Józefowicz Tadeusz Portret I Był ciepły, pogodny, wrześniowy poranek. Lekko przymglone słońce rzucało skośne promienie, które z trudem przedzierały się przez zieloną gęstwinę gałęzi drzew, otaczających mały budynek stacji kolejowej i padały na drogę, tworząc na niej jasne skaczące plamy. Niebo wisiało jakby nieco niżej nad ziemią niż w gorące letnie dni i lśniło bledszym błękitem. Emil wyobraził sobie, nie wiadomo dlaczego, tamten pamiętny wrzesień sprzed sześćdziesięciu laty. Wydało mu się, że on tu już był pierwszego września 1939 roku. Aż przystanął z wrażenia. Skąd taka halucynacja? Brał udział w wojnie, ale to było w Wietnamie. Jako obywatel Stanów Zjednoczonych uczestniczył w wojnie interwencyjnej, ale w polskiej wojnie obronnej nie mógł brać udziału, skoro urodził się w rok po jej zakończeniu. Nasłuchał się o tych strasznych walkach od matki, która brała w nich udział, obejrzał niejeden film o tamtych wydarzeniach, a że właśnie był pierwszy wrzesień, to i nic dziwnego, że uległ takiemu złudzeniu. W zamyśleniu szedł przed siebie. Nie zauważył nawet, kiedy opuścił stację, nie zauważył, kiedy odszedł pociąg, którym tu przyjechał. Dopiero ocknął się, kiedy usłyszał z daleka swoje nazwisko. Obrócił się za siebie, skąd dochodziło nawoływanie. Biegła ku niemu zgrabna, smukła, może osiemnastoletnia dziewczyna. Jej rozpuszczone kruczoczarne włosy falowały niczym pióropusz na głowie. Miłą twarzyczkę ozdabiały duże ciemnoniebieskie oczy, białe ząbki wyglądające spoza lekko rozchylonych warg i rumieniec wykwitły na policzkach. Zjawiła się przed nim, ze swym czarującym uśmiechem niby jakaś boginka leśna. Stali tak przez chwilę naprzeciwko siebie, nie mówiąc ni słowa. Ją zmęczył bieg, a jego oczarowało cudne zjawisko, jakim była ta młoda, śliczna, tętniąca życiem dziewczyna. Najdziwniejsze było to, że kogoś mu przypominała. Chyba jakąś dziewczynę z jego marzeń sennych sprzed lat. Gdyby miał taką córkę! Wreszcie Emil spytał, ocknąwszy się z uroku, jaki rzuciła na niego ta mała czarodziejka. - Przepraszam, panienko, czy pani jest z ośrodka wczasowego Modrzewiowy Dworek? - Owszem. Tylko że nasz dworek nie jest żadnym ośrodkiem wczasowym. Jest to gospodarstwo agro-turystyczne czy jak to się nazywa. Jeśli jednak szuka pan spokojnego miejsca w zaciszu leśnym, to ręczę panu, że znajdzie je pan w naszym dworku. Może też pan łowić ryby, zbierać grzyby, pływać po stawie lub jeździć konno. Tylko obrał pan zły kierunek i zamiast do dworku, oddalał się pan od niego. Tak jak pan szedł, przeszedłby pan do miasta obok maleńkiego cmentarzyka. Tam jest pochowany mój dziadek i mama. Cmentarz ten założyli na samym początku wojny dla żołnierzy, którzy tu polegli pierwszego września. Nieco dalej ma pan szosę, która wiedzie ze wsi do miasta. Ta leśna droga i las, przez który przechodzi, należy do naszego gospodarstwa. Można nią również dojechać do wsi. Modrzewiowy dworek jest prawie na końcu tej alei. Nasz las z jednej strony dochodzi do szosy, a z drugiej do małego strumyka, za którym rozciągają się olbrzymie lasy państwowe. Mogliśmy przyjechać po pana samochodem, ale co to za wczasy w samochodzie? Dlatego przyjechaliśmy bryczką. Na pewno lepiej jechać bryczką, niż kisnąć w samochodzie. Zresztą bryczka jak bryczka, ale niech pan popatrzy na te koniki. Tak opowiadając, dziewczyna podeszła ze swym gościem do koni stojących w zaprzęgu. Były rzeczywiście wspaniałe. Nieduże, ale zgrabne i starannie utrzymane. Na pewno nie były stworzone do pługa czy brony. W zaprzęgu wyglądały niezwykle. Jeden śnieżnobiały, drugi czarny jak sadze, dzięki czemu biały punkcik na czole zdawał się lśnić jak prawdziwa gwiazdka na ciemnym, nocnym niebie. Konie widać lubiły dziewczynę, bo kiedy do nich podeszła, wyciągnęły ku niej swoje zgrabne głowy. Dziewczyna po przyjacielsku klepała każdego z nich po grzbiecie, gładziła po lśniącej sierści i częstowała kostkami cukru. Po zakończeniu całej tej ceremonii, zwróciła się z zakłopotaniem w głosie do Emila: - Przepraszam pana za tę chwilę zwłoki, lecz musiałam przywitać się z moimi ulubieńcami, bo pogniewałyby się na mnie. One wolą chodzić pod siodłem niż ciągnąć bryczkę. Zresztą kłusowanie z naszymi gośćmi na grzbiecie to ich zajęcie zasadnicze. Jeśli lubi pan jeździć konno, to będzie pan miał konie do dyspozycji. Wpierw musi się jednak pan zapoznać z nimi. Proszę, tu kilka kostek cukru. Jak je pan poczęstuje cukrem, to od razu uznają pana za przyjaciela. Tak też się stało. Konie parskały raźnie i niecierpliwie przebierały kopytami. Wreszcie dziewczyna przywołała woźnicę, który przysiadł na pniu i przyglądał się całej tej scenie, i poleciła ulokować gościa w bryczce. Emilowi jednak się nie spieszyło. Było mu dobrze. Poczuł się młodszym i zdrowszym. Miał ochotę iść tym zielonym korytarzem, między dwiema ścianami lasu, oddychać świeżym powietrzem przesyconym żywicą i rozkoszować się ciepłymi promieniami słońca, które wznosiło się coraz wyżej. Toteż zamiast wsiadać, zwrócił się do dziewczyny: - Jak daleko stąd do pani dworku, panno... Zatrzymał się, bo nie wiedział, jak dziewczyna ma na imię. Ona zauważyła to i z wrodzoną sobie żywością zawołała: - Jaka ze mnie gapa! przecież do tej pory nie przedstawiłam się panu. Przepraszam, ale to już widocznie skleroza. Na te słowa na twarzy Emila pojawił się dawno nie spotykany uśmiech. Podobało mu się to beztroskie szczebiotanie płynące bez przerwy niby potok leśny. Dziewczyna tymczasem mówiła dalej: - Na imię mam Ewa, tak samo jak moja babunia, a mój tatuś ma na imię Adam. Dostał to imię na pamiątkę dziadka. - To znaczy, że przyjechałem do raju. Nie powiedziała mi jednak pani, panno Ewuniu, jak długo trzeba iść do tego raju. - Nie tak długo. Najwyżej pół godzinki małym spacerkiem. - W takim razie, jeżeli pani nie ma nic przeciw temu, niech moja walizka przewiezie się bryczką, a ja pójdę do raju pieszo. Jak pani bardzo się spieszy, to jakoś dojdę tą leśną drogą sam, a pani może pojechać bryczką. - Ależ skąd? Ja tu jestem po to, żeby pan się nie błąkał. Jeśli to tylko panu odpowiada, to jeszcze lepiej. Lubię chodzić po lesie. Przy okazji nazbieramy grzybów. Panie Franku, to niech pan odwiezie walizkę i zamelduje, że będziemy za pół godziny. Walizkę proszę wstawić do południowego pokoju na piętrze. To mówiąc, wzięła z bryczki nieduży koszyk i podała Emilowi. Frankowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wstawił walizkę Emila do bryczki, zasiadł na koźle i pomknął leśną drogą. Tymczasem Emil szedł ze swoją boginką leśną, która, zwinna jak wiewiórka, biegała od zarośli do zarośli, od kępki mchu, do kępki mchu, za każdym razem przynosząc kilka kozaków, podgrzybków, maślaków czy innych grzybów, wśród których nie brakło borowików. Emil patrzył tylko z podziwem na to grzybobranie. Ewa nigdy się nie myliła i nie zaglądała na próżno w zarośla. Było to tak, jakby wiedziała o każdym grzybie i o jego kryjówce. Przez cały ten czas rozmowa ich ograniczała się do krótkich uwag o grzybach, którymi wkrótce zapełnił się cały koszyk. Kiedy Ewa zobaczyła, że już nie ma gdzie kłaść grzybów, przestała oddalać się od drogi i Emil mógł zaspokoić swoją ciekawość. - Panno Ewuniu, skąd pani wiedziała, gdzie są grzyby? Pani ich nie szukała, tylko bezbłędnie trafiała na miejsca, w których się skryły. Z drogi przecież nie było ich widać.- Proszę pana, ja znam ten las, jak własną kieszeń. Urodziłam się w naszym modrzewiowym dworku i od najmłodszych lat chodziłam po tym lesie. Oczywiście nie puszczano mnie samej do lasu, kiedy byłam małą dziewczynką. Zawsze byłam pod opieką rodziców czy babuni. Tu nasza rodzina żyje od dziada, pradziada. Kiedyś był to olbrzymi majątek. - Podczas wojny majątek na pewno zabrali wam Niemcy. Jak to się stało, że po wojnie go wam nie rozparcelowano? - Okazuje się, że mój dziadek był bardziej przewidujący niż nasza władza. Mówiąc właściwie, musiał to być człowiek wielkiego serca i rozumu. Na krótko przed wojną rozparcelował ziemię i rozdzielił pomiędzy swoich pracowników. Lasy odstąpił państwu, a sobie pozostawił ponad 40 hektarów ziemi ornej i ten kawałek lasu. Zginął na wojnie zaraz pierwszego września, ale babunia powróciła wraz z innymi wysiedleńcami. Reforma rolna nie objęła naszego majątku, bo ziemi ornej nie było pięćdziesięciu hektarów. Dzięki swojemu szlachetnemu czynowi dziadek zyskał wielki szacunek i uznanie wśród okolicznej ludności do tego stopnia, że ci, którzy po wojnie wrócili wcześniej, czuwali nad naszym majątkiem do powrotu babuni i babunia zawsze mogła liczyć na ich sąsiedzką pomoc, a podczas reformy nie odebrano ani hektara ziemi, choć z lasem jest tego chyba ponad 80 hektarów. Babunia to dzielna kobieta. Sama wychowywała syna i prowadziła gospodarstwo razem z rządcą dziadka... Na pewno wynudziłam pana moją paplaniną, ale już niedługo, bo ta kasztanowa aleja prowadzi wprost do naszego dworku. To już niedługo. Emil z zaciekawieniem rozglądał się dokoła. Szli teraz szeroką aleją wysadzoną wysokimi, rozłożystymi kasztanowcami. Po prawej stronie rozciągały się pola i łąka, na której pasło się stado owiec, dwie krowy i kilka kóz. Emil zobaczył też konie, które Franek zdążył już wyprząc z bryczki i wypuścić na łąkę. Po lewej stronie rozciągała się srebrna tafla stawu, rozcinana tu i ówdzie płetwami ryb, uwijających się pod powierzchnią wody. Na brzegu siedziało kilku mężczyzn wpatrzonych w głębinę. - To nasi stali bywalcy - pośpieszyła z wyjaśnieniem Ewa. - Mieszkają niedaleko stąd, a że nie mają pracy, przychodzą do nas łowić ryby na wędkę i w ten sposób zarabiają. Za złowione ryby płacą nam jakąś niższą cenę i odsprzedają w sklepie rybnym lub swoim klientom. Oprócz tych przychodzą prawdziwi amatorzy wędkarstwa, którzy łowią dla przyjemności i na własny użytek. Wędkarstwo jest też dużą atrakcją dla naszych wczasowiczów. To dodatkowy zysk, jaki przynosi staw, bo główny dochód jest na święta. Minęli staw i zmienił się krajobraz. Był teraz sad. Na dorodnych drzewach lśniły w słońcu złocistozielone gruszki, czerwone jabłka i granatowe śliwki węgierki. Wiśniowe drzewa, pozbywszy się ciężaru, stały poważne i zadumane, jakby już rozmyślały o zimowym śnie. Przy końcu alei było widać po prawej stronie gospodarskie budynki i nieduży, ale ładnie wyglądający dom mieszkalny, a po lewej stronie, tuż obok sadu, stał modrzewiowy dwór. Prowadził do niego szeroki wysypany żwirem gościniec. Po obu stronach gościńca stały dumnie ogniste georginie niczym honorowa warta witająca gości. Na rabatach między georginiami mieniły się różnymi barwami astry, nagietki i inne jesienne kwiaty. Na końcu gościńca wznosił się jednopiętrowy, rozległy budynek, którego frontowy krużganek wspierał się na kolumnach otaczających obszerny taras. Wkoło tarasu zielenił się żywopłot. Taras mógł więc stanowić z powodzeniem letnią świetlicę czy jadalnię. Emil miał okazję się o tym przekonać, kiedy znalazł się pośrodku zielonego ogrodzenia. Przy jednym stoliku dwóch mężczyzn pochylało się nad szachownicą, a po drugiej stronie kilka osób popijało kawę. Wejście Emila nie zwróciło ich większej uwagi. Tymczasem Ewa, oznajmiwszy przybycie nowego gościa, podeszła do starszej pani, która pojawiła się w drzwiach. - Babuniu, to jest pan Emil Wilczewski, który wyraził chęć przebywania z nami w naszym raju, jak nazwał nasz dom rodzinny. Pan Emil nie przychodzi z pustymi rękami. Oto kosz grzybów, które nazbieraliśmy po drodze. Pani, którą Ewa nazwała babunią, uśmiechnęła się przyjaźnie ze słowami: - Miło mi, że pan nazywa nasz dom rajem i życzę, żeby pan czuł się tu jak w prawdziwym raju. Jakie ładne! Lubi pan grzybki i zna się pan na nich, jak widzę. - Bardzo lubię i znam się trochę na grzybach, ale te - to nie moja zasługa. Wszystkie zebrała panna Ewunia. Ja tylko niosłem koszyk. Podczas tej rozmowy Emila znów opanowało jakieś dziwne uczucie. Twarz staruszki wydała się jakby znajoma, jakby ją już kiedyś widział. Kiedy była młoda, niewątpliwie musiała tak wyglądać, jak jej wnuczka. Emil uświadomił sobie, że taką właśnie dziewczynę widywał nieraz w swoich marzeniach sennych. Tymczasem Ewa odniosła grzyby do kuchni i zaraz pojawiła się ponownie, by pokazać Emilowi jego pokój. II Emila opanowało dziwne uczucie. Miał wrażenie, że nareszcie powrócił do swojego rodzinnego domu z dalekiej podróży, a przecież jego dom rodzinny był w Stanach Zjednoczonych. Tam się urodził, tam się wychowywał, tam spędził swoje życie. Ojcem jego był potomek emigrantów polskich, który służył w amerykańskim lotnictwie wojskowym i niewiele miał wspólnego z ojczyzną przodków. Nawet mowa, jaką mu przekazali jego rodzice, mocno różniła się od współczesnej mowy potocznej. Wszystko zmieniło się z chwilą wybuchu drugiej wojny. Kapitan Michael Wolf od razu poczuł się Polakiem i powrócił do nazwiska rodziców. Nazywał się odtąd Michał Wilczewski. Kiedy Stany zjednoczone przystąpiły do wojny, kapitan Michał Wilczewski wyleciał na czele swojej eskadry lotniczej na front. Stoczył wiele bitew z nieprzyjacielskimi samolotami, brał udział w bombardowaniach i wszystkie walki były szczęśliwe poza ostatnią, jaką stoczył nad Francją w roku 44. Po wielu latach kapitan Wilczewski mawiał żartobliwie, że właśnie ten ostatni lot był najszczęśliwszy w jego życiu. Wprawdzie jego samolot dostał potężną serię z karabinu maszynowego i runął na ziemię, a on sam odniósł kilka ran, ale samolot spadł na niemieckie okopy, gdzie uczynił niemałe spustoszenie, a on uratował się na spadochronie i dzięki temu przypadkowi poznał swoją żonę. Rany Michała były poważne i wymagały natychmiastowej pomocy lekarskiej, toteż niezwłocznie przewieziono go z frontu do szpitala. Matka Emila była sanitariuszką. Przebyła całą kampanię wrześniową. Z frontu jednak nie wróciła do domu, tylko przedostała się przez granicę i została sanitariuszką w angielskim szpitalu wojskowym. Zrządzeniem losu do tego właśnie szpitala przywieziono Michała. Tak to nieszczęśliwy wypadek zamienił się w szczęśliwe małżeństwo. Po zakończeniu wojny państwo Wilczewscy wyjechali do Stanów Zjednoczonych, gdzie po roku urodził się Emil. Ojciec jego zakończył swą karierę wojskową i zmienił dotychczasowy tryb życia. Po służbie wojskowej pozostała mu wojskowa renta inwalidzka i kilka orderów. Z żoną i małym Emilkiem zamieszkał u swoich rodziców, którzy byli właścicielami dużego przedsiębiorstwa handlowego i okazałego gospodarstwa rolnego. Z czasem ojciec Emila stał się kierownikiem i faktycznym właścicielem przedsiębiorstwa. Emil od najmłodszych lat interesował się, jak jego ojciec, lotnictwem. Budował latające modele samolotów, interesował się lotniami, szybowcami i balonami, jednym słowem - wszystkim, co wzbijało się ponad ziemię. Wreszcie sam zasiadł za sterem samolotu.Pracował w lotnictwie cywilnym i nigdy nie marzył o karierze wojskowej. Jednak kiedy Stany Zjednoczone zaangażowały się w wojnę wietnamską, nie mógł, a może i nie chciał stać na uboczu. Wierzył, że będzie walczyć o wolność Wietnamu, jak kiedyś jego ojciec walczył o wolność Polski. Wkrótce jednak zrozumiał, że był w błędzie. On nie był wyzwolicielem, lecz agresorem. To Wietnamczycy walczyli o swoją wolność. Ta świadomość wywołała w nim niesmak, a nawet niechęć do samego siebie. Matka, uczestniczka walk w 39 roku opowiadała mu nieraz o pirackich nalotach niemieckich samolotów na Polskę. Jak strzelano z karabinów do ludzi idących po szosie. A przecież z amerykańskich samolotów również strzelano i zrzucano bomby na ludzi, którzy pragnęli pozbyć się obcego jarzma. Także argumenty o konieczności walki z ustrojem, jaki panował w Wietnamie, stały się dla niego zwykłym pretekstem dla usprawiedliwienia agresji. Stanom Zjednoczonym nikt nie narzucał ustroju, dlaczego więc Stany miały narzucać innym jak mają się rządzić w swoim kraju? Takie to myśli nurtowały go wtedy, kiedy ciężko ranny leżał w szpitalu. Podobnie jak kiedyś ojciec, wyskoczył ze strąconego samolotu. Jego przypadek okazał się tragiczniejszy w skutkach. Wyskoczył na minę założoną przez swoich. Mina była przeznaczona dla Wietnamczyków, ale los zrządził inaczej. Stracił wtedy nogę poniżej kolana i doznał potężnego wstrząsu mózgu. Zyskał tylko tyle, że nie musiał mordować dłużej ludzi, których przecież nawet nie znał i którzy mu nic nie zawinili. Wiele miesięcy walczył w szpitalu ze śmiercią i zwyciężył. Powrócił do życia, ale był całkiem odmieniony. Nigdy nie uganiał się za rozrywkami, nie szukał rozbawionego towarzystwa, ale od czasu tego tragicznego wydarzenia stał się jeszcze bardziej milczący i zamknięty. Nie szukał nowych znajomości, za to w marzeniach sennych pojawili się nowi znajomi. Z początku były to zniekształcone obrazy walk w Wietnamie, z czasem jednak pojawiły się nowe, dotychczas nieznane miejsca, wydarzenia, które nie miały odbicia w rzeczywistości, i nowi ludzie, znajomi ze snu. W miarę wracania do zdrowia coraz częściej wyręczał ojca w prowadzeniu przedsiębiorstwa i choć czynił to raczej z obowiązku, niż z zamiłowania, przedsiębiorstwo rozwijało się bardzo dobrze. Wolne chwile od obowiązków spędzał w samotności. Najczęściej błądził samotnie po okolicznym lesie. Nieraz matka żartem napomykała, że chętnie pobawiłaby się z wnuczką, ale Emil jakoś żadnej ze znajomych dziewczyn nie mógł sobie wyobrazić w roli matki swoich dzieci. Znajdował się w dziwnym stanie psychicznym. Nieraz w swoim rodzinnym domu czuł się jak ktoś obcy. Gdyby nie rodzice, chętnie by wyjechał w nieznany świat. Po śmierci ojca jego ciche pragnienie zaczęło nabierać rzeczywistych kształtów. Matka w skrytości marzyła o powrocie do kraju. Teraz po śmierci męża nic jej już nie trzymało w Ameryce. A że na początku lat dziewięćdziesiątych w Europie nastąpiły zmiany, nie stało nic na przeszkodzie, by zmienić miejsce zamieszkania. Emil wprawdzie nigdy nie był w Polsce, ale od dawna miał zamiar wyjechać z Ameryki, a że matka tyle opowiadała mu o Polsce, zapragnął i on poznać jej ojczyznę. Cieszyła go przy tym myśl, że będzie mógł spełnić życzenie matki. Mieli pieniądze, a więc nie było im trudno wynająć mieszkanie. Emil ze swoją znajomością angielskiego i doświadczeniem w pracy biurowej, a przede wszystkim ze swoim amerykańskim rodowodem, łatwo dostał pracę w jakimś przedsiębiorstwie handlowym. I tak przeżyli w Polsce kilka lat. Na wiosnę 99 roku matka zachorowała, a w lipcu odbył się jej pogrzeb. Teraz Emil jak nigdy odczuł swoją samotność. Odeszła matka, a wraz z nią jakby zakończyło się jego dotychczasowe życie, jakby znalazł się w innym świecie. Przez te ostatnie dni postarzał się o kilka lat. Głowa posiwiała, a na czole pojawiły się zmarszczki. Nie chciał dłużej mieszkać w tym samym mieszkaniu, nie widział też sensu w dalszej pracy. Miał swegokapitału aż nadto. Teraz pragnął tylko znaleźć zaciszny kąt, gdzie mógłby doczekać końca życia. Jak na zawołanie znalazł w jakiejś gazecie notatkę o modrzewiowym dworku. I nagle błysnęła mu myśl, że może to być jego ostatnia przystań. Ta myśl towarzyszyła mu podświadomie od chwili, kiedy znalazł się rano na peronie i sam nie wiedział jak przemieniła się w nadzieję. Pierwsze wrażenie, jakie mu dało spotkanie z dziewczyną, cisza leśna, modrzewiowy dworek i ten spokój nagrzanego słońcem wrześniowego dnia - wszystko to zdawało się utwierdzać go w tej nadziei i przeradzać się w przekonanie, że tu będzie jego ostatnia przystań. Teraz, kiedy siedział w swoim pokoju, począł się zastanawiać, dlaczego wybrał właśnie to miejsce. Czuł, że będzie mu tu dobrze. Tylko dlaczego bezwiednie szedł jakąś ścieżką, kiedy o kilka kroków dalej prowadziła do dworku wygodna, szeroka, wspaniała leśna droga. Tamta wąska ścieżka, którą wybrał, prowadziła w kierunku cmentarza. Wzdrygnął się na myśl o cmentarzu. Przyjechał przecież tu na wczasy. Nie to żeby bał się śmierci, może nawet dobrze byłoby spocząć na cichym cmentarzu wśród szumu drzew. Uśmiechnął się na tę myśl. Jakie to może mieć znaczenie po śmierci. A jednak troska o szczątki doczesne jest tak stara jak ludzkość. Kto zatroszczy się o jego szczątki doczesne? Może właśnie tu znajdzie troskliwe serca. III W modrzewiowym dworku panował zwyczaj uroczystego przyjmowania gości. Przewodniczenie ceremonii należało do starszej pani. Uroczystość taka trwała krótko: kilka słów powitania, życzenia miłego pobytu i lampka wina swojej roboty. Zwykle uroczystość powitalna odbywała się pierwszego dnia przy kolacji. Ponieważ wszyscy goście, jakich się spodziewano, przebywali w dworku już od kilku dni, a przyjazd Emila był w środku turnusu, z powitaniem nie czekano do wieczora, zwłaszcza że przyjechał z rana i był bez śniadania. Zaledwie zdołał odświeżyć się po podróży, kiedy przyszła do niego Ewa i poprosiła w imieniu babuni na małą kawę. Jak można było przewidzieć, przyjęcie odbyło się na tarasie. Na stole, na którym stał wazon z kwiatami, oprócz kawy był pachnący wiejski chleb, masło, miód i konfitury, a na deser pełna taca świeżego placka ze śliwkami. Przy stole siedziała starsza pani. Emil spotkał ją dzisiaj w wejściu do budynku, ale tamto spotkanie było tak niespodziewane, że nawet nie przywitał się z nią jak należy. Za to teraz skłonił się i pocałował w rękę, którą mu podała na powitanie. Ewa tymczasem napełniła filiżanki i, zapraszając Emila do śniadania, sama przysiadła przy stole. Emila nie trzeba było dwa razy prosić. Zapach i widok pieczywa, miodu i konfitur sprawił swoje. Czuł, że jest głodny. Również Ewa odczuwała to samo. Jedynie babcia popijała z wolna kawę i skubała od niechcenia kawałek ciasta raczej dla towarzystwa, niż z głodu. Zachęcała Emila do jedzenia i z czułością spoglądała na Ewę, wychwalając ją tak, że biedna dziewczyna rumieniła się z zakłopotania i tylko od czasu do czasu wtrącała jakieś zdanie, aby zmienić temat rozmowy. Na nic jednak to się nie zdało. Staruszka była wprost zakochana w swojej wnuczce. Niewątpliwie i Ewa odwzajemniała tę miłość. Widać to było z błysku jej roześmianych oczu. Emil niewiele mówił. Po prostu rozkoszował się widokiem tych dwu kobiet, złączonych węzłami prawdziwej miłości i tak do siebie podobnych, że gdyby nie różnica wieku, gdyby nie kilka zmarszczek staruszki i siwiuteńkie włosy, które kiedyś zapewne były tak czarne, jak u jej wnuczki, można by jedną uznać za sobowtór drugiej. Gdzie on widział taką dziewczynę? Czy nie była to znajoma z jego snów? Tymczasem Ewa opuściła towarzystwo, udając się do swoich obowiązków. - Dobre dziecko ta moja Ewunia - westchnęła cicho staruszka, patrząc za odchodzącą dziewczyną. - Jestem jej babką i zarazem byłam jej matką, bo synowej biedaczce się zmarło, kiedy Ewunia miała pięć lat. Nie mogłam to ja iść do swojego Adama, a ona pozostać przy swoim? Niezbadane są wyroki boskie. Potem zaczęła mówić ni to do siebie ni to do Emila. Sama nie wiedziała, dlaczego to robiła. Emila widziała po raz pierwszy w życiu, a jednak mimo to nabrała jakiegoś zaufania do tego człowieka i odczuwała nieprzepartą chęć podzielenia się z nim swoimi przeżyciami. A miała co opowiadać. Rodzice jej mieli dość duży majątek ziemski w okolicy Lwowa. Była zdolna, toteż rodzice nie szczędzili na jej wykształcenie. Grała na fortepianie, interesowała się literaturą, ale przede wszystkim pasjonowała się malarstwem. Już jako mała dziewczynka wolała bawić się kredkami, niż lalką. W latach szkolnych zawsze zdobywała wyróżnienia i nagrody za swoje prace malarskie. Toteż po ukończeniu liceum poszła na akademię sztuk pięknych. Miała, jak mówili jej profesorowie, wybitny talent. Ją samą cieszyło, że mogła malować i że to, co namalowała, podobało się ludziom. Odkąd poznała swojego Adama, malarstwo było nie tylko ulubionym zajęciem, lecz stało się jakimś misterium, niemal nadziemską sztuką, dzięki której zaznała szczęścia. Przecież to przy malowaniu obrazu poznała Adama. Wprawdzie wojna zniszczyła jej szczęście, ale pamięć o nim pozostała na całe życie. Na całe życie pozostał owoc tego szczęścia - syn, którego wychowywała w trudnych wojennych i powojennych czasach, i ukochana wnuczka. Kiedy któregoś popołudnia malowała przydrożną kapliczkę, stojącą pod baldachimem drzew, na dywanie z polnych maków, zjawił się Adam. Adam był historykiem sztuki. Interesował się zabytkami kultury polskiej. Cały wolny czas spędzał na wędrówkach po kraju w poszukiwaniu zabytków. Każdy stary dworek, drewniany kościółek uginający się pod ciężarem lat, mała kapliczka czy przydrożny pochylony krzyż był obiektem jego zainteresowania. Nic dziwnego, że urzekł go widok kapliczki, majestatycznych drzew i polnych kwiatów, a nade wszystko widok ślicznej młodej dziewczyny pochylonej nad tworzonym przez siebie dziełem sztuki. Starsza pani zatrzymała się z zakłopotaniem przy ostatnich słowach i lekki rumieniec zabarwił jej policzki. Może uznała za niewłaściwe określenie siebie mianem ślicznej dziewczyny, ale tak było naprawdę. Zresztą od tego czasu upłynęło tyle lat. Poczęła więc opowiadać dalej, jak to Adam podszedł , kiedy na chwilę przerwała pracę. Przedstawił się, powiedział o swoich zainteresowaniach i tak nawiązała się znajomość, która w kilka miesięcy później przemieniła się w związek małżeński. Z początkiem 39 roku Ewa Leluk przyjechała do modrzewiowego dworku jako żona Adama Jagodowicza. Adam bardzo wcześnie odziedziczył po rodzicach kilka folwarków. Ojciec zginął podczas przewrotu majowego, kiedy to przypadkiem znalazł się w Warszawie. Adam wtedy był jeszcze kilkunastoletnim chłopcem i majątkiem zarządzała jego matka przy pomocy rządcy. W dziesięć lat później matka zmarła i Adam przejął rządy nad całą posiadłością. Ponieważ bardziej pochłaniała go nauka niż gospodarka rolna, majątki posprzedawał. Pozostawił sobie jedynie modrzewiowy dworek z otaczającą go ziemią i lasem. Ziemie położone dalej od dworku rozparcelował między dworskich pracowników, czym zyskał sobie dozgonną miłość i szacunek. Uszczuplony majątek nie przynosił większych dochodów, ale pozwalał na prowadzenie dostatniego życia. Było pod dostatkiem chleba, mięsa, mleka, miodu, grzybów, ryb i wszelkiego dobra. Słowem, dworek był samowystarczalny. Nie brakło również kapitału, bo pieniądze za sprzedane folwarki Adam ulokował w papierach wartościowych. Do tego dochodził kapitalik Ewy. Wprawdzie Adam wzbraniał się i nie chciał przyjmować niczego od jej rodziców, mówiąc że największym skarbem jest ona sama, ale jej rodzice byli innego zdania. Twierdzili, że nie godzi się wydawać córkę bez posagu jakby była jakąś biedaczką. Ewa była szczęśliwa. Kochała i była kochana. Była nie tylko żoną, ale w krótkim czasie stała się wspólniczką prac męża. Malowała obrazy do jego atlasu zabytków polskich, robiła wykresy i szkice. Przy tym nie zaniedbywała swojej sztuki. W pierwszych miesiącach po ślubie nie odwiedzali stron rodzinnych Ewy. Zimowa pora nie sprzyjała dalekiej podróży, a przy tym jej nowy dom rodzinny był tak przytulny i tak dobrze jej było w nim razem z mężem. Na początku lata zmieniła się sytuacja. Czasy były coraz bardziej niespokojne i choć na ogół nie dopuszczano myśli o wojnie, to przecież zawsze tkwił gdzieś w głębi serca cierń niepewności. Modrzewiowy dworek był prawie na samej granicy, a więc mogło tam być niebezpieczniej na wypadek wojny, niż w głębi kraju. W wypadku wojny Adam byłby w wojsku i Ewa pozostałaby sama z ich dzieckiem, które miało się narodzić na jesieni. Z początkiem lipca pieczę nad majątkiem pozostawili rządcy Wieliczowi i wyjechali do rodziców Ewy, gdzie mieli spędzić całe lato aż do czasu przyjścia na świat ich potomka. To były szczęśliwe dni. Później w ciężkich czasach były dla Ewy pokrzepieniem i źródłem siły, która kazała jej wytrwać i wychować ich syna. Teraz kiedy starsza pani opowiadała Emilowi o tamtych czasach, o swojej młodości, ożywiła się. Opowiadała, jak to chodzili pod kapliczkę na miejsce ich pierwszego spotkania. Tam dokonała trudnej sztuki, może najtrudniejszej w jej dorobku malarskim. Namalowała ich portret. Portret przedstawiał ich stojących wśród maków polnych tuż pod kapliczką, a nad ich głowami wznosiły się zielone korony drzew. Było to jakby powtórzenie obrazu sprzed roku, ale nie był to zwykły pejzaż, jakich namalowała wiele. Ten obraz tryskał życiem. Kwiaty zdawały się igrać na wietrze różnymi odcieniami barw. A wśród tych kwiatów byli oni - ona i jej Adam. Adam pozował do obrazu, a siebie namalowała z pamięci. Włożyła w ten obraz całą duszę, toteż wyglądali na nim oboje jak żywi. - Niestety zginął mój mąż, a wraz z nim jego portret. Ciekawe, że przez kilka lat nie myślałam o portrecie, bo wciąż miałam wrażenie, że mąż jest przy mnie i to mi dodawało siły. Potem, kiedy po wojnie powróciłam do dworku, mąż jakby się oddalił. Może tak było dlatego, że tu już poczułam się bezpieczna, że tu mi go wszystko przypomina. W każdej chwili mogę odwiedzić jego grób na naszym cmentarzyku, Ale chciałabym mieć ten portret. To przecież pamiątka z czasów naszej młodości, kiedyśmy się kochali i byliśmy szczęśliwi. Ewunia miałaby pamiątkę. Babcia zamyśliła się i nastała cisza. Również Emil popadł w zadumę. O samym gospodarstwie dowiedział się już od Ewuni, resztę uzupełniła jej babcia. Nie tylko uzupełniła te wiadomości, ale powiedziała też o sobie. Historia, którą przed chwilą usłyszał, niby nie była nadzwyczajna. To tak jak w powieści. Dwoje młodych ludzi poznało się i zakochało w sobie. A jednak musiała to być wielka miłość, skoro Ewa nie wyszła drugi raz za mąż i w trudnych warunkach sama wychowała syna. Ewunia mówiła mu rano, że na cmentarzu, do którego zdążał, leży jej dziadek. Zginął pierwszego września wraz z innymi żołnierzami. O tym wspomniała teraz jej babka. Jak się tam dostał, skoro przed samą wojną był u teściów z dala od frontu. Dlaczego zginął portret. Emil znał okrucieństwa wojny. Niestety sam brał udział w wietnamskiej wojnie, a ojciec i matka często opowiadali mu jak było na froncie w Europie. Dużo czytał o losie ludności w krajach podbitych przez Niemców, ale tak naprawdę co mógł wiedzieć na ten temat. Widocznie Adam w ostatniej chwili został powołany do wojska, ale przecież portretu chyba nie zabierał na front. Wreszcie zaciekawiał go sam portret. Musiał rzeczywiście stanowić cenną pamiątkę, bo starsza pani ożywiła się na samo wspomnienie o nim. Emil uczuł jakąś tęsknotę i nawiedził go sen na jawie, który nieraz widywał w marzeniach sennych. Siedział z miłą dziewczyną na polu wśród kwiatów. Teraz, kiedy usłyszał o portrecie, wydało mu się, że tamte kwiaty ze snu, to były maki, a ta dziewczyna ze snu kojarzyła się z Ewą. Wszystko to stawało się ciekawe i niezrozumiałe. Na dalsze rozmyślanie nie było jednak czasu, bo na tarasie pojawiło się kilka osób. IV Przed budynkiem stali jacyś ludzie. Emil również przystanął na chwilę, niezdecydowany, co robić. Chętnie przyjrzałby się całemu gospodarstwu z bliska, ale nie chciał uchodzić za natręta. Najpierw trzeba by się przedstawić, ale komu. Nie znał nikogo oprócz Ewuni i jej babci. Opodal stały trzy kobiety, które widział na tarasie przy kawie. Wprawdzie nie zawarł wtedy z nimi znajomości, ale może należałoby uczynić to teraz. Tymczasem kobiety musiały podjąć taką samą decyzję, bo jedna z nich zagadnęła wesoło. - Widać, że pan nie wie, co robić z czasem. To tylko tak pierwszego dnia. Nie chcemy się narzucać, ale jeśli ma pan ochotę, to prosimy do towarzystwa. Ja na imię mam Agnieszka, ta z poważną miną, to Greta, a ta najmłodsza, jeszcze nie całkiem siwa, to nasza Marysia. Idziemy do sadu. Ewunia prosiła, żeby narwać śliwek. Weźmiemy pana do pomocy. My jesteśmy tu jak u siebie w domu. Choć każda z nas mieszka gdzie indziej, to co jakiś czas, zwłaszcza około pierwszego września, zbieramy się w modrzewiowym dworku, który uważamy za nasz dom rodzinny, a babcię Ewuni za naszą przybraną mamę. Jak pan tu dłużej pobędzie, to nie będzie pan chciał odjeżdżać. - Kiedy ja nie myślę odjeżdżać stąd tak prędko. Przeciwnie. Zamierzam siedzieć tu tak długo, jak się da, dopóki mnie nie wyrzucą. W każdym bądź razie będziemy przez pewien czas mieszkać pod tym samym dachem. Pozwolą więc panie, że im się przedstawię i skorzystam z miłego zaproszenia. To mówiąc, zbliżył się do kobiet i nastąpiła wzajemna prezentacja. Po tej ceremonii wszyscy ruszyli w stronę sadu, rozmawiając jak starzy znajomi. Kobiety dziwiły się, że Emil opuścił Stany Zjednoczone i zamieszkał na stałe w Polsce. To przecież było coś niezwykłego. Iluż to Polaków wyjechało swego czasu za granicę. Ilu było tak zwanych emigrantów politycznych, którzy z polityką nie mieli nic wspólnego, tylko szukali lepszych warunków. A ten zamienił Amerykę na Polskę, choć tam mu nie było źle i nie musiał tu szukać chleba. Czyż by on Polskę, a nie Amerykę uważał za swoją ojczyznę? Prawda, że i one mogłyby emigrować, ale jak tu porzucić swój kraj rodzinny. Żadna z nich nie opuściłaby ojczyzny, ale one to co innego. Wprawdzie byli tacy, którzy namawiali Marysię, aby wyemigrowała do Izraela i obiecywali jej tam dobre warunki, a nawet odszkodowanie za rodziców, którzy zginęli w Oświęcimiu. Przecież Izrael był dla niej obcym, egzotycznym krajem, jak Egipt, Turcja czy Algieria. Owszem, chętnie zwiedziłaby wszystkie te kraje, nawet w niektórych występowała, ale tam zamieszkać? Nigdy w życiu. Tam wszystko było inne: mowa, obyczaje, klimat, a nawet musiałaby wyrzec się swojego imienia i nazwiska, do którego przywykła od dzieciństwa. Wyjechać tam, to tak, jakby wyrzec się najbliższych przyjaciół, którzy przecież narażali swoje życie, żeby ona mogła żyć. Na samą myśl o czymś takim robiło się niedobrze. A już branie odszkodowania za zamordowanych rodziców wydało się jej czymś niegodnym. To tak, jak gdyby zarabiała na ich śmierci. Greta również mogłaby wyjechać z Polski, tym bardziej, że w Niemczech miała rodzinę. Często nawet odwiedzała swoich krewnych lub zapraszała ich do siebie, ale nigdy nie pomyślała o wyjeździe na stałe. Tu się urodziła, tu wychowała i tu ułożyła sobie życie. Agnieszki ojciec, Stanisław Wielicz, był rządcą w modrzewiowym dworku, a jej ojciec, Bruno Bergmann, był leśniczym okolicznych lasów. One, podobnie jak ich rodzice, przyjaźniły się od dzieciństwa. Na dwa tygodnie przed wojną ktoś oskarżył leśniczego o działalność na rzecz Niemiec. Wtedy panowała taka psychoza wojenna, że bardzo łatwo było rzucić oszczerstwo na niewinnego człowieka, zwłaszcza że zdarzały się wypadki prawdziwej dywersji i sabotażu. Bruno Bergmann był Niemcem z pochodzenia i protestantem i to wystarczyło. Ponieważ Jagodowicz z żoną przebywał u teściów, ojciec Agnieszki wysłał do niego depeszę, by poręczył za leśniczym. Jagodowicz natychmiast przyjechał, a że był znanym i poważanym obywatelem, poskutkowało jego poręczenie. Leśniczego wypuszczono, tylko zawieszono w czynnościach i nie powołano go do wojska. Nikt wtedy nie przewidywał, jakie następstwa pociągnie za sobą to wydarzenie. Jagodowicz na czele małego oddziału stoczył bitwę, w której zginął pierwszego dnia wojny. Wielicz tułał się z wojskiem po świecie. Bergmann pozostał na miejscu i natychmiast po wkroczeniu Niemców zaopiekował się majątkiem. Przyszło mu to tym łatwiej, że mimo woli został uznany za ofiarę prześladowań polskich. Po kilku tygodniach Wielicz wrócił do domu i został przyjęty do pracy przez nowego właściciela. W ten sposób starzy druhowie znów byli razem. Oficjalnie musieli zachowywać pozory, ale żyli jak dawniej w przyjaźni. Również dziewczynki nie zerwały dawnej przyjaźni, lecz wprost przeciwnie, jeszcze bardziej ją zacieśniły. Ponieważ w domu Bergmannów często pojawiali się oficerowie i różni niemieccy dygnitarze, dla których gospodarz urządzał przyjęcia, Agnieszka nie zachodziła do dworu. Za to Greta odwiedzała przyjaciółkę w jej domu, który stał na uboczu. Od wiosny do jesieni dziewczynki najchętniej spędzały wolny czas w lesie. Tam czuły się najlepiej. Do lasu nikt się nie zapuszczał, bo wszyscy dokoła wiedzieli, że to posiadłość ss-manna. Oficjalni goście i interesanci zajeżdżali do dworku od drugiej strony. Bergmann dla podtrzymania swojej dobrej opinii wstąpił do SS, dzięki czemu Polakom zatrudnionym w majątku żyło się dość bezpiecznie. Ulubioną rozrywką dziewczyn były spacery przez las do stacji kolejowej. Na samej stacji wolały się nie pokazywać, tylko ukryte w krzakach patrzyły na przejeżdżające pociągi. Niektóre zatrzymywały się na stacji, inne gnały przed siebie, nie zwalniając ani na chwilę. Pociągi towarowe się nie zatrzymywały, tylko zwalniały biegu. Czasami pociągi składały się z tak zwanych bydlęcych wagonów. One również nie zatrzymywały się na stacji. Agnieszka i Greta wiedziały, że tymi wagonami przewożono Żydów. Do czasu wojny niewiele wiedziały o Żydach. Na wsi ich nie było, a do miasta dziewczynki jeździły bardzo rzadko. Zresztą i w mieście nie było wielu Żydów. Dopiero w niemieckiej szkole Greta dowiedziała się o Żydach wszystkiego najgorszego, co tylko mogła wymyślić hitlerowska propaganda. Greta, mimo młodego wieku, była roztropną dziewczyną i nie uległa zgubnej propagandzie. Postępowała, jak jej rodzice. Szybko nauczyła się grać podwójną rolę, choć było to dla niej męczącym ciężarem. Czy to w szkole, czy wśród gości, którzy odwiedzali rodziców, zachowywała się jak grzeczna niemiecka dziewczynka z hitlerjugend, a swoje prawdziwe uczucia sprytnie ukrywała. Pewnego wieczoru poszły jak zwykle popatrzeć na pociągi. Było dość ciemno, ale razem niczego się w lesie nie bały. Usiadły w swoich zaroślach blisko toru i czekały. Niedługo nadszedł pociąg. Takiego jeszcze nie widziały. Składał się z wagonów bydlęcych, ale na końcu było kilka wagonów osobowych, w których zamiast szyb w oknach, były pręty. Nie wiadomo dlaczego pociąg zatrzymał się, tak że ostatni wagon znalazł się tuż przed dziewczynkami. Na stacji powstało jakieś zamieszanie. Dziewczynki wychyliły się z zarośli, by zobaczyć, co się stało i wtedy nastąpiła dziwna rzecz. Pręty w oknie wagonu, przed którym stały, lekko się rozsunęły i z ciemnej czeluści zaczęło wysuwać się jakieś zawiniątko. Równocześnie posłyszały cichy szept: - Zaopiekujcie się moim niemowlęciem. ono już jest sierotą. Wtedy cztery ręce podniosły się w górę i chwyciły opadający becik z niemowlęciem. Nie było chwili do stracenia. Usłyszały jeszcze tylko - niech was Bóg błogosławi - i skryły się w krzakach, a wagon zniknął sprzed ich oczu. Dziewczyny wiedziały, że ludzie w tym pociągu jechali na śmierć, że ta nieznajoma kobieta oddała im pod opiekę swoje dziecko. Wiedziały, że narażają siebie i swoje rodziny, ale w tej chwili nic nie miało znaczenia. Od strachu większe było uczucie dumy i odpowiedzialności za maleństwo, które powierzono ich opiece. Dopiero kiedy zbliżyły się do domu Agnieszki, ogarnął je niepokój. Nie to, żeby żałowały swojego czynu, ale dotarło do ich świadomości, że zrobiły coś, od czego nie było odwrotu. Nagle jakby wydoroślały. Skończyło się ich beztroskie dzieciństwo. Były odpowiedzialne za życie powierzonego im maleństwa, z którym związało się ich własne życie i życie ich rodzin. Z bijącym sercem weszły do mieszkania. Co powiedzą rodzice. Ale rodzice w pierwszej chwili nie przemówili ni słowa. Matka tylko rozwinęła becik i zajęła się dziewczynką, która właśnie się obudziła. W beciku była karteczka, z której dowiedzieli się, że dziewczynka nazywała się Rahela Goldblum i miała zaledwie tydzień czasu, że ojciec był lekarzem, a matka artystką. Oprócz tego było 5000 dolarów i garść biżuterii. Ojciec tylko spytał czy na pewno nikt ich nie widział, a potem odprowadził Gretę do domu. Następnego dnia rozeszła się wieść, że żona Wielicza zachorowała i mąż musiał ją odwieźć do szpitala. Musiało być z nią niedobrze, bo Bergmann użyczył nawet swojego samochodu. Nikt poza członkami tych dwóch rodzin nie domyślał się, że była to choroba zmyślona, bo Wieliczowa od kilku tygodni nie czuła się dobrze i nie pokazywała się wśród ludzi. Że była to poważna choroba, świadczył fakt, że również Agnieszka towarzyszyła mamie do szpitala. Ordynatorem miejskiego szpitala był Niemiec przysłany z głębi Rzeszy. Kiedyś był to podobno spokojny, uczciwy człowiek, ale po zbombardowaniu domu, w którym zginęła jego żona i dwoje dzieci, załamał się całkowicie. Uświadomił sobie, czym była wojna i życie przestało mieć dla niego jakąkolwiek wartość. Teraz żył, żeby pić. A żeby pić, musiał mieć pieniądze. Toteż za pieniądze można było u niego wszystko załatwić: zwolnienia chorobowe, recepty na trudno dostępne lekarstwa, metryki urodzenia, akta zgonu, a nawet przerywanie ciąży. Te praktyki mógł dokonywać tym łatwiej, że prowadził coś w rodzaju małej prywatnej kliniki. Do tej kliniki zawiózł Wielicz swoją żonę wraz z małą, która tam miała się narodzić, za dołączone dolary i biżuterię. Po dwóch tygodniach mama przywiozła Agnieszce nowo narodzoną siostrzyczkę Marysię i wszystko powróciło do normy. A kiedy w kilka tygodni później doktora powołano do wojska, gdzie zginął, zginęły wszelkie obawy związane z Marysią. Nieszczęścia jednak nie omijały zaprzyjaźnionych rodzin. Po dwóch latach od narodzin Marysi matka Agnieszki naprawdę zachorowała i zmarła przy porodzie syna. Agnieszka musiała teraz spełniać rolę opiekunki Marysi i nowo narodzonego Wojtusia, w czym pomagała jej Greta, a przede wszystkim jej matka. Pod koniec wojny Bergmanna powołano do wojska, skąd już nie wrócił. Jego żona nie posłuchała rozkazu o ewakuacji i wraz z Gretą pozostała w Polsce. Pomagała Agnieszce przy dzieciach i prowadziła dom dla obydwu rodzin aż do powrotu Jagodowiczowej. V Wszyscy pogrążyli się w myślach i zapanowała cisza przerywana szelestem naginanych gałęzi i odgłosem śliwek opadających do koszyków. Trzy siostry, jak Emil począł w myślach nazywać swoje nowe znajome, zatopiły się we wspomnieniach i pracowały w milczeniu. Emil również się nie odzywał. Jako najwyższy z całego towarzystwa, zrywał śliwki z wyżej położonych gałęzi, a że nie miał własnego koszyka, swój urobek wrzucał kolejno do koszyka Agnieszki, Grety i Marysi. Czynności te wykonywał szybko i zwinnie, jak automat. Myślami jednak był gdzie indziej. Od chwili przybycia do modrzewiowego dworku w jego życiu nastąpiła jakaś zmiana. Jak w kalejdoskopie przesuwały się przed nim obrazy, które starał się ułożyć w jakąś całość. Jedno nie ulegało wątpliwości, choć sam nie wiedział dlaczego, że Ewunia, jej babcia i te trzy siostry stały się mu bliskie i czuł, że ich los nie był mu obojętny. Przecież opowiadanie o uratowaniu Marysi wywołało w nim mimowolną obawę o te małe dziewczynki, choć nic się im wtedy nie stało. Drżał na samą myśl, jakim nieszczęściem mogło to się skończyć. Jaką osobą musiała być babcia Ewuni, skoro wszystkie uważały ją za przybraną matkę. Jak ona przeżyła wojnę? Jakim jest jej syn Adam i Wojciech Wielicz? Wszystkie te pytania piętrzyły się w jego głowie. Tymczasem niespostrzeżenie zapełniły się koszyki i towarzystwo poczęło powolnym krokiem wracać ku domowi, kiedy spośród drzew wysunęło się dwóch mężczyzn. Był to ojciec Ewuni Adam i brat Agnieszki i Marysi Wojciech. Byli tak pochłonięci rozmową, że nawet nie zauważyli powracających ze śliwkobrania. Dopiero kiedy Marysia zapytała, czym są tak zajęci, przerwali rozmowę i podeszli, by się przywitać. Emil rad był z tego spotkania. Jego zamiar zamieszkania w modrzewiowym dworku stawał się coraz silniejszy. Pragnął się zorientować, jak ustosunkowałby się do tego ojciec Ewuni. Nawiązanie rozmowy nie było trudne. Rozpoczął ją przy powitaniu Adam. - Widzę, panie Emilu, że moje siostrzyczki już zaangażowały pana do pracy. Jak tak dalej pójdzie, to gotów pan stąd czym prędzej uciekać. Pan przecież przyjechał tu na wypoczynek, a nie do roboty i to od razu pierwszego dnia. - Mylisz się braciszku - zamiast Emila odezwała się Agnieszka. - Pan Emil oświadczył, że zamierza tu pozostać jak najdłużej, dopóki go stąd nie wyrzucą. - Jeśli się panu nie sprzykrzy, może mieszkać, jak długo zechce. Nasz dom gościnny i miejsca jest dosyć. Najpierw jednak musi się pan rozejrzeć po okolicy czy mu się tu spodoba. Emil, który dotychczas nie zabierał głosu, uznał słowa Adama za pomyślne dla siebie i począł dzielić się swymi wrażeniami z dotychczasowego pobytu. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się zastać tu tak wspaniałych warunków. Las, staw, wspaniały sad i jakaś miła atmosfera panująca dokoła. Może to wygląda na płaski komplement z mojej strony, ale proszę mi wierzyć, że tak odczuwam naprawdę. Jestem tu zaledwie kilka godzin, a czuję się tak, jakbym był wśród starych znajomych. Emil jakby zawstydził się swych słów i zmienił temat rozmowy. - Widzę, panie Adamie, że ma pan piękny sad. Węgierki aż się proszą, żeby je zrywać. W kilka minut zapełniliśmy trzy koszyczki i to nie obraliśmy całego drzewa. A tych drzew jest sporo. Na który dzień zaplanował pan generalne zbieranie śliwek. Dziś przeszedłem próbny egzamin. Jeśli panie uznają, że zdałem go pozytywnie, to służę pomocą. Słowa Emila wywołały ogólną wesołość. Oczywiście egzaminatorki dały pochlebną ocenę i skierowały się w stronę domu. Tymczasem mężczyźni poszli w innym kierunku. Sad rozciągał się na przestrzeni kilku hektarów. Drzewa posadzone w równych rzędach uginały swoje gałęzie pod ciężarem owoców kąpiących się w słońcu. Korony ich były ukształtowane w taki sposób, że równo rozkładały się na wszystkie strony, dzięki czemu nie było niepotrzebnych zagęszczeń ani za dużych prześwitów. Nie było też suchych niedorodnych gałązek. Widać było, że sad znajdował się pod stałą troskliwą opieką. Pomiędzy drzewami rosły wysokopienne krzaki czerwonych i czarnych porzeczek, które podobnie jak drzewa wiśniowe czekały na zimowy sen. Adam i jego towarzysze szli w milczeniu, zatrzymując się przy niektórych drzewach. Kiedy weszli pomiędzy jabłonie i grusze, Adam ożywił się i, widząc zainteresowanie na twarzy Emila, począł wymieniać gatunki drzew, obok których przechodzili, określać ich zalety, sposób ich pielęgnowania i wszystko, co wiedział z książek i własnej wieloletniej praktyki na temat sadu. Zrywał przy tym od czasu do czasu jakiś dorodny owoc i podawał Emilowi. Tak przeszli przez cały sad do miejsca, gdzie stało kilkadziesiąt uli. Emil nie zajmował się specjalnie sadownictwem, ale sprawy te nie były mu obce. W Ameryce mieli na wsi dom i nieduży sad. Ponadto widział wiele sadów przy załatwianiu transakcji handlowych z sadownikami. Porównywał teraz tamte sady z sadem Adama i z zadowoleniem stwierdzał, że ten w niczym im nie ustępował. Nigdy jednak nie miał do czynienia z pszczelarstwem. Toteż długo stał, wpatrując się w złocistą chmurę owadów uwijających się dokoła uli. Wojciech, który był zamiłowanym pszczelarzem, widząc zdumienie na twarzy Emila, zbliżył się i zagadnął z zadowoleniem: - Podobają się panu pszczółki, co? I niech pan powie czy to nie cud. Takie muchy, jak ja je nazywam, a jak to się uwijają. Miodu narobią tyle, że starczy dla nich i dla ludzi. Tu jest im dobrze, mają dużo pożytku i nie muszą daleko latać. Wiosną cały sad jest ich, potem mają łąki, to pole rzepaku gdzieś się trafi, no i lipy. Jest ich w lesie pod dostatkiem i rosną wzdłuż szosy. - A skąd zbierają miód teraz - spytał Emil , rozglądając się dokoła. - Przecież teraz nie ma zbyt dużo kwiatów. - Teraz mają wrzosy w lesie, no i gromadzą miód spadziowy. Jak pana to interesuje, to ja mogę o pszczołach opowiadać kilka godzin. - To prawda - wtrącił Adam. - Pszczoły, to Wojtka konik, ale też dzięki niemu miodu mamy pod dostatkiem, a i w sklepie jest się z czym pokazać. - To nie dzięki mnie, a dzięki pszczółkom. Powiedzcie sami czy to nie cud. taki mały owad, a trafi do swojego ula, potrafi odszukać kwiaty i się nie pomyli. Wie, które kwiaty dobre. Taka pszczoła nie mówi, ale umie powiadomić swoje towarzyszki, gdzie znalazła kwiaty. - Widzi pan, - zwracając się do Emila, kontynuował swą przerwaną myśl Adam - my tak gospodarujemy wspólnie. Ale może usiądziemy na parę minut. Cały czas stać na nogach też niedobrze. Siądźmy na ławce pod tą gruszą. Emil rad był z propozycji, bo zaczął już odczuwać zmęczenie. Odwrócił się w stronę, w którą skierował się Adam i aż krzyknął niemal ze zdziwienia. - To ona jeszcze żyje? A gdzie się podziały jej górne gałęzie? Okrzyk był tak niespodziewany, że sam Emil poczuł się niewyraźnie. Adam i Wojciech popatrzyli na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. Stała przed nimi grusza, tak stara, że zamiast górnych gałęzi sterczał na pół spróchniały kikut. Jedynie z boków nisko nad ziemią rosło kilka gałęzi zwisających ku dołowi. Na pierwszy rzut oka była podobna raczej do wysokiego, rozłożystego krzaka. Nic dziwnego, że Emil wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Kiedy się jednak przyjrzał dokładnie, grusza zrobiła na nim niezwykłe wrażenie. Sam nie wiedział, czemu ten widok wywołał w nim taką reakcję. Wyglądało to tak, jakby już kiedyś widział to drzewo. Aby wybrnąć z niezręcznej sytuacji, pośpieszył z wyjaśnieniem. - Zdziwiłem się, że takie stare, na pół spróchniałe drzewo jeszcze się trzyma przy życiu. Ta grusza całkiem nie pasuje do tak pięknego sadu. - Pożytku z niej nie ma - przyznał Adam - chyba tylko taki, że można w upalne dni posiedzieć na ławeczce w cieniu liści. Ale tak naprawdę pozostawiłem ją na życzenie mojej mamy. Podobno posadził ją dziadek, kiedy urodził się mój ojciec. Ma więc już chyba z 90 lat. To było drzewo-symbol. Jak długo żyje, miał żyć i ojciec. Moi rodzice krótko żyli ze sobą. Jak pan już zapewne wie, rozdzieliła ich wojna. Otóż w swoją pierwszą i ostatnią wspólną wiosnę lubili przesiadywać pod tym drzewem. Za moich młodych lat grusza wyglądała inaczej i moja mama często pod nią siadywała. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu rozkoszując się ciepłymi promieniami wrześniowego słońca, które przedostawały się pomiędzy rzadkimi liśćmi. Wreszcie odezwał się Adam. - Jak już zacząłem mówić, gospodarujemy wspólnie. Połączyliśmy nasze majątki i obaj jesteśmy kierownikami i pracownikami. - Prawdę mówiąc, to mój majątek jest z 10 razy mniejszy niż majątek Adama - pośpieszył z wyjaśnieniem Wojciech. - To prawda, ale gdyby nie twój ojciec, to nie mielibyśmy teraz w ogóle naszego majątku. - Tak myślę o Bergmannie - odezwał się znowu Wojciech. - Właściwie dzięki niemu wszyscy jakoś przeżyliśmy wojnę i modrzewiowy dworek nie dostał się w hitlerowskie łapy. My go nie znaliśmy, ale Greta pamięta swojego ojca i Agnieszka też go nie zapomniała. Szkoda chłopa. Taki porządny człowiek i zginął w mundurze ss-manna. Dobrze choć, że jego żona pozostała z nami. Prawie przez dwa lata czuwała nad całą naszą gromadką. Po powrocie prawowitej dziedziczki z synem pomagała jej. Żyły jak dwie siostry. - A majątku pilnował twój ojciec - zakończył wspomnienia Adam. VI Siedzieli w milczeniu. Widok starej, spróchniałej gruszy, pod którą niegdyś siadali rodzice, i przywołanie na pamięć ojca, którego znał tylko z opowiadań matki, - wszystko to wybuchnęło lawiną wspomnień. Wojciech nie mówił nic, tylko przytakiwał krótkimi westchnieniami i skinieniem głowy. Tymczasem Adam sięgnął do najmłodszych swoich lat, na ile pozwalała mu pamięć. Czuł jakąś wewnętrzną potrzebę odkrycia swojej przeszłości przed tym nieznanym, a jednak jakimś bliskim człowiekiem. Emil słuchał w milczeniu, jakby dalszego ciągu opowieści, którą zaczęła wcześniej matka Adama. O ile w tamtym opowiadaniu odnajdywał wątki, z którymi się już kiedyś spotykał, czy to we śnie, czy w tajemniczych, ukrytych marzeniach, opowiadanie Adama nie zawierało nic takiego. Był to po prostu dalszy ciąg rodzinnej historii, jaka zachowała się w jego pamięci. Emil z zainteresowaniem słuchał Adama, tak jak słucha się o przeżyciach bliskiej osoby, z którą nie widziało się od wielu lat. Jako mały chłopiec Adam wędrował z miejsca na miejsce ze swoją mamą, która nie miała dla niego wiele czasu. Wiedział, że tak musiało być, że mama ciężko pracowała, żeby jego i siebie utrzymać przy życiu. Niewiele pamiętał z tamtych czasów. Wiedział tylko, że było mu smutno. Tak naprawdę życie zaczęło się dla niego w modrzewiowym dworku. Dopiero tu znalazł swój prawdziwy dom rodzinny. Skończyła się tułaczka. Mama już nie musiała wychodzić na cały dzień do pracy i on już nie czuł się tak samotny, bo znalazł tu liczną rodzinę. Nie zastanawiał się, skąd się ona wzięła. Cieszył się, że miał dobrą ciocię Alicję, wujka Staszka, który wszystko potrafił zrobić, dwie starsze siostry - Agnieszkę i Gretę, młodszą siostrzyczkę Marysię i malutkiego braciszka Wojtusia. Poza tym nie musiał rozstawać się z mamą, która teraz całą piątkę traktowała jak swoje własne dzieci. Po śmierci cioci Alicji, jak ją Adam zawsze nazywał, jego mama była jedyną i prawdziwą matką całej gromadki, zwłaszcza dla Marysi i Wojtka, którzy nie znali swoich matek naturalnych. Dla Agnieszki, a zwłaszcza dla Grety, która niedawno pożegnała swoją matkę, matka Adama stała się z czasem jakby starszą siostrą, u której zawsze znalazły dobrą radę i opiekę. Wujek Staszek, jak nazywał Wielicza Adam, gospodarował w majątku jak na swoim, toteż pomimo trudnej sytuacji gospodarczej, jaka panowała po wojnie w kraju, w dworku nie było biedy. Mieszkańcy okolicznych wiosek znali się dobrze i na ogół żyli ze sobą w zgodzie. Przede wszystkim jednak nie zapomnieli dziedzica Jagodowicza i do jego żony odnosili się z szacunkiem, na dowód czego wybrali ją na przewodniczącą gminnej rady narodowej. Kiedy nadszedł czas spółdzielczości na wsi, prezesem ich spółdzielni produkcyjnej została dawna dziedziczka, a obecna przewodnicząca gminnej rady narodowej Jagodowiczowa. Wielicz dobrze znał okolicznych mieszkańców i sam również był dobrze znany, toteż powierzono mu kierownictwo produkcyjne i spółdzielnia zaczęła się dobrze rozwijać. Trudne to były czasy. Matka Adama miała wiele pracy, ale dzielnie dawała sobie radę i nigdy się nie załamywała. Ponieważ w tym czasie gminna rada nie posiadała własnego lokalu, oddała część dworku na ten cel. Osiągnęła w ten sposób jeszcze większe uznanie u władz i wśród mieszkańców, a ponadto ułatwiło to jej pracę biurową, a zarazem lepiej mogła dopilnować spraw domowych. Stopniowo też zaczęły jej pomagać Agnieszka i Greta. Adam przerwał swe opowiadanie i milczał dłuższą chwilę, jakby zbierał myśli i przywoływał na pamięć dalsze wspomnienia. Wreszcie westchnął i odezwał się na nowo. - Tak to zaczęliśmy wyrastać z dzieciństwa. Moje starsze siostry najpierwsze wyfrunęły z gniazda. Różnie bywało w tamtych czasach, ale nie było trudności w zdobywaniu wiedzy. Organizowano różne kursy dokształcające, były szkoły popołudniowe dla dorosłych. Słowem robiono wszystko, żeby wyrównać straty, jakie poczyniła wojna w oświacie polskiej. Agnieszka i Greta razem podjęły studia i razem je ukończyły. Agnieszka ukończyła polonistykę, a Greta germanistykę. Nie miały też kłopotu z uzyskaniem pracy, jak to jest niestety dzisiaj. Pod tym względem to były jednak złote czasy. Agnieszka pracowała w polskim radiu, a Greta była tłumaczem w ambasadzie austriackiej. Dziewczynom dobrze się powodziło. Był wtedy jakoś większy zapał do życia i pracy. Ludzie sobie pomagali i panowała prawdziwa wspólnota. Choć i dziś w naszych stronach nie jest pod tym względem źle. Ale jak się słyszy, to dzisiaj nie jest ludziom za słodko. Nasza spółdzielnia istnieje faktycznie od przedwojennych czasów, choć zmieniały się warunki jej działalności. Teraz również nie zapowiada się wesoło, ale o tym innym razem. W kilka lat po starszych siostrach również Marysia usamodzielniła się i wyjechała w świat. Marysia ma zdolności do muzyki. Ukończyła klasę skrzypiec i przez wiele lat grała w orkiestrze. Jeździła ze swym zespołem po świecie. Mąż jej Andrzej grał w tej samej orkiestrze, toteż nieraz mała Felunia przebywała u nas, kiedy był dłuższy wyjazd. Jak widać, nadal stanowimy jedną rodzinę. Dziewczyny często tu przyjeżdżają. Dawniej przyjeżdżały z dziećmi, a potem z wnukami. Teraz zaczął się rok szkolny, więc przyjechały same. Są już na emeryturze i mają więcej wolnego czasu. Marysia jeszcze pracuje. Prowadzi klasę skrzypiec w wyższej szkole muzycznej, więc wrzesień ma wolny. Toteż korzystają wszystkie trzy z ostatnich dni lata. Trzeba panu jeszcze wiedzieć, że pierwszy wrzesień to dzień pamięci rodzinnej. Kto z naszej rodziny może, przyjeżdża na ten dzień do dworku i idziemy na grób ojca, który zginął w walce pierwszego dnia wojny. Jak pan widzi, zachowujemy tradycję. Zresztą nasza rodzina jeszcze bardziej się złączyła. Starszy syn Grety Runo i Wandzia, córka Agnieszki zawarli związek małżeński, a drugi syn Grety, Robert ożenił się z Felunią, córką Marysi. Na gospodarce zostałem ja z mamą i Wojtek z żoną. Moja żona zmarła w parę lat po przyjściu na świat Ewuni. Anna, żona Wojtka prowadzi nasze gospodarstwo domowe. Mama ma już swoje lata i chociaż jeszcze trzyma się nieźle, to jednak czas, aby odpoczywała. Dosyć się napracowała całe życie. Ewunia ukończyła szkołę hotelarską, to będzie gospodarzyć z żoną Wojtka. Na Boże Narodzenie nasza rodzina jeszcze bardziej się zespoli, bo moja Ewunia i syn Wojtka, Kaziu biorą ślub. Na chwilę przerwał opowiadanie, a potem kończył swoją spowiedź. - Tak się to przedstawiają z grubsza nasze sprawy rodzinne. Właściwie niepotrzebnie pana nimi zanudzam, ale dziś już taki dzień. Po prostu rozgadałem się, a pan tak cierpliwie słuchał, jak gdyby to było coś ważnego. - Panie Adamie, myli się pan, uważając swoje opowiadanie za mało ciekawe. Niech mi pan wierzy, wasze dzieje można podawać za przykład,jak należy żyć. Pozwolicie panowie, że i ja wyspowiadam się przed wami. Szczerość za szczerość. Może będzie lżej na duszy. Adama wzruszyły te słowa i począł słuchać w skupieniu. Na ogół gośćmi zajmowała się Wojtka żona, a od kilku miesięcy Ewunia. Uroczyście witała ich jego matka, gdyż on nie miał na to czasu. Tym razem wypadło jakoś inaczej. Tym czasem Emil począł opowiadać swoje dzieje. Dopiero kiedy zakończył, odezwał się Adam. - Jak widać, pan rzeczywiście jest bez mieszkania i bez pracy. W naszej okolicy znalazłby pan i jedno i drugie, tylko z pana praktyką i wiadomościami na pewno znajdzie pan gdzie indziej lepiej płatną pracę jakiegoś dyrektora. Teraz w Polsce bezrobocie, czego nie znaliśmy dawniej, ale dla specjalistów takich jak pan i to z samych Stanów Zjednoczonych znajdzie się praca. - Kiedy nie zależy mi na pracy zarobkowej. Pieniędzy mi wystarczy, choćbym miał żyć jeszcze sto lat. Tak samo nie zależy mi na życiu w dużym mieście. Jedynie czego pragnę, to cichego kąta na stare lata. Myślałem nawet o domu starców, ale to nie dla mnie. Przecież jeszcze mogę się na coś przydać. - Panie Emilu, pan jest najmłodszy z całej naszej trójki. Ja urodziłem się na początku wojny, Wojtek podczas powstania warszawskiego, a pan już po wojnie. Nie o domu starców panu myśleć, a znaleźć sobie odpowiednią towarzyszkę życia. - Och co to, to nie. Za młodych lat żadna mi się nie podobała, a teraz miałbym się żenić? Prawda że jestem najmłodszy z całej naszej trójki, ale z wyglądu i samopoczucia jestem najstarszy. Niby nic mi nie dolega, ale też swoje przeszedłem. Tamta przeklęta wojna wietnamska oprócz inwalidztwa i cierpienia pozostawiła w duszy jakiś cień, który położył się na całe moje życie. Od tej pory nie miałem ochoty do niczego, a od śmierci matki poczułem dokoła siebie pustkę. Czasem wydaje mi się, że niedługo pożyję, ale jeszcze przed śmiercią muszę czegoś dokonać. Sam nie wiem co, ale mam takie dziwne uczucie. Nie miejcie mi za złe, że się tak rozkleiłem. Po co mi szukać żony, kiedy dobrze mi tu, wśród was. To tak, jak gdybym odnalazł rodzinę. - To niech pan pozostanie z nami. Będę miała dziadka, a pan będzie miał we mnie wnuczkę. Nie będzie pan już taki samotny. Wszyscy byli tak zajęci rozmową, że nie zauważyli Ewuni, która już od chwili stała w milczeniu przy gruszy, nie chcąc przerywać Emilowi. - Ewuniu, pan Emil jest młodszy ode mnie, a ty chcesz z niego zrobić dziadka. - On przecież taki samotny. Zgadza się pan, panie Emilu mieć we mnie wnuczkę? Emil nie mógł wydobyć z siebie głosu, przytulił tylko głowę dziewczyny, która pochyliła się w jego stronę, i pocałował ją w czoło. VII Emil miał aż nadto wrażeń jak na jeden dzień. W ciągu kilkunastu godzin przeniósł się w inny świat. Jeszcze wczoraj nie wiedział, jak potoczy się jego los. Postanowił wyjechać do jakiejś zacisznej miejscowości, gdzie mógłby ochłonąć z tragicznego przeżycia ostatnich miesięcy i podjąć decyzję o dalszym swym życiu. Dotychczasowa praca mu nie odpowiadała. Pracował, bo trzeba było coś robić, choćby ze względu na matkę, która jego bezczynność mogłaby uważać za stan jakiejś apatii czy choroby. Teraz, kiedy nie było matki, nic go nie łączyło z przeszłością. Szukał nowego miejsca i nowego otoczenia. Od chwili jak tu się znalazł, zaczął nabierać przekonania, że stąd już nigdzie nie odejdzie, chyba na ten cmentarz, do którego zdążał bezwiednie z rana i do którego przybywał wieczorem. Dziwny to był cmentarz. Na niewielkiej polanie otoczonej starymi drzewami wznosił się niewysoki pagórek, pokryty kobiercem bluszczu, przystrojonym różnobarwnymi bratkami. Nad tym kurhanem pochylał się wysoki dębowy krzyż. Po obu stronach stały dwa krzyże - nad grobem Alicji Bergmann i grobem Wieliczów. Groby te były mniejsze niż grób znajdujący się pośrodku, ale tak samo pokryte bluszczem i przystrojone bratkami. Wysoko, wśród gałęzi było słychać lekki szum wiatru, a wkoło panowała niczym niezmącona cisza. Z góry padał na cmentarz gęsty półmrok i tajemnicze cienie wychylały się spoza drzew. Było coś uroczystego, a zarazem groźnego w tej ciszy i szarości. Wkrótce jednak półmrok rozpłynął się w świetle świeczek, które zapłonęły na grobach. Teraz Emil mógł odczytać napis widniejący na tablicy wiszącej u podnóża krzyża stojącego nad kurhanem. - Porucznik Adam Jagodowicz i pięciu jego bezimiennych towarzyszy, którzy polegli w pierwszym dniu wojny w obronie stacji kolejowej. Przy jednym z grobów stała Greta. Zapewne myślała nie tylko o matce, która tu spoczywała, ale i o ojcu zaginionym gdzieś w dalekim świecie. Przy drugim Agnieszka wspominała swoich rodziców i Marysia, w której oprócz żalu za przybranymi rodzicami odzywała się nutka tęsknoty za tymi, o których wiedziała tylko tyle, że byli i dali jej życie. Ewunia stała wraz z babcią przy czwartej mogile umieszczonej w drugim rzędzie. Był to grób jej matki,której prawie nie pamiętała. Mimo to ile razy tu była, zawsze miała coś do powiedzenia swojej mamie. Tak było i tym razem. Potem obie przeszły do największej mogiły i pozostałych grobów. Tymczasem Emil wpatrywał się w napis i starał się odtworzyć tamto zdarzenie sprzed sześćdziesięciu lat. Dziwna rzecz. Im uporczywiej wpatrywał się w krzyż pochylony nad grobem, im bardziej pogrążał się w myślach, tym wyraźniej jawił mu się przed oczami obraz tamtej bitwy, a on sam począł utożsamiać się z owym Adamem Jagodowiczem. Zapomniał, że był Emilem Wilczewskim. Teraz przedziera się na czele towarzyszy przez gęstwinę leśną i rzuca się na wroga, który w popłochu ucieka. Nagle widzi błysk, przeszywa go przenikliwy ból i ogarnia błoga ciemność. Potem już nie czuje bólu i wypełnia go jakiś spokój. Unosi się wysoko nad lasem, skąd widzi wycofujących się Niemców i zmasakrowane trupy poległych żołnierzy, wśród których rozpoznaje siebie. Dziwna rzecz, ale z obojętnością patrzy na pobojowisko i nadciągające z pomocą polskie posiłki. Widzi też, że Polacy nie gonią Niemców. Chcą tylko wykorzystać ich chwilowy odwrót, by ratować rannych. Młoda sanitariuszka pochyla się nad każdym z poległych. Dłużej wpatruje się w niego, jakby go chciała zapamiętać albo jakby odnalazła w nim znajomego, i unosi w górę załzawioną twarz. Kogo ona mu przypomina? Ależ tak. Jaka ona podobna do jego matki. Ciała porozrywane na strzępy. Nie ma kogo ratować. Widocznie Niemcy rzucili w nich wiązkę granatów. Żołnierze pośpiesznie wykopują teraz dużą mogiłę, gdzie składają jego ciało i ciała jego towarzyszy. Sypią kurhan, przykrywają gałązkami, stawiają krzyżyk z gałązek świerkowych i odchodzą, a on wraz z nimi. Nie odczuwa przy tym żadnego żalu. Z wolna popada w stan jakiejś nieświadomości i niebytu. Nie wiedział, jak długo trwał w tym stanie. Dopiero kiedy usłyszał jakiś głos jakby z oddali: „dobrze, że przyszedłeś, Adasiu,” czuł, że powraca z zaświatów i to jego ktoś wita. Chciał nawet coś odpowiedzieć, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Równocześnie poczuł, że ktoś ujął go pod ramię. Był to Adam. Wracał z zebrania zarządu spółdzielni rolniczej, której był prezesem. Przechodząc obok stacji kolejowej, zauważył bryczkę, którą Ewunia zostawiła pod opieką znajomego zawiadowcy. Ucieszył się, że zastanie jeszcze swoich na cmentarzu. W świetle dogasających świec dojrzał pochyloną postać Emila i trupią bladość na jego twarzy. Bez słowa ujął go pod ramię, a drugą ręką przytrzymał matkę, która również ledwo stała na nogach. - Dobrze, że przyszedłeś, Adasiu - powtórzyła, - bo to już robi się chłodno i czas wracać do domu. Tymczasem Emil oprzytomniał. Nawet lekki rumieniec pojawił się na jego policzkach. Adam zauważył zmiany zachodzące w wyglądzie Emila, ale widząc jego powrót do życia, nie pytał o nic. Domyślał się, że stan w jakim go zastał, mógł być wynikiem jakichś wewnętrznych przeżyć, w które nie należało wnikać. Poczęto gasić niedopałki świec i wkrótce wszyscy bez słowa opuścili czarną otchłań cmentarza. Jechali w milczeniu. Ewunia tym razem nie powoziła, gdyż jej miejsce na koźle zajął ojciec, obok którego siedział Emil. Kobiety tuliły się do siebie wewnątrz bryczki. Teraz dopiero odczuwały chłód, jaki zapanował pod wieczór. Wszyscy byli zajęci swoimi myślami. Kobiety, jak co roku, oddawały się wspomnieniom. Jedynie Ewunia miała tych wspomnień niewiele, lecz podzielała powagę innych. Adam, choć wracał z cmentarza i myśli jego zatoczyły krąg wspomnień, to jednak dnia tego bardziej pochłaniały go zagadnienia bieżące. Na zebraniu zarządu spółdzielni omawiano sprawy, które nie przedstawiały się pomyślnie. Na uruchomienie ważnych inwestycji potrzebowali kilkaset tysięcy złotych. Spółdzielnia spodziewała się wpływu tych pieniędzy dopiero za kilka miesięcy. Trzeba by brać pożyczkę z banku, na co Adam nie miał ochoty. Jechał więc, rozważając wszystko, o czym mówiono na posiedzeniu. Również Emil nie miał ochoty do rozmowy. Stał przed jakąś wielką tajemnicą, której nie potrafił rozwikłać i bał się do niej powracać, a jednak mózg jego drążyła niepewność. Kim był naprawdę. Na pewno był Emilem Wilczewskim. Pamiętał dobrze swoje życie, ale zbyt dobrze pamiętał też scenę z cmentarza. Tam był przecież Adamem Jagodowiczem, człowiekiem, którego nie znał, który zginął przed jego narodzeniem. Czyż by uczestniczył w dwóch istnieniach? Ależ to absurd! Emil nie wierzył w reinkarnację. A jednak było w tym wszystkim coś niezwykłego. Przecież już dawniej widywał w swoich snach dziewczynę, którą odnalazł w Ewuni. Ta z kolei była wiernym portretem swojej babci - Ewy Jagodowiczowej. Czyż by babcia Ewuni i on kiedyś w przeszłości... Od natłoku myśli mąciło mu się w głowie. Czemu Ewunia tak chętnie uznała go za dziadka? Emil żachnął się z wrażenia. Czuł, że wisi nad nim jakieś fatum, którego nie potrafi zgłębić i nie może przed nikim wyjawić. VIII Przeżycie, jakiego Emil doświadczył na cmentarzu, wywarło na nim olbrzymie wrażenie. Sam nie wiedział, co o tym sądzić. Skąd taka halucynacja. Czyż by to choroba psychiczna, powstała na skutek dawnych kontuzji? Prawie przez całą noc nie zmrużył oczu. Dopiero nad samym ranem zapadł w krótki sen, w którym mieszały się różne obrazy. Dziwna rzecz, że we wszystkich tych obrazach wcielał się w postać Adama Jagodowicza. Aby ochłonąć z wrażenia, podszedł z samego rana do Adama z prośbą o jakieś zajęcie. Wprawdzie wykonywanie różnych czynności przez wczasowiczów modrzewiowego dworku nie było niczym nowym, to jednak nie odbywało się to na zasadzie zlecania gościom pracy. Takie zajęcia jak zrywanie owoców, zbieranie jagód czy grzybów w lesie, a nawet dojenie kóz czy krowy albo karmienie królików należało do ulubionych zajęć kobiet, które dzięki temu poznawały uroki sielskiego życia. Mężczyźni woleli jeździć konno lub łowić ryby. Czasem zdarzało się, że niektórzy z nich brali udział w sianokosach, żniwach czy innych pracach polowych. O tej porze już takich prac nie było. W każdym bądź razie zajęcia wczasowiczów były traktowane jako ich aktywny wypoczynek, nigdy zaś jako praca najemnych robotników. Toteż Adam zdziwił się nieco, zwłaszcza kiedy dokładniej przyjrzał się Emilowi. Emil jakby postarzał o 20 lat przez tę noc i Adamowi od razu przypomniała się trupia bladość na jego twarzy, jaką zauważył poprzedniego wieczoru na cmentarzu. Nie chcąc wprost wyrażać obaw o jego zdrowie, przypomniał, że jest on na wczasach i od samego rana powinien odpoczywać. Później może uczestniczyć w zbieraniu śliwek. Robota pilna, bo śliwy aż się proszą, by im ująć ciężaru, a tu trzeba jeszcze dokonać przeglądu transportowego samochodu. - To mnie może oderwać na kilka godzin od śliwek, panie Emilu, tak że pańska pomoc się przyda. Nie może się pan jednak przepracowywać od samego rana, bo nie przyjechał pan tu do roboty, a na wypoczynek - zakończył Adam. Na wzmiankę o przeglądzie samochodu Emil ożywił się i po śniadaniu zabrał się do przeglądu. Po skończeniu tej pracy poszedł pomagać w sadzie. Tak się rozpoczęły zajęcia Emila w modrzewiowym dworku. Wkrótce okazało się, że Emil jest nie tylko dobrym pomocnikiem, ale doskonale potrafi pokierować całą robotą. Adam zadowolony był z takiego zastępstwa, ponieważ w ostatnich dniach miał dużo spraw do załatwienia w spółdzielni rolnej, a Wojciech zajęty był suszeniem grzybów i owoców, w które zaopatrywali okoliczne sklepy w okresie zimowym. Tymczasem Emila ogarnęła żądza pracy. Pozwoliło mu to ochłonąć z wrażenia, jakiego doznał wtedy na cmentarzu. Przy tym coraz silniej nabierał przekonania, że pracuje na swoim, dla żony, syna i wnuczki. Stan psychiczny, w jaki popadł tamtego wieczoru, nie tylko nie ustąpił, lecz utrwalał się z każdym dniem. Teraz wszystkie marzenia senne, jego przywidzenia i sam przyjazd do dworku zaczęły się splatać w jedną całość. Wreszcie sam nie wiedział, jak do tego doszło, ale nabrał przekonania, że jest Adamem Jagodowiczem. To znowu rozumiał, że to jest niemożliwe i zaczął podejrzewać się o jakąś chorobę psychiczną. Było to nieprzyjemne uczucie, które zresztą nie znajdowało potwierdzenia w jego postępowaniu. Przecież wszystko, co robił, robił świadomie, w pełni władz umysłowych. Im usilniej szamotał się ze swoimi myślami, tym bardziej gubił się w domysłach. Wreszcie ukuł teorię, że jego dotychczasowe życie było jakimś przerywnikiem w jego dawniejszym, właściwym życiu, do którego teraz powrócił, żeby wykonać coś, czego nie zdążył przed ową straszną bitwą. Wszystko to było nierealne i niezrozumiałe, toteż wszelkie dociekania stały mu się z czasem obojętne. Dotychczasowe jego życie jakby oddaliło się i zasnuło się mgłą. Teraz uważał się za prawdziwego Adama Jagodowicza i z tym czuł się najlepiej. Wszyscy w dworku traktowali go rzeczywiście jak członka rodziny i nieraz nawiedzała go chęć przytulić ich do siebie i powiedzieć, kim jest. Wtedy jednak ogarniało go przerażenie. Jak by to przyjęli? Wreszcie czy mogliby żyć pod jednym dachem z kimś, kto 60 lat leżał w grobie. Przy tym czuł podświadomie, że i jego pobyt na tym świecie nie będzie trwać długo i ogarniał go niewymowny smutek i żal. Targała nim rozpacz. Nie dlatego, że przeczuwał szybkie odejście w zaświaty, on przecież już tam był. Dręczyła go tylko świadomość, że jest samotny wśród najdroższych, którzy okazywali mu tyle serca. Chodził więc w wolnych chwilach po dworku i po całym gospodarstwie i oglądał ślady dawnej, przedgrobowej przeszłości. Pokój, w którym teraz mieszkał, był niewątpliwie kiedyś ich sypialnią. Pejzaż wiszący nad łóżkiem był dziełem jego Ewy. Zegar kurantowy w przedpokoju, kominek, pianino, a nawet żyrandol w salonie był ten sam, co dawniej. Również niektóre stare drzewa wydawały mu się znajome. Najchętniej jednak lubił zachodzić wieczorami w stronę, gdzie rosła owa stara spróchniała grusza, która zrobiła na nim takie dziwne wrażenie pierwszego dnia. Coś mu przypominała, ale nie potrafił niczego wydobyć z mroków przeszłości. Pewnego październikowego wieczoru poszedł jak zwykle w stronę gruszy. Długo się w nią wpatrywał. Wreszcie jakby rozsunęła się zasłona i odsłoniła przed nim rąbka tajemnicy. Teraz zrozumiał, dlaczego tamtego pierwszego dnia ta spróchniała grusza zrobiła na nim takie wrażenie. To przecież była jego grusza. Adam też tak mówił, tylko wtedy do świadomości Emila to nie dotarło. Podszedł bliżej i siadł na ławeczce, na której przesiadywał ze swoją Ewą w ciepłe majowe i czerwcowe wieczory, zanim wyjechali do jej rodziców. Tam przeżyli razem kilka tygodni. Tam Ewa namalowała ich portret, o którym mu opowiadała. Teraz już sobie przypominał. Kiedy Wielicz wysłał mu telegram, musiał pożegnać Ewę i wracać do dworku. Portret zabrał ze sobą, żeby choć w ten sposób nie rozstawać się z Ewą. Co on z nim zrobił? gdzie go ukrył. Na pewno gdzieś go schował przed bitwą. Chronił go przecież jak najdroższą pamiątkę. Ewa miała ich dziecko, a on na czas rozłąki miał cieszyć się portretem. Jak też Ewa przeżyła tę straszną wojnę, kiedy jego ciało leżało spokojnie w grobie, a wolny duch czekał gdzieś na chwilę powrotu. Emil zagłębił się w myślach, jak gdyby zapadł w głęboki sen. Nie wiedział, jak to długo trwało. Ocknął się dopiero, kiedy usłyszał głos Ewuni. - Dziaduniu, jak tak można nie dbać o swoje zdrowie? Pada gęsty deszcz, a ty siedzisz na ławce, jak w pogodny ciepły wieczór majowy. Idziemy do domu. Więcej ci już nic nie powiem, bo na dziadka nie wypada krzyczeć, ale zrobi to za mnie babunia. Emil teraz dopiero poczuł, jak krople deszczu spływają mu po włosach i twarzy, jak toczą się po karku i zimnymi jęzorami liżą go po plecach. Zimno było tym dokuczliwsze, że zerwał się dość silny wiatr, który zacinał deszczem ze wszystkich stron. Mimo ciemności nie błądzili wśród drzew, bo lampa wisząca u wejścia do dworku rzucała w krąg jasne światło. Na tarasie czekała na nich babcia, która zgodnie z przewidywaniem Ewuni nie oszczędziła Emilowi wymówek, czym go nawet uradowała. Jego Ewa była jak dawniej troskliwa i czuła. Począł dziękować za troskliwość i przepraszać za kłopot, ale Ewa mu przerwała. - O tym pomówimy później, teraz trzeba przebrać się czym prędzej, bo czeka herbata lipowa z sokiem malinowym. Wkrótce siedzieli wszyscy troje w małym przytulnym pokoiku obok salonu. Salon w czasie turnusów pełnił rolę jadalni i świetlicy. Teraz dworek opustoszał i salon spełniał rolę, do której był przeznaczony. Przyjmowano w nim gości, tu spożywano wspólne posiłki, tu był telewizor i pianino, na którym grywała Ewunia. Jak na amatorkę grała całkiem dobrze i lubiła grać. Toteż nie trzeba było jej prosić, by coś zagrała. Po wypiciu herbaty przeszła z pokoiku do salonu i zaczęła grać. Najpierw popłynęła barkarola Czajkowskiego, niczym wspomnienie ciepłych czerwcowych wieczorów, a potem pieśń jesienna, smutna i tęskna jak ta pora roku. Wreszcie krótki występ zakończyło preludium h-moll Chopina, jakby Ewunia chciała pożegnać w ten sposób zapłakany wieczór. Ewa i Emil słuchali w skupieniu i ciszy. Oboje mieli jednakowe myśli, choć o tym nie wiedzieli. Oboje przypominali sobie, jak to niegdyś grywała Ewa, a Adam siedział obok niej i słuchał w skupieniu. Dopiero kiedy Ewunia skończyła i powiedziała im „dobranoc”, odezwała się jej babcia. - Ja też niegdyś grałam i malowałam, ale wszystko zaprzepaściła wojna. Chociaż nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać nasze umiejętności. Ja śmiało mogę powiedzieć, że mnie moje pomogły przetrwać wojenny czas. Jak już chyba panu mówiłam, latem 39 roku wyjechaliśmy na wschód do moich rodziców. Na kilka dni przed samą wojną Adam musiał wrócić do domu. Wojna wisiała w powietrzu, ale nie przypuszczałam, że były to ostatnie nasze wspólne chwile. Adam również był dobrej myśli. Twierdził, że wkrótce będzie z powrotem. Uparł się jednak, żeby zabrać ze sobą portret, który właśnie ukończyłam. Mówił, że może kilka dni zabawi w naszym dworku, więc będzie mnie widział choć na portrecie. Losy nasze potoczyły się inaczej. Tu byli Niemcy, a tam Związek Radziecki. O Adamie nie miałam żadnych wiadomości. Wiedziałam tylko, że bez względu na to co będzie, muszę wychować naszego syna, który urodził się ostatniego października. Mój ojciec i starszy brat mieli na imię Andrzej i tak chcieli nazwać naszego syna, ale sprzeciwiłam się i dałam synowi imię jego ojca. Władza radziecka przystąpiła do wprowadzania swoich porządków. Zaczęło się odbieranie majątków i wywożenie właścicieli. Nasz majątek również zamienili na kołchoz, ale jako Ukraińców pozostawili nas na miejscu. Ojciec nawet został kierownikiem kołchozu, a ja świetlicową. Wprawdzie nie byłam zaangażowana politycznie, ale umiałam grać na pianinie, zresztą moim własnym, które teraz służyło wspólnocie świetlicowej, potrafiłam poprowadzić świetlicowy zespół wokalny, a przede wszystkim robiłam najładniejsze gazetki ścienne w całej okolicy. Malowałam uśmiechniętych czołgistów radzieckich obok wspaniałego czołgu, kołchoźników przy żniwach, murarzy z kielniami i innych obywateli radzieckich. Dobrobyt i zadowolenie aż tryskało z moich plakatów. Uczyłam wierszy o Stalinie i rewolucyjnych pieśni. Nie musiałam bać się, że zboczę z drogi wytyczonej przez wodza narodów i jego partię, bo miałam pomocnicę do spraw politycznych, powszechnie zwaną pompolitą. Faktycznie ona była kierowniczką, a ja wykonywałam wszelkie prace. Taka współpraca nawet nie była zła, bo moja pompolita zbierała za mnie pochwały, a ja byłam przy niej bezpieczna. Były to ciężkie czasy, dalekie od dobrobytu, jaki można było zobaczyć na plakatach czy w gazetach. Poza tym łatwo było narazić się władzy radzieckiej. To prawda, ale przynajmniej wśród prostych ludzi nie było waśni. Dopiero prawdziwe piekło zaczęło się w roku 41. Nacjonaliści ukraińscy myśleli, że przy pomocy Niemców wywalczą samostijnu Ukrajinu i bratali się z hitlerowcami. Byli i tacy, którzy twierdzili, że Ukraina będzie wolna, jak się wymorduje wszystkich Polaków i Żydów. Natworzyło się różnych oddziałów, co niemiara. Obok banderowców była partyzantka radziecka i polska i bandy rabusiów, które mordowały i grabiły dla własnej korzyści. Cała ta partyzantka była zmorą spokojnych ludzi. Nikt nie był bezpieczny. Jakże na czasie były wtedy słowa hymnu „syn zabił ojca, brat zabił brata, mnóstwo Kainów jest pośród nas”. Mój ojciec i bracia pociągnęli z armią na wschód i wszelki ślad po nich zaginął. Dowiadywałam się później o nich, ale bez skutku. Tymczasem jacyś bandyci napadli na nasz dworek, zrabowali go i podpalili, a mamę zamordowali. Ewa ukryła twarz w dłoniach i trwała tak bez słowa długą chwilę. Wreszcie otarła łzy i mówiła dalej. - Ja z dzieckiem uratowałam się cudem, bo dnia poprzedniego wyjechałam do cioci do Lwowa, żeby jej zawieźć trochę żywności. O naszym nieszczęściu donieśli mi ludzie zaraz następnego dnia. Na wieś nie było po co wracać. Nie było mamy, nie było nikogo z rodziny, nie było domu. Pozostałam u cioci. W dużym mieście zawsze było bezpieczniej. A że trzeba było z czegoś żyć, powróciłam do mojego malarstwa. Tym razem nie malowałam krasnoarmiejców, ale hitlerowców też nie musiałam malować. Malowałam wszystko, co dało się sprzedać, a więc małe widoczki, święte obrazki, pamiątkowe budowle, kościoły, ale najczęściej malowałam ikony. Święte obrazki i różne widoczki ciocia brała na wieś i przynosiła za to mąkę, kaszę, groch czy ziemniaki, a od czasu do czasu parę jajek czy kawałek słoniny. Handel był nielegalny, jak wszystko u Niemców, ale ciocia jakoś dawała sobie radę. Niemcom nie chodziło o obrazy, ale o żywność. Niektóre widoki, a zwłaszcza ikony zanosiłam sama do sklepu, w którym sprzedawano obrazy i wyroby galanteryjne. Mój handel też był nielegalny, ale właścicielem sklepu był jakiś hitlerowiec, któremu zależało na moich ikonach. Gdyby mi zaszkodził, to pozbawiłby się zysku, jaki miał na ikonach. Nieźle musiał się na nich obłowić, bo sprzedawał je bardzo często jako dzieła zabytkowe. Toteż kiedy Niemcy zabierali się do ucieczki, chciał zabrać mnie ze sobą. Obiecywał nawet, że pomoże mi odszukać Adama. Nie wierzyłam jednak Niemcowi i nie chciałam leźć mu w paszczę. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, wyjechałam z Adasiem na wieś, gdzie przeczekałam najgorszy czas. I znów zmieniła się sytuacja. Na wsi nie było już band, ale panowała straszna bieda. Nie było kupców na moje obrazki i moje pędzle musiałam zamienić na widły i łopatę. Chociaż pochodziłam ze wsi, nie byłam przyzwyczajona do takiej ciężkiej pracy. Cóż, mus jest najlepszym nauczycielem. Od świtu do zmroku robiłam w polu za kąt w lepiance i trochę ciepłej strawy dla siebie i Adasia. Nie ma co wspominać. Kiedy tylko skończyła się wojna, pierwszym transportem wróciłam do Polski. Z jaką radością zbliżałam się do naszego dworku. Po tylu latach zobaczę Adama, myślałam. Po raz pierwszy zobaczy swojego syna. Z bijącym sercem zbliżyłam się do tarasu, z którego wyszła mi na przeciw Ala Bergmann, a za nią powolnym krokiem Stach Wielicz. Nie uprzedzałam o swoim przyjeździe i Adama mogło chwilowo nie być w domu, ale po wyrazie twarzy zrozumiałam wszystko. Ewie załamał się głos i znów nastała przykra cisza. - Cóż, czas zabliźni najsroższe rany ducha. Pozostała mi tylko dozgonna pamięć i nasz mały synek, któremu poświęciłam całe moje życie. Namawiali mnie znajomi, bym wyszła za Stacha Wielicza, ale nie chciałam. Co by powiedział mój Adam, kiedy się spotkamy. Zaledwie oddalił się na krótki czas, a już go zdradziłam. Ala, Stach i ja żyliśmy jak zgodne rodzeństwo. Mieliśmy na wychowaniu troje małych dzieci i dwie starsze dziewczynki. Chyba dobrze wywiązaliśmy się z zadania. Adam wyrósł na dzielnego porządnego człowieka. Jest dobrym synem i podporą mojej starości, no i dał mi kochaną wnuczkę. Czy da pan wiarę, że z dworku nic nie zginęło? Najpierw Bergmannowie, a potem Wielicz dopilnowali wszystkiego. Nawet moje obrazki pozostały na ścianach. Nie ma tylko portretu. Czyżby Adam gdzieś go schował? Emil na wzmiankę o portrecie i o możliwości ukrycia go przed zawieruchą wojenną, doznał jakby olśnienia. Ożywił się i lekko się uśmiechnął. Wreszcie wstał, pocałował Ewę w rękę i z powagą, a zarazem pewnością w głosie powiedział: - Nie martw się, Jiwciu, portret na pewno się odnajdzie i chyba jeszcze coś więcej. A teraz czas spać. Dobranoc. I poszedł do swojego pokoju. Ewa nie spodziewała się czegoś takiego i przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zresztą Emila już nie było. Jiwcią nazywali ją tylko rodzice, bracia i Adam. IX Blady, mglisty dzień zaledwie zaczął wyłaniać się z mroków nocy, kiedy Ewa Jagodowiczowa strząsnęła z powiek resztki snu i pożegnała Morfeusza. Wiedziała, że już nie zaśnie, choć nie spała prawie całą noc i tylko nad ranem zdrzemnęła się na krótki czas. Wiedziała, że sen może odwiedzi ją koło południa, ale nie miała się do czego śpieszyć. Nie chciało się jej wstawać. W całym domu panowała cisza. Wszyscy jeszcze spali jak to przy niedzieli. W takiej chwili przychodzą na myśl różne zdarzenia. Od kilkunastu dni Ewa nie mogła zapomnieć tego wieczoru, kiedy to Emil odezwał się do niej w taki sposób, jakby to zrobił sam Adam i zapewnił ją, że znajdzie się portret i jeszcze coś. Co by to mogło być i skąd mógł o tym wiedzieć. Potem ten nagły wyjazd. Mówił, że musi uporządkować swoje sprawy. Niby zwykła ludzka rzecz, ale Emil nie wyglądał jakoś na zdrowego człowieka. Nawet mu odradzała, ale widocznie naprawdę musiał jechać. Ewa w duchu przyznawała, że bała się o Emila. Przed wyjazdem nie wyglądał najlepiej i jakby bardzo postarzał. Gdy Ewa, myśląc o Emilu, szykowała się po woli do wstawania, Emil w swoim pokoju szykował się na spoczynek po długiej, męczącej podróży, nieprzespanej nocy pełnej wrażeń i po wielkim wysiłku. Gorsze od fizycznego zmęczenia było wyczerpanie nerwowe i psychiczne. Czuł, że opuszczają go siły i wszystko co robił w ostatnich dniach, robił z nadludzkim wytężeniem woli. Działał sam i w tajemnicy przed najbliższymi. Wiedział, że postępuje słusznie, ale rozum nakazywał mu ostrożność. Przecież jego ostatnie dni były jednym wielkim pasmem urojeń i nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Toteż wolał działać ostrożnie. Co by było, gdyby jego przedsięwzięcie okazało się fikcją. Ta niepewność wyczerpywała go najbardziej. Dopiero teraz był już spokojny. Swoje zadanie wykonał i mógł wreszcie odpocząć. Tymczasem na dworze zrobiło się całkiem jasno. Opadła poranna mgła i zza horyzontu wytoczyło się słońce, by odbyć swą krótką, jesienną drogę po niebie. Budziło się nowe życie dokoła. Również i w modrzewiowym dworku zaczęła się krzątanina. Ewę jednak zainteresowała rozmowa przed tarasem. Z wolna podeszła do okna. Na tarasie stał Adam i Wojtek Wielicz, a przed domem srebrzył się w słońcu wspaniały mercedes. Ewę zdziwił ten widok, bo nie spodziewali się gości. wyszła więc ze swego pokoju i dołączyła do rozmawiających. Okazało się, że był to samochód Emila, który wrócił do dworku po północy. Wojtek, który w tym czasie akurat wyszedł na dwór, otworzył mu bramę. Zamierzał nawet wprowadzić wóz do garażu, lecz Emil nie chciał robić zamieszania ze względu na późną porę. Wziął tylko swoją walizkę i poszedł do siebie. Mężczyźni tylko krążyli dokoła i podziwiali mercedesa. Ewa patrzyła obojętnie. Bardziej radował ją powrót Emila, bo już się niepokoiła o niego. Dalsze rozmyślanie przerwała Ewunia, która wyskoczyła wprost na taras z okrzykiem. - Ale niespodzianka! Babuniu, tatku, wujku chodźcie do salonu! Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Skąd się wziął ten portret? Ewunia wszystkie te słowa wypowiedziała tak szybko i niespodzianie, że obecni nie bardzo się zorientowali, o co chodzi. Jedynie Ewa na wzmiankę o portrecie dostała wypieków i natychmiast ruszyła do salonu, pociągając za sobą Adama i Wojtka. W salonie była już Anna. Salon był dość duży, ale dobrze oświetlony promieniami porannego słońca. Toteż w oczy przychodzących od razu rzucił się obraz wiszący nad pianinem. Młoda, śliczna dziewczyna i mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy stali uśmiechnięci wśród polnych maków pod zielonym dachem drzew. Dziewczyna z portretu tak była podobna do Ewuni, że w pierwszej chwili wszyscy na nią zwrócili oczy, jakby w przekonaniu, że to jej portret. Jednak rysy młodzieńca, które raczej przypominały rysy Adama z dawnych lat, mówiły, że był to portret nie Ewuni, lecz jej babci i dziadka. Wyglądali jak żywi. Lekko przytuleni do siebie, trzymali się za ręce, a z oczu ich tryskała radość i bił jakiś blask. Wszyscy byli oczarowani i stali w milczeniu. Wreszcie odezwała się Ewa. Mówiła półgłosem niby do siebie, jednak obecni dobrze słyszeli każde jej słowo. - To jednak Emil mówił prawdę tamtego wieczoru, że portret i jeszcze coś się odnajdzie. Skąd on to wiedział? - Może poznał kogoś, kto wiedział o portrecie, i... - Żona Wielicza próbowała wyjaśnić, ale urwała w połowie zdania. Przecież to nie miało sensu. Wszyscy patrzyli na Ewę, jakby szukali u niej wyjaśnienia. Staruszka jednak nie mówiła nic. Stała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w obraz. Tylko na jej twarzy błąkał się uśmiech, nniby wspomnienie radosnych chwil. Jak miała im wyjaśnić to, czego sama nie rozumiała. Czemu tamtego wieczoru Emil tak odezwał się do niej, jak niegdyś Adam. - Tu masz, mamo, to coś, co miało być dodane do portretu - przerwał milczenie Adam, podając matce kasetkę. Jak się okazało, była w niej jej biżuteria, o której już dawno zapomniała. Adam widocznie ukrył ją razem z portretem. Obok tej kasetki leżało na stoliku jeszcze pięć innych. Nie były podobne do tamtej i na pewno nie przeleżały w ukryciu 60 lat. Były to upominki od Emila dla Anny Wieliczowej, Agnieszki, Grety i Marysi. Na jednej większej kasetce widniał napis: „prezent ślubny dla mojej kochanej wnuczki Ewuni”. Była jeszcze teczka z jakimiś dokumentami. Sytuacja stała się niezrozumiała. Wszyscy stali bezradnie. Wreszcie pierwsza odezwała się Ewa. - Czy nie dziwi was to wszystko? To tak wygląda, jak gdyby Emil się z nami pożegnał. Portret i moją biżuterię odnalazł i chciał zrobić niespodziankę, ale pozostałe prezenty mógł wręczyć osobiście, a co znaczy ta teczka z jakimiś dokumentami? - Zobaczę, co jest z dziadkiem. Powinien już przyjść na śniadanie. Muszę mu Podziękować za prezent. A może on chory? - zatroszczyła się Ewunia i pobiegła na górę. Nastała długa chwila oczekiwania, a potem do salonu wbiegła Ewunia z wyrazem przerażenia na twarzy i krzykiem, jaki wydobywał się poprzez szlochanie. - Babuniu, tatku, dziadek nie żyje. Ma zimne ręce, martwe, nieruchome oczy i nie oddycha. Dalsze słowa stłumiło łkanie. Ewunia przytuliła się do babci, jakby szukała u niej pociechy. Pozostali poszli pośpiesznie na górę. Po paru minutach wrócili w milczeniu. Adam z magnetofonem w ręce podszedł do matki, która miała łzy w oczach, i do wciąż szlochającej Ewuni. - Za parę minut będzie doktor, by stwierdzić oficjalnie zgon. Łzy nic nie pomogą. Wszystkim nam żal tego tajemniczego człowieka. Teraz posłuchajmy, co nam chciał powiedzieć na pożegnanie. Magnetofon stał jak nigdy na jego szafce nocnej. Zapanowała cisza i tajemniczy nastrój, jak podczas seansu z jakimś duchem z tamtego świata. Wkrótce ciszę przerwał głos Emila płynący z magnetofonu. - Kochani, dobrze mi było wśród was, lecz nie można ominąć przeznaczenia. Moim przeznaczeniem było odszukanie i oddanie tego, co wasze i na tym moja rola się skończyła. Skończyła się też rola starej gruszy, która dobrze chroniła między swymi korzeniami pojemnik z wartościowymi papierami i portretem. Przed moim wyjazdem dostałem się do pojemnika i wydobyłem z niego zawartość. Portret kazałem oprawić i uaktualniłem papiery w banku szwajcarskim. Tam jest duży kapitał jeszcze sprzed wojennych czasów. Wykopcie gruszę i pojemnik, a na tym miejscu posadźcie drzewo kiedy przyjdzie na świat pierwsze dziecko Ewuni. Więcej nie mogę powiedzieć. Nie pożegnałem się z wami, bo byłoby to zbyt bolesne dla mnie i dla was. Żegnam więc was z daleka, bo mus mnie woła. 1