraz na piasku. Broni mieli niewiele, Nicholas i Ghuda zdołali zachować swoje miecze, Calis wyniósł na brzeg łuk, zgromadzili też niezbyt bogatą kolekcję różnorodnych sztyletów i noży. Dodać do tego należało worek twardych sucharów, który jakoś ocalał w wyrzuconej na piasek beczułce i oczywiście beczkę suszonych jabłek. Wszędzie widać było porozrzucane liny i książę wysłał ludzi do ich zbierania, potem zaś polecił im wybrać sznury, które mogły się przydać do wspinaczki na ścianę - trzeba było odrzucić te, które nie wyglądały na godne zaufania. Nie bez pewnej irytacji stwierdził, że policzenie i sprawdzenie wszystkiego zajęło ludziom mniej niż pół godziny. Usiłując zapomnieć o dręczącym go coraz silniej głodzie, usiadł przy wypalonym już ognisku i oddał się czekaniu. Po chwili podeszła doń Brisa, która usiadła obok i przez chwilę bez słowa przyglądała się Nakorowi i Anthony'emu, którzy postanowili oszczędzać resztki energii najprostszym z możliwych sposobów i pogrążyli się we śnie. - Mogę cię o coś spytać? - zwróciła się do Nicholasa. - Pytaj - kiwnął głową książę. - Marcus... - i głosik ugrzązł Brisie w gardle. - Co z nim? - Znasz go chyba dość dobrze - i znów milczenie. - Prawie wcale - uciął Nicholas. - Myślałam, że jesteście braćmi. - A ja sądziłem, że wiesz... - Co... - Kim jest Marcus. - Jest synem jakiegoś Diuka... tak przynajmniej powiedział mi Harry. Nie wiem, czy dać mu wiarę. - Owszem - kiwnął głową Nicholas. - Ale nie jest moim bratem, tylko kuzynem albo, jak mówiono kiedyś, bratem stryjecznym. - A mówiłeś, że go prawie nie znasz. - Bo w rzeczy samej nie znam. Pierwszy raz spotkałem go kilka tygodni wcześniej niż spotkałem ciebie. Nie mieszkam na Dalekim Wybrzeżu. - A gdzie? - W Krondorze. - Liczyłam na to, że mi coś o nim opowiesz - rzekła Brisa ;co zawiedzionym tonem. Nicholasowi zrobiło się żal dziewczyny, pojął bowiem, że jej nieustanne drwinki z Marcusa skrywają głębsze uczucia. - Nie mam pojęcia, co ci rzec. Większość z nas pochodzi z Krondoru... Może któryś z żołnierzy... - To zresztą nieważne... - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Pewnie i tak się nie uratujemy. - Nie chcę tego słyszeć! - rzekł Nicholas tonem rozkazującym i gniewnym. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona nagłym wybuchem, tym bardziej, że podniesiony głos księcia zbudził Harry'ego, który usiadł i spytał oszołomionym głosem: - Co się dzieje? Nicholas pojął, że niepotrzebnie się uniósł. - Nigdy tak nie mów, nawet jeśli tak myślisz. Rozpacz i desperacja są jak zaraza. Jeśli się im poddamy, w rzeczy samej przepadniemy. Nie mamy wyboru, musimy iść przed siebie. Brisa położyła się obok chrapiącego już koncertowo Nakora. - Wiem... Nicholas spojrzał wzdłuż plaży, choć zdawał sobie sprawę z faktu, że jeszcze za wcześnie na powrót Calisa lub Marcusa. Rozbitkowie mogli tylko czekać. Calis wrócił tuż przed zachodem słońca, po kilku zaś minutach z drugiej strony ukazała się sylwetka brnącego przez piach Marcusa. - Nie natknąłem się na nic, co choć trochę przypomina ścieżkę lub miejsce, gdzie można by się wspiąć - oznajmił pół-elf. - Ja też - rzekł zwięźle Marcus. - To albo wspinamy się tutaj, albo ruszamy na południe - zdecydował Nicholas. - Dlaczego na południe? - spytał Marcus. - Powiedziałem, że tam niczego nie ma. - Bo i tak zmierzaliśmy na południe. Jeśli wszystko jedno, w którą stronę ruszać, to lepiej tam, gdzie leżał nasz cel. - Owszem - kiwnął głową Amos. - Trzeba nam brać się do roboty, a sam nie wymyśliłbym niczego lepszego. Prześpijmy się trochę i zacznijmy o świcie. - Niech będzie - zgodził się Nicholas. - Teraz zjedzmy to, czego nie da się zabrać ze sobą; każdemu będzie potrzebna energia i siła. Do przyjaciół zbliżyli się Nakor i Anthony, dźwigający jakieś drewno. - Zostawiliśmy to na skałach, by wyschło - rzekł mały frant. - Jeśli zdołacie jakoś skrzesać ogień, to powinno się palić - dodał Anthony. Calis zebrał resztki drewna z ognisk płonących na plaży poprzedniej nocy i porąbał je na drzazgi, budując niezbyt wysoki stosik szczap i połamanych polan. Wyjąwszy zza pasa nóż i krzemień, który zawsze miał w sakwie, sprawnie skrzesał iskry. Wkrótce już płonął nieduży ogień, który młody pół-elf podsycił większymi szczapami, aż rozgorzało solidne ognisko. Wtedy na samym szczycie umieszczono drewno przyniesione przez Anthony'ego i Nakora i wkrótce wielki płomień odpędził nocne chłody. Nakor usiadł obok Nicholasa. Nikt nie był skłonny do pogawędki, większość ludzi pochłaniała skromne zapasy sucharów, suszonych jabłek i nie dopieczonych ryb. Nakor jednak bez żadnego wstępu wypalił: - Problem będzie z wodą. - Dlaczego? - spytał Nicholas. - Nigdzie w pobliżu nie ma źródeł słodkiej wody - wyjaśnił Isalańczyk. - Mamy zabrane ze statku skórzane bukłaki, wody w nich zostało jednak niewiele, baryłek zaś nie da się ponieść za daleko. - Na pewno nie da się ich wciągnąć na te skały - potwierdził Amos. - No to co proponujecie? - westchnął Nicholas. Nakor wzruszył ramionami. - Przed wyruszeniem w drogę niech każdy napije się tyle, ile zdoła. To pomoże. Jeśli znajdziemy miejsce do wspinaczki niezbyt odległe od punktu, gdzie Marcus zawrócił, możemy posłać kilku ludzi z powrotem, by napełnili bukłaki. Jeśli jednak trzeba nam będzie się oddalić... cóż, obejdziemy się tym, co mamy. - A co z żywnością? - spytał Nicholas. - I tak do jutra niewiele jej zostanie - odparł Anthony, siadając przy ognisku. Twarzy młodego maga mogłaby być posłużyć za model do obrazu „Zmęczenie”. - Przed chwilą skonał jeden z rannych. Amos zaklął. Wezwawszy do siebie dwu żeglarzy, wydał polecenia: - Znajdźcie jakieś płótno. Nie damy rady zaszyć go w całun, możemy jednak owinąć go i obwiązać liną. Jutro wyniesiemy go głębiej i pochowamy w morzu. Majtkowie kiwnęli głowami i odeszli. - Będą następni... - rzekł Amos głosem starego człowieka. Przy ognisku zapadło milczenie. Przez cały dzień i połowę następnego cała grupa mozolnie szła wzdłuż wybrzeża. Nicholas regularnie zatrzymywał marsz, bo brak żywności, racjonowanie wody i upał robiły swoje. Drugiego dnia, mniej więcej pod wieczór, Marcus zatrzymał grupę i powiedział: - Tu właśnie zawróciłem. Nicholas czuł, że lada moment popadnie w rozpacz. Dwa dni niemal zajęło całej grupie dotarcie do miejsca, do którego Marcus sam doszedł w pół dnia. Odgoniwszy precz ponure myśli, zwrócił się do dziedzica Crydee: - Ruszajcie z Calisem na zwiady. Marcus i pół-elf odwrócili się i żwawo ruszyli wzdłuż skał. Reszta żeglarzy siadła, by odpocząć. Amos skinieniem dłoni wezwał Nicholasa do siebie i razem ruszyli niespiesznie wzdłuż plaży. - Jutro rano trzeba nam będzie rozpocząć wspinaczkę, niezależnie od wyników rekonesansu - rzekł stary żeglarz, gdy oddalili się nieco od odpoczywających. - Lada moment zaczniemy umierać - stwierdził Nicholas. - Już zaczęliśmy - rzekł szorstko stary. - Za dwa lub trzy dni, nawet jeśli znajdziemy łatwe wejście na górę, połowa ludzi będzie zbyt słaba, by wspiąć się wyżej. - Rozprostował ramiona, jakby mu zesztywniały. - Może nawet ja będę jednym z nich. - Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Boli mnie bark. Idzie na nas front burzowy. - Nawałnica? - Zazwyczaj tak - kiwnął głową Amos. - Niekiedy zaś jest to po prostu zmiana pogody. Spoglądając na mroczniejące niebo po wschodniej stronie horyzontu, Nicholas stwierdził tylko: - Za kilka godzin zacznie zmierzchać. Zatrzymajmy się tutaj. Przyda się nam odpoczynek. Amos kiwnął głową i obaj zawrócili ku pozostałym. Amos polecił, by zaczęto rozdzielać skąpe zapasy, Nicholas podszedł zaś do miejsca, gdzie siedział Harry, rozcierający swe obolałe stopy. Obok Ludlandczyka usiadła Brisa. Dziewczyna podciągnęła kolana i objęła je ramionami, jakby było jej zimno. - Jak się czujesz? - spytał książę przyjaciela. - Wiesz, jestem chyba wyjątkiem w całej grupie, bo bolą mnie nogi i zmarzłem - uśmiechnął się Harry. Nicholas nie mógł powstrzymać śmiechu. Wiedział, że Harry będzie ostatnią osobą w towarzystwie, która straci dobry humor. - Chciałbym, żebyś jutro ruszył jako ostatni - rzekł przyjacielowi. - Podejmiemy próbę wspięcia się na te skały i potrzebny mi ktoś, kto zadba o to, by nikt nie stracił ducha ani nie zawiódł. - Zrobię, co się da - kiwnął głową niedawny giermek. - A co z tobą? - spytał Nicholas, zwracając się ku dziewczynie. - Bolą mnie nogi i jestem głodna - odpowiedziała cierpko. - Jedno warte drugiego - parsknął śmiechem książę. Wstał i ruszył, by porozmawiać i z innymi ludźmi. Brisa spojrzała za nim, milczała przez chwilę, potem zaś rzekła: - Robi co może, prawda? I naprawdę wkłada w to całe serce. - Chyba tak - odparł Harry. - Myślę, że to sprawa krwi. Urodziliśmy się po to, by służyć, szlachectwo zobowiązuje... i takie tam... - A ty? - spytała Brisa drwiąco. - Ja nie jestem księciem. Drugi syn drobnego szlachetki, do usług... co oznacza, że mam gorsze perspektywy niż przeciętny handlarz piwem. No, chyba że zwiążę się z jakimś możnym panem. - Znaczy... z nim? - spytała Brisa z niedowierzaniem w głosie, wskazując siedzącego niedaleko księcia podbródkiem. - Nie krzyw się - mruknął Harry. - Nicky jest kimś więcej, niż sobie wyobrażasz. Kiedyś będzie kimś wielkim i potężnym. Wiesz, jako brat Króla... - Akurat - rzekła Brisa, nie kryjąc niedowierzania w głosie. - Wcale nie żartuję - wyjaśnił Harry. - On naprawdę jest najmłodszym synem Księcia Aruthy. A Marcus jest synem Diuka Crydee. - Banda obdartusów, jeśli raczyłbyś mnie zapytać. - Możesz nie wierzyć, nikt cię nie zmusza. Ale pewnego dnia on będzie wielkim człowiekiem. - Jeśli dożyjemy - prychnęła Brisa. Na to Harry nie miał odpowiedzi. Brisa pochyliła się ku Harry'emu. - Niech ci przypadkiem nie przyjdą do głowy żadne kudłate myśli. Jest mi zimno i chciałabym się trochę ogrzać, to wszystko. - Och, zraniłaś, pani, me uczucia - jęknął Harry. - Mam ci zastąpić Marcusa, czy nie tak? - Nie - westchnęła Brisa. - Chcę się tylko do kogoś przytulić, a z tobą jest bezpiecznie. - No... teraz to naprawdę czuję się dotknięty - żachnął się Harry. - Bezpiecznie? Brisa szybko pocałowała go w policzek. - Dzielny giermku, jesteś doprawdy czarujący na swój niezdarny, chłopięcy sposób. Nie przejmuj się, wyrośniesz z tego. Dziewczyna wsunęła mu się pod ramię i Harry'emu zrobiło się cieplej na duszy. Nadal jednak czuł się urażony. - Niezdarny? Calis i Marcus nie wrócili tej nocy. O świcie Nicholas poderwał wszystkich i zmusił do wymarszu. W godzinę później w oddali pokazał się Marcus, machający dłonią nad głową. Nicholas skoczył mu na spotkanie. - Coście znaleźli? - Calis bada pewne miejsce, pół godziny stąd. Myślimy obaj, że będzie można się tam wspiąć na górę. Zniżając głos, tak by nie usłyszeli go zbliżający się rozbitkowie, Nicholas rzekł z determinacją: - Musimy spróbować dzisiaj. Wielu ludzi i tak nie da rady. Nie możemy czekać. Marcus tylko spojrzał na zbliżającą się grupę i kiwnął głową. Dotarcie do Calisa zajęło im trochę czasu, bo ranni i cierpiący dość wolno brnęli przez piaski. Gdy Nicholas podbiegł do miejsca, w którym czekał młody pół-elf, ten pokazał mu skalną półkę zawieszoną może na wysokości dziesięciu stóp. Calis zrobił siodełko z własnych dłoni i książę z jego pomocą wspiął się na górę, gdzie odkrył spory występ skalny, skrywający niewielką pieczarę wiodącą w głąb skał. Marcus podrzucił w górę Calisa, potem zaś Calis wyciągnął w dół rękę, którą Marcus chwycił z podskoku. Gdy wszyscy trzej znaleźli się na półce, Nicholas spytał: - Tą jaskinią? - Nie - odpowiedział Marcus. - Jest płytka i prowadzi donikąd. Po prostu mogą się w niej schronić ci, co zostaną. - Nikt nie zostanie - sprzeciwił się Nicholas. - Każdy, kogo zostawimy, zginie tu bez ratunku. Głos Marcusa przybrał szorstką barwę, ale powodem była rezygnacja, nie gniew. - Nicholasie, niektórzy z naszych ludzi ledwie mogą chodzić... a i to nie bez pomocy innych. Nie dadzą rady wspiąć się na taką ścianę! - Pokazał dłonią, książę zaś powiódł wzrokiem za jego gestem. Blisko wejścia do jaskini dwie skalne ściany stykały się tworząc literę V. Wzdłuż jednej z nich pięła się ku górze wąska ścieżka, która nikła za załomem skały. Z miejsca, w którym stal Nicholas, nie można było dostrzec, jak szlak wygląda wyżej. - Byłeś tam? - Owszem - odpowiedział Calis. - Pnie się do połowy zbocza, potem niknie, ale mniej więcej sześć stóp wyżej zaczyna się stromy komin. Z tego, co widziałem, da się tamtędy wspiąć na szczyt ściany. - Jakim sposobem? - spytał książę. - Przyznaję, że to niełatwe. Ale jeśli dwu lub trzech z nas zdoła się tam wspiąć bez żadnej pomocy, mamy dość lin, by opuścić je z góry aż na plażę i wciągnąć tych, którym można pomóc. - A potem dodał: - Niestety... poważniej ranni i chorzy nie pokonają tej ściany. Wysiłek będzie znaczny, nawet z pomocą lin. Nie damy zaś rady wciągnąć dziesięciu czy piętnastu ludzi wyżej niż trzysta stóp... nasze prowizoryczne w końcu liny tego nie wytrzymają. Nicholas poczuł ogarniające go poczucie niemocy, ale gniewnie odepchnął je od siebie. - Zrobimy, co się da. Pierwej jednak trzeba nam wciągnąć wszystkich tu, do tej jaskini. Kamienie, na których stali, nagrzewały się coraz bardziej od słońca, książę polecił więc wszystkim schronić się w jaskini. Potem wziął Amosa na bok. - Jak tylko ściana znajdzie się w cieniu, idę do góry, z Calisem i Marcusem... - Dlaczego wy? - spytał Amos. - Bo - chyba że się fatalnie mylę - my trzej najbardziej się do tego nadajemy. - Ależ ty nigdy nie próbowałeś czegoś, co choć z daleka przypominałoby wspinaczkę! - zdumiał się Amos. - Posłuchaj... wcześniej czy później ktoś musi spróbować, albo zgnijemy tu na tej plaży. Jeśli miałbym odpaść i rozpłaszczyć się na skałach, to równie dobrze mogę od razu zrezygnować z wypełnienia obowiązku wobec tych ludzi i kazać wciągnąć się na górę jak bezwładny tobół. - Z każdym dniem zaczynasz mi coraz bardziej przypominać twego ojca - i Amos zaklął sążniście - Niech ci będzie, ale kiedy wespniecie się na górę i zabezpieczycie linę, chcę, by zaraz po was wlazł tam Ghuda. - Dlaczego? - Bo jego miecz tu na dole nie będzie nam potrzebny, a kto wie, co czeka nas na górze! - warknął Amos. - Zgoda! Ale ty idziesz zaraz po nim. - Nie... ja na końcu... najpierw moi ludzie. Nicholas położył mu dłoń na ramieniu. - Niektórzy z nich zostaną. Wiesz o tym. Amos odwrócił twarz i spojrzał na ocean. - Jestem ich kapitanem. Muszę iść na końcu. Nicholas chciał się sprzeczać, coś jednak ostrzegło go, by tego nie robił. - Niech tak będzie, ale idziesz z nami. Amos kiwnął głową na znak zgody i odszedł na bok. Nicholas wrócił do wylotu jaskini, gdzie usiadł, czekając, aż ścianę ogarnie cień. Po jakimś czasie do Nicholasa zbliżył się i usiadł obok Nakor. Książę obserwował długi może na cal cień, który odsuwał się powoli od ściany. - Wkrótce ruszacie? - spytał mały frant. Nicholas kiwnął głową. - Jeszcze parę minut... trzeba poczekać, aż cień pokryje całą powierzchnię. Skały są zresztą jeszcze dość rozgrzane. - Jak się czujesz? Książę wzruszył ramionami. - Jestem głodny, zmęczony i mocno strapiony. - Strapiony? Nicholas wstał i skinieniem dłoni wezwał Nakora, by poszedł za nim. Na zewnątrz jaskini, udając, że mierzy długość cienia, pochylił się i rzekł cicho. - Sześciu przynajmniej ludzi nie wdrapie się na te skały. Może nawet więcej. - Wszystkich nas czeka śmierć - westchnął Nakor. - Wiemy o tym, a jednak kiedy umiera ktoś obok nas, sprzeciwiamy się temu i nie godzimy, nawet jeśli jest to ktoś, z kim zamieniliśmy raptem kilka słów. Nicholas odwrócił się od jaskini, patrząc na leżące w dole plażę i morze. Zbudził się właśnie popołudniowy, nadmorski wietrzyk, który musnął jego długie do ramion włosy. - Ostatnio widziałem śmierć wielu ludzi. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam do tego przywyknąć. - I niech tak zostanie - uśmiechnął się Nakor. - Można filozofować w ciepłej komnacie, ze szklanicą dobrego wina w garści, ale kiedy przychodzi czas działania, nie ma się co zastanawiać: trzeba robić to, co musi być zrobione. - Myślę, że zaczynam rozumieć - kiwnął głową książę. Nakor położył mu dłoń na ramieniu. - A wiesz, dlaczego niektórzy muszą dziś umrzeć? - Nie... - odparł Nicholas. - A chciałbym. - Dlatego, że jedni kochają życie, a innych już ono męczy. - Nie rozumiem... - Życie to budulec... - Nakor wykonał gest dłonią, obejmujący wszystko, co go otaczało. - Budulec? - Budulec, z którego stworzono wszystko, co istnieje. - Mały Isalańczyk spojrzał na morze. - Widzisz to, co nas otacza... wodę, chmury... czujesz na twarzy wiatr... na to wszystko składa się budulec, którego zobaczyć nie możesz. Ten budulec głupcy, tacy jak Anthony, nazywają magią. W rzeczy samej wszystko, poczynając od twoich butów a kończąc na najdalszych gwiazdach, zrobione jest z tego samego. - I to jest ten, jak ty go nazywasz, budulec? - Owszem - uśmiechnął się Nakor. - Mógłbym wymyślić bardziej elegancką nazwę, mógłbym nazwać go jakoś inaczej. Czymkolwiek jednak jest ów podstawowy budulec, nie możesz go dotknąć, on zaś, niczym klej, trzyma wszystko w kupie. Jedną z postaci jego istnienia jest to, co nazywamy życiem. - Nakor zajrzał Nicholasowi w oczy. - Podczas krótkiego czasu wiele przeszedłeś i nie jesteś tym samym chłopcem, który nie tak znów dawno temu wypłynął z Krondoru. Ale jeszcze nie stałeś się człowiekiem, jakim masz być. Zrozum więc jedno: śmierć niekiedy przychodzi po ludzi niespodziewanie i ci, których ona spotyka, nie idą chętnie do sal Lims-Kragmy. Takie są jednak zrządzenia losu. Ale kiedy duch ma wybór, jak mają go ci tutaj, powinieneś ten wybór uszanować i pogodzić się z nim. - Nadal nie rozumiem, ku czemu zmierzasz - powiedział Nicholas. Na jego twarzy widać było wyraźnie, że próbuje pojąć, o czym mówi mały frant. Nakor kiwnął głową ku wejściu do jaskini. - Niektóre z tych dusz gotowe są na śmierć. Nadszedł czas, by odeszły. Rozumiesz? - Myślę, że tak. To dlatego niekiedy człowiek poważnie ranny wraca do zdrowia, a ten, co odniósł w boju lżejsze obrażenia, umiera? - Owszem. Nie powinieneś czuć się winny. To wybór, jakiego każdy dokonuje sam... choć niekiedy może być tego nieświadom. Ani książęta, ani kapłani nic do tego nie mają. To sprawa pomiędzy duchem człowieka a jego przeznaczeniem. - Myślę, że rozumiem - rzekł Nicholas. - Kiedy okręt zanurzył się pod wodę po raz drugi, zachłysnąłem się morską wodą. Nie mogłem oddychać i pogrążałem się coraz głębiej. Myślałem już, że przyjdzie mi tam umrzeć. - I co czułeś? - Bałem się okropnie, ale w końcu... tuż przed tym, jak wyniosło mnie w górę... ogarnął mnie dziwny spokój. - To była lekcja, jaką nie każdemu dano przeżyć - kiwnął głową Nakor. - Po prostu nie nadszedł jeszcze twój czas. A dla niektórych z tych ludzi tak. Musisz się z tym pogodzić. - Ale nie musi mi się to podobać... - I właśnie dlatego - uśmiechnął się Nakor - któregoś dnia może być z ciebie dobry władca. W tej jednak chwili, tu i teraz, musisz wspiąć się na tę skałę, nieprawdaż? - Owszem - uśmiechnął się Nicholas, na którego twarzy odmalowały się pospołu ulga i znużenie. - Muszę pójść przodem, bo jeśli tego nie zrobię, to nigdy się już na to nie zdobędę. - Myślałeś o twoim amulecie? - spytał Nakor. - Tak - kiwnął głową książę. - Pug powiedział, by dać go Anthony'emu i użyć jedynie w chwili największej potrzeby. - Spojrzał w stronę jaskini, jakby mógł zobaczyć w niej młodego maga, który pielęgnował rannych i cierpiących. - Ufam, że on będzie wiedział, kiedy taka chwila nadejdzie. Na razie uważam, że dopóki jakoś dajemy sobie radę, to nie ma potrzeby odwoływania się do Puga. - Musicie już ruszać. Nicholas spojrzał w górę i zobaczył, że słońce całkowicie skryło się już za skałą. Kiwnąwszy głową, podszedł do wylotu jaskini. - Calis, Marcus... już czas. Calis wstał sprężyście i zebrawszy spory kawał liny, zręcznie zawiązał pętlę, przez którą przesunął głowę i jedno ramię. Marcus i Nicholas poszli w jego ślady. Kiedy wszyscy trzej byli już gotowi, związawszy linę w jedną, opuścili ją na półkę. Harry spojrzał na Nicholasa. - Chciałbym, żebyś pozwolił mi iść zamiast ciebie. - Ty? - Książę uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Dziękuję za dobre chęci, nie jestem jednak z tych, którym pocą się dłonie, kiedy staną na zamkowych murach. Ty nigdy nie przepadałeś za wysokościami. - Wiem, ale jeśli któryś z nas ma polecieć na dół... - Nikt nie poleci na dół. Nicholas minął przyjaciela i podszedł do wylotu jaskini. Zwracając się do zebranych tam żeglarzy, powiedział: - Powinniśmy znaleźć się na szczycie jeszcze przed zachodem słońca. Opuścimy wtedy linę i możecie zacząć się wspinać. - Amosowi zaś powiedział: - Ty ocenisz, w jakim porządku będą się wspinać, a także kto powinien komu pomagać. Chcę, by wszyscy zdążyli się wspiąć jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Amos kiwnął głową, choć obaj wiedzieli, iż żądanie było niewykonalne. Jeden z żeglarzy, mocno utykając, przecisnął się do przodu. Jego noga pękła w kostce, wokół której nabrzmiała już spora opuchlizna. Twarz nieboraka była blada jak giezło, ale powiedział śmiało: - Wasza Miłość możesz być pewien, że wszyscy, którzy będą mogli, wespną się na górę. Nicholas kiwnął głową i ruszył ku wyjściu. Spoglądając przez ramię, ujrzał, że Amos podaje owemu człowiekowi swój sztylet, i szybko odwrócił głowę. Wiedział, dlaczego żeglarz poprosił o broń. Śmierć z głodu i pragnienia nie jest najlepszym i najłatwiejszym sposobem na zejście z tego świata. Nicholas ruszył w górę wąską ścieżką i dotarł do podstawy komina, gdzie czekali już Calis i Marcus. Tuż za nim szedł Harry. - Ja pójdę pierwszy - odezwał się pół-elf - ponieważ mam najwięcej doświadczenia. Za mną idzie Marcus. Ty, książę, bacz pilnie, gdzie będziemy umieszczać dłonie i stopy. Coś, co wygląda solidnie, wcale takim być nie musi; w kamieniu są szczeliny, w których zbiera się woda. Kiedy woda zamarza, rozsadza kamień i skała pęka. Sprawdzajcie każdy uchwyt, zanim powierzycie mu cały swój ciężar. Jeśli któryś z was poczuje zmęczenie lub popadnie w kłopoty, niech zawiadomi pozostałych. Nie mamy się po co spieszyć. Nicholas kiwnął głową, rad, że pół-elf przejął dowodzenie. Nie była to pora, kiedy należało upierać się przy respektowaniu rang. Odwrócił się więc ku Harry'emu i powiedział: - Kiedy zrzucimy linę, wezwij innych i zacznijcie się wspinać. Położywszy zaś dłoń na ramieniu przyjaciela, dodał szeptem: - I koniecznie upewnij się, że Amos pójdzie przed tobą. Jeśli będzie trzeba, ogłusz go złomem kamienia i każ wciągnąć na górę jak tobół, ale nie pozwól, by został na dole przy rannych. Harry kiwnął głową. Calis wetknął dłonie w niewielką szczelinę i podciągnął się w górę, wciskając stopy w przeciwległe ściany komina. Sięgając wyżej, znalazł kolejny występ i znowu ruszył do góry. Marcus i Nicholas obserwowali go uważnie, a gdy pół-elf oddalił się o kilka sążni, jego śladem ruszył dziedzic Crydee. Nicholas patrzył za Marcusem, a gdy ten wzniósł się już dość wysoko, sam wziął się do wspinaczki, umieszczając dłonie w ustalonych przez krewniaka uchwytach. Poczuł nagłą panikę, bo nie bardzo było czego się chwycić. Przez chwilę się wahał, potem podciągnął w górę, wciskając stopy tam, gdzie wtykali je Calis i Marcus. Nagły, tępy ból szarpnął jego lewą stopą i książę zaklął cicho: - Niech to licho, nie teraz! - Co jest? - dobiegło go z góry pytanie Marcusa. - Nic - odpowiedział, zaciskając zęby. Odepchnął gdzieś w głąb umysłu świadomość bólu w sztywnej stopie, sięgnął do kolejnego występu i podciągnął się wyżej. Niczym trzy mrówki wspinające się na skałę, przyjaciele mozolnie posuwali się coraz wyżej. Nicholas stracił poczucie czasu. Wspinaczka przekształciła się dlań w serię kolejnych przerw, podczas których obserwował idących wyżej, i kolejnych ruchów ku górze. Niekiedy Calis ostrzegał o zwodniczym występie, którego należało się wystrzegać, a raz obsunął się w dół, obsypując Marcusa i Nicholasa lawiną drobnych kamyczków. Nicholas kilkakrotnie zatrzymywał się dla nabrania tchu, odkrył jednak, że trzymanie się skały i pozostawanie w bezruchu wymaga takiego samego wysiłku, jak posuwanie się do góry. Był zmęczony i skupił się jedynie na umieszczaniu jednej dłoni nad drugą, przesuwaniu w górę stóp, zabezpieczaniu pozycji i podciąganiu odrobinę wyżej. Choć cały czas wspinał się w cieniu, wysiłek spowodował, że jego twarz pokryła się potem, który, spływając w dół, oślepiał go, gdy spoglądał wyżej. Kilkakrotnie usiłował otrzeć twarz ramieniem, nie bardzo to mu się jednak udawało. Mijał czas, on zaś skupił się na wysiłku, jakiego wymagało dotrzymywanie tempa Calisowi i Marcusowi. Z każdą godziną zbliżali się do szczytu, ale kiedy już zaczął się cieszyć, usłyszał głos Calisa: - Mamy problem. Spojrzał w górę, nie mógł jednak niczego zobaczyć, bo kuzyn zasłaniał mu miejsce, gdzie piął się pół-elf: - Co się stało? - Komin się rozszerza. - I co zrobimy? - spytał Nicholas. - Kiedy tu dotrzecie, przekonacie się, że lewa ściana odchyla się w tył. Wygląda na to, że wystarczy jedynie wyciągnąć rękę, ale to niebezpieczne. Lepiej odchylić się w prawo i przełożyć obie stopy na lewo, potem zaś oprzeć grzbiet o prawą ścianę, a stopy wcisnąć w lewą. I do góry. To się nazywa wspinaczka-zapieraczka. Rozumiecie? - Myślę, że tak - odparł Nicholas. - Zobaczę, jak robi to Marcus. Marcus przez długą chwilę tkwił w miejscu bez ruchu i książę poczuł, że lada moment dopadnie go skurcz w bezczynnych mięśniach nóg i ramion. Poczuł ukłucie strachu, kiedy jego lewa spocona dłoń zaczęła zsuwać się ze skały i chwycił mocniej. Opanował się, odetchnąwszy głęboko, i powiedziawszy sobie: - Nie możesz pozwolić sobie na dekoncentrację. Czas ciągnął się pozornie bez końca, Nicholas odczuwał boleśnie, że nigdy przedtem nie był tak zmęczony - aż nagle usłyszał głos Marcusa: - Calis przeszedł przez szerszą część komina. Spojrzał w górę i bacznie obserwował kuzyna, jak ten wspina się kolejne dziesięć stóp, potem przenosi prawą nogę i wciskają w ścianę z lewej, opierając się grzbietem o skałkę z drugiej strony. Usztywniając jedną nogę, podniósł drugą, a potem zapierając się dłońmi w ścianę za plecami, podniósł się wyżej. Wszystko działo się wolno, ale Nicholas stwierdził, że powinien sobie poradzić. Jakiś cichy wewnętrzny głosik ostrzegł go jednak: „Nie lekceważ trudności”. Kiedy dotarł do miejsca, gdzie Marcus się odwrócił, poczuł nagle ukłucie bólu w lewej stopie. - Do kata! - zaklął cicho, usiłując oprzeć się na niej całym ciałem. Stopa drżała i musiał zamknąć oczy, by skupić się na stopniowym zwiększaniu jej obciążenia. Instynkt mówił mu, że powinien się cofnąć, on jednak uparcie napierał. Wreszcie zdołał unieść prawą nogę i oprzeć stopę o ścianę i w ten sposób ulżyć lewej. Odetchnąwszy głęboko, spojrzał do góry. Marcus wracał właśnie do pierwotnej pozycji, kiedy jego lewa stopa osunęła się w dół. Wrzasnął, usiłując gorączkowo znaleźć uchwyt, i nagle okazało się, że wisi na rękach, wymachując rozpaczliwie nogami i szukając dla nich oparcia na gładkiej ścianie. - Trzymaj się! - wrzasnął Nicholas, opanowując skurcz żołądka. Zmusił się do zapomnienia o zbolałych nogach i gorączkowo zaczął piąć się wyżej. - Cofnij się! - zawołał Marcus. - Jeśli zlecę... strącę... i ciebie! - Z sapnięć, dzielących słowa, Nicholas wywnioskował, że jego kuzyn rozpaczliwie usiłuje utrzymać uchwyt dłoni. Nicholas zignorował ostrzeżenie, prąc niepowstrzymanie do góry. Było to z jego strony zuchwalstwem - mrugając oczami, ignorował kurz i żwir, lecące mu w twarz, gdy zbliżał się do Marcusa. Nie wiedział, gdzie podział się Calis. Dotarłszy do miejsca tuż pod kuzynem, wrzasnął: - Nie ruszaj się przez chwilę! Marcus znieruchomiał, Nicholas zaś wsunął się pod niego. Delikatnie podparł dłonią jedną ze stop Marcusa. - Nie kopnij mnie teraz, bo obaj zlecimy. - Z niemałym trudem oparł się niemal odruchowemu pragnieniu uszczypnięcia dyndającej tuż przed nim ciżmy kuzyna. Wciskając się grzbietem w ścianę i usztywniając nogi w kolanach, podłożył dłoń pod prawą stopę Marcusa. - Oprzyj się, ale ostrożnie! - zawołał. Marcus oparł się na ręce kuzyna. Nicholas krzywił się z wysiłku i bólu, kiedy poczuł, że kamień przez koszulę zdziera mu skórę z grzbietu. Nogi mu drżały, lewa stopa bolała, jakby ją prażono w żywym ogniu, trzymał się jednak sztywno jak sztaba, bo wiedział, iż moment dekoncentracji oznacza, śmierć dla niego i Marcusa. I nagle ucisk zelżał, Marcus zaś ruszył w górę o własnych siłach. Nicholas wszystko dałby za chwilę odpoczynku, wiedział jednak, iż teraz właśnie przeżywa najniebezpieczniejszy moment całej wspinaczki. Musi jakoś opuścić się w dół i dopiero potem trzeba mu podjąć wysiłek. Czując ból w barkach i nogach, ześlizgnął się kilka cali i nagle zaklinował się na dobre. - Calis! - wrzasnął co tchu w płucach. - Co jest? - doszło go pytanie z góry. - Mamy mały problem. - Co znowu? - spytał patrzący nań z góry Marcus. - Obsunąłem się grzbietem po ścianie i utknąłem. Mam nogi nad ramionami i nie dam rady ich opuścić, nie mogę też przesunąć grzbietu wyżej. - Nie ruszaj się! - zawołał elf. - Jestem już prawie na szczycie! Nicholas zrozumiał, że jeśli Calis wespnie się na szczyt, zdoła opuścić linę i podciągnie go w górę. Wbił wzrok w nieubłaganą powierzchnię tuż przed sobą, bo wiedział, że kiedy spojrzy w dół, poleci na łeb, na szyję. Poczuł, jak budzi się w nim panika, a jego lewa stopa bolała teraz tak, jak przed kuracją w Crydee. Chciał rozmasować łydkę, by trochę ulżyć cierpieniu, nie mógł jednak tego zrobić bez ryzyka upadku. Zamknął więc oczy i zaczął rozmyślać o Abigail. Przypomniał sobie, jak siedział z nią w ogrodzie tej ostatniej nocy i jak jej pierś wypychała suknię... przypomniał sobie barwę jej loków, złociście lśniących w świetle pochodni. Pachniała letnimi kwiatami, jakoś tak egzotycznie... a jej oczy były ogromnymi sadzawkami czystego błękitu. Przypomniał sobie ich pierwszy pocałunek i uczucie, jakie go ogarnęło, kiedy jej wargi dotknęły jego ust. Muszę dostać się na szczyt, powiedział sobie. Jeśli chcę jeszcze choć raz w życiu spojrzeć na Abigail, nie wolno mi spaść. Poczuł, że coś trąciło go w twarz i jednocześnie usłyszał okrzyk: - Obwiąż się w pasie! Otworzył oczy i ujrzał zwisającą z góry linę. Chwycił ją lewą dłonią i pociągnął - trzymający ją w górze poluzowali, tak by mógł obwiązać się w pasie. Aby tego dokonać, musiał odepchnąć się od ściany i przełożyć linę do prawej dłoni - dopiero wtedy mógł zrobić węzeł. - Nie wiem, czy wytrzyma! - To już niezbyt wysoko. Po prostu trzymaj się oburącz, a resztę zostaw nam! Złapał więc linę obiema dłońmi. - Gotowi? - Gotowi! - padła odpowiedź. Stopy Nicholasa straciły kontakt z przeciwległą ścianą i nagle książę zawisł, czując, jak lina zsuwa się wyżej. Uderzył o skałę i podrapał sobie twarz. Wyglądało na to, że lina wytrzyma, zawołał więc: - Ciągnijcie! Pojechał w górę szybciej niż sądził, że jest to możliwe, choć podczas jazdy niemiłosiernie podrapał sobie skórę o szorstką powierzchnię skał. I nagle znalazł się na krawędzi, gapiąc się w dwoje wielkich, brązowych, wpatrzonych weń oczu. Koza beknęła przeraźliwie i odskoczyła, Nicholas zaś szybko został przeciągnięty nad krawędzią. Pozwolił, by odtoczono go dalej, przeturlał się na grzbiet i spojrzał w błękitne niebo. Potem spróbował usiąść. Zabolał go każdy mięsień brzucha i grzbietu, aż jęknął. - Nie ruszaj się - ostrzegł go Marcus. - Po prostu leż i odpoczywaj. Odwróciwszy głowę, ujrzał Calisa, który opuszczał linę w dół. - On sam mnie podciągnął? - Owszem - kiwnął głową dziedzic Crydee. - Więcej w nim krzepy niż myślałem. - Miałem niezwykłych rodziców - rzekł Calis tonem usprawiedliwienia. Bez dalszych komentarzy wziął linę od Marcusa i mocnym węzłem przyłączył ją do własnej. Potem przesunął całość w dłoniach, sprawdzając każdy cal i uważnie szukając rozdarć i uszkodzeń. Oceniwszy, że się nada, rzekł: - Potrzebna mi trzecia. Marcus pomógł Nicholasowi siąść, choć książę przez chwilę myślał, że grzbiet mu trzaśnie. Pozwolił Marcusowi zdjąć sobie linę z ramion i rozejrzał się dookoła. Znajdowali się na porośniętej szorstką trawą polance pod dziwacznymi drzewami, których pnie pokrywała łuskowata, kora. Na wysokości dwudziestu kilku stóp z pnia wyrastała korona ogromnych liści, przypominających pióra gigantycznego wachlarza i dających sporo cienia. Szmer wody zwiastował obecność niedalekiego strumyka, a w pobliżu krawędzi pasło się stadko kóz, wśród których była i ta, która powitała Nicholasa na szczycie. Calis podszedł do krawędzi i pochylił się ku plaży. - Hej tam! Słyszycie mnie? Z dołu dobiegł słaby okrzyk, który pozwolił wysnuć wniosek, że czekający na plaży usłyszeli wezwanie. Nicholas nie mógł jednak zrozumieć słów. Skinieniem dłoni wezwał Marcusa, by ten pomógł mu wstać, a kiedy już się wyprostował, powiedział: - Rad jestem, że mam to już za sobą. Marcus uśmiechnął się i Nicholas po raz pierwszy spostrzegł, że kuzyn nie żywi już doń wrogich uczuć. - Cieszę się, że byłeś za mną - rzekł dziedzic Crydee, wyciągając dłoń do uścisku. - Chciałbym rzec, że cała przyjemność po mojej stronie, ale nie mogę, bo bym zełgał - odpowiedział, potrząsając ręką Marcusa. - Nie masz chyba na mnie cala skóry, który nie boli... - Wiem - wyszczerzył zęby Marcus. - Jak wysoko się wspięliśmy? - Myślę, że nieco mniej niż trzy setki stóp. - Tylko tyle? Myślałem, że kilka mil. - Znam to uczucie - odpowiedział Marcus. - Chłopcy... nie to, żebym chciał się wtrącać, ale może któryś zechciałby mi pomóc? - rzekł Calis, który czekał cierpliwie z liną obwiązaną wokół pasa. - Ty jeszcze odpocznij - rzekł Marcus do Nicholasa i chwycił linę. Nie minęło i pięć minut, kiedy nad krawędzią skał pokazała się twarzyczka Brisy. Dziewczyna sprawnie przewinęła się ponad kamieniami, wstała, otrzepała się z kurzu i uśmiechnęła do Marcusa. - Swego czasu nieźle i często się wspinałam. Pomyślałam, że powinnam pójść przodem. Za mną idzie Ghuda. Nicholas nie bez wysiłku podszedł do Marcusa, stanął za nim i ujął linę. Choć było ich teraz trzech, wysiłek, z jakim im pomagał, sprawił, że ponownie poczuł szarpiący ból w łydkach i barkach. Książę uparł się jednak, by pomóc przyjaciołom, i po paru minutach na krawędzi pokazał się Ghuda. Rosły najemnik sam przeciągnął się przez brzeg urwiska i zaraz wstał. Spojrzawszy na Calisa, rzekł: - Jeśli łaska, pozwól, że cię zmienię - i nie czekając na odpowiedź, odsunął pół-elfa w bok, zajmując jego miejsce. - Gdybyśmy mieli jeszcze setkę stóp liny, moglibyśmy ją owinąć wokół tamtej palmy daktylowej. - To palma daktylowa? - spytał Nicholas, stękając z wysiłku. - Owszem. Jeśli chcesz, pokażę ci, jak się na nią wspinać. Powinna mieć owoce nadające się do jedzenia. W domu miało się ku jesieni, tu jednak zaczyna się wiosna. - Nie sądzę, bym akurat dzisiaj miał jeszcze ochotę na wspinaczkę - odpowiedział Nicholas, gdy przez krawędź urwiska przełaził kolejny żeglarz. Calis zaś zwrócił się do wstającego: - Pomóż nam. Żeglarz bez słowa podszedł do Nicholasa i zmienił go przy linie. Nicholas podszedł do stawu i ukląkł na brzegu, choć całe jego ciało protestowało gwałtownie przeciwko jeszcze jednemu wysiłkowi. Książę napił się do woli, wyprostował i rozejrzał dookoła. I nagle niebo nad nim wywinęło kozła, on sam zaś runął w czarną jamę. Gdy odzyskał świadomość, okazało się, że leży w mroku. Ujrzał nad sobą oświetloną blaskiem padającym od ogniska twarz Harry'ego. - Jak długo tak leżę? - spytał. - Straciłeś przytomność kilka godzin temu. Ghuda polecił, by zostawić cię w spokoju. Nicholas usiadł, odkrywając zaraz, że nadal kręci mu się w głowie i jest podrapany od stóp po barki, ustąpiły jednak okropne skurcze, które dręczyły go po odejściu od liny. Harry pomógł mu wstać. Książę rozejrzał się dookoła i zobaczył, że ognisko rozniecono pośrodku polanki. - Czy wszyscy dotarli na górę? - spytał. - Wszyscy, którzy gotowi byli do wspinaczki - odparł Amos, który w tejże chwili podszedł doń z boku. Nicholas policzył zebranych. Było ich czterdziestu sześciu. - A pozostałych jedenastu? - Sześciu było zbyt chorych, by mogli się wspinać - odparł Amos głosem pełnym goryczy. - A gdy wdrapywała się ostatnia piątka, lina pękła. Zbliżała się noc, wpadli w panikę i nie chcieli czekać na swoją kolej, sznur mógł utrzymać trzech, ale nie pięciu. - Calis i Ghuda opuścili linę, jak tylko się dało najniżej - wtrącił się Harry - ja zaś wspiąłem się na górę z urwanym kawałkiem i zawiązałem solidnym węzłem, ale nikt nie wspiął się po mnie. - Moglibyśmy opuścić trochę żywności - rzekł Nicholas. - Czekajże... - odezwał się Ghuda. - Chodź ze mną. Nicholas spojrzał na Amosa, który kiwnął głową. Podszedł i Calis, i wszyscy trzej przeszli przez niewysokie zarośla i weszli na inną polankę. Tam się zatrzymali. Przed nimi rozciągał się kolejny zagon trawy, szeroki na kilkanaście kroków, a potem zaczynały się piaski. Księżyc świecił dość jasno i widać było, że piaski sięgają horyzontu. - Ludzie na dole są już martwi - rzekł Calis. - Musisz się z tym pogodzić. Cała żywność i woda, jaką mamy, będzie potrzebna nam samym i nie możemy się nią dzielić. - Jak daleko ciągną się te piaski? - spytał Nicholas. - Nie wiadomo - odpowiedział Ghuda. - Zobaczyłem je tuż po zachodzie słońca, zanim zrobiło się naprawdę ciemno, ale tak myślę, że ciągną się przynajmniej na trzy lub cztery dni wędrówki. Możemy tylko liczyć na to, że znajdziemy oazę. - Trzeba ci wiedzieć coś jeszcze - odezwał się Calis. - Co mianowicie? Odpowiedział mu Ghuda. - Te kozy. Ktoś je tu zostawił. Starsze mają na uchu wytatuowany znak. Młodsze nie. - Pogładził się po siwej bródce. - Podróżowałem przez Jal-Pur. Jeśli jakieś plemię zostawia zwierzęta w oazie, znaczy to, że roszczą sobie prawa do wody. Inne plemiona zostawiają zwierzęta w spokoju. Zagarnięcie czyjejś wody może zakończyć się krwawą waśnią. - Myślisz, że ktoś się tu pojawi? - spytał Nicholas. - Wcześniej lub później niezawodnie tak - odparł najemnik. - Nie wiem, czy tych skałek nie używają przemytnicy, może są po prostu włóczęgami, którzy nie lubią obcych, nie mam pojęcia, dlaczego wypasają stada na końcu świata, ale nie będą zadowoleni, zastając wyrżnięte wszystkie kozy. Nie zostawiają ich tu na zbyt długo, bo inaczej kozy wyżarłyby wszystką trawę. To niewielkie stadko było czyjąś spiżarnią i wściekną się, że ktoś wyjadł ich zapasy. - My zaś mamy jedynie dwa miecze, jeden łuk z kołczanem i strzałami i dwa tuziny noży na czterdziestu sześciu ludzi - zakończył Calis. - Niezbyt liczna i zbrojna armia - przyznał Nicholas. - Jak stoimy z wodą i żywnością? - Mamy dość daktyli, koziego mięsa i wody, by przetrwać pięć dni... oczywiście jeśli nie będziemy się obżerać - odparł Ghuda. Przypomniawszy sobie zasady życia na pustyni, o których słyszał w dzieciństwie, spytał: - Uważacie, że powinniśmy ruszyć w nocy? - Biorąc pod uwagę stan zdrowia naszej grupki - odparł Ghuda - tak byłoby najlepiej. Pokażę wszystkim jak odpoczywać za dnia, wieczorem zaś ruszymy. - Niech więc tak będzie - zdecydował Nicholas. - Dziś w nocy i jutro zostaniemy na miejscu i spróbujemy odzyskać siły. Jutro o zachodzie ruszamy w drogę. Rozdział 14 BANDYCI Nadciągnął wiatr. Nicholas drzemał, leżąc na ziemi i trzymając w zgięciu łokcia kij, którym podpierał prowizoryczną osłonę nad głową. Ghuda uparł się, by każdy znalazł sobie jakiś sposób na osłonięcie przynajmniej głowy, używając dowolnego dostępnego materiału. Poszło na to całe płótno, jakie mieli - oczywiście z wyjątkiem spodni i koszul. Wszystkie kurtki, opończe, skrawki żagli - to, co poprzedniej nocy chroniło ich przed chłodem - pocięto na prowizoryczne nakrycia głowy. Zdjęto nawet ubrania z tych, co pomarli podczas pierwszej nocy na pustyni. Drugiego dnia, usiłując znaleźć osłonę przed niemiłosiernym skwarem, Nicholas zrozumiał, dlaczego doświadczony najemnik upierał się przy twierdzeniu, że ochrona żywych jest znacznie ważniejsza, niż troska o godność zmarłych. Wszyscy musieli szukać cienia dla głów i chronić stopy przed rozżarzonym niczym wnętrze pieca piaskiem. Książę nigdy w życiu nie pomyślałby, że coś może być aż tak gorące. Pustynia była zjawiskiem, którego nie znał. Jak wielu mieszkańców Królestwa słyszał o pustyni Jal-Pur, rozciągającej się na północnych rubieżach Imperium Kesh i dzielącej je od Królestwa. Nigdy jej jednak nie widział. Wyobrażał ją sobie jako nieskończenie wielką połać piasku i tyle. Ta pustynia składała się głównie z popękanych skał i solanek, z dzielącymi je obszarami piasku dostatecznie rozległymi, by książę mógł zanosić modły do bogów, dziękując im za to, że nie wszystko tu było piaskiem. Gdy docierali do obszaru piasku, przynajmniej połowa grupy wydawała z siebie jęk zawodu. Tempo wędrówki zwalniało się wtedy przynajmniej o połowę, gdyż znużone stopy wielu żeglarzy grzęzły w śliskim piachu, który skrzypiał przeraźliwie, nie dając jednak należytego oparcia. Wiatr również okropnie działał Nicholasowi na nerwy. Był jak złośliwa istota, sucha, zimna, wszechobecna i wysysająca z ciała każdą kroplę wilgoci. I zawsze pełen pyłu, tak drobnego, że żadna osłona nie potrafiła utrzymać go z dala od oczu, ust i nozdrzy. Wyruszyli dwie noce temu i powoli parli przed siebie. Ghuda podjął się utrzymania porządku w grupie i nieustannie krążył dookoła, upewniając się, że nikt nie spowolni tempa pochodu, nie napije się wcześniej, niż mu pozwolą i nie zaniecha marszu. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto upadnie, zostanie w piaskach na zawsze. Nikt po prostu nie miał dość sił, by nieść drugiego. Noce na pustyni były zimne i poruszanie się jakoś rozgrzewało wędrowców, ale chłód robił swoje. A potem, po wschodzie słońca, nacierały kolejne fale upału. Nicholas przypomniał sobie poprzedni dzień. Początkowo niebo tylko się rozjaśniło, ale kiedy słońce wzeszło wyżej, zaczęło niemiłosiernie prażyć. Gdy tylko wzniosło się nad skały, Ghuda polecił, by wszyscy się zatrzymali. Następnie przykucnął, wziął jeden z kijów, które polecił wszystkim wyciąć sobie z porastających oazę krzewów, i pokazał, jak trzeba siedzieć, kryjąc głowę w cieniu płaszcza podtrzymywanego dzierżonym w zgięciu łokcia kijem, tworząc coś w rodzaju niewielkiego namiotu. Potem osobiście sprawdził, jak usadowili się wszyscy członkowie grupy. Tuż po zapadnięciu zmierzchu kazał wszystkim wstać i zbadać horyzont, szukając oznak wody, ptaków w locie lub choćby zmian w strugach rozgrzanego, unoszącego się nad krawędziami patelni powietrza. Nie znaleziono żadnych... za to odkryto, iż trzech ludzi zmarło. Teraz zostało ich czterdziestu trzech. Nicholas wiedział, że kiedy wstaną do trzeciej nocnej wędrówki, prawdopodobnie kilku znów zostanie bez ruchu na piasku. Czuł tępą rozpacz, jako że nie mógł dla nich niczego zrobić. Drzemał, choć nie mógł zasnąć. Kiedy niedawno pogrążył się na chwilę w głębszym nieco śnie, obudziło go drgnienie kija. Kilku jego towarzyszy usiłowało wygrzebać dziury w piachu, lub podeprzeć swe kije kawałkami kamieni, spieczona powierzchnia pustyni była jednak równie podatna na wysiłki zmizerowanych wędrowców, jak serce poborcy podatków na prośby o ulgę. Ghuda obiecał, że jeśli poczują się zmęczeni, całodzienny odpoczynek odtworzy ich siły na tyle, że będą mogli kontynuować marsz w nocy. Nicholas zaczynał jednak w to wątpić. Usiłując zasnąć, pozwolił, by jego umysł zanurzył się w morzu wspomnień. Pustynia przypomniała mu opowieści jego brata, Borrica, który przebył Jal-Pur jako więzień - ale nic z tego, co brat opowiadał, nie przygotowało Nicholasa na to gorące piekło. Od opuszczenia oazy nie natknęli się na płaskowyżu nawet na ślad życia. Wspomniał braci i to, jak się zmienili od podróży do stolicy Imperium Kesh. Zostali zamieszani w spisek, mający na celu zdyskredytowanie rodziny Imperatorowej przez wciągnięcie Kesh w wojnę z Królestwem. Borrica porwali handlarze niewolnikami, zdołał jednak uciec, podczas zaś tej ucieczki poznał Ghudę i Nakora. Był ktoś jeszcze... chłopiec zwany Suli Abul, którego zabito, gdy pomagał Borricowi. To doświadczenie kazało Borricowi z większą sympatią i współczuciem odnosić się do młodszego brata, z którego przedtem drwił wprost niemiłosiernie. Nicholas poczuł ukłucie nostalgii i... obudził się. Nagle zapragnął, jak bardzo młodziutki chłopiec, wrócić natychmiast do domu i skryć się na łonie rodziny, gdzie przed surowością świata zawsze chroniły go łagodna, pełna ciepła matka i kryjący uczucia pod maską surowości, kochający go jednak głęboko ojciec. Zamknął oczy i spróbował raz jeszcze zasnąć. Znów oddał się marzeniom i wkrótce zaczął wspominać Abigail. Nie potrafił jednak przypomnieć sobie jej twarzyczki. Wiedział, że była piękna, ale szczegóły jej urody mieszały mu się z rysami pewnej dziewczyny znanej mu z Krondoru... i jeszcze jednej, którą zobaczył w wiosce nie opodal Crydee. I nagle przez jego marzenia przedarł się głos wołający: - Już czas... Otrząsając się ze snu, wyprostował się nie bez trudu i obciągnął opończę wokół ramion. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że na piasku zostały dwie nieruchome sylwetki. Przełykając wzbierającą mu w krtani gorycz, podszedł bliżej i przekonał się, że jednym z leżących był Harry. Ukląkłszy obok przyjaciela, omal nie zapłakał z ulgi, kiedy usłyszał ciche chrapanie. Potrząsnął ramieniem leżącego i rzekł: - Już czas. Harry budził się powoli, mrugając opuchniętymi z braku wilgoci powiekami. - Hę? - Czas ruszać. Harry wstał niechętnie, Nicholas zaś nie mógł powstrzymać się od zapytania: - Jak, u licha, udało ci się zasnąć? - Jak się dostatecznie zmęczysz, to zobaczysz - odpowiedział szorstko przyjaciel. - Umarł jeszcze jeden - oznajmił podchodzący do nich Ghuda. Teraz było ich czterdziestu dwóch. Zmarłego szybko rozebrano i przekazano jego odzież tym, którzy potrzebowali dodatkowej ochrony przed słońcem. Ghuda podał Nicholasowi bukłak z wodą, książę jednak odmówił, potrząsając głową. - Pij! - polecił mu najemnik. - Zbrodnią jest wypić więcej ponad udział, ale odmawianie napoju to samobójstwo. Widziałem już ludzi, którzy odmawiali wypicia swej racji i konali po dwu godzinach, nie zdążywszy nawet poprosić o pomoc. Nicholas przytknął gurdę do ust i zaczął pochłaniać płyn w tej samej chwili, kiedy ten musnął jego wargi. - Tylko dwa łyki - ostrzegł najemnik. Nicholas upił tyle, ile mu pozwolono, i przekazał bukłak Harry'emu, który wypiwszy swoją porcję, podał wodę dalej. Nicholas poczuł dumę, że wychowankowie Królewskiej Marynarki utrzymują dyscyplinę nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji. Wiedział, że niejeden z chęcią opiłby się niczym bąk, każdy jednak okazał posłuszeństwo rozkazom i ograniczył się jedynie do dwu łyków. Książę spojrzał na stojącego bez ruchu Amosa, obserwującego, jak ludzie układali kamienie nad ciałem martwego towarzysza. Wiedział, że stary żeglarz nieraz widział umierających podwładnych, teraz jednak czuł się podwójnie odpowiedzialny za śmierć ludzi, którzy w końcu wypłynęli z nim z Krondoru na zwykły rejs ku Dalekim Wybrzeżom, potem zaś mieli wrócić na weselisko swego admirała. Zaczął się zastanawiać, co też powie na nieobecność Amosa jego babka. Wiedział, że do tej pory wiadomości o napadzie na Crydee z pewnością dotarły już do Krondoru. Jego ojciec najpewniej prowadził ku Dalekim Wybrzeżom flotę okrętów z zapasami, która podejmie próbę pokonania Mrocznych Cieśnin nawet o tej porze roku - późna jesień, a tym bardziej wczesna zima nie sprzyjała żegludze po tych piekielnych wodach. Pomoc miała nadejść i z Yabonu, przez Północną Przełęcz w górach Szarych Wież. Zaczął się też zastanawiać, jak się miał stryj Martin. Czy w ogóle żyje? Pomyślawszy o Martinie, spojrzał na Marcusa. Od wspinaczki na skały Marcus zmienił swój stosunek do Nicholasa i choć nikt nie posądziłby go o wylewność, książę wyczuwał ową zmianę, kiedy ze sobą rozmawiali. Być może nigdy nie zostaną przyjaciółmi, ale przestali być rywalami. Obaj wiedzieli, że jeśli Abigail wybierze jednego z nich, drugi uszanuje wybór dziewczyny. Ghuda dał sygnał do wymarszu i ruszyli. Po godzinie powietrze wyraźnie się ochłodziło. Wszyscy zaczęli wyciągać zapasowe koszule, kurtki i opończe. Usiłowali skracać do minimum przerwy na odpoczynek, nie mogli jednak iść bez przerwy przez całą noc. Z pozycji gwiazd oraz zmienności miejsca, gdzie wschodziło i zachodziło słońce, Amos wysnuł jeden wniosek - pory roku były tutaj inne i dni robiły się coraz dłuższe, wiosnę zastępowało lato, co oznaczało, że za dnia będą coraz większe upały. Nicholas zaczął podejrzewać, że jeżeli w ciągu dwu dni nie znajdą wody i schronienia przed słońcem, wszystkim im przyjdzie tu zginąć. Z tymi myślami borykał się całą noc. Pozostało ich już tylko trzydziestu czterech. Nicholas wiedział, że jeśli nie znajdą wody, dzisiejszy nocny marsz będzie ostatnim. Wędrowali zaledwie w połowie tak szybko, jak podczas pierwszej nocy. Ghuda ocenił, że przeszli około dziesięciu mil i że dobrze będzie, jeżeli dziś przejdą taką samą odległość. Podniósł się spod swego maleńkiego namiociku i zawołał: - Czas ruszać! Wszyscy zaczęli badać horyzont i nagle jeden z żeglarzy wychrypiał: - Woda! Ghuda spojrzał w kierunku wskazywanym przez nieboraka, Nicholas zaś postąpił tak samo. Na zachodzie widać było nikłe, błękitnawe lśnienie. - Ghuda, co ty na to? - spytał książę. Stary najemnik potrząsnął głowa: - To może być miraż... - Miraż? - spytał Harry. - Gorące powietrze potrafi wyprawiać niezłe sztuczki - objaśnił Nakor. - Niekiedy działa jak zwierciadło i odbija niebo, pokazując patrzącemu błękit na poziomie gruntu. Z daleka wygląda to jak woda. Ghuda ani drgnął, stał tylko i tarł zaciekle brodę. Spojrzał na Nicholasa, dając mu do zrozumienia, że decyzję pozostawia księciu. Jeśli to miraż, wszyscy trafią w objęcia śmierci. Jeśli to woda, a oni nie wykorzystają szansy, też zginą z pragnienia. - Poczekajmy do zachodu słońca - zawyrokował Nicholas. Zobaczył je Calis. - Ptaki. - Kiedy się odezwał, słońce znikało właśnie za zachodnią krawędzią horyzontu. - Gdzie? - rzucił się Nicholas. - Tam... na południowym zachodzie. Nicholas wytężył wzrok i niczego nie zobaczył. Wszyscy utkwili spojrzenia tam, gdzie wskazywał młody pół-elf, ale żaden z żeglarzy nie potwierdził jego obserwacji. - Masz doprawdy cudowny wzrok - wycharczał Amos głosem szorstkim od braku wilgoci w ustach. Calis nie powiedział ani słowa więcej, wszyscy jednak ruszyli w kierunku, gdzie spostrzegł ptaki. Po kilku godzinach dotarli na skraj pustyni. W ciemnościach niełatwo było cokolwiek zobaczyć, wszyscy jednak wyczuli zmianę stopami. Zamiast chrzęstu piasku, usłyszeli szelest rozgarnianej stopami trawy. Brisa opadła na kolana, powąchała i rzekła z zachwytem: - Nigdy nie podejrzewałam, że zwykła trawa pachnie tak słodko. - Jej głos był szorstki i ochrypły. Nicholas pochylił się i podniósł długie źdźbło szorstkiej, suchej trawy i roztarł je między kciukiem i palcem wskazującym. Jeśli była w nim jakaś wilgoć, od dawna pozostawała jedynie wspomnieniem. - Calis, którędy teraz? - spytał. - Tam - odpowiedział pół-elf, wskazując południowy zachód. Wydostanie się z pustyni na tereny porośnięte trawą dodało całej grupie wigoru. Wszyscy ruszyli żwawiej. Nicholas wiedział jednak, że od śmierci dzielą ich nadal jedynie godziny. Teren wznosił się nieznacznie, a piaszczystą glebę pod stopami zastąpił żwir. Wkrótce też Calis odezwał się znowu: - Tam! Ruszył lekkim truchtem, a reszta grupy podjęła wysiłek, by sprostać narzuconemu przezeń tempu. Biegnący chwiejnym, nierównym krokiem Nicholas zmusił swe zmęczone i obolałe nogi do pokonania niewielkiego wzniesienia gruntu i nagle ujrzał je w blasku księżyca! Źródło! Na poły biegnąc, na poły podnosząc się i padając, stoczył się niemal w dół po pochyłości. Kilka ptaków drzemiących wśród trzcin z wrzaskiem protestu poderwało się do lotu, gdy Calis szczupakiem dał nura w wodę. Nicholas dał się wyprzedzić tylko o sekundę i zrobił to samo. Łyknął potężnie i już miał powtórzyć operację, kiedy potężna łapa Ghudy zamknęła się na jego kołnierzu i szarpnęła go w tył. - Pij powoli albo wszystko wyrzygasz! - ostrzegł go najemnik. Powtórzył ostrzeżenie na użytek reszty kompanów, którzy w ogóle go chyba nie usłyszeli. Nicholas opłukał twarz w ciepłej wodzie. Błotnista ciecz miała smak i zapach, nad którymi lepiej było się nie zastanawiać, ale - choć brodziły w niej ptaki - była to woda! Wstał chwiejnie i zaczął przyglądać się drugiej oazie, jaką widział. Z trzech stron wodę osłaniały palmy, na wschód widać było pustynię. Wespół z Amosem i Ghudą przeszedł pomiędzy ludźmi, upewniając się, że żaden nie pije zbyt łapczywie. Po kilku łykach wszyscy niemal podporządkowali się rozkazom, paru jednak trzeba było od stawu odciągać siłą. - Sprawdzę okolicę - zaproponował Calis. Nicholas kiwnął głową i skinieniem dłoni posłał Marcusa w ślad za elfem. Ujrzawszy, że kuzyn jest nieuzbrojony, wyciągnął zza pasa spory nóż i podał go dziedzicowi Crydee. Marcus kiwnął głową w podziękowaniu i pospieszył za Calisem, kwitując milczeniem nie wypowiedziane na głos ostrzeżenie: niedaleko mogą być inni ludzie, na których trzeba uważać teraz, kiedy przestała im zagrażać pustynia. Zwiadowcy ruszyli na południowy wschód. Niektórzy z ludzi odzyskali siły na tyle, że Amos zdołał zorganizować grupę zbieraczy i wystawić warty. Kilku sprawniejszych żeglarzy wdrapało się na palmy w poszukiwaniu daktyli. Nicholas kiwnął dłonią na Harry'ego, prosząc, by razem z nim przeszedł się nieco dalej. Po przejściu stu kroków obaj ujrzeli, że pustynia zmienia swe oblicze. - Popatrz! - rzekł Harry. Nicholas powiódł wzrokiem tam, gdzie pokazywał przyjaciel, i kiwnął głową. Głównym elementem krajobrazu były kępy dziwacznych roślin, a nieco dalej wyrastały jakieś nie znane im drzewa, niekształtne i pozbawione liści - nie wyglądające jednak na uschnięte. - Może ich sposobem na ten skwar jest śpiączka - rzekł Nicholas. - Może - odpowiedział Harry, który na roślinach znał się jeszcze mniej od przyjaciela. - Margaret wiedziałaby. - Skąd? - zdumiał się książę. - Ostatnim razem, kiedy byliśmy w ogrodzie, powiedziała mi, że spędzała sporo czasu w puszczy z ojcem, bratem i... matką. - Boję się, Harry - rzekł Nicholas. - A kto się nie boi? Jesteśmy daleko od wszystkiego, do czego przywykliśmy, ja zaś nie mam pojęcia, jak zabrać się do odszukania dziewczyn, a tym bardziej nie wiem, jak zawieźć je do domu, kiedy je już odbijemy. - To pierwsze mnie akurat nie martwi - potrząsnął głową książę. - Jestem pewien, że Anthony jakoś nas do nich zawiedzie. - Tak sądzisz? Nicholas pomyślał, że lepiej będzie nie wspominać o uczuciach Anthony'ego wobec Margaret, nie dlatego, by uważał Harry'ego za poważnego rywala młodego maga, ale dlatego, że wolał oszczędzić przyjacielowi rozczarowania - głównym jednak powodem był ten, że był teraz zbyt znużony, by o tym dyskutować. - Tak myślę - powiedział tylko. - A co z powrotem do domu? - spytał Harry. Nicholas uśmiechnął się szeroko - co mocno zaskoczyło Ludlandczyka. - Jakże możesz pytać, kiedy w naszej grupie znajduje się najsławniejszy - a może należałoby powiedzieć, cieszący się najgorszą sławą - pirat Morza Goryczy? Po prostu skradniemy jakiś okręt i tyle... Harry uśmiechnął się również, choć jego uśmieszek był nieco wymuszony. - Jeśli ty tak mówisz... - Nie... czasami po prostu z obawą myślę, że mogę stać się przyczyną naszego niepowodzenia. - Słuchaj - żachnął się Harry - jestem zwykłym sobie ladaco, jak mawiał mój ojciec, ale nie przespałem tych kilku rzadkich okazji, kiedy pozwolił mi pomóc sobie w zarządzaniu baronią. Na dworze twojego ojca widziałem zaś dosyć, by wiedzieć, że tym, co sprawia, że jeden człowiek nadaje się na władcę, drugi zaś nie, jest umiejętność zaakceptowania nieuniknionych sytuacji, w których popełnia się błędy. - Tak myślisz? - spytał Nicholas, który nagle spoważniał. - Nie inaczej. Myślę, iż sęk w tym, by po prostu umieć powiedzieć sobie: „Oto, co zrobimy, nawet jeśli to błąd”, a potem wziąć się do roboty. - Może i masz rację - zgodził się książę. - Ojciec mawiał zawsze, że nie możesz mieć racji, jeśli nie zaryzykujesz popełnienia omyłki. Okrzyk znad wody sprawił, że obaj odwrócili się i spiesznie pognali z powrotem. Wrócili Marcus i Calis, i pół-elf powiedział: - Powinniście to sami zobaczyć. Nicholas, Harry, Amos i Ghuda pospieszyli za Calisem i Marcusem po łagodnym zboczu doliny w dół, a potem w górę. Dotarłszy do grzbietu wyniosłości, znaleźli za nią następną, wyższą. Gdy i ją pokonali, książę ujrzał, że znajdują się na południowo-zachodnim krańcu płaskowyżu, skąd teren opada szybko w dół ku coraz gęstszym płatom zieleni. Na północnym zachodzie rozpościerała się zaś pustynia, dalej, niż Nicholas mógł sięgnąć wzrokiem. - Południe okazało się prawidłowym wyborem - rzekł młodzieniec. - Niewątpliwie - odpowiedział Calis. - Gdybyśmy poszli na zachód, już byśmy konali. - Jest coś jeszcze - dodał Marcus. - Popatrzcie tam... - Pokazał kierunek, Nicholas jednak niewiele mógł dostrzec w mglistym powietrzu. - Co to takiego? - Rzeka - odparł Calis. - I sądząc po oznakach, niemała. - Jak daleko? - chciał wiedzieć Amos. - Kilka dni, może więcej. - Odpoczniemy przez pozostałą część dnia i jutro, pojutrze zaś wyruszamy - zdecydował Nicholas. Odwrócili się i ruszyli ku oazie. Nicholas odegnał myśli o klęsce. Trzydziestu czterech rozbitków z „Drapieżcy” posuwało się ku odległej rzece powoli, lecz uparcie, ostrożnie zstępując w dół po łagodnie pochylonym terenie. W drodze byli już od dwu dni i po niemiłosiernym skwarze pustyni cień rzucany przez drzewa sprawiał, iż nadal upalna pogoda wydała im się dość łagodną i łaskawą. Wody mieli pod dostatkiem, bo źródło tworzące staw na płaskowyżu zasilało również płynący na południe strumień, wypływający ze skalnej szczeliny, który odkryli niedługo potem, jak zaspokoili pragnienie. Calis poradził, by podążyć z biegiem strumienia, który i tak doprowadzić ich miał do rzeki, a przynajmniej będą mieli wodę. Około południa zatrzymali się, by odpocząć, Calis zaś ruszył na zwiady. Nicholas coraz bardziej podziwiał wytrzymałość i siłę pół-elfa. Podczas gdy wszyscy w mniejszym lub większym stopniu nosili na sobie ślady katastrofy i wycieńczenia wędrówką przez pustynię, Calis wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy się poznali - miał tylko może brudniejszą koszulę. Pół-elf wrócił prawie natychmiast i zgłosił się do księcia: - Nicholasie, lepiej chodź i zobacz, co znalazłem. Gestem dłoni książę wezwał Marcusa i Harry'ego, by poszli za nim, i we czwórkę ruszyli wzdłuż niewielkiej doliny utworzonej przez strumień, a potem dotarli do grupki skał. Calis kiwnął dłonią, by wszyscy poszli za jego przykładem i wspiął się na grzbiet skalny, który wznosił się nad nimi na wysokość może kilkunastu stóp. Nicholas zrobił, co mu kazano, i kiedy wdrapał się na górę i zatrzymał obok Calisa, zobaczył wyraźnie rzekę, teraz będącą cienką, niebieską wstążką przecinającą zielone stepy. - Jak daleko? - spytał Calisa. - Dzień, może dwa dni drogi. - Damy sobie radę - uśmiechnął się książę. Marcus błysnął zębami, jakby nie był o tym do końca przekonany, Harry jednak odpowiedział pełnym wiary w sukces uśmiechem. - Idziemy w dobrym kierunku - rzekł Nicholas, kiedy wrócili do pozostałej grupy. - To proste stwierdzenie dodało wszystkim otuchy. Rozchmurzyła się nieco nawet Brisa, która podczas wędrówki przez pustynię popadła w nietypowe dla siebie milczenie. Nicholas prawie zatęsknił za jej drwinkami z Marcusa, wiedziałby wtedy, że wrócił jej dawny humor. Teraz nie wyglądała na przygnębioną, trzymała się jednak na uboczu i odpowiadała jedynie na pytania. Calis wrócił do swych zwiadów, inni zaś zajęli się oczekiwaniem, odpoczywając podczas najgorętszych godzin dnia. Pół-elf tymczasem szukał najłatwiejszej drogi w dół. Minęła ponad godzina i Nicholas zaczął się niepokoić. Na Calisie można było (jak dotąd) polegać. Książę gotów już był posłać za nim Marcusa, kiedy półelf nadszedł, niosąc na barkach tuszę jakiegoś zwierzęcia. Przypominało niewielką sarnę, miało jednak dwa kręte i wygięte ku tyłowi rogi. - Jakiś rodzaj antylopy - chrząknął Ghuda - choć w Kesh takich nie widywałem. Calis zrzucił brzemię i powiedział: - Natknąłem się na niewielkie stado na skraju stepów. Ustrzeliłem to zwierzę i je oprawiłem. Wystarczy nam żywności... chyba że stadko odejdzie za daleko. Szybko rozniecono ognisko i upieczono tuszę w całości. Nicholas byłby przysiągł, że w życiu nie jadł czegoś smaczniejszego i bardziej sycącego. Byli mniej więcej o dzień drogi od rzeki, kiedy Nicholas zauważył dym na zachodzie. Calis i Marcus spostrzegli go w tej samej chwili, w której książę dał sygnał do zatrzymania się. Zaraz też skinieniem dłoni polecił Ghudzie i Harry'emu okrążyć dym od wschodu, Marcus i jeden z marynarzy mieli zaś podejść od zachodu. Calisa zabrał ze sobą i ruszył na wprost. Wędrowali teraz wśród wysokich już traw, które niekiedy sięgały im do piersi, i nie posuwali się zbyt szybko. Trzymali się blisko wody, słuszne też okazały się przypuszczenia Calisa o obfitości zwierzyny łownej. Łupy nie były przesadnie wielkie, jednak wystarczające, by wszyscy zacięli wracać do zdrowia i sił. Wszyscy byli brudni, obszarpani i wychudzeni, większość jednak otarć, zadrapań i niewielkich ran szybko się goiła. Dotarłszy do niewielkiego wzniesienia, książę spojrzał w dół i ujrzał obraz zniszczenia i chaosu. W pobliżu rzeki ustawiono w krąg sześć krytych wozów, z których dwa płonęły. Inne dwa leżały na bokach. Kilkanaście koni w zaprzęgach było martwych, wszędzie też wokół leżały porozrzucane bezładnie trupy ludzi. Przerwy w kręgu wagonów wskazywały na to, że kilku przynajmniej wozom udało się ujść z pola bitwy. - Idę na wprost - postanowił Nicholas. - Ty zajdź z drugiej strony i sprawdź, czy nikt tu się nie kręci. Calis kiwnął głową, książę ruszył więc ku wozom, a pół-elf zniknął w wysokich trawach. Dotarłszy do pierwszego wozu, Nicholas rozejrzał się ostrożnie dookoła. Nieszczęśników napadnięto nie wcześniej, niż przed trzema, czterema godzinami - wozy wciąż jeszcze płonęły. Pojazdy miały wysokie burty i spore żelazne wręgi, podtrzymujące płótno osłaniające je z boków i z góry. Płótno można było podnosić, zapewniając dostęp powietrza i światła (albo by ułatwić rozładunek), można też je było zaciągać mocniej, by ochronić wiezione towary. Wszystkie miały jeden rozmiar, dostosowany do przewozu sporego ładunku lub kilkunastu pasażerów. Tył każdego z nich zamykała okuta żelazem klapa, umieszczona na zawiasach, tak że można ją było opuszczać do ziemi niczym rampę. Umieszczono też w niej wąskie drzwiczki, ułatwiające wejście, kiedy była podniesiona. Długie dyszle wozów dostosowano do zaprzęgu dwu par koni. Odwróciwszy pierwszego z brzegu trupa, książę ujrzał człowieka przeciętnego wzrostu, o skórze nieco tylko ciemniejszej od jego własnej, nie tak jednak smagłej, jaka - na przykład - trafiała się u większości mieszkańców Kesh. Nieboszczyk mógłby za życia uchodzić za obywatela Królestwa. Miał w piersi rozległą, poszarpaną na brzegach ranę od ciosu mieczem, który szybko położył kres jego życiu. Kilka minut zajęło księciu stwierdzenie, że napastnicy zabrali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Znalazłszy miecz pod jednym z martwych koni, wyciągnął go i obejrzał. Był to obosieczny miecz, taki sam, jakimi posługiwano się w Królestwie. Do miejsca zagłady karawany zbliżył się Marcus z towarzyszącym mu żeglarzem i Nicholas podał mu miecz. - Spóźniliśmy się. - Albo mieliśmy większe szczęście niż to, na jakie zasługujemy - sprzeciwił się Marcus. Podniósłszy dłoń, wskazał na odległy kraniec kręgu. - Leży tam ze dwudziestu albo i trzydziestu ludzi. - Pokazawszy porozrzucane ciała, dodał: - Tę karawanę zaatakowała liczna banda - taka, która po naszej grupce przeszłaby jak stado byków po niskiej trawie. - Może i masz rację - kiwnął głową Nicholas. - Nie mamy pojęcia, kim byli ci ludzie ani kto ich napadł. Od wschodu nadeszli Ghuda i Harry i zaraz zaczęli badać zwłoki. Nicholas ruszył w ich stronę. - Ghuda, co o tym myślisz? Stary najemnik potarł się po łysinie. - To kupcy i wynajęci strażnicy. - Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Pierwsze uderzenie nadeszło stamtąd - i wskazał dłonią trawy, z których niedawno wyszedł książę. - Ale to byt podstęp. Główna grupa natarła od rzeki. - Wskazał leżące tam liczne ciała. - Walczono zaciekle, ale niezbyt długo. Ci tutaj - wskazał leżących przy wozie - to albo napastnicy, albo ci, którzy chcieli uciec z pola bitwy. Zwracając się do marynarza, Nicholas polecił: - Wracaj i sprowadź tu resztę grupy. - Marynarz zasalutował i oddalił się, by wykonać rozkaz. - To byli bandyci? - spytał Marcus. - Nie sądzę - potrząsnął głową najemnik. - Wszystko starannie zaplanowano i sprawnie wykonano. Rzekłbym, że to żołnierze. - Nie mają jednakowych uniformów - sprzeciwił się Nicholas. - Żołnierze nie zawsze występują w uniformach - stwierdził po prostu Ghuda. Wtedy to właśnie na placu niedawnej potyczki pokazał się Calis, popychający przed sobą jakiegoś zgarbionego chudzielca. Był to niewysoki człowieczek, najwyraźniej okropnie przestraszony, który ujrzawszy Nicholasa, natychmiast padł przed nim na kolana i zaczął coś mówić - przeraźliwie szybko i błagalnym tonem. - Co to za jeden? - spytał Nicholas. - Myślę, że jedyny świadek rzezi - wzruszył ramionami pół-elf. - Czy ktoś rozumie, co on plecie? - spytał Nicholas. - A wsłuchaj się w to, co mówi - poradził mu Ghuda. Nicholas istotnie wsłuchał się w mowę nieznajomego i nagle odkrył, że ten mówi dziwacznie akcentowanym keshańskim lub językiem niewiele się od keshańskiego różniącym. Trudność w zrozumieniu tego, co mówił, kryła się raczej w ogromnej szybkości, z jaką człowiek ów wygłaszał swoją prośbę o oszczędzenie jego nędznego żywota niż w obcości języka. - Gada jak te nicponie z Natalu - mruknął Marcus. Język, jakim mówiono w Natalu, należał do rodziny języków keshańskich, ponieważ Natal niegdyś był prowincją Kesh. - Wstań - zwrócił się Nicholas do nieznajomego po keshańsku. Nie władał tym językiem biegle, ale potrafił się jakoś porozumieć. I okazało się, że nieznajomy w rzeczy samej zrozumiał. - Sah, Encosi. Nicholas spojrzał na Ghudę. - Dla mnie zabrzmiało to jak „Tak, Encosi” - zawyrokował najemnik. Nicholas nie zrozumiał i Ghuda musiał uciec się do objaśnień. - Encosi to tytuł, taki jak „pan” czy „władca”. Używa się go w okolicach Pasa Kesh, kiedy nie wiadomo, jaka jest oficjalna ranga czy tytuł rozmówcy. - Kim jesteś? - spytał Nicholas nieznajomego. - Jestem Tuka, Encosi, nędzny woźnica. - Czyje to dzieło? Nieznajomy wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, czyja to kompania, Encosi. - Sposób, w jaki łypał niespokojnie oczami, wodząc od jednej twarzy do drugiej, wskazywał na to, iż nie jest pewien, czy ci, z którymi rozmawia, nie są przypadkiem towarzyszami odpowiedzialnych za rzeź. - Kompania? - spytał Harry. - Nie mieli żadnych proporców - Tuka użył słowa, którego Nicholas nie zrozumiał - Encosi - wyjaśnił tubylec Harry'emu. - Myślę, że chce nam rzec, iż nie nosili oznak - wtrącił się Ghuda. Nazywający siebie Tuką człowieczek potrząsnął żwawo głową. - O tak, bez wątpienia, była to banda nieprawych synów. Bandyci... któżby inny. Coś w jego mowie kazało Nicholasowi zwątpić w szczerość tubylca. Książę skinął na Ghudę, by ten odszedł z nim na bok i spytał: - Dlaczego on kłamie? - Nie mam pojęcia - najemnik spojrzał na tubylca ponad ramieniem księcia. - Nie znamy żadnych zawiłości tutejszej polityki. Może wpakowaliśmy się w waśń pomiędzy dwoma magnatami? Albo dwiema kupieckimi firmami? Któż to może wiedzieć? Może być i tak, że on wie, kim byli napastnicy, uważa jednak, że jeśli będzie trzymał język za zębami, to jakoś się z tego wykaraska. Nicholas wzruszył ramionami i wrócił do tubylca. - Poza tobą nikt nie ocalał? Człowieczek rozejrzał się dookoła, jakby się zastanawiał, co powiedzieć lub jaka odpowiedź posłuży mu najlepiej. Nie uszło to czujności Ghudy, który wyciągnąwszy nóż, stanął przed tubylcem: - Nie kłam, łotrze! Tuka padł na kolana i zaczął błagać, by oszczędzono jego nędzne życie przez wzgląd na liczne żony i nie dające się policzyć dziatki. Nicholas spojrzał pytająco na Marcusa, który skinieniem głowy poradził rosłemu najemnikowi kontynuować aktualną linię postępowania. Ghuda popisał się niemal zabawnie przesadną procedurą ostrzenia noża i przykładania go do grdyki Tuce, ten jednak nie wyczuł komizmu sytuacji. Zaczął czołgać się po ziemi, wyrzucając ręce w górę i wzywając niebo na świadka, że nie jest winien zdrady, czy tego, o co posądzają go szlachetni cudzoziemcy, zaraz zaś potem zaniósł się modłami do przynajmniej tuzina bóstw - nieznanych zupełnie Nicholasowi - by uratowały go przed brutalnością Ghudy. W końcu książę skinieniem dłoni odwołał najemnika i rzekł, zwracając się do tubylca: - Nie pozwolę mu na to, by cię skrzywdził, jeśli powiesz nam prawdę. Nie mamy nic wspólnego z tymi, co spalili te wozy. A teraz rzeknij mi, kim jesteś, dokąd zmierzaliście i kto was napadł? Mały człowieczek rozejrzał się po otaczającym go kręgu twarzy, wezwał niebo na pomoc i zaczął: - Encosi, miej nade mną litość. Jestem Tuka, sługa Andresa Rusolavi'ego, kupca o niezwykłych osiągnięciach. Mój pan ma patenty na handel w sześciu miastach i jest przyjacielem Jeshandi. - Nicholas nie miał pojęcia kim lub czym był (byli?) Jeshandi, ale kiwnął dłonią, zachęcając tubylca do dalszych wynurzeń. - Wracaliśmy do domu z Wiosennego Jarmarku, wioząc wiele cennych dóbr, kiedy dzisiejszego poranka zaatakowała nas grupka jeźdźców, zmuszając karawanę do uformowania kręgu. Mój pan zawsze korzystał z usług Kompanii Jawan, której strażnicy walczyli całkiem nieźle i zwykle stanowili dostateczną ochronę przed opryszkami, potem jednak zaatakowali nas od strony rzeki... ludzie w łodziach. Byli znacznie liczniejsi i szybko nas pokonali. Wszyscy słudzy mego pana i strażnicy poszli pod miecz, zabrano także cztery pozostałe wozy. - Opowiadający był przejęty zgrozą wydarzeń, które przyszło mu oglądać. - Siedziałem na tamtym wozie - wskazał jeden z leżących na boku - i kiedy się przewrócił, cisnęło mnie w trawy. - Pokazał miejsce niedaleko tego, w którym znalazł go Calis. - Nie jestem bardzo dzielny... więc się schowałem... - powiedział to tonem mówiącym o tym, iż wstyd mu się przyznać do tchórzostwa. - Wierzycie mu? - spytał Nicholas towarzyszy. Ghuda skinieniem dłoni poprosił go na stronę. - Nie myślę, by teraz miał kłamać. Uważa, iż powinniśmy wiedzieć, kim są ci Jeshandi i ludzie Jawan, ponieważ w przeciwnym przypadku wyjaśniłby, co to za jedni. Nie oczekuje jednak, że będziemy znali jego pana, dlatego chełpił się, jaki to z niego ważny jegomość. - Wróciwszy do tubylca, spytał: - Jesteś sługą domu Rusolavi? - Owszem! - Tuka przytaknął energicznym ruchem głowy. - Tak samo, jak mój ojciec. Jesteśmy ich sługami i służymy z własnej woli! - Myślę, że lepiej będzie, jeśli na razie nie powiemy mu, skąd jesteśmy - osądził Ghuda. Nicholas kiwnął głową. - Przejdź się dookoła i przekaż wszystkim ostrzeżenie, by uważali na to, co mówią przy nim, a ja zadam mu jeszcze parę pytań. Książę wziął małego człowieczka na przechadzkę ku wozom i podjął próbę dowiedzenia się, cóż to za cenny ładunek wiozły. Wkrótce podeszli do nich inni, ostrzeżeni wcześniej przez Ghudę, by ukrywali swoją tożsamość. W pewnej chwili, gdy Nicholas wyrobił już sobie jakie takie pojęcie o zawartości juków karawany, Tuka spytał: - Encosi, do jakiej kompanii należą ci ludzie? Nicholas spojrzał ku obszarpanej bandzie żeglarzy i żołnierzy, którzy przeżyli katastrofę, wspinaczkę oraz wędrówkę przez pustynię. - To członkowie mojej własnej kompanii. Oczy Tuki rozszerzyło zdumienie: - Czy możesz, Encosi, uczynić mi ten zaszczyt i podać swoje imię? - Nicholas - odpowiedział książę. I niewiele brakło, a byłby dodał: Z Krondoru. W porę się jednak powstrzymał. Na twarzy tubylca pokazało się zaskoczenie, opanował się jednak i rzekł: - Oczywiście, o potężny. Twoja reputacja wyprzedza cię, dokądkolwiek się udajesz. Twoje czyny przeszły do legend i każdy kapitan drży z zawiści, kiedy usłyszy tylko twoje imię. Nicholas nie bardzo wiedział, co rzec na te bezczelne pochlebstwa, kazawszy więc człowieczkowi iść za sobą, wyjaśnił: - Nie jesteśmy stąd. - Domyśliłem się już tego, Encosi, ujrzawszy waszą odzież i usłyszawszy wasz akcent. Wasze imiona znane są jednak w kraju. - A skoro się już o tym zgadało... - przerwał książę potok wymowy gaduły - co to za kraj? Pytanie zdumiało Tukę i widać było, że nie jest to kwestia języka czy akcentu. Nicholas postanowił zmienić kontekst. - Jak daleko jesteśmy od miejsca waszego przeznaczenia? Tuka pojaśniał. - Aaa... tylko cztery dni od Przystani Shingazi. Tam właśnie mój pan planował załadować towary na barki i popłynąć w dół rzeki. - Dokąd? - spytał Nicholas, gdy dotarli do innych. Tym razem Tuka zdumiał się jeszcze bardziej. - Dokąd? Ależ do Miasta nad Wężową Rzeką, a gdzieżby indziej? Dokąd jeszcze miałby się ktoś udawać we Wschodnich Ziemiach, Encosi? Nie masz innego miejsca. Nicholas spojrzał znacząco na czekających towarzyszy. Margaret wyciągnęła szyję, usiłując zobaczyć coś zza pióra wielkiego steru. - To port - powiedziała wreszcie. - Jakież to ciekawe! - rzekła sarkastycznie Abigail. Od chwili, w której zostawili za sobą statek pościgowy, przeszła od nastroju czarnej rozpaczy do gorzkiej ironii. - Wcześniej czy później gdzieś musieliśmy w końcu dopłynąć. - Wiesz, Abigail, życie w dziczy nauczy cię przynajmniej jednej rzeczy... głupcem jest ten, który idzie przed siebie, nie znacząc drogi. - Cokolwiek by to znaczyło - zgodziła się Abigail. Margaret odwróciła się i przysiadła na jednym z łóżek. - To znaczy, że kiedy uciekniemy, powinnyśmy wiedzieć, jak wrócić do domu. - Do domu! - sarknęła Abigail, zwracając teraz swój gniew przeciwko przyjaciółce. Margaret chwyciła i ścisnęła ją za ramiona. - Wiem, że jesteś wytrącona z równowagi - powiedziała, starając się mówić cicho. - Czułam dokładnie to samo, kiedy zgubiliśmy Anthony'ego i pozostałych. Ale przyjdą po nas. Może zostali jedynie dzień lub dwa za nami. Kiedy wyrwiemy się z łap tych morderców, trzeba nam będzie znaleźć drogę powrotną i wrócić tutaj... bo tu będzie na nas czekać pomoc. - Jeśli się uwolnimy - mruknęła Abigail. - Nie jeśli. Kiedy się uwolnimy! Oczy Abigail wypełniły się łzami i dziewczyna porzuciła słowne utarczki. - Tak się boję! - jęknęła, Margaret zaś objęła ją i przytuliła. - Wiem - powiedziała kojącym tonem. - Sama też się boję. Musimy jednak zrobić co trzeba, niezależnie od tego, czy się boimy, czy nie. Nie mamy wyjścia. - Zrobię, co każesz - rzekła potulnie Abby. - To dobrze - odparła Margaret. - - Trzymaj się mnie, bo jeśli spostrzegę jakąkolwiek możliwość ucieczki, nie omieszkam z niej skorzystać. Ty tylko nie zostawaj w tyle. Abigail odpowiedziała milczeniem. W tejże chwili drzwi do kajuty otworzyły się nagle i weszli przez nie dwaj czarno odziani marynarze, zajmując pozycje po obu stronach wejścia. Zamiast jednak Arjuny do kajuty weszła jakaś kobieta. Miała niemal krucze włosy, co w połączeniu z jasną cerą i błękitnymi oczami nadawało jej osobliwie egzotyczny wygląd. Odziana była w luźną szatę, którą wewnątrz kabiny odsunęła na ramiona, ukazując, że niewiele pod nią nosiła - ot, lekki stanik i krótka spódniczka wokół bioder. Skąpa odzież nieznajomej była jednak pysznie skrojona i uszyta z najdelikatniejszego jedwabiu, a jej klejnoty warte były fortunę. Margaret natychmiast poznała, że nieznajoma nie jest tancerką ani nawet wytworna kurtyzaną, a w jej oczach i spojrzeniu było coś przerażającego. Przybyła otworzyła usta i przemówiła w języku Królestwa: - Ty jesteś córką Diuka? - Owszem, jestem - odparła Margaret. - A ty ? Nieznajoma zignorowała pytanie. - A ty jesteś córką barona Carse? - spytała, zwracając się do Abigail. Dziewczyna zdobyła się tylko na skinienie głową. - Zostaniecie przeniesione stąd gdzie indziej - odezwała się przybyła - i radzę wam, byście dokładnie wykonywały to, czego się od was będzie wymagać. Wiedzcie, że możecie żyć wygodnie albo nędznie... i przyjdzie wam patrzeć na to, jak wasi krajanie umierają powolną i bolesną śmiercią... a zapewniam was, że posiadamy sposoby na przedłużenie agonii w nieskończoność. Wybór jednak należy do was. Radzę, byście wybrały właściwie. - Po chwili dodała obojętnie: - Ból i cierpienie waszych krajan nie ma oczywiście żadnego znaczenia, wy jednak, szlachta i możni Królestwa, macie silne poczucie obowiązku troszczenia się o to bydło. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać was o konieczności współpracy. Skinęła dłonią i z zewnątrz weszło jeszcze dwu strażników, ciągnąc za sobą młodą dziewczynę. Nie odrywając wzroku od twarzy Margaret, nieznajoma spytała: - Znacie j ą? Margaret poznała dziewkę, była to jedna z zamkowych podkuchennych o imieniu Meggy. Skinęła głową potwierdzając, że zna dziewczynę. - Doskonale - rzekła kobieta. - Nie jest najzdrowsza, więc jeśli ją zabijemy, ubędzie nam tylko jedna gęba do karmienia. - Odczekawszy chwilę, powiedziała do trzymających dziewczynę strażników: - Zabijcie ją! - Nie! - jęknęła Margaret. Jeden ze strażników szybkim ruchem chwycił Meggy za włosy, wyciągnął sztylet i zręcznie przeciągnął jego ostrzem po gardle nieszczęsnej, bez najmniejszych trudności przecinając jej krtań. Wszystko stało się tak niespodziewanie i szybko, że ofiara zdążyła tylko westchnąć i jej oczy powlekły się mgłą. Padła na kolana, a z jej krtani buchnęła fontanna krwi. - Nie musiałaś tego robić! - syknęła Margaret, podczas gdy Abigail stała przerażona z oczami pełnymi zgrozy. - Demonstracja, nic więcej - rzekła spokojnie nieznajoma. - Obie przedstawiacie dla mnie szczególną wartość i wolałabym nie krzywdzić was bardziej, niż to konieczne. Ale nie zawaham się przed zarżnięciem na waszych oczach najmłodszego z waszych dzieciaków... a jeśli będzie trzeba, upiekę je powoli na małym ogniu... a wy na wszystko będziecie musiały patrzeć. Czy wyrażam się dość jasno? Margaret stłumiła gniew. Oczy łzawiły jej z wściekłości, panowała jednak nad głosem, gdy odpowiadała: - Owszem... dostatecznie jasno. - To dobrze - odparła spokojnie nieznajoma. Odwróciwszy się, otuliła ramiona opończą i wyszła. Strażnicy wyciągnęli bezwładne ciało dziewczyny, dwaj pozostali cicho zamknęli za nimi drzwi i w kajucie zapanowała cisza, jakby nic się nie stało, czemu przeczyła jedynie purpurowa plama na deskach podłogi. Kiedy wszyscy członkowie grupy dotarli do miejsca, gdzie przed kilkoma godzinami wycięto w pień kupców, Nicholas polecił dokładnie przeszukać cały plac. Wkrótce znaleziono leżące w wysokiej trawie trzy miecze i kilka sztyletów. Odkryto też beczułkę z suszoną wołowiną i skrzynię z sucharami, które szybko otworzono i rozdano pomiędzy ludzi. Przyglądający się bandzie obszarpańców Tuka powiedział: - Encosi, wygląda na to, że na twoją kompanię przyszły ciężkie czasy. Nicholas spojrzał na małego człowieczka i pomyślał, że nie jest on taki głupi, za jakiego pragnie uchodzić. - Można by tak powiedzieć - zgodził się. - To samo można by rzec i o tobie. Tubylec sposępniał. - To prawda, potężny kapitanie. Mój pan będzie się bardzo trapił stratą tak cennej karawany. Jego znaczenie i wpływy w Dhiznasi Bruku zmarnieją... i niewątpliwie mnie obciąży się za to odpowiedzialnością. Nicholas nie miał pojęcia o tym, czym było Dhiznasi Bruku, rozbawiła go jednak osobliwie ostatnia uwaga malca. - A dlaczegóż twój pan, człowiek niewątpliwie majętny i wpływowy, miałby ciebie, mizeraka, nędznego woźnicę, uważać za odpowiedzialnego za to niepowodzenie? - A kto jeszcze mu został? - wzruszył ramionami fatalistycznie nastawiony Tuka. - Choćbyś nie wiem jak daleko podróżował - parsknął śmiechem Ghuda - niektóre rzeczy pozostają niezmienne! - Tak to już jest - wtrącił się Nakor, wyłaniając się zza pleców Nicholasa. - Ale może być i tak, że ten niewątpliwie inteligentny człowiek poczuje wdzięczność za pomoc w odzyskaniu własności. W oczach Tuki pojawił się błysk nadziei. - Czy taki potężny kapitan, jak ty, panie, zechciałby przyjąć zlecenie od kogoś tak nędznego jak ja? Ghuda potrząsnął głową przecząco i Nicholas odpowiedział: - Nie, ale zgodziłbym się na przyjęcie zlecenia od twego pana, gdybyś był przez niego upoważniony. - Tak się nie godzi - rzekł zdesperowany Tuka. - Robisz sobie, panie, zabawę kosztem mnie nieszczęsnego. Wiesz, że takiej władzy nie posiadam. W Bruku czekają mnie hańba i poniżenie, może już nigdy nie będzie mi dane zająć się uczciwą pracą, ale żadną miarą nie mogę podejmować zobowiązań w imieniu mojego pana. Nicholas potarł brodę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W tym momencie do pertraktacji wtrącił się Ghuda: - Cóż... myślę zatem, że możemy po prostu pójść tropem tych opryszków i odebrać im to, co oni zabrali twemu panu. I zatrzymać sobie. Teraz Tuka zrobił minę, jakby poraził go grom. - Och, potężny kapitanie, jeśli tak uczynisz, ja znów zostanę ciśnięty w odmęty rozpaczy i beznadziei. Nie. Jakoś musimy się ułożyć. Rzecz rozstrzygnął Amos, który do tej pory przysłuchiwał się tylko pertraktacjom. - Wiecie... prawa dotyczące uratowania czyjegoś majątku są niemal wszędzie takie same. - Być może na morzu - odwrócił się doń Nicholas - ale w... u nas wieszamy tych, którzy przejmują skradzione dobra, pamiętasz? - Aaa... zapomniałem - rzekł drwiąco niegdysiejszy pirat. - Prawne zawiłości cywilizacji. - Postanowiłem - rzekł Nicholas. - Najpierw pójdziemy tropem tych opryszków i zobaczymy, co się da zrobić, a jeśli uda się cokolwiek odzyskać, weźmiemy zwykłą opłatę. W oczach Tuki pojawiło się jednak coś na kształt nadziei. - Encosi, ilu wojowników masz na twe rozkazy? - Trzydziestu trzech, oprócz mnie - odpowiedział książę. - Wliczając w to i dziewczynę? - spytał malec, wskazując na Brisę. I nagle pomiędzy jego stopami wyrósł z ziemi drżący lekko sztylet. Brisa uśmiechnęła się chyba najpaskudniej, jak potrafiła. - Wliczając dziewczynę - ucięła. - Kobieta wojownikiem... - rzekł Tuka, uśmiechając się lekko drętwymi wargami. - Cóż, jestem człowiekiem postępowym. Trzydziestu trzech wojowników i ty, Encosi, stąd do Shingazi, z premią za walkę oczywiście. To będzie sześćdziesiąt sześć khajpurskich cerlanderów i... Nie czekając, aż malec skończy, Ghuda okręcił go ku sobie, chwycił za koszulę na piersiach i podniósł w górę. - Chcesz nas okpić! - Nie! Ojcze uprzejmości, ja dopiero zaczynam rachunki! - Tuka wyglądał tak, jakby lada moment miał zemdleć. - Sześćdziesiąt sześć cerlanderów za każdy dzień, plus jedzenie, trunki i premia dla kapitana, gdy dotrzemy na miejsce! Nicholas potrząsnął głową. - Chciałeś rzec, kiedy dotrzemy do Miasta nad Wężową Rzeką i do twego pana. Tuka zbladł i zrobił minę, jakby chciał złożyć inną ofertę, Ghuda jednak potrząsnął nim w powietrzu, jak brytan potrząsa szczurem, aż nogi malca zadyndały raptownie. - Eeep! - wydobył z siebie pełne wyrazu sieknięcie. - Jeśli tak sobie życzysz, Encosi, to pewien jestem, że i mój pan się zgodzi. - Ależ zgodzi się, zgodzi - rzekł dobrodusznie Ghuda. - Chyba, że nie chce odzyskać towarów. Tuka wyglądał, jakby tańczył na gorących węglach. Przez chwilę przestępował z nogi na nogę, wreszcie jednak rzekł: - Zgoda! - Wyjaśnię wszystko Calisowi - podjął się Ghuda. Nicholas kiwnął głową. Zaraz potem zwrócił się do Marcusa: - Przypilnuj ludzi, by raz jeszcze przeczesali te trawy i upewnij się, że nie zapomnieliśmy niczego, co może się przydać. - Tuce zaś zadał pytanie: - Czy pomiędzy Shingazi a miejscem, w którym teraz jesteśmy, znajdzie się jakiś zakątek, gdzie te opryszki mogą rozładować to, co zabrali na łodziach? - Nie, Encosi. Zresztą były to małe łódki. Gdyby mieli większe, byliby już w Przystani Shingazi. - To tam właśnie się udamy - postanowił Nicholas. Podczas pospiesznej narady z Amosem książę ocenił siły podległego mu oddziału. Na uzbrojenie kompanii składały się obecnie jeden łuk, pięć mieczy i dość sztyletów, by każdemu dać po jednym. Wszyscy, którzy przeżyli katastrofę, byli doświadczonymi żołnierzami lub żeglarzami, którzy w niejednym abordażu udowodnili swą wartość. Książę omówił z Amosem kilka rozmaitych planów, czynił to jednak głównie dla utrzymania w ryzach własnych nerwów, ponieważ niewiele wiedział o rzemiośle wojennym, wyjąwszy oczywiście to, co opowiadał mu niegdysiejszy pirat. W teorii był mocniejszy niż ktokolwiek z jego towarzyszy, nie miał jednak prawdziwego doświadczenia bojowego. Marcus ścierał się u boku ojca z goblinami, a nawet Harry, zanim przybył do Krondoru, ścigał z ojcem ludlandzkich opryszków. Około południa wrócił Calis. Oparłszy się o łuk, wyjaśnił: - Ghuda ma na nich oko. Był tam transport wina i piwa. - Doskonałe trunki - wtrącił Tuka. - I ci, którzy wzięli wozy, postanowili że - zanim dołączą do kompanów - wypiją niemal wszystko. Zjechali z drogi i rozpoczęli gigantyczną pijatykę. - Kiwnął na Nicholasa, by ten odszedł z nim poza zasięg uszu tubylca i dodał: - Jest coś jeszcze. Mają więźniów. - Więźniów? - Kobiety. Nicholas rozmyślał przez chwilę o tym, co usłyszał, potem zaś wielce dramatycznym gestem wyciągnął miecz. Ruszył groźnie na Tukę, który, ujrzawszy idącego nań młodzika, zbladł jak giezło. - Encosi? - kwiknął rozpaczliwie. Przyłożywszy ostrze miecza do krtani malca, Nicholas rzekł tylko jedno słowo: - Kobiety... Tuka z płaczem runął na kolana. - Oszczędź mnie, panie wielki i wspaniały, bom okazał się głupcem, usiłując zełgać tak podobnemu bogom jak ty kapitanowi. Powiem ci wszystko, jeśli zostawisz mi choć chwilkę czasu, zanim Pani Kał weźmie moje życie. - Mów! - zagrzmiał Nicholas, robiąc co w jego mocy, by wyglądać przekonująco i groźnie. Chyba mu się udało, bo Tuka wybuchnął potokiem słów. Kobieta była córką jakiegoś wielmoży o tytule Ranjana (Nicholas nie miał pojęcia, co to znaczy) i podróżowała w towarzystwie czwórki panien służebnych. Jechała z miasta Kilbar do kogoś zwanego Namiestnikiem, władcy Miasta nad Wężową Rzeką. Miała zostać jego żoną. Pan Tuki, Andres Rusolavi, otrzymał znaczna sumę pieniędzy jako swat tego mariażu. Miał też dostarczyć dziewczynę z Khajpuru do Miasta nad Rzeką Wężową. Tuka przysięga, iż bandyci byli ludźmi wysłanymi po to, by zasiać zarzewie niezgody pomiędzy Namiestnikiem i Dhiznasi Bruku - Nicholas dopiero teraz domyślił się, że Bruku było czymś w rodzaju stowarzyszenia handlowego lub gildii kupieckiej - i wbicia pomiędzy nich klina. - Komuż mogłoby na tym zależeć? - spytał Ghuda. Tuka zdumiał się głupocie pytania. - Nie pochodzicie chyba z tak zapyziałej i odległej dziury, że nie wiedzą tam o tym, iż Namiestnik ma licznych i wpływowych wrogów? Najpewniej jest to dzieło Radży Maharty, władcy, z którym Namiestnik obecnie toczy wojnę. - Cóż... - odparł Nicholas. - Uwierz nam na słowo. Pochodzimy z bardzo odległego miasta. - Mój pan i jego wspólnicy poszukiwali sposobu, by zaskarbić sobie łaski Namiestnika. Posłali mu więc liczne dary... i małżonkę... - Niewątpliwie - rzekł kpiąco Ghuda - posyłają dary i temu Radży... Tuka uśmiechnął się szeroko. - Mój pan znany jest szeroko jako człowiek, który niewiele zostawia przypadkowi, Sab. Słowo Sab było terminem, którego Nicholas nie znał, ale domyślił się, iż oznacza „pana” lub „władcę”. - Jeżeli więc uda się nam odbić te dziewczęta, zyskamy wdzięczność i twego pana, i owego Namiestnika - rzekł domyślnie. - Pewne jest - odparł - że wdzięczny wam będzie mój pan, co się zaś tyczy Namiestnika... - wzruszył ramionami. - Ma już wiele żon. - Zaatakowanie tamtych drani nie będzie żadnym problemem - wtrącił się Calis. - Ale zachowanie dziewcząt przy życiu i owszem, będzie - uzupełnił Amos. - Jak wyglądają ich stanowiska? - spytał książę, kucając nad piaskiem. Calis szybko nakreślił coś sztyletem na ziemi. - Mają cztery wozy i są bardzo pewni siebie... nie spodziewają się nijakich kłopotów, bo nie zadali sobie nawet trudu zrobienia najbardziej choćby prymitywnych osłon. Jedyne co zrobili, to zaciągnęli zasłony. - Nakreślił w piasku cztery prostokąty. - Dziewczęta są w drugim... o tym. - Ilu ich jest? - Po czterech na wóz i nieźle są uzbrojeni. - Jak blisko możemy ich podejść? - Jest tam sporo wysokiej trawy, która ciągnie się niemal do samej rzeki. Myślę, że sześciu z nas może zbliżyć się na odległość kilkunastu kroków od wozów. - Ilu mógłbyś zabić z tej odległości? - spytał książę po krótkim namyśle. - Wszystkich... gdybym miał dostateczną ilość strzał. Trzech czy czterech ustrzelę, zanim się zorientują, że zostali napadnięci. A może i więcej, bo przecież tęgo popijają. - Spróbuję z Marcusem i kilkoma ludźmi zbliżyć się do nich, korzystając z tej trawy - postanowił Nicholas. - Natrzemy z tej strony, Ghuda poprowadzi zaś drugich dziesięciu z przeciwnej. Reszta niech naciera wzdłuż rzeki. Ty, Calis, dasz sygnał do ataku; ruszymy, gdy usłyszymy świst strzał. Calis rozmyślał przez chwilę o wszystkim. - Pewnie chcesz, bym przede wszystkim zabił tych, którzy są najbliżej kobiet? - spytał wreszcie. - Nie sposób rzec, czego tamci spróbują... mogą zechcieć zabić dziewczyny albo użyć ich jako zakładniczek - odpowiedział Nicholas. - Możemy zabić wszystkich, ale nie zdołamy zapewnić bezpieczeństwa dziewczynom. To będzie twoje zadanie, elfie. Calis kiwnął głową. - Postaram się utrzymać ich z dala od drugiego wozu dostatecznie długo, byście mogli doń dotrzeć. - Dobrze. Następnie Nicholas wydał instrukcje ludziom, których wybrano do natarcia na opryszków. Potem zwrócił się do Nakora i Anthony'ego: - Wy zostaniecie z tymi, którzy nie mają dość sił do walki. Gdy już wszystko ucichnie - ale nie wcześniej! - możecie dołączyć do nas. Może przydadzą się nam wasze umiejętności. - Znalazłem tu kilka opatrunków - rzekł Anthony. - Poczekamy - zgodził się Nakor. Kilku innym również polecono zostać dla ochrony słabszych towarzyszy. Dołączono do nich Brisę, która zresztą nie przejawiała morderczych zapałów i wcale nie zależało jej na wzięciu udziału w walce. Do miejsca, gdzie czekał Ghuda, dotarli prawie o zmierzchu. Najemnik leżał na grzbiecie wzniesienia, z którego miał widok na stojące niżej wozy. Gdy Nicholas dołączył do weterana, ten odwrócił się, unosząc lekko na łokciu i wskazując obozowisko opryszków, powiedział: - Są już nielicho utrąbieni. Chyba nawet pobili się o dziewczęta. Popatrz. Nicholas zobaczył leżące obok jednego z wozów ciało. - Nie są skłonni do pokojowego rozstrzygania sporów. - Zgadza się - powiedział Ghuda. - Jaki jest plan? - Zamierzam wziąć kilku ludzi i zajść ich z tamtej strony - wyjaśnił Nicholas. - Calis będzie trzymał tych drabów z dala od dziewcząt, my zaś uderzymy jednocześnie z trzech stron. - Proste jak stylisko siekiery - rzekł Ghuda - ale sam nie wymyśliłbym niczego lepszego. Nicholas dał znak tym, którzy nie mieli pozostać przy Ghudzie, by ruszyli za nim i Calisem. Młody elf przejął prowadzenie i wszyscy ruszyli przeciwległym do drogi zboczem wyniosłości. Kiedy znalazł się naprzeciwko drugiego wozu, kiwnął Nicholasowi, by ten poprowadził swoją grupę jeszcze dalej. Nicholas szybko ruszył przed siebie, na poły pochylony, a kiedy znalazł się na wyznaczonym miejscu, polecił ludziom, by się przygotowali. Wszystko zależało od zaskoczenia i szybkości natarcia. Jeśli bandyci zdołają wziąć się w garść, piętnastu uzbrojonych i walczących ramię w ramię ludzi będzie ciężkim przeciwnikiem dla kiepsko zbrojnych, choć liczniejszych krondorczyków. Nagle rozległ się okrzyk wśród ludzi Calisa, Nicholas zaś poderwał się na nogi i skoczył do ataku. Nie obejrzał się nawet, by stwierdzić, czyjego ludzie ruszyli za nim - założył po prostu, że nie może być inaczej. Kiedy później usiłował przypomnieć sobie przebieg utarczki, wspominał ją zawsze jako serię błyskawicznie się zmieniających i nieco rozmazanych obrazów. Tuż przed sobą ujrzał człowieka trzymającego niewielki bukłak i lejącego zeń wino prosto w swoją otwartą szeroko gardziel. Opryszek odwrócił głowę ku napastnikom i ujrzawszy ich, zastygł w bezmiernym zdumieniu, podczas gdy wino lało się na jego policzek. W końcu puścił bukłak i sięgnął po miecz, ale zza grzbietu księcia nadleciał ciśnięty przez któregoś z żeglarzy sztylet, który przeszył bandycie ramię. Nicholas minął go w pędzie i szybkim ciosem zabił następnego, który właśnie się odwracał, by zbadać przyczynę jęku kompana. Potem przed księciem wyrósł jakiś jegomość z mieczem w dłoni i obaj zaczęli zajadły pojedynek. Książę przestał zwracać uwagę na toczące się obok walki i skupił ją na swoim przeciwniku. Był w średnim wieku, doświadczony, ale atakował w sposób schematyczny i niezbyt wymyślny. Rozszyfrowanie jego stylu walki zajęło biegłemu w szermierce młodzikowi zaledwie minutę, po czym Nicholas zabił go szybko i bez ceregieli. I nagle okazało się, że już po wszystkim. Nicholas rozejrzał się dookoła i stwierdził, że jego ludzie uderzyli na niezorganizowaną i pijaną bandę, a większość opryszków dała gardła, zanim zdążyła się zorientować, że ktoś ich napadł. Nicholas dostrzegł obok siebie jednego z ludzi Amosa. Chwyciwszy go za ramię, powiedział: - Zbierzcie wszystką broń i w ogóle to, co może się przydać. Zadbaj o to, żeby nikt nie wrzucił żadnego trupa do rzeki. Wydawszy to polecenie, ruszył ku drugiemu wozowi, gdzie czekało pięć przerażonych kobiet. Dwie z nich miały podarte suknie i podrapane twarze. Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, spytał po prostu: - Dobrze się czujecie? - Żadna nie jest ranna - odpowiedziała jedna z dziewcząt, odziana w piękne, jedwabne szaty. Strach malujący się dość wyraźnie w jej wielkich, ciemnych oczach wskazywał, że biedaczki nie są pewne, czy zostały uratowane, czy po prostu przejęła je grupka bardziej niż poprzedni bezwzględnych drabów. Nicholas zaś zaniemówił na chwilę, bo poraziła go uroda dziewczyny. Zdołał się jednak otrząsnąć w porę, by rzec: - Teraz jesteście bezpieczne. Rozejrzawszy się dookoła, odszukał wzrokiem Ghudę. Stary najemnik dokonywał oględzin pola niedawnej walki. Kiedy książę podszedł do niego, stary wyga powiedział: - Nicholasie, ci tu nie byli doświadczonymi wojownikami. Książę rozejrzał się dookoła i stwierdził, że musi zgodzić się z tą opinią. - Owszem. Rozbili obóz w miejscu najmniej chyba nadającym się do obrony i nie wystawili żadnych posterunków. Ghuda podrapał się po brodzie: - A może myśleli, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby im zagrozić. - Albo oczekiwali nadejścia posiłków - wtrącił się Nakor, który, jakby nie wiedzieć skąd, pojawił się u boku księcia. - Lepiej więc będzie, jeśli się pozbieramy i wyniesiemy stąd tak szybko, jak to tylko możliwe - zakonkludował Nicholas. - Za późno - rzekł Isalańczyk, wskazując na grzbiet wyniosłości, za którą ludzie Nicholasa kryli się przed atakiem. Na grzbiecie stał długi szereg jeźdźców, którzy obojętnie patrzyli w dół. Rozdział 15 ODKRYCIE Nicholas dał sygnał. Krondorczycy szybko i sprawnie zajęli miejsca za wozami, podczas gdy ich towarzysze pozbierali wszelki oręż, jaki mogli znaleźć na pobojowisku. U boku księcia stanął Marcus dzierżący krótki, kawaleryjski łuk. - Nie przepadam za takimi - mruknął, sprawdzając siłę naciągu - ale się nada. - Jeshandi! - stęknął Tuka, wskazując na zebranych na wzgórzu kilkunastu jeźdźców. - To przyjaciele? - spytał Nicholas. Pytanie najwyraźniej zbiło malca z tropu. - Podczas Wiosennego Jarmarku ofiarują kupcom rękojmię pokoju i wszyscy mogą tam przybywać i handlować. Jarmark jednak się skończył, my zaś jesteśmy na ich brzegu. - Ich brzegu? - spytał Harry sprawdzając wyważenie dobrze już zużytego, krótkiego korda. Tuka energicznie kiwnął głową. - Od Przystani Shingazi na północ, potem ku zachodowi do miejsca, gdzie Wężowa Rzeka łączy się z Vedra, a stamtąd aż do pustyni... wszystkie stepy są domem Jeshandi. Nikt nie może przejechać bez ich pozwolenia. Bywa tak, że ich gościnność nie zna miary, niekiedy jednak przekształcają się w rabusiów niewiele tylko mniej srogich od pospolitych opryszków. Ten tam, przed szeregiem, na koniu z czerwonymi wstążkami przy uździe, to ich Hetman... bardzo ważna osobistość. - Ha! - rzekł Nicholas. - Możemy czekać. Mamy tyle samo czasu, co oni. Na północy i południu pokazali się kolejni i coraz liczniejsi jeźdźcy. - Może trochę mniej... Wspiąwszy się na wóz, podniósł miecz w górę, tak, by tamci mogli go wyraźnie zobaczyć, a następnie gestykulując przesadnie, schował go do pochwy. Zeskoczywszy z wozu, odezwał się do Ghudy: - Chodź ze mną. Marcus i Calis, przygotujcie się, by dać nam osłonę, gdybyśmy musieli... eee... spiesznie wracać. Ghuda zbliżył się do Nicholasa i we dwu podeszli do miejsca leżącego w połowie drogi pomiędzy grzbietem wzgórza i wozami. Jednocześnie od grupki jeźdźców oderwali się dwaj junacy i powoli ruszyli w dół, ku Krondorczykom. W miarę jak się zbliżali, Nicholas uważnie przyglądał się jeźdźcom. Każdy z nich zbrojny był w łuk, oraz imponujący zestaw mieczów i kindżałów. Nosili długie opończe, pod którymi kryli kurtki i obcisłe spodnie. Głowy przykrywali stożkowatymi, błękitnymi lub czerwonymi kapeluszami, niektórzy zaś uzupełniali to wszystko jedwabnymi szarfami okrywającymi karki. Twarze - pewnie po to, by ochronić je przed wszechobecnym pyłem - przesłonili chustami, odsłaniając jedynie oczy. Kiedy dwaj jeźdźcy dotarli do miejsca, gdzie czekali już Ghuda i Nicholas, zatrzymali konie. Książę skłonił się, przykładając dłoń do czoła, serca i brzucha, tak jak czynią to witający przybyszów mieszkańcy pustyni Jal-Pur. - Pokój z wami - wyrzekł tradycyjną formułę powitalną. Jeden z jeźdźców odpowiedział w nieco zmienionym keshańskim, który był chyba najpopularniejszym w tej części kontynentu językiem: - Macie straszny akcent. - Zeskakując zaś z konia, dodał: - Ale znacie dobre obyczaje. - Podobnie jak Nicholas kiwnął dłonią: - I z wami pokój. - Podchodząc bliżej, ukazał Nicholasowi parę spoglądających znad zasłony błękitnych oczu. - Co tu się stało? Nicholas opowiedział mu o napaści i o tym, jak odbili dziewczęta. Kiedy skończył, dodał spokojnie. - Opuszczamy ziemie Jeshandi i nie chcemy okazać wam braku szacunku. Ta karawana wracała z Wiosennego Jarmarku. - Liczył na to, że rękojmia pokoju trwa tak długo, dopóki jej podmiot nie opuści terytorium Jeshandi. Jeździec odsłonił twarz i Nicholas ujrzał orli nos i wysoko osadzone kości policzkowe. Coś w rysach nieznajomego uderzyło księcia... i nagle zrozumiał, co. Odwróciwszy się ku wozom, zawołał: - Calis, przyjdź tu lepiej do nas! Pół-elf zeskoczył z wozu, Ghuda zaś zapytał: - O co chodzi? - Przyjrzyj się jego twarzy - poradził Nicholas. - Może się wam nie podoba? - spytał jeździec, po którym widać było, że gotów jest natychmiast powziąć śmiertelną urazę. - Nie, po prostu nie spodziewaliśmy się znaleźć tu i w tych okolicznościach członków waszej rasy. Calis dotarł do nich w samą porę, by usłyszeć ostatnią uwagę i szybko wtrącił: - Mój towarzysz chciał powiedzieć, że nie spodziewał się tu znaleźć jednego z edhelów. Jeździec zrobił lekko zaskoczoną minę: - Cokolwiek znaczy to słowo, żądam, byście, zwracając się do mnie, używali mojego imienia i tytułu! Calis z trudem ukrył zdziwienie: - Twojego imienia i tytułu? - Jestem Mikola, Hetman jeshandyjskich Jeźdźców Zakoshy! Nicholas skłonił się ponownie, oszczędzając Hetmanowi zastanawiania się nad powodami zdziwienia Calisa. - Jestem Nicholas, kapitan tej wolnej kompanii, który nigdy nie okazuje wrogości ludziom, mogącym stać się jego przyjaciółmi. - Dobrze powiedziane - stwierdził Mikola, uśmiechając się szeroko. - Nic mnie jednak nie obchodzą ludzie mieszkający w miastach. - Wskazując oskarżycielsko palcem na Nicholasa, dodał: - Natomiast ciekawi mnie, kto mi zapłaci za moje kozy? - Kiedy to powiedział, uśmiech znikł z jego twarzy. - Twoje kozy? - zdziwił się książę. - A pewnie. Nie poznaliście tatuażu na uszach tych dorosłych sztuk? Nie mów mi, żeście go nie widzieli, kiedyście je zabijali. I co wy w ogóle robicie tu... tak blisko krawędzi świata? - Nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: - Rozbijemy obóz i wszystko omówimy. Ale przede wszystkim ustalimy cenę za nasze kozy. Wskoczywszy na siodło, pogalopował ku swoim towarzyszom, wykrzykując po drodze jakieś rozkazy. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Ghuda. - On jest elfem - wyjaśnił mu Nicholas. - Nie spostrzegłem - odparł Ghuda - bo miał zakryte uszy. Nigdy zresztą nie spotkałem elfa... poza tobą, Calisie. Calis kiwnął głową. - Może nie spotkałeś wielu z ludu mojej matki, ale uwierz mi, wiem co mówię. On jest jednym z edhelów, co więcej, nie wie, co znaczy to słowo. - Calis spojrzał w ślad za oddalającymi się jeźdźcami z widoczną troską na twarzy. Po zachodzie słońca umieszczono ich w namiocie Mikoli. Przez większą część wieczoru Calis zachował milczenie. Wodza Jeshandi może i zdenerwowały zabite kozy, ale jego gościnność niezaprzeczalnie przejawiła się w uczcie, jaką jego ludzie przygotowali dla rozbitków z „Drapieżcy”. Do namiotu Hetmana zaproszono Nicholasa, Harry'ego, Ghudę, Nakora, Marcusa i Amosa, z którymi zabrał się i Tuka. Jeshandi nazywali swe namioty jurtami. Były to spore koliste konstrukcje wzniesione z koziej pilśni i owczej wełny rozciągniętych na drewnianych siatkowatych ramkach - jurta Mikoli mogła z powodzeniem pomieścić ze dwa tuziny gości. Wnętrze ozdobiono zwisającymi ze ścian i pułapu proporcami różnej barwy i kroju, czerwonymi płachtami, na których złotymi nićmi powyszywano rozmaite obrazy, i skórami zwierząt, zdobionymi na brzegach kolorowymi paciorkami. Powietrze gęste było od zapachu egzotycznych korzeni, ponieważ palono tu kadzidła, by jakoś zniweczyć ostry zapach końskiego i ludzkiego potu. Nicholas natychmiast pojął, że ci ludzie niezbyt często miewają pod dostatkiem wody na kąpiele. Brisie - ku jej irytacji - powiedziano, że kobiety nie mają wstępu do jurty Hetmana. Jedynym wyjątkiem były jego żony, a i te mogły tam wchodzić tylko za jego pozwoleniem. Dziewczyna opanowała złość, jednak jej gniewnie zaciśnięte zęby wyraźnie wskazywały, co o tym wszystkim myśli. Nicholas zauważył cień uśmiechu na twarzy Marcusa, który podsłuchał przekleństwa miotane przez nią pod nosem. Książę był pewien, że jego kuzyn - podobnie jak on sam - rad jest, iż nieposkromiona dziewczyna odzyskuje swego buntowniczego ducha. Gdy już nasycili się pysznym posiłkiem i popili go doskonałym winem, Nicholas pochwalił gospodarza: - Hetmanie, twoja hojność nie zna granic. Mikola uśmiechnął się lekko. - Prawom gościnności nie można uchybić. Zechciej mi teraz powiedzieć jedną rzecz: mam ucho wrażliwe na akcent i nigdy nie słyszałem takiego, jakim mówisz ty i twoi ludzie. Skąd jesteście? Książę opowiedział stepowemu watażce o swojej podróży - Hetman nie wydawał się szczególnie poruszony twierdzeniem gościa, że przybysze przepłynęli wielki ocean. - Jest wiele opowieści o tym, iż takich podróży dokonywano w dawnych czasach. - I patrząc prosto w oczy Nicholasa, spytał: - Jakiego boga wielbicie? W tonie gospodarza pojawiło się pewne napięcie, Nicholas więc odpowiedział spokojnie: - Członkowie naszej kompanii czczą wielu bogów... - ... nad którymi króluje Al-maral - wtrącił się niespodziewanie Nakor. Hetman wstał z miejsca. - Jesteście cudzoziemcami, wasze wierzenia są więc waszą sprawą i zachowacie bezpieczeństwo, dopóki gościcie wśród Jeshandi. Wiedzcie jednak, że jeśli opuścicie nasze ziemie, będziecie musieli złożyć hołd Jedynemu Bogu, którego wszyscy inni są jedynie odbiciami... albo pożegnacie się z życiem. Nicholas kiwnął głową i spojrzał na Nakora. - Hetmanie, co wiesz o starych opowieściach? - spytał Calis. - Kiedyś żyliśmy na lądzie, z któregoście przyszli - odparł Mikola. - Tak mówi nam Księga, a ponieważ jest ona jedynym zapisem słów Boga, tak w rzeczy samej być musiało. - Spojrzawszy na Calisa, spytał: - Czy jest coś szczególnego, co cię interesuje? - Jesteście krewniakami mojego ludu - rzekł Calis. Oczy Hetmana lekko się rozszerzyły. - Należysz do długowiecznych? Calis odsłonił ucho, pokazując jego ostro zakończoną małżowinę. - Chwała Al-maralowi - rzekł nabożnie Mikola. Teraz on odsunął długie włosy z boku głowy i pokazał podobne ucho. - Ale twoje wygląda nieco inaczej. Dlaczego? - Moja matka jest jedną z was - odpowiedział ostrożnie Calis. - Jest też Królową mojego ludu i panuje w Elvandarze. Jeśli Calis spodziewał się jakiejś reakcji, nie doczekał się żadnej. - Mów dalej - zachęcił go tylko Mikola. - Mój ojciec jest człowiekiem, choć osobliwie obdarowanym magią. - - Nie może być inaczej - przyznał Hetman - ponieważ jak sięga pamięć długowiecznych, nigdy przedtem taki związek nie został przez bogów pobłogosławiony potomstwem. - Klaśnięciem w dłonie wezwał służącą i umył ręce w przyniesionej przez nią misie. - Z tego też względu wśród Jeshandi takie małżeństwo to rzecz niesłychana... i zabroniona prawem. - Wśród mojego ludu nie - odparł Calis - choć prawda, że były rzadkie i prawie zawsze nieszczęśliwe. - A ty, należysz do długowiecznych? - spytał Mikola. - To się jeszcze okaże - odpowiedział Calis, uśmiechając się skąpo. - Księga powiada nam - odezwał się pouczająco Mikola - że długowieczni od niepamiętnych czasów wędrowali po tym kraju, do którego wierni dotarli zza morza. Toczyliśmy zaciekłe boje, aż długowieczni usłyszeli głos Boga i przyjęli wiarę, wielbione niech będzie miłosierdzie Al-marala. Od tamtych czasów żyjemy w zgodzie. - Aaa... to wiele wyjaśnia - rzekł Calis. - Księga objaśnia wszystko - odpowiedział Hetman z naciskiem w głosie. Nicholas spojrzał na Calisa, który kiwnięciem głowy dał znak, że dowiedział się wszystkiego, czego chciał. - Mikola, nigdy ci się nie wywdzięczymy za twoją gościnność - powiedział książę. - Nie trzeba żadnych podziękowań. To dawca powinien być szczęśliwy, ponieważ napisano, że jedynie w dawaniu osiąga się prawdziwą szlachetność. - Mikola dłubał w zębach długą, cienką drewnianą drzazgą. - A teraz do rzeczy... jak zamierzacie zapłacić za moje kozy? Rozpoczęły się targi. Nicholas wiedział, że nie ma najlepszej pozycji, ponieważ sprzedaż niejako się dokonała, teraz pozostało tylko uzgodnić cenę. W miarę upływu nocy cena kóz wzbijała się pod niebiosa i książę niewiele mógł wskórać poza złożeniem solennych zapewnień, że zwierzęta były drobne, żylaste, chude, ich mięso zaś okazało się pozbawione smaku. Jeśli nawet Mikolę zainteresowały stemple Królestwa na złotych monetach, jakie otrzymał od Nicholasa, dobrze to ukrył: monety miały dobrą wagę i kruszec dobrej jakości - to wystarczyło. Potem Nicholas zaczął targi o broń i zapasy żywności - kiedy skończyli, kompania była nieźle zaopatrzona, sam książę jednak czuł znużenie. Złożywszy Hetmanowi życzenia dobrej nocy, wrócił z towarzyszami do wozów. - Calis, co miałeś na myśli mówiąc, że ten fragment Księgi mówiący o przejściu wiele wyjaśnia? - spytał po drodze. Calis wzruszył ramionami. - Uczono mnie zawsze, że edhele, elfy, były kiedyś jedną rasą, skupioną pod panowaniem jednej Królowej i żyjącą w jednej ojczyźnie, w Elvandarze. Przedtem byliśmy sługami Valheru. Po Wojnach Chaosu rasa rozpadła się na trzy oddzielne grupy: jedną stworzyli eledhele, lud mojej matki, druga to moredhele, Bractwo Mrocznego Szlaku, trzecią zaś stanowili glamredhele, lub szaleni. - Obejrzawszy się przez ramię, dodał: - Teraz zaś oto spotykam krewniaków, którzy nigdy nie widzieli Elvandaru. Nasza tradycja mówi jedynie o tych, co żyją na naszym kontynencie... tym samym, na którym rozciąga się wasze Królestwo. O tych tu nie wiemy niczego. - Oni zaś nie wiedzą niczego o was - dodał Nakor. - A co z tym Al-maralem? - spytał książę. - Kiepska to sprawa - potrząsnął głową Isalańczyk. - To się wiąże z wojnami religijnymi i to tymi najzacieklejszymi. Setki lat temu w Kościele Ishap doszło do wielkiego rozłamu. Jedni wierzyli, że on sam jest Bogiem Stojącym Ponad Wszystkimi, inni zaś upierali się, że jest on Al-maralem lub Bogiem Jedynym, inni zaś są tylko rozmaitymi manifestacjami Jego bogatej osobowości. Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, schizma była jedynie przejawem walki o władzę pomiędzy różnymi grupami kapłanów.. . w końcu jednak wyznawców Al-marala ogłoszono heretykami i wygnano precz. Legendy głoszą, że ci, którzy żyli w Kesh, uciekli na pustynię, gdzie pomarli z głodu i pragnienia, kilkuset jednak wsiadło na pokład jakiegoś statku i pożeglowało ku Bezkresnemu Morzu. - To wyjaśnia, dlaczego ci ludzie mówią po keshańsku - mruknął Ghuda. - Raczej tak, jak w Kesh mówiono kilka setek lat temu - sprostował Harry. - Encosi przybył tu zza wielkiego morza? - spytał Tuka. - Przecież mówiłem ci, że pochodzimy z odległego miasta - rzekł młody książę. W oczach Tuki pojawił się błysk, który zdradził jego myśli: - A więc musi to być niezwykle ważna sprawa, która tak dzielną kompanię sprowadza tu aż zza morza. - Sprawa, którą mogę omówić jedynie z twoim panem - uciął Nicholas. Ujrzawszy, że sny o bogactwie, które zrodziły się w głowie małego człowieczka, rozwiewają się gwałtownie, dodał: - Nie martw się, nie zapomnimy przy tym przemówić za tobą, gdy będziemy opowiadać o zwrocie Ranjany Namiestnikowi. - Mój pan osądzi pewnie - rzekł markotnie Tuka - że moje wspaniałe osiągnięcia zaledwie wystarczą, by wyrównać zawód, jaki mu sprawiłem, tracąc karawanę. - Zawiedź nas do swego pana, a zapewniam cię, że ci się to opłaci. Wyraz twarzy małego człowieczka zmienił się po raz kolejny: - Dziękuję... o, dziękuję, najszlachetniejszy Encosi. - Musimy dowiedzieć się co nieco o tym, jak tu sprawy stoją, ty więc, w zamian za naszą uprzejmość, opowiesz nam o zwyczajach tej krainy. - Nie omieszkam, Encosi, nie omieszkam... Kiedy dotarli do wagonów, odkryli, że Brisa znajduje się pod strażą dwu marynarzy. - Co się stało? - spytał Nicholas. - Chciała udusić tę dziewkę z namiotu, Wasza Miłość - odparł jeden z marynarzy, mówiąc w języku Królestwa - i odciągnęliśmy ją z najwyższym trudem. - Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj, przyjacielu - żachnął się Nicholas. - Jestem kapitanem tej kompanii i mów po keshańsku lub w języku Natalczyków. Żeglarz posłusznie przeszedł na dialekt natalski: - Nie mam pojęcia, o co poszło, ale próbowała zabić tę dziewczynę z klejnotami. - Jakimi znów klejnotami? - Tę, którą inne nazywają Ranjaną. Klęknąwszy przy Brisie, Nicholas spytał niezbyt łagodnym tonem: - Co tu się wydarzyło? - Nikt nie będzie mnie tak nazywał! Uciszając ją gestem dłoni, Nicholas poradził: - Zacznij może od początku. - Zajmowałam się swoimi sprawami, kiedy tamten smoluch zawołał mnie i kazał przynieś jej skrzynkę z pierwszego wozu. - Zmrużywszy oczy, spojrzała wrogo na drugi z pojazdów. - Owszem, pomyślałam sobie, czemu by nie? Przyniosłam, a ta ją otwiera i zaczyna wkładać na siebie tę całą biżuterię. A potem każe mi nabrać wody w rzece i zagrzać, bo ona ma ochotę na kąpiel. Powiedziałam jej, by sama sobie nabrała, a ona nazwała mnie... - I za to chciałaś ją udusić? - spytał Nicholas. - Nie całkiem. Puściłabym przecież, zanimby zdechła... Książę potrząsnął głową. - Myślę, że trzeba mi zobaczyć się z tamtymi dziewkami. Podszedłszy do drugiego wozu, przekonał się, że pojazd oddzielały od reszty świata mocno zaciągnięte płótna boczne. Zatrzymawszy się przy tylnych drzwiczkach, grzecznie zapukał. Jakiś głos ze środka spytał, kim jest, więc odpowiedział: - Nicholas... kapitan Nicholas. Drzwi uchyliły się nieco i ukazała się twarz jednej z dziewcząt. - Moja pani jest zdegustowana atakiem tej dziwki - odpowiedziała władczym tonem. - Zobaczy się z tobą jutro. Nie zabijajcie jej, dopóki moja pani się nie obudzi, chce to wszystko zobaczyć. I zatrzasnęła drzwi przed zdumionym księciem. Nicholas z najwyższym trudem powstrzymał się przed otworzeniem ich mocnym kopniakiem, pomyślał jednak, że trochę snu dobrze zrobi wszystkim zainteresowanym. Zresztą, w istocie nie bardzo wiedział, co rzec na taką bezczelność. Wrócił do ogniska, przy którym siedziała Brisa. - Wyjaśnię wszystko jutro rano. - Ale ona nazwała mnie... - Wiem, jak cię nazwała - przerwał jej książę. - Powiedziałem, że wyjaśnię wszystko jutro rano. Teraz się prześpij. Kiedy przy jego ognisku zebrali się Tuka, Amos, Marcus, Ghuda i Nakor, Nicholas zwrócił się do małego tubylca: - Tuka, możemy cię uczynić jeśli nie bogatym, to przynajmniej zamożnym człowiekiem. Jeśli jednak zechcesz nas oszukać, uważając, że więcej na tym skorzystasz, to ten tu przyjaciel - wskazał Ghudę, który z trzaskiem zaczął wyłamywać sobie palce - z przyjemnością skręci ci kark. A teraz powiedz nam o mieszkańcach i narodach tej krainy. - Narodach? - wyglądało na to, że słowo to jest dla Tuki niezrozumiałe. - Tej krainy. Kto tu rządzi? - Po tej stronie rzeki prawa do wszystkich ziem uzurpują sobie Jeshandi. - A po tamtej? - Nikt, Encosi. Jesteśmy zbyt daleko od Miasta nad Wężową Rzeką i nie docierają tu żołnierze Namiestnika, a inne miasta są po drugiej stronie gór. Ci, którzy w nich mieszkają, mają własnych władców. Rozmawiali długo, dowiadując się wielu rzeczy o kraju, w którym się znaleźli... a większość z nich było dla Nicholasa i jego towarzyszy zupełną nowością. Okazało się, że nie ma tu wielkich królestw czy imperiów, ani innych państw dość dużych, by Tuka choćby zrozumiał ten termin. Był to kraj państw-miast i niezależnych władców, z których każdy władał taką jego połacią, jaką mógł utrzymać orężną siłą. W Krainach Wschodnich dominującym grodem było Miasto nad Wężową Rzeką, a władzę do niedawna jeszcze sprawowała tam dość luźna konfederacja klanów i plemion spokrewnionych z Jeshandi. Teraz opanował je Namiestnik, człowiek, który do władzy doszedł przed dwudziestu laty i który utrzymywał swą pozycję, korzystając z niezgody pomiędzy klanami. Podczas tych rozmów Nicholas pojął, że podróże z jednego miejsca do drugiego wymagały tu usług najemników - stąd wiara Tuki w to, że on sam był „potężnym kapitanem”, a jego ludzie byli grupą takich właśnie weteranów. Kiedy wydobyli już z Tuki wszystko, co dało się wydobyć z niego po dniu pełnym niezwykłych wrażeń i potężnym posiłku, Nicholas polecił wszystkim, by udali się na spoczynek. Amos wybrał kilku ludzi do pełnienia warty, choć wydawało się, że nie jest to potrzebne w pobliżu tak licznego obozu Jeshandi. Oczywiście polecił, by wozu Ranjany pilnował również jeden zbrojny. Po kilkunastu noclegach na gołej ziemi, materac, który nabył od Mikoli, wydał mu się bardziej miękki niż najlepsze puchowe poduszki w domu. Położywszy się, po raz pierwszy od wielu dni zasnął głębokim, dającym wytchnienie snem. Ocknął się, słysząc przeraźliwy wrzask. Porywając się na nogi, chwycił miecz i zaskoczony blaskiem zamrugał oczami niczym sowa, usiłująca rozeznać się w sytuacji. Kilku żołnierzy również zerwało się ze snu, wszyscy mieli broń w dłoniach. Kolejny wrzask kazał im się odwrócić ku drugiemu wozowi. Nicholas odłożył miecz, gdyż we wrzasku słychać było wściekłość, nie strach czy ból. Nicholas podszedł do wozu i znalazł tam jednego z żołnierzy zabranych z Crydee. Na widok wodza weteran wzruszył przepraszająco ramionami: - Zechciej wybaczyć, kapitanie, ale ona chciała cię widzieć. Powiedziałem, że nie będę cię budził, więc natychmiast zaczęła wyć... Nicholas kiwnął głową i skinieniem dłoni nakazał wartownikowi odejść na bok. Zapukał do drewnianych drzwi, zza których po krótkiej chwili czekania ukazała się jakaś twarzyczka. - Spóźniłeś się! - powiedziała oskarży cielsko ta sama dziewczyna, która odprawiła go stąd w nocy. - Powiedz twojej pani, że jestem - odparł Nicholas. - Owszem, przyjmie cię za chwilę. Książę był nieco poirytowany tym, że zbudzono go z głębokiego snu i niczego jeszcze nie jadł. - Nie będę czekał! - rzekł i odepchnąwszy dziewczynę w bok, wszedł do wozu. Znalazłszy się wewnątrz, odkrył, że wóz przemieniono w rodzaj sypialni na kołach. W głębi ułożono materace, miejsca zaś było tyle, że pięć kobiet mogło tu spać dość wygodnie. Tam gdzie stał, ustawiono po bokach skrzynie, spiętrzone jedna na drugiej - pewnie krył się w nich osobisty dobytek dziewcząt. Po lewej stronie podniesiono teraz luźną klapę, przez którą do wozu wpadały promienie słońca, tak że Ranjana mogła marszczyć nosek przed zwierciadłem. Po raz pierwszy Nicholas mógł przyjrzeć się tej dziewczynie przy dobrym świetle i musiał przyznać, że zrobiła na nim wrażenie. Przedtem sądził, że jest zwykłą, ładną dziewczyną - teraz odkrył, że jest równie piękna jak Abby, choć różniła się od tamtej jak noc od dnia. Abby miała jasną skórę i włosy - cera Ranjany była smagła, a jej włosy zawstydziłyby barwą młodego kruka. Patrzące gniewnie na Nicholasa oczy były wprost ogromne, ocienione niemożliwie długimi rzęsami. Pełne usteczka wygięła teraz w osobliwie niemiłym grymasie. Na widok księcia szybko zebrała koszulę na piersiach - rozchylone przed sekundą jeszcze jej poły ukazywały czarną bieliznę, zaprojektowaną i uszytą tak, by podkreślić kształt dziewczęcej piersi. Nicholas zarumienił się lekko - na sekundę zapomniał o powodzie swego przybycia, ale szybko oprzytomniał, gdyż głos dziewczyny chlasnął go niczym bat. - Ośmieliłeś się wejść bez mojego pozwolenia! - Owszem - odpowiedział. - Może i jesteś pani ważną osobą tam, skąd pochodzisz, ale tutaj rządzę ja. Nigdy o tym nie zapominaj. - Zgiął jedno kolano i pochylił się tak, by móc spojrzeć siedzącej w oczy. - Powiedz mi teraz, cóż to za bzdurne żądania, bym przychodził tu na twe rozkazy i dla zaspokojenia twego kaprysu? W oczach dziewczyny raz jeszcze błysnął gniew. - Nie mniej bzdurne niż twoje! Nie spodziewaj się po mnie posłuchu! Jestem Ranjana! Oczywiście, że masz przychodzić, kiedy cię wezwę, chamie! Nicholas poczuł, że ogarnia go gniew. Nigdy przedtem nikt nie ośmielił się przemawiać doń takim tonem! Kusiło go, by wyjaśnić tej zarozumiałej pannie, że jego ojciec i on sam są książętami krwi, i niewiele brakło, a jego ojciec sam byłby został Królem... postanowił jednak, że wyjaśni wszystko w bardziej prostych słowach. - Pani... jesteś naszym gościem, ale pozwól sobie powiedzieć, że doprawdy niewiele trzeba, abyś stała się na powrót więźniem. Nie wiem, jaki los gotowały ci draby, z łap których mieliśmy honor cię uwolnić, ale łatwo się można tego domyślić. - Spojrzał uważnie na cztery służące. - Cała wasza piątka może nam przynieść niezły zysk na targu niewolników, wystarczający, by paru z nas żyło dostatnio po kres żywota. - Wymierzył oskarżycielsko palec ku dziewczynie. - Choć z pewnością mógłby być większy, gdyby nie twój paskudny charakterek, ale z tym da się coś zrobić! - Wstał. - Dobrze ci więc radzę, nie kuś mnie! Odwróciwszy się, by odejść, usłyszał pełne wściekłości: - Nie dałam zgody na to, byś odchodził! Nie odwracając głowy, rzucił niedbale od drzwi: - Pogadamy, kiedy nauczysz się choć odrobiny wdzięczności dla tych, którzy uratowali cię z łap tych rzezimieszków. Do tej pory pozostaniesz zamknięta w tym wozie! Wychodząc na zewnątrz, zamknął za sobą drzwi i polecił strażnikowi: - Nie pozwól żadnej nawet wychylić nosa. Żołnierz zasalutował sprężyście i Nicholas wrócił do swojego posłania. Zwinąwszy je, skinął na stojących nie opodal Marcusa i Amosa, polecając im pójść za sobą. Oddaliwszy się nieco od reszty, rzekł: - Tylko nas trzech i Calis, wie, o co naprawdę idzie gra... nie wolno nam też o tym zapominać. W sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, widzę otwierające się przed nami rozmaite możliwości. - Jakie? - spytał Amos. - Możemy odstawić tę wrzaskliwą dziewkę jej przyszłemu mężowi i zdobyć jego zaufanie, pokazawszy się w mieście z dość prawdopodobną historyjką: jesteśmy grupą wędrownych najemników i po prostu zdarzyło się, że znaleźliśmy się we właściwym czasie i miejscu. Marcus wezwał Tukę, by zbliżył się do nich, a kiedy mały człowieczek przyłączył się do grupy, dziedzic Crydee spytał: - Czego powinniśmy się spodziewać, gdy dotrzemy do Miasta nad Wężową Rzeką? - Słucham, panie? - On pyta, czy Namiestnik trzyma w bramie straże, albo czy powinniśmy poinformować władze o naszej obecności w mieście - wyjaśnił Nicholas. Tuka uśmiechnął się szeroko. - O... pewnie i tak zechcecie wynająć obwoływacza, który będzie głośno wychwalał wasze wielkie wyczyny. W ten sposób otrzymacie lepsze oferty pracy. Co się tyczy Namiestnika, wydarzenia w mieście niewiele go obchodzą, dopóki nic nie zagraża ogłoszonemu przezeń pokojowi. - Bywałem już w takich miejscach - odezwał się Ghuda. - Jeśli chcecie, możecie je traktować jako rodzaj zbrojnego obozu... i świetnie sobie poradzicie. - Zanim zaczniemy się martwić o to, co nam trzeba czynić w mieście - wtrącił Amos - skupmy się może na nieco pilniejszej sprawie. - Wiem, o czym myślisz - kiwnął głową Nicholas. - Przystań Shingazi, czy nie tak? - Sądzisz, że będą tam czekali ci bandyci z łodzi? - spytał Marcus. - Musimy przyjąć takie założenie, w przeciwnym razie może się zdarzyć, że niedaleko zawędrujemy. Czy wszyscy mają broń? - spytał Nicholas Amosa. - Nie mamy jej aż tyle, bym był zadowolony - mruknął niegdysiejszy pirat. - Ot, pół tuzina kawaleryjskich łuków i po jakiej takiej szablinie na każdego. Brak nam tarcz, nawet tak kiepskich, jak te, które Jeshandi robią ze skór. Nie mamy też żadnych pancerzy. Jak na kompanię najemników, prezentujemy się nad wyraz kiepsko. - Mamy jednak nad tamtymi pewną przewagę - orzekł Nicholas. - Jaką, jeśli łaska? - spytał Harry. - Oni nie wiedzą, że na nich idziemy. W godzinę po tym, jak Nicholas wyszedł z wozu Ranjany, jedna z jej służących usiłowała opuścić wóz i naturalnie została zatrzymana przez wartownika. Wywołało to oczywiście dziką wymianę wrzasków pomiędzy strażnikiem i dziewczętami, co z kolei zmusiło księcia do interwencji. Ponieważ skończyła mu się cierpliwość, wepchnął po prostu siłą dziewczynę do środka, zatrzasnął drzwi i kazał je zamknąć od zewnątrz. Odchodząc zauważył Brisę, która obserwowała całe zajście z wyrazem twarzy, dla którego najbardziej trafnym byłoby chyba określenie „dzika satysfakcja”. Mający w perspektywie walkę, Nicholas nie był w nastroju do subtelności. - Daj mi tylko cień powodu, a wrzucę cię do środka, do nich... Brisa wyciągnęła sztylet i udała, że sprawdza jego ostrze brzuścem kciuka. - Och, proszę... zrób to, dzielny kapitanie! Zrób to natychmiast! Nicholas machnął dłonią, opędzając się od niej. W tejże chwili w obozie Jeshandi rozległ się okrzyk i nagle zaczął się jakiś ruch. - Zwijają obozowisko - rzekł Amos, podchodząc do Nicholasa. - My też lepiej się stąd zabierajmy - kiwnął głową młody książę. - Tuka powiada, że jeśli będziemy szli cały dzień i parę godzin w nocy, następnego dnia o zachodzie słońca dotrzemy do przystani. Amos podrapał się po brodzie. - Omów to z Ghudą, ale mnie się wydaje, że lepiej będzie, jeśli trochę wyciągniemy nogi i pokażemy się tam o świcie. Nicholas w istocie zaczął się zastanawiać nad radą starego pirata. Jego nauczyciele kunsztu wojennego od najwcześniejszych lat wbijali mu do głowy starą prawdę - ludzie o świcie są w najgorszej formie. Zaspani albo zmęczeni długim nocnym czuwaniem o brzasku są najmniej czujni. - Rzeczywiście, pogadam z Ghudą. Parę minut po wydaniu rozkazu każdy namiot w obozie Jeshandi był zwinięty i cała grupa ruszyła w drogę. Nicholas podziwiał mobilność koczowników. Zanim jego mała karawana przygotowała się do drogi, po stepowych jeźdźcach zniknął już nawet kurz na horyzoncie. Wędrującym wzdłuż rzeki upał nieco tylko mniej dawał się we znaki niż na płaskowyżu. Niewielką ulgę, jaką dawała im niższa temperatura, wyrównywały z nawiązką znacznie bardziej kąśliwe owady. Nicholas jechał na drugim wozie, należącym do Ranjany, obok trzymającego wodze Ghudy, który - jak się okazało - miał spore doświadczenie w powożeniu. Gdy cztery wozy ruszyły przed siebie, książę mógł usłyszeć dochodzące z głębi pojazdu skargi Ranjany. Wyglądało na to, że narzeczona Namiestnika zupełnie zapomniała o tym, że kilka godzin wcześniej była branką szesnastu opryszków, z których jeden gotów był dać gardło, by wykorzystać jej urodę. Po kilku minutach Nicholasa zaskoczył dotyk dłoni na ramieniu. Niemal zeskoczył z wozu, zdołał się jednak opanować na tyle, by się spokojnie odwrócić i popatrzeć na miłą twarzyczkę, wychylającą się z okienka w płótnie zamykającym przód pojazdu. - Moja pani skarży się na upał - wyjaśniła dziewczyna. - Tylko tyle? - spytał z przekąsem. Ranjana irytowała go bardziej niż jakakolwiek inna dziewczyna, włączając w to jego starszą siostrę, która potrafiła stać się dla małego chłopca prawdziwym utrapieniem. Ale nawet Elena przeistoczyła się w ludzką istotę, gdy tylko sam przestał jej dokuczać. Po chwili skarga się powtórzyła. Nicholas odwrócił się i zobaczył w okienku inną dziewczynę. - Gdyby twoja pani była dostatecznie dobrze wychowana, sama by grzecznie poprosiła o podniesienie ścian wozu, wtedy mógłbym rozważyć jej prośbę. Wewnątrz powozu rozległy się pospieszne szepty i ponownie pojawiła się pierwsza z dziewczyn. - Moja pani prosi uprzejmie o podniesienie płócien, by wpuścić trochę powietrza. Nicholas postanowił, że nie będzie się upierał, i tyłem zlazł z wozu. Poruszali się dość wolno, tak że pieszy mógł bez trudu dotrzymać tempa i książę bez kłopotów rozwiązał węzły, a potem, pociągając za odpowiednie rzemienie, podniósł boczne zasłony. Z pojazdu wychyliła się panna szczególnie urodziwa: - Moja pani dziękuje dzielnemu kapitanowi. Nicholas rzucił na poły poirytowane spojrzenie przez ramię i ujrzał Ranjanę, stojącą przy burcie wozu, uparcie jednak go ignorującą. Doszedł do wniosku, że dziewczyna postanowiła być uprzejmą w imieniu upartej narzeczonej Namiestnika. Dalsza część dnia minęła bez żadnych szczególniejszych wydarzeń, Nicholas zaś wykorzystał te chwile spokoju, omawiając rozmaite warianty rozwoju wydarzeń. W pewnej chwili doświadczony i bywały w świecie najemnik rzekł: - Jedna rzecz mnie niepokoi, kiedy myślę o tamtych rzezimieszkach... - Co mianowicie? - spytał młody książę. Ghuda lekko trzepnął lejcami. - Oni nie byli tymi, za których chcieli uchodzić. Kiedy ich grzebaliśmy, dobrze im się przyjrzałem, i doszedłem do wniosku, że to nie byli żołnierze. - A więc bandyci? - I to nie. - Ghuda mówił powoli i z rozmysłem. - Jeżeli to, co mówi Tuka, jest prawdą, to napaść była dobrze zorganizowana, plan niezbyt wymyślny, ale skuteczny i dobrze wykonany. Zgodnie ze świadectwem Tuki, kompania wynajęta do ochrony wozów składała się z doświadczonych ludzi, którym starcie ze zwykłymi opryszkami to nie pierwszyzna. A tych piętnastu, których wyrżnęliśmy, to niedoświadczone durnie. Owszem, mieli jakie takie pojęcie o trzymaniu broni i potrafili ścierać się w pojedynkę, ale nie wiedzieli niczego o walce w kupie. Ani śladu porządku i organizacji. - Potrząsnął głową. - Połowa z nich miała zupełnie miękkie dłonie, i choć odziani jak bandyci, wcale nie wyglądali na biedaków. Przypominali mi raczej bogatych smarkaczy poprzebieranych za opryszków. - Jakie więc wyciągasz wnioski? - potrząsnął głową Nicholas. - Myślę, że te wozy miały być znalezione... może przez tych Jeshandi. - Najemnik podrapał się po brodzie. - Myślę, że widzieliśmy tylko część tego, co można by jeszcze zobaczyć. - Myślisz więc, że w Shingazi może się okazać, że nikt na nich nie czeka? - spytał Nicholas. - Może być i odwrotnie: czeka tam ktoś, kto ma się upewnić, że nawet jeśli tam dotrą, to nie pojadą dalej. Nicholas kiwnął głową. Zsunąwszy się z wozu, podbiegł do pierwszego pojazdu, gdzie na koźle, obok Marcusa, siedział Tuka. - Mam pytanie - zwrócił się do tego ostatniego. Maluch spojrzał nań z góry. - Słucham, Encosi. - Czy pomiędzy nami a Shingazi jest jakieś miejsce, które uznałbyś za dobre na zasadzkę? Tuka zaczął się zastanawiać. - Owszem, Encosi. Mniej więcej pół dnia drogi stąd jest doskonałe miejsce, gdzie mała grupka mogłaby zatrzymać armie. - Doskonale - odpowiedział zadowolony książę. - Zatrzymaj się. - Dając dłonią znaki pozostałym woźnicom, podbiegł do trzeciego wozu, na którym jechali Calis i Harry. – Tuka powiada - zwrócił się do półelfa - że mniej więcej pół dnia drogi stąd jest doskonałe miejsce na zasadzkę. A Ghuda uważa, że tej możliwości nie można wykluczyć. Calis kiwnął głową i nie mówiąc ani słowa, zeskoczył z kozła i ruszył truchtem. Podbiegłszy do czwartego wozu, na którym jechali Amos i Brisa, poinformował oboje o powodzie, dla którego się zatrzymali. Niegdysiejszy pirat zeskoczył z kozła, mówiąc: - No, dałbym głowę, że Ghuda zna swój fach. W ostatnim wozie jechali Nakor i Anthony, którzy wieźli ludzi potrzebujących jeszcze ich opieki. Gdy podeszli bliżej, Nakor tak ocenił fachowość najemnika: - Ghuda jest tak doświadczony, że gdyby zechciał, sam mógłby dowodzić własną kompanią. I rozejrzawszy się dookoła, zwrócił się do Anthony'ego: - Słuchaj, to miejsce jest tak samo dobre, jak każde inne. - Na co? - spytał Nicholas. - Na próbę ustalenia miejsca pobytu więźniów - objaśnił Anthony. - Nie robiłem tego od chwili katastrofy. Nicholas kiwnął głową, a młody mag zamknął oczy. Po minucie pokazał dłonią na południe: - Słabo je czuję, ale są tam. - Tam właśnie zamierzamy się udać - ucieszył się Nicholas. - Tam! - wskazał dłonią leżący na ziemi Calis. Nicholas zasłonił oczy ręką i spojrzał pod zachodzące słońce. Leżeli w wysokiej trawie, na wschód od otoczonego niewysokim murkiem przydrożnego zajazdu. Nicholas usiłował przyjrzeć się grupie mężczyzn, którzy trzymali się w głębi niewielkiego dziedzińca. Skupiwszy się, policzył ich uważnie. - Myślę, że będzie ze dwunastu. - Sądząc z odgłosów hulanki, w środku jest ich znacznie więcej - poprawił go Ghuda. To, co słyszeli, wskazywało na jakąś świąteczną ucztę; z gospody dobiegały ich śmiechy, okrzyki rozbawionych ludzi, muzyka i hałasy, jakie czynią bawiący się wespół mężczyźni i kobiety. Nicholas pełzając, zsunął się ze wzgórza - tamci byli dostatecznie blisko, by nie chciał ryzykować zdradzenia swej obecności, nawet przy szybko zapadającym zmierzchu. Gdy dołączyli doń inni, wszyscy pospiesznie wrócili do czekających milę z tyłu wozów. Ghuda zaproponował już Nicholasowi, by rozbili tu obóz bez rozniecania ognia, na wypadek, gdyby ktoś w gospodzie miał wzrok dostatecznie bystry, by z tej odległości dostrzec blask płomieni. - Niepokoi mnie tych dwunastu, którzy zwlekają na dziedzińcu - rzekł Ghuda, gdy już się trochę oddalili. - Dlaczego? - O ile znam swój fach, ci są zawodowcami. To oni właśnie przewodzili podczas napaści, zdecydowali kiedy, gdzie i jak uderzyć. Reszta zaś... Nie mam pojęcia, co to za jedni. Ale kiedy tamci bawią się i piją na umór w oberży, zawodowcy nad czymś radzą, i to na osobności. - Podejrzewasz zdradę? - spytał książę. Ghuda wzruszył ramionami. - Przyznam, że ten pomysł przyszedł mi już do głowy. Ci, którzy mieli prowadzić wozy, zostali najwyraźniej porzuceni na pastwę losu. Jeśli zamierzali zepsuć stosunki pomiędzy Namiestnikiem i panem Tuki, dlaczegóż po prostu nie zabili dziewcząt? Albo dlaczego nie zabrali ich na targ niewolników? Mogliby też wziąć za nie okup. Dlaczego nie zabrali ich łodziami? I - przede wszystkim! - dlaczego tej... Ranjanie... zostawiono całą biżuterię? Jak na bandytów, ci ludzie są dziwnie obojętni na łupy. - Ghuda podrapał się po brodzie. - Same pytania i ani jednej odpowiedzi. Podczas drogi powrotnej Nicholas był osobliwie małomówny. Dotarłszy do ustawionych w kwadrat wozów, znalazł wewnątrz szyku Marcusa i innych, którzy jedli zimny posiłek. Kucając obok kuzyna, książę powiedział: - Niemal wszyscy obżerają się w przydrożnej gospodzie. - Kiedy na nich uderzymy? - spytał Marcus. - Tuż przed świtem - odparł Nicholas. Siedząca obok Marcusa Brisa zauważyła: - Powiedziałeś, że niemal wszyscy się obżerają. - To prawda. Jest tam kilkunastu ludzi, którzy sprawiają wrażenie świetnie wiedzących, co robią, i ci mogą nam sprawić pewien kłopot. - Jak wielki? - spytał Marcus. - Wyglądają na weteranów - wtrącił się Ghuda. Rozejrzawszy się po wpatrzonych weń i otaczających go towarzyszach, dodał: - Jest i wśród nas paru twardzieli, ale w sumie mamy dość mało broni i kilku ludzi nie odzyskało jeszcze pełnej krzepy. - Owszem - kiwnął głowa Nicholas. - Ale będziemy mieli przewagę, wynikającą z zaskoczenia. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - mruknął najemnik. - Jak to przeprowadzimy? - spytał Harry. Nicholas wyciągnął sztylet i szybko nakreślił plan sytuacyjny na ziemi. - Gospoda stoi obok przystani, prawą stroną zwrócona jest ku wodzie. - Encosi - odezwał się Tuka. - Tam jest klapa w podłodze. Shingazi założył ją po to, by łatwiej było ładować piwo i żywność prosto z łodzi. - Byłeś już tam? - Wiele razy - odparł mały człowieczek. - Gdybym miał oceniać na oko - odezwał się Ghuda - to bym powiedział, że właściciel nie spodziewa się żadnych kłopotów. - Nie, Sab - odpowiedział Tuka. - Jeshandi sprzedali tę ziemię jego ojcu wiele lat temu, kupcy zaś i podróżni od dawna korzystają z tej placówki. Shingazi ma wielu przyjaciół i żadnych wrogów, ponieważ uczciwy zeń kupiec i oberżysta. Gdyby jakaś kompania zechciała wszcząć burdę w Przystani Shingazi, jej członkowie narobiliby sobie tylko mnóstwo kłopotów. - Aaa... - wtrącił się Nicholas. - Więc jeżeli zaatakujemy tam tych opryszków, także ich sobie przysporzymy? - Przykro mi to rzec, Encosi, ale to prawda. - Jeśli się tam nie pokażemy, ktoś tu przybędzie, by poszukać tych jełopów, których wyrżnęliśmy. Ci, co zostali przy wozach, mogli być lubieżnymi leniwcami, ale dotarcie do oberży Shingazi nie mogło im zająć więcej, niż jeszcze pół dnia, najpóźniej więc jutro rano ktoś zacznie ich szukać. - A my sprawimy mu niespodziankę - rzekł Calis. - Nie inaczej. Marcus i Calis... niech każdy z was weźmie po pięciu ludzi. Chcę, by Marcus ze swoją grupą zatoczył łuk, dotarł do rzeki i ruszył z jej nurtem, a Calis niech zrobi to samo z drugiej strony i niech zajdzie oberżę, idąc pod prąd. My pójdziemy wzdłuż drogi, ale opuścimy ją, gdy tylko zobaczymy gospodę, i ruszymy przeciwległym zboczem wzgórz. Pójdziemy tak, aż znajdziemy się naprzeciwko bramy. - Rozmyślał o wszystkim przez chwilę, potem dodał: - Jeśli spili się tak, jak myślę, to zdołamy ich rozbroić, zanim się spostrzegą. - Zakładając oczywiście, że tych dwunastu na zewnątrz będzie spało - wtrącił Ghuda. - Nie, ale może zostawią tylko trzech lub czterech wartowników. - Ten niski murek stanowi kiepską ochronę przed atakiem, ale i nie pozwoli nam zbliżyć się niepostrzeżenie - upierał się Ghuda. - Mam pomysł na pewną sztuczkę - rzekł niespodziewanie Nakor. Wszyscy zwrócili się do siedzącego obok Anthony'ego małego Isalańczyka. Nakor klepnął młodego maga po dłoni: - On mi pomoże. - Ja? - zdumiał się Anthony. Mały przechera zaczął grzebać w worku, który od pewnego czasu znów nosił nieustannie ze sobą. - Ha! - zawołał tryumfalnie. - Ten przekupień naprawił wreszcie swój magazyn! Chce ktoś jabłko? - i wyciągnął ku przyjaciołom dorodny owoc. - Pewnie! - parsknął śmiechem Nicholas. Ugryzłszy solidny kęs, spytał: - Co to za sztuczka, o której mówiłeś? - Podpłynę rzeką, wespnę się przez tę klapę w podłodze, o której mówił Tuka, i podpalę wiązkę wilgotnej trawy. Zrobi się mnóstwo dymu, a jak się dobrze rozpali, zacznę ryczeć! - A ja myślałem, że chcesz uciec się do magii - parsknął śmiechem książę. Nakor skrzywił się tak, iż książę pomyślał, że zaraz usłyszy: „Nie masz żadnej magii!” Zamiast tego mały Isalańczyk powiedział: - A jak myślisz, jak sobie poradzę z dostaniem się do środka, kiedy klapa będzie zamknięta? Jak rozniecę ogień? - Ghuda? - spytał Nicholas najemnika. - Jeżeli uda nam się zdjąć wartowników na zewnątrz... Tam są tylko jedne drzwi i parę okien... kto wie? - A więc spróbujemy - zdecydował książę. - Może i jestem trochę głupia - odezwała się Brisa - ale po co atakujemy tamto miejsce? - Ton pytania dawał do zrozumienia, że dziewczynie nie podoba się sam pomysł napaści na śpiących. - Dlaczego po prostu go nie ominiemy? - Bo tam są łodzie - odpowiedział jej Harry. - Jakie łodzie? - Te, na których popłyniemy w dół Wężowej Rzeki - odparł jej tym razem Nicholas. Spojrzawszy na Tukę, książę zapytał: - Jak długo trzeba by się telepać wozami? - O, to prawie niewykonalne - odparł mały tubylec. - Na południe od Przystani szlak mogą przebyć tylko łowcy albo dobrzy jeźdźcy. Nie masz tam drogi. Nawet zresztą gdyby była, podróż zajęłaby kilka miesięcy, jeżeli nie więcej. Mój pan spodziewał się, że po załadowaniu ładunków i Ranjany na łodzie, ja z wozami wrócimy do Kilbar. Rzeką podróż do Miasta Namiestnika zajmie tylko parę tygodni. - Sama widzisz - rzekł Nicholas. - Oni mają łodzie, które są nam potrzebne, nie chcemy zresztą, by każda grupa najemników w tym kraju zwróciła się przeciwko nam, trzeba nam więc tak się uwinąć, żeby nie zniszczyć gospody. Myślę, że uderzenie na skacowanych i zdezorientowanych łotrzyków, którzy za wszelką cenę pragną wydostać się na zewnątrz, bo słyszą tylko okropne ryki i nie widzą niczego z powodu obfitych kłębów dymu, jest tym, co zawodowcy lubią najbardziej. Przez następną godzinę uzgadniali szczegóły planu, a potem zjedli posiłek na zimno. Nicholas miał właśnie zaproponować, by każdy wypoczął, kiedy nadbiegł jeden z wartowników: - Kapitanie! - zawołał łapiąc oddech. - Co jest? - spytał książę, widząc niepokój w twarzach żołnierzy. - Gospoda stoi w ogniu! Spojrzawszy ku południu, książę w rzeczy samej zobaczył wstającą nad horyzontem czerwonożółtą zorzę. Na szczyt wzgórza dotarli w tym samym czasie, w którym ogień zdążył rozhulać się na dobre. Nicholas zabrał ze sobą dwudziestu pięciu najzdrowszych żołnierzy i żeglarzy - pozostali mieli pilnować wozów. Ze swojego punktu obserwacyjnego mogli zobaczyć, że cały budynek ogarnięty był płomieniami. W świetle pożaru widzieli też doskonale rozrzucone po całym dziedzińcu trupy. - Wygląda na to, że ktoś wpadł na ten sam pomysł, co my - odezwał się Ghuda. - Tyle tylko, że posłużył się prawdziwym ogniem. Na dziedzińcu leżą przynajmniej trzy dziesiątki trupów. Biedacy rzucili się do okien i drzwi... i bezlitośnie ich wymordowano. Taką samą taktyką posłużono się w Crydee. Nicholas poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. - Masz rację. Ruszyli w dół. W miarę, jak się zbliżali, dostrzegali coraz to nowe szczegóły przerażającego widoku. Przedostawszy się bez trudu przez niski murek, musieli przeciskać się wśród zalegających placyk zwłok. Tuka przyklęknął, by zbadać pierwszego z brzegu trupa, i po chwili poderwał się z okrzykiem: - Encosi! To członkowie kilku tutejszych klanów! Wskazał dłonią na ozdobę w kształcie lwiej srebrnej głowy, jaką nieboszczyk miał na rzemieniu opasującym szyję. Przenosząc się szybko od trupa do trupa, mówił dalej podekscytowany: - Ten tu należał do klanu Niedźwiedzia... a tamten był Wilkiem... Musiał powstać jakiś sojusz... wszyscy powstali przeciwko Namiestnikowi... Ghuda zajrzał w najodleglejszy kąt dziedzińca i podszedłszy tak blisko do płomieni, jak tylko zdołał, odwrócił się ku Nicholasowi: - Tutaj, kapitanie! Do najemnika szybko podbiegli książę z Calisem i dwoma żołnierzami. Ghuda wskazywał dłonią stos ciał, z których kilka parowało od żaru bijącego z ognia. - To są ci najemnicy, o których mówiłem! Nicholas przyklęknął, usiłując obejrzeć zwłoki. - Chrońcie nas bogowie! - jęknął Amos, zobaczywszy, czemu przyglądał się książę. - Co cię tak przeraziło? - zdumiał się Marcus. - Spójrz na hełm, jaki ma jegomość pod tymi dwoma umarlakami! - Ten czerwony? - spytał Marcus. - Nie inaczej, ten właśnie! - Co w nim takiego osobliwego? - Widywałem już takie... choć tamte były czarne! - Ojciec mi o nich opowiadał - odezwał się Nicholas. - Hełm z okapem na karku, zakrywający całą twarz, ozdobiony z góry podobizną smoka z opuszczonymi skrzydłami, osłaniającymi policzki i podbródek. - A powiedział ci, kto je nosił? - Owszem, powiedział - odparł książę. - Nosili je Czarni Zabójcy Murmandamusa. - To jest hełm Czerwonych Zabójców - wtrącił się nagle Tuka. - Co ci o nich wiadomo? - spytał Nicholas. Mały tubylec zrobił dłonią nieokreślony gest, który - jak książę zdołał się już dowiedzieć - miał być ochroną przeciwko złu. - To bardzo źli ludzie, Encosi. Są bractwem wojowników i służą jedynie Namiestnikowi Miasta nad Wężową Rzeką. Nicholas spojrzał znacząco na Calisa, Amosa i Marcusa. Zwracając się pozornie do wszystkich, w rzeczy samej przemówił jedynie do nich: - Zdążamy w dobrym kierunku. Rozdział 16 RZEKA Ktoś zacharczał. Nicholas i pozostali szybko odwrócili się w stronę, z której dobiegał dźwięk. Leżeli tam dwaj ludzie oparci o zewnętrzny murek. Ghuda pomógł żołnierzom odciągnąć ich od ognia. Jeden z nieznajomych miał na łbie ciętą, krwawiącą obficie ranę, drugiemu w barku tkwił bełt kuszy. Ten z bełtem w ramieniu był nieprzytomny, ranny w głowę zaczynał się jednak ruszać. - Migiem dawać tu wodę! - zarządził Ghuda. Jeden z żołnierzy podał mu bukłak i najemnik skropił gębę rannemu, obmywając mu czoło i twarz. - Bogowie! To chyba najpaskudniejszy pysk, jaki kiedykolwiek raczył mnie przestraszyć! - rzekł Amos, ujrzawszy oblicze rannego. Ten zakrztusił się wodą, zacharczał, potrząsnął głową i gwałtownie zamrugał oczami. - Oooch! - jęknął, przykładając dłoń do skroni. - To jakaś pomyłka! - Otworzywszy oczy, powiódł otumanionym wzrokiem po otaczających go twarzach. - Ty też nie jesteś moim ideałem piękności - mruknął oskarżycielsko, spoglądając na Amosa. Nieznajomy miał nad oczami potężny wał, który wyglądał jak granitowy występ. Wał ten porastały gęste, czarne brwi, tworzące jedną ciągłą linię od skroni do skroni. Oczy rannego kryły się w głębokich oczodołach, rozdzielonych potężnym występem wielkiego nochala, który kiedyś i miał może określony kształt, tylokrotnie go już jednak złamano, że zupełnie zatracił pierwotną formę. Większą część szczęki nieboraka pokrywała rzadka, postrzępiona bródka, która miała wyglądać zawadiacko, ale była na to zbyt skąpo. Najdziwniejsze ze wszystkiego były wargi nieznajomego, nabrzmiałe tak, jakby stłuczono je do tego stopnia, że opuchlizna została na stałe. Całą skórę rannego - a raczej tę jej część, jaką dało się zobaczyć w świetle płomieni - pokrywały blizny i potężne piegi. Całości obrazu dopełniała spora - i również pokryta bliznami - łysina. Nicholas pomyślał, że Amos ma rację: nieznajomy był największym brzydalem, jakiego zdarzyło mu się widzieć. Jego nieprzytomny towarzysz był za to urodziwy za dwu. W świetle szalejących w pobliżu płomieni wszyscy widzieli wyraźnie trefioną bródkę i wąsy oraz delikatnie rzeźbione rysy nieruchomej twarzy. Ghuda podał rannemu dłoń i pomógł mu wstać na nogi. - Co tu się stało? Nieznajomy przyłożył dłoń do czoła. - Najpodlejsza zdrada... - A rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Ale sądząc z tego, jak jesteście uzbrojeni, nie jest to chyba dla was niespodzianką. Nicholas, który również spostrzegł, że jego ludzie trzymają oręż w pogotowiu, skinieniem dłoni polecił im schować broń. - Kim jesteś? - spytał Marcus. - Prajichetas, do waszych usług - odparł nieznajomy. - A to mój przyjaciel, Vajasiah. Nazywajcie nas Praji i Vaja. - Należeliście do tych najemników? - spytał Ghuda. - To nie tak, jak myślicie - odparł Praji. - Szukaliśmy brodu przez rzekę, zmierzaliśmy tam, gdzie toczą się walki. - Walki? - wtrącił się Nicholas. - Co to za jeden? - spytał ranny, zwracając się do Ghudy. - Nasz kapitan. - On? Wygląda mi na chłopczyka potrzebującego... - Mów do mnie! - ostrzegł go Nicholas. - Uwierz mi, on jest kapitanem - poparł przyjaciela Harry. - Mogę uwierzyć, że jest twoim synem albo waszą maskotką, ale... - Praji ciągle jeszcze mówił do Ghudy. Nicholas oparł ostrze swego miecza o krtań rannego. - Jestem kapitanem - powiedział tonem zwodniczo łagodnym. Praji popatrzył nań znad głowni, a potem delikatnie odsunął ją od swej gardzieli. - Taaaest, kapitanie! - powiedział, zwracając się do Nicholasa. - Zmierzaliśmy do miejsc, gdzie toczą się walki... - Jakie walki? - przerwał mu Amos. Ranny odwrócił się ku Amosowi, ale zaraz potem przyłożył dłoń do skroni. Zamykając oczy, rzekł: - Oouć! Kiepski to był pomysł! Czy mogę się czegoś napić? - Przykro mi, ale mamy tylko wodę - usprawiedliwił się Nicholas. - Nada się! - rzekł Praji. Wziął ofiarowany mu bukłak i pociągnął potężny haust. Anthony tymczasem badał jego przyjaciela, rozdarłszy mu koszulę. - Nie jest tak źle - ocenił po chwili. - Miał pod kurtką kolczugę. Ona przyjęła niemal całą energię uderzenia bełtu. - Przeżyje. - To dobrze - rzekł Praji. - Zbyt wiele przeszliśmy razem, bym mógł draniowi pozwolić zdechnąć samemu. - Mówiłeś o jakichś walkach - przypomniał Marcus. - Naprawdę? - łypnął nań koso Praji. - Zmierzaliście w górę rzeki... - podsunął mu Amos. - ...i szukaliśmy drogi do wioski zwanej Nadosa, leżącej w Vedra, pomiędzy Lanadą i Khajpurem. Zabraliśmy się z pewnym handlującym wełną i suknami kupcem, który podwiózł nas do miejsca leżącego stąd kilka mil na południe i resztę drogi przebyliśmy pieszo. Zmierzaliśmy ku rejonom położonym w zachodniej części dorzecza Wężowej Rzeki - zawsze tu można było złapać jakiś wóz do Khajpuru - ale w oberży natknęliśmy się na wesołą gromadkę rzezimieszków i członków rozmaitych klanów... kiedy zaś zaczęła się pijatyka... ha! przyłączyliśmy się do nich nie bez ochoty. Ktoś tam stawiał na koszt firmy, a ja nie należę do tych, co tracą okazje. - Więc nie byliście członkami tej grupy? - spytał Nicholas. - Gdybyśmy byli - odparł Praji - leżelibyśmy z tamtymi. - Wskazał dłonią dymiące pod ścianą ciała. - Co tu się stało? - nalegał Nicholas. Brzydal westchnął ciężko. - Siedzieliśmy tam sobie i popijaliśmy z tą grupką naiwniaków i kilkunastoma prawdziwymi rzezimieszkami, aż tu jegomość, który stawiał cały czas, podszedł do nas i szepnął nam, że ma dla nas robotę i powinniśmy się przyłączyć do prawdziwych zawodowców, którzy czekają na zewnątrz. Nie bardzo nam się to spodobało, bo zabrzmiało jakoś tak... ostatecznie... ale odsunęliśmy się od reszty, cały czas bacząc, by od człowieka, który chciał nas wyciągnąć z karczmy, oddzielał nas przynajmniej stół... I nagle rozległy się okropne wrzaski, a w powietrzu zrobiło się ciemno od bełtów z kusz. Vaja i ja zdołaliśmy wyskoczyć przez okno... potem zobaczyłem, że dostał, i pociemniało mi w oczach. Dosłownie. - Opowiadający zmarszczył brew i sięgnął nagle pod kurtkę. Pomacawszy wyciągnął spod niej pękatą sakiewkę. - No, choć tyle dobrego - mruknął rozluźniając rzemień. Wyciągnąwszy z mieszka wąski pasek zwiniętego ciasno pergaminu i pięknie zaostrzony kawałek drewienka, polizał jego poczerniały koniec. Potem rozwinął pergamin i spojrzał na otaczające go twarze. - Jak się pisze Namiestnik? Choć większość trupów była niemal całkowicie spalona, nie starczyło drewna na stos i Nicholas kazał wszystkich pogrzebać. Kiedy skończono i podciągnięto wozy, było już południe. Człowiek nazwany przez kompana Vają odzyskał przytomność mniej więcej godzinę temu i potwierdził opowieść Prajia. Nicholas zostawił obu, by odpoczęli, i wespół z Calisem, Marcusem i Harrym przeszukali okolicę. Okazało się, że mordercy najemników przepadli jak kamień w wodę. Po powrocie czwórkę przyjaciół powitał Nakor, który miał dla nich dobre wieści. Większa część towarów i dóbr zamkniętych przez oberżystę w piwnicy, o której opowiedział im Tuka, ocalała z płomieni. Nicholas, wziął kilku ludzi i, wiodąc za sobą Tukę, Ghudę, Nakora i Marcusa, przecisnął się wśród pogorzeliska gospody i spuścił się na dół przez otworzoną wcześniej klapę. Harry podał Marcusowi zapaloną pochodnię i przyłączył się do przyjaciół. Nicholas odwróciwszy się w miejscu, potknął się o ciało mężczyzny, którego twarz wykrzywiał okropny grymas bólu. Nieznajomy nie miał na ciele żadnych oparzeń. Tuka spojrzał na leżącego i rzekł: - Shingazi. Próbował się tu ukryć przed ogniem... Nakor zbadał nieboszczyka. - Udusił się dymem. Paskudna śmierć. - A jest jakaś dobra? - spytał Harry. - Owszem - uśmiechnął się Nakor. - Jest na przykład taki środek odurzający, który niechybnie cię zabije, ale podczas kilku ostatnich minut życia przeżywasz niezwykłą rozkosz, wydaje ci się bowiem, że ogromnie urodziwa niewiasta... - Dość - uciął Nicholas. - Sprawdźcie, czy coś z tego nam się nie przyda. Wszyscy przez chwilę pilnie szukali i nagle odezwał się Marcus: - Kapitanie, tutaj! Nicholas przeszedł do tej części piwnicy, gdzie czekał jego kuzyn, i stwierdził, że patrzy na nieźle zaopatrzoną zbrojownię. - Wygląda na to, że nasz nieżyjący gospodarz szykował się do wyposażenia całej armii. Ujrzał przed sobą stosy kolczug, złożone jedna na drugiej tarcze bez żadnych oznak, wszelkiego rodzaju miecze, kusze, rozmaite łuki, wiązki strzał i bełtów, oraz mnóstwo noży. - Przyślijcie tu kilku ludzi i niech wyniosą to wszystko na górę. Ghuda tymczasem rozbił pokrywę jakiejś beczułki. Wyciągnąwszy połeć suszonego mięsa, ugryzł spory kęs, i przeżuwszy go nie bez wysiłku, orzekł: - Trochę przywędzone, ale się nada. - Czekajże - odparł Nicholas. - Weźmy wszystko na górę, a potem zobaczmy, co nam się przyda. Odwrócił się ku otworowi w pułapie, Harry zaś podsadził go w górę. Wyszedłszy ze spalonej gospody, natychmiast usłyszał wrzaski z dziedzińca, od strony wozów. Uniósł głowę ku niebu i zaklął sążniście, poznał bowiem przenikliwy głosik Ranjany. Dotarłszy do wozów, ujrzał dziewczynę stojącą przed Amosem w wyzywającej pozie z dłońmi na biodrach i wrzeszczącą na niegdysiejszego pirata niczym rozjuszona kotka. - Co to znaczy, że nie ma łodzi! Za dwa tygodnie mam być w Mieście nad Rzeką! - O co chodzi? - spytał książę. Stojący w pobliżu strażnik, który przykładał dłoń do mocno podrapanego policzka, wyjaśnił: - Usiłowałem zatrzymać ją w wozie, Wasza Mi... eee... kapitanie, ale ona zdołała usłyszeć, jak ktoś opowiadał o zniszczeniu gospody i... - ... i sama przyszłam rozeznać się w sytuacji, w jaką mnie, durnie, wpakowaliście! - dokończyła Ranjana. - Przedtem jednak - uciął Nicholas, którego cierpliwość miała się już ku końcowi - uratowaliśmy ci życie, cześć i majątek... skończmy więc z ty mi bzdurami... A teraz wracaj do wozu! Natychmiast! - ostatnie słowa były już krzykiem. Dziewczyna odwróciła się wyzywająco i odeszła ku wozowi, usiłując utrzymać podbródek jak najwyżej, zezując jednocześnie ku ziemi, by nie upaść. Gdy dotarła w ten sposób do swego wozu, rzuciła groźnie: - Kiedy Namiestnik usłyszy o tym, co musiałam znosić ze strony brudnego, bezczelnego i pozbawionego manier najemnika, pożałujesz, żeś nie urodził się niewolnikiem! Nicholas spojrzał na nią nie bez podziwu dla uporu dziewczyny. - Brudnego? - spytał Amosa. - Nie wyglądasz na przyjemniaczka - uśmiechnął się admirał. - Jeśli już o tym mowa, żaden z nas nie wygląda... Nicholas powiódł wzrokiem dookoła i w rzeczy samej zobaczył bandę paskudnie wyglądających opryszków. Przesunąwszy zaś dłonią po brodzie, przekonał się, że bródka, którą przestał golić na pokładzie „Drapieżcy”, przekształciła się w dziko rosnącą szczecinę. - Ha! - orzekł. - Myślę, że przydałaby nam się kąpiel. - Jeśli tak twierdzisz, mości kapitanie - uśmiechnął się Amos. Nicholas skrzywił się brzydko i przeszedłszy obok byłego pirata, krzyknął ku wynoszącym towary z piwnicy: - A znajdźcie mi tak jakiś kawałek mydła! Wśród innych dóbr w piwnicy znaleziono i zapas odzieży, wszyscy więc zabrali się za wymianę bielizny i wierzchnich ubrań. Nicholas polecił, by znaleziska uprano - dla pozbycia się zapachu dymu - potem rozkazał wszystkim wziąć przed zmianą odzieży kąpiel. W popołudniowym skwarze, rozwieszone na rozciągniętych wśród powozów linach, ubrania szybko wyschły. O zachodzie słońca wszyscy zdążyli się już wykąpać, a niektórzy nawet się ogolili i utrefili włosy. Rzeczą, która szczególnie ucieszyła Marcusa, był znaleziony wśród innych długi, bojowy łuk. Kiedy wszyscy się odziali i wykąpali, Amos i Harry wezwali Nicholasa do znalezionej przez siebie, osmalonej, okutej w żelazo skrzyni. - Zobacz, cośmy znaleźli - pochwalił się Amos. Gdy ją otworzyli, książę ujrzał mnóstwo skórzanych woreczków. Rozwiązawszy jeden, przekonał się, że jest wypełniony klejnotami. W innych ukryto biżuterię oraz złote i srebrne monety. - Jesteśmy bogaci! - rzekł zachwycony Harry. Książę wziął jeden z woreczków i poniósł go do miejsca, gdzie w cieniu wozu siedzieli Praji i Vaja. Obaj zdążyli już się posilić i teraz drzemali. Praji przebudził się i wstał, ujrzawszy zbliżającego się księcia. Nicholas rzucił mu trzymany w dłoni woreczek. - To dla was. Obdarowany potrząsnął woreczkiem i przez chwilę napawał się dźwiękiem brzęczących monet. - Za co? - Przydaliby mi się ludzie, którzy znają drogę do Miasta nad Rzeką. - Wskazawszy dłonią woreczek, dodał: - To za kłopoty i byście mogli udać się tam, dokąd zechcecie... nie będę się napraszał, ale jesteśmy kompanią najemników, która nie ma żadnego przewodnika, oprócz tego małego woźnicy. Chętnie przyjmiemy w swe szeregi dwu ludzi na tyle bystrych, że nie dali się zarżnąć tam, gdzie zginęli wszyscy inni. Praji obejrzał się na swego przyjaciela. - Cóż, nie jesteśmy teraz w najlepszej formie do pieszych wędrówek. Vaja zdąży wyzdrowieć akurat na czas, kiedy dotrzemy do miasta - stwierdził filozoficznie. - Ale mam jedno pytanie. - Jakie? - Popieracie Namiestnika czy jesteście przeciwko niemu? Wyraz twarzy pytającego wskazywał na to, iż odpowiedź ma dlań spore znaczenie, Nicholas więc odpowiedział: Ani jedno, ani drugie... mamy na karku inne sprawy. Ale znaleźliśmy tu hełm jednego z Czerwonych Zabójców i wnioskuję stąd, że trzeba nam będzie stanąć po przeciwnej stronie, skoro oni popierają Namiestnika. Praji potarł dłonią podbródek. - Cóż... na razie możemy pojechać z wami, a kiedy dotrzemy do miasta, wszyscy podejmiemy odpowiednie decyzje. Nie zamierzamy zaciągać się do kompanii, dopóki lepiej was nie poznamy. Zgoda? - Zgoda - odpowiedział Nicholas. Praji uśmiechnął się tak, że mógł przestraszyć górskiego trolla i powiedział: - Teraz, kiedy wciągnąłem Namiestnika na listę, nie bardzo mogę się sprzymierzać z ludźmi, co go popierają, nieprawdaż? - O jakiej liście mówisz? - spytał Harry. - Aaa... mam taką listę, na której umieszczam imiona tych, którzy kiedykolwiek zrobili mi jakieś świństwo, a ja nie mogłem załatwić sprawy od razu. Nie mówię, że wyrównam rachunki z każdym, ale nie zaszkodzi pamiętać. Harry zamierzał już rzucić jakąś kąśliwą uwagę, kiedy pojawił się Calis, wbiegający do obozu od południa. Cały dzień przeszukiwał okolicę, teraz zaś powiedział: - Mamy towarzystwo. - Gdzie? - spytał książę. - Cztery, może pięć mil z biegiem rzeki. Grupa jeźdźców, doliczyłem się dwudziestu dwu. Uzbrojeni po zęby i wiedzą, jak wystawiać warty. To regularne wojsko w czarnych barwach i z proporcami, też czarnymi ze złotym wężem. Wygląda na to, że zwiną obóz i ruszą gdzieś o świcie. - To ludzie Namiestnika - odezwał się Praji opierający się o bok wozu. - Jak na regularny oddział, zapuścili się diablo daleko od miasta. Nicholas kiwnął dłonią, wzywając Ghudę i innych, by się doń przyłączyli. Kiedy podzielił się z przyjaciółmi wieściami przyniesionymi przez pół-elfa, spytał najemnika: - Co myślisz o tym wszystkim? Ghuda wzruszył tylko ramionami. - Widziałem dość przypadków parszywej zdrady, ale połowa z nich przypadła na ostatnie dwa dni. Sądzę, że są tu po to, by odnaleźć wozy, pozabijać winnych, uratować księżniczkę i powrócić w tryumfie do domu. - Chcesz powiedzieć, że wszystko to było w jakimś sensie ułożone z góry? - zdumiał się Praji. - A co byś powiedział, gdybym ci rzekł, że wozy zaatakowali plemieńcy? - spytał go Nicholas. W oczach zapytanego pojawił się błysk, który świadczył, iż nie jest on człowiekiem miałkiego umysłu. - Powiedziałbym, że klany próbowały narobić Namiestnikowi kłopotów w utrzymaniu traktatu handlowego z mieszkańcami północy. Co właściwie nikogo by nie zdziwiło. Zdziwiłby natomiast każdego fakt, że zrobili to tak głupio i zostawili świadków. - A co byś powiedział na to, że i tych plemieńców pomordowano? - Aaa... to już trudniejsze - odparł Praji. - Odpowiedź zależy od tego, kto ich pozabijał. Jeśli zrobili to ludzie Namiestnika. .. - przerwał. - Gdyby można było to tak przeprowadzić, żeby sprawa wyglądała na przypadkową napaść grupki młodych zapaleńców... o tak! Wówczas klany skoczyłyby sobie do gardła. - Jak silna jest pozycja Namiestnika? - spytał Ghuda. - Od dwudziestu lat na stepach gada się o buncie - wzruszył ramionami Praji. - On jednak wciąż pozostaje na swoim miejscu. - Cóż - odezwał się książę. - Wpakowaliśmy się w spór, który nie powinien nas dotyczyć, ale ci, którzy biorą w nim udział, wcale na to nie będą zważali, bądźmy więc gotowi do walki. - Rozglądając się dookoła, dodał: - Jeśli ci żołnierze są kolejnym elementem spisku, oczekują, że w tych wozach będzie szesnastu plemieńców. Trzeba nam więc umieścić na wozach szesnastu ludzi. Niech przejdą za grzbiet. - Do Calisa zaś zwrócił się z poleceniem: - Chcę, byś jeszcze raz zbadał południe, sprawdź, czy nie zbliżają się ci konni. Ostrzeżeniem niech będzie strzała w środek czworoboku. Możesz to zrobić nie raniąc nikogo? Calis spojrzał nań tak, jakby samo pytanie stanowiło powód do urazy. Nicholas pokazał mu dłonią, gdzie ma zająć posterunek, potem odwrócił się do Ghudy: - Zostań przy mnie z kilkoma ludźmi, legniemy na dziedzińcu. Żołnierze spodziewają się ciał leżących na dziedzińcu i nie możemy ich rozczarować. Kiedy dotrą do wozów, znajdziemy się za nimi. - Ghuda kiwnął głową. - Amos, ty dowodzisz ludźmi na wozach. Kiedy znajdziecie się za grzbietem, rozpalcie niżej kilka ognisk, tak żeby ci żołdacy widzieli blask na niebie, ale nie ogień. I umieść je tak, by po przejściu przez grzbiet ludzie Namiestnika mieli je przed sobą. Chcę ich wyraźnie widzieć na tle ognia, kiedy ruszymy na nich z tyłu. - Amos zasalutował z uśmiechem i kiwnął dłonią na paru ludzi, by zajęli się wozami. - Harry... - zwrócił się książę do przyjaciela. - Weź dziewczęta gdzieś nad rzekę, ukryj w wysokich trawach i przypilnuj, by siedziały cicho i bez ruchu. - A co ze mną? - spytała Brisa. - Pójdziesz z Harrym - zdecydował książę. - Jeśli Ranjana choć piśnie, możesz jej skręcić kark. - Nie omieszkam... i dziękuję - uśmiechnęła się szeroko Brisa. Gdy żołnierze i marynarze rozbiegli się do swoich zadań, Nicholas zwrócił się do Prajia. - Jeśli chcesz nam pomóc, zabierz gdzieś swego przyjaciela. Nie wygląda na gotowego do walki. - On nie... ale mnie nie zatrzymasz - odparł najemnik. - Umieszczę go na jednym z wozów i pojadę z tym twoim paskudnym druhem. - Paskudnym... dobre sobie! - parsknął urażony do głębi Amos. Zapasy wyniesione na dziedziniec szybko ukryto ponownie, wozy zaś ruszyły za wzgórze. Gdy słońce skryło się za horyzontem, wszyscy już byli na swoich miejscach. Książę sam postanowił objąć dowodzenie nad grupą, która miała zostać na dziedzińcu, legł więc wraz z innymi i zaczął czekać na sygnał. W miarę upływu czasu odkrył, że boli go trochę lewa stopa. Bardziej go to zdenerwowało niż przestraszyło i postarał się zapomnieć o dolegliwości, rozmyślając o słabych i mocnych punktach całego planu. Pogrążył się w myślach do tego stopnia, że zaskoczyło go łupnięcie strzały o grunt dziedzińca. Natychmiast wytężył wszystkie zmysły. Gdzieś z boku dał się słyszeć odgłos wydawany przez uderzające w ziemię końskie kopyta. Nicholas mocno ujął w dłoń rękojeść miecza. Tętent spotężniał i pokazała się grupa jeźdźców. - Gdzie, u licha, są te wozy? - zaklął któryś z nich. - Nie mam pojęcia... Teraz już powinny być tutaj - odparł inny. - Kapitanie - wtrącił się trzeci. - Tam jest jakiś blask na niebie... tak jakby za tym grzbietem palono jakieś ogniska. - Tym leniwym draniom nie chciało się podjechać jeszcze ćwierć mili! - warknął głos należący do człowieka, którego drugi z jeźdźców tytułował kapitanem. - No dobra... zróbmy to, po co nas tu przysłano. - Książę usłyszał zgrzyt mieczów wyciąganych z pochew i ktoś stłumionym okrzykiem poderwał konie do galopu. Nicholas odczekał chwilę, aż ostatni z jeźdźców opuścił gospodę i wydał rozkaz: - Za nimi! Jego ludzie natychmiast poderwali się i ruszyli biegiem, ci zaś z łukami zajęli pozycje wzdłuż drogi. Tak jak Nicholas się spodziewał, gdy jeźdźcy dotarli na grzbiet wzgórza, ich sylwetki zarysowały się wyraźnie na tle płonącego nieba. - Teraz! - wydał rozkaz książę i łucznicy wypuścili strzały. Ludzie Amosa zrobili to samo z przeciwnej strony i połowę jeźdźców zmiotło z siodeł, zanim zorientowali się w sytuacji. Zaatakowali ich bowiem z mroku nieznani ludzie i jeźdźcy, którzy byli pewni, że przyjdzie im mieć sprawę z kilkunastoma pijanymi i najpewniej niedoświadczonymi plemieńcami na wozach, poniewczasie pojęli, że mają honor ze świetnie wyszkolonymi trzema przynajmniej dziesiątkami napastników. Jeden z jeźdźców podjął próbę szarży ze wzgórza w dół i natychmiast runął na ziemię z długą, sterczącą mu z krtani strzałą. Nicholas obejrzał się za siebie i zobaczył, że Calis umieszcza na majdanie łuku kolejny pocisk. W tejże chwili kapitan przybyszów okropnym rykiem poderwał ich do ataku i pozostali jeźdźcy - w liczbie dziewięciu - runęli w dół, by ratować życie. Niemiłosierne strzały zdjęły jeszcze z siodeł dwu, reszta jednak przylgnęła do końskich karków i rozpuściwszy konie, rwała jak stado jaskółek. - Strzelajcie do koni! - wrzasnął Nicholas. - Nikt nie może ujść z życiem! Dźwięk stali ścierającej się ze stalą powiedział księciu, że nie wszyscy z tych, co spadli z koni, byli martwi - niektórzy postanowili widać drogo sprzedać swoje życie. Przed młodym kapitanem pojawił się tymczasem pierwszy z jeźdźców i Nicholas musiał odeprzeć napaść. Młodzik ćwiczył pieszą walkę z konnymi, odpieranie jednak pozorowanego ataku człowieka, wiedzącego, że jego przeciwnikiem jest syn książęcy, było czym innym zgoła, niż obecna sytuacja. Pot zebrał mu się na karku, jednocześnie zaś poczuł, że rękojeść miecza zrobiła się lepka i śliska. Zgiąwszy kolana, przybrał znaną mu pozycję i, unosząc wysoko miecz, wymierzył go w pierś jeźdźca. Przeciwstawianie się atakującemu jeźdźcowi jedynie z mieczem w dłoni było głupotą i książę doskonale o tym wiedział. Gdyby miał miecz dwuręczny, taki, jakim posługiwał się Ghuda, mógłby - wykonując unik - ciąć konia po nogach. Dysponował jednak zwykłym, obosiecznym mieczem i jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić było przestraszenie konia, by ten skoczył w bok, mając nikłą nadzieję na to, że uda mu się obronić jakoś przed szablą napastnika. Jeździec był tuż tuż... wierzchowiec zarżał przeraźliwie, a jego przednie nogi nagle ugięły się pod nim... i koń padł na pysk. Napastnik wyfrunął z siodła i przekręciwszy się w powietrzu jak akrobata, przetoczył się po ziemi po to, by zamortyzować upadek. Ktoś wtrącił się w nierówny pojedynek i strzelił do konia z łuku albo przeszył go ostrzem. Jeździec wylądował na ziemi z głośnym jękiem, szybko jednak porwał się na nogi. Nicholas skoczył nań natychmiast, nie dając mu czasu na wzięcie się w garść. Gdy wstawał, książę uderzył weń barkiem. Zaatakowany wrzasnął z bólu - Nicholas pomyślał, że przeciwnik złamał coś sobie podczas upadku. Niewiele myśląc ciął mieczem i trafił wroga w ramię. Miecz wypadł osłabionemu jeźdźcowi z bezwładnych palców. Nieznajomy uskoczył w tył i rzucił się do ucieczki - szybko jednak rzuciło się za nim dwu ludzi, którzy dopadli go po kilku krokach, i cisnąwszy na ziemię, związali mu z tyłu ręce. Nicholas rozkazał, by - w miarę możności - wziąć kilku jeńców. Rozejrzawszy się dookoła, książę stwierdził, że utarczka dobiegła końca. Rozkazał rozpalić ogień i sprawdził, co z ludźmi. Zaskoczenie było tak pełne, że żaden z jego podwładnych nie miał poważniejszych obrażeń... ot, jedna płytka rana ramienia, która dla biedaka stała się raczej przyczyną wstydu niż cierpień. Reszta obeszła się kilkoma zadrapaniami i siniakami. Nakor zbadał rany dwu jeńców i zjawił się z meldunkiem u Nicholasa. - Kapitan może wyżyje, choć ma głęboką ranę w ramieniu i kilka złamanych żeber; ten drugi jednak nie wymiga się od śmierci. Raniono go w brzuch, a przed walką - jak mi powiedział - najadł się do syta. Jest weteranem i prosił o łaskę szybkiej śmierci. Nicholas wzdrygnął się na widok Ghudy, który ponuro kiwnął głową. - Rana brzucha, to paskudny sposób umierania. - Mógłbyś coś dla niego zrobić? - spytał Anthony'ego. - Może, gdybym miał wszystkie swe zioła i leki, choć i wtedy sprawa nie byłaby prosta. Kapłan uzdrowiciel może byłby mu pomógł modlitwą i magią, ale w tych warunkach... z tym co mam... Nie. Żadną miarą nie mogę mu pomóc. W tejże chwili Amos wziął księcia za łokieć i odprowadził na bok. Zniżywszy głos, odezwał się ponuro. - Nicky, nie otwierałem gęby od chwili, kiedy przejąłeś dowództwo, bo przeważnie dokonywałeś właściwych wyborów, błędów zaś, jakie popełniałeś, nie ustrzegłby się i znacznie bardziej doświadczony wódz. Teraz jednak stoisz przed koniecznością podjęcia jednej z najcięższych decyzji, do jakich zmusza cię twoja pozycja. - Chcesz mi rzec, że będę musiał pozwolić Ghudzie zabić tego człowieka? - Nie, chcę ci rzec, że będziesz musiał wydać rozkaz zabicia obu! - Crowe - rzekł Nicholas z rezygnacją. - Co? - To historia, jaką kiedyś opowiedział mi ojciec. W czasie, kiedy Królestwo najechali moredhele spod znaku Bractwa Mrocznego Szlaku, ojciec musiał udać się na północ, zanim znalazł ciebie i Guya du Bas Tyra w Armengarze. Tropiła ich banda Czarnych Zabójców. - Nicholas zamknął oczy. - Pewien renegat, Morgan Crowe, wpadł na ich ślad i ojciec kazał go zabić. - Książę potrząsnął głową, - Powiedział, że później bywało, iż musiał ogłaszać wyroki na ludzi zasługujących na karę, ten przypadek był jednak najtrudniejszy. - Spojrzawszy zaś w oczy byłemu piratowi, dodał: - Amos, ja nie mam tu za sobą cienia prawa. To nie Królestwo, a ten człowiek... owszem, próbował nas pozabijać, nie miał jednak innego powodu, niż rozkaz wydany mu przez jego pana. Nie jest zdrajcą, jakim był Crowe. - Rozumiem - odparł Amos. - Tu jednak nie masz praw, chyba że takie, jakie sami sobie wyznaczymy. Jesteś kapitanem kompanii zagubionej w morzu traw i musisz działać tak, jakby pokład twego statku atakowali żądni łupu piraci. Kiedy wydobędziesz z nich wszystkie potrzebne ci informacje, musisz wydać rozkaz, by ich zabito! Nicholas spojrzał w oczy człowieka, który w bardziej sprzyjających okolicznościach mógłby już być jego przybranym dziadkiem. I zaczerpnąwszy tchu w płuca, kiwnął głową. Wróciwszy do kręgu zebranych przy ognisku, skinął głową Ghudzie, który cofnął się w mrok. - Przyprowadźcie mi kapitana - polecił młodzieniec. Dwaj ludzie przywiedli rannego kapitana, który jęknął głośno, gdy ciśnięto go na ziemię do stóp Nicholasa. - Jak się nazywasz? - spytał książę. - Dubas Nebu - odparł zapytany. - Kapitan drugiej kompanii Przybocznych Jego Światłości. - Psiakość! - odezwał się Praji. - To osobista straż Namiestnika. - I co z tego? - spytał Nicholas. Praji podrapał się po policzku. - Albo za tym wszystkim kryje się Namiestnik, albo wśród jego najwyższych urzędników jest jakiś zdrajca. Praji sięgnął w dół i rozdarł koszulę jeńca, co wywołało jęk bólu. - Zabierzcie ode mnie to zwierzę! - ryknął kapitan. Praji tymczasem zdjął mu coś z piersi. - Sam zobacz! - odezwał się do Nicholasa. Książę zbadał podany mu talizman, najemnik zaś dodał: - To symbol klanu. - Potem jednak na twarzy Prajia odmalowało się zaskoczenie. - Ala taki, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. - Aleja, owszem, tak - odpowiedział Nicholas. Na symbol składał się wizerunek dwu splecionych węży, taki sam, jak na jego czarnym pierścieniu. Amos otworzył już usta, by coś powiedzieć, książę jednak uciął stanowczo: - Wszyscy precz! Chcę zostać sam z tym człowiekiem! Amos chciał jeszcze coś rzec, rozmyślił się jednak i kiwnął tylko głową. Skinieniem dłoni wezwał pozostałych, by za nim poszli, i wkrótce Nicholas został sam na sam z więźniem. Książę klęknął i nachylił się nad rannym. - Durniu! - wyszeptał konspiracyjnie. - Jakie były twoje rozkazy? Oczy jeńca przepełniało cierpienie, jego twarz pokrywał pot, kiedy jednak się odezwał, widać było, że doskonale panuje nad sobą: - Nie mam pojęcia, o czym gadasz, renegacie. Nicholas sięgnął więc do swej sakwy i wyjął z niej pierścień, przyniesiony mu przez Calisa z Elvandaru. - Nie pokazuję go nikomu, chyba, że muszę wyjawić swoją tożsamość - syknął jeńcowi w ucho. - A teraz powiedz mi, jaki dureń cię tu przysłał? To my mieliśmy zabić plemieńców i zabrać Ranjanę do miasta! - Ależ... - wystękał zdumiony jeniec. - Dahakon mi powiedział... Tu nie miało być żadnej innej kompanii! Nicholas wyciągnął sztylet i oparł go o krtań Dubasa. - Powinienem cię teraz zabić, ale niech się w tym wszystkim rozezna ktoś mądrzejszy od nas obu. - Kim jesteś? - spytał kapitan. - Jakie miałeś rozkazy? Twarz jeńca zdążyła już zbieleć z wysiłku. - Miałem pozbyć się tych, co przybyli na wozach. Czerwoni Zabójcy wracali łodziami... Nie rozumiem... - A co z więźniami? - Nie miało być więźniów! - żachnął się Dubas. - Kazano mi zabić dziewczyny i zabrać ze sobą ich ciała! - A reszta jeńców? Co z tymi ze statku? - Ze statku? - zdziwił się Dubas. I nagle zrozumiał. - Wiesz o statku! - Zanim Nicholas zdążył cokolwiek przedsięwziąć, jeniec rzucił się nań całym ciężarem, nadziewając się na trzymany przez księcia sztylet. Jęknął tylko słabo, gdy ostrze przeszywało mu serce i natychmiast zwiotczał. Ujrzawszy szamotaninę, do księcia podbiegli Amos i inni. - Co się stało? - spytał admirał, odciągając trupa od Nicholasa. - Zabił się! - sarknął książę wściekle. - Chciałem go przechytrzyć i sam wpadłem we własne sidła. - Dowiedziałeś się czegoś? - Wymienił pewne imię. - Jakie? - Dahakon. - O, to mi dopiero nowina - rzekł Praji z przekąsem. - Nie ma co, kapitanie, kiedy dobierasz sobie wrogów, nie zadowalasz się drobiazgiem. - Kim jest ten Dahakon? - spytał Marcus. - To Pierwszy Doradca Namiestnika, co w praktyce oznacza, że jest najbardziej przebiegłym i zawziętym sukinsynem w Krainach Wschodnich, Nadrzecznych, i... tam do kata! W całym ś wiecie! - Na dodatek - wtrącił Nicholas - zdradza swego pana. - To być nie może - sprzeciwił się Praji. - A to czemu? - spytał Harry. - Bo to on jest człowiekiem, który utrzymuje Namiestnika przy władzy od chwili, kiedy tamten dwadzieścia lat temu przejął kontrolę nad miastem. W mieście naprawdę wszyscy się go obawiają. - Czemu? - spytał Marcus. - Bo jest magiem. - Aaa... - mruknął Nicholas. - A czy w tym kraju jest to coś osobliwego? - Ha! - żachnął się Praji. - Musieliście naprawdę przybyć z bardzo, bardzo odległych okolic. - I dodał już poważniej: - Kapitanie, w Krainach Wschodnich jest tylko jeden mag. Onże Dahakon właśnie. Pokazywał się tu i tam, ale jeśli w Mieście znajdą innego maga, znaczyć to będzie dlań śmierć. I z tego co mówią, nie będzie to śmierć łatwa. On ich podobno pożera żywcem. - Nicholas spojrzał na Nakora, Anthony'ego i lekko potrząsnął głową. Praji tymczasem ciągnął dalej: - Powiadają, że to on stworzył Czerwonych Zabójców, którzy tak naprawdę wykonują jedynie jego rozkazy i za nic mają Namiestnika. Rozmawia ze zmarłymi, za kochankę zaś ma kobietę, która odbiera ludziom dusze. To ona utrzymuje go przy życiu. On sam powinien być trupem już od setek lat! - Bardzo niedobrze - nie wytrzymał Nakor. - Nekromancja to najbardziej obrzydliwa z magicznych praktyk. Anthony kiwnął tylko głową, ale Nicholas widział, że jego przyjaciel jest wstrząśnięty. - Nie masz się o co martwić - powiedział z naciskiem niby to do Prajia. - Wśród nas nie ma żadnych magów. - To dobrze - kiwnął głową tubylec. - Nie... Dahakon nie może być zdrajcą... gdyby chciał, mógłby obalić Namiestnika jednym palcem. - No cóż... - westchnął Nicholas. - Chyba nigdy nie dojdziemy, kto za tym wszystkim stoi. Jak najlepiej i najłatwiej dotrzeć do Miasta? - Łodziami - odpowiedział Praji. - Skoro jednak to miejsce leży w gruzach, nie doczekasz się tu konwoju. Wszyscy wezmą nas za morderców, których należy powiesić za tę zbrodnię. Jeśli przypadkiem trafią tu Jeshandi, ani się spostrzeżesz, jak zadyndasz nad ogniem głową w dół, a wtedy będziesz musiał naprawdę szybko obracać językiem. Kiedy darowali ten kawałek ziemi ojcu Shingazi, objęli go swoją ochroną. Rozejrzał się dookoła z niepokojem, jakby rozmowa o nieposkromionych stepowych jeźdźcach mogła ich wywołać z mroku. - Lepiej ruszajmy drogą wzdłuż rzeki na południe. Jeśli nie znajdziemy jakiejś łodzi, powinniśmy dotrzeć do miasta za jakieś dwa miesiące. Nicholas nie rzekł ani słowa. Miał miesiąc... najwyżej miesiąc... - Precz ode mnie! - wrzasnęła Abigail. Kopnęła rozpaczliwie i stwór się cofnął. - Nie sadzę, by chciał cię skrzywdzić - odezwała się Margaret. - Nic mnie to nie obchodzi! - żachnęła się Abby. - Te stwory są obrzydliwe. Stwory o których mówiły dziewczęta, były humanoidami, które zamiast skóry pokrywały drobne, zielonkawe łuski. Tuż pod wysokim czołem miały dość szeroki wał ocieniający duże, gadzie, patrzące bez wyrazu oczy. W ustach stworzeń kryły się dziwaczne zęby - nie ostre, jak u większości gadów, ale i nie regularne, jak u ludzi. Jeśli posiadały jakąś płeć, na zewnątrz nie było widać żadnych jej oznak - piersi miały płaskie i zupełnie gładkie wzgórki łonowe. Margaret nie wiedziała, co to za stworzenia, wyczuwała jednak jakoś, że są związane z tym, które zajmowało kabinę obok na czarnym okręcie. Dziewczęta zostały przewiezione z okrętu sporą łodzią, którą ku dokom skierowali odziani w czerń i noszący czerwone turbany wioślarze. Nie umieszczono ich - tak jak spodziewała się tego Margaret - w kwaterach niewolników, ale wraz ze sporą karawaną wozów wywieziono je za miasto, do sporej posiadłości otoczonej wysokim murem. Zaraz potem umieszczono je w komnatach, które zamieszkiwały aż do tej pory - Arjuna Svadjian kontynuował zaś swe przesłuchania. Margaret upewniła się, że była jakaś prawidłowość w jego zadawanych pozornie na chybił trafił pytaniach, nie potrafiła jednak jej wykryć. Wiedziała, że wiele pytań miało ukryć prawdziwe i istotne, będące celem badania - różnorodność ich tematyki utrudniała wykrycie tych naprawdę znaczących. Nigdy nie zobaczyły już owej tajemniczej kobiety, która kazała zabić niewinną dziewczynę, by zademonstrować im, że od ich posłuszeństwa zależy życie pozostałych więźniów. Margaret spytała kiedyś o nią Arjunę, ten jednak zignorował pytanie. Aby zapobiec sytuacji, w której Abigail poddałaby się zupełnie desperacji, Margaret poprosiła ją o pomoc w odkryciu celu ich uwięzienia. Młoda szlachcianka była teraz wściekła i wyglądało na to, że przy kolejnej próbie ucieczki nie zostanie ani kroku w tyle. Księżniczka upierała się przy tym, by zrobić to przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ich sytuacja poprawiła się na tyle, że można było ustalić plan codziennych czynności. Poza przesłuchaniami Arjuny, zostawiano je samym sobie. Podczas śniadań, obiadów i kolacji obsługiwali je służący, którzy jednak nie odzywali się ani słowem. Po południu pozwalano im spędzić kilka godzin w ogrodzie, pod płócienną zasłoną, chroniącą je od ostrego blasku słońca. I nagle sprawy potoczyły się inaczej. Tego ranka zamiast Arjuny do komnaty weszły dwa nieznajome stwory. Abigail natychmiast schroniła się w odległym kącie, Margaret zaś porwała krzesło, gotowa do obrony. Stwory tymczasem przysiadły na piętach i zaczęły przyglądać się dziewczętom. Abigail nie bez oporów wróciła na swe łóżko, gdzie usiadła na brzeżku, i przez następną godzinę w komnacie panowała cisza. Potem jedno ze stworzeń, to które gapiło się na nią, spróbowało dotknąć jej ramienia. - Słyszałaś kiedy o czymś takim? - spytała Margaret. - Nie, nigdy - szepnęła Abby. - To jakieś demony. Margaret przyjrzała się uważnie stworowi, który gapił się na nią. - Eee... nie sądzę. Nie masz w nich niczego magicznego. Ich skóra jednak wygląda dokładnie tak, jak skóra stwora, którego rękę widziałam na okręcie. Otworzyły się drzwi i służący wnieśli poranny posiłek. Dziewczęta nie miały szczególnej ochoty najedzenie, wiedziały jednak, że gdy nie będą jadły, zostaną nakarmione siłą. Podczas posiłku ciekawość dziwacznych stworów wzrosła i usiłowały podejść bliżej. Abigail odstraszyła „swoją” bestię, rzucając w nią talerzem. Margaret zaś po prostu nie zwracała uwagi na gapiące się na nią stworzenie. Po skończonym posiłku ukazał się Arjuna, ale zanim zdążył choćby otworzyć usta, gniew Margaret eksplodował okrzykiem: - Co to za stwory? - Te? - spytał Arjuna na swój niewzruszony sposób. - One są nieszkodliwe. Ot, towarzystwo dla was. - Zabierzcie je stąd! - nalegała Abigail. - Nie chcemy ich! - Zostaną. - Arjuna był nieubłagany. - Nie zrobią wam żadnej krzywdy. - Potem podciągnął ku sobie krzesło. - Co wiecie o legendzie Sarth? Margaret spojrzała na gapiące się na nią stworzenie i przez chwilę wydało się jej, że w nieruchomych oczach mignęła iskierka inteligencji. Księżniczka wzdrygnęła się i odwróciła. Łodzie wolno płynęły z leniwym prądem rzeki. Nicholas siedział na fordeku pierwszej, niezgrabnej krypy o wysokich okrężnicach, będącej na poły barką, z masztem złożonym teraz na całej długości, bo ku przeznaczeniu niósł ich nurt Wężowej Rzeki. Dwa długie wiosła leniwie mieliły nurt, utrzymując tempo nieco tylko od niego większe, tak by można było sterować. Tkwili na pokładzie tych łodzi już od tygodnia i wkrótce mieli dotrzeć do Miasta. Książę raz jeszcze zaczął rozmyślać o ich sytuacji. Dodając do skarbczyka to, co uratowali z Przystani Shingazi, Kompania Nicholasa, jak zaczęli sami siebie nazywać, była nieźle wyposażona i dość zamożna. Jadąc wzdłuż rzeki, dotarli do wioski, o której opowiadał im Praji, i tam odpoczęli. Wzięto ich za bandytów i wieśniacy w pierwszej chwili rzucili się do ucieczki, Nicholas jednak spokojnie poczekał z wozami - co trwało niemal cały dzień - dopóki jeden ze śmielszych kmiotków nie odważył się doń przemówić z pobliskiego drzewa. Aby przekonać wieśniaków, że nie zamierzają zrabować wszystkiego, co nie za gorące, nie za ciężkie i nie uciekło na drzewa (co zresztą i tak mogli uczynić podczas nieobecności gospodarzy), wystarczyło kilka uprzejmych słów (i sztuka złota). Wieśniacy szybko więc wrócili, po czym przez ponad tydzień podejmowali kompanię ucztami i ranni jej członkowie zdążyli wrócić do zdrowia. Nicholasowi nie podobała się ta strata czasu, musiał się jednak pogodzić z tym, że przed wędrówką wozami na południe wszyscy musieli odpocząć. Podczas tego wszystkiego towarzysz Prajia, Vaja, doszedł do siebie na tyle, że mógł przyłączyć się do rozmów. Nicholas odkrył, że był to człowiek próżny, dumny ze swych regularnych rysów twarzy i krętych, bujnych kędziorów. Wysokie mniemanie o sobie podtrzymywały w nim młodsze mieszkanki wsi, które rozpieszczały przystojnego cudzoziemca, przynosząc mu za dnia owoce, chleb miodowy i wodę, w nocy zaś - jak podejrzewał Nicholas - dostarczając mu bardziej intymnych dowodów podziwu. Książę odkrył także, że szlachetna mowa urodziwego tubylca była tylko pozą, nie należał on bowiem do najbystrzejszych. Mózgiem pary przyjaciół był Praji, który jednak pozwalał wszystkim sądzić, że jest inaczej. Gdy jego ludzie wracali do zdrowia, książę pobierał u Ghudy intensywne nauki dowodzenia kompanią najemników. Jeśli Praji i Vaja mieliby z nimi pozostać, grupa wespół z Brisą liczyłaby trzydziestu pięciu żołnierzy. Żeglarze narzekali na ćwiczenia z bronią i musztrę, żołnierze jednak tak długo bezlitośnie drażnili ich ambicję, aż poirytowane wilki morskie wyuczyły się na tyle, że mogły dotrzymać pola weteranom. Każdy zresztą musiał poddać się nieskończonym ćwiczeniom z łukiem i mieczem, aż opanował praktykę na tyle, by posługiwać się nimi w stopniu choćby zadowalającym. Praji i Tuka opowiadali, że trzydziestu pięciu chłopa to nieco za mało na kompanię o jakiej takiej reputacji, ale starczyło tego, by można w nich było uznać najemników. Pod koniec tygodnia spostrzeżono na wodzie konwój łodzi i Praji podniósł biały proporzec świadczący o chęci negocjacji. Pierwsza łódź zbliżyła się do brzegu na tyle, że można się było porozumieć i po kilkunastu minutach wzajemnych przekrzykiwań książę polecił jednemu z ludzi wyprawić się wpław i dać złoto wodzowi wyprawy. Wybrał do tego Harry'ego. Marcus, Calis i kilku innych łuczników stali na brzegu w gotowości, na wypadek, gdyby trzeba było osłonić odwrót Ludlandczyka albo ukarać zdradę. Okazało się to jednak niepotrzebne. Gdy tylko kapitan zobaczył złoto, wszystkie łodzie skierowały się do brzegu. Załadowanie kompanii zajęło im blisko dwie godziny. Wspomnienia księcia przerwał widok ciemnej smugi na horyzoncie. - Co to takiego? - spytał Prajia. - Dymy znad Miasta, kapitanie. Przed nocą będziemy na miejscu. Przez cały czas trwania podróży dyskutowali zaciekle i teraz mieli już gotowy plan. Przynajmniej za taki mógł być uważany - Nicholas jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wiedzie swoich ludzi w ramiona klęski. Jedyną rzeczą, która kazała mu kontynuować poszukiwania, była myśl o tym, że oto Margaret i Abigail cierpią gdzieś krzywdę, i pewność, że za tajemniczą zdradą sprzed dwu tygodni stoją wężowi kapłani Pantathian. Rozdział 17 MIASTO Nicholas poczuł ukłucie niepokoju. Przez ostatnią godzinę płynęli wijącą się wśród rozległych moczarów Wężową Rzeką, teraz zaś przecinali rozległe jezioro. Załoga łodzi wzięła się ostro do wioseł, ponieważ wody jeziora miotane były licznymi i często przeciwstawnymi prądami. Sternik nieustannie napierał na rudel i łódź powoli skierowała się ku ujściu rzeki do jeziora, w jego wschodniej połaci. Nicholas wyprostował się, by lepiej zobaczyć miasto. - Gdzie jesteśmy? - spytał Prajia. - Na Jeziorze Królów. - Dlaczego tak je nazwano? Praji leżał niedaleko, wsparty niedbale o stos ładunków, podczas gdy Vaja chrapał jak niedźwiedź. - Miastu dała początek niewielka osada, która bardzo dawno temu powstała na miejscu wybranym przez plemiona Krain Wschodnich na handel. Podczas minionych lat ogromnie się rozrosła i teraz nie powiedziałbyś panie, że jego mieszkańcy są krewniakami Jeshandi i innych plemion stepowych. - Brzydal zajął się czyszczeniem paznokci końcem sztyletu. - Każde plemię miało swego Króla i ustalono, że co roku innemu plemieniu wypadnie honor organizowania królewskich spotkań. Każdy z panujących w mieście Królów wyskakiwał więc co jakiś czas ze skóry, żeby odpłacić innym za to, co zrobili jego plemieniu podczas minionych trzynastu lat... bo plemion, panie, było czternaście. - Tak czy owak, po kilku setkach lat ludziom mieszkającym w mieście na stałe wszystko to mocno już dojadło, zrobili rewoltę, a kiedy było już po wszystkim, czternastu Królów i sporą grupkę ich krewniaków utopiono w jeziorze. Od tego czasu jezioro zwie się Jeziorem Królów.. - I co stało się potem? - spytał Nicholas, gdy podeszli do nich Marcus i Harry, by posłuchać opowieści. Byli teraz pośrodku jeziora i z tej odległości wyraźnie widzieli inną rzekę wpływającą do pierwszej, która wiła się wzdłuż wschodniego skraju Miasta. - No... przez jakiś czas mieli w Mieście władców, ale po kilku wielkich pożarach i buntach, w których zginęły setki ludzi, zdecydowali, że to głupi pomysł i że władzę powinna objąć rada wodzów klanowych. Ponieważ członkowie jednego klanu należeli niekiedy do kilku plemion, wszystko wydało się im proste i rozsądne i przez kilka setek lat, jak słyszałem, wszystko układało się po ich myśli. - I wtedy pojawił się Namiestnik? - domyślił się Harry. - No tak... jest tu już od pewnego czasu - rzekł Praji i podrapał się po brodzie. - Słyszałem kilka historii o tym, skąd się wziął i kim jest, nikt jednak nie wie niczego pewnego. I nie jest bezpiecznie zbyt natarczywie się o to dopytywać. - Tajna policja? - spytał Nicholas. - Nazywana Czarną Różą, jeśli cię to zbytnio nie razi. Kierowana przez kogoś, kogo nazywają Kontrolerem, ale nikt nie wie, co to za jeden. Niektórzy ludzie uważają, że on właśnie trzyma w szachu Dahakona, inni podejrzewają, że to Dahakon jest Kontrolerem. Faktem jest, że nikt nie wie niczego pewnego. - Praji sięgnął po nóż. - O Namiestniku zaś wiem, co następuje. Nazywa się Valgasha, i nie jest to imię jeshandyjskie. Nigdzie też o takim nie słyszałem. Jest to wysoki człowiek... widziałem go raz jeden podczas Igrzysk Schyłku Lata. Jest też zbudowany tak, że nie ustąpiłby szerokością barów waszemu przyjacielowi Ghudzie. Wygląda na człowieka, który niedawno skończył trzydziestkę, ale powiedziano mi, że dokładnie tak samo wyglądał, kiedy obejmował władzę w Mieście, a jeśli te historie o jego magu są prawdziwe, to kto wie... Ma oswojonego orła, który dlań poluje jak ułożony sokół. Ludzie powiadają, że to ptak magiczny. - Jak długo jeszcze trzeba nam płynąc do Miasta? - spytał Nicholas. - Już niedługo - odpowiedział Praji. Wskazał dłonią grupkę wysokich drzew na odległym brzegu. - Tam jest ujście rzeki, która wypływa z jeziora i okrąża Miasto. - Umilkł na chwilę, potem jednak dodał: - Kiedy dotrzemy na miejsce, lepiej będzie, jak znajdziecie sobie jakąś kwaterę. Kompania powinna zatrzymywać się tam, gdzie mogą ją znaleźć potencjalni pracodawcy. Macie coś przeciwko niezbyt wyszukanemu stylowi życia? - spytał na koniec. - Nie - odpowiedział Nicholas. - A dlaczego pytasz? - Cóż... - zaczął brzydal. - Z tego co widzę, masz, panie, dużo więcej złota niż rozsądku. Nieliczna kompania, która żyje ponad stan to napraszanie się o kłopoty. Wystarczy zająć najdroższą gospodę w mieście i drugiej lub trzeciej nocy przyjdzie wam złożyć niespodziewaną wizytę stu albo więcej drabów. Jeśli zaś będziecie żyć za skromnie, ludzie pomyślą, że odwróciło się od was szczęście albo jakość waszych usług jest kiepska. - Rozmyślał przez chwilę. - Myślę, że wiem o miejscu, które się wam nada wprost idealnie. Niedaleko bazaru, skromne, nie za brudne, a oberżysta nie zedrze z was zbyt wiele. - Zakładam - uśmiechnął się Nicholas - że można tam usłyszeć o kilku interesujących sprawach. - Możesz zakładać, co ci się, panie, żywnie podoba - uśmiechnął się Praji, ukazując swe przerażające zębiska. - Sęk nie w tym, by coś usłyszeć, ale w tym, by z usłyszanych rewelacji wyłuskać ziarno prawdy. - Ziewnął tak, że mógłby odstraszyć rekina. - Dwadzieścia już lat żyję na szlaku i nigdy nie widziałem drugiego takiego miasta, jak Miasto nad Wężową Rzeką. - Przez dłuższą chwilę Praji wyliczał złe i dobre strony najróżniejszych miast, które odwiedził podczas swego awanturniczego żywota, Nicholas zaś przyglądał się temu, do którego się zbliżali, a które dopiero teraz zaczęło przybierać przed jego oczami określone formy. Wokół jeziora rozciągały się moczary porośnięte niską trzciną i niełatwo było orzec, gdzie się kończą i gdzie zaczyna się suchy ląd. Nieco dalej wznosiły się rzędy niskich kopców, zupełnie nagich, z wyjątkiem porastających je z rzadka kęp niewysokich krzewów. Na prawo, na zachodnim brzegu jeziora grunt wznosił się nieco wyżej. Jakieś ruiny świadczyły o tym, że ktoś kiedyś usiłował tu mieszkać, wszystkie jednak wyglądały na całkowicie opuszczone. Wyżej wznosiła się skalna ściana o wysokości może piętnastu stóp, na której szczycie można było zauważyć jakiś ruch, choć z tej odległości niełatwo było orzec, co to takiego. - Farmy - odezwał się Praji, jakby czytając w myślach księcia. - W pobliżu miasta jest ich sporo, skupiają się tu dla obrony. Po drugiej stronie rzeki widać kilka spalonych. Niełatwo bronić tego terenu i żołnierze Namiestnika nie kiwną palcem, chyba że ktoś do cna zdumieje i zaatakuje mury. - Powiedziawszy to, splunął sążniście za burtę. Wkrótce wpłynęli w nurty wschodniej rzeki i szybkość łodzi znacznie wzrosła, bo gnały ją sprzyjające prądy. Kiedy opływali kraniec miasta, ujrzeli na wschodnim brzegu spaloną posiadłość. - Rozumiem, co masz na myśli - rzekł Nicholas. - A nie... tego nie zrobili bandyci - sprzeciwił się Praji. Mówiąc to, wskazał dłonią na odległe o pół mili wzgórze, na którego szczycie wznosił się spory pałac otoczony wysokim murem. - To majątek Dahakona. Kiedy nie przebywa w pałacu Namiestnika, tam właśnie możesz go znaleźć, choć nie umiem wymyślić powodu, dla którego ktoś miałby go szukać. - Wykonał gest odpędzający zły los czy duchy. - Doszedł do wniosku, że tamta posiadłość była za blisko i Czerwoni Zabójcy ją spalili. Im dalej płynęli, tym na rzece robiło się tłoczniej. W pobliżu przystani Nicholas przekonał się, iż niektóre budynki nadrzeczne były stare, i wzniesiono je na wysokość dwu i więcej pięter. Na wysokich balkonach kilku z nich siedziały rozebrane kobiety, nie kryjące bynajmniej swych obfitych - i niekiedy mocno już przejrzałych - wdzięków i wykrzykujące swe imiona ku płynącym. - Dziwki - mruknął obojętnie Praji. Nicholas zarumienił się potężnie, kiedy jedna z młodszych zawołała go, proponując mu coś, o czym myślał niekiedy wcześniej - nie sądził jednak, by rzecz dało się zrobić w taki sposób, jaki sugerowała dziewczyna. Praji spostrzegł rumieniec młodzieńca i parsknął śmiechem. - Ależ mości kapitanie... Ujście rzeki rozszerzyło się wkrótce, wschodni brzeg cofnął się znacznie i łódź wpłynęła do portu. Sterując ku prawemu brzegowi płynęli szybko, aż trafili w rejon przystani i doków. Z boku wyskoczyła niewielka łódź zmierzająca ku większemu okrętowi, zakotwiczonemu na głębszych wodach. Sternik łodzi Nicholasa, zdradzając niemały kunszt, obsypał przekleństwami swego kolegę prowadzącego mniejszą łódeczkę, bo niewiele brakowało, a doszłoby do zderzenia. Nicholas powiódł wzrokiem za mniejszą łodzią i jego spojrzenie trafiło na inny statek, stojący na kotwicy w głębi portu. - Marcus! - zawołał cicho. - Co się stało? - pochylił się ku przodowi dziedzic Crydee. - Powiedz Amosowi, żeby rzucił okiem w tamtą stronę. - I pokazał kierunek. Marcus spojrzał, kiwnął głową i przeszedł ku rufie. Odwracając się ku drugiej łodzi, gdzie na dziobie stał Amos, krzyknął: - Hej tam! Nicholas powiada, że powinieneś to zobaczyć! - Powiedz mu, że widzę! - ryknął niegdysiejszy pirat. - To ten sam! Marcus wrócił do przyjaciela. - Amos powiada, że to ten sam. - Tak i myślałem - kiwnął głową książę. Unosząc się wysoko na falach - pewnie z powodu pustych ładowni - tkwił przed nimi niczym latarnia morska czarny statek, za którym przepłynęli pół świata. - No proszę... - zwrócił się Nicholas do Marcusa. - Jest nasza czarna ślicznotka. Marcus bez słowa położył dłoń na ramieniu krewniaka i od niedawna - chyba - przyjaciela. Po przycumowaniu do jednej z przystani, wszyscy zeszli z pokładu łodzi i ruszyli szeroką ulicą ku rozległemu wejściu na bazar. Praji i Vaja prowadzili ich wśród tłumu - ostrzegłszy pierwej wszystkich, by trzymali się razem, albo się pogubią. Zmysły księcia zaatakowała egzotyczna mieszanina barw i zapachów. Nicholas po raz pierwszy w życiu ujrzał taką rozmaitość dóbr i ubiorów. Ludzie byli tu tak inni, jak mieszkańcy Krondoru różnili się od ludów pomocnego Kesh. Widział mężczyzn i kobiety najrozmaitszych kolorów - od jasnoskórych blondynów po ciemnych jak noc - i wszyscy ciągnęli w stronę bazaru, gdzie trwał nieustanny wrzask. Kramarze zachwalali swoje towary i targowali się zaciekle o ich ceny. Stroje miejscowych były tak różne, że dość niezwykłe w końcu ubiory księcia i jego towarzyszy nie zwróciły na siebie niczyjej uwagi. Najmodniejsze były tu jaskrawe barwy i Harry patrzył na niektórych tubylców z głuchą zazdrością. Praji powiódł kompanię ku dość rozległemu skrzyżowaniu dwu pasaży, a potem, wybrawszy jeden, ruszył wzdłuż ciągu kramów i sklepików. Wkrótce wyszli z bazaru i wkroczyli na wąską uliczkę, potem skręcili w drugą i wreszcie trafili przed zajazd. Praji zaprosił Nicholasa na dziedziniec i wrzasnął: - Keeler! Z głębi wyszedł krępy jegomość z okropną blizną na policzku. - Praji! - ryknął, chwytając potężny tasak. Wbijając go z rozmachem w blat szynkwasu, powiedział z przekąsem: - Miesiąc temu miałem nadzieję, że nie zobaczę już więcej twojej nędznej gęby! Praji wzruszył ramionami: - Dostałem lepszą ofertę. - Wskazując głową Nicholasa, dodał: - To mój nowy kapitan. Keeler wlepił w księcia wyblakłe spojrzenie dwu błękitnych jak paciorki oczu, podrapał się po szczecinie porastającej mu podbródek i mruknął: - No, dobra. Czego sobie życzysz... kapitanie. - Kwater dla czterdziestu chłopa. - Mam miejsce dla pięćdziesięciu - odpowiedział szynkarz. - Sześć oddzielnych, w których może spać po czterech, i jeden wspólny dla dwudziestu sześciu. Jeśli ludzie są zgodni, zmieści się i więcej - dodał z uśmiechem. - Bierzemy wszystko - odpowiedział książę. - Szukam nowych rekrutów. - Wcześniej już uzgodnił z innymi, że taka historyjka pozwoli im przez kilka dni nie przedsiębrać dosłownie niczego. Kompanie najemników nie mogły za bardzo grymasić w wyborze ofert pracy. Gdyby zwlekali, nie podejmując żadnej, po kilku dniach zwróciliby na siebie niepożądaną uwagę. Teraz Nicholas i Keeler uzgodnili cenę i książę dał szynkarzowi niewielki zadatek w złocie. Skinieniem dłoni dał książę znak stojącemu w bramie Harry'emu, który wezwał resztę do zajęcia miejsc. Obejrzawszy przeznaczony dla niej pokoik, Ranjana rzuciła księciu niewiele dobrego wróżące spojrzenie. Nicholas nie uważał za stosowne podzielić się z nią swymi podejrzeniami co do powodów, dla których żołnierze Namiestnika pojawili się w Przystani Shingazi. Dziewczyna oczekiwała, że powiodą ją prosto do pałacu, i ogromnie ją rozwścieczyła konieczność pozostania z ludźmi Nicholasa. Powierzenie jej czujnemu nadzorowi Brisy było świetnym wyjściem z sytuacji - ulicznica z Freeportu zagroziła zarozumiałej piękności, że jeśli ta wywoła jakąś awanturę, straci język. Znalazłszy się pod dachem, książę obejrzał cały zajazd. Już wcześniej uzgodnił z właścicielem, że będą mogli korzystać ze wspólnej izby i dziedzińca - Nicholas uznał, że codzienne ćwiczenia pomogą ludziom utrzymać karność i sprawność - oraz stajni, pustych obecnie z wyjątkiem jednego boksu, z którego jakiś kudłaty osiołek spoglądał na przybyszów z doskonałą obojętnością. Tradycją było, że kompania wynajmująca gospodę sama decydowała, czy szynk miał być otwarty dla gości z zewnątrz, czy nie. Był to pierwszy temat dyskusji zespołu, który wybrano jako sztab, a w skład którego weszli Marcus, Ghuda, Amos i Praji. Nicholas wykoncypował historię o tym, że przybywają z bardzo odległego miasta po przeciwnej stronie kontynentu, którą Praji przyjął za dobrą monetę - ziemie pomiędzy miastami-państwami nie miały stałej przynależności, często przechodziły z rąk do rąk i ludzie rzadko podróżowali dalej, niż kilkaset mil od miejsca, gdzie się urodzili. Nawet doświadczeni żołnierze do wynajęcia, tacy jak Praji, najdalej bywali w Lanadzie, mieście Króla-Kapłana, który był przyczyną większości niepokojów w tej części świata, gdyż jednocześnie zaangażował się w trójstronną wojnę z Radżą Maharty i Namiestnikiem Miasta nad Wężową Rzeką. Nicholas zasiadł więc we wspólnej izbie ze swoimi porucznikami, podczas gdy Harry zajął się rozdziałem ludzi po komnatach i ulokowaniem wyposażenia. - Praji, jak sądzisz... - spytał książę. - Lepiej będzie wpuszczać miejscowych do szynku, czy go przed nimi zamknąć? - Jeżeli każesz go zamknąć, panie - odparł ostrożnie Praji - to jako osoba niezbyt dobrze tu znana, wzbudzisz ciekawość. Jeśli zechcesz go otworzyć, to powinieneś liczyć się z tym, że już niedługo zapełnią go dziwki, złodzieje, kieszonkowcy, żebracy i mnóstwo szpiegów, którzy będą pracować dla rozmaitych klanów, gildii, stronnictw politycznych i innych kompanii. - A co ty o tym myślisz, Amos? Były pirat wzruszył ramionami. - Jako człowiek bywały w miejscach takich jak to, rzeknę tylko, że dwie są drogi zdobywania informacji: można jej szukać albo pozwolić, by sama do nas przeciekła. - Dobrze więc - kiwnął głową Nicholas. - Oto, co zrobimy. Otwórzmy szynk dla wszystkich, zapowiedzcie jednak ludziom, że każdy, kto się upije i rozpuści za bardzo jęzor, odpowie osobiście przede mną. - Dołożył starań, by zabrzmiało to groźnie, sam jednak czuł, że zachowuje się głupio. Ale nikt z siedzących przy stole nie pozwolił sobie na uśmiech. - Dlaczego inne kompanie miałyby u nas węszyć? - spytał, zwracając się do Prajia. - Choćby po to, by podebrać nam jakiś kontrakt - odparł brzydal. - Jeżeli masz w planie jakiś niezły interes, może potrafią ofiarować lepsze warunki niż twoje, gdy dotrą do przyszłego pracodawcy... może być i tak, że oni sami mają na oku jakieś przedsięwzięcie, które dla nich jest za duże i szukają wspólników. - Praji wbił wzrok w twarz Nicholasa. - Nie musisz mi mówić panie, czego tu szukacie. Wystarczy nam, że będziesz dobrze płacił i nie wmieszasz nas w coś, za co mogliby nas powiesić, bo z takimi przedsięwzięciami nie chcemy mieć nic wspólnego, ale jak na najemną kompanię jesteście trochę za mało... otrzaskani. - Wskazał kciukiem na Ghudę. - On zna ten fach, i wie, jak zabierać się do rzeczy, reszta jednak - obejrzał się przez ramię ku drzwiom, przez które para marynarzy Amosa wnosiła jakiś tobół - to ludzie innego pokroju. Sądząc z tego, jak podrywają się na nogi, kiedy otrzymują rozkazy, i jak są powściągliwi... nigdy nie widziałem, by wszczęli jakąś bójkę, lub by kwestionowali polecenia... powiedziałbym, że są regularnymi żołnierzami. - Nie jesteś głupcem - przyznał Nicholas. - Nigdy nie mówiłem, że nim jestem. Pozwalam ludziom myśleć o mnie to, co chcą. Zwykle obraca się to na moją korzyść. - Kiwnąwszy dłonią ku innym, szykującym swoje kwatery, dodał: - Tamte chłopaki są prawdopodobnie dobrymi żołnierzami, jako najemnicy jednak nie są zbyt przekonujący. O, Ghuda tak... ten jest najemnikiem z krwi i kości. - Praji spojrzał Nicholasowi prosto w oczy. - Wśród dowódców można wyróżnić trzy typy: pierwsi to skurczybyki, którzy osiągają posłuszeństwo podwładnych postrachem, siłą i groźbami, drudzy mają autorytet, bo dzięki nim ich podwładni się bogacą, za trzecimi ludzie idą, bo ci kapitanowie dbają o nich i pod ich dowództwem podwładni rzadko tracą życie. Nie za bardzo przekonująco grasz waszmość rolę pierwszego. Przykro mi, ale nie przeraziłbyś i starej babuni. Nie rozsiewasz wokół złota i nie masz pierścieni na palcach, nikt więc nie pomyśli, że potrafisz zdobyć bogactwo dla swoich ludzi... musisz więc popracować nad tym, by przekonać innych, że należysz do tych ostatnich kapitanów. - Praji - rzekł Nicholas - całe życie, prawda, że krótkie, studiowałem taktykę i sztukę operacyjną oraz strategię, i prowadziłem już ludzi w bój. - Nie uznał za konieczne dodać, że owo doświadczenie było całkiem świeże. Tubylec wstał. - Mówisz o dobrej walce. Kiedy zdecydujecie się powiedzieć mi, o co tu chodzi, powiem wam, czy ja i Vaja się na to piszemy. Zanim to nastąpi, pozwólcie, że się trochę prześpię. - Czy możemy mu zaufać? - spytał książę po wyjściu brzydala. - Nie jest ci on człowiekiem, od którego byłbym przyjął przysięgę niezłomnej lojalności koronie - odpowiedział Ghuda - ale będzie walczył za każdego, z kim się zwiąże słowem. Przeciwko każdemu - dodał z szerokim uśmiechem - kto trafił na jego listę. - Co dalej? - spytał Marcus. - Trzeba nam znaleźć miejsce, do którego zabrano więźniów. Przewiezienie na brzeg tak licznej ich grupy nie mogło zostać nie zauważone. Ktoś musiał być tego świadkiem i musiał widzieć, gdzie ich umieszczono. Musimy tylko zachować ostrożność przy wypytywaniu. - Myślę - odezwał się Amos - że pomyszkuję trochę wśród doków i na przystaniach. - Weź ze sobą Marcusa i przy okazji poszukajcie statku, który można będzie ukraść. - Znów staniemy się piratami? - uśmiechnął się admirał. - Jak tylko odkryjemy, gdzie trzymają Margaret i pozostałych, wracamy do nazwy bukanierów - odparł Nicholas, również się uśmiechając. Gdy Amos i Marcus wyszli, książę zwrócił się do Ghudy: - Możesz coś zrobić, by nasi ludzie bardziej zaczęli przypominać najemników? Ghuda wstał, do izby zaś weszli Brisa i Harry. Kiedy zbliżyli się do stołu, stary wyga powiedział: - Zbiorę ich w grupki po dwu i trzech i pogadam z nimi tak, by mieli jako takie pojęcie o zwyczajach i stylu życia najemników, bo teraz w rzeczy samej nie wiedzą, jak się zachowywać. - Dziękuję - odparł książę i Ghuda wyszedł. Tymczasem Harry i Brisa usiedli, po czym Ludlandczyk zapytał: - I co teraz? - No, przede wszystkim muszę się zastanowić, co począć z Ranjaną - odpowiedział książę. - Sprzedajmy ją komuś - podsunęła Brisa. Po szybkim spojrzeniu na jej uśmiechniętą twarzyczkę, Nicholas był prawie pewien, że dziewczyna żartuje. - Możemy ją tu zatrzymać na jakiś czas i sprawdzić, czynie przyda nam się jakieś dojście do pałacu - rzekł Harry. - Nie rozumiem - przyznał Nicholas. - Posłuchaj - zaczął wyjaśniać Harry. - Niełatwo mi sobie wyobrazić, że statek taki jak tamten wpływa sobie do portu z setką więźniów i nie jest w to zamieszany nikt z władz. Może i sam Namiestnik maczał w tym paluchy. - Wzruszył ramionami. - A jeżeli tak, to jakiż jest lepszy sposób na dotarcie do niego, niż przyprowadzenie mu jego - odbitej przez nas dzięki szczęśliwemu trafowi - narzeczonej. - Ależ on próbował się jej pozbyć - wytknął mu Nicholas. - To było tam - Brisa kiwnęła dłonią ku północy. - Tutaj nie może kazać jej zarżnąć i zwalić winy na któryś z klanów, prawda? Harry kiwnął głową. - Pałac jest teraz najbezpieczniejszym dla niej miejscem w mieście. - Pochylił się do przodu. - Posłuchaj, zatrzymajmy ją tu jeszcze przez kilka dni, a jeśli się okaże, że nie będzie nam potrzebna, by dostać się do pałacu, zawsze możemy ją odesłać do jej ojczulka pierwszą karawaną, która się uda w górę rzeki. W razie czego, może być jednak naszą przepustką na wejście do siedziby wroga. - Wygląda na to, że los dziewczyny wcale was nie interesuje - wytknął im Nicholas. - Dziewczyny? - parsknęła Brisa. - Ta dziwka ma skórę twardszą niż stuletni żółw skorupę! Nie daj się zwieść tym jej wielkim oczom i wydętym usteczkom. Może i wygląda na zepsutą pieszczotami dzieweczkę, ale jest twarda jak stara podeszwa, co sam mógłbyś zobaczyć, gdybyś tylko zdołał opanować się na tyle, żeby spojrzeć trochę wyżej niż na jej szyję. - Ejże! To już przesada! - żachnął się książę. Brisa machnęła dłonią i zignorowała sprzeciw młodzieńca. - Owszem, przyznam, że jest piękna... ale wcale nie jest taka, jaką ci się wydaje. - Nie da się zaprzeczyć - poparł dziewczynę Harry. - Rozmawiałem z nią kilka razy i muszę przyznać, że jest w niej jakaś... twardość... i chłód... Nicholas postanowił, że zignoruje niesłychane oskarżenia Brisy. - Dobrze, dziś i tak nie podejmę decyzji. Wy zajmijcie się zbieraniem wiadomości. Brisa, wiesz, jak węszyć na ulicach... nie mogą się za bardzo różnić od zaułków Freeportu. Harry, ty też się rozejrzyj tu i tam. - Wyjął z sakwy kilka sztuk złota i pchnął je przez stół ku obojgu rozmówcom. - Kupcie to, co uznacie za przydatne, i niech Anthony uzupełni swe zapasy ziół i leków. - Rozejrzał się dookoła. - - A skoro się o nim zgadało, gdzie podział się on sam i Nakor? - Anthony'ego widziałem w jednym z pokojów w głębi, kiedy oglądał ranę Vaja - odpowiedział Harry. - A Nakor gdzieś przepadł zaraz, jak tu weszliśmy. Nicholas odprawił ich machnięciem dłoni i pogrążył się w rozmyślaniach. Wkrótce potem do komnaty wszedł Calis, usiadł i powiedział: - Wyglądasz na strapionego. Nicholas rozejrzał się dookoła, wstał i zaproponował: - Chodź, przejdźmy się trochę. Wyszedłszy na zewnątrz, zapuścili się w uliczkę wiodącą ku bazarowi. Wmieszawszy się w tłum, minęli jednodniowe stoiska i zaczęli wsłuchiwać się w okrzyki kramarzy oraz oglądać biżuterię, tkaniny, słodycze, garnki i wszelkie inne możliwe do nabycia towary. Calis nie protestował, kiedy Nicholas zaczął udawać, że ogląda broń podsuwaną mu pod nos przez jakiegoś jednonogiego przekupnia. Kiedy w chwilę później przeciskali się obok wózka jakiegoś handlarza nowalijek, książę wyznał niespodziewanie: - Czuję się tu trochę... nie na miejscu. - Rozumiem - kiwnął głową pół-elf. - Doprawdy? - zdziwił się Nicholas. - Jestem trochę starszy od twoich starszych braci - odpowiedział jego towarzysz - ale wśród moich ziomków uznawany jestem zaledwie za dzieciaka. - Rozejrzał się po bazarze. - Wszystko to jest mi trochę obce. Wielokrotnie odwiedzałem Crydee, ale oprócz twego stryja, Martina, i Garreta oraz spotykanych przypadkowo myśliwych z Natalu, którzy niekiedy trafiali do Elvandaru, nigdy wcześniej nie rozmawiałem z żadnym człowiekiem. Owszem, dobrze wiem, jak to jest, kiedy ktoś znajdzie się wśród obcych... - Uśmiechnąwszy się niespodzianie, spojrzał na księcia i dodał: - Ale ty mówiłeś o czym innym, prawda? - Prawda - Nicholas potrząsnął głową. - Sęk w tym, że czuję się trochę jak oszust, który udaje kapitana najemnej kompanii. - A nie powinieneś - wzruszył ramionami Calis. - Tak przynajmniej uważam. Inni bez dyskusji uznali w tobie wodza i jak do tej pory nie dałeś im żadnych podstaw do rewizji oceny. Przerwał, bo mijali właśnie wóz wypełniony niewolnikami. Nicholas przyjrzał się wszystkim uważnie, licząc na to, że rozpozna któregoś z nich. Niewolnicy wbili wzrok w ziemię i milczeli, jakby uznali, że o ich losach zawsze już decydować będą inni. Po dłuższej chwili, kiedy wóz zniknął w tłumie, książę odezwał się do Calisa: - Dziękuję ci. Myślę, że dopóki dobrze gram rolę, nie jest istotne, co czuję. - Wiesz - uśmiechnął się lekko pół-elf - ogromnie mi przypominasz swego stryja, Martina. On też dużo się nad wszystkim zastanawia. To zabawne, ale w wielu sprawach jesteś doń podobny znacznie bardziej niż jego syn, którym przecie jest Marcus. - Istotnie - uśmiechnął się Nicholas - to ironia losu. Po okrążeniu całego placu trafili do rejonu, gdzie skupił się spory tłumek. Przecisnąwszy się pomiędzy ludźmi, znaleźli się na wprost platformy, wzniesionej nieco nad poziomem gruntu w połowie może drogi pomiędzy centrum bazaru i ścianą posiadłości Namiestnika. Tłum zajmował plac do odległości kilkunastu jardów od muru - i zostawiał wolne miejsce, spojrzawszy w górę, Nicholas ujrzał, że z muru zwisają klatki, w których tkwią ciała, szkielety, i jeden, słabo się już ruszający, człowiek. Calis spojrzał i rzekł stłumionym głosem: - Lokalny zwyczaj. Śmierć od słońca, głodu i pragnienia. - I wyraźny przekaz dla wszystkich: Nie sprawiaj nam kłopotów - dodał Nicholas. Odwrócił się i spojrzał ku stojącym na platformie. Obwoływacz darł się właśnie, zachwalając zalety sprzedawanego niewolnika. Nicholas powiódł wzrokiem po twarzach więźniów, spodziewając się zobaczyć kogoś z Crydee, po kilku jednak minutach doszedł do wniosku, że wszyscy nieszczęśnicy byli mieszkańcami miasta. Zainteresowanie tłumu wzbudziło kilka młodych dziewcząt i jeden mężczyzna w średnim wieku, wyglądający na szczególnie mocnego chłopa. Reszta niewolników była zbyt stara, lub zbyt młoda, by przynieść nabywcy jakikolwiek pożytek. Nicholas na wszystko to patrzył z niesmakiem. - Chodź, wracamy do gospody - rzekł w końcu. Przecisnąwszy się przez tłum, ruszyli w drogę powrotną i mniej więcej w jej połowie zobaczyli, że tłum rozstępuje się, dając przejście maszerującemu oddziałowi. Na czele szedł mały dobosz, obok niego zaś jakiś rosły mężczyzna niósł zawieszony na wysokim drzewcu proporzec. Proporzec zwisał z poprzeczki przyczepionej do szczytu drzewca dwiema złoconymi linkami. Był to długi kawał szarego płótna, na którym wyhaftowano czerwonego jastrzębia nurkującego ku zdobyczy. Nicholas i Calis zeszli na bok i przepuścili obok siebie dwie przynajmniej setki zbrojnych. Kiedy przeszli, książę zwrócił się do stojącego obok mężczyzny: - Co to za jedni? - Czerwone Sokoły kapitana Hajia - zapytany spojrzał na księcia, jakby ten był niespełna rozumu, i ruszył swoją drogą. - Wiesz - odezwał się Nicholas do Calisa - Tuka chyba nie przesadzał, kiedy mówił o tym, że musimy jakoś się przedstawić potencjalnym klientom. - Przedtem jednak - zauważył Calis - trzeba nam zdecydować, jakie wiadomości dotyczące naszej kompanii chcemy rozpowszechnić. - Masz rację. Wróciwszy do gospody, odkryli, że wrócili już Marcus i Amos. Nicholas usiadł przy nich, a Calis udał się do swej komnatki. - Szybko się uwinęliście - zauważył książę, zwracając się do admirała. - Znaleźliście statek? Amos zniżył głos, tak by nie mógł ich usłyszeć krzątający się za szynkwasem Keeler: - Teraz, kiedy wiemy, ile czasu może potrwać taka podróż, sądzę, że nada się sporo statków. Ale w tutejszym porcie są dwa okręty z Królestwa. - Co takiego? - zdumiał się Nicholas. - A jednym z nich jest „Drapieżca” - dodał Marcus. Nicholas stał na końcu pomostu i gapił się na okręt z ustami otwartymi ze zdumienia. - Zamknij gębę albo połkniesz jakąś muchę - poradził mu Amos. - Jak to możliwe? - Przyjrzyj się uważnie - poradził niegdysiejszy pirat. - Nie jest zupełnie taki, jakim tu przypłynęliśmy, widać pewne różnice. Nigdy bym też tak nie poluzował takielunku... nawet na kotwicy. Nagły powiew wiatru i tracisz reję. Niektóre z żagli nie są takie, jak być powinny. To kopia „Bielika”, którą ktoś spróbował przekształcić w „Drapieżcę”. - Wskazał dłonią na inny, nieco mniejszy statek. - To zaś jest albo dokładna kopia „Albatrosa” albo on sam. - Myślałem, że dwa lata temu przepadł w burzy u keshańskiego wybrzeża - rzekł Nicholas. - Ja też tak myślałem, ale może było inaczej. - Owszem, ale to nie wyjaśnia nam głównego pytania - odparł Nicholas. - Co one tutaj robią? - rzekł Amos. Wszyscy trzej wrócili do oberży, milcząc jak zaklęci. Znalazłszy się w gospodzie, Nicholas zaczął rozpytywać ludzi, czy nie widzieli gdzieś Nakora. Wszyscy odpowiedzieli przecząco - mały frant przepadł gdzieś wkrótce potem, jak zajęli oberżę. W końcu książę postanowił, że wróci do komnaty, którą zarezerwował dla siebie, i odpoczywając zastanowi się nad obecnością dwu tajemniczych okrętów w porcie. Kiedy mijał drzwi komnatki Ranjany, usłyszał wrzask, który kazał mu się zatrzymać. Sięgał dłonią ku drzwiom, kiedy te otworzyły się od wewnątrz i przestraszona dziewczyna służebna dygnęła nisko: - Racz, panie, wejść. Wkroczywszy do pokoju, ujrzał trzy spłoszone służebne stłoczone w jednym rogu i Ranjanę, która rzucała w nie przedmiotami ze stołu. - Nie zostanę tu ani chwili dłużej! - wrzała niczym wcielenie bogini słusznego gniewu. - Pani... - odezwał się młody książę. Zanim zdołał powiedzieć następne słowo, musiał wykonać unik przed lecącym nań trzyuncjowym grzebieniem ze szczerego złota. Zrobiwszy krok do przodu, chwycił rozjuszoną pannę za nadgarstek, co okazało się taktycznym błędem, bo druga jej rączka wycięła go w ucho, aż zadzwoniło. - Przestań natychmiast! - zagrzmiał, chwytając i tę drugą. Dziewczyna odpowiedziała podstępnym kopniakiem w łydkę, odepchnął więc ją dość mocno, tak, że usiadła z rozmachem na podłodze. - Dość! - syknął, wymierzając w nią palec. Ranjana znów jednak rzuciła się na niego i ponownie wylądowała na podłodze. Drugi raz rąbnęła jednak mocniej i otworzyła ze zdumienia oczy. - Ośmielasz się podnieść na mnie rękę? - Porwę się i na więcej, jeśli natychmiast się nie dowiem, o co ta awantura! - Żądam, by odstawiono mnie do pałacu! - warknęła Ranjana. - Wezwałam jednego z twoich pachołków i ten miał czelność kazać mi czekać, dopóki nie wrócisz! - Wstała z podłogi. - Masz go powiesić! A teraz zaprowadź mnie do pałacu! - Z tym będzie problem - mruknął książę. - Problem! - wrzasnęła dziewczyna. Złożyła dłonie w szpony i rzuciła się na młodzieńca. Zdążył ją złapać za ręce i wrzasnąć jej prosto w twarz: - Przestań, psiakrew! - Dziewczyna szarpała się dziko, najwidoczniej zdecydowana wydrapać mu oczy. W końcu odepchnął ją jeszcze mocniej niż przedtem, tak że kiedy upadła tyłem na podłogę, pojechała na pośladkach aż pod ścianę. Zanim zdążyła się poruszyć, przyskoczył do niej: - Nie waż mi się wstać! - ostrzegł ją. - Siedź na tyłku i słuchaj, albo każę cię związać! Została na ziemi, ale na jej twarzyczce malował się gniew. - Dlaczego nie odeślesz mnie do pałacu? - Miałem nadzieję, że uda mi się ci tego oszczędzić - westchnął Nicholas - ale widać konieczne jest, byś wiedziała. Nie odsyłam cię do pałacu, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że człowiekiem, który kazał cię zabić, był sam Namiestnik. - To bzdura! Miałam zostać jego żoną podczas najbliższych Letnich Ostatków! Nicholas przekonał się, że opuściła ją już chęć walki, i pochylił nad nią, podając jej pomocną dłoń. Dziewczyna odepchnęła ją na bok i wstała sama. Obserwujący, jak to uczyniła - z wdziękiem, jakiego nie powstydziłaby się zawodowa tancerka - książę, musiał przyznać, że Brisa częściowo przynajmniej miała rację. Ubrana wedle życzenia - a życzyła sobie odsłonić niemal wszystko - Ranjana prezentowała z dumą swe ciało, a było to ciało wyjątkowo zgrabne i urodziwe. Charakter miała jednak równie paskudny, jak ciało piękne. - Łżesz! - syknęła. - Chcesz mnie zatrzymać dla okupu! - Gdyby to było prawdą - westchnął - zamknąłbym cię tutaj po prostu na klucz, a za oknem postawiłbym strażnika. Jeżeli zyskamy dowody na to, że to Namiestnik stał za tym wszystkim, odeślemy cię do twego ojca. - Nie! - żachnęła się dziewczyna z prawdziwym przestrachem w oczach. - Nie? - Nie! Mój ojciec mnie zabije! - Dlaczego miałby to zrobić? - On ma trzydzieści dziewięć żon. Jestem najmłodszą córką siedemnastej. - Opuściła wzrok. - Jestem dla niego coś warta tylko wtedy, gdy uda mu się mnie wydać za kogoś, z kim zawrze dzięki temu przymierze. Jeżeli wrócę, wścieknie się i każe mnie ściąć. Stracę dla niego wszelką wartość, bo nie będzie mnie mógł wysłać komu innemu. Ofiarowanie komuś odtrąconej narzeczonej Namiestnika byłoby powodem śmiertelnej urazy. - Cóż... może Namiestnik nie miał niczego wspólnego z napaścią na karawanę i w takim wypadku odstawimy cię do pałacu. Nicholas był zbity z tropu, ponieważ dziewczyna po raz pierwszy zdradziła strach i słabość. Nieoczekiwanie dla samego siebie odkrył, że żywi dla niej cieplejsze uczucia. Poirytowany nagłym atakiem tkliwości warknął jeszcze: - Zrobię, co się da! - i odwróciwszy się w tył, wyszedł z komnaty. Znalazłszy się na korytarzu, nie potrafił przypomnieć sobie, co też zamierzał zrobić przed wejściem do dziewczęcych pomieszczeń. Wrócił więc do wspólnej izby, by poczekać na Harry'ego i Brisę. Dwie godziny po zachodzie słońca szynk pełen był ludzi Nicholasa i miejscowych. Książę rozsiadł się z przyjaciółmi przy stole niedaleko korytarza prowadzącego na tyły, gdzie znajdowały się sypialnie. Harry, Anthony i Brisa nie pojawili się jeszcze, nikt też nie miał pojęcia, gdzie podział się Nakor. Nicholas poczuł ukłucia igiełek niepokoju. Dwukrotnie już jacyś ludzie pytali go, czy w jego kompanii jest miejsce dla nowych rekrutów. Uchylając się od odpowiedzi, wyjaśnił, że wszystko będzie zależało od nowego kontraktu, który miał nadzieję podpisać za kilka dni. Dostarczony przez Keelera posiłek był sycący i ciepły - choć niezbyt smaczny - wino jednak okazało się lepsze, niż należało się spodziewać, co wszystkim wielce odpowiadało. Wszystko zresztą było dużo lepsze od podpłomyków i fasoli, jakimi karmiono ich na łodziach na przemian z zimną, soloną wieprzowiną. Kończyli posiłek, kiedy wrócili Harry, Anthony i Brisa. - Co was zatrzymało? - spytał Nicholas, gdy maruderzy przysiedli się do jego stołu. - To rozległe miasto - uśmiechnął się Harry. - A ty, oczywiście, musiałeś zobaczyć całe pierwszego dnia - spytał Amos z uśmiechem. - Nie widzieliśmy i dziesiątej części - odpowiedział Harry - ale znaleźliśmy kilka ciekawostek, a właściwie mówiąc, znaleźli je Anthony i Brisa. - Niedaleko przystani spotkałem człowieka sprzedającego magiczne amulety - potwierdził Anthony. - Oczywiście jest oszustem, a jego zabawki są bezużyteczne, podzielił się jednak ze mną niektórymi plotkami o Namiestniku i jego Pierwszym Doradcy. - Nicholas musiał pochylić się ku przodowi, bo Anthony ściszył głos. - Praji wcale nie żartował, mówiąc o zakazie uprawiania magii. Jedną z rzeczy, o których opowiedział mi ten przekupień, było to, że na miasto rzucono czar pozwalający Dahakonowi poznać, że ktoś stosuje magię. No, tak przynajmniej mówią. Przekupień utrzymywał, że osobliwą własnością jego talizmanów jest to, że działają bez budzenia czujności Dahakona. - Młody mag potrząsnął głową. - Ktoś chce skorzystać? - Wyjął z kieszeni dziwacznie wyglądający drobny przedmiot: figurkę człowieka z gigantycznym penisem. - Podobno sprawia, że kobiety nie mogą oprzeć się właścicielowi talizmanu. - Brisa parsknęła śmiechem, zakrywając usta dłonią, a Anthony stanął w pąsach. - Anthony, och Anthony.... musisz być moim! - powiedziała z afektacją. Żart dziewczyny nie rozbawił Nicholasa. - Odłóż to! - polecił. - Czy to znaczy, że nie możesz użyć mocy, by odnaleźć dziewczyny? - Dlaczego tylko dziewczyny? - zdziwił się Harry. - Więźniów - rzekł Anthony, którego rumieniec jeszcze się pogłębił. - Przedtem potrafiłem odnaleźć Margaret i Abigail. Nicholas zrozumiał, że młody mag naciąga trochę prawdę ze względu na fakt, iż Ludlandczyk interesuje się Margaret. I doszedł do wniosku, że teraz nie powinno to mieć znaczenia. - Czegoście się jeszcze dowiedzieli? - Jest w tym mieście coś na kształt złodziejskiej gildii - odezwała się Brisa. - Jesteście z Krondoru i musieliście słyszeć o Szydercach. Nicholas kiwnął głową bez słowa. - Tu jest coś podobnego... choć odniosłam wrażenie, że tutejsze opryszki są znacznie mniej skuteczne i wpływowe. - Dlaczego? - zdziwił się książę. - Nigdy wcześniej nie widziałam tylu zbrojnych w jednym miejscu, nawet we Freeporcie, a połowa z nich należy do tego lub owego klanu... albo do ludzi Namiestnika. - Ona ma rację, Nicky - wtrącił się Harry. - Wszędzie kręcą się żołnierze, każdy ma przybocznych lub straż osobistą. Jest tak, jak powiedział Ghuda. To miasto to obóz wojenny. Nicholas rozważył w myślach to, co usłyszał. W Krondorze oczywiście była pewna ilość straży i najemnych żołnierzy, na żołdzie kupców i niektórych wielmożów, większość jednak jego mieszkańców chodziła wszędzie bez broni - z wyjątkiem rzadkich wizyt w Dzielnicy Biedaków lub w dokach po nocy. Porządek w mieście utrzymywała straż miejska i żołnierze książęcego garnizonu, którzy narzucali pewne reguły nawet Szydercom. Od ojca dowiedział się też swego czasu, że i to złodziejskie stowarzyszenie wolało porządek, ponieważ zamieszki, a co gorsza ogłoszenie w mieście stanu wojennego, poważnie szkodziły jego interesom. - Czego dowiedzieliście się na targu niewolników? - spytał. - Niczego wartego wzmianki - odpowiedział Harry. - Rzecz zresztą była dość trudna. Jeśli pętasz się tam po targowisku i nic nie kupujesz, zaczynasz wzbudzać podejrzenia. Jeszcze jedno. Mur za targowiskiem niewolników jest oznakowany ciągnącą się w odległości dwunastu jardów od niego białą linią. Widziałeś to? - Calis i ja byliśmy tam, ale nie zwróciliśmy na to uwagi - przyznał książę. - To linia śmierci - rzekł Harry. Nicholas kiwnął głową. Oznaczało to, iż skryci na murach łucznicy zabiją każdego, kto przekroczy biały pas. - Namiestnik nie życzy sobie, by ktokolwiek uwalniał skazanych - powiedział. - Albo nie lubi niespodziewanych gości - podsunęła Brisa inne wyjaśnienie. - A ty byś lubił, gdybyś rządził tym miastem rzezimieszków? - spytał Amos. - No, ja przede wszystkim rządziłbym inaczej - odpowiedział Nicholas. - Nie jesteś pierwszym, który chciałby przejąć to stanowisko - parsknął śmiechem admirał. - Spytaj kiedyś ojca o układ, jaki zawarł z Szydercami na początkach swego panowania. - Czy sądzisz, że można by się było jakoś dogadać z miejscowymi złodziejami? - spytał książę, zwracając się do Brisy. - Owszem, ale to może potrwać kilka dni - odpowiedziała. - Nie podoba mi się wygląd tych mizeraków. Przypominają mi zagonione psy. - Zniżyła głos. - W tym szynku może już siedzieć z pół tuzina szpiegów i informatorów. Nie jest to miasto, w którym można komukolwiek zaufać. - Cóż - stwierdził filozoficznie książę. - Jedzmy zatem, pijmy, weselmy się i... - nie dokończył starego powiedzenia. Margaret ocknęła się, czując gwałtowne bicie swego serca. Coś kazało jej odwrócić głowę ku sąsiedniemu łóżku. I zobaczyła w mroku nachyloną ku sobie figurę. Mrugając powiekami, spróbowała lepiej ją zobaczyć. Usiadła raptownie i nagły ruch spłoszył nocnego gościa. Dziewczyna sięgnęła ku lampie, płonącej i w nocy, osłoniętej tylko, by światło nie raziło śpiących, i zsunęła osłonę. Na podłodze obok jej łóżka siedziało jedno z jaszczurowatych stworzeń. Stwór przesłonił oczy przed silnym światłem i cofnął się, wydając ciche dźwięki. Margaret zamarła z przestrachu z otwartymi ustami. Bestia przemówiła ludzkim głosem: - Nie. - Dziewczynę jednak przeraziły nie słowa, ale głos - był to jej własny, Margaret z Crydee, głos. Rozdział 18 TAJEMNICE Książę podniósł wzrok. Z głębi komnaty nadchodził ku niemu Tuka, woźnica, wiodący ze sobą jakiegoś pulchnego na twarzy, otyłego jegomościa odzianego niesłychanie barwnie. Nieznajomy miał na sobie kaczeńcowej barwy koszulę, czerwone spodnie opasane zieloną, sukienną szarfą i szkarłatny, modny tu kapelusz z szerokim, podwiniętym z jednej strony rondem. - Harry - spytał Ghuda. - Czy przypadkiem w nocy ktoś nie świsnął ci przyodziewku? Książęcy giermek ziewnął okropnie, nieco oszołomiony wypiciem niezwyczajnej - jak dla niego - ilości mocnego piwa. - Niewykluczone - stęknął boleśnie. - Choć moje szaty były w lepszym stylu. Ghuda i Amos zrezygnowali z komentarzy, przypatrując się dziwacznie dobranej parze przybyszów. - Encosi - rzekł Tuka. - Niechże mi będzie wolno, z całym szacunkiem, przedstawić twojej światłości czcigodnego Anwarda Nogosha Patę, tutejszego reprezentanta interesów mojego pana. Przybysz - nie proszony - rozsiadł się na jedynym wolnym krześle przy stole i wyszeptał: - Czy to prawda? - Co mianowicie? - spytał Harry. Nicholas zbył machnięciem dłoni pytanie Ludlandczyka i odpowiedział Anwardowi: - Owszem, prawda. Mamy dziewczynę. Przybysz wydął policzki, świsnął przez zęby, a potem zaczął bębnić palcami po stole. - Znam Tukę od lat - rzekł wreszcie - i choć wiem, że nie odznacza się szczególnie wielką prawdomównością... bez urazy, mój dobry Tuka, bez urazy... nie jest dość bystry, by samemu wymyślić tak nieprawdopodobną historię o zdradzie i morderstwach. - Pochylając się ku księciu nad stołem, ponownie ściszył głos: - Czego chcecie? Okupu? Nagrody? Nicholas zmarszczył brwi. - A czego się spodziewasz? - spytał. Faktor nadal bębnił palcami po stole. - Nie bardzo wiem. Jeśli mój pan dał się wciągnąć, choćby i nieświadomie, w spisek, mający na celu wbicie klina miedzy stepowe klany - z których wiele ma silne handlowe powiązania z ważnymi domami kupieckimi w tym i w innych miastach - niewielu z tych plemieńców zechce w razie czego wspomnieć, że był jedynie pionkiem w czyjejś grze. - Rozłożył ręce i wzruszył ramionami: - I jeśli miałbym rzec prawdę, mojemu panu nie spodoba się fakt, że ktoś wykorzystał go niczym nieświadomego rzeczy osła, ponieważ mimo jego wspaniałych zalet, nie jest pozbawiony... eee... odrobiny próżności. Fakt ten zresztą tak czy owak nie pozostanie bez wpływu na jego dobre imię. - A przecież - podsunął mu Nicholas - są sprawy, dotyczące mnie i moich ludzi, które mogą mieć pewne w tej kwestii znaczenie. - Cóż więc waszmość proponujesz? - spytał Anward. - Nie podejmujmy żadnych działań podczas kilku najbliższych dni - odpowiedział książę. - Podejrzewamy, że jeśli za tymi atakami kryje się Namiestnik, to życie dziewczyny w pałacu niewiele będzie warte, ale jeśli jest ona nagrodą w grze, której nie pojmujemy, może to być dla niej najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Pozwól, panie, że o coś cię zapytam: jak zareagowałby twój pryncypał, gdyby ktoś mu ją odesłał z powrotem? - Nie byłby zadowolony, ale jego niezadowolenie wiązałoby się raczej z tym, że nie wyszło mu pewne przedsięwzięcie. Jeśli zaś okazałoby się, że było ono i tak skazane na niepowodzenie z powodu zdrady, chciałby pewnie odnaleźć winnego. - Czy ukarałby dziewczynę? - Cóż... ma wiele córek, ale wszystkie je ceni. Nie, z pewnością nic by jej nie zrobił. Dlaczego waść pytasz? - Po prostu po to, by się upewnić, że dobrze pojąłem wszystkie aspekty rozgrywki - odparł Nicholas, wymyślając naprędce nieco naciągane tłumaczenie. - Co z cennymi darami, które wysłano razem z dziewczyną? - Wszystko odzyskaliśmy - odpowiedział Nicholas. - Przyślę po nie powóz ze zbrojnymi. Książę podniósł dłoń. - Jeśli łaska, wolałbym, byś panie zechciał się z tym wstrzymać. Nie sądzę, by ktoś powiązał nasze przybycie z morderstwami w górze rzeki, ale ostrożności nigdy za wiele. Jeśli ktoś nas obserwuje, wolałbym nie rozgłaszać wszem i wobec, że odbiliśmy z rąk opryszków Ranjanę i skarbczyk. Niechaj wszyscy sądzą, że nasze dziewczyny to zwykłe dziewki ciągnące za wojskiem. - Anward spojrzał nań podejrzliwie, Nicholas zaś wyjaśnił: - Masz waść moje słowo: gdy Ranjana stąd odjedzie, weźmie ze sobą całe złoto i kosztowności, co do sztuki. Faktor wstał ze słowami: - Postaram się zachować ostrożność, roześlę jednak ludzi, by rozpylali się o wszystko, co jest związane z tym napadem. Trzeba się dowiedzieć, kto się za tym kryje. Zostaniecie tu przez kilka dni? - Przez kilka dni... tak. - Życzę waszmości dobrego dnia - kupiec zgiął się w ukłonie i odszedł. - Czemuż tak wzdychasz? - spytał Ghuda Tukę, widząc, że mały człowieczek nie poszedł za faktorem. Woźnica wzruszył filozoficznie ramionami. - Tak to już jest, Sab. Wyrzucono mnie z pracy za to, że nie potrafiłem ochronić majątku, ale dobre i to, że wróciłem z wieściami o obecności Ranjany w mieście... gdyby było inaczej, zostałbym zabity... a przynajmniej dostałbym zdrowe baty. - Niełatwo tu chyba o pracę - zauważył Marcus. - Nie może być inaczej - przyznał Amos - w przeciwnym razie robotnicy nie pozwalaliby się tak traktować. - Trudno znaleźć robotę - rzekł z westchnieniem Tuka. Wyglądał teraz na człowieka prawdziwie przygnębionego. - Żeby wyżyć, może będę musiał kraść. Nicholas nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok dramatycznej miny malca. - Nie masz chyba do tego smykałki. - Tuka ponuro kiwnął głową. - Coś ci zaproponuję - ciągnął książę. - Dobrze nam się przysłużyłeś, zaproponuję ci więc pracę... przynajmniej na czas naszego pobytu w mieście. Z pewnością nie będziesz musiał głodować. Twarz Tuki pojaśniała, jakby rozświetliło ją słonce: - Encosi potrzebuje woźnicy? - Sam wiesz, że nie - odpowiedział książę. - Widzisz jednak, że potrzebny mi ktoś, kto zna obyczaje tej krainy, bo nie znamy zamieszkujących ją ludów. Ile płacił ci pryncypał? - Miedzianego pastoli na tydzień, wyżywienie i zgoda na spanie pod wozem. Nicholas zmarszczył czoło. - Nie bardzo wiem, jaka jest wartość tutejszej waluty. - Wyciągnął z sakwy kilka monet, tych zabranych ze skarbczyka znalezionego w gospodzie Shingazi. - Który z nich to pastoli? Oczy malca omal nie wypadły z orbit. - Ten! - rzekł wskazując na najmniejszy z miedziaków. - A inne? - spytał Nicholas. Jeśli nawet Tuka uznał za dziwne, że najemnicy nie znają wartości lokalnej monety, nie dał tego po sobie poznać. - To jest stolesti - rzekł, pokazując większego miedziaka. - Wart dziesięć pastoli. - Pokazał też i inne: srebrny kathanri, o wartości dwudziestu stolesti i złoty drakmasti albo w skrócie drak. Inne monety pochodziły z rozmaitych miast, Tuka zaś objaśnił, że obca gotówka była również w obiegu, większość kupców miała swe wagi i kamienie probiercze, nie istniały tu zaś kantory wymiany waluty. Na koniec wykładu Nicholas rzucił mu stolesti i rzekł: - Kup sobie coś do zjedzenia i czysty przyodziewek. Malec skłonił się do samej niemal podłogi i ze słowami: - Encosi jest nad wyraz łaskaw - opuścił pospiesznie izbę. - Myślałem - mruknął Marcus - że biedacy w Królestwie nie mają za wiele, ale tutaj.... to mi dopiero bieda! - Woźnicy płacą mniej więcej dziesiątą część tego, co dostałby w Kesh - dodał Ghuda. - Handel nigdy nie leżał w kręgu moich zainteresowań - odezwał się książę, zmarszczywszy czoło - ale coś mi się wydaje, że całe te waśnie i zamieszanie prowadzi do zmniejszenia zatrudnienia, co z kolei oznacza mniejsze zyski - wzruszył ramionami - Spada też wartość pracy. Ghuda kiwnął głową. - Dla nas to dobra nowina - wtrącił się niespodzianie Amos. - Co masz na myśli? - spytał książę. - Łapówkami wskóramy znacznie więcej, niż w takim choćby Kesh - rzekł wyga z uśmiechem. - Skarbczyk Shingazi sprawił, że jesteśmy tu bardzo, ale to bardzo bogaci. - Dobrze, ale nie przybliża nas to ani o cal do więźniów - ostudził go Nicholas. - I to prawda - zgodził się niechętnie Amos. - Gdzie podziali się Harry i Brisa? - spytał niespodzianie książę. - Powinni już być z powrotem. - Posłał ich na bazar, by sprawdzili, czy Brisa nie zdoła nawiązać kontaktu z miejscowymi złodziejaszkami. - I gdzie u czorta jest Nakor? - Pokaże się - Ghuda wzruszył ramionami. - Złego licho nie weźmie. Nakor wszedł do pałacu. Przed kilkoma minutami, kiedy zastanawiał się właśnie, jak dostać się do środka, spostrzegł grupę mnichów. Zwróciwszy uwagę na ich stroje - żółte i pomarańczowe habity, obcięte przy łokciach i na wysokości kolan, z czarnymi przepaskami przeciągniętymi ukośnie przez barki - szybko podjął małą improwizację. Przyłączył się do szyku za ostatnim braciszkiem, przełożywszy biesagi tak, by wyglądały na nieduże zawiniątko i natychmiast przeistoczywszy się w jeszcze jednego mnicha z zakonu Agni, o którym wiedział, że był miejscowym odpowiednikiem Prandura, boga ognia, śmiało wkroczył do pałacu przez bramę strzeżoną przez dwu Czerwonych Zabójców. Kątem oka łypnął na mijanego właśnie draba i porównał go z wyglądem murmandamusowego Czarnego Zabójcy z czasów Wojny Światów, którego opisał mu Amos. Jedyny w kompanii uczestnik tamtych wojen, który widywał Czarnych Zabójców, opowiadał o nich Nicholasowi i innym po znalezieniu hełmu jednego z nich w Przystani Shingazi. Stojący u wejścia tkwili tam w absolutnym bezruchu, okryci od stóp po głowę czerwoną kolczugą. Twarze kryli pod hełmami, które miały jedynie dwie wąskie szczeliny na oczy. Na szczycie każdego hełmu umieszczono misternie rzeźbioną figurkę smoka, którego opuszczone w dół skrzydła stanowiły osłonę policzków i podbródka. Oczy smoka wycięto z onyksów lub szafirów - Nakor nie był pewien i nie miał ochoty się im przyglądać. Każdy ze strażników miał na sobie czerwony płaszcz wkładany przez głowę, z czarnym, wyhaftowanym na piersi kręgiem, w którym złoty smok o czerwonym oku wyginał się w kształcie litery S. Wejście do pałacu było długim korytarzem wybitym w czymś, co Nakor uznał za mur zewnętrzny. Kiedy znaleźli się pod otwartym niebem, okazało się, że wyszli na zbudowany w dawnym stylu dziedziniec, przed którym wznosi się właściwy pałac. Potem podeszli kilkanaście kroków po rozległych schodach ku wejściu, gdzie dwie wielkie kolumny podtrzymywały wysunięte drugie piętro. Piętro to wieńczyły blanki z ukryciami dla łuczników. Nakor zwrócił uwagę na fakt, że próba naśladowania dawnej architektury miała ukryć obronny charakter miejsca. W sumie ocenił, że pałac Namiestnika jest dość paskudną budowlą. Weszli do rozległej sali, gdzie czekali już inni. Wzdłuż ścian rozstawiono tu żołnierzy, którzy - podobnie jak strzegący wejścia Czerwoni Zabójcy - odziani byli w płaszcze ozdobione jaszczurczymi emblematami. Na czele rozmaitych grup zakonnych stali Mnisi Ognia. Wokół braci i kapłanów kręcili się swobodniej bogato odziani mężczyźni, wyglądający na kupców lub członków starszyzny cechowej, zmieszani z wojowniczo wyglądającymi wodzami najemnych kompanii. Nakor dostosował krok do ostatniego w szeregu mnicha Agni i stanął obok niego z boku rozległego dziedzińca. Akolici ustawili się tak, że sam Nakor zrównał się z dwoma strażnikami stojącymi przed ogromną kolumną z rzeźbionego misternie marmuru. Isalańczyk łypnął okiem w lewo i prawo, potem cofnął się o krok, stając za strażnikami. Uśmiechnąwszy się przyjaźnie do obserwującego go pilnie kupca, kiwnął nań dłonią, ustępując mu miejsca z lepszym widokiem. Kupiec wyszczerzył się radośnie i szybko zajął miejsce Nakora, ten zaś dał nura w mrok za kolumną, skąd mógł przyglądać się ceremonii niepostrzeżenie. Tymczasem po przeciwległej stronie komnaty ukazało się kilkunastu mężczyzn i kobiet, którzy wyszli zza wielkich kotar i przeszli ku dość rozległemu podium - ostatni szedł mężczyzna, co się zowie. Był to człowiek mający ponad sześć stóp i sześć cali wzrostu, potężnie umięśniony, bez śladu tłuszczu - w rzeczy samej można by go uznać za dość żylastego. Miał pociągłą twarz, którą można by nawet nazwać przystojną, gdyby nie jakiś - widoczny nawet z miejsca, w którym stał Nakor - rys okrucieństwa w oczach i kącikach ust. Był to niewątpliwie Namiestnik. Miał na sobie prostego kroju purpurową togę do kolan, co pozwalało mu ukazać pyszne, potężne łydki. Zatrzymawszy się pośrodku podium, Namiestnik podniósł odzianą w rękawicę dłoń i świsnął przeraźliwie. Gdzieś spod sklepienia odpowiedział mu ptasi wrzask i z trzepotem skrzydeł na urękawicznionej dłoni osiadł młody, złoty orzeł. Nakor przyjrzał się drapieżnikowi - ptak był dość duży, by ciążyć na ręce nawet silnemu mężczyźnie. Namiestnik jednak trzymał ulubieńca z łatwością. Zaraz po nim weszły dwie kobiety, odziane dość prowokacyjnie. Jedna była blondynką, która miała na twarzy jedwabny czarczaf, ozdobiony złotem i rubinami. Resztę jej przyodziewku stanowiła biała, na poły przejrzysta suknia zwisająca jej z kibici i spięta w biodrach jedynie złotą szpilą z rubinem. Włosy zebrane z tyłu i spięte złotą broszą rozpuściła luźno na ramiona. Miała jasną skórę i chyba błękitne oczy - czego jednak mały frant nie mógł stwierdzić z powodu odległości. Wedle wszelkich miar, była uderzająco piękna - choć może zbyt młoda, jak na gust Isalańczyka. Podszedłszy do Namiestnika, zatrzymała się o krok z tyłu. Druga dama była równie urodziwa, choć starsza. Miała czarne włosy, choć skórę równie jasną, jak pierwsza. Nosiła krótką, czerwoną bluzę, częściowo rozchyloną z przodu, tak że ukazywała smukły brzuch i pełne piersi. Jej suknia była skrojona podobnie, jak suknia jasnowłosej, tyle że uszyto ją z czarnego jedwabiu. Nosiła też nie mniej od tamtej wyszukaną biżuterię, choć jej klejnotami były szafiry, a zapinkę jej sukni wycięto z jednego szmaragdu. Zatrzymała się obok odzianego w czerń mężczyzny, który w tej samej chwili odrzucił w tył kaptur, odsłaniając gładko wygoloną twarz i czaszkę. W jego nosie tkwił spory, złoty kolczyk. Jasnoskóra brunetka ujęła go poufale pod ramię. - Nastawcie ucha i posłuchajcie, o święci mężowie i niewiasty! - zagrzmiał herold. - Nasz wspaniały Namiestnik żąda waszej rady, bo trzeba wyprawić ucztę! Bierze sobie za małżonkę Ranjanę z Kilbaru i podczas następnego Święta Wiosny odprawi się uroczystości zaślubin! Wyraz twarzy jasnowłosej wskazywał wyraźnie, że nowina wcale nie jest dla niej radosna, powstrzymała się jednak od komentarzy i spokojnie stała za Namiestnikiem. - Lady Vinella... - ogłosił herold. Oczy wszystkich obecnych spoczęły na ciemnowłosej. - Lord Dahakon prosi, byście wszyscy pobłogosławili ten związek i przygotowali uroczystości, jakie uznacie za właściwe dla uczczenia takiej okazji. - Mężczyzna, którego Nakor wziął za Dahakona (bo nie mógł być to nikt inny) stał milcząco i bez ruchu. Niezwykle to ciekawe i pouczające - pomyślał Nakor. Wódz otworzył usta, by przemówić, i mały Isalańczyk wsłuchał się uważnie w jego słowa. Jednocześnie zaczął przesuwać się za rzędem kolumn podtrzymujących galerię nad salą i przeszedł wzdłuż nich do rogu. Tam skrył się w jeszcze głębszym mroku i powoli, ostrożnie ruszył ku podwyższeniu. Musiał lepiej przyjrzeć się tym, którzy na nim stali. Do izby weszli Harry i Brisa. Przecisnęli się przez tłum, podeszli do księcia i Ludlandczyk ruchem dłoni poprosił Nicholasa , by ten poszedł za nim do komnaty na tyłach gospody. Młody wódz skinieniem wezwał towarzyszy, by na chwilę zajęli dlań stół, i poszedł za przyjacielem. Gdy weszli do komnaty księcia, Brisa odezwała się konspiracyjnym szeptem: - Odkryliśmy, dokąd zabrano więźniów. - Dokąd? - spytał książę równie cicho. - Do tej posiadłości, którą widzieliśmy za rzeką. - Jesteście pewni? Harry uśmiechnął się szeroko: - Zajęło to Brisie pół dnia i cały wieczór, ale w końcu odnaleźliśmy jednego z Obdartusów. - Kogo, proszę? - Jednego z bractwa złodziejaszków - wyjaśniła Brisa. - Tak ich tu nazywają. Nie ma o czym zresztą gadać, ot, paru żebraków i złodziejów kieszonkowych. Wszyscy naprawdę dobrzy złodziejaszkowie pracowali samotnie i zostali wyłapani przez ludzi Namiestnika i pozabijani. - Harry - poprosił Nicholas - sprowadź Calisa i Marcusa. Harry wyszedł, książę zaś zwrócił się do Brisy: - Masz jeszcze coś ciekawego? Dziewczyna wzruszyła ramionami: - Nie znam się za bardzo na miastach. Całe życie spędziłam w Freeporcie, którego nie da się porównać z tym tutaj, ale coś mi się wydaje, że jeśli na całej Midkemii jest większa i bardziej obrzydliwie śmierdząca dziura, nie wykluczając Durbinu, to ja o niej nie słyszałam. Zmarszczyła brwi, a książę zapytał: - Co? - No... przypomniało mi się coś, co powiedział jeden z żebraków. Kiedy usiłowałam odwołać się do lepszej strony jego natury, przekonując jednocześnie, że nie jestem członkiem Czarnej Róży Namiestnika, on cały czas mnie przekonywał, że kradł jedynie tam, gdzie to dozwolone. - Dozwolone? - Później spytałam o to jednego ze złodziejaszków i powiedziano mi, że istnieje pewien zestaw reguł, dotyczących tego, gdzie i kogo można okradać, i jeśli go nie przestrzegasz, wcześniej czy później wylądujesz w klatce. - Wzdrygnęła się. – Paskudny sposób zejścia z tego świata. Dyndasz tam i marzniesz w nocy, smażysz się w dzień... ani usiąść, ani się wyprostować... i widzisz wszystkich na placu, jak zajmują się swoimi sprawami, tak jakby to wszystko nie działo się naprawdę. - Mówisz tak, jakbyś o tym sporo myślała - mruknął Nicholas. - Pokaż mi złodzieja, który ci powie, że nie zastanawiał się nigdy, co będzie, jak go złapią, a ja ci pokażę półgłówka... - Skrzywiła się z niesmakiem. - Prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy półgłówkami. Zastanawiamy się nad konsekwencjami schwytania, ale nikt z nas nie pomyślał, że to jego mogą złapać. - Niezwykła to samokrytyka - uśmiechnął się lekko książę. - Ostatnio sporo kręciłam się w towarzystwie Harry'ego - wzruszyła ramionami niegdysiejsza ulicznica z Freeportu. - On usiłuje mnie reformować. W tejże chwili otworzyły się drzwi i do komnaty weszli Harry, Calis i Marcus. Nicholas przekazał kuzynowi i pół-elfowi to, o czym się dowiedział, a potem rzekł: - Zaczekajcie do nocy, a potem zobaczcie, czy zdołacie niepostrzeżenie przedostać się na drugą stronę rzeki. Nie wiem, jak blisko potraficie podejść bez tego, żeby was zauważono... - Bardzo blisko - rzekł Calis. - ... ale spróbujcie się dowiedzieć, czy nie trzymają tam naszych ludzi. - Jeśli pójdę sam - zaproponował Calis - sprawie się lepiej. Nicholas podniósł brew. Potem przypomniał sobie łowy w puszczy i spojrzał na Marcusa. - Pewnie mówi prawdę - mruknął dziedzic Crydee. Spojrzał na Calisa, patrzącego nań z sardonicznym uśmieszkiem. - Nie wymądrzaj się... no, niech ci będzie. Mówi prawdę. - Idź z nim przynajmniej do połowy drogi - polecił mu Nicholas. - Chcę, żeby ktoś był niedaleko w razie potrzeby, na przykład, gdyby szybko musiał się wycofać. - Dziękuję za troskę - uśmiechnął się Calis. - Mam nadzieję, że nie będzie takiej konieczności. Powinniśmy już iść - zwrócił się do Marcusa - i szybko przedostać się do tamtej wypalonej farmy. Rozpocznę z tego miejsca. Kiedy wyszli, Nicholas, odwróciwszy się ku stojącym nie opodal drzwi Harry'emu i Brisie, zobaczył, że Ludlandczyk poufałym gestem obejmuje kibić dziewczyny. - Hę? - spytał książę podnosząc brew. - Co, hę? - zdziwił się Harry. Potem zdał sobie sprawę z tego, gdzie trzyma łapę. - Oj, przepraszam! - żachnął się i cofnął ramię. - Mości książę - odezwała się Brisa z drwiącym uśmiechem. - Nie masz się czym ekscytować. Postanowiłam poświęcić nieco swego dziewiczego wstydu na rzecz edukacji Harry'ego. Wyszła z komnaty, zamykając drzwi za sobą i zostawiając Harry'ego czerwonego niczym burak, i Nicholasa, który przyglądał się przyjacielowi nie bez zdziwienia. - Zdumiewasz mnie - rzekł wreszcie książę. Rumieniec Harry'ego jeszcze się pogłębił, choć przed chwilą wydawało się, iż rzecz jest niemożliwa. - Eee... no wiesz... ostatnio sporo przebywaliśmy razem, a ona jest naprawdę ładna. Jeśli zapomnisz o tych jej łachmanach i brudzie... - Nie musisz się tłumaczyć - książę podniósł obie ręce i spojrzał na drzwi, jakby były przezroczyste. - Wiesz, ostatnio stwierdzam, że coraz trudniej mi sobie przypomnieć, jak wyglądała Abigail - potrząsnął głową. - Zabawne, prawda? - Wcale nie - Harry wzruszył ramionami. - Nie widzieliśmy dziewcząt od miesięcy, a... - znów wykonał ten sam gest. - A Brisa w twoim łóżku jest bardziej realna, niż Margaret w twoich snach? - podsunął mu Nicholas. - Coś w tym rodzaju - zgodził się niechętnie Harry. Wyglądało na to, że ta rozmowa zaczyna go irytować. - Nie, to trochę nie tak. Ona jest przyzwoitą dziewczyną, Nicky. Gdybyśmy, ty albo ja, musieli przejść w dzieciństwie choć połowę tego, co ona, gdyby życie potraktowało nas choć po części tak surowo jak ją, nie bylibyśmy ani w połowie tyle warci, co ona. I wiem, że potrafię ją skłonić do porzucenia złodziejstwa. - Nicholas znów podniósł ręce. - Zresztą - dodał Harry - Margaret ma Anthony'ego, który kochają prawdziwie i głęboko. - Dotarło to już do ciebie? - Trwało to trochę - uśmiechnął się Harry - w końcu jednak zrozumiałem, że to na jednej z dziewczyn koncentrował uwagę, kiedy rzucał swoje zaklęcie. A potem przypomniałem sobie, że przy Abigail czuł się swobodnie, a przy Margaret tylko wykręcał sobie palce i milczał jak zaklęty. - Gdzie on się podział? - Poszedł szukać Nakora. - A gdzie jest Nakor? - rzucił oskarżycielsko Nicholas. - Przepadł już dwa dni temu. Na to pytanie Harry nie miał odpowiedzi. - Żeby już przestały! - rzuciła z pasją Abigail. - Wiem - kiwnęła głową Margaret. - To bardzo irytujące. Dwa stwory siedziały nie opodal i naśladowały ruchy dziewcząt, gdy te jadły kolację. Margaret cięła mięso nożem, stwór zaś robił to samo na wyimaginowanym talerzu. Podczas dnia oba stwory trzymały się z daleka i nigdy nie podchodziły bliżej, niż na odległość ramienia. Nieustannie jednak obserwowały dziewczęta, teraz zaś zaczęły wykonywać te same, co one, gesty. Margaret odsunęła opróżniony talerz. - Nie mam pojęcia, dlaczego tyle pożeram, w końcu tkwimy tu prawie bez ruchu. Ale wygląda na to, że wcale nie tyję. - Wiem - odpowiedziała Abigail - Ja wcale nie mam ochoty najedzenie, ale nie chcę być karmiona na siłę - Przeżuła kęs, przełknęła go i dodała: - A widziałaś, by one coś jadły? - Nie - odpowiedziała Margaret. - Może karmią je, gdy śpimy? - A ja nie widziałam, żeby one... no wiesz... - rzekła Abigail. Margaret uśmiechnęła się krzywo. - Zaznacz kreskę na nocniku. - I wiesz... - zamyśliła się Abby, nie zwracając uwagi na łagodną kpinę przyjaciółki - one chyba w ogóle nie śpią. Margaret przypomniała sobie moment, kiedy obudziła się w nocy i ujrzała jedno ze stworzeń nad swoim łóżkiem. - Masz chyba rację. Wstała i odwróciła się ku stworzeniu, które - jak się tego spodziewała - zrobiło to samo co ona. W tejże chwili Abigail żachnęła się ze zdumieniem. Margaret ujrzała, że ciało stwora lekko się zmieniło. Istota była teraz nieco wyższa - tak jak ona - i miała zaokrąglone biodra oraz zwężoną kibić. - Co tu się dzieje? - wyszeptała księżniczka. Nicholas podniósł wzrok w samą porę, by ujrzeć, jak drzwi do wspólnej izby otwierają się z łoskotem, i zanim którykolwiek z jego ludzi zdążył zareagować, wpadło przez nie trzech zbrojnych, za którymi do szynku wtargnęło kilku ludzi z gotowymi do strzału łukami. Na końcu ukazał się siwowłosy mężczyzna o władczym wyglądzie, który bystro rozejrzał się po komnacie. - Kto tu dowodzi? - spytał spokojnie. - Ja - odpowiedział Nicholas, podnosząc się zza stołu. - Opowiem o twej zuchwałości, chłopczyku, waszemu kapitanowi... - odparł przybysz, podchodząc do księcia i patrząc nań z góry - ale nie sprawiasz mu zaszczytu, ukrywając go przede mną. - Cofnij się, dziadziu - odparł Nicholas - aż przyjemnością ci pokażę, że w rzeczy samej to ja dowodzę tą kompanią. - Dziadziu? - zagrzmiał siwowłosy. - Ty smarkaczu! W tejże chwili Nicholas przyłożył mu do krtani ostrze miecza, a zrobił to tak szybko, iż żaden z łuczników nie zdążył choćby poruszyć powieką. - Jeśli uważasz, że któryś z twoich ludzi zdąży mnie zabić, zanim przewietrzę ci gardło, to proszę, nie krępuj się... daj rozkaz... Siwowłosy podniósł dłoń, dając znak łucznikom, by nie strzelali. - Jeżeli waść jesteś kapitanem tej kompanii, tedy mamy pewne sprawy do omówienia. Być może za kilka sekund obaj będziemy trupami, nie próbuj więc łgać. Nie jest dobrze, gdy człowiek wkracza do królestwa Lady Kał z kłamstwem na ustach. Podczas tego wszystkiego ludzie Nicholasa nieznacznie rozstawiali się po kątach i gotowali do walki. - Niech nikt nie zrobi żadnego głupstwa! - zagrzmiał Amos. - Inaczej połowa z tu obecnych legnie martwym bykiem, zanim ktokolwiek się zorientuje w czym rzecz! Siwowłosy zrobił zeza w stronę Amosa. - Pewien jesteś, że to nie on jest kapitanem? - spytał księcia. - Owszem, jest kapitanem... mojego statku. - Statku? - spytał stary. - Macie statek? Nicholas zignorował to pytanie. - Może byś tak zechciał, panie, powiedzieć mi, jakim prawem tu wpadasz na czele swoich ludzi, grozisz wszystkim bronią i żądasz widzenia się ze mną? Stary człowiek powoli podniósł dłoń w rękawicy, ujął ostrze miecza Nicholasa i delikatnie usunął je na bok. - Przyszedłem zobaczyć, czy są tu ludzie, którzy zabili moich synów. Nicholas spojrzał uważnie na nieznajomego. Stał przed nim wysoki jegomość, nie ustępujący wzrostem jego stryjowi, Martinowi, i równie jak tamten szeroki w barach. Przybysz miał włosy związane z tyłu i puszczone luźno na kark, jak to ostatnio było modne wśród wojowników. Blizny na twarzy i ramionach świadczyły, że ten sposób wiązania czupryny nie był li tylko próżnością starego człowieka. Miał też miecz zwisający z biodra, stary, lecz dobrze utrzymany. - Dziadku, nie pozbawiłem żywota aż tylu, iżbym ich nie pamiętał. Kim byli ludzie, którzy zabili twoich synów, i dlaczego sądzisz, że to ja jestem człowiekiem, który odpowiada za ich śmierć? - Jestem Vaslaw Nacojen, wódz Klanu Lwa - odparł stary człowiek. - Moimi synami byli Pytur i Anatol, a myślę, że wiedziałeś o ich śmierci, ponieważ jeden z moich ludzi widział, jak wjeżdżaliście do miasta, i była z wami ta dziewczyna z Kilbaru. Nicholas spojrzał na Amosa, Ghudę i schował miecz. - To nie miejsce na takie rozmowy - powiedział, wskazując nieznacznym ruchem głowy na siedzących przy stołach klientów, którzy nie należeli do jego ludzi i nie przyszli z Vaslawem. - Możemy porozmawiać na zewnątrz - przyznał stary człowiek. Skinieniem dłoni Nicholas wezwał Amosa i Ghudę, by poszli za nim. Obaj wstali, a kiedy wszyscy zbliżyli się do drzwi, książę zwrócił się do krewkiego starca: - Czy nie zechciałbyś, panie, zadbać o to, by nikt za nami nie poszedł? Vaslaw polecił swoim łucznikom, by uważali na drzwi i wyszedł na zewnątrz. Na dziedzińcu czekało kilkunastu jeźdźców oraz przynajmniej drugie tyle pieszych knechtów. - Wygląda na to, panie, że bardzo ci zależy na odpowiedzi, i przygotowałeś się na każdą ewentualność - rzekł Nicholas. Stary człowiek chrząknął gniewnie, wydmuchując kłąb pary. Kiwnąwszy dłonią, poprosił księcia i jego towarzyszy, by weszli w krąg kompanii zbrojnych. - Nie usłyszy nas nikt, kto nie jest mojej krwi - wyjaśnił - Czy wiecie coś o losie moich synów? - Jeżeli brali udział w tej idiotycznej napaści na karawanę niedaleko gospody Shingazi, to owszem... wiemy - odpowiedział Nicholas. - Żyją? - Jeśli byli wśród napastników, to nie, nie żyją. - To wyście ich zabili? ' Nicholas dość ostrożnie sformułował odpowiedź. - Nie... nie sądzę. Zabiliśmy kilku plemieńców, którzy porwali wozy, ale tamci nosili jedynie talizmany Wilka i Niedźwiedzia. - Celowo pominął Węże. - Pozostali byli zwykłymi najemnikami, którzy nawet nie pomyśleli o tym, by wystawić straże. - I powiedział Vaslawowi o wszystkim - począwszy od znalezienia spalonych wozów i Tuki, a kończąc na natknięciu się na zwłoki plemieńców i najemników. - Tak po prostu znaleźliście się tam przypadkiem? - spytał stary człowiek. - Tak po prostu znaleźliśmy się tam przypadkiem... - rzeki z przekąsem. Vaslaw nie wyglądał na przekonanego. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? - A dlaczego nie? - spytał Nicholas. - Jakiż mielibyśmy powód do napaści? - Złoto - szybko odpowiedział stary. Nicholas westchnął z rezygnacją. Zdał sobie sprawę z faktu, że jako syn Księcia Krondoru zapomniał o tym, iż chciwość bywa równie silnym motorem działań ludzkich, jak inne namiętności. - Powiedzmy, że złoto jest dość daleko na liście moich priorytetów. Mam inne zmartwienia na głowie - oznajmił krewkiemu staruchowi. - Słyszałeś, przyjacielu - wtrącił się Amos - jak mówił, iż byłem kapitanem na jego statku? Ojciec tego młodzika jest właścicielem całej floty. - Kim jest twój ojciec? - spytał Vaslaw. - Władcą odległego miasta - odparł za księcia Ghuda. - Ten ci tu zuch jest jego trzecim synem. Stary człowiek kiwnął głową. - A ty udowadniasz, coś wart w boju. Rozumiem to lepiej, niż myślisz. - Mniej więcej - odpowiedział Nicholas. - Dla ciebie jednak o wiele bardziej ważną sprawą jest odpowiedź na pytanie, kto mógłby skorzystać na śmierci twoich synów? - Nikt - odparł stary. - To jest najdziwniejsze ze wszystkiego. Napaść była idiotyczną próbą rozeźlenia Namiestnika, którą podjęli moi synowie i kilku zapaleńców z innych klanów. Zabicie tych durniów nie przyniosło korzyści nikomu, nawet Namiestnikowi, a ktokolwiek tego dokonał, osiągnął jedynie tyle, że zwiększył nieufność pomiędzy Namiestnikiem i klanami, i ogólnie zmniejszył wśród plemieńców zaufanie do miastowych, które i tak zresztą nie było nigdy za wielkie. - Cóż... - odpowiedział Nicholas - jest w tym wszystkim sporo niejasności. A co byś rzekł, gdybym ci powiedział, że napastnicy zostawili na miejscu dość złota, by wykupić za nie miasto? I co byś rzekł, gdybym dodał, że te draby zostawiły na miejscu i hełm... taki, jakie noszą Czerwoni Zabójcy? - To być nie może! - żachnął się stary. - Dlaczegóż to? - Bo Czerwoni Zabójcy nigdy nie opuszczają miasta bez Namiestnika. Są jego najbardziej zaufanymi przybocznymi. Nicholas starannie przemyślał następną wypowiedź. W starym człowieku były pewna szczerość i prostota, które świadczyły, że żyje on wedle kodeksu prostszych i bardziej uczciwych czasów, kiedy to ludzie byli jak Jeshandi: pasąc bydło na stepie, jeździli wszędy beztrosko w morzu traw i rozstawiali swe jurty, gdzie im się podobało. Członkowie klanów może i mieszkali od pokoleń w mieście, zachowali jednak tradycje swych przodków. Byli władcami i wojownikami, którzy nadal przykładali wielką wartość do raz danego słowa. - A jeśli ci powiem, że na miejscu pojawił się kolejny oddział jeźdźców, którzy mieli zabić wszystkich, którzy przeżyli, nie wyłączając Ranjany, i byli to ludzie z osobistej straży Jego Światłości? - Jaki waść masz na to dowód? - Zabiłem człowieka zwanego Dubas Nebu. - Znam to bydlę. Kapitan drugiej kompanii. Dlaczegoś go zabił? Nicholas objaśnił szczegółowo, jaką sytuację zastali w gospodzie Shingazi, zatrzymując dla siebie jedynie historię wężowego talizmanu. Kiedy skończył, stary człowiek powiedział: - Dałeś mi temat do rozmyślań, nad którym będę musiał pogłowić się z innymi wodzami klanu. Ktoś usiłuje nastawić jednych przeciwko drugim... i wszystkich przeciwko Namiestnikowi. - A kto odniósłby korzyści z chaosu? - spytał Nicholas. - To też muszę omówić podczas narady z innymi przywódcami klanu. Owszem, istnieje rywalizacja w ramach rozmaitych rodów w klanie i istnieją stare, tradycyjne urazy pomiędzy niektórymi klanami, ale taka zawierucha mogłaby zepsuć nasze stosunki z Namiestnikiem i trzeba by kilkunastu lat, by to odrobić! - Zawarliście sojusz z Namiestnikiem? - spytał Nicholas. - Owszem - odparł stary. - Czekajże... nie mogę opowiedzieć ci całej historii, stojąc tu na chłodzie. Przyjdź jutro wieczorem do mojego domu w Dzielnicy Zachodniej i zjedz ze mną kolację. Jeśli się obawiasz o swe bezpieczeństwo, weź ze sobą tylu ludzi, ilu zechcesz. Podczas kolacji opowiem ci więcej. Kiwnął dłonią i podprowadzono mu konia. Mimo wieku z gracją wskoczył na siodło, podczas gdy jeden z piechurów otworzył bramę, inny zaś wezwał do odwrotu łuczników z izby. - Przyślę ci jutro przewodnika. Do zobaczenia więc - rzekł Vaslaw, opuszczając dziedziniec na czele swych ludzi. Amos, Ghuda i Nicholas przez chwilę patrzyli w ślad za jeźdźcami Lwa, a potem wrócili do izby. Kiedy usiedli za stołem, Harry nie wytrzymał: - Co to było, u licha? - Zaproszenie na kolację - odparł książę, a Ghuda i Amos parsknęli śmiechem. Calis skinieniem dłoni zatrzymał Marcusa, każąc mu czekać. Od godziny już czaili się w wypalonej farmie i obaj milczeli zawzięcie, zachowując ciszę na wypadek, gdyby kręciły się tu jakieś patrole. Przedostanie się przez rzekę okazało się trudniejsze, niż myśleli, bo na moście stała drużyna straży. W końcu obaj przekradli się do przystani, skąd zabrali małą łódeczkę. Przepłynąwszy rzekę o wiosłach, ukryli łódź w krzakach. Calis pokazał Marcusowi dwa palce, ten zaś kiwnął głową na znak, że rozumie. Jeśli pół-elf nie wróci za dwie godziny, Marcus może założyć, że został schwytany, albo, że coś go zatrzymało. Wtedy powinien o tym donieść Nicholasowi. Pół-elf ruszył lekkim i pozornie wolnym truchtem wzdłuż drogi, która biegła obok farmy i kończyła się w niewielkim zagajniku. Szybko przebiegł pomiędzy pniami, ufając, że w razie potrzeby zdoła się skryć. Z lasami był obyty. Jego elfi wzrok dobrze sobie radził z mrokiem, dostrzegał gałęzie i krzewy, w których z pewnością byłby utknął człowiek. Calis niemal nie potrzebował światła, by widzieć. Bezradny stawał się tylko w absolutnym mroku. Zatrzymał się, dotarłszy na skraj lasu. Zaczął nasłuchiwać, bacznie nadstawiając ucha. W pobliżu kręciły się jakieś zwierzaki - króliki lub wiewiórki. Wysłał przed siebie myśli o spokoju i szelesty ustały. Calis był jedyny w swoim rodzaju wśród wszystkich istot żyjących na Midkemii. Jego matka była elfem, ojciec jednak urodził się jako człowiek, który odziedziczył wiele z mocy legendarnych Valheru, nazywanych przez ludzi Władcami Smoków. To dzięki ojcowskiej magii przyszedł Calis na świat i ojcu zawdzięczał umiejętności, których nie można było nazwać inaczej, jak tylko magicznymi. Uśmiechnął się lekko w ciemnościach, rozmyślając, co też powiedziałby na to Nakor. Na „Drapieżcy” podsłuchał rozmowę Nakora z Anthonym. Mały frant zapewniał, że nie masz żadnej magii i cały Wszechświat składa się z jednorodnego budulca. Calis wiedział, że Isalańczyk bliższy był prawdy, niż się domyślał. Pomyślał też, iż może nie od rzeczy byłoby zabrać malca do Elvandaru, żeby poznał się z Tkaczami Zaklęć. Oczywiście, jeśli w ogóle z tej przygody uda im się wynieść całe karki i wrócić. Przemykał wśród drzew tak niepostrzeżenie, że ktoś obserwujący pilnie granice posiadłości zauważyłby może mignięcie cienia w smudze księżycowej poświaty. Pół- elf poruszał się nienaturalnie cicho nawet jak na kogoś, kto znajomość leśnego kunsztu miał we krwi. Kiedy wreszcie zatrzymał się za solidnym, rosnącym tuż przy murze dębem, jego oddech był wciąż równy i miarowy - szybki bieg wśród drzew zostawił jedynie na jego czole cieniutką warstewkę potu. Zbadawszy ścianę, przyczaił się i czekał. Na szczycie muru nie zauważył żadnego poruszenia. Wreszcie zanurkował pod nisko zwisającą gałęzią i przemknął pod ścianę. Był to pięciojardowy mur i niewiele znalazłoby się na nim miejsca, w które mógłby wczepić pazury ceniący swe zdolności wspinaczki kocur. Calis przełożył łuk przez plecy, po czym zrobił głęboki przysiad. I nagle wyprostował się jak sprężyna, odbijając się potężnie od ziemi, wzlatując do szczytu ściany i chwytając ją dłońmi. Podciągnął się w milczeniu i zerknął ponad murem. Parapet był pusty. Podciągnął się więc jeszcze wyżej i prześlizgnął nad krawędzią, a potem przykucnął na blankach w cieniu wysokiego po pierś występu, tak by nie spostrzeżono go na tle nieba. Spojrzawszy w dół, zrozumiał, dlaczego nie było żadnych strażników na murze. Posiadłość okazała się bardzo rozległa, pomiędzy ścianą zewnętrzną a budynkiem, leżącym pół mili w głębi, rozciągał się ogród poprzecinany ścieżkami. Budynek zaś miał jeszcze jeden, własny mur ochronny. W naturze Calisa nie leżało przeklinanie nie sprzyjających mu okoliczności lub bogów. Przeszukiwanie terenu zajmie mu wiele nocy - chyba, że będzie miał szczęście. Wiedział także, że do powrotu została mu zaledwie godzina. Nie przejmowałby się koniecznością przepłynięcia rzeki - silny nurt wody nie zatrzymałby go skuteczniej od wysokiej ściany, którą niedawno pokonał bez trudu - troszczył się jednak o bezpieczeństwo Marcusa. Wedle miar elfów byli równolatkami i syn Diuka Crydee był jedynym jego przyjacielem. Podobnie jak Martin, Marcus zaakceptował pół-elfa bez żadnych warunków, podczas gdy wielu jego druhów w Elvandarze pod pewnymi względami zachowywało rezerwę. Calis nie czuł do nich żalu i wcale go to nie smuciło - takie były elfie obyczaje i basta. Jego ojciec również nie miał zbyt wielu przyjaciół, ale posiadł miłość małżonki i szacunek innych, jako wódz, który sprawdził się w niejednym boju. Calis wiedział, że los kiedyś każe mu opuścić Elvandar, co było jednym z powodów, dla których zdecydował się towarzyszyć w tej podróży Marcusowi. Przyjrzawszy się ogrodowi z góry, zapamiętał meandry ścieżki, która wijąc się kreto, zmierzała ku głównemu budynkowi. Zeskoczywszy z muru, wylądował bezszelestnie w trawie i zaczął nasłuchiwać. Margaret obudziła się nagle i usiadła, przebijając się nie bez trudu przez spowijającą jej myśli mgłę dezorientacji. Czuła osobliwe łomotanie w skroniach i dziwną suchość w ustach. Podobne samopoczucie miała, kiedy po raz pierwszy pozwolono jej skosztować wina przy ojcowskim stole - teraz jednak nie piła do posiłku żadnych trunków. Był szary przedświt. Dziewczyna zmusiła się, by usiąść. Zaczerpnąwszy tchu w płuca, poczuła obecność dziwnej, korzennej woni w powietrzu... nie niemiłej czy odrażającej, ale obcej. W nikłym świetle zobaczyła śpiącą na łóżku obok Abigail, której pierś podnosiła się i opadała miarowo pod kocem. Twarz przyjaciółki wykrzywiał grymas, jakby śniła jakiś koszmarny sen. I nagle sobie przypomniała: ją też obudził zły sen. Śniło jej się, że uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch, trzymają ją jakieś stwory, ale nie umiała sobie przypomnieć, jak wyglądały. I nagle kątem oka zobaczyła jakiś ruch - to drgnęło jedno z owych dwu natrętnych stworzeń. Poruszyło dłonią, przesuwając ją wzdłuż skroni, i Margaret poczuła nikłe zdziwienie, jakby ów ból głowy tłumił zdolność odczuwania silnych emocji. Stworzenie zachowywało się tak, jakby czesało włosy. Wstała z łóżka, zmuszając słabe, nieporadne nogi do posłuszeństwa. Nie bez sporego wysiłku przeszła w drugi róg komnaty, gdzie pochyliwszy ku sobie głowy, jakby plotkując szeptem, siedziały oba stwory. Poczuła drgnienie niepokoju. Stwory znów wyglądały inaczej. Do pokoju zaczęły właśnie sączyć się pierwsze promyki światła i w ich blasku dziewczyna zobaczyła, że skóra tajemniczych stworzeń wygładziła się znacznie i zbladła, na szczytach zaś ich głów rosły włosy! Margaret przystąpiła bliżej i podniosła dłoń do ust. Jedno ze stworzeń miało włosy jasne, jak Abigail, drugie zaś ciemne, jak ona sama... Marcus napiął łuk, choć pewien był, że nadchodzącym jest Calis. Niewielu było ludzi - może jeszcze tylko jego ojciec i kilku pograniczników z Natalu - którzy w nikłym świetle poranka odkryliby nadejście pół-elfa. - Zostaw łuk - szepnął Calis. Marcus był już na nogach i parł przed siebie. Niewiele mieli czasu, jeśli chcieli przedostać się przez rzekę, nie zwracając na siebie uwagi. Jeśli przed świtem dostaną się pomiędzy inne, płynące rzeką łódki, zdołają ujść oczom obserwatorów, każda jednak nawet najbardziej mizerna krypa, która odbije od brzegu niedaleko majątku Pierwszego Doradcy, obudzi podejrzenia. Znalazłszy się w łodzi, Marcus rzucił się do wioseł. - Znalazłeś coś? - spytał. - Niewiele. Zauważyłem za to dziwną rzecz: wygląda na to, że nie masz tam straży i tylko kilku służących. - W posiadłości takich rozmiarów? - zdumiał się Marcus. Calis wzruszył ramionami: - Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli idzie o posiadłości zamieszkane przez ludzi. - Iz widocznym już w świetle świtu uśmieszkiem dodał: - Ta jest pierwsza. - Jeśli miałbym sądzić po wysokości murów i rozległości zamkniętej w nich przestrzeni, to mogłyby kryć całe miasto - rzekł Marcus. - A jednak nie. Są tam za to liczne ogrody, parę pustych budynków i dość dziwaczne ślady. - Ślady? - Odciski stóp, jakich nigdy wcześniej nie widziałem: mniejsze niż ludzkie, ale do nich podobne, i jakby ślady szponów przed palcami. Marcusowi nie trzeba było dwa razy powtarzać: - Ludzie-węże. - Nie będę wiedział na pewno, dopóki któregoś nie zobaczę - sprzeciwił się Calis. - Zamierzasz tam wrócić? - Muszę, jeśli mamy znaleźć więźniów i odkryć, co tu się wyrabia, trzeba mi dokładnie zbadać to miejsce... i jeszcze parę innych. - Uśmiechnął się, by dodać przyjacielowi otuchy. - Nie bój się, będę ostrożny. Zanim zajrzę do wewnątrz, zbadam całą zewnętrzną część posiadłości. A zanim wejdę do środkowej budowli, też dokładnie wszystkiemu się przyjrzę. Martin nie był przekonany do końca, wiedział jednak, że Calis jest szybki, bystry, krzepki i spokojny. - Ile czasu ci to zajmie? - spytał. - Jeszcze może trzy lub cztery noce. Krócej, jeśli znajdę wszystkich, zanim wejdę do tego wielkiego domostwa. Marcus westchnął i już bez słowa powiosłował ku przystani po drugiej stronie rzeki. Rozdział 19 POSZUKIWANIA W oberży pojawił się przewodnik. Marcus wybrał mu do towarzystwa Ghudę i Amosa, wysyłając Harry'ego i Brisę na miasto, gdzie mieli się czegoś dowiedzieć o losie więźniów. Raport Calisa zaniepokoił Nicholasa; nieobecność w posiadłości strażników była kolejną rzeczą, która nie miała sensu. W tym wszystkim, jak na gust księcia, było za wiele tajemnic. Jedyną w miarę pozytywną wieścią okazało się znalezienie śladu, który mógł należeć do jednego z wężowych kapłanów - co jednak mało Nicholasa cieszyło. Nie był także rad planowi Calisa, który postanowił wrócić do zamiejskiej posiadłości - nie potrafił jednak znaleźć powodów do sprzeciwu. Anthony miał zostać w gospodzie z Prajiem, Vają i innymi, by posłuchać i zobaczyć, czy miejscowi nie rozsiewają jakichś interesujących plotek. Praji i Vaja postanowili zostać przy Nicholasie w zamian za godziwą opłatę, choć nie powiedział on najemnikom wszystkiego o swej podróży; tego, co słyszeli, było dość, by ich zadowolić. Praji był pewien, że wśród gości kręci się przynajmniej pół tuzina agentów innych kompanii, informatorzy tajemniczej Czarnej Róży, a także ludzie rozmaitych klanów; wszyscy płonęli z ciekawości, zadając - dyskretnie - tyle pytań, ile się dało. Nicholas opuścił gospodę z dwoma towarzyszami. Piesza wędrówka do posiadłości Klanu Lwa zajęła niemal godzinę, co pozwoliło młodemu księciu lepiej się przyjrzeć Miastu nad Wężową Rzeką. Bazar i otaczające go kwartały kupieckie wespół z portem stanowiły coś w rodzaju terenów użyteczności publicznej - ludzie należący do najrozmaitszych klanów przechodzili tam swobodnie, a spokój utrzymywali żołnierze z garnizonu Namiestnika. Wszędzie było widać ich czarne zbroje - chodzili po dwu, a gdzieniegdzie przez tłum przeciskały się całe drużyny. Kiedy jednak wędrowcy opuścili centrum handlowe, zrozumieli natychmiast, że wkraczają do czegoś w rodzaju strefy wojennej. Na końcach uliczek wznosiły się tu barykady, zmuszające jeźdźców i powozy do powolnego ich okrążania i uniemożliwiające zorganizowanie kawaleryjskiej szarży. Ludzie wędrowali tu całymi grupami. Kobiety spacerowały w towarzystwie zbrojnej eskorty. Na widok Nicholasa i jego przyjaciół przechodnie woleli przekraczać ulice, nie wierząc widać w ich przyjazne nastawienie. Książę zauważył, że mijani przez nich przechodnie mieli rozmaite oznaki i emblematy. Większość tych znaków przypominała stylizowane wyobrażenia głów zwierzęcych - Nicholas przyjął, że są to totemy klanów, o których opowiadali mu Tuka i Praji. Pozostałe wyglądały na znaki najemnych kompanii. Pomyślał, że dobrze byłoby opracować jakąś oznakę dla własnych ludzi, przypomniał sobie jednak, że powinni wkrótce wrócić do domu, i uznał, że to nie będzie potrzebne. I tak zresztą czuł, że tkwią tu za długo. Kiedy zbliżyli się do rodowej siedziby Klanu Lwa, Nicholas ujrzał kolejny przykład tego, na co musieli godzić się ci, którzy zdecydowali się na życie w tym mieście: był to po prostu obóz wojenny, którego zbrojne posterunki wystawiono już kilka kwartałów wcześniej. Sam dom był trzypiętrowy, z wieżą obserwacyjną na trzecim piętrze. Na dachu umieszczono też gniazda dla łuczników, sam zaś zewnętrzny, ślepy mur miał siedem stóp wysokości. Kiedy weszli przez bramę, Amos rozejrzał się i powiedział: - Forteca! Wewnątrz zobaczyli bowiem kolejny mur - dwunastostopowy - oddzielony od pierwszego wolną przestrzenią o rozmiarach trzydziestu stóp. - Dwieście lat temu - odezwał się przewodnik - Klan Szczura wespół ze sprzymierzeńcami wdarł się do środka. Władający Lwami wódz został przegnany precz w hańbie, a jego następca wzniósł ów drugi mur, żeby coś takiego nigdy się już nie powtórzyło. Vaslaw Nacoyen powitał ich przy wejściu, gdzie czekał na nich w towarzystwie kilkunastu wojowników. Nicholas rad był, że spotykał się z Jeshandi już wcześniej, teraz bowiem mógł dostrzec pokrewieństwo tych ludów. Mieszkańcy miast nosili szaty z jedwabiu, kąpali się w nasyconych wonnościami wodach, nadal jednak przypominali stepowych jeźdźców krojem szat i noszonym przy sobie orężem. Ludzie na dachu uzbrojeni byli w krótkie łuki kawaleryjskie - nie znano tu widać śmiertelnie skutecznych krondorskich długich łuków bojowych i kusz. Czesali się dokładnie tak, jak Mikola w jego jurcie: upinali włosy w węzeł na czubku głowy, większość z nich też miała długie, zwisające po obu stronach ust wąsy i krótko przycięte bródki. Vaslaw poprowadził gości do rozległej komnaty, bardziej przypominającą salę narad niż taką, w której odbywają się uczty. Pośrodku stał długi stół, zastawiony jak do wieczerzy, a pod ścianami czekali służący. Wódz skinieniem dłoni wskazał miejsce Nicholasowi i jego towarzyszom, a potem, gdy ci usiedli, przedstawił im swojego - jedynego pozostałego przy życiu - syna, Hatonisa, i dwie córki. Yngya, starsza, w mocno zaawansowanej ciąży, stała, trzymając za rękę mężczyznę, którego Nicholas uznał za jej męża. Młodsza Tashi, piętnastolatka, stała z oczyma wbitymi w ziemię i nieustannie się rumieniła. Na koniec prezentacji Vaslaw przedstawił gościom Regina, męża Yngyi. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, służący zaczęli roznosić rozmaite potrawy - niewielkie porcje na małych talerzach. Nicholas uznał, że należy skosztować każdej z nich. Z prawej strony każdego z biesiadników stał puchar, do którego służący, w zależności od potrawy, nalewali rozmaite wina. Jedli, Nicholas zaś czekał, aż gospodarz zacznie rozmowę. Stary człowiek milczał uparcie. Wreszcie, gdy goście się już nasycili, odezwał się Regin: - Daleko podróżowałeś, mości kapitanie. - Bardzo daleko - kiwnął głową Nicholas. - Podejrzewam, że jestem pierwszym z mojego ludu, który odwiedził to miasto. - Przybywacie z Zachodnich Krain? - spytała Yngya. Novindus można było w zasadzie podzielić na trzy części. Krainy Wschodnie - w których znaleźli się przybysze z Krondoru - składały się z Patelni, jak nazywano pustynię, i Wielkich Stepów, będących ojczyzną Jeshandi, którzy zamieszkiwali też i miasta. Serce kontynentu zawierało Kraje Nadrzeczne - najgęściej zaludnioną część Novindusa. Z gór Sothu ku południowemu wschodowi spływała rzeka Vedra, wijąca się leniwie wśród większych i mniejszych gospodarstw rolnych i majątków ziemskich. Na zachód od rzeki zaczynały się Równiny Djams - dość niegościnny kraj, zamieszkały przez nomadów znacznie prymitywniejszych od Jeshandi. Dalej wznosił się gigantyczny łańcuch górski zwany Ratn'gary - Siedziby Bogów - ciągnący się od morza na północy do rozległej i nieprzebytej puszczy Irabek, leżącej pomiędzy Sothu i Siedzibami. Zachodnie Krainy leżały po drugiej stronie górskiej bariery. Przeciętny mieszkaniec Wschodu niewiele wiedział o Zachodzie i ludziach, którzy tam żyli. Jeszcze bardziej skąpe wiadomości posiadano na Wschodzie o wyspiarskim Królestwie Pa'jkamaka, leżącym o pięćset mil na zachód od wybrzeży Novindusa. Tamte odległe miasta widziała tylko garść najbardziej zuchwałych żeglarzy. - Kiedy spodziewasz się, pani, potomka? - spytał Ghuda, oszczędzając Nicholasowi konieczności odpowiedzi. - Już wkrótce - uśmiechnęła się Yngya. Kiedy uprzątnięto talerze z pierwszymi daniami, Nicholas zwrócił się do gospodarza: - Mości Vaslawie, wczoraj wieczorem mówiłeś o tym, że trzeba mi zrozumieć pewne sprawy. Stary człowiek, który właśnie wysysał ostatnią ostrygę, odłożył ją na talerz i skinął na sługę, by go zabrał. - Owszem - powiedział. - Wiesz coś waszmość o historii naszego miasta? Nicholas opowiedział mu to, co usłyszał do tej pory, i stary wódz pokiwał głową: - Przez kilka stuleci, po tym, jak obaliliśmy ostatniego Króla, miastem rządziła rada wodzów i panował w nim pokój. Zapomniano o wielu odwiecznych waśniach, często zdarzały się małżeństwa między członkami rozmaitych klanów i w miarę upływu czasu zaczęliśmy tworzyć jeden lud. - Stary przerwał, by zebrać myśli. - Jesteśmy bardzo przywiązani do tradycji - rzekł po chwili. - W moi rodzinnym języku nazywamy siebie Pashandi, co znaczy Ludzie Prawi. - Jesteście krewniakami Jeshandi - zauważył Amos. - To znaczy Ludzi Wolnych. Wszyscy jednak jesteśmy po prostu Shandi. Ludźmi. Niełatwo nam wyzbyć się starych nawyków. Nadal liczy się wśród nas sprawność łowiecka i na polu walki. Jestem kupcem, który dokonał niemałych rzeczy, co roku wyprawiam w podróże wiele statków i karawan. Dwukrotnie byłem w Krajach Zachodu... raz nawet dotarłem do Królestwa Pa'jkamaka. Widziałem każde miasto Vedry, ale moje bogactwo nie ma znaczenia na radzie klanu. Tam liczy się tylko moje celne oko i to, że nie przyszedł jeszcze na świat koń, który byłby mnie zrzucił z siodła, a władzę zapewnia mi krzepkie ramię i dobry miecz. - Podczas tej przemowy syn wodza pękał niemal z dumy, a córki z zięciem nadęły się jak pawie. - A przecie fakt, że ktoś jest najlepszy do korda czy łuku, nie oznacza jeszcze, że jest mądrym władcą - przyznał Vaslaw. - Podczas minionych lat wielu wodzów popełniało głupstwa dla zaspokojenie dumy i honoru i niejeden klan mocno na tym ucierpiał. Miastem rządziła rada, ale klanami władali wodzowie. - Potrząsnął głową. - A trzydzieści lat temu sprawy przybrały zły obrót. - Zły obrót? - zdziwił się Nicholas. - Rywalizacje między klanami przekształciły się we wrogość. Doszło do rozlewu krwi i klany zaczęły toczyć wojny. Trzeba ci wiedzieć, mości Nicholasie, że Pashandi dzielą się na czternaście klanów. Sześć z nich, klany Niedźwiedzia, Wilka, Kruka, Lwa, Tygrysa, i Psa, zwarło się śmiertelnie z pięcioma innymi - to znaczy z Szakalem, Koniem, Bykiem, Szczurem i Orłem. Łosie, Bawoły i Borsuki usiłowały trzymać się na uboczu, ale powoli i one były wciągane w zawieruchę. - Kiedy walki były najbardziej zaciekłe, budynek rady zajął ze swymi ludźmi dowódca kompanii najemników, zwany Valgasha. Ogłosił, że działa w imieniu mieszkańców nie należących do żadnego klanu i objął protekcją bazar i przystań. Jego ludzie zabijali każdego członka klanu, który wkraczał tam z bronią. Niewiele brakło, a wszystkie klany jak jeden ruszyłyby na niego, zanim jednak zdążyliśmy się dogadać, rozesłał posłańców z propozycją rozejmu. Odbyło się więc spotkanie, na którym przekonał wodzów, że trzeba nam skończyć z walkami; potem przyjął tytuł Namiestnika. Od tego czasu odgrywa rolę arbitra waśni między klanami i rozsądza kłótnie; choć podczas tych trzydziestu lat ani jeden problem prawdziwie sporny nie został rozstrzygnięty i pod pozorami spokoju nadal tlą się żagwie wrogości. - Przypuszczam, że został on absolutnym władcą miasta - stwierdził Nicholas. - Owszem, ale wtedy wydawało się nam to rozsądniejsze i lepsze niż nieustanna, wszystkich wyniszczająca waśń. Gdy w mieście przywrócono pokój, jego władza oczywiście okrzepła. Przede wszystkim przekształcił swoją kompanię najemników w straż miejską patrolującą bazar, przystań i kwartały kupieckie. Potem powołał stałą armię, w której kluczowe stanowiska objęli oczywiście jego najwierniejsi oficerowie. A z najbardziej mu oddanych stworzył straż przyboczną - Gwardię Jego Światłości. Na koniec zaś przejął dla siebie pałac starego Króla. A potem pojawił się ten... Dahakon. - Vaslaw niemal plunął tym imieniem. - Podstępny drań bez serca i sumienia, odpowiedzialny za to, że Miasto przekształciło się w prywatne księstwo Valgashy. Stworzył Czerwonych Zabójców, fanatyków, których - by ich unieszkodliwić - trzeba rąbać w sztuki, bo raz wypuszczeni do boju nigdy się nie poddają. - Kiedy zdążył tego dokonać? - zdziwił się Amos. - Kłopoty zaczęły się dwadzieścia siedem lat temu, a władzę absolutną Namiestnik zdobył lat temu dwadzieścia cztery. Nicholas spojrzał na Amosa, który kiwnął głową. - A co z tym napadem, który częściowo udaremniliśmy? - spytał książę. Vaslaw spojrzał na swego zięcia. - Niektórzy z młodszych wojowników wpadli na pomysł - odezwał się Regin - żeby podkopać dominację Namiestnika przez zerwanie jego traktatu z północnym konsorcjum handlowym, ale działali bez zezwolenia wodzów klanów. - Głupie szczeniaki - westchnął stary. - Nieważne, jak dzielnie walczyli. Coś takiego mogło Valgashę co najwyżej lekko zirytować. - Myślę - odezwał się Nicholas - że mamy powody do zawarcia choćby czasowego sojuszu. I mniemam, że za śmierć twoich synów odpowiedzialny jest ktoś wysoko postawiony na dworze... może i sam Namiestnik. - Raz jeszcze opowiedział całą historię o napaści, znalezieniu hełmu Czerwonego Zabójcy i przybyciu gwardzistów Namiestnika, tym razem dodał tylko więcej szczegółów. Pierwsze z ważnych pytań zadał Hatonis: - Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy. Skąd właściwie się tu wzięliście i co tu robicie? Nicholas spojrzał na Ghudę, który wzruszył ramionami. Amos milczał, zostawiając księciu możliwość wyboru. - Zechciejcie przysiąc - odezwał się książę - że to, co usłyszycie, nie wyjdzie poza ściany tej komnaty. Vaslaw kiwnął głową. - Jestem synem Księcia Krondoru - zaczął Nicholas. - Ojciec już mi powiedział, że jesteś synem jakiegoś władcy - rzekł Hatonis. - Czy to jakieś księstwo w Krainach Zachodnich? - Nie - zaprzeczył Nicholas. I przez następną godzinę opowiadał gospodarzom o Królestwie Wysp, Imperium Wielkiego Kesh, a także o napaści na Crydee i podróży przez Bezkresne Morze. Kiedy skończył, okazało się, że obiad też dobiegł końca, podano więc wety i słodką kawę. - - Mości Nicholasie - rzekł wreszcie Vaslaw - daleki jestem od tego, aby pod moim własnym dachem nazwać gościa łgarzem, ale trudno mi uwierzyć w twoją opowieść. Mogę sobie wyobrazić kraje takie, jakie opisujesz: rozległe, rządzone przez potężnych władców królestwa, armie liczące dziesiątki tysięcy ludzi, ale tylko w opowieści barda. Żeby jednak istniały naprawdę? W to nie mogę uwierzyć. Mieliśmy w przeszłości kilku ambitnych - i zapewniam cię, niedoszłych - zdobywców. Swego czasu były problemy z Królem- Kapłanem Lanady, który usiłował podbić inne miasta nad Rzeką. Namiestnik dla zaspokojenia swych wrednych ambicji, sprzymierzył się z Radżą Maharty. Ale takich ludzi zawsze jakoś udawało się powstrzymać. - Otóż nie zawsze - sprzeciwił się Nicholas. - Moi przodkowie byli bezwzględnymi zdobywcami, choć teraz oczywiście historia uważa ich za bohaterów. Ale to my pisaliśmy historię - dodał, spojrzawszy na Amosa. - Mój książę mówi samą prawdę - roześmiał się Amos - Powinieneś waść wziąć statek i któregoś dnia wybrać się do nas, mości Vaslawie. Owszem, znajdziesz mnóstwo dziwów, zapewniam cię jednak, że wszystko to prawda. Decydujące pytanie zadał Regin: - Wszystko to piękne, ani słowa... ale jakiż możliwy do przyjęcia powód miałaby nieznana nam organizacja, by prowadzić wojnę za tym ogromnym oceanem - my nazywamy go Morzem Błękitu. Łupów i niewolników nie brak i tutaj, na miejscu. - Powiedziałeś, panie - odezwał się Nicholas do Vaslawa - że było czternaście plemion i nazwałeś je wszystkie. A piętnaste? Twarz starego nagle stężała. Skinieniem dłoni kazał służbie opuścić salę. Potem odezwał się do innych gości i córek: - Was też poproszę o to, byście wyszli. Tashi zrobiła minkę, jakby zamierzała się spierać, ojciec jednak spojrzał na nią i rzekł z naciskiem w głosie: - Wyjdź! Po chwili w komnacie zostali tylko Nicholas, jego towarzysze, i stary wódz ze swym synem i zięciem. - Hatonis jest moim dziedzicem, a Regin będzie kolejnym wodzem po mojej śmierci. Inni jednak nie mogą niczego o tym wiedzieć. Miałeś zamiar coś wyjaśnić, książę? Nicholas sięgnął do sakwy po swój wężowy talizman i podał go staremu. Ten przyjrzał mu się uważnie i rzekł: - Znowu te Węże! - Jakie Węże, ojcze? - zdumiał się Hatonis. Regin również zrobił minę świadczącą o tym, że nie ma pojęcia, o czym (lub o kim) mowa. Stary człowiek odłożył talizman: - Kiedy byłem chłopcem, mój ojciec, ówczesny wódz klanu, opowiedział mi o Wężach. - Milczał przez chwilę, a potem ważąc słowa, podjął opowieść. - Kiedyś był tuzin klanów. Trzy wymarły: Rosomaki, Smoki i Wydry. Dwa inne, Dziki i Sokoły, wytraciły się nawzajem w krwawej waśni. A tu, w Mieście, razem z nami, żyły Węże. I zdarzyła się zdrada, hańba tak wielka, że nikomu nie wolno było o tym opowiedzieć, a na Węże zaczęto polować, aż wytropiono ich wszystkich co do jednego - tak przynajmniej nam się wydawało - i pozabijano. - Stary człowiek zniżył głos. - Wiecie, co mam na myśli, kiedy mówię „co do jednego” - Nicholas milczał. - Każdy mąż, niewiasta i dziecko z krwi Węży byli ścigani po krańce świata i szli pod miecz... choćby nie wiem jak byli niewinni. Bracia zabijali swe siostry, zamężne z Wężami, ojcowie mordowali synów spłodzonych z żonami Wężowej krwi. - Stary człowiek umilkł na chwilę. - Jesteście tu obcy i wiele spraw, jakie dzieją się pomiędzy klanami, jest dla was niezrozumiałych. Stanowimy jedność z naszymi klanowymi totemami. Ci z nas, którzy praktykują magię, potrafią przybierać ich kształty i znają właściwą im mądrość. Przemawiamy do totemów, one zaś prowadzą naszą młódź podczas poszukiwań prawdy. Coś złego przydarzyło się klanowi Węża, ongi zaliczanego do najpotężniejszych. Coś sprowadziło ich z drogi ku światłu... coś powiodło ich w mrok... i stali się przekleństwem własnego ludu. - Spójrz na to - Nicholas pokazał staremu wodzowi wężowy pierścień. - Zostało to odebrane moredhelów!: krewniakowi tych, których wy nazywacie tu „długowiecznymi”, niedaleko domu mojego stryja. Vaslaw długo wpatrywał się w twarz młodego księcia: - Jest coś, czego mi nie powiedziałeś... - rzekł wreszcie. - I nie powiem nikomu, choćby to miało kosztować mnie życie - odparł Nicholas. - Złożyłem przysięgę, jak wszyscy członkowie mojej rodziny. Wiedz waść, że jest powód, dla którego powinniśmy działać razem, choć dzieli nas Bezkresne Morze. Mamy bowiem wspólnego wroga, i to on kryje się za wszystkim złem, które stało się tam i tutaj. Jestem tego pewien. - Kto? - spytał Hatonis. - Namiestnik i Dahakon? - Być może - odpowiedział Nicholas. - Choć i oni są tylko pionkami. Co wiecie o wężowych kapłanach Pantathian? Reakcja Vaslawa była natychmiastowa: - Bzdury! Teraz waść opowiadasz prawdziwe bajki. To stwory z legend. Mają żyć gdzieś na zachodzie, na tajemniczym kontynencie Pantathii... węże, które chodzą i mówią jak ludzie. Takie stwory istnieją tylko w bajkach, które matki opowiadają, by postraszyć niegrzeczne dzieci! - Nie, nie są legendą - odezwał się nagle Amos. Vaslaw spojrzał ostro na kapitana. - Widziałem jednego z nich. - I niegdysiejszy pirat opowiedział zebranym o oblężeniu Armengaru, kiedy to Murmandamus powiódł swe armie na Królestwo. - Znów mnie kusi, by zarzucić gościowi łgarstwo - mruknął Vaslaw. - Oprzyj się pokusie, przyjacielu - uśmiechnął się Amos bez cienia wesołości. - Nie powiem, nie raz zełgałem... raz czy dwa przy dobrze zastawionym stole... ale teraz uroczyście ci przysięgam: wszystko to, com rzekł, to prawda. A nikt jeszcze nie nazwał mnie krzywoprzysiężcą i przeżył, by się tym chwalić. - Jak sam raczyłeś, panie, rzec - wtrącił się Nicholas - niewiele wiem o waszych obyczajach. Ale czy nie jest możliwe, że za dawnych dni to właśnie jedność z totemem uczyniła Węży podatnymi na czary Pantathian? - Żaden z żyjących obecnie nie wie, jakie okropieństwo spowodowało zagładę Klanu Węży, mości Nicholasie. Ów mroczny sekret przepadł razem z wodzami klanów, które starły Wężów z powierzchni ziemi. - Cokolwiek to było - nastawa! Nicholas - mogło mieć coś wspólnego z Pantathianami, prawda? Stary człowiek był wstrząśnięty. - Jeżeli u korzeni naszych obecnych problemów kryją się potomkowie wężowego ludu, jak mamy im się oprzeć? Są jak widma i żaden człowiek od wieków ich tu nie widział. Czy mamy ich szukać na chybił trafił? - Nie traćmy nadziei - odparł Amos. - Jakże to? - Na własne oczy widziałem, że umierają tak jak my. - Są stworami podległymi śmierci - dodał Nicholas. - Nie mamy pojęcia, co knują. Wiem jednak, że powinienem przede wszystkim odnaleźć porwanych z mojego kraju i odwieźć ich do domu. Wierzę też, że jeśli tego dokonam, rozjuszę Węże tak mocno, że ruszą za mną w pościg. - Czego waść oczekujesz od Klanu Lwa? - spytał Vaslaw. - Na razie niczego. Zostawcie nas w spokoju - odpowiedział książę. - Choć godzi się rzec, że byłbym szczęśliwy, gdybym zdołał wam jakoś pomóc w wywarciu zemsty na tych, co zabili ci, panie, synów. I być może, będę potrzebował twojej pomocy. - Zrobimy, co się da - zapewnił go stary wódz. - Przyjmując swoje stanowisko, każdy z wodzów składa wiele przysiąg. Jedna zaś z nich jest szczególnie wiążąca i ustępuje tylko przysiędze obrony klanu choćby za cenę życia. Przysięga ta każe ścigać i tępić Węże, gdziekolwiek byś się na nie natknął. Uważano ją za rytualną i od czterech pokoleń żaden z wodzów nie musiał się do niej stosować. - Stary człowiek powiódł palcami po wężowym talizmanie. - Aż przyszła pora... Calis pochylił się za żywopłotem, który krył go przed obserwatorami, mogącymi tkwić w wielkim domu. Zbadał już kilka innych budynków, wśród których były zbrojownia, spiżarnie, zespół zabudowań kuchennych i kwatery dla służby. Wszystkie świeciły pustkami. Były jednak pewne oznaki wskazujące na to, że jeszcze do niedawna ich używano. Korzystano też z kompleksu kuchennego, gdzie przygotowano wielkie ilości pożywienia, co mocno zdziwiło pół-elfa, bo wielki dom również niemal cały był pusty. Tylko w kilku komnatach płonęło jakieś światło. Trafił tu, idąc za parą odzianych w czerń mężczyzn, którzy nieśli z kuchni kotły z zupą. Weszli do budynku przez spore drzwi, strzeżone przez strażników z mieczami i łukami. Ze swego punktu obserwacyjnego Calis przyjrzał się ścianie. Budynek nie miał okien. Wyglądał jak kolejny, spory magazyn. Pół-elf rozejrzał się ostrożnie, szukając ukrytych wartowników, i nie znalazłszy żadnego, śmignął ku ścianie. Skokiem, który byłby przyniósł zaszczyt gepardowi, rzucił się na jej szczyt. I prawie przeleciał na drugą stronę. Budynek okazał się pusty wewnątrz - był jakby krytym korytarzem otaczającym spory dziedziniec. Dach, wąski, nie szerszy niż na piętnaście stóp, wykonano jako dwuspadzisty i z czerwonych dachówek. Najwyraźniej krył pod sobą jakiś magazyn. Pochyliwszy się nisko, spojrzał w mrok, a jego bystrzejszy niż ludzki wzrok pozwolił mu dostrzec to, co działo się na dziedzińcu. Wychowanek elfów potrafił panować nad emocjami, a jednak wstrząsnęło nim to, co zobaczył. Zacisnął dłoń na majdanie łuku tak mocno, aż zbielały mu knykcie. Na dziedzińcu, w ciężkich, drewnianych dybach tkwiło ponad stu mocno skutych ludzi. Mimo wiosennej pory, noce bywały zimne. Ci w dole byli wynędzniali, jakby cały czas trzymano ich na otwartej przestrzeni. Calis spoglądał na wychudzonych nieboraków w poszarpanych łachmanach. Wielu wyglądało na chorych. Szok i odrazę poczuł jednak pół-elf na widok stworów, które uwijały się wśród więźniów. Były groteskową imitacją ludzi. Poruszały się, wykonywały podobne do ludzkich gesty, niektóre nawet usiłowały mówić, choć głosy ich były skrzekliwe, a wydawane przez nie dźwięki były bezsensownym zlepkiem sylab. Od wejścia zbliżało się zaś dwu ludzi, którzy wnieśli zupę - po talerzu na więźnia. Calis zaczął powoli przesuwać się wzdłuż dachu, usiłując jak najwięcej zobaczyć, przede wszystkim zaś szukając Margaret i Abigail. Przyjrzawszy się nieszczęśnikom, stwierdził, że niełatwo będzie przyjść im z pomocą. Nie wyglądało na to, by zbyt wielu tu było strażników, ale by wydostać stąd mizeraków, trzeba byłoby pokonać sporą odległość - niektórzy zaś byli za słabi, by wstać, a cóż dopiero mówić o biegu. Pół-elf obszedł dachem cały budynek, zapamiętując wszystko, co uznał za ważne. Przez chwilę przyglądał się dwu stworom, które przysiadły blisko więźniów. Jedna z bestii dotknęła włosów więźnia, ten zaś niemrawo spróbował się odsunąć. Gest stworzenia był prawie pieszczotliwy. I nagle Calisa coś tknęło: stwór był podobny do więźnia! Przyjrzawszy się uważniej siedzącym w dybach ludziom, odkrył, że każdy, mężczyzna czy kobieta miał jakby swego sobowtóra... który z grubsza go przypominał! Raz jeszcze okrążył budynek, by się upewnić, że nie popełnił pomyłki. Dotarłszy do miejsca, od którego zaczął, zeskoczył w dół i ukrył się za żywopłotem. Nigdzie nie dostrzegł śladu szlachcianek z Crydee. Przez chwilę wahał się, niepewny, co począć: wrócić do Marcusa i powiedzieć mu o więźniach, czy kontynuować poszukiwania. Ostrożność przemogła; nie miał we krwi niecierpliwości. Ruszył więc ku zewnętrznej ścianie i do miejsca, gdzie zostawił Marcusa. Nakor patrzył z wielkim zainteresowaniem. Ponad pół dnia gapił się na nieruchomo tkwiącą w fotelu figurę i mimo iż ta w ogóle się nie ruszała, mały Isalańczyk wpatrywał się w nią jak zaczarowany. Od chwili, w której wszedł do pałacu, absolutnie nie niepokojony krążył po salach i korytarzach. Wewnątrz nie było żadnych posterunków - z wyjątkiem sali głównej - a przed kilku służącymi, których dostrzegł, łatwo można było się skryć. Większości sal nie używano - nikt też w nich nie sprzątał, sądząc po grubych warstwach kurzu, zalegających posadzki i meble. Nakor odkrył, że bez trudu może się zakradać do pałacowej kuchni i brać stamtąd, na co ma ochotę. Zawsze zresztą miał swoje jabłka, choć odczuwał pewną tęsknotę za pomarańczami. Zdążył się do nich przyzwyczaić. Spał w miękkich łożach, a nawet wziął kąpiel i włożył na siebie nową szatę, skrojoną na kogoś znacznie roślejszego. Teraz paradował w lawendowej barwy todze, zebranej pod kolanami i w łokciach. Przepasał się też ciemnoszkarłatną szarfą obrębioną złotymi nićmi. Zastanawiał się nawet, czy nie zmienić przydomka i nie przedstawiać się wszędy jako Nakor, Jeździec Purpury, doszedł jednak do wniosku, że nie brzmi to dostatecznie buńczucznie. Po powrocie do Królestwa trzeba będzie załatwić sobie jakąś nową, błękitną szatę... o ile wszystko dobrze się skończy. Tego dnia rano spostrzegł ciemnowłosą Lady Vinellę, spiesznie podążającą korytarzem, i postanowił, że trzeba się przekonać, dokąd jej tak pilno. Tajemnicza dama skierowała się ku najgłębiej położonej, podziemnej części pałacu. Tam spotkała się z Namiestnikiem i przez chwilę oboje rozmawiali. Nakor był zbyt daleko, by usłyszeć, o czym mówili, ponieważ zaś się ukrywał, nie mógł czytać z ich warg - sztuczka pożyteczna, teraz jednak bezużyteczna. Kiedy Namiestnik ruszył swoją drogą, Nakor postanowił, że pójdzie za kobietą. Ta tymczasem weszła w długi korytarz i Nakor musiał zostać z tyłu, by go nie zauważyła. Potem wędrował niemal pół godziny, zanim dotarł do drugiego końca przejścia, gdzie znalazł zamknięte drzwi. Otworzenie zamka wytrychem było dla Nakora sprawą dwu minut, a po przejściu przez drzwi odkrył wiodące w dół schody. Ruszył nimi bez wahania - przedtem jednak zamknął za sobą drzwi i znalazł się w absolutnym mroku. Na chwilę się zatrzymał. Nie bał się ciemności, nie miał jednak - jak Calis - elfiego wzroku czy słuchu. W tym lochu i elf byłby zresztą zupełnie bezradny. Nie miał też zamiaru używać żadnej ze swoich świetlnych sztuczek, bo mogłyby zostać wzięte za magię, a on nie chciał zostać pożartym przez Dahakona - jeśli ten rzeczywiście to robił. Mały Isalańczyk zaczynał jednak w to wątpić. Sięgnąwszy do wora, wepchnął weń rękę aż po łokieć, szukając innej mgiełki niż ta, którą stworzył, tworząc przejście do magazynu w Ashuncie. Wsunąwszy pod nią łapę zaczął macać po stole, który niemal skończył dwa lata temu, przed wyruszeniem na poszukiwania Ghudy. Przeniósł wtedy sporo pożytecznych rzeczy do pewnej jaskini w Landreth, nie opodal Stardock, i zrobił u wejścia skalny zawał, by nikt nie naruszył jego magazynu. I oczywiście ostrożnie dokonał rozdarcia w „budulcu”, na właściwej wysokości nad stołem, by w razie czego nie musiał nadwyrężać ramienia. Znalazłszy to, czego szukał, ostrożnie wyciągnął z worka lampę. Zamknął mgiełkę i na chwilę zamarł w bezruchu. Zacisnąwszy powieki, wytężył swe zmysły wzdłuż linii mocy, które wyczuł w tym miejscu. Żadnego zakłócenia w strukturze budulca, żadna jego cząsteczka nie podniosła magicznego alarmu. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do siebie jak lis wkraczający do kurnika. Opowieść o alarmie, powiadamiającym Dahakona o naruszeniu pól magicznych, musiała być kolejnym łgarstwem. Przeszukując pałac, natknął się na wiele fałszu, pewien był zresztą, że drugie tyle odkryje, zanim jego poszukiwania dobiegną końca. Wsunąwszy dłoń w biesagi, wymacał krzemień, krzesiwo i hubkę, wyjął je, skrzesał ogień i zapalił lampę. Teraz, gdy mógł już cokolwiek zobaczyć, wyprostował się i rozejrzał po otoczeniu. Tunel biegł nieco w dół, a jego przeciwległy koniec ginął w mroku. Nakor szedł aż do miejsca, w którym korytarz się wyrównywał. Przyjrzawszy się ścianom, zobaczył, że pokrywa je zielonkawa pleśń, a kapiąca z pułapu woda pod jego stopami tworzy cuchnące kałuże. Zamknąwszy oczy, spróbował ocenić, jak bardzo oddalił się od pałacu, i domyślił się, że musi być teraz pod rzeką. Uśmiechnąwszy się przebiegle do samego siebie, doszedł do wniosku, że wie już, dokąd prowadzi to przejście. Myśl o własnej przemyślności sprawiła mu niemałą uciechę i spiesznie ruszył dalej. Po prawie półgodzinnym marszu dotarł do drabiny wiodącej gdzieś w górę. Jej żelazne szczeble wbito w kamienne ściany tunelu, sama zaś drabina nikła w pionowej sztolni. Ponieważ mu się nie spieszyło, zdmuchnął latarnię i zaczął wspinać się po szczeblach. W pewnej chwili uderzył głową o jakąś twardą pokrywę. Zaklął po cichu, potarł dłonią guza, a potem ostrożnie zaczął macać dookoła ręką. Szybko odkrył zasuwę, pociągnął i usłyszał metaliczny szczęk, gdy odskoczyła sprężyna. Pchnął lekko ku górze i klapa uniosła się powoli. Wychylił ostrożnie łeb i po chwili, niemal oślepiony światłem - w końcu od dłuższej chwili poruszał się w kompletnym mroku - odkrył, że znajduje się w osłoniętej od góry studni na dziedzińcu spalonej farmy. Uradowany odkryciem opuścił klapę i wrócił na dół. Na wypadek szybkiego odwrotu zostawił tylko odsunięty rygiel. Znalazłszy się ponownie na dole, znów skrzesał ogień, zapalił lampę i ruszył przed siebie. Wkrótce znalazł kolejne wiodące w górę schody, a kiedy nimi podążył, odkrył następne zamknięte drzwi. Ostrożnie otworzył je wytrychem i zajrzał (jednym okiem!) do środka. Nie dojrzawszy jednak żadnego ruchu, szybko prześlizgnął się na drugą stronę i zamknął za sobą drzwi. Zdmuchnął niepotrzebną już lampę, bo pomieszczenie oświetlały pochodnie wprawione w żelazne, tkwiące w ścianach lichtarze. Włożył ostrożnie lampę do sakwy, ponieważ w tej chwili był już pewien, że trafił do jakiegoś pomieszczenia w piwnicy leżącego za rzeką majątku Dahakona. Przepadał za takimi rzeczami jak ukryte przejścia i sekretne pomieszczenia - uznał więc, że ma przed sobą nad wyraz udany dzień. Zafascynowała go zresztą piękna kobieta, za którą tu przyszedł, a o której wiedział, że jej powierzchowność jest ogromnie myląca. Przez dłuższą część poranka myszkował zaciekle, szukając tajemniczej damy, zaowocowało to jednak jedynie częstą koniecznością ukrywania się przed milczącymi sługami w czerni, z czerwonymi opaskami wokół skroni. W południe przypomniał sobie o posiłku i powęszywszy chwilę intensywnie, znalazł kuchnię w budyneczku na tyłach głównego kompleksu. Podkradłszy się bliżej, zobaczył wychodzących zeń trzech mężczyzn, którzy nieśli kotły z parującą żywnością. Nakor zręcznie dał nura do środka i skrywszy się za stołem, ujrzał zajętych swą robotą dwu kucharzy. W pobliżu drzwi leżał ciepły jeszcze bochen chleba, Isalańczyk porwał go więc zręcznie i szybko prysnął na zewnątrz. Pobiegł w drugą stronę i na chwilę ukrył za niskim żywopłotem. Przeżuwając chleb, postanowił, że przed zbadaniem okolicy pomyszkuje trochę w głównym budynku. Kiedy wstawał, by wprowadzić decyzję w czyn, zauważył coś dziwnego w trawie. Był to odcisk stopy, ledwie widoczny, ponieważ źdźbła zdążyły się niemal całkowicie już wyprostować. Nakor zachwycił się zręcznością poprzednika, bo ten stąpał tak lekko, że nie skruszył żadnej grudki ziemi pod trawą i złamał tylko kilka łodyżek. Isalańczyk uśmiechnął się szeroko, bo do takiego wyczynu nie byłby zdolny żaden człowiek. Poprzedniej nocy musiał tu być Calis. Mały przechera szczerze się tym odkryciem uradował, ponieważ zwalniało go ono od konieczności powrotu i poinformowania o wszystkim Nicholasa. Nie był zresztą właściwie pewien, co takiego odkrył, pomyślał więc, że przed powrotem do kwatery lepiej będzie dowiedzieć się czegoś więcej. Postanowienie to oczywiście stało się dlań kolejnym źródłem głębokiej satysfakcji, bo jak do tej pory, świetnie się bawił. Znalazłszy się ponownie wewnątrz domu, odkrył szereg komnat, w nich zaś zobaczył ślady praktyk, przypisywanych Dahakonowi. Na wbitych w ściany hakach lub półkach widać było porozkładane jak trofea części ciał nieszczęśników. Jeden biedak zwisał ze ściany w całości - wbito mu hak w pierś i dokładnie obdarto ze skóry. W komnacie, gdzie powietrze zalatywało chemikaliami, kadzidłem i zgnilizną, ustawiono rozległy stół, pokryty rdzawymi plamami. Nakor znalazł tu też bibliotekę, na widok której jego serce drgnęło radośnie. Przejrzawszy pobieżnie tytuły, znalazł wiele takich, które były mu całkowicie obce. Księgi napisano w językach, z których większość dobrze znał - o paru jednak w ogóle nie słyszał. Już miał sięgnąć po jedną z nich, kiedy ostrożność kazała mu zatrzymać dłoń w powietrzu. Skrzywił twarz i spojrzał na księgi przez zmrużone powieki, rozchylone na tyle jedynie, by przepuścić odrobinę światła. Nie bardzo wiedział, dlaczego to robi, w przeszłości jednak przekonał się, że czyniąc tak może przejrzeć niektóre sztuczki, przypisywane tradycyjnie magii. I rzeczywiście, po chwili spostrzegł nikłe, błękitnawe lśnienie. - Pułapki - szepnął sam do siebie. - I wcale niemiłe... Odwróciwszy się plecami do książek, ruszył ku kolejnej komnacie. Kiedy otworzył drzwi, poczuł, że na widok siedzącego nieruchomo w fotelu mężczyzny serce podchodzi mu do gardła! Patrzył na Dahakona! Właściciel tajemniczej posiadłości nawet nie drgnął. Nakor bezszelestnie prześlizgnął się przez próg, zamknął za sobą drzwi i spojrzawszy na nekromantę po raz drugi, przekonał się, że ten spoczywa w fotelu zupełnie nieruchomo, wbiwszy wzrok w jakiś punkt przed sobą. Nakor podszedł ostrożnie i zajrzał mu w źrenice. Coś się w nich tliło, to pewne, cokolwiek to jednak było, nie miało nic wspólnego z obecnością małego Isalańczyka. A potem zobaczył drugiego Dahakona i uśmiechnął się do siebie. Podszedł żwawo do stojącej nieruchomo pod ścianą figury i zbadał ją ostrożnie. Pachniała ostro przyprawami, jakie zwykle nabywa się u sprzedawcy perfum i wonności. Dotknąwszy dłoni, natychmiast się cofnął: miał do czynienia z trupem. Zajrzawszy nieboszczykowi w oczy, przypomniał sobie to, co widział w dwu poprzednich komnatach. Zrozumiał też, gdzie podziała się skóra oglądanego przezeń wcześniej nieszczęśnika. Obok prawdziwego Dahakona stał zasłany pergaminami i zwojami papirusu stolik, niepoprawny Isalańczyk zajął się więc systematycznym badaniem ich zawartości. Po kilku godzinach zobaczył już wszystko, co w tej komnacie było godnego uwagi. W biurku odkrył kryształowe soczewki i spojrzawszy przez nie, zobaczył magiczną emanację związaną ze „sztuczkami”. Wokół książek w sąsiednim pokoju pojawił się błękitny nimb, widziany przez otwarte drzwi. Dahakona otaczała emanacja szkarłatu, z której cieniutka nitka wzbijała się ku sufitowi. - Pug? - wyszeptał zdumiony Isalańczyk i nagle wiele niezrozumiałych dotąd spraw ukazało mu się w nowym świetle. Wiedział już teraz, co zajmowało uwagę Dahakona. Nie poczuł też żadnych wyrzutów sumienia, pakując soczewki do swej sakwy. Wyprostował się żwawo, szybko przeniknął obok unieruchomionego maga i zaczął odwrót do miasta. Postanowił opuścić korytarz wyjściem przy spalonej farmie, choć wiedział, że trzeba mu będzie jakoś przepłynąć przez rzekę. Żałując szkód, jakie poniesie jego nowa szata, dał nura w mroczne przejście. Margaret usiłowała biec, nie mogła jednak ruszyć nogą. Obejrzała się przez ramię, nie mogła jednak dostrzec prześladowcy. Daleko przed sobą zobaczyła ojca; otworzyła usta, by wezwać go na pomoc, nie potrafiła jednak wydobyć z siebie dźwięku. Poczuła przypływ grozy i znów podjęła próbę wezwania pomocy. To coś, co ją ścigało, było tuż za nią. W chwili, gdy całkowicie poddała się przerażeniu, udało jej się otworzyć usta... Obudził ją jej własny krzyk. Odstraszył też oba stwory, które szybko cofnęły się pod ścianę. Margaret poczuła, że ocieka potem. Nocna koszula lepiła się do jej skóry, gdy odrzuciwszy pościel wstała i podeszła do łóżka Abby. Chwiała się na nogach, czuła jednak, że po raz pierwszy od dłuższego czasu może myśleć jasno i logicznie. Usiadłszy na brzegu łóżka przyjaciółki, dotknęła jej ramienia. - Abby! - zawołała przytłumionym głosem. Abigail drgnęła, ale się nie obudziła. - Abby! - zawołała ponownie księżniczka i szarpnęła przyjaciółkę za ramię. I nagle na jej własne ramię spadła czyjaś dłoń, serce zaś Margaret skoczyło niczym spłoszony zając. Odwróciła się, by odpędzić natrętne stworzenie i... spojrzała w twarz przyjaciółki. Obok niej stała Abigail! Margaret zerwała się na równe nogi i cofnęła pod ścianę, patrząc ze zgrozą na drugą, idealnie podobną do pierwszej, nagą Abigail. Księżniczka kąpała się z przyjaciółką dostatecznie często, by rozpoznać znamię nad pępkiem i bliznę na kolanie, która pozostała po wypadku w dzieciństwie, kiedy to niesforny brat nieszczęśliwie popchnął Abby. Druga Abigail była idealną kopią - z wyjątkiem oczu. Te były martwe i puste. - Wracaj do łóżka - szepnęła beznamiętnie druga Abby. Księżniczka posłusznie ruszyła do łóżka, obejrzała się jednak po drodze przez ramię i ujrzała siedzącą w rogu swoją nagą kopię. I wtedy z jej ust wyrwał się prawdziwy krzyk. Rozdział 20 PLANY Nicholas podniósł wzrok. Do komnaty wkroczył Nakor, wciąż jeszcze ociekający wodą po przepłynięciu rzeki. Mały zuchwalec przeciął zatłoczoną izbę i usiadł przy stole obok Nicholasa, Amosa, Harry'ego i Anthony'ego. Przy sąsiednim stoliku rozsiedli się Praji, Vaja, Ghuda i Brisa. - Macie coś do zjedzenia? - spytał, uśmiechając się szeroko Nakor. Nicholas kiwnął głową: - Harry, czy nie zechciałbyś przynieść naszemu kompanowi jakiegoś talerza? - Harry wstał i odszedł, książę zaś zapytał: - Gdzieś ty się podziewał? - Trochę tu, trochę tam... Byłem w wielu miejscach. I widziałem sporo ciekawych rzeczy. Ale nie powinniśmy mówić o nich tutaj. Przedtem jednak muszę coś zjeść. Nicholas kiwnął głową. Harry wrócił tymczasem z talerzem gorącej strawy i kuflem piwa, po czym całe towarzystwo zajęło się czekaniem, aż Nakor nasyci swój apetyt. Mały Isalańczyk nie wyglądał na skrępowanego tym, że wlepia się weń jednocześnie kilka par płonących niecierpliwością oczu. Skończywszy, wstał i powiedział zwięźle: - Nicholasie, trzeba nam się rozmówić. Książę wstał również: - Amos? Niegdysiejszy pirat kiwnął głową i ruszył za nimi. Kiedy zamknęli się w komnacie Nicholasa, mały frant stwierdził: - Myślę, że wiem gdzie trzymają więźniów. - Calis znalazł ich wcześniej - rzekł Nicholas. I powtórzył Nakorowi to, co opowiedział mu pół-elf. - Nie odkrył jednak, gdzie trzymają Margaret i Abigail - uzupełnił relację księcia Amos. Isalańczyk kiwnął radośnie kanciastą głową, a na jego twarzy wykwitł kolejny szeroki uśmiech: - Wiem, że Calis tam był. Widziałem odciski jego stóp. Jest bardzo zręczny. Nie znalazłby ich i dobry tropiciel, ja jednak leżałem z nosem oddalonym od nich o cal - zakończył z chichotem. - A jak dostałeś się do posiadłości? - spytał książę. - Znalazłem przejście z pałacu... pod rzeką... Amos i Nicholas spojrzeli na siebie, otwarłszy pierwej gęby ze zdumienia. - Jakże, u licha, dostałeś się do pałacu? - spytał po chwili Amos. Nakor opowiedział im więc, a potem dodał relację o wszelkich dziwnych rzeczach, jakie zauważył podczas swych wędrówek: - Ten Namiestnik to dziwny jegomość. Bardzo zajmują go różne głupie rzeczy: ceremonie i ładne dziewczęta. - Połowa twojej oceny jest prawdziwa - zaśmiał się Amos. - Ceremonie w istocie są głupie. - Wiecie co? - odezwał się Nakor. - Ja myślę, że on jest tylko figurantem. Uważam, że tak naprawdę władzę mają tu Dahakon i ta jego przyjaciółka. Namiestnik zachowuje się jak człowiek, któremu wyprano mózg; gra tylko swoją rolę i robi, co mu się każe. Natomiast wielce interesującą postacią jest ta towarzysząca Dahakonowi kobieta... - Nic mnie ona nie obchodzi - uciął Nicholas. - Co z Margaret i Abigail? - Muszą być gdzieś w tym wielkim domu - wzruszył ramionami Nakor. - Nie rozglądałem się za nimi. Mogę tam wrócić i poszukać. Nicholas potrząsnął głową. - Poczekaj, aż wróci Calis. Nie chcę, byście gdzieś tam na siebie wpadli. - Nie wpadniemy - uśmiechnął się Nakor. - On jest wyjątkowo dobry, a ja wiem, jak się ukrywać. - Tak czy inaczej - uciął Nicholas - poczekaj do jutra. Jeśli on je znajdzie, nie ma potrzeby, żebyś tam wracał. Na twarzy Nakora pojawił się nagle wyraz powagi. - Nie. Muszę tam wrócić. - Dlaczego? - spytał Amos. - Bo jestem jedynym na świecie człowiekiem, który może się spotkać z towarzyszką Dahakona i wyjść z tego żywy. - Czyżby była wiedźmą? - spytał Nicholas. - Gorzej - odparł Nakor. - A jak wrócimy do domu? Amos potarł dłonią podbródek. - Są w tym porcie przynajmniej dwa statki, z których każdy się nada... kopie okrętów krondorskich... - Wszystko to jest bardzo dziwne - stwierdził Nakor. - Wiecie, że Dahakon kopiuje ludzi? - Jak to, kopiuje? - zdumiał się Nicholas. - Owszem, kopiuje. Zrobił na przykład swoja własną kopię. Ją to właśnie widziałem, kiedy Namiestnik oznajmiał o swoim ślubie z Ranjaną. Z wyglądu to bardzo dobra kopia - jeśli nie podejdziecie zbyt blisko - ale dość głupia. Nie umie mówić, całą gadkę wykonuje za nią ta jego tajemnicza przyjaciółka. I paskudnie pachnie. Myślę, że już niedługo trzeba mu się będzie rozejrzeć za nową... kopią... - A jak on robi te kopie? - spytał Amos. Wspomniawszy pełną trupów i części ciał komnatę, Nakor potrząsnął głową: - Z ciał martwych ludzi. Uwierz mi, przyjacielu, na słowo i nie żądaj szczegółów. - Jeńcy jednak nie są martwi - zastanawiał się Nicholas - więc po co mu oni? - Owszem - kiwnął głową Nakor. - To właśnie jest zastanawiające. Działają tu różne sztuczki, Dahakon to nekromanta. Calis zaś zobaczył nie zabawy z martwymi, ale - wzruszył nagle ramionami - coś jeszcze innego. Tamte sztuczki polegają na manipulowaniu istotami żyjącymi. Kopie nie będą głupie i nie zdradzi ich nieprzyjemny zapach. Ale to nie Dahakon stoi za tamtymi sztuczkami. - Cóż - wtrącił Amos. - Jedna rzecz wydaje mi się oczywista. .. - A mnie nie - mruknął Nicholas. - Cóż wywnioskowałeś? - Zabierają ich niedługo do domu. - Więźniów? - zdumiał się Nicholas. - Nie - rzekł Nakor - Ich kopie. Amos jednak podrapał się po brodzie. - A my nie mamy pojęcia, do czego im to potrzebne. - Do szpiegowania? - podsunął Nicholas. - Za wiele zachodu, a i zysk niewielki - sprzeciwił się Amos. - Jeśli Albatros ni z tego, ni z owego pojawi się w jakimkolwiek porcie królestwa, wzbudzi to mnóstwo pytań, a te kopie nie wytrzymają dokładniejszej inspekcji czy wypytywań. O wiele łatwiej po prostu wysadzić na brzeg pojedynczego człeka w Krondorze, Queg, czy choćby we Freeporcie... tak jak tego quegańskiego kupczyka tuż przed napaścią na Crydee. Nie, tu musi chodzić o coś innego. - Dowiemy się prędzej czy później - mruknął Nakor. - To po prostu zajmie trochę czasu. - Nie - rzekł Nicholas. - Myślę, że nie mamy go za wiele. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Amos. - Mam po prostu takie przeczucie. Calis powiedział, że wielu z więźniów już umarło. Nie odróżnimy ich od tych kopii, jeśli więc mamy ich uratować, trzeba nam zrobić to szybko. - Z tego, co mówił Calis - odezwał się Amos - wywnioskowałem, że ci więźniowie nie bardzo nadają się do ucieczki... - Czekajże... Nakor, jak daleko jest do tunelu od miejsca, gdzie trzymają więźniów? - spytał książę Isalańczyka. - Niedaleko - odparł zagadnięty. - ale to nie będzie łatwe. Więźniów trzeba jakoś przeprowadzić do wielkiego domu, obok kuchni i kwater Dahakona. - Na ilu sług albo strażników się natknąłeś? - Niewielu... to prawda, ale gdzieś tam blisko może być ich więcej. - Calis twierdzi, że nie - sprzeciwił się Nicholas. - Jakkolwiek mogłoby się wydawać inaczej, Namiestnik i jego Doradca opierają władzę raczej na swej przerażającej reputacji, nie zaś na setkach zbrojnych mężów. - Może nie chcą, aby zbyt wielu ludzi było świadkami ich łajdactw i nie mają dostatecznej ilości zaufanych sług - zaryzykował przypuszczenie Amos. - Jak tylko Calis odnajdzie dziewczyny, trzeba nam się wynosić z tego miasta - postanowił Nicholas. - Jeśli zdołamy jakoś przeprowadzić więźniów do tej wypalonej posiadłości i opanujemy kilka łodzi, możemy ruszyć w dół rzeki i zabrać ludzi po drodze. - Co oznacza, że trzeba nam będzie wykraść te statki - mruknął Amos. - Potrafisz tego dokonać? - Mamy za mało ludzi - niegdysiejszy pirat sposępniał. - Z trzydziestoma pięcioma... Potrzeba mi przynajmniej ze dwa tuziny, by zdobyć ten statek w porcie, a i tylu wystarczy z trudem, nawet jeśli tamci zostawią na okręcie tylko posterunki, a reszta załogi ruszy zabawiać się w mieście. Jeżeli zaś na pokładzie natkniemy się na kilkunastu... będzie ciężka rąbanina i mogę nie zdążyć opanować okrętu, zanim pojawi się reszta naszych. - A mnie zostanie tylko jedenastu do uwolnienia więźniów - zwrócił mu uwagę Nicholas. - Możecie poszukać pomocy - poradził Nakor. - Może u Vaslawa? - zaczął myśleć na głos książę. - Ci ludzie prawdopodobnie świetnie walczą, gdy przychodzi do bohaterskiej rąbaniny z nieprzyjacielskimi jeźdźcami - zwrócił im obu uwagę Amos - ale żeby wydostać więźniów z tamtej posiadłości, potrzeba nam paru doświadczonych łamignatów. - Może Brisa mogłaby pogadać z miejscowymi złodziejaszkami? - zaproponował Nicholas. Amos potarł twarz gestem znamionującym bezradność. - Może. Ale z tego co o nich mówiła, wysnułem wniosek, że tchórzliwa to zgraja, niepodobna do naszych Szyderców. Czekajcież... Może Praji i Vaja mogliby znaleźć dla nas kilkunastu chłopaków, na których moglibyśmy polegać. Oczywiście dodawszy im pierwej ducha jedną czy dwiema garściami złota. - Na pewno kogoś znajdziecie - zgodził się Nakor. - I dobrze... - z tymi słowy ruszył ku drzwiom. - A ty dokąd? - spytał Nicholas. • - Muszę się przespać - odparł mały przechera, uśmiechając się szeroko. - Wkrótce będzie tu mnóstwo gwaru i biegania. Kiedy wyszedł, Amos potrząsnął głową. - To najdziwniejszy jegomość, jakiego w życiu spotkałem, a możecie mi wierzyć, że swego czasu los zetknął mnie z kilkoma tęgimi oryginałami. - Ale dobrze jest mieć go przy sobie - parsknął śmiechem Nicholas. Amos przypomniał sobie ostrzeżenie Aruthy o tym, by uważać na małego Isalańczyka, i uśmiech zamarł mu na ustach. Mieli oto zetrzeć się z siłami mroku i Amos przypomniał sobie, że miewał już podobne przeczucia, a wkrótce potem bywał świadkiem śmierci wielu zacnych ludzi. Żaden z nich nie powiedział już ani słowa i wrócili do wspólnej izby. - Nicholasie... - rzekł Anthony. - Czy mogę z tobą pomówić? Wracający do swej komnaty książę kiwnął głową, wzywając dłonią młodego maga do pójścia za nim. Anthony zamknął drzwi swojej komnaty, przeciął korytarz i wszedł za Nicholasem do książęcej kwatery. - O co chodzi? - spytał Nicky, tłumiąc potężne ziewnięcie. Czekał na powrót Calisa z takim napięciem, że ogromnie go to wyczerpywało. Usiadłszy na łożu, poprosił młodego maga, by ten zechciał usiąść w jedynym zdobiącym pomieszczenie krześle, które wstawił tu oberżysta. Nicholasowi wydało się, że Anthony ma kłopoty z rozpoczęciem wyjaśnień, zmusił się więc do cierpliwości. Zdjąwszy but, spróbował rozprostować palce lewej nogi. - Boli? - spytał Anthony. - Nie - odpowiedział poruszając palcami Nicholas. - Tak. To znaczy... Nie naprawdę. Trochę zdrętwiały, to wszystko. To nie ból... Pamiętam, jak to jest, kiedy naprawdę bolało, na przykład gdy się zmęczyłem. To raczej... antycypacja bólu, jeśli to ma dla ciebie jakikolwiek sens, choć nie powiem, że nie sprawia mi to przykrości. - Rozumiem lepiej niż myślisz - kiwnął głową Anthony. - Stare nawyki mają twardy żywot. A strach jest jednym z najstarszych. Nicholas nie bardzo miał ochotę na roztrząsanie przyczyn własnych nastrojów. - O czym chciałeś ze mną mówić? - Czuję się niepotrzebny. - Wszyscy tak się czujemy, bo tylko czekamy i nie podejmujemy żadnych działań - przerwał książę magowi. - Nie, chciałem rzec, że kiedy nawet coś robimy, ja czuję się zbyteczny. - Może ci przypomnę, że gdyby nie ty i twoja zdolność tropienia dziewczyn, „Drapieżca” mógłby tkwić jeszcze na morzu z martwą od pragnienia i wycieńczenia załogą. - Tak... - westchnął Anthony. - Ale potem... - Udało ci się przynajmniej trzech ludzi wyrwać śmierci. Mało ci jeszcze? Młody mag westchnął przeciągle. - Może i masz rację... - sięgnąwszy za pazuchę, wyjął talizman, który pierwotnie Pug dał Nicholasowi. - Czasami zastanawiam się, czy nie czas wezwać Puga. On powiedział, że powinienem wiedzieć. - Jeśli nie jesteś pewien, to go nie używaj - ostrzegł go Nicholas. - Zgodnie z tym, co mówił Nakor, polecił użyć go tylko wtedy, gdy nie będziemy mieli innej możliwości ratunku. Anthony przytaknął kiwnięciem głowy. - Tak powiedział. Ale my nadal nie możemy znaleźć Margaret i Abigail. Nicholas pochylił się i położył Anthony' emu dłoń na ramieniu. - Wszyscy wieleśmy przeszli, by ocalić więźniów. Wiem co czujesz do mojej kuzynki. Anthony spuścił wzrok i zrobił ogromnie zawstydzoną minę: - Usiłowałem się z tym kryć... - Co tylko dobrze o tobie świadczy - Nicholas cofnął dłoń i się wyprostował. - Ja też czułem coś do Abigail, choć teraz wydaje mi się to chłopięcym zauroczeniem. Widzę jednak, że twoje uczucia są głębsze - dodał, spojrzawszy na młodego maga. - Mówiłeś z nią o tym? - Nie śmiałem - szepnął Anthony. - Ona jest córką Diuka. - I co z tego? - uśmiechnął się Nicholas. - Miewaliśmy już magów w naszej rodzinie, a Margaret nie jest wzorem przykładnej dworki. - Mam okropne przeczucie, że już nigdy nie będę mógł się rozmówić z Margaret - rzekł smętnie Anthony. - Rozumiem - przytaknął książę ruchem głowy. - A przecież będziemy mogli rzec o sobie, że czegoś jednak dokonaliśmy, jeśli uda nam się odbić choć jednego z tych nieszczęśników i wrócić z nim na Dalekie Wybrzeża - dodał posępnie. - Mają oni prawo do tego, by szukać pomocy u Korony. - Wymyśliłeś coś? - Przecież nie miałem do roboty nic innego, jak tylko siedzieć i myśleć - westchnął Nicholas. - Myślę, że nie dano nam zbyt wiele czasu. Nie umiem ci rzec, dlaczego... ot, przeczucie i tyle. - Intuicja? - Może. Nie mam pretensji do żadnych magicznych zdolności. Wiem jedynie, że jeśli wkrótce nie podejmiemy jakichś działań, możemy się spóźnić. - Kiedy zatem planujesz jakiś ruch? - Zamierzam dziś rano pogadać z Prajim i Vają - rzekł Nicholas. - Nie chcę, by pomiędzy najęciem ludzi i walką upłynęło zbyt wiele czasu - im mniej czasu będzie miała Czarna Róża Namiestnika na odkrycie naszych planów, tym lepiej. Jeśli uda nam się zgromadzić ze dwudziestu zuchów godnych zaufania, jutro po zmroku ruszamy po tamten statek. Jeśli nie będzie dwudziestu... Ha! trzeba nam będzie zadowolić się tymi, których wynajmiemy, choć wtedy poczekamy jeszcze jeden dzień. - Myślę, że tak będzie najlepiej - zgodził się Anthony. Nicholas kiwnął głową. Anthony wstał i wyszedł, książę zaś legł na łożu i wbił wzrok w kasetony sklepienia komnatki. Czy w istocie wyczuwał, że już niedługo jakiś dramatyczny zwrot wydarzeń skieruje ich ku domowi? Czy w rzeczy samej groziło im jakieś niebezpieczeństwo? A może jego niecierpliwość okaże się złym doradcą i zaowocuje jakąś tragedią? Kiedy siedząc z Ghudą i innymi, ogłaszał im swoje decyzje, był pewien swego. Wiedział, że wyniesione z domu nauki dały mu najlepsze z możliwych umiejętności podejmowania trudnych decyzji, kiedy jednak leżał tak samotnie, wątpliwości powróciły, by zaatakować go ze zdwojoną siłą. W takich jak ta sytuacjach zawsze zaczynała go boleć stopa i wiedział, że żadne chęci nie usuną źródeł bólu. Musiał podjąć słuszną decyzję. Zależały od niej żywoty wielu ludzi. Miał ochotę się rozpłakać, jednak nawet na to był zbyt znużony. Calis nasłuchiwał i cierpliwie czekał. W dole, wprost pod nim, chodziło dwu ludzi, którzy cicho ze sobą rozmawiali, zupełnie nieświadomi tego, że wróg wisi tuż nad nimi, bezpiecznie skryty w cieniu drzewa. Gęste listowie i mrok skutecznie kryły pół- elfa przed ich wzrokiem. Poczekał jeszcze chwilę, aż znikną za rogiem i opuścił się na ziemię, lądując cicho wewnątrz obrębu murów. Znów się przyczaił i zaczął nasłuchiwać. Mógł sobie być po drugiej stronie, wcale to jednak nie oznaczało, że tamci go nie usłyszeli. Ostrożność jego była oczywiście nadmierna i przesadzona - żaden człowiek nie byłby w stanie usłyszeć jego przejścia - i nie rozdzwonił się żaden alarm ani nie rozwrzeszczał żaden wartownik. Calis rozejrzał się po ogrodzie. Był niewielki, z jednym, służącym do kąpieli basenem pośrodku. Nad wodą rozpięto rzadko tkaną materię, która osłaniała zażywających kąpieli przed ostrymi promieniami słońca, wpuszczała jednak do ogrodu dostateczną dla rozwoju roślin ilość światła. Na to małe sanktuarium wychodziły spore okna i drzwi. Pół-elf szybko przemknął przez otwartą przestrzeń i zajrzał do okna. Mimo zatrzaśniętych okiennic zauważył, że na łożu wewnątrz ktoś leży. W świetle latarni widać było jasne włosy leżącej, ale Calis nie mógł dostrzec rysów jej twarzy. Z opisu, który słyszał od kilku osób, wywnioskował, że - być może - odnalazł Abigail. Margaret znał osobiście, ale ta dziewczyna przybyła do Crydee po jego ostatniej wizycie w zamku i nie mieli okazji się poznać. Osobnik mniej ostrożny zaryzykowałby wejście do środka, zakładając, że leżąca na łożu dziewczyna jest tą, której poszukiwali, Calis jednak posiadł cierpliwość rasy, która żywoty rachowała stuleciami. Tymczasem odszedł od okna i zbadał drzwi. Były drewniane, z jednym ryglem i bez zanika. Pół-elf znów zaczął nasłuchiwać i po kilku minutach upewnił się, że za nimi nie ma nikogo. Sięgał już do rygla, gdy coś go powstrzymało. Wróciwszy do okna, ponownie zajrzał do środka. Przed chwilą słyszał jakieś westchnienie - choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Teraz zobaczył, kto je wydał. Obok dziewczyny na łożu, siedziała druga i na jej widok Calis zmrużył oczy. Była bliźniaczo podobna do pierwszej. Pół-elf cofnął się od zamkniętej okiennicy. Niedawno, zajrzawszy na ów zamknięty dziedzińczyk, był świadkiem przerażających widoków - podpatrzył, jak obce stwory jakąś mroczną, tajemniczą sztuką przekształcane są w kopie porwanych ludzi. Najwidoczniej to samo uczyniono Abigail. I nagle pojawiła się Margaret. Bystrzejsze niż ludzkie zmysły pół-elfa natychmiast jednak mu powiedziały, że nie jest to córka Diuka. Stwór poruszał się inaczej niż prawdziwa Margaret. Nie mając niczego pilniejszego do roboty, Calis przywarł do okna i rozpoczął żmudne oczekiwanie. Nicholas podniósł się z łoża. Do świtu została jeszcze przynajmniej godzina, książę jednak miał już dość snu. Przeszedłszy do rozleglejszej komnaty, gdzie w dwu rzędach pod ścianami spało dwunastu ludzi, podszedł ostrożnie do pryczy, na której leżał Praji. Vaja spał naprzeciwko. Książę potrząsnął lekko ramieniem śpiącego i najemnik natychmiast się ocknął. Nakazawszy leżącemu wstać i pójść za sobą, Nicky wyszedł z dormitorium. Praji wykonał polecenie, nie przejmując się brakiem butów czy kurtki. Nicholas zresztą również stąpał na bosaka i był niemal nagi. Gdy weszli do pustej o tej porze izby ogólnej, książę zwrócił się do najemnika: - Obu nam trzeba podjąć pewne decyzje. - Zamierzasz powiedzieć mi prawdę? - spytał Praji. - To długa historia - odpowiedział Nicholas. - Lepiej usiądź. Praji ziewnął, przeciągnął się i ciężko opadł na krzesło. - Kapitanie, lepiej opowiedz mi coś ciekawego. Nie lubię, jak ktoś budzi mnie za wcześnie. Najczęściej oznacza to, że trzeba będzie zabić kogoś, kto wcale się tego nie spodziewa. - W nikłym oświetlenie przedświtu uśmiech Prajia nie był tym, co Nicholas określiłby jako zapowiedź miłego dzionka. Opowiedział wiec najemnikowi wszystko - z wyjątkiem historii o Kamieniu Życia i Wyroczni Aal, która strzegła go w głębinach ziemi pod Sethanon. Opowiedział mu jednak o swoim ojcu, Królestwie i napaści na Crydee. Kiedy skończył, zaczęło już świtać i w komnacie pojawił się Keeler, który zajął się przygotowywaniem jej na przyjęcie codziennych gości i klientów. Ze znajdującej się o dwa domy dalej piekarni przyniesiono świeży chleb, wkrótce zaś dostarczono z targu owoce i ser. Nie przerywając krzątaniny, Keeler podał posiłek obu rozmówcom, nawet się przy nich nie zatrzymując, by nie zostać posądzonym o podsłuchiwanie. Miał dość doświadczenia z najemnymi kompaniami, by wiedzieć, że niewiedza pomaga niekiedy utrzymać się w interesie, a co ważniejsze - przy życiu. Kiedy skończyli posiłek, Nicholas określił swoje żądania: - Potrzeba mi z tuzin, a jeszcze lepiej ze dwie dziesiątki ludzi pewnych i godnych zaufania. Możesz im powiedzieć, że się opłaci. Muszą jednak być gotowi na to, by wypłynąć z nami i wysiąść gdzieś po drodze. Trzeba mi ludzi dość sprawnych i wytrzymałych, by dali sobie radę sami w drodze powrotnej. Możesz takich poszukać? - O, mogę bez wątpienia. Pytanie czy znajdę. Jak bardzo to im się opłaci? - Hmm... jaką zapłatę uznałbyś za właściwą, gdyby trzeba ci było określić koszty kradzieży czegoś, co bardzo sobie cenią Namiestnik i jego Doradca? - Ja sam zrobiłbym to za darmo i jeszcze bym się cieszył z udziału w przedsięwzięciu - uśmiechnął się Praji tym swoim uśmiechem, na widok którego przechodzień w ciemnej uliczce oddałby mu bez słowa sakiewkę. - Ciągle mam imię tego drania na mojej liście. Jeśli nie uda mi się go zabić, mogę spróbować choć go rozwścieczyć. Ale moi kompani... dla nich starcie z jego żołnierzami, szczególnie z Czerwonymi Zabójcami, może mieć swoją cenę. - Jaką? - Myślę, że wystarczy roczna zapłata strażnika karawan. Powiedzmy sto złotych draksów. Może nieco ponad to. Nicholas szybko przeliczył to na czysty kruszec, potem przypomniał sobie skarbczyk, który zagarnęli w Przystani Shingazi. - Każdy, za którego poręczysz, otrzyma dwieście złotych draksów, a ty i Vaja dostaniecie dodatkowo po setce, ale trzeba mi ludzi godnych zaufania i takich, którzy potrafią słuchać rozkazów. I wystrzegaj się przy werbunku agentów Czarnej Róży. Praji kiwnął głową. - Z dawnych lat znam sporo prawdziwych twardzieli i żaden z nich nie okaże się agentem Czarnej Róży. Trzeba mi jednego dnia, by ich odszukać. Muszę też obmyślić jakieś łgarstwo dla tych, których nie chcę brać do kompanii, a którzy będą mnie nagabywać, kiedy się rozejdzie, że werbuję ludzi. - Powiedz im - rzucił Nicholas - że szykujemy się do tego, by przewieźć bogatego kupca i jego rodzinę w górę rzeki. Wszystkiego dziesięć łodzi ze służbą. Kupiec jest nerwowy i żąda twojej osobistej gwarancji, nie możesz więc najmować tych, których nie znasz osobiście. - I niespodziewanie dorzucił: - Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że mógłbyś zostać kapitanem? - Mojej własnej kompanii? - Praji podrapał się po brodzie. - Wcale bym się nie obraził... - Dobrze. Mów więc każdemu, kto zapyta, że kupiec dał ci dość grosza, byś mógł powołać własną kompanię i że bierzesz tylko ludzi, których znasz z najlepszej strony. Praji uśmiechnął się i kiwnął głową. - Podstępny z ciebie drań, kapitanie. Niewielu ludzi zechce przyłączyć się do kompanii, która właśnie rozpoczyna działalność, chyba że będą to dobrzy przyjaciele. Niech i tak będzie. Powiedz mi teraz, gdzie mam kazać im się zebrać? - Niech się trzymają gdzieś niedaleko. Umieść ich w pobliskich gospodach, po dwu i po trzech, i każ im gotować się do drogi na pierwszy znak. - Dobrze. Lepiej pójdę i obudzę Vaję, żeby coś zjadł. Kiedy jest głodny, robi się swarliwy jak stara baba... co, możesz wierzyć albo nie, sprawia, że niełatwo znieść jego towarzystwo podczas oblężenia. - Przyślij mi i Tukę - rzucił w ślad za odchodzącym Nicholas. Praji kiwnął głową, nawet się nie odwracając. Tymczasem we wspólnej izbie zaczęli pojawiać się inni i gdy z głębi gospody wyłonił się Tuka, drapiący się po zaspanym łbie, przy stole obok Nicholasa siedzieli już Amos i Harry. - Będą mi dziś potrzebne twoje umiejętności - zwrócił się książę do małego tubylca. - Co mam zrobić, Encosi? - spytał ochoczo Tuka. - Jak trudno jest wynająć dziesięć łodzi na podróż w górę rzeki? - Nietrudno, Encosi - odparł Tuka. - Ile czasu może ci to zająć? - Do południa, panie. Upewnienie się, że wszystkie wytrzymają trudy podróży, zajmie mi czas do wieczora. - Spraw się dwa razy szybciej. O zachodzie słońca chcę mieć te łodzie na przystani, w pełni zaopatrzone i gotowe do podróży. - Wyjeżdżamy? - spytał Amos, opierając policzek na dłoni. - Już niedługo - odpowiedział książę. - Chcę, byś zrobił listę zakupów dla Harry'ego i Brisy. Idź, obudź Brisę - zwrócił się do Harry'ego. - Pójdziecie z Tuką. Zbadajcie z nim łodzie, potem idźcie kupić zapasy żywności. Chcę, by wszystko było gotowe do tego, by w razie potrzeby wyruszyć w ciągu godziny. Harry kiwnął głową. Z jego smykałką do handlu i targów i umiejętnością poruszania się w ulicznym tłoku Brisy, powinni załatwić wszystko bez przyciągania uwagi niepożądanych obserwatorów. - Jak tylko wrócą Marcus i Calis - zwrócił się tymczasem Nicholas do Amosa - chcę, żebyś wraz z Marcusem udał się na ryby. Amos westchnął i ciężko dźwignął się z miejsca. - Niech zgadnę... Chcesz, byśmy sprawdzili, jakie rybki biorą w pobliżu tych dwu okrętów, o których już mówiliśmy? - Nie inaczej. Wszystko na nic, jeżeli nie zdobędziemy jednego z tych statków, na którym popłyniemy do ujścia rzeki, gdzie zabierzemy na pokład zapasy i więźniów z łodzi. - Masz ludzi? - Do zachodu słońca Praji zwerbuje nam jeszcze ze dwudziestu. - I tak będzie ciężko - zauważył niegdysiejszy pirat. - Do wzięcia statku będę potrzebował prawie wszystkich ludzi z Crydee. Nie mogę liczyć na najemników, niewielu z nich zresztą ma jakiekolwiek doświadczenie w zdobywaniu statków. - Zatrzymam przy sobie Ghudę, Marcusa i Calisa. Resztę możesz wziąć ze sobą - zgodził się książę. - Harry zaś będzie dowodził na łodziach. Godzinę później do izby weszli Marcus i Calis. - Znaleźliśmy je - rzekł pół-elf. Nicholas kiwnięciem dłoni wezwał Ghudę, Amosa i dwu przybyszów, by poszli za nim do jego komnaty. - Gdzie one są? W tejże chwili otworzyły się drzwi i do komnatki wkroczył zaspany Nakor. - Usłyszałem was z sąsiedniej komnaty. - Ziewnął okropnie i spytał: - A więc, gdzie są dziewczęta? - W południowo-wschodnim rogu posiadłości jest mały apartament - odparł Calis. - Dwie komnatki i ogród. Jedna komnata jest pusta. W drugiej trzymają Abigail i Margaret. - Nic im nie jest? - spytał książę. - Trudno powiedzieć. Widziałem dwie Abigail. - Znów te kopie - orzekł Nicholas. - Ale dlaczego dziewcząt nie trzymają z innymi? Calis wzruszył ramionami. - Może potrzebne im są do czegoś innego - rzekł Nakor. - Dziewczyny czy kopie? - spytał Marcus. - Albo jedno, albo drugie - Nakor wzruszył ramionami. - Mogę jedynie zgadywać. Ale one dwie są jedynymi szlachciankami wśród więźniów, prawda? - Wszyscy kiwnęli głowami. - To może obie zostaną poddane dokładniejszym badaniom? - Trafiłeś w sedno - rzekł Nicholas. - Ale jak oni mogą się spodziewać, że nikt nie pozna, iż to odmieńcy? - Mają dwie kopie wojennych okrętów Królestwa - rzekł z namysłem Amos. - Jasne jest dla mnie, że planowali przejęcie „Bielika” w Barran, potem zamierzali zabrać statek do Freeportu i gdzieś tam go zatopić. - Czekajże... - przerwał mu Marcus. - Dlaczego nie mieliby przypłynąć aż tutaj? Po co ten cały kłopot z robieniem kopii? - Może nie mieli dość ludzi, by przyprowadzić go aż tu, razem z tym czarnym okrętem? - rzekł Amos. - Wynajęli mnóstwo obcych, weszli nawet w konszachty z tymi tsuranijskimi zabójcami i łapaczami z Durbinu. Rekrutowali ludzi z Kesh i renegatów z Freeportu. Może nie mieli dość ludzi do tego przedsięwzięcia, a z pewnością nie życzyli sobie świadków z naszej części świata, którzy mogliby i tu rozpętać przeciwko nim zamieszki. - Podrapał się po brodzie. - Marcus, od ubiegłej zimy wiadomo było, że twój ojciec zamierzał ustanowić garnizon w Barran. Zakładając, że w normalnych warunkach ja patrolowałbym tamtejsze wody, i uwzględniając fakt, że nowym okrętem flagowym floty jest obecnie „Smok”, można się było założyć, że na Dalekie Wybrzeże zostanie wysłany „Bielik”. - Potrząsnął głową. - Nicholasie, to wszystko zaplanowano dawno temu. Do portu w Krondorze wpłynąłby „Bielik” lub „Albatros”, przy sterze z kimś, kto podałby się za zwykłego marynarza i twierdził, że wszyscy oficerowie zginęli. Ludzie z tego statku mogliby przekonać twego ojca, że uprowadzono ich do Kesh, a potem w jakiś sposób zdołali odzyskać wolność i wrócić. Mogliby też wymyślić jakieś inne wiarygodne łgarstwo. Arutha nie miałby powodu, by im nie wierzyć, a ponieważ większość z tych, którzy by powrócili, jest z Dalekiego Wybrzeża, któż byłby w nich rozpoznał uzurpatorów i odmieńców? - Ale wcześniej czy później ktoś przybyłby z Carse lub Crydee, by zobaczyć się z Margaret i Abigail - sprzeciwił się Nicholas. Nie wymienił z imienia stryja, który mógł być już nieboszczykiem. - Porwanie przez łapaczy niewolników zmienia osobowość - wtrącił się Ghuda. - Dziwaczne zachowanie nie wzbudziłoby podejrzeń. Widziałem ludzi, którzy po czymś takim nie poznawali członków własnej rodziny. - Ale na dłuższą metę wszystko by się wydało - wytknął mu Marcus. - Prędzej czy później ktoś z nich byłby się w czymś pomylił i poznalibyśmy się na tym, że nam ich podstawiono - dodał z namysłem. - To zaś oznacza, że nie spodziewali się, iż te fałszywe wcielenia będą potrzebne dłużej niż parę tygodni... no, może miesięcy. - I znów wróciliśmy do pierwotnego pytania: po co im to wszystko - zrezygnowany Nicholas machnął dłonią. - Choć z drugiej strony coś niecoś się wyjaśnia. Jeżeli brak im ludzi, to rozumiem, po co od dwudziestu lat trzymają prowincję na krawędzi wrzenia. - Uważasz, że udając mediatorów, sekretnie podsycali wrogość pomiędzy plemionami i klanami? - spytał Marcus. - Owszem, coś takiego przyszło mi właśnie na myśl - przyznał książę. - Jeśli ten Namiestnik ma własną siatkę oddanych mu ludzi, wywoływanie kłopotów przez zawieranie sojuszy i zdradzanie sojuszników ma sens. Udaje ofiarę spisku między klanami. Gdyby wszystko poszło zgodnie z jego planem, zginęłoby wielu młodych ludzi z różnych klanów, paruset najemników i Ranjana z dziewczętami. Sam straciłby tylko kilkunastu ludzi. - książę potrząsnął głową z podziwu dla przebiegłości planu. - A przywódcy kilku klanów wyłaziliby ze skóry, by mu udowodnić, że to nie oni są odpowiedzialni za tę rzeź! - Czekajże! - zapalił się Amos. - Jeśli przywódcy klanów doszliby do wniosku, że planuje przejąć władzę nad miastem, usuwając ich w niebyt, powitaliby z radością każdą wieść o jego porażce. Ale jeśli dojdą do wniosku, że kłopoty są dziełem kogoś innego, spróbują się z nim dogadać. Jemu zaś przez cały ten czas naprawdę wcale nie chodzi o majątek... - i nagle się rozpromienił: - Pozór potęgi i mocy jest niemal tyle samo wart, co prawdziwa potęga i moc. - Wewnątrz pałacu nie ma zbyt wielu strażników – rzekł Nakor. - Widziałem paru w barakach, ale wewnątrz jest tylko kilku w wielkiej sali i to wszystko. Niewielu w ogóle tam mieszka: ot, parę sług i na tym koniec. Większa część pałacu świeci pustkami, jak posiadłość Dahakona. - Ja widziałem to samo - mruknął Calis. - Tylko paru ludzi, żadnych zbrojnych... i większa część zabudowań jest tam pusta. - Gdybym w istocie nie miał z nikim walczyć - odezwał się Ghuda - mógłbym tu rozkręcić interes, mając do dyspozycji zaledwie setkę ludzi. Wystarczyłoby tylko niekiedy przebierać ich w rozmaite uniformy i kilkunastu przebrać za Czerwonych Zabójców. - Ale co oni właściwie robią? - zastanawiał się Nicholas. - Po co im te kopie naszych ludzi? - Domyślać się będziemy później - uciął Amos. - Teraz zaś trzeba nam sprawdzić, czy zdołamy zająć choćby jeden z tamtych okrętów. Nicholas kiwnął głową: - Marcus, wiem, że padasz z nóg, może jednak zechciałbyś pójść z Amosem. Weźcie ze sobą Ghudę. Kiedy wyszli, książę zwrócił się do Calisa: - Ty trochę odpocznij. Potem, razem z Nakorem, zabierzemy się we trójkę do zaplanowania napaści na posiadłość Dahakona i uwolnienia więźniów. - Dobrze - powiedział pół-elf i wyszedł. - Ja już wypocząłem - odezwał się Isalańczyk. - Pójdę na zakupy. - Po co? - Potrzeba mi kilku rzeczy. Dahakon jest zajęty czarami Puga. Ale ta dama... Lady Vinella... sprawi nam spore kłopoty. - Dlaczego? - Słyszałeś to, co mówił o niej Praji, że wysysa ludziom dusze? Nicholas kiwnął głową, na jego twarzy zaś pojawił się wyraz powagi: - To prawda? - Nie, skądże. - Nakor żwawo potrząsnął głową. - To tylko takie gadki, by straszyć ludzi. - Ulżyło mi - rzekł Nicholas z błyskiem w oku. - Ona jest... kimś innym... - Kim? - Nie wiem. Domyślam się jednak. Pewność uzyskam dopiero, jak z nią pogadam. - Zamierzasz się z nią rozmówić? - zdumiał się książę. - Może. - Nakor uśmiechnął się kwaśno. - Wolałbym nie, ale może się okazać, że nie mam wyboru. Nigdy nic nie wiadomo. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że to bardzo, ale to bardzo niebezpieczna osoba. - Dlaczego? - To ona, nie kto inny, kieruje tu wszystkim. - Napaść to jej dzieło? - Wszystko - potrząsnął głową Nakor. - Ona jest osóbką, która stoi za poczynaniami Namiestnika i Dahakona. To ona jest źródłem władzy w tym mieście. Ona odpowiada za wszystkie dziwactwa, jakich byliśmy świadkami. Jest prawdziwie niebezpieczna. I najpewniej ma kontakty z Pantathianami. - Możesz stawić jej czoło? - spytał Nicholas. - To najłatwiejsze - zaśmiał się niepoprawny Isalańczyk. - sztuką jest stawić jej czoło i przeżyć. Nicholas musiał się roześmiać. - Czego ci potrzeba? - Paru drobiazgów. I towarzystwa Anthony'ego. - Poproś go. Myślę, że chętnie z tobą pójdzie. - Pewnie masz rację. Taki już jest - rzekł Nakor. - Wrócę przez zmrokiem. Wyszedł z komnaty, Nicholas usiadł zaś i pogrążył się w rozmyślaniach. Zaczął też przypominać sobie, jak też elementy całego planu są zgrane w czasie. Zdobyty przez Amosa i jego grupę statek przepłynie do ujścia rzeki, gdzie na jego pokład wejdą pasażerowie, a także wniesie się zapasy i ładunki z łodzi. Łodzie trzeba przeprowadzić z przystani na plażę niedaleko wypalonej farmy, gdzie przyjmą na pokłady uwolnionych więźniów i popłyną na spotkanie okrętu. Więźniów zaś trzeba będzie uwolnić - wcześniej! - i przeprowadzić na brzeg, gdzie będzie się broniło pozycji do nadpłynięcia łodzi. Opadłszy na łoże, zasłonił oczy dłońmi. Zaczęła go boleć stopa. - To się nigdy nie uda! - jęknął głośno. Ghuda stał na dachu oberży, na małej platformie używanej kiedyś jako posterunek wartowniczy, z którego wartownik ostrzegał mieszkańców kompleksu o zbliżaniu się wrogów. Praji i Nakor wspinali się ku niemu po wąskiej drabinie wiodącej tu ze strychu budyneczku. - Co ty tam wprawiasz? - spytał Praji. - Nicholas chciał, byśmy zajęli się planami. - Jedną chwilę - najemnik podniósł dłoń. - Aaaa... - mruknął Nakor. Ghuda pokazał mu zachodzące słońce. - Sam kiedyś powiedziałeś, Isalańczyku: Ghuda... nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do podziwiania. Pamiętasz? - Chciałem, byś się wtedy zdecydował - uśmiechnął się Nakor. - Nigdy wcześniej nie miałem sposobności przyjrzenia się zachodowi słońca - wyszczerzył zęby Ghuda. - Ta okazja może się już nie powtórzyć. - Niedobra to mowa - rzekł Praji. Ghuda wzruszył ramionami. - Nie jestem fatalistą ani przesądnym jegomościem, ale w naszym fachu... Praji bez słowa kiwnął głową. Złocistoczerwona kula opuszczała się coraz niżej, aż znikła, i w tej samej chwili wszyscy ujrzeli zielony błysk. - Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego - uśmiechnął się Ghuda. - Rzadko się to widuje - rzekł Nakor. - Trzeba obejrzeć mnóstwo zachodów słońca nad wodą, by dostrzec to zjawisko. Chmury muszą być we właściwej pozycji, pogoda odpowiednia, a i wtedy możesz niczego nie zobaczyć. Ja osobiście widziałem zielony promień tylko raz. - Warto było popatrzeć - mruknął Praji i parsknął śmiechem. - No, zabierajmy się do roboty. To ostatnia chwila uciechy, jaka była nam dana, a na następną przyjdzie nam poczekać. Ghuda zwlekał jeszcze przez chwilę. - Wspaniałe widoki do podziwiania - rzekł jakby do siebie, po czym odwrócił się i ruszył w dół za innymi. Rozdział 21 UCIECZKA Do komnaty wpadł Harry. - Co się dzieje? - spytał Nicholas. - Wali tu jak po sznurku oddział żołnierzy Namiestnika - wyjaśnił zdyszany Ludlandczyk. - Do nas? - zdumiał się Marcus, wstając i odsuwając krzesło. - Może. Nie mam pojęcia. Przepychają się przez bazar, ale nie wyglądają na uszczęśliwionych swoim zadaniem. - Brisa, właź na dach i zawołaj, jeżeli zobaczysz, że idą na nas - polecił Nicholas. Wydał też rozkazy ludziom z Crydee, którzy szybko skoczyli zanieść je wykonawcom. Było południe i we wspólnej izbie siedziało kilkunastu obcych. - Każdy, kto nie chce mieszać się do awantury, niech się wynosi i to zarazi - zawołał książę, zwracając się do obecnych. Kilku ludzi ruszyło co tchu ku drzwiom, inni zaś też się ruszyli, ale wolniej. I nagle Nakor rozdarł się na całe gardło: - Nicholasie! Tamten człowiek! Nie pozwól mu wyjść! Nicholas okręcił się na pięcie, w samą porę, by ujrzeć mizernego człowieczka w odzieży prostaka, który usiłował chyłkiem przemknąć ku drzwiom. Książę skoczył przed siebie, by z mieczem w dłoni przeciąć zbiegowi drogę. Nieznajomy błyskawicznie dobył zza pasa sztyletu, i chlasnął nim przed siebie ze sporą wprawą. Niewiele jednak miał czasu, by pokazać, jaki jest dobry, bo zaraz potem stanął tuż za nim Vaja, który zręcznie odwrócił w powietrzu własny kord i z rozmachem trzasnął zbiega rękojeścią w łeb. Uciekający natychmiast zwalił się na ziemię i wypuścił sztylet ze zdrętwiałych palców. Ghuda i Praji szybko poderwali go na nogi. Niedoszły zbieg krwawił lekko z rany na głowie. - Wynieście go stąd - ryknął Amos. - I niech ktoś oczyści podłogę! Ghuda i Praji wyciągnęli nieprzytomnego napastnika do komnaty na tyłach. Harry szybko i sprawnie zmył krew z podłogi mokrą szmatą, którą rzucił Keelerowi. Ten szybko skrył ją za szynkwasem. - Co to ma znaczyć? - spytał Nicholas Nakora. - Powiem ci, jak już będzie po wszystkim - odparł Isalańczyk, zmykając na tyły. - Marcus, Calis i ty, Harry - odezwał się książę. - Poczekajcie na tyłach z Ghudą i Prajim. Vaja, trzymaj się mnie. Gdy wejdą żołnierze, udawajcie zaskoczonych, ale bądźcie gotowi na mój znak. - Będziemy gotowi - skwitował tę przemowę Marcus, gdy z innymi szedł do komnat na tyłach. Ci, którzy zostali we wspólnej izbie, rozsiedli się wygodniej, i, trzymając dłonie blisko rękojeści mieczy, zaczęli rozglądać się po komnacie, notując w myśli pozycje stołów i obmyślając, którędy najszybciej mogą skoczyć do walki, gdyby przyszło do rąbaniny z przybyłymi. Czterech zasiadło przy szynkwasie, gdzie gapiąc się ponuro w puste kufle, ukryli w rękawach sztylety. Keeler tymczasem schował pod blatem gotową do strzału kuszę. W tejże chwili Nicholas usłyszał wrzask rozwścieczonej kobiety i pojął, że Ranjanie znów coś się nie spodobało. Podnosił się właśnie z krzesła, by zbadać przyczynę zamieszania, kiedy drzwi szynku otwarły się z hukiem i do izby wpadł oficer z czterema żołdakami. Dowodzący patrolem miał uniform, jaki Nicholas już raz widział - w Przystani Shingazi. - Kto tu dowodzi? - wrzasnął przybyły. Nicholas nie przerwał ruchu, jaki zapoczątkował wrzask Ranjany. - Ja. Kapitan Nicholas. Przybysz błyskawicznie przeniósł spojrzenie na jego stopy. Książę poczuł, że włos jeży mu się na głowie, zmusił się jednak do zachowania spokoju. W końcu dowódca patrolu mógł jedynie stwierdzić, że Nicholas ma na nogach zwykłe buty. - Wiemy, że macie ze sobą dziewczynę - oznajmił przybysz głośno, mówiąc powoli i starannie dobierając słowa. - Jeżeli jest ona tą, której szukamy, może otrzymacie nagrodę. - Dziewczynę? - Nicholas nie bez trudu zmusił się do uśmiechu. - Mylisz się waść, nie masz wśród nas żadnych dziewczyn. Kapitan kiwnął dłonią, nakazując swym ludziom, by się rozproszyli: - Przeszukać każdą izbę! Nicholas szybko stanął pomiędzy gwardzistami a drzwiami wiodącymi na tyły: - Mam tam kilku chorych i nie życzę sobie, by ich niepokojono. Powiedziałem już, że nie ma wśród nas żadnych dziewek. - Mówił głośno i wyraźnie. Jednocześnie pozwolił swej dłoni opaść ku pasowi z zatkniętym zań nożem. Idący na tyły gwardzista obejrzał się przez ramię i zatrzymał, oczekując na rozkazy. Kapitan odwrócił się ku swemu stojącemu obok drzwi człowiekowi i kiwnął głową. Ten otworzył drzwi i do izby wtargnęło następnych kilkunastu żołdaków. - Wolelibyśmy sprawdzić rzecz osobiście - wyjaśnił kapitan, gdy jego ludzie znaleźli się wewnątrz. - Ja zaś bym wolał, byście zrezygnowali ze swojej, skądinąd chwalebnej, służbistości - rzekł głosem zwodniczo łagodnym Nicholas. - Co to za hałasy? - kobiecy głosik, który rozległ się w nagle zapadłej po słowach księcia ciszy, zabrzmiał głośniej od gromu. Nicholas odwrócił się jak kolnięty szydłem i ujrzał w tylnych drzwiach Brisę. Kątem oka spostrzegł, że i Amos z Anthonym gapią się na nią bezwstydnie - a było na co popatrzeć! Niedawna ulicznica nie miała bowiem na sobie swoich męskich portek i koszuli - zamiast nich odziała się w kusą koszulkę (a widać było, że pod nią nie ma niczego!), rozpiętą z przodu i ukazującą piersi. Oprócz tego Brisa prezentowała smukłą kibić i płaski brzuszek. Biodra okryła na poły przezroczystą - i znów kusą! - spódniczką, zebraną w węzeł podkreślający znakomicie łagodny łuk dziewczęcej kibici i smukłość nóg. Dziewczyna miała rozrzucone w nieładzie włosy i ziewała - przy tym wszystkim poruszała się wdzięcznie i tak giętko, że patrzącym oczy powypadały niemal z orbit. Doszedłszy do Nicholasa, objęła go wpół i przytuliła czule: - Nicky... jaki jest powód tego całego zamieszania? - Okłamałeś mnie! - stęknął kapitan. - Powiedziałem, że nie masz wśród nas dziewek - odparł sucho Nicholas. - To nie dziewka, tylko moja kobieta. - Gwardziści ruszyli na tyły, co książę skwitował zimnym: - Wolałbym, byście się tam nie pokazywali. - Och, niech sobie popatrzą - westchnęła Brisa. Do kapitana zaś rzekła: - W naszej komnacie jest straszny bałagan, nie przestraszcie się. Nicholas spojrzał na nią bystro, co widząc, dziewczyna nieznacznie skinęła główką. - No... niech będzie - rzekł kapitanowi. Kilku żołnierzy, którzy zajrzeli na tyły gospody, wróciło w parę chwil później. - Kapitanie, nie ma tam ani śladu innych dziewcząt - zameldował służbiście jeden z nich. - Znaleźliśmy tylko paru chorych, leżących w izbie na tyłach. Kapitan rzucił Nicholasowi osobliwie przeciągłe spojrzenie, po czym odwrócił się i bez słowa wyszedł z izby. Nicholas kiwnął głową jednemu ze swoich ludzi, ten zaś zerknął przez okiennicę. - Odchodzą, kapitanie - zameldował. - Gdzie tamci? - rzucił się Nicholas ku Brisie. - Na dachu - odparła dziewczyna, na której twarzyczce odmalowała się wyraźna ulga. - Pilnują ich Calis i Nakor. - Świetnie to rozegrałaś - uśmiechnął się książę. - To nie był mój pomysł! - warknęła, czerwieniąc się gwałtownie, gdy spostrzegła, że gapi się na nią każdy z obecnych w izbie mężczyzn. Szybko ściągnęła poły koszulki, i skrzyżowała na piersiach ramiona, niewiele w sumie zakrywając. - Nakor usłyszał, jak się przekrzykujesz z tym kapitanem. Ten mały skurczybyk ściągnął mnie z drabiny, na którą się wspinałam, by wykonać twoje polecenie. Następnie wepchnął mnie do komnatki Ranjany i kazał Calisowi, Marcusowi i Harry'emu zabrać dziewczęta na dach i wciągnąć za sobą drabinę. Potem złapał moją koszulę, rozdarł ją z przodu i w oka mgnieniu ją ze mnie ściągnął! A zanim zdążyłam mrugnąć powieką, zerwał ze mnie i spodnie. I nagle stwierdziłam, że stoję przed nim goła, jak przyszłam na świat! A potem wepchnął mnie w stos odzieży tej dziwki i kazał założyć coś kusego, żeby przyciągnęło uwagę każdego samca. - Co, moja ty skromna... - zaśmiał się Amos - udało ci się nad podziw dobrze. Dziewczyna znów zapłonęła czerwienią i ruszyła ku kwaterze Ranjany. - Nigdy w życiu nie było mi tak wstyd! Zmusił mnie, bym paradowała na poły goła, jak nędzna keshańska tancerka! Zabiję tego kurdupla! Nicholas patrzył, jak znika w głębi korytarza, i nie mógł nie zauważyć sposobu, jakim biodra dziewczyny tańczyły pod kusą sukienczyną. W tejże chwili na jego ramieniu spoczęła dłoń Amosa i usłyszał głos byłego pirata: - Harry ma szczęście. Piękna młoda dama. Nicholas uśmiechnął się przelotnie, zaraz jednak spoważniał. - Wyruszamy dziś w nocy. Widziałeś, jak ten kapitan popatrzył na moją stopę, kiedy mu się przedstawiłem? - Owszem. Szukają ciebie albo kogokolwiek, kto przybyłby tu za zbiegami z Crydee. - Amos potarł brodę. - Pamiętaj, że dopóki nie poślą kogoś, by to sprawdził, nie będą wiedzieli, że „Drapieżca”, czyli „Bielik”, zatonął. Każdego zaś dnia spodziewają się tu wizyty żądnych zemsty ludzi z Crydee. Jeśli Nakor ma rację i jeśli wszystkim kieruje tu ta Lady Vinella, mogła się domyślić, że byłeś na pokładzie statku ścigającego jej czarny okręt. Jej ludzie mają pewnie opis każdego znacznego pana Królestwa, choćby od tego Quegańczyka... Vasariusa. Wiedzą też, kogo nie zabili podczas tamtej nocy. Gdyby dowodził tu Martin... - niegdysiejszy pirat potrząsnął głową. - Kto wie, jakby się to zakończyło. - A ja się cieszę, że nie widzieli Marcusa i Harry'ego - mruknął Nicholas. - Dwaj kuzyni, wyglądający jak bracia, i czerwonogłowy młodzian na dokładkę, to nawet dla idioty zbyt wiele przypadków na raz. Oni jeszcze mogą tu wrócić. - I ktoś im powiedział, że Ranjana jest tutaj - zamyślił się Amos. - Może to ten Anward Nogosh Pata usiłuje uratować, co się da ze swych nadwyrężonych stosunków z Namiestnikiem... Wrzask na tyłach kazał im obu co tchu udać się ku drzwiom wiodącym do komnat położonych głębiej, gdzie znaleźli Brisę, która jednocześnie usiłowała tłuc Nakora po łbie jedną dłonią, drugą zaś próbowała zebrać rozsuwającą się nieustannie na piersiach koszulkę. Mały Isalańczyk zwijał się ze śmiechu. - Przyszywałem już guziki, dziewczyno! Zaraz zrobię to jeszcze raz! W nie lepszym humorze była Ranjana. Zobaczywszy Nicholasa, rzuciła mu spojrzenie, obiecujące księciu śmierć w długich męczarniach. - Ten człowiek ośmielił się mnie dotknąć! - Wskazywała przy tym podbródkiem na Calisa, który po raz pierwszy uśmiechał się szeroko i całą gębą. - Wepchnął mnie na tę drabinę i ośmielił się złapać mnie za tyłek! - wrzała gniewem egzotyczna piękność. - Każę go rozdeptać słoniowi! Calis wzruszył ramionami: - Grzebała się przy wspinaczce, a ja słyszałem rozkazy kapitana. - Dziewczyno! - zgromił Ranjanę Nicholas. - Ci ludzie, tam w dole, zabraliby cię do pałacu Namiestnika i jeszcze przed wieczorem byłabyś trupem! Uspokój się, idź do swojej komnatki i zacznij się pakować. Brisa tymczasem odepchnęła wreszcie isalańskiego przecherę. - Sama je przy szyję, ty... Ale jeszcze się porachujemy! Znikła w głębi komnaty Ranjany i zatrzasnęła za sobą drzwi. Nakor uśmiechnął się szeroko: - Ależ to była uciecha! Nicholas przez chwilę patrzył na zamknięte drzwi i przypominał sobie, jak urodziwą dziewczyną okazała się Brisa rozdziana ze swych męskich portek i koszuli. - Mogę to sobie wyobrazić - rzekł w końcu. - Dziwak z ciebie - zwrócił się do Nakora Amos, wybuchając jednocześnie śmiechem. - Skąd wiedziałeś, że to właśnie tamtego jegomościa należy zatrzymać? - spytał Nicholas Nakora, gdy Marcus i Harry spuszczali w dół wiodącą na dach drabinę. - Zwęszyłem go - rzekł Nakor, skinieniem dłoni wzywając go, by poszedł za nim. Poprowadził ich ku kwaterom dla chorych, gdzie Ghuda i Praji siedzieli na pryczach po obu stronach ciągle nieprzytomnego szpiega. Nakor podszedł do leżącego i wyjął mu coś zza pazuchy. Był to woreczek uwiązany do rzemienia zaciągniętego wokół szyi. - Widzisz? Nicholas wziął woreczek i powąchał. Przypomniał sobie egzotyczny zapach: - Wanilia! - Owszem - kiwnął głową Nakor. - Wywęszyłem go już wcześniej, kiedy ujrzałem go we wspólnej izbie, dwa dni temu. Teraz zaś, gdy usiłował uciec... Amos otworzył woreczek i wyjął garść wonnego proszku. - O czym ty mówisz? - Wanilia. Vinella. To oczywiste. - Nadal niczego nie pojmuję - przyznał Amos. - Wiesz, jaką nazwę ma wanilia w delkiańskim dialekcie? - Nie - potrząsnął głową niegdysiejszy pirat. - Czarna Róża. Spytaj każdego kupca korzennego w Królestwie. No, zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu skojarzyłem - rzekł Nakor nie bez dumy. - Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ten człowiek pachnie wanilią. Ale w końcu do mnie dotarło. - Wziął woreczek od Amosa. - Jeśli zostawiają jakąś wiadomość dla innego agenta, kładą woreczek wanilii w uzgodnionym wcześniej miejscu. To sygnał dla tamtego. Proste. - Bardzo - dodał Nicholas. - Za proste - pokręcił głową Amos. - Dla podboju i zdobycia kraju - odpowiedział mu Nicholas. - Przypomnij sobie jednak, z kim naprawdę mamy do czynienia i jakie są ich motywy. Przyznasz, że działają dość skutecznie. Amos kiwnął głową. Pamiętał to, o czym mówił mu Nicholas, i to, co widział podczas bitwy pod Sethanon. Pantathian nie interesował podbój i władanie podbitymi ziemiami. Byli członkami kultu śmierci opanowanymi jedną myślą: jak przy pomocy Kamienia Życia wezwać z zaświatów swoją władczynię. „Jeśli celem czyjegoś życia jest śmierć, nie trzeba mu za wielkiej mądrości”, pomyślał Amos. - Co zrobimy z tym drabem? - spytał Amos, wskazując na ciągle nieprzytomnego szpiega. - Zwiążcie go i zamknijcie w jakimś loszku - polecił Nicholas. - Niech go Keeler wypuści w dzień po naszym wymarszu. Będziemy wtedy bezpieczni, a jeśli nie, to ten tu i tak nam już nie zaszkodzi. Pozostali kiwnęli głowami. Wszyscy dokładnie wiedzieli, co chciał rzec ich książę. Brisa wciągnęła spodnie, zawiązała je w pasie rzemieniem i usiadła na podłodze, ignorując zupełnie ponure spojrzenia, jakie ciskała jej Ranjana. Nie chciała wyjść na poły rozebrana, uparła się więc, by przed opuszczeniem damskich kwater przyszyć do koszuli guziki. Groźbami wymusiła od służących igłę i nici. - Może ty przywykłaś do tego, że cię obmacują tłuki z gminu i prostacy - wściekała się Ranjana - aleja nie! - Wyładuj się na kim innym, moja panno - ostrzegła ją Brisa - bo nie zamierzam tego wysłuchiwać! - Odgryzłszy koniec nitki, sprawdziła, jak się trzyma pierwszy z guzików. Łypiąc zaś okiem na drugi, dodała: - A jeśli nie jesteś zupełną idiotką, to dawno już powinnaś zauważyć, że Calisa żadną miarą nie można nazwać kimś pospolitym! Ranjana straciła już tyle wyniosłości, by przyznać: - No... owszem, jest niezwykle silny. Nie jestem ciężka, ale nigdy bym nie pomyślała, że jakikolwiek mężczyzna podniesie mnie w górę tak łatwo... - Zrobił to jedną ręką, bo sam wspinał się na tę drabinę. Służące, które były na dachu i wszystko to widziały na własne oczy, wymieniły pełne podziwu spojrzenia. Ranjana zaś niechętnie przyznała: - Nie wygląda też najgorzej, choć jest w nim coś dziwnego. - Więcej niż mogłabyś przypuszczać! - rzekła Brisa drwiącym tonem. - I znacznie więcej niż chciałabym wiedzieć! - odcięła się Ranjana. - Moje służące znają uroki prostaków, jasne jest też, że i ty do nich przywykłaś, ja jednak byłam wychowywana do tego, by oddać się człowiekowi o wysokiej społecznej pozycji: bogatemu i wpływowemu! - I oczywiście myślisz, że wszystko to osiągniesz, zostając piętnastą czy szesnastą nałożnicą Namiestnika? - spytała Brisa najsłodziej, jak umiała. Potrząsnęła głową: - Niektórzy to mają namieszane we łbach! Uśmiech Ranjany był zupełną niespodzianką: - Kapitan jest dość przystojny, na swój poważny sposób... i lubię patrzeć, jak się uśmiecha. - Spostrzegłszy, że Brisa gapi się na nią z otwartymi ustami, dodała szybko: - Ale jest zbyt pospolity dla kogoś takiego, jak ja! Brisa parsknęła śmiechem. - Co w tym zabawnego? - zagrzmiała Ranjana. - O, nic! - odparła Brisa, sprawdzając drugi guzik. - Masz mi natychmiast powiedzieć! Brisa milczała przez chwilę, zawzięcie pracując nad trzecim guzikiem. Kiedy wzięła się do ostatniego, Ranjana nie wytrzymała: - Dziewczyno... - poprosiła. - Co ja takiego powiedziałam? Brisa odłożyła igłę i włożyła na siebie męską koszulę. Wstała z namaszczeniem i dopiero wtedy wyjaśniła. - Po prostu zauważyłam, że niektórzy ludzie mają dziwaczne pojęcia na temat szlachectwa i prostactwa. Nie poznałabyś księcia, choćbyś od tygodni mieszkała z nim drzwi w drzwi! - I wyszła, nie mówiąc ani słowa więcej. Ranjana stała przez chwilę nieruchomo, wsparłszy dłonie na biodrach, potem zaś podskoczyła do drzwi i jednym szarpnięciem otwarła je na oścież. Na korytarzy stał jednak strażnik, który - kiedy usiłowała go ominąć - zatrzymał ją słowami: - Przepraszam, panienko, ale macie zostać u siebie i zadbać o spakowanie waszych bagaży. - Muszę pomówić z tamtą dziewczyną. - Zechciejcie wybaczyć, pani - przerwał jej żołnierz - ale kapitan wyraził się jasno. Do kolacji macie być spakowane. Ranjana cofnęła się w głąb komnatki i zamknęła za sobą drzwi. Odwróciła się z zamyśloną twarzyczką. - Książę... - rzekła do siebie. Pomyślawszy chwilę, klasnęła żwawo w dłonie: - Żywo! Pospieszcie się! Na co czekacie? Do kolacji wszystko ma mi być spakowane! Ujrzawszy, że służące zajęły się układaniem w kufrach klejnotów i odzieży, Ranjana położyła się na łóżku i oddała się rozmyślaniom. - Książę... To ci dopiero. - Potem na jej twarzyczce pojawił się uśmiech i branka zaczęła cicho podśpiewywać. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy Harry stanął na czele szeregu wozów zmierzających ku przystani. Czekały tam już łodzie z wynajętymi ludźmi, gotowymi imać się wioseł o dowolnej porze dnia i nocy. Pilnował ich Tuka, który miał zadbać o to, by podczas oczekiwania żaden z nich nie nadużył trunków. Praji, Vaja i dwudziestu czterech wynajętych przezeń najemników czekało również, dbając o to, by nikt nie lekceważył wydanych rozkazów. Wkrótce mieli do nich dołączyć Calis i Marcus, których zadaniem było wydobycie więźniów z majątku Dahakona. Harry odesłał czterech strażników na czoło małej karawany, a Brisie powierzył zadanie pilnowania Ranjany i jej służących. Nicholas zdecydował, że dziewczęta zostaną z nimi jeszcze trochę, potem zaś uwolni sieje i da im dość pieniędzy, by mogły wynająć eskortę do samych choćby źródeł rzeki. Wszystko to niepokoiło trochę Ludlandczyka; Ranjana zaczynała zachowywać się zupełnie przyzwoicie, okazując sporo kokieterii i miła była nawet dla Brisy. Brisa początkowo jeżyła się, gdy szlachcianka zadawała jej jakiekolwiek pytanie, ale nie bez pewnej ulgi przyjęła odmianę zachowania Ranjany, sama bowiem miała inne problemy. Bez przerwy przeszukiwała wzrokiem gęstniejące cienie po bokach mijanych uliczek, szukając niespodzianych ruchów lub czegokolwiek, co zdradziłoby obecność szpiegów. Trajkotania Ranjany słuchała tylko jednym uchem. Egzotyczna piękność chciała dowiedzieć się jak najwięcej o Nicholasie, a niegdysiejsza ulicznica z Freeportu zbywała ją wymijającymi odpowiedziami. Harry obserwował właśnie, jak ostatni wóz opuszcza bazar, kiedy usłyszał jakieś okrzyki i odgłosy zamieszania, dobiegające z północnej strony targowiska. Po chwili zobaczył oddział żołnierzy, którzy, wywijając biczami, spędzali wszystkich z drogi. Za nimi pojawiły się wozy, a na każdym siedziała grupka ludzi wyglądających na więźniów. Na ich widok Harry wytrzeszczył oczy. Odwróciwszy się szybko do woźnicy, rzekł przyjaźnie: - Dostaniesz dodatkową premię, jeśli zadbasz o to, by wszystkie wozy przed tobą dotarły na czas do przystani. Ja muszę bez zwłoki porozumieć się z moim panem. - Ile tej premii? - wrzasnął woźnica. Harry nie słuchał, gnał już przez bazar, nurkując zręcznie wśród kramów i przekupniów. Kątem oka widział pióropusze na hełmach oficerów, kołyszące się nad głowami gapiów, zebranych by popatrzeć na widowisko. Rozpoznawał też twarze niektórych, siedzących na wysokich wozach więźniów. Dla pewności przepchnął się bliżej i przyjrzał jeńcom z bliska, potem zaś nie dbając już o nic, śmignął przez tłum, zbijając z nóg tych, co mieli pecha i stanęli mu na drodze. W ślad za nim sypały się przekleństwa i groźby rychłego odwetu. Po kilku chwilach wpadł jak bełt z kuszy do wspólnej izby, przebił się przez zaciekawionych nagłym wtargnięciem żołnierzy i skoczył ku drzwiom apartamentu Nicholasa. Otworzywszy jednym szarpnięciem drzwi, znalazł wewnątrz księcia, który w towarzystwie Ghudy, Amosa, Marcusa i Calisa omawiał z nimi plany na najbliższą noc. Anthony i Nakor zdążyli już wyjść, zajęci jakimiś tajemniczymi sprawami, które - jak orzekł mały przechera - były niezwykle ważne dla powodzenia całego przedsięwzięcia. - Co się stało? - spytał Nicholas. - Miałeś być przy wozach... - Przenoszą więźniów! - wypalił Harry, który biegnąc przez bazar, stracił niemal dech. - Dokąd? - spytał Amos. - Na południowy zachód - odparł Ludlandczyk, wciągając ze świstem powietrze w płuca. - Wygląda na to, że kierują się ku przystani! - Niech to licho! - zaklął Nicholas, przepychając się wśród innych ku wyjściu (wszyscy zresztą natychmiast poszli za nim i za Harrym); znalazłszy się we wspólnej izbie, książę odwrócił się do Calisa: - Ruszaj z Marcusem ku dokom. Jeśli nie otrzymasz od nas żadnych nowych wieści, rób to, cośmy postanowili. Jeżeli cokolwiek się zmieni, powiadomimy was przez gońca. Wypadłszy z gospody, rozdzielili się. Harry, Amos, Ghuda i Nicholas pobiegli ku wozom. Nurkując pomiędzy gapiami, szybko dopędzili ostatni pojazd, strzeżony przez dwu strażników. - Poznaję tamtego więźnia - syknął książę. - To Edward, jeden z zamkowych paziów. - Pokazał podbródkiem młodzieńca, który siedział na tyłach ostatniego wozu i gapił się przed siebie pustym wzrokiem. - Nie najlepiej mi wygląda - zauważył Amos. - Wszyscy kiepsko wyglądają - stwierdził Ghuda. Nicholas przesunął się na pobocze, podbiegł wzdłuż kolumny wozów i znów podszedł ku wozom. Przy tym wszystkim wpadł na kobietę, która niosąc talerz owoców, również obserwowała przejazd więźniów. Oboje omal nie upadli, kobieta zaczęła wrzeszczeć i jeden ze strażników odwrócił się, by zbadać przyczynę zamieszania. - Przepraszam - zwrócił się książę do przekupki. - Uważaj, gdzie idziesz, baranie! - piekliła się baba. - Kogo nazywasz baranem? - wrzasnął książę. - On już nie patrzy - wtrącił się Ghuda, chwytając Nicholasa za ramię. Odsunęli się nieco i Nicholas wykręcił szyję, by zobaczyć wozy. Szli za nimi aż do przystani. Na obrzeżach bazaru, gdzie ruch był mniejszy, musieli zostać nieco z tyłu, by nie spostrzeżono ich natręctwa. Kiedy wreszcie podeszli bliżej, spiesząc wzdłuż rzędu stoisk, jakby ktoś wysłał ich tu z poleceniem, zobaczyli, co się dzieje. Na przystani czekały łodzie, które miały przewieźć więźniów na stojący w porcie statek. Amos wciągnął Nicholasa i Ghudę w pustą przestrzeń pomiędzy dwoma kramami. - O co tu chodzi? - spytał. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Nicholas. - Ale z tymi ludźmi jest coś nie tak... - Bo może to nie są nasi ludzie - odparł Harry. - Może to te kopie. Nicholas zaklął sążniście. - Trzeba by było dotrzeć do tamtej przeklętej posiadłości, by to sprawdzić. - Rozmyślał przez chwilę, po czym dodał: - Harry, biegnij z powrotem do doków i każ Marcusowi i Calisowi ruszać natychmiast za rzekę. Chcę, by Calis sprawdził, czy są tam nasi ludzie. Jeśli są, niech ich zabierze do Prajia i Vaji zgodnie z naszym pierwotnym planem. Jeśli ich tam nie ma albo jeśli nie żyją, nie ma się co mścić. Każ im trzymać łodzie nad rzeką, dopóki nie zmienię polecenia. Jeśli natkną się tam na naszych ziomków, ty dowodzisz łodziami. Przeprowadź je na miejsce spotkania, załaduj więźniów i ruszajcie do portu. - Pojmuję - rzekł Harry, odwracając się, by odejść. - Jeszcze jedno! - zawołał w ślad za nim książę. - Co takiego? - Nie daj się zabić! Harry błysnął zębami w uśmiechu. - Ty też, Nicky! - zawołał i pobiegł co tchu. Trzej przyjaciele, którzy pozostali na miejscu, obserwowali wszystko, dopóki pierwsze łodzie nie dotarły do statku. Ujrzawszy co się dzieje, Amos zaklął bezbożnie. - Zabierają oba statki! - Kiedy? - spytał Nicholas. Amos wypytywał uprzednio miejscowych o warunki żeglugi, nie mógł jednak zadawać zbyt drobiazgowych pytań bez wzbudzania podejrzeń. - Myślę, że gdzieś pomiędzy północą w świtem, kiedy cofa się przypływ. - Jest tu jeszcze jakiś okręt, który moglibyśmy ukraść? Amos rozejrzał się po zatoce. - Wpływało tu i wypływało mnóstwo statków. Ale... - pokazał dłonią. - Tamta begala. - Wskazany przezeń statek był niedużym, zgrabnym dwumasztowcem o trójkątnych żaglach. - To okręt przybrzeżny, ale szybki. Jeśli wydostaniemy się z portu, zanim ruszą tamte dwa, możemy przechwycić jeden na płytkich wodach. Wychodząc z portu, będą musiały iść ostro na wiatr, dopóki nie zdołają ominąć tamtego półwyspu na wschodzie. My możemy wziąć się za drugi - pierwszy nie zdoła zawrócić w porę i przyjść tu z pomocą. Trzeba nam jednak ich dopaść, zanim wykonają zwrot, bo w przeciwnym wypadku oba po prostu sobie odpłyną. - Czy na tym małym zmieścimy się wszyscy? - spytał Ghuda. - Nie - odpowiedział niegdysiejszy morski rabuś. - Będziemy musieli zawrócić, załadować resztę i dopiero wtedy ruszymy za pierwszym okrętem. - Najpierw zdobądźmy jeden - uciął dyskusję Nicholas. - O drugim pomyśli się potem. Wracajmy do gospody i poślijmy wieści nad rzekę o zmianie planów. Odwrócili się, by odejść, i nagle Nicholas jęknął: - O, bogowie! - Cóż takiego? - spytał Amos. - Nakor! - Okrzyk „O, bogowie!” pasuje do sytuacji jak ulał - stwierdził Ghuda. - Czy ktoś wie, gdzie go poniosło z Anthonym? - Nie - odpowiedział Nicholas. - Możemy tylko mieć nadzieję, że cokolwiek robią, nie obróci to tego gniazda szerszeni przeciwko nam, zanim nie opuścimy miasta. Wszyscy pognali co tchu do gospody. Calis przeskoczył mur okalający posiadłość dopiero po zmroku. Pospieszył przed siebie, niezbyt się przejmując tym, że zostanie zauważony. Wiedział, że i w normalnych warunkach obowiązkowość straży pozostawiała tu wiele do życzenia, a otrzymawszy od Nicholasa wiadomość o tym, że więźniów przenoszą na okręt, uzyskał niemal pewność, że posiadłość zostawiono jej własnemu losowi. Skręcając za róg sporego żywopłotu, okalającego zarosła chwastami część dziedzińca, wpadł jednak na wartownika. Zanim tamten zdążył zareagować, pół-elf uderzył go kantem dłoni w grdykę i zmiażdżył mu tchawicę. Wartownik runął na plecy i przez chwilę jeszcze miotał się w trawie. Calis pobiegł dalej, nie troszcząc się o swoją ofiarę. Nie był zwolennikiem polegania na szczęściu lub przeklinania jego braku, ale wiedział jednak, że w tym wypadku pośpiech jest ważniejszy niż - nikła zresztą - możliwość wpakowania się na jeszcze jednego strażnika. Wygląd widzianych przezeń ostatnio więźniów wskazywał na to, że ich ciemiężyciele troszczą się o zdrowie i życie jeńców jedynie na tyle, by móc wykonać kopie, a ponieważ wszystko wskazywało na to, że próba się powiodła, ich życie nie było dla nich warte funta kłaków. Zgrzyt żwiru pod butami powiadomił go o zbliżaniu się kolejnego strażnika i pół- elf przylgnął do ziemi za niewielką altaną. Kiedy strażnik go minął, Calis wstał szybko i, sięgnąwszy dłonią ku jego karkowi, skręcił mu go jednym ruchem ramienia. Żołdak był martwy, zanim zdążył mrugnąć powieką. Pół-elf pognał przed siebie. Dotarł do objętego murami dziedzińca, gdzie trzymano więźniów, i skoczył w górę. Wciągnąwszy się na daszek, zauważył, że ci nadal jeszcze leżą na swoich pryczach - sami, porzuceni przez strażników i stwory, które przybrały ich oblicza i kształty. Calis przekonał się, że wszyscy - co do jednego - są nieprzytomni, ale żywi. Zeskoczywszy na ziemię, podbiegł do najbliższej pryczy, na której leżał pierwszy z więźniów, brudny teraz i chudy jak nieszczęście. Calis spróbował go podnieść. Więzień jęknął, ale się nie ocknął. Podnosząc wzrok, pół-elf przekonał się, że od czasu, kiedy ostatnim razem widział obóz, coś się tu zmieniło. Wstał i pobiegł w przeciwległy róg, gdzie zobaczył naturalnej wielkości posąg istoty, podobnej przy pierwszych oględzinach do elfa. Kiedy jednak Calis przyjrzał się rzeźbie dokładniej, przekonał się, że patrzy na istotę całkowicie od elfów różną. I nagle poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie, całe zaś jego ciało przeszywa dreszcz strachu. Nigdy przedtem nie czuł takiej odrazy i nienawiści - ale też i nigdy przedtem nie natknął się na stwora, na którego podobiznę teraz patrzył. Posąg przedstawiał jednego z Valheru, dawno zaginionych panów i władców Midkemii. W sercu Calisa coś drgnęło i odpowiedziało na widok dawnego pana. Był elfem tylko na poły, a jednak odziedziczona po matce połowa sprawiła, że poczuł strach, jakiego nigdy wcześniej nie doznał - choć pewien był jednocześnie, że stwór, na którego patrzy, dawno już został starty z powierzchni planety przez korowód życia. O Valheru wiedział jedynie jego ojciec, Tomas, a i to dlatego, że coś po nich odziedziczył. Przez pewien czas w jego jaźni ścierały się ze sobą dwie osobowości - jego własna i jednego ze Smoczych Władców. Miał też wspomnienia i swoje własne, i istoty martwej od tysięcy lat. Calis ostrożnie obszedł posąg dookoła. Przedstawiał kobietę w zbroi i hełmie. Głównym motywem zdobniczym były węże, wijące się zarówno na jej hełmie, jak i wokół tarczy. Calis zrozumiał, że znalazł potwierdzenie najgorszych obaw Nicholasa - za wszystkim kryli się wężowi kapłani Pantathian. Posąg przedstawiał sobą Alma-Lodakę, jedną z Valheru, która wiele tysiącleci temu stworzyła rasę wężoludów, przydając wężom inteligencji i budząc w nich świadomość. Pierwotnie Pantathianie byli jej sługami, zabawnymi, ale dość prymitywnymi stworzeniami. Podczas kolejnych tysiącleci, jakie nastąpiły po zniknięciu z Midkemii Valheru, wężoludy wykształciły wśród siebie coś w rodzaju kultu śmierci, uznając Alma-Lodakę za swoją boginię. Zaczęli też wierzyć, że gdyby udało im się przywołać ją z zaświatów, wszystkie żywe istoty na Midkemii byłyby umarły i stały się jej sługami, oni zaś sami, w nagrodę za wierną służbę, zostaliby wyniesieni do godności półbogów. Otrząsnąwszy się z oszołomienia, szybko opuścił ogródek. Otworzywszy jedne z podwójnych drzwi, zajrzał do środka kwadratowego budyneczku. I ten był pusty, pół-elf zobaczył jedynie porzucone łańcuchy i trochę narzędzi. Szybko wybiegł na zewnątrz, zrozumiał bowiem, że jeśli się nie pospieszy i zaraz nie przekaże wieści Marcusowi i Harry'emu, więźniowie niechybnie zginą. * * * Margaret walczyła, usiłując pozbyć się jedwabistych pasm, które niesione wiatrem, coraz silniej przylegały do jej kostek i nadgarstków, krępując ruchy. Chciała zawołać o pomoc, zawyć ze strachu i wściekłości, ale krzyk uniemożliwiło miękkie świństwo, które wdarło się do jej ust. Leżąca na plecach dziewczyna ujrzała zbliżającą się do niej w mroku jakąś postać. - Ach! - westchnęła, siadając. Pościel na łożu była mokra od jej potu. W komnacie panował mrok. Głowa księżniczki pękała od najcięższego ataku migreny, jakiego dziewczyna kiedykolwiek doświadczyła. Leżąca na łóżku obok Abigail poruszyła się niespokojnie przez sen, wypowiadając niewyraźnie jakieś pytanie. Margaret zaczerpnęła tchu i wzięła się w garść. Serce waliło jej tak, jakby przed chwilą ukończyła długi bieg. Opuściwszy łóżko, stwierdziła, że ma niezbyt zborne ruchy i kręci jej się w głowie - w tym stanie odczuwany przed chwilą strach pomógł jej odzyskać sprawność umysłu. Oparłszy się dłonią o ścianę, odczekała chwilę, aż przestanie jej szumieć w uszach i minie nieznośne, tępe łomotanie serca, odzywające się echem pod sklepieniem czaszki. Sięgnąwszy ku dzbanowi wody, stojącemu zwykle na stoliku pomiędzy łóżkami, odkryła, że jest pusty. „To dziwne”, pomyślała. Podeszła do drugiego łoża i usiadła. - Abigail? - odezwała się głosem, który w jej uszach zabrzmiał jak jęk kruka. Potrząsnęła ramieniem przyjaciółki, która drgnęła i zaczęła mamrotać przez sen jakieś usprawiedliwienia. - Abigail! - powiedziała raz jeszcze i głośniej księżniczka, jednocześnie z całej siły potrząsając ramieniem przyjaciółki. Abigail usiadła. - Co... Spojrzawszy na twarz przyjaciółki, Margaret aż się zachłysnęła. Abigail wyglądała tak, jakby od tygodnia przynajmniej nie zmrużyła oka. Podkrążone oczy, znacznie bardziej niż zwykle blada cera, brudne, niechlujnie utrzymane włosy... Na domiar wszystkiego, Abby mrugała, jakby miała trudności z dojściem do siebie. - Wyglądasz okropnie - rzekła wreszcie Margaret. Abby raz jeszcze potrząsnęła głową i spojrzała przytomniej. - Sama też nie wyglądasz dużo lepiej. - Dźwięczny niegdyś głosik młodej szlachcianki chrypiał okropnie, tak samo, jak głos Margaret. Księżniczka zmusiła się, by wstać i przejść do lustra. Widok, który zobaczyła, przypomniał jej własną babcię. Twarz miała ściągniętą podobnie jak Abby, jakby i ona nie spała od tygodnia. Jej nocna koszula była mokra i lepiła się do ciała. Margaret skrzywiła się okropnie. - Śmierdzę tak, jakbym się nie kąpała od tygodnia. Abigail wciąż miała na twarzyczce wyraz świadczący o tym, że nie bardzo się orientuje w sytuacji. - Co mówiłaś? - Mówiłam, że... - i Margaret rozejrzała się po komnacie. - Gdzie one są? - One? Margaret podeszła do przyjaciółki, ujęła ją za ramiona i zajrzała jej w oczy. - Abby? - Co takiego? - spytała Abigail z irytacją w głosie, odpychając jednocześnie przyjaciółkę. - Tamte stwory, gdzie się podziały? - Jakie stwory? - Nie pamiętasz? - Co mam pamiętać? - Abigail przecisnęła się na środek komnaty. - Gdzie śniadanie? Jestem głodna. Margaret cofnęła się od przyjaciółki i spojrzała na nią uważniej . Nocna koszula Abby była przemoczona, poplamiona od pasa w dół, a łóżko przyjaciółki okropnie śmierdziało. - Wyglądasz, jakbyś wyszła ze śmietnika. Abigail rozejrzała się dookoła, wciąż niezdolna do tego, by trzeźwo ocenić sytuację. - Jakiego śmietnika? Dopiero wtedy księżniczka zauważyła, że na zewnątrz również panuje mrok. Czuła się okropnie, łóżka były w nieładzie, i Margaret zrozumiała, że nie należało tego przypisywać faktowi, iż obudziły się za wcześnie. Przespały przynajmniej jedną pełną dobę, a bardziej prawdopodobne było, że dwie lub trzy. Nigdy wcześniej na coś takiego im nie pozwolono. Każdego dnia, godzinę po świcie, do komnaty wkraczał służący, który przynosił poranny posiłek. Margaret podeszła do okna i wyjrzała do ogrodu. Był pusty. Odczekała chwilę, ale nie usłyszała żadnego dźwięku. Każdej nocy mogła usłyszeć odgłosy wydawane przez krzątających się gdzieś nie opodal ludzi, a niekiedy słyszała odległe krzyki albo coś podobnego do jęków. Podbiegłszy do drzwi, nacisnęła klamkę. Ustąpiły. Margaret wyjrzała na korytarz, ale i tam nie dostrzegła nikogo. Odwróciła się ku Abigail. - Chyba jesteśmy tu same. Abigail stała bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w pustce przed sobą. - Abby! - napomniała księżniczka przyjaciółkę, stając tuż przed nią. Młoda szlachcianka zamrugała powiekami, nie odezwała się jednak ni słowem. Abigail poruszała się jak otumaniona, ruszyła do łóżka, odwróciła się, zamknęła oczy i już siadała, kiedy dopadła ja Margaret. Walcząc z ogarniająca ją samą falą niemocy, potrząsnęła przyjaciółką i wrzasnęła jej prosto do ucha: - ABIGAIL! Bez rezultatu. Księżniczka przypomniała sobie o pustym dzbanie i zaklęła tak, że bezbrzeżnie zdumiałaby swe panny służące. Nie puszczając przyjaciółki, na poły wyciągnęła ją, a na poły przeniosła ku drzwiom wychodzącym na ogródek. Odsunąwszy rygiel, przepchnęła młodą szlachciankę przez drzwi i dźwignęła ją ku znajdującej się pośrodku ogrodu sadzawce. A potem po prostu wepchnęła przyjaciółkę do wody. Abigail na chwilę skryła się w niej, natychmiast jednak usiadła parskając wściekle i krztusząc się wodą. - Co znowu! - wrzasnęła. - Dlaczego mi to zrobiłaś? Margaret zdarła z siebie brudną nocną koszulę i, usiadłszy w wodzie obok przyjaciółki, zaczęła spokojnie zmywać z siebie brud i nieczystości. - Bo śmierdzisz tak samo jak ja i nie mogłam cię dobudzić. - To nasz... zapach? - Abby zmarszczyła nosek. - Nasz - odpowiedziała jej Margaret, zanurzając się w wodę i mocząc włosy. Po chwili usiadła prosto i przedmuchała nosek. - Nie wiem, do jakiego stopnia zdołamy się tu umyć, ale jeżeli mamy się stąd wydostać, to trzeba nam się postarać, by nie znaleziono nas po zapachu. - Wydostać? - spytała Abigail. Margaret podjęła dość jałowy wysiłek namydlenia głowy czystą wodą. - Drzwi są otwarte, nikt ich nie pilnuje, nie słyszałam też nikogo w pobliżu, a te dwa stwory gdzieś przepadły. Abigail przesunęła się pod małą rzeźbę nosiwody i wetknęła główkę pod strumień, spłukując kurz z włosów. - Ile to trwało? - Nasz sen? Abigail kiwnęła głową. - Nie mam pojęcia - odparła Margaret. - Wnosząc ze stanu naszych łóżek, rzekłabym, że co najmniej tydzień. Czuję się okropnie, ale najbardziej doskwiera mi głód i chce mi się pić! Abigail napiła się wody z fontanny. - Ja też się czuję... zbrukana. - Na chwilę ponownie wetknęła głowę pod chłodny strumień. - Umyję się jak się da, choćby i bez mydła - spróbowała wstać, ale kolana ugięły się pod nią i ponownie klapnęła w wodę. - Uważaj! - ostrzegła ją księżniczka, podsuwając się do fontanny, bo i ona przypomniała sobie o pragnieniu. - Jesteś w dużo gorszym stanie niż ja. - Ciekawam, dlaczego? - mruknęła Abigail, wyciskając wodę z włosów i podejmując kolejną próbę wstania w głębokiej do kolan sadzawce. Margaret tymczasem zdążyła się już umyć i wyszła z sadzawki. Podała dłoń przyjaciółce i razem wróciły do komnatki. - Nie wiem. Pewnie mocniej się opierałam tym... - i nagle zamarła z otwartymi ustami. - Oni zrobili nasze kopie! - wybuchła, gdy odzyskała zdolność mowy. - O czym ty mówisz? - zamrugała powiekami Abigail. - Te dwa stwory, które tu były z nami! - A... te jaszczurowate? - spytała Abigail z niesmakiem malującym się wyraźnie na jej twarzyczce. - One się zmieniały. Wyrosły im włosy, przekształciły się ich ciała, a pod koniec wyglądały i mówiły zupełnie jak my! Na twarzyczce Abigail odmalowała się groza: - Jak ktoś mógłby zrobić coś takiego? - Nie mam pojęcia, ale trzeba nam się stąd wynosić. Gdzieś tam znajdziemy Anthony'ego... i innych... oni nas szukają, i musimy ich ostrzec przed tymi stworami, które mówią i wyglądają zupełnie tak, jak my! Otworzyły wiklinowy koszyk, w którym trzymały swoją czystą bieliznę i Margaret wyciągnęła zeń długi podkoszulek. Rzuciwszy go Abby, mruknęła tylko: - Wysusz się. - Sama chwyciła drugi i użyła go zamiast ręcznika, skończywszy zaś, cisnęła go na łóżko. Wybrała dwie z pozostałych sukien i podała jedną Abigail. - Nie zakładaj niczego pod spód - rzekła - bo może nam być potrzebna pełna swoboda ruchów. Być może też przyjdzie nam się wspinać na ściany. Włożyła miękkie pantofle, a kiedy skończyła, obejrzała się, by sprawdzić, jak sobie radzi Abigail. Przyjaciółka poruszała się nieco chwiejnie, ale też już prawie była ubrana. Margaret pomogła jej wsunąć pantofle na stopy. Potem wstała, podeszła do drzwi i zerknęła na korytarz, by się upewnić, że nikt się nie pojawił, kiedy one odzyskiwały przyzwoity wygląd. Nie zobaczywszy nikogo, pomogła przyjaciółce wyjść na zewnątrz. Na końcu korytarza otworzyła kolejne drzwi i ostrożnie przez nie wyjrzała. - Nikogo. - Uciszywszy otwierającą już usta Abigail, ostrożnie wyszła z nią w noc. - Naprawdę będzie mi to potrzebne? - spytał Anthony, wskazując niesiony przez siebie woreczek. - Owszem - rzekł z powagą Nakor. - Nigdy nie wiadomo, co kiedy może się przydać. Ta kobieta, która samą siebie nazywa Lady Vinellą, jest niebezpieczna i zna rozmaite sztuczki. Może nie jest tak potężna jak Pug, ale umie dość, by zabić nas spojrzeniem. Musimy być gotowi na wszystko. Tego zaś, co masz w tym woreczku, z pewnością się nie spodziewa. - Ale... - zaczął Anthony i nagle umilkł. Wiedział, że nie warto się sprzeczać z malcem, który niekiedy potrafił być irytująco tajemniczy. Zawartość worka zbijała go z tropu; nie umiał sobie wyobrazić sytuacji, w jakiej mogłaby im się przydać. Szli mrocznym tunelem wiodącym od pałacu do posiadłości Dahakona. Nakor odczekał z wkroczeniem do pałacu do chwili, gdy spora grupa żołdactwa ruszyła w stronę doków. Wszedł na wewnętrzny dziedziniec, niosąc pustą skrzynię, a Anthony dźwigał wór jabłek. Zanim wartownik w bramie zdążył ich zatrzymać, bezczelny Isalańczyk spytał go o drogę do kuchni, oznajmiając, że przynoszą część spóźnionej dostawy. Strażnik nie bardzo wiedział, o jaką dostawę chodzi, ale ponieważ żaden z przybyszów nie wyglądał na takiego, co może zagrozić staruszkowi, powiedział im, którędy dojdą do kuchni. Obaj nie omieszkali skorzystać ze wskazówek. Niepoprawny Nakor minął wejście do kuchni, okrążył pałac i szedł wzdłuż ściany, aż trafili na nie strzeżone drzwi. Wszedłszy przez nie do środka, złożyli pustą skrzynię na korytarzu, Nakor zaś ostrożnie przełożył jabłka z wora do swej przepastnej sakwy i poprowadził Anthony'ego do lochów, skąd przejście pod rzeką wiodło ku posiadłości Dahakona. Kiedy dotarli do wiodących na górę schodów, Isalańczyk zwrócił się do młodego maga: - Wiesz, co masz robić? - Owszem... to znaczy nie mam pojęcia. Powiedziałeś mi, co w razie czego mam zrobić, ale nie wiem absolutnie, dlaczego, i czy to się na coś przyda. - To nie ma znaczenia - uśmiechnął się Nakor. - Zrób to i już. Dotarli do samego serca posiadłości, nie natknąwszy się już na żywego ducha. Było parę godzin po zmierzchu i Anthony wiedział, że jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za kolejne dwie godziny w posiadłości powinien pojawić się Calis z ratownikami. Oni sami mieli zadbać o to, by ani złowrogi mag, ani jego pożeraczka dusz nikomu nie przeszkodzili. Przedostali się jakoś przez szereg mrocznych korytarzy, nikło oświetlanych blaskiem pojedynczej lampy na każdym skrzyżowaniu, i w końcu Nakor wprowadził Anthony'ego do komnat Dahakona. Na widok gnijących ciał na ścianach młody mag wzdrygnął się z obrzydzeniem i zgrozą, a potem zastygł z otwartymi ustami, ujrzawszy siedzącego nieruchomo w fotelu nekromantę, który zamarł ze wzrokiem utkwionym gdzieś w pustce. - Wciąż jest zajęty - rzekł Nakor, podszedłszy do okrutnika. - To sprawka Puga? - spytał Anthony. Nakor kiwnął głową. Wyłowiwszy z worka zabrane stąd wcześniej soczewki, podał je Anthony'emu. - Popatrz przez to. - Anthony zrobił, co mu kazano, Nakor zaś dodał: - Toczą walkę. Myślę, że Pug mógłby bez trudu ją wygrać, ale to by oznaczało dla nas spore kłopoty. Lepiej, żeby ten jegomość za bardzo się nami nie interesował. - A więc o to chodziło! - rozległ się jakiś głos za nimi. Anthony i Nakor odwrócili się błyskawicznie i ujrzeli Lady Vinellę, stojącą w drzwiach i bacznie się im przyglądającą. A potem na jej twarzy pojawił się błysk rozpoznania. - To ty! - krzyknęła. Oczy Nakora również się rozszerzyły. - Jorna? - Gapił się na nią przez chwilę, aż kiwnęła głową. - Tak myślałem! Masz teraz nowe ciało. Kobieta ruszyła ku nim i Anthony poczuł, że zasycha mu w gardle. Całą swą istotą oddziaływała na jego zmysły tak silnie, że musiał sobie nieustannie przypominać, że ona reprezentuje zło, że kryła się za każdym okropnym wydarzeniem, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek spotkało tych, których kochał. Była odpowiedzialna za każdą śmierć, każdą chwilę cierpienia, każdą stratę przyjaciela czy kochanej przezeń osoby. A jednak sposób, w jaki idąc kołysała biodrami, łagodna krzywizna jej brzucha, głębia czarnych, przepastnych oczu - wszystko to działało na zmysły... i jego ciało odpowiedziało na ten zew. I nagle usłyszał głos Nakora: - Natychmiast przerwij te wygłupy! - Mały Isalańczyk pochylił się ku Anthony'emu i mocno uszczypnął go w ramię. Anthony jęknął i jego oczy wypełniły się łzami bólu. Natychmiast jednak pożądanie, jakie czuł do tej kobiety, rozwiało się jak nocne mgły pod tchnieniem poranka. - Jorna - rzekł Nakor uszczypliwym tonem - Te zapachy, jakimi posługujesz się, by oszołomić mężczyzn, przestały już mnie wzruszać setki lat temu. - Niepoprawny Isalańczyk wyciągnął z sakwy krążek cebuli i rozgniótł go młodemu magowi pod nosem. - Mojego przyjaciela też nie podniecisz... - zaśmiał się rubasznie. - Nie wtedy, kiedy cieknie mu z oczu i nosa. - Teraz jestem Lady Vinellą - odezwała się kobieta, patrząc wyniośle na Nakora. - Nie zmieniłeś się za bardzo przez te wszystkie lata. - Lubiłaś sprawiać kłopoty - wzruszył ramionami Nakor - Ale na coś takiego nigdy byś się nie porwała. Kiedy przyłączyłaś się do węży? Kobieta wzruszyła ramionami: - Kiedy pokazali mi sposób na zatrzymanie młodości. - Odeszła nieco w bok i obnażyła swe ciało, jak doświadczona kurtyzana pokazuje się klientowi. - Zaczynałam się starzeć. Jakiego imienia używasz obecnie? - Jestem Nakor. - Nakor? - Nakor, Błękitny Jeździec! - przedstawił się z dumą. - A bądź sobie kim chcesz. - Wzruszyła ramionami i Anthony znów musiał uciec się do zapachu cebuli, by nie zagapić się na sposób, w jaki zakołysały się jej piersi, prawie całkowicie odsłonięte i widoczne spod skąpej koszuli, jaką miała na sobie wiedźma. - To nieważne. Kończę już to, co mnie tu sprowadziło, może zostanę jeszcze trochę i podtrzymam chwiejący się tron Valgashy, ale w końcu chyba rzucę go tym jego niezbyt litościwym klanom na pożarcie. A kiedy moi przyjaciele skończą już tu swoją działalność, odejdę. - Cóż oni mogli ofiarować osobie o takiej, jaką ty miałaś, władzy? - spytał Nakor, przesuwając się powoli ku swemu towarzyszowi. - Masz bogactwo... a przynajmniej miałaś je, kiedy się rozstawaliśmy. Masz zdolności. Znasz wiele sztuczek. Wyglądasz młodo. - Wyglądam młodo, ale młoda nie jestem! - słowa te poleciały ku Nakorowi niczym splunięcie. - Tylko po to, by nie starzeć się za szybko, muszę zabijać dwu lub trzech kochanków rocznie, a pięciu lub sześciu, by ująć sobie rok z wyglądu. A wiesz, jakie to trudne, kiedy musisz być wierną najpotężniejszemu magowi w okolicy? Dahakon okazał się zbyt użyteczny, by go drażnić, jest głupi w pewnych sprawach. - Źle wybiera kobiety? - podsunął jej Nakor. - Chociażby - uśmiech Lady Vinelli nie należał do najprzyjemniejszych. - Ale był na tyle przebiegły, że pilnował mnie prawie przez cały czas. To było dla mnie trudne dziesięciolecie... Nakor. Sam wiesz, że wierność nigdy nie należała do najwyżej przeze mnie cenionych cnót. - Niemal czule poklepała nieruchomego maga po głowie. - Czyś kiedy zauważył, że ci, którzy większość czasu spędzają z trupami, tracą bystrość spojrzenia? Dahakon potrafi dokonywać zdumiewających rzeczy z nieboszczykami, ale oni są takimi nudziarzami... nie mają żadnej wyobraźni. - Co ci ofiarowano? Kobieta parsknęła śmiechem, dźwięcznym, głębokim, pełnym odcieni i znaczeń. - Nieśmiertelność! A nawet więcej... wieczną młodość! - Miała szeroko rozwarte oczy i Anthony pomyślał, że może mają do czynienia z osobą szaloną. - I ty im uwierzyłaś? - potrząsnął głową Nakor. - Myślałem, że jesteś sprytniejsza. Zażądają więcej, niż możesz dać. - Ty naprawdę wiesz, jaki jest ich ostateczny cel, czy usiłujesz wyłudzić tę informację ode mnie? - spytała drwiąco Vinella. - Wiem, do czego zmierzają. Ty tego nie wiesz, bo w przeciwnym razie nigdy byś się nie sprzymierzyła z Pantathianami. Pug też wie, jaki jest ich cel. - Pug! - odparła gwałtownie. - Dziedzic po Macrosie! Największy mag naszych czasów. - Tak po władają - wzruszył ramionami Nakor. - Wiem, że mógłby skończyć tę śmieszną utarczkę, kiedy tylko uznałby to za stosowne. - Wskazał dłonią na Dahakona. - To dlaczego tego nie robi? - Bo trzeba nam się dowiedzieć, co Pantathianie znów wymyślili. Tak, żebyśmy mogli ich powstrzymać. Jeśli Pug zabiłby Dahakona, ty przejęłabyś sprawy i uprowadziłabyś więźniów gdzie indziej. A gdyby przybył tu osobiście, razem z Dahakonem zabiłabyś więźniów, żeby go powstrzymać. A my niczego byśmy się nie dowiedzieli. - Nakor zamrugał oczami. - No więc on zajmuje myśli Dahakona, a my przybyliśmy tu po więźniów i żeby się dowiedzieć, co knujecie. - Mówił to niemal przepraszająco. - - Nie ma w tym niczego osobistego. Kobieta potrząsnęła głową. - Ze względu na dawne czasy darowałabym ci życie, gdybym mogła... ale nie mogę. - Nie zmuszaj nas do tego, byśmy zrobili ci krzywdę! - ostrzegł j ą Nakor. - Wy? Mnie? - parsknęła śmiechem Vinella. - A to jakim sposobem? Nakor wskazał dłonią na Anthony'ego, który stojąc z nabrzmiałym nosem i załzawionymi oczami, z najwyższym trudem powstrzymywał ogarniające go dreszcze. - Oto jest prawdziwy spadkobierca Macrosa! - zagrzmiał Nakor. - On? - kobieta spojrzała na młodego maga wielce sceptycznie. - Anthony! - zagrzmiał ponownie Nakor. - Trzeba nam ją unieszkodliwić! Ukaż jej całą potęgę swej mocy! Anthony kiwnął głową. Właśnie usłyszał zdanie, które było sygnałem do użycia małego woreczka. Vinella zaczęła śpiewnie snuć jakieś zaklęcie i młody mag poczuł nagle, że wzbierające magiczne moce jeżą mu włosy na głowie. Poznał zaklęcie. Kobieta wznosiła magiczną barierę przeciwko wszelkim mistycznym atakom. Wiedział też, że daleko mu do zręczności i wiedzy potrzebnych, by przełamać jej zaklęcie. I nagle otoczyła ją srebrzysta poświata. Anthony zdążył jednak sięgnął do sakwy i wydobyć małą, papierową torebkę, którą dał mu Nakor na targu. Młody mag z całej siły cisnął ją na posadzkę do stóp kobiety. W powietrze wzniosła się i szybko je wypełniła chmura ciemnego dymu. - Co się dzieje? - wrzasnęła Vinella. Ponownie podjęła zaśpiew i Anthony pojął, jakie to mroczne moce wezwała, by zniszczyć jego i Nakora. Modląc się żarliwie o to, by Nakor się nie pomylił, rozwiązał sakiewkę i cisnął jej zawartość w twarz Vinelli. Przeciwniczka podniosła ręce, ale zawartość woreczka bez trudu przeszła przez otaczającą ją srebrzystą barierę i trafiła Vinellę w twarz, ogarniając ją chmurą czarnego pyłu. Wszyscy troje na ułamek sekundy zamarli w bezruchu, po czym Vinella potężnie kichnęła. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, i znowu kichnęła. Kiedy zagrzmiała po raz trzeci, w jej oczach pojawiły się łzy. Zakrztusiła się okropnie, ale nie przerwała kichania. Anthony poczuł, że od samego patrzenia na Vinellę i jego wierci coś w nosie. Spróbowała się opanować i ponownie rzucić zaklęcie, ale nic jej z tego nie wyszło i nadal kichała jak najęta. Tymczasem Nakor - spokojnie i bez pośpiechu! - sięgnął do swej sakwy i wyjął z niej spory, płócienny worek. Podniósłszy go w dłoni, zważył w powietrzu, zamachnął się potężnie i trzasnął nim kobietę w tył głowy. Runęła, jakby zwaliła się na nią góra. Anthony przedmuchał nos i spytał, ocierając wilgoć z ciągle jeszcze załzawionych oczu: - Zwykły pieprz? - Nie da się... aaapsik!... rzucać czarów, kiedy kichasz. Wiedziałem, że będzie się spodziewała ataku magią... aapsik!... i zaniedba ochronę przed czymś prymitywnym. Zawsze dbała o rzeczy wielkie i zapominała o drobiazgach. - Zamierzył się precyzyjnie i raz jeszcze trzasnął leżącą workiem po głowie. - Przez jakiś czas nie będzie nam przeszkadzała. - Czym ją walnąłeś? - Workiem jabłek. Założę się, że boli jak licho. - Zostawimy ją tak? - spytał Anthony. - Nie damy rady jej zabić, choćbyśmy nie wiem co robili. Jeśli obetniemy jej głowę, trochę ją tylko zdenerwujemy. Jeżeli się domyśli, że się jej wymykamy, strasznie się wścieknie, ale ona uważa, że już wygrała. Nie znajdzie powodu, by nas ścigać, dopóki się nie dowie, że skradliśmy jeden z jej statków. Rozejrzawszy się po komnacie, podał worek Anthony'emu. - Jak ruszy choćby uchem, walnij ją jeszcze raz. Wybiegłszy do komnaty obok, wrócił z niej po chwili, trzymając w dłoni nóż o poplamionej brązowymi plamami głowni. - Myślałem, że nie możemy jej zabić - rzekł Anthony. - Zabić nie. Ale możemy sprawić jej nieco... kłopotów. - Podszedłszy do fotela, na którym siedział Dahakon, chlasnął maga nożem po krtani. Na skórze pojawiła się cienka, szkarłatna linia, ale nie popłynęła z niej krew. Następnie Nakor odciął nożem sznury z okiennych zasłon i związał nimi ręce i nogi Lady Vinelli. Potem, cisnąwszy nóż na posadzkę, rzekł: - No, chodźmy. Calis i inni powinni już odnaleźć więźniów. Gdy wybiegli z komnaty, Anthony spytał Nakora: - Coś ty zrobił temu... Dahakonowi? - Kiedy przerwie swą walkę z Pugiem, będzie miał jakieś zajęcie. Utrzymanie krwi w żyłach sprawi mu pewien kłopot. Nie mogę liczyć na to, że okaże się pragmatykiem, jak Jorna... znaczy, Vinella. Podejrzewam, że Dahakon i tak puści się za nami w pościg. - A ją skąd znasz? - Z Kesh, ale to było dawno temu. - Byliście przyjaciółmi? - Zależy, jak na to patrzeć - uśmiechnął się Isalańczyk. - Była moją żoną. No, prawie. Mieszkaliśmy razem. - Mieszkałeś z tą morderczynią? - Byłem młody - uśmiechnął się Nakor. - Ona zaś była niezwykle piękna... i bardzo dobra w łóżku. W młodości... eee... szukałem u kobiet... eee... innych walorów niż te, jakich wypatruję u nich dzisiaj. - Ale jakżeś ją teraz poznał? - dopytywał się Anthony. - Niektóre rzeczy u ludzi się nie zmieniają. Kiedy pogłębi się twoja znajomość sztuczek, będziesz umiał zobaczyć istotę ludzkiej osobowości, niezmiennej niezależnie od przebrania. Dobrze jest o tym wiedzieć. - Myślę, że jeśli uda nam się unieść stąd swoje głowy, powinieneś wrócić do Stardock i nauczyć tamtejszych magów kilku swoich sztuczek. - Mogę nauczyć ciebie, a ty już zadbaj o to, by ta wiedza dotarła do Stardock. Nie lubię tego miejsca. Kiedy dotarli do korytarza wiodącego na dziedziniec, znaleźli leżącego na posadzce martwego sługę. Nakor rzucił nań okiem i rzekł: - Miała trochę zajęcia, zanim nas znalazła. Anthony odwrócił głowę. Ciało sługi było nagie i jakby zapadnięte. Wyglądało tak, jakby coś czy ktoś wyssał z niego każdą kroplę płynu. Powietrze wokół pachniało czarną magią i Anthony poczuł ogarniającą go falę wstydu. Przed chwilą jeszcze pożądał tej kobiety. Szacunek, jaki Anthony żywił dla niezwykłej odporności Nakora, podwoił się teraz. Zbliżali się właśnie do ogrodzonego murem dziedzińca, gdzie trzymano więźniów, kiedy mały Isalańczyk zatrzymał towarzysza: - Spójrz! W mroku przed nimi kuliły się dwie figurki, zaledwie widoczne z miejsca, gdzie stał Anthony. Nakor kiwnął dłonią i młody mag ruszył za nim. Podeszli bliżej i nagle Anthony poczuł przeszywający go znajomy dreszcz. - Margaret! - sapnął na widok dwu, podrywających się na nogi dziewcząt. Margaret odwróciła się i jej oczy nagle stały się okrągłe i wielkie niczym spodki. - Anthony? - spytała i w dwu skokach rzuciła się w jego ramiona. Łkając niemal z radości, wyjąkała: - Ni... nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa! Obok młodego maga stanęła teraz Abigail, która ostrożnie musnęła dłonią jego ramię, jakby chciała sprawdzić, czy ma do czynienia z prawdziwym człowiekiem. - Gdzie inni? - spytała cicho. - Powinni uwalniać właśnie pozostałych więźniów - odparł Nakor. - A wy chodźcie z nami, jeśli łaska. Anthony trzymał Margaret w krzepkim uścisku i wcale nie podobała mu się myśl, by ją puścić i gdziekolwiek iść. Zmusił się jednak do rozsądku. Cofnąwszy się o krok, rzekł formalnie: - Rad jestem, pani, że znajduję cię w dobrym zdrowiu. Dziewczyna obdarzyła go osobliwym spojrzeniem: - Tylko tyle umiesz z siebie wykrzesać? - I sięgając obiema rękoma, objęła go za szyję, a potem pocałowała prosto w usta. Młody mag stał przez chwilę nieruchomo, potem jednak znacznie się... ożywił. Kiedy jakoś zdołali się od siebie oderwać, dziewczyna spytała: - Jak mogłeś sięgać ku mnie codziennie przez tyle czasu i pomyśleć, że nie zorientuję się w twoich uczuciach? - Po twarzyczce księżniczki popłynęły łzy. - Wiem... wszystko... Anthony. Znam twoje serce... i też cię kocham... - Musimy iść - rzekł Nakor, rozgniatając kułakiem łzę, która nie wiedzieć skąd pojawiła się w kącie jego oka. Wziąwszy Abigail za ramię, poprowadził ją ku zamkniętemu dziedzińczykowi. Rozlegał się stamtąd dźwięk młotków, a kiedy wbiegli do środka, ujrzeli najemników zaciekle rozkuwających okowy więźniów. Abigail zobaczyła znajoma sylwetkę. - Marcus! - zawołała radośnie. Wezwany jednym susem przefrunął nad dwiema dzielącymi go od celu pryczami. Objąwszy Abigail, ucałował ją serdecznie. Przez chwilę stopy Abigail dyndały w powietrzu. Dopiero potem stanęły na ziemi. - Myślałem, że nigdy już cię nie zobaczę! - skwitował powściągliwy zazwyczaj dziedzic Crydee niezwykły u niego wybuch entuzjazmu. Objąwszy Margaret, i ją ucałował gorąco: - Ani ciebie! - Zostawmy powitania na potem - odezwał się praktyczny Nakor. - Musimy działać szybko. Jak długo jeszcze? - Z dziesięć minut - ocenił Marcus. - Mieli tam narzędzia - wskazał na drzwi, otwierające się na otaczający wszystko korytarz - ale znaleźliśmy wśród nich tylko dwa dłuta. - Jak się czują więźniowie? - spytał Isalańczyk. Usłyszawszy te słowa, Anthony wziął się w garść, niechętnie oderwał się od Margaret i spojrzał na nieszczęśników. Zbadawszy dwu, powiedział: - Pozwólcie im pić tyle, ile zechcą, ale powoli. Niech piją łyczkami. A potem trzeba ich będzie przenieść na łodzie. Przeszedłszy wśród leżących, zbliżył się do posągu. Poczuwszy dziwaczne świerzbienie, zawołał: - Nakor! Mały człowieczek podszedł do posągu. Okrążył go, uważnie się przyglądając, i wyciągał już dłoń, by go dotknąć, kiedy usłyszał ostrzeżenie Anthony'ego: - Nie dotykaj tego! Nakor wahał się przez chwilę, w końcu jednak kiwnął głową i cofnął rękę. - Czy ktokolwiek z was dotykał posągu? - zawołał Anthony, zwracając się do więźniów. - Nie - odpowiedział najbliższy mu człowiek. - Ale odmieńcy... tak... odmieńcy go dotykali. - Odmieńcy? - Te... wężowe stwory - odpowiadający rozkaszlał się i musiał na chwilę przerwać. - Trzymali nas tu w zamknięciu z tymi wężoludami. One zmieniały swe kształty, aż zaczęły przypominać nas samych... tych, znaczy, którzy nie poumierali... - dodał gorzko. Wyglądał na młodego - niegdyś! - człowieka, ale oczy miał mroczne i zapadnięte, a na jego twarzy widać było wyraz przedwczesnej dojrzałości. Włosy znaczyły pasma siwizny. - Wszystkie, co do jednego, podchodziły, obejmowały ten posąg i składały jakiś ślub w tym ich obrzydliwym języku. Potem każdy kłuł się głęboko w ramię i pocierał nim posąg. - Dokąd zabierali tych, którzy umarli ? - krzyknął Anthony, na którego twarzy malował się wyraz bliski paniki. Jego rozmówca pokazał drzwi przeciwległe do tych, przez które wtargnęli Calis i jego ludzie. - Gdzieś tam. Zabierano ich gdzieś tam... Anthony śmignął ku drzwiom, przeskakując nad pryczami. Pociągnąwszy za klamkę, odkrył, że drzwi są zamknięte. - Możesz je wyłamać? - spytał, zwracając się do Marcusa. Marcus podszedł spiesznie z dłutem i młotkiem. Po kilku chwilach uderzania o zamek drzwi ustąpiły i Anthony odsunął na bok krępego najemnika, atakującego drzwi z Marcusem. Sam Marcus zajrzał do środka i nagle zakrył dłonią usta. - Bogowie! - zawołał, po czym odwrócił się targany torsjami. - Nakor! - wrzasnął Anthony. - Dawaj tu jakieś światło! Pozostali precz stąd! Nakor wziął pochodnię z dłoni jednego z najemników i stanął obok Anthony'ego. Wewnątrz dość głębokiej niszy leżały ciała - ludzi i jaszczurowatych stworów, które miały zostać ich kopiami. Ludzkie ciała były w kiepskim stanie, prawdziwą jednak odrazę wzbudziły w Anthonym trupy wężoludów. Były to napuchnięte, poczerniałe kadłuby, z popękaną skórą, spod której sączyła się jakaś ciecz. Spod zielonkawych warg wystawały pożółkłe kły, oczy zaś przypominały ciemne paciorki. Rysy zastygłych pysków wskazywały, że stwory umierały w męce, dłonie zaś miały palce w kształcie szponów - tyle, że same szpony starte były do krwi w daremnej próbie przedarcia się przez kamienny mur. Efekt był tym bardziej przerażający, że niektóre z nich były niemal całkowicie odmienne od ludzi, inne zaś w różnych stadiach przemiany, aż po takie, które niewiele się od ludzi różniły. - Czujesz to? - wyszeptał Anthony. - Owszem, czuję - odparł Nakor. - Coś mrocznego i złego. Anthony zamknął oczy i rozpoczął snucie zaklęcia. Wykonał kilka skomplikowanych gestów, wzywając na pomoc magię, i nagle otworzył oczy - tak szeroko, że Nakor mógł zobaczyć niemal całe białka. - Cofnij się! - szepnął młody mag ochrypłym głosem. Nakor wyszedł z niszy, po nim zaś uczynił to samo Anthony. - Wyprowadźcie wszystkich i spalcie to miejsce - polecił Marcusowi i Calisowi. - Władczym głosem, jakiego żaden z nich nie słyszał u niego wcześniej, dodał: - Spalcie i inne budynki... stajnie, kuchnie, pałac... wszystko. - Wynosimy się! Wszyscy precz! - zawołał Marcus. Gdy dziedziniec opuścił ostatni więzień, na stos gnijących ciał rzucono płonącą pochodnię. Wcześniej znaleziono olej i szmaty, te również ciśnięto na stos. Marcus polecił najemnikom podpalić inne budowle. Po kilku minutach wszyscy usłyszeli trzask stosu płonącego siana w stajniach. Potem podpalono kuchnie i kwatery służby, a na koniec pochodnie pofrunęły przez okna budynku. Calis wrócił nieco osmalony - osobiście podpalił komnatę, w której trzymano Margaret i Abigail. - Coś ty tam znalazł, Anthony? - spytał młodego maga. - Ciała... - odpowiedział Anthony. - To znaczy? - odezwał się Marcus. Anthony zatrzymał się na chwilę, podczas gdy najemnicy pod przewodem Nakora wprowadzali więźniów do rozległego domostwa, gdzie było wejście do tunelu. - Chcą zesłać na Królestwo plagę zarazy - wyjaśnił, przełykając łzy. - To magiczna zaraza, przy której zblakłyby wspomnienia wszystkich innych, o których słyszałeś, Marcusie. Musimy ich po wstrzymać! Syn Diuka Crydee przełknął ślinę, po czym wziąwszy Abby za rękę, poprowadził ją ku głównemu budynkowi posiadłości. Anthony i Margaret ruszyli za nimi. Rozdział 22 ZASADZKA Harry wyciągnął dłoń przed siebie. - Co tam? - spytała Brisa. - Pożar - odparł Praji. - I niemały, sądząc z odblasku ognia na niebie. Wszyscy tkwili na dziobie prowadzącej łodzi, która pruła fale ku wypalonej farmie, gdzie - jeśli bogowie okażą swą łaskę - mieli wziąć na pokład uwolnionych więźniów. Harry poczuł, że po grzbiecie spływa mu strużka zimnego potu. - Niedługo będzie tu okropne zamieszanie. - Niewątpliwie - rzekł Praji. - Wkrótce pojawią się żołnierze, by sprawdzić, co się tam wyrabia. Jeżeli zaczną węszyć po okolicy, trzeba będzie się bić. Jeden z wioślarzy powiedział coś Tuce, który zwrócił się do Harry'ego: - Sab, zbliżamy się do umówionego miejsca. Harry kiwnął głową i dał sygnał następnej łodzi. Choć w mroku niełatwo było dostrzec cokolwiek, na dziobie każdej łodzi siedział bystrooki wypatrywacz, a na rufie człowiek od przekazywania sygnałów. Pierwsza łódź z cichym chrzęstem wcięła się w nadbrzeżny piasek, pozostałe skręciły w bok i powtórzyły manewr, aż wreszcie wylądowały wszystkie. Harry zeskoczył na ląd i co tchu pobiegł ku farmie. Pokrywę studni zdążono już usunąć i właśnie wydobywał się z niej, nie bez trudności, jakiś człowiek. Ludlandczyk złapał go za ramię i pomógł mu stanąć na ziemi. - Harry! - rozległ się cichy okrzyk spośród ruin i zza muru wysunął się Calis, machający dłonią. Harry przez chwilę jeszcze podtrzymywał osłabionego więźnia i posadził go na ziemi, kiedy dotarli do domku. - Jesteście już wszyscy? - spytał Harry. - Nie za bardzo - skrzywił się pół-elf. - Marcus i inni są jeszcze pod ziemią i pomagają więźniom, ale ci bardzo osłabli i posuwają się powoli. Niektórych trzeba wciągać na górę. Do obu rozmówców podszedł Praji. - Zdobądź jakąś linę - polecił mu Harry - i przyprowadź czterech krzepkich chłopów, którzy będą wyciągać słabszych więźniów ze studni. Praji pospieszył wykonać polecenie, a Harry powiedział: - Wóz albo przewóz... wszystko jedno, czekać tu czy w zatoce. Calis kiwnął głową: - Nicholas i Amos teraz chyba dobierają się do statku... - Życzmy im szczęścia. - Harry spojrzał na niebo, gdzie właśnie wschodził drugi z miesiąców Midkemii. Trzeci miał pojawić się na nieboskłonie za godzinę. - Wkrótce zrobi się tam bardzo jasno. - Koniunkcja trzech księżyców była dość rzadkim wydarzeniem, a popularne powiedzenie „przy świetle trzech łun” było niemal synonimem określenia „jasno jak w dzień”. - Tej nocy nie poszczęści nam się przy skradaniu. Co to był za ogień? - Obawiam się, że mam dla wszystkich złe wieści - rzekł pół-elf. - Anthony powiada, że to miejsce było wylęgarnią jakiejś zarazy, którą jedynie ogień mógł zniszczyć. Powiada też, że gdybyśmy nie podpalili posiadłości Dahakona, za miesiąc, najdalej za dwa każdy w mieście byłby nieboszczykiem, a uciekinierzy roznieśliby ją po innych krajach. Uważa, że ten mór mógłby przed wygaśnięciem wytracić przynajmniej połowę mieszkańców całego kontynentu. - Bogowie! Cóż za podłość! - Harry potrząsnął głową. Spojrzawszy na odległy pożar, dodał: - Tak czy owak, niezadługo pojawią się tu wścibskie trepy. - Spojrzał na dwudziestkę wynędzniałych więźniów i w jednym z nich rozpoznał giermka, z którym grał w piłkę. - Edwardzie... jak się masz? - klęknął, by spojrzeć w twarz mizeraka. - Kiepsko się mam, mości giermku - odparł były więzień, usiłując się uśmiechnąć. - Ale teraz, kiedy już jesteśmy wolni, to się nie dam. - Biedak miał wynędzniałą twarz i Harry widział, że dziarskiemu niegdyś giermkowi złamano ducha. Został porwany i był świadkiem okropnych wydarzeń. Wielu starszych i bardziej odeń doświadczonych ludzi nie przetrwałoby i połowy tych nieszczęść. Uwolnienie z kajdan nie zatrze w jego pamięci tych złowrogich wspomnień. - Mógłbyś mi trochę pomóc - zaproponował Harry. - Piszesz się na to? - Giermek kiwnął głową, Ludlandczyk zaś powiedział: - Zajmij się tymi, którzy są zbyt słabi, by szybko dotrzeć do łodzi. Zacznij od najdalszych... mości chwacie. Chłopiec wstał i ruszył na pomoc dziewczynie, patrzącej przed siebie nieobecnym wzrokiem: - Wstawać, wszyscy... słyszeliście, co mówił książęcy giermek. Musimy jakoś dostać się do łodzi. Wracamy do domu. - To ostatnie powiedział niemal z płaczem, ale dopiął swego. Inni więźniowie zaczęli wstawać i chwiejnym krokiem ruszyli ku łodziom. Ze studni tymczasem wyłonił się kolejny zbieg i Harry skoczył mu na pomoc. Potem nachylił się i krzyknął w głąb czeluści: - Jesteśmy tu z łodziami! Nie możecie się pospieszyć? - Próbujemy! - odparł gdzieś z daleka Marcus. - Ale ludzie są wymizerowani i nie mogą się wspinać. - Na to coś zaradzimy. Robimy tu siodełko i wciągarkę dla tych, którzy są za słabi do wspinaczki! - Dobra nasza! Czas ciągnął się okropnie, a wymizerowani zbiegowie z trudem dźwigali się po drabinie. W końcu pojawili się Praji i Vaja z dwoma innymi ludźmi i zakończonym luźną pętlą sznurem, który zaraz spuszczono w dół. Zaraz też zaczęto wydobywać najsłabszych. Tymczasem Harry przeszedł do łodzi i zwrócił się do Tuki: - Kiedy dam ci sygnał, odepchniesz pełne łodzie i ruszysz z nimi do portu. Popłyńcie do ujścia zatoki i poczekajcie tam na Nicholasa. - Co tam się dzieje w górze rzeki, Sab? - spytał mały człowieczek. - Później, przyjacielu, później... - i dodał tonem, który mówił, że myśli Ludlandczyka zajęte są czym innym: - Trzeba nam będzie raz jeszcze się zatrzymać. Przez chwilę obaj stali w milczeniu i podziwiali, jak pięknie pali się posiadłość Dahakona, Pierwszego Doradcy Namiestnika. - A cóż to znowu? - spytał Amos. - Wygląda jak pożar na drugim brzegu rzeki - odpowiedział Nicholas. - Mam nadzieję, że nie oznacza to nowych kłopotów dla naszych przyjaciół - mruknął niegdysiejszy pirat. - Tym nie powinniśmy się martwić - odparł Nicholas. - Spójrz! Amos zobaczył, co wskazywał książę, i ryknął: - Uwaga wszyscy! Przygotować się! Begala była łodzią kupca, który używał jej zarówno do interesów, jak i dla przyjemności. W trzech niewielkich kajutach mogła pomieścić siedmiu, lub ośmiu pasażerów, miała też sporą ładownię niżej. Idąc pod wiatr, płynęła dość wolno, z wiatrem jednak śmigała po wodzie aż miło. Amos zawracał teraz, by dopaść drugiego statku wypływającego z portu. Pierwszy - kopia „Albatrosa” - pojawił się chwilę wcześniej. Teraz mieli spaść na duplikat „Bielika” i Amos skierował begalę ku jej ofierze. Doświadczony w takich sprawach wykoncypował sobie, że świadomy swego fachu kapitan wyprowadzałby statek z portu, trzymając się ostro pod wiatr, by przemknąć wzdłuż niebezpiecznych skał przy wysuniętym cyplu, w który przekształcał się półwysep osłaniający wejście do portu od wschodu. Blask jasno świecących miesiąców przeszkadzał Harry'emu, okazał się jednak znacznym ułatwieniem dla Amosa. Załoga wzięła się do dzieła. Ludzie nie znali tego okrętu, wszyscy jednak byli doświadczonymi żeglarzami i od momentu wejścia na pokład przyglądali się, poznając takielunek i ożaglowanie. Dwaj strażnicy, na których natknięto się zaraz po wspięciu się przez burty, zostali starannie związani, zakneblowani i odprowadzeni pod pokład - wszystko poszło napastnikom tak sprawnie, że wartownicy nawet nie zdążyli się porządnie wystraszyć. Begala skoczyła przed siebie jak drapieżca na ofiarę. Na dziobie tkwił już Ghuda z linką i hakiem abordażowym, gotów do natychmiastowego działania, a w pobliżu stali trzej inni hakarze. W sumie około tuzina z trzydziestu ludzi Nicholasa gotowało się do ściągnięcia obu statków razem, a inni czyhali tuż obok. Nicholas mógł się tylko modlić, by zaskoczenie pozwoliło im przełamać opór, zanim załoga zdobywanego okrętu zdoła zebrać się w kupę. Nie wiedzieli, z kim przyjdzie im mieć honor, Amos jednak uważał, że powinni się przygotować na co najmniej trzydziestu żeglarzy i drugie tyle strażników, nie mówiąc o fałszywych więźniach. Gdzieś przed nim, wyżej, rozległ się okrzyk zaskoczenia - wypatrywacz z bocianiego gniazda fałszywego „Bielika” spostrzegł zbliżający się stateczek. Łucznik z dziobu uciszył go natychmiast i w tej samej chwili Ghuda, zakręciwszy liną nad głową, rzucił hak ku burcie okrętu. W ślad za pierwszym natychmiast poleciały następne, pół tuzina zaś ludzi z want begali rzuciło się na nieco wyższy pokład. Wylądowawszy, natychmiast rozejrzeli się za przeciwnikami. Nicholas wspiął się na reling i skoczył ponad czterostopową przestrzenią wody ku takielunkowi fałszywego statku. Zeskoczywszy na pokład, zaledwie miał czas się zastawić, gdyż rzucił się nań jakiś śmiałek z kordelasem. Książę niemal odruchowo zabił odzianego w czerń napastnika, przeszywając mu gardło. Wokół niego wrzała zaciekła walka i wydało mu się, że słyszy niezbyt głośne wrzaski, jakimi ludzie z pierwszego okrętu usiłowali dowiedzieć się, co też u licha wyprawiają ich towarzysze. Ufając, że każdy z jego ludzi jakoś sobie poradzi, skoczył ku drzwiom do kabiny na forkasztelu. Jeśli na pokładzie byli jacyś Pantathianie lub ich sługusi, to z pewnością znajdzie ich tam. Otworzył kopniakiem drzwi i usłyszał głuche łupnięcie, z jakim we framugę wbił się pocisk z ciężkiej kuszy. Kapitan statku spokojnie odłożył bezużyteczną broń i sięgnął po miecz. - Poddaj okręt! - zawołał Nicholas, tamten jednak bez słowa zaczął okrążać stół. I nagle zaatakował z furią, zmuszając księcia do obrony. Nicholas cofnął się, sparował, związał ostrza i w kabinie rozgorzał zacięty pojedynek. Krondorczyk był młodszy i szybszy, kapitan jednak świetnie sobie radził, zdradzając spore doświadczenie. Nicholas skupił swe myśli na przeciwniku, nie umiał jednak poświęcić mu ich wszystkich, bo martwił się o to, jak sobie radzą jego ludzie. Układając plan, postanowił z Amosem, że dwaj wartownicy z begali zostaną przed samą napaścią uwolnieni, tak by mogli sami przeprowadzić stateczek przez skały, Amos zaś ze wszystkimi ludźmi runie na „Bielika”. Wóz albo przewóz: gdyby Krondorczyków odparto, nie mieliby dokąd wracać. Musieli zdobyć statek. Ciął i trafił kapitana w ramię, zmuszając do wypuszczenia korda z dłoni. Nicholas przytknął mu ostrze swego rapiera do piersi. - Poddaj się! Tamten niespodziewanie wyciągnął zza pasa nóż i rzucił się na księcia. Nicholas pchnął niemal instynktownie i jego miecz przeszył serce napastnika, który westchnął tylko chrapliwie i runął na plecy. Wrażenie, jakiego książę doznał, nie różniło się za bardzo od tego, jakie towarzyszyło mu przy zabiciu Rendera. I było tak samo nieprzyjemne. Kości mostka ustąpiły z głuchym chrzęstem, kiedy książę wyciągał swój miecz. Nicholas odwrócił się i rozejrzał. Na tym poziomie były jeszcze dwie kabiny z drzwiami umieszczonymi naprzeciwko siebie. Wybrał drzwi z prawej i kopnąwszy potężnie, natychmiast uchylił się w lewo: nie zapomniał lekcji sprzed paru zaledwie chwil. Nic nie uderzyło we framugę, więc ostrożnie zajrzał do środka. Kabina była pusta. Kiedy jednak powtórzył procedurę z drzwiami po lewej, o mało nie zarobił bełtu w twarz. Gdyby się nie uchylił, tkwiłby teraz przyszpilony do framugi jak motyl u zbieracza owadów. Odskoczył od drzwi tylko po to, by dać sobie wpakować czyjś bark w brzuch - to pierwszy oficer nieżyjącego już kapitana udowadniał swoją lojalność. Nicholas poczuł, że koszula pęka, coś ostrego chlasnęło go po żebrach, i z całej siły rąbnął napastnika rękojeścią miecza w tył głowy. Odpowiedzią było sieknięcie bólu i znów jego żebra liznął ognisty jęzor. Ponowił uderzenie raz i drugi, aż wreszcie napastnik zwiotczał i mógł go od siebie odepchnąć. Wstał, czując piekący ból w lewym boku. Sięgnął ku ranie i poczuł wilgoć. Spojrzawszy w dół, zobaczył, że nóż pierwszego oficera ma zakrwawione ostrze. Zbadał koszulę i przekonał się, że rana nie była głęboka, choć dość długa. Zaczerpnąwszy tchu w płuca, spróbował zwalczyć ogarniający go zawrót głowy. Rana w boku zaczęła rwać pulsującym bólem. Wróciwszy na pokład, zobaczył, że Ghuda i jego ludzie wypierają obrońców ze wszystkich pozycji. Czarno odziani żeglarze padli ofiarą zaskoczenia i większość z nich leżała już martwa. Spojrzawszy w prawo, zobaczył, że Amos walczy z dwójką napastników, którzy ostro się doń dobierali. Skoczył mu na pomoc, ale jeden z drabów w czerni zdołał związać swoje ostrze z głownią Krondorczyka i podniósł ją ku górze, odsłaniając brzuch niegdysiejszego pirata na pchnięcie swego kompana. - Amos! - wrzasnął książę, atakując i zabijając tego, który blokował miecz przyjaciela. Natychmiast też sparował atak jego kompana i w odpowiedzi wbił weń własne ostrze. Kopnięciem odrzucił na bok rannego i klęknął obok Amosa. Ten leżał nieprzytomny, oddychając płytko i z wysiłkiem. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył, że Ghuda właśnie zabija kolejnego z napastników. Walka trwała i nie można było pozwolić sobie na chwile rozpaczy. Rzucając się ponownie w jej wir, poczuł, że ktoś chwyta go za kostkę. Padł na pokład, przetoczył się w bok i kopnął drugą nogą, trafiając rannego marynarza w twarz. Usłyszał trzask pękającej kości i wrzask rannego. Skoczywszy na równe nogi, pchnął natręta w szyję. Odwrócił się w samą porę, by usłyszeć okrzyk Ghudy: - Są wspaniali! Żaden ani myśli o tym, by się poddać! - Nie dawać pardonu! - odpowiedział posępnie Nicholas. Wiedział, że oznacza to śmierć każdego z czarnych. Poczuł w ustach gorycz żółci i splunąwszy, ruszył na kolejnego przeciwnika, który - mimo dwu ciężkich ran - wstawał za jednym z ludzi Nicholasa, by zaatakować go ponownie. Wyglądało na to, że walka będzie trwać w nieskończoność - dwukrotnie książę gotów był przysiąc, że ściera się z człowiekiem, którego zabił przed chwilą. I nagle wszystko ucichło. - To koniec - mruknął Ghuda. Nicholas tępo kiwnął głową. Był spocony, zakrwawiony i z wysiłku trzęsły mu się kolana. Lewa stopa rwała go niemożliwie, a bok palił żywym ogniem. I nagle coś sobie przypomniał: - Amos! Podskoczył do miejsca, gdzie leżał powalony admirał, i z niemałą ulgą zobaczył, że ten jeszcze oddycha. Ghuda klęknął obok, rzucił okiem na rannego i mruknął: - Kiepsko to wygląda. Przydałby się tu Anthony i jego cała sztuka. - Weźcie go do kajuty kapitańskiej - polecił Nicholas. Dwaj żeglarze łagodnie podnieśli rannego i zabrali do kabiny. Nicholas rozejrzał się dookoła i przekonał, że wszyscy gapią się wyłącznie na niego. I nagle pojął, że teraz, kiedy Amos nie może utrzymać się na nogach, jemu samemu przyjdzie dowodzić statkiem. Spojrzawszy na jednego z żeglarzy, spytał go krótko: - Kto tu jest teraz najstarszy doświadczeniem? - Myślę, że Pickens, Wasza Miłość - odparł zagadnięty. - Panie Pickens! - zawołał książę i odpowiedział mu okrzyk z fordeku. - Na rozkaz! - Pickens zbliżał się do czterdziestki i tyle na razie dało się o nim powiedzieć. - Od tej chwili jest pan pierwszym oficerem. Zechce pan jakoś pozbyć się tych trupów. - Tak jest, kapitanie! - odparł świeżo upieczony oficer. I odwróciwszy się do skrwawionej i wyczerpanej załogi, ryknął w najlepszej tradycji krondorskiej floty: - Słyszeliście, wałkonie? Na co czekacie? Za burtę z tymi nieboszczykami! - Nic ci nie jest? - spytał Ghuda. Nicholas spojrzał na swą zakrwawioną koszulę. - To drobiazg. Martwię się o Amosa. - Wyliże się - odparł najemnik. - Jest twardszy od rzemienia. - Widać było jednak, że i Ghuda jest strapiony. - Wiele się w tej podróży odeń nauczyłem - rzekł książę. - Pływałem też wcześniej. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie zawalę sprawy. Ghuda zniżył głos. - Mów po prostu Pickensowi, co trzeba zrobić, i niech on troszczy się o resztę. Nicholas na poły się uśmiechnął, na poły skrzywił: - Może to niegłupia rada. Na pokład wbiegł jeden z marynarzy: - Wasza Wysok... Ehm... kapitanie, pod pokładem są więźniowie. Nicholas skoczył za nim wołając: - Panie Pickens! - Na rozkaz, kapitanie! - Kiedy już uporacie się ze sprzątaniem, zechce pan zadbać o to, by statek zawrócono i skierowano ku miastu! - Ay, kapitanie! - To może się udać - uśmiechnął się ponuro Nicholas do Ghudy. Pospieszyli obaj do głównego luku, skąd spojrzeli w dół. Trzy pokłady niżej uniosło się ku nim kilkanaście twarzy. Żaden z więźniów nie odezwał się słowem. - To nasi czy kopie? - spytał Ghuda. - Nie umiem rzec - odparł Nicholas. Czując, że sytuacja go przerasta, polecił: - Zamknijcie ich tu. Rozeznamy się w tym później, kiedy zbierzemy się razem. Wspiąwszy się po trapie, znalazł Pickensa, który stał przed żeglarzem dzierżącym koło sterowe. - Skrócić żagle! - ryknął pierwszy oficer. A odwracając się do sternika, rzucił zwięźle: - Na sterburtę! - I znowu ryknął: - Do zwrotu! Żeglarze ruszyli na wyznaczone miejsca. - Ten statek to niesamowita kopia „Bielika”, sir. Pływałem na nim dziesięć lat i nie potrafiłbym ich rozróżnić. - Jak wygląda sytuacja? - spytał książę. - Sześciu rannych, trzech nie żyje, sir. Jeszcze parę minut i byłoby po nas. Ale jakoś poszło. Damy radę, sir. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł Nicholas raczej do siebie niż do podwładnego. Stojąc na pokładzie i poddając się kołysaniu, usłyszał okrzyk z góry - obserwator oznajmiał o zbliżaniu się innego statku. Nicholas poczuł, że serce uderza mu szybciej, ale jednocześnie tuż obok rozległ się spokojny głos Pickensa: - Bez obaw, sir. Nie staranuję tej begali. - I podnosząc głos, ryknął do człowieka na górze: - Hej ty! Uważaj na wszystko! Nicholas uśmiechnął się, a jego nowy pierwszy oficer zaproponował: - Jeśli wolno... mógłby pan zejść na dół i kazać opatrzyć sobie tę ranę, sir. - Statek należy do pana, panie Pickens - kiwnął głową Nicholas. Opuściwszy rufę, przeszedł na śródokręcie, gdzie marynarze zebrali rannych. Na jego widok jeden z majtków bez słowa pomógł mu zdjąć koszulę. Książę odwrócił głowę, gdy samozwańczy sanitariusz badał ranę, a potem podniósł ręce, kiedy zaczęto mu ją ciasno owijać czystym bandażem. W duchu zaczął też błagać wszystkich znanych mu bogów, by pozwolili Harry'emu i innym uporać się z ich zadaniami... Gdy pierwsza strzała śmignęła mu nad głową, Harry kucnął za niskim nadburciem łodzi. Calis wstał szybko, wypuścił pocisk i natychmiast przysiadł za kabiną. Wrzask z brzegu potwierdził celność jego strzału. - Tam jest ich tylko czterech - mruknął Praji. - Mogliby zrozumieć aluzję i dać sobie spokój. Harry przemknął obok leżącego płasko Prajia do Tuki. - Jak daleko jeszcze... - Myślę, że nie więcej niż sto kroków, Sab. Spływali powoli w dół rzeki, ostrzeliwani zaciekle przez grupkę jeźdźców, którzy zjawili się, by zbadać przyczynę pożaru. Pierwsza ulewa pocisków zabiła jednego z wioślarzy i wszyscy przylgnęli do desek. - Marcus? - zawołał Harry ku następnej łodzi. - Co jest? - odpowiedział mu okrzyk. - Co z ludźmi? - Mamy tu jednego rannego - nadeszła po chwili odpowiedź - ale da sobie radę. - Marcus, tam na tle księżyca widać dwu z tych natrętów - zawołał Calis. - Dobra. Biorę tego z lewej. - Na trzy! - zawołał Calis. - Raz... dwa... trzy. - Wstał i puścił strzałę. Jednocześnie Harry usłyszał śpiew cięciwy łuku Marcusa. Dwa wrzaski rozdarły noc i ostrzał z brzegu urwał się jak ucięty nożem. Harry policzył do dziesięciu. - Do wioseł! Wioślarze porwali za wiosła, które złożono, kiedy łucznicy zaczęli swą zabawę. Wetknąwszy wiosła w dulki, pociągnęli mocno, sternik zaś skierował łódź ku środkowi rzeki. Szybko zmieniono szyk i Harry spytał: - Są jacyś ranni? Pytanie przekazano z łodzi do łodzi i szybko przyszły odpowiedzi: jeden martwy, dwaj inni ranni. Harry przeniósł się na dziób pierwszej łodzi i spojrzał na ciągle skuloną za nadburciem Brisę. - A co z tobą? - Śmiertelnie się przestraszyłam - zgrzytnęła zębami. - Ale poza tym nic mi nie jest. - Wkrótce wszystko się uładzi - przyklęknął na chwilę przy dziewczynie. - Jeśli ten twój przyjaciel i jego wesoła banda zdołają opanować statek pod żaglami. Słuchaj, ja się wychowałam wśród okrętów... - potrząsnęła głową. - Nie chciałabym zapeszyć... Położył dłoń na jej splecionych palcach. - Wszystko się uda, zobaczysz. - Mam taką nadzieję - na jej twarzyczce pojawił się nikły uśmieszek. Wpłynąwszy do zatoki, ruszyli niezłym tempem i pękate łodzie rzeczne zaczęły kołysać się na falach. - Rad jestem, że nie musimy wyprawiać się na tych łódeczkach na pełne morze - mruknął Harry. Praji i Vaja stali, trzymając się relingu, który okalał dach niskiej kabiny. - Niezła zabawa - rzekł Praji. - Jeśli się jeszcze nie zorientowałeś - rzekł Vaja Harry'emu - to spieszę wyjaśnić, że ten tu mój przyjaciel ma spaczone poczucie humoru. - Częściowo go rozumiem - przyznał Harry. Wrzask z ostatniej łodzi kazał Ludlandczykowi się odwrócić. Okrzyk powtórzono, po chwili zaś usłyszał wyjaśnienie Marcusa: - Za nami idą trzy łodzie. - Do licha! - zaklął Harry, przeciskając się obok Praji do steru. - Jak daleko są? - zawołał do Marcusa. Marcus przekazał pytanie w tył i po chwili niegdysiejszy giermek usłyszał odpowiedź: - Kilkaset jardów za nami. To długie łodzie i pełno na nich zbrojnych. Harry szybko rozważył wszystkie możliwości. - Większość wojowników mamy na dwu pierwszych łodziach. Przesuń swoją łódź w lewo i niech inne ją miną! - zawołał do Marcusa. - Ty i Calis będziecie musieli jakoś zniechęcić naszych prześladowców. Praji rozejrzał się dookoła. - Nie masz tu miejsca do walki. Niech dziewczyna przeskoczy na inną łódź, kiedy będzie nas mijała. - Niezły pomysł - przyznał Harry. I zanim Brisa zdążyła zaprotestować, zawołał do Marcusa: - Przekażcie Margaret i Abigail na mijające was łodzie, a z nimi każdego niezdolnego do walki! Zignorował niezbyt miłą uwagę, jaką Margaret skwitowała jego ocenę jej bitewnych umiejętności. - Jesteś zbyt słaba, by walczyć, wiec bądź uprzejma zamknąć buzię! - zawołał po prostu. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, że Brisa idzie na niego niczym wściekła kotka. Zanim zdążyła powiedzieć słowo, wymierzył w nią palec: - Ty też się przesiadasz! Nie mam czasu na sprzeczki! Dziewczyna zatrzymała się nagle, zamrugała oczami i zupełnie niespodziewanie objęła go za szyję i pocałowała. Następnie szybko wskoczyła na daszek kabiny i ruszyła w stronę mijanej właśnie łodzi. - Kocham cię, ty głuptasie! Nie daj się zabić! - I skoczywszy przez kilka stóp dzielącej łodzie wody, wylądowała na pokładzie drugiej. - Ja też cię kocham! - rzekł Harry. Wyciągnąwszy miecz, skoczył na tył łodzi. Zobaczył Margaret i Abby na pokładzie mijanej łodzi, a potem usłyszał okrzyki z dziesiątej w rzędzie. Wkrótce przekazano treść wiadomości: - Strzelają do ostatniej - zawołał doń Marcus. Calis wspiął się na dach kabiny: - Nie mają długich łuków! Marcus również wlazł na daszek, gdy mijały ich inne łodzie z zawzięcie wiosłującymi żeglarzami. Obaj łucznicy wypuścili strzały jak j eden i dwaj ludzie z łodzi pościgowych runęli w wodę. Wioślarze prześladowców natychmiast naparli na wiosła, cofając swe łodzie. Harry parsknął śmiechem, Calis zaś powiedział: - To powinno ich trochę zniechęcić. - Poklepał swój kołczan. - Jeśli się nie domyśla, że wkrótce zabraknie nam strzał - dodał ciszej. - Okręt! - rozległ się okrzyk z przodu. Harry odwrócił się i na widok wyłaniającej się przed nimi sylwetki statku doznał uczucia ogromnej ulgi. Okręt refował żagle i zawracał na wiatr, tak by zwolnić na przyjęcie łodzi. - Trzeba będzie powstrzymać tych drabów za nami, dopóki się nie załadujemy - rzekł Harry. - Sab, a co z nami? - spytał Tuka. - Nie martw się, zatroszczymy się o wasze życie, a potem wysadzimy was na brzeg - zapewnił go Ludlandczyk. Tuka kiwnął głową, widać było jednak, że wcale nie cieszy go perspektywa utraty dziesięciu łodzi i zysków z obiecanej wyprawy w górę rzeki. - Nie martw się - pocieszył go Harry. - Jakoś ci to wynagrodzimy. I oczywiście dostaniesz pieniądze od ojca Ranjany, kiedy mu ją odwieziesz. Tuka nieco się rozchmurzył, widać było jednak, że nie całkiem pogodził się ze stratą. Pierwsza łódź dotarła już do statku i z jego burty opuszczono sieć załadunkową. Najemnicy i wioślarze otworzyli pokrywy małych ładowni i zaczęli szybko ciskać ich zawartość do wody. Pracując jak szaleni, rozładowali zapasy na podróż, a kiedy ładownie zostały puste, wspięli się po linach na statek. - Hej! - wrzasnął za nimi Harry. - Niech paru zostanie, by pomóc rozładować drugą łódź! Dwaj majtkowie, którzy zwisali żałośnie na końcu lin, bo pierwsza łódź została tymczasem odepchnięta przez drugą, spuścili się w dół i zabrali do rozładunku. Łodzie prześladowców odsunęły się nieco w tył, po czym jedna z nich ruszyła ku miastu. - Rezygnują? - spytał Harry z niedowierzaniem. - Nie sądzę - odparł Calis. - Myślę, że płyną po posiłki. Łodzie zmieniały się przy burcie okrętu jak w korowodzie i cała operacja poszła nad podziw sprawnie. Na pokładzie nachmurzony Nicholas wysłuchiwał z uwagą relacji z ostatnich wydarzeń, przekazywanych mu przez lądujących na pokładzie. Pickens zapewnił go, że mogą odpłynąć w parę minut po wydaniu rozkazów, książę wiedział jednak, że dotarcie do wyjścia z portu zajmie im nieco czasu. Wtedy to właśnie ujrzał Margaret i Abigail, wspinające się na pokład i pomagające słabszym więźniom. Skoczył, by im pomóc, i wciągnął obie dziewczyny przez reling. Obie uściskały go serdecznie, Abigail jednak odwróciła się i rozejrzała: - A Marcus? - spytała z niepokojem. - Gdzie jest Marcus? Nicholas poczuł jednocześnie ukłucie zazdrości i sporą ulgę, obie jednak znikły, gdy usłyszał okrzyk: - Kapitanie! Rusza na nas jeden ze statków z portu! - Gdzie? - Za rufą, sir! Książę wspiął się na wyżkę rufową i skoczył ku sterowi. Rzeczywiście, jeden ze statków stojących dotąd na kotwicy ruszał z miejsca, co widać było wyraźnie w świetle księżyca. - Ile mamy czasu? - spytał Pickensa. - Odbiją od nabrzeża za jakieś dziesięć minut. Dopadną nas za dwadzieścia... - Ile łodzi jeszcze zostało? - Dwie. Podbiegł do burty, gdzie najemnicy i wioślarze gorączkowo wyciągali z sieci skrzynie i pakunki, tak, by można ją było opuścić ponownie. - Harry! - zawoła przez reling. - Co takiego? - Gdzie złoto? - Tu, ze mną! - Dawaj je na górę i zmiataj. Zostaw resztę i każ wszystkim wspiąć się na pokład. Wynosimy się stąd. Okrzyk protestu, jaki rozległ się po jego poleceniu, poinformował go, że Ranjana też jest już na pokładzie. - Kapitanie! Tam w dole są wszystkie moje rzeczy! - Ejże! Kupimy ci nowe, jeśli wyjdziemy z tego cało - rzekł Nicholas. Spojrzawszy na Margaret i Brisę, rzekł: - Wiem, że mogę na was polegać. Margaret, to jest Brisa: Brisa, oto Margaret. Czy nie zechciałybyście wziąć Ranjany pod pokład i umieścić jej w kabinie obok kajuty Amosa? Ranjana i jej służące znikły pod pokładem, wkrótce zaś na górę wspięli się Calis, Harry i Marcus. Wraz z nimi wjechała, wciągnięta na linie ciężka skrzynia złota, jaką zagarnięto jeszcze w Przystani Shingazi. Nakor i Anthony wspięli się ostatni, co ujrzawszy, książę wydał rozkaz: - Panie Pickens! Zechce pan nas stąd zabrać! Zagrzmiały rozkazy, a Nicholas tymczasem rozejrzał się po pokładzie. Żeglarze i żołnierze z Crydee, których potrzeba zmusiła do zajęcia się morskim fachem, ruszyli do wykonania poleceń Pickensa. Najemnicy wynajęci przez Prajia stali zgromadzeni z jednej strony, podczas gdy wioślarze Tuki stłoczyli się przy przeciwległej burcie, w pobliżu luku głównego. - Nie pętajcie się nam pod nogami - zwrócił się do wioślarzy. - Wy zaś - powiedział do Prajia i jego ludzi - możecie jeszcze mieć swoją walkę! Niektórzy z nich zaczęli coś mruczeć, książę jednak uciął wszelkie spory: - Za to wam się płaci, prawda? - i ruszył na śródokręcie. Wspiąwszy się na reling, spojrzał ku wrogiemu okrętowi. - Panie Pickens... damy radę? - Ciężko będzie - odparł marynarz. Obejrzał się przez ramię, patrzył przez chwilę i odwrócił z uśmiechem do Nicholasa. - Ale owszem, damy radę. Zostaną za nami. Nicholas zeskoczył na pokład, odwrócił się ku załodze, by coś powiedzieć, i runął na plecy, padając na jeden z pakunków. Ocknął się w kabinie pierwszego oficera. Przez luki wdzierały się już promienie słońca. Spróbował usiąść i odkrył, że boli go zesztywniały do cna bok. Po szybkich oględzinach przekonał się, że ktoś go rozebrał, opatrzył i położył do łoża. Wciągnął spodnie i otworzył stojący w nogach łóżka kufer. Poprzedni lokator kabiny miał tylko czarną koszulę, książę musiał więc ją włożyć, stwierdzając, że pasuje nienajgorzej. Założył buty i nieco sztywnym krokiem wyszedł z kajuty. Przed wyjściem na pokład otworzył drzwi do kwatery kapitana i podszedł do łóżka, na którym złożono Amosa. Stary pirat oddychał głębiej, ale Nicholasowi wciąż nie podobał się kolor jego twarzy. Książę stał przez chwilę, patrząc w twarz admirała, po czym odwrócił się i wyszedł na pokład. Dotarłszy na śródokręcie, znalazł tam kilkunastu ludzi, stojących w luźnych grupkach. Inni porozkładali materace i spali, gdzie kto mógł znaleźć miejsce. Nie opodal trapu stali Marcus, Anthony i Ghuda, Praji i Vaja zaś po przeciwnej stronie pokładu rozmawiali z grupką najemników. - Co się dzieje? - spytał książę, stając obok Marcusa. - Mamy drobne problemy - wyjaśnił mu Harry. - Na przykład? - Cóż... - zaczął Ghuda. - Powinieneś wiedzieć, że Calis jest na wyżce za nami, na wypadek gdyby Praji i jego przyjaciele zaczęli usilnie nalegać, by wysadzono ich na brzeg. Nicholas rozejrzał się dookoła, by zorientować się w położeniu statku. - Kiedy minęliśmy tamten półwysep? - Wczoraj, zaraz po świcie. - To jak długo ja spałem? - Z Miasta nad Wężową Rzeką wyruszyliśmy przedwczorajszej nocy. Teraz jest nieco po południu - wyjaśnił Marcus. - Twoja rana była poważniejsza niż myślałeś - wtrącił Harry. - Opatrzył ją Anthony i kazał wpakować cię do łóżka. A w pięć minut potem zaczęły się kłopoty. - Bądźcie łaskawi się streszczać - uciął Nicholas, pilnie obserwując najemników. - Zaczęli wioślarze - odparł Ghuda. - Jęczeli okropnie, że opuszczają swe nieszczęsne rodziny i że nie godzili się na przepływanie morza. - Dlaczegoście ich po prostu nie wysadzili za burtę po wyjściu z portu? Marcus machnął bezsilnie dłonią: - Chciałem, ale Anthony i Calis uparli się, by Pickens trzymał kurs za tamtym okrętem... - Potem zaczęli utyskiwać najemnicy - podjął Ghuda. - Twierdzili, żeśmy ich uprowadzili. Wczoraj w nocy otworzyliśmy parę baryłek wina. Myśleliśmy, że pomoże to załagodzić spory, a tymczasem wszyscy zaczęli spierać się ze wszystkimi i porobili się wrażliwi jak byki z czyrakami w du... ehm... w tyłku. - Czekajcie, muszę się w tym wszystkim połapać - mruknął Nicholas. Wspiąwszy się na forkasztel, znalazł tam stojącego Calisa, który niedbale opierał się o swój łuk. - Dlaczego nie pozwoliłeś wioślarzom i najemnikom zejść na brzeg? - Wiesz, może ja zostanę tutaj, na wypadek gdyby ludzie Prajia przestali nas kochać... - odparł Calis. - Pod pokładem, w kubryku, znajdziesz Anthony'ego. Ten wyjaśni ci wszystko najlepiej. - A Praji? - On zachował się lojalnie. Myślę, że jego przyjaciele zaczęliby się awanturować dużo wcześniej, gdyby nie namawiał ich do cierpliwości. - Pół-elf uśmiechnął się skąpo. - Myślę, że uważa cię za dobrego kapitana i chciałby się przekonać, co masz mu do zaofiarowania. Nicholas spuścił się po trapie i podszedł do Prajia. - Kapitanie... - powitał go najemnik. - Nie wiem, co tu się wyrabia, ale masz moje słowo: każdy, kto zechce zejść na ląd, jeszcze przed zachodem słońca znajdzie się w łodzi ze sporą sumką w złocie za dodatkowe kłopoty. Ludzie, którzy zebrali się wokół niego w kręgu, natychmiast się odprężyli, Nicholas zaś odwrócił się i kiwnął dłonią Calisowi, prosząc go tym gestem, by się do nich przyłączył. Za pół-elfem ujrzał wymizerowaną twarz pierwszego oficera. - Panie Pickens! - zawołał. - Na rozkaz, sir! - Pełnił pan służbę przez półtora dnia? - Tak jest, sir! - Zechce pan zejść pod pokład i trochę odpocząć. Proszę wybrać zastępcę - mianujemy go bosmanem - który przejmie pańskie obowiązki, dopóki pan nie odzyska sił. Ja zostanę tu w dole na jakiś czas. - Tak jest, sir! - w głosie Pickensa brzmiała ulga. - Harry! - zawołał Nicholas. - Słucham, kapitanie. - Skocz na wyżkę i popilnuj, byśmy nie wpakowali się na brzeg. Od tej chwili jesteś drugim oficerem. - Tak jest, sir! - odparł Ludlandczyk, uśmiechając się. Książę zaprosił na dół Marcusa z Ghudą, którzy szybko doń dołączyli, zsuwając się po trapie. Po chwili całą grupą zeszli do kubryku, gdzie Anthony zajmował się niedawnymi więźniami. Większość z nich spała na kojach, niektórzy zaś wiedli niegłośne rozmowy. Po kubryku kręciły się Abigail i Margaret, które pielęgnowały słabszych. - Jak stoją sprawy? - spytał Nicholas. - Już wstałeś! - zdumiał się Anthony. Nicholas zamierzał już rzucić cierpką uwagę na temat niezwykłej spostrzegawczości młodego maga, powstrzymał się jednak, spojrzawszy mu w oczy. Wyglądały niczym dwie czarne dziury otoczone sinymi obwódkami. Anthony miał też zapadnięte policzki. - Kiedy ty ostatnio spałeś? Anthony wzruszył ramionami. - Dzień czy dwa przed opuszczeniem Miasta. Nie pamiętam. Mam mnóstwo pracy. - Powiedziałam mu, że ma trochę odpocząć, ale on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi - powiedziała Margaret głosem, w którym brzmiało tyleż irytacji, co podziwu. - Jaki jest stan więźniów? - Niezły... całkiem niezły - odpowiedział Anthony. - Najgorsze mają już za sobą, teraz trzeba im tylko odpoczynku i pożywienia. Tego mamy na pokładzie dość, ale trzeba będzie uważać na racje. - A co z Amosem? - spytał książę, zniżając głos. - Kiepsko - odparł książę. - Zrobiłem co mogłem, paskudnie krwawił... i rana była głęboka, ani słowa... To jednak krzepki chłop, jak na jego wiek, a liczne blizny na ciele wskazują, że kilka razy wykaraskał się i z gorszych opałów. Jeśli ocknie się, za dzień lub dwa to myślę, że jakoś go z tego wyciągnę. Ale nawet wtedy nie będzie w stanie poprowadzić statku do domu i na najbliższy miesiąc jest to zadanie dla ciebie, Nicholasie. Nicholas kiwnął głową. - A jaki jest powód, dla którego sprzeciwiłeś się wysadzeniu na brzeg najemników i wioślarzy? Anthony i Calis wymienili spojrzenia. - Nie wiem, jak zacząć - rzekł młody mag. Nicholas przez chwilę nie nalegał, pozwalając Anthony'emu zebrać myśli. - Nie wolno nam dopuścić do tego, by tamten statek nam się wymknął - odezwał się wreszcie Anthony. - Nie mogłem ryzykować zwłoki. Wysadzenie Novindyjczyków dałoby tamtym godzinę lub dwie przewagi. Coś w jego głosie powiedziało Nicholasowi, że sprawa jest najwyższej wagi. - Mów dalej, proszę. - To gorsze niż wszystko, co mogliśmy wymyślić - rzekł młody mag zdławionym głosem. - Nakor opowiedział mi o sprawach, o których sądzisz pewnie, że są mi obce. - Spojrzał na Marcusa, który bez słowa kiwnął głową. - Nie wiem wszystkiego. Część jest znana tylko członkom rodziny królewskiej i tak być powinno. Ale to, czego się dowiedziałem, przeraża mnie bardziej niż wszystko, co mogłem sobie wyobrazić. Wiedz, że Pantathianie wyhodowali zarazę. Jest gorsza niż jakakolwiek choroba, z jaką się zetknąłem. - Dlaczego? - Bo nie masz na nią lekarstwa - odparł ochryple. - Aby stworzyć coś takiego, posłużyli się najczarniejszą magią. Te stwory... kopie... miały zanieść ją do Królestwa. Nicholas zamknął oczy. - Owszem, to wszystko ma swój przewrotny, przeciwny naturze sens. Oni są przedstawicielami kultu śmierci i dla zwycięstwa swej sprawy z chęcią oddadzą życie. - Nie mam pojęcia, jaki jest przebieg choroby - ciągnął Anthony. - Widziałem rezultaty niektórych ich pomyłek. Były okropne. - I wiesz z pewnością, że nie da się jej leczyć? - Tak uważa Nakor, a on zna się na magii - w tym momencie na ustach młodego maga pojawił się nikły uśmieszek. - Albo tym, co nazywa sztuczkami... i wie o tym znacznie więcej niż ja. Może dałby sobie z tym radę Pug albo jeden z najbardziej doświadczonych kapłanów Dali lub Killian... może któryś z Ishapian... nie wiem... Ale nie sądzę, byśmy mieli tyle czasu. - Dlaczego? - Przeczucie, nic więcej. Myślę, że ta choroba szybko się rozwija. Z moich obserwacji wynika, że ci, którzy poumierali, mieli szybką śmierć. Stan skóry lub tego, co wyrosło im i pokryło ich własną, a także wygląd innych, wywołanych chorobą zmian w ich organizmach, dał mi podstawy do przypuszczeń, że od zarażenia do wystąpienia pierwszych objawów moru nie mija więcej niż parę dni... a potem już jest za późno na to, by podejmować jakiekolwiek działania. Nie mam pojęcia, jak ona się roznosi. Nakor zamknął się z tymi stworami i obserwuje, co się da z nich wyciągnąć. - Czy jest bezpieczny? - spytał zaniepokojony książę. - Bardziej niż ktokolwiek inny - odparł Anthony. - Gdzie ich trzymacie? - W ładowni. Można tam zajrzeć przez to przejście - dodał, wskazując niewielkie drzwi w przedniej grodzi. Nicholas podszedł do wskazanych drzwi, otworzył je i znalazł za nimi krótki korytarz zakończony kolejnymi drzwiami. Otworzył je, słysząc, jak Anthony ostrzega jego towarzyszy, by trzymali się z daleka. Okazało się, że stoi nad drugą ładownią. Oświetlenie (dość nikłe) zapewniała tu krata w klapie sklepienia, która wpuszczała trochę światła. Najniższy z pokładów przekształcono w coś w rodzaju magazynu. Z góry dostęp zapewniał otwarty luk. Zgromadzono tu większą część towarów dostarczonych na łodziach. - A gdzie reszta ładunku? - spytał. - Na górze - odpowiedział Anthony. - Nakor i ja nie zgodziliśmy się, żeby spuścić go na dół. To byłoby zbyt niebezpieczne. - A... to ty, Nicholasie - rozległ się jakiś głos z dołu. Nicholas spojrzał i zobaczył, że Isalańczyk siedzi na pryczy, otoczony leżącymi na innych pryczach ludźmi. Leżący wyglądali zupełnie zwyczajnie i książę nie bez zdziwienia zaczął w niektórych rozpoznawać znajomych z Crydee. - To zdumiewające - powiedział cicho. - Widzę, że pojąłeś - odezwał się Anthony. - Te stworzenia mogłyby wrócić do Królestwa i żyć wśród nas, rozprzestrzeniając chorobę, dopóki nie zaraziłaby się połowa Zachodnich Dziedzin. Nawet jeśli wpływy twego ojca skłoniłyby Stardock i świątynie do zajęcia się problemem, w całym Królestwie zapanowałby chaos, który trwałby jeszcze wiele lat po tym, jak te stwory postawiłyby stopę na naszych brzegach. - Nakor! - zawołał na dół Nicholas. - Dowiedziałeś się czegoś, co mogłoby nam się przydać? - Owszem! - odparł mały przechera. - Rzućcie mi linę. Nicholas rozejrzał się po ładowni i zobaczył linę przywiązaną do haka wbitego w drewnianą grodź. Spuścił ją w dół i mały Isalańczyk sprawnie wspiął się do góry. Stanął obok Nicholasa, wciągnął za sobą linę i powiedział: - W zasadzie są nieszkodliwi, dopóki nie zaczną chorować. Nicholas spojrzał w dół na zwrócone ku sobie twarze. Niektórzy nawet uśmiechali się doń nieśmiało. Kilku nawet powiedziało pierwsze słowa powitania. Książę odwrócił twarz: - Nie mogę na nich patrzeć, to mnie zbija z tropu. - Spiesznie wrócił do kubryku, gdzie czekali nań Ghuda i Marcus. Widok prawdziwych - wynędzniałych i wyczerpanych - więźniów i wspomnienie tego, przez co kazano przejść tym ludziom, ukazał mu rzeczy we właściwym świetle. - I mamy problem - rzekł Anthony. - Jaki? - Trzeba nam będzie zabić te istoty. - Co takiego? Nakor kiwnął głową, zgadzając się z opinią Anthony'ego. - One już chorują. Choroba rozwija się powoli, bo ich twórcy niczego by nie zyskali, gdyby wybuchła, zanim dotrą do Królestwa, prawda? Ale już mogą być zdolne do zarażania ludzi. Nie wiem, jaką drogą przenosi się zaraza, wiem tylko, że jakoś się rozprzestrzenia. W niektórych świątyniach uważają, że to sprawka złych duchów, w innych kapłani upierają się, że to skażone powietrze. - Po co zaraz je zabijać? - dopytywał się Nicholas. - Dlaczego po prostu nie wysadzić ich na jakiejś wyspie? - Bo nie wiemy, czy nie idzie za nami pościg - odpowiedział Marcus. - Nie ma sensu wysadzać ich na jakimś brzegu, by ci, którzy płyną za nami, zdjęli ich zeń następnego dnia. Może nie zdołają wetknąć fałszywej Abby ani Margaret do pałacu twego ojca, ale przewiezienie do Krondoru trzydziestu nosicieli zarazy to inna sprawa. - Jak to zrobimy? - spytał Nicholas. - Niełatwa to sprawa - odpowiedział Nakor. - Ja jestem bardzo odporny na śmierć. Żeby się zarazić tą chorobą, musiałbym być poddany jej działaniu kilkakrotnie dłużej niż ktokolwiek inny na tym statku, a więc to ja muszę zejść do nich. Mogę im domieszać coś do wody, od czego zapadną w bardzo głęboki sen, a potem możecie spuścić sieć, do której ich zapakuję, a wy ich wyrzucicie za burtę. - A nie możesz domieszać im do wody czegoś, od czego bezboleśnie poumierają? - spytał Nicholas. - Nie, to zbyt niebezpieczne - odpowiedział Nakor. - Śmierć tych stworów na dole może uwolnić zarazę. Nie masz sposobu, by to przewidzieć. Trzeba nam zachować wielką ostrożność. Wolałbym spalić ciała, ale na morzu to niemożliwe. - Ale to taki podły czyn! - żachnął się książę. - Utopić kogoś we śnie! Brr! - Okrutne to, owszem - zgodził się Ghuda. - Ale życie też bywa okrutne. Jeśli koniecznie trzeba ci się zahartować, wspomnij tych pomordowanych i okaleczonych w Crydee. - Wątpię, by te nieszczęsne stwory miały z tym coś wspólnego - westchnął Nicholas. - Ale owszem, przyznaję ci rację... - i zwrócił się do Nakora. - Zrób to. Gdy Nakor wyszedł, Nicholas zwrócił się do pozostałych: - Trzeba nam się zatrzymać, by wysadzić na brzeg wioślarzy i najemników. - To stwarza pewien problem - rzekł Ghuda. - Jaki znowu? - Bez nich brak nam będzie ludzi, by obsadzić statek. A już z pewnością nie zdołamy zdobyć tamtego - wyjaśnił Marcus. - Ten zajęliśmy dość łatwo, bo jego załoga nie oczekiwała, że znajdzie się ktoś bezczelny na tyle, że odważy się na atak w porcie. Ale ci z fałszywego „Albatrosa” widzieli, jak zdobywaliśmy „Bielika”. Będą uważali, a wiedzą, czego się spodziewać. Czeka nas zaciekły pościg i ciężka walka. - Pogadajmy z nimi - zaproponował Nicholas. Idąc na górę, natknął się na Ranjanę i jej dziewczęta, które pod okiem Brisy zażywały powietrza na dziobie. Ranjana uśmiechnęła się słodko do Nicholasa i z niemałą troską w głosie spytała go o zdrowie. Książę machnął dłonią i mruknął coś, aby ją zbyć, potem zaś spiesznie ruszył na śródokręcie. Skinął na Tukę, by ten sprowadził tam wioślarzy, po czym ruszył ku najemnikom. Kiedy wszyscy zebrali się wokół niego, rozpoczął słowami: - Jestem Nicholas, syn Księcia Aruthy conDoin z Krondoru. Wioślarze i najemnicy patrzyli nań obojętnie. Imiona te nie miały dla nich żadnego znaczenia. Praji zaś odchrząknął i wyłożył sprawę: - Mości książę, mówiliśmy niedawno o wysadzeniu nas na brzeg i jakiejś nagrodzie... - Wiecie, że ścigamy statek, bliźniaczy naszemu. Nie mamy czasu, możemy jednak zwolnić na tyle, by opuścić łódź dla tych, co zechcą nas opuścić. - Rozległy się pomruki, które uciął spokojny głos księcia: - Nagrodę, o jakiej mówiłem, wypłacimy bez zwłoki i od razu. - I zwrócił się przez ramię do Marcusa: - Przynieście tu tę skrzynię ze złotem. Ghuda i Marcus odeszli, Nicholas zaś zwrócił się do Novindyjczyków: - Tym, którzy zostaną z nami, dam znacznie więcej... - Ile? - spytał Praji. - Poczekajcie - odparł Nicholas. Po chwili wrócili Marcus i Ghuda uginający się pod ciężarem masywnej skrzyni. Gdy ją ustawiono na pokładzie, Nicholas podniósł wieko. Na widok złota i klejnotów wioślarze zaczęli przełykać ślinę, a najemnicy trącać się łokciami. - Tuka, weź z tej skrzyni to, co obiecałem twoim ludziom. Mały woźnica się zawahał, po chwili jednak nachylił się i wyłowił ze skrzyni kilka małych srebrnych monet i dwie czy trzy najmniejsze ze złotych. W końcu wstał i podał Nicholasowi niewielką garstkę monet do sprawdzenia. - Oto, co należy się wioślarzom, Encosi. Nicholas kiwnął głową. - Praji, teraz ty weź to, co powinni dostać twoi. Praji wahał się krócej, wziął ze skrzyni jednak nieznacznie tylko większą garść monet. - Rozdajcie je - polecił Nicholas. Wtedy książę wyłowił jeszcze dwie garści złota. - Rozdajcie i to. - Praji wziął i przekazał nagrodę Novindyjczykom, którzy teraz wyglądali na bardzo zadowolonych. - Praji, wyciągnij ręce - odezwał się książę. Niezbyt urodziwy najemnik wykonał polecenie, a książę wypełnił jego dłonie monetami. Oczy Novindyjczyka zrobiły się wielkie jak spodki, pozostali zaś umilkli. - To, co wam dano, to wasza nagroda. Każdy, kto zechce odejść, zabierze to ze sobą. - Po czym wskazał dłonie Prajia: - Każdy zaś, kto zostanie ze mną, dostanie tyle... i więcej! Wioślarze i najemnicy zaczęli szeptać coś pomiędzy sobą. - Gdzie jest ten twój kraj, mości książę? - spytał Praji. - Za Morzem Błękitu, Praji. Ponad trzy miesiące żeglugi. Po drugiej stronie świata. Od grupy Novindyjczyków oddzieliła się niewielka grupka. - Encosi... - wyjaśnił Tuka. - Ci ludzie są zaszczyceni twoją szczodrością, mają jednak żony, dzieci, i poumierają, jeśli ich z nimi rozdzielimy. Proszą pokornie, byś dał im możliwość dotarcia do brzegu. - Tak będzie. - I zwrócił się do pozostałych. - A wy? - Z tobą, choćby na koniec świata, mości książę! - wypalił Praji. Szybko wydano rozkazy i przygotowano łódź. Ruszając do Ranjany, książę zatrzymał się na chwile obok Prajia. - Nie wiedziałem, że jest z nami tylu kawalerów... - Nie ma aż tylu - odparł najemnik. - Po prostu niektórzy nie poumierają, jeśli rozdzieli się ich z żonami i dziećmi. Nicholas potrząsnął głową i ruszył dalej. Ranjanę i jej służące znalazł pogrążone w rozmowie z Margaret i Abigail. - Pani... - odezwał się spokojnie - Wysyłam łódź na brzeg. Do Miasta nad Wężową Rzeką wraca pięciu wioślarzy i trzech najemników. Będą twoim orszakiem i eskortą. Dam ci fundusze wystarczające na powrót do ojca... - Nie - powiedziała dziewczyna. Nicholas już się odwracał, kiedy dotarła doń treść odpowiedzi. - Nie? - zatrzymał się w pół kroku. - Nie pozwolę się wysadzić na brzeg w takiej dziczy. Zresztą... Jeżeli wrócę do domu, ojciec każe mnie siec batami i sprzeda poganiaczowi wielbłądów. - Czekajże... - żachnął się Nicholas. - Nie wiem, co zamyślasz, ale agent kupca Andresa Rusolavi'ego, zacny Anward Nogosh Pata, zapewnił mnie, że twój ojciec jest łagodnym człowiekiem, który bardzo cię kocha, i że wróciwszy do domu, żadną miarą nie będziesz nijak sekowana. Zachowanie dziewczyny nagle się zmieniło. - Mówisz prawdę, książę. Skłamałam. Chcę zostać dla zupełnie innych powodów... - Jakich? - spytał Nicholas bliski już utraty cierpliwości. I nagle ramiona dziewczyny owinęły się wokół jego szyi. - Zdobyłeś moje serce, mój dzielny kapitanie. - Na ustach młodego księcia wyciśnięto gorący pocałunek. Bliski paniki i usiłujący bezskutecznie się uwolnić Nicholas usłyszał żarliwe: - Zostanę twoją żoną. Obejrzawszy się przez ramię, ponad obejmującą go mocno rączką Ranjany Nicholas zobaczył, że Margaret, Abigail i Marcus zagryzają wargi, Ghuda zaś obgryza kułaki, by nie wybuchnąć śmiechem. Rozdział 23 POŚCIG W górze rozległ się głośny wrzask majtka. - Okręt, ahoj! Nicholas natychmiast zapomniał o gorących zapewnieniach Ranjany, która mówiła coś o miłości do samej śmierci. - Gdzie? - ryknął w górę. - - Prosto za nami! Przyłożywszy dłonie do dziewiczej piersi, książę odepchnął dziewczynę wystarczająco mocno, by zatoczyła się i wpadła w ramiona swych panien. On tymczasem rzucił się co tchu na rufę i wspiąwszy się do sternika, zatopił wzrok w horyzoncie. Po chwili ujrzał tam maleńką czarną plamkę. - Panie Pickens! - zawołał. - Ile czasu zajmie nam wysadzenie na brzeg tych wioślarzy i najemników? Pierwszy oficer zbadał wzrokiem horyzont. - Jeśli zaczekamy na powrót łodzi, ponad godzinę, ale jeśli tylko zwolnimy, by spuścić ich na wodę i spuścimy tylko szalupę, to nie więcej, jak kwadrans. - Ale czy wszyscy się w niej zmieszczą? - spytał Nicholas, wskazując zebraną na śródokręciu grupkę. - Nie... i trzeba im będzie pokonywać przybój. Trzy lub cztery nawroty, kapitanie. Nicholas zaklął sążniście. - A jak szybko tamten statek dotrze tu do nas? - Ciężko zgadnąć, sir - odpowiedział żeglarz. - Jeśli to ten sam, który próbował nas przyłapać przedwczorajszej nocy, upłynie przynajmniej godzina. Ale jeżeli to inny okręt... - Nie dokończył. - Dobrze - Nicholas podjął już decyzję. - Zechce pan zatrzymać statek i stanąć w dryf, panie Pickens. - Do stojących zaś na śródokręciu zawołał: - Przygotujcie się do spuszczenia za burtę szalupy! Żeglarze skoczyli, by wybić kliny trzymające na miejscu jedną z szalup, odwróconych do góry dnem niedaleko tylnego luku. Przesunięto bom i szalupa szybko podjechała w górę, potem przetransportowano ją za burtę i opuszczono w dół. Najemnicy i żeglarze, którym najbardziej się spieszyło, zleźli w dół po sznurowej drabince, w towarzystwie dwu marynarzy. Znalazłszy się w łodzi, wszyscy porwali za wiosła i pognali ku brzegowi. Nicholas nie bez troski w oczach przyglądał się, jak wpływają na przybój i jak - wiosłując zaciekle - przebijają się do plaży. Dwu żeglarzy odepchnęło następnie łódź i marynarze naparli na wiosła, by wrócić do statku. - Wszystko to trwa zbyt długo - sarknął Nicholas, oglądając się ku rosnącej na horyzoncie plamce okrętu prześladowców. Łódź tymczasem wróciła do „Bielika” i po linach ześlizgnęła się w dół druga partia wioślarzy i najemników. - Kapitanie, widzę banderę tamtych! - zawołał obserwator w tej samej chwili, kiedy szalupa wylądowała na plaży po raz drugi. Nicholas spojrzał na zbliżający się statek i rzeczywiście zobaczył powiewające nad nim czarne płótno. - Jakie godło? - spytał człowieka w bocianim gnieździe. - To czarna flaga ozdobiona złotym wężem! - Namiestnik! - wrzasnął z dołu Praji. Nicholas przez chwilę przyglądał się zbliżającym się coraz bardziej wrogom, oceniając kąt, pod jakim płynęli. - Panie Pickens! Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w morskich sprawach, wydaje mi się jednak, że tamci płyną pod wiatr. Żeglarz przez chwilę pilnie baczył na prześladowców. - Owszem, kapitanie, w obu wypadkach ma pan rację, sir. Nie ma pan doświadczenia w morskich sprawach... i tak, tamci płyną pod wiatr. W chwilę później obaj usłyszeli wrzask obserwatora. - Kapitanie! Tamci podnoszą taran na dziobie! - To galera bojowa. Mogą ignorować wiatr i pójść na nas niezależnie od jego kierunku - rzekł Nicholas. - To ciekawe, bo w porcie jej nie było. - Namiestnik ma własny basen koło ujścia! - wrzasnął Praji z dołu. - Tam trzyma prywatną flotę! - To droman - wyjaśnił Praji. - Dwa rzędy wioseł po bokach i taran na dziobie. Na wieży rufowej mają katapultę, a balistę przed masztem. - Panie Pickens, zechce pan przygotować okręt do odpłynięcia - polecił Nicholas. - Nie pozwolę tamtym draniom zbliżyć się na tyle, by mogli do nas strzelać. - I podszedłszy do relingu nad śródokręciem, zawołał: - Kiedy szalupa podejdzie do burty, spuśćcie Ranjanę i jej dziewczęta, i kogo tam chcecie, a kto się zmieści... reszta będzie musiała popłynąć. Wynosimy się stąd! Marcus rozejrzał się dookoła. - Nicholas, dziewczyna! Nie ma jej tu! - To ją znajdź! - zagrzmiał książę. - Nie mamy czasu na te jej wygłupy! Marcus pobiegł co tchu ku dziewczęcym kabinom, a kiedy szalupa przybiła do burty okrętu, w dół ześlizgnęli się ostatni dwaj najemnicy i wioślarze. Z kajuty pod pokładem buchnęły nagle wrzaski i Calis oraz Ghuda pobiegli zbadać przyczynę zamieszania. Ta zresztą szybko pokazała się na pokładzie: Marcus niósł na plecach wrzeszczącą, wierzgającą na wszystkie strony i miotającą się Ranjanę, Brisa zaś, Abigail i Margaret otaczały troskliwie stadko j ej służących. - Dajcie jej trochę złota, by mogła sobie kupić przejazd do domu, i wyrzućcie ją za burtę! - nie wytrzymał Nicholas. - Nie wrócę do domu! - wrzeszczała Ranjana, szarpiąc się i usiłując wyrwać z uścisku Marcusa. - Rahajan mnie zabije! - Tyle o miłości po grobową deskę - rzekła Brisa, rzucając Margaret złośliwy uśmieszek. Okrzyk z szalupy i pluski w wodzie za burtą kazały marynarzom spojrzeć w wodę. - Kapitanie! - zawołał jeden z nich. - Najemnicy porwali szalupę! Dwaj pozostali najemnicy Prajia zerknęli przez burtę i z okrzykami wściekłości skoczyli do wody za odpływającą łodzią. - Kapitanie? - spytał Pickens. - Przygotować jeszcze jedną szalupę? - Nie, nie mamy czasu - odpowiedział Nicholas, popatrzywszy na galerę, której złowroga sylwetka zbliżała się nieubłaganie. - Wyrzucić ją za burtę? - dopytywał się Marcus. - Nie! - zakwiczała Ranjana. - Nie umiem pływać! Nicholas ustąpił wobec okoliczności, które jakby sprzysięgły się przeciwko niemu. - Nie. Zostaw ją na pokładzie. - Zgrzytnąwszy zębami ze złości tak, że zawstydziłby zardzewiałe od stuleci zawiasy, zwrócił się do pierwszego oficera: - Panie Pickens, zechce nas pan stąd zabrać. Postawić wszystkie żagle! - Gotuj żagle i liny! - ryknął Pickens. - Kotwica w górę! Najpierw powoli, potem znacznie szybciej ruszył „Bielik”, przecinając grzywacze, a gdy wszystkie żagle wydęły się od wiatru, poszybował nad falami jak jego imiennik. Nicholas spojrzał na prześladowców. - Czy z tej odległości mogą nas ostrzelać? - spytał Pickensa. Jakby w odpowiedzi na jego pytanie z pokładu dromana wzbiła się kula ognia i zatoczywszy wysoki hak wylądowała z sykiem w odległości kilkunastu jardów za statkiem. - No... - odparł Pickens spokojnie - pozostaje nam tylko żywić nadzieję, że prędzej im zabraknie krzepy w mięśniach niż nam nie stanie wiatru. Nicholas usłyszał lecący nad falami dość cichy dźwięk uderzeń bębna, jakim na galerach nadawano wioślarzom tempo. Odwracając się plecami od prześladowców, zwrócił się do Pickensa: - Nie mogą zbyt długo utrzymywać najwyższej prędkości. Niewolnicy zaczną padać przy wiosłach. - Mają jeszcze żagiel, kapitanie - pokręcił głową Pickens. Nicholas obejrzał się i przez chwilę obserwował wielkie, złowrogo wyglądające, czarnozłote płótno wydęte na wietrze. - Nawet gdybyśmy popłynęli z wiatrem i tak niewiele im to da. - Owszem, kapitanie, ale mogą trzymać się dostatecznie blisko, by przy zmianie wiatru sprawić nam wcale niemałe kłopoty. - No to niech się pan pomodli o silny wiatr, panie Pickens. Do domu mamy dość daleko. - Ay, ay, sir. Nicholas zeskoczył na śródokręcie i stanął oko w oko z Ranjaną. Dziewczyna przybrała wyzywającą pozę i wsparła wojowniczo dłonie na biodrach. - Nie wyślesz mnie na brzeg! Nicholas zatrzymał się, otworzył usta, by coś powiedzieć, zamknął je nagle, po raz kolejny zgrzytnął zębami i niespodzianie odwrócił się i wycofał do swojej kabiny. Marcus tymczasem obejrzał swe podrapane przez Ranjanę ramię. - Miałaś szczęście, dziewczyno, że nie kazał mi wyrzucić cię za burtę. Ranjana odwróciła się nagle ku niemu, a w jej rączce pojawił się wydobyty błyskawicznie zza szerokiego pasa sukni sztylet. - Owszem, miałam! - odpowiedziała, zręcznie przerzucając sztylet w powietrzu i chwytając go palcami za głownię. Smukłe ramię mignęło niczym sprężyna i sztylet utkwił w deskach pokładu pomiędzy butami Marcusa. Ranjana odwróciła się i skinieniem dłoni wezwała swe dziewczęta, by poszły za nią do kajuty. - Pełna niespodzianek, prawda? - parsknęła obserwująca zajście Brisa. - Zdaje się, że Nicholasowi przyjdzie się o tym przekonać już niedługo - powiedział Harry. Abigail i Margaret wymieniły zdumione spojrzenia. - Mówiliście, że jest niebezpieczna, ale nikt nie powiedział, że jest zabójcza! Abigail podeszła do Marcusa i powiedziawszy kilka uspokajających słów, obejrzała - ku jego zakłopotaniu - skaleczenia na ramieniu młodzieńca. A potem zapytała: - Harry, co właściwie miałeś na myśli, mówiąc, że wkrótce Nicholas sam się o tym przekona? Odpowiedziała jej Brisa: - Powiedzmy, że ta dziewczyna potrafi skłonić Nicholasa, by zrobił to, czego ona chce. Jest w niej coś więcej niż można by sądzić z pozorów. Harry kiwnął głową: - A ponieważ Nicholas nie ma zbyt wielkiego doświadczenia z kobietami... - I kto to mówi? - zdziwiła się niewinnie Margaret. - Chłoptaś, który stawał w pąsach, kiedy flirtowałam z nim w ogrodzie? - Ejże, siostrzyczko - rzucił Marcus. - Podczas naszej rozłąki sporo się wydarzyło. - Przyjacielu - mruknął Harry. - Można by rzec, że jesteś mistrzem niedomówień. - Parsknął śmiechem. Po sekundzie wszyscy, nie wyłączając poważnego Marcusa, zataczali się ze śmiechu. Nicholas usiłował zasnąć: zrzucił buty ze stóp i rozciągnął się na koi w ubraniu. Choć był bliski zupełnego wyczerpania, nie potrafił przestać rozmyślać o kłopotach. Ścigał ich zajadle statek Namiestnika. Ktokolwiek nim dowodził, potrafił zręcznie korzystać z wioseł i żagla. Pickens powiedział, że mogliby uciec dromanowi, jeśli daliby sobie spokój z trzymaniem się brzegu i puściliby się na otwarte wody. Nicholas zjadł w swej kabinie samotny posiłek, przedtem posiedział chwilkę u Amosa. Potem podjął próbę rozszyfrowania admiralskiego dziennika pokładowego, rozgryzając zapiski niegdysiejszego pirata, dotyczące prądów i wiatru. Wiedział o sztuce żeglarskiej dość, by rozumieć, że nie zdołają dokładnie odtworzyć rejsu, który ich tu przywiódł - postanowił jednak wykorzystywać wskazówki dotyczące wiatru i prądów, uwzględniając oczywiście fakt, że teraz płyną w przeciwnym kierunku. W przeciwnym razie może ich znieść setki mil. W końcu zdołał zasnąć... i obudziło go skrzypnięcie drzwi. Natychmiast się ocknął i sięgnął po miecz, wyciągając go ze zgrzytem z pochwy. - Zostaw to! - polecił mu żeński głosik. Ktoś usiadł na łóżku obok niego. - Abby? - spytał, sięgając ku lampie. - Zamknęła się z Marcusem w schowku na liny. Powiedzmy, że... zaczynają się bliżej poznawać. - odezwał się głosik. Nicholasowi udało się skrzesać iskrę i zapalić latarnię. Obok niego siedziała Ranjana. - Co ty tu porabiasz? - spytał wściekły na dziewczynę, która przerwała mu sen. - Musimy porozmawiać - odpowiedziała. Na rozmowę włożyła jedwabną suknię, świetnie podkreślającą wszystkie... krzywizny jej ciała, włosy zaś upięła złotymi i perłowymi szpilkami. - O czym? - O tym, dokąd płyniemy. Ty naprawdę jesteś Księciem? - Ranjano... - stęknął Nicholas. - Jak ty masz właściwie na imię? - lasha. - Posłuchaj, lasho... Jestem Księciem. Mój stryj jest Królem. Po nim wstąpi na tron mój brat. Dziewczyna spuściła oczy, jakby nagłe objawienie tożsamości Nicholasa wprawiło ją w zakłopotanie. - Przykro mi, że sprawiłam ci tyle kłopotów... Rozmawiałam z Margaret. Nie miałam pojęcia o tych wszystkich zabójstwach, cierpieniach, jakie wam zadano, i trudnościach, jakie musieliście pokonać. Nie wiedziałam, że popłynąłeś aż tak daleko, by odzyskać Abigail... Nicholas westchnął i uniósł się nieco, tak, że legł, oparłszy się grzbietem o grodź, i założył ramię za głowę. - Gdybyśmy zaczęli tę rozmowę na początku naszej podróży, powiedziałbym ci o tym, jak bardzo kocham Abigail. Teraz wydaje mi się to głupie. - Miłość nigdy nie jest głupia - wtrąciła lasha. - Nie, wcale tego nie mówię... Myślę tylko, że głupie było, że brałem to za miłość. - Doprawdy? - Przyszłaś tu tylko po to, by mi powiedzieć, że jest ci przykro? - Tak... to jest, nie... - dziewczyna westchnęła cichutko. - Wiesz, kiedy ci mówiłam, że cię kocham, chciałam cię powstrzymać przed odesłaniem mnie do Kilbaru. - Wyobraź sobie, że jakoś się tego domyśliłem - rzekł Nicholas z irytacją w głosie. - Ale wcale nie kłamałam mówiąc, że zapłacę za to życiem. - Twój ojciec miałby cię zabić lub sprzedać w niewolę za to, żeś padła ofiarą niecnego spisku Namiestnika? Dziewczyna znów westchnęła cichutko. - Nie... za to nie... Ale zabiłby mnie za to, co zrobiłam. A właściwie za to, co zrobiła Ranjana. - Co słyszę? - żachnął się Nicholas. - Nie... nie jestem Ranjaną z Kilbaru. - A kim, u licha? - Jestem jej służącą o imieniu lasha. Inne służące też wzięły udział w tym spisku. - Lepiej będzie, jak mi to wyjaśnisz - rzekł Nicholas, przełykając ślinę. - Ranjanie nie podobała się myśl o tym, że ma zostać szesnastą żoną Namiestnika Miasta nad Rzeką Wężową. Od wspólnie spędzonego dzieciństwa kochała zresztą pewnego pomniejszego księcia z Hamsy. Przekupiła pośrednika, imć Andresa Rusolavi'ego, żeby podstawił Namiestnikowi mnie zamiast niej (Valgasha nigdy mnie nie widział), sama zaś uciekła do Hamsy, by tam sekretnie poślubić swego księcia. Ponieważ Hamsa i Miasto nad Wężową Rzeką prawie się ze sobą nie komunikują, rozwiązanie było idealne - ona dostawała swego księcia, ja zostawałam kolejną ładną buzią na dworze Namiestnika i miałam zapewnione życie w dostatku na jego dworze, gdzie wynagrodziłabym oczywiście inne dziewczęta za dyskrecję. - A więc to kolejny podstęp? - zgrzytnął zębami Nicholas. - Obawiam się, że tak, mój książę. Teraz muszę zdać się na twoje miłosierdzie i błagać, byś nie sprzedawał mnie i moich towarzyszek w niewolę. Nicholas utkwił w niej baczne spojrzenie. - Wiesz, to okropne, kiedy ktoś jest tak paskudnie podejrzliwy, jak ja. Pomyślałem sobie, że Margaret już ci powiedziała, iż nie mamy w Królestwie instytucji niewolnictwa. Na usteczkach dziewczyny pojawił się nikły uśmieszek, uwagę Nicholasa skwitowała jednak jedynie wieloznacznym: - Doprawdy? Nie wiedząc, co rzec, książę przetarł znużone oczy i powiedział: - Powinienem pójść i zajrzeć do Amosa. Usiłował usiąść, kiedy lasha pochyliła się ku niemu i pocałowała go w usta. Nicholas ani drgnął, a kiedy dziewczyna się cofnęła, spytał chłodno: - A to za co? - - Ponieważ, mój dzielny kapitanie, chociaż cię nie kocham, pomyślałam sobie, że jesteś łagodnym, uprzejmym człowiekiem, który umie traktować służącą jak księżniczkę. - Dobrze powiedziane - Nicholas wstał: - Wybaczysz jednak, pani, ale musi upłynąć sporo czasu, zanim nauczę się brać za dobrą monetę to, co mówi ktokolwiek z twojego kraju. Teraz wstała lasha. - Opowiedz mi o tym swoim Królestwie... - Owszem... z chęcią. Przedtem jednak zajrzyjmy do Amosa - odparł książę. - Chodźmy. Wziąwszy latarnię, zabrał dziewczynę do kabiny Amosa. Zatrzymał się u wezgłowia starego pirata i spojrzał z góry na jego bladą twarz. - Wyjdzie z tego? - spytała dziewczyna. - Mam taką nadzieję - odpowiedział Nicholas. - Po powrocie ma poślubić moją babkę. My... to znaczy cała moja rodzina, bardzo go kochamy - przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nieruchomą twarz admirała. Odwróciwszy się do schowka na mapy, postawił latarnię na stole. Zbadał pobieżnie te, jakie Pantathianie zostawili dla poprzedniego kapitana. Wykorzystując dziennik Amosa i te mapy, powinien jakoś odnaleźć drogę do domu. Wybrał jedną, na której przedstawiono Morze Goryczy, i rozwinąwszy ją, pokazał dziewczynie Krondor. - Tam mieszkam... lasha zmrużyła oczy. - Kapitanie... ja nie umiem czytać. Co tu jest napisane? Nicholas zaczął jej opowiadać o Krondorze, a potem pokazał jej, jak daleko odpłynęli od Miasta nad Wężową Rzeką i jak ta odległość wygląda na mapie. Porównawszy ją z wielkością Królestwa, dziewczyna aż westchnęła: - To nieprawdopodobne, żeby taki ogromny kraj był własnością jednego człowieka! - Królestwo nie jest własnością Króla - poprawił ją. - Później wyjaśnię ci to dokładniej, powinnaś jednak już teraz się dowiedzieć, że mój stryj został Królem z prawa urodzenia, ale zobowiązany jest bronić tych, którzy tam żyją. W moim kraju ze szlachectwem wiążą się nie tylko przywileje, ale i odpowiedzialność. Władamy i służymy... Opowiedział jej co nieco o swojej rodzinie, a kiedy skończył, dziewczyna wydęła usteczka: - Więc nie będziesz władał żadnym miastem? Nicholas wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, co planują dla mnie ojciec i stryj. Myślę, że ze względu na racje stanu czeka mnie małżeństwo z jakąś księżniczką z Roldem albo z Kesh. Może każą mi poślubić córkę jakiegoś ważnego Diuka... - westchnął. - A może poślą mnie do Rillanonu, żebym pracował na dworze dla Króla, kiedy zostanie nim mój brat. - Gdzie jest ten Rillanon? Rozwinął kolejną mapę i położył ją na pierwszej, by pokazać jej Morze Królestwa. - O, ta wyspa, tutaj - wskazał palcem - jest kolebką mojego ludu. Stąd wszystko wzięło początek i dlatego nazywają nas Królestwem Wysp. - Musisz mi pokazać ten wasz Rillanon - powiedziała dziewczyna, pochylając się nad mapą i obejmując go ramieniem. Nicholas poczuł napór jej piersi i zaczerwienił się jak burak. - Niewykluczone - rzekł bliski paniki, uwalniając się i odkładając mapy. - Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że bez trudu znajdziesz sobie kogoś, kto pokaże ci wszystko, co zechcesz... Dziewczyna skrzywiła buzię żałośnie i książę poczuł, że jego serce topi się jak wosk. - Jestem tylko biedną służącą. Który z wielkich panów zechce na mnie choćby spojrzeć? - Zaryzykowałbym stwierdzenie - uśmiechnął się książę - że paru by się znalazło. Jesteś niezwykle urodziwa. - Naprawdę tak uważasz? - rozjaśniła się natychmiast. - Owszem - podjął próbę obrócenia wszystkiego w żart. - Kiedy nie parskasz jak rozjuszona kotka albo nie próbujesz wydrapać Marcusowi oczu. lasha uśmiechnęła się i zakryła mu usta dłonią. - Tak zachowywała się Ranjana, mój kapitanie. Starałam się ją naśladować, żeby moje wcielenie było przekonujące. Nagle zapadła cisza i Nicholas zdał sobie sprawę z faktu, że nie wie, co powiedzieć. Naprzeciwko niego, patrząc nań uważnie, stała piękna dziewczyna, oświetlona łagodnym blaskiem latarni. Ich spojrzenia się zetknęły i dziewczyna, postąpiwszy krok do przodu, ponownie go pocałowała. Tym razem inicjatywę przejęło zań jego ciało i objąwszy ją mocno, przytulił lashę do siebie. Stali tak przez chwilę, dysząc cicho, kiedy tuż obok nich rozległ się z lekka poirytowany głos: - Nicky, niech cię licho! Nie możesz po prostu zabrać tej dziewczyny do siebie? - Amos! - zawołał książę. Skoczywszy ku staremu piratowi, zatrzymał się nagle i odwrócił do dziewczyny: - Natychmiast sprowadź tu Anthony' ego! - dziewczyna co tchu pobiegła szukać maga. - Pomóż mi usiąść - zażądał admirał. Nicholas podał Amosowi ramię, pomógł mu się dźwignąć i podparł mu grzbiet poduszkami. - Ha! Ghuda będzie mi winien pięć suwerenów! - zachichotał stary. - Za co? - Założyłem się z nim, że dziewczyna przekona jednego z was, młode koguty, byście zabrali ją z nami. Więc to ty z nią sypiasz? - Nie, nie sypiamy ze sobą. - Mocni bogowie, chłopcze, co z tobą? - i Amos rozkaszlał się nagle. - Niech mnie licho, ależ boli... - Masz szczęście, że uszedłeś z życiem! - Nie jesteś pierwszy, który mi to mówi - odparł Amos. - Dalejże chłopcze, opowiedz mi, co się wydarzyło od chwili, kiedy tamten mnie przedziurawił? Nicholas podjął relację, a kiedy skończył, pojawił się Anthony. Uzdrawiacz zbadał admirała i rzekł: - Na razie powinieneś zostać w łóżku. Każę ci przynieść trochę rosołu. Rany brzucha są niebezpieczne, przez pewien więc czas trzeba ci będzie zachować umiar w jedzeniu. - Ale kilka kropel wina pewnie mi nie zaszkodzi? - spytał Amos, uśmiechając się żałośnie. - Owszem, mały puchar do rosołu - odpowiedział Anthony. - Łatwiej ci będzie zasnąć. Po wyjściu Anthony'ego Nicholas zwrócił się do Amosa: - Jutro trzeba nam będzie... - ... zabić te stwory na dole - dokończył admirał. - Owszem. Zastanawiałem się, dlaczego tak zwlekałeś. - Niełatwa to decyzja, Amos. Wiem, co mi powiedzieli Nakor i Anthony, pamiętam, co mówiły Margaret i Abigail, ale one wyglądają jak ludzie... Przypominają mi przyjaciół z Crydee. - Ale nimi nie są - uciął Amos. - Jesteś księciem krwi, jak twój ojciec i bracia, i masz swoje obowiązki. Często oznacza to odbieranie życia innym, by chronić twoich poddanych. Nie jest to rzecz uczciwa, prawa, czy choćby sprawiedliwa... tylko konieczna. Tak to już jest. Nicholas kiwnął tylko głową. - Spróbuj teraz zasnąć. Jutro poproszę cię, być mi rozszyfrował te gryzmoły w twoim dzienniku, bo inaczej nie znajdziemy drogi do domu. - A więc jutro - rzekł Amos, który był gotów zasnąć w tejże chwili. - Jeszcze tylko jedno... - Co mianowicie? - Ta dziewczyna. Nie pozwól, by stała ci się zbyt bliska. - Przed chwilą pytałeś, co ze mną, a teraz... - Nie, nie mówię o tym, byś jej w ogóle nie tykał. Pewnie cię nawet nauczy kilku rzeczy zupełnie dla ciebie nowych. Chcę tylko, byś pamiętał, kim jesteś i co jest twoim przeznaczeniem. Możesz sobie kochać, kogo ci się spodoba, ale żonę wybierze ci król i basta! - Amos, powtarzano mi to przez całe życie - kiwnął głową Nicholas. - Po prostu pamiętaj o tym, kiedy... da ci posmakować konfitur. Większość mężczyzn zapomina wtedy o reszcie świata. Ty jednak nie czyń żadnych obietnic. - I nagle uśmiechnął się szelmowsko, tak że książę w oka mgnieniu przypomniał sobie o łajdackiej przeszłości szanownego admirała. - Wiesz, jak to jest... to, że nie możesz jej pozwolić na kontrolowanie twojego życia, nie oznacza, że nie możesz jej dać spróbować. Nicholas znów zaczerwienił się jak burak. - Dobranoc, Amos. Zobaczymy się jutro. Wróciwszy do swej kabiny, przypomniał sobie, że latarnię zostawił u Amosa. Zdjąwszy po ciemku spodnie i koszulę, usiadł na łożu. I podskoczył jak spłoszony królik, kiedy usłyszał, że w mroku ktoś się poruszył. A potem tuż obok rozległ się poirytowany z lekka głosik lashy: - Właźże pod koce. Zimno tu! Pobiwszy rekord Midkemii w szybkości przezwyciężania skrupułów, wślizgnął się do łóżka i położył obok dziewczyny. Poczuł ciepło jej skóry i jemu też zrobiło się gorąco. Przez chwilę leżał nieruchomo, nie bardzo wiedząc, co robić. Potem wargi dziewczyny odnalazły jego usta. Oddał jej pocałunek i parsknął śmiechem. - Z czego się śmiejesz? - spytała zaniepokojona i rozbawiona jednocześnie. - Uważasz, że jestem zabawna? - Nie... - odparł książę. - Po prostu przypomniało mi się coś, co powiedział Amos. - A co powiedział? - Powiem ci później - odparł, całując ją ponownie. - Kapitanie, oni nadal tam są - powiedział Harry. Nicholas wyszedł właśnie na pokład, by ucieszyć wzrok widokiem błękitnego nieba i poczuć na policzkach tchnienie chłodnej bryzy. - Jak oni mogą utrzymywać takie tempo? - spytał retorycznie. - Nie mogli przecie zabrać zapasów na tak długą podróż. - Może wcale o to nie zadbali - odpowiedział Harry. - Posprzątałeś kajutę? - Z powodu przebywających na pokładzie kobiet, oficerowie i szlachta musieli dzielić swoje kajuty, podobnie jak Pickens i jego nowy bosman, Gregory, dzielili swoją. Harry i Nicholas pełnili także służbę na przemian (Harry obejmował dowodzenie w nocy ) i spali w kajucie, która pierwotnie należała do pierwszego oficera. Ranjana, Margaret, Abigail i służebne dziewczęta miały spać w dwu niewielkich kajutach, jakie na statkach Królestwa przeznaczano dla pasażerów lub kapitańskich gości. Nicholas zastanawiał się jednak, czy damy nie pozawierały ze sobą podobnych umów, jak on i Harry. - Wiesz... - mruknął Harry. - Będziesz o wiele bardziej przekonujący w roli dowódcy, jeśli zdołasz jakoś zetrzeć z gęby ten durny uśmieszek. - Jaki uśmieszek? - zdziwił się Nicholas. - A... nieważne - kiwnął głową Harry. - Znam to uczucie - dodał i uśmiechnął się do Brisy, która wyszła właśnie na pokład. - Czekajże... Może nie powinienem tego mówić, zważywszy... - Co? Nicholas potężnie się zaczerwienił. - Zważywszy to, co się stało tej nocy. Powinniśmy zachować dyskrecję, jeśli idzie o nasze umowy, dotyczące korzystania ze wspólnych kajut... - A to czemu? - spytał niewinnie Harry. - Ja mam Brisę, ty Ranjanę, Marcus dostał Abigail, a Anthony zajął się Margaret. Wszystko się pięknie ułożyło. - Powiedz to pozostałym czterdziestu dziewięciu samcom na pokładzie - mruknął Nicholas. Harry spojrzał na grupkę najemników, którzy rozsiedli się na jednej z pokryw luku i gapili się na przechodzącą obok Brisę. Naszym ludziom możemy zaufać - to zawodowi żołnierze i królewscy poddani, ale co z tymi wynajętymi drabami? Chcę, byś miał oko na baryłki z winem i pilnie słuchał... na wypadek, gdyby miały się zacząć jakieś kłopoty... przed nami jeszcze trzy miesiące podróży. - Masz rację - westchnął Harry. - Pogadam z innymi. - Prawdziwym problemem będą służące - uściślił Nicholas. - Odrobina niewinnego flirtu to jedno, ale bójki na noże przez którą z nich to niedopuszczalne. - Rozumiem - rzekł Harry. - Przekażę reszcie. Na śródokręciu nagle ktoś sypnął przekleństwami, co skłoniło Nicholasa do zerknięcia w dół. Stał tam Amos, machnięciami dłoni zbywający sprzeciwy Anthony'ego: - Możesz sobie być uzdrowicielem, ale to moje ciało i sam wiem, psiakrew, najlepiej, kiedy mi trzeba świeżego powietrza! Zmiataj! - Pogardliwie odrzucił ofiarowaną mu przez młodego maga pomoc i chwycił za reling. Nicholas spiesznie zsunął się po trapie w dół: - Dlaczego nie jesteś w łóżku? - Leżałem już tak długo, że śmierdzę jak dno starego kufla. Trzeba mi świeżego powietrza i czystej odzieży. Spod pokładu wyłonił się Nakor, który skłonił się wszystkim obecnym: - Anthony... Kapitanie... I mości admirale! Rad jestem, że widzę cię w dobrym zdrowiu. - I ja rad widzę ten twój głupi uśmieszek - odparł Amos. - Te stwory na dole pozasypiały - zwrócił się Nakor do Nicholasa. - Napój powinien działać jeszcze jakiś czas, ale to nie ludzie, i nigdy nic nie wiadomo. Musimy zrobić to teraz. Nicholas zamknął oczy i trwał tak przez chwilę. - A więc zróbcie to - powiedział, nie podnosząc powiek. Nakor dał znak Ghudzie, który przejął dowodzenie całą operacją. Jego ludzie odrzucili w bok pokrywę luku i przesunęli nad nią sporą sieć obciążoną ołowianymi dyskami. Nakor zręcznie wskoczył na sieć i trzymał się jej podczas opuszczania w dół. Czas ciągnął się niemożliwie, a wszyscy czekali, aż Isalańczyk skończy robotę w ładowni, bo zgodzono się już wcześniej, że tylko on sam zejdzie i załaduje trzydzieści nieprzytomnych stworów w sieć. Zaklinał się, że jest jedynym możliwym kandydatem do tej ponurej pracy - a to dla sztuczek, jakie zastosował, by uchronić się od tajemniczej zarazy. Ponieważ nikt nadal nie wiedział, jakimi drogami się rozprzestrzenia, Nicholas nie mógł odmówić słuszności jego rozumowaniu. Wreszcie z dołu rozległ się okrzyk i Ghuda polecił wyciągnąć sieć na górę. Ludzie przy kołowrocie naparli na drągi i z ładowni powoli zaczęła wyłaniać się sieć z jej zawartością. Nakor tkwił uczepiony sieci z boku, zeskoczył jednak zręcznie, kiedy cały ładunek zawisł nad pokładem. Sieć dźwignięto jeszcze wyżej, aż wreszcie przesunięto ją ponad relingiem i zawisła nad falami. Wewnątrz widać było śpiących spokojnie młode kobiety i mężczyzn. I wtedy, nie czekając na niczyje polecenie, Nakor wziął nóż i przeciął linę, trzymającą sieć. Sieć i jej zawartość z głośnym pluskiem wpadły do wody. Opanowany mdlącym uczuciem odrazy do samego siebie i do całego świata Nicholas patrzył, jak bezimienne stwory znikają cicho w głębinach wód, pociągnięte w dół ciężarem ołowianego balastu. - To była konieczność - książę poczuł na swoim ramieniu dłoń Anthony'ego. - Nie było innego sposobu. Pamiętaj i to, że te nieszczęsne istoty stworzono po to, by umarły, zadając nam śmierć. - To wcale nie usprawiedliwia tego morderstwa - odparł cicho książę. - Zejdę na dół z Nakorem - odpowiedział mu (nie odpowiadając na ostatnie słowa) Anthony. - We dwu zdołamy się zorientować, czy nie zostały tam jakieś resztki zarazy. Jeśli nie, to najemnikom przybędzie jedna sypialnia, poza głównym pokładem. Nicholas kiwnął głową, godząc się z tą decyzją. - A co z tym statkiem, który idzie za nami? - spytał Amos. - Praji nazywa go droman. Wygląda trochę jak quegańska birema z katapultą i balistą - odpowiedział Nicholas. - Ma też taran na dziobie. Na głównym maszcie rozpięli trójkątny żagiel i myślę, że mają jeszcze spinaker, choć nie pozwoliliśmy im zbliżyć się na tyle, by można to było wyraźnie zobaczyć. - Ich kapitan jest bardzo dzielny... albo zwariował. Galera to nie statek na otwarte morza. W razie sztormu najpewniej pójdą na dno. - Ba! Przypomnij sobie, z kim mamy sprawę - odparł książę. - Wiem lepiej niż ty, chłopcze - odparł niegdysiejszy pirat. - Widziałem rzezie, do jakich podbechtali moredhelów - A spojrzawszy w górę, dodał: - Wygląda na to, że ludzie poważnie wzięli się do roboty. - Pickens okazał się świetnym pierwszym oficerem, a Harry szybko się uczy - na ustach księcia pojawił się uśmieszek. - Ja zresztą też. - Niekiedy to najlepszy sposób. Pickens zawsze był doskonałym żeglarzem i gdyby nie jego zamiłowanie do mocnych trunków, jakiemu folgował w każdym porcie, dawno już wydostałby się z kubryku. - Obejrzawszy się przez ramię na pierwszego oficera, Amos dodał: - Jeśli zachowa trzeźwość po powrocie, zatwierdzę mu ten awans. Nagle Amos zachwiał się i musiał chwycić za reling, by nie upaść. - Dobrze, dość na tym - uciął Nicholas. - Wracaj do łóżka. Z radością przekażę ci dowództwo, kiedy uznam, żeś wyzdrowiał, na razie jednak jeszcze do tego daleko. Kiedy pomagał Amosowi w powrocie do jego kabiny, stary żeglarz zadał mu pytanie: - Nicky, zrobisz coś dla mnie w imię dawnej przyjaźni? - A co? - Kiedy wrócimy do domu, nie wspominaj o tym wszystkim twojej babce. Po co ją denerwować? - Sądzisz, że nie zauważy nowej blizny na twoim brzuszysku, stary wilku? - Ha! Trzeba mi będzie coś wymyślić - jęknął Amos. Książę pomógł mu się rozebrać i zanim jeszcze wyszedł z kajuty, niegdysiejszy pirat chrapał, aż dudniło. Czas mijał. Nie sprawdziły się obawy księcia dotyczące tarć pomiędzy załogą z powodu kobiet, a to dzięki widocznej często na horyzoncie ścigającej ich galerze. Niekiedy znikała na całe godziny i nagle pojawiała się tuż przed zachodem słońca lub przed świtem. Ponieważ nigdzie nie mogli zobaczyć „Albatrosa”, załoga łatwo popadłaby w rozleniwienie, dochodząc do wniosku, że do końca podróży obejdzie się bez walki. Widoczny na horyzoncie czarny kształt przypominał wszystkim, że bój może wybuchnąć lada moment. Odbici więźniowie szybko odzyskiwali siły i wkrótce większość czasu spędzali na pokładzie. Tuzin dziewcząt z Crydee i cztery służące lashy wystarczyły, by ludzie nie poczuli zazdrości o przyjaciółki Nicholasa i jego kompanów. Dwukrotnie musiał przerywać zwady o dziewki pomiędzy najemnikami a wioślarzami - ocenił jednak, że nie były zacieklejsze niż zwykłe spory o kobiece względy, jakie wybuchały podczas świąt w Crydee. Marynarze dbali o statek, ci zaś z wioślarzy, którzy zechcieli im pomagać, szybko stawali się sprawnymi żeglarzami. Żołnierze z Crydee wrócili do zajęć, o jakich zapomniano podczas poprzedniej podróży, Nicholas zaś wespół z Marcusem i Harrym uczył się sztuki żeglarskiej. Książę każdego dnia naradzał się z Amosem, usiłującym wbić mu do łba odrobinę wiedzy nawigacyjnej. Zbliżali się właśnie do miejsca, w którym Amos spodziewał się odnaleźć sprzyjający im prąd, gdzie powinni byli oddalić się od Novindusa i ruszyć na skroś przez ocean. Dawno już zostawili ląd za horyzontem, woda zaś nieustannie przybierała coraz ciemniejsza barwę i widać było, że nurt zmierza w jednym kierunku. Nicholas nie potrafił jeszcze odczytywać takich znaków równie biegle jak Amos, ten jednak pływał o czterdzieści lat dłużej. Życie na okręcie zaczęło toczyć się wedle określonego rytmu, choć wyczuwało się w nim pewne napięcie. Niewielu ludzi potrafi jednak martwić się nieustannie - na pokładzie zdarzały się chwile prawdziwie zabawne i pełne humoru. Harry i Brisa obrzucali się nieustannie żartobliwymi obelgami i groźbami, Nicholas jednak rzadko widywał tę parę oddzielnie. Margaret i Anthony często przesiadywali na dziobie, szukając odrobiny samotności. Nie obnosili się ze swą zażyłością tak jak Harry i Brisa, ale tym niewiele par mogło dorównać. Marcus i Abigail stale utrwalali łączące ich więzy, choć ilekroć Abby wspominała o swym odwiecznym pragnieniu odwiedzin w Krondorze czy Rillanonie, zawsze wywoływała tym chmurę na czole dziedzica Crydee. Nicholas doszedł do wniosku, że jego kuzyn należy do ludzi, którzy nie są zdolni do oddalenia się od domu dalej niż dzień jazdy - chyba że chodzi o coś naprawdę poważnego... na przykład o łowy. Odkrył też, że jego własne życie toczy się nad wyraz przyjemnie, lasha okazała się nauczycielką pełną pasji i wymagającą, on zaś nigdy nie był niechętny nauce... jaką by nie była. Dowodzenie okrętem, nadzorowanie przygotowań do nadciągającej bitwy, narady z Amosem... wszystko to sprawiało, że jego umysł pławił się w stanie, jaki można było określić jedynie i najlepiej dwoma słowami: pełnia życia. Wiedział, że czeka go bój, który może rozstrzygnąć o przyszłych losach Królestwa, na razie jednak o tym nie myślał. Zbliżające się starcie wyostrzyło jedynie smak doczesnych uciech i przyjemności, jakie go spotykały. Dopóki było można, cieszył się życiem, towarzystwem dobrych przyjaciół i przychylnością pięknej dziewczyny. Był człekiem zbyt praktycznym, by swoje uczucie do lashy uznać za miłość. Czuł do niej wielką sympatię - lasha okazała się bystrą młodą osóbką, wielce ciekawą życia i wykazującą ten sam zdrowy rozsądek, jakiego Brisę nauczyło życie na ulicach Freeportu. To, co Brisa określiła mianem chłodu - kiedy zetknęły się ze sobą po raz pierwszy - okazało się praktycznością i umiejętnością przetrwania, nieobcymi i Brisie. Brak formalnego wykształcenia lashy i jej niekiedy szorstkie maniery nie przesłaniały księciu jej inteligencji - choć kilkakrotnie miał kłopoty z odróżnieniem ignorancji od głupoty. Z drugiej strony, choć jak wszyscy młodzi chłopcy marzył o wielkiej miłości, od dzieciństwa wiedział, że jest księciem krwi, osobą na świeczniku i nigdy nie będzie mu wolno kierować się w życiu sercem. Okręt tymczasem pruł fale, płynąc na północny wschód, przez gorące wody podzwrotnikowe. Ludzie na jego pokładzie czuli się coraz bezpieczniej i mieli wrażenie takiej swobody, jakiej młody książę nie czuł nigdy wcześniej. Pewnej nocy, pod koniec drugiego miesiąca podróży, kiedy wpłynęli na znajome już im wody, na pokładzie pojawił się Amos i bacznie przyjrzał się niebu. - Gwiazdy wyglądają tak, jak wyglądać powinny - rzekł z uśmiechem. - Zbliżamy się do domu. - W ostatnie zdane włożył uczucie, o jakie Nicholas nigdy by go nie podejrzewał: tęsknotę. - Coś nie tak? - spytał książę. - Nie - odparł Amos. Oparł się o reling i zapatrzył w mroczne wody. - Pomyślałem tylko, że to moja ostatnia podróż. - Z pewnością nie... chyba że sam zechcesz zamknąć się w czterech ścianach - sprzeciwił się Nicholas. - Babka ma dość rozrzucone posiadłości i uwielbia podróże. Może zdołasz ją namówić, aby osiadła w Krondorze, pierwej jednak przewędrujesz z nią spory szmat Królestwa: Rillanon, Bas-Tyra... odwiedzicie i ciotkę Carline w Saladorze... potem zaciągnie cię do Darkmoor, gdzie skosztujecie świeżego wina... i oczywiście każdego roku zajrzycie do Yabonu. - Posiadacz ziemski... - potrząsnął głową niegdysiejszy morski rabuś. - Nigdy chyba tego nie polubię. - Polubisz - uśmiechnął się szeroko Nicholas. - Dokładnie tak, jak ty ponownie polubisz dwór twego ojca? - spytał Amos. Uśmiech Nicholasa gdzieś zniknął. - Tak właśnie myślałem. - Sądzisz, że oni zmierzają do Krondoru? - spytał książę, zmieniając temat rozmowy. Amos nie musiał pytać, kim byli „oni”, o których mówił Nicholas, i wiedział, że książę zna odpowiedź; dyskutowali już o tym kilka razy. Ale choć podczas ostatnich kilku miesięcy najmłodszy syn Aruthy zmężniał ogromnie, pod niektórymi względami pozostał niepewnym swoich sił i decyzji chłopcem. Stary wyga udawał więc przez chwilę, że się namyśla, potem zaś odpowiedział: - To najbardziej logiczny z domysłów. - Rozejrzawszy się dookoła i sprawdziwszy, że nikt ich nie podsłuchuje, ciągnął dalej: - Wiemy obaj, dokąd zmierzają i jaki jest ich cel ostateczny. Kamień Życia w Sethanon. Zaraza ma być jedynie środkiem. Po rozpętaniu w Królestwie chaosu mogą mieć nadzieję na to, że uda im się jakoś dotrzeć do Sethanon i uwolnić ich „boginię”. - Bardzo głupie stwory - ocenił Nakor. Obaj rozmówcy odwrócili się nagle. - Nigdy więcej się tak do mnie nie skradaj - warknął Amos. - Skąd się tu wziąłeś? - Jak to skąd? - roześmiał się Nakor. - Płyniemy na jednym statku, zapomnieliście czy co? - Co usłyszałeś? - spytał Nicholas. - Sporo. Ale nic, czego bym nie wiedział wcześniej. Nicholas zrobił sobie w duchu wymówkę: nie wolno było nie doceniać rozległej wiedzy małego przechery. Z pewnością należał do nielicznej garstki mędrców wiedzących o istnieniu Kamienia Życia. - Cóż więc myślisz o tym wszystkim? - Węże to niezwykle dziwne stworzenia. Uważam tak od bardzo dawna. • - Natknąłeś się na nie już wcześniej? - spytał Amos. - Za czasów mojego ostatniego pobytu na Novindusie. - Byłeś już na Novindusie? - spytali obaj jednocześnie. - Owszem, raz kiedyś... choć wtedy nie wiedziałem, że to Novindus. To długa historia, w której zawiera się pewna sztuczka, która zadziałała nieco inaczej, niż się spodziewałem, kilka starych świątyń, o których sądziłem, że dawno je opuszczono, i pewien zakon, którego członkowie nie mieli za grosz poczucia humoru... Tak czy owak, ci Pantathianie to głupie stwory, które dla tej ich fałszywej bogini pchnęłyby cały świat w objęcia śmierci... ale koniec końców i tak ich plany spełzną na niczym. Amos nie zastanawiał się nad tym, ile wie Nakor. Powiedział za to: - Cóż, głupie powody nadają się do umotywowania zabójstwa równie dobrze, jak mądre... - W tym sęk - przyznał Nakor. - - Równie dobrze mógłbyś mówić do trupa. Nie da się dyskutować z fanatykami religijnymi. W pobliżu przechodził Ghuda, któremu wpadła w ucho ostatnia uwaga. - Nie... da się, czemu nie - zaoponował. - Tyle, że to na nic. Znałem kiedyś pustelnika, który twierdził, że z równym powodzeniem można próbować wykopać dziurę w oceanie. Wszyscy się uśmiechnęli. - Jak idą ćwiczenia? - spytał Nicholas. - Dobrze... całkiem dobrze. Niektórzy z byłych więźniów odzyskali już siły na tyle, że się do nas przyłączyli. Chcą mieć miecz w dłoni, kiedy dopadniemy tamten statek. Nicholasowi niezbyt podobała się myśl o tym, by rozdać oręż paziom i czeladnikom - obawiał się, że w bitwie będą bardziej zawadą niż pomocą. Ghuda przekonał go jednak, że przyda im się każdy zdolny do noszenia broni, a ćwiczenia zajmowały czas, tak że najemnicy nie bardzo mieli sposobność na oddawanie się lenistwu. Pod koniec wieczoru Amos poczuł się zmęczony i udał się do swojej kajuty. Nicholas zobaczył na śródokręciu Harry'ego i też postanowił wrócić do siebie. W kajucie zastał lashę rozmawiającą o czymś z Brisą. Na widok Nicholasa Brisa zerwała się na nogi i ze słowami: - Właśnie wychodziłam! - wypadła na zewnątrz. Nicholas uśmiechnął się do przebiegającej obok dziewczyny. Podczas coraz gorętszych dni dziewczęta zaczęły się nosić dość kuso, w czym celowała właśnie Brisa, która teraz ukazywała spory kawałek szyi, ramion, nóg i brzucha. Książę patrzył za nią przez chwilę, aż lasha prowokacyjnie chrząknęła. Nicholas odwrócił się ku niej z uśmiechem. - Chodź no tutaj - zażądała lasha. - Przy mnie zapomnisz zaraz o tej chuderlawej dziewce. Książę odpiął pas z bronią i zzuł buty. Rzuciwszy wszystko na podłogę, spytał: - Brisa ma być chuderlawa? lasha sięgnęła do swej koszuli, rozpięła ją i pozwoliła jej opaść do bioder. - Nie inaczej! - uparła się. Książę parsknął śmiechem i skrył twarz między piersiami dziewczyny. Potem ją pocałował i rzekł: - O czym gadałyście? Nabierasz złodziejskich manier. - Pomaga mi uczyć się waszego barbarzyńskiego języka, jeśli chcesz wiedzieć, mój panie - odparła, zdejmując koszulę. - Ona w istocie jest miłą dziewczyną. Kiedy się dowiedziała, że nie jestem szlachcianką, od razu zaczęła się zachowywać przyjaźnie. - Bardzo się też zaprzyjaźniła z Margaret... jak na osóbkę, która nie lubi szlachty. - Twoja kuzynka to niezwykła dziewczyna - spoważniała lasha. - Widziałam wiele bogatych księżniczek. Ona jednak nie jest podobna do żadnej z tamtych. Nicholas westchnął i pieszczotliwie potarł policzkiem jej szyję. - Szkoda, że nie poznałaś jej matki... – niespodziewanie dla siebie samego odkrył, że niełatwo mu przypomnieć sobie, jak wyglądała Briana. Poczuł nagły przypływ smutku. - Co się stało? - spytała lasha. - W rzeczy samej, nic - wzruszył ramionami. - Ludzie umierają, grzebiesz ich, przez jakiś czas nosisz po nich żałobę.... a życie toczy się dalej. Tak to już jest. To dobrze, że się uczysz języka Królestwa - dodał po chwili raźniejszym tonem. - Muszę go znać, jeśli mam sobie znaleźć bogatego męża - uśmiechnęła się lasha. - Męża! - Nicholasa aż poderwało. - Twoja żona oczywiście nie będzie miała niczego przeciwko twoim kochankom, prawda? - spytała słodziutko. - A twój ojciec zaś bez trudu zgodzi się na nasze małżeństwo. Nicholas już miał zaprotestować, ale nagle pojął, że lasha mówi głośno tylko to, o czym on sam myślał już kilka razy. Odkrył po prostu, że nie podoba mu się, kiedy mówi to ona. - Aaa... zraniłam twoje uczucia - powiedziała lasha na poły żartobliwie, na poły z powagą. - Pozwól, że cię pocieszę... - dodała, rozwiązując pas trzymający spódniczkę i pozwalając całości opaść na deski podłogi. Kiedy doń podeszła i wślizgnęła się w jego ramiona, mógł się tylko roześmiać. Ścigającej ich galery nie widzieli już od tygodnia i Amos doszedł do wniosku, że w końcu pokonały ją trudy ciężkiej podróży. Pewnego dnia wyszedł na pokład i nabrał tchu w płuca. Było to niewątpliwie morskie, wiosenne powietrze. Admirał podszedł do stojącego na śródokręciu Nicholasa i powiedział: - Już niedługo poproszę cię o zwrot okrętu. - Oddam ci dowodzenie, kiedy tylko zechcesz. - Doskonale sobie radzisz - z tymi słowy Amos klepnął Nicholasa w ramię. - Czułbym się znacznie lepiej - zasępił się Nicholas - gdybym wiedział, gdzie jest tamten statek. - Jeśli ich kapitan zna swój fach - odpowiedział Amos - to są na południe od Skał Fregaty, i tydzień na południe od Wyspy Trzech Palców. Powinni tam skręcić i ruszyć proso ku Cieśninom. - Przetniemy im drogę? - Nie wiem - odpowiedział Amos. - Ten statek jest niemal tak szybki jak prawdziwy „Bielik”, a prawdziwy „Albatros” niewiele tylko ustępował mu chyżością. Niełatwy to wybór... a my nie znamy tych południowych wód tak, jak tamten kapitan. - Potarłszy brodę, dodał raźniejszym tonem: - Z drugiej strony nie masz na świecie kapitana, co lepiej ode mnie zna wody pomocne. Kiedy raz trafimy na Morze Goryczy, wykorzystam każdą falę, każdy prąd i każdy powiew wiatru. Dopadniemy ich, ani słowa. - Kiedy najwcześniej powinniśmy się tego spodziewać-? - Choćby i teraz - odparł Amos. - Mogliśmy ich wyprzedzić już dawno. Wszystko zależy od tego, jak wcześnie ich kapitan postanowił skręcić na wschód. Minęły dwie godziny i nad okrętem poszybował okrzyk wypatrywacza: - Statek, ahoj! Nicholas natychmiast polecił rozpiąć wszystkie możliwe przy tym wietrze płótna i każdy człowiek skoczył, by dodać okrętowi chyżości. Po chwili wypatrywacz zameldował: - Poznaję ich, kapitanie! To „Albatros”! - Wszyscy na stanowiska! - zagrzmiał Amos. - Nie! - sprzeciwił się Nicholas. - Nie? - zdumiał się admirał. - Na razie zostawimy ich w spokoju. - Dlaczego, na wszystkich bogów? Na pokładzie pojawił się Ghuda, Praji i Vaja, książę więc przemówił do wszystkich: - Nie mamy pojęcia, ilu ludzi tamci mają na pokładzie i straciliśmy element zaskoczenia. Nie zamierzam ich atakować, zanim nie przedostaniemy się przez Mroczne Cieśniny i nie będziemy prawie w domu. - Dlaczego? - spytał Harry, który dopiero teraz zeskoczył z fordeku. - Bo nie zamierzam pozwolić na to, by choćby jeden z tych stworów dotarł do Krondoru. Jeśli będzie trzeba, staranuję ich statek i oba podpalę. A gdy będziemy musieli przedzierać się do brzegu wpław, wolałbym, by się to odbywało niedaleko przyjaznych brzegów. Amos zaklął z całej duszy: - No, dobrze... popłyniemy w ślad za nimi i mam tylko nadzieję, że ich kapitanowi zabraknie odrobiny wyobraźni. - Przekażcie rozkazy - odezwał się Nicholas. - Jeśli tamci zawrócą do boju, uciekamy... - Wcale mi się to nie podoba - zaczął wojowniczo Amos. - Taka jest moja wola - uciął Nicholas. - Zaatakujemy tylko wtedy, jeśli tamci skierują się ku Kesh lub któremuś z Wolnych Miast. W przeciwnym razie podążymy za nimi aż do domu. - Ay, sir - rzekł Amos salutując. Na jego twarzy malowała się osobliwa mieszanka dumy i wątpliwości. Rozdział 24 BITWA Nicholas pilnie obserwował nieprzyjaciół. Na fałszywym „Albatrosie” skracano żagle - wrogowie zwalniali prowokacyjnie, by skusić „Bielika” do nagłego ataku. Amos stał na śródokręciu. W ciągu ostatnich dwu tygodni usadowił się tam na stałe, nadal jednak nie żądał od księcia, by przekazał mu dowodzenie. Nicholas przyznawał, że brak mu wiedzy koniecznej do dowodzenia statkiem, szybko się jednak uczył i kiedy dodał swe doświadczenia w pływaniu małymi żaglówkami do tego, czego się nauczył pod opieką Amosa na „Drapieżcy”, i tego, co obecnie podpatrywał u Pickensa, okazało się, że jest materiałem na pierwszorzędnego żeglarza, któremu niestraszne są dalekie oceany. Amos powiedział mu z przekąsem, że wziąwszy pod uwagę tempo, w jakim przyswaja sobie wiadomości, już za rok czy dwa będzie z niego świetny chłopiec okrętowy. Książę wiedział, że stary żeglarz, którego sława na morzach Królestwa była niemal legendarna, żartuje - nieustannie jednak trapił się myślą, że choć jak dotąd wszystko mu się udawało, jego szczęście wkrótce się wyczerpie. - Tak naprawdę wcale im chyba nie zależy na tym, byśmy zaczęli im się dobierać do tyłków - rzekł z namysłem Amos. - I wiedzą, że my też nie mamy na to ochoty - dodał Nicholas. - To o co im chodzi? - Hej, tam! Na oku! Widać coś od rufy? - zagrzmiał Amos w górę. - Nic a nic, admirale! Tydzień temu przedarli się przez Cieśniny i teraz żeglowali na północ od Durbinu. - Chyba nie spodziewałeś się, że coś stamtąd nadpłynie? - rzekł książę. - Nigdy nie wiadomo - odparł Amos, spluwając przez reling. - Węże opanowały magię na tyle, by stworzyć tych nosicieli zarazy i planowały to od lat; zaczęły pewnie zaraz po śmierci Murmandamusa pod Sethanon. Nie dałbym głowy, że nie znalazły jakiegoś sposobu, by przeprawić tamtą biremę przez ocean... - uśmiechnął się. - Bardziej jednak prawdopodobny byłoby, gdyby zostawiły jakiś statek na Morzu Goryczy, ot tak, na wszelki wypadek. W tej sytuacji, gdyby mogli się spodziewać pomocy, ich manewr, to znaczy zwolnienie, miałby sens. - Takie ryzyko mogę podjąć - zgodził się Nicholas. W tejże chwili rozległ się okrzyk człowieka z gniazda: - Żagiel, ahoj! - Gdzie? - wrzasnął Nicholas. - Na sterburcie, kapitanie! Nicholas i Amos rzucili się do relingu... i rzeczywiście, po chwili obaj spostrzegli żagiel. - Szybko idzie - ocenił Nicholas. - Aha - mruknął Amos. - Keshański kuter. Pewnie jakiś kochający prawo prywatny przedsiębiorca z Durbinu. Czas wywiesić banderę. Na imitacji „Bielika” w kapitańskiej skrzyni znajdował się pełen zestaw bander i proporców. - Wywiesić banderę Królestwa i królewski proporzec! - polecił Nicholas. - Jak już przy tym jesteśmy, wywieście i moją flagę admiralską - rzucił Amos. Nicholas powtórzył rozkaz i wkrótce na bomstendze i bezanie załopotały kolorowe płótna. Keshański kuter początkowo pruł prosto na nich i nagle przechylił się w bok. - Biedaczek! - parsknął śmiechem Amos. - Żeby nadziać się na dwa królewskie patrolowce, z których jeden ma na pokładzie admirała floty i członka rodziny królewskiej. Zwieją od nas jak od zarazy! Dzień mijał, Nicholas zaś dbał o to, by pomiędzy swoim statkiem a fałszywym „Albatrosem” utrzymywać stałą odległość. Pogoń przybrała formę osobliwego wyścigu, w którym celem nie było pierwszeństwo, a utrzymanie odległości, z której w każdej chwili można było zaatakować. O zmierzchu na Albatrosie podniesiono więcej płócien. - Te... nieprawej matki syny zechcą nam się wyślizgnąć po ciemku - mruknął Amos. - Czy im nie wpadło do durnych łbów, że ja za dobrze znam te wody? Wiem, jak muszą płynąć, jeśli chcą trafić do Krondoru. - A jeśli oni nie chcą trafić do Krondoru? - spytał Nicholas. - A gdzieżby mieli popłynąć? - zdumiał się Amos. - Mogliby oczywiście skierować się do Sarth albo na Kraniec Świata, ale po co? Twój ojciec najpewniej jest na Dalekim Wybrzeżu, gdzie próbuje zaprowadzić porządek po tej napaści. Myślę, że taki był właśnie zamysł tego, co uważaliśmy za bezsensowną napaść na Carse, Tulan i Barran. Przy zniszczeniach tego rodzaju Arutha musiał ściągnąć większą część floty i pożeglować prosto ku Dalekim Wybrzeżom, gdy tylko Cieśniny się otworzyły. A potem ruszy do Freeportu. - Stary admirał obliczał coś przez chwilę w myślach. - Teraz pewnie się zastanawia: wracać czy ruszać za nami. - Tamci skręcają na pomoc! - zauważył Nicholas. - Myślę, że w ten sposób chcą nas zwieść - odparł Amos. - Odczekaj chwilę, rozepnij wszystkie żagle, ruszaj za nimi, a gdy tylko zrobi się ciemno, na tyle by tamci nie mogli nas dostrzec, skręć na kurs do Krondoru. Założę się, że rano zobaczymy ich nie dalej, niż o milę. - Wiem, że z tobą nie należy się zakładać - odparł Nicholas. I dodał, obejmując przyjaciela ramieniem: - Może coś przekąsimy? - Czemu nie? - zgodził się Amos. Pod koniec dnia stary admirał zwykle odczuwał zmęczenie w nogach, poza tym jednak Anthony ocenił, że w pełni odzyskał siły po sztychu w brzuch. Dawna krzepa wracała mu powoli, ale miał ją osiągnąć, kiedy wrócą do Krondoru. Schodząc po trapie, Amos pomrukiwał do siebie: - Gdybyśmy popłynęli prosto, to za cztery dni bylibyśmy w domu. Ale takie wodzenie się po morzu, jak podczas regat w porcie, to tylko strata dobrego wiatru. - Też wolałbym mieć to za sobą - zgodził się Nicholas - ale kiepskie są szansę, że ci maniakalni samobójcy zechcą wyjść naprzeciwko naszym życzeniom. - Dym, kapitanie! - ryknął wypatrywacz. - Gdzie? - Za rufą! Obaj szybko wrócili na wyżkę i zmrużywszy oczy, spojrzeli pod słońce. Na horyzoncie wznosił się pióropusz dymu. - Ten keshański kuter na coś natrafił - rzekł Amos. - Owszem, ale na co? - spytał Nicholas. Domysły niegdysiejszego pirata okazały się trafne. O świcie okazało się, że Albatros kołysze się na falach niecałą milę na pomoc od nich. Nicholas obserwował przez chwilę rosnący w oczach statek nieprzyjaciół, potem zaś polecił skręcić w lewo, tak, by ich własna prędkość spadła. Te uniki w istocie zwalniały tempo pościgu. Na pokładzie pojawił się Amos. Wspiął się na wyżkę i spytał: - Coś nowego? - Owszem - odpowiedział Nicholas. - Nic z tego, co robią, nie ma sensu... chyba, że grają na zwłokę. Zastanawiam się, czy nie zamierzają zawrócić i nas zaatakować. Amos spojrzał na drugi statek. - Jeśli chcieliby to zrobić, to powinni zawrócić teraz. O! Właśnie! - Wszyscy na pokład! - zawołał Nicholas. - Panie Pickens! Skręt w lewo! Zechce pan sprawdzić, czy nie możemy pójść ostrzej na wiatr... Zanim tamci się obrócą i skrócą żagle! I nagle na pokład wyskoczył Nakor, wrzeszcząc: - Uwaga! Uwaga! - Co się dzieje? - spytał go Nicholas. - Nie wiem... - odparł mały przechera, podskakując w miejscu. - Jakaś sztuczka... Czuję przez skórę... W chwilę później na pokładzie pojawił się Anthony: - Książę, dzieje się z nami coś dziwnego. Czuję to... - Wiecie choć w przybliżeniu, co? - dopytywał się Nicholas. I nagle rozległ się dźwięk przypominający rozdzieranie gigantycznego płótna, a potem miarowy łoskot... monotonny, ale niesamowicie nieprzyjemny... jakby ktoś zgrzytał, pisząc ogromną kredą po niezbyt gładkiej tablicy. Nicholas poczuł, że skórę marszczą mu zimne dreszcze i że braknie mu tchu. A potem Anthony pokazał coś na horyzoncie: - Spójrzcie tam! Z migotliwej mgły wyłonił się droman. - To mi sztuczka! - zakwiczał Nakor. - Ukryli przed nami tamten, a ten tu miał nas opóźnić! - Zaklęcie maskujące! - rzekł Anthony. - Teraz już wiemy, na kogo natknęli się ci keshańscy korsarze - rzekł Amos. - I wiemy, kto odniósł zwycięstwo - Nicholas ocenił okiem pozycję każdego okrętu. - Przygotować się do boju! - zagrzmiał z wyżki ku załodze. - Panie Pickens, na sterburtę proszę. Idziemy na „Albatrosa”! Wydano rozkazy, po których Ghuda i Praji zebrali swe najemne kompanie - jedna usadowiła się na wantach, druga skupiła się na pokładzie. Obok stanęli murem więźniowie z Crydee - ci, którym pozwoliły na to odzyskane siły, wzięli w dłonie broń, reszta chwyciła za liny i abordażowe kotwiczki. Usadowieni w takielunku żeglarze zaczęli gorączkowo odwracać żagle, które przed chwilą gotowali do przeciwnego zwrotu - jedni opuszczali skracane płótna, drudzy skracali te, które przed chwilą opuścili. Marcus i Calis z kilkoma towarzyszami wspięli się na umieszczone przy masztach gniazda dla łuczników. Wybrawszy cele, zaczęli swą morderczą robotę - ich długie łuki znacznie przewyższały zasięgiem kusze z „Albatrosa”. Żeglarze przeciwnika zaczęli szukać kryjówek - a gdy w krtani sternika utkwiła strzała Calisa, statek skręcił nagle i zakołysał się niebezpiecznie. „Bielik” zbliżał się szybko do swego bliźniaczego statku, Amos zaś dawał wskazówki Nicholasowi, doświadczonym okiem oceniając kurs i odległość. Na śródokręciu uwijały się Brisa, Margaret i lasha, które wespół z kilkoma kobietami i wioślarzami roznieciwszy ogień, podpalały garnki z ognistą cieczą. - Ostro w lewo! - wrzasnął Amos i Pickens z całej siły zakręcił kołem. „Bielik” dopadł „Albatrosa” i wszyscy chwycili się czegoś, spodziewając się wstrząsu przy zderzeniu. W tejże samej jednak chwili, w której dziób „Bielika” miał uderzyć w burtę przeciwnika, statek ciężko skręcił w lewo. Trzasnęła więźba dziobowa i uchwyty takielunku na forkasztelu, a drzazgi jak małe pociski frunęły na wszystkie strony. A potem zderzyły się kadłuby z siłą, która wystarczyła, by na „Bieliku” jeden z łuczników wyleciał z gniazda, inny zaś zawisł na końcu liny, a jego miecz uderzył o pokład. Na pokładzie „Albatrosa” stało kilkunastu ludzi gotowych do odparcia ataku. - Nakor! - wrzasnął książę. - Jeśli znasz jakieś sztuczki, które mogłyby nam pomóc, to najwyższa pora! Mały Isalańczyk sięgnął do swych przepastnych biesagów i wyjął coś, co wyglądało jak kula dymu. Było czarne i wierciło się wściekle w ręku Nakora. Przyjrzawszy się lepiej, książę zobaczył, że jest to rój jakichś owadów. Nakor cisnął rój na pokład nacierającego statku i chmura napęczniała nagle, wypełniając powietrze gniewnym brzęczeniem. W sekundę później na „Albatrosie” rozległy się wrzaski bólu i obrońcy zajęli się opędzaniem od rozjuszonych insektów. - Pospieszcie się! - ponaglił Nakor. • - Długo to nie potrwa. - Teraz! - wrzasnął Nicholas, dając sygnał swoim ludziom. Ku przeciwnikowi pofrunęły ciężkie, trójdzielne haki abordażowe. Dwa odbiły się od takielunku i wpadły w coraz węższą przestrzeń pomiędzy kadłubami, trzeci wprawdzie dotarł do celu, ale spadł na pokład, bo ciskający go Krondorczyk, nazbyt podniecony, wypuścił linę z dłoni. Inne jednak dotarły do celu i chwyciły - ludzie z drużyn abordażowych pociągnęli potężnie za liny i oba kadłuby zeszły się razem z ogłuszającym łoskotem. Ludzie dzierżący liny błyskawicznie uwiązali je do uchwytów, a potem porwawszy za broń, dołączyli do drużyn abordażowych. Nicholas kazał wszystkim członkom załogi obwiązać sobie czoła czarnymi opaskami, tak, żeby w wypadku starcia z którąś z nieludzkich kopii, każdy Krondorczyk mógł rozpoznać fałsz, choćby uzurpator miał twarz jego brata czy przyjaciela. Każdego też ostrzeżono, że jeśli w zapale walki straci opaskę, może zostać zabity przez kompana - i najlepiej w takim wypadku paść nieruchomo i starać się wydostać z zawieruchy. Na pokładzie kotłowali się żądni bitki najemnicy Prajia - Ghuda zaś ze swoją grupą czaili się wśród takielunku. Spojrzawszy w dół, Nicholas zobaczył, że na śródokręciu stoją już gotowi Tuka i jego wioślarze, a także kilka kobiet z Crydee. Były to drużyny ogniowe: ludzie ci mieli miotać na wrogów płonące pociski albo gasić te, które mogły trafić na pokład „Bielika”. Przekonawszy się, że wszyscy są na swoich miejscach i gotowi do działania, książę wyciągnął miecz i skoczył na reling. Odbiwszy się jedną nogą, przeskoczył nad sześciostopową przestrzenią dzielącą oba napierające na siebie ze zgrzytem kadłuby i wylądował na forkasztelu „Albatrosa”. Żądlące owady Nakora już gdzieś przepadły - ale zrobiły swoje. Statki zwarły się, stosując dzioby do ruf, a wiatr dmący w sczepione razem takielunki wytworzył moment obrotowy, pod wpływem którego oba kadłuby zaczęły wirować wokół wspólnej osi. Nicholas przeklął los, który zmusił go do takiego podejścia ku wrogom. Trudniej będzie rozdzielić statki - inaczej byłoby, gdyby zderzyły się dziobem do dziobu. Książę mógł tylko żywić nadzieję, że nie pogorszy to ich szans w walce z nadciągającym dromanem. Nie miał zresztą czasu na rozmyślania, bo zaatakował go odziany w czerń oficer i książę sparował pierwszy cios. Napastnik miał skłonność do potrójnej sekwencji ataku i gdy zaczął ją po raz trzeci, Nicholas bez trudu przeszył mu pierś swoim mieczem. Rozejrzawszy się spiesznie dookoła, zobaczył, że jeden z jego ludzi jest spychany przez przeciwnika za burtę. Książę zabił napastnika i pomógł swemu człowiekowi wrócić na pokład. Zobaczywszy, że są na forkasztelu sami, Nicholas wrzasnął: - Tutaj, Amos, tutaj! Amos chwycił beczułkę - z tych, w jakich zwykle przechowuje się okowitę - i rzucił ją Nicholasowi. Książę przechylił się w tył i wypuścił z jękiem powietrze z płuc - ale nie zwolnił chwytu, jakim złapał baryłkę. - Otwórz tę klapę w podłodze... i uważaj na niespodzianki! - wrzasnął do stojącego obok żołnierza. Krondorczyk odepchnął pokrywę stopą i odchylił się do tyłu - w samą porę, by uniknąć wystrzelonego z zewnątrz bełtu z kuszy. Nicholas, nie zwlekając, zrzucił beczułkę w mrok otworu. Nie bez satysfakcji wysłuchał trzasku pękającego drewna i ryku boleści. - Dawaj drugą! - wrzasnął do Amosa. Stary admirał rzucił mu następną beczułkę - ta poszła w ślady pierwszej, po czym pokrywę zamknięto i zaryglowano. Nicholas podniósł swój miecz i spojrzał z góry na pokład główny, gdzie wrzał najbardziej zacięty bój - walki toczyły się na całej jego połaci i wszystko się pomieszało. Nie było widać żadnej wyraźnej linii oddzielającej przeciwników. Błyskawicznie zsunął się po trapie i, lądując na dole, pchnął nogą w plecy wroga, który napierał na jednego z najemników Prajia. Odziany w czerń potknął się i najemnik bez trudu przeszył go kordem na wylot. Unikając walki, książę przemknął do relingu przylegającego do jego własnego statku. Ghuda, Praji i Vaja utrzymywali tam wolny od wrogów kawałek pokładu i młody wódz dołączył do nich, po czym cała czwórka zaczęła przebijać się do centralnego luku. Gdy wreszcie znaleźli się nad nim, Nicholas odwrócił się i zawołał: - Następna beczułka! Amos i Harry przynieśli sporą baryłkę - musieli ją oprzeć o reling, kiedy Nicholas brał ją w objęcia. Zaraz też Harry przeskoczył przez poręcz i pomógł księciu dźwigać beczkę. Zawierała dziesięć galonów oleju i przy zwykłej na morzy chwiejbie niełatwo było ją umieścić nad lukiem. Nicholas odliczył do trzech i obaj puścili baryłkę, zrzucając ją na dół. Olej w lampie był zwykłym olejem, który w normalnych warunkach nigdy nie zapłonąłby bez knota, Nakor jednak się upierał, że jeśli wokół baryłki rozgorzeje ogień, zapali się i wspomoże ogólny pożar, przedzierając się przez deski w kadłubie i albo spali go do linii wodnej, albo wytworzy w nim dość dziur, by przeklęty okręt poszedł na dno. Odwróciwszy się od luku, Nicholas spostrzegł, że na chwilę zrobiło się pusto wokół trapu głównego. - Dawajcie następną! - wrzasnął do Harry'ego, biegnąc w tamtą stronę. Jakby znikąd pojawili się dwaj marynarze z „Albatrosa” i Nicholas musiał stawić czoła obydwu. Walkę z dwoma i więcej przeciwnikami naraz ćwiczył od chwili, kiedy po raz pierwszy stanął z orężem w dłoni na placu ćwiczeń, nigdy jednak przedtem nie walczył o życie. Teraz przypomniał sobie to, co wielokrotnie powtarzali mu jego ojciec wespół z instruktorem: dwaj przeciwnicy - o ile wcześniej nie ćwiczyli razem - będą sobie raczej przeszkadzać niż pomagać. Trzeba mu czekać, dobrze się osłonić i wypatrywać okazji. Dokładnie tak, jak niejednokrotnie demonstrował mu ojciec, napastnik z lewej zastąpił drogę swemu towarzyszowi. Ten z tyłu wpadł nań, popchnął go niechcący, wytrącił z równowagi i popchnięty skonał na ostrzu książęcego miecza, zanim zdołał się podnieść. W ułamek sekundy później Nicholas sam pchnął drugiego napastnika i trafił go w gardło. W tejże samej chwili pojawił się Ghuda taszczący sporą beczułkę. - To ostatnia! - wrzasnął najemnik księciu. - Rozpalmy ogień i wynośmy się stąd! - zawołał Nicholas. Każdemu z ludzi wcześniej już powiedziano, że gdy tylko na wrogim statku zapłonie pożar, mają się wycofać i przebijać na pokład macierzystego statku. Na „Bieliku” czekali już ludzie Tuki, którzy zebrali się wokół niewielkiego kociołka ustawionego nad trójnogiem paleniska. Nieco wyżej czaili się już kolejni z krzesiwami - czekano jeszcze, aż ludzie z drużyn abordażowych wywalczą sobie drogę powrotną. Członkowie załogi „Albatrosa” nie wykorzystywali przewagi i kontentowali się oczyszczaniem pokładu z napastników. - Teraz! - zawołał książę. Calis, Marcus i ich ludzie zasypali nagle pokład - i luki! - Albatrosa ulewą ognistych, płonących strzał. Inni, sterczący na najniższych rejach, opuścili na linach ku wioślarzom Tuki puste garnki, które tamci szybko i sprawnie napełnili wrzącą masą zapalającą. Garnki szybko wciągnięto na górę, bo im gorętsza masa, tym łatwiej ją podpalić. Nicholas drżał z napięcia - ryzykował wiele, bo ogień na pokładzie to niebezpieczna sprawa. Najgorsze to z nieszczęść, jakie może przytrafić się żeglarzowi, bo cały statek jest tak równie łatwopalny jak hubka. Wystarczy odrobina ognia zaprószona gdziekolwiek - i po paru chwilach cały okręt pada ofiarą płomieni. Większość materiałów wodoodpornych świetnie się paliła - smoła, olej, łój czy wszelkiego rodzaju tłuszcze - i nawet moczenie żagli przed bitwą niewiele pomagało. Trafione zapalającą strzałą lub garnkiem z płonącymi węglami, stawały w ogniu, który niełatwo było ugasić. Książę stał przy sporym palenisku pomiędzy statkami, gotów do polania wodą węgli na własnym okręcie i podlania oliwą płomieni na statku wrogów. Gdyby nie udało się podpalić „Albatrosa”, gotów był oddać ogniowi oba okręty - rozkazując swej załodze i pasażerom opuścić statek. Usadowieni na wantach ludzie z Crydee ostrożnie rozniecili ogień w krzesiwach - wszystko niezwykle uważnie, bo ich własne żagle były równie suche i podatne na płomienie jak rozpięte na kopii ich statku. Dotarłszy do końców rei, gdzie czekali ich towarzysze, podali im płonące żagwie, od których rozpalono natychmiast zawartość garnczków. Gdy te rozgorzały jak należy, ciśnięto je na pokład i w takielunek sąsiedniego statku. Na pokładzie „Albatrosa” został jedynie Nicholas, który musiał się upewnić, że wszyscy jego ludzie bezpiecznie wrócili na własny okręt. Kiedy szykując się do skoku, postawił stopę na relingu, został zaatakowany przez dwu przeciwników i odkrył, że nie zdoła chyba uciec. W tejże chwili przyszedł mu w sukurs ktoś, kto przeskakując nad relingami i rzucając się na napastników, zbił z nóg obu drabów. Cała trójka runęła na pokład, wstał jednak tylko Ghuda. Rosły najemnik odwrócił się do księcia, uśmiechnął, otworzył usta i rzekł: - Wynośmy się... - a potem zrobił zdziwioną minę. Postąpiwszy krok ku księciu, sięgnął za siebie, jakby chciał podrapać się po grzbiecie i rzekł: - Niech mnie gęś kopnie! Stojący już na pokładzie „Bielika” książę ujrzał, że najemnik pada twarzą na reling, a w jego szerokim grzbiecie tkwi rękojeść noża. Nicholas sięgnął i przeciągnął Ghudę na własny statek z siłą, o jaką nigdy by się nie podejrzewał. Do obu przyjaciół podbiegł Tuka, trzymający w dłoni garnek z płonącą zawartością. Zamachnął się potężnie i już miał cisnąć pocisk na pokład „Albatrosa”, kiedy wroga strzała trafiła go w pierś. Mały Novindyjczyk zagulgotał dziwacznie, przechylił się przez reling i wpadł między kadłuby, które akurat w tejże chwili zeszły się z okropnym chrzęstem. Wrzask Tuki urwał się jak ucięty nożem. Nicholas poczuł, że go mdli. Akurat podbiegł doń Anthony, książę zdążył więc powiedzieć tylko: - Zobacz, co z nim! - i przechylił się za burtę. Tymczasem najemnicy rąbali łączące oba kadłuby liny, uchylając się przed nadlatującymi z przeciwnej strony strzałami. Na pokładzie „Albatrosa” - niebezpiecznie blisko „Bielika”! - tańczyły już płomienie. Niedaleko księcia stały Margaret i lasha, trzymające już w gotowości wiadra z wodą i piaskiem. Ludzie na wantach powyciągali noże i gotowali się do odcinania lin, które zajęłyby się ogniem. Załoga wrogiego statku uwijała się gorączkowo, usiłując gasić zarzewia pożaru - co zobaczywszy, książę rozkazał Pickensowi rozdzielić oba statki. - Kapitanie! - wrzasnął Pickens. - Ugrzęźliśmy! Wiatr wieje od dzioba i nie damy rady ruszyć, dopóki nas nie obróci! Nicholas zawołał do wioślarzy, by chwycili za wiosła szalup i przy ich pomocy odepchnęli „Albatrosa”. Oba połączone statki, wolno obracały się na wietrze. W pewnej chwili kadłuby zaczęły się przesuwać obok siebie, czemu towarzyszyły okropne zgrzyty i trzaski. I nagle „Bielik” obrócił się wokół osi, jaką stanowiła jego rufa, oba statki uderzyły o siebie po raz ostatni i Krondorczycy byli wolni. Na pokładzie wśród takielunku pojawiły się niewielkie zarzewia ognia, szybko jednak zostały ugaszone. Nicholas skoczył na wyżkę rufową, skąd bacznie obserwował mijany statek. Obok niego wylądował Marcus, który zeskoczywszy ze swego stanowiska, położył dłoń na ramieniu księcia, mówiąc: - Udało się! - Taką mam nadzieję - odparł Nicholas. I nagle młody dowódca poczuł, że dłoń na jego ramieniu tężeje i zamyka się niczym kleszcze. Pośród płomieni ogarniających rufę „Albatrosa” ukazały się dwie znajome im obu postaci. Na pokładzie ogarniętego pożarem statku, obramowane dymem i deszczem iskier stały Margaret i Abigail wzywające ratunku. Obaj młodzieńcy, którzy byli dość blisko, by wszystko widzieć i słyszeć, zamarli ze zgrozy. Nicholas spojrzał na śródokręcie „Bielika” - i zobaczył drugą Margaret, w kusej spódniczce. Księżniczka z pokładu płonącego statku odziana była w szaty książęce. - Pomóżcie mi! - zawyła Margaret z „Albatrosa”. - Nicholasie! - zawtórowała jej stojąca obok Abigail. - Ratuj nas! Pod pokładem „Albatrosa” rozległo się jakby głośne westchnienie i ze wszystkich luków nagle buchnęły płomienie. Bogata suknia, jaką miała na sobie stojąca tam Margaret, zajęła się ogniem i księżniczka z wrzaskiem bólu zaczęła gasić płomienie rękoma. Z pokładu „Bielika” śmignęła chyża strzała, która trafiwszy fałszywą Margaret w pierś, odrzuciła ją w tył i cisnęła w ogień. W sekundę później drugi pocisk zgotował podobny los stworowi udającemu Abigail. Z rei, na której, mając na wszystko baczenie, tkwił aż do tej pory, zeskoczył Calis. Wylądowawszy obok księcia i Marcusa, rzekł sucho: - Zdecydowałem, że nie trzeba przedłużać tej sceny. Oczywiście były wcieleniem fałszu, ale widok i tak był przerażający. Kiwnięciem głowy wskazał Nicholasowi śródokręcie, gdzie ogarnięta zgrozą stała Abigail, patrząca szeroko rozwartymi oczami na własną śmierć. Obok niej bielała twarzyczka Margaret, trzymanej za obie dłonie przez Anthony'ego. Nicholas skinął głową, potem odwrócił się i spojrzał w prawo, skąd nadpływał coraz bliższy i groźniejszy droman. - Uwaga, wszyscy! - zawołał książę. - To jeszcze nie koniec! Panie Pickens, ostro na sterburtę! - Patrzcie! - zawołał nagle Amos. Na pokładzie rufowym pojawili się Praji i Nakor. - Na co mamy patrzeć? - spytał Praji. - Kto tam stoi na dziobie? - Dahakon - odpowiedział Nakor, Nicholas zaś poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Na dziobie galery stał mąż w brązowej szacie, który skrzyżowawszy ramiona na piersiach, beznamiętnie patrzył na oba statki. - Musiał przenieść tu swój statek, wykorzystując swą niecną sztukę - mruknął Praji. - Nie - odparł Nakor. - Nie przywiódł go tu dzięki żadnym sztuczkom. Podążał za nami cały czas. Ukrył go tylko przed naszym wzrokiem. - To niepodobieństwo! - sprzeciwił się Amos. - Na tamtym statku nie masz dość żywności, by wykarmić załogę i niewolników! - No to popatrz! - mruknął Nicholas, wskazując dłonią. Obok Dahakona pojawił się następny pasażer galery. Valgasha, Namiestnik Miasta nad Wężową Rzeką. Miał bladą, wzdętą miejscami skórę, poruszał się zaś sztywno i jak marionetka. Na jego ramieniu tkwił trup orła, gnijąca parodia wspaniałej ptasiej żywotności. - Nekromancja - rzekł Nakor. - Zły, podstępny skurczybyk... Dahakon tymczasem podniósł dłoń i Nicholas poczuł, że po skórze przebiega mu dreszcz. - On rzuca czar! - zawołał z dołu Anthony. Calis osadził strzałę na majdanie łuku, napiął cięciwę i puścił grot w pierś maga. Pocisk zatrzymał się o cal od celu, jakby trafił w niewidoczną tarczę. Na śródokręciu zebrali się przerażeni ludzie, którzy, widząc zbliżający się ku nim statek ożywionych trupów, zaczęli wzywać na pomoc swoich bogów. Na pokładzie galery stał nieruchomo oddział milczących, martwych napastników. Nakor zamknął oczy, wykonał jakiś gest i otworzył je ponownie. - Niedobrze - mruknął - bardzo niedobrze... - I ty to mówisz? - żachnął się Nicholas. - On używa potężnych zaklęć, by utrzymać ich w ruchu - odparł Nakor. - Ale najgorsze jest to, że one niosą w sobie zarodki zarazy... - Nie zdołamy obronić się przed tamtym statkiem - wtrącił się Amos. - Zabraknie nam garnczków i oleju. - No to ich staranujemy - zdecydował Nicholas. - To na nic - sprzeciwił się Amos. Wskazał dłonią na galerę. Na dromanie opuszczano żagle, ruszyły natomiast wiosła. - Martwi czy żywi, wioślarze będą robić swoje. - Wielkie to czary - rzekł Praji i splunął za burtę. - Jak można walczyć z martwymi? - spytał Marcus. - Tak samo jak z żywymi, cięciem i sztychem - odparł Nicholas, wyciągając miecz. Obejrzawszy się ku odległemu brzegowi, spytał Amosa: - Gdzie właściwie jesteśmy, admirale? - Mniej więcej pół dnia żeglugi od Krańca Ziemi i trzy dni od Krondoru. - Musimy pozwolić im podpłynąć bliżej i dać się staranować, a potem podpalimy „Bielika” i ci, co potrafią, niech ruszają wpław do brzegu... - To ponad trzy mile - ostrzegł go cicho Amos. - Niewielu tam dotrze... - Wiem - odpowiedział Nicholas jeszcze ciszej. Ze śródokręcia nadbiegł Harry: - Mamy bić się z tym? Nicholas kiwnął głową. - Anthony! - odezwał się Nakor naglącym tonem. - Co takiego? - Już czas! - odpowiedział Nakor, uśmiechnąwszy się szeroko. - Na co? - spytał młody mag, mrugając oczami. - Użyj amuletu! Oczy Anthony'ego zwęziły się nagle i młodzieniec sięgnąwszy za pazuchę, wyjął talizman, jaki Pug dał przy rozstaniu Nicholasowi. Uzdrawiacz zamknął dłoń wokół amuletu. - Pug! - zawołał, kierując twarz ku niebu. Nic się nie stało, więc po chwili Anthony ponownie zamknął oczy i wykrzyknął pod niebo imię pierwszego z magów Midkemii. Gdy wymówił je po raz trzeci, w statek uderzył podmuch powietrza przypominający głośne klaśnięcie w dwie ogromne dłonie. „Bielik” zachwiał się lekko, ludzie zaś wrzasnęli jednym głosem i wszyscy bez wyjątku wbili wzrok w miejsce, gdzie przed dromanem pojawił się wiszący w powietrzu potężny stwór. Nie ustępujący wielkością biremie, leniwie młócił powietrze wielkimi skrzydłami z siłą wystarczającą do zepchnięcia wrogów w tył. - Smok! - zawołał odkrywczo Amos. I rzeczywiście, był to złoty smok ze srebrnym grzebieniem. W promieniach słońca świetliście połyskiwały rubinowe, nie ustępujące wielkością dwu tarczom oczy bestii, która niczym wielki kot wysuwała i cofała potężne, czarne jak heban pazury. Dahakon żachnął się zdumiony i przez chwilę stał bez ruchu, gapiąc się tylko na wspaniałe stworzenie. Smok tymczasem leniwie machnął skrzydłami, przesunął się nieco w bok, przed galerę i otworzył wielką paszczę. Strzelił z niej płomień, oślepiająco biały jęzor, który ogarnął całą galerę. Pokłady i żagle buchnęły ogniem, jakim zajęła się też martwa załoga. Namiestnik i jego orzeł stali jak nieruchoma parodia majestatu i dostojeństwa, kiedy i ich ogarnęły płomienie. Ptak poczerniał i spadł z ramienia swego martwego pana, którego ogniste smocze tchnienie spopieliło w sekundę później. Tym razem władcę Miasta nad Wężową Rzeką diabli wzięli na dobre. Przez jedną straszną chwilę załoga dromana stała bez ruchu, potem jeden po drugim jej upiorni członkowie zaczęli zajmować się ogniem, co było tym okropniejsze, że jednocześnie wszyscy jakby gotowali się do ataku. Martwi wojownicy, nieświadomi własnej śmierci, czekali na rozkaz nekromanty, by hurmem runąć na pokłady „Bielika”. Ale miecze wypadały już z popalonych palców... i ożywione trupy zaczęły się rozpadać. „Bielik” tymczasem płynął pchany rozpędem, bo nikt nie podejmował wysiłku utrzymania go na kursie - wszyscy na jego pokładach jak zaczarowani gapili się na wiszące w powietrzu przed nimi w całej swej okazałości najpiękniejsze i najbardziej majestatyczne stworzenie na Midkemii, które jakby od niechcenia niszczyło statek żywych trupów. - Patrzcie! - zawołał nagle Anthony. W samym sercu najgorętszego żaru stał Dahakon, nieruchomy i otoczony nimbem ochronnego czaru, który osłaniał go przed smoczą furią. - Możemy coś z tym zrobić? - spytał Nicholas. Calis posłał kolejną strzałę, ta jednak ponownie odbiła się od rubinowej tarczy. - Czekajże... - odezwał się niespodzianie Nakor. Wyjąwszy jeszcze jedną strzałę z kołczana pół-elfa, odłamał jej grot. - Jego magia zatrzymuje stal - powiedział, podając strzałę Calisowi. - Spróbuj tą... - Czemu nie... - odpowiedział Calis, biorąc pocisk. Umieściwszy brzechwę na majdanie, dociągnął pióra aż do szczęki i puścił pocisk. Uszkodzona strzała trafiła nekromantę w pierś, po czym Dahakon wrzasnął okropnie, otaczający go rubinowy nimb zniknął i złego maga pochłonęły płomienie smoczej furii. Nekromanta zaryczał tak, że wrzask usłyszano chyba aż na brzegu, i zwalił się do płonącej już ładowni galery. Smok patrzył przez chwilę na płonący statek, potem załopotał skrzydłami i odleciał. Wzniósł się ponad falami ku zachodzącemu słońcu. Zatoczył krąg, przelatując nad „Bielikiem”, skierował się na północny zachód i przyspieszył. - Ryana... - wyszeptał Harry. Nicholas kiwnął głową. - Spójrz! - rzekł Ludlandczyk. Aby dostrzec to, co pokazywał mu jego przyjaciel, książę musiał zmrużyć oczy i wtedy ujrzał na smoczym grzbiecie niewielką figurkę jeźdźca. - Czy to Pug? - spytał Harry. - Tak mniemam - odparł Nakor, uśmiechając się szeroko. - Już po wszystkim - dodał po chwili. - Nakor! - zawołał Vaja ze śródokręcia. Wszyscy spojrzeli ku niemu i zobaczyli, że klęczy nad Ghudą. Nicholas i inni rzucili się ku staremu najemnikowi. Ranny leżał z głową na worku piasku, z nosa sączyła mu się strużka krwi. Anthony szybko przechylił go na bok i, zbadawszy ranę, spojrzał na księcia z bólem w oczach, bez słowa potrząsając przecząco głową. - Co jest, stary druhu? - spytał Nakor, ujmując dłoń konającego przyjaciela. Ghuda kaszlnął i z kącika jego ust znów wypłynął strumyczek krwi. - Druhu? - spytał słabym, świszczącym głosem. - Leżę tu i umieram, pławiąc się we własnej krwi, wszystko dlatego, że poprosiłeś mnie, bym polazł za tobą na koniec świata, ty zaś nazywasz mnie druhem? - Mocno uścisnął dłoń małego Isalańczyka, a na jego pomarszczonych policzkach pojawiły się łzy. - Zachody słońca nad falami i cudowne widoki do podziwiania, pamiętasz... Nakor... - kaszlnął gwałtownie, spluwając krwią. Charcząc i usiłując złapać dech, którego już mu nie stało w piersiach, rzekł jeszcze: - Złoty smok! - ostatnim wysiłkiem spojrzał na Nakora. - Mój przyjaciel... - Wydał jeszcze z siebie osobliwy, zduszony dźwięk, szarpnął się, zadygotał i legł nieruchomo. Stłumiwszy jakoś ogarniający go smutek i ból, książę rozejrzał się dookoła. Zobaczywszy, że w pobliżu leżą inni ranni, zwrócił się do uzdrowiciela: - Anthony, zajmij się nimi. Młody mag powiódł wzrokiem tam, gdzie leżeli cierpiący, i szybko ruszył im pomóc. Nicholas poczuł, że na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń, i spojrzawszy w górę, zobaczył, że obok niego zatrzymała się lasha. Gdy wstał, dziewczyna spytała: - Teraz już popłyniemy prosto do twego domu? Biorąc dziewczynę w ramiona, książę nie starał się ukryć łez, które spływały po jego policzkach. W pierwszej chwili bał się, że zawiedzie go głos, więc tylko kiwnął głową. Potem westchnął, na poły ze smutkiem, na poły z ulgą i rzekł: - Owszem... popłyniemy prosto do domu. Zebrawszy się w garść, łagodnie odsunął lashę na bok. - Panie Pickens! - zagrzmiał. - Kurs na Krondor! - Na reje, szczury pokładowe! - zawtórował mu Amos. „Bielik” powoli odwrócił się niemal w miejscu, po chwili zaś, kiedy jego żagle wypełniły się wiatrem, zaczął wolno i statecznie odsuwać się od dwu płonących kadłubów. Nicholas patrzył przez chwilę pod słońce, przyglądając się jak droman i fałszywy „Albatros” idą na dno. Obok księcia stanął Amos, który położył mu dłoń na ramieniu. - Czy ci powiedziałem, że ostatnio coraz bardziej zaczynasz mi przypominać twojego ojca? - Nie - odpowiedział ochrypłym głosem Nicholas, odwracając ku admirałowi twarz z oczami pełnymi łez. - No więc tak - szepnął Amos, ściskając ramię Nicholasa. - Jestem z ciebie tak dumny, jakbyś był moim własnym wnukiem... Nicholas nabrał tchu w płuca. - Dziękuję... - powiedział, po chwili dodał zaś, uśmiechając się krzywo: - Dziaduniu... Amos złapał żartobliwie za kark Nicholasa i z lekka nim potrząsnął: - Dziaduniu! Do licha! Naprawdę jesteś zupełnie jak on! Odbierasz życiu całą jego radość! Nicholas uśmiechnął się - tym razem serdecznie - i rzekł, kładąc dłoń na ramieniu niegdysiejszego pirata: - Amos... jeszcze się taki nie urodził, co potrafiłby odebrać ci radość życia. Amos uśmiechnął się melancholijnie. - To chyba prawda... Dni takie jak dzisiejszy pozwalają ci zrozumieć, dlaczego radość życia jest tak ważna. - Niespodziewanie objął za ramiona i mocno uściskał swego przybranego wnuka. - Pochowajmy naszych zmarłych, wypijmy toast za ich pamięć i wracajmy do domu. Na głównym pokładzie zebrała się grupka dość przygnębionych przyjaciół. Głęboka ulga mieszała się w ich sercach ze zdumieniem i zachwytem przy wspomnieniach o smoku, oraz smutkiem na myśl o śmierci przyjaciół. Ghuda i Tuka nie byli jedynymi ofiarami starcia. Jedna z przyjaciółek i niedawnych sług lashy paskudnie się poparzyła, gasząc płonący garnek, który spadł na pokład, i ratując okręt od poważnego niebezpieczeństwa. Zginęło też pięciu najemników i trzech wioślarzy z Novindusa. Oprócz nich dwunastu ludzi z Crydee oddało żywoty za swoje Królestwo. Było wśród nich sześciu z tych, którzy ruszyli z Nicholasem, by ratować porwanych ziomków. Spośród obecnych na statku sześćdziesięciu pięciu kobiet i mężczyzn z Crydee tylko dwudziestu siedmiu wypłynęło z nim i Amosem z Krondoru. Gdy wszyscy zebrali się wokół niego, książę kazał odszpuntować baryłkę przepalania i powiedział: - Niektórzy z was wiedzą, cośmy przeszli, bo towarzyszą nam od początku... inni są w naszej kompanii od niedawna. Nie wiem jednak, czy zdołalibyśmy dokonać tego wszystkiego, czym słusznie możemy się szczycić, gdyby zabrakło choć jednego z was. Korona na zawsze pozostanie wasza dłużniczką. Postanowiłem, że łup, jaki mamy w tej skrzyni pod pokładem, podzieli się równo pomiędzy wszystkich. - Najemnicy jak jeden wyszczerzyli zęby w uśmiechach, żeglarze zaś i żołnierze z Krondoru wymienili zdumione spojrzenia, ale zaraz na ich gębach też pojawiły się łakome uśmieszki. W służbie Królestwa rzadko trafiały się większe nagrody. - Straciliśmy paru dobrych przyjaciół - zakończył Nicholas, podnosząc w górę szklankę z trunkiem. - Pamięć o nich zawsze będzie z nami. Za Ghudę i innych! - Wszyscy spełnili toast, po czym Nicholas ciągnął dalej: - Zwracam się teraz do tych, co dla naszej sprawy porzucili ojczyznę i przepłynęli z nami rozległy ocean. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, byście wśród nas czuli się jak w domu. Nie wiem, jak zdołamy zapewnić wam powrót, któregoś dnia jednak znów zobaczycie ojczyste brzegi. Macie na to nasze książęce słowo. Aż do tej pory znajdziecie wśród nas uczciwą pracę i godziwą zapłatę. Spojrzawszy raz jeszcze przez ramię na zachód, gdzie dwa płonące wraki zabarwiły niebo czerwienią, złotem i sepią, zawołał raźno: - Kurs na Krondor! Załoga skwitowała ten rozkaz rykiem radości i każdy żwawo skoczył do swoich zajęć - wszystkim było już spieszno do domów. Do Krondoru dotarli w trzy dni później i gdzieś koło południa wpłynęli do portu. Amos polecił wywiesić królewski proporzec, co kompletnie zbiło z pantałyku pilota portowego, który wypłynął na spotkanie „Bielika”. Wspiąwszy się na pokład z dwoma asystentami, powitał Amosa i Nicholasa ze zdumieniem i niedowierzaniem. - Amos, czy nie zechciałbyś po raz ostatni wprowadzić „Bielika” do portu? - spytał książę. - To nie to samo - wzruszył ramionami stary żeglarz. - Gdybyśmy stali na pokładzie prawdziwego „Bielika” albo mojego „Królewskiego Smoka”... Ha! wtedy może... - uwaga ta spowodowała, że pilot niespokojnie łypnął okiem od jednego do drugiego. Admirał zaś uśmiechnął się złośliwie i rzekł: - Powinieneś poćwiczyć wchodzenie do portu pod żaglami. Najwyższy już czas... Nicholas odpowiedział równie przewrotnym uśmieszkiem. - Przygotować się do skrócenia żagli! - zawołał gromko. - Wasza Miłość!... Eee... usilnie nalegam! - wystękał pilot. - Lepiej będzie, jeśli zwiniecie żagle i pozwolicie, byśmy wzięli was na hol... - Harry! - zawołał książę. - Co tam? - Przejdź na dziób i upewnij się, że asystent pilota nie zemdlał! - i z radosnym wyzwaniem w głosie dodał: - Wchodzimy pod żaglami! Żeglarze skoczyli do lin, pomniejsze zaś łódeczki umknęły na boki. Na wodach podległych Rillanonowi królewski proporzec dawał „Bielikowi” pierwszeństwo przed każdym innym statkiem (z wyjątkiem mniejszych łodzi, w wypadku, gdyby któraś z nich wywiesiła takie same barwy) - wszyscy zaś w Krondorze znali zwyczaj admirała, polegający na wchodzeniu do portu pod żaglami. Ponieważ pod jabłkiem topowym powiewała bandera Traska, nikt będący przy zdrowych zmysłach nie zechciałby teraz przeciąć kursu statku - jedyni dwaj ludzie, dość zuchwali, by to uczynić, znajdowali się teraz na jego pokładzie. - Jesteśmy na linii! - wrzasnął Harry z dziobu. - Refować żagle! - zawołał Nicholas. - Gotuj cumy! Żeglarze na rejach zaczęli gorączkowo zwijać żagle. Statek płynął pchany siłą inercji, która kierowała go ku przystani. Nicholas czekał na moment, w którym trzeba będzie rzucić cumy ludziom czekającym na nie przy molo. Okręt zwalniał, Nicholas czekał, aż wreszcie usłyszał upragniony wrzask Ludlandczyka: - Już... aaa... trochę za wcześnie, Nicky... Książę skrył głowę na łokciu opartym o reling. - Panie pilocie... eee... zechce pan wezwać swą łódź, jeśli łaska... Amos ryknął grzmiącym śmiechem, który niemal wstrząsnął masztami okrętu: - Kiedyś się tego nauczysz, chłopcze... chyba, że wcześniej cię powieszą. - I kto odbiera życiu całą jego radość? - spytał Nicholas, zezując znad łokcia. Rozdział 25 WESELE Goście ryknęli tryumfalnie. Król Wysp, Lyam, wychylił toast, który właśnie wzniósł za pannę młodą i jej małżonka. Uśmiechniętego szeroko Amosa nie sposób było niemal poznać, jako że odział się modnie w koszulę z żabotem i porozcinaną kurtkę w wyłogami. Jedynie gorąca prośba jego ukochanej Alicji, która pragnęła, by na weselu zaprezentował się jak najlepiej, skłoniła go do wdziania tego, co nazywał „przyodziewkiem idiotów”. Mógł, co prawda, włożyć swój mundur admiralski - tego jednak nie cierpiał jeszcze bardziej i w końcu ustąpił, ubierając się wedle ostatniej mody. Nicholas siedział wśród innych gości przy głównym stole sali biesiadnej książęcego pałacu w Krondorze. Po prawej miał swoją siostrę, Elenę, która w towarzystwie swojego męża bawiła rozmową Erlanda i jego małżonkę, księżniczkę Genevieve. Bliźniaczy brat Erlanda, Borric, mówił coś do swojej żony, księżniczki Yasminy - czemu przyglądała się ich babka, panna młoda, księżna Alicja. Niewiele brakło, a matka Nicholasa byłaby się rozpłakała, kiedy kilka dni temu ujrzałam, jak jej syn wkracza do sali tronowej - dumny, gibki i bez utykania, które dotąd zawsze mu towarzyszyło. Podczas ostatniej bitwy Nicholas był zbyt zajęty wszystkim, co mogło się nie powieść, i w ogóle nie myślał o swojej stopie. Nawet jeśli go bolała, wcale tego nie zauważył. Nakor oznajmił mu po bitwie, że dopiero teraz może się uważać za wyleczonego. Zaplanowanie weseliska i sprowadzenie gości do Krondoru trwało kilka miesięcy. Ze swego królewskiego dworu przybył sam Król, który pokazał się na dworze Aruthy przed nim samym. Wieści o powrocie syna dosięgły Aruthę we Freeporcie, dokąd Baron Bellamy posłał szybką łódź z Carse. Amos miał rację: Arutha postanowił popłynąć za Nicholasem dopiero po długiej i ciężkiej debacie z samym sobą. Po powrocie Aruthy Nicholas i Amos opowiedzieli mu całą historię - od napaści na Crydee, do zniszczenia wrażych okrętów na północ od Krańca Ziemi. Lyam posłał gońca na Wyspę Czarnoksiężnika, by sprawdzić, czy nie da się tam odnaleźć Puga - do Sethanon zaś wybrali się Borric i Nicholas, ponieważ cel ich podróży mógł zostać wyjawiony tylko członkom rodziny królewskiej. Nicholas i jego brat powrócili po dwu tygodniach, upewniwszy się pierwej, że Sethanon nic nie zagraża. Nicholas z zachwytem opowiadał o swoim spotkaniu z Wyrocznią Aal. Ku jego zdziwieniu, Kamienia Życia nie zobaczył, jako że Pug obłożył go zaklęciem zakłócającym wokół niego bieg czasu. Wiedza o tym, że Kamień tam jest i że można go uszkodzić, pozostała jednak w świadomości młodego księcia - wzmagało ją w nim zresztą doświadczenie całego minionego roku. Posłaniec, który udał się na Wyspę Czarnoksiężnika, wrócił z wiadomością od Gathisa, przedstawiciela Puga - mag oznajmiał, że zjawi się na weselisku. Ceremonii dokonano, gdy zebrali się wreszcie wszyscy goście. Uroczystość trwała w najlepsze, Nicholas zaś odkrył, że po raz pierwszy od nie wiedzieć jak dawnych czasów dobrze się bawi. Spojrzawszy na swoją towarzyszkę, uśmiechnął się mimo woli - lasha świetnie sobie radziła z zawiłościami dworskiego życia i coraz lepiej władała językiem Królestwa. Polubiły ją też damy dworu. Służąca, która ucierpiała podczas bitwy z wyznawcami Wężowej Bogini wyzdrowiała, dzięki zaś pomocy Anthony'ego wykpiła się kilkoma nieznacznymi bliznami. Pozostałe trzy panny nieustannie ściągały na siebie uwagę wszystkich młodzieńców na dworze. Wśród krondorskich plotkarek krążyła opowieść, że cała piątka przybyłych na książęcym statku dziewcząt to córki potężnego władcy z odległego kontynentu, a egzotyczne piękności oczywiście nie uważały za konieczne prostowania tych wiadomości. Marcus usiadł obok ojca i siostry - która nie wypuszczała z paluszków dłoni Anthony'ego. Dziedzic Crydee udawał, że nie dostrzega, iż Abigail strzyże oczami ku najbardziej wyzywająco odzianym młodym dworakom. Nicholas zauważył, że Abby niemal otwarcie flirtuje z drugim synem Diuka Ran i szwagrem Eleny. Martin mocno się postarzał - jego włosy pokryła siwizna, a smukła, wyprostowana postawa Diuka i dziarski krok należały już do przeszłości. Żal i smutek dokonały tego, co nie udało się wiekowi. Nicholas podejrzewał, że ze śmiercią żony życie straciło urok dla starego Diuka. Mówił już o tym, że wycofa się z życia publicznego, cedując prawa i tytuł na Marcusa. Nicholas wiedział, że zanim Król da na to zgodę, potrzebne będą długotrwałe dyskusje pomiędzy nim, Arutha i Martinem. Jego stryj z ogromną ulgą powitał powrót swych dzieci. Usiłował nawet jakoś wyrazić swą wdzięczność Nicholasowi, stwarzając dość niezręczną sytuację - książę doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaką torturą dla Martina musiało być bezczynne czekanie na wieści. Książę mógł jedynie powiedzieć: - Nie zrobiłem niczego ponad to, co i ty byłbyś zrobił na moim miejscu. Martin zdołał jedynie skinąć głową. W jego oczach pojawiły się łzy i objął bratanka mocnym uściskiem. Nicholas wiedział, że stryj nie potrafił okazywać uczuć. Wrócił do rzeczywistości, słysząc śmiech Abigail. Odchyliwszy się w tył, za plecami lashy, spytał Harry'ego: - Jak sądzisz, długo Marcus z tym wytrzyma? - Myślę, że rad będzie, jeśli ktoś uwolni go od Abby - odparł Harry, uśmiechając się szelmowsko. Brisa kopnęła go pod stołem. - Przestańcie plotkować! - Abby po prostu udowadnia Marcusowi, że w tym życiu nie masz niczego pewnego - wyjaśniła lasha z uśmiechem. - Był jej pierwszym kochankiem, ale nie chce, by pomyślał, że poza nim nie ma na świecie innych mężczyzn. - Parsknęła śmiechem. - Wszystko to pewnie i tak skończy się małżeństwem. Ona go naprawdę kocha. - Przez chwilę przyglądała się Marcusowi. - Jest dość przystojny... na s woj posępny sposób... przypomina mi twojego ojca. - Zerknęła na Nicholasa. - Obu im brak twej łagodności. - Potem dodała kapryśnym tonem: - Twojemu kuzynowi brak też twojej... wyobraźni. Nicholas miał na tyle przyzwoitości, by się zaczerwienić. A potem twarz mu spochmurniała: - A skądże ty wiesz... - Abby jest plotkarą - uśmiechnęła się Brisa. - Po pierwszym razie musiała z kimś pogadać. Wy, mężczyźni, macie dość osobliwe wyobrażenia na temat tego, o czym rozmawiają kobiety, gdy zostają same. Nicholas przesłonił twarz dłonią. - Nieszczęsny Marcus - jęknął z emfazą. I nagle w jego oczach pojawił się wyraz bliski paniki. - A wy dwie, o czym rozmawiałyście? - spytał, patrząc na lashę i Brisę. Brisa uśmiechnęła się tylko i nie powiedziała ani słowa. Nicholas nie umiał oprzeć się temu uśmiechowi i odpowiedział tym samym. Dawna ulicznica wyglądała oszałamiająco. Jej pyszne, kasztanowe włosy odrosły dostatecznie, by Anita i jej służące mogły upiąć je wysoko, ozdabiając srebrem i perłami. Do tego wszystkiego Brisa włożyła specjalnie dla niej uszytą suknię z zielonego jedwabiu, znakomicie podkreślającą barwę jej skóry i oczu. lasha włożyła suknię błękitną, która uczyniła z niej jedną z najpiękniejszych dam na dworze. Ciągle mówiła o potrzebie znalezienia sobie bogatego męża, Nicholas jednak zauważył, że nie spieszyła się z podjęciem stosownych kroków. Pod koniec kolacji do Nicholasa podszedł Borric, który położywszy mu dłoń na ramieniu, szepnął: - Braciszku, ojciec zaprasza ciebie i twoją panią na prywatne spotkanie w jego komnatach. - potem obejrzał się przez ramię na Harry'ego: - Ty też masz się stawić, mości giermku... z twoją damą. Goście zaczęli się rozchodzić - jedni wracali do swoich kwater w mieście, inni udawali się do przygotowanych dla nich apartamentów w pałacu. Rodzina Aruthy zebrała się oczywiście w kwaterze królewskiej. Ze wszystkimi kuzynami, wujami, ciotkami i zięciami niewiele ustępowała liczebnością reszcie gości. Wkraczając do rozległej komnaty, Nicholas skłonił się uprzejmie swej ciotce, Lady Carline, wciąż jeszcze pięknej kobiecie o srebrnych już włosach. Jej mąż, Laurie, Diuk Saladoru, uśmiechnął się i mrugnął doń porozumiewawczo. Nicholas wiedział, że zanim noc dobiegnie końca, Laurie stanie się ośrodkiem zainteresowania wszystkich, kiedy zacznie śpiewać, akompaniując sobie na lutni, z którą się nie rozstawał. Kiedyś Laurie był zuchwałym minstrelem, ale i teraz potrafił godzinami trzymać słuchaczy na uwięzi czaru swego głębokiego, pięknego głosu. Córka i dwaj synowie Carline i Lauriego siedzieli skromnie w kącie, zamierzając wymknąć się do miasta w młodszym towarzystwie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nicholas z trudem mógł uwierzyć, że cała hultajska trójka była w tym samym niemal wieku, co on - czuł się tak, jakby podczas ostatniego roku postarzał się o dziesięć przynajmniej lat. Najstarszy syn Diuka Ran, Gunther, trzymał za rękę Elenę, która siadła przy swojej matce. Siostra Nicholasa oczekiwała pierwszego dziecka i promieniała radością. Anita rozkwitała w obecności wnucząt i prawdopodobnie snuła plany jak najdłuższego zatrzymania rodziny w Krondorze. Ostatni zjawili się Borric i jego małżonka Yasminą, za którymi zamknięto drzwi. Brakło kilku mniejszych dzieci - Nicholas wiedział, że uważano je za zbyt małe na uczestnictwo w rodzinnych spotkaniach, podczas których wprowadzały tylko zamieszanie i niepokoje. Robiło się zresztą dość późno i wkrótce dwoje starszych potomków Borrica i Yasminy też miało udać się do łóżeczek. Oprócz członków rodziny w zebraniu mieli wziąć też udział Harry i Brisa, lasha i Abigail z ojcem, Baronem Bellamy. Dwaj synowie barona nadzorowali odbudowę Carse i Crydee. Po przeciwnej stronie komnaty otworzyły się drzwi, przez które wkroczył dumny jak paw Nakor w przepysznej błękitnej szacie obrębionej skomplikowanym haftem z białych i srebrnych nici. Obok niego szedł jakiś mąż w czerni, towarzyszący pięknej, złotowłosej damie. Na widok tej pary Nicholas i Harry otworzyli gęby tak, że obaj mogliby łyknąć widelce w pionie. - Pug. Ryana! - zdołał wystękać po chwili Nicholas. - Lady Ryano... to prawdziwa przyjemność... - powitał niezwykłych gości, gdy już jakoś pozbierał myśli. Piękna, ale obco wyglądająca kobieta kiwnęła głową Nicholasowi i oboje wymienili uśmiechy. Za dwójką tych niezwykłych gości ukazali się następni - nadęty własną ważnością Prajichetas i elegancki Vajasiah. Na koniec wszedł Calis. Przed ogromnym kominkiem, na którym w ten letni dzień nie rozpalono ognia, zatrzymał się wciąż krzepko wyglądający mimo swego wieku Król. W jego włosach niemal nie widać było siwizny, pojaśniały tylko niezwykle, choć twarz Lyama poorały już zmarszczki trosk wywołanych sprawowaniem urzędu. Z westchnieniem ulgi monarcha zdjął z czoła złoty krążek, będący oznaką godności. Spojrzawszy na swoją małżonkę, królową Magdę, rzekł: - Nie dałoby się żyć, gdyby nie te rzadkie momenty wytchnienia... - Uśmiechnął się i nagle odmłodniał. - Nareszcie mogę, choć na krótko, odłożyć precz królewskie „my” i przez jakiś czas mówić o sobie „ja”. - Martin i Arutha podeszli, by stanąć obok brata. Diuk Crydee nadal jeszcze utykał. Zaraz też drzwi się otworzyły i na czele procesji sług niosących dzbany z winem wszedł ochmistrz. Lyam odczekał chwilę, aż trunek podano każdemu z obecnych. - Wielu z was wie co nieco o tym, co zdarzyło się podczas ostatnich miesięcy na Dalekim Wybrzeżu - zaczął wreszcie. - Jednak tylko kilka osób zna całą prawdę. Chciałbym jednak, byście wszyscy się dowiedzieli, że mój bratanek, Książę Nicholas, dokonał wspaniałych czynów. - Przerwał na moment, oczy zaś wszystkich zebranych skierowały się na młodego człowieka. - Zdążając na ratunek swojej kuzynce i innym uprowadzonym zuchwale z naszych wybrzeży, przepłynął pół świata... i wbrew wszelkiej nadziei, przywiózł z powrotem tych wszystkich, których można było uratować. Chciałem wznieść za niego toast podczas uroczystości weselnej, tak, by każdy mieszkaniec naszych dziedzin dowiedział się o jego zdumiewającym wyczynie... ale tamta chwila należała do Amosa i Alicji. Pomyślałem więc, że lepiej będzie poczekać do chwili, kiedy my, członkowie rodziny i przyjaciele Nicholasa, zostaniemy sami. Teraz więc wznoszę toast za zdrowie Nicholasa, którym dom conDoin słusznie może się szczycić! - Za Nicholasa! - powtórzyli wszyscy i spełnili toast. Kiedy służba wyszła, Nicholas spostrzegł, że wszyscy nań patrzą. Zaczerwienił się i stwierdził, że trudno mu przełknąć ślinę i że oczy ma pełne łez. Zdołał jednak jakoś odchrząknąć. - Dziękuję - odezwał się osobliwie ochrypłym głosem. I dodał, ściskając dłoń lashy: - Niczego bym nie dokonał, gdyby nie pomoc wielu dzielnych mężów i kobiet. Niektórych z nich nie masz już wśród nas. - Podniósł kielich w kolejnym toaście: - Za nieobecnych przyjaciół. - Za nieobecnych przyjaciół - powtórzono i spełniono toast. Wkrótce zebrani porozdzielali się na niewielkie grupki, w których rozmawiano o przyjaciołach i dopytywano się o zdrowie członków rodziny i losy potomstwa. Nicholasa uderzyło, że - pominąwszy liczebność rodziny i potęgę oraz wpływy zebranych - niewiele to wszystko różniło się w gruncie rzeczy od narady rodzinnej każdego innego rodu w Królestwie. W pewnej chwili do księcia podszedł Pug, który zabrał go na bok. - Pierwsza to okazja do swobodnej rozmowy, Nicholasie. Zrobiłeś więcej niż to, czegośmy się spodziewali. - Dziękuję za uznanie. - Spodziewam się - ciągnął mag - że masz parę pytań. - Co z Dahakonem? - Nie żyje - odparł Pug. - Był to człowiek wielce niebezpieczny, ale udało mi się go osłabić, ściągając jego uwagę na siebie, na czas waszej podróży. Niemal całą pozostałą mu moc zużył na pościg za wami. Uporanie się z Ryana było ponad jego siły... szczególnie po tym, jak Calis trafił go tą drewniana strzałą. - To Nakor pokazał mu, co ma robić - uśmiechnął się Nicholas. - Zaskoczyło mnie to, że przywiodłeś tu Ryanę. Teraz uśmiechnął się Pug. - To część jej edukacji - wyjaśnił. - Udawanie człowieka nie jest łatwe dla kogoś z jej rodzaju... Nicholas spojrzał ku miejscu, gdzie z Ryana rozmawiał Vajasiah. Każdy gest Novindyjczyka obliczony był na to, by olśnić dziewczynę. - Wygląda na to, że właśnie dowiaduje się czegoś nowego... - Nie tyle - uśmiechnął się Pug - ile gotowa byłaby mu skraść... bez jego wiedzy... Są pewne niuanse ludzkiego zachowania, których ona jeszcze nie pojmuje. Mimo jej wieku i potęgi, pod wieloma względami jest jeszcze dzieckiem. - Jedno pytanie - rzekł książę. - Słucham. - Ile z tego, co miało się zdarzyć, wiedziałeś, kiedy pierwszy raz pojawiłem się na twojej wyspie? - Coś niecoś... - odpowiedział Pug. Zniżywszy głos, mówił dalej: - Otrzymałem ostrzeżenie od Wyroczni Aal. Powiadomiono mnie o tym, że nadchodzą ważkie wydarzenia. Wszystko mogło rozstrzygnąć się na kilka sposobów, zależnych od naszych poczynań. Mogłem zniszczyć najeźdźców, gdybym wiedział dokładnie, gdzie uderzą, ale wtedy nie poznalibyśmy roli, jaką w tym wszystkim odegrali Pantathianie, i nie bylibyśmy świadomi tego, że szykują nam plagę zarazy. Gdybym ruszył za porwanymi, przepadliby i ci, którzy ocaleli, z pożogi i których ty ocaliłeś, a Węże i tak znalazłyby sposób na to, by skazić nasze kraje morem. - Jednej sprawy nie pojmuję - rzekł Nicholas. - Po kiego licha zadali sobie tyle trudu? Dlaczego po prostu nie posłali kilkudziesięciu nosicieli zarazy na brzegi Krondoru? - Pomyśl przez chwilę - odparł Pug. - Gdyby w mieście wybuchła zaraza, każdy mag w Stardock i każdy kapłan ze Świątyń podjąłby przede wszystkim działania zmierzające do zapewnienia bezpieczeństwa księciu i jego ministrom. W takich razach ważne jest uratowanie przywódcy, który potrafi zorganizować opór i ratunek. Jeśli jednak zaraza wybuchłaby w pałacu... Pomyśl o chaosie, jaki rozpętałby się, gdyby pomiędzy pierwszymi ofiarami był twój ojciec, jego doradcy, najwyżsi dowódcy, najznaczniejsi kupcy i starszyzna cechów... - Więc dlatego pozwoliłeś, byśmy podążyli za nimi i odkryli prawdziwe ich plany? - kiwnął głową Nicholas. - Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli ja trzymał będę w szachu ich najpotężniejszego maga, a ty zajmiesz się zniweczeniem reszty ich planów. Wyczułem, że staniesz się węzłem, wokół którego skupią się najważniejsze wydarzenia, co zresztą potwierdził Nakor. - Pug obejrzał się przez ramię. - Zdumiewający umysł. Usiłuję go namówić, by na jakiś czas wrócił ze mną na Wyspę Czarnoksiężnika. - A co z Lady Vinellą? - westchnął Nicholas. - Jeśli miałbym sądzić z tego, co Nakor mi o niej powiedział, jest pewnie jak najbardziej żywa i gdzieś tam coś knuje. Pewnie jeszcze o niej usłyszymy. - I o Pantathianach - mruknął Nicholas. Pug spojrzał bystro na młodego księcia. - Znam ten wyraz twarzy. Widywałem go często na obliczu twego ojca. Posłuchaj mnie: ktoś kiedyś z nimi skończy... nikt jednak nie powiedział, że to musisz być ty. - Uśmiechnął się dość nieoczekiwanie. - Zrobiłeś już dość, by do końca życia pławić się w chwale, choćbyś niczego więcej nie dokonał. - Potem spojrzał na grupkę pogrążonych w rozmowie młodych kobiet i spytał: - Zamierzasz poślubić tę swoją panią? - Czasami myślę, że niezły to pomysł, czasami zaś uważam, że jest wprost idiotyczny - • uśmiechnął się Nicholas. - Ona wciąż mówi o tym, że powinna poszukać sobie bogatego męża, ale to dlatego, że nie wierzy, iżby mój ojciec lub Król zgodzili się na nasze małżeństwo. - Książę ponownie ściszył głos. - Aby rzec prawdę, bywają chwile, kiedy chciałbym, żeby się zgodzili, a bywają i takie, że sam szukam jej bogatego staruszka. - Znam to uczucie - parsknął śmiechem Pug. - Kiedy byłem bardzo młody, często się zdarzało, że przez twoją ciotkę, Carline, też popadałem w tak zmienne nastroje. - Wuj Laurie o tym wie? - wytrzeszczył oczy Nicholas. - A jak sądzisz, kto ich sobie przedstawił? - spytał Pug. - Mam dla wszystkich pewną wiadomość - odezwał się dość głośno Król. Wszyscy zwrócili nań oczy, on zaś oznajmił: - Lord Henry z Ludlandu poinformował mnie, że jego syn, Harry, zamierza się ożenić. W komnacie huknęły wiwaty i posypały się oklaski, kobiety zaś zebrały się wokół Brisy, by ją serdecznie wyściskać i wycałować. Nicholas i Pug przecisnęli się jakoś do miejsca, gdzie - czerwony jak burak - stał Harry przyjmujący gratulacje. - Ty draniu - rzekł Nicholas, parskając śmiechem. - Nie pisnąłeś ani słowa. Harry pochylił się ku księciu: - Jestem tylko średnim synem pomniejszego earla – rzekł cicho, tak by mógł go słyszeć tylko przyjaciel. - Musiałem się pospieszyć, zanim porwie mija sprzed nosa jakiś bogaty chłystek. Pamiętasz, jak wyglądała, kiedyśmy spotkali ją po raz pierwszy? Dałbyś wtedy wiarę, że jest tak piękna? Z tym argumentem książę nie mógł się spierać. - Zresztą - szepnął Harry konspiracyjnym szeptem - będziemy mieli dziecko. Nicholas parsknął śmiechem. - Czy i o tym stryj Lyam ma powiadomić obecnych? - spytał przekornie. Harry skrzywił się i machnął dłonią: - Staruszek chyba by tego nie wytrzymał i byłby wyciągnął kopyta. Powiemy mu o tym z tydzień lub dwa po ślubie. - A kiedy ten ślub? - No... biorąc pod uwagę okoliczności... tak szybko, jak tylko się da. Nicholas znów parsknął śmiechem. - Mój brat, Arutha, chciałby rzec coś od siebie - oznajmił tymczasem Lyam. Arutha zaczął z rzadkim u niego uśmiechem na twarzy: - Mój syn oraz Harry - w tym momencie Amos odchrząknął znacząco - z pomocą admirała Traska, zdołali zapoczątkować podbój nowych ziem, co, jak dotąd, nie udało się nikomu od czasów mojego dziadka, który przyłączył do Korony Dalekie Wybrzeże. Nicholas i Harry dokonali tego bez rozlewu krwi, co miło mi dodać. - Podniósł puchar w salucie. - Ponieważ zaś wyłoniła się potrzeba zarządzania Freeportem, za pozwoleniem mojego brata mianuję Harry'ego, do niedawna jeszcze giermka mojego syna, nowym gubernatorem Freeportu i Wysp Słonecznego Zachodu. - Ogłasza się też - dodał Lyam - że na dworze książęcym otrzymuje on godność Barona. Kiedy wszyscy ponownie złożyli gratulacje Harry'emu, Arutha gestem dłoni wezwał Nicholasa do siebie. - A co z tobą? - spytał najmłodszego z synów. - Pomyślałeś o tym, co z sobą zrobić? Nie bardzo mogę cię teraz odesłać do Crydee jako giermka. - Owszem, ojcze - odparł Nicholas - trochę o tym myślałem. Chciałbym wrócić na morze. Potrzebny mi będzie okręt. - Mówiłem Anicie - parsknął śmiechem Amos - że będziesz chciał przejąć moje stanowisko... teraz, kiedy ja osiądę na lądzie. Nicholas też się roześmiał: - Amos... nie jestem jeszcze gotów do tego, by tytułować siebie admirałem. - Teraz, kiedy Freeport stanie się znacznym ośrodkiem handlowym - zaczął Amos - Carse też się rozrośnie. To najdogodniejszy i najobszerniejszy port na Dalekim Wybrzeżu. I oczywiście mnóstwo łotrów i łotrzyków zechce spróbować szczęścia w pirackim fachu, trzeba nam więc tam będzie dzielnych ludzi i śmigłych okrętów. - We Freeporcie osadzimy całą eskadrę - rzekł Arutha. - Amos ma rację, po tej idiotycznej ugodzie o wolnym handlu, jaką zawarłeś z miejscowymi, każdy opryszek, przemytnik, pirat... każdy łotrzyk, co się urwał spod stryczka we wszystkich trzech prowincjach, popłynie ku tamtym wyspom. Ten wasz Patrick z Duncastle wydaje się odpowiednim człowiekiem, kiedy przychodzi do rozkwaszenia kilku pysków, i będzie doskonałym królewskim szeryfem, potrzebni nam też tam są jednak zdolni administratorzy... dlatego posyłam Harry'ego. Amos powiedział, że ma smykałkę do rozmów z kupcami i złodziejami, co niekiedy wychodzi na jedno. - To prawda - mruknął Amos. - Gdybym miał jeszcze kiedykolwiek wypłynąć na morze, chciałbym go mieć na pokładzie mojego statku. Jest świetnym materiałem na łotrzyka pierwszej wody i ma talent do łagodzenia sporów. A Brisa wie wszystko, co można wiedzieć o tamtym mieście. - A więc dobrze - rzekł w końcu Arutha. - Posyłam „Bielika”, by przyłączył się do dwu innych okrętów, które zostawiłem we Freeporcie. Zatrzymaj swój kapitański stopień i przejmij dowodzenie nad tą eskadrą rzezimieszków, jaką tam organizuje ten wasz William Swallow. Z tego co słyszałem, śpiewająco poradzisz sobie z opryszkami i piratami... jako że ostatnio miałeś w piractwie całkiem znaczne sukcesy. - Można by tak powiedzieć - uśmiechnął się Nicholas. - Po rezygnacji Martina Lyam zamierza mianować Marcusa Strażnikiem Zachodu, jemu więc będziesz zdawał sprawę ze swoich poczynań. - Następne słowa wypowiedział tonem na poły żartobliwym: - Zamierzałem podnieść cię do godności Barona książęcego dworu, co dałoby ci rangę pozwalającą powstrzymać Harry'ego, gdyby się kiedyś zbytnio zagalopował. Ale może lepiej będzie, jak namówię Lyama, by stworzył specjalnie dla ciebie nowe stanowisko i tytuł. Powiedzmy, stanowisko Królewskiego Bukaniera... Nicholas parsknął śmiechem: - Kapitański stopień zupełnie mi wystarczy, ojcze. Powiem ci, kiedy będę gotów do włożenia admiralskiego kapelusza. Arutha roześmiał się i mocno syna uściskał. - Wiesz, Nicky, jestem z ciebie dumny. W tejże chwili podeszła do nich Anita, która wtuliła się w szerokie ramiona syna: - Podoba mi się ta twoja pani, synku. Ma w sobie rzadko spotykany hart ducha. - I owszem - rzekł Nicholas. - Jest nieco... inna. Wszyscy troje parsknęli śmiechem i przyłączyli się do reszty gości. Noc trwała, oni zaś wymieniali wspomnienia, plotkowali po trosze, wyrażali skrywane nadzieje i cała rodzina, której wszyscy członkowie dobrze wiedzieli, czym jest radość i smutek, zażywała przyjemności płynącej z tego, że choć na krótko są razem.