Kareta Wrocławski Podwójna moc drożdży Szarpnął się i przerwał sen o domu, sen wracający ostatnio z regularnością królewskiego komornika. Usiłując głębiej odetchnąć, strącił coś ze swojej twarzy, a w gardle zasyczało i pisnęło, jakby ktoś obsmarował fujarkę powidłami. Waldar otworzył oko, przyjmując od razu świetlny pocisk, natężył się i odważył kaszlnąć, co natychmiast zaowocowało piekielnym werblem na obu skroniach. Delikatnie odsunął rękę Bokanovy, szczególnie że rękaw polany piwem i winem, kleił się do jego włosów. - M-m-m... - jęknął objąwszy pękającą głowę rękami.- Boca-a-a... m-mm-lll!? Ż- żeby to... Łomot w skroniach na chwilkę zmienił tempo i zaciekawiony, jak ulicznik ciskający zza węgła kule nawozu, czekał na ciąg dalszy. Młodzian z wolna przekręciwszy głowę, popatrzył na przyjaciela. Tamten leżał na wznak, z ostrą brodą zadartą ku górze i rozchylonym ustami, z których o wiele rzadziej niż zazwyczaj wydostawał się odgłos oddechu. - Bokanova, ty gadzie! - wyszeptał. - Aleś nas za... Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, lecz na korytarzu karczmy ktoś zawołał niecierpliwie: "Dawaj- dawaj!", ktoś inny syknął "Ju-uu-uż!" i załomotało coś, co nie dotarło do celu. Waldar zacisnąwszy zęby przeczekiwał kolejną falę bólu. Nie tak wyobrażał sobie podbój świata, gdy opuszczał rodzinne włości. W końcu z trudem rozwarł powieki i przekręcił głowę, przez co napotkał utkwione w sobie małoprzytomne spojrzenie przekrwionych oczu Bokanovy. - Wina - powiedział jego posiadacz wyraźnie, niecierpliwie i z domieszką cierpienia. Poruszały się tylko wargi i broda, reszta twarzy przypominała nieruchomą maskę. - Natychmiast! - A już, lecę! - Wina... - załkał pisarz. - Taka twoja wdzięczność? - Wdzięczność!? Za co? Jakby nie ty, opoju, to bym mógł teraz... Ouć!.. Wstać i ruszyć przed siebie. - I miałbyś... Oup? - Bokanova podniósł się na łokciach i wydał z siebie serię odgłosów, jakby odszpuntowywał ukryte wewnątrz ciała gąsiorki. - Bułech! Huopps! Niech to dunder... Miałbyś zapi... Oj-ojoj... Waldar wsunął suchy język pomiędzy jeszcze suchsze wargi. Przesunął nim, zaszeleściło. - Kogo jeszcze bym miał zapitego? Co? - wysyczał. Bokanova przechylił się, zamierzając zwrócić na podłogę zawartość żołądka, lecz bezskutecznie. Jedynie na czole pojawiły się grube krople potu. - Nie zapitego - wstrząsnęło nim.- Och, nie za-pi-tego tylko... Och... Litości... i wina - dokończył szeptem. Przechylił się na bok i wolno opadł na posłanie. W izbie nastała cisza przerywana jedynie chrapliwymi oddechami. - Kiedyś - wyszeptał Waldar - w taki poranek ojciec kazał mi... - Przestań! Nie interesuje mnie jego zamiłowanie do tortur. Ja mogę co najwyżej... - stęknął. - Nie, nic nie mogę. Waldar leżał chwilę, wpatrując się w sufit. Z pobieżnej lustracji wynikało, że strop był jedynym kawałkiem przestrzeni, który nie nosił śladów pijaństwa. Ale wcale przez to milej się nań nie patrzyło. Przypomniał sobie wczorajszą wizytę na dworze. Jej łaskawość xiężna Alegis przyjęła ich bez ociągania, to fakt, lecz później przeczytała list od ojca i nic! Dominowały w jego treści komunały oraz plotki o ich zagrzebanej na prowincji rodzinie, ale, w końcu, spomiędzy linijek aż wyło podstawowe przesłanie: ZATRZYMAJ CHŁOPAKA NA DWORZE! Niestety po godzinie błahej rozmowy, herbacie i kruchych ciasteczkach, droga kuzynka podała mu dłoń na pożegnanie i życzyła powodzenia. Nawet paru dukatów nie odpaliła na drogę! I jak tu było się nie upić! Zacisnął zęby i usiadł. - Idę do łaźni, przyślę tu kogoś do sprzątania. - Niech przyniesie wina - wychrypiał z nadzieją w głosie Bokanova. - Tak, tak... Wstał, sprytnie przeczekał kołowanie izby, a później nakierował nogi na drzwi. Chwilę walczył z kluczem, pomrukując: "Co za głąb się tym bawił..." i wyszedł na korytarz. Przebiegający pachołek, niewiele młodszy od niego zamarł z wytrzeszczonymi oczami. - Chodź tu - warknął Waldar łapiąc go za ramię. - Prowadź do łaźni. - Nie n-napalona j-ji-eszcze, p-panie - zająknął się chłopak. - I dobrze. Woda tam jest? - Tak, ale... Dotarli do schodów, ich przeraźliwa stromizna wstrząsnęła Waldarem. - Żadne ale, prowadź. - Zacisnąwszy zęby ruszył dalej. - Jak zejdziemy na dół przynieś - zrobił dwa kroki w dół opierając się na chłopaku - dzban kwasu z ogórców, nalewkę piołunową i dużo naparu z mięty. - Miał nadzieję, że nie pominął niczego, z receptury tatka. - Jeśli nie będzie tego dużo i migiem, spalę tę oborę. I posprzątajcie na górze. Byli w połowie schodów, więc poczuł dumę z tego osiągnięcia; nieostrożnie wypiął pierś. - Ma to być... Oj!? Prawa stopa za daleko posunęła się do przodu i cała chwiejna równowaga ciała załamała się. Parobek jęknął, chwycił go za pas, lecz było za późno. Zwycięzca turnieju hrabstwa Kress okazał się niezwyczajnie ciężki, zjechał kilka stopni na zadku krzesząc skry zębami, potem przewinął się przez ramię i rozrzuciwszy ręce oraz nogi sturlał na sam dół. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie było to ani tak bolesne, ani tak straszne, jak sobie na górze wyobrażał. - Mogłem tak zrobić od razu - powiedział, widząc nad sobą wystraszoną twarz chłopaka. - Gdzie woda? Kilka chwil później siedział, wpatrując się ponuro w garniec goryczą zalatującej ciemnobrązowej cieczy. - Trzeba! - mruknął i krztusząc się wypił całą zawartość. Ledwie zdążył odstawić naczynie, gdy jego ciałem wstrząsnęły potężne torsje. Przenicowało go na wylot, dwukrotnie. Pachoł rzucił się do zlewania podłogi, rzucając na Waldara przerażone, a może też i pełne podziwu spojrzenia. - Teraz kwas... Wypił szklanicę, ciężko splunął włóknistą flegmą. Popił jeszcze. - Polewaj - rozkazał, wskazując beczkę z wodą. Pachołek chwycił stągiew, ostrożnie polał plecy cienkim strumieniem. - Ostro lej, szybko i dużo - rozkazał, z trudem opanowując szczękanie zębów. Chwycił garniec z kwasem i popił, a chłopak zlał mu plecy wodą. Potem chlustnął jeszcze raz i jeszcze, a widząc, że dziwny gość naprawdę tego chce, rozochocił się, polewał z zadowoleniem i starannie. Waldar siedział z pochyloną głową, ocierał wodę z twarzy, spluwał, pocierał zziębnięte ramiona i pił kwas. Pół beczki później, gdy pachołkowi omdlewały już ręce, potrząsnął ostrożnie głową. - Dość. Koce i napar. Z pomocą chłopaka owinął się w kilka grubych wełnianych der i zaczął wlewać w siebie wrzący, pachnący miętą, gorzki napój. Przez ten czas pachołek, zdmuchując pot z czubka nosa wycierał do sucha podłogę. Przypominał mu trochę młodszego brata, który został z ojcem w Nugarday. Poczciwy Gapek - strzecha blond włosów i para niewinnych oczu - po prawdzie nie nadający się ni do pracy, ni do wojaczki. Co za ironia losu! "Synu", powiedział ojciec, gdy Waldar został zwycięzcą turnieju, "jestem z ciebie dumny". A potem ścisnął go mocno i dodał: "Myślę, że powinieneś jechać w świat." Psia mać! Pociągnął z kubka parząc sobie język. W zasadzie ojciec miał rację. Dobra kurczyły się z roku na rok, pałac popadał w ruinę, chłopi uciekali, gdy tylko mogli i nie było miejsca dla dwóch panów w nugardayskim pałacu. Gapek zginąłby w świecie za pierwszymi rozstajami, to fakt, ale jednak coś skowytało czasem w duszy Waldara i przypominało niesprawiedliwość, która go spotkała. Żal mu też było Bokanovy, syna pałacowego bibliotekarza marzącego o karierze pisarza i równie pozbawionego przyszłości jak i on. Namówił go więc łatwo na wyjazd i teraz czuł się odpowiedzialny. Szczególnie gdy zobaczył wczoraj, najpierw w pałacu potem w karczmie, że wiedza ma się nijak do życia. Gdy pachołek skończył i wrócił z czystymi prześcieradłami, Waldar uznał, że dość pracy nad własnym ciałem. - Dobra - rzucił krótko. - W izbie czysto? - Pewnie tak, powiedziałem, żeby posprzątali i przynieśli wina... - Wina? - Tak kazali ten pan, co tam... - Co za bałwan! Zrzucił wszystkie koce i owinąwszy się tylko jednym prześcieradłem, wyszedł z łaźni i pomaszerował na piętro. W izbie rzeczywiście było czysto, chłodno po wietrzeniu. Bokanova leżał mając usta zajęte szczęśliwym uśmiechem, z butlą wina w każdym ręku. Na widok przyjaciela wybełkotał: - To ty, zbóju? Waldar stał chwilę, potem zdarł z siebie prześcieradło i podszedł do złożonego pod ścianą bagażu. Wyszukał owinięty starannie w płat miękkiej skóry srebrny niepozorny medalion z mlecznym kamieniem pośrodku, przezornie schowany wczoraj na samym początku pijaństwa, powiesił na szyi, potem włożył bieliznę i wierzchnie odzienie, a Bokanova popijał i uśmiechał się do niego promiennie. - Tyjętny - rzucił nagle. Poruszył brwiami, ale nic więcej nie powiedział. Waldar zastanawiał się chwilę i, w końcu, zapytał: - Co? - Sz-sztych pi-jenkny - wyrzucił z siebie zapytany, z wysiłkiem, ale za to wyraźniej. - Pi-jęk-ny, pi-jęk-ny! - przedrzeźnił go przyjaciel. - Gdybyś tak trafiał czubkiem broni w ciało przeciwnika, jak otworem szyjki do własnego gardła... - P-po cso? Przecież ty trafiasz? Ja tylko sprzątam ciała... Wołam cyrula i już! Hi-ip! - Przestań! - poprosił Waldar. - Zalejesz się znowu i nigdy nie wyjedziemy stąd. Pospałbyś lepiej, a rano na koń i hajda? Co? - Umilkł zdziwiony dźwięczącą we własnym głosie prośbą. Bajarz ze zdziwieniem popatrzył na przyjaciela, ale zaatakowany przez czkawkę zajął się utrzymywaniem we właściwej pozycji flasz z winem. Po chwili, upewniwszy się, że winu nic nie grozi, powiedział: - Hajda? Ik! Niedobrze mi-hyik!... I taka twoja wdzięcz-ik-ność? - zdołał unieść jedną butlę i donieść do ust. Przed pierwszym łykiem zrobił minę, jakby sam podziwiał własną sprawność. Pił długo dławiąc czkawkę, być może świadom, że drugi raz podnieść flaszy już nie zdoła. - Musimy poczekać co... co cyrul powie. - A on mi na co? - Waldar wsunął jeden but, ale przed drugim musiał przysiąść na ławie i odetchnąć głęboko kilka razy. Pokręcił głową, patrząc na Bokanovę: - Ty masz, bracie, zdrowie - powiedział z podziwem. - Ichnie wino ma zabójczą moc. Jak ja bym wczoraj... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że nie pamięta owego wczoraj. - Ty? Tyś wczoraj wystraszył... wymiótł... - Głowa Bokanovy opadła na pierś, poderwał ją, lecz stracił przez te ruchy wątek. - Coś ty wczoraj? Drzwi odezwały się lekkim popukiwaniem, obaj spojrzeli ku nim z niesmakiem. - Co tam? - zawołał Waldar starannie odmierzywszy siłę głosu. Wsunął się chłopak ubrany w błękitny strój pazia i wyrecytował jednym tchem: - Najmiłościwsza pani, xiężna Mij Alegis, wzywa pana Waldara, swego kuzyna szlachetnego do zamku. Natychmiast, w pilnej nader sprawie. Prosi nie zwlekać i... - Dobrze - przerwał mu adresat wezwania. - Już schodzę. Obrócił się w stronę Bokanovy, lecz ten troskliwie przytulony do butelek odpłynął już w krainę snu. - Powóz czeka - bąknął posłaniec i migiem zniknął za drzwiami. - Ciekawe? - Drugi but został wsunięty na nogę, Waldar wstał i odetchnął głęboko kilka razy, podejrzliwie powąchał wydychane z ust powietrze.- Ciekawe - powtórzył, nie wyjaśniając do jakiej kwestii odnosi się to słowo. Zachowując pozory swobody, w rzeczywistości na lekko ugiętych nogach przebył schody i wyszedł na podwórzec. Dzień był przymglony, jesienny, lecz rześki jeszcze. Spora ilość wilgoci w powietrzu rozmywała kontury domostw i drzew położonych dalej niż rzut kamieniem. Chodziły słuchy, że w górach tego roku wyjątkowo wcześnie śnieg się pojawił. Waldar wsunął się do powozu i pogrążył w rozmyślaniach. Co jakiś czas pozwalał sobie na posykiwania, zwłaszcza tam, gdzie koła trafiały na koleinę lub kamienne progi prowadzącej pod górę ulicy, lecz gdy powóz stanął, wyskoczył raźnie i już nikt nie powiedziałby, że ów wysoki młodzian o drapieżnym spojrzeniu zdobywcy cierpi przy każdym kroku, spodziewając się jeszcze większych katuszy przy następnym. Dwoma miękkimi susami przebył schody, brodą ponaglając prowadzącego go pazia. Szedł chwilę za nim, potem odczekał przepisową ilość czasu pod drzwiami, dopóki nie otworzyły się zachęcająco. - Xiężna pani, prosi... Zaraz za progiem przypadł na jedno kolano, w żołądku coś obrzydliwie zachlupotało, bulknęło. Waldar zaklął bezgłośnie, rozpaczliwą inwokację posłał do wszystkich znanych bogów. - Drogi Waldarze, chodź - powiedziała Mij Alegis. Szybkim krokiem przeszła przed wciąż jeszcze klęczącym kuzynem, owiał go delikatny zapach pachnideł, w pole widzenia wsunął się brzeg długiej obficie marszczonej sukni. - Daj pokój etykiecie... Ruszył za szybko idącą gospodynią, na jednym z zakrętów udało mu się zostać o krok z tyłu i cicho wypuścić napęczniałe w gardle powietrze. Minęli kilka skrzyżowań korytarzy, zeszli niżej i znaleźli się na obszernym wewnętrznym dziedzińcu, który jeden z przodków męża Alegis miał fantazję zamienić w park. Pani domu westchnęła ciężko, ale nadal utrzymując iście żołnierskie tempo weszła między drzewa, rozejrzała się i wskazała ławę. Sama usiadła ostrożnie, starannie oplótłszy wydatny brzuch rękami i - gdy już siedziała ułożywszy brzemię na kolanach - powiedziała napiętym głosem: - Pewnie cię zaskakuje to nagłe zaproszenie. Jak już zauważył, etykieta obfitowała tu w okrągłe wstępy, więc jedynie uśmiechął się porozumiewawczo. - Wczoraj może... - xiężna opuściła wzrok.- Wczoraj potraktowałam cię nie najlepiej. Zrozumiałam przecie, iż wuj prosi o protekcję dla ciebie, ale... - rozłożyła bezradnie dłonie - ...mam straszny kłopot i nie potrafię sobie z nim poradzić. Powiedziawszy to zalała się łzami, doprowadzając tym swego kuzyna do pełnej konfuzji. Był w wieku, kiedy nacierający wróg stanowi znacznie mniejszy problem niż szlochająca niewiasta. - Potrzebu-u-uję... potrzebuję... - załkała, aby dokończyć po osuszeniu łez chusteczką: - ...kogoś zaufanego. To już wyglądało lepiej. Zaufanie i gotowość do poświęceń były tym, co każdy rycerz ma w nadmiarze. - Mów pani, zrobię wszystko, o co poprosisz. Xiężna spojrzała na niego wyjątkowo ciepło, a potem rzuciła krótko: - Xiążę wraca! - Tak? - Wraca wcześniej niż sądziłam, niż on sam awizował. Waldar nie miał pojęcia o co chodzi, ale odruchowo rozejrzał się po otoczeniu. Xiężna przełknęła z wysiłkiem ślinę. - Pusto, kazałam sprawdzić, ale nie musimy krzyczeć, a jeśli coś nie zaradzimy, to za kilka dni może nie będę nawet miała czym krzyczeć. - Jak to rozumieć, pani? - Małżonek mój, xiążę Partyk, wyjechał zrobiwszy ghoroskop. Syn miał się urodzić tydzień temu, dokładnie sześć dni temu. W odpowiedniej dla niego, przyszłego władcy, konstelacji. Nie urodził się, a konstelacja dzisiaj rano się zmieniła. Partyk nie uzna syna, a ja wyjdę na dziwkę. - Zacisnęła wargi i zmrużyła powieki, lecz strumień łez znalazł ujście i spłynął na policzki kobiety. - Zaraz, syn jest xięcia... - No to co?! - wyrzuciła z siebie z żarem i rozpaczą. - Na pewno jest, ale jego opętała ta machina do ghoroskopów, wierzy jej bardziej niż komukolwiek, niż mnie, niż sobie nawet. Przez nią nawet - bo nie miał takich planów ani ochoty - udał się na wyprawę, bo miała być udana. Podejmuje wszystkie decyzje po długich wyliczeniach i wszystko, nawet ta wyprawa, mu wychodzi. Przeklęta mach... - Ale dziecko? - odważył się przerwać. - Dziecko - powtórzyła z goryczą. - Też wyliczone: kiedy robić, jak... Przed jedzeniem, po polowaniu, jak zadrzeć nogi, jak poprawić... Ani wcześniej, ani później... Co do joty. Jak przepis na pieczeń! Wyszarpnęła z rękawa chusteczkę i długo osuszała oczy, nie zważając na rumieniec na twarzy kuzyna. - A jakaś babka akuszerna? - bąknął Waldar rozpaczliwie przywołując z pamięci swoją nikłą wiedzę w poruszanej materii. - Wczoraj chyba jeszcze mogłaś... Nawet nie zauważył, że przeszedł na "ty". - Nie! Dowiedziałby się. Próbowałam sama: napary, oleje czyszczące, gorąca kąpiel, biegałam po schodach, ale nic. Po prostu nie chce jeszcze wyjść i koniec. - No to co ja? - wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia o porodach, nigdy... - Nie o poród mi chodzi! - syknęła Alegis i wystraszywszy się rozejrzała po okolicy. - Posłuchaj, jest sposób na oszukanie machiny, jest taki człek, Hackarz go zwą. Może wejść do komnaty i zrobić tak, by zmienić ghoroskop. Zawezwałam go i przybył. - Łzy znowu trysnęły, jeszcze obficiej, chusteczka przyległa szczelnie do oczu xiężnej. - No? Przybył i co? - ponaglił ją Waldar. - I zni-i-iknął! - zaniosła się szlochem Alegis, chwilę trwało zanim zdławiwszy falę łez mogła mówić dalej: - Przekroczył granicę, trzy dni temu i nie dotarł do dworu. Znajdź go, błagam. Masz dzień, najwyżej dwa czasu. Gońce xięcia co i rusz kołaczą do drzwi. - No to już wie, że... - To nieważne - oderwała chusteczkę od oczu i płonące spojrzenie utkwiła w twarzy kuzyna. - Jeśli Hackarz zmusi do oszustwa tę machinę, wszystko znowu będzie dobrze. Partyk jej wierzy, co ona wyda, to święte. Tylko trzeba coś... jakoś... - Ale ja jestem tutaj obcy - zaczął niepewnie. Wzruszyła ramionami. - Ja także jestem obca. Połowa dworu mnie nienawidzi, a druga połowa lekceważy. Nikomu nie mogę zaufać. Ty zaś należysz do rodziny, a z naszej wczorajszej rozmowy i listu wuja wnoszę żeś człek prawy. Waldar poczuł się chory. Jednak zaraz stanęła mu przed oczami ich zrujnowana, prawie do cna wyprzedana siedziba rodowa. Pojął, że właśnie otwiera się przed nim szansa. Wdzięczność możnych zastępuje mury obronne. - Dobrze, będę się starał nie zawieść - zrobił przerwę dla nabrania oddechu.- Ale co to za machina? - Nie wiem dokładnie i nie chcę wiedzieć. - Xiężna uderzyła piąstką w kolano. - Po prostu trzeba ją oszukać. Waldar przez moment poprzez mury wpatrywał się w dal. - A nie dałoby się machiny zwyczajnie popsuć? Wtedy xiąże nie miałby sposobu, aby konfigurację gwiazd sprawdzić, a i pewnie ujrzawszy dzieciątko, uznałby je za swoje. - Wiedziałam, że dobrze robię zawierzając tobie. - Uśmiech ożywił twarz xiężnej.- Gdyby udało ci się coś zmajstrować... - z lubością zmrużyła oczy.- Możesz spróbować. Wspomniałam już o tobie hrabiemu, ale pamiętaj, że machinę chyba jakiś czar chroni. Zwyczajnie tylko służbowi, Partyk i Beim tam wchodzą - wyciągnęła rękę i chwyciła mocno Waldara za łokieć, zamyślony drgnął. - Błagam! - Tak. - Nieostrożny ruch spowodował, że przez głowę przeleciała zapomniana iskra bólu. - Oczywiście - bąknął i odczekał aż skra zgaśnie. - Spróbuję tam zajrzeć, a jak nie wyjdzie, ruszam szukać Hackarza. Jak mogę tę machinę znaleźć? Alegis uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Poczekaj - szepnęła i podciągnąwszy brzeg sukni, ciężko kołysząc się jak zatuczona gęś pognała do pałacu. Waldar skorzystał z możliwości i szybko pozbył się powietrza z żołądka, zerknął na mijane rośliny, ale nie więdły w oczach. Xiężna trąciła w pierś jakiegoś tępawo-ponurego lokaja i tłumacząc mu coś wskazała palcem gościa. Potem rzuciwszy kuzynowi ostatnie znaczące spojrzenie, zniknęła w ciemnym korytarzu. Gdy Waldar podszedł bliżej fagas skłonił się niedbale i poprowadził go przez galerię korytarzy, schodów, zakrętów, załomów i progów. Kiedy młodzian poczuł, że długo już tak nie wytrzyma, przewodnik otworzył kluczem parę drzwi i uzbrojony w zabraną z korytarza zapaloną pochodnię, ruszył w dół. - Na głowę, panie, uwa.... Tępy łoskot poniósł się echem po nisko sklepionym korytarzu, o wiele głośniejsze, niesłyszalne dla innych echo wzbudzając w głowie właściciela. Klnąc pod nosem rodzinne koneksje, oderwał się od ściany, która przed chwilą tak ochoczo podparła jego ramię i przekroczył kolejny próg. Wzrok z dużym trudem dostosowywał się do ciemności w korytarzu, czemu dodatkowo przeszkadzały natrętne choć fragmentaryczne wspomnienia z libacji. Gdy wreszcie przebił spojrzeniem mrok, dojrzał ponurą gębę przewodnika, który zatrzymawszy się cztery stopnie niżej, spoglądał na niego z uwagą. - Ruszaj, na co czekasz? - Waldar pokonał hurkot w głowie i wyprostował się sprężyście, w ostatniej jednak chwili ratując głowę przed kolejnym kontaktem z powałą. - Co tu tak nisko? - Krasnoludzka, zasr... zafajdana robota - burknął przewodnik i ruszył wzdłuż wilgotnych ścian w kierunku odległej plamy światła. - Czegóż tu szukali? - Tego to ja nie wim, ino mistrz Beim może coś tam wi, kto tu się szwenda. Tfu, zaraza by ich.... - Dobra, dobra, nie wyklinaj tyle! Kogo to prowadzisz? - Nowy głos przerwał kwestię lokaja. - Ano, patrzcie ludzie, szlachetnie urodzony kuzyn naszej jaśnie pani!? Waldar zmrużył oczy, źrenice chwilę walczyły ze sobą o prymat i, w końcu dogadawszy się, pozwoliły mu zobaczyć mężczyznę w obcisłym skórzanym ubraniu, z ogoloną do skóry głową. Z pewnością nie wyglądał na szlachetnie urodzonego. Jego zmrużone oczy przewiercały towarzysza Waldara. - Ty tym zezem mi nie patrz - wycedził.- Won mi szybko na górę! - Taż ja nic nie mówię... - Niby nic nie mówisz, ino pod nosem mruczysz - ogolony pogroził lokajowi palcem.- Różni tu się szwendają i szwendać się będą, nic ci do tego, a lepiej im nie podpadaj, bo ci jeszcze tę resztkę rozumu całkiem przenicują. No ruszajże już, a was, Panie, proszę - potwierdził zaproszenie szerokim gestem ręki. - Jeno na głowę... - Tak, tak - warknął Waldar schylając się zawczasu. Mężczyzna zatrzasnął odrzwia z ciężkim hukiem, gość tylko westchnął, a potem zerknął ku górze. O dziwo, jego spojrzenie, nie napotykając spodziewanego oporu, uciekło w przestrzeń. Sapnął ze zdumieniem. Stał we wnętrzu pieczary, której wielkości nie był w stanie ocenić. Zawieszony wysoko ponad nimi strop ginął w mroku przeciętym przez wstęgi białego światła, ale nawet ten blask nie rozpraszał w pełni panujących wokół szarości i cieni, za którymi tylko majaczyły dziesiątki, a może setki postaci. Pieczara pod zamkiem?! Taka??? O Bog... - No i?.. - Satysfakcja bijąca z głosu dobiegającego gdzieś z dołu, przyciągnęła oczy Waldara. Na wysokości jego pasa majaczyła brodata twarz krasnoluda zaciskającego pod pachą topór, oparty trzonkiem o kamienną posadzkę. - Robi wrażenie, wciórności. Nie?! Waldar w nabożnym milczeniu skinął parokroć głową, a potem bystrzej spojrzał na krasnoluda. - Czy my się... - zawahał się.- Byłeś kiedyś waszeć w Nugarday? - Czy byłem, dobre sobie!- krasnolud zaniósł się tubalnym śmiechem.- Toż urodziłem się tam i z dwadzieścia wiosen mieszkałem. Lecz kiedyś ostatnio mnie widział, brodę miałem krótszą, a ty sięgałeś mi do pasa! Jakaś klapka opadła z brzękiem pod czaszką Waldara. Krasnoludzka kolonia leżała o godzinę spaceru od ich pałacu. Tak samo podupadająca, jak ród Waldara, który wieki temu dał krasnoludom prawo do wydobycia węgla. Ponoć kiedyś ogrzewano nim domostwa, lecz teraz tylko nieliczni, i to z pobliża kopalń, używali czarnych brył do palenia w piecu. - Ruksand? - zawołał przypominając sobie miano krasnoluda. - Tyś węgiel ze swoim ojcem do naszej kuchni przywoził. Co robisz w tej zakichanej dziurze? - No, no, mości panie liczcie się ze słowami! - zaprotestował ostro nieznajomy z ogoloną głową. - To nie jest jakaś zawszona... - Zakichana... - sprostował Waldar. - Czy - jak powiadacie - zakichana dziura, jeno sama proceskomnata, którą nie tak łatwo zobaczyć byle... - Cha! Sam widzę, ciemno tu jak w... - Ty się, Waldar, nie wymądrzaj - warknął krasnolud. - To prawdziwe szczęście zobaczyć największe dzieło ludu krasnoludzkiego, które pod przywództwem Rhutaniego yrk Qartena wykuto na wieczną chwałę, aby po wsze czasy sławiło... - Ale co to w ogóle jest? - Do diabła, czy musisz mi przerywać, już wpadałem w trans... Odziany w skórę mężczyzna podniósł rękę i, co ciekawe, krasnolud kłapnął zębami odcinając, a potem przełykając resztę kwestii. - No i dobrze, panie, - powiedział mężczyzna - żeście tak, jako to mówią, mądre pytanie zadali, bo wyciągać potem z tego transu szanownego Ruksanda, to robota nader delikatna i uciążliwa. - Dobra, dobra, jak już mi przerwaliście to ci powiem, Waldar, że Bogiem, a praw..., tfu, że też te wasze powiedzonka tak się udzielają!.. - Mości krasnoludzie, jak już w cholerę plujecie, to uważajcie na kogo i streszczajcie się, jeśli łaska, bo czasu mało. - Cha, no więc, krótko: jakiś tysiąc lat temu wykuto tę jaskinię, a właściwie połączono kilka pieczar w jedną. - Że też wam się chciało? - Chm, no, jak to powiadają, podobnoż umowa-zlecenie z elfami była... - Bokanova mi opowiadał, że rżnęliście się z nimi w zawody? - Taki z niego historyk - rżnięcie rżnięciem, a interes interesem, był taki okres wzajemnej pomocy gospodarczej. - Dziw nad dziwy. - Wiesz, jak to bywa, wróg twego wroga jest twoim przyjacielem. - Przecież nie mieliście wpólnych wrogów? - J u ż nie mamy wspólnych. - Ach... - No tak, co to ja, aha, no więc, jak już żeśmy to skończyli weszły tu elfy i urządziły wszystko tak, jak to widzisz. - I tych ludzi też??? - No, nie. Ekipa się co jakiś czas w naturalny sposób wymienia. - Ciekawym tego naturalnego sposobu - powiedział Waldar nie kryjąc kpiny. - Coś ty taki dociekliwy? - A co oni właściwie robią? - Tego to już ja ci dokładnie nie powiem. Miałem jeno zlecenie na przebudowę jednej komory. - Pozwólcie panowie, że ja się włączę do tej interesującej rozmowy - wtrącił się poskrzypujący przy każdym ruchu skórą mężczyzna, przyznać trzeba, że dotychczas za bardzo się nie ruszał. - Jestem hrabia Yrlen hof Zador. Z woli wielce miłościwego xięcia mej pieczy powierzono bezpieczeństwo tego oto miejsca, ale owoż i sam mistrz Beim ku nam zmierza. Odziana w ciemną opończę postać zbliżyła się szybkim krokiem i zatrzymała, wyciągając prawą rękę oskarżycielskim gestem. - Czego tu... - Pozwólcie mistrzu, że przedstawię, oto Waldar... - Z Kresse, tak-tak. Kuzyn naszej miłościwej pani. - Widzę, mistrzu, że znacie mości Waldara - miękko powiedział hrabia, ale nie ulegało wątpliwości, że nie lubi jak się mu obcesowo przerywa. - Aż za dobrze - burknął czarodziej i dyskretnie rozmasował pośladek. Gest ten roztopił złość, która już poczęła zalewać serce Waldara. - Nasze drogi skrzyżowały się przed dwoma laty na wielkim turnieju rycerskim hrabstwa Kresse - powiedział nie bez ironii - ale nie sądziłem, że z magiem pierwszej klasy miałem wtedy do czynienia. Tacy zazwyczaj na kiesę pospólstwa nie lecą i ofermom nie pomagają. Mag spojrzał nań ponuro. - Jako widzę, gęba jak niewyparzona była tak i została; czy ty młody człowieku nigdy ludzkich manier nie nabierzesz? Ponownie rozmasował miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Waldar przyjął to szyderczym uśmiechem. - Czyżby jeszcze się nie wygoiło? Wtedy, zaraz po finałowym pojedynku, kiedy zorientował się komu naprawdę zawdzięcza przegraną, pognał do loży maga Beima i kopniakiem rozrzucił jego cholerne rekwizyty. Pewnie by mu jakąś krzywdę zrobił, gdyby mag nie salwował się ucieczką. Kiedy już znikał w magicznym tunelu przerzutnika, Waldar zdążył jeszcze dźgnąć go grotem świecznika w pośladek. - Skończ, waść, - mag zazgrzytał zębami- bo cierpliwość moja na wyczerpaniu. A co się odwlecze, nie uciecze. Jak słyszałem, w tegorocznym turnieju zgarnąłeś wszelkie trofea, więc powodów do narzekań nie masz. Waldar przełknął pokrętną filozofię Beima, pomyślawszy, że zadzieranie z magiem zawsze ma coś z targania tygrysa za ogon: i śmiesznie i strasznie. - Teraz zamknij gębę, a uszy lepiej otwórz, jeśli masz co zrozumieć, bo to, przed czym stoisz przerasta ciebie i twoją pustą głowę. - Na razie niewiele tu widać - odparował ponuro. - I niewiele więcej, prostaku, w tej chwili zobaczysz. Znajduje się przed nami machina do kalkulacji wszelakich, która choć jest dziełem największych magów w dziejach naszego świata, nic wspólnego z magią nie ma. Niestety, zasady jej działania to dla nas czarna... eee... - zająknął się mag. - Chciałem rzec, okryta jest mrokiem niewiedzy. Waldar skrzywił się lekko, mocniej nadal nie mógł z uwagi na ostrzegawczy sygnał, gdzieś zza ucha. - Jeśli nie wiecie jak działa, to jak się dzieje, że wszelkie przepowiednie się sprawdzają? - ostatnie słowa przyprawił obficie ironią. - No co ty, chłopie - wtrącił się rechocząc krasnolud - dziecko jesteś? Trzymają po prostu pewnikiem w ukryciu jakiegoś jasnowidza, a tu im więcej luda w tym bierze udział, tym łatwiej z wydatków się rozliczyć. - Bez profanacji, proszę! - zagrzmiał hrabia Yrlen hof Zador sięgając do pasa - Nie pozwolę, by w miejscu tym... - Spokojnie i bez machania bronią! - zastopował go mag, jego ręką uniosła się ku krasnoludowi, który stał już w szerokim rozkroku z toporem w ręku - I wy, mości Ruksandzie, opanujcie nieco swe odruchy, bo jak zacznę z wami tańcować, to szybko nie skończę. Odwrócił się od poczerwieniałego, ale milczącego krasnoluda do Waldara. - A ty, widzi mi się, zapewne, udajesz głupszego niż jesteś. - Popatrzył ponad jego ramieniem na jaskinię, ludzi nieruchomo tkwiących w mroku, westchnął. - Wszystko to działa sprawnie, ale za skarby świata nikt nie wie jak i dlaczego. Tylko kilku ludzi posiadło i to nader skromną wiedzę na ten temat, a i oni wolą być ostrożni. - Nie dziwię się, karczmarz do dziś wspomina, jak to dziesięć lat temu w styczniu orali śniegi i siali żyto, bo ghoroskop wyszedł był taki. - No cóż - mag zbył kąśliwą uwagę machnięciem ręki - xiążę Partyk nieco wtedy przesadził, a i machina nie w pełni jeszcze opanowana była. Ale do rzeczy, będę się streszczał i pomijał zbyt skomplikowane dla was detale. - Nie przypadkiem wbił wzrok w kuzyna xiężnej i postarał się, by adresat spojrzenia to zrozumiał. - To, co tutaj widzisz, co masz przed sobą, powstało wiele pokoleń temu. Nie było długo używane, dopiero xiążę odkurzył ją. Jest to machina, która pozwala precyzyjnie określić, na przykład, ruchy gwiazd i planet, ich wzajemne ułożenie i wpływ na przyszłość. Kryje też w sobie wiedzę o wszystkich mieszkańcach królestwa wraz z rodzinami, ich koligacjach, dobytku i profesjonaliach, a to bardzo przydatne... - zająknął się. - Szczególnie, gdy serwituty trzeba wyznaczyć - mruknął Waldar. Mag spojrzał na niego ponuro. - Mowiłem, że głupiego tylko udajesz - mruknął pod nosem, a potem westchnął: - Nie będę strzępił sobie języka, tylko podejdźmy bliżej, sam zobaczysz. Odsunął się i gestem zaprosił gościa, by ruszył pierwszy. Waldar uśmiechnął się promiennie, by jeszcze szerszym gestem wypuścić maga przed siebie. - Zobaczysz - rzucił przez ramię czarodziej - jak to wygląda. Od czterech dni stawiamy prognozy plonów sześciu zbóż, ich wpływu na hodowlę bydła i trzody, a przez to cen w portach Sviny i Ganiwesla. Waldar z dreptającym u boku nabzdyczonym krasnoludem i przylepionym do pleców hrabią Yrlenem hof Zadorem podążył za nim. Rzucał bystre spojrzenia, mając na uwadze swą misję. Ale łatwo było xiężnej powiedzieć: zepsuj machinę. Kiedy rozmawiał z kuzynką, machina do ghoroskopów jawiła mu się na kształt zegara z pałacowej biblioteki w Nugarday, gdzie wystarczyłoby wsunąć, choćby palec między tryby. Lecz teraz kiedy maszerował po trzewiach podpałacowej jaskini, gdy ujrzał ogrom całej maszynerii, sprawa wyglądała znacznie gorzej. Odechciało mu się wsadzania doń czegokolwiek, a już najbardziej własnych członków. W miarę jak oddalali się od ściany coraz więcej światła rozpraszało panujący wokół mrok i coraz więcej szczegółów było widocznych. Szli po czymś w rodzaju podestu, lekko opadającego w kierunku wnętrza hali, na dnie której widoczna była skomplikowana budowla wykuta w kamieniu. Przypominała wielki kawał sera i to mocno nadgryzionego przez szczury, złożona była praktycznie z niewielkich komórek połączonych ze sobą otworami, przez które przechodziły liczne sznury. W każdej z komórek widać było jakąś postać, a sądząc po wyłaniających się z mroku fragmentach musiały ich być tutaj grube setki. Większość z nich siedziała nieruchomo, jednak co chwila, jak gdyby dreszcz przebiegał po sali. Kiedy podeszli bliżej i stanęli na krańcu podestu obiegającego niczym galeria wnętrze hali, Waldar zauważył, że to, co brał za nerwową krzątaninę, wywoływane było przez kolejne osoby, które zdawałoby się bez ładu i składu pociągały za sznurki łączące poszczególne postacie. Dopiero po chwili z morza, wydawałoby się, nieskorodynowanych ruchów wyłaniał się jakiś ukryty i niezrozumiały ład, którego obcość była wyczuwalna nawet z daleka. Waldar stał zdumiony, czując jak jego ciało pokrywa gęsia skórka. Jak, u licha, ma tu coś uszkodzić?! Najpierw musiałby wiedzieć, choć w zarysie, co czemu służy. Inaczej zamiast wsadzić palec w serce machiny, może, powiedzmy, wetknąć go w centrum systemu kibli, zamontowanych ku wygodzie obsługujących. - Co to jest? - spytał, nie do końca takim tonem, jaki sobie zaplanował. - Cha, cha! - zarechotał mag. - Coś wreszcie zrobiło wrażenie na szlachetnie urodzonym panu. - No, chłopie! - Krasnolud uniósł wysoko rękę, z rozmachem klepnął Waldara pomiędzy łopatki. - Widzisz, ten tego, każdego to bierze - spojrzał na maga i dodał z przekąsem: - Pamiętam jak swego czasu wysłuchałem tu oberka w wykonaniu kapeli złożonej z szacownych zębów wielce szanownego Beima. - Przyznaję - odparł, nieco przez nos, mag - że i na mnie widok ten wywarł duże wrażenie - te setki postaci czekających na znak, by wedle Cantousu Baenara czyli inwoka... Nagle urwał i czegoś nasłuchując, przechylił się za barierkę. - Zaraz ruszy na dobre - zatarł wesoło dłonie. - Zaraz! Teraz pozostali usłyszeli jakiś warkot dobiegający z dołu, spod galerii. Cichy drobny werbel, jakby ktoś sypał na napiętą skórę bębna pojedyncze ziarnka kaszy manny. W tym samym momencie Waldar poczuł drgnięcie medalionu na szyi. W zaaferowaniu całkiem zapomniał o jego istnieniu. A przecież tatko tyle razy kładł mu do głowy, jak drogocenny i potężny jest ten amulet. Zanim zdążył go pochwycić, łańcuch naprężył się gwałtownie. Waldar stęknął i poszukał spojrzeniem pomocy u gospodarzy, lecz cała trójka wpatrywała się w coś na dole. - Wyjście... wyjście? - wycharczał odciągając łańcuch od swojej szyi. - Widzę, że coś jednak wiecie - mruknął Beim nie odrywając jednak wzroku od poruszających się postaci w dole. W jego głosie dominowała uraza. - Teraz istotnie działa wejście- wyjście... Przerwał, gdyż kątem oka dojrzał jak Waldarem szarpnęło. Niedoszły sabotażysta jęknął i wykonawszy efektowny piruet wyrżnął zadkiem o pomost. Wszyscy przezornie odskoczyli, wbijając wzrok w rozjarzony medalion na jego szyi. - Złochron - szepnął Beim z mieszanką podziwu i pożądania. Waldar dosłownie wleczony przez łańcuch, maszerował tyłem w górę pomostu. - Co wam, panie?! - Ruksand próbował złapać mężczyznę za nogi, lecz w efekcie sam policzył kośćmi stopnie. - Zła magia, złe miejsce, nie wolno mi... - zabrzmiało wątle i Waldar runął głową naprzód w najbliższy korytarz. Beim wybuchł gwałtownym śmiechem: - Widzisz, gówniarzu! - ryknął bijąc się po udach.- Przecież elfy machinę najsilniejszymi zaklęciami opatrzyły, aby nikt nie powołany nosa nie wściubiał. Czemu się pchasz, gdzie cię nie proszą? Waldarowi coś musiało stanąć na drodze, gdyż dobiegł ich łomot straszliwy, a potem dźwięk tłuczonego szkła. Ruksand zaklął szpetnie i pognał w ślad za pobratymcem z Nugarday. Uśmiechnięty jaszczurczo hrabia Yrlen odprowadził go wzrokiem. - W rzeczy samej totumfat jaśnie pani jeno siniakami się wymiga - powiedział z żalem i bynajmniej nie po szlachecku smarknął na podłogę. - A już myślałem, że go machina na jakiś czas uziemni. Beim zmilczał uwagę, choć palce jego wykonały krótki, acz obrzydliwy ruch zgniatania czegoś. Poruszył wargami, ale z ust nie wydobył się dźwięk. Odwrócił się i ponownie jakby uleciał duchem. Hrabia wbił mu w plecy złe spojrzenie, a potem odszedł śladem poprzedniej dwójki. * Waldar wstrzymał konia i zadarł głowę ku wierzchołkom skał zamykającym wąwóz. Na posępnym obliczu wapienia upstrzonego gdzieniegdzie kępami trawy, jak owłosionymi brodawkami, woda wyżłobiła długie szramy. Przesunął wzrokiem po sosnach porastających zbocza. Zamglone słońce nie potrafiło nadać zieleni takiej soczystości, jakiej pragnął, lecz i tak czuł się znacznie lepiej niż jeszcze rano w karczmie. Nawet, jeśli zważyć, iż przed nimi, w wysokiej trawie leżał po części zżarty śmierdzący koński zewłok. Kilka czarnych obłoczków wirowało nad ścierwem: muchy harcowały sobie po nim w najlepsze. - No - mruknął do krasnoluda dosiadającego dychawicznej chabety. - Chcesz, to rzygaj, lepiej się poczujesz. Na brodatej twarzy Ruksanda pojawił się porozumiewawczy uśmiech. - Dworujesz sobie. Rzygający krasnolud, tfu... - Podrzucił topór w dłoni.- Zaiste paskudny byłby to widok. I butów szkoda... Chociaż w Nugarday nie przyjaźnili się ze sobą, tu Ruksand bez wahania zaoferował swoją pomoc w poszukiwaniach, nawet kiedy stało się jasne, że w całą sprawę może być zamieszany chrzątak. Lekkim tonem stwierdził, że właśnie skończył zlecenie xięcia Partyka i teraz przyda mu się trochę ruchu. Było to na rękę Waldarowi, który mimo dobrych turniejowych doświadczeń z potworami dotąd się nie potykał, a całą o nich wiedzę czerpał z pałacowej biblioteki. Bokanova nadal nie nadawał się niczego innego jak do odstraszania od okowity młodzieży swoim widokiem. - Myślę, że tu zostawimy konie - zasugerował Waldar zeskoczywszy na ziemię, dla uspokojenia klepnął kobyłę. Wyglądała tak, jakby się miała lada moment wynicować. Za to Ruksand okazywał wspaniały humor. Cały ożywiony nucił coś pod nosem, z czego jako tako dawało się zrozumieć refren: "...każdy kiep utnie mu łeb". Po drodze krasnolud zdążył wyjaśnić Waldarowi perfidię hrabiego i maga. Dobrze wiedzieli, że niewtajemniczeni mogą przebywać w pieczarze tylko po wypiciu specjalnej mikstury. Zaniedbawszy tego delikwent już po paru chwilach pracy machiny tracił przytomność i na dobry tydzień był wyłączony z życia. Piekielny ból głowy i żołądkowe dolegliwości wtajemniczeni nazywali taranem, bo tak to urządzenie musiało się czuć po każdej robocie. Słysząc to Waldar jeno przymknął powieki i zmacawszy medalion pod bluzą, podziękował gorąco ojcu. - No to w drogę - zaordynował i sprawnym krokiem ruszył pod górę. Hackarz to głupek, pomyślał. Pomylił drogę. Kmioty ze wsi koło traktu dokładnie opisały osobliwie ubraną postać z dziwną sakwą przytroczoną do łęku. Nos także pasował: wielki i haczykowaty. Tajemnicą xieżnej pozostanie, czemuż to nie dała mu straży od samej granicy. Pewnie starała się sprawie nie nadawać zbytniego rozgłosu. Waldar wykonał trzy wielkie susy, za sobą słyszał poświstywanie krasnoluda. Nietrudno było iść śladem chrzątaka: potwór szedł ciężko objuczony, a po gałęziach krzewów sądząc, jego bagaż wierzgał przy tym co sił i czepiał czego się dało. Jeśli posiłek z koniny nasycił stwora, Hackarz powinien być jeszcze żyw i nienaruszony. Zresztą ludzkie mięso u większości kreatur nie cieszyło się zbytnim powodzeniem, coś jak szpinak u ludzi. Przystanął. Smród, który dotąd łowili, uderzył z siłą topora. Słodki i mdlący, jak po sznurku prowadził do najbliższego zakrętu. Dla sprawdzenia Waldar musnął palcami jelec miecza, a potem zręcznie wspiął się na skalną stromiznę. Ruksand pośpiesznie odmówił inwokację do sił wyższych i podążył w jego ślady. Pewnie znajdując oparcie dla stóp i dłoni, przesunęli się do załomu ściany. Gdyby ktoś czekał w dole... lecz nikogo nie było. Skalny masyw utworzył tutaj coś na kształt niewielkiej areny, której najgłębszy kąt dziurawił wylot jaskini. Wszędzie poniewierały się kości, często na wpół ogryzione, potrzaskane skorupy i jakieś zaschnięte plamy plugawej barwy. Waldar kocim ruchem zeskoczył między kamienie, po nim łupnął o ziemię krasnolud. - To co? - zatarł dłonie.- Wpadamy do jaskini, znaczy, chrzątaka w ryj, Hackarza za łeb i w nogi? Waldar poklepał muskularne ramię Ruksanda. - Najpierw zdałoby się krztynę zastanowić. Z miny sądząc dla krasnoluda taki pomysł miał duży urok nowości: - Znaczy się, wpadamy do jaskini, chrzątaka w ryj i Hackarza też w ryj? No tak, sprawa była trudniejsza niż Waldar sądził. W końcu jednak waleczny towarzysz wyprawy dał się przekonać, że najpierw muszą kreaturę wywabić na otwartą przestrzeń, gdzie nie tylko mieli więcej miejsca, ale i smród był mniejszy. Zarazem zmówili się rozdzielić, by potwora wziąć we dwa ognie. Ruksand poszedł w lewo, a Waldar skierował swe kroki w prawo, spoglądając z uwagą na mijane szkielety. Krowy, psy, świstaki, chyba niedźwiedź, jak to u chrzątaka, który - jeśi zostawi się go w spokoju - człowieka nie zaczepi. Kiedy podeszli na kilkanaście kroków, Ruksand wyciągnął z sakwy krzemień oraz niewielki woreczek mocno ubity. Podobne akcesoria lud krasnoludzki demonstrował na różnych festynach czy balach ku rozrywce gości. Ruksand przyklęknął i sprawnym uderzeniem topora skrzesał parę iskier. Rozdmuchał żar, aż z hubki wszytej w róg poczęła się strużka dymu unosić, a potem celnym rzutem umieścił przesyłkę w otworze jaskini. W głębi błysnęło jak sto piorunów, aż skry zatańczyły na sklepieniu. Niegroźne, chociaż wystarczająco efektowne, aby zwabić chrzątaka do wyjścia. Istotnie. Stwór, wyglądający jak owoc grzesznej miłości krokodyla z modliszką, wyskoczył niczym z procy. Jednak zamiast, zwyczajem chrzątaków, stanąć słupka i zlustrować przeciwnika, zaatakował Waldara niczym rozjuszony byk. Zdawał się nie zauważać krasnoluda zabiegającego mu drogę. Ruksand zamachnął się toporem, lecz stwór skręcił nieoczekiwanie i końcem solidnego ogona trzasnął napas- tnika w tors. Krasnoluda zdmuchnęło niczym świecę. Miecz mistrza hrabstwa Kresse w mgnieniu oka wylądował w jego dłoni. To nie były przelewki. Pamiętał nauki z księgi: chrzątak ma nisko osadzony środek ciężkości, więc nie skacze. Dlatego najlepiej ciąć po zwodzie w nasadę szyi, gdzie łuski najdelikatniejsze. Ten stwór jednak zachowywał się dziwacznie. Nie dość, że szarżował, to jeszcze chwiał się na boki. Dobrze, że przynajmniej ryczał zwyczajnie. Waldar zerknął w bok, gdzie krasnolud przebierał kończynami niczym żółw. Nie wyglądało, aby miał mu przyjść z pomocą. Mężczyzna ruszył kreaturze naprzeciw. Kiedy dzieliło ich nie więcej niż dwa metry, odbił się potężnie, pragnąc przeskoczyć nad monstrum i ciąć go z góry w odsłonięte miejsce. Uczyło tego doświadczenie całych pokoleń łowców, lecz ułamek sekundy później zrozumiał, na przeciwnika. Nie było czasu na użycie miecza i Waldar zrobił jedyne, co mu pozostało: wykorzystując impet zderzenia, zdzielił potwora rękojeścią miecza z całych sił w dolna szczękę. Kłapnęło, a zaraz potem potworny wstrząs pozbawił Waldara przytomności. Kiedy się ocknął, jego ciało zaprotestowało serią bolesnych, acz jednoznacznych sygnałów. Gigantyczny ciężar wduszał go w ziemię, w każdej chwili grożąc połamaniem żeber. W głowie szumiało, a w plecy wbijał się jelec miecza. Na dodatek ten smród i kapiąca na twarz zielonkawa ślina! Napiął mięśnie, ale upadek tak poskręcał jego ciało, że nie miał się o co zaprzeć. Jeszcze raz spróbował, lecz jedynie miecz, zamiast kłuć go w nerkę, przesunął się nieco niżej. Idiotyczna sytuacja, chrzątak leżał nieruchomo, lecz żył. Świadczyło o tym wolne pulsowanie na szyi, którą miał przed oczymi. Waldar pociągnął nosem, potem raz jeszcze i w końcu zaklął na tyle głośno, na ile pozwalała prasa z chrzątaka. To bydle było zalane w pestkę! Dlatego tak dziwacznie się zachowywało. W umyśle najbystrzejszego przedstawiciela nugardayskiego rodu poszczególne trybiki zaczynały pasować do siebie. Jednocześnie, przy kolejnym głębszym oddechu, jelec miecza wsunął mu się między pośladki. Zaskowyczał. - Chłopie, żyjesz? - usłyszał głos płynący, gdzieś z zaświatów. Przymknął oczy z ulgą, a potem zatrzepotał powiekami. - Zepchnij go ze mnie! - wydusił resztką powietrza. Wspólnym wysiłkiem udało im się tego dokonać. Stwór zwaliwszy się na drugą stronę pierdnął głośno, lecz budzić się nie miał zamiaru. Waldar rozkaszlał się wstając chwiejnie. - O matko moja!.. Krasnolud miał minę głęboce niewyraźną. - Zaskoczył mnie - mruknął, a potem zaczął kląć niezwykle oryginalnie i długo. Waldar przestał ssać skaleczoną dłoń, słuchał chwilę, potem dźgnął go palcem. - Nie martw się. Pewnie praca u xięcia Partyka pozbawiła cię kondycji. Ruksand zastrzygł uchem, a potem rozpogodziło się jego brodate oblicze. Wyraźnie takiej pociechy potrzebował. - Zostań tutaj - Waldar poklepał go po plecach.- Chrzątak nie powinien ci przeszkadzać. Kiwnięciu głowy krasnoluda towarzyszył rzut oka na poświstującą bestię. - W razie czego - buńczucznie stuknął styliskiem o skałę - w łeb i tyle. Waldar mrugnął do niego i wsuwając miecz do uprzęży na plecach wszedł w ciemny korytarz. Nie miał problemów ze znalezieniem właściwej niszy zastawionej kilkoma głazami. Siedzący w głębi kształt szczękał zębami i oczyma świecił. - Spokojnie człowieku - Waldar wyszarpnął jeden z głazów. - Zaraz będziesz wolny. Dysząc odwalił kolejne, depcząc przy tym kawałki szkła, skądeś tu przywleczone. Wkrótce mógł wsunąć się do środka. Mimo podłego światła, oczy przybysza zbadały sylwetkę mężczyzny. W końcu spoczęły na uchylonym kuferku. Smak zawodu napłynął do ust wybawiciela - Ty nie jesteś Hackarz, prawda? Mężczyzna chlipnął i rzucił się pod jego nogi, próbując ucałować sfatygowane obuwie. - Słyszałeś?! - Waldar poderwał go w górę.- Pytałem, kim jesteś? - Beppo - pisnął niewyraźnie więzień. - Handlarz, dobry człowiek i sługa waszej miłości. Waldar pchnął nogą wieko by się otworzyło i przyjrzał zawartości kuferka. Ponad połowę zajmowały buteleczki różnych kształtów. - Nalewki, wódki, okowity, gorzałki wyborne - odezwał się Beppo wyraźnie ożywiony. - Wożę, częstuję, ludzie próbują i zamawiają - westchnął ciężko i delikatnie wyjął kuferek z rąk przybysza. - To bydlę tyle mi zmarnowało - zamknął wieko - ale inaczej pewnie już dawno rozerwałoby mnie na strzępy. A tak, flaszeczka za flaszeczką i dotrwałem do przybycia waszeci. Waldar opadł ciężko na kamień. Zamiast Hackarza znalazł jedynie handlarza wódy upijającego potwory. Okropność! - No to cyk i życie staje się prostsze, oto moja dewiza! - stwierdził raźnie Beppo. Z ust lał mu się strumień słów, uśmiechał się służalczo, najwyraźniej próbując przypodobać wybawcy. Ten w roztargnieniu pokiwał głową. Najwyższy czas wrócić do miasta i odnaleźć tego Hackarza, pomyślał, lecz przeczucie mówiło, że jest już na to za późno. Skinął na Beppa, zły wyszedł przed jaskinię, milcząc zawzięcie minął Ruksanda i pierwszy zszedł do koni. Rozumiało się, że wódczarz i krasnolud pojadą na jednym wierzchowcu. Wskoczył w siodło. W drodze powrotnej myśli biegły mdłą strużką przez jego obolałą głowę. Jeśli zginęła tak ważna osoba, jak Hackarz, a xiężnej pani na nim zależało, to pewnie ktoś miał przeciwny w tym interes. Miast tracić czas na uganianie się za straszydłami, od tego należało zacząć. W milczeniu przeżuwał te myśli. Niestety uratowanemu wódczarzowi gęba się nie zamykała. -Jaśnie pan raczy spróbować tego likworu - podsuwał mu pod nos coś cuchnącego substancją, którą mistrzowie stolarscy nasączali stoły do karczm, by przedwcześnie nie butwiały. - Pochodzi aż z Galcyi i tylko tamtejsi go wyrabiają, wyorny na robaki! - nalegał. Waldar spojrzał nań wzrokiem, od którego powinien był zmienić się w słup soli, ale ten ani się zająknął. - Robaków to nawet mieć nie trzeba, ale powód zakomity, najlepsze gdy małżonka sroga! Każdy pigularz będzie optował za taką kuracją. - A bodaj by cię, ten twój kompan zeżarł, gaduło uprzykrzony! - A zeżarłby ani chybi, jakby jaśnie pan tu w te strony, nie zajrzał, choć powiadają, że nie zżera, ino ryczy i ludzi rozdeptuje. Jakem jechał do Galcyi, to podobne stwory w Pyrli żyły i ludzie mówili, że się strasznym paskudztwem pasły?.. Waldar popatrzył przeciągle na hadlarza, aż ten zamilkł. - Chrzącimiętka i tutaj rośnie - odezwał się Ruksand z tyłu i dodał tytułem wyjaśnienia: - Miałem paru ze wsi do pomocy, to mi opowiadali. Krowy to świństwo im żarły i mleko cuchło, aż nikt nie chciał brać. -Dużo tego rośnie? - zapytał Waldar przypominając sobie właściwą stronę z księgi o monstrach. - Nie pomnę. Chyba gadali, że szczęściem niewiele. - Od dawna? - No... - Krasnolud zmierzwił czuprynę. - Mówili, że jak dzieciakami byli, to tego nie widzieli. Dopiero niedawno, jak za smrodem poszli to dziwną roślinę znaleźli. Much tam było, aż strach podejść! Nie wiedzieli, co to jest, aż jeden nowy, z południa, powiedział. - A, ciekawe - zauważył Waldar - co robi paskuda w takiej okolicy, gdzie nie ma się czym paść... A jego, to znaczy stwora, żonę ktoś widywał? - Chyba nie! - pokręcił głową - Ale ponoć czasem nocami ryczy, tylko jakoś szczęściem dla tutejszych nie idzie im. - Aha, więc tak to się ma: jest chrzątak, chrzątakowa ryczy, ale śladu jej nie widać... A kiedy się mag Beim tu zjawił? - zapytał siebie, lecz odpowiedziała mu cisza, więc dodał szybko: - O to zapytamy w karczmie. Karczmarz nie musiał liczyć cieląt i wydanych córek, by sprawę zdać dokładnie. Chrzątaka było łatwo obejść i specjalnych kłopotów nie sprawiał, więc się nad zjawieniem jego nie zastanawiał, ale fakt - pięć lat temu zjawiła się jakoś tak wiosną gadzina, a latem Beim. Jesienią wyprawiano się już na stwora, we dwie może trzy setki wojska, ale im uszedł. - A jak wiosną gody jego były, nie widział kto czasem człowieka z czymś jak trąba albo może konewka? Karczmarz chwilę ssał dolną wargę i ożywił się nagle. - A wiecie, panie, że tak? Kiedyś wpadł tu jeden aż popłakany ze strachu i właśnie opisywał człowieka z trąbą. Wyśmialim go wszyscy, napoilim i przestał gadać. Waldar wysączył dwa kufelki piwa, za oferowane do nich jajo podziękował i udał się pomyśleć spokojnie na podwórze. Kilka chwil potem poderwał się, konia zażądał i ostrym kłusem dotarł do zamku. Beima w komnacie nie zastał, więc służbie nakazał pilnie gospodarza sprowadzić. Ten zjawił się na wezwanie aż nazbyt rychło, jak na odległość, którą wypadało przejść statecznym krokiem dostojnika. - O co chodzi, mów krótko! - rzucił hardo, ale nutka niepokoju w głosie przedarła się przez butę. - O chrzątaka. Mag jakby odetchnął. - I co? - zapytał kpiąco. - Zwabiłeś paskudę w te strony i siałeś smrodliwe ziele, by nie odeszła, tylko po to, by uzyskać posadę w zamku. Niby żeś taki biegły we smokach wszelakich? - Zali nie tytułują mnie... - Co mnie twoje tytuły! - przerwał Waldar. - Widziano jak wabiłeś to biedne zwierzę w porze godów dmąc w dziurawą konewkę... - I co? - powtórzył, ale już innym tonem, zaniepokojony mag, stracił bowiem z oczu cel, ku któremu gość zmierzał. - A to, że pałacowe intrygi zbyt skomplikowane są dla prostych ludzi. Trudno byłoby ci ich przekonać, żeś nie udawał chrzątakowej, aby dla własnej przyjemności rzyć nadsta... - Potwarz!!! - ryknął Beim. - Może i potwarz... - bąknął na zmianę brwiami ruszając. - Sam w to nie wierzysz! - zachrypiał zrozpaczony czarodziej. Waldar uśmiechnął się i strzepnął pyłek z rękawa. - Ja może i nie wierzę, no bo jak uwierzyć, jeśli kto cię zna... - zaczął, a gdy mag odetchnął z ulgą, zakończył złośliwie: - Ale jeśli kto cię nie zna, albo po prostu zawodowo trudni się fabrykowaniem plotek... - Ten twój cholerny bajarz! - palnął się w czoło Beim. - Jużci roztrąbi, aż o Wieczne Góry się odbijać będzie. Jeśli on cokolwiek wie... Wcześniej czy później wyskoczy ze swoim. - Może później, a może w ogóle. Bokanova to rozsądny człowiek. Mag zwrócił na niego twarz z wyrazem oczekiwania. - Mniemam, że to nie renta xięcia cię tu sprowadziła, ale ów osobliwy przyrząd obrachunkowy, który w pieczarach chowacie. - Waldar uśmiechnął się promiennie, na znak, że do targu przystępuje. - Rzecz w tym, że na rachunkach, przy całym szacunku - skłonił głowę - nie znacie się wystarczająco. Pewnie dlatego, zaginął człowiek, rzadkiej profesji, Hackarz miał na imię... - zawiesił głos, a Mag skwasił się na twarzy. - Domyślam się, że nienarodzony jeszcze potomek xięcia krzyżuje jakieś twoje plany, ale ufam, że pakt między nami może stanąć... Beim czekał, jakby chciał się przekonać, co gość jeszcze może powiedzieć, wstał gwałtownie i ruszył po komnacie. -Czekalim - rzucił wreszcie odwrócony tyłem - czekalim ze złotem, ale nie doszedł... - O, niewiele mi pomagasz... - Hrabia Yrlen hof Zadorf xiążęcymi zabijakami miał go chronić, trzy dni temu granice nasze przekraczał... Widzieli go jak zbliżał się do miasta. - Kosztowny człowiek, skoro tak wielu szpiegów go prowadziło, z pewnością nic go nie zjadło, ani nie utonął w jakimś bagnie... Beim ze złością wzruszył ramionami, z hałasem otworzył szufladę w komorze pod ścianą. Waldar wolno sięgnął do rękojeści miecza. - Spokojnie, zabijako, niech będzie pakt. - Czarodziej wyciągnął garść złota. - Twoje. Medalion wisiał spokojnie i Waldar położył rękę na dukatach. - Za usta Bokanovy - objaśnił mag. - A to byś dał znać, jak Hackarza znajdziesz. - Dołożył drugą większą kupkę złota. A, to tak sprawy stoją, pomyślał Waldar. Choć nie trafiłem w samo serce, to ciągnę nić, od której niebawem cała kapota się spruje. - Tego nie wezmę - powiedział odsuwając dodatkową zapłatę - tu mnie już dane słowo wiąże. Obrócił się ku półce i uniósł czarny przedmiot leżący między szklanymi kulami. Kształtem przypominał dwa grube, nałożone na siebie pierścienie. - Jak sam się przekonałem, jesteście niedoścignieni w preparacji przerzutników - gość podrzucił magiczny przedmiot w dłoni. - Piękna sztuka, aż szkoda, że tylko do jednorazowego użycia. Mag łypnął okiem. - Chcesz, to bierz. Coś ci się należy za tamto mistrzostwo. Ale - uniósł głos - wtedy będziemy kwita. Waldar pokiwał do siebie głową i po chwili namysłu wsunął pierścień do kieszeni. - Niech i tak będzie. Takie coś zawsze może się w życiu przydać. Jak daleko może przenieść? Głos maga stawał się mocniejszy, gdy wstępował na znany sobie teren: - W każde miejsce naszego świata. I to nie tylko pieszego, ale i konnego. Wróg ci na kark następuje, musisz pilnie setki mil pokonać, albo wiadomość przesłać. Nic trudnego. Myślisz o miejscu przeznaczenia, obracasz pierścienie i hop! już jesteś - uniósł dramatycznie dłoń.- To najlepszy egzemplarz, jaki kiedykolwiek stworzyłem. Waldar zdawał sobie sprawę, jak kosztowny jest pierścień przerzutnika, na który nielicznych władców było stać, lecz nie miał wyrzutów sumienia. Przez niegdysiejsze matactwa Beima całe dwa lata musiał na zasłużony tytuł mistrza czekać. - A ty - czarodziej chciwie wpatrywał sie w tors Waldara - nie byłbyś gotów go odstąpić? Opuścił wzrok i dojrzał fragment Złochrona łyskający zza bluzy. - Dał mi go ojciec. To raz, a dwa przekonałem się jak jest skuteczny. Beim nawet nie zdziwił się odmową. Wiedział pewnie, że medalion zabrany siłą, rychło nowego właściciela prowadzi do zguby., - Już niewiele czynnych Złochronów ostało się na świecie - mruknął do siebie.- Myślałem, że wszystkie są w rękach wielmożów. Kto by pomyślał, że przyjedzie z nim osiłek z prowincji. Waldar darował mu ten przytyk. Dopiął guzik bluzy i podszedł do drzwi. - Na pewno nic nie masz wpólnego ze zniknięciem Hackarza? - spytał jeszcze w progu, lecz Beim pokręcił głową. - A machiny oszukać nie dasz rady? - upewnił się, lecz czarodziej pokręcił głową po raz wtóry. Opuściwszy komnatę maga, postanowił przy okazji odwiedzić zacnego hrabiego, co zajmował się wszystkimi ciemnymi sprawami kraju. Ten usłyszawszy odpowiednio przykrojoną opowieść przyznał, że i owszem posłał dwu najtęższych zabijaków, lecz niewiele od nich można się wywiedzieć, bo trunki im z głów jeszcze nie wywietrzały, a po bójce języki na wyszczerbionych zębach pokaleczyły i nic sensownego nie mówią. Zawarł przy okazji hrabia układ z Waldarem, co do poufności owej informacji, wszak odpowiedzialność za fatalny wybór eskorty spadała także i na niego. Xiężna pani tymczasem raczyła roz- począć poród, o czym powiadomiła przez umyślną służkę. Waldar mrucząc do siebie pod nosem wskoczył na konia. Siarczyście zły przekraczał bramy xiążęcego odwachu, z daleka machając strażnikowi listem od hrabiego. Jak zobaczył, osobliwie potraktowano dwu gagatków, którzy wczoraj tak zawiedli. Na podwórcu, przy studni wygrzewali się w słońcu, co jakiś czas nabierając zimnej wody do ust, płucząc je i spluwając. Widząc go skostnieli wytrzeszczając oczy, spojrzeniami błagając o litość. Trafiony nagłą myślą Waldar zamarł bez ruchu, nie widząc sztywnych jak kamienne rzeźby żołdaków, poświstujących przez wykruszone zęby. Zawrócił nagle konia w miejscu i wypadł przez bramę na śliskie uliczki miasta. Gnał na powrót do karczmy. Zagmatwana sprawa w mgnieniu oka zaczęła się składać w całość. Bokanova na swoje szczęście doszedł do stanu pewnej przytomności. - Hackarz! Czy wiesz gdzie jest Hackarz? - wrzasnął od wejścia Waldar. Pisarz zrobił zdziwioną minę. - W izbie obok, razem go nieśliśmy...hyck!- podskoczył od czkawki. - A co poszedł sobie? Najlepszy fechtmistrz Kresse wypadł na korytarz i dwoma susami dopadł drzwi. W małej kliteczce powietrze było ciężkie od zapachu maści. Medyk zasłaniał sobą kogoś, kto cichutko pojękiwał. Waldar nabożnie zatrzymał się tuż u drzwi. Poczekał, aż cała praca zostanie ukończona i bez nadziei zapytał: - Da się go postawić na nogi? - Za jakieś trzy-cztery tygodnie... - A na dziś, choćby na noszach... - Jak wam potrzebny, to po co żeście go tak obstrugali? - zadrwił bezlitośnie urażony w swej kompetencji medyk dziwacznie akcentując ostatnie słowo.- Trzeba było choć instrumenta wygotować. - Że co? - jęknął Waldar. - Prawie bez przytomności leży, nawet uryny sam nie może oddać - rozwiał wszelką nadzieję medyk. Gość wydobył kilka złotych monet, na niezbędne maści i w popłochu wydostał się na zewnątrz. Zmęczonym krokiem dotarł do pokoju. - Bokan - zapytał, rozglądając się czy kto nie słucha - co ja robiłem wczoraj? - A płakałeś, nad światem, nad jego możnymi, nad karczmarzem, moją skromną osobą tyż... - Pobiłem xiążęcych? - Właściwie nie, tylko byli tam jacyś, co udawali kupców, a spiwszy się wyzywali wzajemnie od donosicieli, sami się po pyskach prali, i nad nimi płakałeś, a potem ich uspokajałeś na różne sposoby. Niekoniecznie miłe. Potem postanowiłeś obstrugać na młodzieńca facjatę temu nieszczęśnikowi - wskazał głową na dzielącą ich pokoje ścianę - bo skarżył się na permamentny brak zwycięstw u kobiet. Bajarzowi odbiło się, chciał dowcipnie skwitować ten dźwięk, ale zobaczył pociemniałe spojrzenie przyjaciela i zamilkł. W izbie nastała cisza gęsta i duszna jak powietrze nad bagnem, przez które przejechał oddział nakarmionej grochem konnicy. - Kapota spruła się do końca - powiedział naraz Waldar. Bokanova najpierw czekał na wyjaśnienia, potem odchrząknął znacząco i zapytał wprost o co chodzi. - Mieliśmy szansę - odpowiedział głucho jego przyjaciel objąwszy głowę rękoma.- Gdybym znalazł Hackarza, xiężna odwdzięczyłaby się... - Jęknął rozdzierająco. - Namówiłem cię, abyś jechał ze mną. Pojechałeś, choć nie musiałeś. Mogłeś zostać w Nugarday, uczyć dzieci w szkole, siedzieć nad księgami... - Aha - przez twarz Bokanovy przebiegł skurcz irytacji - i obrastać kurzem, jak mój stary szanowny spróchniały ojciec?! Oto się nie frasuj. Mam być pisarzem, to niejednego muszę w życiu zaznać. I dobrego i złego. Waldar znowu jęknął i, jakby nie mogąc tego słuchać, wyszedł z izby. Skierował się na dół, upakował długie nogi za stołem w kącie i zamówił flaszę gołdy. Pił ją z zapałem, by się upić. Kiedy pierwszy raz wyszedł na dwór, stwierdził, strugą moczu wprawiając w kołysanie kępę pokrzyw, że pije męcząc się jak drwal w lesie. Powodów mam co najmniej kilka, pomyślał. Pierwszy - wypada. Bo co robi porządny człowiek, gdy spotka go prawdziwa klęska? Po drugie, co może lepiej przekonać xiężną panią, że jestem zrozpaczony. Prócz tego, jeśli się upiję, to nie zaproponuję xiężnej pani ucieczki, nie zorganizuję jej i nie wezmę w niej udziału. Był wreszcie powód prosty, najprawdziwszy: na trzeźwo nie mógł znieść tego, co się stało. Oderwał się od szklanicy, gdy przy szynkwasie rozpoczęła się kłótnia: - Jak mówię dzban, to dzban dawaj, a nie kubek - pienił się tęgi jegomość w podróżnej pelerynie.- Co za kraj, gdzie oberżysta gościa od trunku wstrzymuje! - Dobrodzieju, wino tego roku niezwyczajnie mocne - tłumaczył karczmarz nie wypuszczając dzbana z rąk. - Burzy się nie sześć tygodni a dziewięć, zato mocne niesłychanie. Waszmość nie zdzierżysz. - Ja nie zdzierżę!? - Grubas obrócił się do swego służącego.- Słyszysz Lacer? Fatygas roześmiał się posłusznie. - Masz - podróżny rzucił monetę na szynkwas - i patrzaj. Reszta gości spojrzała na siebie porozumiewawczo. Karczmarz z rezygnacją obserwował, jak grubas unosi i przetacza do swego brzucha zawartość sporego dzbanka. Kiedy skończył, odstawił naczynie i otarł usta. - No i co? - wychrypiał z triumfem, a potem jeno łysnął białkami oczu i runął na podłogę. Karczmarz machnął ręką i zawołał parobka, aby pomógł służącemu zanieść delikwenta do powozu. Miejscowi wyglądali na zadowolonych. Jakiś czas potem, przy drugiej flaszy do izby wszedł Beppo, który nie widział niczego bardziej bezsensownego, niż upijanie się na smutno. Ale i jemu coś leżało kamieniem na duszy. - Co za kraj... - zabiadolił.- Wino tak mocne jak gorzała. Toż to cios w moje interesa! Waldar w twarzą nieskalaną zainteresowaniem uniósł kubek do ust. - Powiadają, że tego roku lato było tak gorąco, że aż się drożdżom cos od upału poprzestawiało - perorował dalej handlarz.- Teraz produkują znacznie mocniejszy trunek. - Może tak być - powiedział Bokanova i zaraz ciężko zwalił na ławę. Wyglądał znacznie lepiej niż z rana, ale i tak jego bliscy z Nugarday ujrzawszy go pomyśleliby pewnie o czekających ich wydatkach na pochówek. Przyszła chluba liryki sięgnęła po czyjś kielich i nalała na trzy palce z Waldara flaszki. - Czytałem niedawno księgę o obrotach ciał niebieskich przez znamienitego astrometryka Lona zwanego Wielkim pisaną. - A któż to taki, astromedyk? - Beppo przysunął sakwojaż.- Taki co bańki w świetle gwiazd stawia? - Zacne trunki macie, ale bzdury gadacie. - Bokanova przechylił kubek i raptem dwa razy poruszył grdyką.- Astrometrycy gwiazdy obserwują, ich ruchy przewidują, a także badają wpływ niebieskich konstelacji na życie nasze. - Aha - odparł Beppo i straciwszy do tematu serce otworzył torbę z napitkami, zajrzał do jej wnętrza.- Ludziom różne pomysły po głowach chodzą, nawet na trzeźwo - dodał już coś obliczając w myślach. Bokanova zachichotał, dzieląc się zawartością flaszy z Waldarem. - Kiep jesteście - skwitował, łyknąwszy nieco.- Lon Wielki odkrył, że oprócz Słońca, które co ranka na naszym niebie wstaje, inna wielka kula ciemnej materii w pobliżu krąży. Takie, jakby wygasłe drugie słońce. A nasza planeta wraz z kilkoma dalszymi wokół nich orbituje. - Niby jak? Bokanova sięgnął po miskę z paroma jajkami przepiórczymi zostawionymi na zagrychę. Z talerza zgarnął dwie bułki w miodzie maczane i przykleił na dnie misy. - One są jako słońca - powiedział i misą kręgi począł zataczać. Jajka posłusznie toczyły się wokół bułczanych słońc. - Widzisz? - wskazał je palcem.- Im bliżej słońca, tym jest goręcej. Pewnikiem tego lata nasz świat zanadto do słonecznego paleniska się zbliżył i stąd drożdże hardości nabrały. - Niespodziewanie Bokanova zwrócił się ku milczącemu przyjacielowi: - Zardzewiały scyzoryku! - rąbnął go w plecy. - Szkoda dla ciebie tych wszystkich drogich płynów, co w siebie wlewasz! Patrz na ten kolor! - Pstryknął, aż zadźwięczał cienki kielich. Waldar wyciągnął bezmyślnie po niego rękę. - Precz, stłuczesz, a szkło cenne! - Bokanova plasnął bezceremonialnie po dłoni. - Ty dostaniesz w glinianym kubku i nie prychówki-pępkówki, ale zwyczajnej siwuchy! Jego przyjaciel znosił zniewagi w milczeniu. Siorbał bez zwracania uwagi na rodzaj płynu, wpatrzony w jakąś plamę na ścianie. - Biedny - jęknął Beppo. - Mam coś specjalnego na frasunki. Sięgnął po czarną flaszę, ostrożnie nalał z niej tylko do kubka swego wybawcy i poruszył kilka razy nosem niczym węszący królik. Dzielny Nugardayczyk siorbnął, bohatersko zatrzymał płyn w ustach i wolno przeniósł wzrok na powrót w upatrzoną plamę. Wódczarzowi w oczach stanęły świeczki. Bokanova na wszelki wypadek wsadził palec do kubka, oblizał i kiwnął głową z uznaniem dla mocy płynu. - W sam raz jak dla takiego scyzoryka - stwierdził i po namyśle dodał: - Szkoda, jednak, mówię szkoda, dla niego - powstrzymał Beppa, który chciał rozcieńczyć straszliwą ciecz w naczyniu Waldara. - Popatrzcie tylko - bajarz przystąpił do ostatecznego ataku - popatrzcie na ten stół, brązowy, z pięknymi słojami, popatrzcie na szkła, jak błyszczą misternie rżnięte, jak czerwono świeci wino w środku, na cyzelowane srebrne misy... Precz! Zostaw to! - Beppo dostał po łapach. - Tego się nie je, tym się przyozdabia. - Wyrwał mu skrzydła bażanta i poskładał na powrót misterną konstrukcję. Głuchy na jego perorę Waldar doniósł kubek do ust i łyknął z niego, jakby miał tam młode wino, spokojnie, bez chuchania i pochrząkiwania. Nawet oblizał wargi. - No tak, ma kompanów za nic. Chla tylko jak chłop, byle mieć w czubie, to go obchodzi. A dobyłbyś ze siebie czego, dla towarzyszy! Czy wiesz, że nawet to, co masz w tym kubku wymyślono dla poezji? - Trącił przyjaciela w ramię. Ten z pewnym zaciekawieniem zerknął we wnętrze kubka, ale milczał dalej. - Tak, wszelkie wino służy poezji, śpiewom, radości, a zwłaszcza, że w każdym jest coś, co boli! - Bokanova zrobił efektowną przerwę, lecz w końcu machnął ręką: - A cierp, lamentuj nad sobą, to znowu coś wytniesz, jak ostatnim razem. Waldar sprężył się jak dźgnięty nożem. Cios był celny, bo zaczął się z niepokojem rozglądać: to na boki, to przypatrywać się swej plamie. - No i co ty tam widzisz? Nić swego żywota? Zdarzeń warianty? - Robala wbitego w ścianę. Czy to nie tyś go wczoraj tak łbem rozplasnął? Bokanova na chwilę zamilkł zaskoczony niespodziewanym racjonalizmem przyjaciela i jego wyraźną mową. Beppo, jakby niezwyczajny takim pijatykom wybiegł z izby, by nie nabrudzić. - A co to właściwie za termina gnębią jaśnie pana? - odważył się zapytać, gdy wrócił. Bokanova rzecz całą począł zawile objaśniać, Waldar wzrok ponownie położył na przysklepionych do wapna owadzich zwłokach. - Znaczy się... Z xiężną panią, tego? - dopytywał się handlarz zerknąwszy na ponurego kompana pijatyki. - Ależ-żeś durny! - zżymał się bajarz. - Nie o to chodzi, o ghoroskop! - i zaczął całą opowieść na nowo. - Znaczy łeb mu xiążę pan najłaskawszy zetną? - Komu: mu?! - wrzasnął Bokanova. - Ależ skąd, za co? Najwyżej xiężnej! - To nie rozumiem - poddał się wódczarz prawie zziajany po myślowym wysiłku. - I ja też, czym tu się turbować? Pisarz machnął ręką i pociągnął znowu z kielicha. Beppo prawie natychmiast zaczął przysypiać przy stole, podrywając głowę za każdym razem, gdy broda dotykała piersi. Bokanova wychylił cały puchar, stęknął radośnie, trącił łokciem Waldara. - Jednego mam na ziemi druha i ten mnie zawodzi - poskarżył się płaczliwie. Waldar drgnął, wyprężył się jakby zamierzał wstać, ale oklapł zaraz, wypił do końca trunek, nalał innego nie przejmując się niczym. Bokanova ochoczo wypił duszkiem piwo, sam nie wzywany zamienił mu kufel na pełny, a pisarz chichocząc wlał do kufla miarkę okowity. - Nachochlujemy się dziś... - jęknął marzycielsko. Pili ostro, każdy co innego, zmieniając trunki i naczynia, pili wesoło, refleksyjnie, płaczliwie, poetycko, sikali na podwórzu... Nie zawsze na podwórzu... Zaczynali opowieści i kończyli na pierwszym zdaniu albo od razu przechodzili do ostatniego. Obiecali sobie wiele rzeczy. Pomocną dłoń w potrzebie. Przyjaźń. Zrozumienie. - Pojmujesz - Bokanova zaszeptał przyjacielowi do ucha.- Pisarz musi żreć życie, nałykać się niego, nawet paskudnego, ale prawdziwego. Musi widzieć dużo, musi być wszędzie! Waldar odkrył nagle, że cała afera z xiężną, chrzątakiem, Hackarzem wydaje mu się odległa, jak jakaś opowieść bajarza i jak tamta równie ważna. - Gdzie?! - ryknął znienacka.- A gdzie chciałbyś być teraz?! Wstał chwiejnie i potrząsnął przyjacielem. Beppo raptownie uniósł głowę, lecz uspokojony na powrót złożył ją w talerzu. Bokanova wsparł dłonie na krawędzi stołu i dźwignął się na równe nogi. - Góry Wieczne, tam moja dusz rwie się. Rozumiesz? - niemal zaszlochał.- Ja, niczym pomnik człowieka na pomniku świata. W geście szaleńczej odwagi oderwał ręce od poplamionego blatu i niczym tytan zrywający kajdany, uniósł je ponad głowę. Waldar nie mógł pozostać obojętny. Nasunął pierścień przerzutnika na palec i objął przyjaciela. - Na szczyt, na szczyt najwyższy! - ryknął i pchnął Bokanovę w otwierający się za nimi magiczny tunel. - Ludzie! - wrzasnął bajarz raptem wytrzeźwiały widokiem seledynowej poświaty, w którą wpadał głową naprzód. Jednak było za późno na wszelką pomoc. Zniknęli, a migotliwy tunel zgasł pozostawiając resztę sali w doskonałym osłupieniu. Jedynie Beppo zamlaskał przez sen. Mgnienie oka później, w środku śnieżnej zawieji, przestrzeń zalśniła ponad Matką Gór - najwyższym szczytem ich świata - i wypluła dwie postacie na śnieżny nawis. Pacnęli w biały puch niczym dwa połcie słoniny. Bokanova uniósł głowę pierwszy i zaraz pożałował, gdyż zamieć cięła z impetem. Wokół gościły ciemności, jeno po niebie pomykały woale nieziemskich świateł. Charakterystyczne wycie wiatru potwierdzało, że wokoło jest wyjątkowo dużo wolnej przestrzeni. - Waldi-i? - zabełkotał bajarz, czując jak ziąb przenika go do szpiku kości.- Ratuj! Zdumiony odkrył, że jego przyjaciel już wstał, i stojąc tyłem do wiatru, najwyraźniej rozpina rozporek. - C-c-co r-robisz? - wydusił przyjmując z trudnością pozycję pionową. Waldar z godnością odwrócił głowę. - Jak już tu jestem - wypowiedziały oszronione usta - to przynajmniej się odleję. Rychło zamiar przeszedł w czyn. Po chwili mistrz hrabstwa Kresse uniósł twarz ku światłom zorzy i zawył. Głośno oraz przejmująco. Bokanova, miotany między strachem i fascynacją, zawtórował mu z wyczuciem. Trudno rzec, czy ta wilcza pieśń właśnie, czy też może ciepło uryny sprawiły, że nawis drgnął, a po chwili zacząć się osuwać. Zachwiało nimi. - Ratuj! - jęknął Bokanova, lecz przyjaciel wpierw dopiął rozporek, a dopiero potem chwycił za pierścień. O zabranie Bokanovy nie musiał się troszczyć, gdyż ten wisiał mu już na plecach. - Karczma, karczma! - zawołał Waldar, kiedy już całkiem utracili kontakt z podłożem i nurkowali w seledynowym tunelu. To była ostatnia rzecz, jaką z tej pijatyki zapamiętał. * Obudziło go poczucie niejasnego zagrożenia. Nie wiedzieć czemu znajdował się na zewnątrz karczmy, na skraju lasu, przy drodze. Od karczmy dzieliło go kilkaset kroków, w gardle suszyło, a kości ściskało dojmujące zimno poranka. Czuł się jednak w sumie o wiele lepiej niż dobę wcześniej. Nagle z pomroki pamięci napłynęła wizja górskiego szczytu. - Niech to gromy strzaskają - wyszeptał zbierając się na równe nogi. Nie chciało mu się wierzyć, lecz kiedy uniósł dłoń przed oczy, zaklął siarczyście. Pierścień Beima utracił swą smolistą barwę nabierając odcienia popiołu. Teraz był jedynie zwykłym kawałkiem metalu. A więc wyprawa na Matkę Gór i śnieżna lawina nie były jeno pijackim omamem. Bokanova? Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł przyjaciela. Kiwając się stał chwilę, aby najpierw przyzwyczaić ciało do pionowej pozycji. Należało się rozejrzeć. Niedaleko wypatrzył sporą skalną ostrogę wystającą ponad korony drzew. Ruszył w jego kierunku i wspiął się na szczyt. Widać było całą okolicę. Zielona, choć już z plamami rdzy, wygrzewająca się w promieniach wstającego słońca, zdawała się najszczęśliwszym miejscem na ziemii. W dali, nad rzeką polatywały spokojnie ptaki, jak zwykle łowiąc drobne ryby, siwe dymy znaczyły miejsce, gdzie za koronami drzew kryły się wieśniacze chaty, domy miasteczka okryte czerwonymi czapami dachów wspinały się po skarpie, aż pod mury zamku. Zamku... Zamku!? Na zamku wywieszono wszystkie chorągwie!!! Xiąże pan zarządził święto! - Albo jego wysokość pościnał już wszystkie łby, na jakie miał ochotę, albo obaczywszy bachora oszalał ze szczęścia i posłał do wszystkich diabłów ghoroskopy - wychrypiał na głos Waldar.- Słowem wczorajsza awantura nie była warta funta kłaków. Naraz drgnął: usłyszał huk armatni. Z zamku bili na wiwat. Najwyrażniej zaczynała się wielka feta na cześć życiowych fartów xięcia pana. Z wież rozwinięto nowe, ogromne chorągwie, na murach złoto zalśniły trąby. Wiatr rychło przyniósł ich głosy. - Trąbcie sobie, trąbcie, coś mi się widzi, że co innego niebawem do tego grania dołączy - burknął. Zlazł ze skały i ruszył do karczmy. Tam zrazu się ucieszył, gdyż naszedł Bokanovę w pustym korycie za karczmą, pochrapującego w najlepsze. Potem, po bezskutecznych próbach dobudzenia, złość go wzięła i nieprzytomnego poetę polecił polewać zimną i gorącą wodą na przemian. Sam wytaszczył bagaże na podwórze i pocąc się, energicznie doprowadzał dobytek do porządku. Pozapinał sakwy, to i owo pośpiesznie podwiązał sznurkiem, byle szybciej. Później, nasłuchując coraz głośniejszych wrzasków moczonego Bokanovy, zabrał się za wygładzanie szczerb na mieczu. Najpierw osełką, potem polerując kawałkami marmuru, które porządny szermierz zawsze nosi ze sobą. Nie rozpędził się jeszcze porządnie, gdy usłyszał tętent na drodze. Biegł jakiś dobry koń, nie byle żołdaka i trzeba było wyjrzeć. Postać, mimo, że odziana w czarny płaszcz, okrywający również prawie cała twarz, zdała się znajoma. Jeźdźcem okazał się hrabia Yrlen hof Zadorf, który efektownie osadził rumaka i zawołał sucho: - Witaj. - Witaj - odpowiedział mu uprzejmie Waldar kładąc miecz na kolanach i opierając dłonie na głowni. Tamten najwyrażniej nie miał zamiaru długo konwersować. Sięgnął za pazuchę, dobył ciężkie zawiniątko i ze słowami: " Pani najjaśniejsza posyła!" rzucił mu do stóp. Po tym, nie czekając na reakcję, spiął konia i ruszył ku granicy. Waldar ujął ostrożnie zawiniątko i rozciął. W środku było ze sto sztuk złota. Strzepnął energicznie szmaty, by upewnić się, że w nie ma jakiego dodatku w postaci jadowitego węża, ale wypadła tylko maleńka karteczka. "Dziękuję stukrotnie za cudowne ocalenie. Wybacz, drogi kuzynie, lecz dla powodzenia całego planu, lepiej, byś trzymał się jak najdalej od zamku." Ostrożnie zbliżył do nozdrzy papier: z lekka perfumowany, nie zdradzał śladu jakiejkolwiek trucizny. Pochylił się, by pozbierać złoto. Były tam monety bite w różnych krainach. Łatwo takie tracić nie zwracając niczyjej uwagi. Tylko bankier miałby straszną pracę, gdyby kto zechciał u niego skarb zostawić. Jakby nie obracać, wzruszający dowód kobiecej troski. Zawinął monety na powrót w płótno i z niejaką trudnością zawiązał. W samą porę, gdyż na drodze zjawił się wielki mag Beim. Najwyrażniej próbował pośpieszyć wierzchowca, ale... niezbyt wiedział jak. Zobaczywszy Waldara niezgrabnie zatrzymał się. - Nie wiem, jakżeś tego dokonał, alem przy tobie wyszedł na kuglarza jarmarcznego! - zawołał z pretensją w głosie i począł się wyplątywać ze strzemion. Waldar przewidując rozwój wypadków ujął wodze w swe ręce i stanął tak, by chwycić padającego. Sztuka udała się tylko po części, gdyż jeźdźcowi strzemię nogę zatrzymało i ten padł szybciej niż się można było spodziewać. Spłoszony koń skoczył, więc minęło parę chwil, nim z poturbowanym magiem dało się porozmawiać. - Więc co się takiego stało, co sądzisz, że ja to sprawiłem? - Jak to co, a to całe święto na zamku? - zirytował się mag.- Dzisiaj jest tydzień temu. - Tydzień czego?.. - Tydzień temu! Ze wszystkich gwiazdowych obmiarów to wynika. Ze sześć razy sprawdzałem i z położenia gwiazd o północy, i ze wschodu słońca! - krzyczał podniecony. - No więc to ty? Coś knuje stary kuglarz, pomyślał Waldar w duchu, nie trzeba ani zaprzeczać, ani potwierdzać, póki nie zrozumiem, o co mu chodzi. - Możliwe, możliwe - powiedział tak, by Beim uznał to za potwierdzenie. I uznał. Sapnął z zazdrością. Waldar wyprężył się, przeciągnął jak ktoś spracowany. - To dlatego na zamku święto? Ghoroskop spełniony, potomek jest właściwie urodzony, a ty czemu... oddalasz się.? - Nie rozumiesz? Sporych kłopotów mi narobiłeś, jako głównemu rachmistrzowi. Skoro dziś jest tydzień temu, to ten rok ma o tydzień za dużo. Niezdrowo będzie, jak owa superata wyjdzie na jaw. Owszem, na razie xiążę się cieszy - syn w nader fartownej konfiguracji urodzony, ale za jakiś czas pomyśli: "Hej! A dlaczegóż to Beim inaczej najpierw sądził, co? Myli się, psubrat! Czy potrzebny mi taki mag? A może coś kręci z moimi nieprzyjacioły? Sprawdźmyż to u Mistrza Katów Caterpilara, co i z ławki dębowej pierdnięcie sprzed dwu lat wydusi". - A nie kręciłeś nic i z nikim? - zapytał znienacka Waldar. Beim zmieszany, krzywił się i namyślał, chyba jak udatnie zaprzeczyć. W końcu westchnął i krzywo się uśmiechając poklepał konia po szyi. - Na domiar złego z godzinę temu książe Hrabstwa Górskiego umyślnego przysłał - mruknął.- Kretyn wypadł z tunelu wprost do sali audiencyjnej i wszystkim humory zwrzył. Waldar zastrzygł uchem. - A cóż takiego doniósł? - Ponoć nocą w górach straszliwa lawina zeszła, skały rwała, drzewa łamała i, co gorsza, koryto Nisuli zablokowała. Powódź tam się szykuje, jakiej najstarsi mieszkańcy nie pamiętają. - Tylko dzięki zaambarasowaniu własną osobą, czarodziej nie zwrócił uwagi na znagła zbielałą twarz rozmówcy. - Pomoż mi wejść na to bydlę - poprosił kończąc rozmowę. - Lawina - jęknął Waldar odprowadzając go wzrokiem.- Co ja jeszcze narozrabiałem? Uniósł głowę. W powietrzu coś wisiało. Jakieś niewidzialne fluidy zapowiadały nadejście zmian. Z podwórca karczmy na osiołku wyjeżdżał właśnie Beppo. Z jego miny Waldar zorientował się, że wolałby nikogo nie spotykać, lecz skoro tak się nie stało, handlarz inicjatywy nie stracił: - Podziękowania najuniżeńsze najświetniejszemu panu za życie! - zawołał z daleka.- Podziękowania za sutą wieczerzę - dodał nieco mniej pewnie, widząc, że wybawiciel chce z nim rozmawiać. - Beppo, co ja wczoraj robiłem? Handlarz uspokoił się, ale i posmutniał. - Ja wszystkiego, panie, nie wiem. Jaśnie pan, raczył jeszcze dobrze się trzymać, jak musiałem świetne towarzystwo opuścić... - Nic nie pamiętasz? - To znaczy nie tak całkiem. Padłem nieco, lecz wspominam sobie, że jak mi rozeznanie wróciło, burza była, błyski okrutne, to się w szopie przy towarze schowałem. Nic więcej nie dało się z niego wydusić. Waldar wcisnął mu na drogę trzy złote dukaty, każdy gdzie indziej bity, co na chwilę wprawiło wódczarza w stan niebezpieczny dla życia. Kaszlał i łapał powietrze jak ryba, suma bowiem była i niespodziewana i nadzwyczaj obfita, ale po chwili zniknął za zakrętem, z szybkością, o którą nikt by jego wierzchowca nie posądził. - Szczęście, żem nie dał więcej, bo by ducha wyzionął. Pogratulowawszy sobie usiadł Waldar na kamieniu, by przemyśleć wszystkie sprawy. Lawina, no tak, tutaj niewątpliwie narozrabiał. Nic, jeno w łeb się palnąć! Oby tylko powódź niewinnych ludzi nie potopiła. Jeśli zaś o przepowiednię chodzi, zapewne rzeczy mają się całkiem prosto. Obmiary do ghoroskopu, sprawy szczególnie ważnej, czynili astrometrycy i szlachetny Beim razem, te pewnie były rzetelne. Dzień wyjazdu Partyka, liczony według pospolitego kalendarza - pomylono wskutek zwykłego niechlujstwa. Dzisiaj Beim czyniąc osobiście obmiary, odnalazł właściwą datę, ot i cały cud! Naraz poderwał go straszny hałas. W izbach karczmy toczyła się wielka batalia. - Precz, puszczaj, ty pokurczu! - wreszczał ktoś, pewnie Bokanova. - Puszczę, jak ci je z dupska wyrwę! - darł się ktoś drugi. Trzaskały z hukiem sprzęty, brzęczały miotane naczynia, sypało się szkło. - Masz, masz za moją sromotę! - aż echo po lesie niosło. Ruksand? Zdumiał się Waldar, gnając na odsiecz swojemu druhowi. Tak było w istocie. Krasnolud trzymał bajarza za nogę, a ten, wierzgając opętańczo drugą, usiłował przy pomocy rąk wyrwać po schodach na pięterko. Targana bezlitośnie balustrada trzasnęła, ściągając na wszystkich różne dobra, w tym beczułkę czegoś lepkiego i cuchnącego; to osadziło zapały bojowe antagonistów. Nowoprzybyły rozsunął poetę i krasnoluda na długość swoich ramion. - Ruksand, czyś ty nie zszedł z rozumu, co ty masz do bajarzy? - W szczególności do mojej nogi - poskarżył się spokojniejszy już nieco Bokanova. - Co: co ? - buchnął żalem krasnolud przed nieoczekiwanym rozjemcą. - Oszust, złodziej jeden, sprzedał elegię żałobną, miast poematu triumfalnego na powrót Partyka. O, popatrz - wskazał na swoje oblicze. Istotnie było zrujnowane licznymi siniakami i podrapaniami. - Kto ci to zrobił? - zdumiał się Waldar. - Kto? Ja sam, jak posłyszałem te wersy, taka mię żałość wzięła, żem rwał włosy i po gębie się prał. Przez tego oszusta muszę w świat uchodzić! - Oszusta, oszusta? - darł się z drugiej strony Bokanova. - To ty kupiłeś to dla dworskiego deklamatora, a mówiłem ci na jaką okazję owo moratorable ułożyłem! - Wyciągniętym palcem wodził od przyjaciela do krasnoluda. - Ten żłób, co siedmiozgłoskowca od napisu w wychodku nie odróżnia, swoje imię przystawił i dziś rankiem zadeklamował! Waldarm wstrząsnęło. Przyciągnął obu do siebie z taką mocą, że struchleli. - To wy sztuką kupczycie? - Tylko czasem - mruknął Bokanova wietrząc coś niebezpiecznego. - Ty łachudro! - Łachudro? A za co piłeś w pierwszą noc? - podskoczył zgorszony bajarz. - Spokój! - Waldar stuknął ich nagle o siebie czołami i roztrącił. - Trza się myć - zarządził rzeczowo. Wyjrzał przez okno, świadom, iż niebo przybiera dziwną barwę, jak na tę porę roku. Co mu się w nim nie podobało. Oj, nie podobało. - Ruksand - zabełkotał Bokanova, który odzyskawszy nietykalność osobistą zaczął odchodzić od stanu chwilowej trzeżwości - choć mi chciałeś nogi urwać, to ci powiem, że cię kocham, bo rozumiesz i czujesz moją poezję. Zaległa cisza, w której niemal słychać było smętne myśli przesypujące się w głowie bajarza. - Umyję się - rzekł cicho Ruksand i na wszelki wypadek rzeczywiście ruszył ostrożnie na dwór. - Czekaj, czekaj! - poderwał się niespodzianie wierszoklet. - Rozumiesz moją poezję, więc powiem ci prawdę: do studni nasikano. Waldar zrozumiał, że przeszłość powraca jak zmora. Należało sprawy załatwić do końca. - Bokanova, co tu się działo w nocy? - Nie pamiętasz? Pilim nieco, płacilim, pilim... - Bokanova, od rana kupa ludzi stąd zwiała... Bajarz nie zastanawiał się ani chwili, zatrajkotał: - A to nie dziwota. Jakżeśmy ten ghoroskop załatwiali i lawinę spuścili, to trzęsło się i błyskało, a wiatr powiał taki, że kota karczmarza z zapiecka przez komin wywiało. Do bocianiego gniazda szczurołapa wciepło i dopiero ptaszysko go stamtąd wykuśkało. - Coo? - No, trzęsło, bo planeta kopnięta na inną orbitę przeskakiwała. A jak wiatr zawiał, Beppo własnym ciałem pakunki swoje zasło... - Jak kopnięta?! Jaką inną orbitę??? Czy to my... - No przecie mówiłem o astrometryku Lonie, zwanym Wielkim - uśmiechnął się promiennie - jak nasza planeta wraz z innymi wokół dwóch słońc krąży. Pod ciężkim spojrzeniem przyjaciela podniósł z kąta porzuconą miskę. Bułki nadal były przylepione, lecz z jajek tylko jedno się ostało. Bokanova odkleił niby-słońca, obrócił misę dnem do góry i tam je przytwierdził. Potem na lekko wklęsłym szczycie umieścił ocalałe jajko. - Należy mistrzów czytać - pouczył zebranych i zaczął misą lekko kręcić.- Lon Wielki ipotesum postawił, iż dzięki ścieraniu się sił od owych słońc płynących, planety po dość pokrętnych orbitach krążą, ale w zasadzie wszystko kupy się trzyma. Jajko toczyło się po szczycie misy. - Ale raz na lat sześćdziesiąt, konfiguracja takowa się tworzy, że planeta nasza na odmienną orbitę skoczyć może. Nawet niewielka turbulencja sprawić to gotowa. Widzicie, o tak! Puknął i jajko zleciało niżej i teraz krążyło wzdłuż jej wygiętego brzegu. - Ową konfigurację różne znaki zapowiadają: nadzwyczaj upalne lato, a potem jesienne chłody... - Bokanova - głos Waldara był podejrzanie spokojny - dlaczego mi tego wcześniej nie powiedziałes? Bajarza milczał chwilę. Potem zmarszczył czoło: - Wcześniej? Abo uwierzyłbyś? Do licha, kto nie dalej jak miesiąc temu mówił, że księgi wszystkie misy łajna są warte - zaperzył się, choć nikt nie przeczył.- Poza tym to było ipotesum. Lon Wielki też pewności nie miał, a stare zapiski mogły łgać. Waldar głośno westchnął. - Czy ja cię dobrze rozumiem? Teraz nasza planeta będzie dalej od słońca wirować? - Coś tak właśnie... - Ale jak? Przecież to może niejedno poprzestawiać... Bokanova wykrzywił się chytrze. - A i pewnie, że poprzestawia. Chłodniej się stanie i trza będzie częściej ciepłe gacie nosić. Twój to był pomysł potrzebę na dachu świata załatwiać. Stąd lawina, stąd drgnienie planety... Pokręcił z wyrzutem głową. Waldar trwał chwilę z otwartymi do protestu ustami, ale w końcu zamknął je cicho. - Masz rację - westchnął po chwili.- Znowu narozrabiałem. Było cicho, przez kępę dawno przekwitłych bzów słychać było jak Ruksand desperacko wylewa wodę ze studni. Siedząc w ruinach tego, co spadło z pięterka, Waldar przemyśliwał jakie konsekwencje poniósł wszechświat wskutek jego nieumiarkowania. Roztarł ręce czując niezwyczajny chłód tego poranka. Raptem, coś niby olśnienie spłynęło na jego skronie. Węgiel! Ludzie kiedyś grzali nim domostwa, a więc kiedyś było zimniej. Widać planeta, nie raz, nie dwa skakała z orbity na orbi- tę. Pewnie od czasu do czasu znajdował się jakiś postrzeleniec, który jej w tym pomagał. Wstał i układając rozgorączkowane myśli, stanął w progu. Spojrzał na Ruksanda. Jak mu powie, że krasnoludzki ród niedługo znów będzie miał ręce pełne roboty, to pewnie dla ochłody w studnię wskoczy. A on, tatko i Gapek? No cóż, w czasy chłodu właścicielom kopalń powinno się dobrze powodzić. Roześmiał się głośno, a potem, już na wszelki wypadek podjął decyzję. - Ani kropli - powiedział na głos. - Od teraz! Ani-ani! Bokanova poderwał głowę i ostentacyjnie rozejrzał się dokoła. Uniesiona brew miała być oznaką niezadanego głośno pytania, ale raczej nadawała jego twarzy komicznego wyrazu. - A niby dlaczego? - mruknął i zaraz potem głośno zachrapał. Na zewnątrz, ze stalowego nieba wolno spadały pierwsze płatki śniegu.