Glen Cook Ogień w jego dłoniach Tom IV cyklu „Imperium grozy” Przełożył Jan Karłowski Data wydania oryginału: 1984 Data wydania polskiego: 2000 Spis treści •Rozdział pierwszy – Narodziny mesjasza •Rozdział drugi – Ziarna nienawiści, korzenie wojny •Rozdział trzeci – Drobna potyczka w innym miejscu i czasie •Rozdział czwarty – Świst szabli •Rozdział piąty – Cień nad fortecą •Rozdział szósty – Do obcych królestw •Rozdział siódmy – Wadi el Kuf •Rozdział ósmy – Zamek wierny i zdecydowany •Rozdział dziewiąty – Dojrzewanie żołnierzy •Rozdział dziesiąty – Potyczka przy Słonym Jeziorze •Rozdział jedenasty – Uderza grom •Rozdział dwunasty – Nocne dzieło •Rozdział trzynasty – Anioł •Rozdział czternasty – Skradzione sny •Rozdział piętnasty – Król Bez Tronu Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą. Rozdział pierwszy Narodziny mesjasza Ka­ra­wana prze­peł­zła przez ka­mie­niste ko­ryto wadi i za­częła zako­sami wspinać się mię­dzy wzgórza. Znu­dzone wiel­błądy wy­dep­ty­wały szlak, wy­zu­tymi z wdzięku kro­kami po­ko­nując ko­lejne mile zna­czące ich ży­woty. Ca­łość nie­wiel­kiej, znu­żonej ka­ra­wany skła­dała się z dwu­nastu umę­czo­nych zwie­rząt i sze­ściu wy­czer­pa­nych ludzi.Zbli­żali się już do kresu swej po­dróży. Od­poczną krótko w El Aqu­ila i znowu po­dejmą prze­prawę przez Sahel, uda­jąc się po ko­lejny ładu­nek soli.Ob­ser­wo­wało ich dziewięć par oczu.Teraz wiel­błądy nio­sły na swych grzbietach słod­kie dak­tyle, szmaragdy z Je­bal al Alf Dhulquar­neni i re­likty epoki im­pe­rial­nej ce­nione przez kup­ców z Hel­lin Da­imiel. Za­płatą za to­wary bę­dzie sól wy­do­byta z dale­kiego za­chodniego mo­rza.Ka­ra­wa­nie przewo­dził po­su­nięty w la­tach ku­piec Sidi al Rhami. To on kie­rował ro­dzin­nym inte­re­sem. To­wa­rzy­szyli mu bra­cia, ku­zyni i sy­no­wie. Naj­młodszy chło­pak, Mi­cah, led­wie skończył dwa­na­ście lat — była to jego pierwsza po­dróż ro­dzinną trasą.Tych, któ­rzy ob­ser­wo­wali ich czuj­nie z ukry­cia, nie ob­cho­dziło, kogo mają przed sobą.Ich wódz wy­zna­czył każ­demu jego ofiarę. Poru­szyli się nie­chęt­nie. Po­wie­trze drżało od upału, słońce całą mocą swego bla­sku pra­żyło ich głowy. Był to naj­go­ręt­szy dzień naj­go­ręt­szego lata, jakie pa­mię­tano.Wielbłądy, ciężko stą­pając, we­szły w śmiertelną pu­łapkę wą­wozu.Ban­dyci wy­sko­czyli zza skał. Wyli ni­czym sza­kale.Tra­fiony w głowę, Mi­cah padł jako pierwszy. W uszach aż mu za­dzwoniło od siły ciosu. Le­dwie star­czyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje.Wszędzie, do­kąd­kol­wiek po­dró­żo­wała ka­ra­wana, lu­dzie ga­dali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak pa­lące, a oazy tak suche.W rze­czy sa­mej, mu­siało być to lato zła, skoro nie­któ­rzy upa­dli tak nisko, by ra­bo­wać ka­ra­wany z solą. Sta­ro­żytne prawa i oby­czaje chro­niły je na­wet przed łu­pież­czymi prakty­kami po­bor­ców po­dat­ko­wych — tych ban­dy­tów, któ­rych usprawie­dli­wiał fakt, że kra­dli w imię króla.Mi­cah od­zy­skał świado­mość kilka go­dzin póź­niej. Nie­wiele po­trze­bo­wał czasu, aby po­ża­ło­wać, że rów­nież nie zgi­nął. Ból po­trafił znieść. Był w końcu sy­nem Hammad al Nakir. A dzieci Pu­styni Śmierci szybko har­to­wały się w ogni­stym pale­nisku.Myśl o śmierci sprowa­dziła nań bez­rad­ność, jaką od­czu­wał.Nie po­trafił od­stra­szyć pa­dli­no­żer­ców. Był zbyt słaby. Usiadł i pła­kał, pod­czas gdy hieny szar­pały ciała jego krewnych i wa­dziły się o smacz­niej­sze kąski.Wo­kół spo­czy­wały ciała dziewię­ciu ludzi i jed­nego wiel­błąda. Chłopak sam był w bar­dzo kiep­skim sta­nie. Przy każ­dym ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wy­da­wało mu się, że sły­szy wo­łanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko upo­rczywie brnął w stronę El Aqu­ila, wy­czer­pują­cymi, skrom­nymi Ody­se­jami dłu­gości stu jar­dów.Co chwila tra­cił przytom­ność.Za pią­tym lub szó­stym ra­zem zbu­dził się w ni­skiej ja­skini, którą wy­peł­niała ciężka woń cha­rak­tery­styczna dla lisa. Ból łupał to w jed­nej, to w dru­giej skroni. Przez całe życie nę­kały go bóle głowy, jed­nak nigdy aż tak nie­zno­śne jak ten. Jęk­nął. Z jego ust wy­dobył się żało­sny pisk.— Ach. Obu­dzi­łeś się już. Do­brze. Masz, wy­pij to.W głę­bo­kim cie­niu do­strzegł syl­wetkę przy­kuc­nię­tego czło­wieka, ni­skiego i nie­zwy­kle sta­rego. Po­marsz­czona dłoń po­dała mu bla­szany ku­bek. Jego dno led­wie zwil­żała jakaś ciemna, aro­ma­tyczna ciecz.Mi­cah wypił wszystko. I znów po­grą­żył się w za­po­mnieniu.Jed­nak nie prze­stał sły­szeć odle­głych gło­sów, które bez końca mó­wiły o wie­rze, Bogu i prze­zna­cze­niu, jakie staje przed sy­nami Hammad al Nakir.Anioł opie­ko­wał się nim przez całe tygo­dnie i kar­mił go nie milkną­cymi na­wet na mo­ment lita­niami dżi­had. Cza­sami, w bez­księ­ży­cowe noce, brał Mi­caha na grzbiet swego skrzydla­tego konia, by po­kazać mu wielki świat. Ar­gon. Ita­skię. Hel­lin Da­imiel. Gog-Ah­lan — obró­cone w ruinę. Dunno Scuttari. Necrem­nos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Po­mniejsze Kró­le­stwa i jesz­cze tyle, tyle in­nych krain. I bez końca po­wta­rzał mu anioł, że zie­mie te na­leży zmu­sić, by ugięły swe ko­lana przed Bo­giem, jak to uczyniły za dni Im­pe­rium. Bóg, wieczny prze­cież, był cier­pliwy. Bóg był sprawie­dliwy. Bóg wszystko ro­zu­miał. Ale Boga nie­po­koiło od­stęp­stwo jego Wy­bra­nych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę po­śród ludy.Anioł nie chciał od­po­wia­dać na żadne pyta­nia. Kar­cił tylko sy­nów Hammad al Nakir, któ­rzy po­zwo­lili, by pa­choł­ko­wie Złego stę­pili ich wolę słu­żenia Prawdzie. * * *Cztery wieki przed naro­dzi­nami Mi­caha al Rhami ist­niało mia­sto zwane Il­kaza­rem, któ­rego wła­dza ob­jęła cały za­chód. Jed­nak jego kró­lowie byli okrutni i na­zbyt czę­sto po­zwalali, by kie­ro­wały nimi pod­szepty cza­row­ni­ków, my­ślą­cych wy­łącz­nie o wła­snej ko­rzy­ści.A cza­row­ni­ków tych ści­gało sta­ro­żytne pro­roc­two. Gło­siło ono, że przez ko­bietę Im­pe­rium spo­tka za­głada. Nic więc dziwnego, iż ci po­nurzy ne­kro­manci bez śladu lito­ści gła­dzili wszystkie wła­da­jące Mocą ko­biety.Za rzą­dów Yilisa, ostatniego Im­pe­ra­tora, spa­lono ko­bietę o imie­niu Smy­rena.Po­zo­sta­wiła syna; ist­nie­nie dziecka umknęło uwagi jej ka­tów. Syn ów wy­emi­gro­wał do Shin­san. Uczył się pod kie­run­kiem Te­rvola i Ksią­żąt Tauma­tur­gów Im­pe­rium Grozy. A po­tem po­wró­cił, zgorzk­niały i prze­peł­niony żądzą ze­msty.Teraz był już po­tęż­nym cza­row­ni­kiem. Pod jego sztandary ścią­gali wszyscy wro­go­wie Im­pe­rium. Roz­pętał naj­okrutniej­szą z wo­jen, jakie pa­mię­tała ta zie­mia. Cza­row­nicy Uka­zani także byli po­tężni, a ofi­ce­rowie i pro­ści żoł­nie­rze Im­pe­rium wierni i za­pra­wieni w bo­jach. Czary wę­dro­wały po­śród nie­koń­czą­cych się nocy i po­że­rały całe na­rody.Za owych cza­sów Im­pe­rium było żyzne i bo­gate. Wojna uczyniła z niego roz­ległą, ka­mie­nistą rów­ninę. Ko­ryta wiel­kich rzek za­mie­niły się w ka­nały martwego pia­sku, a kra­ina zy­skała sobie miano Hammad al Nakir, Pu­styni Śmierci. Po­tom­ko­wie kró­lów — obró­ceni w drobnych wa­taż­ków band ob­szar­pań­ców — rze­zali się w ma­leń­kich krwawych wa­śniach o błot­niste dziury na­zy­wane oa­zami.Tak było, do­póki jedna z ro­dzin, mia­no­wicie Qu­esani, nie zdo­była po­zycji no­mi­nal­nego przy­najmniej su­we­rena na te­ryto­rium pu­styni, za­pew­nia­jąc tym sa­mym kru­chy, czę­sto zry­wany pokój. Do­piero wtedy na poły spa­cyfi­ko­wane ple­miona za­częły wznosić nie­wiel­kie osady i od­na­wiać stare świątynie.Sy­no­wie Hammad al Nakir byli lu­dem reli­gij­nym. Je­dynie wiara w to, że trudy, ja­kie prze­ży­wają, sta­no­wią próbę ze­słaną im przez Boga, po­zwalała znieść upalną po­godę, pu­sty­nię i dzi­kość są­sia­dów. Tylko nie­wzruszone prze­ko­nanie, że Bóg pew­nego dnia zli­tuje się i przywróci im na­leżne miej­sce po­śród naro­dów, da­wało siły do dal­szego bo­ryka­nia się z ży­ciem.Ale reli­gia ich im­pe­rial­nych przodków sto­sowna była dla lu­dów osia­dłych, rol­ni­ków i miesz­kań­ców miast. Hie­rar­chie teo­lo­giczne nie upa­dły wraz z ziemskimi. W miarę jak po­kole­nia mi­jały, a Pan nie chciał się zli­to­wać, zwy­kli lu­dzie od­dalali się coraz bar­dziej od ka­pła­nów, któ­rzy nie­zdolni wy­zbyć się histo­rycz­nej iner­cji, nie po­trafili za­adaptować do­gmatów do wa­run­ków życia ple­mion ko­czowni­czych, przy­zwy­cza­jo­nych wa­żyć wszystko na deli­kat­nych sza­lach śmierci. * * *Lato było chyba naj­sroż­sze od czasu tych, które przy­szły bez­po­śred­nio po Upadku. Zbli­ża­jąca się je­sień nie nio­sła żad­nej obietnicy ulgi. Oazy wy­sy­chały. Gwa­ran­to­wany przez wła­dzę po­rzą­dek po­woli wy­my­kał się z rąk Ko­rony i ka­pła­nów. Na­rastał chaos, w miarę jak zde­spe­ro­wani lu­dzie po­wra­cali do trybu życia za­mkniętego w błęd­nym kręgu wzajem­nych napa­ści i msz­cze­nia do­zna­nych krzywd, młodsi ka­płani zaś wy­stę­po­wali prze­ciwko star­szym w kwe­stii reli­gij­nego sensu suszy. Gniew, cał­ko­wicie wy­my­ka­jący się spod kon­troli, wę­dro­wał po ob­na­żo­nych wzgórzach i wy­dmach. Nie­za­do­wo­lenie cza­iło się w każ­dym cie­niu.Zie­mia wsłuchi­wała się w po­szeptywa­nia no­wego wia­tru.A pe­wien stary człowiek usły­szał jakiś od­głos. Fakt, że nań zare­ago­wał, miał stać się jed­no­cze­śnie jego prze­kleń­stwem i uświęce­niem.Ri­dyah Imam al As­sad naj­lep­sze swoje dni miał już dawno za sobą. Prze­żył pięć­dzie­siąt lat w ka­płań­stwie, obecnie był zu­peł­nie ślepy. Nie­wiele więc mógł uczynić w służ­bie swego Pana. Teraz to Jego słu­dzy po­winni troszczyć się o niego.Oni jed­nak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by na­uczyć się wła­dania bro­nią. Na­wet gdyby ktoś z el Ha­bib wy­brał tę drogę, aby ukraść wodę ze źró­deł czy zbiorni­ków Al Gha­bha, nie miał za­miaru nic w tej sprawie zro­bić. Przed zwierzch­ni­kami tłu­ma­czy­łby się sła­bym wzrokiem.Sta­rzec żył prawdzi­wie we­dle zasad swej wiary. Uważał sie­bie za bliź­niego wszyst­kich ludzi na całej Ziemi Po­koju, nie miał więc nic prze­ciwko temu, by ko­rzystny los, jaki przy­padł mu w udziale, dzie­lić z tymi, któ­rych Pan kazał mu pro­wa­dzić.Świątynia Al Gha­bha dys­po­no­wała wodą. El Aqu­ila nie miała ani kro­pli. Nie ro­zu­miał, dla­czego jego przełożeni byli zdolni po­sunąć się aż do ob­na­żenia stali, by utrzymać tę prze­ciwną natu­rze nie­rów­no­wagę.El Aqu­ila le­żała po jego lewej stro­nie, odle­gła o milę. Nędzna wio­ska sta­no­wiła ośro­dek życia ple­mie­nia el Ha­bib. Ma­syw Świątyni i klasztoru, w któ­rym mieszkał al As­sad, wznosił Się ku niebu dwieście jar­dów za jego ple­cami. Klasztor sta­nowił miej­sce, w któ­rym u schyłku życia szu­kali schronie­nia ka­płani za­chodniej pu­styni.Źró­dło od­głosu znaj­do­wało się gdzieś w dole ka­mie­ni­stego stoku, któ­rego ka­zano mu strzec.Al As­sad po­biegł truchtem w tamtą stronę, kie­rując się w znacznie większej mie­rze słu­chem niźli spoj­rze­niem po­kry­tych kata­raktą oczu. Po chwili usły­szał znowu ten od­głos. Brzmiał ni­czym mamrota­nie czło­wieka ko­nają­cego na łożu tortur.Zna­lazł chłopca leżą­cego w cie­niu głazu.Na pyta­nia „Kim jesteś?” oraz „Po­trze­bu­jesz po­mocy?” — nie uzy­skał żad­nej od­po­wie­dzi. Ukląkł. Bar­dziej z tego, co wy­czuł doty­kiem pal­ców, niźli z tego, co zo­ba­czył, wy­ro­zu­mo­wał, iż od­na­lazł ofiarę pu­styni.Za­drżał, znaj­dując pod opusz­kami po­pę­kaną, po­krytą stru­pami, spa­loną słoń­cem skórę.— Dziecko — wy­mru­czał. — I to nie z El Aqu­ila.Do­prawdy, nie­wiele już życia mło­dzieńcowi po­zo­stało. Słońce wy­paliło zeń pra­wie wszystkie siły, wy­sy­sając nie tylko ciało, lecz i du­cha.— Chodź, mój synu. Wstań. Je­steś już bez­pieczny. Do­tarłeś do Al Gha­bha.Mło­dzie­niec nie od­po­wie­dział. Al As­sad spró­bo­wał go pod­nieść. Chłopiec ani mu prze­szka­dzał, ani po­ma­gał. Imam nie był w sta­nie skło­nić go do żad­nej reak­cji. Naj­wy­raź­niej stra­cił resztki woli życia, stać go było tylko na bez­ładne mamrota­nie, które jed­nak za­dzi­wia­jąco ukła­dało się w słowa:— Wę­dro­wa­łem z Aniołem Pań­skim. Wi­działem mury Raju. — Po chwili jed­nak zu­peł­nie stra­cił świado­mość. Al As­sad nie po­trafił pod­nieść go znowu.Sta­rzec po­konał całą długą i bo­lesną drogę z po­wro­tem do klasztoru, za­trzymu­jąc się co pięć­dzie­siąt jar­dów, aby zwrócić się do Pana z prośbą o oszczę­dze­nie swego ży­cia, przy­najmniej do czasu, aż do­nie­sie opa­towi o zna­le­zie­niu po­trze­bują­cego po­mocy dziecka.Jego serce znowu za­częło gubić rytm. Do­sko­nale zda­wał sobie sprawę, że już nie­długo Śmierć weźmie go w swe ra­miona.Al As­sad nie oba­wiał się już Mrocznej Pani. Nę­kany bó­lami i śle­potą, wręcz wy­pa­try­wał końca wszelkiej udręki, jaki znaj­dzie w jej obję­ciach. Bła­gał jed­nak o chwilę zwłoki, która po­zwoli mu speł­nić ostatni do­bry uczynek.Do­pro­wa­dziwszy tę ofiarę pu­styni wprost do niego i na zie­mię Świątyni, Pan zło­żył tym sa­mym obo­wią­zek na jego bar­kach i na bar­kach wszyst­kich po­zo­sta­łych ka­pła­nów.Śmierć usły­szała i wstrzy­mała swą dłoń. Być może przewi­działa cze­ka­jące na nią w przy­szło­ści bo­gat­sze żniwa.Opat z po­czątku mu nie uwie­rzył i na­wet skar­cił za po­rzu­cenie wy­zna­czo­nego po­ste­runku.— To sztuczka el Ha­bib. W tej chwili z pew­no­ścią kradną nam wodę — stwierdził. Ale al As­sad prze­konał go, co by­najmniej nie na­peł­niło opata za­do­wo­le­niem. — Ostatnią rze­czą, jakiej nam trzeba, jest ko­lejna gęba do wy­kar­mie­nia.— „Mieliście chleb i nie na­kar­mili­ście go? Mie­liście wodę i nie na­poili­ście go? A więc po­wia­dam wam...”— Oszczędź mi cy­tatów, bra­cie Ri­dyah. Zaj­miemy się nim. — Opat po­kręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani się­gają­cej po al As­sada od­czu­wał deli­katne dreszcze rado­snego pod­nie­cenia. Sta­rzec z całą swą szczero­ścią sta­wał się już na­prawdę zbyt uciążliwy. — Zo­bacz. Już go niosą.Bra­cia opu­ścili nosze na zie­mię przed opa­tem, który zba­dał udrę­czone dziecko. Nie po­trafił ukryć od­razy.— To jest Mi­cah, syn kupca sol­nego al Rha­miego. — I z tymi sło­wami zdjęła go groza.— Ale prze­cież minął już mie­siąc od czasu, jak el Ha­bib zna­leźli ka­ra­wanę! — pro­te­sto­wał jeden z braci. — Nikt nie byłby w sta­nie tak długo prze­żyć na pu­styni.— Mó­wił, że opie­ko­wał się nim anioł — po­wie­dział al As­sad. — Mó­wił, że wi­dział mury Raju.Opat spoj­rzał na niego spod zmarsz­czo­nych brwi. — Stary ma rację — oznajmił jeden z braci. — Kiedy go tutaj nie­śli­śmy, rów­nież coś mamrotał. O tym, że wi­dział złote sztandary po­wie­wa­jące z wie­życ Raju, że anioł po­kazał mu sze­roki świat, a także, że Pan na­kazał mu, aby przywiódł Wy­bra­nych na po­wrót do Prawdy.Cień prze­mknął przez obli­cze opata. Za­nie­po­koiły go te słowa.— Może rze­czy­wi­ście wi­dział anioła — zasu­ge­rował któ­ryś z mni­chów.— Nie bądź głupi — zde­ner­wo­wał się opat.— On żyje — przy­po­mniał mu al As­sad. — Cho­ciaż nie miał naj­mniejszych szans, by prze­żyć.— Był z ban­dy­tami.— Ban­dyci ucie­kli przez Sahel. El Ha­bib zna­leźli ich ślady.— A więc z kimś in­nym.— Z aniołem. Nie wie­rzysz w anioły, bra­cie?— Oczywi­ście, że wie­rzę — po­śpiesznie od­parł opat. — Po pro­stu nie sądzę, że ob­ja­wiają się sy­nom kup­ców sol­nych. Przez niego przema­wia pu­stynne sza­leń­stwo. Za­po­mni o wszystkim, kiedy doj­dzie do sie­bie. — Opat ro­zej­rzał się do­okoła. I nie był za­do­wo­lony z tego, co zo­ba­czył. Wszyscy miesz­kańcy Świątyni ze­brali się wo­kół chłopca, a na zbyt wielu twa­rzach ujrzał pra­gnie­nie wiary. — Achmed, za­wołaj do mnie Mu­stafa el Ha­biba. Nie. Cze­kaj. Ri­dyah, ty zna­lazłeś chłopca. Ty pój­dziesz do wio­ski.— Ale dla­czego?Opatowi przy­szło do głowy for­malne za­strzeżenie. Wy­da­wało się zna­ko­mi­tym spo­so­bem wyj­ścia z kło­po­tów, któ­rych chło­pak już zdą­żył przy­spo­rzyć.— Nie mo­żemy się tutaj nim opie­ko­wać. Nie zo­stał wy­świę­cony. A za­nim bę­dziemy mo­gli go wy­świę­cić, musi po­czuć się lepiej.Al As­sad po­pa­trzył złym okiem na swego przełożo­nego. Po­tem, prze­peł­niony gniewem, który tłu­mił jego ból i znu­żenie, wy­ru­szył do wio­ski El Aqu­ila.Ata­man ple­mie­nia el Ha­bib był nie bar­dziej za­do­wo­lony z wie­ści, jakie przy­niósł, niźli wcześniej opat.— A więc zna­lazłeś dzie­ciaka na pu­styni? Co chcesz, że­bym z nim zro­bił? To nie moja sprawa.— Do­tknięci nie­szczę­ściem są naszą wspólną sprawą — po­uczył go al As­sad. — Na ten temat wła­śnie opat chciałby z tobą oso­bi­ście po­roz­ma­wiać.Opat roz­po­czął roz­mowę od po­dob­nej uwagi, sta­no­wią­cej re­plikę na iden­tyczne za­strzeżenie. Po­tem za­cy­tował ja­kieś pi­smo. Mu­staf od­po­wie­dział frag­mentem, do któ­rego wcześniej od­wołał się al As­sad. Opat z tru­dem utrzymał nerwy na wo­dzy.— Nie jest wy­świę­cony.— Wy­święćcie go. Na tym po­lega wa­sza rola.— Nie mo­żemy tego zro­bić, póki nie od­zyska pełni władz umy­sło­wych.— Dla mnie on nic nie zna­czy. A wy jesz­cze mniej.Dużo złych uczuć zale­gało mię­dzy nimi. Nie mi­nęły jesz­cze dwa dni, od­kąd Mu­staf zwrócił się do opata z prośbą o po­zwolenie na za­czerpnię­cie wody ze źró­dła Świątyni. Opat od­mó­wił.Al As­sad na­to­miast wcześniej chy­trze po­pro­wa­dził wo­dza drogą wio­dącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na ga­zo­nach gło­siło chwałę Boga. Mu­staf nie był więc w szczegól­nie od­po­wiednim na­stroju na oka­zy­wa­nie miło­sier­dzia.Opat na­to­miast zna­lazł się w po­trza­sku. Za­sada czy­nie­nia dobra sta­no­wiła naj­wyż­sze prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się zlek­ce­wa­żyć jej na oczach swych braci, zwłaszcza, jeśli chciał nadal pia­sto­wać swój urząd. Z dru­giej jed­nak strony, by­najmniej nie miał za­miaru po­zwalać chłopcu na mamrota­nie he­re­tyc­kich sza­leństw w miej­scu, gdzie mo­gły wzburzyć myśli jego owieczek.— Mój drogi przyja­cielu, wiele gorz­kich słów padło mię­dzy nami, kiedy dys­ku­to­wali­śmy ostatnio. Być może zbyt po­chopnie pod­jąłem de­cyzję.Na obli­czu Mu­stafa po­jawił się dra­pieżny uśmiech.— Może.— Dwadzie­ścia be­czek wody? — za­pro­po­no­wał opat.Mu­staf ru­szył w kie­runku drzwi.Al As­sad ze smutkiem po­kręcił głową. Będą się tar­go­wać jak kupcy, pod­czas gdy chło­pak leży umiera­jący. Z nie­sma­kiem opu­ścił po­mieszcze­nie, uda­jąc się do swojej celi.Nie mi­nęła go­dzina, jak spo­czął wreszcie w obję­ciach Mrocznej Pani. * * *Mi­cah obu­dził się nagle, w pełni zmy­słów, świadom, że mi­nęło wiele czasu. Ostatnie w miarę jasne wspo­mnienia doty­czyły wę­drówki u boku ojca, kiedy to ka­ra­wana po­ko­ny­wała ostatnią milę drogi do El Aqu­ila. Krzyki... cios... ból... pa­mięć sza­leń­stwa. Wpadli w za­sadzkę. Gdzie był teraz? Dla­czego nie umarł? Anioł... Przypo­mniał sobie anioła.Po­wra­cały urywki wspo­mnień. Zo­stał zwrócony życiu, aby stać się mi­sjo­na­rzem Wy­bra­nych. Adeptem.Pod­niósł się z sien­nika. Od razu za­wio­dły go nogi. Leżał, ciężko dy­sząc, przez kilka mi­nut, za­nim od­na­lazł w sobie dość siły, by pod­czoł­gać się do klapy na­miotu.El Ha­bib za­mknęli go w na­mio­cie. Zde­cy­do­wali, że musi przejść kwa­ran­tannę. Wy­po­wia­dane w mali­gnie słowa przy­pra­wiały Mu­stafa o dreszcze. Wódz po­trafił wy­czuć krew i ból za za­słoną tak sza­leń­czych rojeń.Mi­cah uniósł klapę.Pro­mie­nie po­połu­dniowego słońca ude­rzyły go w twarz. Za­słonił oczy przedra­mie­niem, krzyknął. Ten dia­bel­ski glob znowu pró­bo­wał go za­mor­do­wać.— Ty idioto! — usły­szał warknię­cie, a rów­no­cze­śnie ktoś we­pchnął go na po­wrót do na­miotu. — Chcesz oślepnąć?Uścisk dłoni wio­dą­cych go na po­sła­nie stał się nieco bar­dziej deli­katny. Po wi­doki po­woli gasły przed oczyma. Oka­zało się, że ma przed sobą dziew­czynę.Była mniej wię­cej w jego wieku. Nie no­siła za­słony.Szarpnął się. Co to ma zna­czyć? Ja­kieś nowe ku­sze­nie Złego? Jej oj­ciec go za­bije...— Coś się stało, Me­ryem? Sły­sza­łem, jak krzy­czał. — Mło­dzie­niec, może szes­na­sto­letni, wśli­zgnął się do na­miotu. Mi­cah pró­bo­wał schować się w kącie.Wtedy przy­po­mniał sobie, kim jest i w ja­kim cha­rak­terze się tu zna­lazł. Spo­częła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem. Ni­komu nie wolno kwe­stio­no­wać jego pra­wo­ści.— Nasz pod­rzu­tek na­pa­trzył się na słońce. — Dziew­czyna lekko mu­snęła ramię Mi­caha. Drgnął i od­sunął się.— Prze­stań, Me­ryem. Za­cho­waj swoje gierki na chwilę, kiedy bę­dzie w sta­nie sobie z nimi pora­dzić — skar­cił ją mło­dzie­niec, na­stęp­nie zaś zwrócił się do Mi­caha: — Jest ulu­bie­nicą ojca. Naj­młodsza. Roz­pieszcza ją. Na­wet mor­der­stwo pew­nie by się jej upie­kło. Me­ryem, mogę cię pro­sić? Za­słona!— Gdzie ja je­stem? — za­pytał Mi­cah.— W El Aqu­ila — od­parł mło­dzie­niec. — W na­mio­cie obok domu Mu­stafa abd-Ra­cima ibn Fa­rida el Ha­biba. Zna­leźli cię ka­płani z Al Gha­bhy. Led­wie żyłeś. Prze­ka­zali cię mo­jemu ojcu. Je­stem Nas­sef, a ten ba­chor to moja sio­stra Me­ryem. — Skrzyżo­waw­szy nogi, usiadł na wprost Mi­caha. — Mamy się tobą opie­ko­wać.W jego gło­sie nie było sły­chać szczegól­nego entu­zja­zmu.— Dla nich sta­no­wiłeś zbyt wielki kło­pot — do­dała dziew­czyna. — Dla­tego wła­śnie prze­ka­zali cię ojcu — za­koń­czyła z go­ryczą.— Co?— Na­sza oaza wy­sycha. Źró­dło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce do­pu­ścić nas do swego prawa wody. Święte ogrody roz­kwi­tają, pod­czas gdy el Ha­bib cier­pią pra­gnie­nie.Żadne z nich nie za­jąk­nęło się na­wet na temat pragma­tycz­nego targu pana ojca.— Na­prawdę wi­działeś anioła? — za­py­tała Me­ryem.— Tak. Na­prawdę. Uniósł mnie po­mię­dzy gwiazdy i uka­zał kraje ziemi. Przy­szedł do mnie w go­dzi­nie mej roz­pa­czy i ofia­rował dwa bez­cenne dary: życie oraz Prawdę. I zło­żył na mych bar­kach brzemię prze­ka­zania Wy­bra­nym Prawdy, która uwolni ich od wię­zów prze­szło­ści i która sprawi, że z kolei oni sami będą mo­gli za­nieść Słowo nie­wier­nym.Nas­sef rzucił pełne sar­ka­zmu spoj­rze­nie w kie­runku sio­stry. Mi­cah do­strzegł je na­tychmiast.— Ty rów­nież po­znasz Prawdę, przyja­cielu Nas­sefie. Ty rów­nież zo­ba­czysz roz­kwit Kró­le­stwa Po­koju. Al­bo­wiem Pan przywró­cił mnie do życia z mi­sją stwo­rze­nia jego Kró­le­stwa na ziemi.W cza­sach, które miały do­piero na­dejść, to­czyć się będą nie­zli­czone a za­pal­czywe spory nad sen­sem tych uwag El Mu­rida o „przywró­ceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko od­ro­dze­nie sym­bo­liczne, czy też do­słowne po­wstanie z grobu? Sam nigdy nie wy­jaśni, o co mu wówczas cho­dziło.Nas­sef przy­mknął po­wieki. Był cztery lata star­szy od tego na­iw­nego chłopca; te lata sta­no­wiły nie­prze­kra­czalną prze­paść zgroma­dzo­nych do­świad­czeń. Jed­nak był na tyle do­brze wy­cho­wany, by nie wy­buchnąć śmiechem.— Uchyl odrobinę klapę na­miotu, Me­ryem. Oswajajmy go po tro­chu z pro­mie­niami słońca, aby wreszcie mógł swo­bod­nie po­pa­trzeć na świat.Po­stą­piła, jak jej kazał, i po­wie­działa:— Po­win­ni­śmy przy­nieść mu coś do je­dze­nia. Do­tąd jesz­cze nie miał w ustach nic tre­ści­wego.— Ale żeby to nie było nic cięż­ko­strawnego. Jego żołą­dek nie da sobie jesz­cze z tym rady. — Nas­sef wi­dział już wcześniej ofiary pu­styni.— Po­móż mi przy­nieść je­dze­nie.— W po­rządku. Od­po­czy­waj spo­koj­nie, znajdo. Zaraz wra­camy. Spróbuj wzbudzić w sobie ape­tyt. — Wy­szedł z na­miotu w ślad za sio­strą.Me­ryem przy­sta­nęła po przejściu dwu­dzie­stu stóp. Ści­sza­jąc głos, za­py­tała:— On na­prawdę w to wie­rzy, nie­prawdaż?— W anioła? Jest sza­lony.— Ja rów­nież wie­rzę, Nas­sef. Do pew­nego stop­nia. Po­nie­waż chcę uwie­rzyć. To, co on mówi... Wy­daje mi się, że wielu ludzi chęt­nie go wy­słu­cha... My­ślę, że opat ode­słał go do nas, po­nie­waż sam bał się jego słów. I dla­tego też oj­ciec nie chce go trzymać w domu.— Me­ryem...— A jeśli wielu ludzi za­cznie nad­sta­wiać uszu i wie­rzyć, Nas­sef, co wtedy?Nas­sef przy­sta­nął, za­my­ślony.— To jest coś, nad czym trzeba się za­sta­no­wić, nie­prawdaż?— Tak. Chodźmy. Przynie­siemy mu je­dze­nie.El Mu­rid, który wciąż jesz­cze w przewa­żają­cej czę­ści swej istoty był zwy­kłym chłopcem, Mi­ca­hem al Rhami, leżał, pa­trząc w płachtę na­miotu po­nad głową. Po­zwalał, by prze­są­cza­jące się przez nią pro­mie­nie słońca pie­ściły mu oczy. Czuł, jak nara­sta w nim przymus, by już ru­szyć swoją drogą, by za­cząć kazać. Stłumił go w sobie. Wie­dział, że za­nim po­dej­mie prze­zna­czone mu za­danie, musi cał­ko­wicie od­zy­skać siły.Ale tar­gała nim taka nie­cier­pli­wość!W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, po­znał grzeszne na­wyki Wy­bra­nych. Jego misją było na­tchnienie ich Prawdą naj­szyb­ciej jak to moż­liwe. Każde ży­cie, które teraz pa­dało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało ko­lejną duszę stra­coną na rzecz Złego.Za­cznie od El Aqu­ila i Al Gha­bha. Kiedy oni zo­staną już na­wró­ceni, pośle ich, by nieśli światło swym są­sia­dom. On sam bę­dzie po­dró­żo­wał wśród ple­mion i wio­sek leżą­cych przy trasie ka­ra­wany jego ojca. Jeśli uda mu się zna­leźć jakiś spo­sób na to, by do­star­czyć im sól...— Już jeste­śmy — ob­wie­ściła Me­ryem. W jej gło­sie po­brzmie­wały dźwięczne tony, które Mi­cah uznał za rzecz oso­bliwą u dziew­czyny tak mło­dej. — Znowu zupa, ale tym ra­zem przy­nio­słam ci tro­chę chleba. Bę­dziesz mógł go w niej na­mo­czyć. Usiądź. Od­tąd bę­dziesz już sam się kar­mił. Nie jedz zbyt szybko, bo się roz­cho­ru­jesz. Ani zbyt dużo naraz.— Je­steś bar­dzo miła, Me­ryem.— Nie. Nas­sef ma rację. Je­stem roz­pieszczo­nym ba­cho­rem.— Pan ko­cha cię na­wet taką. — Mię­dzy ko­lej­nymi kę­sami za­czął mó­wić, cicho, prze­ko­nu­jąco. Me­ryem słu­chała, zdjęta na­głym unie­sie­niem. * * *Po raz pierwszy pu­blicznie przemó­wił w cie­niu palm ota­cza­ją­cych oazę el Ha­bib. Nie­wiele oprócz błota po­zo­stało z tego ongiś nie­za­wod­nego źró­dła wody, a na­wet i błoto za­czy­nało po­woli wy­sy­chać i pę­kać. Uczynił więc oazę te­ma­tem przy­po­wie­ści o wy­sy­cha­ją­cych wo­dach wiary w Pana.Słu­cha­czy było nie­wielu. Usiadł z nimi jak na­uczyciel z uczniami, po­ka­zy­wał im, jak na­leży my­śleć, uczył wiary. Byli wśród nich męż­czyźni li­czący sobie po czte­ry­kroć tyle lat co on. Zdumie­wała ich jego wie­dza i ja­sność myśli.Pró­bując go przyłapać, za­sta­wiali na dro­dze jego ro­zu­mo­wa­nia pu­łapki sub­tel­nych kwe­stii do­gmatycz­nych. Roz­trza­skał ich ar­gu­menty niby bar­ba­rzyń­ska horda nisz­cząca słabo bro­nione mia­sto.Zo­stał znacznie bar­dziej pie­czo­łowi­cie wye­du­ko­wany, niźli sam po­dej­rze­wał.Ni­kogo nie na­wró­cił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby za­częli sami roz­ma­wiać mię­dzy sobą o tym, co po­wie­dział, mi­mo­wol­nie two­rząc od­po­wiedni kli­mat dla przy­szłych ka­zań, które do­piero przy­spo­rzą mu wier­nych.Starsi męż­czyźni ode­szli prze­stra­szeni. W jego sło­wach wy­czuli bo­wiem pierwsze iskry pło­mie­nia zdol­nego po­chło­nąć sy­nów Hammad al Nakir.Po wszystkim El Mu­rid od­wie­dził Mu­stafa.— Co stało się z ka­ra­waną mo­jego ojca? — za­pytał wo­dza. Mu­staf żachnął się, po­nie­waż przemó­wił doń jak do rów­nego sobie, nie tak, jak przy­stało dziecku zwracają­cemu się do doro­słego.— Wpadła w za­sadzkę. Wszystko prze­padło. To do­prawdy smutna go­dzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też mu­sia­łem do­żyć dnia, kiedy lu­dzie na­pa­dają na solne ka­ra­wany!W spo­sobie, w jaki przema­wiał Mu­staf, było coś wy­mi­jają­cego. Na­gle jego oczy zro­biły się roz­bie­gane.— Sły­sza­łem, że lu­dzie el Ha­bib zna­leźli ka­ra­wanę i że ści­gali ban­dy­tów.— To prawda. Ban­dyci po­ko­nali Sahel i do­tarli do kraju nie­wier­nych z za­chodu.Mu­staf za­czy­nał się robić tro­chę ner­wowy. Mi­cah po­my­ślał, że chyba wie dla­czego. Ata­man był za­sad­niczo człowie­kiem ho­noru. Po­słał swoich ludzi, aby do­cho­dzili sprawie­dli­wo­ści za życie ro­dziny al Rhami. Jed­nak w każ­dym z sy­nów Hammad al Nakir tkwi coś z roz­bój­nika.— A prze­cież tam na ze­wnątrz jest wiel­błąd, który re­aguje na imię Wielki Ja­mal. I inny, który ob­raca łeb, gdy za­wo­łać na niego Kaktus. Czy może być kwe­stią czy­stego zbiegu oko­licz­ności, że zwie­rzaki te noszą imiona iden­tyczne jak wiel­błądy nale­żące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg oko­licz­ności uznać na­leży, że mają iden­tyczne piętna?Przez nie­malże mi­nutę Mu­staf nie od­zy­wał się sło­wem. W tym cza­sie raz, na krótko, jego oczy roz­go­rzały gniewem. W końcu ża­den męż­czy­zna nie byłby za­do­wo­lony, mu­sząc tłu­ma­czyć się przed dzieckiem.— Spo­strzegaw­czy jesteś, synu al Rha­miego — od­rzekł wreszcie. — To są zwie­rzęta two­jego ojca. Kiedy do­tarły do nas wie­ści o tym, co się zda­rzyło, osio­dłali­śmy naj­lep­sze konie i po­gna­liśmy, szybko i nie­ustę­pli­wie, tro­pem ban­dy­tów. Zbrodnia tak odra­ża­jąca nie po­winna prze­cież ujść ni­komu na su­cho. A cho­ciaż lu­dzie two­jego ojca nie nale­żeli do el Ha­bib, po­cho­dzili prze­cież z Wy­bra­nych. Byli kup­cami han­dlu­ją­cymi solą. Chroniące ich prawa są star­sze niż Im­pe­rium.— I był jesz­cze łup do wzięcia.— I był jesz­cze łup, cho­ciaż twój oj­ciec nie był człowie­kiem bo­ga­tym. Cały jego ma­jątek led­wie star­czył na opła­cenie kosztów po­ścigu: stra­co­nych koni i ży­wo­tów ludz­kich.Mi­cah uśmiech­nął się. Mu­staf zdra­dził wreszcie stra­tegię, jaką przejmie pod­czas targu.— Po­mściliście moją ro­dzinę?— Mimo iż po­ścig za­wiódł nas aż poza Sahel. Zła­pali­śmy ich tuż pod sa­mymi pa­lisa­dami po­gań­skich han­dla­rzy. Tylko dwóm udało się do­stać za bramy nie­wier­nych. Po­stą­pili­śmy jak szla­chetni mę­żo­wie — nie spa­lili­śmy ich drewnia­nych mu­rów, nie za­rżnę­liśmy męż­czyzn i nie zniewo­lili­śmy ko­biet. Pak­to­wali­śmy na­to­miast z radą fak­to­rów, któ­rzy z da­wien dawna znali twoją ro­dzinę. Przedsta­wili­śmy do­wody. Wzięli so­bie nasze słowa do serca i wy­dali ban­dy­tów na naszą łaskę. Nie oka­zali­śmy lito­ści. Wiele dni mi­nęło, za­nim umarli, stając się od­stra­sza­ją­cym przy­kła­dem dla in­nych, któ­rzy ze­chcieliby zła­mać prawa star­sze niźli pu­sty­nia. Może hieny wciąż jesz­cze włó­czą ich kości.— Za to na­leżą ci się moje po­dzię­ko­wa­nia, Mu­staf. A co z moją oj­co­wi­zną?— Układali­śmy się z fak­to­rami. Być może nas oszukali. Kim wszak dla nich jeste­śmy, jak nie głu­pimi pia­sko­wymi dia­błami? A może jed­nak po­stą­pili uczciwie. Mie­liśmy wszak w dło­niach sza­ble, wciąż jesz­cze ocie­ka­jące krwią tych, któ­rzy zło nam wy­rzą­dzili.— Wąt­pię, by was oszukali, Mu­staf. Oni nie za­cho­wują się w ten spo­sób. A po­nadto, jak rze­kłeś, mu­sieli być prze­ra­żeni.— Zo­stała skromna suma w zło­cie i sre­brze. Wielbłądy ich nie inte­re­so­wały.— Ja­kie były wa­sze straty?— Je­den człowiek. A mój syn, Nas­sef, od­niósł ranę. Co za chło­pak! Mu­siał­byś go wi­dzieć! Wal­czył ni­czym lew! Mej dumy nic nie prze­ści­gnie. Że też ta­kiego syna zro­dziły moje lę­dź­wie! Praw­dziwy lew pu­styni, ten mój Nas­sef. Bę­dzie z niego kie­dyś wielki wo­jow­nik, jeśli oczywi­ście uda mu się prze­żyć po­ryw­czą mło­dość. Wła­snymi rę­koma za­rze­zał trzech spo­śród tam­tych. — Oczy wo­dza aż ja­śniały dumą.— A konie? Wspomi­nałeś coś o ko­niach.— Trzy. Trzy nasze wierz­chowce padły. Je­cha­liśmy szybko i ostro. I jesz­cze po­sła­niec, któ­rego wy­słali­śmy do ludu twego ojca, aby do­wie­dzieli się o wszystkim i mo­gli wy­stą­pić z rosz­cze­niami. Jak dotąd nie po­wró­cił.— Miał przed sobą długą po­dróż. Jeśli cho­dzi o ma­jątek, wszystko na­leży do cie­bie, Mu­staf. Wszystko jest twoje. Ja pro­szę tylko o ko­nia i nie­wielką sumę pie­nię­dzy, z którą mógłbym za­cząć po­sługę wiary.Mu­staf był naj­wy­raź­niej za­sko­czony.— Mi­cah...— Od­tąd na­zy­wam się El Mu­rid. Mi­cah al Rhami już nie ist­nieje. Był chłopcem, który umarł na pu­styni. Z ogni­stej kuźni po­wró­ciłem jako Adept.— Mó­wisz zu­peł­nie po­waż­nie, nie­prawdaż? El Mu­rid był za­sko­czony, że w ogóle mogą ist­nieć ja­kieś wąt­pli­wo­ści.— W imię przyjaźni, jaka łą­czyła mnie z twoim oj­cem, wy­słu­chaj mnie teraz. Po­rzuć tę drogę. Nic z niej nie bę­dzie, tylko smutek i łzy.— Mu­szę, Mu­staf. Sam Pan mi na­kazał.— Po­wi­nie­nem cię po­wstrzymać. Nie zro­bię tego. Może duch two­jego ojca mi wy­ba­czy. Wy­biorę ci konia.— Bia­łego konia, jeśli ta­kowy się znaj­dzie.— Mam ta­kiego.Na­stęp­nego ranka El Mu­rid znowu na­uczał pod pal­mami. Mó­wił z pasją o le­dwie ha­mo­wa­nym gniewie Boga, który po­woli traci cier­pli­wość, jaką miał jesz­cze dla uchylają­cych się przed peł­nie­niem swych obo­wiązków Wy­bra­nych. Ar­gu­ment z pu­stej oazy trudny był do od­rzu­cenia. Żar lata wszystkim da­wał się we znaki. Kilku spo­śród jego młodszych słu­cha­czy po­zo­stało póź­niej, by uczestni­czyć w bar­dziej za­awanso­wa­nej sesji pytań i od­po­wie­dzi.Trzy dni póź­niej za klapą na­miotu El Mu­rida roz­legł się szept Nas­sefa.— Mi­cah? Mogę wejść?— Wejdź. Nas­sef, mogę cię pro­sić? El Mu­rid, tak?— Prze­pra­szam. Oczywi­ście. — Mło­dzie­niec roz­siadł się na­prze­ciwko niego. — Po­kłó­ciłem się z oj­cem. O cie­bie.— Przykro mi to sły­szeć. To nie­do­brze.— Ka­zał mi trzymać się od cie­bie z da­leka, Me­ryem rów­nież. Po­zo­stali ro­dzice wkrótce zro­bią to samo. Po­woli nara­sta w nich wściekłość — zbyt wiele ugrunto­wa­nych idei kwe­stio­nu­jesz. Skłonni byli cię tole­ro­wać, póki są­dzili, że to tylko ga­danie sza­leńca pu­styni. Ale teraz na­zy­wają cię he­rety­kiem.El Mu­rid po­czuł się ogłu­szony.— Mnie? Adepta? Oskarżają o he­rezję? Jak mogą? — Czy nie zo­stał wy­brany przez Pana?— Sta­wiasz pod zna­kiem za­pyta­nia dawny spo­sób życia. Ich spo­sób. Ty ich oskarżasz. Oskarżasz ka­pła­nów z Al Gha­bhy. A oni przywią­zali się do swej tra­dycji; nie mo­żesz oczeki­wać, że po­wie­dzą teraz: „Tak, to nasza wina”.Nie przewi­dział, że Zły bę­dzie do tego stop­nia pod­stępny i chy­try, aby zwrócić jego wła­sne ar­gu­menty prze­ciwko niemu. Nie do­cenił swego Wroga.— Dziękuję, Nas­sef. Je­steś prawdzi­wym przyja­cie­lem, wdzięczny ci je­stem, że mnie ostrzegłeś. Nie za­po­mnę ci tego. Ale, Nas­sef... tego się nie spo­dziewa­łem.— My­ślę, że nie.— Idź więc. Nie przy­spa­rzaj swemu ojcu po­wo­dów do zmartwień. Po­roz­ma­wiam z tobą póź­niej.Nas­sef po­wstał i wy­szedł. De­li­katny, nie­znaczny uśmiech igrał na jego ustach.El Mu­rid mo­dlił się przez wiele go­dzin. Wy­cofał się głę­boko w toń swego mło­dego umy­słu. W końcu zro­zu­miał, jaka jest wola Pana. * * *Po­pa­trzył w górę dłu­giego, ka­mie­ni­stego stoku, na któ­rym wznosiła się Al Gha­bha. Ni­skie wzgórze było cał­ko­wicie ob­na­żone, jakby spo­wi­ja­jąca je ciemność w każ­dej chwili mo­gła spły­nąć w dół, by po­żreć wszelkie ota­cza­jące je do­bro.To wła­śnie tutaj mu­siał od­nieść swe pierwsze i naj­waż­niej­sze zwy­cię­stwo. Jakiż sens mia­łoby zdo­bycie dusz el Ha­bib, skoro kiedy tylko by odje­chał, dawni du­chowi pa­ste­rze z po­wro­tem za­gna­liby wszyst­kich na ścieżki zła?— Udaję się do Świątyni — oznajmił jed­nemu z męż­czyzn z wio­ski, który przy­szedł zo­ba­czyć, co za­mie­rza. — Wy­gło­szę tam ka­zanie. Mu­szę uka­zać im Prawdę. Po­tem niech otwarcie za­rzucą mi here­zję i zary­zy­kują gniew Pana.— Czy to na pewno mą­dre?— Nie ma in­nego wyj­ścia. Mu­szą okre­ślić, czy stoją po stro­nie pra­wo­ści, czy też sta­no­wią na­rzę­dzia w rę­kach Złego.— Po­wiem po­zo­sta­łym.Reli­gia pu­styni nie znała żad­nej po­waż­niej­szej per­soni­fika­cji dia­bła, póki El Mu­rid nie na­zwał go z imie­nia. Zło sta­no­wiło do­menę za­stę­pów de­mo­nów, widm i upa­dłych du­chów. Na­to­miast pa­triar­chalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił wła­ści­wie roli innej niż ojca ro­dziny bo­gów, po­dej­rza­nie przy­po­mi­nają­cej liczne ro­dziny Im­pe­rium i pu­styn­nych ple­mion. Głównym utra­pie­niem Pana był jego brat, czarna owca rodu, który po­lity­ko­wał wy­łącz­nie dla sa­mej przyjem­ności wprowa­dza­nia za­mie­sza­nia. Nadto re­ligia za­cho­wała jesz­cze ślady ani­mi­zmu, wiary w rein­kar­nację i kultu przodków.Uczeni Uni­wer­sy­tetu Reb­sa­meń­skiego w Hel­lin Da­imiel w po­sta­ciach pu­styn­nych bo­gów wi­dzieli dale­kie odbi­cia członków ro­dziny, która zjed­no­czyła pier­wot­nie ży­jące na tych tere­nach Sie­dem Ple­mion, a po­tem wy­ty­czyła kie­runek ich mi­gracji na zie­mie ma­jące pew­nego dnia stać się te­ryto­rium Im­pe­rium, póź­niej zaś Hammad al Nakir.W swych ka­za­niach El Mu­rid obło­żył ana­temą ani­mizm, kult przodków i rein­kar­nację. W jego na­ukach oj­ciec ro­dziny wy­nie­siony zo­stał do roli Wszech­mo­gą­cego, Je­dynie Prawdzi­wego Boga. Jego bra­cia, żony i dzieci stali się zwy­kłymi aniołami.A kło­po­tliwy brat stał się Złym, pa­nem dżin­sów i ifry­tów oraz pa­tro­nem cza­row­ni­ków. El Mu­rid sprzeci­wiał się cza­rom z za­cie­kło­ścią, któ­rej nie po­trafili pojąć słu­cha­cze. We­dle za­sad­ni­czej linii jego ar­gu­mentacji, to wła­śnie czary sprowa­dziły za­gładę na Im­pe­rium. Te­mat chwały Uka­zani i na­dzieja wskrze­sze­nia go z ruin przewi­jały się przez wszystkie jego ka­zania.Za­sad­ni­czym punktem wy­wo­dów w El Aqu­ila był cał­ko­wity zakaz mo­dle­nia się do po­mniejszych bo­gów. El Mu­rid oskarżył swoich słu­cha­czy o zano­sze­nie bła­gal­nych mo­dłów do bóstw wy­spe­cjali­zo­wa­nych. Zwłaszcza do Muhraina, pa­trona re­gionu, któ­remu po­świę­cona była Świątynia Al Gha­bha.Droga jed­nak za­pro­wa­dziła go nie do Al Gha­bha, ale do miej­sca, gdzie zna­lazł go imam Ri­dyah. Z po­czątku nie miał poję­cia, co go tam cią­gnie. Po­tem zro­zu­miał, że cze­goś szuka.Zo­sta­wił tu bo­wiem coś, o czym dawno zdą­żył już za­po­mnieć. Po­daru­nek od anioła, który ukrył w ostatniej chwili przytom­ności.Wi­zje nio­sące ze sobą wspo­mnienia amuletu po­wra­cały doń w strzępach. Po­tężny amulet w kształcie bran­so­lety, z osa­dzo­nym w niej ży­wym ka­mie­niem. Bę­dzie sta­nowił do­wód, po­wie­dział mu anioł, który prze­kona nie­do­wiar­ków.Ale nie po­trafił sobie przy­po­mnieć, gdzie go schował.Grzebał w oto­cze­niu ko­ryta wadi, przez które wcześniej nie zdo­łał o wła­snych si­łach prze­do­stać się do El Aqu­ila.— Co ty tam u dia­ska ro­bisz? — do­biegł go z góry głos Nas­sefa.— Prze­stra­szy­łeś mnie, Nas­sef.— Co ty tam ro­bisz?— Szu­kam cze­goś. Cze­goś, co tu schowa­łem. Oni ni­czego nie zna­leźli, nie­prawdaż? Czy może jed­nak?— Kto? Ka­płani? Tylko wy­cień­czo­nego, nie­omal już za­bi­tego przez pu­sty­nię syna kupca sol­nego. Co tu schowałeś?— Te­raz już sobie przy­po­mi­nam. Skała, która wy­gląda jak sko­rupa żół­wia.— Jest taka nie­da­leko.Skała znaj­do­wała się nie dalej jak jard od miej­sca, gdzie zna­lazł go al As­sad. Spróbo­wał ją unieść, jed­nak nie miał dość siły.— Po­móż mi — po­prosił Nas­sefa.Ten deli­kat­nie od­sunął go na bok. Równo­cze­śnie jed­nak roz­darł rę­kaw na cier­niu wy­schniętego pu­styn­nego krzewu.— Och, matka przetrze­pie mi skórę.— Po­móż mi.— Oj­ciec rów­nież, jeśli się do­wie, że tu by­łem.— Nas­sef!— W po­rządku! Już — wsparł dło­nie o ka­mień. — Jak ci się udało poru­szyć go wcześniej?— Nie mam poję­cia.Ra­zem przewró­cili głaz. Nas­sef za­pytał:— Och, a cóż to jest?El Mu­rid deli­kat­nie wy­dobył amulet z ka­mie­nistej gleby, po­tem usu­nął pia­sek z bran­so­lety. Ka­mień lśnił na­wet na tle nieba zala­nego bla­skiem ja­skrawego po­ran­nego słońca.— Anioł mi go dał. Aby sta­nowił do­wód mo­gący prze­ko­nać wąt­pią­cych.Na Nas­sefie naj­wy­raź­niej wy­warło to sto­sowne wra­żenie, cho­ciaż zdra­dzał wię­cej chyba za­kło­pota­nia niźli unie­sie­nia. Po chwili ner­wowo za­pro­po­no­wał:— Le­piej już chodźmy. Cała wio­ska zbiera się w Świątyni.— Spo­dziewają się za­bawy? Nas­sef bez prze­ko­nania od­parł:— Są­dzą, że to może być inte­re­su­jące. El Mu­rid już wcześniej do­strzegł jego wa­hanie. Nas­sef nie miał za­miaru dać się przy­szpi­lić. W żad­nej sprawie.Ru­szyli w stronę Al Gha­bha. Nas­sef tro­chę się ocią­gał, El Mu­rid po­trafił mu jed­nak to wy­ba­czyć, po­nie­waż go ro­zu­miał. Nas­sef mu­siał dalej żyć z Mu­sta­fem.Wszyscy zgroma­dzili się już na miej­scu, i ci z El Aqu­ila, i ci z Al Gha­bha. At­mos­fera ogrodów Świątyni była świąteczna, ale on zo­ba­czył nie­liczne tylko życzliwe uśmiechy.Pod po­wierz­chownym roz­ba­wie­niem krą­żyły ciemne nurty zło­ści. Przy­szli tu, by zo­ba­czyć, jak ko­muś sta­nie się krzywda.Po­cząt­kowo są­dził, że po­trafi ich na­uczać, że wy­zwie opata na de­batę i ujawni sza­leń­stwo ukryte w sta­rych do­gmatach oraz tra­dy­cyj­nym spo­sobie życia. Ale teraz wy­czu­wał wy­raź­nie wez­brane do gra­nic moż­liwo­ści uczucia ze­bra­nych, do­ma­ga­jące się na­mięt­nego wy­zwa­nia, emo­cjo­nal­nego do­wodu.Pod­jął de­cyzję bły­ska­wicznie. Przez na­stęp­nych kilka mi­nut rów­nie do­brze mógłby być ko­lej­nym wi­dzem przy­glą­dają­cym się wy­stą­pie­niu El Mu­rida.Wy­rzucił ra­miona w górę i za­wołał:— Moc Pana jest ze mną! Duch Boży przeze mnie przema­wia! Słu­chaj­cie, wy bał­wo­chwalcy, wy nie­go­dziwcy pełni grze­chu i sła­bej wiary! Go­dziny nie­przyjaciół Pana są poli­czone! Jest tylko jeden Bóg, a ja je­stem jego Adeptem! Chodźcie za mną albo bę­dzie­cie na wieki sma­żyć się w Pie­kle!Wy­konał taki ruch dło­nią, jakby rzu­cał coś na zie­mię. Ka­mień jego amuletu roz­go­rzał wściekłym bla­skiem. Grom ude­rzył z ja­snego nieba, które od mie­sięcy nie wi­działo chmur. Bły­ska­wica wy­paliła po­szar­paną bli­znę w zie­leni ogrodów Świątyni. Zwę­glone płatki kwiatów zawi­ro­wały w po­wie­trzu. Grzmot przetoczył się po nie­bie. Ko­biety wrzesz­czały, męż­czyźni zaty­kali uszy. Ko­lej­nych sześć bły­ska­wic ru­nęło w dół ni­czym szybkie pchnięcia krót­kiej włóczni. Uro­cze kwietniki zo­stały co do jed­nego spa­lone i znisz­czone.W cał­ko­witej ciszy El Mu­rid opu­ścił teren Świątyni rów­nym od­mie­rzo­nym kro­kiem. W tym mo­men­cie nie był już dzieckiem, nie był męż­czy­zną, lecz siłą rów­nie prze­ra­ża­jącą jak tor­nado. Od­szedł do El Aqu­ila.Tłum po­pły­nął za nim, zdjęty stra­chem, rów­no­cze­śnie jed­nak nie mo­gąc się oprzeć fa­scy­nacji. Bra­cia ze Świątyni po­szli także, a oni prze­cież nie­zwy­kle rzadko opusz­czali Al Gha­bha. El Mu­rid szedł w stronę wy­schniętej oazy. Za­trzymał się w miej­scu, gdzie kie­dyś try­skały słod­kie wody, pieszcząc pnie dak­tylo­wych palm.— Jam jest Adept! — krzyknął. — Ja je­stem Na­rzę­dziem Pana! Ja je­stem Chwałą i Mocą Wcieloną! — Schwycił ka­mień, który mu­siał wa­żyć do­brze po­nad sto fun­tów, i bez wy­siłku uniósł go nad głową, a po­tem ci­snął w wy­schniętą glinę.Bez­chmurne niebo znowu roz­darły ło­moty gro­mów. Bły­ska­wice dźgały pu­sty­nię, ko­biety krzy­czały, męż­czyźni za­kryli oczy, a spie­czona glina po­częła ciemnieć od wil­goci.El Mu­rid od­wró­cił się do Mu­stafa i opata.— A więc na­zy­wa­cie mnie głup­cem i he­rety­kiem? Prze­mówcie, raby Pie­kła. Po­każ­cie mi moc, którą w sobie ma­cie.Garstka na­wró­co­nych, któ­rych serca zdo­był wcześniej, ze­brała się po jed­nej stro­nie. Ich obli­cza ja­śniały lę­kiem i czymś w ro­dzaju na­boż­nej czci. Nas­sef wa­hał się w opu­sto­szałej prze­strzeni mię­dzy dwoma gru­pami. Nie zde­cy­do­wał jesz­cze, po czy­jej stro­nie na­prawdę chce się opo­wie­dzieć. Opat jed­nak naj­wy­raź­niej nie miał za­miaru przyjąć do wia­do­mo­ści tego, co się stało. Jego wy­zy­wa­jąca po­stawa wskazy­wała jed­no­znacznie, że nie przemówi doń ża­den tego ro­dzaju do­wód. Warknął:— To wszystko oszukań­cze sztuczki, moc tego Złego, o któ­rym tyle gło­sisz... nie do­ko­nałeś ni­czego, czego nie po­tra­fiłby zro­bić zdolny cza­row­nik.Za­ka­zane słowo ci­śnięte zo­stało w twarz El Mu­rida ni­czym rę­ka­wica. Wszystkie wcześniej­sze nauki mło­dzieńca prze­peł­niała irra­cjo­nalna nie­na­wiść do cza­row­ni­ków. To wła­śnie ta część jego dok­tryny wprawiała słu­cha­czy w naj­większe zmiesza­nie, po­nie­waż trudno było się w niej do­szu­kać związków z po­zo­sta­łymi na­ukami.El Mu­rid za­trząsł się ze wściekło­ści.— Jak śmiesz?— Nie­wierny! — krzyknął ktoś. Reszta pod­chwyciła: — He­retyk!El Mu­rid od­wró­cił się na pię­cie. Z niego szy­dzili?Jego wy­znawcy krzy­czeli na opata.Jeden z nich ci­snął ka­mień. Tra­fiony w czoło, opat osu­nął się na ko­lana, na jego twa­rzy, po­ja­wiła się krew. Za tym pierwszym pole­ciał grad na­stęp­nych ka­mieni. Większość miesz­kań­ców wio­ski ucie­kła, członko­wie oso­bi­stego or­szaku opata — dwaj opóźnieni umy­słowo bra­cia, młodsi znacznie od po­zo­sta­łych — po­chwycili go za ra­miona i od­cią­gnęli na bok. Wierni El Mu­rida po­gnali za nimi, wciąż ci­ska­jąc ka­mie­nie.Mu­staf ze­brał garstkę ludzi i za­gro­dził im drogę. W po­wie­trzu skrzyżo­wały się gniewne słowa. Pię­ści po­szły w ruch. Noże bły­snęły w kie­ro­wa­nych zło­ścią dło­niach.— Stać! — krzyknął El Mu­rid.Były to pierwsze z całej fali nie­po­ko­jów, która przez całe lata szła za nim ni­czym po­siew za­razy. Tylko jego in­ter­wen­cja po­wstrzy­mała roz­lew krwi.— Stać! — za­grzmiał, uno­sząc zaci­śniętą pięść ku niebu. Amulet roz­bły­snął, kłu­jąc oczy złotą po­światą. — Odłóżcie broń i udaj­cie się do do­mów — na­kazał swym wy­znawcom.Wciąż czuł prze­peł­nia­jącą go moc. Nie był już dzieckiem. Roz­ka­zują­cemu to­nowi jego głosu nie spo­sób było się oprzeć. Wy­znawcy wsu­nęli więc noże do po­chew i wy­cofali się. Przyjrzał się im przelotnie: wszyscy byli mło­dzi, nie­któ­rzy na­wet młodsi od niego.— Nie przy­sze­dłem mię­dzy was, żeby­ście z mego po­wodu roz­le­wali krew — od­wró­cił się do wo­dza el Ha­bib. — Mu­staf, przyjmij moje prze­pro­siny. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło.— Gło­sisz wojnę. Świętą wojnę.— Prze­ciwko nie­wier­nym. Prze­ciwko po­gań­skim naro­dom, które zdra­dziły Im­pe­rium. Nie chcę, by brat wal­czył z bra­tem, ani Wy­brani prze­ciwko Wy­bra­nym — zerk­nął w stronę mło­dych ludzi. Za­sko­czyło go, że spo­strzegł wśród nich kilka dziew­cząt. — Ani sio­stra prze­ciw bratu, ani syn prze­ciwko ojcu. Przy­sze­dłem, aby mocą Pana zjed­no­czyć na po­wrót Święte Im­pe­rium, aby Wy­brani znów mo­gli cie­szyć się za­słu­żo­nym miej­scem po­śród naro­dów, bez­pieczni w swej miło­ści do jedy­nego prawdzi­wego Boga, któ­rego będą czcić tak, jak przy­stało.Mu­staf po­kręcił głową.— My­ślę, że może chcesz do­brze. Ale nie­po­koje i nie­zgoda będą szły za tobą, do­kąd­kol­wiek się udasz, Mi­cahu al Rhami.— Je­stem El Mu­rid. Je­stem Adeptem.— Waśń bę­dzie ci towa­rzy­szem po­dróży, Mi­cahu. A twoja po­dróż wła­śnie się za­częła. Nie ścierpię cze­goś ta­kiego wśród el Ha­bib. Nie po­dejmę też żad­nego bar­dziej zde­cy­do­wa­nego działania, niźli wy­gna­nie cię na wieczność z na­szych ziem, po­nie­waż sza­nuję twoją ro­dzinę i wiem, co mu­siałeś przejść na pu­styni. — Były też za­pewne i inne po­wody, ale nie zo­stały po­wie­dziane gło­śno; El Mu­rid nadal trzymał w dłoni amulet.— Je­stem El Mu­rid!— Nie dbam o to. Ani kim, ani czym jesteś. Nie po­zwolę, byś sze­rzył przemoc na mo­ich zie­miach. Dam ci konia i pie­nią­dze, o które pro­siłeś, oraz wszystko, czego bę­dziesz po­trze­bo­wać w po­dróży. Jesz­cze tego po­połu­dnia opu­ścisz El Aqu­ila. Ja, Mu­staf abd-Ra­cim Farid el Ha­bib, rze­kłem. Nie pró­buj mi się sprzeci­wiać.— Oj­cze, nie mo­żesz...— Bądź cicho, Me­ryem. Co ty ro­bisz z tym mo­tło­chem? Dla­czego nie jesteś z matką?Dziew­czyna pró­bo­wała się wy­kłó­cać. Mu­staf uciął krótko:— By­łem głup­cem. Za­czy­nasz już sobie chyba wy­obra­żać, że je­steś męż­czy­zną. To się musi skończyć, Me­ryem. Od tej chwili bę­dziesz po­zo­sta­wała wy­łącz­nie z ko­bie­tami oraz wy­ko­ny­wała pracę ko­biet.— Oj­cze!— Sły­sza­łeś mnie, Mi­cah. Ty też mnie sły­sza­łaś. Ru­szaj­cie. Jego wy­znawcy go­towi byli już na nowo pod­jąć bójkę. Roz­cza­rował ich.— Nie — po­wie­dział. — Nie nad­szedł jesz­cze czas, aby Kró­le­stwo Po­koju rzu­ciło wy­zwa­nie tym, któ­rzy pia­stują ziemską wła­dzę, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo są ze­psuci. Ale wy­trwajcie. Na­sza go­dzina wy­bije.Mu­staf po­czerwie­niał.— Chłopcze, nie pro­wo­kuj mnie...El Mu­rid od­wró­cił się do niego. Spoj­rzał pro­sto w oczy wo­dzowi el Ha­bib, splótł dło­nie przed sobą, prawą kła­dąc na lewą, tak że ka­mień w jego amulecie bły­snął przed oczami Mu­stafa. Po­tem w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu pa­trzył mu długo w oczy, na­wet nie mru­gnąwszy. Mu­staf pod­dał się pierwszy, jego spoj­rze­nie po­mknęło do amuletu. Z wy­sił­kiem przełknął ślinę i ru­szył w kie­runku wio­ski. El Mu­rid po­szedł za nim po­woli. Jego ako­lici krę­cili się wo­kół, ich usta prze­peł­niały po­cie­sza­jące obietnice. Większość z nich cał­ko­wicie igno­rował. Uwagę bez reszty sku­pił na Nas­sefie, który nadal nie­pew­nie krą­żył mię­dzy grupkami, nie­zdolny do­ko­nać wy­boru.In­tuicja pod­po­wie­działa mu, że po­trze­buje Nas­sefa. Mło­dzie­niec mógł stać się ka­mie­niem wę­giel­nym całej jego przy­szło­ści. Mu­siał zdo­być jego duszę, za­nim stąd odje­dzie. El Mu­rid żywił wo­bec Nas­sefa rów­nie am­bi­wa­lentne uczucia, co syn Mu­stafa wo­bec niego. Nas­sef był by­stry, nie­ustra­szony, twardy i zdolny, ale nosił w sobie jakiś mrok, który prze­rażał Adepta. W synu Mu­stafa tkwiły ta­kież same moż­liwo­ści zwrócenia się ku złu, jak ku do­bru.— Nie, nie sprzeciwię się Mu­sta­fowi — oznajmił bła­gają­cym go towa­rzy­szom. — Od­zy­ska­łem już siły po cho­robie. Pora, abym ru­szał w drogę. Wrócę, kiedy na­sta­nie czas; pro­wadźcie dalej moje dzieło, gdy mnie nie bę­dzie. Po­wró­ciw­szy, chcę zo­ba­czyć ide­alną wio­skę.A po­tem roz­po­częła się jedna z jego ła­god­nych kate­chez, w cza­sie któ­rych pró­bo­wał wy­posa­żyć ich w na­rzę­dzia nie­odzowne dla sku­tecz­nych mi­sjo­narzy. * * *Wy­jeż­dża­jąc z El Aqu­ila, ani razu nie obej­rzał się za sie­bie. Jed­nego tylko ża­łował: nie zna­lazł spo­sob­ności, by sku­sić Nas­sefa ko­lej­nymi ar­gu­mentami. Nie­mniej, El Aqu­ila to był do­piero po­czą­tek. Nie tak do­bry po­czą­tek wszak, na jaki miał na­dzieję. Nie udało mu się poru­szyć ni­kogo spo­śród tych, któ­rzy się li­czyli. Ka­płani i lu­dzie wła­dzy zwy­czaj­nie go lek­ce­wa­żyli. Bę­dzie mu­siał zna­leźć jakiś spo­sób, by otworzyć ich uszy i serca.Wy­brał szlak, któ­rym wę­dro­wał po raz pierwszy i ostatni z ka­ra­waną ojca. Chciał jesz­cze na chwilę przy­sta­nąć w miej­scu, gdzie zgi­nęła jego ro­dzina.Anioł uprzedzał, że jego trud bę­dzie wielki, że na­potka opór tych, któ­rzy nie będą chcieli po­rzu­cić daw­nego spo­sobu życia. Nie uwie­rzył. Jak mo­gliby oprzeć się Prawdzie? Była tak oczywista i piękna, że winna zniewa­lać każ­dego.Znajdo­wał się dwie mile na wschód od El Aqu­ila, kiedy usły­szał tętent koni. Zer­knął za sie­bie — do­ga­niali go dwaj jeźdźcy. Nie od razu ich roz­po­znał; wcześniej wi­dział ich tylko przelotnie, kiedy po­ma­gali ka­mie­no­wa­nemu opa­towi uciec z oazy. Czego chcieli? Po­sta­nowił ich zi­gno­ro­wać, zwrócił spoj­rze­nie znowu na wschód, jed­nak nie­pokój go nie opu­ścił. Szybko stało się jasne, że po­dą­żają za nim. Kiedy spoj­rzał znowu w ich stronę, stwierdził, iż są już w odle­gło­ści kil­ku­nastu jar­dów. W ich dło­niach bły­snęła ob­na­żona stal. Wbił pięty w boki konia. Biały ogier sko­czył na­przód, nie­malże strą­cając go na zie­mię. Po­chylił się i przylgnął do szyi zwie­rzę­cia, nie pró­bując na­wet od­zy­skać nad nim pa­no­wa­nia. Jeźdźcy po­gnali za nim. Teraz wreszcie po­znał strach, któ­rego nie miał czasu prze­żyć pod­czas napa­ści na ka­ra­wanę ojca. Nie po­trafił uwie­rzyć, że po­plecznicy Złego tak szybko po­czują się za­gro­żeni.Droga ucieczki za­wio­dła go do wą­wozu, w któ­rym zgi­nęła jego ro­dzina. Wje­chał do środka, okrą­żył for­ma­cję ja­kichś dzi­wacznie ukształto­wa­nych gła­zów. Jeźdźcy już na niego cze­kali. Koń przy­siadł na za­dzie, chcąc unik­nąć zde­rze­nia. El Mu­rid zsu­nął się z jego grzbietu. Poto­czył się po zbitej ziemi, a po­tem gra­molił w po­szu­ki­wa­niu kry­jówki. Nie miał broni. Za­ufał ochronie, jaką dał mu Pan... Za­czął się mo­dlić.W wą­wo­zie za­dud­niły koń­skie ko­pyta, roz­legły się krzyki męż­czyzn, stal ude­rzyła o stal. Ktoś prze­cią­gle jęk­nął, a po­tem wszystko się skończyło.— Chodź, Mi­cah — krzyknął ktoś w za­pa­dłej z nagła ciszy. Zer­knął przez szczelinę mię­dzy gła­zami. Zo­ba­czył dwa konie bez jeźdźców i dwa ciała le­żące na ziemi. Nad nimi ma­ja­czyła syl­wetka Nas­sefa sie­dzą­cego na wiel­kim, czar­nym ru­maku. W pra­wej dłoni ści­skał ocie­ka­jące krwią ostrze. Za nim zo­ba­czył jesz­cze trzech mło­dzieńców z El Aqu­ila, Me­ryem oraz jesz­cze jedną dziew­czynę. Wy­pełzł z kry­jówki.— Skąd się tu wzięliście?— Po­sta­no­wili­śmy poje­chać z tobą. — Nas­sef ze­sko­czył z ko­nia. Z po­gardą wy­tarł klingę o ka­ftan na piersi jed­nego z męż­czyzn. — Ka­płani. Wy­słali pół­główków, żeby cię za­mor­do­wali.Bra­cisz­ko­wie sami nie byli ka­pła­nami, tylko strażni­kami Świątyni, któ­rymi opat opie­ko­wał się w za­mian za opo­rzą­dza­nie osłów i drobne prace przy klasztorze.— Ale jak za mną trafi­liście? — do­py­tywał się wciąż El Mu­rid.— Me­ryem zo­ba­czyła, jak wy­ru­szyli za tobą w po­ścig. Wcześniej nie­któ­rzy z nas za­sta­na­wiali się, co robić dalej, ale dzięki temu de­cyzja za­padła ostatecz­nie. Znam ścieżkę an­tylop, która bie­gnie pro­sto przez wzgórza, za­miast je okrą­żać. Ru­szy­łem ścieżką, na­rzu­cając ostre tempo. Ja­sne było, że po­zwolą ci odje­chać dość da­leko, a po­tem urzą­dzą wszystko tak, by wy­glą­dało, że znowu na­padli cię ban­dyci.El Mu­rid stał nad cia­łami martwych braci. Łzy na­pły­nęły mu do oczu; byli prze­cież tylko na­rzę­dziami w rę­kach Złego, biedne istoty. Ukląkł i od­mó­wił mo­dli­twę za ich dusze, cho­ciaż nie­wielką miał na­dzieję, by Pan ze­chciał oka­zać bodaj odrobinę miło­sier­dzia. Jego Bóg był za­zdro­sny i mściwy.Kiedy skończył, za­pytał:— Za­mier­zacie wró­cić i do­nieść o wszystkim swemu ojcu?— Nie. Je­dziemy z tobą.— Ale...— Po­trze­bu­jesz ko­goś, Mi­cah. Czyż wła­śnie nie prze­ko­nałeś się o tym?El Mu­rid przy­sta­nął i za­my­ślił się, po chwili oto­czył ra­mio­nami Nas­sefa.— Cie­szę się, że zdą­żyłeś, Nas­sef. Martwi­łem się o cie­bie.Nas­sef po­czerwie­niał. Sy­no­wie Hammad al Nakir czę­sto nie ha­mo­wali by­najmniej swoich uczuć, rzadko jed­nak zdra­dzali sub­tel­niej­sze emo­cje.— Ru­szajmy — po­wie­dział. — Mamy długą drogę do prze­bycia, jeśli nie chcemy spę­dzić nocy na pu­styni. El Mu­rid uści­skał go po­now­nie.— Dziękuję ci, Nas­sef. Chciał­bym, żebyś wie­dział, ile to dla mnie zna­czy. — Po­tem ob­szedł wszyst­kich wo­koło, po­dając im dło­nie i ca­łując ręce dziew­cząt.— A ja co, nie za­słu­ży­łam na uścisk? — do­cięła mu Me­ryem. — Bar­dziej ko­chasz Nas­sefa?Zmieszał się. Me­ryem nigdy chyba nie za­prze­sta­nie tych swoich gie­rek.Po­sta­nowił ją spraw­dzić.— Chodź tu­taj.Po­de­szła i wtedy ją przytulił. To roz­zło­ściło Nas­sefa i cał­ko­wicie skon­fun­do­wało dziew­czynę. El Mu­rid za­śmiał się w głos.Jeden z młodszych chłopców przy­pro­wa­dził jego konia; po­dzię­ko­wał mu.Tak więc było ich sied­mioro, sied­mioro lu­dzi, któ­rzy wstąpili na długą drogę, drogę trwającą całe lata. El Mu­rid uwa­żał sió­demkę za liczbę po­myślną, im jed­nak nie przy­nio­sła szczęścia. Miał nie­zli­czone noce cier­pieć za­wie­dziony i po­grą­żony w roz­pa­czy, nim jego po­słan­nic­two zro­dziło pierwsze owoce. Zbyt wielu sy­nów Hammad al Nakir od­rzu­cało go albo zwy­czaj­nie oka­zy­wało się śle­pych na Prawdę.Jed­nak trwał przy swoim. A za każ­dym ra­zem, gdy wy­gła­szał ka­zanie, zdo­by­wał serce lub dwa. Sze­regi wy­znawców rosły po­woli i oni dalej nieśli jego no­winę. Rozdział drugi Ziarna nienawiści, korzenie wojny Ha­roun miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy spo­tkał El Mu­rida.Jego brat Ali zna­lazł jakąś szczelinę w sta­rym mu­rze ota­cza­ją­cym ogród.— Na brodę Boga! — pi­snął Ali. — Khe­dah, Mu­staf, Ha­roun! Chodźcie i po­pa­trzcie na to!Ich na­uczyciel, Me­gelin Ra­detic, zmarsz­czył czoło.— Ali, złaź zaraz na dół.Chłopak nie zwrócił uwagi na jego słowa.— Ja­kim to niby spo­so­bem mam wbić co­kol­wiek do głowy tym ma­łym dzi­ku­som? — wy­mru­czał Ra­detic. — Może coś zro­bisz? — za­pytał ich wuja Fu­ada.Su­rowy gry­mas ust Fu­ada zmienił się w nie­znaczny, nie­przyjemny uśmieszek. „Mógł­bym, ale nie chcę” — tak nale­żało go od­czy­tać. Uważał, że jego brat You­sif za­cho­wuje się jak głu­piec, wy­rzu­cając pie­nią­dze na ja­kie­goś cio­to­wa­tego na­uczyciela z ob­cych stron. — To Dis­harhun. Czego się spo­dziewałeś?Ra­detic po­kręcił głową. Ostatnimi czasy Fuad tym zda­niem zwy­cza­jowo koń­czył wszystkie od­po­wie­dzi, ja­kich mu udzielał. Te bar­ba­rzyń­skie święta. Znowu ko­lejne stra­cone tygo­dnie w, i tak już z góry ska­za­nym na po­rażkę, za­daniu kształce­nia ba­cho­rów wa­liego. Mu­sieli prze­być chyba trzy­sta prze­klę­tych mil, z sa­mego el Aswad aż do Al Rhemish, na święto i mo­dli­twy. Głu­pota. Ale, rzecz jasna, za kuli­sami ofi­cjal­nych uro­czy­stości można bę­dzie za­ła­twić różne po­li­tyczne in­te­resy.Uczeni z Hel­lin Da­imiel byli nie­po­prawnymi scepty­kami. Wszelka wiara w ich oczach sta­no­wiła wy­łącz­nie farsę lub szal­bier­stwo. Me­gelin Ra­detic zaś był jesz­cze bar­dziej nie­przejed­na­nym scepty­kiem niż większość jego kole­gów. Dzięki tej po­sta­wie wy­wołał już kilka za­pal­czy­wych kłótni ze swoim pra­co­dawcą, You­sifem, wa­lim el Aswad. W ich wy­niku na sce­nie po­jawił się Fuad; młodszy brat You­sifa i główny zbir w ro­dzi­nie miał być pod ręką i za­dbać o to, żeby dzieci nie ucierpiały za­nadto od co groź­niej­szych here­zji Hel­lin Da­imiel.— Po­śpieszcie się! — nale­gał Ali. — Ina­czej nic nie zo­ba­czy­cie.Cały ruch uliczny prze­cho­dzący przez te­reny Kró­lew­skiej Po­sia­dło­ści od obo­zów piel­grzymów do Naj­świętszej Świątyni Mrazkin prze­bie­gał tą je­dyną zaku­rzoną ulicą tuż za mu­rem za­im­pro­wi­zo­wa­nej na dzie­dzińcu klasy Ra­de­tica. Tego roku po raz pierwszy któ­re­mu­kol­wiek z jego uczniów nada­rzyła się oka­zja towa­rzy­sze­nia ojcu pod­czas Dis­harhun. Nigdy przedtem ża­den z nich nie wi­dział Al Rhemish ani jego świątecz­nych po­ka­zów.— Wielki Święty Ty­dzień — wy­mru­czał kwa­śno Ra­detic. — Wio­senna Ko­mu­nia. Komu to po­trzebne?Jed­nak dla niego była to rów­nież pierwsza wi­zyta. Na swój cichy spo­sób był pod­eks­cy­to­wany tak samo jak dzieci.Po­sadę na­uczyciela przyjął po to, aby móc bez­po­śred­nio ob­ser­wo­wać pro­cesy po­li­tyczne za­cho­dzące w głębi Sahel. Bez­pre­ce­den­sowe wy­zwa­nie, jakie dla ist­nie­ją­cych struktur wła­dzy sta­no­wiła me­sjani­styczna po­stać El Mu­rida, stwa­rzało inte­re­su­jącą spo­sob­ność ba­dania kul­tury pod­danej po­waż­nym na­pię­ciom. Ra­detic spe­cjali­zo­wał się bo­wiem w ewolucyj­nej histo­rii idei rzą­dze­nia, szczegól­nie zaś upodobał sobie te­ma­tykę eta­ty­stycznego pań­stwa, które pró­buje przetrwać w obli­czu sze­rzą­cych się wśród jego pod­da­nych prze­ko­nań, iż zo­stali po­li­tycz­nie wy­dzie­dzi­czeni. Było to bar­dzo sub­telne i ry­zy­kowne pole do­cie­kań, a wszelkie for­mu­ło­wane do­tych­czas teorie nie­odmiennie sta­wały się obiektem czy­jejś kry­tyki.Przez jego kole­gów Reb­sa­meń­czy­ków umowa z You­sifem zo­stała uznana za wielki suk­ces. Ta­jem­nicze ludy z Hammad al Nakir sta­no­wiły dziewi­cze te­ryto­rium ba­dań aka­de­mic­kich. Ra­detic wszakże za­czy­nał już wąt­pić, czy owa rze­komo wspaniała spo­sob­ność warta była po­no­szo­nych cier­pień.Tylko mały Ha­roun za­cho­wał sku­pie­nie. Po­zo­stali po­biegli za Alim, prze­py­cha­jąc się w po­szu­ki­wa­niu naj­lep­szego miej­sca do ob­ser­wacji.— Och, idź też — po­wie­dział Ra­detic do swego naj­pil­niej­szego ucznia.Ha­roun sta­nowił je­dyny ja­śniej­szy — w sen­sie inte­lek­tual­nym — punkt, jaki Ra­detic od­krył na po­grą­żo­nym w mro­kach bar­ba­rzyń­stwa pust­ko­wiu. Tylko osoba Ha­rouna po­wstrzy­my­wała go przed oświad­cze­niem You­si­fowi, aby za­brał swoje prze­sądy i ty­łek pro­sto do Pie­kła. Dzieciak był nie­sa­mo­wicie obie­cu­jący.A reszta? Bra­cia i ku­zyni Ha­rouna oraz dzieci fa­wo­ry­zo­wa­nych zwolenni­ków You­sifa? Ska­zani. Zmienią się w kopie swoich oj­ców. Igno­ranc­kie, prze­sądne, krwiożer­cze dzi­kusy. Nowi miecznicy w nie­koń­czą­cej się ka­wal­ka­dzie na­jaz­dów i poty­czek, które ci dzicy lu­dzie uwa­żali za sens życia.Ra­detic nie przy­znałby się do tego przed ni­kim, a już na pewno nie przed sobą, ale ko­chał to małe dia­blę o imie­niu Ha­roun. Po­szedł za chłopcem, po raz ty­sięczny za­sta­na­wia­jąc się nad ta­jem­nicą wa­liego.Po­zycja You­sifa od­po­wia­dała mniej wię­cej po­zycji księ­cia. Był ku­zy­nem króla Abouda. Miał wszelkie po­wody, żeby bro­nić sta­tus quo, bo­wiem każda zmiana mo­gła przy­nieść tylko po­gor­sze­nie jego sytu­acji. Jed­nak śnił o poło­żeniu kresu nie­ustannemu za­bija­niu, sta­rym spo­so­bom życia na pu­styni — przy­najmniej w gra­ni­cach wła­snych dóbr. Na swój cichy, znacznie mniej agre­sywny spo­sób był w rów­nym stop­niu re­wo­lu­cjo­nistą co El Mu­rid.Jeden ze star­szych chłopców pod­sa­dził Ha­rouna na szczyt muru. Ten za­pa­trzył się, jakby pora­żony prze­cud­nym wi­do­kiem. Ulu­bie­niec Ra­de­tica był szczupły, sma­gły, ciemnooki, na jego obli­czu wy­raź­nie za­zna­czał się już kształt ja­strzębiego nosa — był dzie­cię­cym wize­run­kiem swego ro­dzica. Na­wet w wieku sze­ściu lat zda­wał sobie do­kład­nie sprawę ze swej po­zycji. Jako czwarty syn z kolei, Ha­roun ska­zany był na zo­sta­nie głównym sha­ghu­nem pro­win­cji, do­wódcą garstki żoł­nie­rzy-cza­row­ni­ków słu­żą­cych w ka­wale­rii ro­dziny. Wa­liat You­sifa był bar­dzo roz­legły, a jego woj­ska liczne, po­nie­waż no­mi­nal­nie w ich skład wchodzili wszyscy męż­czyźni zdolni do no­sze­nia broni. Za­kres od­po­wie­dzialności Ha­rouna bę­dzie więc ogromny, a wta­jem­ni­cze­nie w sztukę głę­bokie.Na­wet obecnie Ra­detic mu­siał dzie­lić się swym uczniem z in­strukto­rami cza­rów z Jebal al Alf Dhulquar­neni, jak naj­bar­dziej sto­sow­nie zwa­nej Górą Ty­siąca Cza­row­ni­ków. Naj­więksi jej adepci nie­malże zaw­sze roz­po­czy­nali swe nauki już w okre­sie, gdy uczyli się mó­wić, jed­nak rzadko osią­gali peł­nię swych mocy wcześniej niż po upływie kilku pierwszych lat doj­rza­łości. Młode lata oka­zy­wały się de­cy­du­jące w kształto­wa­niu sa­mo­dy­scy­pliny, którą nale­żało wpoić przed po­cząt­kiem okresu po­kwi­tania i związa­nych z nim po­kus.Ra­detic pró­bo­wał wci­snąć się w gro­madkę dzieci.— Niech mnie diabli po­rwą! Fuad od­cią­gnął go do tyłu.— Na to z pew­no­ścią mo­żesz li­czyć. — Zajął miej­sce Ra­de­tica. — Święty!... Ko­bieta z ob­na­żoną twa­rzą! Na­uczycielu, rów­nie do­brze mo­żesz ich roz­pu­ścić, teraz już się nie uspokoją. Le­piej po­wiem You­si­fowi, że przy­byli. — Obli­cze Fu­ada przy­brało wy­raz wła­ściwy sam­com na ry­ko­wi­sku; Ra­detic nie wąt­pił, że tam­ten ma erek­cję.Za­iste dziwne są za­sady pu­styn­nego życia, po­my­ślał.Po­sia­dłość Kró­lew­ska już wiele dni wcześniej trzę­sła się od spe­kula­cji. Czy El Mu­rid na­prawdę od­waży się przy­być do Świątyni?Ra­detic znowu wci­snął się w opróżnioną przez tam­tego szczelinę i pa­trzył.Ko­bieta była młodsza, niźli oczekiwał. Do­sia­dała wy­so­kiego bia­łego wiel­błąda. Wra­żenie, ja­kie wy­wie­rała jej ob­na­żona twarz, cał­ko­wicie za­ćmiewało obecność mło­dzieńca o dzi­kim spoj­rze­niu, sie­dzą­cego na grzbiecie białej kla­czy. A je­śli już o tym mowa, El Mu­rid i tak wy­da­wał się cał­ko­wicie nie­po­zorny obok dru­giego męż­czy­zny jadą­cego na wiel­kim czar­nym ogie­rze. „To z pew­no­ścią bę­dzie Nas­sef” — po­my­ślał Ra­detic. Awantur­nik, który do­wo­dził strażą przy­boczną El Mu­rida, no­szącą dra­ma­tyczne miano Nie­zwy­cię­żo­nych, brat żony Adepta.— El Mu­rid. Je­steś od­waż­nym ban­dytą, synu — wy­mru­czał pod no­sem Ra­detic. Przyłapał się na tym, że po­dzi­wia aro­gan­cję mło­dzieńca. Każdy, kto od­wa­żał się wściubiać nos w sprawy ka­płań­stwa, mógł li­czyć na sym­patię Me­ge­lina Ra­de­tica. — Chłopcy. Zejdźcie na dół, idź­cie po­szu­kać swoich oj­ców. Chcecie zaro­bić chło­stę?Taka wła­śnie kara gro­ziła za spo­glą­danie na ob­na­żoną twarz ko­biety. Jego uczniowie ucie­kli.Wszyscy prócz Ha­rouna.— Czy to na­prawdę El Mu­rid? Ten, któ­rego oj­ciec na­zywa Ma­łym Dia­błem?Ra­detic ski­nął głową:— To on.Ha­roun po­gnał za swoimi braćmi i ku­zy­nami.— Ali! Cze­kaj. Pa­mię­tasz, jak Sab­bah przy­był do el Aswad?Me­gelin po­dej­rze­wał, że szy­kuje się ja­kieś dia­bel­stwo. Nic prócz złej krwi nie wy­nik­nęło z tej zro­dzo­nej pod nie­dobrą gwiazdą kon­fe­rencji po­ko­jowej z Sab­ba­hem i Has­sa­nem. Po­wę­dro­wał więc w ślad za swymi uczniami.Ostrzegał You­sifa. Sta­wiał horo­skop za horo­sko­pem, a każdy był bar­dziej czarny od po­przednich. Ale You­sif od­rzu­cał na­ukowe po­dej­ście do wła­snego ży­cia.W sy­nach Hammad al Nakir było ja­kieś wro­dzone, acz­kol­wiek zara­zem nie­winne okru­cień­stwo. Na­wet w ich ję­zyku bra­ko­wało słowa na wy­raże­nie poję­cia „okrucień­stwo wo­bec wroga”.Ha­roun obej­rzał się za sie­bie. Przy­sta­nął, kiedy spo­strzegł, że Ra­detic go ob­ser­wuje. Ale pra­gnie­nie olśnienia braci przewa­żyło nad zdrowym roz­sąd­kiem. Po­chwycił po dro­dze swój pod­sta­wowy rynsztunek sha­ghuna i dołą­czył do wy­bie­gają­cych w po­śpie­chu na ulicę. Ra­detic po­szedł za nimi. Nie prze­szkodzi im w pso­tach, ale być może zdoła uchylić choć rąbka ta­jem­nicy ota­cza­jącej ze­rwa­nie ne­go­cjacji z Sab­ba­hem i Has­sa­nem.Wy­ja­śnie­nie oka­zało się prze­ra­ża­jące w swej pro­sto­cie.Sha­ghun był w takim sa­mym stop­niu sce­nicz­nym ma­gi­kiem jak prawdzi­wym cza­ro­dziejem. Ha­roun spę­dzał co­dziennie go­dzinę, ćwi­cząc zręczność dłoni, która pew­nego dnia na­pełni zdu­mie­niem na­iw­nych. Wśród jego pro­stych na­rzę­dzi znaj­do­wała się rurka do plu­cia gro­chem. Mógł ją ukryć w dłoni, i sy­mu­lując kaszlnie­cie, wy­strzelić z niej po­cisk w ogni­sko obo­zowe lub strzałkę w ni­czego nie spo­dziewa­ją­cego się wroga.Ha­roun wy­brał strzałkę i dmuchnął, ce­lując w bok białej kla­czy.Wspięła się na za­dzie i kwiknęła. El Mu­rid upadł wprost pod stopy Ha­rouna. Ich oczy się spo­tkały. El Mu­rid wy­da­wał się zmieszany; pró­bo­wał się pod­nieść, ale upadł po­now­nie. Pękła mu kostka. Bra­cia Ha­rouna za­częli szy­dzić i wy­śmiewać się z oka­le­czo­nego mło­dzieńca. Jakiś przytomny ka­płan krzyknął:— Omen! Fał­szywi pro­rocy zaw­sze mu­szą upaść.Po­zo­stali pod­jęli ten okrzyk. Od dawna przy­cza­jeni, wy­pa­try­wali szansy ośmiesze­nia El Mu­rida. Mię­dzy frak­cjami wy­wią­zała się prze­py­chanka.Ha­roun oraz El Mu­rid wciąż pa­trzyli na sie­bie, jakby w tym mo­men­cie przed ich oczami od­sło­niła się przy­szłość i zo­ba­czyli, jaka bę­dzie po­nura.Nas­sef wy­śle­dził tego, który strzelał z rurki. Jego miecz za­świ­stał, opusz­cza­jąc po­chwę. Czu­bek ostrza płytko roz­ciął skórę o cal po­nad pra­wym okiem Ha­rouna. Chłopak zgi­nąłby nie­chybnie, gdyby nie szybka reak­cja Ra­de­tica. Stronnic­two Ro­jali­styczne za­wyło jak jeden mąż. Znie­nacka w dło­niach zmateria­lizo­wała się broń.— Za­po­wiada się na brzydką awanturę. Ty mały głup­cze, chodź tu­taj — Ra­detic uniósł Ha­rouna i prze­rzucił przez ramię, a po­tem po­gnał do na­miotu swego pra­co­dawcy. Pod­czas Dis­harhun wszyscy, nie­za­leż­nie od tego, czy piel­grzymo­wali do Al Rhemish, czy nie, żyli przez ty­dzień w na­mio­tach.Fu­ada spo­tkali na ulicy. Do­tarła już do niego prze­sa­dzona plotka o za­bój­stwie. Był wściekły. Wielki męż­czy­zna o prze­ra­żają­cej re­puta­cji — Fuad w gniewie sta­nowił wi­dok zaiste dziki. W dłoni ści­skał swą klingę bo­jową — wy­glą­dała, jakby jed­nym jej cio­sem można było po­zba­wić łba wołu.— Co się stało, na­uczycielu? Z nim wszystko w po­rządku?— Tylko najadł się stra­chu. Le­piej po­roz­ma­wiam z You­sifem — pró­bo­wał ukryć krwa­wiącą ranę. Fuad miał znacznie słab­szą sa­mo­kon­trolę niźli większość i tak bar­dzo gwałtow­nych tu­byl­ców.— Czeka.— Po­wi­nie­nem chyba za­bie­rać ze sobą ska­le­czone dziecko za każ­dym ra­zem, gdy się do niego wy­bie­ram.Fuad ob­rzucił go ja­do­wi­tym spoj­rze­niem.Po­cząt­kowe wrzaski i wy­ma­chi­wa­nie no­żami w tłu­mie ota­cza­ją­cym El Mu­rida za­czy­nały za­mie­niać się w na­prawdę pa­skudną awanturę. Pod­czas Dis­harhun walki były wpraw­dzie zaka­zane, jed­nak Sy­no­wie Hammad al Nakir nie nale­żeli do ludzi, któ­rzy po­zwo­liliby, aby prawa krę­po­wały ich emo­cje. Na miej­sce przy­byli jeźdźcy z okrą­głymi czar­nymi tar­czami, ozdobio­nymi ostro zary­so­waną syl­wetką czerwo­nego orła Domu Kró­lew­skiego.Ra­detic po­śpiesznie wszedł do kwatery swego pra­co­dawcy.— Co się stało? — za­pytał You­sif, gdy tylko zo­rientował Się, że rana Ha­rouna nie na­leży do po­waż­nych. Wy­prosił z na­miotu jak zwy­kle licz­nie zgroma­dzo­nych po­chlebców. — Ha­roun, ty opo­wiedz naj­pierw.Chłopiec był zbyt wy­stra­szony, by pró­bo­wać zmy­ślać.— Ja... ja dmuchną­łem z mojej rurki. Chciałem trafić konia. Nie mia­łem poję­cia, że mu się coś sta­nie.— Me­gelin?— Tak to mniej wię­cej było. Żart sytu­acyjny w kiep­skim gu­ście. Wi­nił­bym tu star­szych, któ­rzy dają mło­dym zły przy­kład. Ja wszelako sły­sza­łem wcześniej wy­mie­nione imię Sab­baha i Has­sana.— Jak to?— W kon­tek­ście, jak mniemam, po­dob­nego psi­kusa. Wa­sze dzieci, sam ro­zu­miesz, są jesz­cze bar­dziej pry­mi­tywne i bez­po­śred­nie niźli lu­dzie doj­rzali.— Ha­roun? Czy to prawda?— Hę?— Czy to samo zro­biłeś Sab­ba­howi i Has­sa­nowi?Ra­detic uśmiech­nął się nie­znacznie, wi­dząc, jak chło­piec zmaga się z kłam­stwem, które niby kie­ro­wane wła­sną wolą, pró­bo­wało się wy­rwać z jego ust.— Tak, ojcze.Do na­miotu wró­cił Fuad. Naj­wy­raź­niej zdą­żył się już uspokoić.— Na­uczycielu?— Wali?— Co oni, u dia­bła, robili na ulicy? Mieli mieć lek­cję w kla­sie.— Bądź po­ważny, You­sif — wtrą­cił się Fuad. — Nie mów mi, że do tego stop­nia się ze­sta­rza­łeś, by nie pa­mię­tać wła­snej mło­dości. — Wali liczył sobie czterdzie­ści jeden lat. — To jest Dis­harhun. Ko­bieta nie miała za­słony na twa­rzy. Są­dzisz, że twój człowiek jest cu­do­twórcą?Ra­detic po­czuł, jak ogar­nia go zdu­mie­nie. Fuad wcześniej jasno dał do zro­zu­mie­nia, że każdy na­uczyciel, który nie uczy po­słu­gi­wa­nia się bro­nią, jest jego zda­niem cał­ko­wicie zby­teczny. Do­wódca wojsk nie po­trze­bo­wał żad­nego in­nego wy­kształce­nia. Pisa­rzy i księ­go­wych zaś można było kupić jako nie­wol­ni­ków. Po­nadto Fuad nie lubił Ra­de­tica. Co też mo­gło wprawić go w tak do­bry na­strój? Ra­detic nie po­trafił stłu­mić nie­do­brych prze­czuć.— Ha­roun.Chłopak nie­chęt­nie pod­szedł do ojca, a po­tem zniósł la­nie bez jed­nego krzyku. I bez choćby śladu skru­chy.You­sif był zły. Nigdy nie karał swoich dzieci w obecności ob­cych. A jed­nak... Ra­detic po­dej­rze­wał, że jego pra­co­dawca nie jest by­najmniej tak do końca nie­za­do­wo­lony.— Te­raz idź i po­szu­kaj swoich braci. Po­wiedz im, że mają na­tychmiast tu przyjść i trzymać się z dala od kło­po­tów. Chłopiec wy­biegł z na­miotu. You­sif spoj­rzał na Fu­ada.— Bez­czelny mały szczeniak, no nie?— Nie­odrodny syn swego ojca, jak na­leży są­dzić. Ty byłeś taki sam.Było jasne, że Ha­roun jest ulu­bień­cem You­sifa, acz­kol­wiek wali do­brze skrywał swe uczucia. Ra­detic po­dej­rze­wał, że wy­na­jęto go spe­cjal­nie po to, by on jeden sko­rzy­stał z jego nauk, a po­zo­stali zo­stali włą­czeni do jego klasy w próż­nej na­dziei, że być może ja­kimś cu­dem przylgnie do nich jed­nak dro­bina wie­dzy. Ha­ro­unowi po­do­ba­łoby się z pew­no­ścią życie aka­de­mic­kie. Kiedy w po­bliżu nie było star­szych braci, zdra­dzał wszystkie oznaki wła­ści­wego tem­pe­ra­mentu. Po prawdzie, pew­nego razu sam przy­znał się Ra­deti­cowi, że kiedy doro­śnie, chce być taki jak on. Usły­szawszy to, Me­gelin po­czuł jed­no­cze­śnie ra­dość i za­kło­pota­nie. Jak na sze­ściolatka, Ha­roun zdra­dzał nie­małą de­ter­mi­nację, mie­rząc się z prze­zna­cze­niem przy­pisa­nym mu na mocy uro­dze­nia. Za­cho­wy­wał się tak, jakby miał co naj­mniej dwa razy wię­cej lat. Rzą­dził nim duch nie­wzruszo­nego, so­lid­nego fata­lizmu, rzadko spo­ty­kany u osób przed trzy­dziestką. Me­gelin Ra­detic cier­piał nie­mało, za­sta­na­wia­jąc się nad lo­sem dziecka. Fuad mó­wił dalej:— You­sif, to jest przełom, na który cze­kali­śmy. Tym ra­zem do­star­czył nam do­brego, nie­wzruszo­nego ni­czym skała pre­tek­stu.Ra­detic po­czuł przy­pływ za­sko­cze­nia, kiedy zdał sobie sprawę, że Fuad mówi o El Mu­ridzie. To było ni­czym ob­ja­wie­nie. Nie po­dej­rze­wał, że po­tężni lu­dzie pia­stu­jący wła­dzę na­prawdę oba­wiają się Adepta. Pięt­na­sto­latka, który, jak oni sami, przy­był do Al Rhemish, aby uczestni­czyć w ob­cho­dach Dis­harhun i zo­ba­czyć, jak jego nowo naro­dzona córka zo­sta­nie ochrzczona w Naj­świętszej Świątyni Mrazkin. Okłamy­wali go. I sie­bie sa­mych być może rów­nież. Wszystko to było tylko zwy­kłe sta­ro­modne do­da­wa­nie sobie du­cha w obli­czu nie­bez­pie­czeń­stwa. A całe to za­mie­sza­nie o reli­gijną bzdurę.— Wali, to jest ab­sur­dalne. Bar­ba­rzyń­skie — na­rze­kał Ra­detic. — Wręcz żało­sne. Ten chło­piec jest sza­leń­cem. Krzyżuje się za każ­dym ra­zem, gdy głosi ka­zanie. Nie mu­sisz fa­bry­ko­wać prze­ciwko niemu żad­nych oskarżeń. Niech ma ten swój Wielki Święty Ty­dzień. Daj­cie mu mó­wić, jeśli chce. Wy­śmieją go z Al Rhemish.— Po­zwól mi sko­pać tego al­fonsa o ry­bim py­sku — warknął Fuad.You­sif uniósł dłoń w ge­ście na­ka­zują­cym mil­cze­nie.— Uspokój się. Ma prawo do wy­raże­nia swojej opi­nii, na­wet jeśli jest błędna.Fuad za­mknął się.You­sif cał­ko­wicie zdo­mi­no­wał swego młodszego brata. W jego obecności Fuad wy­da­wał się zu­peł­nie po­zba­wiony wy­obraźni i aspi­racji, był zwiercia­dłem You­sifa, prawą ręką wa­liego, mło­tem słu­żą­cym wy­ku­wa­niu cu­dzych snów. On i You­sif nie­kiedy kłó­cili się go­rąco, zwłaszcza gdy ten drugi chciał wprowa­dzić w czyn ja­kieś nowe roz­wią­zanie. Nie­kiedy na­wet Fu­adowi uda­wało się do­wieść swej racji. Gdy jed­nak de­cyzja raz za­padła, go­tów był trwać przy niej aż do śmierci.— Wali...— Bądź przez chwilę ci­cho, Me­gelin. Po­zwól, że ci wy­tłu­ma­czę, w któ­rym punkcie się my­lisz — You­sif roz­łożył swe po­duszki. — Tro­chę to nie­stety po­trwa. Roz­gość się.W oczach Ra­de­tica na­miot You­sifa był przy­kła­dem krzy­kli­wego, bar­ba­rzyń­skiego smaku. Sy­no­wie Hammad al Nakir, przy­najmniej ci, któ­rych było na to stać, lubili prze­by­wać w oto­cze­niu bar­dzo in­ten­syw­nych barw. Ze­sta­wie­nie czerwieni, zie­leni, żółci i błę­kitów w oto­cze­niu You­sifa było tak ra­żące, że Ra­detic nie­malże mógł usły­szeć, jak barwy kłócą się ze sobą.— Fuad, po­szu­kaj cze­goś do picia, ja na­to­miast za­cznę oświecać na­szego na­uczyciela. Me­gelin, my­lisz się, po­nie­waż jesteś za bar­dzo prze­ko­nany o słuszności swego punktu wi­dze­nia. Kiedy roz­glą­dasz się wo­kół sie­bie, nie wi­dzisz kul­tury. Wi­dzisz bar­ba­rzyń­ców. Wsłuchu­jesz się w nasze spory reli­gijne i nie po­tra­fisz zro­zu­mieć, że traktu­jemy je po­waż­nie, po­nie­waż ty nie po­tra­fisz ich w ten spo­sób traktować. Za­pew­niam cię, wielu mo­ich ludzi myśli po­dob­nie jak ty. Jed­nak większość jest in­nego zda­nia. Jeśli cho­dzi o El Mu­rida oraz jego przy­bocznego mor­dercę, ty wi­dzisz tylko zbłą­ka­nego chłopca i ban­dytę, ja zaś po­strzegam wielki pro­blem. Chłopak mówi rze­czy, któ­rych wszyscy chcą słu­chać. I w które chcą wie­rzyć. A Nas­sef być może aku­rat jest obda­rzony ta­len­tem, który po­zwoli mu wy­kroić dla El Mu­rida nowe Im­pe­rium. Ra­zem mogą sta­no­wić nie­prawdo­po­dobną wręcz atrakcję w oczach na­szych dzieci. Na­szymi dziećmi bo­wiem nie kie­ruje żadna inna na­dzieja, jak tylko po­de­pta­nia na­szych wczoraj­szych na­dziei.Wi­dzisz w Nas­sefie ban­dytę, po­nie­waż łupił ka­ra­wany. To, co czyni zeń czło­wieka god­nego uwagi i nie­bez­piecznego, to nie jego zbrodnie, lecz zręczność, z jaką zo­stały po­peł­nione. Jeśli kie­dy­kol­wiek wzniesie się od ra­bunku w imię Boga do wojny w imię Boga, wówczas tylko Bóg bę­dzie w sta­nie nas ura­to­wać, po­nie­waż wtedy prawdo­po­dob­nie nas zniszczy. Me­gelin, nikt nie bę­dzie się śmiał, kiedy przemówi El Mu­rid. Nikt. A jako mówca jest rów­nie nie­bez­pieczny jak Nas­sef w walce. Jego ka­zania wy­ku­wają broń po­trzebną Nas­se­fowi do sta­nia się kimś wię­cej niźli zwy­kłym ban­dytą. Ruch stwo­rzony przez tego chło­paka zna­lazł się na roz­drożu, i on o tym wie. Dla­tego wła­śnie przy­był tego roku do Al Rhemish. Po Dis­harhun albo zo­sta­nie od­rzu­cony i za­po­mniany, albo prze­mknie przez pu­sty­nię ni­czym pia­skowa bu­rza. Gdy­by­śmy mu­sieli sfa­bry­ko­wać za­rzuty i do­wody prze­ciw niemu, aby do tego nie do­pu­ścić, zro­bili­by­śmy to.Fuad po­wró­cił i przy­niósł jakiś napój przy­po­mi­na­jący le­mo­niadę. Me­gelin i Yo­usif przyjęli od niego kieli­chy. Po­tem Fuad usiadł w mil­cze­niu, z boku.Ra­detic wier­cił się przez chwilę na szkarłatnej po­duszce, wreszcie po­wie­dział:— A Fuad się dziwi, że uwa­żam was za bar­ba­rzyń­ców.— Mój brat nigdy w życiu nie od­wie­dził Hel­lin Da­imiel. Ja tam by­łem. Po­trafię sobie wy­obra­zić, że me­sjasz umarłby od śmiechu two­ich ludzi. Je­ste­ście wszyscy cyni­kami i nie po­trze­buje­cie tego ro­dzaju przy­wódcy. My jed­nak po­trze­bu­jemy, Me­gelin. Moje serce łak­nie słów El Mu­rida. Mówi do­kład­nie to, czego chcę słu­chać. Chcę wie­rzyć, że je­ste­śmy Lu­dem Wy­bra­nym. Chcę wie­rzyć, że na­szym prze­zna­cze­niem jest rzą­dzić światem. Chcę cze­goś, cze­go­kol­wiek, co nada sens wszystkim tym stu­le­ciom, jakie mi­nęły od Upadku. Ja chcę wie­rzyć, że sam Upa­dek był dziełem Złego. Fuad chce w to wie­rzyć. Mój ku­zyn, król, z pew­no­ścią rów­nież chęt­nie by uwie­rzył. Nie­stety, jeste­śmy na tyle sta­rzy, żeby do­strzec, iż ten chło­pak swoimi sło­wami bu­duje zamki w chmurach. Zamki, które mogą póź­niej zwa­lić się na nasze głowy. Me­gelin, ten chło­piec jest han­dla­rzem śmierci. Sprzedaje ją w ele­ganckim opa­ko­wa­niu, ale w isto­cie za­po­wiada ko­lejny Upa­dek. Jeśli pój­dziemy za nim, jeśli wy­rwiemy się z Hammad al Nakir, aby na­wra­cać tych po­gan i wskrzesić Im­pe­rium, zo­sta­niemy zniszczeni. Ci z nas, któ­rzy byli po dru­giej stro­nie Sahel, zdają sobie sprawę, że tam­tej­szy świat nie jest już tym, który nie­gdyś pod­bił Ilka­zar. Nie dys­po­nu­jemy ludźmi, zaso­bami, bro­nią, lub choćby dys­cy­pliną za­chodnich kró­lestw.Ra­detic po­kiwał głową. Ci lu­dzie zna­leź­liby się w obli­czu bez­na­dziejnej przewagi wroga, gdyby przy­szło im wszcząć wojnę z Za­cho­dem. Sztuka wo­jenna, jak wszystko inne, ewoluuje. Styl walki sy­nów Hammad al Nakir ewolu­ował w kie­runku od­po­wiednim wy­łącz­nie dla pu­styni.— Ale dżi­had prze­zeń gło­szona jesz­cze mnie nie prze­raża. Do niej długa droga — cią­gnął dalej You­sif. — Na razie zdejmuje mnie strach przed walką, która tutaj się roz­pęta. Al­bo­wiem on naj­pierw musi pod­bić swoją oj­czy­znę. Ażeby tego do­ko­nać, roze­drze pod­brzu­sze Hammad al Nakir. Tak więc... Chcę za­wczasu wy­rwać mu kły. Uczci­wymi lub nie­uczciwymi środ­kami.— Żyje­cie we­dle in­nych reguł — za­uwa­żył Ra­detic. Po­woli ta kwe­stia sta­wała się jego ulu­bio­nym po­wie­dze­niem. — Mu­szę się przez jakiś czas za­sta­no­wić nad tym, co po­wie­działeś. — Skończył napój, po­wstał, ski­nął głową Fu­adowi i wy­szedł. Po­tem roz­siadł się pod płachtą na­miotu w po­sta­wie me­dyta­cyj­nej. Słu­chał, jak You­sif in­stru­ował Fu­ada na temat spo­sobu prze­ka­zania kró­lowi Aboudowi wie­ści o nada­rza­jącej się spo­sob­ności. Na myśl o głu­pocie tego po­stę­po­wa­nia, o nie­sprawie­dli­wo­ści, jaką za sobą po­cią­gało, po­czuł taką go­rycz, że zu­peł­nie za­mknął uszy na roz­mowę tam­tych i zajął się kon­tem­pla­cją oto­cze­nia.Po­sia­dłość Kró­lew­ska zaj­mo­wała pięć akrów gra­ni­czą­cych z połu­dniowo-za­chodnią flanką Świątyni Mrazkin, która sta­no­wiła reli­gijne serce Hammad al Nakir. Po­nie­waż trwał Dis­harhun, po­sia­dłość pełna była kró­lew­skich krewnych, po­szu­ki­wa­czy łaski pań­skiej i po­chlebców. Większość wo­dzów, szej­ków i wa­lich przy­pro­wa­dziła ze sobą wszyst­kich do­mowni­ków. Han­dla­rze i rze­mieślnicy, w na­dziei osią­gnię­cia nie­wiel­kiej choćby przewagi nad kon­ku­ren­cją, praktycz­nie rzecz bio­rąc, oble­gali gra­nice Po­sia­dło­ści. Am­basa­do­rowie i obcy fak­torzy han­dlowi krę­cili się wszędzie. Za­pach wy­peł­nia­jący po­wie­trze przytła­czał. Lu­dzie, zwie­rzęta, ma­szyny i in­sekty wy­da­wały od­głosy zle­wa­jące się w jeden prze­możny zgiełk.A poza gra­ni­cami tego oszalałego mrowi­ska roz­ło­żyły się na­mioty wiel­kich obo­zo­wisk zwy­kłych piel­grzymów. Na­mioty wspinały się aż na zbo­cza do­liny w kształcie misy, w któ­rej cen­trum znaj­do­wały się sto­lica i Świątynia. Tego roku nie­zli­czone rze­sze ludzi, ty­siące wię­cej niż za­zwy­czaj, udały się w po­dróż — po­nie­waż plotki o wi­zycie El Mu­rida krą­żyły już od mie­sięcy. Przybyli, gdyż nie chcieli prze­gapić nie­uchron­nego star­cia dy­sy­denta z wła­dzami.Ra­detic zro­zu­miał, że You­sif igra z ogniem, ob­ser­wu­jąc, jak Fuad kro­czy w kie­runku na­miotu-pa­łacu Abouda. Ta mo­nar­chia, ina­czej niźli jej po­przed­niczki w Ilka­zarze, nie znała sztuki za­rzą­dza­nia przez de­krety. Dzi­siaj na­wet naj­bar­dziej odra­ża­jący de­ma­gog, po­sta­wiony przed są­dem, nie mógł zo­stać po­zba­wiony moż­liwo­ści wy­po­wie­dze­nia się w swej obronie. Po­jawił się Ha­roun i nie­śmiało usiadł obok swego na­uczyciela. Wsunął dłoń w rękę Ra­de­tica.— Nie­kiedy, Ha­roun, oka­zu­jesz zbyt dużo zręczności, żeby ci to mo­gło wyjść na dobre. — W gło­sie Ra­de­tica nie brzmiała jed­nak przy­gana. Ten gest go ujął, nie­za­leż­nie od tego, czy był szczery, czy też nie cał­kiem.— Zro­biłem źle, Me­gelin?— W tej kwe­stii po­ja­wiły się od­mienne zda­nia — Ra­detic przelot­nym spoj­rze­niem objął ludzką ciżbę. — Po­wi­nie­neś naj­pierw po­my­śleć, Ha­roun. Nie mo­żesz od razu prze­cho­dzić do działania. To naj­bar­dziej nie­ko­rzystna cecha wa­szych ludzi — pod­da­wa­nie się każ­demu im­pul­sowi bez oglą­dania się na kon­se­kwencje.— Przykro mi, Me­gelin.— Aku­rat. Przykro ci, że cię przyła­pano. W ogóle cię nie ob­cho­dzi, jak wielką krzywdę wy­rzą­dzi­łeś tam­temu człowie­kowi.— Jest na­szym wro­giem.— Skąd to mo­żesz wie­dzieć? Nigdy przedtem go nie wi­działeś. Nigdy z nim nie roz­ma­wia­łeś. Nigdy ci nic nie zro­bił.— Ali po­wie­dział...— Ali jest jak twój wu­jek Fuad. Dużo mówi. Jego usta są zaw­sze otwarte. I dla­tego też pew­nego dnia ktoś inny, kto w ogóle nie myśli, z pew­no­ścią we­pchnie mu pięść głę­boko do gar­dła. Jak czę­sto Ali ma rację, a ile razy naj­czystsza głu­pota wy­pływa z jego roz­war­tych ust?Ra­detic po­fol­go­wał swej fru­stra­cji. Nigdy w życiu nie spo­tkał ucznia bar­dziej opornie pod­dają­cego się praktykom pe­da­go­gicz­nym niźli Ali bin You­sif.— A więc on nie jest na­szym wro­giem?— Tego nie po­wie­działem. Oczywi­ście że jest wa­szym naj­bar­dziej za­wziętym wro­giem. Ale nie dla­tego, że Ali tak po­wie­dział. El Mu­rid jest wro­giem w sen­sie ide­owym. Nie sądzę, aby miał za­miar skrzyw­dzić was fi­zycznie, na­wet gdyby nada­rzyła się oka­zja. Po pro­stu obra­bo­wałby was ze wszyst­kiego, co jest wam dro­gie. Pew­nego dnia, mam na­dzieję, zro­zu­miesz, jak wielką po­myłką był twój głupi żart.— Fuad wraca.— Za­iste. I wy­gląda ni­czym stary kocur obli­zu­jący śmietanę z wą­sów. Do­brze po­szło, Fuad?— Zna­ko­micie, na­uczycielu. Stary Aboud nie jest taki głupi, za ja­kiego go uwa­ża­łem. Na­tychmiast do­strzegł szansę. — Uśmiech Fu­ada znik­nął. — Być może zo­sta­niesz po­wo­łany na świadka.— A wtedy nie bę­dziemy już dłu­żej przyja­ciółmi. Ja je­stem z Reb­sa­men, Fuad. Nie po­trafię kła­mać.— A czy kie­dy­kol­wiek byli­śmy przyja­ciółmi? — za­pytał Fuad i wszedł do na­miotu.Ra­detic po­czuł, jak dreszcz prze­biega mu po krzyżu. Nie był człowie­kiem szczegól­nie od­waż­nym. Po­czuł nie­smak do sa­mego sie­bie. Wie­dział, że skłamie, jeśli You­sif bę­dzie nań naci­skał do­sta­tecz­nie mocno. * * *Sąd Dziewię­ciu, naj­wyż­sza wła­dza są­dow­nicza Hammad al Nakir, ze­brał się zgodnie z tra­dy­cyj­nymi zasa­dami. Trzech sę­dziów po­wo­ływał Dom Kró­lew­ski, ko­lej­nych trzech ka­płani Świątyni. Ostatnią trójkę sta­no­wili zwy­kli piel­grzymi, wy­brani przy­pad­kowo spo­śród tych, któ­rzy przy­byli na Wielki Święty Ty­dzień.Był to sąd cał­ko­wicie stronniczy. Prze­ciwko El Mu­ri­dowi padło osiem gło­sów, za­nim jesz­cze przedsta­wiono bo­daj cień do­wo­dów.Ktoś mocno obanda­żo­wał Ha­rouna. Poin­stru­owany zo­stał szybko i do­brze. Kła­mał z nie­wzruszoną twa­rzą, dzielnie sta­wia­jąc czoło spoj­rze­niom El Mu­rida oraz Nas­sefa. Ra­detic nie­malże wrzasnął z obu­rze­nia, kiedy sąd od­dalił prośbę o po­zwolenie na zba­danie ofiary. Po tym, jak Ha­roun zszedł na dół, przy­szła kolej na ze­zna­nia ca­łego or­szaku piel­grzymów. Żadne z nich nie były na­wet mi­ni­mal­nie zbli­żone do prawdy o wy­da­rze­niach, ja­kie rze­czy­wi­ście miały miej­sce. Świadko­wie naj­wy­raź­niej kie­ro­wali się wy­łącz­nie pre­fe­ren­cjami reli­gij­nymi, nikt na­wet nie wspomniał, by wi­dział rurkę lub strzałkę. Ra­detic zdą­żył już wcześniej do­brze po­znać tę fazę pu­styn­nej sprawie­dli­wo­ści. Pi­sy­wał już sprawoz­dania z po­sie­dzeń sądu w el Aswad. Wy­roki w większo­ści spraw zale­żały od tego, która ze stron była w sta­nie zmo­bili­zo­wać wię­cej krewnych i przyjaciół go­to­wych dlań kła­mać.Oszczę­dzono mu też ostatecz­nego kon­fliktu su­mie­nia. Nie zo­sta­nie po­wo­łany na świadka. Sie­dział teraz nie­spo­koj­nie i aż kipiał we­wnętrznie. Co za paro­dia! Osta­teczny wy­rok na­wet przez mo­ment nie bu­dził wąt­pli­wo­ści. De­cyzja o jego treści zo­stała pod­jęta, za­nim sę­dziowie wy­słu­chali za­rzu­tów...Jakie wła­ści­wie były za­rzuty? Ra­detic zdał sobie nagle sprawę, że nie zo­stały for­mal­nie po­sta­wione.Są­dzili El Mu­rida. Za­rzuty nie miały zna­cze­nia.El Mu­rid po­wstał.— Wniosek, pa­no­wie sę­dziowie.Główny sę­dzia, jeden z braci Abouda, wy­glą­dał na bez reszty znu­dzo­nego.— O co cho­dzi tym ra­zem?— O po­zwolenie na po­wo­łanie do­dat­ko­wych świadków. Sę­dzia wes­tchnął i wy­tarł czoło grzbietem lewej dłoni:— To się może cią­gnąć przez cały dzień — mó­wił do sie­bie, ale wszyscy wy­raź­nie go sły­szeli. — Kogo?— Moją żonę.— Ko­bietę?Po­mruk roz­ba­wie­nia przetoczył się po gale­rii.— Jest córką wo­dza. Uro­dziła się wśród el Ha­bib, któ­rzy są z tej sa­mej krwi co Qu­esani.— Nie­mniej to ko­bieta. Na do­datek wy­dzie­dzi­czona przez swoją ro­dzinę. Czy w ten spo­sób chcesz szy­dzić z sądu? Czy pra­gniesz skryć swe zbrodnie za fa­sadą farsy uczynio­nej z wy­miaru sprawie­dli­wo­ści? Twój wniosek zo­staje od­da­lony.Ra­detic omalże nie do­stał mdłości z obrzydze­nia. A jed­nak... Ku swemu roz­ba­wie­niu stwierdził, że na­wet frak­cją El Mu­rida pu­bliczności wstrzą­snęła pro­po­zycja pro­roka. Me­gelin ze smutkiem po­kręcił głową. Nie było na­dziei dla tych dzi­ku­sów. Fuad dźgnął go wy­pro­sto­wa­nym pal­cem pod żebra:— Za­cho­wuj się, na­uczycielu.Główny sę­dzia po­wstał nie­całe dwie go­dziny po tym, jak po­sie­dze­nie sądu się roz­po­częło. Nie nara­dziwszy się na­wet na osobności ze swoimi kole­gami, oznajmił:— Mi­cahu al Rhami, Nas­sefie nie­gdyś ibn Mu­staf el Ha­bib. Wy­ro­kiem obecnego Sądu Dziewię­ciu ogła­sza się was win­nymi. Ni­niej­szym Sąd Dziewię­ciu ska­zuje was na wieczną bani­cję z ziem kró­lew­skich i po­zba­wia ich ochrony, z wszyst­kich miejsc świętych i po­zba­wia azylu, ja­kiego mogą udzielić, oraz spod Łaski Boga... chyba, że po­sie­dze­nie przy­szłego Sądu Dziewię­ciu znaj­dzie po­wód dla udzielenia wam łaski.Ra­detic uśmiech­nął się sar­do­nicz­nie. Wy­rok rów­nał się po­li­tycz­nej i reli­gijnej eks­ko­mu­nice — krótko i szybko. Wszystko, co El Mu­rid mu­siał zro­bić, to wy­rzec się swych prze­ko­nań. Gdyby cho­dziło o ja­kie­kol­wiek rze­czy­wiste prze­stęp­stwo, wy­rok zo­stałby skrytyko­wany za brak su­ro­wo­ści. Była to prze­cież zie­mia, gdzie obci­nano dło­nie, stopy, ją­dra, uszy, oraz, znacznie czę­ściej, głowy. Jed­nak ten wy­rok speł­nił swoje za­danie. Jeśli wej­dzie w życie na­tychmiast, El Mu­rid nie bę­dzie mógł mo­dlić się pod­czas Dis­harhun w obecności sze­ro­kich rzesz, ja­kie ścią­gnął tego roku Wielki Święty Ty­dzień. Ra­detic za­chi­cho­tał cicho. Ktoś śmiertelnie bał się tego chło­paka. Fuad znowu go skar­cił.— Moi pa­no­wie! Dla­cze­go­ście mi to uczynili? — za­pytał cicho El Mu­rid, skło­niw­szy głowę.Zro­bił to nie­źle, oce­nił Ra­detic. Patos, jaki za­warł w tych sło­wach, mógł przy­spo­rzyć mu ko­lej­nych zwolenni­ków.Na­gle El Mu­rid wy­pro­sto­wał się dum­nie i spoj­rzał głównemu sę­dziemu pro­sto w oczy.— Sługa Twój słu­cha i jest po­słuszny, o Prawo. Bo­wiem czy nie po­wiada Pan: „Bądź po­słuszny Prawu, bo­wiem Jam jest Prawo”? Dis­harhun skończy się, a El Mu­rid znik­nie w pia­skach pust­kowi.W tłu­mie można było usły­szeć wes­tchnienia. Wy­glą­dało na to, że stary po­rzą­dek od­niósł jed­nak zwy­cię­stwo. Nas­sef rzucił El Mu­ri­dowi spoj­rze­nie pełne naj­czystszego jadu.Dla­czego, za­da­wał sobie w du­chu pyta­nie Ra­detic, Nas­sef nie po­wie­dział ani słowa w ich obronie? Jaką grę pro­wa­dził? A je­śli już o tym mowa, jaką grę pro­wa­dził obecnie El Mu­rid? Nie wy­da­wał się w naj­mniejszym stop­niu zde­ner­wo­wany, kiedy tak stał, cze­kając na dal­sze poni­żenia.— Sąd Dziewię­ciu na­ka­zuje, aby wy­rok wy­ko­nano na­tychmiast.Ni­kogo to nie za­sko­czyło. Jak ina­czej można było po­wstrzymać El Mu­rida przed mó­wie­niem?— Za go­dzinę od tej chwili sze­ry­fowie króla otrzymają roz­kazy, by ująć każ­dego z pod­sąd­nych oraz członków ich ro­dzin, któ­rzy znaj­do­wać się będą na zaka­za­nych tere­nach.— To — wy­mamrotał Me­gelin — jest już za dużo. — Fuad dźgnął go znowu.Rzadko się zda­rza, aby zwrotny punkt dziejów można było zi­den­tyfi­ko­wać jako taki w mo­men­cie, gdy oznacza­jące go wy­da­rze­nie wła­śnie na­stę­puje. Ra­detic jed­nak zro­zu­miał, co się święci. Grupa prze­rażo­nych ludzi pod­jęła roz­paczliwą obronę, ale o jed­nym za­po­mnieli. Pró­bo­wali po­zba­wić El Mu­rida bez­cen­nego oj­cow­skiego przywi­leju, a rów­no­cze­śnie nie­zby­wal­nego prawa: ochrzcze­nia swego dziecka w Naj­świętszych Świąty­niach Mrazkin pod­czas Dis­harhun. El Mu­rid zdą­żył już oznajmić wszem i wo­bec, że po­święci swą córkę Bogu w Mas­had, który był ostatnim i naj­waż­niej­szym ze wszyst­kich Wielkich Świętych Dni. Ra­detic nie mu­siał być nek­ro­mantą, żeby przewi­dzieć re­zul­taty ta­kiego działania. Naj­bar­dziej po­korny ze zro­dzo­nych na pu­styni czułby się zmu­szony, by zare­ago­wać.W póź­niej­szych cza­sach wy­znawcy El Mu­rida po­wie­dzą, że była to chwila, w któ­rej po­nura prawda o rze­czy­wi­stości wreszcie prze­biła się przez za­słonę ide­ałów ośle­pia­ją­cych mło­dych na hipo­kry­zję tego świata. Ra­detic po­dej­rze­wał, że to „ob­ja­wie­nie” przy­szło im do głowy nieco wcześniej. Mło­dzie­niec zda­wał się być w isto­cie skry­cie za­do­wo­lony z wy­roku, nie­mniej po­czerwie­niał, a mię­śnie karku na­pięły mu się.— Taka za­tem musi być wola Boga. Może Pan do­star­czy swemu Adeptowi spo­sob­ności od­wdzięcze­nia się za Jego łaskę.Mó­wił cicho, jed­nak te słowa nio­sły w sobie groźbę, obietnicę i de­kla­rację schi­zmy. Od­tąd Kró­le­stwo Po­koju nie spo­cznie już w wo­jo­wa­niu z he­rety­kami i wro­gami za­gra­żają­cymi jego przy­szło­ści. Ra­detic mógł nie­malże wy­czuć woń krwi i dymu; wie­dział, że oto nad­cho­dzą nie­spo­kojne lata. Nie po­trafił pojąć, że wro­go­wie El Mu­rida nie zdają sobie sprawy, co wła­śnie uczynili. Stary cynik przy­pa­try­wał się El Mu­ri­dowi ba­daw­czo; oprócz naj­zu­peł­niej szczerego gniewu do­strzegł oznaki wskazu­jące, że mło­dzie­niec spo­dziewał się ta­kiego roz­strzygnię­cia. Nie umknęła mu także led­wie skrywana we­so­łość Nas­sefa.El Mu­rid opu­ścił Al Rhemish w po­korze, ale Me­ryem roz­pu­ściła plotkę, że jej córka nie bę­dzie nosić żad­nego imie­nia, póki nie otrzyma go w Świątyni Mrazkin. Fuad śmiał się, kiedy o tym usły­szał.— Ko­bieta rzu­ca­jąca groźby? — pytał. — Prę­dzej wiel­błądy za­czną latać, nim oni znowu zo­baczą Al Rhemish.You­sif nie był tak pewny sie­bie. Zło­śli­wo­ści Me­ge­lina zmu­siły go do my­śle­nia i nie spodobały mu się wnioski, do ja­kich do­szedł.Za­mieszki za­częły się, za­nim jesz­cze kurz osiadł na dro­dze, którą odje­chał El Mu­rid. Zgi­nęła po­nad setka piel­grzymów. Jesz­cze przed koń­cem Dis­harhun par­ty­zanci El Mu­rida oszpecili napi­sami ściany sa­mej Świątyni.You­sif i Fuad byli zdu­mieni.— Za­częło się — oznajmił Me­gelin swemu pra­co­dawcy. — Po­win­ni­ście byli ich za­mor­do­wać. Wówczas wszystko trwałoby może z ty­dzień, a za rok nikt by już nie pa­mię­tał o El Mu­ridzie.Mimo mowy, jaką wcześniej wy­głosił na temat za­an­ga­żo­wa­nych w sprawę emo­cji, You­sif wy­da­wał się cał­ko­wicie ogłu­szony re­akcją wy­znawców El Mu­rida. Nie po­trafił pojąć, dla­czego lu­dzie, któ­rzy w ogóle go nie znali, tak go nie­na­wi­dzą. Ta­kimi wła­śnie dro­gami kro­czy ludzka tra­gedia — lu­dzie nie­na­wi­dzą in­nych, nie pró­bując ich zro­zu­mieć, i nie­zdolni są z kolei pojąć, dla­czego sami są nie­na­wi­dzeni.Pod ko­niec tygo­dnia Ra­detic ostrzegł swego pra­co­dawcę:— Wszystkie te działania zo­stały do­kład­nie za­pla­no­wane. Przewi­dzieli, jaki ruch wy­ko­nasz. Czy za­uwa­żyłeś, że ża­den z nich tak na­prawdę nie pró­bo­wał się bro­nić, zwłaszcza Nas­sef? Nie po­wie­dział ani słowa w trak­cie ca­łego pro­cesu. Są­dzę, że udało ci się stwo­rzyć dwóch mę­czenni­ków, i są­dzę też, że po­stą­piłeś do­kład­nie w taki spo­sób, ja­kiego sobie ży­czyli.— Słu­chasz, Ha­roun? — za­pytał wali. Trzymał chłopca bli­sko sie­bie — na uli­cach było wielu ludzi, któ­rzy chęt­nie do­sta­liby go w swe ręce. — Nas­sef. On jest bar­dziej nie­bez­pieczny.— Te za­mieszki będą się roz­sze­rzać — przewi­dy­wał Ra­detic. — Wkrótce za­czną w nich do­cho­dzić do głosu ele­menty walki kla­so­wej. Po­spól­stwo, rze­mieślnicy i kupcy prze­ciwko ka­pła­nom i szlachcie.You­sif spoj­rzał na niego dziwnym wzrokiem.— Być może nie ro­zu­miem wiary, Yo­usif. Ale znam się na po­lityce, ciemnych inte­re­sach chro­nio­nych przez prawo i obietni­cach, któ­rych speł­nie­nie od­kłada się do jutra.— Co oni mogą zro­bić? — za­pytał Fuad. — Prze­cież to garstka ba­nitów, roz­pro­szeni wy­znawcy Ma­łego Dia­bła. Bę­dziemy ich ści­gać ni­czym zra­nione sza­kale.— Obawiam się jed­nak, że Me­gelin może mieć rację, Fuad. Są­dzę, że Aboud prze­do­brzył. Zra­nił ich dumę, a nie wolno tego zro­bić męż­czyźnie, trzeba dać mu jakąś szansę ura­to­wa­nia twa­rzy. A my od­pę­dzili­śmy ich ni­czym zbite psy. Nie mają in­nego wyj­ścia, mu­szą się ze­mścić, a przy­najmniej Nas­sef musi. On ma po­czu­cie wła­snej war­tości. Po­myśl, co byś zro­bił, gdyby coś ta­kiego przytrafiło się tobie?Fuad nie my­ślał długo. Po chwili rzekł:— Ro­zu­miem. Ra­detic dodał:— Me­sja­sze, jak sądzę, skłonni są wy­ko­rzy­sty­wać wszystko, co im wpadnie w ręce. Z wła­snej krzywdy chęt­nie uczynią oka­zję, by dać świa­dectwo. Po­woli za­czyna mi się wy­da­wać, że dżi­had, którą wy­sła­wia El Mu­rid, sta­nowi poję­cie meta­fo­ryczne, że tak na­prawdę on wcale nie widzi jej w kate­go­riach krwi i śmierci. Na­to­miast Nas­sef z pew­no­ścią bę­dzie ina­czej pa­trzył na całą sprawę.— Nadal jed­nak — po­wie­dział Fuad — wy­star­czy ich zabić, jeśli cze­goś spró­bują.— Są­dzę — zare­pli­ko­wał You­sif — a wła­ści­wie mogę nie­malże za­gwa­ran­to­wać, że Nas­sef spró­buje. Po­zo­staje nam tylko oce­nić jego siłę i spró­bo­wać przewi­dzieć po­su­nię­cia. Oraz, rzecz jasna, pró­bo­wać go zabić. Jed­nak gdzieś w głębi czuję, że to się nie uda. Dziś wie­czo­rem mam au­dien­cję u Abouda. Le­piej bę­dzie, jeśli tro­chę go po­stra­szę.Król jed­nak przy­chy­lał się do zda­nia Fu­ada. W jego od­czu­ciu sprawa El Mu­rida była za­mknięta.You­sif i Ra­detic de­ner­wo­wali się i za­martwiali, jed­nak mimo to, kiedy wreszcie spadł cios, za­sko­czył ich zu­peł­nie. Oka­zało się, że na­wet oni po­waż­nie nie do­cenili Nas­sefa. Rozdział trzeci Drobna potyczka w innym miejscu i czasie Dwudzie­stu trzech wo­jow­ni­ków brnęło w po­dmu­chach śnie­życy osa­dza­jącej na ich ra­mio­nach czapy bieli. Lód za­marzł na wą­sach tych, któ­rzy je mieli. Szczyty wy­so­kich sosen ma­ja­czyły w od­dali, teraz jed­nak szli przez ma­tecz­nik pra­daw­nych dę­bów, wy­glą­dają­cych ni­czym sy­nod po­skrę­ca­nych ro­ga­tych ol­brzymów, któ­rzy przy­kuc­nęli na chwilę, śniąc o krwi i ogniu. Śnieg cał­kiem przy­sypał ka­mienny ołtarz, na któ­rym ka­płani Dawnych Bo­gów wy­dzie­rali nie­gdyś serca dziewi­com. Dwaj chłopcy, Bragi i Ha­aken, wtu­lili głowy w ra­miona i szybko prze­szli mimo. Wy­ty­cza­jący szlak w ka­miennym mil­cze­niu prze­dzie­rali się przez głę­boki, sypki, świeży śnieg. Ark­tyczny; wiatr wci­nał się sztyletami lodu pod naj­grub­sze ubra­nie.Bragi i Ha­aken byli w wieku, gdy wła­śnie za­czy­nali za­pusz­czać rzad­kie brody. Włosy nie­któ­rych ich towa­rzy­szy były i białe ni­czym strój zimy. Ha­rald Pół­człowiek nie miał ra­mie­nia, na któ­rym mógłby za­wie­sić tar­czę. Jed­nak głowę każ­dego z męż­czyzn przy­kry­wał ro­gaty hełm. Sta­rzy czy mło­dzi, byli wo­jow­ni­kami.Mieli sprawę do za­ła­twie­nia.Wiatr za­wo­dził, przy­no­sząc z od­dali smutne wy­cie wil­ków. Bragi za­drżał. Nie­któ­rzy z towa­rzy­szy wkrótce staną się ich karmą.Jego oj­ciec, Ra­gnar, uniósł dłoń. Za­trzymali się.— Dym — oznajmił człowiek, znany na ca­łym ob­sza­rze Tro­lle­dyn­gji jako Wilk z Drauken­bring.Woń prze­są­czała się słabo mię­dzy so­snami. Znajdo­wali się nie­da­leko dłu­giego domu thana Hjarlma. Jak jeden mąż klapnęli na po­śladki, by za­czerpnąć od­de­chu. Mi­nuty mi­jały.— Czas — oznajmił Ra­gnar. Po­wszechnie mó­wiono nań Ra­gnar Sza­lony, był bo­wiem sza­lo­nym za­bójcą zna­nym na prze­strzeni ty­siąca mil.Męż­czyźni do­ko­nali ostatniego prze­glądu tarcz i broni. Ra­gnar po­dzie­lił ich na dwie grupy — jedna miała pójść na prawo, druga na lewo. Syn Ra­gnara Bragi, jego przy­szy­wany syn Ha­aken oraz przyjaciel Bjorn nara­dzali się z nim przez chwilę. Chłopcy nieśli gli­niane na­czy­nia, w któ­rych ża­rzyły się tro­skli­wie strzeżone wę­gle. W ich du­szach na­to­miast pło­nęła uraza. Oj­ciec zaka­zał im brać udziału w walce. Ra­gnar wy­mru­czał słowa prze­strogi i otu­chy.— Ha­aken, pój­dziesz z Bjor­nem i Sve­nem. Bragi, zo­sta­jesz ze mną.Ostatnie pół mili po­ko­nali w naj­wol­niej­szym jak dotąd tem­pie. Bragi nie po­trafił nie wspomi­nać bar­dziej przyjaciel­skich wizyt, zwłaszcza tej ostatniego lata, gdy spo­tkał córkę thana Inger, i ży­wio­ło­wych, po­ta­jem­nych uści­sków. Te­raz jed­nak stary król nie żył; trwała walka o suk­cesję. Hjarlma zde­kla­rował się po stro­nie Pre­ten­denta. Siła, jaką dys­po­no­wał, onie­śmielała większość są­sia­dów. Tylko je­den Ra­gnar, Ra­gnar Sza­lony, po­zo­stał jaw­nie wierny Sta­rej Dy­nastii. Wojna do­mowa uka­zała praw­dziwe ob­licze trol­le­dynjań­skiego spo­łe­czeń­stwa: przyjaciel za­bijał przyja­ciela, krewny krewnego. Ro­dzony oj­ciec Ra­gnara słu­żył Pre­ten­den­towi. Ro­dziny, któ­rych członko­wie od po­koleń rzu­cali się sobie do gar­dła przy naj­mniejszej spo­sob­ności, te­raz stały ramię w ramię w bi­tew­nym sze­regu.Bragi pa­mię­tał, jak każ­dej wio­sny jego oj­ciec uda­wał się z Hjarlmą na łu­pież­cze wy­prawy. Że­glu­jąc burta w burtę, ich smo­cze drak­kary spa­dały ni­czym grom na połu­dniowe wy­brzeża. Wiele razy rato­wali sobie na­wzajem życie, świętowali wspólnie zdo­byte łupy. A póź­niej w tych sa­mych łań­cu­chach dzie­lili roz­pacz nie­woli u ita­skiań­skiego króla. Te­raz pró­bo­wali wzajem­nie się po­za­bijać, gnani naj­bar­dziej za­wziętą żą­dzą krwi, jaką tylko po­lityka po­trafi wzbudzić w ludz­kich ser­cach.Wie­ści do­tarły już na połu­dnie, pę­dząc na by­strych skrzydłach plotki — Pre­ten­dent zajął Ton­derhofn. Oznaczało to ko­niec Sta­rej Dy­nastii.Lu­dzie Hjarlmy będą świętować. Jed­nak dziwny po­chód poru­szał się ostrożnie — po­zo­sta­wały jesz­cze żony, dzieci i nie­wol­nicy żoł­nie­rzy Hjarlmy, a oni będą trzeźwi. Prze­nik­nęli rowy i pa­li­sady. Prze­szli przez za­bu­do­wa­nia ze­wnętrzne. Pięć­dzie­siąt stóp od miej­sca, gdzie stał długi dom, Bragi od­wró­cił się ple­cami do wia­tru. Wrzucił do swego dzbana tro­chę wy­schniętego mchu i kory drzewa, dmuchnął deli­kat­nie. Po­zo­stali cicho po­le­wali oliwą ściany dłu­giego domu. Pod każ­dym oknem miał sta­nąć jeden człowiek, a naj­lepsi wo­jow­nicy zaba­ryka­do­wać drzwi. Pi­jani bun­tow­nicy wpadną pod ostrza ich mie­czy, gdy będą pró­bo­wali uciec. Na pięć mi­nut przed pół­nocą sprawa Sta­rej Dy­nastii od­żyje tu, pod gó­rują­cymi po­nad hory­zon­tem, ści­śniętymi szponami lo­dow­ców po­moc­nymi sto­kami Gór Kraczno­diań­skich. Taki był plan Ra­gnara Sza­lo­nego. Równie śmiały i dziki jak inne ude­rze­nia za­pla­no­wane przez Wilka. Wszystko wskazy­wało na to, że się uda.Jed­nak Hjarlmą cze­kał już na nich. Tak czy siak, rzeź była straszliwa. Hjarlmą ostrze­żony zo­stał kilka se­kund przedtem, za­nim spadł cios. Jego lu­dzie wciąż jesz­cze nie po­trafili pojąć, co się stało, wciąż jesz­cze pró­bo­wali otrząsnąć głowy cięż­kie od miodu i zna­leźć swą broń. Ję­zory ognia sko­czyły do wnę­trza przez wy­bite topo­rami okna.— Zo­stań tam! — warknął Ra­gnar na Bra­giego. — Do mnie! — za­grzmiał do po­zo­sta­łych.— Aj! To Ra­gnar! — za­wył jeden z lu­dzi Hjarlmy.Ol­brzym o blond wło­sach za­ata­ko­wał, trzyma­jąc miecz w jed­nej ręce i topór w dru­giej. Nie na darmo na­zy­wano go Ra­gna­rem Sza­lo­nym. Na­tychmiast wpadł w mor­der­czą wściekłość bi­tewną, zmienił się w ma­szynę do za­bija­nia, któ­rej nic nie mo­gło po­wstrzymać. Szeptana plotka gło­siła, że jego żona, wiedźma He­lga, obło­żyła go za­klę­ciem gwa­ran­tują­cym nie­zwy­cię­żo­ność. Już po trzech, czte­rech, pię­ciu pija­nych po­walił każdy z ludzi Ra­gnara. A jed­nak nie mógł zwy­cię­żyć; tamci po­sia­dali miażdżącą przewagę li­czebną. Pożar ostatecz­nie oka­zał się nie­do­god­no­ścią. Gdyby nie zmu­sił ich do obrony wła­snych ro­dzin, lu­dzie Hjarlmy być może by się pod­dali.Bragi po­szedł szu­kać Ha­akena.My­śli brata bie­gły tym sa­mym to­rem co jego. Już zdą­żył zdo­być miecz. Nie po­zwolono im przy­nieść wła­snej broni — Ra­gnar oba­wiał się, że wpadną na jakiś nie­bez­pieczny po­mysł.— Co teraz? — za­pytał Ha­aken.— Oj­ciec nie ucieknie. Jesz­cze nie.— Skąd tamci wie­dzieli?— Ktoś zdra­dził. Hjarlmą mu­siał prze­kupić ko­goś z Drauken­bring. Patrz!Buntow­nik, pra­wie zu­peł­nie już wy­pa­tro­szony, pełzł w ich stronę.— Osłaniaj mnie, a ja za­biorę mu miecz. Zro­bili, co zro­bić było trzeba, ale po­tem po­czuli prze­raże­nie.— Kto nas sprzedał?— Nie mam poję­cia. Ale znaj­dziemy go.W na­stęp­nym mo­men­cie byli już zbyt za­jęci, żeby się dalej za­sta­na­wiać. Kilku bun­tow­ni­ków wy­gra­mo­liło się przez okno, któ­rego nikt już nie bro­nił, i teraz chwiejnie szli w ich stronę.Długi dom pło­nął trza­ska­ją­cym ogniem. Z wnę­trza do­bie­gały wrzaski ko­biet, dzieci i nie­wol­ni­ków. Sze­reg ludzi Ra­gnara ugiął się pod napo­rem ogar­niętej pa­niką tłuszczy.W przelot­nym zwarciu Bragi i Ha­aken za­rżnęli z za­sadzki trzech lu­dzi, czwar­temu udało się zbiec mię­dzy sosny. Od­nieśli pierwsze mę­skie rany.— Po­łowa z na­szych już leży — za­uwa­żył Bragi, po tym jak przez chwilę ob­ser­wo­wał szał głównego star­cia. — Bors. Raf­nir. Tor. Try­gva. Obaj Ha­ral­do­wie. Gdzie jest Bjorn?Ra­gnar, wy­jący i roze­śmiany, gó­rował po­nad za­mę­tem bitwy ni­czym ja­ski­niowy niedź­wiedź oto­czony sforą psów. Wo­kół niego le­żała sterta ciał.— Po­win­ni­śmy po­móc.— Jak? — Z Ha­akena był ża­den my­śli­ciel. Był tym, który po­stę­puje za in­nymi i robi, co mu każą. Chłopak o sztyw­nym karku, nie­wzru­szony, so­lidny.Bragi na­to­miast odziedzi­czył po matce całą jej prze­myślność, nie­wiele zaś sza­leń­czej od­wagi ojca. Jed­nak sytu­acja go prze­ra­stała, nie miał poję­cia, co po­cząć. Chciał uciec. Nie uciekł. Wy­dał z sie­bie wrzask bę­dący kiep­ską imi­tacją ryku Ra­gnara i za­szar­żo­wał. Los zde­cy­do­wał za niego.Wtedy oka­zało się, gdzie jest Bjorn. Po­rucz­nik Ra­gnara rzucił się na niego z tyłu.Żadne ostrzeże­nie nie było w sta­nie do­trzeć do za­śle­pio­nego krwią mó­zgu. Wszystko, co Bragi mógł zro­bić, to do­trzeć do niego szyb­ciej niźli Bjorn.Spóźnił się o krok, udało mu się jed­nak czę­ściowo za­blo­ko­wać cios zdrajcy, w prze­ciw­nym wy­padku byłby z pew­no­ścią śmiertelny. Klinga ze­śli­zgnęła się i wbiła w grzbiet Ra­gnara na wy­soko­ści nerek. Ten za­wył i skrę­cił się. Po­tężne ude­rze­nie drzew­cem to­pora wbiło Bjorna w zaspę śniegu. Chwilę póź­niej pod Wil­kiem ugięły się ko­lana. Buntow­nicy wrzasnęli rado­śnie i za­ata­ko­wali ze zdwojo­nym ani­mu­szem. Bragi i Ha­aken wkrótce stali się zbyt za­jęci, by my­śleć o po­msz­cze­niu ojca. Jed­nak nie­długo la­ment po­niósł się po gru­pie dwu­dzie­stu bun­tow­ni­ków. Ra­gnar po­wstał. Za­wył ni­czym jeden z wiel­kich trolli za­mieszku­ją­cych górne partie Kraczno­dia­nów. Za­pa­no­wała chwila ci­szy, gdy prze­ciw­nicy mie­rzyli się na­wzajem wzrokiem.Ból roz­pro­szył nieco mgłę sza­leń­stwa okrywa­jącą umysł Ra­gnara.— Ta­kim spo­so­bem stra­cili­śmy tu dzi­siaj ko­ronę — wy­mru­czał. — Zdrada zaw­sze rodzi ko­lejną zdradę. Ni­czego wię­cej nie zdziałamy. Zbierzcie ran­nych.Przez czas jakiś bun­tow­nicy opa­try­wali rany i zaj­mo­wali się ga­sze­niem po­żaru. Jed­nak na­past­nicy ob­cią­żeni ran­nymi zdo­byli na star­cie tylko kilka mil przewagi. Nils Stromber padł i nie po­trafił się pod­nieść. Jego sy­no­wie, Thorkel i Olaf, nie po­zwo­lili go zo­sta­wić. Ra­gnar krzy­czał na całą trójkę, ale nie dali się prze­ko­nać. Zo­stali, pa­trząc w kie­runku łuny pło­ną­cego dłu­giego domu. Ża­den męż­czy­zna nie miał prawa od­bie­rać in­nemu spo­sobu umierania, jaki tam­ten wy­brał. Chudy Lars Greyhame upadł na­stępny. Po­tem Thake Jed­no­ręki. Sześć mil na połu­dnie od dworu Hjarlmy An­ders Mi­klas­son ześli­zgnął się z oblo­dzo­nego brzegu do stru­mie­nia, który wła­śnie prze­kra­czali. Lód za­łamał się pod nim i uto­nął, nim po­zo­stali zdą­żyli wy­rąbać prze­rębel. I tak by za­marzł. Było straszliwie zimno, a nie od­wa­ży­liby się za­trzymać dla roz­pale­nia ogni­ska.— Je­den po dru­gim — war­czał Ra­gnar, gdy po­spiesznie ukła­dali z ka­mieni kur­han. — Wkrótce nie bę­dzie nas dość, by od­pę­dzić wilki.Nie miał by­najmniej na myśli ludzi Hjarlmy; sfora szła w ślad za nimi. Przewod­nik zdą­żył już za­ata­ko­wać Jarla Kindsona, który nie na­dążał za resztą.Bragi był cał­kiem wy­czer­pany. Rany, cho­ciaż za­sad­niczo nie­groźne, kłuły ni­czym cię­cia rzeź­nic­kiego noża w rę­kach spraw­nego kata. Jed­nak nic nie mó­wił. Nie okaże się prze­cież gor­szy od ojca, który od­niósł znacznie po­waż­niej­sze obra­żenia.Bragi, Ha­aken, Ra­gnar i wszyscy po­zo­stali członko­wie wy­prawy — a było ich już tylko pię­ciu — żyli już wy­łącz­nie po to, by uj­rzeć świt. Uciekli Hjarlmie i od­pę­dzili wilki. Po­tem Ra­gnar za­trzymał się w ja­kiejś ja­skini. Wy­słał Bra­giego i Ha­akena na zwiady do po­bli­skiego lasu. Ści­ga­jący mi­nęli chłopców, ale na­wet na chwilę nie zwolnili tempa mar­szu. Bragi ob­ser­wo­wał, jak prze­cho­dzą — Bjorn, than oraz pięt­nastu zdrowych, gna­nych gniewem wo­jow­ni­ków. Nie roz­glą­dali się za ści­ga­nymi, roz­ma­wiali o tym, by za­cze­kać na Ra­gnara w Drauken­bring.— Hjarlma nie jest głupi — po­wie­dział Ra­gnar, gdy mu o tym do­nieśli. — Po co ści­gać wilka po la­sach, skoro wia­domo, że wróci na swe leże?— Matka...— Da sobie radę. Hjarlma boi się jej ni­czym Złego.Bragi pró­bo­wał od­czy­tać wy­raz oj­cow­skiej twa­rzy, skrytej za gęstą brodą. Oj­ciec mó­wił cicho, z wy­sił­kiem, jakby go bar­dzo bo­lało.— Wojna już się skończyła — cią­gnął Ra­gnar. — Zro­zum, pre­ten­dent zwy­cię­żył. Je­ste­śmy świad­kami zmierzchu Sta­rej Dy­nastii. Walka nie ma już sensu. Tylko głu­piec by nie od­stąpił.Bragi bez­błęd­nie zro­zu­miał słowa ojca. Nie wolno mu mar­no­wać życia w obronie prze­gra­nej sprawy. Miał pięt­na­ście lat praktyki w od­czy­ty­wa­niu mą­dro­ści skrytej w lapi­dar­nych uwa­gach Ra­gnara.— Opuszczą go rów­nie szybko, jak teraz doń przy­biegli. W końcu. Po­wia­dają... — wstrząsnął nim dreszcz. — Po­wia­dają, że na połu­dniu chęt­nie wi­tają Tro­lle­dyn­gjan. Za gó­rami. Za kra­iną łucz­ni­ków. Za są­sied­nimi kró­le­stwami. Szy­kuje się wojna. Śmiałym, by­strym chłopcom może nie­źle się po­wo­dzić w oczeki­wa­niu na re­stau­rację.Kraj łucz­ni­ków to była Ita­skia. Są­sia­du­jące kró­le­stwa sta­no­wiły łań­cu­szek państw-miast, sku­pio­nych wzdłuż wy­brzeża aż do Sim­bal­la­wein. Od kil­ku­nastu po­koleń, gdy tylko lody pu­ściły na Ton­derhofn i Torshofn, drak­kary Tro­lle­dyn­gjan wy­ru­szały, by rzu­cić wy­zwa­nie Języ­kom Ognia i złu­pić wschodnie wy­brzeże.— Pod so­snową de­ską, obok gór­nego za­wie­sze­nia. Od strony pół­nocno-za­chodniej. Zna­kiem jest stary, pęk­nięty ka­mień wę­gielny. Znaj­dziesz wszystko, czego po­trze­bu­jesz. Mie­dziany amulet za­nie­siesz Yal­ma­rowi w go­spo­dzie „Czer­wony Ro­gacz” w Ita­skii.— Matka...— Po­trafi o sie­bie za­dbać, rze­kłem. Nie bę­dzie szczegól­nie szczęśliwa, ale da sobie radę. Ża­łuję tylko, że nie będę mógł ode­słać jej do domu.Bragi w końcu pojął. Oj­ciec umierał. Sam Ra­gnar zda­wał sobie z tego sprawę już od dawna. Bragi po­czuł łzy na­brzmie­wa­jące pod po­wie­kami. Ale Ha­aken i So­ren pa­trzyli w ich stronę; trzeba im po­kazać, że po­trafi nad sobą pa­no­wać, zwłaszcza Ha­ake­nowi, na któ­rego zda­niu zale­żało mu bar­dziej, niż byłby skłonny przy­znać.— Do­brze się przy­gotuj do drogi — po­wie­dział Ra­gnar. — O tej porze roku prze­prawa przez przełęcze bę­dzie podła.— Co z Bjor­nem? — do­py­tywał się Ha­aken. Bę­kart, któ­rego Ra­gnar Sza­lony zna­lazł w le­sie po­rzu­co­nego na pa­stwę wil­ków, był zbyt dumny, by zdra­dzić tar­ga­jące nim uczucia. — Ra­gnar, trakto­wałeś mnie jak ro­dzo­nego syna. Na­wet w chu­dych la­tach, kiedy nie star­czało jadła dla po­tom­ków twej krwi. Zaw­sze sza­no­wa­łem cię i słu­cha­łem, jak­byś był moim ro­dzo­nym oj­cem. Teraz rów­nież wi­nie­nem ci po­słu­szeń­stwo, jed­nak nie spo­cznę, póki żyje Bjorn Nik­czemny. Choćby me kości miały roz­wlec wilki, choćby ma dusza na wieczne potę­pie­nie miała pę­dzić z Dzi­kim Go­nem, nie odejdę stąd, póki nie po­msz­czę zdrady Bjorna.To była dumna, śmiała przy­sięga, godna syna Wilka. Ra­gnar i Bragi słu­chali w mil­cze­niu, So­ren z po­dzi­wem po­kiwał głową. Dla sa­mego zaś Ha­akena, który stał na­pięty nie­malże do gra­nic cał­ko­witej za­traty w sa­mym sobie, mowa tej dłu­gości rów­nała się cał­ko­wi­temu ob­na­żeniu du­szy. Rzadko przez cały dzień uda­wało mu się wy­po­wie­dzieć w su­mie tyle słów.— Nie za­po­mniałem Bjorna. Tylko ob­raz jego twa­rzy, kiedy uśmiecha się i udaje przyjaźń, a rów­no­cze­śnie bie­rze od Hjarlmy pie­nią­dze, trzyma mnie na no­gach. On umrze wcześniej niż ja, Ha­aken. Bę­dzie niósł po­chodnię, przy­świe­cając mi po dro­dze do Pie­kła. Ach, wi­dzę już ago­nię w jego oczach. Po­trafię wy­czuć woń jego stra­chu. Sły­szę, jak po­pę­dza Hjarlmę, by szli szyb­ciej, chce za­sta­wić pu­łapkę w Drauken­bring. Wilk żyje. A on zna Wilka i jego młode. Wie, że odtąd prze­kleń­stwo idzie za nim krok w krok.— Odej­dziemy ran­kiem, kiedy już po­grze­biemy sta­rego Svena.Bragi wzdrygnął się. My­ślał, że sę­dziwy wo­jow­nik śpi.— Smutny to ko­niec dla cie­bie, przyja­cielu mego ojca — wy­mru­czał Ra­gnar na po­że­gna­nie zmarłego.Sven słu­żył ich ro­dzi­nie, kiedy dzia­dek Bra­giego był jesz­cze dzieckiem. Przez czterdzie­ści lat po­zo­sta­wał ze sta­rym w przyjaźni. A po­tem roz­stali się w nie­na­wiści.— Oby przyjęto ich w Komnacie Bo­hate­rów — wy­mamrotał Bragi.Sven był tęgim wo­jow­ni­kiem, który na­uczył Ra­gnara, jak po­słu­gi­wać się bro­nią, a po­tem towa­rzy­szył mu w wy­pra­wach na połu­dnie. Ostatnio wprowa­dzał w taj­niki sztuki walki Bra­giego i Ha­akena. Po­winno się go opła­kać i od­być sto­sowną ża­łobę, na­wet za li­niami wroga.— Jak Bjor­nowi udało się ich ostrzec? — za­pytał Ha­aken.— Do­wiemy się — obie­cał Ra­gnar. — Te­raz od­pocznijcie, chłopcy. Czeka nas ciężka prze­prawa. Nie­któ­rzy jej nie prze­żyją.Do Drauken­bring do­tarło sze­ściu.Ra­gnar okrą­żył po­sia­dłość sze­ro­kim łu­kiem, pro­wa­dząc ich przez góry, po­tem po­de­szli do domu od połu­dnia, po­ko­nując szczyt, który na­zwali Ka­mer Strotheide. Była to prze­prawa tak trudna, że na­wet Hjarlmie i Bjor­nowi nie przy­szłoby do głowy ob­ser­wo­wać tej trasy. Hjarlma cze­kał na nich. Z góry mo­gli do­strzec jego warty.Bragi pa­trzył w dół na tyle długo, aby upewnić się, że Hjarlma nie po­zwo­lił ni­czego nisz­czyć. Czary jego matki na­pa­wały grozą wszyst­kich w oko­licy. Nie po­trafił zro­zu­mieć dla­czego — była ko­bietą tak cie­płą i pełną zro­zu­mie­nia, jak żadna inna spo­śród tych, które znał.Ze­śli­zgu­jąc się i ob­su­wa­jąc po zbo­czu, do­tarli na poło­ninę, gdzie latem wy­pa­sano bydło Drauken­bring. Po­tem ru­szyli w stronę dłu­giego domu przez las i pa­rów. Przy­sta­nęli w le­śnej prze­cince, sto jar­dów od naj­bliż­szych za­bu­do­wań; cze­kali zmroku, mar­znąc nie­miło­sier­nie. Bier­ność naj­bar­dziej dała się we znaki Ra­gna­rowi, który cały ze­sztywniał. Bragi martwił się. Oj­ciec robił się taki blady... My­śli krą­żyły, wio­dąc go to ku roz­pa­czy, to ku na­dziei. Ra­gnar mó­wił, że umiera, jed­nak wciąż szedł; naj­wy­raź­niej siła woli trzymała go przy życiu. Ściem­niało się. Ra­gnar rzekł:— Bragi, wę­dzar­nia. Po­środku pod­łogi, pod tro­ci­nami. Me­ta­lowy pier­ścień. Otwórz klapę. Tu­nel pro­wa­dzi do domu. Nie mar­nuj czasu. Za mi­nutę poślę So­rena.Z ob­na­żo­nym mie­czem Bragi po­biegł do wę­dzarni, szybko wy­ma­cał pod war­stwą prze­tłuszczo­nych tro­cin pier­ścień, sta­no­wiący uchwyt klapy. Pod nią zo­ba­czył dra­binę pro­wa­dzącą do tu­nelu. Po­kręcił głową; nie miał poję­cia o jego ist­nie­niu. Ra­gnar po­trafił do­cho­wać ta­jem­nicy na­wet przed swoimi. Po­winni mó­wić na niego Lis, a nie Wilk. Do wę­dzarni wśli­zgnął się So­ren. Bragi wy­jaśnił mu wszystko. Za chwilę dołą­czyli do nich Ha­aken, Si­gurd i Sturla, jed­nak Ra­gnar się nie po­jawił — Sturla przy­niósł ostatnie roz­kazy Wilka.Tu­nel był nisko skle­piony i ciemny. W pew­nym mo­men­cie dłoń Bra­giego na­tra­fiła na coś ma­łego i fu­trza­stego, co pi­snęło i wy­krę­ciło się spod jego ręki. Póź­niej miał wspomi­nać to przejście jako naj­gor­szy etap po­dróży do domu. Tu­nel skończył się za ścianą piw­nicy, wyj­ście z niego ma­sko­wała po­tężna beczka, którą mu­sieli odto­czyć na bok. Tej beczki Ra­gnar nigdy nie otwierał, twierdząc, że chce ją za­cho­wać na spe­cjalną oka­zję. Schodami do­tarli z piw­nicy do spi­żarni, gdzie pod po­wałą, poza za­się­giem gry­zoni, za­wie­szono wa­rzywa i mięso. Bragi skra­dał się dalej. Ktoś, prze­kli­nając, wszedł do po­mieszcze­nia znaj­dują­cego nad jego głową. Bragi za­marł. Prze­kleń­stwo zo­stało rzu­cone pod adre­sem matki Bra­giego, Helgi. Nie chciała współpra­co­wać z ludźmi Hjarlmy. Mieli za sobą trudy prze­prawy przez las, byli cał­ko­wicie wy­koń­czeni, a ona nie chciała im nic ugo­to­wać.Bragi słu­chał uważnie. W gło­sie matki nie wy­czuł stra­chu. Jej nic nie było w sta­nie w wi­doczny spo­sób wy­pro­wa­dzić z rów­no­wagi, zaw­sze po­zo­sta­wała tą samą spo­kojną, pełną wdzięku, nie­kiedy wy­nio­słą damą. Przed ob­cymi.Na­wet w gro­nie bli­skich rzadko oka­zy­wała co­kol­wiek prócz miło­ści i czu­łości.— Ban­dy­tyzm ci nie służy, Snorri. Cy­wili­zo­wany człowiek na­wet w domu wroga za­cho­wuje się grzecznie. Czy Ra­gnar splą­dro­wał dom Hjarlmy? — Znajdo­wała się w tej chwili do­kład­nie nad jego głową.Bragi nie po­trafił po­wstrzymać uśmiechu. Jasna sprawa, że Ra­gnar splą­dro­wałby dom Hjarlmy, gdyby miał oka­zję. Aż do ostatniego że­laz­nego garnka. Jed­nak Snorri wy­mru­czał prze­pro­siny i wy­czła­pał z po­mieszcze­nia.Klapa w pod­łodze unio­sła się, za­nim jesz­cze ustały po­ru­sze­nia za­słony z sar­niej skóry od­gar­niętej przez Snor­riego.— Mo­żesz wyjść — wy­szeptała He­lga. — Szybko. Masz naj­wy­żej mi­nutę.— Skąd wie­działaś?— Cii. Po­śpiesz się. Hjarlma, Bjorn i jesz­cze trzej są przy wiel­kim ko­minku. Pili i na­rze­kali, że two­jemu ojcu po­wrót zaj­muje tak dużo czasu. — Jej twarz po­ciemniała, kiedy Ha­aken za­mknął za sobą klapę. Bragi ob­ser­wo­wał, jak jej na­dzieja umiera z każ­dym na­stęp­nym męż­czy­zną wy­cho­dzą­cym na górę. — Trzej na­stępni śpią na stryszku. Hjarlma wy­słał po­zo­sta­łych w po­szu­ki­wa­niu wa­szego obozu. Spo­dziewa się, że do­trze­cie tu przed świ­tem.To­wa­rzy­sze Bra­giego przy­go­to­wy­wali się do ataku. Poło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu, po­tem do­tknęła Ha­akena.— Uważaj­cie. Nie chcę wszyst­kiego stra­cić.O nie­zwy­kło­ści Helgi sta­no­wiły roz­maite względy, nie tylko fakt, że po­wiła jedno dziecko w kraju, gdzie ko­biety wła­ści­wie cały czas były w ciąży.Przelotnie uści­skała Bra­giego.— Miał dobrą śmierć? Nie­na­wi­dził wszelkiego zwo­dze­nia.— Cios w plecy. Bjorn.Emocje na mo­ment wy­krzywiły jej rysy. I w tej chwili Bragi zdo­łał w niej przelotnie do­strzec to, czego inni tak się bali. Ognie Pie­kła roz­bły­sku­jące w oczach.— Idź­cie — za­rzą­dziła.Z ser­cem tłu­ką­cym się w pier­siach Bragi po­pro­wa­dził atak. Pięt­na­ście stóp dzie­liło go od wroga. Trzej bun­tow­nicy nie mieli na­wet szans wy­cią­gnąć broni. Ale Hjarlma był szybki ni­czym śmierć, Bjorn zaś uła­mek se­kundy tylko wol­niej­szy. Than po­wstał ni­czym wie­loryb-za­bójca wy­nu­rza­jący się z głę­bin, kop­nia­kiem po­słał pod nogi Bra­giego stół, przy któ­rym za­sia­dał, po­tem rzucił się ku ścia­nie, gdzie wi­siały tro­fea bi­tewne Ra­gnara. Schwycił topór.Usi­łując utrzymać rów­no­wagę, Bragi pojął, że z za­sko­cze­nia nic nie wy­szło. Hjarlma i Bjorn byli go­towi do walki. Ha­aken, Si­gurd i So­ren byli już na stryszku. Zo­stali tylko on i Sturla Or­mes­son, wo­jow­nik mocno już po­su­nięty w la­tach, a na­prze­ciw sie­bie mieli dwóch naj­bar­dziej pa­skudnych trol­le­dyn­gjań­skich za­bija­ków.— Szczeniak tak sza­lony jak jego pan — za­uwa­żył Hjarlma, z ła­two­ścią pa­rując cios mie­cza. — Nie po­zwól się zabić, chłopcze, Inger nigdy by mi tego nie wy­ba­czyła. — Jego uwaga sta­no­wiła smutny ko­mentarz do na­tury ludz­kiej. Gdyby Stary Król nie umarł cał­ko­wicie nie­spo­dzia­nie, Hjarlma zo­stałby te­ściem Bra­giego; ze­szłego lata poro­zu­miano się w kwe­stii ostatnich szczegó­łów.Nie myśl, na­ka­zy­wał sobie Bragi. Nie słu­chaj. Stary Sven i oj­ciec wbili mu do głowy te lek­cje cio­sami stę­pio­nych mie­czy. Nie od­po­wia­daj. Albo walcz w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, albo, jak Ra­gnar, wrzeszcz bez prze­rwy.Hjarlma do­brze znał styl walki Ra­gnara; wiele razy wo­jo­wali ramię przy ra­mie­niu. Teraz z ła­two­ścią do­strzegał oj­cow­ską tech­nikę w cio­sach syna. Bragi nie miał wiel­kich złu­dzeń. Than był większy, sil­niej­szy, lepiej wy­szkolony i znacznie bar­dziej do­świad­czony. Je­dy­nym ce­lem stało się więc wy­trwa­nie do czasu, aż Ha­aken skończy z tymi na stryszku. Sturla naj­wy­raź­niej wpadł na ten sam po­mysł, jed­nak Bjorn oka­zał się dla niego za szybki. Klinga zdrajcy prze­szła przez gardę. Sturla za­chwiał się.Bragi po­czuł na sobie spoj­rze­nie dwu par lo­do­wato nie­bie­skich oczu.— Za­bij szczenię — warknął Bjorn. W jego gło­sie wy­raź­nie sły­chać było strach.Sta­tecz­nie ni­czym jedna z ka­rawel, które drak­kary ści­gały wzdłuż połu­dniowych wy­brzeży, He­lga wsu­nęła się mię­dzy nich.— Zejdź z drogi, wiedźmo.He­lga spoj­rzała tha­nowi pro­sto w oczy. Jej wargi poru­szyły się bez­gło­śnie. Hjarlma nie cof­nął się wpraw­dzie, ale też dłu­żej nie parł do przodu. Od­wró­cił się do Bjorna. Zdrajca zbladł jak ściana, nie po­trafił spoj­rzeć w te straszne oczy. Ha­aken ze­sko­czył ze stryszku i po­rwał włócznię sto­jącą pod ścianą, So­ren i Sigur zła­zili po dra­binie, ale na­wet w po­łowie nie tak szybko.— Nasz czas do­biegł końca — za­uwa­żył lako­nicz­nie Hjarlma. — Mu­simy iść. — Po­pchnął Bjorna w stronę drzwi. — Po­wi­nie­nem się spo­dziewać, że ominą straże. — Wy­pro­wa­dził cios to­pora, omi­jając He­lgę, i wy­trącił miecz z dłoni Bra­giego, po­wrotnym wy­ma­chem prze­ciął mu poli­czek. — Bądź grzecz­niej­szy, chłopcze, gdy wrócę. Albo niech cię tu nie bę­dzie.Bragi wes­tchnął, my­śląc o od­da­lają­cym się łopo­cie skrzydeł śmierci. Hjarlma nie śmiał zro­bić nic wię­cej ze względu na starą przyjaźń.Przez całą walkę strach przed Ra­gna­rem nie opuszczał Bjorna. Bez prze­rwy roz­glą­dał się po po­mieszcze­niu, jakby cze­kając, że w każ­dej chwili Wilk zmateria­lizuje się wprost z dymu zale­gają­cego salę. Miał ochotę wziąć nogi za pas. On i Hjarlma roz­pły­nęli się w ciemno­ściach nocy, wśród tu­ma­nów śniegu, który znowu za­czął sypać.He­lga za­jęła się opa­trze­niem po­liczka Bra­giego i ła­ja­niem go, że nie zabił Bjorna.— Bjorn jesz­cze nie wy­mknął się z ra­mion burzy — po­wie­dział Bragi.Ha­aken, So­ren i Si­gurd za­czaili się przy drzwiach. Rozwarli je odrobinę. Ko­biety, dzieci i starcy obecni w po­sia­dło­ści, któ­rzy pod­czas po­tyczki ro­bili wszystko, żeby jak naj­mniej rzu­cać się w oczy, teraz zajęli się Stu­rlą i opła­ki­wa­niem tych, któ­rzy nie wró­cili. Nie było rado­ści w domu Ra­gnara, tylko otę­pie­nie na­stę­pu­jące zaw­sze po kata­stro­fie. Oto nad­szedł kres Drauken­bring, choć nie wszyscy jesz­cze zda­wali sobie z tego sprawę. Ocalałych cze­kało wy­gna­nie, emi­gra­cja i prze­śla­do­wa­nia ze strony zwolenni­ków Pre­ten­denta.Pa­da­jący śnieg tłu­mił krzyki i szczęk broni, ale nie do końca.— Masz — zwrócił się Bragi do matki. Je­den z prze­raź­li­wych bi­tew­nych okrzyków jego ojca roz­darł ciszę nocy.I wkrótce sam Ra­gnar wto­czył się przez drzwi, po­kryty krwią od brody do kolan. Większość krwi była jego; z roz­pru­tego brzu­cha wy­le­wały się flaki. Za­no­sząc się sza­leń­czym śmiechem, uniósł wy­soko w górę głowę Bjorna, jakby chciał przy­świe­cić sobie lampą po­śród nocy. Prze­raże­nie wciąż ści­nało rysy twa­rzy za­bi­tego. Ra­gnar wy­dał swój ostatni okrzyk i upadł. Bragi, Ha­aken oraz He­lga w jed­nej chwili uklę­kli przy jego boku, ale było już za późno. Wola życia po­tęż­nego wo­jow­nika w końcu zo­stała zła­mana. He­lga wy­brała lód z jego wło­sów i brody, deli­kat­nie prze­bie­gała pal­cami po twa­rzy. Łza spły­nęła po jej po­liczku. Bragi i Ha­aken ode­szli na bok. Na­wet zdru­zgo­tana po­czu­ciem straty branka z połu­dnia nie po­tra­fiła za­po­mnieć o du­mie, zdra­dzić całej głębi swych uczuć.Bragi i Ha­aken przy­kuc­nęli bli­sko sie­bie przed ko­min­kiem, dzieląc ból i zgry­zotę. * * *Ob­rzę­dów po­grze­bo­wych do­peł­niono po­śpiesznie, ce­re­mo­nia miała cha­rak­ter pro­wizo­ryczny, zu­peł­nie nie­godna była zmarłego, nie­mniej spie­szyli się, bo­wiem Hjarlma z pew­no­ścią wróci. A prze­cież po­wi­nien to być po­chó­wek godny wo­jow­nika, ze sto­sem i ogni­skami, to­wa­rzy­szą­cymi trwającym co naj­mniej ty­dzień ob­rzę­dom ża­łob­nym. Za­miast tego Bragi, Ha­aken, Si­gurd i So­ren za­nieśli Ra­gnara w górę Ka­mer Strotheide, po­nad linię ko­so­drzewiny i wiecz­nego śniegu, a po­tem po­cho­wali ciało w po­zycji sie­dzą­cej w ka­miennym kur­hanie, z któ­rego do­strzec można było za­równo Drauken­bring, jak i znacznie bar­dziej odle­gły Ton­derhofn.— Któ­regoś dnia... — przy­rzekł Bragi, kiedy on i Ha­aken kładli ostatni głaz — któ­regoś dnia wrócę tu i zro­bię wszystko po­rząd­nie.— Któ­regoś dnia — zgo­dził się Ha­aken. Wie­dzieli, że nie na­stąpi to szybko. Uro­nili łzę, sto­jąc tam tak sa­mot­nie, a po­tem zeszli z góry, by roz­po­cząć nowe życie. * * *— Oto, jak mu się udało — po­wie­działa He­lga, ob­ser­wu­jąc sy­nów roz­bija­ją­cych zmarz­niętą zie­mię przy pęk­nię­tym ka­mie­niu wę­giel­nym. Trzymała w dłoni złotą bran­so­letę, cienką, jed­nak nie­zwy­kle mi­ster­nej ro­boty. — Ta jest jedna od pary, Hjarlma nosił drugą. Re­ago­wały na swoją bli­skość. Kiedy Bjorn pod­szedł, Hjarlma wie­dział już, że Ra­gnar nad­cho­dzi. Bragi chrząknął. Teraz wcale go już to nie ob­cho­dziło.— Chyba coś mam — po­wie­dział Ha­aken.Bragi za­czął dłońmi wy­gar­niać zie­mię. Wkrótce od­kopał nie­wielką skrzynkę. Po­jawili się Sigur i So­ren, już z wor­kami na ple­cach. Czte­rej oca­leli wo­jow­nicy pójdą na połu­dnie, gdy tylko Bragi i Ha­aken upo­rają się z za­war­to­ścią schowka pod so­snową de­ską. Skrzynka oka­zała się płytka i lekka. Nie miała za­nika. Za­war­tość też nie była szczegól­nie im­po­nu­jąca. Mała sa­kiewka pełna mo­net uży­wa­nych na połu­dniu, druga z nie oszli­fo­wa­nymi ka­mie­niami, ozdobny sztylet, fragment zwi­nię­tego per­ga­minu, na któ­rym ktoś po­śpiesznie wy­ry­so­wał mapę. I mie­dziany amulet.— Za­trzymaj kosztow­ności — zwrócił się Bragi do matki.— Nie. Ra­gnar miał wi­dać po­wody, by wszystkie te rze­czy trzymać ra­zem. A dla mnie zo­stało jesz­cze dużo w in­nych miej­scach.Bragi za­sta­na­wiał się przez chwilę. Jego oj­ciec był człowie­kiem ta­jem­ni­czym; las wo­kół Drauken­bring mógł być pełen za­ko­pa­nych garn­ków ze zło­tem.— W po­rządku — wło­żył wszystko do worka.Po­tem nade­szła chwila, któ­rej tak się oba­wiał — czas, by odejść na połu­dnie. Po­pa­trzył na matkę, od­po­wie­działa mu po­dob­nym spoj­rze­niem. Ha­aken wbił wzrok w zie­mię. Tę więź nie­łatwo było ze­rwać. Po raz pierwszy od­kąd się­gał pa­mię­cią, He­lga pu­blicznie zdra­dziła swe uczucia — cho­ciaż nie można po­wie­dzieć, żeby się zu­peł­nie roz­kleiła. Przytuliła Ha­akena, trzymała go w obję­ciach przez bli­sko dwie mi­nuty, szep­cząc coś do ucha. Bragi do­strzegł błysk łzy, starła ją zi­ry­to­wana, od­su­wa­jąc rów­no­cze­śnie przy­bra­nego syna. Za­kło­po­tany, Bragi umknął spoj­rze­niem w bok. Ale nie spo­sób było od­sunąć na bok uczuć. Si­gurd i So­ren po raz ko­lejny że­gnali się z wła­snymi ro­dzi­nami.Uto­nął w obję­ciach matki. Ści­skała go mocno, z siłą za­dzi­wia­jącą u tak drobnej, kru­chej ko­biety.— Uważaj na sie­bie — po­wie­działa. A cóż mniej ba­nal­nego było do po­wie­dze­nia? Przy takim po­że­gna­niu, prawdo­po­dob­nie na zaw­sze, nie było słów, któ­rymi można prze­kazać praw­dziwe uczucia. Język jest na­rzę­dziem wy­miany, nie miło­ści.— I dbaj o Ha­akena. Przywieź go do domu. — Bez wąt­pie­nia Ha­ake­nowi po­wie­działa to samo. Od­su­nęła się, od­pięła me­dalik, który no­siła, od kiedy Bragi się­gał pa­mię­cią. Po­tem za­pięła go na jego szyi. — Je­śli nie bę­dzie już żad­nej innej na­dziei, po­każ go w Domu Ba­sta­nos na Ulicy Lalek w Hel­lin Da­imiel. Daj go odźwier­nemu, niech prze­każe swemu panu. On prze­każe go dalej. Jeden ze wspólni­ków przyjdzie, aby cię prze­pytać. Po­wiedz mu te słowa: „El­habe an dan­tice, el­habe an ca­wine. Ci hibde cla­rice, el­habe an savan. Ci mag­den trebil, el­habe din ba­chel”. On zro­zu­mie.Ka­zała mu po­wta­rzać wiersz, póki nie upewniła się, że do­brze za­pa­mię­tał.— To już wszystko. Nie ufaj ni­komu, komu nie bę­dziesz mu­siał za­ufać. I wróć do domu tak szybko, jak to tylko bę­dzie moż­liwe. Będę tu, będę cze­kać.Po­ca­ło­wała go. Przy wszyst­kich. Nie ro­biła tego od­kąd prze­stał być dzieckiem. Po­tem po­ca­ło­wała rów­nież Ha­akena, czego w ogóle nigdy nie ro­biła. Za­nim któ­ry­kol­wiek z nich zdą­żył zare­ago­wać, roz­ka­zała:— Idź­cie już, póki jesz­cze mo­żecie, za­nim za­czniemy wszyscy wy­glą­dać jesz­cze głu­piej niż w tej chwili.Bragi za­rzucił wo­rek na ramię i ru­szył w stronę Ka­mer Strotheide. Droga wio­dła przez jego zbo­cze. Od czasu do czasu spo­glą­dał w górę, na kur­han Ra­gnara; za sie­bie obej­rzał się tylko raz. Ko­biety, dzieci i starcy opusz­czali schronie­nie, które od po­koleń sta­no­wiło ich dom. Większość ucieknie do krewnych mieszka­ją­cych w in­nych kra­inach. Wielu lu­dzi wę­dro­wało tak, szu­kając no­wego da­chu nad głową. Pew­nie uda im się umknąć przed prze­śla­do­wa­niem i szy­ka­nami ludzi Pre­ten­denta. Za­sta­na­wiał się, do­kąd pój­dzie matka...Póź­niej już zaw­sze ża­łował, że tak jak Ha­aken nie chciał oglą­dać się za sie­bie. Być może wówczas w jego pa­mięci Drauken­bring przetrwa­łoby jako miej­sce pełne życia, jako ostatnia na­dzieja na bez­pieczne schronie­nie oczeku­jące go na pół­nocy. Rozdział czwarty Świst szabli Nas­sef raz tylko obej­rzał się za sie­bie. W drżą­cym od upału po­wie­trzu Al Rhemish wy­glą­dało ni­czym mia­sto na­miotów wi­jące się pod sto­pami tań­czą­cych du­chów. Stłu­miona wrzawa echem nio­sła się po doli­nie. Uśmiech­nął się.— Ka­rim! — za­wołał cicho.Męż­czy­zna wy­glą­da­jący na okrutnika, o twa­rzy po­zna­czo­nej śla­dami ospy, pod­szedł do niego.— Pa­nie?— Wró­cisz tam. Znaj­dziesz na­szych ludzi. Tych, któ­rzy wy­szli nam na spo­tka­nie, gdy wjeżdża­liśmy do mia­sta. Po­wiedz im, żeby pod­sy­cali za­mieszki. Po­wiedz im, że mają trwać tak długo, jak tylko się da. I na­każ, aby wy­brali spo­śród sie­bie pięć setek chęt­nych wo­jow­ni­ków i po­słali ich za nami. W ma­łych grupkach, by nie przy­cią­gać uwagi. Zro­zu­mia­łeś?— Tak — Ka­rim uśmiech­nął się. Bra­ko­wało mu dwu zę­bów na prze­dzie. Ko­lejny, uła­many, szczerzył się ostrym pień­kiem. Był sta­rym za­bi­jaką, wi­dział wiele bitew. Na­wet pa­sma siwi­zny w jego bro­dzie wy­glą­dały ni­czym ofiary wojny.Nas­sef ob­ser­wo­wał, jak Ka­rim schodzi po ka­mie­ni­stym stoku. Dawny ban­dyta był jed­nym z naj­bar­dziej cen­nych w obecnej sytu­acji wier­nych. Nas­sef nie miał wąt­pli­wo­ści, iż Ka­rim zyska na war­tości, w miarę jak bój bę­dzie się sta­wał coraz bar­dziej bez­względny i wzrośnie jego skala. Za­wró­cił ru­maka i pu­ścił się truchtem w ślad za sio­strą i szwagrem.Od­dział El Mu­rida liczył pra­wie pięć­dzie­się­ciu ludzi. Większość sta­no­wili członko­wie straży oso­bistej, jego odziani w biel Nie­zwy­cię­żeni, któ­rym gwa­ran­to­wano miej­sce w Raju, jeśli pole­gną w służ­bie El Mu­rida. Ich wi­dok wy­wo­ływał w Nas­sefie nie­pokój: w ich oczach błyszczało jesz­cze większe sza­leń­stwo niźli w oczach pro­roka. Byli mu fa­na­tycz­nie od­dani. Po pro­cesie El Mu­rid mu­siał od­wo­łać się do całej po­tęgi swej woli, aby po­wstrzymać ich przed na­tychmia­sto­wym szturmem na Po­sia­dłość Kró­lew­ską.Nas­sef zajął swe miej­sce po pra­wej ręce El Mu­rida.— Po­szło lepiej niż oczeki­wali­śmy — po­wie­dział. — Chyba sam Bóg nam zesłał tego chło­paka.— Za­iste tak było. Jeśli chcesz znać prawdę, Nas­sefie, to z po­czątku mia­łem opory, aby to zro­bić na twój spo­sób. Jed­nak tylko in­ter­wen­cja sa­mego Pana mo­gła sprawić, że wszystko po­szło tak gładko. Tylko On mógł sprawić, że stali­śmy się przedmio­tem napa­ści w tak do­god­nej chwili.— Przykro mi z po­wodu two­jej kostki. Bar­dzo ci jesz­cze do­ku­cza?— Boli mnie po­twornie, ale po­trafię to znieść. Yas­sir dał mi zioła na uśmierze­nie bólu i obanda­żo­wał ją. Mu­szę ją oszczędzać, a wkrótce bę­dzie jak nowa.— Pod­czas tej farsy pro­cesu... Przez mo­ment my­śla­łem, że chcesz się pod­dać.— Przez krótką chwilę tak było. Po­dob­nie jak wszyscy inni, mogę paść ofiarą pod­stę­pów Złego. Ale od­nala­złem w sobie siłę, by im się oprzeć, a ta chwila sła­bości uczyniła osta­teczny i triumf jesz­cze słod­szym. Te­raz już ro­zu­miesz, jak Pan po­wo­duje nami we­dle swej woli? Uczestni­czymy w Jego dziele, na­wet gdy nam się wy­daje, że­śmy się od­wró­cili do Niego ple­cami.Nas­sef pa­trzył na nagie wzgórza. Wreszcie od­rzekł:— Nie­łatwo zaak­cep­to­wać po­rażkę, opie­rając się tylko na wie­rze, że któ­regoś dnia zro­dzi ona większe zwy­cię­stwo. Mój — przyja­cielu, mój pro­roku, dzi­siaj pod­pisali na sie­bie wy­rok śmierci.— Nie je­stem żad­nym pro­ro­kiem, Nas­sefie. Je­stem tylko Adeptem Drogi Pana. I nie chcę żad­nych śmierci, któ­rych można unik­nąć. Na­wet król Aboud i Naj­wy­żsi Ka­płani mogą któ­regoś dnia uj­rzeć ścieżkę pra­wo­ści.— Oczywi­ście. To była jedy­nie meta­fora — chciałem rzec, iż przez swe działania po­grą­żyli wła­sną sprawę.— Czę­sto tak bywa w przy­padku słu­żal­ców Złego. Im bar­dziej wy­trwale się sta­rają, tym wię­cej wno­szą do dzieła Pana. Co z po­ści­giem? Je­steś na­prawdę pe­wien, że damy radę uciec?— Po­sła­łem Ka­rima z po­wro­tem do Al Rhemish. Jeśli nasi lu­dzie speł­nią moją prośbę, je­śli będą dalej pod­sycać za­mieszki i wy­ślą pię­ciu­set wo­jow­ni­ków, uda się. Nikt nie bę­dzie w sta­nie nas po­wstrzymać. Wszyscy lor­do­wie przy­byli dziś do Al Rhemish, aby oglą­dać nasze poni­żenie. Za­mieszki cał­ko­wicie za­przątną ich uwagę, za­nim nie upły­nie Mas­had, bę­dziemy więc mieli ty­dzień przewagi.— Ża­łuję tylko, że nie mo­gli­śmy ochrzcić dziecka.— Rze­czy­wi­ście szkoda. Wró­cimy tu jed­nak, panie, pod­czas któ­regoś ko­lej­nego Mas­had. Obiecuję, że za­dbam, aby tak się stało.Choć raz w sło­wach Nas­sefa brzmiała cał­ko­wita szczerość, ab­so­lutne prze­ko­nanie.Pu­stynne boczne drogi były dłu­gie, sa­motne i cią­gnęły się w nie­skończo­ność, zwłaszcza dla czło­wieka od­sepa­ro­wa­nego od in­nych ludzi. El Mu­rid nie miał ni­kogo, komu mógłby się zwie­rzyć, z kim mógłby śnić wła­sne sny; jedna tylko Me­ryem mu po­zo­stała. Nie­zwy­cię­żo­nych na­pa­wał zbyt wielką grozą, za bar­dzo go czcili. Nas­sef i garstka jego zwolenni­ków po­grą­żyła się bez reszty w ukła­daniu pla­nów przy­szłych walk. Jeźdźcy, któ­rzy do­go­nili ich wreszcie, dzie­siąt­kami, dwu­dziestkami przy­by­wa­jąc z Al Rhemish, byli obcy. Wierni przyja­ciele, któ­rych na­wró­cił jako pierwszych, oraz po­zo­stali, któ­rzy wy­szli za nim z El Aqu­ila, zna­leźli świętość w śmierci. Wojna, jaką Nas­sef pro­wa­dził w jego imie­niu, zbie­rała swoje żniwo.Adept je­chał obok bia­łego wiel­błąda, trzyma­jąc swoje dziecko na kola­nach.— Ona jest taką spo­kojną, drobną istotką — za­chwycał się. — Istny cud. Pan oka­zał się dla nas ła­skawy, Me­ryem. — Skrzywił się.— Twoja kostka?— Tak.— Le­piej oddaj małą, niech ją we­zmą z po­wro­tem.— Nie. Takie chwile już są zbyt rzad­kie, a z pew­no­ścią staną się jesz­cze rzad­sze. — Dłuższą chwilę sie­dział w mil­cze­niu, po­grą­żony we wła­snych my­ślach, a po­tem za­pytał: — Ile jesz­cze czasu minie, za­nim będę mógł ode­słać ich wszyst­kich?— Co masz na myśli?— Ile czasu minie, za­nim wy­peł­nię swe po­wo­łanie? Kiedy będę mógł osiąść gdzieś i wieść nor­malne ży­cie, tylko z tobą i z nią? Od trzech lat już wę­dru­jemy tymi bez­dro­żami, a wy­daje się, jakby to było trzy­dzie­ści.— Nigdy, mój ko­chany. Nigdy. Jako twej żonie z tru­dem przy­cho­dzą mi te słowa. Ale od kiedy przemó­wił do cie­bie anioł, na zaw­sze stałeś się El Mu­ri­dem. Tak długo, jak długo z woli Pana bę­dziesz po­zo­sta­wał wśród ży­wych, bę­dziesz mu­siał być Adeptem.— Wiem. Wiem. To po pro­stu śmiertelnik, który we mnie mieszka, pra­gnie cze­goś, czego mieć nie mogę.Przez czas jakiś je­chali w mil­cze­niu. Po­tem El Mu­rid po­wie­dział:— Me­ryem, czuję się sa­motny. Nie mam ni­kogo prócz cie­bie.— Masz za sobą po­łowę pu­styni. Kto do­star­cza nam z osad żyw­ność i wodę? Kto nie­sie Prawdę na pro­win­cje, któ­rych nigdy na oczy na­wet nie wi­dzie­liśmy?— Cho­dzi mi o przyja­ciela. Pro­stego, zwy­kłego, oso­bi­stego przyja­ciela. Ko­goś, kto trakto­wałby mnie nie do końca po­waż­nie, jak trakto­wano mnie w cza­sach, gdy by­łem dzieckiem. Ko­goś, z kim mógłbym po­roz­ma­wiać. Z kim mógłbym dzie­lić lęki i na­dzieje czło­wieka, nie zaś ko­goś, kto ugiął ko­lana przed ma­rze­niami El Mu­rida. Z pew­no­ścią po­dzielasz me uczucia, od­kąd Fata umarła.— Tak. Los ko­biety El Mu­rida rów­nież oznacza sa­mot­ność. — Po chwili zaś do­dała: — Ale ty masz prze­cież Nas­sefa.— Nas­sef jest twoim bra­tem. Nie chcę w twej obecności wy­rażać się o nim źle. Na­prawdę go ko­cham, jakby był moim ro­dzo­nym bra­tem, wy­ba­czam mu jak bratu. Ale nigdy nie zo­sta­niemy prawdzi­wymi przyja­ciółmi, Me­ryem. Bę­dziemy tylko so­jusz­ni­kami.Me­ryem nie za­pro­te­sto­wała. Wie­działa, że mówi prawdę. Nas­sef też nie miał ni­kogo, przed kim mógłby się otworzyć. A żadna przyjaźń nie roz­kwit­nie mię­dzy jej mę­żem i bra­tem, póki nie będą do końca mo­gli być sie­bie pewni. * * *To była długa, wy­czer­pu­jąca po­dróż. Pod ko­niec Nas­sef za­czął na­rzu­cać ostre tempo. Wszyscy byli wy­koń­czeni, prócz sa­mego Nas­sefa, naj­wy­raź­niej nie­wrażli­wego na skutki zmę­cze­nia.— I oto ona — wy­szeptał zdjęty za­chwytem El Mu­rid. Na mo­ment zu­peł­nie za­po­mniał o bólu w ko­stce. — Se­bil el Selib.Po­świata księ­życa w trze­ciej kwa­drze spływała na poło­żoną wśród gór łąkę, która zaj­mo­wała dru­gie miej­sce w ser­cach sy­nów Hammad al Nakir, za­raz po Al Rhemish. Dawno temu, zda­niem ich im­pe­rial­nych przodków, ustę­po­wała wy­łącz­nie sa­memu Il­kaza­rowi. Nad łąką gó­ro­wała stara for­teca, w jej mu­rach schronie­nie zna­lazła świątynia i klasztory. Nig­dzie nie paliło się ani jedno światło. Na­zwa łąki, Sebil el Selib, oznaczała Drogę Krzyżową. Na­dana jej zo­stała dla upa­mięt­nie­nia zda­rze­nia, na cześć któ­rego wznie­siono rów­nież świątynię. To wła­śnie na tej łące, pierwszego dnia pierwszego roku we­dług ka­len­darza po­wszech­nego, zro­dziło się Im­pe­rium. Zaś pierwszy im­pe­rator zad­bał o bez­pie­czeń­stwo swej wła­dzy, krzy­żując tu ty­siąc swych prze­ciw­ni­ków. Droga z na­zwy była szla­kiem wiją­cym się przez przełęcz, po któ­rym ska­zani szlachcice mu­sieli nieść na­rzę­dzia swej kaźni. Wy­cho­dzący z łąki trakt sze­ro­kimi zako­sami łą­czył dawne Pro­win­cje We­wnętrzne z mia­stami leżą­cymi na wy­brzeżu mo­rza Kot­sum. Zruj­no­wana for­teca, po­cho­dząca jesz­cze z wczesnej epoki im­pe­rial­nej, strzegła pier­wot­nie przełęczy, nie zaś świątyni i klaszto­rów, nad któ­rymi ma­ja­czyła teraz ni­czym cień.— Tutaj na świat przy­szedł oj­ciec na­szych snów — zwrócił się El Mu­rid do Nas­sefa. — Tutaj zro­dziło się Pierwsze Im­pe­rium. Niech i nasze za­chły­śnie się pierwszym od­de­chem na tym sa­mym po­sła­niu.Nas­sef nie od­rzekł ani słowa. Pa­trzył z mie­sza­niną lęku i pona le­gen­darne miej­sce. Wy­da­wało się zbyt zwy­czajne, zbyt pro­ste, aby być tak ważne. Al Rhemish zresztą wzbudziło nim iden­tyczne uczucia; zdu­mie­wało go, jakim spo­so­bem zwy­kłe miej­sca mogą z cza­sem zdo­być tak wielką wła­dzę nad ludzką wy­obraźnią.— Nas­sefie.— Tak?— Je­ste­śmy go­towi?— Tak. Naj­pierw Ka­rim po­pro­wa­dzi na dół Nie­zwy­cię­żo­nych. Wes­pną się na mury i otworzą po­zo­sta­łym bramy. Mniej liczne siły wy­ślę, by zdo­były świątynię i klasztor.— Nas­sefie.— Słu­cham cię.— Ża­den ze mnie wo­jow­nik, ża­den gene­rał. Je­stem tylko na­rzę­dziem w rę­kach Pana. Ale chciałbym wprowa­dzić drobną po­prawkę do two­ich pla­nów. Chciał­bym, żebyś za­mknął drogę na wy­brzeże i zo­sta­wił od­dział re­zer­wowy pod moim do­wództwem. Mu­szę mieć pew­ność, że ni­komu nie uda się uciec.Nas­se­fowi wy­da­wało się, że źle zro­zu­miał. El Mu­rid zaw­sze mę­czył go nie­ustannymi na­po­mnieniami, by oszczędzać wro­gów i im prze­ba­czać.— My­śla­łem o tym przez całą drogę. Nie ma żad­nych przyjaciół Pana w tym miej­scu, są tylko żoł­nie­rze króla i ako­lici fał­szy­wej wiary. A nadto wszystkim tym, któ­rzy ule­gają po­wa­bom Złego, na­leży wy­słać jasną, jed­no­znaczną wia­do­mość. Ostatniej nocy mo­dli­łem się o wska­zówkę i wtedy na­szła mnie myśl, że Dru­gie Im­pe­rium rów­nież naro­dzić się musi w krwi swych wro­gów, na tym sa­mym miej­scu, które było świad­kiem po­wstania Pierw­szego Im­pe­rium.Nas­sef był za­sko­czony, ale by­najmniej nie nie­za­do­wo­lony.— Jak po­wia­dasz, tak się też i sta­nie.— Za­rżnij ich wszyst­kich, Nas­sefie. Na­wet dzieci, które jesz­cze nie po­trafią cho­dzić. Niech ża­den człowiek, od dziś po wieki wie­ków, nie sądzi, że uda mu się ujść przed gniewem Pana.— Jak po­wia­dasz.— Mo­żesz za­czy­nać. — Za­nim jed­nak Nas­sef zro­bił choćby dzie­sięć kro­ków, El Mu­rid za­wołał go po­now­nie: — Nas­sefie!— Tak?— W tej chwili, nim za­czął się zbrojny bój, mia­nuję cię do­wódcą mych wojsk. Na­daję ci imię Bicz Boży. God­nie noś swój tytuł.— Tak się sta­nie. Nie oba­wiaj się.Atak prze­pro­wa­dzony zo­stał z szybko­ścią i pre­cyzją, które zna­mio­no­wały wcześniej wszystkie napa­ści Nas­sefa na ka­ra­wany. Wielu żoł­nie­rzy gar­ni­zonu for­tecy umarło na swych po­sła­niach.El Mu­rid za­trzymał swego ko­nia na wzniesie­niu i cze­kał na ucie­ki­nie­rów albo na wie­ści. W jego sercu drzemało czarne ziarno stra­chu. Jeśli tu mu się nie uda, jeśli obrońcy for­tecy ode­prą atak, może to oznaczać osta­teczny kres jego misji. Na lu­dziach pu­styni nic nie wy­wie­rało ta­kiego wra­żenia jak śmiałość zwy­cię­stwa. I nic nie zra­żało ich bar­dziej niźli po­rażka.Nie było żad­nych ucie­ki­nie­rów, nie do­tarły też doń żadne wie­ści, aż wreszcie, gdy świt już za­czy­nał bar­wić niebo nad gó­rami przed jego oczami, przyjechał człowiek Nas­sefa, Ka­rim.— Mój Adepcie — po­wie­dział — do­wódca twych wojsk wy­słał mnie, abym ci do­niósł, że for­teca, świątynia i wszystkie klasztory są w na­szych rę­kach. Wro­go­wie nasi, któ­rzy oca­leli, zo­stali ze­brani na łące. Błaga cię, abyś przyjął ich jako dar miło­ści.— Dziękuję, Ka­rim. Po­wiedz mu, że już jadę.Nas­sef cze­kał na pa­górku gó­rują­cym po­nad tłu­mem jeń­ców. Było ich przy­najmniej dwa ty­siące, wielu z for­tecy, większość jed­nak z klaszto­rów, nie­winni piel­grzymi, któ­rzy przy­byli tu na ob­chody Dis­harhun i któ­rzy nie zdą­żyli jesz­cze wy­ru­szyć w drogę po­wrotną do do­mów.Gar­nizon, któ­rym ob­sa­dzono for­tecę, nale­żał do sil­niej­szych. Naj­bliż­sza moż­liwa do po­ko­nania przełęcz przez Jebal al Alf Dhulquar­neni znaj­do­wała się w odle­gło­ści setek mil na po­moc. Ukryci nie po­zwalali ich prze­kra­czać nig­dzie in­dziej. Li­czebność gar­ni­zonu była tak duża, po­nie­waż myto sta­no­wiło ważną część bu­dżetu Ko­rony. Obrońcy wa­rowni spę­dzali w niej całe swoje ży­cie. Ge­ne­alo­gia nie­któ­rych ro­dzin żoł­nie­rzy gar­ni­zonu się­gała ko­rze­niami jesz­cze cza­sów im­pe­rial­nych. Ko­biety i dzieci żyły w zamku ra­zem z męż­czy­znami.El Mu­rid spoj­rzał w dół na jeń­ców. Oni po­pa­trzyli na niego, uno­sząc w górę głowy. Nie­wielu go roz­po­znało, póki Me­ryem — bez za­słony — nie pod­je­chała na bia­łym wiel­błą­dzie, za­trzymu­jąc się u jego boku. Za­częli szemrać w pod­nie­ceniu. Pe­wien ofi­cer gar­ni­zonu wy­krzyknął po­jed­naw­cze słowa, do­pra­sza­jąc się pa­rolu dla swoich żoł­nie­rzy. El Mu­rid spoj­rzał na niego. Szu­kał miło­sier­dzia w swym sercu. Nie zna­lazł go. Dał Nas­se­fowi znak, by ten za­czy­nał.Jeźdźcy za­częli krą­żyć wo­kół jeń­ców, tnąc sza­blami. Ci wrzesz­czeli i pró­bo­wali ucie­kać, nie było jed­nak do­kąd — mo­gli tylko wspinać się na sie­bie wzajem. Nie­któ­rym uda­wało się prze­rwać krąg śmierci, ale tylko po to, by paść od cio­sów pikiet cze­kają­cych na ze­wnątrz. Kilku wo­jow­ni­ków rzu­ciło się na kon­nych, by przy­najmniej zna­leźć bar­dziej ho­no­rowy ko­niec.I zda­rzyło się tak, że człowiek imie­niem Be­loul umknął po­wszechnej rzezi. Był jed­nym z młodszych ofi­ce­rów gar­ni­zonu, mniej wię­cej w wieku Nas­sefa. Po­cho­dził z ro­dziny, która da­to­wała swe po­czątki głę­boko na czasy im­pe­rialne. Wal­cząc ni­czym de­mon, Be­loul zdo­był za­równo ko­nia, jak i broń, a po­tem wy­ciął sobie drogę przez pi­kiety. Udał, że szar­żuje w stronę El Mu­rida. Kiedy Nie­zwy­cię­żeni rzu­cili się, by bro­nić swego pro­roka, po­galo­po­wał przez przełęcz na pu­sty­nię. Nas­sef po­słał za nim czte­rech ludzi. Ża­den nie po­wró­cił. Be­loul za­niósł wie­ści do el Aswad. Z zamku wa­liego na­tychmiast wy­ru­szyli gońcy.— Czy to na­prawdę ko­nieczne? — za­py­tała Me­ryem, kiedy po­łowa jeń­ców już nie żyła.— Tak mi się wy­daje. Są­dzę, że dla mo­ich wro­gów... wro­gów Pana, bę­dzie to dobra na­uczka.Wszystko zda­wało się trwać znacznie dłu­żej, niźli z po­czątku oczekiwał, a ostatecz­nie oka­zało się, że jest to wię­cej, niż może znieść jego żołą­dek. Za­wró­cił i odje­chał aku­rat w chwili, gdy Nie­zwy­cię­żeni zsia­dali z koni, by od­cią­gnąć ciała ma­tek i wy­do­być spod nich dzieci, żywe dla­tego, że tamte do ostatniej chwili je osła­niały.— Zo­baczmy, jak wy­gląda świątynia — po­wie­dział. — Chcę uj­rzeć mój tron.Gdy klę­czał, mo­dląc się przed Ma­la­chi­to­wym Tro­nem, po­jawił się Nas­sef, by zdać ra­port.Sta­ro­żytni rze­mieślnicy wy­rzeź­bili sie­dzi­sko z głazu, na któ­rym za­siadł pierwszy im­pe­rator, przy­glą­dając się ukrzyżo­wa­niu swych wro­gów. Był to drugi naj­po­tęż­niej­szy sym­bol wła­dzy Hammad al Nakir. Tylko Pawi Tron, wy­do­byty spod ruin Uka­zani i przetrans­por­to­wany do Al Rhemish, wię­cej zna­czył w oczach lu­dzi.Nas­sef cze­kał cier­pli­wie. Kiedy El Mu­rid skończył mo­dli­twy, do­wódca jego wojsk rzekł:— Do­ko­nało się. Za­rzą­dzi­łem od­po­czy­nek. Za kilka go­dzin za­czną grze­bać ciała. Wie­czo­rem wy­ślę zwiadow­ców na pu­sty­nię.El Mu­rid zmarsz­czył brwi.— Dla­czego?— Znajdu­jemy się na te­re­nach wa­liego z el Aswad. Po­wia­dają, że jest to człowiek zde­cy­do­wany i by­stry. Za­ata­kuje nas, gdy tylko usły­szy, co się stało.— Znasz go?— Z wi­dze­nia, po­dob­nie jak ty. To jego syn na­padł na cie­bie w Al Rhemish. You­sif był tym, który za­aran­żo­wał nasz pro­ces.— Pa­mię­tam go. Szczupły człowiek o okrutnej twa­rzy, oczy czarne jak wę­gle i twarde niby dia­menty. Praw­dziwy orę­dow­nik Złego.— Mój lor­dzie Adepcie, czy zda­jesz sobie sprawę, co udało nam się dzi­siaj osią­gnąć? — nagły lęk wkradł się w słowa Nas­sefa.— Zdo­byli­śmy Ma­la­chi­towy Tron.— Wię­cej. Znacznie, znacznie wię­cej. Dzi­siaj stali­śmy się jedną z głównych sił na Hammad al Nakir. Póki trzy­mamy Se­bil el Selib, sta­no­wimy czynnik, z któ­rym mu­szą się li­czyć, po­dej­mu­jąc każdą de­cyzję w Al Rhemish. Póki przełęcz po­zo­staje w na­szych rę­kach, praktycz­nie rzecz bio­rąc, pa­nu­jemy nad ko­mu­nika­cją pro­win­cji pu­styn­nych z wy­brze­żem mo­rza Kot­sum. Od­cięli­śmy Abouda od wszelkiej siły i bo­gactwa, ja­kich bę­dzie po­trze­bo­wał w swych usi­ło­wa­niach prze­ciw­sta­wie­nia się woli Pana.Nas­sef miał rację. Wy­brzeże sta­no­wiło je­dyny ob­szar rdzennych ziem Im­pe­rium, który nie ucierpiał znacznie pod­czas Upadku. Nie zmienił się w pu­sty­nię. W cza­sach no­wo­żyt­nych jego mia­sta były, praktycz­nie rzecz bio­rąc, jed­nost­kami auto­no­micznymi, cho­ciaż i język, i dzie­dzictwo kul­tu­rowe dzie­liły z Hammad al Nakir. For­mal­nie uznawały zwierzch­nic­two króla Abouda oraz ro­dziny Qu­esani i pła­ciły da­ninę lenną, głównie jed­nak po to, by za­pew­nić sobie spo­kój ze strony dzi­kich ku­zy­nów z pu­styni. Po­li­tycz­nie nie­wiele mo­gły zy­skać, prze­ciw­sta­wia­jąc się El Mu­ri­dowi, na­to­miast udzielając mu po­par­cia, wiele by stra­ciły. Jeśli opo­wie­dzą się za nim, a on prze­gra, na­rażą się na nie­na­wiść rzą­dzą­cego rodu Qu­esani. Jeśli jed­nak poprą go, a on zwy­cięży, wówczas z pew­no­ścią roz­trwonią swe bo­gactwa i siły ludz­kie w świętej woj­nie prze­ciwko kra­jom nie­wier­nych są­sia­dują­cym z Hammad al Nakir. Na­le­żało więc li­czyć na to, że przy­najmniej przez jakiś czas znajdą się poza bi­lan­sem wła­dzy. De­cyzja Nas­sefa, by jako pierwszą twierdzę wziąć Se­bil al Selib, oka­zała się naj­lep­szą z moż­li­wych. Jeśli na­wet odło­żyć na bok kwe­stie geo­po­li­tyczne i eko­no­miczne, zwy­cię­stwo mu­siało wy­wrzeć po­ważny efekt psy­cho­lo­giczny. Ty­siące będą gar­nąć się do El Mu­rida. Ko­lejne ty­siące ochłoną w swych uczuciach do sprawy roja­li­stycznej.— Mam jedno pyta­nie, Nas­sef. Czy uda nam się utrzymać to, co zdo­byli­śmy?— Ci lu­dzie go­towi są umrzeć za cie­bie.— Wiem. Ale to nie jest od­po­wiedź na moje pyta­nie. Na ze­wnątrz masz całe pole za­ścielone cia­łami ludzi, któ­rzy umarli za Abouda. Nie utrzymali przełęczy.— Nie we­zmą nas z za­sko­cze­nia.Nas­sef tylko w po­łowie miał rację. Wali z el Aswad za­rea­go­wał szyb­ciej niż oczeki­wali. Zwia­dowcy le­dwie zdą­żyli wy­ru­szyć, kiedy jeden już po­wró­cił na spie­nio­nym koniu, by do­nieść, że ściga go co naj­mniej kilka setek ludzi. Nadjeż­dżali w dół z pół­noc­nego za­chodu. Nas­sef spo­dziewał się ataku od strony el Aswad, tak więc roz­mie­ścił swe po­ste­runki i har­cow­ni­ków od połu­dniowego za­chodu. Ale You­sif do­wie­dział się o Sebil el Selib, wra­cając do domu z Al Rhemish. Po­sta­nowił na­tychmiast przy­pu­ścić kontratak, pole­gając wy­łącz­nie na si­łach swej eskorty. Szybki cios, pod­stępne ude­rze­nie, zwarcie i ucieczka sta­no­wiły tra­dy­cyjną pu­stynną tak­tykę woj­skową, głę­boko zako­rze­nioną w świado­mo­ści ludzi po dłu­gich wie­kach ple­miennych wa­śni.You­sif przy­był na długo przedtem, za­nim można było od­wo­łać po­ste­runki, a tym sa­mym po­zba­wił Nas­sefa jed­nej czwartej czę­ści jego sił. Walki roz­go­rzały już na przełęczy, po­tem prze­nio­sły się na łąkę. Wo­jow­nicy You­sifa byli to do­brze wy­szkoleni i zdy­scy­pli­no­wani żoł­nie­rze re­gu­lar­nych jed­no­stek, któ­rzy spę­dzili całe życie na ćwi­cze­niach i ma­new­rach. Wali był mi­strzem tak­tyki lek­kiej ka­wale­rii. Wkrótce licz­niej­sze siły Nas­sefa zo­stały wy­parte za mury for­tecy i do klaszto­rów. El Mu­rid i jego Nie­zwy­cię­żeni zo­stali od­cięci w świątyni, bro­niąc Ma­la­chi­to­wego Tronu. Gdy tylko You­sif zo­rientował się w miej­scu po­bytu Adepta, całą siłę swego ataku rzucił prze­ciwko świątyni. Chciał od­ciąć łeb wę­żowi.Sto­jąc na­prze­ciwko wa­liego, po­nad dwu­dzie­stoma sto­pami za­krwawio­nej po­sadzki, El Mu­rid krzy­czał:— Prę­dzej umrzemy, niż cof­niemy się choćby o cal, słu­gusie Pie­kieł. Choćby na­wet pan twój przy­słał wszystkie dia­bły ze swej ogni­stej cze­luści... Tak, choćby rzucił prze­ciw nam wszystkie le­giony prze­klę­tych, nie ulęk­niemy się. Pan jest z nami. Do nas na­leży wiara i pra­wość, pew­ność tych, któ­rzy są zba­wieni.Wielki, umię­śniony męż­czy­zna po­wie­dział do wa­liego:— Niech mnie cho­lera. You­sif, on na­prawdę wie­rzy w ten beł­kot.— Oczywi­ście, że wie­rzy, Fuad. Wiara w sa­mego sie­bie jest tym, co czyni sza­leńca nie­bez­piecznym.El Mu­rida ogar­nęła kon­ster­nacja. Czyżby wąt­pili w jego szczerość? Prawda była samą Prawdą. Mogą ją przyjąć lub od­rzu­cić, ale nie mogą na­zy­wać jej kłam­stwem.— Za­rżnąć ich — na­kazał Nie­zwy­cię­żo­nym, cho­ciaż ci znacznie ustę­po­wali prze­ciw­ni­kom li­czebnie. Pan ich wes­prze.Jego fa­na­tycy za­ata­ko­wali ni­czym stado oszalałych z głodu wil­ków. Wo­jow­nicy You­sifa pa­dali jak kłosy psze­nicy pod cię­ciami kos. Sam wali osu­nął się na ko­lana, krwawiąc od po­waż­nej rany. Sze­regi jego od­działu za­chwiały się. Fuad pod­rywał ich do walki bo­jo­wymi okrzykami. Ostrze jego sza­bli mi­go­tało ni­czym lśnienie fata­mor­gany, tak szybko ciął i za­da­wał pchnięcia. Nie­zwy­cię­żeni wal­czyli, jak im El Mu­rid na­kazał — nie od­dali choćby cala z za­ję­tego te­renu. Nie cofali się, jed­nak umierali.Ostrożnie, wciąż wie­rząc w to, że Pan go wes­prze, El Mu­rid zszedł z Ma­la­chi­to­wego Tronu. Pod­jął z po­sadzki po­rzu­coną klingę. Teraz to Nie­zwy­cię­żeni pa­dali ni­czym łany zboża w cza­sie żniw. El Mu­rid za­czął już wąt­pić... Nie wolno mu! Jeśli pi­sana mu mę­czeń­ska śmierć na tym miej­scu, taka wi­docznie była wola Pana. Ża­łował tylko, że bę­dzie mu­siał opu­ścić ten padół, nie zo­ba­czywszy już Me­ryem i córki. Zo­stały uwięzione w for­tecy ra­zem z Nas­se­fem...Jed­nak Nas­sef nie był już uwięziony. Atak You­sifa na świątynię dał mu czas na prze­for­mo­wa­nie szy­ków. Ru­szył do ataku i jego wy­cieczka roz­biła siły You­sifa na łące. On i Ka­rim wraz z garstką naj­lep­szych wo­jow­ni­ków wpa­dli do świątyni. Front walki zmienił kie­runek.— Bóg jest miło­sierny! — za­grzmiał El Mu­rid, ośmiela­jąc się skrzyżo­wać ostrze z ja­kimś wo­jow­ni­kiem. Tamten z ła­two­ścią wybił mu broń z ręki. Ale Nas­sef zna­lazł się przy nim w jed­nej chwili i za­blo­ko­wał atak. Fuad od­cią­gnął tam­tego na bok i sta­nął twa­rzą w twarz z Nas­se­fem.— Zo­ba­czymy, jaki kolor mają twoje flaki, ban­dyto.Nas­sef za­ata­ko­wał. Na jego twa­rzy za­stygł nie­znaczny, okrutny, pełen ufno­ści w zwy­cię­stwo uśmiech. Ich ostrza tań­czyły w śmiertel­nym mori­sco. Żad­nemu nie uda­wało się prze­drzeć przez za­słonę. Je­den i drugi wy­raź­nie zdu­miony był zręczno­ścią prze­ciw­nika.— Fuad. Fuad — szep­nął ury­wa­nym gło­sem You­sif, któ­rego mu­sieli pod­trzymy­wać dwaj żoł­nie­rze. — Od­puść. Fuad dał krok do tyłu. Otarł pot z twa­rzy.— Po­zwól mi z nim skończyć.— Mu­simy iść. Póki jesz­cze mamy siły, aby za­brać ze sobą ran­nych.— You­sif...— Już, Fuad. Po­bili nas. Zo­stając tu, mo­żemy tylko umrzeć. A to nie ma sensu. Chodź.— Do na­stęp­nego razu, ban­dyto — warknął Fuad. — Do­strzegłem usterkę twej tech­niki. — Splunął Nas­se­fowi w twarz.Lu­dzie pu­styni po­trafią za­cho­wy­wać się do­prawdy afektowa­nie, zwłaszcza gdy cho­dzi o sprawy nie­na­wiści i wojny.— Nie po­ży­jesz do­sta­tecz­nie długo, by z tego sko­rzy­stać, synu sza­kala. — Kiedy in­ten­syw­ność gniewu Nas­sefa prze­kra­czała okre­śloną gra­nicę, ogar­niał go dziwny, lo­do­waty spo­kój. Teraz tak wła­śnie było. Wy­raź­nie chcąc, aby usły­szeli go wszyscy obecni w sali, rzekł: — Ka­rim, wy­ślij asa­syna do el Aswad. Niech ten stos wiel­błą­dziego gówna sta­nie się jego ce­lem. Ty, sługo pie­kła, Fua­dzie, po­myśl o tym. Za­sta­na­wiaj się, kiedy on... lub ona... ude­rzy. — Uśmiech­nął się nie­znacznym, okrutnym uśmie­chem. — Ka­rim, oni będą chcieli odejść. Spraw, by zmy­kali ni­czym zbite psy, któ­rymi w isto­cie są. Roz­bawmy się ich wi­do­kiem, pa­trząc, jak ucie­kają z ogo­nami pod­wi­nię­tymi pod sie­bie.Kiedy wro­go­wie wy­szli z sali, El Mu­rid wes­tchnął, nie­zgrabnie po­wlókł się z po­wro­tem i za­siadł na Ma­la­chi­to­wym Tro­nie.— Tym ra­zem nie­wiele bra­ko­wało, Nas­sefie.— Na­prawdę nie­wiele. Dla­czego nie uży­łeś amuletu? Mo­głeś zgła­dzić jed­nego ze swoich naj­bar­dziej za­wziętych wro­gów.El Mu­rid uniósł dłoń. Po­pa­trzył na lśniący klej­not. Od czasu de­mon­stra­cji w El Aqu­ila ani razu nie od­wo­ływał się do jego mocy. Jed­nak lu­dzie z el Ha­bib po dziś dzień wspomi­nali chwilę, gdy oży­wił ich wy­schniętą oazę.— W ogóle nie przy­szło mi to do głowy. Na­prawdę. Przypusz­czam, że mu­sia­łem czuć na sobie dłoń Pana, że On mi po­wie­dział, iż nad­cho­dzisz. Nigdy nie wąt­piłem w nasze zwy­cię­stwo.— Skoro tak po­wia­dasz, mu­siało się nam udać. A póki nie bę­dziesz uży­wał amuletu, nikt im o nim nie przy­po­mni. Nie będą pró­bo­wali zna­leźć spo­so­bów na zneutrali­zo­wa­nie jego mocy.— Dla­czego roz­ka­załeś Kadmowi, by po­zwo­lił im odejść?— Stra­cili­śmy zbyt wielu ludzi, nie ma sensu nara­żać ko­lej­nych. Oni wrócą prze­cież, sil­niejsi niż teraz. Bę­dziemy po­trze­bo­wali każ­dego zdol­nego do walki.— A co z tym asa­sy­nem?— Pod­stęp. Niech się boją od­wró­cić do sie­bie ple­cami. Niech się boją każ­dego cie­nia. Niech strach nad­gryza ich siły i wolę.— Jaki ty je­steś sprytny. Nas­sefie, mój bra­cie, czy kie­dy­kol­wiek po­wie­działeś coś, nie za­pla­no­waw­szy pier­wej dłu­go­ter­mi­no­wego skutku, ja­kie wy­wrą twoje słowa?— Tylko w obecności przyjaciół. Czy jedna z two­ich nauk nie głosi, że słowa są naj­po­tęż­niej­szą bro­nią Kró­le­stwa Po­koju?— To prawda. Słowa Prawdy. Jed­nak... Nas­sefie, cza­sami wy­daje mi się, że ze mnie kpisz. Na­wet wówczas, gdy ratu­jesz mi życie...Nas­sef wbił wzrok w po­sadzkę.— Wy­bacz mi, mój lor­dzie Adepcie. Taką mam ma­nierę, spo­sób mó­wie­nia. To jest moje prze­kleń­stwo. Kiedy by­łem mały, nie po­tra­fiłem kpić z in­nych dzieci ani opo­wia­dać dow­ci­pów. Wszyscy zaw­sze brali mnie na po­waż­nie. A kiedy sta­rałem się być po­ważny, są­dzili, że szy­dzę.— Co po­win­ni­śmy teraz zro­bić, Nas­sefie? Zdo­byli­śmy Ma­la­chi­towy Tron. Mamy Se­bil el Selib. A wszystko to ścią­gnęło nam tylko na karki nie­przyjaciół Pana.— Mo­żemy się bro­nić i po­kła­dać wiarę w Panu. Wy­ślę łącz­ni­ków do na­szych sprzymie­rzeń­ców z prośbą o ludzi i broń. Wzmocnię nasze forty­fika­cje. Wznie­siemy tu na­stępną for­tecę. Tron rów­nież trzeba chro­nić.— Masz rację. Obawiam się, że przez dłuż­szy czas przyjdzie nam tu po­zo­stać. W pew­nym sen­sie Sebil el Selib jest pu­łapką. Za­wdzię­czamy mu dwa zdu­mie­wa­jące triumfy, ale aby prze­żyć, bę­dziemy mu­sieli trwać przy tym, co zdo­byli­śmy. Obawiam się, że oni zwy­czaj­nie nas tutaj za­mkną.— Będą pró­bo­wali, ale nigdy do końca im się to nie uda. Ich wła­sny ustrój działa prze­ciwko nim. Póki re­kru­tów z ple­mion mogą po­wo­ły­wać tylko na czterdzie­ści pięć dni w roku, przez resztę czasu bę­dziemy mo­gli swo­bod­nie przy­cho­dzić i od­cho­dzić. Przyjąw­szy, że otrzymam twe bło­go­sła­wieństwo, gdy tylko znaj­dziemy chęt­nych wier­nych, za­mie­rzam stwo­rzyć z nich od­działy par­ty­zanckie, które będą ich nę­kać. Dzięki temu re­gu­larni żoł­nie­rze za­jęci będą gdzie in­dziej. A to da nam szansę poło­żenia tutaj pod­walin.El Mu­rid pa­trzył nań uważnie. Po ja­kimś cza­sie za­uwa­żył:— Wy­gląda na to, że masz wszystko do­głęb­nie przemy­ślane.— Przez całe trzy lata le­ża­łem bez snu w sa­motne noce, panie.— Tak mi się też wy­daje. Kiedy za­mie­rzasz wziąć so­bie żonę, Nas­sefie?Ten aż się żachnął.— Nie bra­łem tego pod uwagę. Być może wówczas, gdy już zbu­du­jemy Kró­le­stwo Po­koju. El Mu­rid przyjrzał się mu znowu.— Nas­sefie, je­stem zmę­czony. Dziś w nocy i ju­tro od­po­czy­wamy, a po­jutrze po­dej­miemy na­sze dzieło. Ty — twoją wojnę. Ja będę kładł fun­da­menty Kró­le­stwa, które pra­gniemy zbu­do­wać. Chcę, że­byś mi zna­lazł skry­bów i ar­chi­tek­tów. Ustano­wię ko­deksy prawa i wzniosę pałac, który po­mie­ści Ma­la­chi­towy Tron. Ży­czę sobie też, by po­sta­wiono po­mnik na łące — wy­ry­jemy na nim imiona wier­nych, któ­rzy pole­gli w imię Pana, aby unie­śmiertel­nione zo­stały tak na ziemi, jako i w Raju.— Jako rze­czesz. Po­doba mi się ten po­mysł. Być może u sa­mej góry ka­żesz wy­ryć imiona Nie­zwy­cię­żo­nych?— Tak. Niech za­pa­mię­tani zo­staną wszyscy, któ­rzy tu dziś pole­gli.Za­nim jesz­cze udał się na spo­czy­nek, El Mu­rid za­pro­wa­dził Me­ryem i za­niósł swoją córkę na naj­wyż­szy para­pet starej for­tecy.— Moje uko­chane — rzekł — oto na świat przy­szedł naj­drobniej­szy do­piero okruch mego snu. Kró­le­stwo Po­koju już ist­nieje, acz­kol­wiek jego gra­nice nie się­gają dalej niźli mój wzrok. Któ­regoś dnia cała zie­mia po­kłoni się przed Pa­nem.Tuląc dziecko lewą ręką, prawą oto­czył kibić Me­ryem. Opa­dła się o niego, drżąc w chłodnych po­dmu­chach gór­skiego wia­tru.— Chodźmy — po­wie­działa po chwili. — Po­zwól, abym ci przy­po­mniała, iż jesteś rów­nież męż­czy­zną. — Uśmiech­nęła się. Roz­piesz­czony dzie­ciak el Ha­bib wy­rósł na ko­bietę, która ko­chała go jak męż­czy­znę.Tej nocy po­częli dziecko. Chłopca. Rozdział piąty Cień nad fortecą Me­gelin Ra­detic wę­dro­wał po ka­mie­ni­stym zbo­czu wo­kół wie­ko­wych mu­rów obron­nych el Aswad, Wschod­niej For­tecy. Ha­roun szedł za nim jak cień, coraz to zwracając uwagę na nowe rze­czy, nie od­stę­pując wszak je­dy­nego doro­słego, który miał dlań czas. Po­orany bli­znami stary wete­ran szedł w ślad za nimi, z ob­na­żo­nym mie­czem w dłoni.Ha­roun nie od­zy­wał się od wielu dni. Za­tracił się w swych my­ślach. Te­raz, kiedy Ra­detic przy­sta­nął, aby po­pa­trzeć po­nad wy­schniętą, nie­go­ścinną kra­iną, wreszcie zde­cy­do­wał się przemó­wić:— Me­geli­nie, czy oj­ciec umrze?— Nie sądzę. Me­dycy są pełni na­dziei.— Me­geli­nie?— Co? — Nad­szedł czas, by oka­zać tro­chę deli­kat­ności. Ukląkł.— Dla­czego on ich zabił? Tych piel­grzymów w świątyni. Ra­detic znowu pod­jął marsz.— Nie mam poję­cia. Gdyby to ktoś inny, a nie El Mu­rid wy­dał roz­kaz, są­dził­bym, że to ze­msta.Wę­dro­wali wo­kół gór­skiego zbo­cza. Na jego wschod­nim stoku spo­tkali brata Ha­rouna, Alego, sie­dzą­cego na gła­zie i za­pa­trzo­nego w Jebal al Alf Dhulquar­neni. Wpatrywał się tak in­ten­syw­nie, jakby jego myśli mo­gły wy­wa­bić Ukrytych z ich ta­jem­nych wa­rowni. Ra­detic rów­nież się za­pa­trzył. Za­sta­na­wiał się, co cza­ro­dzieje z gór są­dzili na temat ostatnich wy­da­rzeń. Naj­prawdo­po­dob­niej dalej będą strzec swych tra­dycji i igno­ro­wać są­sia­dów. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów żyli w tych gó­rach, nie na­przy­krzali się ni­komu, kto im nie sprawiał kło­po­tów. Na­wet po­tężne Im­pe­rium zo­sta­wiło ich w spo­koju i tak przetrwali, nie­tknięci jego śmiertel­nymi spa­zmami.Ha­roun wy­mru­czał:— Me­gelin, ja się boję.Ali chciał już wy­gło­sić jakąś sar­ka­styczną uwagę.— On ma rację, Ali. To wła­śnie jest czas, kiedy trzeba się bać. Mu­simy lękać się Nas­sefa dla jego mie­cza i El Mu­rida dla jego Słowa. Ra­zem sta­no­wią śmiercio­no­śną kom­bina­cję. I jed­nej jesz­cze rze­czy win­ni­śmy się oba­wiać: że Miecz może stać się pa­nem Słowa. Chodźmy więc i spró­bujmy schwytać wiatr.Ali zmarsz­czył brwi. Sta­rego Ra­de­tica opa­no­wał wła­śnie jeden z jego za­gad­ko­wych na­stro­jów. W prze­ci­wieństwie do ojca czy brata, Ali zde­cy­do­wa­nie ule­piony był z tej sa­mej gliny co jego stryj. Nie był żad­nym my­śli­cie­lem. Na­to­miast Ha­roun bez trudu pojął, co Ra­detic miał na myśli.You­sif do­tarł do el Aswad zale­dwie parę go­dzin po po­wra­cają­cej ro­dzin­nej ka­ra­wa­nie. Jego siły zo­stały mocno nad­wą­tlone, on sam zaś zna­lazł się o włos od śmierci. Ka­ra­wana zresztą rów­nież nie przedarła się bez szwanku. You­sif nie zo­sta­wił jej żad­nych obrońców; po­zba­wione dys­cy­pliny bandy zwiadow­ców Nas­sefa pró­bo­wały szczęścia, usi­łując ją złu­pić. Na­wet Me­gelin Ra­detic wziął broń do ręki i przyłączył do walki. Na myśl o tym znowu roz­ma­so­wał lewe ramię. Otrzymał płyt­kie cię­cie sza­blą i do teraz rana tro­chę bo­lała. Uśmiech­nął się. Jakże zdziwił się wróg w obli­czu jego kontrataku!Fuad wciąż nie po­trafił po­go­dzić się z fak­tem, że do­mowy in­te­lek­tuali­sta jego brata wie, za który ko­niec na­leży chwycić miecz. Zu­peł­nie też nie wie­dział, co są­dzić o tym, iż uczony zdo­łał objąć do­wództwo nad star­cami, chłopcami, ko­bie­tami oraz po­ga­nia­czami wiel­błą­dów i spu­ścił wiel­kie baty bez­względ­nym mło­dym wo­jow­ni­kom.Ra­detic ob­ser­wo­wał reak­cje tam­tego ze spo­rym roz­ba­wie­niem. Po­wie­dział Fu­adowi:— Nie tylko kwiatki stu­diu­jemy w Reb­sa­men. — Była to alu­zja do zdu­mie­nia, któ­remu tam­ten dał wy­raz, gdy od­krył, że Me­gelin ka­talo­guje i wy­ko­nuje kolo­rowe ry­sunki dzi­kich kwiatów pu­styni.Ali ze­sko­czył ze swego głazu.— Me­geli­nie?— Tak?— Ja też się boję.— Wszyscy się bo­imy, Ali.Ali po­pa­trzył z wściekło­ścią na Ha­rouna.— Je­śli po­wiesz choć słowo, ude­rzę cię. Ha­roun po­rwał z ziemi ostry odłamek skały.— No to chodź, Ali.— Chłopcy. Za­cho­waj­cie to dla El Mu­rida.— Sam się prosił — od­parł Ha­roun.— Ty smarka­czu...— Po­wie­działem: prze­stań­cie. Ha­roun, idziemy. Ali był tu pierwszy.Ali ugryzł się w ję­zyk.Ra­detic od­szedł rów­nym kro­kiem, za­sta­na­wia­jąc się, czego też Ha­roun mógł się bać. Lu­dzie nie onie­śmielali go szczegól­nie.— Wra­camy do zamku, Ha­roun. Czas, żeby­śmy wzięli się do nauki.El Aswad sta­no­wiło na­zwę re­gionu, którą po­tocz­nie obejmo­wano rów­nież jego sto­łeczną for­tecę. Im­pe­rialni bu­dow­ni­czo­wie pier­wot­nej, su­rowej wa­rowni na pla­nie kwa­dratu nadali jej miano „Wschod­niej For­tecy”. Za cza­sów Im­pe­rium sta­no­wiła kwaterę główną na­czel­nego do­wództwa armii.Obecnie za­mek był większy, cho­ciaż jego zna­cze­nie nie do­rów­ny­wało temu, jakie miał w daw­nej epoce. Każde po­kole­nie wło­żyło swój wkład w jego umocnie­nie. Pier­wotne mury obronne wy­posa­żono do­dat­kowo w okrą­głe baszty, od pół­noc­nej ściany po­bu­do­wano ko­lejny ze­wnętrzny mur obronny i do­dat­kowe wieże, obejmu­jąc tym sa­mym umocnie­niami cały szczyt wzniesie­nia. Jesz­cze dalej na pół­noc, połą­czony z głównym zam­kiem ufortyfi­ko­wa­nym przej­ściem, stał ma­sywny fort na pla­nie kwa­dratu, strzegący naj­bar­dziej ła­god­nego stoku góry.Po­zo­stałe trzy zbo­cza były cał­ko­wicie nagie, ka­mie­niste i urwi­ste. Po­wo­du­jący ero­zję kli­mat od­działywał na nią od wie­ków. Po­krętne war­stwy skał osa­do­wych uka­zy­wały na­stęp­stwo mi­nio­nych epok geo­lo­gicz­nych. Dzieci dwo­rzan i żoł­nie­rzy You­sifa uwielbiały bu­szo­wać na sto­kach w po­szu­ki­wa­niu ska­mie­lin, za które Ra­detic szczodrze płacił sło­dy­czami.Ra­detic prze­konał się, że nie­łatwo jest żyć w zamku. Albo było zbyt zimno i hu­lały po nim prze­ciągi, albo dla od­miany ro­biło się zbyt go­rąco i duszno. Ściany i da­chy prze­cie­kały pod­czas rzad­kich desz­czy, urzą­dze­nia sa­ni­tarne były pry­mi­tywne, ume­blo­wa­nie zaś, praktycz­nie rzecz bio­rąc, nie ist­niało. Poza tym w ca­łym zamku nie było na­wet jed­nej ła­zienki, a je­dyne da­jące się za­mknąć drzwi, ja­kie kie­dy­kol­wiek od­na­lazł, bro­niły wej­ścia do kwater ko­biet. Wiele razy tęsk­nił więc za wy­godą i pry­wat­no­ścią swego ma­leń­kiego aparta­mentu na uni­wer­syte­cie.Mimo nie­wy­gód, jakie mu­sieli zno­sić mieszka­jący w nim lu­dzie, za­mek nie­źle wy­wią­zy­wał się ze swej za­sad­ni­czej funk­cji. Jego spi­chle­rze, zbiorniki na wodę i ar­se­nały zdolne były za­opa­try­wać gar­nizon przez czas nie­malże nie­ogra­ni­czony. Pa­no­wał nad ogrom­nym ob­sza­rem. Nigdy nie zo­stał zdo­byty, czy to w bez­po­śred­nim szturmie, czy w wy­niku oblę­żenia.Ra­detic przy­sta­nął w bra­mie i objął wzrokiem mile ka­mie­nistej ziemi ota­cza­jącej for­tecę.— Ha­roun, wiesz, co chciałbym zo­ba­czyć, spo­glą­dając na te zie­mie? Choćby raz? Drzewo.Mi­jały tygo­dnie. Fuad roze­słał wici do ple­mion zo­bo­wią­za­nych sta­wić się na po­spo­lite ru­sze­nie. Tego ranka, któ­rego mieli przy­być, Ha­roun obu­dził swego na­uczyciela.— Czego chcesz? — warknął Ra­detic, mru­gając jed­nym okiem w świetle po­ranka, wkradają­cego się przez okno jego po­koju. — Le­piej, żeby było to coś waż­nego. Żadna nor­malna istota ludzka nie po­winna być na no­gach o tej porze.— Stryj Fuad wy­rusza na spo­tka­nie z re­kru­tami. Po­my­śla­łem, że może chciałbyś tam być. Ra­detic jęk­nął, usiadł na łóżku.— Czy chciałbym... By­najmniej. Jeśli zda­rzyło ci się wi­dzieć jedną zgraję fella­chów, to jak­byś już wi­dział je wszystkie. Ale pew­nie lepiej bę­dzie, jeśli pójdę, choćby tylko po to, by po­wstrzymać twego stryja przed zro­bie­niem cze­goś, czego po­tem bę­dzie ża­łował. Jak wielu przy­było? — Miał po­ważne wąt­pli­wo­ści, czy na we­zwa­nie Fu­ada sta­wią się rów­nie licz­nie, jakby przy­byli na we­zwa­nie wa­liego.Ha­roun wy­glą­dał na mocno roz­cza­ro­wa­nego.— Nie jest do­brze. Ale wciąż przy­by­wają. Może nie­któ­rych coś za­trzymało?— Co? Jest źle, prawda? Podaj mi te san­dały.Re­kruci zbie­rali się na stoku przed główną bramą el Aswad. Nie wszyscy przy­byli, zgodnie z tym, co po­wie­dział Ha­roun, jed­nak skromna liczba zbli­żają­cych się chmur ku­rzu po­zwalała po­dej­rze­wać, że Fuad bę­dzie na­prawdę roz­cza­ro­wany reak­cją na jego we­zwa­nie.— Nie ma na­wet jed­nej trze­ciej tego, czego miał prawo oczeki­wać — za­uwa­żył Me­gelin.— Nie­któ­rzy z tych zja­da­czy wiel­błą­dzich od­cho­dów przyłą­czyli się do ban­dy­tów — po­jawił się Fuad. Spod na­chmurzo­nego czoła ob­ser­wo­wał gro­ma­dzące się za­stępy. — Tchórzo­stwo sze­rzy się ni­czym ospa.— Nie spo­dziewa­łem się po nich takiej nie­wier­ności — za­re­pli­ko­wał Ra­detic.— Tacy wła­śnie są, stra­ga­niaro. A ci, któ­rzy nie zde­zerte­ro­wali, cho­wają się po swoich na­mio­tach ni­czym stare baby, bojąc się opo­wie­dzieć po któ­rejś ze stron. Wo­bec mo­jego brata tłu­ma­czyć się będą tym, że to nie on we wła­snej oso­bie ich we­zwał. Po­wi­nie­nem wziąć żoł­nie­rzy i urzą­dzić eks­pe­dycję karną. Prze­klęte sta­ruchy.— Może po­wi­nie­neś po­cze­kać kilka dni — za­pro­po­no­wał Ra­detic. — Wy­ślij ko­lej­nych po­słań­ców i każ im ostro przema­wiać.— I co mi z tego przyjdzie? Jeśli chcą się cho­wać pod spódni­cami swych ko­biet, niech tak bę­dzie. Wstyd ich ogar­nie, gdy wrócę z głową El Mu­rida za­tkniętą na czubku mojej lancy. Be­loul! Zbierz szej­ków.Ka­pitan Be­loul skło­nił głowę i zszedł ze stoku. Po­tem prze­szedł się wśród kon­tyn­gen­tów. Wo­dzo­wie w grupkach po dwóch, trzech ru­szyli w górę zbo­cza. Fuad żad­nego nie po­zdrowił cie­pło, choć znał ich wszyst­kich i od wielu już lat ru­szał z nimi w pole. Po­nury gry­mas jego obli­cza kazał im po­wściągnąć ję­zyki i za­cho­wać dy­stans.Kiedy przy­byli ostatni, zaj­mu­jąc miej­sca w kręgu ota­cza­ją­cym Fu­ada, Ra­de­tica, Ha­rouna i ofi­ce­rów, Fuad obró­cił się po­woli.— A więc tylko tylu nas jest. Tylko wy mie­liście jaja, żeby sta­wić czoła tym mło­do­cia­nym ban­dy­tom. Taha. Rifaa. Qu­aboos. I to wszyscy. Obiecuję, że mój brat wam tego nie za­po­mni. I nie za­po­mni twa­rzy, któ­rych dzi­siaj tu nie wi­dzimy.Ktoś za­pro­po­no­wał:— Może po­win­ni­śmy dać po­zo­sta­łym tro­chę czasu?— Wię­cej czasu, Fe­ras? Czy Adept dał nam wię­cej czasu? Nie! Ude­rzymy od razu. Żad­nych pod­stę­pów. Żad­nych sub­tel­ności. Ru­niemy na nich ni­czym młot. I odej­miemy im głowy, by ude­ko­ro­wać nimi mury zamku. Wszyst­kich prze­klę­tych przez wła­sne matki ło­trów.Ra­detic wy­mru­czał:— Za­pal­czywy jest tego po­ranka, nie­prawdaż? Fuad od­po­wie­dział mu pa­skudnym spoj­rze­niem.— Prze­ko­nasz się, co to za­pal­czy­wość, na­uczycielu. Kracz so­bie, kracz. Be­loul, uformuj ko­lumnę zgodnie z pla­nem. Omiń zwy­czaj­nie miej­sca tych, któ­rzy się nie po­ka­zali.— Fu­adzie — wy­szeptał Ra­detic — na­prawdę uwa­żam, że po­wi­nie­neś po­wtórnie roz­wa­żyć tę de­cyzję.— Wy­ru­szamy, gdy tylko ko­lumna sta­nie w szyku — zare­pli­ko­wał Fuad. — Żad­nych wię­cej dys­kusji. Zwy­cię­żymy albo prze­gramy. Nie chciałbym być jed­nak na miej­scu tych tchó­rzy, kiedy prze­gramy, a ja prze­żyję. Daj mi spo­kój, na­uczycielu, nie masz mi nic inte­re­sują­cego do po­wie­dze­nia.Kilka go­dzin póź­niej Me­gelin ob­ser­wo­wał, jak ko­lumna znika z pola wi­dze­nia.— Zro­biłem, co mo­głem, Ha­roun. Ale on jest zbyt, cho­lera, uparty, żeby po­słu­chać głosu roz­sądku.— Są­dzisz, że nie wy­gra? Ra­detic wzruszył ra­mio­nami.— Wszystko jest moż­liwe. Może dopi­sze mu szczęście. Łącznik zna­lazł Me­ge­lina w jego kla­sie dwa dni po wy­mar­szu Fu­ada.— Lord You­sif od­zy­skał świado­mość. Prosi, abyś do­trzymał mu towa­rzy­stwa.Ra­de­tica zi­ry­to­wało to wtar­gnię­cie, ale nie mógł zi­gno­ro­wać we­zwa­nia.— Ali, bę­dziesz za wszystko od­po­wie­dzialny, kiedy ja pójdę zo­ba­czyć się z twoim oj­cem. Niech dalej zaj­mują się lek­cjami.Na ze­wnątrz po­sła­niec za­chi­cho­tał.— Wy­bra­łeś dla nich sro­giego na­uczyciela.— Wiem. To je­dyny spo­sób, żeby zmu­sić go do na­uczenia się cze­go­kol­wiek. Nie chce, żeby jego uczniowie uwa­żali się za mą­drzejszych od niego.— Gdyby to mi się tra­fiła w mło­dości taka spo­sob­ność.— Ach — Ra­detic uśmiech­nął się uprzejmie. For­tel You­sifa oka­zy­wał się sku­teczny. Za­nim można było wziąć się za kształce­nie dzieci, pier­wej trzeba było prze­ko­nać doro­słych, że ma to w ogóle sens. — Jak on się czuje?— Zu­peł­nie nie­źle, bio­rąc wszystko pod uwagę. Ale jest twardy. To w ogóle jest twarda ro­dzina. Pu­sty­nia nigdy nie była miej­scem dla mię­cza­ków.— To aku­rat po­trafię zro­zu­mieć — po­dobną uwagę Me­gelin sły­szał już tylo­krot­nie, na­wet tam, gdzie pu­sty­nia była do­syć przyjazna lu­dziom, że za­czął po­dej­rze­wać, iż jest to coś w ro­dzaju przy­sło­wia.You­sif sie­dział w łożu, kłó­cąc się z leka­rzem, który kazał mu leżeć.— Ach, Me­geli­nie, w końcu przy­sze­dłeś. Wy­baw mnie, zdany je­stem na łaskę i nie­łaskę tej starej baby.— Ta stara baba prawdo­po­dob­nie wię­cej wie o tym, czego trzeba two­jemu ciału niźli ty, wali.— Wszyscy prze­ciwko mnie spi­sku­jecie, co? Do­brze, nie­ważne. Po­dejdź tu. Weź jedną z tych po­du­szek, prze­cież nie po­trze­buję wszyst­kich.Ra­detic usiadł, nie po­trafił jed­na­ko­woż usa­do­wić się wy­god­nie. Był zbyt stary, żeby w tym wieku przy­sto­so­wy­wać się do pu­styn­nego oby­czaju sia­dania ze skrzyżo­wa­nymi no­gami na po­duszce.You­sif zi­gno­rował jego wier­cenie się.— Przez długi czas prze­by­wa­łem poza tym światem. W takiej sytu­acji męż­czy­zna musi się na­uczyć wie­rzyć in­nym. Wiesz, o co mi cho­dzi?— Tak sądzę, wali.— Moim pierwszym ce­lem w no­wym życiu jest prze­ko­nanie cię, abyś prze­stał się za­cho­wy­wać jak słu­żący. Mamy wiele rze­czy do omówie­nia, Me­gelin. Są­dzę, że pierwszą po­śród nich winna być wzajemna przyjaźń.— Wali?— Ura­to­wałeś moją ka­ra­wanę.— Bzdura.— Rozma­wia­łem z Mu­ama­rem. Sprawa jest bez­dy­sku­syjna. Wi­nien ci je­stem wdzięcz­ność. Nie przy­szło mi do głowy, że wro­go­wie mogą czaić się za moimi ple­cami.— Moje życie też było w nie­bez­pie­czeń­stwie.— To jeden z punktów wi­dze­nia. Ale któ­ry­kol­wiek wy­brać, fak­tem po­zo­staje, że moje żony i dzieci przed­ostały się bez­piecznie. Twój czyn uwa­żam za akt przyjaźni. Traktuję in­nych tak, jak oni mnie traktują, Me­geli­nie.Ra­detic nie po­trafił cał­ko­wicie stłu­mić krzywego uśmieszku.— Dziękuję ci. — Wdzięcz­ność ksią­żąt za­zwy­czaj mie­wała krótki ży­wot.— Me­geli­nie, wy­ka­zu­jesz się za­ska­ku­jąco roz­ległą wie­dzą. Ce­nię sobie ludzi, któ­rych umiejętno­ści wy­kra­czają poza gra­nice wy­ko­ny­wa­nego za­wodu.— Ko­lejny punkt dla wy­kształce­nia.— W rze­czy sa­mej. Po­wiedz mi wiec, co są­dzisz o eks­pe­dycji Fu­ada?— Nie wi­działem sa­mego te­renu walki, tylko te ba­zgroły, które wy na­zy­wa­cie ma­pami. Miał ze sobą ty­siąc ludzi. Może mu się po­szczęści.— Ma nad nimi przewagę trzech lub na­wet czte­rech do jed­nego.— Ta li­czebność może zde­cy­do­wać, że jego młot bę­dzie ude­rzał bar­dziej sku­tecz­nie, niźli po­działa fi­nezja Nas­sefa. Twój brat nie jest my­śli­cie­lem.— Jakże do­brze o tym wiem. Po­wiedz mi, dla­czego po­zo­sta­jesz pod takim wra­że­niem Nas­sefa?— On dys­po­nuje sub­telną iskierką ge­niu­szu. W za­chodnich wa­run­kach groźba po­sła­nia asa­syna do el Aswad by­łaby po­su­nię­ciem ge­nial­nym. Tutaj sta­nowi tylko przy­kład zmarno­wa­nego na­tchnienia.— Nie ro­zu­miem tego. Po pro­stu zwy­kła ga­da­nina czło­wieka, któ­remu na­pluto w twarz.— Sub­tel­ność ta po­siada wszakże pewną wadę.— Jaką?— Że tu nie ma ni­kogo rów­nie sub­tel­nego, by do­strzec im­pli­kacje tej groźby. Czy asa­syn do­tarł już na miej­sce? A je­śli nie, jak do­sta­nie się do środka, i tak dalej.— Lu­dzie z za­chodu są pod­stępną rasą. My jeste­śmy znacznie bar­dziej bez­po­średni.— Za­uwa­ży­łem. Ale Nas­sef i El Mu­rid działają na zu­peł­nie in­nym po­zio­mie. Ich stra­tegia zdra­dza do­kładne kal­kula­cje, które za nią stoją. Zdo­byli Sebil el Selib, do­sko­nale zna­jąc twoją siłę i przewi­dując prawdo­po­dobną re­akcję.— To zna­czy?— To zna­czy, że są pewni, że po­trafią ją utrzymać. Nie ma sensu w zdo­by­wa­niu cze­goś, co po­tem trzeba od­dać, przy­najmniej nie na tym eta­pie.— Prze­ce­niasz ich.— To ty ich nie do­ce­niasz. Mimo wszystko po­wie­działeś mi prze­cież w Al Rhemish, że tak na­prawdę nie udało ci się prze­ko­nać sa­mego sie­bie, iż ci lu­dzie są czymkol­wiek wię­cej niźli garstką ban­dy­tów pro­wa­dzo­nych przez sza­leńca. Pa­mię­tasz, co po­wie­działeś? O El Mu­ridzie, sprzedają­cym fał­szywe leki, które każdy bę­dzie chciał ku­pić? Za­sta­na­wia­łem się nad twoimi sło­wami i do­sze­dłem do wniosku, że mogą za­wie­rać wię­cej prawdy, niźli ci się wy­daje.— Co po­wi­nie­nem zro­bić?— Możliwo­ści jest wiele — Ra­detic roz­winął na­stęp­nie to stwierdze­nie, a You­sif od­rzu­cał każdą ko­lejną pro­po­zycję jako nie­prak­tyczną albo nie­moż­liwą do prze­pro­wa­dze­nia ze względów po­li­tycz­nych. — Wo­bec tego po­zo­staje działanie bez­po­śred­nie. Każ za­mor­do­wać El Mu­rida. Bę­dzie dużo wrzawy, ale lu­dzie szybko za­po­mną. A Nas­sef nie zdoła przetrwać bez niego. Nie w tej chwili.— To wła­śnie za­pla­no­wa­łem. Za­kła­dając, że Fuad za­wie­dzie. Nie po­wie­działeś mi nic no­wego.— Wiem, że nie do­strzegam trud­ności po­li­tycz­nej i fi­nan­so­wej na­tury. Po­pro­siłeś mnie, abym wy­mie­nił ci do­stępne opcje, a ja wy­ło­ży­łem wszystko, co ro­zu­miem z tej sytu­acji. Do dia­bła, jest na­wet nie­wielka moż­li­wość, że jeśli ich zi­gno­ru­jemy, wy­mrą od cał­ko­witej obo­jęt­ności in­nych.— Me­geli­nie, wcale tak nagle nie od­zy­ska­łem zdrowia. Le­ża­łem tutaj przez dwa dni, cier­piąc znacznie bar­dziej na du­chu niż na ciele. Przemy­śla­łem to wszystko do­kład­nie. I do­sze­dłem do wniosku, że je­dyną opcją da­jącą szansę po­wo­dze­nia jest wal­czyć i trwać w na­dziei, że nam się uda. Jeśli zaś szczęście nie dopi­sze, wówczas trzeba bę­dzie pró­bo­wać ich po­wstrzy­my­wać za wszelką cenę.— Smutne jest to, co mó­wisz. Wła­śnie na­ma­wiamy się wzajem do zaak­cep­to­wa­nia po­rażki, za­nim jesz­cze stała się fak­tem.— A więc prze­stań o tym my­śleć. Me­gelin?— Tak?— Mo­żesz zro­bić jedną rzecz, która uczyni moje życie ja­śniej­szym.— Wali?— Zo­stań tutaj po tym, jak twój kon­trakt wy­ga­śnie. Za­nim to wszystko się skończy, mogę roz­paczliwie po­trze­bo­wać ob­cego punktu wi­dze­nia.Ra­detic po­czuł za­sko­cze­nie. Po raz pierwszy, od­kąd się po­znali, You­sif po­traktował go ina­czej niż tylko z mi­ni­malną dozą sza­cunku.— Za­sta­no­wię się nad tym, wali. Teraz lepiej bę­dzie, jak już pójdę. Ali od­po­wiada za moją klasę. You­sif za­chi­cho­tał.— Tak, w ta­kim razie rze­czy­wi­ście lepiej bę­dzie jak już sobie pój­dziesz. * * *— Je­stem histo­ry­kiem po­lityki, Ha­roun — wy­jaśnił Me­gelin. — Wła­śnie dla­tego mam za­miar zo­stać. Dla­tego mu­szę tu zo­stać. Nie mogę prze­cież wy­je­chać i stra­cić szansy ob­ser­wo­wa­nia po­li­tycz­nej burzy stu­lecia, nie­prawdaż?Chłopiec wy­da­wał się po­nie­kąd roz­cza­ro­wany. Ra­detic ro­zu­miał jego uczucia, ale nie po­trafił wy­znać prawdzi­wych, emo­cjo­nal­nych mo­ty­wów swojej de­cyzji po­zo­sta­nia. Sam ich do końca nie poj­mo­wał.— Zro­zum, je­stem tu sam, w sa­mym sercu wszyst­kiego, co się dzieje. Hi­storię piszą uprzedzeni stronnicy roz­ma­itych punktów wi­dze­nia, Ha­roun. Za­zwy­czaj zwy­cięzcy. Ja mam tutaj ab­so­lutnie bez­pre­ce­den­sową moż­li­wość zo­ba­cze­nia i opi­sania prawdy.Ha­roun po­pa­trzył nań z ukosa, na jego twa­rzy roz­bły­snął nie­znaczny uśmiech pełen roz­ba­wie­nia. Po chwili Me­gelin rów­nież za­chi­cho­tał.— Ty dia­ble. Do­sko­nale po­tra­fisz mnie przejrzeć, nie­prawdaż?Jed­nak miał już wy­mówkę. Jest na tyle dobra, by uza­sad­nić prze­dłu­żenie jego po­bytu o ko­lejne po­nure tygo­dnie, póź­niej mie­siące, wreszcie lata. * * *Ha­roun wpadł do po­koju Me­ge­lina, omalże nie przewra­cając się w drzwiach i pra­wie oba­lając mały stoli­czek, przy któ­rym uczony ślę­czał nad no­tat­kami i pi­sał jeden ze swych re­gu­lar­nych li­stów do przyja­ciela w Hel­lin Da­imiel.— Co się stało, chłopcze?— Stryj Fuad wraca.Ko­lejne pyta­nie Ra­detic zadał tylko unie­sie­niem brwi. Ha­roun zro­zu­miał.— Nie.Ra­detic wes­tchnął i od­sunął stos pa­pie­rów na bok.— Nie wy­daje mi się. W prze­ciw­nym razie wy­słałby po­słań­ców, by prze­ka­zali nam jego prze­chwałki. Chodźmy na dół do bramy.Kiedy do­tarli na miej­sce, żoł­nie­rze wła­śnie ocię­żale wchodzili do for­tecy. Me­gelin od­szu­kał wzrokiem Fu­ada. Brat wa­liego był zmę­czony, za­ła­many i chyba wy­czer­pał cały swój zapas prze­kory. Na wszelkie pyta­nia od­po­wia­dał tępo, bez­ład­nie, naj­wy­raź­niej nie dba­jąc, w ja­kim te od­po­wie­dzi sta­wiają go świetle.— Po pro­stu za­pisz to wszystko tak, jak się wy­da­rzyło, na­uczycielu — wy­mamrotał w pew­nej chwili. — Po pro­stu na­pisz jak było. Za­bra­kło nam jed­nej kom­panii. Jed­nej śmierdzą­cej kom­panii. Jed­nej świe­żej kom­panii, którą mo­gli­by­śmy za­cho­wać w od­wo­dzie i wtedy uda­łoby się nam. — Pod­niósł się i ru­szył w kie­runku kwater brata, na od­chodnym jesz­cze do­dając: — Jed­nej kom­panii spo­śród tych wszyst­kich skurwy­syń­skich szej­ków, któ­rzy nie sta­wili się na apel. Chyba czas na zmianę wo­dzów w pro­win­cji el Aswad.Trzy mie­siące póź­niej You­sif ze swej strony we­zwał wszyst­kich do broni. To cał­ko­wicie za­sko­czyło Me­ge­lina.— Dla­czego? — pytał. — I dla­czego nic mi nie po­wie­działeś? — Był nie na żarty roz­gory­czony, głównie chyba tym, że wali nie za­się­gnął wcześniej jego rady.— Po­nie­waż — od­parł You­sif, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie — po­nie­waż chciałem wy­słu­chać twych pro­te­stów tylko raz i mieć spo­kój, miast w nie­skończo­ność z tobą dys­ku­to­wać.Nie­szczegól­nie uła­go­dzony, Ra­detic pytał dalej:— Po co ten za­ciąg? To jest istotne pyta­nie.— Dzięki niemu po­twierdzę swe zwierzch­nic­two nad ple­mio­nami. Mu­szę im po­kazać, że wciąż je­stem silny, że ja tu rzą­dzę. My, sy­no­wie pu­styni, jeste­śmy tacy jak twoje leśne wilki, Me­geli­nie. Ja je­stem przy­wódcą stada. Jeśli się po­tknę, jeśli zdra­dzę choćby ślad sła­bości, jeśli za­wa­ham się na mo­ment, już po mnie. Nie mam naj­mniejszej ochoty ata­ko­wać El Mu­rida. Pora nie jest od­po­wiednia, jak to bez wąt­pie­nia byś mi po­wta­rzał, gdy­bym cię wcześniej poin­for­mo­wał o moim za­my­śle. Ale oczy setki wo­dzów spo­czy­wają na el Aswad, ob­ser­wu­jąc, jak zare­aguję na od­nie­sioną ranę i po­rażkę Fu­ada. Nie wspomi­nając już o ko­niecznym zlu­zo­wa­niu armii Fu­ada. Me­gelin zdał sobie teraz sprawę z go­rącz­ko­wego za­mie­sza­nia w ciągu ostatnich tygo­dni, za­mie­sza­nia, któ­rego w swoim cza­sie nie uznał za szczegól­nie istotne. Oczywi­ście, łącz­nicy. Ale prze­cież wi­dział naj­bar­dziej za­ufa­nych ludzi You­sifa, jak wie­dli silne pa­trole w głąb pu­styni. Ża­den z nich jesz­cze nie po­wró­cił.— Za­kła­dam, że twoi wy­słan­nicy znajdą się na miej­scu w chwili, gdy we­zwa­nie do­trze do pew­nych szej­ków o wąt­pli­wej lojal­ności.You­sif za­chi­cho­tał.— Deli­kat­nie po­wie­dziane, na­uczycielu. Ale jak naj­bar­dziej praw­dziwe.— Przypusz­czam więc, że naj­mą­drzejsze bę­dzie trzyma­nie ję­zyka za zę­bami. To od­wieczna prawda: co jest lo­giczne i prak­tyczne, nie zaw­sze jest po­li­tyczne. I vice versa.— Jest to bar­dziej jesz­cze praw­dziwe na tej ziemi, Me­geli­nie, niźli gdziekol­wiek in­dziej. Czy mój syn robi sto­sowne po­stępy w na­uce? — Nie spre­cy­zo­wał, który syn. W tej kwe­stii ro­zu­mieli się bez słów.Ra­detic pró­bo­wał zna­leźć od­po­wiednie słowa. Ostatecz­nie do­szedł do wniosku, że naj­lepiej bę­dzie, gdy rzecz całą przedstawi bez­po­śred­nio. W po­bliżu nie było ni­kogo. A pry­wat­nie wali po­trafił być bar­dzo tole­ran­cyjny.— Po­wiem, że to wielka szkoda, iż nie uro­dził się w ja­kimś cy­wili­zo­wa­nym kraju. On jest na­prawdę bar­dzo bły­sko­tliwy, wali. Nie­sa­mo­wicie bły­sko­tliwy. Żal mi tylko, że ukształto­wało go to dzi­kie kró­le­stwo. Mógłby stać się wiel­kim człowie­kiem, albo wiel­kim zbrodnia­rzem. Ma to wszystko w sobie. Po­sta­rajmy się więc te wro­dzone po­pędy skie­ro­wać ku wiel­kości.You­sif od­chrząknął, za­pa­trzył się w dal, w końcu rzekł:— Gdyby sytu­acja była inna, roz­wa­żył­bym moż­li­wość wy­sła­nia go do tego two­jego Reb­sa­men. Być może uda nam się ten pro­jekt zre­ali­zo­wać póź­niej, kiedy już za­ła­twimy tego nie­go­dzi­wego dia­bła.Ra­detic przy­pa­try­wał się You­si­fowi ką­tem oka. Na mo­ment wa­liego oto­czyła aura prze­zna­cze­nia, ro­dzaj po­światy, na­ma­cal­nej wręcz woni; You­sif sam po­trafił ją wy­czuć. Z sa­mej jego po­stawy łatwo można było wy­wniosko­wać, że przy­szłość syna, którą przed sobą widzi, nie ma nic wspólnego z tre­ścią wy­po­wia­da­nych słów.Eks­pe­dycję You­sifa prze­ciwko uzur­pato­rom w Sebil el Selib, cho­ciaż znacznie sil­niej­szą od po­przedniej wy­prawy jego brata, spo­tkał ten sam los. Znowu oka­zało się, że loja­li­stom bra­kuje tej jed­nej świe­żej kom­panii, aby od­zy­skać Ma­la­chi­towy Tron. Zde­cy­do­wany utrzymać swój wize­runek sil­nego i su­ro­wego władcy You­sif ata­ko­wał znacznie dłu­żej niźli miało to sens, długo po tym, jak stało się oczywiste, że on rów­nież za­wiódł.Krwawa walka do­pro­wa­dziła do bru­tali­zacji oby­cza­jów obu stron. Wy­nik bitwy zro­dził dłu­go­fa­lowe kon­se­kwencje, które do­dat­kowo osła­biły loja­li­stów. Kiedy wie­ści przed­ostały się na pu­sty­nię, ko­lejni oportuni­ści za­częli gar­nąć się pod sztandary El Mu­rida. Spływała doli istna rzeka re­kru­tów. Za­czął uczyć ich wła­snego, pod­stęp­nego stylu walki. Yo­usif na­to­miast przy­swoił sobie tak­tykę znacznie bar­dziej reak­cyjną, blo­kując szlaki wio­dące do Sebil el Selib i wy­ko­rzy­stu­jąc wła­sne re­gu­larne woj­ska do ści­gania band wroga gra­sują­cych po pu­styni. Szpiedzy przy­nosili nie­po­ko­jące wie­ści o bu­do­wie ko­lej­nych forty­fika­cji.— Mo­żemy wła­ści­wie po­rzu­cić na­dzieję, że kie­dy­kol­wiek uda nam się ich stamtąd wy­ku­rzyć. — Ra­detic sformu­łował to pro­roc­two do­kład­nie trzy lata po stra­cie przełęczy. Wy­wiad do­niósł wła­śnie o bły­ska­wicznie po­stę­pują­cych pra­cach nad bu­dową pa­łacu-for­tecy strzegą­cego Ma­la­chi­to­wego Tronu. We­dle ra­portu, El Mu­rid miał obecnie dys­po­no­wać ty­sią­cem wy­szkolo­nych wo­jow­ni­ków, z któ­rych po­łowę sta­no­wili fa­na­tyczni Nie­zwy­cię­żeni.Nas­sef i jego ban­dycki ad­iutant, Ka­rim, za­częli urzą­dzać coraz śmielsze wy­cieczki, dora­dza­jąc, a nie­kiedy wręcz przewo­dząc ma­rude­rom łu­pią­cym pu­sty­nię w imię El Mu­rida.— Są jak du­chy — wy­mamrotał pew­nego dnia Fuad. — You­sif, po­wi­nie­neś mi po­zwo­lić zabić Nas­sefa, kiedy mia­łem oka­zję. On jest rów­no­cze­śnie wszędzie i nig­dzie i nie po­trafię zmu­sić go do pod­jęcia walki.— Jak mi się wy­daje, mamy tu do czy­nie­nia z przy­pad­kiem me­lan­cholii wła­ści­wej woj­nie par­ty­zanckiej? — za­pytał Ra­detic. — Oczywi­ście, Nas­sef nie bę­dzie cze­kał w jed­nym miej­scu. Gdyby tak zro­bił, na­tychmiast spu­ścił­byś mu baty. Pod­suń mu cel, któ­remu nie bę­dzie po­trafił się oprzeć. Przygotuj dla niego nie­spo­dziankę.— Szpiedzy uprzedzą go dwa dni wcześniej, nim w ogóle zde­cy­du­jemy się coś zro­bić — od­parł You­sif.— Wiem. Ale je­dyną naszą na­dzieją jest po­zby­cie się jego lub El Mu­rida przez wsa­dze­nie im noża pod żebra.— Pró­bo­wali­śmy — warknął Fuad.— Pró­buj­cie dalej. Z każ­dym dniem tra­cimy teren. Oni pro­wa­dzą z nami wojnę na wy­cień­cze­nie. Póki Aboud pa­trzy na wszystko jak na sprzeczkę mię­dzy You­sifem a El Mu­ri­dem i nie chce do­strzec, że za­truwa ona całą resztę jego kró­le­stwa, naszą je­dyną na­dzieją jest trwać dalej i mo­dlić się, by oni uczynili coś głu­piego, za­nim nam się to przy­darzy.— Jak pisa­nie mo­no­grafii, Me­geli­nie? — za­pytał You­sif.Ko­nieczność do­koń­cze­nia mo­no­grafii sta­no­wiła dla Ra­de­tica stałą wy­mówkę, aby nie wra­cać do domu. Za­czerwie­nił się. Schwycił Ha­rouna za ramię i od­parł:— Cholernie po­woli. Wojna cią­gle mi prze­szka­dza. Led­wie znaj­duję czas na na­uczanie, a co do­piero, by za­siąść do pisa­nia.Z cza­sem Ra­detic stał się kimś wię­cej niż tylko na­uczycie­lem; wy­rósł na szarą emi­nen­cją u boku wa­liego. You­sif coraz czę­ściej szu­kał jego rad i sto­so­wał się do nich.Na­wet El Mu­rid zdał sobie sprawę z ro­sną­cego zna­cze­nia Ra­de­tica, czemu dał wy­raz w ostatnim ka­zaniu, mie­niąc go jed­nym z trzy­nastu Ba­ro­nów Pie­kła na Ziemi, sługą, któ­rego Zły wy­słał, aby zwo­dził wier­nych. Me­gelin był za­sko­czony, prze­ko­nując się, jak do­stojną mu wy­zna­czono po­zycję. Yo­usifa uwa­żał za znacznie bar­dziej god­nego tego miana.Ra­detic kie­rował po­lityką wa­liego na spo­sób fa­biań­ski, skła­nia­jąc go, by troszczył się o swoje siły i ku­po­wał czas. Miał na­dzieję, że wła­dze Ko­rony wkrótce pójdą po ro­zum do głowy, albo że Nas­sef wreszcie sam ukręci sznur na wła­sną szyję.Na­pisał nie­zli­czone li­sty ostrze­gaw­cze, pie­czę­tując je go­dłem You­sifa, do nie­malże wszyst­kich ludzi z oto­cze­nia Abouda. Zna­lazł kilku sym­paty­ków, jed­nak spo­śród nich tylko książę Ko­rony Farid miał ja­kie­kol­wiek re­alne wpływy na po­litykę kró­lew­ską.Młody Ha­roun roz­wijał się, cho­ciaż bar­dziej w sen­sie umy­sło­wym niż fi­zycznym. Oj­ciec po­woli za­czy­nał się oba­wiać, że zo­sta­nie ro­dzin­nym kar­łem. Me­gelin po­cie­szał go uwa­gami o tych, co późno roz­kwi­tają. Po­rzucił już wszelkie po­zory na­uczania ko­go­kol­wiek poza nim. Nie miał zresztą czasu na roz­pieszcza­nie i przymila­nie się do upartych sy­nów i bra­tan­ków You­sifa. Kon­cen­tracja na jed­nym dziecku nie przy­spo­rzyła mu przyjaciół. Wzbudzał nie­chęć zwłaszcza wtedy, kiedy oka­zy­wało się, że pró­buje od­cią­gać chło­paka od jego re­gu­lar­nych ćwi­czeń sha­ghu­nac­kich i po­zo­sta­łych obo­wiązków, na­kła­nia­jąc do towa­rzy­sze­nia sobie na bota­nicz­nych i geo­lo­gicz­nych wy­pra­wach tere­no­wych, albo kiedy z całą szczero­ścią od­po­wia­dał na pyta­nia o zdol­ności in­nych dzieci.Oprócz You­sifa i Ha­rouna Me­gelin miał tylko jed­nego prawdzi­wego przyja­ciela w — el Aswad, a był nim jego oso­bisty strażnik, Mu­amar.Mu­amar polu­bił wy­prawy w teren i ba­dania znacznie bar­dziej niż Ha­roun. Dla niego sta­no­wiły czy­stą za­bawę. Stary wo­jow­nik osią­gnął bo­wiem wiek, w któ­rym ła­twiej sta­wiać czoła wy­zwa­niom umy­sło­wym niźli ciele­snym. W roz­wią­zy­wa­nie natu­rali­stycznych za­ga­dek wkładał tyle serca, ile nigdy nie zna­leź­liby mło­dzi.W czwartym roku wojny bun­tow­nicy po­peł­nili drobną po­myłkę. Fuad miał wreszcie swoje zwy­cię­stwo — po­chwycił do nie­woli i za­bił pra­wie trzy­stu ma­rude­rów. Gwa­ran­to­wało to chwilę wy­tchnienia od nie­ustannej ak­tyw­ności par­ty­zantki, You­sif ogło­sił więc święto na cześć swego brata. Ko­biety we­zwano z ich kwater, aby za­tań­czyły dla gości. Yo­usif, Fuad i większość ka­pita­nów sprowa­dziła swoje ulu­bione żony. Głosy ka­no­ons, ouds, der­bec­kis i zils wy­peł­niły kom­natę mu­zyką. Dla Ra­de­tica miała ona jed­nak zbyt wiele dy­so­nan­sów, brzmiała pi­skli­wie i su­rowo. Gromko roz­brzmiewał śmiech. Na­wet Ra­detic zary­zy­ko­wał kilka dow­ci­pów, jed­nak oka­zały się na­zbyt ezo­te­ryczne dla tej pu­bliczności, która wo­lała pełne detali i zwrotów akcji opo­wie­ści o łaj­da­kach, któ­rzy przy­pra­wiali rogi na­dę­tym mę­żom, albo o głup­kach, któ­rzy wie­rzyli we wszystko, co im mó­wiły żony i córki. Nie było wina, które na­da­łoby do­dat­kową ja­kość za­ba­wie, jed­nak po­wie­trze prze­sycał ma­jący pewne nar­ko­tyczne wła­ści­wo­ści dym, uno­szący się znad spe­cjal­nych mo­sięż­nych trój­no­gów.Ha­roun usiadł obok Ra­de­tica, przy­glą­dając się wszyst­kiemu sze­roko otwartymi, acz­kol­wiek po­zba­wio­nymi wy­razu oczami. Ra­detic za­sta­na­wiał się, czy chło­piec nie staje się przy­pad­kiem bier­nym ob­ser­wato­rem życia.— Hej! Me­geli­nie! Ty stara babo! — za­wołał Fuad. — Wstawaj i za­tańcz nam jakiś ta­niec nie­wier­nych.Ra­detic był w od­waż­nym na­stroju. Wziął flet od jed­nego z mu­zy­ków, a po­tem za­tań­czył nie­zgrabne fla­menco do wła­snego po­twornego akompa­nia­mentu. Kiedy skończył, śmiał się wraz z po­zo­sta­łymi.— Te­raz ty, Fuad. Bierz zils i po­każ da­mom, jak to się robi.Fuad przyjął wy­zwa­nie, na­wet bez zils. Wy­konał wściekły ta­niec z sza­blą, a kiedy skończył, roz­legła się burza okla­sków. Komnata była pełna triumfują­cych wo­jow­ni­ków. Za­pa­trzeni na ta­niec ko­biet, a po­tem na ka­ska­der­skie po­pisy na­uczyciela i brata wa­liego, nie zwracali uwagi na nic in­nego. Nikt więc nie za­uwa­żył trzech męż­czyzn, któ­rzy wolno prze­miesz­czali się w stronę przywód­ców...I na­gle tamci sko­czyli, jeden na You­sifa, drugi na Fu­ada, trzeci na Ra­de­tica. Każdy wzniósł nad głowę srebrny sztylet. Fuad po­wstrzymał na­past­nika sza­blą, któ­rej uży­wał w tańcu. Yo­usif unik­nął ciosu, rzu­cając się w roz­wrzesz­czany tłum. Mu­amar wła­snym cia­łem za­gro­dził drogę trze­ciemu asa­sy­nowi. Srebrny sztylet za­dra­snął jego poli­czek, kiedy za­bójca roz­paczliwie pró­bo­wał do­się­gnąć Ra­de­tica. Rana Mu­amara krwawiła mocno, nie po­winna wszak zo­sta­wić nic prócz nie­wiel­kiej bli­zny. Jed­nak stary wo­jow­nik nagle ze­sztywniał, jego oczy roz­warły się sze­roko, z ust wy­dobył gul­go­czący sko­wyt. Po­tem padł martwy.Asa­syn znowu ru­szył w stronę Ra­de­tica, prze­dzie­rając się przez pró­bu­jące go po­chwycić dło­nie i lśniący oręż. Sztylet świe­cił dzi­wacznym błę­kit­nym światłem.— Czary! — wrzasnęła jakaś ko­bieta.Wrzawa stała się jesz­cze gło­śniej­sza.Ha­roun kop­nął asa­syna w pa­chwinę. Cios był tak silny, jak mógł być, wy­mie­rzony przez dzie­się­cio­latka. No­żow­nik cał­ko­wicie go zi­gno­rował. I on, i jego towa­rzy­sze jakby wcale nie czuli sy­pią­cych się na nich cio­sów. Sze­ściu ludzi You­sifa od­dało życie, za­nim udało im się po­wstrzymać asa­sy­nów.Ra­detic, drżąc na ca­łym ciele, wziął ury­wany od­dech.— Nigdy nie wi­działem cze­goś ta­kiego! Co to za lu­dzie?— Cof­nąć się! Cholera, zrób­cie miej­sce! — krzy­czał You­sif. — Ga­mel! Mu­staf! Be­loul! — za­grzmiał na swych trzech ka­pita­nów. — Oczyścić kom­natę! Za­bierzcie ko­biety do ich pokoi. Nie doty­kaj ich! — warknął na męż­czy­znę, który pró­bo­wał przewró­cić jed­nego z asa­sy­nów na plecy.Trzy srebrne sztylety le­żały na po­sadzce z ciemnego ka­mie­nia, lśniąc błę­kitem.Fuad przy­kuc­nął nad tym, który się nań za­mie­rzył. Był blady. Dło­nie mu drżały.— Nas­sef obie­cał, że naśle na mnie asa­syna.— Cze­kał chyba ra­czej dość długo — warknął You­sif.— To nie w stylu El Mu­rida — wy­mru­czał Ra­detic. — To czary. Nie mi­nęło prze­cież jesz­cze sześć mie­sięcy, jak wy­głosił ka­zanie prze­ciwko cza­rom.— Nas­sef. To musi być ro­bota Nas­sefa — upie­rał się Fuad.Coś w jed­nym asa­synie przy­cią­gnęło uwagę Ra­de­tica. Przyklęk­nął na po­sadzce, po­sze­rzył roz­dar­cie w ubra­niu męż­czy­zny, spoj­rzał na jego pierś.— Chodźcie. Po­pa­trzcie na to.Po­nad ser­cem tam­tego znaj­do­wał się ma­leńki ta­tuaż. Nie był szczegól­nie wy­raźny, jed­nak można było do­strzec dwie sple­cione litery pu­styn­nego alfa­betu. Kiedy się weń wpa­try­wali, ta­tuaż po­woli zani­kał.— Co, u dia­bła? — warknął Fuad. Sko­czył do zwłok na­stęp­nego asa­syna, roze­rwał jego odzież. — Ten nic nie ma na ciele. — Po­biegł do trze­ciego: — Hej, ten jesz­cze żyje. — Znowu roz­ciął ubra­nie. — I ma taki sam znak.— Ga­mel, poślij po leka­rzy — za­rzą­dził You­sif. — Może uda nam się utrzymać go przy życiu dość długo, żeby zdo­być ja­kieś in­for­ma­cje.Kiedy przy­glą­dali się tatu­ażowi, Ha­roun pod­niósł z po­sadzki je­den ze sztyletów. Błę­kitna aura ota­czała jego rę­ko­jeść. Uniósł boczną część klingi do światła lampy.— Co ty ro­bisz? — za­krzyknął You­sif. — Odłóż go zaraz!— Jest nie­szkodliwy, oj­cze. Ta po­świata jest tylko efektem roz­pły­wa­ją­cego się za­klę­cia.— Co?— Klinga obło­żona jest za­klę­ciem. W tym zo­stało za­warte imię stryja Fu­ada. Spróbuję od­czy­tać po­zo­stałe, jeśli mi po­zwo­lisz. To nie­łatwe. Roz­pra­szają się, a poza tym sformu­ło­wane zo­stały w ję­zyku Ilka­zaru.— Je­śli w grę wchodzą czary...— Nie­bie­skie światło to czar od­da­jący ener­gię w pro­cesie swego roz­padu, ojcze. Tak się stało, po­nie­waż noże cięły nie­wła­ści­wych ludzi. Teraz są to tylko zwy­kłe sztylety.Pew­ność w gło­sie Ha­rouna by­najmniej nie uspokoiła You­sifa.— Odłóż tę prze­klętą broń.— Wła­śnie umarł — oznajmił Fuad znad ciała trze­ciego asa­syna. — Och. Oto i jest.Ta­tuaż na piersi męż­czy­zny za­nik­nął w ciągu trzy­dzie­stu se­kund.— O co w tym wszystkim cho­dzi? — You­sif rzucił w prze­strzeń pyta­nie. Prze­strzeń nie od­po­wie­działa.Sha­ghuni, in­struktorzy chłopca, po­twierdzili wszystko, co po­wie­dział o sztyletach. Klingi zo­stały obło­żone za­klę­ciami, tak aby na­wet naj­drobniej­sze cię­cie oka­zało się śmiertelne. Ale nie po­trafili ni­czego wy­wniosko­wać z tych zni­kają­cych tatu­aży. Nie byli też w sta­nie, mimo od­wo­łania się do naj­po­tęż­niej­szych cza­rów, usta­lić, skąd przy­byli asa­syni. Le­karz stwierdził, że znaj­do­wali się pod wpływem nar­koty­ków, a wszyscy wi­dzieli ściśle pod­wią­zane koń­czyny oraz ge­nita­lia. Ograni­czało to w po­waż­nym stop­niu do­pływ krwi do członków. Kiedy za­ata­ko­wali, nie było w nich ani stra­chu, ani wrażliwo­ści na ból.— Kto­kol­wiek ich wy­słał, dys­po­nuje po­tężną bro­nią — za­uwa­żył Ra­detic. — You­sif, lepiej po­wiedz strażni­kom przy bra­mie, żeby zdwoili czuj­ność.Kiedy pod­nie­cenie po­woli opa­dło i nie było już nic, co mo­głoby go po­wstrzymać, Me­gelin ukląkł przy ciele Mu­amara i za­pła­kał.— Byłeś prawdzi­wym przyja­cie­lem, stary wo­jow­niku — wy­mru­czał. — Dziękuję ci.I to Fuad, wła­śnie on ze wszyst­kich zgroma­dzo­nych w kom­nacie, do­tknął po­cie­sza­jąco jego ra­mie­nia.— Był do­brym człowie­kiem, Me­gelin. Wszystkim nam bę­dzie go bra­ko­wać.Na­uczyciel uniósł wzrok. Za­sko­czył go wi­dok łzy na po­liczku Fu­ada.— Uczył mnie wal­czyć, gdy by­łem w wieku Ha­rouna. Ha­rouna zresztą też uczył. — Dla Fu­ada takie wy­ja­śnie­nie wy­da­wało się wy­star­cza­jące.Człowiek o imie­niu Be­loul, który wieki całe temu, zda­wa­łoby się, umknął kaźni na Sebil el Selib, przyjrzał się martwym za­bój­com. Teraz był jed­nym z naj­bar­dziej za­wziętych ka­pita­nów You­sifa. W swoim cza­sie on rów­nież we wła­snej oso­bie udał się do Sebil el Selib jako jeden ze szpiegów wa­liego.— To lu­dzie El Mu­rida — oznajmił. — Ten ma na imię She­hab el-Medi. Był ka­pita­nem Nie­zwy­cię­żo­nych, nie­malże rów­nie sza­lo­nym jak sam Adept.— A więc — po­wie­dział You­sif — ta­jem­nica staje się coraz głęb­sza. To są byczki El Mu­rida. Nikt poza nim nie mógł wy­da­wać im roz­ka­zów. A jed­nak mi­nęło do­piero sześć mie­sięcy, od­kąd wyjął spod prawa wszelkie czary. Cie­kawe.Adept w isto­cie nało­żył karę śmierci na wszyst­kich wiedźmi­nów, war­lo­ków, sza­ma­nów, sha­ghu­nów, wróżbitów i w ogóle każ­dego, kto praktyko­wał jaką­kol­wiek gałąź wie­dzy ta­jem­nej. Nas­sef otrzymał pole­cenie star­cia cza­rów z po­wierzchni ziemi, gdziekol­wiek na nie na­trafi.— On jest zu­peł­nie sza­lony — za­uwa­żył Be­loul. — Nie na­leży po nim oczeki­wać lo­gicz­nej kon­se­kwencji.W swoim cza­sie Ra­detic są­dził, że de­kla­racja Adepta ma za sobą sro­gie racje. Kró­le­stwo Po­koju nie zdo­łało zdo­być żad­nych kon­wer­tytów spo­śród grona ma­gów. Praktycz­nie rzecz bio­rąc, w każ­dym przy­padku lu­dzie obda­rzeni Mocą zasi­lali sze­regi jego wro­gów. Sprzyjali sprawie roja­li­stycznej z ca­łego serca. Że nie na wiele się przy­da­wali, to sta­no­wiło tylko kon­se­kwencję ogól­nego po­ziomu kom­pe­tencji cza­row­ni­ków Hammad al Nakir. Ta­lenty wśród za­mieszku­ją­cych je lu­dów zo­stały nie­mal cał­ko­wicie wy­trze­bione w trak­cie sza­leń­stwa, jakie na­stą­piło po Upadku.Ra­detic znowu za­du­mał się nad Ukrytymi. Czy El Mu­rid okaże się na tyle głupi, by pod­jąć próbę wy­pę­dze­nia ich z Jebal al Alf Dhulqu­ameni? Próżne na­dzieje. Jak większość sy­nów Hammad al Nakir, naj­pew­niej starał się w ogóle o nich nie my­śleć.El Aswad po­sta­wiło stosy swoim pole­głym i ży­cie poto­czyło się nor­mal­nym to­rem, jak to się działo od lat. Mie­siąc póź­niej jeden ze szpiegów przy­niósł wie­ści, które rzu­ciły nieco światła na próbę za­ma­chu. El Mu­rid utworzył z czę­ści Nie­zwy­cię­żo­nych tajny za­kon w ra­mach swej gwardii przy­bocznej. Do­stępne szczegóły prze­ko­nały Ra­de­tica, że kult miał cha­rak­ter mi­styczny. Jego wy­znawcy przy­brali na­zwę Ha­rish i oto­czyli swe ist­nie­nie oraz rytu­ały naj­ści­ślej­szą ta­jem­nicą. Zor­gani­zo­wani byli w uhie­rar­chi­zo­wane pi­ra­mi­dal­nie „bractwa” li­czące po trzech męż­czyzn, z któ­rych tylko jeden znał in­nych członków kultu znaj­dują­cych się wy­żej w hie­rar­chii. Ta­tuaż sta­nowił oso­bistą pie­częć El Mu­rida; skła­dały się nań ini­cjały ty­tułu „Miły Bogu” i oznaczały, że ten, który go nosi, ma za­pew­nione miej­sce w Raju. Ich zni­kanie miało rze­komo być toż­same z wstępo­wa­niem du­szy do nie­bios.— To już zu­pełne dzi­wactwa — za­uwa­żył Fuad, który naj­wy­raź­niej z chę­cią uznałby całą ideę za ko­lejny do­wód sza­leń­stwa El Mu­rida.— Prawda — zgo­dził się You­sif. — Ale rów­no­cze­śnie cho­lernie nie­bez­pieczne, jeśli wszyscy oni będą tak bar­dzo pra­gnęli na­szej krwi jak ci trzej.A tak wła­śnie było. Przetrzą­sając naj­ciemniej­sze za­ka­marki swego umy­słu, El Mu­rid stwo­rzył nowe, śmiertelnie groźne na­rzę­dzie, które miało przy­słu­żyć się reali­zacji jego misji.Dziewięć tygo­dni póź­niej Ra­detic otrzymał długi list od sta­rego ko­legi ze szkolnej ławy, Tor­tina Perntigena, który zo­stał pro­feso­rem teorii han­dlu. Co oznaczało, że był wspania­łym do­radcą w sprawach księ­go­wych.Ra­detic do­piero po wielu dniach po­szedł do You­sifa.— Wy­glą­dasz dziwnie — poin­for­mo­wał go wali. — Ni­czym człowiek, który wła­śnie oglą­dał, jak jego naj­lep­szy przyjaciel i naj­gor­szy wróg mor­do­wali się na­wzajem.— Być może wła­śnie coś ta­kiego się stało. Otrzyma­łem list z domu.— Ważna sprawa? Nie mu­sisz chyba nas opu­ścić? — na samą myśl You­sif za­czął wy­glą­dać na zde­ner­wo­wa­nego. To miło poła­sko­tało dumę Me­ge­lina; po­czuł we­wnętrzne cie­pło.— Nie. Do­nikąd się nie wy­bie­ram. List... To bę­dzie wy­ma­gało kilku wy­ja­śnień. — Me­gelin szybko poin­for­mo­wał wa­liego, że Perntigen był jego sta­rym przyja­cie­lem od cza­sów, gdy obaj do­stali się na Uni­wer­sytet Reb­sa­meń­ski pra­wie trzy­dzie­ści lat temu. — To wła­śnie on kosztuje cię tyle pie­nię­dzy, po­nie­waż do niego adre­suję wszystkie te grube prze­syłki. — You­sif był człowie­kiem szczędzą­cym każ­dego mie­dziaka, po­dob­nie jak wszyscy jego ziomko­wie z pu­styni, i nie­ustannie na­rze­kał na wy­datki, ja­kich mu przy­spa­rza kore­sponden­cja Me­ge­lina z kole­gami. — Wy­sy­łałem mu ko­lejne frag­menty mojej mo­no­grafii, w miarę jak je pi­sa­łem, wraz z na­ocz­nymi ob­ser­wa­cjami, no­tat­kami, swo­bod­nymi uwa­gami i spe­kula­cjami. Chciałem za­dbać, aby w przy­padku tra­gedii nie wszystko prze­padło. Wie­dza jest zbyt cenna.— Wy­daje mi się, że gdzieś już sły­sza­łem ten ar­gu­ment.— Tak. Do­brze więc. Perntigen, stary plot­karz, od­po­wia­dał mi, przy­sy­łając in­for­ma­cje o naj­now­szych wy­da­rze­niach w Hel­lin Da­imiel.You­sif kwa­śno za­uwa­żył:— Nie­wiele dla mnie wy­nika z tych two­ich kon­tak­tów. Chyba tylko to, że jak tak dalej pój­dzie, zo­stanę że­bra­kiem. Do­brze, a więc jakąż to głu­pią plotkę wy­niosę z tych kosztow­nych po­ga­du­szek uczonych?— Jak za­pewne zda­jesz sobie sprawę, Hel­lin Da­imiel sta­nowi fi­nan­sowy krę­go­słup Za­chodu... cho­ciaż ostatnimi czasy jego po­zycję mocno pod­wa­żają ita­skiańskie kon­sor­cja...— Me­gelin, przejdź do rze­czy. Złe wie­ści są jak ścierwo wiel­błąda. Nie stają się mil­sze, jeśli się im po­zwoli leżeć.— Tak, wali. Praw­dziwą ob­sesję Perntigena sta­nowi zja­wi­sko, które ban­kie­rzy na­zy­wają „Złotym Szwem Kasr Helal”. Kasr Helal jest da­imieliań­ską ufortyfi­ko­waną wio­ską han­dlową na po­gra­niczu Sahel. To ta sama, w któ­rej, jak przy­pusz­czam, oj­ciec Adepta han­dlo­wał solą...— Me­gelin! Wciąż nie prze­cho­dzisz do rze­czy!— Pro­szę bar­dzo. Ostatnimi czasy wiel­kie ilości no­wych mo­net za­częły do­cie­rać do Hel­lin Da­imiel, wła­śnie drogą przez Kasr Helal. Stąd na­zwa Złoty Szew Kasr Helal. We­dle Perntigena, Dom Ba­sta­nos... naj­większy z mię­dzy­naro­do­wych ban­ków da­imieliań­skich... przyjął de­pozyt w wy­soko­ści mi­liona da­imieliań­skich du­ka­tów. A tu cho­dzi o jeden tylko bank. Wy­słał do nich długą listę pytań od­no­śnie do tego, co się dzieje na Hammad al Nakir. Ofi­cjal­nie przedsta­wił się jako ba­dacz teorii fi­nan­sów, prawdzi­wym mo­ty­wem jest oczywi­ście na­dzieja wy­nie­sie­nia z tego ja­kichś ko­rzy­ści.— Czy mo­gli­by­śmy w końcu przejść do sedna? Do czego zmie­rzasz? Cho­dzi ci o to, że z pu­styni ucie­kają pie­nią­dze?— Do­kład­nie. I tu wła­śnie jest pies po­grze­bany. Ist­nieje przy­sło­wie kup­ców, zgodnie z któ­rym mo­nety są na pu­styni rów­nie rzad­kie jak żabie futro. W tej kra­inie długi pra­wie zaw­sze spłaca się służbą lub przy­sługą. Nie­prawdaż? Wszelkie złoto, które tu jest, ma ten­den­cje do im­mo­bil­ności. — Ra­detic wskazał pier­ście­nie i bran­so­lety na dło­niach You­sifa. Skła­dały się na znaczną część jego oso­bi­stego ma­jątku. Męż­czyźni z Hammad al Nakir zwy­cza­jowo albo nosili na sobie, albo ukrywali wszystkie war­to­ściowe me­tale, jakie po­sia­dali. Prze­ka­zy­wali je w cu­dze ręce tylko w przy­padku na­prawdę naj­skrajniej­szej ko­nieczności. — Wy­pływ z pu­styni for­tun, na skalę taką, jaką przedsta­wia Perntigen, jest więc ano­malią fi­nan­sową. Spo­wo­do­wało to mnó­stwo za­mie­sza­nia wśród ban­kie­rów, cho­ciaż oczywi­ście przy­nosi im to nie­ba­ga­telne zyski. Przewi­dują jakąś kata­strofę eko­no­miczną.You­sif wy­glą­dał na cał­ko­wicie zbi­tego z tropu. Po­łowa tego, co mó­wił Ra­detic, mu­siała być prze­ka­zy­wana w ję­zyku Hel­lin Da­imiel, bo­wiem język pu­styni nie dys­po­no­wał sło­wami umożli­wia­ją­cymi roz­mowę o kwe­stiach fi­nan­so­wych. I cho­ciaż You­sif mó­wił tro­chę po da­imieliań­sku, nie po­trafił zro­zu­mieć ku­piec­kiego żar­gonu.— Perntigen za­się­gnął ję­zyka wśród krę­gów ban­ko­wych. Udało mu się stwo­rzyć listę na­zwisk związa­nych z po­dej­rza­nymi de­po­zy­tami oraz ko­lejną listę pytań. Wszystko, o czym pisze, trzeba ze­sta­wić ra­zem, a to do­syć kło­po­tliwy pro­ces.— Ro­zu­miem z tego tyle, że ktoś wy­syła mnó­stwo bo­gactw kró­le­stwa.Ra­detic po­kiwał głową. Wreszcie. Pięć mi­nut za późno, ale końcu.— Wła­śnie. Ale wie­ści te stają się inte­re­su­jące do­piero wówczas, gdy za­damy sobie pyta­nie, kto i dla­czego to robi.You­sif za­sta­na­wiał się przez parę se­kund i już otworzył usta. Ale Ha­roun po­cią­gnął go za ubra­nie.— Oj­cze? Mogę ja? Wali uśmiech­nął się.— Oczywi­ście. Zo­baczmy, czy zro­bie­nie tej wiel­kiej dziury w bu­dże­cie się opła­ciło. Po­każ, czego się na­uczyłeś.Ra­detic rów­nież się uśmiech­nął. Chłopak za­czy­nał zdra­dzać oznaki prze­zwy­cię­żania we­wnętrznej re­zerwy.Ha­roun ob­wie­ścił:— Jest tylko dwóch lu­dzi, któ­rzy po­sia­dają do­stęp do tak wiel­kich pie­nię­dzy. Król i El Mu­rid.— Ro­zu­mo­wa­nie? — zażą­dał Ra­detic.— Król dla­tego, że przyjmuje pie­nią­dze za­miast służby. A rów­nież dla­tego, że po­biera rentę gruntową i myto han­dlowe. A El Mu­rid dla­tego, że od lat łupi ludzi.You­sif spoj­rzał na Ra­de­tica.— No i co? Z two­jego spoj­rze­nia wnioskuję, że to złe ro­zu­mo­wa­nie. Wy­jaśnij dla­czego.— Ści­śle rzecz bio­rąc, nie jest złe. Ha­roun po pro­stu nie po­trafił wy­cią­gnąć wszyst­kich wniosków. Tor­tin wskazuje, że ro­dzina Qu­esani zło­żyła wielki de­pozyt. Wy­ko­rzy­stano go na­stęp­nie do na­bycia wła­sno­ści ziemskich na Wy­brzeżu Au­szura. To pas ziemi roz­cią­ga­jący się na pół­noc od Dunno Scuttari, ro­dzaj cmentarza słoni dla zde­tro­ni­zo­wa­nych ksią­żąt. Spo­sób za­aran­żo­wa­nia sprzedaży wskazuje jed­no­znacznie, że ktoś w Al Rhemish pró­buje za­bez­pie­czyć los Qu­esani.— Na pewno nie Aboud. On nie jest w wy­star­cza­ją­cym stop­niu dale­ko­wzroczny.— Może więc Farid? Nie­ważne. To była nie­wielka część stru­mie­nia pie­nię­dzy i nie ona zmartwiła Tor­tina. Za­nie­po­koiły go wie­ści o in­nych jego źró­dłach. Łupy, o któ­rych wspomniał Ha­roun, nie do­pro­wa­dziwszy jed­nak swego ro­zu­mo­wa­nia do punktu, w któ­rym po­wi­nien wspo­mnieć, że to nie El Mu­rid plą­druje. De­po­zyta­riu­szami są Ka­rim, el-Ka­der, el Na­dim i reszta ich bandy.— Ban­dyci, z któ­rych Nas­sef zro­bił gene­rałów. To są dobre wie­ści, Me­gelin. Mo­żemy sprawić, że Bicz Boży znaj­dzie się w cho­lernie nie­przyjem­nym poło­żeniu, jeśli roz­po­wszech­nimy te in­for­ma­cje. W isto­cie Nie­zwy­cię­żeni mogą prze­rwać pieśń jego życia, jeśli się okaże, że zataił coś przed El Mu­ri­dem.Ra­de­tica nie­szczegól­nie ura­do­wała ta spo­sob­ność.— Na­sza strona też może zo­stać po­szkodo­wana.— Pie­nią­dze Abouda? Są jego. Może z nimi robić, co ze­chce. Poza tym on nie łupi swego kraju.— Nie cho­dzi o pie­nią­dze Abouda. Cho­dzi o ka­pła­nów. Wy­sy­łają tyleż samo sztab szla­chet­nych me­tali co banda Nas­sefa, co oznacza z kolei, że ra­bują święte miej­sca, przeta­pia­jąc na miej­scu sre­bro i złoto. Co zro­bią wierni, je­śli od­kryją, że zo­stali okra­dzeni przez wła­snych ka­pła­nów? El Mu­rid może w mniejszym lub większym stop­niu usprawie­dli­wić Nas­sefa — żoł­nie­rze łupią wro­gów. Ale my nie mo­żemy stra­cić ka­pła­nów.— Mnó­stwo ludzi już dawno temu prze­klęło Nas­sefa, nie prze­kli­nając El Mu­rida. Uważają go za kom­pro­mis, jaki Adept mu­siał za­wrzeć z lo­sem; wy­obra­żają sobie, że kiedy tylko Kró­le­stwo Po­koju El Mu­rida sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią, on po­zbę­dzie się Nas­sefa.— Wy­gląda na to, że sam za­inte­re­so­wany rów­nież się tego oba­wia. On i jego chłopcy od­kła­dają tro­chę na stare lata.— Nie są­dzisz jed­nak, że po­stę­po­wa­nie ka­płań­stwa przy­spo­rzy El Mu­ri­dowi mnó­stwa ko­lej­nych zwolenni­ków?— Ab­so­lutnie. Na­piszę do Abouda.— Któ­rego ka­płani mają w gar­ści. Który udzieli ci po raz ko­lejny tej sa­mej od­po­wie­dzi, jaką od niego otrzymu­jesz od czasu, gdy za­częło się całe za­mie­sza­nie. Jeśli w ogóle zada sobie trud, by od­po­wie­dzieć.— Masz rację. Oczywi­ście. Mu­simy tylko na wła­sną rękę onie­śmielić kilku ka­pła­nów. I utrzymać w ta­jem­nicy całą sprawę — You­sif, zmę­czony, przy­mknął oczy. — Me­geli­nie, co ro­bisz, kiedy sprzymie­rzeńcy sprawiają ci wię­cej kło­po­tów niż wro­go­wie?— Nie mam poję­cia, wali. Na prawdę nie wiem. Głu­pota i nie­kom­pe­ten­cja zro­dzą w końcu owoce. Wszystko, co po­trafię przewi­dzieć, to roz­pad i coraz większy roz­pad, głównie mo­ralny. Może Hammad al Nakir rze­czy­wi­ście po­trzebny jest oczysz­cza­jący ogień El Mu­rida.Ha­roun schwycił ło­kieć Ra­de­tica.— Nie pod­da­waj się jesz­cze, Me­geli­nie.Na twa­rzy chłopca za­stygł wy­raz wiel­kiej de­ter­mi­nacji. Wy­glą­dał w tej chwili na znacznie star­szego, niż był. Ra­detic my­ślał o tym, jaka to szkoda, że dzie­ciak musi dora­stać w ogniu tego szczegól­nie cha­otycznego pale­niska. Rozdział szósty Do obcych królestw Wy­chu­dzeni i drżący, Bragi i Ha­aken za­trzymali się na szczycie ostatniej wy­so­kiej przełęczy.— Tam w dole jest już wio­sna — za­uwa­żył Bragi. Wy­cią­gnął rękę, aby pod­trzymać brata. — Ta zie­leń to musi być dę­bowy las.— Jak da­leko jesz­cze? — za­kra­kał Ha­aken.— Trzy dni? Pięć? Już bli­sko.— Ha!By­wały dni, pod­czas któ­rych nie uda­wało im się po­ko­nać na­wet mili. Jak na przy­kład wczoraj. Po po­cho­wa­niu So­rena w twar­dej ziemi znowu pod­jęli walkę z zasy­paną śnie­giem górą, póki wy­czer­panie nie zmu­siło ich do za­trzyma­nia się.Si­gurd od­szedł pra­wie mie­siąc temu. Po­ko­nanie przełęczy za­brało dwa mie­siące.— Nie dam rady — ury­wa­nym gło­sem po­wie­dział Ha­aken. — Idź beze mnie.Już wcześniej to pro­po­no­wał.— Po­ko­nali­śmy je, Ha­aken. Od­tąd już tylko z górki.— Je­stem zmę­czony, Bragi. Mu­szę od­po­cząć. Idź sam, jeśli mo­żesz. Ja cię do­gonię.— Chodź. Raz, dwa. Raz, dwa.U pod­nóża gór było go­rąco w po­rów­naniu z tem­pe­ra­turą w wy­so­kich par­tiach. Chłopcy od­po­czy­wali ty­dzień, od­zy­sku­jąc siły. Zwierzyny nie na­po­tkali wiele. Za­częli na­to­miast na­tra­fiać na ślady żyją­cych na po­górzu ple­mion. Pew­nego razu mi­nęli ruiny małej drewnia­nej wa­rowni; spło­nęła nie dalej jak kilka mie­sięcy temu.— Po­win­ni­śmy znaj­do­wać się gdzieś w po­bliżu ita­skiań­skiego Księ­stwa Sza­rego Pła­sko­wyżu — po­wie­dział Bragi, ogry­zając kró­licze udko. — Szlak do­pro­wa­dzi nas do traktu, który oj­ciec na­zy­wał Drogą Pół­nocną. Po­pro­wa­dzi nas pro­sto do Mia­sta Ita­skia.Kró­le­stwo Ita­skia oraz jego sto­lica no­siły to samo miano. Było tak w przy­padku kilku kró­lestw, każde z nich bo­wiem wy­rosło wo­kół sil­nego grodu, który oca­lał z Upadku.— Wo­lał­bym, żebyś nie był takim prze­klę­tym optymistą — na­rze­kał Ha­aken. Rzu­cił się na swojego kró­lika ni­czym wy­głod­niały niedź­wiedź. — Na­wet nie znamy ję­zyka. I je­ste­śmy Tro­lle­dyn­gja­nami. Jeśli nie do­padną nas ban­dyci, Ita­skia­nie na pewno za­ła­twią sprawę za nich.— A ty po­wi­nie­neś prze­stać być takim pe­sy­mistą. Niech scze­znę, jeśli mi się wy­daje, że naj­gor­sze, co nas czeka, to prze­pu­klina, któ­rej na­ba­wimy się, nio­sąc zna­le­ziony gar­niec złota.— Nie da się przejść przez życie, za­kła­dając, że wszystko się uda. Jeśli oczeku­jesz naj­gor­szego, je­steś go­tów na wszystko.— A więc co chcesz zro­bić?— Prze­sta­łem robić plany w mo­men­cie, gdy umarł oj­ciec.Bragi rów­nież nie miał żad­nego planu, poza sto­so­wa­niem się do mgli­stych suge­stii ojca. Co bę­dzie, kiedy znajdą już tego Yal­mara?— Ha­aken, wiem tyle, co oj­ciec mi po­wie­dział.— A więc po pro­stu idźmy dalej, póki coś się nie wy­darzy.Wy­da­rzyło się na­stęp­nego ranka.Ha­aken za­trzymał się i udał w ustronne miej­sce. Bragi spo­koj­nie po­szedł na­przód; był sam, gdy z krza­ków wy­sko­czyli lu­dzie gór. Za­koń­czone ka­miennymi gro­tami włócznie ześli­zgnęły się po kol­czu­dze, którą oj­ciec na­kazał mu wkładać, kiedy uda­wał się w po­dróż. Oba­lili go jed­nak na zie­mię i schwycili za noże. Wtedy po­jawił się Ha­aken, wy­ma­chu­jąc topo­rem. Po­sie­kał dwóch na­past­ni­ków, nim po­zo­stali zdą­żyli się zo­rientować, o co cho­dzi. Bragi od­pełzł na bok, po­wstał chwiejnie, w końcu wy­dobył miecz. Je­dyny oca­lały pró­bo­wał ucie­kać. Za­trzymały go miecz i topór.— Co, u dia­bła? — zady­szał się Ha­aken.— Przypusz­czam, że chcieli mnie obra­bo­wać — wy­chry­piał Bragi, cały drżąc. — Nie­wiele bra­ko­wało.— Ostrzega­łem cię.— Po­grze­biemy ich i wy­no­simy się stąd.— Słu­chaj!Tę­tent koń­skich kopyt. Zbli­żał się.— W krzaki — rzucił Bragi.— Na drzewo — sprzeciwił się Ha­aken. — Ra­gnar mó­wił, że lu­dzie nigdy nie pa­trzą do góry.W ciągu kilku chwil usa­do­wili się wy­soko na dębie. Pod­czas wspi­naczki worki zda­wały się nic nie wa­żyć.Ciała le­żały roz­rzu­cone na szlaku.Po­ja­wiło się sze­ściu jeźdźców. Ofi­cer, czte­rech żoł­nie­rzy i jeden cywil.— Ita­skia­nie — wy­szeptał Bragi.— Co, u dia­bła? — za­pytał ofi­cer, ścią­gając wo­dze konia. Mło­dzieńcy nie ro­zu­mieli wpraw­dzie po ita­skiańsku, ale do­my­ślili się zna­cze­nia słów.Żoł­nie­rze wy­do­byli mie­cze. Cy­wil zsiadł z konia, przyjrzał się tere­nowi po­tyczki.— Lu­dzie Maj­ne­rica. Zro­bili za­sadzkę na dwóch po­dróż­nych. Kilka mi­nut temu. Po­dróżni są na czar­nym dębie ja­kieś trzy­dzie­ści stóp na lewo od was.— Któżby się plątał po tych stro­nach, gdy Maj­neri­cowi gra­sują?— Bę­dziesz mu­siał sam za­pytać. Wy­cią­gnij­cie łuki, z pew­no­ścią nie od­rzucą za­pro­sze­nia.— Wy­ko­nać, sier­żan­cie.Żoł­nie­rze schowali mie­cze i na­pięli łuki. Bragi i Ha­aken po­pa­trzyli po sobie.— Lu­dzie nigdy nie pa­trzą w górę, co? — warknął Bragi, zer­kając rów­no­cze­śnie w dół na cztery drzewca.Zwia­dowca ski­nął na nich.Kiedy Bragi zlazł na zie­mię, brat stał już z topo­rem w dłoni, go­tów do walki.— To tylko szczeniaki — za­uwa­żył sier­żant.— To są ci dwaj? — za­pytał ofi­cer.— Ci sami — od­rzekł cywil. — Wy­glą­dają jak Tro­lle­dyn­gja­nie. Tam w górze uczą ich już od mło­dości — Po­szu­ki­wacz ście­żek wy­cią­gnął dło­nie wnę­trzem do chłopców. — Po­roz­ma­wiajmy w po­koju — po­wie­dział w silnie ak­cen­to­wa­nym trol­le­dyn­gjań­skim.— Co chce­cie z nami zro­bić? — za­pytał Bragi. Wy­da­wało mu się, że w wi­doczny spo­sób się trzę­sie. Gdyby to była prawda, spa­liłby się chyba ze wstydu.— To za­leży od was. Co się tutaj stało? Co was sprowa­dza na połu­dnie?Bragi opo­wie­dział mu wszystko. Zwia­dowca prze­tłu­ma­czył. Ita­skia­nie traj­kotali przez chwilę, po­tem tłu­macz po­wie­dział:— Sir Cleve skłonny jest oka­zać ła­ska­wość. — Wskazał ciała martwych: — Od tygo­dni ści­gamy tę bandę. Za­wie­ziemy ich głowy Księ­ciu i na czas jakiś od­pocz­niemy od pa­troli. Jed­nak on nigdy nie sły­szał o tym Pre­ten­den­cie. Chciałby zaj­rzeć do wa­szych wor­ków.Ha­aken warknął cicho.— Spo­koj­nie, chłopcze. Nie obra­buje was.— Zrób, co on mówi, Ha­aken. Chwilę póź­niej.— Do­brze. Teraz cof­nijcie się o pięć kro­ków. Do­wódca obej­rzał ich rze­czy. Spa­dek Bra­giego wy­wołał pyta­nia.— Dał nam to oj­ciec, za­nim umarł. Po­wie­dział, aby­śmy za­nieśli to do jed­nego czło­wieka w Mie­ście.— Ja­kiego czło­wieka?— Ko­goś imie­niem Yal­mar. Ofi­cer za­pytał:— Są­dzisz, że mó­wią prawdę?— Są zbyt prze­stra­szeni, żeby kła­mać. Ten Yal­mar przy­pusz­czal­nie jest pase­rem roz­bój­ni­ków z wy­brzeża. Ich oj­ciec mu­siał zda­wać sobie sprawę z nad­cią­gają­cego kry­zysu suk­cesji i wszystko z góry za­aran­żo­wał.— Co mamy z nimi zro­bić?— Nic do nich nie mamy, sir. A wy­świad­czyli nam przy­sługę.— To są Tro­lle­dyn­gja­nie — za­uwa­żył sier­żant. — Po­win­ni­śmy ich po­wie­sić jako ostrzeże­nie dla na­stęp­nych.— Słusznie — zgo­dził się ofi­cer. — Ale nie mam na to ner­wów. Nie dzieci.— Te dzieci za­biły czte­rech ludzi, sir.— Lu­dzi Maj­ne­rica.— Co się dzieje? — ner­wowo za­pytał Bragi. Zwia­dowca za­chi­cho­tał.— Sier­żant We­atherkind chce was po­wie­sić. Sir Cleve, prze­ciw­nie, chce po­zwo­lić wam odejść. Pod wa­run­kiem, że po­zwo­licie za­trzymać mu te ciała.— Je­śli o nas cho­dzi, może je sobie wziąć.— Ob­ser­wuj tego sier­żanta — po­wie­dział Ha­aken. — Jesz­cze mogą nas zabić przez niego. — Żoł­nierz kłócił się o coś ze swoim do­wódcą.— Chce, żeby sir Cleve skon­fi­sko­wał wasz do­bytek.— Miły gość.— On jest z Za­chodniej Gminy, gdzie raj­dery ude­rzają naj­pierw każ­dej wio­sny.— Uważaj! — Ha­aken rzucił się pod nogi Bra­giego.Ale strzała sier­żanta nie była prze­zna­czona dla jego brata. W dole szlaku roz­legło się wy­cie. Dwudzie­stu ludzi gór wy­padło na nich z lasu. Mło­dzieńcy i zwia­dowca ra­zem sta­wili czoła szarży. I Bragi zdu­miał się, jak bar­dzo stop­niała pod ita­skiańską salwą strzał. Była to lek­cja, któ­rej nigdy nie miał za­po­mnieć.Kilku gó­rali miało ukra­dzioną broń, kol­czugi i tar­cze. Jeden z nich do­padł Bra­giego — na do­datek umiejętnie po­słu­giwał się bro­nią. Bra­giego ura­tował topór Ha­akena, który naj­pierw po­walił włócznika, a po­tem z wy­ciem ude­rzył na prze­ciw­nika. Za­nim sir Cleve i jego żoł­nie­rze prze­for­mo­wali szyk, mło­dzieńcy po­walili jesz­cze trzech gó­rali. Po­zo­stali roz­pierzchli się w obli­czu ataku jeźdźców, któ­rzy po­gnali za nimi aż do lasu.— Do­bijcie ran­nych, za­nim zdążą uciec! — za­wołał jesz­cze przez ramię sir Cleve.— To jest czy­jaś cało­dzienna ro­bota — za­uwa­żył zwia­dowca, kiedy koń­czyli po­nure dzieło. — Ćwierć bandy Maj­ne­rica martwa w ciągu go­dziny. Warte ty­go­dnia spę­dzo­nego na ich ści­ganiu.— Dla­czego? — za­pytał Bragi.— Co? Aha. Ciężkie czasy na­stały w gó­rach. Maj­neric po­pro­wa­dził swych czar­nu­chów w do­liny na gra­bież. Tak na­prawdę, to trudno ich za to nie­na­wi­dzić — pró­bują tylko wy­ży­wić swoje ro­dziny. Tyle że kosztem na­szych. Do­go­nili­śmy ich w po­bliżu Menda­layas, za­bili­śmy kil­ku­nastu, reszta po­szła w roz­sypkę. Za­częli­śmy więc ich ści­gać. Trzeba raz na zaw­sze po­wy­bijać im z głowy ta­kie po­my­sły.Żoł­nie­rze wró­cili z cia­łami przewie­szo­nymi przez koń­skie grzbiety i jeń­cami w pę­tach. Sir Cleve przemó­wił:— Dziękuję wam za po­moc. Nie­któ­rzy z nas mo­gliby zgi­nąć, gdyby was tu nie było.Na­wet sier­żant zda­wał się przyjaź­niej uspo­so­biony.— Je­śli chce­cie go o coś pro­sić, teraz jest naj­lep­sza pora. Zy­ska znacznie w oczach Księ­cia, kiedy ten się o wszystkim do­wie.— Czy mógłby nam dać coś w ro­dzaju glejtu po­dróż­nego, aby­śmy mo­gli bez­piecznie do­trzeć do sto­licy?— Do­brze my­ślisz, chłopcze. Zo­baczę.Byli już go­towi do dal­szej po­dróży, kiedy ry­cerz skończył pisać.Znacznie póź­niej, gdy już prze­stały mu drżeć wargi, Bragi za­czął gwizdać. Na­to­miast jego brat na­wet na chwilę nie prze­sta­wał oglą­dać się za sie­bie. Wciąż po­dej­rze­wał, że tamci mogą zmienić zda­nie, na­wet gdy do­tarli już do sto­licy.Go­spoda „Czer­wony Ro­gacz” była nie­przyjemną spe­luną. Wielka, po­bu­do­wana bez ja­kie­go­kol­wiek planu, ha­ła­śliwa i naj­wy­raź­niej na skraju kom­plet­nego roz­padu. Wie­czorne cie­nie ma­sko­wały jej naj­bar­dziej nie­cie­kawe kąty. Klientela z miej­sca uci­chła, gdy we­szli do środka. Pięć­dzie­siąt par oczu za­ga­piło się na nich. W jed­nych była cie­ka­wość, w in­nych czuj­ność, w jesz­cze in­nych wy­zwa­nie — ani śladu przyjaz­nego spoj­rze­nia.— Nie wy­daje mi się, aby to było miej­sce dla nas — wy­szeptał Ha­aken.— Spo­koj­nie — ostrzegł go Bragi, sta­rając się ukryć wła­sne zde­ner­wo­wa­nie. — Yal­mar? Żad­nej od­po­wie­dzi.Spróbo­wał znowu.— Czy jest tu męż­czy­zna imie­niem Yal­mar? Przy­cho­dzę w imie­niu Ra­gnara z Drauken­bring.Ita­skia­nie za­częli coś mru­czeć mię­dzy sobą.— Po­dejdź tu — z cie­nia na ty­łach wy­łonił się jakiś męż­czy­zna.Szmery stały się coraz gło­śniej­sze. Bragi starał się uni­kać twar­dych spoj­rzeń; to byli lu­dzie, któ­rych lepiej nie obra­żać.— Tutaj.Mó­wiący był szczupły, przy­gar­biony, z ryżą czu­pryną, miał mniej wię­cej trzy­dzie­ści pięć lat. Uty­kał, ale wy­glą­dał rów­nie groź­nie, jak po­zo­stali.— Ja je­stem Yal­mar. Wy­mie­niłeś imię Ra­gnara z Drauken­bring. Czyżby cho­dziło o Wilka?— Tak.— A więc?— On nas przy­słał.— Dla­czego?— Skąd mamy wie­dzieć, że jesteś Yal­mar?— Skąd mam wie­dzieć, że jeste­ście od Ra­gnara?— Mamy do­wód.— Mapę? Sztylet i amulet z Ilka­zaru?— Tak.Uśmiech Yal­mara uka­zał za­ska­ku­jąco do­sko­nałe zęby.— Do­brze więc. Jak się miewa sza­lony bę­kart? Udało nam się we dwóch zro­bić parę zy­skownych inte­re­sów. Ja wy­bie­rałem statki. On je zdo­by­wał. Ja sprzeda­wa­łem to­wary.Ha­aken od­chrząknął po­nuro.— Co się z nim stało?— Ra­gnar nie żyje. Był na­szym oj­cem.— Nie­sławni Bragi i Ha­aken. Nie ma­cie poję­cia, jak on mnie za­nu­dzał głu­pim ga­da­niem o was. Od­szedł, co? Przykro mi. I nie tylko ze względu na utratę do­brego part­nera. Był moim przyja­cie­lem.Ża­den z mło­dzieńców nie ode­zwał się sło­wem. Bragi przy­glą­dał się męż­czyźnie. To miał być uczciwy karczmarz? Do ja­kiego stop­nia można mu za­ufać?Ich mil­cze­nie zi­ry­to­wało Yal­mara.— Do­brze więc. Czego chce­cie? Bę­dzie­cie tak tu sie­dzieć jak dwie ryby?— Nie mam poję­cia — od­po­wie­dział Bragi. — Kiedy oj­ciec umierał, po­wie­dział, żeby­śmy do cie­bie przy­szli, bo jesteś mu coś wi­nien. Więc jeste­śmy.— Za­uwa­ży­łem. Le­piej za­cznijmy od po­czątku. Może wy mi pod­po­wie­cie, o co mu cho­dziło?Bragi opo­wie­dział całą histo­rię. Teraz już tak bar­dzo nie bo­lało.— Ro­zu­miem — po­wie­dział Yal­mar, kiedy Bragi skończył. Po­dra­pał się po nosie, szarpnął za zło­ciste bo­ko­brody, zmarsz­czył czoło. — Umiecie coś? Cie­sielka? Mu­rarka? Ko­wal­stwo?Bragi po­kręcił głową.— Tak też my­śla­łem. Wszystko, co wy, lu­dzie, po­trafi­cie, to walka. Nie jest to naj­bar­dziej bez­pieczny spo­sób zara­bia­nia na życie i nie otwiera szczegól­nie oszała­mia­ją­cych moż­liwo­ści. Od pięt­nastu lat mamy po­kój. Nikt w moim inte­resie nie bę­dzie was chciał, za bar­dzo rzu­cacie się w oczy. Straż oso­bista rów­nież od­pada. Zbyt mało do­świad­cze­nia. Daj­cie mi kilka dni do na­my­słu. Tymcza­sem zajmę się wami; za­mieszka­cie na górze. Spróbuj­cie nie rzu­cać się w oczy; roz­pusz­czę wieść, że jeste­ście pod moją ochroną, ale to nie po­wstrzyma pija­nych przed próbą za­ata­ko­wa­nia was, ani poli­cji przed wtar­gnię­ciem, by się do­wie­dzieć, dla­czego trzymam u sie­bie Tro­lle­dyn­gjan.Nie ma­jąc żad­nych lep­szych po­my­słów, Bragi i Ha­aken zgo­dzili się. Ty­dzień spę­dzili w „Czerwo­nym Ro­ga­czu”. Yal­mar opo­wie­dział im o Ra­gna­rze takie rze­czy, któ­rych nigdy nie sły­szeli w domu. Ita­skia­nin dał się lubić, wy­jąw­szy chwile, gdy oka­zy­wał się bez­litos­nym tyra­nem i kazał im uczyć się swego ję­zyka.Dziwni, twar­dzi męż­czyźni od­wie­dzali Yal­mara późną nocą, cho­ciaż on upar­cie za­prze­czał na­wet sa­memu ich ist­nie­niu. W końcu Bra­giego oświeciło: Yal­mar rów­nież do końca im nie ufał.Pew­nej nocy za­pytał:— Je­śli cho­dzi o amulet, mapę i sztylet...Yal­mar przyłożył palec do ust. Sprawdził okna i drzwi.— Wła­śnie w związku z tym je­stem coś wi­nien wa­szemu ojcu. Gdy­bym to ja mu­siał ucie­kać, mógłbym ufać, że do­star­czy mi po­trzebnych środ­ków. Teraz za­po­mnij o tym. Bractwo mo­głoby oka­zać swe nie­za­do­wo­lenie. Ho­nor jest we Wnętrzu. Ist­nieje strach lub przyjaźń. Twój oj­ciec i ja byli­śmy przyja­ciółmi.Póź­niej po­wie­dział im jesz­cze:— Przykro mi, ale nic tu dla was nie ma. Ra­dzę udać się na połu­dnie i spró­bo­wać zała­pać się do Gil­dii Na­jem­ni­ków. Wy­soka Iglica ogło­siła za­ciąg re­kru­tów.Na­stęp­nego po­połu­dnia Ha­aken zrzę­dził:— Chleb tu­taj staje się z lekka nie­świeży, Bragi. Do­kąd pój­dziemy?Bragi mu­snął dło­nią amulet matki.— Po­zo­staje Hel­lin Da­imiel. Po­roz­ma­wiam z Yal­ma­rem. Na­stęp­nego ranka Yal­mar oznajmił:— Zna­la­złem wam pracę przy ochronie ka­ra­wany wy­ru­sza­jącej jutro. Przy oka­zji mo­żecie też zro­bić coś dla mnie. Z ka­ra­waną bę­dzie po­dró­żo­wał człowiek imie­niem Ma­gnolo. Przewozi coś dla mnie. Nie ufam mu i chciałbym, że­by­ście mieli go na oku. — Po­tem dodał jesz­cze kilka szczegó­łów. — Je­śli bę­dzie chciał prze­kazać paczkę ko­muś in­nemu niż Stavro­sowi, za­bijcie go.Bragi po­nuro ski­nął głową. * * *— Bragi? — ode­zwał się Ha­aken.— No? — Bragi po­grze­bał w ogni­sku i pa­trzył, jak wę­gle na krótką chwilę roz­ża­rzają się.— Chyba tro­chę ża­łuję, że zabi­liśmy tego fa­ceta, Ma­gnolo.Człowiek, któ­rego Yal­mar kazał im ob­ser­wo­wać, do­star­czył ita­skiańską paczkę do domu poło­żo­nego w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nej dzielnicy Hel­lin Da­imiel. Prze­peł­nieni entu­zja­stycznym pra­gnie­niem wy­wią­zania się z za­dania, chłopcy nie tylko zabili Ma­gnolo, ale rów­nież poha­ratali dżentel­mena, któ­remu ten zło­żył wi­zytę, i uśmiercili jed­nego z jego strażni­ków. Oszoło­mieni, prze­ra­żeni, ucie­kli z mia­sta.— Je­stem głodny — skar­żył się Ha­aken.— Nie wy­daje mi się, aby gdzieś tu­taj była jakaś zwie­rzyna. Obóz roz­bili na ka­mie­ni­stym wzgórzu dzie­sięć mil na pół­nocny wschód od Hel­lin Da­imiel, na jedy­nym nie uprawia­nym ob­sza­rze, jaki udało im się zna­leźć. Hel­lin Da­imiel było sta­rym mia­stem, a jego oko­lice od wie­ków cał­ko­wicie zago­spo­da­ro­wane. Drobnicę, zwłaszcza szkodniki, dawno wy­tę­piono. Od trzech dni chłopcy nie ży­wili się ni­czym in­nym jak tylko ry­bami, a i one sta­no­wiły skarby z tru­dem wy­do­byte z ka­na­łów iry­ga­cyj­nych.— Co teraz zro­bimy?Ha­aken wy­glą­dał na z lekka prze­rażo­nego. Bragi nie po­wie­dział ani słowa. On rów­nież się bał. Byli zdani tylko na sie­bie, w głębi ob­cego, obo­jęt­nego kraju.— Nie mam poję­cia, na­prawdę nie wiem.— Nie mamy wiel­kiego wy­boru.— Prawda.— Nie mo­żemy tu po pro­stu zo­stać. Nie tylko bę­dziemy gło­do­wać, ale nara­zimy się na nie­bez­pie­czeń­stwo — je­ste­śmy Tro­lle­dyn­gja­nami.— Tak, wiem. — Już parę razy mu­sieli ucie­kać. Tro­lle­dyn­gja­nie nie byli szczegól­nie lu­biani w kra­inach poło­żo­nych bli­sko wy­brzeża.— Mo­żemy iść dalej i spró­bo­wać w Gil­dii Na­jem­ni­ków.— Nie po­doba mi się brzmienie tej na­zwy. Całe to ma­sze­ro­wa­nie w kółko i mó­wie­nie: „Tak jest, nie, pro­szę pana, jeśli pan po­zwoli”. Nie sądzę, abym był w sta­nie to znieść. Dam ko­muś w za­smarkany no­chal i mnie po­wie­szą.— Dla mnie to nie brzmi aż tak źle. Mo­żemy spró­bo­wać. Po­wia­dają, że je­śli ci się nie spodoba, mo­żesz odejść. To nie jest jak za­cią­gnąć się do re­gu­larnej armii.— Może. My­śla­łem o czymś in­nym. — Bragi wstał i po­szedł w kie­runku większego głazu. Oparł się o niego i spoj­rzał po­nad rów­ninę ota­cza­jącą Hel­lin Da­imiel.Na­wet nocą wi­dać było efekty na­mięt­ności do do­kład­nego pla­no­wa­nia, jaka cha­rak­tery­zo­wała tych dziwnych ludzi. Światła re­gu­larnie roz­miesz­czo­nych wio­sek, w któ­rym mieszkali pra­cow­nicy rolni, ukła­dały się bli­sko sie­bie ni­czym oka kratki. Kratka jesz­cze bar­dziej wy­raźna była za dnia, kiedy pod­kre­ślały ją pie­czo­łowi­cie utrzymane drogi i ka­nały iry­ga­cyjne. Samo mia­sto było teraz ga­lak­tyką w tle.Gdzieś w dole stoku ko­zodój za­czął swój na­wra­ca­jący ko­mentarz. Drugi z odle­gło­ści gło­śno wy­raził swą zgodę. Deli­katny wiatr po­wiał w stronę Bra­giego, przy­no­sząc ze sobą za­pach plo­nów, które wciąż kilka tygo­dni dzie­liło od do­sta­tecz­nej doj­rza­łości, by nadawały się do ukra­dze­nia.Światła po­woli gasły w od­dali, aż wreszcie Bragi zo­stał sam na sam z ciemno­ścią i gwiaz­dami. Układały się w nie­zmie­rzony sre­brzy­sty pas po­nad jego głową. Kiedy pa­trzył na nie, jedna ode­rwała się od nie­bo­skłonu i spa­dła w dół, cią­gnąc za sobą jasną smugę. Po­mknęła w kie­runku Hel­lin Da­imiel.Wzruszył ra­mio­nami. Omen to omen. Pod­szedł do ogni­ska brata i usiadł po prze­ciw­nej stro­nie. Ci­cho za­pytał:— Za­sta­na­wiam się, gdzie teraz jest mama?Ha­aken za­trząsł się cały i przez chwilę Bragi bał się, że coś mu się stało. Ha­aken był ty­pem czło­wieka, który, śmiertelnie chory, nie zdra­dzi się z tym ani sło­wem. Jego nie­pokój nie trwał długo. Światła było do­syć, żeby oświetlić po­liczki Ha­akena lśniące od łez. Bragi nic nie po­wie­dział. Jego rów­nież zże­rała tęsk­nota za do­mem. Po ja­kiejś chwili za­uwa­żył:— Dała mi ten me­dalik. — Cze­kał, aż Ha­aken zwróci na niego uwagę. — Po­wie­działa, że po­wi­nie­nem za­nieść go do ja­kichś ludzi w Hel­lin Da­imiel. Do Domu Ba­sta­nos.— To nie są lu­dzie. To jest to, co się na­zywa ban­kiem. Tam cho­dzą bo­gaci, aby po­ży­czać pie­nią­dze.— Och — mu­siał się nad tym za­sta­no­wić. Po kilku se­kun­dach stwierdził: — Ale pro­wa­dzą go lu­dzie, no nie? Może to wła­śnie miała na myśli. W każ­dym razie, po­win­ni­śmy go po­szu­kać, za­nim spró­bu­jemy z Gil­dią.— Nie. Tam na dole jest zbyt go­rąco. Po­wie­szą nas. Poza tym nie sądzę, aby matka na­prawdę chciała, żeby­śmy tam po­szli. Wy­daje mi się, że ra­czej nie. Nie, chyba że już nie bę­dzie żad­nego in­nego miej­sca, do któ­rego mo­gli­by­śmy się udać po po­moc.— Całe za­mie­sza­nie mo­gło już opaść.— Sam sie­bie oszuku­jesz, Bragi. Mó­wię ci, spró­bujmy w Gil­dii.— Wy­stra­szy­łeś się Hel­lin Da­imiel? — Bragi się wy­stra­szył. Mia­sto było zbyt wiel­kie, zbyt obce, zbyt nie­bez­pieczne.— Tak. Nie wstydzę się tego przy­znać. Jest inne, nie da się po pro­stu do niego wskoczyć. Zbyt łatwo mo­gli­by­śmy wpa­ko­wać się w coś, z czym nie damy sobie rady, po­nie­waż nie wiemy, o co cho­dzi. Dla­tego wła­śnie mó­wię, chodźmy do Gil­dii.Bragi po­trafił do­strzec słuszność ro­zu­mo­wa­nia Ha­akena. Gil­dia za­pewni im bez­pie­czeń­stwo i opar­cie, póki nie na­uczą się żyć na spo­sób połu­dniow­ców.Mu­snął pal­cem dar od matki, zdławił w sobie tęsk­notę za do­mem i po­sta­nowił pod­dać się wy­ro­kom losu.— Zde­cy­du­jemy ran­kiem, a te­raz się z tym prze­śpimy. Nie spał do­brze. Rozdział siódmy Wadi el Kuf El Mu­rid prze­cha­dzał się wo­kół Sebil el Selib ni­czym ty­grys za­mknięty w klatce. Czy nie­wola w tym miej­scu nigdy nie do­bie­gnie końca? Kiedy wreszcie ten nie­go­dziwy You­sif się za­łamie? Pu­sty­nia była po jego stro­nie, jeśli wie­rzyć do­rad­com. Nas­sef twierdził, że wy­star­czy jak tup­nie nogą, a na­tychmiast po­jawi się dwa­dzie­ścia ty­sięcy wo­jow­ni­ków.Dla­czego więc gra­nice Kró­le­stwa Po­koju wciąż roz­cią­gały się nie dalej niźli mógł się­gnąć wzrokiem? Po­dob­nie jak cier­pli­wość Pana we Wła­snej Oso­bie, po­woli za­czy­nała się wy­czer­py­wać i jego wła­sna.Od wielu mie­sięcy na­pię­cie sys­te­ma­tycz­nie nara­stało. Sta­wał się coraz bar­dziej roz­draż­niony, co­raz bar­dziej po­dejrzliwy wo­bec Nas­sefa i jego bandy sa­mo­zwań­czych ge­ne­rałów. Nie po­wie­dział o tym ni­komu, na­wet Me­ryem, ale przy­szło mu w pew­nej chwili do głowy, że Nas­sef ce­lowo go tu przetrzy­muje, izo­lując od ludu. Nie po­trafił jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego tam­ten miałby tego chcieć.Od czasu do czasu brał syna lub córkę na spa­cery, tłu­ma­cząc im po dro­dze dziwy bo­skiego stwo­rze­nia. Mimo za­strzeżeń Nas­sefa kazał sprowa­dzić kilku uczonych, aby u nich za­czerpnąć wie­dzy o mniej oczywi­stych cu­dach na­tury. Za­czął też uczyć się czy­tania oraz pisa­nia, po­nie­waż chciał pro­kla­mo­wać prawa spi­sane wła­sną ręką. Za­zwy­czaj jed­nak włó­czył się sa­mot­nie, tylko w towa­rzy­stwie Nie­zwy­cię­żo­nych. Ich obecność była ko­nieczna — słu­gusi Złego już kil­kana­ście razy pró­bo­wali go za­mor­do­wać. Cza­sami oba­wiał się, że wro­go­wie mają wię­cej ludzi w jego obo­zie niż on sam.Nie­kiedy po­zdrawiał żoł­nie­rzy z imie­nia i przez jakiś czas przy­glą­dał się nie­ustannie ro­sną­cemu mia­stu ko­szar albo zwiedzał nowe go­spo­dar­stwa wa­rzywne, usy­tu­owane na tara­sach wy­cię­tych w zbo­czach wzgórza. Ar­mia po­chła­niała całą do­stępną pła­ską prze­strzeń. Wa­rzywniaki nie do­star­czały dość plo­nów, nie­mniej przy­da­wały się. Każde wy­ho­do­wane w nich wa­rzywo oznaczało jedno mniej ku­pione na wy­brzeżu i przetrans­por­to­wane przez przełęcz. Nadto praca w ziemi od­cią­gała bez­czynne dło­nie od po­kus Złego.Tego dnia, gdy El Mu­rid zde­cy­do­wał się wreszcie skończyć z na­rzu­co­nym mu ogra­ni­cze­niem swo­body ru­chów, pa­dało. Deszcz nie nale­żał do tych mi­łych, które przy­noszą wy­tchnienie od suszy, lecz towa­rzy­szył przemoż­nej, ulewnej burzy, która ła­mała du­cha rów­nie łatwo jak źdźbła traw i ga­łęzie drzew. Deszcz przeminął, jed­nak po­zo­sta­wił po sobie nisko za­wie­szone niebo i pod­upa­dłe na­stroje, po­nure i zło­śliwe, w każ­dej chwili gro­żące wy­bu­chem plu­ga­stwa.We­zwał do sie­bie ka­pita­nów Nie­zwy­cię­żo­nych.Jego gwardia przy­boczna skła­dała się obecnie z trzech ty­sięcy ludzi. Two­rzyła oso­bistą armię, cał­ko­wicie nie­za­leżną od wojsk po­zo­stają­cych pod do­wództwem Nas­sefa. Cisi, po większej czę­ści bezi­mienni męż­czyźni, któ­rzy przy­stali do bractwa, byli bez reszty wierni i cał­ko­wicie nie­podatni na ko­rup­cję. W ubie­głym roku na wła­sną rękę pro­wa­dzili pewne ope­racje w głębi pu­styni. W prze­ci­wieństwie do ludzi Nas­sefa, nie sku­piali się wy­łącz­nie na ata­ko­wa­niu i łu­pie­niu loja­li­stów. Do­cie­rali na te­reny, na któ­rych przewa­żali zwolen­nicy El Mu­rida i tam zo­sta­wali, przejmu­jąc nad nimi kon­trolę ad­mini­stra­cyjną i mi­li­tarną. Przema­wiali w imie­niu Pana, jed­nak po­trafili po­wstrzymać swój entu­zjazm i na­wra­cać głównie wła­snym przy­kła­dem. Nie nę­kali lo­kal­nych loja­li­stów, póki tamci prze­strzegali zasad su­ro­wego pacy­fi­zmu i zaj­mo­wali się swoimi sprawami. Oku­po­wane te­reny były po większej czę­ści wolne od kon­flik­tów. Przy kilku oka­zjach Nie­zwy­cię­żeni starli się na­wet z ludźmi Nas­sefa, po­nie­waż ni­komu nie po­zwalali za­kłó­cać spo­koju po­zo­stają­cych pod ich opieką ziem.Kiedy tylko wszyscy do­wódcy ze­brali się, El Mu­rid rzekł:— Mój brat, Bicz Boży, po­wró­cił. Czy może nie?— Ostatniej nocy, Adepcie — ode­zwał się czyjś głos.— Nie przy­szedł jesz­cze, aby się ze mną zo­ba­czyć. Niech go ktoś przy­pro­wa­dzi.Pół mi­nuty póź­niej, kiedy wy­słan­nik po­wró­cił, Adept do­dał cicho, z iro­nią:— Był­bym wdzięczny, gdyby któ­ryś z was ze­chciał mi uży­czyć za­bójczego sztyletu Ha­rish. — Cho­ciaż wie­dział, kim są naj­waż­niejsi członko­wie kultu, i był świadom, że kilku z nich ma wła­śnie przed sobą, po­zwalał za­cho­wać im wła­sne ta­jem­nice. Byli bar­dzo uży­teczni. — Niech leży gdzieś tu­taj, jako sym­bol miej­sca, w któ­rym spo­czywa wła­dza ostateczna.Komnata ce­re­mo­nial­nych au­dien­cji El Mu­rida, w któ­rej znaj­do­wał się Ma­la­chi­towy Tron, była ogromna i do­pra­co­wana do ostatnich szczegó­łów. Sta­jący przed nim pe­tenci zaj­mo­wali miej­sce przy jed­nym z kilku pul­pitów i cze­kali, aż zo­staną do­strzeżeni, by po­tem przedsta­wić swą prośbę i za­sad­nicze ar­gu­menty przema­wia­jące na jej rzecz.W wieku dwu­dzie­stu dwóch lat El Mu­rid był twar­dym dyk­tator­skim przy­wódcą o nie­ugiętej woli — koszto­wało go to wie­lo­krotne prze­cho­dze­nie przez pry­watne pie­kło nie­zde­cy­do­wa­nia. Jed­nak nie tole­rował już sprzeci­wów. Męż­czyźni i ko­biety żyli w Sebil el Selib we­dle litery jego praw.Mniej niż dwie mi­nuty mi­nęły, za­nim Nie­zwy­cię­żeni umieścili sztylet za­bójcy w ga­blo­cie słu­żącej de­mon­stra­cji do­wo­dów, obok głównego pul­pitu dla pe­ten­tów. El Mu­rid uśmiech­nął się z apro­batą i za­pro­po­no­wał jesz­cze, aby ten, który go tam poło­żył, nie­znacznie zmienił jego po­zycję, czy­niąc go nie­wi­docznym z Ma­la­chi­to­wego Tronu.Po­zo­stali cze­kali.Nas­sef wszedł do środka w po­nu­rym na­stroju. Usta miał bez­krwi­ste i zaci­śnięte. Na twa­rzach towa­rzy­szą­cych mu Nie­zwy­cię­żo­nych wid­niały pełne wyż­szo­ści uśmiechy. El Mu­rid do­my­ślił się, że wszystko by­najmniej nie po­szło gładko i Nas­sef zo­stał zmu­szony do pod­dania się ich woli.Nas­sef pod­szedł do głównego pul­pitu. Był zbyt wściekły, aby na­tychmiast za­uwa­żyć wszystkie ota­cza­jące go szczegóły. El Mu­rid nie­malże mógł do­strzec chmury pro­te­stów zbie­ra­jące się za zmarsz­czo­nymi brwiami. Wtedy Nas­sef doj­rzał Nie­zwy­cię­żo­nych sto­ją­cych sztywno w ro­gach kom­naty. Na­tychmiast stłu­mił, przy­najmniej czę­ściowo, szar­piący go gniew i aro­gan­cję.— Do­wódca two­ich wojsk mel­duje się na roz­kaz, Lor­dzie Adepcie.Po­now­nie stra­cił pew­ność sie­bie, gdy za­uwa­żył sztylet za­bójcy. Umiesz­cze­nie go tutaj mo­gło oznaczać tajną wia­do­mość od przywód­ców kultu, o któ­rej sam El Mu­rid nic nie wie­dział.Mię­dzy Nas­se­fem a Nie­zwy­cię­żo­nymi trwała ci­cha walka o wła­dzę. El Mu­rid, który by­najmniej nie był po­grą­żony w ta­kiej nie­świado­mo­ści, o jaką po­dej­rze­wało go wielu wy­znawców, zda­wał sobie z niej sprawę i miał na­dzieję wy­ko­rzy­stać ją do osła­bie­nia dą­żeń Nas­sefa ku nie­za­leż­ności. Cza­sami wy­da­wało mu się bo­wiem, że jego szwagier pró­buje sobie wy­kroić pry­watne im­pe­rium. A tak na­prawdę w chwili obecnej po­trze­bo­wał tylko ja­kie­goś ha­czyka, któ­rego mógłby użyć dla uzy­ska­nia zgody Nas­sefa na opuszcze­nie Sebil el Selib. Już dłu­żej nie po­trafił wy­trzymać tego życia w za­mknięciu.Nie wspomniał na­wet o żad­nym z prawdzi­wych ża­lów, jakie miał do do­wódcy swych wojsk.— Bi­czu Boży, pyszniłeś się, że na jedno twoje słowo może sta­nąć tutaj dwa­dzie­ścia ty­sięcy wo­jow­ni­ków.— Taka jest prawda, o Oświe­cony.El Mu­rid zdławił ochotę, by się uśmiech­nąć. Nas­sef miał za­miar całą sprawę uczynić jesz­cze trud­niej­szą.— Ge­ne­rale armii, wy­mów to słowo. Zbierz swoich wo­jow­ni­ków. Po­sta­no­wi­łem ru­szyć na Al Rhemish.Nas­sef nie od­po­wie­dział od razu. Naj­pierw po­wiódł wzrokiem po Nie­zwy­cię­żo­nych. Nie zna­lazł współczu­cia w ich oczach. To były tylko psy El Mu­rida. Pod­da­dzą się jego woli, co­kol­wiek by roz­kazał. Po­tem spoj­rzał na sztylet. Wreszcie na El Mu­rida.— Sta­nie się, jak roz­ka­żesz, mój Lor­dzie Adepcie. Na­tychmiast po opuszcze­niu tej kom­naty roze­ślę wici. — Przygryzł dolną wargę.El Mu­rid był nieco za­sko­czony. Nie oczekiwał, że Nas­sef ustąpi tak łatwo.— Idź więc. Pe­wien je­stem, że masz dużo pracy. Chcę za­cząć tak szybko, jak to tylko moż­liwe.— W rze­czy sa­mej, o Oświe­cony. Przygo­to­wa­nia do ataku armii na Al Rhemish zajmą nie­mało czasu. Pu­sty­nia nie jest przyja­ciółką żoł­nie­rza.— Dzieje się tak za sprawą Złego. W natu­ralny spo­sób stała się jego sprzymie­rzeń­cem. Ale można ją po­ko­nać, tak jak i on zo­sta­nie po­ko­nany.Nas­sef nic nie od­po­wie­dział. Skłonił się i wy­szedł.El Mu­rid do­brze o wszystko zad­bał. Nie wszyscy Nie­zwy­cię­żeni nosili białe szaty i słu­żyli w swoich kom­pa­niach. Kilku po­zo­sta­wało po­ta­jem­nymi członkami bractwa, słu­żąc w in­nych jed­nost­kach jako szpiedzy.Nas­sef do­trzymał słowa. Wy­słał po­słań­ców. Ze­brał swoich ka­pita­nów. Na­tychmiast za­krzątnęli się koło pro­ble­mów związa­nych z przemar­szem armii przez pust­ko­wie. Usatys­fak­cjo­no­wany, El Mu­rid omalże o wszystkim za­po­mniał. Wtedy po­sta­nowił spę­dzić jeden z rzad­kich wie­czo­rów w towa­rzy­stwie swej ro­dziny.Pry­watne ży­cie Adepta kon­ser­wa­tywni Nie­zwy­cię­żeni z pew­no­ścią uznaliby za skandal. Ale El Mu­rida wiele na­uczyła pa­miętna próba skło­nie­nia Me­ryem, by świad­czyła na jego pro­cesie. W ich związku pa­no­wało nie­zwy­kłe part­ner­stwo, nie­mniej skrywały je za­mknięte drzwi.Jego aparta­menty w No­wym Zamku urzą­dzone były z prze­py­chem. Miał rów­nież wielki ba­sen, który w cza­sach oblę­żenia pełnił rolę cy­sterny, te­raz jed­nak po­zwalał za­ży­wać ką­pieli i od­po­czynku.Me­ryem po­wi­tała go peł­nym pod­nie­cenia uśmie­chem, który tak wiele dlań zna­czył.— Obawia­łam się, że coś cię mo­gło za­trzymać.— Nie dziś w nocy. Dziś w nocy ja bar­dziej po­trze­buję cie­bie niźli oni mnie. — Za­mknął drzwi i po­ca­łował ją. — Je­steś nie­zwy­kle cier­pliwą ko­bietą. Cu­dem ist­nym. Tak bar­dzo się zmieniłaś od cza­sów El Aqu­ila.Od­po­wie­działa mu uśmie­chem.— Męż­czyźni zmieniają ko­biety. Chodź. Tej nocy nie bę­dzie ni­kogo prócz ro­dziny. Na­wet sama ugo­to­wa­łam kola­cję, by nikt z ze­wnątrz nie mu­siał wchodzić do środka.Po­szedł za nią do dru­giego po­koju — i ze­sztywniał.Nas­sef sie­dział z jego sy­nem Sidi i wciąż bezi­mienną dziew­czynką, opo­wia­dając im ja­kieś prze­raź­liwe histo­rie z pu­styni. El Mu­rid po­czuł, jak usta wy­krzywiają mu się w nie­szczęśliwy gry­mas, ale bez słowa zajął swoje miej­sce na po­duszce. Nas­sef był bra­tem Me­ryem i dzieci go ko­chały, zwłaszcza dziew­czynka. Cza­sami uda­wało się jej wy­mknąć z aparta­mentów i wtedy cho­dziła za nim po całej doli­nie. Nie po­tra­fiła pojąć, że wro­go­wie jej ojca mogą spró­bo­wać do­trzeć do niego przez nią.— Chwilę to jesz­cze po­trwa — poin­for­mo­wała go Me­ryem. — Dla­czego nie od­poczniesz w base­nie? Przez ostatni ty­dzień nie mia­łeś ani jed­nej spo­sob­ności.— Ja też chcę! — za­krzyknął Sidi. El Mu­rid roze­śmiał się.— Je­śli jesz­cze tro­chę po­sie­dzisz w wo­dzie, wy­rosną ci łu­ski, jak rybie. W po­rządku, chodźmy. Nas­sefie, kiedy wreszcie do­trzemy do mo­rza, zro­bimy z Si­diego na­szego ad­mi­rała. Nie po­trafię utrzymać go z dala od wody.Nas­sef po­wstał.— Ja też się do cie­bie przyłączę; ta stara skóra nie za­znała wody od dwóch mie­sięcy. Sidi, mam dla cie­bie za­danie. Na­ucz mnie pły­wać. Być może bę­dzie mi to po­trzebne, jeśli twój oj­ciec na­prawdę ma nas za­brać nad mo­rze.— A ja? — do­py­ty­wała się dziew­czynka. Nie­na­wi­dziła wody, ale nie chciała na­wet na mo­ment spuszczać stryja z oczu. Sta­wała się coraz bar­dziej po­dobna do matki, gdy ta była w jej wieku.— Je­steś dziew­czynką — poin­for­mo­wał ją Sidi. Z tonu jego głosu wy­ni­kało, iż jest to po­wód jak naj­bar­dziej wy­star­cza­jący, by za­prząc ją do cho­mąta, a cóż do­piero po­zba­wić ką­pieli.— Mo­żesz się roz­pu­ścić, cu­kie­reczku — po­wie­dział oj­ciec. — Chodźcie, chłopcy.W chłodnej wo­dzie ob­my­wa­jącej ciało znaj­do­wał wy­tchnienie, ja­kiego nie za­zna­wał na­wet w ra­mio­nach Me­ryem. Od­po­czy­wał przez pół go­dziny. Sidi i Nas­sef sza­leli, roz­pry­sku­jąc wodę, śmiejąc się i to­piąc na­wzajem. W pew­nej chwili po­wie­dział:— Do­brze, Nas­sefie. Już.Jego szwagier nie uda­wał, że nie ro­zu­mie, o co cho­dzi. Po­sta­wił Si­diego na kra­wę­dzi ba­senu.— Czas wy­cho­dzić. Wy­trzyj się, ubierz i idź po­móc matce.— Dla­czego zaw­sze mu­szę sobie iść, kiedy ktoś chce po­roz­ma­wiać?— Zro­bisz, jak po­wie­działem, synu — na­kazał mu El Mu­rid. — Tylko wy­trzyj się do sucha, za­nim się ubie­rzesz. W ciągu mi­nuty chłopca już nie było. Nas­sef po­wie­dział:— Nie­kiedy na­prawdę ża­łuję, że nigdy się nie oże­niłem i nie mam dzieci.— Nie jesteś jesz­cze za stary.— Nie. Ale mam nie­wła­ściwą pracę. Gdy­bym wziął sobie żonę, by­łoby to już zbyt wiel­kie ku­sze­nie losu, nie­prawdaż? Fuad schwy­tałby mnie pod­czas pierwszej wy­prawy w pole.— Może masz rację. Może żoł­nierz nie po­wi­nien się żenić. Zbyt wielki stres dla całej ro­dziny.Przez na­stęp­nych kil­kana­ście se­kund Nas­sef mil­czał. Po­tem rzekł:— Je­ste­śmy tu sami. Nie pod­słu­chają nas żadne uszy, nie obra­zimy ni­czy­ich serc. Mo­żemy po­roz­ma­wiać jak bra­cia? Jak dwaj męż­czyźni, któ­rzy ra­zem odje­chali z El Aqu­ila i któ­rzy ramię w ramię wal­czyli na pu­styni? Zwy­czaj­nie, jak Nas­sef i Mi­cah, któ­rzy mają ze sobą zbyt dużo wspólnego, by się wa­dzić?— To jest oka­zja ro­dzinna. Je­śli mo­żesz, po­staraj się nie poru­szać żad­nych in­nych spraw.— Spróbuję. Oże­niłeś się z moją sio­strą, która jest je­dyną praw­dziwą przyja­ciółką, jaką mam na tym świe­cie. Je­stem twoim bra­tem. Nie po­trafię więc ukryć swoich zmartwień. Po­dej­mu­jemy się przedsię­wzięcia ska­za­nego na po­rażkę. Mój bra­cie, mó­wię ci to po­wo­do­wany tak miło­ścią do cie­bie, jak i in­nymi przy­czy­nami. Nie mo­żemy zdo­być Al Rhemish, jesz­cze nie teraz.El Mu­rid zdławił na­brzmie­wa­jący w nim gniew. Nas­sef sto­so­wał się do zasad. On sam też nie po­wi­nien po­stę­po­wać ina­czej.— Nie poj­muję dla­czego. Słu­cham i przy­pa­truję się, wi­dzę, jak za­stępy wojsk prze­cho­dzą przez Sebil el Selib. Sły­szę, że w każ­dej chwili mo­żesz pod swój sztandar we­zwać hordę no­ma­dów. Po­wie­dziano mi, że większość pu­styni opo­wiada się za nami.— Wszystko to czy­sta prawda. Cho­ciaż nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć do­kład­nie, jaką cześć pu­styni mamy po swojej stro­nie. W każ­dym razie przy­pusz­czam, że mamy wię­cej sprzymie­rzeń­ców niż nasi wro­go­wie. Ale to wielki te­ren. Sporo lu­dzi chce po­zo­stać neu­tral­nymi. Tak na­prawdę pra­gną tylko, że­by­śmy i my, i roja­liści zo­sta­wili ich w spo­koju.— Dla­czego więc ka­żesz mi zwlekać? Bo­wiem to jest wła­śnie kwe­stia, którą chciałeś poru­szyć, nie­prawdaż? Nadto przy­po­mi­nam ci, że sam po­wie­działeś, iż nie ma tu ni­kogo prócz nas. Mo­żesz mó­wić tak otwarcie, jak tylko ze­chcesz.— W po­rządku. Żeby rzecz ująć naj­pro­ściej, dwa­dzie­ścia ty­sięcy wo­jow­ni­ków nie sta­nowi armii tylko dla­tego, że zbie­rze się w jed­nym miej­scu. Moje siły do­piero za­czy­nają zra­stać się w jeden orga­nizm. Moi żoł­nie­rze nie na­wykli do działania w ra­mach większych jed­no­stek. Nie­zwy­cię­żeni zresztą rów­nież nie. A lu­dzie na te­re­nach, które od dawna po­zo­stają pod naszą kon­trolą, stra­cili zapał bo­jowy. Po­nadto brak nam czło­wieka, który miałby do­świad­cze­nie w do­wo­dze­niu wielką siłą.— Twier­dzisz, że zo­sta­niemy po­ko­nani?— Nie. Chcę ci po­wie­dzieć, że nara­żamy się na ry­zyko po­rażki, oraz że z każ­dym dniem od­wle­kają­cym wy­danie im walki na ich wa­run­kach ry­zyko to staje się coraz mniejsze. I to wła­śnie po­win­ni­śmy zro­bić. Będą wie­dzieli, że nad­cią­gamy. Mają swoich szpiegów. I mają ludzi, któ­rzy na­prawdę wie­dzą, jak do­wo­dzi się armią.El Mu­rid mil­czał przez mi­nutę. Z po­czątku pró­bo­wał oce­nić szczerość Nas­sefa. Nie po­trafił mu ni­czego za­rzu­cić, nie po­trafił rów­nież oba­lić ar­gu­mentów szwagra. Po­wró­ciła iryta­cja wy­wo­łana my­ślą, że znowu zo­sta­nie za­mknięty w Sebil el Selib.Wy­da­wało mu się, że ani chwili dłu­żej nie wy­trzyma już tego spę­tania. Nie bę­dzie tole­rował go ani chwili dłu­żej niźli to ko­nieczne, by ze­brać za­stępy.— Moje serce mówi mi, by za­ata­ko­wać.— Taka jest twoja de­cyzja? Ostateczna?— Tak wła­śnie. Nas­sef wes­tchnął.— Wo­bec tego zro­bię wszystko, co w mej mocy. Może dopi­sze nam szczęście. Mam jedną pro­po­zycję — kiedy na­dej­dzie czas, sam obejmij do­wództwo.El Mu­rid do­kład­nie przyjrzał się swojemu szwa­growi spod zmrużo­nych po­wiek.— Nie dla­tego, że­bym chciał unik­nąć od­po­wie­dzialności za ewentu­alną po­rażkę, ale dla­tego, że wo­jow­nicy będą wię­cej serca wkładać w walkę dla Adepta niźli dla Bicza Bo­żego. To może przewa­żyć i zde­cy­do­wać, czy od­nie­siemy zwy­cię­stwo czy spo­tka nas po­rażka.I znowu El Mu­rid miał wra­żenie, że Nas­sef jest cał­ko­wicie szczery.— Niech więc tak bę­dzie. Chodźmy zo­ba­czyć, czy Me­ryem jest już go­towa z kola­cją.To był spo­kojny ro­dzinny po­siłek, przy któ­rym nie­wiele mó­wiono. El Mu­rid przez większość czasu ana­lizo­wał am­bi­wa­lentne uczucia, jakie żywił wo­bec Nas­sefa. Jak zaw­sze, trudno mu się było z nimi upo­rać. Nas­sef nie wy­kłó­cał się bar­dziej, niźli zro­biłby to człowiek o cał­ko­wicie czy­stym su­mie­niu. Może El Mu­rid źle osą­dził swego szwagra? Może wie­ści, jakie doń do­cie­rały, ule­gały znie­kształce­niu w umy­słach Nie­zwy­cię­żo­nych, któ­rzy je prze­ka­zy­wali?Jego iryta­cja rosła, w miarę jak dni za­mie­niały się w tygo­dnie. Ar­mia po­większała się, ale szło to tak cho­lernie po­woli! Jego do­radcy wciąż mu­sieli przy­po­mi­nać, że wy­znawcy mają do po­ko­nania ogromne odle­gło­ści, że czę­sto ści­gani są przez roja­li­stów, i że za­nim dotrą do Sebil el Selib, mu­szą sta­czać walki z pa­tro­lami You­sifa.W końcu jed­nak czas nad­szedł. Ra­nek, kiedy po­ca­łował Me­ryem na po­że­gna­nie i za­pew­nił, że na­stęp­nym ra­zem spo­tkają się w sa­mej Naj­świętszej Świątyni Mrazkim.Wię­cej niż dwa­dzie­ścia ty­sięcy ludzi od­po­wie­działo na we­zwa­nie Nas­sefa. Ich na­mioty cią­gnęły się jak okiem się­gnął. Sebil el Selib przy­po­mi­nało El Mu­ri­dowi Al Rhemish w cza­sie Dis­harhun.Lu­dzie You­sifa przez dziewięć dni zu­peł­nie nie re­ago­wali. Prze­stali utrudniać prze­marsz od­działów. Nas­sef mó­wił każ­demu, kto chciał słu­chać, że mu się to nie po­doba, że to znak, iż wali ukrył ja­kie­goś asa w rę­ka­wie. Po­tem nade­szły wie­ści. You­sif za­cią­gnął wszyst­kich ludzi, ja­kimi dys­po­no­wał, mniej wię­cej pięć ty­sięcy, i roz­lo­ko­wał ich w oazie nie­da­leko Wadi el Kuf. Są­siedni władcy uży­czyli mu ko­lejne dwa ty­siące.— Tam bę­dziemy mu­sieli z nim wal­czyć — poin­for­mo­wał El Mu­rida Nas­sef. — Nie mamy wy­boru. Nie do­sta­niemy się do Al Rhemish, nie za­opa­trzywszy się w wodę w oazie. To jest to, na co on cze­kał przez te wszystkie lata — szansa zmu­sze­nia nas do pod­jęcia kon­wen­cjo­nal­nej walki. Wy­gląda na to, że pra­gnie tego tak bar­dzo, iż nie dba o sto­su­nek sił.— Damy mu więc, czego chce. I po­zbę­dziemy się go raz na zaw­sze.Nas­sef traf­nie od­gadł za­miary prze­ciw­nika, ale po­pełnił błąd, wzywa­jąc wszyst­kich po­pleczni­ków El Mu­rida naraz. W ten spo­sób zu­peł­nie odarł pu­sty­nię z ewentual­nych szpiegów. On i El Mu­rid mieli nie po­znać do­kład­nej po­zycji sił You­sifa, póki nie było za późno.Nas­sef wy­brał dwa­dzie­ścia ty­sięcy ludzi, El Mu­rid wziął ze sobą dwa­dzie­ścia pięć setek Nie­zwy­cię­żo­nych. Zo­sta­wili po­ważne siły, aby strzegły przełęczy do ich po­wrotu.Był ranek, wiele dni od mo­mentu wy­ru­sze­nia w drogę. Słońce wi­siało nisko nad za­chodnim hory­zon­tem. Ar­mia wę­dro­wała w kie­runku oazy w Wadi el Kuf. Wadi była płytką, sze­roką do­liną poło­żoną o pół­torej mili na wschód od oazy. Wy­peł­niały ją dzi­wacznie ukształto­wane przez ero­zję for­ma­cje te­renu. Były to naj­dzik­sze zie­mie Hammad al Nakir.Nas­sef i El Mu­rid wznieśli sztandar Pana na szczycie ni­skiego wzgórza, jakąś milę na połu­dnie od oazy i w takiej sa­mej odle­gło­ści od wadi. Przyglą­dali się wro­gowi, który go­tów do walki sie­dział na ko­niach.— Nie wy­dają się szczegól­nie prze­ra­żeni naszą przewagą li­czebną — za­uwa­żył Nas­sef.— Co suge­ru­jesz?— Sprawa wy­daje się pro­sta. Za­trzymasz przy sobie w od­wo­dzie Nie­zwy­cię­żo­nych. Resztę po­ślesz jedną wielką falą, która ich po­chło­nie.— To dziwna kra­ina, Nas­sef. Tak tu ci­cho.Cisza wy­da­wała się zaiste nie­ziemska. Trzydzie­ści ty­sięcy ludzi i pra­wie tyleż zwie­rząt stało na­prze­ciw sie­bie, a na­wet mu­cha nie bzyknęła.El Mu­rid po­pa­trzył w kie­runku wadi. Zo­ba­czył cie­nisty las gro­te­sko­wych ka­miennych for­macji: iglice, ko­lumny, gi­gan­tyczne do­lo­mity w kształcie klep­sydr po­sta­wio­nych na jed­nym z koń­ców. Za­drżał, kiedy przy­szła mu do głowy meta­fora — plac za­baw dla dia­bła.— Je­ste­śmy go­towi — po­wie­dział Nas­sef.— Ru­szaj­cie.Nas­sef od­wró­cił się do Ka­rima, el-Ka­dera i po­zo­sta­łych do­wód­ców:— Na mój roz­kaz.Jego ka­pita­no­wie truchtem wró­cili na ko­niach do dy­wizji, któ­rymi do­wo­dzili.Nas­sef dał znak. Horda ru­nęła na­przód.Lu­dzie You­sifa cze­kali bez jed­nego drgnienia. Na cię­ci­wach krót­kich łu­ków tkwiły na­sa­dzone strzały.— Coś jest nie tak — wy­mamrotał Bicz Boży. — Czuję to.— Nas­sefie? — za­pytał El Mu­rid gło­sem ci­chym i peł­nym wąt­pli­wo­ści. — Czy sły­szysz bębny?— To tętent kopyt...El Mu­rid jed­nak sły­szał bębny.— Nas­sefie! — Wskazując coś, wy­cią­gnął gwałtow­nie prawe ra­mię, jakby wła­śnie rzucił oszczepem.Dia­bel­ski ogród Wadi el Kuf zmienił się w hordę de­mo­nów.— Och, mój Boże! — jęk­nął Nas­sef. — Mój Boże, nie.Król wreszcie zare­ago­wał na upo­rczywe prośby You­sifa. Wy­słał do Wadi el Kuf księ­cia Fa­rida na czele pię­ciu ty­sięcy naj­lep­szych żoł­nie­rzy pu­styni, z któ­rych wielu dys­po­no­wało zbrojami wy­ko­na­nymi na mo­dłę ryce­rzy za­chodnich. Jako do­wódca tak­tyczny to­wa­rzy­szył Fari­dowi sir Tury Haw­kwind z Gil­dii Na­jem­ni­ków, który przy­pro­wa­dził ze sobą ty­siąc kon­fra­trów. Zor­gani­zo­wani byli w stylu za­chodnim w pod­od­działy zło­żone z cięż­ko­zbrojnego ryce­rza, jego giermka, dwóch lek­ko­zbrojnych i jed­nego cięż­ko­zbrojnego pie­chura.Nas­sef miał jesz­cze odrobinę czasu, by coś wy­my­ślić, by jakoś zare­ago­wać. Ciężka ka­wale­ria nie była w sta­nie szar­żo­wać na zła­ma­nie karku przez milę pu­styni i na do­datek jesz­cze pod górę lek­kiego wzniesie­nia. A Haw­kwind naj­wy­raź­niej za­mie­rzał wprowa­dzić do boju od razu wszystkie swoje siły.— Co ro­bimy? — za­pytał el Mu­rid.— Są­dzę, że nad­szedł czas, by od­wo­łać się do po­mocy amuletu — od­po­wie­dział Nas­sef. — To je­dyna broń, która może nas teraz ura­to­wać.El Mu­rid uniósł dłoń. Bez słowa po­kazał Nas­se­fowi nagi nad­gar­stek.— Gdzie on jest, u dia­bła? — za­pytał Nas­sef. Ci­cha od­po­wiedź:— W Sebil el Selib. Zo­sta­wi­łem go. By­łem tak pod­nie­cony tym, że wreszcie mogę się ru­szyć z miej­sca, że zu­peł­nie o nim za­po­mniałem. — Od lat już nie nosił amuletu, przedkła­dając nad niego bez­pie­czeń­stwo swych świątyń. Nas­sef wes­tchnął i po­kręcił głową.— Pa­nie, wy­bierz kom­panię Nie­zwy­cię­żo­nych i ucie­kaj. Spróbuję zy­skać tyle czasu, ile mi się uda.— Uciec? Czyś ty oszalał?— Ta bitwa jest prze­grana, pa­nie. Mo­żemy tylko pró­bo­wać ura­to­wać, ile się da. Nie zo­sta­waj tutaj ani chwili; gdy zgi­niesz, wszystko bę­dzie stra­cone.El Mu­rid z upo­rem po­kręcił głową.— Ja nie przewi­duję po­rażki. Bę­dzie tylko tro­chę wię­cej kło­po­tów, niźli pier­wot­nie przewi­dy­wali­śmy. Wciąż mamy nad nimi li­czebną przewagę, Nas­sefie. I nie­za­leż­nie od tego, co by się działo, nie opuszczę pola bitwy, na któ­rym lu­dzie za mnie umierają. Nie teraz, gdy w ser­cach mają zapi­sane, że to ja nimi do­wo­dzę. Co po­my­ślą o mojej od­wa­dze?Nas­sef wzruszył ra­mio­nami.— Wo­bec tego nie po­zo­staje nam nic in­nego, jak umrzeć z ho­no­rem. Pro­po­nuję, byś uformo­wał Nie­zwy­cię­żo­nych na spo­tka­nie szarży. — Chwilę póź­niej, kiedy przyjrzał się do­kład­nie sztanda­rom wroga, wy­mru­czał: — Za­sta­na­wiam się, co wła­ści­wie Haw­kwind tu robi.— Miej uf­ność w Panu, Nas­sefie. Wes­prze nas w walce z nimi. Po na­szej stro­nie jest przewaga li­czebna i Jego dłoń nas wspiera. O co jesz­cze mo­gli­by­śmy pro­sić?Nas­sef zmełł w ustach gniewną od­po­wiedź. Po­mógł na­kie­ro­wać Nie­zwy­cię­żo­nych w inną stronę.Przy­najmniej losy boju w oko­li­cach osady zda­wały się po­twierdzać uf­ność El Mu­rida. Siły You­sifa zo­stały oto­czone.— Kto to jest ten Haw­kwind?— Żoł­nierz Gil­dii. Prawdo­po­dob­nie ich naj­lep­szy gene­rał.— Żoł­nierz Gil­dii? — Igno­ran­cja El Mu­rida w sprawach świata znaj­dują­cego się poza Hammad al Nakir była nie­zmie­rzona.— Gil­dia sta­nowi bractwo wo­jow­ni­ków, tro­chę po­dobne do Nie­zwy­cię­żo­nych, a tro­chę do Ha­rish. Pełna na­zwa brzmi „Gil­dia Na­jem­ni­ków”. Nie do­cho­wują lojal­ności ni­komu prócz sa­mych sie­bie. Po Ita­skii sta­no­wią za­pewne naj­większą po­tęgę mi­li­tarną na Za­cho­dzie, a jed­nak nie mają innej oj­czy­zny prócz zamku zwa­nego Wy­soką Iglicą. Kiedy ich gene­rało­wie marszczą czoła, ksią­żęta kulą się ze stra­chu. Zda­rzało się, że sama ich de­cyzja opo­wie­dze­nia się po czy­jejś stro­nie wy­star­czyła do poło­żenia kresu woj­nie.— Skąd ty to wszystko wiesz? Kiedy mia­łeś czas się na­uczyć?— Płacę lu­dziom, aby uczyli się za mnie. Mam szpiegów na ca­łym za­cho­dzie.— Po co?— Po­nie­waż ty chcesz się tam któ­regoś dnia udać. Przygo­to­wuję drogę. Ale naj­pierw mu­simy wyjść stąd żywi.Szarża Haw­kwinda była już na tyle bli­sko, by przy­spie­szać kroku.Ża­den z Nie­zwy­cię­żo­nych nigdy dotąd nie wi­dział ryce­rzy. Nie ro­zu­mieli ani nie oba­wiali się tego, co mieli przed sobą. Kiedy ich mistrz dał sy­gnał, za­ata­ko­wali. Po­kła­dali uf­ność w Panu i sła­wie wła­snego imie­nia.Haw­kwind znowu przy­spie­szył.Dłu­gie kopie i cięż­kie bo­jowe ru­maki ude­rzyły Nie­zwy­cię­żo­nych ni­czym ka­mienna ściana. Ro­jali­ści przeto­czyli się przez nich i po nich, zgnietli ich, i nie mi­nęło dzie­sięć mi­nut, jak za­wró­cili i przy­go­to­wali się do szarży na tyły hordy oble­gają­cej po­zycje You­sifa. W tym cza­sie ani Nas­sef, ani El Mu­rid nie wy­po­wie­dzieli słowa. Było na­wet go­rzej, niźli Nas­sef oczekiwał. Z po­czątku poło­żenie wa­liego z el Aswad nie było godne po­zaz­droszcze­nia, kiedy jed­nak przy­była po­moc, bitwa zmieniła się w rzeź bun­tow­ni­ków.Mię­dzy sobą a resztkami roz­bi­tych Nie­zwy­cię­żo­nych Haw­kwind ustawił za­słonę pie­choty. Siły lek­kiej ka­wale­rii ulo­ko­wał mię­dzy sobą a oazą, ze skrzydłami lekko roz­cią­gniętymi na kształt li­tery „C”. Po­tem nie­prze­rwa­nie słał do boju jeźdźców w zbrojach. Szarża. Rzeź. Wy­cofa­nie. Prze­gru­po­wa­nie. Szarża.El Mu­rid był zbyt uparty, by po­go­dzić się z klę­ską. Od­działy Nas­sefa, za­mknięte w dia­bel­skim kotle, opa­no­wało takie za­mie­sza­nie, że żoł­nie­rze w ogóle nie mieli poję­cia, co się dzieje. Tymcza­sem Haw­kwind sys­te­ma­tycz­nie ich wy­bijał.W pew­nej chwili Nas­sef za­pła­kał.— Mój panie — bła­gał — po­zwól mi iść do nich. Po­zwól mi spró­bo­wać prze­rwać okrą­żenie.— Nie mo­żemy prze­grać — wy­mamrotał w od­po­wie­dzi El Mu­rid, bar­dziej do sie­bie niż do gene­rała swych armii. — Mamy przewagę li­czebną. Pan jest z nami.Nas­sef za­klął cicho.Słońce zmie­rzało ku za­cho­dowi. Haw­kwind roz­cią­gnął skrzydła, za­mknął prze­ciw­nika cienką li­nią okrą­żenia, o którą wo­jow­nicy Nas­sefa tłukli się bez­ład­nie, ni­czym mu­chy o ściany bu­telki. Co­raz wię­cej sił prze­mieszczał do wnę­trza kręgu, za­chę­cając El Mu­rida, by spró­bo­wał cze­goś ze swoimi po­szar­pa­nymi Nie­zwy­cię­żo­nymi. Lu­dzie wa­liego sys­te­ma­tycz­nie wy­cho­dzili z wnę­trza kotła i do­łą­czali do za­my­kają­cych sze­re­gów.Kilku ludzi Nas­sefa pró­bo­wało się pod­dać, ale książę Fa­rid na­kazał nie brać jeń­ców.— Nie zo­sta­wili nam żad­nego wy­boru — jęk­nął Nas­sef. — Teraz mu­simy rzu­cić te żało­snych parę setek, aby ci lu­dzie na dole mieli choćby naj­mniejszą szansę ucieczki.— Nas­sefie?— Co? — Słowa Bi­cza Bo­żego pełne były rów­no­cze­śnie smutku i wściekło­ści.— Prze­pra­szam. My­liłem się. Czas nie był od­po­wiedni. Słu­cha­łem sa­mego sie­bie miast Głosu Boga. Przejmij do­wo­dze­nie. Zrób wszystko, co mo­żesz, aby ura­to­wać tylu, ilu się da. O Panie Wszech­mo­gący, wy­bacz mi moją aro­gan­cję. Wy­bacz mi moją próż­ność.— Nie.— Co? Dla­czego?— Po­wiem ci, co zro­bić, ale ty mu­sisz do­wo­dzić. To nie jest czas na oka­zy­wa­nie sła­bości. Spróbuj choć tro­chę sza­cunku dla sie­bie oca­lić z kata­strofy. Zrób to, a zaw­sze bę­dziemy mo­gli po­wie­dzieć, że nas oszukali, że Zły za­ślepił nasze oczy.— Nas­sefie! Masz rację, oczywi­ście. Co po­win­ni­śmy zro­bić? Pięt­na­ście mi­nut póź­niej resztki oca­la­łych Nie­zwy­cię­żo­nych ude­rzyły na krąg wojsk Haw­kwinda. Nie zmie­rzali w kie­runku cen­trum, ale poru­szali się nie­jako po cię­ciwie łuku, za­mie­rza­jąc utworzyć naj­większą z moż­li­wych szczelinę w okrą­żeniu.Wo­jow­nicy Nas­sefa za­częli ucie­kać już w mo­men­cie, gdy szczelina się do­piero otwierała.El Mu­rid i jego szwagier je­chali w pierwszym sze­regu szarży. El Mu­rid wy­ma­chi­wał swoim mie­czem. Do­cie­ra­jące do jego uszu szczęk broni, wrzaski ludzi i zwie­rząt prze­ra­żały, do­pro­wa­dzały do sza­leń­stwa. Kurz dła­wił go w gar­dle, do­sta­wał się pod po­wieki. Po­czuł, jak jakiś koń ude­rzył w bok jego wierz­chowca, omalże nie zrzu­cając go na zie­mię. Sze­rokie cię­cie mie­cza, po czę­ści od­bite przez Nas­sefa, prze­szło po jego le­wym ra­mie­niu, zo­sta­wia­jąc płytką, ale silnie krwa­wiącą ranę. Przelotnie zdu­miał się, że nie czuje żad­nego bólu.Nas­sef wal­czył ni­czym jakiś dżinn bo­jowy przed chwilą wy­pusz­czony z Pie­kła. Nie­zwy­cię­żeni do­ko­ny­wali cu­dów, by osło­nić swego pro­roka przed od­nie­sie­niem rany, jed­nak...— Te­raz! — wrzasnął za nim Nas­sef. — Daj hasło do ucieczki. Do wadi. Zgu­bimy ich wśród skał. — Większość ludzi Nas­sefa zdą­żyła się już wy­do­stać. Linia okrą­żenia za­czy­nała po­woli na­chy­lać się w stronę El Mu­rida i Bicza Bo­żego.El Mu­rid wa­hał się.Za­błą­kana chmara strzał spły­nęła z ja­snego nieba. Jedna z nich utkwiła w oku jego wierz­chowca. Zwierzak za­rżał i przy­siadł na za­dzie. El Mu­rid wy­leciał w po­wie­trze. Zie­mia sko­czyła na niego i ude­rzyła ni­czym spa­da­jący głaz. Koń przy­gniótł jego prawe ra­mię. Przez wła­sny wrzask usły­szał trzask pę­kają­cej kości. Pró­bo­wał się pod­nieść. Spoj­rzał pro­sto w oczy pie­chura z Gil­dii, który spo­koj­nie szedł po­śród cha­osu, do­bija­jąc ran­nych Nie­zwy­cię­żo­nych ma­syw­nym bo­jo­wym mło­tem.— Mi­cah! — wrzasnął nań Nas­sef. — Wstawaj! Złap moją nogę!Zna­lazł w sobie wolę ł siłę. Nas­sef ru­szył.— Trzymaj się mocno. Skacz. Sko­czył.Za nim ko­lejna setka Nie­zwy­cię­żo­nych od­dała życie, aby osło­nić jego ucieczkę.Gdy już do­tarli do wadi, Nas­sef ze­sko­czył z wierz­chowca i schwycił lewą dłoń El Mu­rida.— Chodź! Mu­simy znik­nąć, za­nim zdążą się prze­for­mo­wać.Od­głosy bitwy ci­chły za ich ple­cami, gdy zanu­rzali się coraz głę­biej w gro­te­skowe for­ma­cje pust­ko­wia. El Mu­rid nie miał poję­cia, czy od­po­wie­dzialna za to była odle­głość, czy ostateczna po­rażka, ale oba­wiał się naj­gor­szego. Trzymali się te­renu, po któ­rym konie nie mo­gły się poru­szać. Ich wro­go­wie będą mu­sieli przyjść po nich pie­szo, jeśli na­prawdę zale­żało im na po­goni. Było już pra­wie ciemno, kiedy Nas­sef zna­lazł norę lisa. Tło­czyli się w niej już dwaj wo­jow­nicy, ale po­su­nęli się, ro­biąc im miej­sce. Nas­sef naj­sta­ran­niej jak mógł po­za­cierał ślady.Pierwsza część po­ścigu po­ja­wiła się nie­wiele póź­niej. Spie­szyli się, ści­gając zwie­rzynę, która wciąż ucie­kała. W ciągu na­stęp­nych kilku go­dzin mi­nęły ich na­stępne od­działy. Od czasu do czasu sły­szeli krzyki i szczęk me­talu, nio­sące się echem po wadi.Pod­czas każ­dej z tych chwil, gdy za­mie­rali w bez­ruchu, Nas­sef robił, co mógł, dla dwóch wo­jow­ni­ków, choć nie spo­dziewał się, że któ­ryś z nich jesz­cze żyje. Kiedy wy­glą­dało na to, że po­ścig do­biegł końca, zajął się ra­mie­niem El Mu­rida. Zła­ma­nie oka­zało się nie tak groźne, jak z po­czątku wy­glą­dało. Kość pękła czy­sto, bez odłam­ków. Do­cho­dziła już pół­noc, kiedy ból ustą­pił na tyle, by El Mu­rid mógł za­pytać:— Co teraz zro­bimy, Nas­sefie? — Jego głos był słaby, w gło­wie czuł pustkę i lek­kość. Nas­sef zadał mu opiatów.— Za­czniemy od po­czątku. Zbu­du­jemy wszystko od zera. Ale tym ra­zem ni­czego nie ze­psu­jemy zbędnym po­śpie­chem. Przy­najmniej nie bę­dziemy mu­sieli zdo­by­wać po­wtórnie Sebil el Selib.— Uda nam się?— Oczywi­ście. Prze­grali­śmy bitwę, to wszystko. Je­ste­śmy mło­dzi. Czas i Pan są po na­szej stro­nie. Nic nie mów!Nas­sef leżał przy sa­mym wej­ściu do nory, kry­jąc po­zo­sta­łych swoim cia­łem i ciemnym ubio­rem. Wi­dział drżące pło­mie­nie po­chodni, które igrały wśród skał. Za światłem po­jawili się żoł­nie­rze. Jeden skar­żył się:— Je­stem zmę­czony. Jak długo jesz­cze mamy to cią­gnąć? Drugi od­po­wie­dział:— Póki ich nie zła­piemy. Oni gdzieś tu są, a ja nie mam za­miaru po­zwo­lić im się wy­do­stać.Nas­sef znał ten drugi głos; nale­żał do upartego brata wa­liego, Fu­ada. Po­czuł wzbiera­jącą w nim wściekłość.Jeden z ran­nych wo­jow­ni­ków aku­rat ten mo­ment wy­brał sobie na śmierć. Jego towa­rzysz za­cho­wał na tyle przytom­ności umy­słu, by stłu­mić śmiertelne rzę­żenie mate­rią swej szaty.— Dla­czego nie wziąłeś tego prze­klę­tego amuletu? — za­pytał w roz­draż­nie­niu Nas­sef, kiedy nie­bez­pie­czeń­stwo już mi­nęło. — On mógł wszystko roz­strzygnąć.Adept le­dwie go usły­szał przez mgłę bólu spo­wi­ja­jącą jego umysł. Zdu­sił słowa prawdy mię­dzy zaci­śniętymi zę­bami.— Oka­za­łem się głup­cem, nie­prawdaż? Anioł dał mi go, abym go wy­ko­rzy­sty­wał w ta­kich wła­śnie chwilach jak ta. Dla­czego nic nie po­wie­działeś, za­nim wy­ru­szyli­śmy? Wie­działeś, że trzymam go schowa­nego bez­piecznie w świątyni.— Nie po­my­śla­łem o nim. Dla­czego miał­bym to zro­bić, w końcu nie na­leży do mnie. Oka­zali­śmy się parą idiotów, bra­cie. I wszystko wskazuje na to, że bę­dziemy mu­sieli za nasz idiotyzm drogo za­pła­cić.Ten dia­beł Fuad nie rezy­gno­wał przez cztery dni. Nie za­znali, praktycz­nie rzecz bio­rąc, ani mi­nuty spo­koju, nie było go­dziny, żeby nie sły­szeli gło­sów ja­kichś roja­li­stycznych wo­jow­ni­ków. Za­nim ich udręka do­bie­gła kresu, Nas­sef i El Mu­rid pili już wła­sny mocz w gro­bie, który dzie­lili z dwoma roz­kła­dają­cymi się tru­pami. Or­ga­niczne tru­cizny znaj­du­jące się w mo­czu sprawiły, że byli tak cho­rzy, iż nie mieli wła­ści­wie wąt­pli­wo­ści, że za­mie­nili po pro­stu szybką śmierć na po­wolną. Rozdział ósmy Zamek wierny i zdecydowany Wielce się ra­dują w Sebil el Selib — warknął Fuad, kro­cząc ku miej­scu, gdzie stali You­sif, Ra­detic i ka­pita­no­wie wa­liego. Jego ubra­nie po­kryte było grubą war­stwą pyłu. — Nas­sef i El Mu­rid wró­cili. Prze­żyli.Ścię­gna na karku You­sifa na­pięły się pod skórą. Jego twarz po­ciemniała. Wstał po­woli, po­tem nagle ci­snął trzyma­nym w dło­niach tale­rzem przez całą kom­natę.— Ja­sna cho­lera! — za­wył. — Niech diabli po­rwą tego dur­nia Abouda! Kiedy w końcu zdo­będą Al Rhemish i po­wie­szą go, mam na­dzieję, że będę tam rów­nież, aby za­śmiać się temu pół­główkowi w twarz.Wadi el Kuf sta­no­wiła gra­nicę kró­lew­skiej po­mocy. Nic, co You­sif mógł zro­bić czy po­wie­dzieć, nie było w sta­nie poru­szyć księ­cia Fa­rida, prze­ko­nać do do­strzeżenia prawdy i na­kło­nić do prze­kro­cze­nia otrzyma­nych roz­ka­zów. Mieli świetną oka­zję — ści­gać tam­tych i za­bijać dalej, a w końcu może na­wet odbić Sebil el Selib. Ale Farid miał swoje roz­kazy i wmówił sobie naj­wy­raź­niej, że El Mu­rid i Nas­sef zgi­nęli.Oj­ciec Fa­rida był stary, gruby i nie­zbyt by­stry. Ko­chał wy­gody i nie się­gał my­ślą w przy­szłość dalej niż do jutra. Nie chciał, by syn mar­no­wał pie­nią­dze i życie ludzi. Był wszak taki czas, kiedy Abouda ota­czała sława wiel­kiego wo­jow­nika i do­wódcy. Wy­parł Throyan ze spor­nych te­ryto­riów na pół­noc­nym krańcu wschod­niego wy­brzeża. Ale to było dawno temu. Czas, ten stary zdrajca, osła­bia i obez­władnia wszyst­kich męż­czyzn, od­bie­rając im ochotę po­dej­mo­wa­nia ry­zyka.— Dzię­kujmy Bogu choć za Fa­rida — wes­tchnął Yo­usif, kiedy jego gniew nieco osłabł. — Tylko on mógł przy­słać nam po­moc, któ­rej po­trze­bo­wali­śmy pod Wadi el Kuf. Me­geli­nie? Co znowu?— Cofnęli­śmy się kilka lat wstecz i za­czy­namy od nowa.— Znowu to samo?— To samo. I nie licz już na to, że po­peł­nią ko­lejne błędy. To był ten je­dyny i udało im się prze­żyć. El Mu­rid weźmie sobie do serca tę lek­cję. Od­tąd bę­dzie słu­chał Nas­sefa.Pra­wie osiem ty­sięcy ludzi Nas­sefa ucie­kło spod Wadi el Kuf. Wró­cili na pu­sty­nię. Byli ogłu­piali, ale wciąż mo­gli stwo­rzyć od­działy no­wej par­ty­zantki.— Po­win­ni­śmy za­ata­ko­wać Sebil el Selib, póki wciąż są zde­mo­rali­zo­wani — warknął You­sif. — Po­win­ni­śmy na nich ude­rzyć i bić, do­póki się nie pod­da­dzą. Żad­nego z przywód­ców nie było na miej­scu.— Ude­rzyć na nich, ale czym? — za­pytał sar­ka­stycznie Fuad. — Mie­liśmy szczęście, że to oni nie po­gnali za nami.Siły You­sifa były mocno prze­rze­dzone i wy­czer­pane bitwą. Po­wrót do domu, sta­nowił bodaj je­dyne za­danie, ja­kie były w sta­nie wy­ko­nać.Fuad dodał jesz­cze:— Tak by się stało, gdyby zna­lazł się wśród nich ktoś, kto by im po­wie­dział, co robić.Gniew You­sifa zu­peł­nie się roz­wiał. Nie po­trafił dalej sza­leć w obli­czu prawdy.Lata walki ze­brały swe żniwo. El Aswad zbli­żało się do gra­nic swych moż­liwo­ści. You­sif zro­bił, co mógł, ale naj­większe sta­rania oka­zały się nie­wy­star­cza­jące. Po Wadi el Kuf wi­dział przed sobą już tylko rów­nię po­chyłą. Ostatnią jego na­dzieją była śmierć El Mu­rida i jego gene­rałów. Ale wie­ści Fu­ada doty­czyły ostatnich z za­gi­nio­nych przywód­ców. Ostatecz­nie wszyscy prze­żyli. Pie­kło Wadi el Kuf nie po­chło­nęło ni­kogo prócz tych, któ­rych i tak można było po­świę­cić.— Me­geli­nie — po­wie­dział You­sif — spró­buj po­sta­wić się w ich sytu­acji. Co zro­bią teraz?— Nie mam poję­cia, wali. Po­wia­dają, że Nas­sef jest mściwy. Przypusz­czal­nie bę­dziemy mieli wkrótce mnó­stwo kło­po­tów. Poza tym, rów­nie do­brze mo­żesz czy­tać z owczych wnętrzno­ści.Przez kilka mi­nut You­sif nie od­zy­wał się. Wreszcie rzekł:— Mam za­miar znowu od­dać ini­cja­tywę. Wy­ślemy pa­trole, bę­dziemy za­sta­wiać za­sadzki, ale przez większość czasu po­sta­ramy się uni­kać kon­taktu. Bę­dziemy grali na zwłokę. Sku­pimy się na przetrwa­niu. Spróbu­jemy sku­sić ich do ogłu­pia­ją­cego oblę­żenia Wschod­niej For­tecy. Aboud jest stary, ma po­dagrę, nie może żyć wiecznie. Rozma­wia­łem z Fari­dem. Jest po na­szej stro­nie i nie bę­dzie taki opie­szały. Po­trafi do­strzec praw­dziwy kształt rze­czy; da nam to, czego po­trze­bu­jemy, gdy tylko włoży ko­ronę.Ale ani los, ani Nas­sef nie roze­grali swej gry zgodnie z ży­cze­niami You­sifa. Przez rok po Wadi el Kuf lu­dzie You­sifa rzadko wi­dy­wali swych wro­gów. Nie spo­sób było ich zna­leźć, na­wet gdy się za nimi uga­niali. Nas­sef z po­zoru za­po­mniał w ogóle o ist­nie­niu el Aswad. Wy­jąw­szy silnie pa­tro­lo­waną strefę tuż przed wej­ściem do Sebil el Selib, w ca­łym wa­liacie pa­no­wał spo­kój i było bez­piecznie.Bez­ruch ten do­pro­wa­dzał You­sifa i Fu­ada do sza­leń­stwa. Nie prze­sta­wali się za­martwiać. Co ta cisza oznacza?Ha­roun i Ra­detic wy­ru­szyli na swoją pierwszą wy­prawę te­re­nową do­piero po upływie pra­wie dwu lat. Me­gelin chciał po­szu­kać rzad­kich kwiatów pu­styn­nych. Po­szu­ki­wa­nia za­wio­dły ich do wą­wozu, który zako­sami wci­nał się głę­boko w Jebal al Alf Dhulquar­neni.Ha­roun oba­wiał się ura­zić Ukrytych. Pró­bo­wał po­kryć zde­ner­wo­wa­nie nie­zwy­kłą u niego ga­da­tli­wo­ścią, która teraz aku­rat przy­brała formę cią­głego do­ma­gania się od Ra­de­tica, by oświecił go w kwe­stii za­cho­wa­nia wroga.Cier­pli­wość Ra­de­tica w końcu się wy­czer­pała; warknął:— Nie mam poję­cia, Ha­roun. W obecnej chwili Miecz rzą­dzi Sło­wem. A Nas­sef sta­nowi wielką nie­wia­domą. Nie po­trafię od­czy­tać jego mo­ty­wów, a cóż do­piero przewi­dzieć po­czy­nań. W jed­nej chwili wy­daje się naj­bar­dziej zago­rza­łym wy­znawcą El Mu­rida, w na­stęp­nej przy­po­mina zwy­kłego ban­dytę łu­pią­cego pu­sty­nię, a se­kundę póź­niej czło­wieka, który pró­buje pod­stęp­nymi ma­tac­twami wy­kroić sobie na boku wła­sne im­pe­rium. Mo­żemy tylko cze­kać. Pew­nego dnia wszystko okaże się z bole­sną ja­sno­ścią.Jedna nie­przyjemna wieść krą­żyła przez całą po­nurą i nie­spo­kojną zimę. El Mu­rid wy­zna­czył Nas­sefa na sta­no­wi­sko do­wódcy Nie­zwy­cię­żo­nych na okres pię­ciu lat. Szpiedzy do­nosili naj­pierw o na­tychmia­sto­wej czy­stce, a po­tem o ko­lej­nych po­czy­na­niach Bicza Bo­żego, który zmieniał cha­rak­ter gwardii przy­bocznej, do­sto­so­wu­jąc go do wła­snych wy­mo­gów.Miecz naj­wy­raź­niej bez reszty za­władnął Sło­wem.Kiedy Ha­roun i Ra­detic wró­cili do el Aswad, do­wie­dzieli się, że oto roz­pro­szyła się mgła skrywa­jąca za­miary Nas­sefa. Nie po­zwolono im na­wet od­zy­skać sił po wy­pra­wie; straże za­pro­wa­dziły ich pro­sto do wa­liego.— Cóż, on w końcu wy­konał ruch, Me­geli­nie — oznajmił You­sif, wi­dząc, że na­cho­dzą. — Wy­łożył karty na stół. I zro­bił ostatnią rzecz, ja­kiej kto­kol­wiek się spo­dziewał.Ra­detic z pod­nie­ce­niem usiadł na po­duszkach.— Co zro­bił?— Z całą tą siłą, którą ostatnio gro­ma­dził? Z armią ro­snącą tak szybko, że szpiedzy suge­ro­wali, iż za­ata­kuje nas już tego lata? Po­wiódł ją do ataku na wschód.— Wschód? Ale...— Souk el Arba już padło. Te­raz ob­lega Es Souanna. Jego ka­wale­ria do­tarła już do Ras al Jan. Souk el Arba nie opie­rało się, wy­słali dele­gację na jego przywita­nie. Nasi agenci do­noszą, że ku­zyni z wy­brzeża na­stę­pują sobie wzajem na pięty, tak bar­dzo chcą się do niego przyłączyć. Każ­demu obie­cuje łupy z Al Rhemish i We­wnętrz­nych Pro­win­cji.— In­nymi słowy, wschód zde­cy­do­wał się związać swą przy­szłość z El Mu­ri­dem.— Mieli dużo czasu, by na­wra­cać mieszka­ją­cych tam ludzi. I do­bijać tar­gów. Aboud nie zro­bił wiele dla utrzyma­nia ich lojal­ności. W rze­czy­wi­stości cze­kam tylko, aż Throyanie zu­peł­nie nas ode­tną.Je­dyna droga łą­cząca Al Rhemish ze wschod­nimi sprzymie­rzeń­cami wio­dła przez tę samą wą­ską, pół­nocną przełęcz, dzięki któ­rej kupcy pu­styni mo­gli do­stać się do Throyes. Throyanie ra­sowo i ję­zy­kowo spo­krewnieni byli z sy­nami Hammad al Nakir, ale od czasu Upadku nie uznawali żad­nej ze­wnętrznej wła­dzy. Ich sto­lica zo­stała zało­żona jesz­cze przez Ilka­zar jako port wo­jenny i han­dlowy. Mia­sto od lat nie za­znało żad­nych wo­jen, jed­nak wciąż ro­ściło sobie pre­ten­sje do tere­nów poło­żo­nych na za­chodnich brze­gach wschod­niego wy­brzeża. Od upadku Sebil el Selib Throyanie szczypali sys­te­ma­tycz­nie ob­szary, które Aboud od­bił za cza­sów swej mło­dości. Kró­lew­skie szlaki ko­mu­nika­cyjne wio­dły teraz przez te­reny oku­po­wane przez nie­przyjazne od­działy.— Przypusz­czam, że wkroczą w mo­men­cie, gdy zro­zu­mieją, co się stało — przy­znał Ra­detic. — Jak silny gar­nizon Nas­sef zo­sta­wił? Czy El Mu­rid po­szedł ra­zem z nim?— Fuad wła­śnie to sprawdza.Fuad robił znacznie wię­cej — w isto­cie pro­wa­dził wła­śnie pierwszy od wielu lat atak el Aswad na przełęcz. Na­stęp­nego dnia nade­słano ra­porty zda­jące sprawę z po­stę­pów.Ha­roun przy­szedł, aby wy­cią­gnąć Ra­de­tica z jego kwater.— Chodź, Me­geli­nie! Stryj Fuad wziął ich z za­sko­cze­nia. Wstawaj! Oj­ciec cię po­trze­buje. Ra­detic przetarł oczy.— Co Fuad zro­bił? — Za­czął się odziewać, wciągając uszyty na mo­dłę pu­styn­nej szaty ubiór. Ostatni z jego za­chodnich ubio­rów zmienił się w łachman całe lata wcześniej. — Nigdy się nie przy­zwy­cza­iłem do tych bab­skich ciu­chów — wy­mamrotał. — Być może po­wi­nie­nem kazać sobie coś przy­słać. Ba! Ale wówczas asa­syni mo­gliby łatwo mnie na­mie­rzyć.— Chodź! — Ha­roun aż się go­tował. — Za­sko­czył ich. Przedarł się przez linie ich po­ste­run­ków i od­ciął je, tak że nikt nie wie­dział, iż nad­cho­dzi. Przyłapał ich, kiedy pra­co­wali w polu i za­bił wielu. Chodź. Oj­ciec chce wie­dzieć, co twoim zda­niem po­win­ni­śmy robić.Ha­roun nie po­trafił prze­stać pa­plać. Zdradził większość no­win, za­nim jesz­cze zna­leźli You­sifa na para­pecie baszty w pół­noc­nym mu­rze. You­sif pa­trzył na po­moc w kie­runku Se­bil el Selib.Dzięki oso­bli­wej mie­szance szczęścia, umiejęt­nego pla­no­wa­nia oraz chy­trości Fuad zmy­lił pa­trole El Mu­rida i wdarł się do Sebil el Selib. Za­bił lub wziął do nie­woli setki ludzi, za­nim oca­leni zdo­łali za­mknąć się w dwu for­te­cach, a po­tem uśmiercił i poj­mał na­stępne setki, od­cięte od bez­piecznego schronie­nia przez spa­ni­ko­wa­nych strażni­ków przy bra­mach. Te­raz Fuad i ci, któ­rzy prze­żyli, pa­trzyli sobie w oczy po­nad mu­rami obron­nymi zam­ków. Ale Fuad nie miał dość sił, by choć spró­bo­wać przy­pu­ścić szturm. Cze­kając na roz­kazy, nisz­czył wszystko, co wpa­dło mu w ręce. Spo­dziewał się, że Nas­sef szybko przy­śle po­moc. W przy­padku ko­nieczności od­wrotu chciał zo­sta­wić za sobą spa­loną zie­mię.— Jak są­dzisz, co po­win­ni­śmy zro­bić, Me­geli­nie? — za­pytał You­sif.— Po­słać po po­moc, przede wszystkim do księ­cia Fa­rida. Wy­ja­śnić sytu­ację. Po­wie­dzieć mu, że je­śli się po­spie­szy, mamy szansę od­ciąć Nas­sefa na wy­brzeżu. A to może być rów­nie ko­rzystne, jak po­za­bija­nie ich na miej­scu.— Już to zro­biłem. Py­tałem ra­czej o to, co mo­żemy tutaj zro­bić, cze­kając na Fa­rida i Nas­sefa. Ra­detic za­sta­na­wiał się przez chwilę.— Mu­siał­bym zo­ba­czyć for­tece na wła­sne oczy. Być może do­strzegę ja­kieś słabe strony, które tobie umknęły.W za­chodnim stylu walki zamki i oblę­żenia od­gry­wały znacznie większą rolę niźli na Hammad al Nakir. Lu­dzi pu­styni ce­cho­wała skłonność do ucieczki w sytu­acji, gdy wróg przewyż­szał ich li­czebnie, nie lubili zaś za­my­kać się w for­te­cach. Na większość roz­bu­do­wa­nych forty­fika­cji skła­dały się więc tutaj im­pe­rialne za­bytki z dru­giej ręki, osła­bione wie­kami za­nie­dba­nia.— Mo­żesz się do mnie przyłączyć. Wy­ru­szam za go­dzinę. Za­bie­ram każ­dego czło­wieka, który po­trafi utrzymać się w sio­dle.— Oj­cze?You­sif zmie­rzył syna wzrokiem. Wie­dział, czego chło­pak chce, ale mimo to za­pytał:— Co, Ha­roun?— Mogę je­chać? Jeśli Me­gelin poje­dzie? Wali zerk­nął na Ra­de­tica, który rzekł:— Je­śli ty się zgo­dzisz, ja też nie będę miał nic prze­ciwko.— Idź, spa­kuj swoje rze­czy, synu. Ha­roun ru­szył żwawo ni­czym mała trąba po­wietrzna. Ra­detic za­uwa­żył:— Czas, żeby na­uczył się tro­chę prawdy o świe­cie.— Dla­tego wła­śnie po­wie­działem, że może je­chać. Ran­kiem oskarżył mnie, że całą za­bawę re­zer­wuję dla Aliego. Chciałem, żeby na wła­snej skó­rze się prze­konał, jak to Ali się za­ba­wia.— Jaką siłą mo­żesz wes­przeć Fu­ada?— Nie­wielką. Może trzy­stu ludzi.— Le­dwie star­czy.— Wo­bec tego po­zo­staje nam na­dzieja, że po­słań­com się po­szczęści.Dwa dni póź­niej Me­gelin po raz pierwszy w życiu zo­ba­czył Sebil el Selib. Był za­sko­czony. Sły­szał o nim bez prze­rwy od ośmiu lat. Zbu­do­wał sobie w wy­obraźni wize­runek, który nie­wiele miał wspólnego z rze­czy­wi­sto­ścią.— Jak łatwo jest nisz­czyć — zwrócił się do Ha­rouna. — Wi­dzisz, co zro­bił twój stryj? W ciągu kilku dni uni­ce­stwił pracę wielu lat.Pola zo­stały zu­peł­nie znisz­czone, ta­rasy na zbo­czach wzgórz pod­ko­pano i po­zwolono im się za­walić. Lu­dzie Fu­ada wciąż zmu­szali swych jeń­ców do dal­szych zniszczeń, wy­zy­wa­jąc miesz­kań­ców dwu for­tec, aby ośmielili się ich po­wstrzymać. Wielkie ko­szary na wschód od no­wej for­tecy Fuad prze­zna­czył na po­wi­talny pożar dla po­wra­cają­cych wojsk Nas­sefa.Ra­detic przez kilka go­dzin badał sytu­ację. Po­tem zna­lazł Fu­ada i za­pytał:— Czy El Mu­rid tu jest?— Po­szedł z Nas­se­fem, aby zdo­by­wać no­wych wy­znawców. Jed­nak zo­sta­wił ro­dzinę. Są w No­wym Zamku. Ra­detic zerk­nął na po­tężną for­tecę.— Nie damy rady jej wziąć. Starą wa­row­nię może nam się uda. W każ­dym razie mo­żemy parę razy ją szturch­nąć, jeśli znaj­dziemy gdzieś drewno na zbu­do­wa­nie ma­chin ob­lęż­ni­czych.Fuad zna­lazł je w bara­kach ko­szar.Ra­detic zwołał ofi­ce­rów wa­liego.— Przypusz­czal­nie nie­wiele mamy czasu do po­wrotu Nas­sefa — poin­for­mo­wał ich. — Ale ni­czego nie osią­gniemy, jeśli nie spró­bu­jemy. — Ci lu­dzie wal­czyli już od tak dawna, że wszelkie życie, które nie było wojną, wy­da­wało im się zu­peł­nie nie­zro­zu­miałe. — Wa­liemu za­leży na prze­pro­wa­dze­niu w miarę bez­piecznego szturmu na te forty­fika­cje. W przy­padku No­wego Zamku bę­dzie nam po­trzebna odrobina szczęścia. Zo­stał zbu­do­wany zgodnie ze współcze­snymi wy­mo­gami i jest w do­brym sta­nie. Ina­czej rzecz ma się ze sta­rym zam­kiem. On bę­dzie na­szym pierwszym ce­lem.Zbu­du­jemy różne ro­dzaje ma­chin ob­lęż­ni­czych, za­czy­nając od tre­bu­szy i kata­pult. Za­czniemy też od razu gro­ma­dzić od­po­wiednie ka­mie­nie, drewno i tak dalej. Sku­pimy bom­bar­do­wa­nie na mu­rze sta­rego zamku, kilka jar­dów na lewo od bar­ba­kanu. Zo­stał nie­dawno do­bu­do­wany i na pewno osła­bili kon­strukcję muru.Chcę, żeby parę rze­czy ro­biono rów­nole­gle. Zwłaszcza te, które nie­trudno zo­ba­czyć, jak bu­dowę dra­bin, żółwi, ta­ra­nów i wież ob­lęż­ni­czych. Żół­wie zbu­du­jemy zaraz i ustawimy na łące, jak naj­bliżej sta­rego zamku. Wy­ko­rzy­stamy je, aby ukryć wej­ście do tu­nelu, który pod­pro­wa­dzimy po­tem pod ten osła­biony odci­nek mu­rów. No­cami bę­dziemy się po­zby­wali ziemi.Strategia ob­lęż­nicza Ra­de­tica była za­kro­jona na sze­roką skalę. Wy­ma­gała współ­pracy wszyst­kich, włą­czywszy w to jeń­ców Fu­ada. Kiedy jed­nak zdra­dził wszelkie szczegóły, twa­rze ofi­ce­rów You­sifa po­ciemniały. Pro­sił wo­jow­ni­ków, by wy­ko­ny­wali ro­botę nie­wol­ni­ków. To było poni­żej ich god­ności. Przyjrzał się wro­gim znie­nacka ob­li­czom.— Ha­roun — wy­szeptał — znajdź ojca. Wali prze­konał ich za niego.Trzy dni póź­niej You­sif przy­szedł do Me­ge­lina, kiedy ten nad­zo­rował wy­ko­nanie swego pro­jektu.— Kiedy oba­lisz tę ścianę, Me­geli­nie? Koń­czy nam się czas. Nas­sef z pew­no­ścią już tu nad­ciąga. — W gło­sie wa­liego nie było wiele siły. Wy­glą­dał na czło­wieka znaj­dują­cego się na skraju za­ła­ma­nia.— Mam kło­poty. Nie na całej dro­dze do fun­da­mentów zie­mia jest miękka. Pro­wa­dzę tunel rów­nież do No­wego Zamku, ale wiel­kich na­dziei nie na­leży sobie robić. Te mury zo­stały skon­stru­owane przez za­chodnich inży­nie­rów. Można to stwierdzić na pod­sta­wie wzmoc­nień u pod­staw.— Co?— Ze spo­sobu, w jaki na­chy­lają się ku do­łowi, za­miast biec zu­peł­nie pro­sto. To zwiększa gru­bość i spój­ność mu­rów, utrudnia­jąc do­dat­kowo pod­kop.— Mniejsza o to, Me­geli­nie.— Tak, wali. Damy so­bie radę. Ja­kieś wie­ści z Al Rhemish? Na­strój You­sifa stał się jesz­cze bar­dziej po­nury. Jego po­marsz­czona, po­ryta bruz­dami orla twarz po­ciemniała.— Po­sła­niec wró­cił go­dzinę temu.Ra­detic ob­ser­wo­wał, jak jego po­śpiesznie skon­stru­owane tre­busze wy­strzeliwują salwę w kie­runku sta­rego zamku. Jedna z ma­chin jęk­nęła i roz­padła się. Głazy za­dud­niły na mu­rach, które na­tychmiast się za­trzę­sły; po­woli za­czy­nały się na nim zary­so­wy­wać szczeliny.— Same ma­chiny mogą oka­zać się wy­star­cza­jące, o ile uda nam się je zmu­sić do działania.— Aboud po­wie­dział, że mamy prze­pę­dzić Nas­sefa z wy­brzeża. Nie po­zo­sta­wił w tej kwe­stii żad­nych wąt­pli­wo­ści.— Czy miał ja­kieś pro­po­zycje? Ja­kie siły może nam wy­słać na po­moc?— Żad­nych. I żad­nych po­my­słów rów­nież nie miał. Tylko pro­sty roz­kaz wy­ko­nania za­dania.Ra­detic za­pa­trzył się na You­sifa. Twarz wa­liego z roz­pa­czy aż po­sza­rzała.— To jest po­czą­tek końca, Me­geli­nie. Chyba że uda ci się tutaj do­ko­nać cudu. Zo­stali­śmy sami.Ra­detic po­my­ślał, że ro­zu­mie, o co tam­temu cho­dzi.— Udawaj, że list nigdy nie do­tarł. Prze­cież nie mo­żesz po­peł­nić sa­mo­bój­stwa.— Me­geli­nie, nie po­trafię tego zro­bić. Je­stem człowie­kiem ho­noru. Nie sądzę, abym był w sta­nie wy­ja­śnić to przy­by­szowi z za­chodu. Na­wet jeśli ten przy­bysz prze­bywa wśród nas tak długo jak ty. Wi­dzisz mo­ich ludzi? Wie­dzą, że wal­czą za prze­graną sprawę. Ale rok za ro­kiem trwają przy mnie. Nie sądzą, aby mieli w ogóle inny wy­bór. Ja też nie mam. Przy­sięgi lojal­ności zo­stały już zło­żone, roz­kazy Abouda nie zo­sta­wiają mi miej­sca na żadne ma­newry. Mu­szę pod­jąć próbę po­ko­nania Nas­sefa, na­wet jeśli wiem, że nie mam szans.— Ha­roun? Słu­chasz?— Tak, Me­geli­nie. — Mło­dzie­niec trzymał się przy Ra­de­ticu ni­czym cień. Jak zaw­sze. Cho­dził za swoim na­uczycie­lem wszędzie, ob­ser­wu­jąc wszystko sze­roko roz­war­tymi, cie­ka­wymi oczyma, reje­stru­jąc każdy szczegół prac ob­lęż­ni­czych w nie­za­wod­nej pa­mięci.— A więc za­pa­mię­taj, co wła­śnie zo­stało po­wie­dziane. Po­słu­chaj swego ojca. On mówi o kosztach ab­so­lut­nego i nie­wzruszo­nego poję­cia obo­wiązku. Nigdy nie za­pę­dzaj czło­wieka w taki róg, w ja­kim on się wła­śnie zna­lazł. I nie po­zwól, by cie­bie w taki za­pę­dzono. You­sif, musi ist­nieć jakiś spo­sób unik­nię­cia tego sa­mo­bój­stwa wy­łącz­nie z po­wodu głu­poty Abouda.— To jest nasz spo­sób, Me­geli­nie. Mój. Mu­szę coś zro­bić.— Czy to nie wy­star­czy? — Ra­detic wy­konał sze­roki gest, obejmu­jąc wszystko, co działo się w Sebil el Selib. — Czy to nie do­syć? Wy­krwawili­śmy się. Po pro­stu nie mamy wię­cej siły. You­sif!Wali cof­nął się, pora­żony nagłą in­ten­syw­no­ścią jego wy­bu­chu.— Co?— Od­noszę wra­żenie, że my­ślisz o przejściu przez przełęcz. Aby sta­wić czoło Nas­se­fowi i po­nieść mę­czeń­ską śmierć w ostatniej bi­twie. Nie rób tego. Nie mar­nuj sa­mego sie­bie.— Me­geli­nie...— A przy­najmniej tak ułóż plan, żebyś mógł to zro­bić po tym, jak już tu skoń­czymy. Czy to po­gwałci du­cha po­słu­szeń­stwa roz­ka­zom Abouda? Tylko głu­piec zo­sta­wia za sobą wroga, który póź­niej może za­trza­snąć za nim pu­łapkę.You­sif za­my­ślił się.— Masz rację, rzecz jasna. Zaw­sze masz. Nie po­trafię my­śleć trzeźwo dziś rano. Je­stem już tak zmę­czony walką i obo­jęt­no­ścią Abouda, że od­zywa się we mnie coś, co chce już tylko przy­spie­szyć ko­niec.— Wy­słałeś zwiadow­ców na przełęcz? Może jest tam ja­kieś wą­skie przejście od­po­wiednie na za­sadzkę na Nas­sefa, w któ­rym bę­dziesz mógł sta­czać na jego woj­ska głazy z góry? To jest nasz ostatni wielki krzyk oporu, You­sifie. Dla­czego nie mo­żemy sprawić, by po­zo­stał w pa­mięci ludz­kiej, nie czy­niąc z sie­bie mę­czenni­ków?— Ra­cja.Wali od­szedł. Wy­da­wał się nieco pod­nie­siony na du­chu.Ra­detic ob­ser­wo­wał, jak ob­sady tre­bu­szy nagi­nają z po­wro­tem ra­miona ma­chin do po­zycji strzelec­kich. Byli nie­zgrabni i po­wolni.— Cholera! — wy­mru­czał. — Czego bym nie oddał za jedną kom­panię Gil­dii.Zmateria­lizo­wał się Fuad.— Nie mam poję­cia, co po­wie­działeś You­si­fowi, ale dzięki. Był już pra­wie go­tów rzu­cić się na swój miecz.— Nie ma za co, na­prawdę.— Prze­kazał ci wie­ści?— Że Aboud nam nie po­może? Tak. Niech diabli po­rwą tego głupca. By­łem pe­wien, że Farid zdoła go na­mó­wić do przy­sła­nia nam po­sił­ków.— Książę nigdy już ni­kogo do ni­czego nie na­mówi. Nie po­wie­dział ci? Farid nie żyje.Bar­dzo ostrożnie, ni­czym stary kot szu­ka­jący sobie miej­sca, w któ­rym mógłby się zwi­nąć w kłę­bek, Ra­detic ro­zej­rzał się do­okoła i wy­brał głaz, by na nim usiąść.— Nie żyje? Farid? Fuad po­kiwał głową.— Ktoś mu po­mógł odejść z tego świata? Ha­rish go w końcu do­padli?Wy­znawcy kultu pró­bo­wali zabić każ­dego z członków ro­dziny Qu­esani. Za­zwy­czaj ich za­ma­chy speł­zały na ni­czym, jed­nak same próby na­pę­dzały ca­łemu ro­dowi nie­mało stra­chu. Farid był ich ulu­bio­nym ce­lem; trzy­krot­nie udało mu się unik­nąć śmierci.— Nie tym ra­zem. Tym ra­zem Nas­sef wy­słał wła­snego spe­cjali­stę. Udało mu się przemy­cić Ka­rima i kilka setek Nie­zwy­cię­żo­nych na pust­ko­wie na po­moc od Al Rhemish. W ze­szłym tygo­dniu za­sta­wili na Fa­rida pu­łapkę, kiedy wy­brał się po­lo­wać na lwy. To było wiel­kie po­lo­wa­nie.— Smutna sprawa. Na­prawdę. Cza­sami wy­daje mi się, że Bóg rze­czy­wi­ście ist­nieje i stoi po stro­nie El Mu­rida.— Na­wet nie wiesz, jak bar­dzo jest to smutne. Nie zabili Fa­rida zwy­czaj­nie. Po­wie­działem, że było to wiel­kie po­lo­wa­nie. Do­stali też większość jego braci, do­mowni­ków, grupkę ofi­ce­rów i mini­strów Abouda oraz wa­liego z Es So­fala, a także mnó­stwo in­nych.— Wielkie nieba. Kata­strofa.— Nie­sa­mo­wite zwy­cię­stwo, jeśli pa­trzeć z punktu wi­dze­nia Nas­sefa. Wy­darł Qu­esani samo serce. Wiesz, kto po­zo­stał? Kto jest obecnie na­szym uko­cha­nym księ­ciem Ko­rony? Ahmed.— Ahmed? Nigdy nie sły­sza­łem tego imie­nia.— I nie bez po­wodu. On jest ni­kim. Ża­łuję, że w ogóle mia­łem oka­zję go po­znać. Cholerna baba, jeśli chcesz znać moje zda­nie. Nie był­bym za­sko­czony, gdyby wolał chłopców.— Nic dziwnego, że You­sif był tak po­nury.— Me­geli­nie? — za­pytał ci­chym gło­sem Ha­roun. — Czy to już ko­niec? Stryju Fu­adzie? Czy prze­grali­śmy wojnę, na­wet o tym nie wie­dząc?Fuad za­śmiał się smutno.— Wła­ści­wie to ują­łeś, Ha­roun. Tak, nie można tego ina­czej na­zwać. To prawda.— Nie — sprzeciwił się Ra­detic. — Ko­niec przy­cho­dzi do­piero wtedy, kiedy się pod­dasz. Kiedy w głębi serca uznasz się za prze­gra­nego.Fuad za­śmiał się znowu.— Od­waż­nie po­wie­dziane, na­uczycielu. Wielkie słowa. Ale to nie zmienia fak­tów.Ra­detic wzruszył ra­mio­nami.— Ha­roun, chodźmy zo­ba­czyć, czy są już go­towi z tym tre­bu­szem.Gdy przy­byli na miej­sce, ob­sada wła­śnie nagi­nała ramię ma­chiny do próbnego strzału. Ra­detic ob­ser­wo­wał, jak pod­palili wiązkę ga­łęzi, wło­żyli ją do łyżki, a po­tem po­słali pło­nący po­cisk w stronę muru No­wego Zamku.— Czy spo­wo­duje pożar, Me­geli­nie?— Naj­pew­niej nie. Ale sprawi, że zro­bią się ner­wowi.— Po co więc to robić?— Bi­twy można wy­gry­wać w ludz­kich umy­słach, Ha­roun. To wła­śnie mia­łem na myśli, gdy mó­wi­łem two­jemu stry­jowi, że ko­niec na­stę­puje do­piero, kiedy serce ule­gnie. Miecz nie jest je­dyną bro­nią, którą można po­bić wroga.— Och. — Na twa­rzy Ha­rouna po­jawił się ten sam wy­raz co zaw­sze, kiedy chciał coś sobie na dobre za­pa­mię­tać.Dwa dni mi­nęły, a Nas­sefa wciąż nie było wi­dać. Me­gelin czuł nie­malże po­gardę ema­nu­jącą z wy­brzeża. Nas­sef nie uwa­żał ich za nie­bez­piecznych.Jesz­cze zo­ba­czy.Me­gelin po­słał po You­sifa, który, gdy wreszcie się po­jawił, za­sko­czył go rado­snym wy­ra­zem twa­rzy. Naj­wy­raź­niej wali za­warł pokój z sa­mym sobą.— Mam za­miar zaraz go zwa­lić — poin­for­mo­wał go Ra­detic. Dał znak. — Fuad, niech lu­dzie trwają w go­to­wo­ści. Tak jak to prze­ćwi­czy­liśmy.Fuad wy­mamrotał coś nie­szczegól­nie mi­łego i od­szedł. W doli­nie za­wrzała ak­tyw­ność, a po­tem roz­pę­tała się praw­dziwa bu­rza go­rącz­ko­wego działania. Wo­jow­nicy You­sifa szy­ko­wali się do szturmu.Tre­busze za­prze­stały cią­głego bom­bar­do­wa­nia sta­rego zamku. Mur jesz­cze trzymał, ale lada chwila miał runą.Ob­sady ma­chin przy­cią­gnęły swe kata­pulty, ustawia­jąc je na­prze­ciw No­wego Zamku.Mi­nęła go­dzina. Yo­usif po­woli robił się nie­cier­pliwy.— Kiedy wreszcie coś się sta­nie? — pytał wciąż. Ra­detic wskazał na smugi dymu wy­do­by­wa­jące się ze szczelin przy pod­sta­wie mu­rów.— Kiedy pod­ko­pu­jesz mury, mu­sisz je naj­pierw pod­stemplo­wać od dołu. Gdy jesteś już go­tów je zwa­lić, wy­peł­niasz kom­natę chru­stem i pod­kła­dasz ogień. Tro­chę trwa, za­nim belki stempli się prze­palą. Ach. Oto i mamy.Głę­boki zgrzyt prze­szył po­wie­trze. Szczeliny za­częły się roz­sze­rzać. Od mu­rów od­pa­dały frag­menty kon­strukcji. Po­tem z za­ska­ku­jącą na­gło­ścią sze­roki na dwa­dzie­ścia stóp odci­nek muru za­walił się, jakby za­padł się pod zie­mię.— Do­sko­nale! — za­chwycał się Ra­detic. — Ab­so­lutnie do­sko­nale. Fuad! — krzyknął. — Ru­szaj! Do ataku! — Od­wró­cił się do You­sifa. — Nie za­po­mnij za­bez­pie­czyć się przed ewentu­alną wy­cieczką z No­wego Zamku.Zdo­by­wa­nie starej for­tecy za­brało mniej niż cztery go­dziny i sta­no­wiło nie­malże roz­cza­ro­wa­nie. Obrońców nie było na­wet tylu, aby byli w sta­nie spo­wol­nić szturm.Ra­detic na­tychmiast zajął się No­wym Zamkiem El Mu­rida. Jesz­cze do końca nie opa­no­wali sta­rego, a już roze­szła się wieść, że na przełęczy do­strzeżono ko­lumnę żoł­nie­rzy wroga. You­sif za­grzmiał, by za­trza­snąć pu­łapkę ob­my­śloną przez Ra­de­tica.Opiesza­łość i sła­bość ko­lumny wy­sła­nej przez Nas­sefa na od­siecz do­dat­kowo pod­kre­ślała jego po­gardę dla el Aswad. On sam się nie po­jawił. Wy­słał el Na­dima i dwa ty­siące zu­peł­nie świe­żych re­kru­tów z wy­brzeża. You­sif wy­rżnął ich w pień.Sam Nas­sef po­jawił się cztery dni póź­niej. Przywiódł dwa­dzie­ścia ty­sięcy ludzi i nie oszczędzał ich. Osiem dni za­brało mu od­wró­cenie ról i przy­stą­pie­nie do szturmu na el Aswad.Ob­lęże­nie Wschod­niej For­tecy trwało trzy­dzie­ści mie­sięcy i cztery dni. Oka­zało się tak okrutne dla wroga, jak You­sif oczekiwał. El-Ka­der, który do­wo­dził oblę­że­niem, do­świad­cze­niem i ta­len­tem pra­wie nie ustę­po­wał Nas­se­fowi, ale nie po­trafił dać sobie rady rów­no­cze­śnie z You­sifem, utrzyma­niem okrą­żenia i cho­ro­bami, jakie na­wie­dzały obóz. Naj­po­tęż­niej­sza broń, jaką El-Ka­der dys­po­no­wał — głód — ostatecz­nie nie prze­szła próby bo­jowej, po­nie­waż Nas­sef nie był w sta­nie dłu­żej po­zwo­lić sobie na po­dział sił.Sam Nas­sef po­zo­stał na wy­brzeżu. Po po­cząt­ko­wych suk­ce­sach pod Es Suo­anna i Souk el Arba dal­sze po­stępy oka­zały się znacznie trud­niej­sze. Wą­skie, bo­gate, gęsto za­lud­nione wy­brzeże miało dłu­gość pra­wie czte­rystu mil, na prze­strzeni któ­rych wznosiły się liczne mia­steczka i wio­ski, nie wszystkie by­najmniej pa­łały sym­patią do sprawy El Mu­rida. I było jesz­cze Throyes.El Mu­rid zmu­szony był pro­wa­dzić wojnę na obcej ziemi, za­nim wreszcie mógł zająć się zdo­by­wa­niem serc wła­snych lu­dzi. Kiedy zaś do tego do­szło, oka­zało się, że zdo­by­cze te­ryto­rialne w Throyes są roz­ległe, zaś lud­ność tak oporna, iż ostatecz­nie oka­zały się nie do utrzyma­nia. Na­cjo­nali­styczne sen­ty­menty, ja­kie wy­wołał jego atak, w końcu zmu­siły go do wy­cofa­nia się.Nas­sef po­trze­bo­wał żoł­nie­rzy na tym fron­cie i dla­tego od­wołał oble­gają­cych spod el Aswad. W całej pro­win­cji zo­sta­wił tylko ty­siąc wo­jow­ni­ków pod wo­dzą Ka­rima; mieli strzec przed You­sifem Sebil el Selib.Kiedy pier­ścień okrą­żenia uległ prze­rwa­niu, You­sif roz­po­czął in­ten­sywną wy­mianę li­stów z są­sia­dami oraz roja­li­stami my­ślą­cymi po­dob­nie jak on. Od­ro­dził się Złoty Szew Kasr Helal. Godni za­ufa­nia przyja­ciele i zna­jomi Me­ge­lina Ra­de­tica pro­wa­dzili ciche inte­resy na za­cho­dzie.A więc jed­nak obrońcy Wschod­niej For­tecy do pew­nego stop­nia pod­dali się już w swych ser­cach. * * *You­sif stał na wietrznym para­pecie, ob­ser­wu­jąc dym pło­ną­cego bu­szu dwa­dzie­ścia mil na połu­dnie od el Aswad. Pożar był na­prawdę wielki. Fuad wy­wołał go w celu zwa­bie­nia jed­nego z bata­lio­nów Ka­rima w śmiertelną pu­łapkę. Ha­roun, który w końcu po­wró­cił do praktyko­wa­nia swego sha­ghuń­skiego po­wo­łania, był ze stry­jem, któ­rego ostatnio nie od­stę­po­wał. Od chwili, gdy oblę­żenie do­bie­gło końca, chło­pak oka­zał się nie­zwy­kle wręcz uży­teczny. Jego sha­ghuńscy in­struktorzy twierdzili, iż dys­po­nuje nie­sa­mo­wi­tymi wręcz moż­liwo­ściami. Ucząc go, do­tarli już do gra­nic wła­snych kom­pe­tencji, nie wy­czer­pując jego moż­liwo­ści.Wali do­strzegł jeźdźca zbli­żają­cego się od po­moc­nego za­chodu. Ko­lejny ję­czący po­sła­niec od Abouda? Na­wet nie chciało mu się zejść na dół, by to spraw­dzić. Jego kró­lew­ski ku­zyn po­woli sta­wał się kró­lew­ską nie­do­god­no­ścią. Sa­mo­chwalcze, ży­cze­niowe my­śle­nie oraz próżne edykty na­wet na jotę nie zmieniały sytu­acji.Kilka mi­nut póź­niej przyłączył się do niego Ra­detic. Wy­glą­dał po­nuro. W miarę jak po­zycja el Aswad sta­wała się coraz trud­niej­sza, jego na­strój rów­nież się po­gar­szał, on zaś coraz bar­dziej od­dalał od aktu­al­nych pro­ble­mów.— Ko­lejny roz­kaz od­nie­sie­nia zwy­cię­stwa? — za­pytał You­sif.— Tym ra­zem ra­czej w for­mie prośby. Ale po­woli za­czyna już do niego do­cie­rać, co się dzieje. Po tych wszyst­kich la­tach. Cho­dzi mu o to, że Nas­sef musi być prze­cież kimś wię­cej niż zwy­kłym ban­dytą, jeśli może to­czyć wojnę z Throyes. Nie­prawdaż?— Co? — You­sif od­wró­cił się. — Chcesz po­wie­dzieć, że wreszcie za­czyna mó­wić do rze­czy? Że ma za­miar po­traktować nas po­waż­nie? Teraz, kiedy jest już za późno?— Odrobinę. Odrobinę odrobiny za późno. Znowu wy­najął Haw­kwinda. Wy­syła go do nas.— Haw­kwinda? Dla­czego na­jem­nika?— Nie wy­jaśnił. Może dla­tego, że nikt inny nie chciał pod­jąć się tego za­dania. Po­sła­niec po­wie­dział, że ne­go­cja­cje trwały od śmierci księ­cia Fa­rida. Trzy lata! Haw­kwind nie miał szczegól­nej ochoty je­chać, ale Aboud w końcu chyba do­sta­tecz­nie jasno wy­łożył, o co mu cho­dzi, żeby prze­ko­nać gene­rałów Gil­dii, i za­płacił przy­zwo­itą za­liczkę. Wy­zna­czył też wy­sokie na­grody za głowy El Mu­rida, Nas­sefa, Ka­rima i reszty zgrai. Haw­kwind już tu zmie­rza.You­sif za­czął się prze­cha­dzać.— Jak wielu ma ludzi?— Nie mam poję­cia. Po­wie­dziano mi, że siły są znaczne.— Wy­star­czy, żeby wszystko zmienić?— Wąt­pię. Obaj wiemy do­sko­nale, że nie bę­dzie już ta­kich zwy­cięstw jak pod Wadi el Kuf.— Ale dla­czego nie wy­słał wojsk kró­lew­skich?— Przypusz­czam, że nie wszystko wy­gląda ró­żowo w obo­zie kró­lew­skim. Kilku wa­lich naj­wy­raź­niej od­mó­wiło po­syła­nia swoich ludzi do tego dia­bel­skiego kotła. Chcą sie­dzieć bez­czynnie i po­zwo­lić, żeby El Mu­rid sam do nich przy­szedł. Wy­cho­dzi na to, że je­śli chciał jed­nak ko­goś przy­słać, mu­siał po­słu­żyć się na­jem­ni­kami. Po­stąpił naj­lepiej, jak mógł w oko­licz­no­ściach, z ja­kimi przy­szło mu się zmie­rzyć.— Ale to nie wy­star­czy — You­sif ude­rzył pię­ścią w po­kryty mchem ka­mień para­petu.— Nie. Nie wy­star­czy — Ra­detic za­pa­trzył się na dym uno­szący się nad bu­szem. — Ha­roun tam jest?— Tak. Fuad mówi, że świetnie sobie radzi. Jesz­cze ja­kieś wie­ści? Kiedy przy­sze­dłeś, wy­glą­dałeś bar­dzo po­nuro.Ra­detic na kilka mi­nut za­głębił się w my­ślach. Po­tem rzekł:— Książę Hefni zo­stał za­bity.— Szkoda. Znowu Ha­rish?— Tak.Hefni był ostatnim z sy­nów Abouda, wy­jąw­szy księ­cia Ko­rony Ahmeda. Bar­dzo przy­po­minał swego brata Fa­rida. Plotka gło­siła, że Aboud chciał, aby to Hefni zo­stał księ­ciem Ko­rony, i że na Ahmeda wy­wie­rano naci­ski, by ab­dy­ko­wał na jego rzecz.— Ro­dzina Qu­esani nie­długo wy­mrze bez­po­tom­nie.— Wali...You­sif od­wró­cił się po­woli.— Tylko żeby to nie były na­stępne złe wie­ści, Me­geli­nie. Nie sądzę, abym był w sta­nie znieść to, co jak mniemam, chcesz mi po­wie­dzieć.— Ja rów­nież wo­lał­bym tego nie mó­wić. Ale mu­szę. Wcześniej czy póź­niej...You­sif za­pa­trzył się na pożar. Po chwili wy­mamrotał:— No do­brze, wy­duś to z sie­bie. Nie chcę po­tem za­ła­mać się na oczach wszyst­kich.— Twoi sy­no­wie, Rafih i Yo­usif. Zo­stali za­bici pod­czas ataku na Hef­niego. Dzielnie wal­czyli.Ci dwaj od wielu już lat prze­by­wali w Al Rhemish, słu­żąc na kró­lew­skim dwo­rze. Wy­syła­nie młodszych sy­nów na dwór sta­no­wiło wśród szlachty jak naj­bar­dziej natu­ralną praktykę.— A więc tak. Teraz zo­stali mi już tylko Ali i Ha­roun. — Wbił wzrok w prze­strzeń. Przez chwilę po­wstało wra­żenie, że obłok dymu sta­nowi efekt jego palą­cego spoj­rze­nia. — Nie patrz na mnie, na­uczycielu.Ra­detic od­wró­cił się ple­cami. Męż­czy­zna miał prawo do pry­wat­ności, kiedy wy­lewał łzy.Po ja­kimś cza­sie You­sif po­wie­dział:— Aboud nie pora­dzi sobie z sytu­acją. Zrobi coś głu­piego. — Jego głos brzmiał tak, jakby nale­żał do czło­wieka że­brzą­cego o po­moc. Nie mó­wił wcale o Aboudzie.Ra­detic wzruszył ra­mio­nami.— Po­stę­po­wa­nie in­nych zaw­sze po­zo­sta­wało poza moją kon­trolą. Nie­stety.— Le­piej pójdę po­wie­dzieć ich mat­kom. Nie jest to rola, która by­łaby mi w smak.Me­gelin poru­szył się ner­wowo, w końcu pod­jął de­cyzję.— Może naj­pierw rzu­cisz okiem na to? — Podał You­si­fowi per­ga­min, na któ­rym na­niósł pió­rem imiona, ty­tuły i więzy krwi, drobnym, pre­cy­zyj­nym cha­rak­terem pi­sma. Był to ro­dzaj who is who Hammad al Nakir.— Karta po­rządku suk­cesji? — W ciągu ostatnich dzie­się­ciu lat You­sif chy­trze przy­swoił sobie sztukę czy­tania w stop­niu umożli­wia­ją­cym prze­brnięcie przez pro­sty tekst. Na imionach znał się do­brze.— Tak.— I co? — Każdy szlachcic taką po­sia­dał. Karta była de­cy­du­jąca przy ustalaniu rangi i pro­to­kołu.— Po­zwól — Ra­detic poło­żył kartę na blan­kach. Wy­cią­gnął ka­wa­łek wę­gla drzew­nego do pisa­nia. — Wy­kreślmy imiona ludzi, któ­rych nie ma już wśród nas.Jego dłoń poru­szała się ni­czym za­da­jąca szybkie pchnięcia ręka Śmierci.You­sif ża­łob­nym gło­sem za­uwa­żył:— Tak wielu? Nie zda­wa­łem sobie sprawy. To źle, nie­prawdaż?— Coś już za­czy­nasz do­strzegać?— Wszyscy naj­lepsi nie żyją.— Tak. Ale nie o to mi cho­dziło.You­sif po­chylił się bliżej, po­tem znowu od­sunął. Po­woli tracił wzrok.— Wi­dzę — oznajmił. Jego głos był jesz­cze bar­dziej smutny. — Znie­nacka zna­la­złem się trzeci w po­rządku suk­cesji. Jeśli co­kol­wiek sta­nie się Ahme­dowi...— Nie­któ­rzy z na­szych naj­bar­dziej od­da­nych sprzymie­rzeń­ców mogą przy­spie­szyć jego spo­tka­nie z aniołami.Książę Ko­rony miał wszystkie wady swego ojca i żad­nej z zalet, które uczyniły Abouda kró­lem tak sza­no­wa­nym w do­bie­gają­cym wła­śnie końca okre­sie pa­no­wa­nia. Był po­wszechnie znie­na­wi­dzony. Nie­któ­rzy z jego wro­gów oskarżali go na­wet, iż skry­cie sprzyja El Mu­ri­dowi. Jego życie sta­nie się bez­war­to­ściowe w mo­men­cie, gdy Aboud za­cznie pod­upa­dać na zdrowiu. Ma­ni­pu­lato­rzy działający poza sceną w Al Rhemish za­dbają już o to, by do­szło do „ab­dy­kacji za po­mocą sztyletu”.— I jesz­cze jedna sprawa — dodał Ra­detic — jeśli już o tym mó­wimy. Ali jest czwarty w po­rządku, Ha­roun piąty, Fuad szó­sty, a jego sy­no­wie zaraz za nim.— Me­geli­nie, do­brze wiem, co sobie my­ślisz. Masz tutaj dwu­po­zio­mową za­gadkę. A naj­wy­raź­niej zmie­rzasz do cze­goś jesz­cze. Prze­stań, nie je­stem w na­stroju na gim­na­stykę umy­słową.— W po­rządku. Je­śli wy­ro­kiem ja­kie­goś złego losu twoja ro­dzina zo­sta­nie zgła­dzona... po­wiedzmy, pod­czas za­koń­czo­nego suk­ce­sem oblę­żenia... prawa do suk­cesji przejdą na za­chodnich ku­zy­nów Qu­esani. A kon­kret­nie na Mu­stafa el Ha­biba, który obecnie musi być już ra­czej stary.— I co?— Ten aku­rat dżentel­men jest oj­cem bun­tow­nika o imie­niu Nas­sef.You­sif po­rwał kartę. Wpatrywał się w nią, zda­wa­łoby się, bez końca.— Ja­sna cho­lera! Masz rację. Dla­czego nikt wcześniej tego nie do­strzegł?— Po­nie­waż to wcale nie jest takie oczywiste. Mu­staf el Ha­bib jest bar­dzo dale­kim krewnia­kiem króla, a Nas­sef jest rów­nie prze­bie­gły jak Zły, o któ­rym tyle mówi El Mu­rid. Wszystkie jego po­czy­nania dają się bez reszty wy­ja­śnić wy­mo­gami służby u Adepta. Dla­czego ktoś miałby oczeki­wać za­gro­żenia z jego strony? Chcesz się zało­żyć, że El Mu­rid nie ma zie­lo­nego poję­cia, że Bicz Boży może zo­stać kró­lem?— Nie. Do dia­bła, nie. Me­geli­nie, ktoś musi zabić tego czło­wieka. Jest bar­dziej nie­bez­pieczny od El Mu­rida.— Za­pewne. On po­trafi my­śleć w biegu. Przed Wadi el Kuf El Mu­rid był już go­tów na­słać na niego Ha­rish. Sześć mie­sięcy póź­niej objął do­wództwo Nie­zwy­cię­żo­nych.— No cóż, wo­bec tego czeka ich obu mała nie­spo­dzianka. Tak się zdziwią, że minie pół roku, nim się po­zbie­rają. Być może Nas­sef spa­ni­kuje na­wet do tego stop­nia, że zre­zy­gnuje z frontu wschod­niego. — W śmiechu You­sifa po­brzmie­wała lekka nuta sza­leń­stwa. — Kiedy przy­bę­dzie Haw­kwind?— Nie po­trafię po­wie­dzieć. Nie­długo po­wi­nien tu być, wszakże od Wy­so­kiej Iglicy droga da­leka.— Mam na­dzieję, że przy­bę­dzie szybko. Na­prawdę mam taką na­dzieję. Rozdział dziewiąty Dojrzewanie żołnierzy Wy­soka Iglica była wie­ko­wym, peł­nym przewie­wów ma­sy­wem gła­zów, gó­rują­cym po­nad sie­czo­nym desz­czem i sma­ga­nym wi­chrami pół­wy­spem.— Wrota Pie­kieł — dy­szał Bragi, gdy jego kom­pania re­kru­tów mar­szo­bie­giem wspinała się w stronę for­tecy. Od trzech już mie­sięcy on i jego brat znaj­do­wali się w rę­kach bez­litos­nych wete­ra­nów. Rzadko kiedy mie­wali chwile wy­tchnienia i pry­wat­ności.Zna­leźli sobie no­wego przyja­ciela. Był jedy­nym oprócz nich Tro­lle­dyn­gja­ni­nem w całej kom­panii, któ­rej członko­wie poro­zu­mie­wali się po ita­skiańsku. Ka­zał na sie­bie mó­wić Re­skird Smok­bójca.— To był zwy­czaj­nie taki mały smo­czek — zwykł był ma­wiać. — I na tym koń­czy się cała histo­ria. — Ale choć Re­skir­dowi ani na mo­ment usta się nie za­my­kały, nigdy tej histo­rii im nie opo­wie­dział. Po­cho­dził z Jan­drfyre, mia­sta poło­żo­nego na trol­le­dyn­gjań­skim wy­brzeżu na­prze­ciwko Ję­zy­ków Ognia. Był tak wy­mowny, jak Ha­aken mil­czący.— Nie — za­prze­czył Smok­bójca w od­po­wie­dzi na uwagę Bra­giego. — W po­rów­naniu z tą wspi­naczką Pie­kło to pestka.— Skończyć tam z tym ga­da­niem — za­grzmiał sier­żant San­gu­inet. — Skoro wy, bar­ba­rzyńcy, ma­cie jesz­cze siły na ga­danie, chyba każę wam po­wtórnie zro­bić tę trasę.Smok­bójca przy­był na połu­dnie po­przedniego łata wraz z łu­pież­czą wy­prawą. Była to jedna z nie­licz­nych eks­pe­dycji, jakie w ogóle miały miej­sce w okre­sie pro­ble­mów z suk­cesją. Okręt wo­jenny Ita­skii zato­pił ich w oko­li­cach Li­bian­ninu. Udało mu się jakoś do­pły­nąć do brzegu, był jedy­nym oca­lałym. Z ko­nieczności szybko na­uczył się, jak żyć na spo­sób połu­dniow­ców.— Ta twoja zbie­ra­nina dalej wy­gląda ra­czej łaj­dacko, Torc! — za­wołał strażnik sto­jący przy bra­mie, gdy truchtem wbiegali do wa­rowni Gil­dii.— Jesz­cze nie wy­rwa­łem wszyst­kich chwastów, Andy. Te trzy mie­siące sta­no­wiły jedno bez­li­tosne pie­lenie, sprowa­dza­jące się do udręki za­da­wa­nej ciału i woli.— Wi­chard pew­nie bę­dzie na­stępny — mruknął Re­skird, kiedy bie­gnący przed nim Ita­skia­nin po­tknął się.Bragi od­chrząknął. On i Ha­aken do­brze zno­sili tę za­prawę. Tro­lle­dyn­gja ich na to przy­go­to­wała. Ha­aken czuł się wręcz jak u sie­bie w domu, do­sko­nale mu słu­żył upo­rząd­ko­wany cha­rak­ter woj­sko­wego życia. Bra­giemu nie od­po­wia­dał on spe­cjal­nie. Po pro­stu nie lubił tych wszyst­kich: „Tak jest, panie sier­żan­cie”, „Nie, panie sier­żan­cie” i mo­delu życia, w któ­rym wszystko robi się na roz­kaz.— Po­mo­żemy mu. On ma jaja — wy­szeptał w od­po­wie­dzi Bragi. Mimo za­strzeżeń z Ra­gnar­sona zro­biono re­kruta-ka­prala i po­wie­rzono mu do­wództwo pod­od­działu. Ży­wił prze­ko­nanie, że sta­nowił to po pro­stu dal­szy ciąg tortur, ja­kim pod­da­wał go San­gu­inet, acz­kol­wiek sier­żant twierdził, że otrzymał tę po­zycję tylko dla­tego, że po­trafił krzy­czeć naj­gło­śniej ze wszyst­kich.Kiedy już wy­ką­pali się i ogo­lili, po­szli do kan­tyny re­kru­tów. Po­siłki sta­no­wiły je­dyne chwile, kiedy mo­gli się tro­chę roz­luź­nić i po­roz­ma­wiać.Ha­aken był w na­stroju do ga­dania.— Chcesz opu­ścić, Bragi?— Opu­ścić? Co?— Gil­dię.Re­krut mógł to zro­bić w każ­dej chwili, gdy tylko zde­cy­do­wał, że życie w Gil­dii mu nie od­po­wiada. Każdy żoł­nierz Gil­dii mógł ją w do­wol­nym mo­men­cie opu­ścić. Jed­nak ci nie­liczni, któ­rzy wy­trzymali szkolenie, nie­zwy­kle rzadko po­rzu­cali bractwo. Wstępne wy­ry­wa­nie chwastów oka­zy­wało się do­głębne i sku­teczne. Cy­ta­dela nie ży­czyła sobie do­wo­dzić żad­nymi sła­be­uszami, tak fi­zycznymi, jak i mo­ral­nymi.— Do dia­bła, nie. Ma­jąc przed sobą jesz­cze tylko sześć dni? Przejdę przez to, choćbym miał iść na rę­kach.Miano „Gil­dia” sta­no­wiło po­wszechnie uży­waną, acz­kol­wiek nie­wła­ściwą na­zwę. Struktura orga­niza­cyjna w ni­czym nie przy­po­mi­nała tego, co można by sko­ja­rzyć z ja­ka­kol­wiek gildią. Był to za­kon wo­jow­ni­ków, związa­nych ze sobą po­czu­ciem ho­noru, dys­cy­pliną i roz­bu­do­wa­nym zbio­rem mi­litar­nych ko­dek­sów. Nie­trudno było się w nim do­szu­kać ele­mentów klasztor­nej re­guły, acz­kol­wiek jego członko­wie nie kła­niali się przed żad­nym bo­giem czy księ­ciem. Było to kró­le­stwo obejmu­jące ob­szar mnó­stwa kró­lestw, któ­rego oby­wa­te­lami byli męż­czyźni po­cho­dzący z nie­zli­czo­nych krain, któ­rzy ze­rwali wszystkie więzy lo­jal­ności prócz tych, które łą­czyły ich z towa­rzy­szami broni.Członko­wie rzą­dzą­cej rady dziewię­ciu gene­rałów nie­gdyś przy­stali do Gil­dii w taki sam spo­sób jak obecni re­kruci, a swoje po­zycje osią­gnęli wy­łącz­nie wła­snymi za­słu­gami. Cał­ko­wite lek­ce­wa­żenie po­cho­dze­nia sta­no­wiło jedną z róż­nic kul­tu­ro­wych two­rzą­cych praw­dziwą prze­paść mię­dzy Gil­dią a resztą świata. Można w niej było zna­leźć ksią­żąt w sze­re­gach pro­stych żoł­nie­rzy i chłopskich sy­nów w Cy­tadeli.Gil­dia dys­po­no­wała nie­sa­mo­wi­tymi wpływami po­li­tycz­nymi. Losy ca­łych księstw zale­żały nie­kiedy od de­cyzji Wy­so­kiej Iglicy, przyjmu­jącej lub od­rzu­cają­cej ofertę za­trud­nie­nia. Za­kon był bo­gaty. Jego usług nie spo­sób było okre­ślić jako ta­nich. Czę­sto przyjmo­wał za­płatę w ziemi i ży­wo­tach, na ca­łym świe­cie po­sia­dał do­cho­dowe ma­jątki. Gdy dziewię­ciu sta­rych męż­czyzn w Cy­tadeli zdra­dzało ob­jawy nie­za­do­wo­lenia, ksią­żęta na wy­ścigi spie­szyli, by do­wie­dzieć się, w jaki spo­sób ich obra­zili. Eli­tarna, po­tężna Gil­dia w ni­czym nie przy­po­mi­nała ist­nie­ją­cych struktur spo­łecz­nych i po­li­tycz­nych; przy­cią­gała ni­czym ma­gnes mło­dych ludzi, któ­rzy po­szu­ki­wali misji na­dają­cej sens ich życiu, swojego miej­sca w czymś, co prze­ra­stało ich sa­mych. Sam fakt przy­na­leż­ności wy­nosił czło­wieka po­nad in­nych, włą­czał go w sze­regi naj­lep­szych.Bractwo miało rów­nież cha­rak­ter ta­jem­nego kultu. Ist­niało w nim sie­dem krę­gów wta­jem­ni­cze­nia, a awans na ko­lejne szczeble hie­rar­chii wy­ma­gał uprzed­niego przejścia do kręgu bliż­szego oświece­niu. Dziewię­ciu gene­rałów osią­gnęło praw­dziwe oświece­nie. Or­gani­zacja tak po­tężna i tajna z ko­nieczności mu­siała do­cze­kać się sze­re­gów po­twar­ców. Ci twierdzili, że praw­dziwa na­tura i cele bractwa znane są jedy­nie sta­rym gene­ra­łom w Cy­tadeli. W twierdze­niu tym było tro­chę prawdy, jed­nak nie dość, aby nara­zić za­kon na prze­śla­do­wa­nia i działania od­we­towe.Bragi, Ha­aken i Re­skird nie dbali o to, jak Gil­dia wy­gląda w oczach ob­cych. Bez za­strzeżeń przyjmo­wali prze­sła­nie dumy i ho­noru, które wbi­jano im do głów od mo­mentu, gdy prze­kro­czyli bramę Wy­so­kiej Iglicy.Za sześć dni staną się peł­no­prawnymi członkami bractwa.— Jak są­dzisz, gdzie do­sta­niemy przy­dział? — za­pytał Re­skird.Po kola­cji zo­stali na­tychmiast ode­słani do ko­szar. Wśród ich towa­rzy­szy pa­no­wało pod­nie­cenie, wszyscy spe­ku­lo­wali na temat zbli­żają­cych się wy­da­rzeń. Wolny czas wy­ko­rzy­sty­wali na pole­ro­wa­nie me­talo­wych czę­ści mun­duru i bu­tów. Sier­żant San­gu­inet miał obse­sję na punkcie lśniącego ekwi­punku.— Ja chcę tylko wy­do­stać się z tego ba­gna — na­rze­kał Ha­aken. — Sta­wiam gro­sza prze­ciwko fun­towi, że tak wła­śnie wy­gląda Pie­kło.— My­ślisz, że bę­dziemy mieli szczęście? — Re­skird nie chciał po­rzu­cić te­matu. Dło­nią prze­cze­sał sztywne, mocne, rude włosy, które nijak nie chciały się ukła­dać. — Może to bę­dzie jeden ze sławnych po­ste­run­ków? Nie­źle da­wali­śmy sobie radę.Smok­bójca nie bar­dzo wy­glą­dał na Tro­lle­dyn­gja­nina. Był wy­soki, ale szczupły, z deli­kat­nymi ry­sami twa­rzy i ko­bie­cymi dłońmi. Znacznie bar­dziej przy­po­minał ty­po­wego Ita­skia­nina.— Haw­kwind? Lau­der? Biała Kompania? — traj­kotał. Bragi wzruszył ra­mio­nami.— Wic­khard chce spró­bo­wać szans w Bia­łej, jeśli go po­przemy. Po­mysł dość dzi­waczny, bio­rąc pod uwagę, jak sobie radzi z łu­kiem.— Dla nas są tylko zwy­kłe re­gi­menty — za­mru­czał Ha­aken. Lau­der i Haw­kwind nie biorą cał­kiem świe­żych żoł­nie­rzy.— Są­dzę, że to bę­dzie re­gi­ment w Sim­bal­la­wein — po­wie­dział Bragi. — Tam się teraz szy­kują kło­poty.— Dalej na połu­dnie — po­skar­żył się Ha­aken. — A wciąż jesz­cze trwa lato.— Ja — oznajmił Re­skird — uwa­żam, że po­win­ni­śmy lizać dupę San­gu­ine­towi, a może da nam re­ko­men­dację do Octyli. — Sar­dygo, książę Octyli, utrzymy­wał gil­diań­ską straż przy­boczną w cało­ści zło­żoną z Tro­lle­dyn­gjan.Istota niby żyw­cem wy­jęta z de­mo­nicz­nego koszmaru, wy­glą­da­jąca, jakby miała dziewięć stóp wzrostu, w ra­mio­nach zaś sze­roka była na sie­dem, wkroczyła do ko­sza­ro­wego po­mieszcze­nia.— Liż sobie, co chcesz, chłopcze. Wciąż mam za­miar się was po­zbyć, za­nim otrzyma­cie tar­cze. Ra­gnar­son wy­dał z sie­bie za­sko­czone:— Ba... czność!— A jeśli mi się to nie uda, Smok­bójca, za­ła­twię ci przy­dział na wy­próż­nia­nie kibli w ca­łym zamku.Re­skird wcale się nie wy­stra­szył. W przy­padku sier­żanta takie słowa uchodziły za co naj­wy­żej lek­kie kpiny.San­gu­inet kro­czył po ma­łym, za­tło­czo­nym po­mieszcze­niu, zaj­mo­wa­nym przez dru­żynę Bra­giego. Wci­skał palu­chy w każdą dziurę. Naci­skał kciu­kami sien­niki. Sta­rał się, jak mógł, ale nie po­trafił zna­leźć żad­nego uchybie­nia.— Ra­gnar­son!— Tak jest?— Kpisz so­bie ze mnie, chłopcze?— Pa­nie sier­żan­cie? Nie ro­zu­miem, pa­nie sier­żan­cie.— Uprawiasz ja­kieś gierki. To jest zbyt do­sko­nałe. Twój od­dział za każ­dym ra­zem jest zbyt do­sko­nały. — Uśmiech­nął się pa­skudnie. — A więc może po­wi­nie­nem zmienić re­guły.W drzwiach po­ja­wiła się głowa ka­prala Tru­ba­cika.— Sier­żan­cie? Stary chce cię wi­dzieć. Mówi, że masz być u niego na wczoraj.— Co znowu?— Przybył ko­lejny łącz­nik. Wy­gląda na zde­ter­mi­no­wa­nego. Spo­dziewa się usły­szeć ja­kieś wią­żące słowo z Cy­tadeli.— Niech to wszystko diabli we­zmą! Plotki były praw­dziwe. A my mamy tylko zie­lo­nych re­kru­tów! — De­mon wy­szedł w ślad za swym po­ma­gie­rem.— O co w tym wszystkim cho­dzi? — za­sta­na­wiał się Bragi; Ha­aken i Re­skird wzruszyli ra­mio­nami. Smok­bójca po­wie­dział:— Mu­simy mu dać coś, w co się bę­dzie mógł wgryźć, Bragi. Pieni się, po­nie­waż nic nie może na nas zna­leźć.— I nie znaj­dzie. Nie lubię ta­kich gie­rek. Póki jed­nak w tym sie­dzę, mam za­miar grać lepiej niż on. Całe to szczekanie w każ­dym razie i tak jest tylko na po­kaz. Mój oj­ciec robił tak samo. Za­łożę się, że kiedy już do­sta­niemy tar­cze, on nie bę­dzie na­wet w po­łowie tak upierdliwy.— Aku­rat! — wy­raził swoją opi­nię Ha­aken.W porze śnia­dania plotki fru­wały ni­czym prze­ra­żone gołę­bie. Sta­rzy lu­dzie w Cy­tadeli przyjęli po­ważną ofertę. In­struktorzy musztry ni­czego nie ne­go­wali. Kompania re­kru­tów rów­nież miała zo­stać włą­czona w ope­rację. Młodsi ofi­ce­rowie ani tego nie po­twierdzili, ani nie za­prze­czyli. Od tego miej­sca wła­ści­wie wszystkie moż­liwo­ści zo­stały wy­czer­pane. San­gu­inet i Tru­bacik naj­wy­raź­niej wie­dzieli, o co cho­dzi, ale ża­den nie pusz­czał pary z ust. Sier­żant był blady i wrzesz­czał wię­cej niż nor­mal­nie. Pro­gram szkolenia zmienił się, obejmo­wał teraz wię­cej ćwi­czeń z bro­nią i musztry, a mniej na przy­kład sy­gna­łów bi­tew­nych.— Wy­ru­szamy w pole — osą­dził Bragi i po­czuł, jak ści­ska go w dołku. — I on spo­dziewa się walki. Wróg jest taki, że nie po­łoży uszu po sobie na samą wieść o tym, że ma do czy­nie­nia z nami.Ha­aken chrząknął po­twierdza­jąco. Re­skird za­uwa­żył:— Boi się. Bragi od­warknął:— Do dia­bła, nie mo­żesz mieć do niego pre­tensji. Jego życie za­leży od nas. A my nigdy nie brali­śmy udziału w boju.— Jako nasz in­struktor po­wi­nien po­kła­dać w nas wię­cej wiary.— A ty na jego miej­scu my­ślał­byś ina­czej? Re­skird wzruszył ra­mio­nami.— Nie. Nigdy nie wia­domo, co człowiek zrobi, póki nie znaj­dzie się w danej sytu­acji. My jeste­śmy jedy­nymi w ca­łym od­dziale, któ­rzy kie­dy­kol­wiek się bili na­prawdę.Do wie­czor­nego apelu nie po­ja­wiły się żadne ofi­cjalne ko­mentarze. Do­piero na apelu do ze­bra­nych od­działów, za­równo wete­ra­nów jak re­kru­tów, przemó­wił puł­kow­nik z Cy­tadeli. Po­wie­dział, że za­mó­wie­nie przyjęto: obejmuje siłę li­czącą ty­siąc żoł­nie­rzy, do­wo­dził bę­dzie nimi gene­rał Haw­kwind. Szczegóły jed­nak za­trzymał dla sie­bie, być może ze względów bez­pie­czeń­stwa. Wszyst­kich braci, któ­rzy nie mieli wziąć ak­tyw­nego udziału w eks­pe­dycji, na­ma­wiał, by pa­mię­tali o woj­sku Haw­kwinda w swych mo­dli­twach.— Haw­kwind! — entu­zja­zmował się Re­skird. — Na­sze życie się zmieni. Pierwszy raz wy­ru­szamy w pole i już pod ko­mendą wiel­kiego mi­strza. Sły­szeli­ście, co on zro­bił pod Ba­le­wyne ze­szłego roku? Z pię­cioma set­kami ludzi pobił całą armię Ki­sten.Bragi chrząknął.— Z pię­cioma set­kami wła­snych wete­ra­nów i z żoł­nie­rzami Bia­łej Kompanii.— Je­steś rów­nie pa­skudny jak Ha­aken. A co my­ślicie o Wadi el Kuf? Pięt­na­ście ty­sięcy wro­gów od­dało życie na polu. On nigdy nie prze­grał bitwy.— Zaw­sze kie­dyś jest pierwszy raz — kra­kał dalej Ha­aken.— Nie wie­rzę ci. Jak są­dzisz, kiedy ru­szamy?Jesz­cze tego wie­czoru po bara­kach roze­szła się no­wina: kom­panią re­kru­tów ukończy jed­nak szkolenie. Zo­stało więc jesz­cze pięć dni mor­dęgi.— I tyle z ma­sze­ro­wa­nia na wojnę, Re­skird. — Wy­szeptał Bragi, kiedy już po­ga­szono światła. — Jesz­cze bę­dziesz miał tego do­syć, wiesz o tym? Ciesz się więc, że na razie masz prze­szkody na kur­sie.Pierwsze re­gu­larna kom­pania wy­ma­sze­ro­wała dwa dni póź­niej, kie­rując się na miej­sce spo­tka­nia z si­łami Haw­kwinda gdzieś na połu­dniu. Wie­ści roze­szły się szybko: kom­pania re­kru­tów bę­dzie mu­siała do­gonić ich po dro­dze. Wszędzie do­okoła można było zo­ba­czyć po­nure obli­cza. Będą szli na­prawdę ostrym tem­pem. Pro­mo­cja nie przy­nie­sie żad­nej ulgi.Ka­pral Tru­bacik naj­wy­raź­niej był roz­ba­wiony.— Wszyscy jeste­ście mło­dzi. W zna­ko­mitej for­mie, jak sły­sza­łem. Po­win­ni­ście być do tego zdolni, na­wet gdyby trzeba było ma­sze­ro­wać do tyłu.Przez na­stęp­nych kilka dni Bragi mó­wił nie­wiele. Jak otę­piały wy­ko­ny­wał ćwi­cze­nia i musztrę. W końcu Ha­aken za­pytał:— Wszystko w po­rządku? Na pewno się nie ła­miesz?— Za­czą­łem to i skończę. Po pro­stu trudno mi się po­go­dzić z my­ślą, że mam tam gdzieś umrzeć. Gdzie­kol­wiek by to nie było. — Nie po­wie­dziano im jesz­cze, do­kąd ma­sze­rują.Bragi nie po­trafił zro­zu­mieć ca­łego po­my­słu bra­ter­stwa Gil­dii. Oczywi­ście, czuł soli­dar­ność ze swoim od­działem i kom­panią; jej wy­two­rze­nie sta­no­wiło jedną z funk­cji pro­gramu szkolenia. Cała dru­żyna ra­zem prze­cho­dziła przez pie­kło, ucząc się po dro­dze pole­gać na sobie wzajem. Ale po­czu­ciem przy­na­leż­ności do większej cało­ści, którą sta­no­wiła Gil­dia, jakoś nie po­trafił się zara­zić. Ho­nor i duma jakoś nie stały się dlań rze­czy­wi­stymi war­to­ściami. Wszystko to martwiło go. Te sprawy były bo­wiem ważne za­równo dla jego przełożo­nych, jak i towa­rzy­szy. Oni wła­śnie czy­nili z Gil­dii to, czym była. Z ca­łych sił pró­bo­wał za­prze­dać duszę, ale było to ni­czym próba zmu­sze­nia się do za­śnię­cia, działanie z góry ska­zane na po­rażkę.Wy­da­wało się, że nigdy nie przyjdzie, jed­nak w końcu Dzień Tar­czy nad­szedł. Wszyscy ci wielcy, sta­rzy męż­czyźni, sławni i wspaniali gene­rało­wie, zeszli z Cy­tadeli, aby do­ko­nać prze­glądu re­kru­tów i wy­gło­sić mowy. Swoje uwagi za­warli w kilku od­świe­żają­cych zda­niach. Ca­stel­lan, star­szy czło­nek obecnego za­konu, prze­prosił za to, że re­kruci nie będą mieli moż­liwo­ści sko­rzy­sta­nia z prze­pustki tra­dy­cyj­nie udzielanej po za­koń­cze­niu szkolenia.Po­tem nad­szedł czas koń­co­wej ce­re­mo­nii, kiedy to nowi żoł­nie­rze Gil­dii otrzymy­wali tar­cze pie­chura. Każdy mu­siał wy­stą­pić z sze­regu i oznajmić, że ją przyjmuje. Re­kruci, któ­rzy szczegól­nie do­brze ra­dzili sobie pod­czas szkolenia, otrzymy­wali wstążki do tarcz. Bragi otrzymał taką za to, że do­wo­dził pod­od­działem naj­lepiej wy­pa­dają­cym pod­czas in­spek­cji. Wy­róż­nie­nie wprawiło go w straszne za­kło­pota­nie. Wró­cił do sze­regu. Jego towa­rzy­sze uśmie­chali się wil­czo. Wie­dział, że dużo czasu minie, za­nim po­zwolą mu o tym za­po­mnieć. Przyjrzał się tar­czy i wstążkom, po­czuł, jak ści­ska go w gar­dle, po­czuł, jak wzbiera w nim duma.— Cholera — mruknął. — W końcu mnie do­stali. * * *Ka­pral Tru­bacik wrzesz­czał co sił w płu­cach:— Wstawać i do ro­boty, chłopcy. Wstawać i do ro­boty. Czeka nas ko­lejny cu­downy dzień w jed­no­stce. — Zdarł koce z paru świeżo upie­czo­nych żoł­nie­rzy. — Wstawać. Wstawać. Zna­cie dys­cy­plinę. Za pół­go­dziny kom­pania w szyku. — Po­tem wy­szedł, zo­sta­wia­jąc lampę pod­krę­coną nieco ja­śniej.— Cholera — za­klął Re­skird. — I nic się nie zmieniło. Miałem na­dzieję, że uda mi się przy­najmniej wy­spać.Bragi nic nie po­wie­dział. Zła­pał my­dło oraz brzytwę, a po­tem chwiejnie po­szedł do umywalni. W gło­wie miał watę, na­strój zaś pa­skudny. Mył się i golił w mil­cze­niu, nie re­agu­jąc na żarty ze wstążki.— Równać sze­reg! — wrzasnął Tru­bacik na placu defi­lad. — Do­wódcy plu­to­nów, do ra­portu! — Sier­żanci do­wo­dzący plu­to­nami wy­stą­pili, od­wró­cili się i zażą­dali ra­por­tów od dru­żyn. Bragi, nie spraw­dza­jąc, zgło­sił wszyst­kich obecnych i zdol­nych do służby. Jak dotąd ni­komu nie zda­rzyło się jesz­cze opu­ścić apelu. Znacznie bar­dziej inte­re­so­wali go lu­dzie sto­jący za San­gu­ine­tem. Kim byli? Co tu robili?Kilka mi­nut póź­niej duch w nim pod­upadł. Tamci oka­zali się wete­ra­nami przy­dzielo­nymi na sta­no­wi­ska do­wód­ców dru­żyn. Cho­ciaż wie­dział, że robi sobie próżne na­dzieje, są­dził, że ostatecz­nie za­chowa tę funk­cję.Każda dru­żyna wy­ru­szała, gdy tylko przy­dzielono jej no­wego ka­prala. Bragi po­pro­wa­dził swoich ludzi za żyla­stym ma­łym Ita­skia­ni­nem o imie­niu Bird­song wprost do kwatermi­strzów. Po­cząt­kowo tam­ten nie­wiele miał do po­wie­dze­nia, pa­trzył tylko, jak kwatermi­strzowie za­stę­pują mun­dury znisz­czone lub zu­żyte pod­czas szkolenia. Każdy re­krut otrzymał do­dat­kową parę bu­tów.— Nie po­doba mi się to — na­rze­kał Re­skird. — Do­dat­kowe buty oznaczają, że ktoś sobie wy­obraża, iż szybko bę­dziemy je zu­ży­wać.Bragi zerk­nął na Bird­songa. Mały ka­pral uśmiech­nął się. Pod­czas tego uśmiechu jego wąsy za­drżały ni­czym małe bru­natne gą­sie­nice.Po kwatermi­strzach przy­szła pora na zbrojmi­strzy. Wy­mie­nili im broń ćwi­czebną na praw­dziwą broń bo­jową. Wy­dano na­pier­śniki. Bragi i Ha­aken mieli drobną sprzeczkę ze zbrojmi­strzem, który chciał ich po­zba­wić mie­czy przy­nie­sio­nych z Tro­lle­dyn­gji. Wtrącił się Bird­song; ro­zu­miał wagę po­sia­dania odziedzi­czo­nych kling.— Ale one nie są stan­dar­dowe! — pro­te­sto­wał zbroj­mistrz. A Bird­song:— Ale twój bu­dżet tylko ma tym zyska.Ko­niec dys­kusji.Dwa razy jesz­cze się za­trzymy­wali. Raz w kuchni, gdzie wy­dano im pro­wiant, i gdzie Re­skird tylko jęk­nął, zo­ba­czywszy roz­miary por­cji, póź­niej zaś u skarbnika, gdzie pro­testy Re­skirda cał­ko­wicie uci­chły.Sze­re­gowi żoł­nie­rze Gil­dii nie otrzymy­wali szczegól­nie wy­so­kiego żołdu, przy­najmniej jeśli po­rów­nać go z in­nymi for­ma­cjami. Przyna­leż­ność sta­no­wiła do­sta­teczną na­grodę. Jed­nak starcy z Cy­tadeli przy­znali im nie­małą pre­mię jako kom­pen­satę prze­pustki, któ­rej po­zba­wiono ich po pro­mocji. Każdy żoł­nierz otrzymał rów­nież z góry żołd za mie­siąc, jak to było w zwy­czaju, gdy wy­ru­szano w pole.Po­tem nad­szedł czas ko­lej­nego apelu na dzie­dzińcu. Znajdo­wały się tam już inne dru­żyny, które prze­cho­dziły przez tę samą pro­ce­durę. Bird­song sko­rzy­stał ze spo­sob­ności, by za­zna­jomić się ze swoimi ludźmi. Oka­zał się odrobinę pom­pa­tyczny, bar­dzo skru­pu­latny i nieco nie­pewny sie­bie. Mó­wiąc krótko, do­tknęła go zwy­cza­jowa nie­pew­ność czło­wieka znaj­dują­cego się w no­wej dlań roli.Bragi zwrócił się do Ha­akena:— My­ślę, że mógłbym go polu­bić.Ha­aken wzruszył ra­mio­nami; było mu to cał­ko­wicie obo­jętne. Ale Re­skird za­gro­ził, że po­wy­rywa ka­pra­lowi nogi z dupy, po­nie­waż sam uwa­żał, że to Bragi po­wi­nien za­cho­wać sta­no­wi­sko do­wódcy dru­żyny. Bragi zaś od­rzekł: — Zrób to, a skręcę ci kark.San­gu­inet po­wró­cił na plac musztry; sie­dział na koniu, to­wa­rzy­szył mu Tru­bacik i po­zo­stali młodsi ofi­ce­rowi, któ­rzy do­wo­dzili kom­panią w trak­cie szkolenia. Mieli nowe pasy i pa­gony zna­mio­nu­jące ich awans. San­gu­inet zo­stał pro­mo­wany na po­rucz­nika.— Równać sze­reg! — wrzasnął sier­żant Tru­bacik. — Ru­szamy. — I w ciągu pię­ciu mi­nut, pod­czas któ­rych tar­cza słońca le­dwie unio­sła się po­nad hory­zont, marsz się roz­po­czął. * * *Był bar­dziej wy­kań­cza­jący niźli któ­ra­kol­wiek wspi­naczka pod­czas szkolenia. Od świtu do zmierzchu, każ­dego dnia po czterdzie­ści, pięć­dzie­siąt mil; ży­wili się su­szo­nym mię­sem, su­szo­nymi owo­cami i pie­czo­nym ziar­nem, pili tylko wodę, od czasu do czasu uzu­peł­niali dietę owo­cami, które ku­po­wali w przy­droż­nych far­mach. Kra­dzież cze­go­kol­wiek była su­rowo zaka­zana, wy­jąw­szy na łapu-capu urzą­dzane po­lo­wa­nia w la­sach. Żoł­nie­rze Gil­dii nie plą­dro­wali na­wet po to, by wy­ży­wić sa­mych sie­bie. Zo­stali na­uczeni, by uwa­żać się za dżentel­me­nów, sto­ją­cych po­nad zdzi­cze­niem, ja­kiego po­trafili się do­pusz­czać żoł­nie­rze armii naro­do­wych.Smok­bójca skar­żył się. Oby­czaje rzą­dzące na pół­nocy były do­kład­nie od­wrotne.Mijał dzień za dniem. Mila umy­kała za milą. Szli na połu­dnie, cały czas na połu­dnie, do coraz cie­plej­szych kra­jów. Go­nili kom­panię wete­ra­nów, ale do­gonić jej nie mo­gli.Od­dział ka­wale­rii przyłączył się do nich na połu­dniowym wschodzie od Hel­lin Da­imiel. Wznie­cany przez nich kurz zaty­kał płuca, dra­pał w gar­dle i zasy­chał na spę­ka­nych ustach.— Nie po­doba mi się to — na­rze­kał Ha­aken, kiedy do­tarli do roz­droża i skrę­cili na wschód. — Tam prze­cież nic nie ma. Smok­bójca zre­wan­żo­wał mu się na­tychmiast:— Mnie na­to­miast nie po­doba się, że po­zba­wiono nas prze­pustki po pro­mocji. Miałem swoje plany.— Mó­wiłeś to już setki razy. Jeśli nie znasz innej pio­senki, nie śpiewaj wcale.— Nad­ro­bimy to sobie — obie­cał Bragi. — Po zwy­cię­stwie, kiedy dla wszyst­kich bę­dziemy bo­hate­rami. — Za­śmiał się, ale bez we­soło­ści. Tego ranka San­gu­inet przy­dzie­lił dru­żynę Bird­songa do for­macji sto­ją­cych w pierwszym sze­regu frontu.San­gu­inet śmiał się, kiedy ich o tym in­for­mo­wał, wy­ja­śniając rów­no­cze­śnie:— Je­ste­ście do­brzy, pa­no­wie, ciężko pra­cuje­cie, i to jest wła­śnie wa­sza na­groda.Ta­kim to spo­so­bem Bragi na­uczył się rze­czy pod­sta­wo­wej: im wię­cej człowiek robi i im lepiej mu to wy­cho­dzi, tym wię­cej od niego wy­ma­gają. Na­grody i pre­mie po­ja­wiały się albo dużo póź­niej, albo sta­no­wiły tylko mar­chewkę, którą nę­cono sta­rego muła, gdy przy­cho­dziło mu do głowy, że jest wy­ko­rzy­sty­wany.Bragi nie był tchó­rzem. Nie­wielu rze­czy tak na­prawdę się oba­wiał. Ale nie odziedzi­czył po ojcu żą­dzy walki. Wcale nie miał ochoty stać w pierwszym sze­regu, który za­zwy­czaj mu­siał wy­trzymać główny cię­żar bitwy.— Po­patrz na ja­śniej­szą stronę całej sytu­acji — po­wie­dział Re­skird. — Mo­żemy sobie le­niu­cho­wać na war­cie, gdy inni chłopcy kopią rowy i roz­bijają obóz.— Ba! Iskierka na­dziei. — Bragi był wiel­kim le­niem, jed­nak w tym aku­rat przy­padku nie uwa­żał, by uwolnie­nie od mę­czą­cej ha­rówki sta­no­wiło do­sta­teczną re­kom­pen­satę.Bird­song ob­ser­wo­wał ich spod oka, ru­szał wą­si­kami. Bragi ob­nażył zęby i warknął. Bird­song za­śmiał się:— Wiesz, jak po­wia­dają: żoł­nierz, który na­rzeka, to szczęśliwy żoł­nierz.— Wo­bec tego Re­skird jest naj­szczęśliw­szym głup­cem na ziemi — warknął Ha­aken. — Jak wieprz za­nu­rzony aż po szyję w po­my­jach.Bird­song za­chi­cho­tał.— Od każ­dej re­guły są wy­jątki.— Do­kąd my wła­ści­wie idziemy, panie ka­pralu? — za­pytał Bragi.— Jesz­cze mi nie po­wie­dzieli. Ale zmie­rzamy na wschód. A na wschodzie nie ma już nic prócz for­tów sto­ją­cych nad Sahel.— Sa­hel? Co to jest?— Ze­wnętrzny kra­niec Hammad al Nakir, czyli Pu­styni Śmierci.— Och, brzmi świetnie.— Spodoba wam się. Naj­bar­dziej prze­klęta przez bo­gów kra­ina, jaką kie­dy­kol­wiek zo­ba­czy­cie. — Na chwilę oczy za­szły mu mgłą.— Był pan tam?— By­łem pod Wadi el Kuf z gene­rałem. Wtedy szli­śmy tą samą mar­szrutą.Bragi wy­mie­nił z bra­tem spoj­rze­nia.— Ha! — wy­krzyknął Re­skird zdjęty nie­spo­dziewa­nym entu­zja­zmem. Za­czął coś traj­kotać o zwy­cię­stwie Haw­kwinda.Bragi i Ha­aken słu­chali opo­wie­ści in­nych wete­ra­nów tej bitwy. Nie miało to nic wspólnego z ma­jówką, którą sobie Re­skird wy­obra­żał. Ha­aken za­pro­po­no­wał więc Smok­bójcy nie­łatwą akro­bację auto­ero­tyczną.Do­go­nili tamtą kom­panię pie­choty na dzień przed osią­gnię­ciem punktu kon­cen­tracji, w ufortyfi­ko­wa­nym mie­ście Kasr el Helal. Wie­czo­rem wete­rani śmiali się przy ogni­skach; zro­bili wszystko, żeby było ich trudno do­gonić.Haw­kwind wraz z po­zo­stałą czę­ścią swego re­gi­mentu cze­kał już w Kasr el Helal. Go­to­wych do drogi było rów­nież kilka ka­ra­wan, ma­ją­cych na­dzieję prze­śli­zgnąć się do Hammad al Nakir pod ochroną skrzydeł re­gi­mentu oraz dwu­stu roja­li­stycznych żoł­nie­rzy, wy­sła­nych w cha­rak­terze przewod­ni­ków dla żoł­nie­rzy Gil­dii. W oczach Bra­giego i Ha­akena lu­dzie pu­styni zda­wali się nie­wia­ry­god­nie dziwni.Haw­kwind dał im dzień od­po­czynku w Kasr el Helal. Po­tem pod­jęli wy­czer­pu­jący marsz. Bragi wkrótce zro­zu­miał, po co wy­dano im do­dat­kową parę obu­wia. Plotki gło­siły, że mają do po­ko­nania osiemset mil do ja­kie­goś miej­sca zwa­nego Wschodnią For­tecą. Praw­dziwa odle­głość oka­zała się wpraw­dzie nie­wiele większa niż pięć­set, ale i tego było do­syć.Po­cząt­kowo tempo mar­szu było do­syć wolne, mieli bo­wiem do po­ko­nania dzi­kie, nagie wzgórza Sahel. Jeźdźcy pu­styni wy­sfo­ro­wali się da­leko na­przód. Ko­lumna ma­sze­ro­wała w po­go­towiu bo­jo­wym. Pry­mi­tywni, rdzenni miesz­kańcy tych tere­nów byli fa­na­tycz­nymi zwolenni­kami wroga, ko­goś o imie­niu El Mu­rid, jed­nak nigdy nie wy­dali im bitwy. Żoł­nie­rze Gil­dii ani razu ich nie wi­dzieli. Nie spo­tykali żad­nych tu­byl­ców pod­czas pierwszych dwu­dzie­stu siedmiu dni prze­prawy przez pu­sty­nię.Pod­czas mar­szu Haw­kwind pro­wa­dził nie­ustające szkolenie. Ciężkie ta­bory, które na­byli w Kasr el Helal, znacznie zwalniały ich tempo, jed­nak za­wo­dowi de­kow­nicy, któ­rych wio­zły, ku­cha­rze i ro­bot­nicy czy­nili życie woj­skowe znacznie ła­twiejszym do znie­sie­nia. Haw­kwind jed­nak starał się ich znie­chę­cać, oba­wia­jąc się roz­luź­nie­nia dys­cy­pliny. W tabo­rach pa­no­wał po­rzą­dek, który w po­rów­naniu z dys­cy­pliną w sze­re­gach żoł­nie­rzy Gil­dii zda­wał się sta­no­wić czy­sty chaos.Mło­dzieńcy z po­mocy dzień po dniu wpa­try­wali się w pust­ko­wie.— Nigdy do niego nie przy­wyknę — po­wie­dział Bragi. Ha­aken zgo­dził się.— Mnie to prze­raża. Czuję się tak, jak­bym zaraz miał spaść za kra­wędź świata, czy coś w tym stylu.Bragi pró­bo­wał zna­leźć ja­śniej­szą stronę sytu­acji.— Je­śli ktoś bę­dzie chciał nas za­ata­ko­wać, zo­ba­czymy, gdy bę­dzie się zbli­żał.Tylko czę­ściowo miał rację. Dwudzie­stego siódmego dnia od wy­mar­szu z Kasr el Helal Re­skird nagle krzyknął:— Ha­aken, wy­płata!— Co?— Awan­garda wraca — wskazał Smok­bójca. Tu­byl­czy zwia­dowcy mknęli w stronę ko­lumny ni­czym liście nie­sione po­dmu­chem mar­co­wego wia­tru. — To oznacza walkę.Bragi zna­cząco po­pa­trzył na Ha­akena.— Wy­ru­cha­łeś go na mie­sięczny żołd, co? — Go­dzinę wcześniej roze­szła się wieść, że przed zmrokiem po­winni do­strzec miej­sce prze­zna­cze­nia. Ha­aken za­czął się prze­chwalać, jak to udało mu się na­brać Re­skirda, by się zało­żył, że za­nim przy­będą na miej­sce, coś się wy­darzy.Ha­aken za­pro­po­no­wał, żeby obaj od­dali się sek­sual­nie nie­wy­ko­nal­nym czynno­ściom. Na­rze­kał:— Ci Nie­zwy­cię­żeni nie po­winni prze­cież być tak bli­sko zamku.— Są mię­dzy nami a For­tecą — po­wie­dział Re­skird. — Bę­dziemy mu­sieli się prze­bić. Za­płać mi od razu, Ha­aken. Jeśli zgi­niesz, mogę mieć pro­blemy z od­zy­ska­niem pie­nię­dzy.— Czy nie mo­żesz się choć na chwilę za­mknąć? Kła­piesz dzio­bem jak wrona.— Na­prawdę, słowa leją się z cie­bie jak woda — przy­znał Bragi.Jeźdźcy — nie­odróżnialni od ich zwiadow­ców — zajęli po­zycję na szczycie wzniesie­nia przed nimi. Wkrótce już Bragi i jego towa­rzy­sze truchtem biegli na swoje miej­sca w szyku, który sta­nowił sze­roki, ale płytki front cięż­kiej pie­choty z tu­byl­czą ka­wale­rią na flan­kach. Mię­dzy pie­chu­rami stali roz­pro­szeni łucz­nicy. Ciężko­zbrojna jazda, wciąż jesz­cze za­jęta wdziewa­niem zbroi i przy­go­to­wy­wa­niem ru­ma­ków, tło­czyła się za cen­trum for­macji. De­kow­nicy stwo­rzyli krąg wo­zów z tyłu, two­rząc pro­wizo­ryczny fort, do któ­rego w ra­zie czego można się bę­dzie wy­cofać.Bird­song do­konał prze­glądu od­działu.— Do­brze wy­glą­dacie, chło­paki — po­wie­dział. — To wasz pierwszy bój. Po­każ­cie po­rucz­ni­kowi, że po­trafi­cie sobie pora­dzić. — San­gu­inet upie­rał się, że nie po­trafi­liby na­wet spu­ścić ba­tów starej babie. — Tar­cze w górę. Włócznie w po­go­towiu. Trzeci sze­reg, od­suń­cie się tro­chę z wa­szymi oszcze­pami.Bragi ob­ser­wo­wał grzbiet wzgórza i martwił się. To nie był spo­sób walki od­po­wiedni dla męż­czy­zny...Jeźdźcy ru­szyli ze wzgórza. Po­mknęli w stronę żoł­nie­rzy Gil­dii przy wtó­rze jed­no­staj­nego grzmotu koń­skich kopyt. Bragi przy­kuc­nął za swoją tar­czą i cze­kał na roz­kaz osa­dze­nia włóczni w ziemi. Nie­któ­rzy z towa­rzy­szy zda­wali się wa­hać, nie­pewni, czy utrzymają się przy takiej na­wał­nicy.Jeźdźcy roz­dzie­lili się i po­mknęli ku flan­kom. Strzały z krót­kich łu­ków za­zgrzytały na tar­czach, na­prze­ciw nim pole­ciała salwa z dłuż­szych łu­ków Gil­dii. Bragi nie do­strzegł żad­nych strat po swojej stro­nie. Strzała wbiła się w jego tar­czę. Ćwierć cala ostrej stali wy­sta­wało z dru­giej strony. Dru­gie drzewce od­biło się od czubka jego hełmu, wy­wo­łując za­sko­czone prze­kleń­stwo gdzieś za jego ple­cami. Sku­lił się jesz­cze bar­dziej.Zie­mia bezu­stan­nie drżała. Kurz prze­sła­niał wzrok. Urą­ga­jący im jeźdźcy przemy­kali w odle­gło­ści trzy­dzie­stu jar­dów.Nie po­trafił po­ha­mo­wać cie­ka­wo­ści. Wy­sta­wił głowę, by zerk­nąć po­nad kra­wę­dzią tar­czy.Strzała tra­fiła go pro­sto w czoło, po­czuł ból ude­rze­nia przez że­lazo hełmu. Aż usiadł pod wpływem ciosu, wy­pu­ścił z rąk tar­czę. Ko­lejna strzała wle­ciała przez szczelinę w mu­rze tarcz, wbiła się w we­wnętrzną stronę pra­wego uda.— Cholera — mruknął, nie czu­jąc jesz­cze bólu. — Cal wy­żej i...Re­skird i Ha­aken prze­su­nęli tar­cze, zwę­żając szczelinę, póki człowiek z dru­giego sze­regu nie zajął po­zycji Bra­giego. Czyjeś ręce po­chwyciły Ra­gnar­sona, od­cią­gnęły do tyłu. Już po chwili prze­klinał u stóp łucz­ni­ków. Jeden z nich krzyknął:— Wra­caj do wo­zów, chłopcze.Nie zdo­łał prze­być jesz­cze na­wet po­łowy drogi, kiedy po­tyczka do­bie­gła końca. Wróg spró­bo­wał za­ata­ko­wać flanki. Sprzy­mie­rzeni tu­bylcy od­parli go. Za­grzmiały trąby. Haw­kwind po­pro­wa­dził ciężką kon­nicę przez luki w sze­re­gach pie­choty, sformo­wał ją do szarży. Wróg uciekł, zni­kając za grzbietem wzgórza rów­nie szybko, jak się po­jawił. Pa­mię­tał do­brze Wadi el Kuf i nie miał naj­mniejszej ochoty na ko­lejną po­tyczkę z ludźmi w żela­zie.Cho­ciaż w oczach Bra­giego ich po­zba­wiony dys­cy­pliny atak wy­glą­dał jak nie­koń­cząca się na­wał­nica, jeźdźców nie było wię­cej niż pię­ciu­set. Wo­bec przewagi li­czebnej bar­dziej zdy­scy­pli­no­wa­nego wroga nie mieli ochoty na prze­dłu­żanie star­cia. Na­wet w ta­kiej sytu­acji jed­nak zo­sta­wili kil­ku­nastu pole­głych towa­rzy­szy, któ­rych ciała le­żały przed frontem re­gi­mentu. Bragi był jedną z czte­rech ofiar po stro­nie Gil­dii.De­kow­nicy po­biegli, by pod­rzy­nać gar­dła i łupić. Żoł­nie­rze Gil­dii trwali w go­to­wo­ści bo­jowej, a tym­cza­sem ich tu­byl­czy sprzymie­rzeńcy wy­ru­szyli na zwiady.Bragi roz­siadł się, opie­rając ple­cami o koło wozu i prze­kli­nając głu­potę, przez którą od­niósł ranę. Wszystko, co miał robić, to trzymać głowę schowaną, do­kład­nie tak jak go uczono.— Nie­któ­rzy lu­dzie zro­bią wszystko, żeby tylko nie mu­sieć ma­sze­ro­wać.Uniósł wzrok, zaci­ska­jąc wargi. Rana bo­lała już bar­dzo. San­gu­inet przy­kląkł obok niego.— Może za­inte­re­suje cię, że jako pierwszy zo­stałeś ranny. Niech po­pa­trzę. — Wy­szczerzył zęby. — Mało bra­ko­wało, co? Ale nie wy­gląda tak źle. — Ści­snął ramię Bra­giego. — Każda rzecz, któ­rej pró­bo­wali­śmy was na­uczyć, ma okre­ślony sens. Mam na­dzieję, że dzi­siaj na­uczyłeś się cze­goś. Za­pła­ciłeś niską cenę — uśmiech­nął się. — Przy­ślę leka­rza. Trzeba bę­dzie to zszyć. Przez resztę drogi poje­dziesz na wo­zie z pro­wiantem.— Będę mu­siał pra­co­wać przy kuchni? Panie po­rucz­niku?— Gdzieś mu­sisz na­brać wagi.— Wo­bec tego po­ma­sze­ruję. Zo­stanę po pro­stu z moim od­działem.— Zro­bisz, co ci się każę, synu. Leni­stwo nie jest do­sta­tecz­nie dobrą wy­mówką dla utraty nogi.— Pa­nie po­rucz­niku...— Sły­sza­łeś roz­kazy, Ra­gnar­son. Nie do­da­waj do jed­nej głu­poty ko­lejnej. — Dzi­siaj San­gu­inet mó­wił jak żoł­nierz Gil­dii do kon­fratra, nie jak in­struktor musztry stro­fu­jący re­kruta.Bird­song zlu­zo­wał Ha­akena oraz Re­skirda i po­zwo­lił im od­wie­dzić Ra­gnar­sona po­połu­dniem tego dnia, gdy re­gi­ment roz­po­czął długą wspi­naczkę po zbo­czu wio­dą­cym do Wschod­niej For­tecy. Zdjęli go z plat­formy wozu z pro­wiantem, aby mógł po­pa­trzeć na za­mek.— Bo­go­wie, jest ogromny — po­wie­dział.— Na­zy­wają go Wschodnią For­tecą — poin­for­mo­wał go Re­skird. — Stoi tak od ja­kichś ośmiuset lat, czy coś koło tego, a oni z cza­sem go roz­bu­do­wy­wali.Bragi ro­zej­rzał się do­okoła. Jak lu­dzie Hammad al Nakir po­trafili przetrwać na takim pust­ko­wiu?Za­mek wy­sta­wił na przywita­nie swój gar­nizon. Sze­regi mil­czą­cych męż­czyzn, ciemno­okich, ciemno­skó­rych, czę­sto o ja­strzębich no­sach, pa­trzyły na nich bez wy­razu. Bragi czuł ich re­zerwę. To byli sta­rzy, zniszczeni wete­rani. Ze wszyst­kich sił starał się nie uty­kać.Jeśli żad­nym in­nym spo­so­bem nie może wy­wrzeć na nich wra­żenia, po­winni przy­najmniej za­uwa­żyć jego wzrost. Był sześć cali wyż­szy i pięć­dzie­siąt fun­tów cięż­szy od naj­po­tęż­niej­szego z nich.Nig­dzie nie było wi­dać ko­biet, a i dzieci też bar­dzo mało.— Tak ma wy­glą­dać po­wita­nie, przy­by­wa­jącej na ratu­nek Gil­dii, o jakim mó­wią sta­rzy wy­jada­cze? — mruknął. — Gdzie kwiaty? Gdzie wi­waty? Gdzie chętne damy? Ha­aken, chyba mi się tu nie spodoba. Pod­czas po­grze­bów wi­dy­wa­łem we­sel­szych ludzi.Ha­aken za­gra­bił ra­miona, chrząknął coś na znak zgody.Ko­lumna prze­szła przez bramę zamku i we­szła do wa­rowni sprawia­jącej rów­nie spartań­skie wra­żenie jak jej obrońcy. Wszystko w środku wy­da­wało się wy­schnięte na kość i za­ku­rzone, do­mi­no­wały wszelkie od­cie­nie brą­zów. Martwe od­cie­nie brą­zów. Kompanie wchodziły jedna za drugą na wielki plac musztry, od­pro­wa­dzane twar­dym wzrokiem przez grupę ludzi ob­ser­wu­ją­cych wszystko z we­wnętrz­nych mu­rów obron­nych.— To ci chłopcy mu­sieli nas wy­nająć — osą­dził Bragi. Przyjrzał im się uważniej. Nie róż­nili się ni­czym od swoich ludzi. Dla niego było to co naj­mniej dziwne. Re­skird wy­mru­czał:— Wszystko, co Ha­aken jest mi wi­nien, od­dał­bym za dwie rze­czy: wi­dok drzewa i uśmiech na ich pa­skudnych twa­rzach.Lu­dzie sto­jący na mu­rze obronnym zeszli na dół i przyłą­czyli się do Haw­kwinda. Czas mijał. Bragi ża­łował, że nie mogą za­ła­twić tego szyb­ciej. Po prze­pra­wie przez pu­sty­nię pra­gnął tylko ga­lona piwa i miej­sca, w któ­rym mógłby usiąść.Wreszcie coś za­częło się dziać. Lu­dzie od­pro­wa­dzili ich konie. Front kom­panii przema­sze­rował po­dwójną ko­lumną przez bramę we­wnętrznej for­tecy. Bragi znowu przyjrzał się wa­rowni, na­chmurzył czoło; mało prawdo­po­dobne by były tu ja­kieś wy­godne ko­szary.Jedna za drugą, przednie kom­panie od­ma­sze­ro­wy­wały. Wreszcie nade­szła kolej na re­kru­tów. Szczupły mło­dzie­niec pod­szedł do San­gu­ineta i krótko o czymś roz­ma­wiali. Po­rucz­nik od­wró­cił się i za­czął krzy­czeć. Kompania od­ma­sze­ro­wała.Kwatery były gor­sze, ni źli Bragi po­dej­rze­wał. Dwustu ludzi mu­siało tło­czyć się na prze­strzeni prze­zna­czo­nej naj­wy­żej dla sie­dem­dzie­się­ciu. Po roz­łoże­niu sien­ni­ków chyba tylko wąż mógłby wśli­zgnąć się mię­dzy nich. Pró­bo­wał nie my­śleć o po­twornych kon­se­kwencjach alarmu ogło­szo­nego po za­cho­dzie słońca.Na­wet ofi­ce­rowie i pod­ofi­ce­rowie mu­sieli tło­czyć się w tej za­tło­czo­nej klatce. Nie było miej­sca na ca­łość ekwi­punku, zo­sta­wili go więc na ze­wnątrz. Na­rze­kania i prze­kleń­stwa po ja­kimś cza­sie uci­chły. Re­skird mru­czał jesz­cze, że nie ma na­wet miej­sca na za­czerpnię­cie od­de­chu do prze­kleń­stwa. Ich młody przewod­nik po­wie­dział:— Chciał­bym was prze­pro­sić w imie­niu ojca za te kwatery. Do­tarli­ście wcześniej, niż oczeki­wali­śmy, w chwili, gdy wielu na­szych wo­jow­ni­ków jest nie­obecnych, po­nie­waż wal­czą z Adeptem. Otrzyma­cie lep­sze kwatery, gdy tylko zo­staną od­po­wiednio wy­posa­żone. Nie­któ­rzy już jutro będą mo­gli się prze­nieść. Wasz do­wódca wła­śnie omawia z moim oj­cem gra­fik służby. Żoł­nie­rze, któ­rzy otrzymają po­ste­runki da­leko stąd, zo­staną prze­nie­sieni wła­ści­wie na­tychmiast. — Mó­wił po ita­skiańsku z no­so­wym ak­cen­tem, jed­nak jego wy­mowa była znacznie czystsza niż w przy­padku Bra­giego czy jego brata.Spoj­rze­nia mło­dzieńca i Bra­giego spo­tkały się. Obaj chłopcy pa­trzyli na sie­bie przez mo­ment za­sko­czeni, jakby do­strzegli coś zu­peł­nie nie­oczeki­wa­nego. Po chwili obaj spoj­rzeli w bok, Bragi po­kręcił głową, jakby pró­bo­wał roz­ja­śnić myśli.— O co cho­dzi? — do­py­tywał się Ha­aken.— Nie mam poję­cia. To tak jak­bym zo­ba­czył... Na­prawdę nie mam poję­cia. — I rze­czy­wi­ście nie miał. A jed­nak stało się coś ta­kiego, że był teraz pe­wien, iż ten szczupły, ciemno­skóry, dziwny mło­dzie­niec ode­gra istotną rolę w jego życiu.Ha­aken nie da­wał za wy­graną. W jego oczach było wię­cej życia niż przez wszystkie ostatnie mie­siące.— Masz ten dziwny wy­raz twa­rzy, Bragi. O co cho­dzi?— Jaki wy­raz?— Taki sam, jaki miała matka, gdy zaj­mo­wała się Wi­dze­niem.Bragi par­sknął, chcąc w ten spo­sób dać do zro­zu­mie­nia, że nic sobie nie robi z rze­ko­mej umiejętno­ści matki wi­dze­nia przy­szło­ści.— Gdyby była zdolna do Wi­dze­nia, nie by­łoby nas tutaj, Ha­aken.— Dla­czego nie? Mo­gła wie­dzieć. Nie po­wie­działaby nic, gdyby nic nie można było zro­bić. Prawdaż?— To są wszystko bzdury. Zwy­czaj­nie uda­wała, żeby za­stra­szyć ludzi, aby po­stę­po­wali tak, jak chciała. Ona uda­wała, Ha­aken.— Kto komu wmawia bzdury? Po­wi­nie­neś lepiej wie­dzieć.— Mo­żecie się uspokoić, Ra­gnar­so­no­wie? — krzyknął San­gu­inet. — Albo przy­najmniej mówcie po ita­skiańsku, żeby reszta wie­działa, o co cho­dzi.Bragi za­czerwie­nił się. Zer­knął na po­rucz­nika, umknął wzrokiem przed wy­mize­ro­waną twa­rzą tam­tego. Jego spoj­rze­nie spo­częło znowu na mło­dym łącz­niku. I znowu po­czuł nagły dreszcz, tam­ten naj­wy­raź­niej czuł to samo. Te­raz wła­śnie do­cho­dził do sie­bie. Cie­kawe. Może jed­nak w jego ży­łach mimo wszystko krą­żyła krew matki.Mło­dzie­niec po­wie­dział:— Je­stem Ha­roun bin You­sif. Mój oj­ciec jest wa­lim el Aswad. Wy na­zwa­liby­ście go księ­ciem. Pod­czas wa­szego po­bytu, o ile nie we­zwą mnie inne obo­wiązki, będę towa­rzy­szył wa­szej kom­panii jako tłu­macz i po­sła­niec. Czy jest na to ja­kieś ita­skiańskie słowo? — za­pytał na stro­nie San­gu­ineta.Po­rucz­nik wzruszył ra­mio­nami. Ita­skiański rów­nież nie był jego ro­dzi­mym języ­kiem.— Ofi­cer łącz­ni­kowy — zgło­sił się sier­żant Tru­bacik.— Tak. Teraz sobie przy­po­mi­nam. Ofi­cer łącz­ni­kowy. Jeśli bę­dzie­cie mieli pro­blemy wy­ma­ga­jące poro­zu­mie­nia się z moimi ludźmi, udaj­cie się do mnie, zwłaszcza w kwe­stiach spor­nych. Po­cho­dzimy z bar­dzo róż­nych kul­tur. Przypusz­czal­nie moi lu­dzie wy­dają się wam rów­nie dziwni jak wy im. Ale mu­simy stać ramię przy ra­mie­niu prze­ciwko wspól­nemu wro­gowi, któ­rym jest Adept...— Tra la la — mruknął Re­skird, tro­chę zbyt gło­śno. — Trzy razy „hip, hip, hurra”. Dla­czego on nam nie po­wie, co ta­kiego oso­bli­wego jest w tym face­cie, El Mu­ridzie?Gło­sem ocie­kają­cym wręcz sło­dy­czą lako­niczny ka­pral Bird­song po­wie­dział:— To będą cztery go­dziny do­dat­ko­wej służby, Smok­bójca. A może chcesz jesz­cze wię­cej?Re­skird zmełł w ustach prze­kleń­stwo i wię­cej się nie od­zy­wał.Ha­roun tym­cza­sem cią­gnął dalej:— Ja i mój na­uczyciel, Me­gelin Ra­detic, któ­rego przedsta­wię wam póź­niej, jeste­śmy tu je­dy­nymi oso­bami mó­wią­cymi po ita­skiańsku. Jeżeli bę­dzie­cie na­prawdę roz­paczliwie chcieli coś prze­kazać, a po­trafi­cie mó­wić po da­imieliań­sku, spró­buj­cie. Ale mówcie po­woli i za­cho­waj­cie cier­pli­wość.Ha­aken uniósł dłoń.— Tutaj. Gdzie mo­żemy zna­leźć coś do picia?— Jest cy­sterna. — Ha­roun od­wró­cił się do San­gu­ineta, który ci­chym gło­sem wy­jaśnił praw­dziwą treść pyta­nia. Wy­glą­dał na skon­ster­no­wa­nego. Po­tem po­wie­dział: — Pi­cie na­po­jów alko­ho­lo­wych jest za­bro­nione. Na­sza reli­gia na to nie po­zwala.Pod­nio­sły się gniewne szmery.— Ja­sna cho­lera — ktoś krzyknął. — Co to jest za za­dupie? Żad­nych ko­biet. Żad­nego alko­holu. Go­rąco i brudno... Pie­kło. I za to mamy ry­zy­ko­wać nasze życia?Mło­dzie­niec wy­glą­dał na zbi­tego z tropu. Od­wró­cił się do San­gu­ineta, szu­kając u niego po­mocy. Bragi szturchnął pod żebra Ha­akena, który znaj­do­wał się w za­sięgu ręki od skar­żą­cego naj­gło­śniej. Ha­aken schwycił tam­tego za ramię i ści­snął. Pro­testy za­marły.Sier­żant Tru­bacik za­wołał:— Je­żeli bę­dzie­cie mieli ja­kieś pro­blemy, zgło­ście się do mnie albo do Ha­rouna. Spo­koj­nie. Roz­kwateruj­cie się. Po­rucz­nik suge­ruje, żeby­ście tro­chę tu po­cho­dzili, aby za­po­znać się z tere­nem. Jutro otrzyma­cie przy­dział obo­wiązków. To wszystko.— Mo­żesz być pewny, że sobie po­cho­dzę — mru­czał Re­skird. — Tu jest tak cia­sno, że mógłbym do­stać dreszczy, gdyby było miej­sce na to, aby się trząść.— No. Ja też — po­wie­dział Bragi. — Chodź, Ha­aken. Zła­pmy tego Ha­rouna. Chcę z nim po­ga­dać. — Ale wy­do­sta­nie się z po­mieszczeń ko­sza­ro­wych za­brało im dzie­sięć mi­nut i mło­dzieńca już nig­dzie nie mo­gli zna­leźć. Tak więc po­szli na mury obronne, by przyjrzeć się na­giej kra­inie, i przez cały czas nie po­trafili prze­stać się za­sta­na­wiać, dla­czego ktoś w ogóle może chcieć o nią wal­czyć.Ha­aken, nie­świado­mie pro­roczo, za­uwa­żył:— Ja bym wal­czył o to, żeby się z niej wy­do­stać.— Tam jest, na dole — po­wie­dział Bragi, do­strzegając Ha­rouna. — Idziemy.Ale znowu stra­cili go z oczu. I ta­kim spo­so­bem za­częli swoją pierwszą pracę jako żoł­nie­rze Gil­dii. Rozdział dziesiąty Potyczka przy Słonym Jeziorze El Mu­rid do późna był na no­gach, omawia­jąc kwe­stie wojny na wy­brzeżu. Jego obo­lałe członki nie skła­niały do wcze­snego wstawa­nia z łóżka.— O co cho­dzi? — warknął na upartego nie­wol­nika. — Le­piej, żeby to było coś waż­nego, albo... Do­brze, gadaj już!Tamtemu ode­brało głos. Po Wadi el Kuf tem­pe­ra­ment Adepta stał się jesz­cze bar­dziej cho­le­ryczny.— Pa­nie... — I od razu prze­szedł do rze­czy, mó­wiąc tak szybko, że nie­malże nie można go było zro­zu­mieć: — Pa­nie, Mo­waffak Hali na­lega na spo­tka­nie z tobą. Wła­śnie wró­cił z pa­trolu. Nie można się go po­zbyć.El Mu­rid jęk­nął i na­chmurzył czoło.— Hali? Hali? — Nie po­trafił połą­czyć twa­rzy z imie­niem.— Mo­waffak Hali, panie. Star­szy Hali. Nie­zwy­cię­żony. — Nie­wol­nik spoj­rzał na niego oso­bli­wym wzrokiem, jakby dzi­wiąc się, że może nie pa­mię­tać czło­wieka tak waż­nego jak jego gość.— W po­rządku. Wprowadź go. A jeśli znowu cho­dzi o jakąś drobną sprzeczkę mię­dzy re­gu­lar­nymi woj­skami a Nie­zwy­cię­żo­nymi, obu was ukrzyżuję. — Ski­nął dło­nią na dru­giego nie­wol­nika. — Ubranie.Jesz­cze się przy­odziewał, kiedy Nie­zwy­cię­żony wszedł do środka, z na­stro­szo­nymi brwiami, ni­czym czoło bu­rzo­wego frontu. El Mu­rid teraz już sobie go przy­po­minał. Je­den z jego fa­wo­ry­tów wśród Nie­zwy­cię­żo­nych. Jeden z jego naj­lep­szych ludzi. Jeden z naj­bar­dziej wier­nych. Oraz, we­dle wszelkiego prawdo­po­do­bień­stwa, jeden z naj­wyż­szych braci w kul­cie Ha­rish.— Mo­waffak, bra­cie mój. To praw­dziwa przyjem­ność znowu cię zo­ba­czyć.Hali za­trzymał się w odle­gło­ści kilku kro­ków.— Przyjmij moje prze­pro­siny, panie. Nie prze­szka­dzał­bym ci, gdyby nie wy­da­rzyła się kata­strofa.Wargi El Mu­rida roz­cią­gnęły się w led­wie wi­docznym uśmiechu i na­tychmiast po­pę­kały, tak były wy­schnięte.— Kata­strofa? Co znowu?— Plotki oka­zały się praw­dziwe. Aboud znowu wy­najął Haw­kwinda.El Mu­rid po­czuł, jak żołą­dek skręca mu się w cia­sny supeł. Ze wszyst­kich sił starał się, by na jego twa­rzy nie znać było stra­chu. Stłu­kli go jak naj­nędzniej­szego kun­dla pod Wadi el Kuf. Prze­peł­nili jego duszę prze­raże­niem. Nie po­trafił o tym my­śleć, nie kuląc się we­wnętrznie.— Haw­kwinda? — wy­skrzeczał.— Wi­działem ich na wła­sne oczy, panie. Pro­wa­dzi­łem Czwartą przez szczelinę mię­dzy el Aswad a Wielkim Er­giem. Moi zwia­dowcy do­nieśli o obecności licz­nego od­działu wroga. Po­pro­wa­dzi­łem do ataku jeden bata­lion i wy­da­łem im krótką po­tyczkę. Od­pę­dzili nas, jak się od­gania mu­chy.El Mu­rid przełknął z wy­sił­kiem ślinę. Wspo­mnienia Wadi el Kuf na­pły­nęły mu do głowy, rojne, bez­ładne, cha­otyczne. Po pro­stu nie po­trafił jasno my­śleć.Hali zro­zu­miał jego mil­cze­nie jako za­chętę do dal­szych wy­ja­śnień.— Było ich ty­siąc, panie, włą­czywszy wiele kopii cięż­kiej ka­wale­rii oraz wiel­kie ta­bory. Przy­szli tu na długą kam­panię. Pa­trole śle­dziły ich, póki nie we­szli do el Aswad, ale nie­wiele wię­cej zdo­łały się do­wie­dzieć. Ko­lumnę osła­niał naj­lep­szy od­dział lek­kiej ka­wale­rii Abouda. Ufam, że nasi agenci we Wschod­niej For­tecy będą w sta­nie do­star­czyć do­kład­niej­szych in­for­macji.El Mu­rid zwy­czaj­nie nie po­trafił przejść do po­rządku nad tymi wie­ściami. W końcu wy­skrzeczał:— To na­prawdę był Haw­kwind? Je­steś zu­peł­nie pe­wien?— By­łem pod Wadi el Kuf, panie. Nie za­po­mniałem, jak wy­glą­dają jego pro­porce.— Ani ja, Mo­waffak. Ani ja. — Wstrząs po­woli mijał. — Więc tak. Aboud jest do­sta­tecz­nie prze­ra­żony, żeby naj­mo­wać ob­cych. Dla­czego, Mo­waffak? Po­nie­waż Bicz Boży miał śmiałość bro­nić Hammad al Nakir przed throyań­skimi dra­pież­cami?— Są­dzę, że nie o to cho­dzi, panie. Są­dzę, że król chce ze­msty. — W tonie głosu Ha­liego znać było na­pię­cie. Naj­wy­raź­niej usi­łował dać mu coś do zro­zu­mie­nia.— Aboud ma szczególne po­wody, aby nam źle ży­czyć! Oprócz pra­gnie­nia prze­dłu­żenia swej mrocznej dy­nastii?— O to wła­śnie cho­dzi, panie. Nie bę­dzie już żad­nej dy­nastii. Skoro książę Fa­rid nie żyje, jedy­nym spadko­biercą zo­stał Ahmed. I nasi przyja­ciele, i ro­jali­ści traktują jego kan­dy­da­turę jak kiep­ski żart.— Fa­rid nie żyje? Kiedy to się stało?— Dawno temu, panie. Sam Ka­rim pod­jął się tego za­dania.— Nasi lu­dzie go za­mor­do­wali? Ka­rim? To zna­czy, że wy­słał go Bicz Boży? — Na­wet słowo na ten temat nie do­tarło do jego uszu. Dla­czego trzymali w ta­jem­nicy te nie­miłe wie­ści? — Co jesz­cze Nas­sef robi? O czym jesz­cze nie wiem?— On nisz­czy Qu­esani, pa­nie. Głównie wy­ko­rzy­stu­jąc Nie­zwy­cię­żo­nych. Ale być może uznał za­mach na Fa­rida za zbyt po­ważne za­danie, by po­wie­rzyć je ko­mu­kol­wiek prócz swego oso­bi­stego asa­syna.El Mu­rid od­wró­cił się od tam­tego, za­równo po to, by ukryć swój gniew na Nas­sefa, jak i nie­smak wo­bec wy­raź­nych prób uprawia­nia po­lityki przez Ha­liego. Nie­zwy­cię­żeni mieli w po­gar­dzie Nas­sefa. Byli prze­ko­nani, że nie jest takim sa­mym ban­dytą, za któ­rego mieli go roja­liści.— Bicz Boży prze­bywa gdzieś w po­bliżu Throyes. Jest zbyt za­jęty, aby go tym kło­potać.— To jest za­danie dla Nie­zwy­cię­żo­nych, panie.— Czy mamy tak wielu wol­nych ludzi, Mo­waffak? Nie­za­leż­nie od tego, jak i bar­dzo nie­na­wi­dzę wa­liego, jego klę­ska nie znaj­duje się na pierwszym miej­scu wśród na­glą­cych spraw.— Pa­nie...— Twoje bractwo musi wziąć w tym udział, Mo­waffak. El Na­dim jest w doli­nie. Przy­ślij go do mnie.— Jak roz­ka­żesz, panie. — Ton głosu Ha­liego był kwa­śny. Już chciał za­pro­te­sto­wać prze­ciwko ob­cią­żaniu jed­nego z za­usz­ni­ków Nas­sefa tak od­po­wie­dzialnym za­da­niem, ale po za­sta­no­wie­niu skło­nił się tylko i wy­szedł.El Mu­rid zmę­czony po­wstał. Na jego dro­dze po­jawił się słu­żący, wy­cią­gając już dłoń w nie­mej pro­po­zycji po­mocy. Adept ode­słał go ge­stem. Wie­dział już, że nigdy cał­kiem nie doj­dzie do sie­bie. Wadi el Kuf uczyniło zeń przed­wcześnie starca.Po­czuł ukłu­cie gniewu. You­sif! Haw­kwind! Ukradli mu mło­dość. Mi­nione lata nie stę­piły ostrza jego gniewu. Zniszczy ich. Ci dwaj znaj­do­wali się teraz w jed­nym miej­scu, jak dwa jaja w jed­nym gnieździe. Był cier­pliwy i do­cze­kał się Pań­skiej łaski. Teraz orzeł sfru­nie z nie­bios i po­chwyci swą ofiarę. Je­den dru­zgo­czący cios. Jedno śmiałe ude­rze­nie i pu­sty­nia bę­dzie wolna. Tym ra­zem nie bę­dzie żad­nych wąt­pli­wo­ści od­no­śnie el Aswad. Mniejsza już o wojnę z Throyes.Po­czuł ukłu­cie bólu w no­dze. Kostka nigdy nie wy­goiła się do końca. Za­ma­chał rę­koma, od­zy­sku­jąc rów­no­wagę, ale to tylko zro­dziło nowy ból w zła­ma­nym nie­gdyś ra­mie­niu. Jęk­nął. Dla­czego ko­ści nie chciały się zra­stać? Dla­czego nie prze­sta­wały boleć?Sługa po­chwycił go, nim zdą­żył upaść, pró­bo­wał za­pro­wa­dzić do tronu.— Nie — po­wie­dział. — Za­bierz mnie do mojej żony. Niech el Na­dim tam do mnie przyjdzie.Me­ryem przejęła go z rąk po­moc­nika, za­pro­wa­dziła na wielką po­duszkę i po­mo­gła się poło­żyć.— Znowu twoje kon­tuzje?Przytulił ją do sie­bie, nie pusz­czał przez długą chwilę.— Tak.— Znowu się zło­ściłeś, nie­prawdaż? Twój stan się po­gar­sza, kiedy się zło­ścisz.— Znasz mnie zbyt do­brze, ko­bieto.— O co tym ra­zem po­szło?— O nic. O wszystko. Spory mię­dzy Nie­zwy­cię­żo­nymi i re­gu­larną armią. Nas­sef znowu re­ali­zuje ja­kieś wła­sne plany. Aboud wy­słał na­jem­ni­ków, aby wzmocnić el Aswad.— Nie.— Tak. Ty­siąc żoł­nie­rzy. Pod do­wództwem Haw­kwinda.— Tego?— Spod Wadi el Kuf. Tak. Nie­któ­rzy po­wia­dają, że jest naj­bar­dziej bły­sko­tli­wym tak­ty­kiem na­szej epoki.— A więc grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo?— Oczywi­ście! — warknął. — Czy mo­żesz sobie wy­obra­zić, że You­sif, dys­po­nując taką bro­nią, nie użyje jej? — Trząsł się cały, bał się. Ko­rze­niem jego gniewu był strach. Po­trze­bo­wał wsparcia, po­trze­bo­wał po­mocy w prze­gna­niu tra­pią­cych go wąt­pli­wo­ści. — Gdzie są dzieci? Chcę się zo­ba­czyć z dziećmi.Gdy przy­szedł el Na­dim, od­zy­skał już nieco spo­koju.Ge­nerał był człowie­kiem wy­glą­dają­cym zu­peł­nie prze­cięt­nie. Po­dob­nie jak w przy­padku in­nych za­usz­ni­ków Nas­sefa, po­cho­dze­nie miał po­dej­rzane. Nie­zwy­cię­żeni po­wia­dali, że za­czy­nał jako kie­szonko­wiec, a po­tem zajął się bar­dziej po­nu­rymi rze­czami. Dla Adepta sta­nowił za­gadkę. By­najmniej nie cie­szył się sławą woj­sko­wego ge­niu­sza, jak inni naj­bliżsi towa­rzy­sze Nas­sefa, nadto, jeśli wie­rzyć ską­pym ra­por­tom, prawdzi­wie wie­rzył. Jed­nak Nas­sef uwa­żał go za swego fa­wo­ryta, po­wie­rza­jąc sta­no­wi­ska wy­ma­ga­jące w mniejszym stop­niu po­słu­gi­wa­nia się wy­obraźnią, a ra­czej skru­pu­lat­nego wy­peł­nia­nia roz­ka­zów.— Wzywałeś mnie, panie?— Sia­daj — Adept przy­glą­dał się swemu go­ściowi. — Mam dla cie­bie za­danie.— Pa­nie?— Sły­sza­łeś wie­ści? O tym, że król po­słał na­jem­ni­ków do el Aswad?— Krążą różne plotki, pa­nie. Po­wia­dają, że Haw­kwind nimi do­wo­dzi.— To prawda — El Mu­rid skrzywił się, pora­żony na­głym ukłu­ciem bólu. — Ty­siąc na­jem­ni­ków i Haw­kwind. Pe­wien je­stem, że zda­jesz sobie sprawę z za­gro­żenia.El Na­dim ski­nął głową.— To jest ko­rzystny mo­ment dla wa­liego, panie, zwłaszcza, że Bicza Bo­żego nie ma pod ręką, gdyż wal­czy z prze­klę­tymi Throy­anami.— Chcę pobić You­sifa jego wła­sną bro­nią. Ru­szyć w pole i sta­wić mu czoła.— Pa­nie? Obawiam się, że...— Znam te ar­gu­menty. Me­dy­to­wa­łem nad nimi, od­kąd nade­szły wie­ści. Po­wiedz mi jedno. Jak wielką siłę jeste­śmy w sta­nie wy­sta­wić, jeśli od­wo­łamy wszystkie nasze pa­trole, po­zba­wimy Sebil el Selib jego gar­ni­zonu, za­cią­gniemy nie­wy­szkolo­nego re­kruta, uzbroimy nie­wol­ni­ków chcą­cych wal­czyć w za­mian za wol­ność i do­damy wszystko, co ty po­sia­dasz?— Trzy ty­siące. Może cztery. W większo­ści pie­chotę. Bez koni mają nie­wiel­kie szansę w star­ciu z pie­chotą Gil­dii.— Może. A ilu mamy kon­nych wete­ra­nów?— Nie wię­cej niż jedną trze­cią, panie. A w gar­nizo­nach służą za­sad­niczo sta­rzy męż­czyźni.— Tak. Bicz Boży nale­gał, by mu od­dać naj­lep­szych obrońców Sebil el Selib. Idź, zwołaj zwiadow­ców i har­cow­ni­ków. Zo­bacz, ilu ludzi mo­żesz uzbroić.— Na­le­gasz jed­nak, panie?— Wcale nie. Upie­ram się tylko przy spraw­dze­niu moż­liwo­ści. Nie mu­simy po­dej­mo­wać de­cyzji, póki nie okaże się, jaką siłą dys­po­nu­jemy. Idź już.— Jak roz­ka­żesz, panie.Me­ryem przyłą­czyła się doń, gdy tylko el Na­dim wy­szedł.— Czy to mą­dre? — za­py­tała. — Ostatnim ra­zem, gdy od­wo­łałeś jego roz­kazy...— Nie za­mie­rzam od­wo­ły­wać ni­czy­ich roz­ka­zów. Być może ra­czej dać im coś do ro­boty. Za­pro­po­no­wać ja­kieś suge­stie. Ale jeśli w swej mą­dro­ści przewi­dy­wać będą kata­strofę, ustą­pię.— Chcesz upo­ko­rzyć You­sifa i Haw­kwinda w taki spo­sób, jak oni upo­ko­rzyli cie­bie, nie­prawdaż?Za­sko­czyła go. Ta ko­bieta miała chyba nad­natu­ralne moce psy­chiczne. Się­gnęła w głąb jego serca i do­tknęła ukrytej prawdy, któ­rej sam nie do­pusz­czał do sie­bie.— Znasz mnie zbyt do­brze.Me­ryem uśmiech­nęła się, oto­czyła go ra­mio­nami, wsparła brodę na jego pier­siach.— Jak mo­głoby być ina­czej? Do­ra­stali­śmy ra­zem. El Mu­rid uśmiech­nął się.— Tak chciałbym cza­sem od­po­cząć od mojej pracy.— Póki zło nie od­po­czywa, my rów­nież nie mo­żemy. Po­wie­dziane przez Adepta z oka­zji po­wrotu z pola naj­większej kata­strofy. Nie ustę­puj teraz. * * *El Na­dim zbli­żył się do Ma­la­chi­to­wego Tronu. Skłonił się, zerk­nął na Nie­zwy­cię­żo­nych towa­rzy­szą­cych Adeptowi. Jego twarz po­zo­stała bez wy­razu.— Zgroma­dzi­łem wszyst­kich do­stęp­nych ludzi, panie.— Jak wielu?— Trzydzie­ści osiem setek. Gdy­by­śmy po­cze­kali na przy­bycie załóg gar­nizo­nów naj­bliż­szych miast wy­brzeża, które we­zwałem, oznacza­łoby to ko­lejne dwa ty­siące. Jed­nak za­nim tu dotrą, bę­dzie już za późno. Wali nie bę­dzie cze­kał, aż ukoń­czymy przy­go­to­wa­nia. Wkrótce wy­ko­rzy­sta swoją nową siłę.El Mu­rid zerk­nął na Mo­waffaka Ha­liego. Hali ski­nął głową. Nie po­trafił zna­leźć żad­nego sła­bego punktu w przy­go­to­wa­niach el Na­dima. A Mo­waffak był mi­strzem w znaj­do­wa­niu cu­dzych błę­dów.El Na­dim przetrzy­mał tę chwilę, na­wet nie mru­gnąwszy okiem, ni­czym nie dając po sobie po­znać, że zdaje sobie sprawę, iż każdy jego ruch jest do­kład­nie ob­ser­wo­wany.— Co z moją suge­stią? — za­pytał El Mu­rid.— Uważam, że nie ma żad­nych prze­ciw­wskazań, panie — El Na­dim nie po­trafił ukryć za­sko­cze­nia, że jego mistrz do­strzegł spo­sob­ność woj­skową prze­oczoną przez swych ka­pita­nów.Hali rzekł:— Po­zo­staje jed­nak kwe­stia, jak szybko wali może wy­ru­szyć, panie.— Co z ludźmi? Ko­pali­śmy głę­boko i wy­do­byli­śmy męty z dna. Na­dają się do walki?El Na­dim wzruszył ra­mio­nami.— To się okaże do­piero w bi­twie. Jed­nak oba­wiam się, że od­po­wiedź jest za­sad­niczo prze­cząca.— Mo­waffak?— Wiele wy­ma­gasz. Mają wiarę, ale brak im wiary we wła­sne siły. Tylko szybki, jed­no­znaczny suk­ces na po­czątku utrzyma ich ra­zem.El Mu­rid po­wstał z tronu, po­kuś­tykał do ka­plicy, w któ­rej spo­czy­wał jego anielski amulet. Ujął go obiema dłońmi, uniósł po­nad głowę. Klej­not wy­pełnił bla­skiem kom­natę.— Tym ra­zem, pa­no­wie, ude­rzy w nich pięść nie­bios. Nie bę­dzie dru­giego Wadi el Kuf.Wi­dział po­wąt­pie­wa­nie na ich twa­rzach. Wi­dział, że są nie­za­do­wo­leni. Ani el Na­dim, ani Hali nie chcieli brać go ze sobą. Obawiali się, że bę­dzie w większym stop­niu cię­ża­rem niż po­mocą. Ale nie byli też świad­kami dra­matu w oazie el Ha­bib. Dla nich amulet sta­nowił bar­dziej sym­bol niż rze­czy­wi­stość, w ich oczach nie do­wiódł jesz­cze swej sku­tecz­ności.— Nie bę­dzie żad­nego Wadi el Kuf — oznajmił. — A ja nie będę cię­ża­rem. Nigdy nie za­kwe­stio­nuję wa­szych roz­ka­zów i nie będę się wtrą­cał w działania. Będę tylko jesz­cze jed­nym żoł­nie­rzem. Ko­lejną bro­nią.— Jak ze­chcesz, panie — od­parł el Na­dim bez śladu entu­zja­zmu.— Czy po­win­ni­śmy spró­bo­wać? — za­pytał El Mu­rid. Od­po­wie­dział znowu el Na­dim:— Albo sta­wimy im czoła tutaj, albo tam, panie. Tam bę­dziemy mieli przewagę wy­ni­ka­jącą z za­sko­cze­nia.— A więc ko­niec z ga­da­niem i bierzmy się do ro­boty. * * *Kra­ina ta sta­no­wiła kom­pletną dzicz. Do­tknięcie cha­osu po­zo­sta­wiło po sobie wzgórza za­słane nie­bez­piecznym ru­mo­wi­skiem gła­zów. El Na­dim za­trzymał się na wschod­nim krańcu białej rów­niny bę­dącej jedy­nym wspo­mnieniem po sta­ro­daw­nym sło­nym jezio­rze. Droga do Sebil el Selib wiła się wo­kół jej połu­dniowej flanki. Ge­nerał roz­kazał roz­bić obóz.Sam poje­chał na­przód w towa­rzy­stwie Adepta, Ha­liego i straży oso­bistej El Mu­rida, aby obej­rzeć solną płaszczy­znę. Po ja­kimś cza­sie za­uwa­żył:— Miałeś rację, panie. To dobre miej­sce na sta­wie­nie im czoła. El Mu­rid zsiadł z konia. Przykuc­nął, po­ślinił palec, na­brał soli, po­sma­ko­wał.— Tak, jak są­dzi­łem. Nie wy­do­bywa się jej, po­nie­waż to zła sól. Jest w niej truci­zna. — Na mo­ment na­wie­dziły go dzie­cięce wspo­mnienia, na­pły­nęły nie­po­wstrzyma­nym nur­tem. Zdu­sił je w sobie. Syn kupca sol­nego był kimś zu­peł­nie in­nym, po pro­stu kimś, z kim przy­szło mu dzie­lić wspo­mnienia.Ro­zej­rzał się wo­kół. Wzgórza nie były tak wy­sokie jak w jego wy­obraźni, za to bar­dziej nagie. A pa­telnia wy­glą­dała aż nadto ko­rzystnie z punktu wi­dze­nia za­chodniej ka­wale­rii. Wy­po­wie­dział gło­śno swe wąt­pli­wo­ści.— Miejmy na­dzieję, że będą w sta­nie zo­ba­czyć tylko to, co jest wi­doczne, panie — od­parł el Na­dim. — Sami się po­ko­nają. — Hali, zmieszany, nic chciał jed­nak sformu­ło­wać nę­kają­cych go pytań. El Na­dim naj­wy­raź­niej nie oświecił go. El Mu­rid po­dej­rze­wał, że z roz­my­słem wy­raża się tak nie­jasno. Kiedy kurz osią­dzie, Nie­zwy­cię­żeni nie będą mo­gli już twierdzić, iż wszystkie zwy­cię­stwa są wy­łącz­nie ich za­sługą.Od­dział je­chał na za­chód. Przy prze­ciw­le­głym krańcu dna je­ziora el Na­dim roz­kazał Ha­liemu:— Wy­bierz pię­ciu­set Nie­zwy­cię­żo­nych i ukryj po zmroku mię­dzy tymi ska­łami. Jedź­cie prze­ciw­le­głym sto­kiem, żeby nie zo­sta­wiać śla­dów. Weź­cie racje wody na pięć dni. Nie wy­chodźcie z ukry­cia, póki pie­chota Gil­dii nie zbliży się do mo­ich po­zycji.— A jeśli tego nie zrobi? — do­py­tywał się Hali.— Wówczas i tak zwy­cię­stwo mamy za­gwa­ran­to­wane. Będą mu­sieli albo się wy­cofać, albo prze­drzeć. Nie po­sia­dają za­pasu wody, żeby móc nas prze­cze­kać. W każ­dym razie upo­ko­rzymy ich.El Mu­rid gryzł się. Jeśli to się nie uda, cała wina spadnie na niego. Jeśli mu się po­wie­dzie, el Na­dim zbie­rze owoce zwy­cię­stwa. To nie było w po­rządku. Uśmiech­nął się zmę­czo­nym uśmie­chem. Sta­wał się rów­nie nie­go­dziwy jak jego wy­znawcy.Hali za­uwa­żył:— Nasi zwia­dowcy do­noszą, że wy­ru­szyli, panie. Nie bę­dziemy długo cze­kać.— Bar­dzo do­brze. — Sprawdził wy­so­kość słońca na nie­bie. — Czas na mo­dli­twę, pa­no­wie.Haw­kwind i wali do­tarli na za­chodni kra­niec sol­nej pa­telni na­stęp­nego po­połu­dnia. Kon­nica Nie­zwy­cię­żo­nych za­blo­ko­wała im drogę i wa­dziła się z jeźdźcami You­sifa, póki roja­liści nie zdo­łali roz­bić obozu.W obo­zie na­stroje były dobre; siły wa­liego były licz­niej­sze i znacznie lepiej przy­go­to­wane do walki. Wy­sta­wiono tylko po­ste­runki, ko­nieczne by znie­chę­cić tam­tych do przy­pusz­cze­nia noc­nego ataku.El Mu­rid nie wi­dział poty­czek. El Na­dim przy­dzie­lił mu mały od­dział roz­lo­ko­wany na za­chód od wojsk Ha­liego, w miej­scu, gdzie droga nad je­zioro wiła się mię­dzy stro­mymi wzgórzami. Adept po­dej­rze­wał, że gene­rał po pro­stu chciał usu­nąć go z drogi, mimo iż jego kom­pania sta­no­wiła samą śmietankę Nie­zwy­cię­żo­nych.W ogóle nie spał tej nocy. Nie po­trafił za­po­mnieć Wadi el Kuf — a ta ope­racja, cho­ciaż za­mie­rzona na znacznie mniejszą skalę, mo­gła mieć jesz­cze groź­niej­sze re­per­kusje. Se­bil el Selib bę­dzie cał­ko­wicie bez­bronne, póki od­działy nie po­wrócą z wy­brzeża. Nie wy­trzyma naj­słab­szego na­wet szturmu. Był prze­ra­żony; po­sta­wił zbyt wiele na jedną kartę, ale było już za późno, by się wy­cofać.Mo­dlił się czę­sto i żar­liwie, bła­gając Pana o po­moc w naj­bar­dziej roz­paczliwej go­dzi­nie. * * *El Na­dim pode­rwał swych lu­dzi przed świ­tem. Przemó­wił do nich na­mięt­nie w cza­sie, gdy jedli zimne śnia­danie, gło­sząc, że cała przy­szłość ru­chu za­leży od ich od­wagi. Po­tem uformo­wał szyk pie­choty w po­przek krańca pa­telni, ka­wale­rię roz­lo­ko­wu­jąc na skrzydłach. Nie­wolni ochotnicy sta­nęli przed frontem jego pierwszych sze­re­gów, ci, dla któ­rych nie star­czyło broni, mieli w rę­kach ło­paty. Jego armia stała na sta­no­wi­skach, gdy wze­szło słońce. Za ich ple­cami ze­rwała się lekka po­ranna bryza.Zwołał na­radę ofi­ce­rów.— Niech lu­dzie trzymają się swych sztanda­rów — roz­kazał. — Da­waj­cie do­bry przy­kład. Jeśli Pan ze­chce nas tego dnia po­wo­łać do sie­bie, umrzyjmy, sta­wia­jąc czoła na­szym wro­gom.Po­dobne słowa skie­rował do żoł­nie­rzy, tylko teraz pod­kre­ślił, że trzeba za­bić każ­dego ofi­cera, który za­po­mni, co to od­waga. Do­wód­com ka­wale­rii zaś rzekł:— Wiatr się zrywa. Za­czy­namy.Parę chwil póź­niej jeźdźcy za­częli krą­żyć w tę i z po­wro­tem przed frontem pie­choty. Wiejący na za­chód wiatr niósł tu­many alka­licz­nego pyłu. W od­dali za­grzmiały trąby i rogi. Wróg for­mo­wał szyki. El Na­dim uśmiech­nął się — wali rzu­cał mu wy­zwa­nie. Po­ślinił palec, zba­dał wiatr. Nie tak silny, na jaki miał na­dzieję. Pył nie bę­dzie się prze­nosił tak do­brze, jakby chciał.— Trąby — warknął. — Zmu­ście ich, by się po­spie­szyli.Ode­zwały się fan­fary. Ka­wale­rzy­ści pu­ścili konie truchtem, wzbijając jesz­cze wię­cej sol­nego pyłu. El Na­dim od­wró­cił się. Słońce za­raz wy­łoni się znad ni­skiego, odle­głego wzgórza i bę­dzie świe­cić wro­gom pro­sto w oczy. Przyjrzał się tym od­działom, które wali prze­zna­czył do szturmu. Pie­chota Gil­dii w cen­trum, lekka kon­nica na skrzydłach i z tylu oraz ciężka ka­wale­ria for­mu­jąca się do pierwszej szarży, która po­winna strza­skać linie frontu. Znowu do­brze. Ro­bili rzecz oczywistą, do­kład­nie tak, jak tego chciał.Wiatr nie przy­bierał na sile.— Trąby. Niech się po­śpie­szą. Łącznicy. Chcę, by nie­wolni ochotnicy za­częli ko­pać.Ochotnicy przy po­mocy łopat wy­rzu­cali drobną, prze­sy­coną solą zie­mię w górę, po­większa­jąc ilość pyłu wi­szą­cego w po­wie­trzu.Niech po­od­dy­chają tym tro­chę, my­ślał el Na­dim. Niech po­czują dra­panie w gar­dłach i niech łza­wią im oczy. Niech ni­czego nie pra­gną tak bar­dzo, jak uciec stąd i uga­sić pra­gnie­nie. Zer­knął za sie­bie. Słońce wze­szło po­nad wzgórzem. Niech po­dejdą bliżej i spoj­rzą w jego ja­rzącą się tar­czę. Niech na­dejdą lu­dzie w żela­zie, my­ślał, na pół ośle­pieni w szarży...— Nad­cho­dzą, gene­rale — oznajmił ad­iutant. Ode­zwały się dale­kie trąby. Pył skłę­bił się w po­wie­trzu, gdy ru­szyła pierwsza szarża.— Od­wo­łać — roz­kazał el Na­dim. — Niech sami po­grze­bią swoją pie­chotę.Za­grzmiały jego trąby. Ka­wale­ria ucie­kła na skrzydła. Nie­wolni ochotnicy wy­cofali się poza linię frontu, prze­cho­dząc na po­zycje od­wo­dów.Wróg się zbli­żał, zbroje lśniły po­przez tu­many pyłu, śmiało ło­po­tały pro­porce.— Je­steś wielki, Haw­kwind — mruknął el Na­dim. — Ale na­wet ty mo­żesz prze­cenić wła­sne siły.Czuł, jak mocno bije mu serce. Wszystko szło do­kład­nie tak, jak tego chciał. Ale czy to wy­star­czy?Lekka jazda wa­liego szła za ciężką ka­wale­rią, go­towa wpaść na roz­pro­szoną, prze­ra­żoną pie­chotę, którą po­winna roz­bić szarża Haw­kwinda.Obie fale jazdy prze­szły w galop.I kiedy znaj­do­wały się w dwóch trze­cich drogi przez dno je­ziora, wpa­dły w pu­łapkę el Na­dima, któ­rej po­mysł pod­sunął mu syn sola­rza.Nie wy­ko­nały jej ludz­kie ręce, za­sta­wiła ją sama na­tura. W miej­scu, gdzie je­zioro kie­dyś było naj­głęb­sze, pod sko­rupą soli i skal­nego śmiecia, skrywała się war­stwa wody. Rzadko by­wała głęb­sza niż dwie stopy, jed­nak ta głę­bo­kość oka­zała się wy­star­cza­jąca.Bo­jowe ru­maki, które już tro­chę nie­pew­nie bie­gły po pyli­stym dnie je­ziora, do­tarły do wody, zdru­zgo­tały war­stwę soli. Im­pet ataku za­łamał się. Wiele koni przewró­ciło się lub strą­ciło jeźdźców. Lekka kon­nica You­sifa wpa­dła na nich z tyłu, po­większa­jąc za­mie­sza­nie.El Na­dim dał sy­gnał do ataku. Jego lu­dzie zalali mio­ta­jące się od­działy gra­dem poci­sków. Wy­brani wete­rani po­gnali na­przód pod­cinać ścię­gna ko­niom i do­rzy­nać jeźdźców. Jeźdźcy el Na­dima krą­żyli wo­kół i ata­ko­wali ludzi You­sifa z flank.Atak wroga za­łamał się. Jeźdźcy el Na­dima ści­gali ich aż na po­zycje tam­tych, za­bija­jąc wielu. A po­tem wy­cofali się na swoje miej­sce, na flan­kach pie­choty, wy­jąc zwy­cię­sko.— Nie śpiewaj­cie jesz­cze — mruknął gene­rał. — Naj­gor­sze do­piero na­dej­dzie.Hi­sto­rycy uznają, że bitwa skończyła się remi­sem; ilość ofiar po obu stro­nach była mniej wię­cej równa. Ale żoł­nie­rze Gil­dii zo­stali od­parci i oka­zało się, że nie po­trafią wy­pro­wa­dzić na­stęp­nej zma­so­wa­nej szarży. El Na­dim od­stąpił od so­lanki.— Woda dla wszyst­kich — roz­kazał. — Dla koni rów­nież. Ofi­ce­rowie niech ustawią pro­sto te sztandary. Chcę, by każdy człowiek był na wła­ści­wym miej­scu. Dbajcie o oszczepy. Nie-wolni ochotnicy znowu na­przód z ło­pa­tami. — Wiatr sta­wał się coraz sil­niej­szy. Słońce zmieniało dno je­ziora w lśniące zwiercia­dło, nad któ­rym drżało roz­grzane po­wie­trze. Wąt­pił, by wróg po­trafił go choćby do­strzec.— Chodź, You­sif — mruknął el Na­dim. — Nie ocią­gaj się. Wali zde­cy­do­wał się na atak, nim pył i upał zu­peł­nie ogłu­pią jego ludzi. Pie­chota Gil­dii ru­szyła na­przód.— Te­raz zo­ba­czymy. — El Na­dim prze­sunął się na kra­wędź so­lanki. Kiedy wróg zna­lazł się w za­sięgu rzutu, ka­zał ci­snąć oszczepy. Żoł­nie­rze Gil­dii za­sło­nili się tar­czami i nie­wiele ucierpieli. Ale oszczepy wpa­dły do wody, w któ­rej na­stęp­nie pły­wały, kale­cząc im stopy. Front Gil­dii sta­wał się coraz bar­dziej po­szar­pany.Nie­wolni ochotnicy ci­skali ka­mie­nie z proc nad gło­wami swoich towa­rzy­szy, jesz­cze bar­dziej osła­bia­jąc mo­rale wroga.— Te­raz, Hali — mruknął el Na­dim. — Te­raz nad­szedł twój czas.I w od­dali spo­śród skał wy­ki­piała biel i spły­nęła na obóz wroga, jego konie i od­wody. Nie­zwy­cię­żeni zna­leźli się w obli­czu przewagi li­czebnej, działali jed­nak z za­sko­cze­nia. Roz­pę­dzili większość koni i za­bili setki nie przy­go­to­wa­nych wo­jow­ni­ków, za­nim You­sif od­parł wreszcie atak i zmu­sił do po­wrotu do ich kry­jówki w ska­łach.El Na­dim był za­do­wo­lony. Re­ali­zacja planu była do­sko­nała i wciąż jesz­cze po­zo­sta­wał w od­wo­dzie wa­riant z ata­kiem na tyły.Ale teraz żoł­nie­rze Gil­dii wy­cho­dzili już z so­lanki. Jego lu­dzie go­towi byli w każ­dej chwili do ucieczki. Ga­lo­po­wał wzdłuż tyl­nych sze­re­gów, krzy­cząc:— Trzymać się! Pra­gnie­nie jest na­szym sprzymie­rzeń­cem. Sze­regi zwarły się z sobą. Jego lu­dzie cofnęli się o krok, po­tem sta­nęli. Tylko gar­stce za­bra­kło od­wagi. Większość pła­zami sza­bli za­pę­dził z po­wro­tem do sze­re­gów.Żoł­nie­rze Gil­dii wal­czyli bez­względnie jak zaw­sze. Gdyby nie upał, słońce świe­cące im w oczy, gorzki pył i pra­gnie­nie, nie by­łoby żad­nej walki.Żoł­nie­rze Gil­dii, któ­rzy mu­sieli po­ko­nać naj­głęb­szą wodę, nie byli tak sku­teczni jak za­zwy­czaj; stra­cili spój­ność muru tarcz, nie po­trafili sformo­wać szyku. El Na­dim po­galo­po­wał do swych nie­wol­nych ochotni­ków. Rzu­cił po­łowę z nich na ten odci­nek frontu.A tam w po­wie­trzu fru­wały oszczepy i ka­mie­nie. Żoł­nie­rze el Na­dima parli na­przód samą masą swego cię­żaru. Sze­reg Gil­dii wy­giął się. El Na­dim dał znak ka­wale­rii. Większość wal­czyła z ludźmi wa­liego, któ­rzy wciąż poty­kali się z Nie­zwy­cię­żo­nymi Ha­liego. Garstka omi­nęła sze­regi Gil­dii, by nę­kać od­wody Haw­kwinda i jego ostatnią re­gu­larną kom­panię.Po­woli, po­woli w sze­regu na­jem­ni­ków utworzyła się szczelina. El Na­dim za­krzyknął z rado­ści, ze­brał resztę swych od­wo­dów i skie­rował je w wy­łom. * * *El Mu­rid pró­bo­wał śle­dzić losy bitwy ze swego wzniesie­nia. Nie­wiele po­trafił do­strzec przez chmury pyłu i drżące od upału fale po­wie­trza. Nie­mniej czuł, że wszystko idzie do­brze. Ze­brał swych ofi­ce­rów i po­wie­dział im, co mają robić. Za­częli roz­mieszczać ludzi. * * *Żoł­nie­rze Gil­dii wal­czyli tak jak zaw­sze, rów­nie wspaniali w po­rażce jak w zwy­cię­stwie. El Na­dim nie po­trafił ich zmu­sić do od­wrotu. Ale za­pę­dził ich aż do obozu, a po­tem ode­rwał się, chcąc dać od­po­cząć lu­dziom i na­poić konie.Zwy­cięzcy śmiali się i gra­tulo­wali sobie na­wzajem, cho­ciaż byli zu­peł­nie wy­czer­pani. Po­bili Haw­kwinda! El Na­dim wy­cofał ich na pier­wotne po­zycje i pró­bo­wał sprowo­ko­wać wroga do ko­lejnej próby. Haw­kwind i wali wy­brali jed­nak od­wrót. Jedna kom­pania Gil­dii od­pie­rała ataki Ha­liego, pod­czas gdy główne siły ru­szyły, kie­rując się na za­chód.O zmierzchu do El Mu­rida pod­szedł jakiś człowiek.— Nad­cią­gają, panie. El Na­dim ich od­parł.— Pan jest wielki. — Adept nie po­trafił stłu­mić uśmiechu. — Do­brze. Po­wiedz wszystkim.W ciemno­ściach sły­chać było stu­kanie kopyt i bu­tów. Adept ukląkł, by się po­mo­dlić, i wtedy po­czuł w ustach kwa­śny smak roz­cza­ro­wa­nia. Mała jed­nostka prze­szła pod nim. Awan­garda, po­my­ślał. Mu­siał za­cze­kać na główne siły...Wreszcie czas nad­szedł. Przez długą mi­nutę czuł para­liżu­jący go strach. Nie po­trafił od­pę­dzić od sie­bie wspo­mnień tej lisiej jamy... Tylko nie to. Nigdy wię­cej. Na­wet dla Pana...Po­de­rwał się na nogi i wrzasnął.— Jest tylko jeden Bóg i on jest na­szym Pa­nem! — A po­tem: — Przybądź do mnie, o Aniele Pań­ski!Jego amulet roz­bły­snął, oświetla­jąc stok. Machnął ra­mie­niem w dół. Bły­ska­wica ude­rzyła w ściany wą­wozu, głazy pole­ciały na wszystkie strony ni­czym za­bawki w rę­kach roz­złoszczo­nego dziecka, zie­mia za­drżała, za­trzę­sła się, za­koły­sała. Prze­ciw­legły stok za­pro­te­sto­wał ję­kiem, po­tem za­walił się.Ru­mor ka­miennej la­winy za­głu­szył krzyki w dole.Kiedy wszystko uci­chło, El Mu­rid roz­kazał Nie­zwy­cię­żo­nym zejść i do­bić ran­nych.Po­tem usiadł na ka­mie­niu i za­pła­kał, uwalnia­jąc cały strach, który nękał go od lat. Rozdział jedenasty Uderza grom Chodź, Re­skird. Przez cie­bie zwal­niamy.Ha­roun prze­chylił głowę. To był ten, na któ­rego mó­wili Bragi. Mło­dzieńcy z pół­nocy kłó­cili się przez cały czas, zwłaszcza od czasu, gdy ich od­dział za­łamał się na li­nii frontu. Człowiek imie­niem Re­skird od­niósł ranę. Przyja­ciele ru­gali go bez­litoś­nie, rów­no­cze­śnie po­ma­gając iść.Szczęk broni w miej­scu, gdzie po­winna znaj­do­wać się ariergarda, na­silił się. Lu­dzie Adepta zu­peł­nie oszaleli cie­sząc się suk­ce­sem. Ża­łował, że nie może cof­nąć się na tył i wy­ko­rzy­stać swoich umiejętno­ści sha­ghuna, ale oj­ciec nale­gał, by po­zo­stał z przy­dzielonym mu od­działem Gil­dii.Te wieczne spory mię­dzy ludźmi pół­nocy za­czy­nały działać mu na nerwy. Zsiadł z konia.— Wsadźcie go na mo­jego wierz­chowca. Nie bę­dzie­cie mu­sieli go nieść.Ten, na któ­rego mó­wili Ha­aken, za­czął na­rze­kać:— Głu­piec pew­nie nigdy nie na­uczył się jeź­dzić konno. Sie­działeś kie­dyś na koniu, Re­skird?Od­po­wiedź Smok­bójcy była prze­peł­niona iryta­cją.— Wiem, gdzie koń ma dupę, kiedy już ją...Ja­skrawe światło roz­bły­sło na stoku od strony połu­dnia. Jakiś człowiek wy­wrzesz­czał słowa, któ­rych Ha­roun nie usły­szał. Po­tem ude­rzył grom.Głazy z grzmotem ob­su­nęły się na ko­lumnę. Ko­nie za­kwi­czały, przy­sia­dły na za­dach, wpa­dły w po­płoch. Lu­dzie coś krzy­czeli. Za­mie­sza­nie szybko zmieniło się w pa­nikę.Ha­roun od­zy­skał pa­no­wa­nie nad sobą. Sta­nął twa­rzą ku światłu, za­czął mamrotać za­klę­cie...Ka­mień wiel­kości pię­ści trafił go w pierś. Po­czuł, że nie może za­czerpnąć po­wie­trza. Usły­szał trzask pę­kają­cych żeber. Ogarnęła go czerwona mgła bólu, po­chwyciły czy­jeś dło­nie, po­wstrzy­mały upa­dek, unio­sły. Jęk­nął raz, a po­tem była już tylko ciemność. * * *Sre­brzy­sty sierp księ­życa wi­siał nisko na za­cho­dzie. Ha­roun nie wi­dział nic wię­cej, a i księ­ży­cowa po­świata do­cie­rała doń jakby przez taflę męt­nej wody...— Do­cho­dzi do sie­bie. — To był głos jed­nego z lu­dzi pół­nocy. Z ca­łych sił pró­bo­wał sku­pić wzrok, prze­krzywił głowę. Bra­cia ku­cali obok niego. Ra­mię Ha­akena wi­siało na tem­blaku. Cały po­kryty był za­schłą krwią. Do­cho­dząc po­woli do sie­bie, po­trafił już do­strzec inne syl­wetki, lu­dzi sie­dzą­cych w mil­cze­niu, cze­kają­cych.— Co się stało?Od­po­wie­dział Bragi:— Ja­kiś cza­row­nik spu­ścił na nas górę.— Wiem. Co się stało po­tem?— Wsa­dzili­śmy cię na konia i ru­szyli­śmy na cza­row­nika, do­kład­nie w tej sa­mej chwili, gdy jego lu­dzie nas za­ata­ko­wali. Prze­bili­śmy się i po­tem do­go­nili­śmy gene­rała. Wciąż jesz­cze po­ka­zują się nowi lu­dzie. Twój oj­ciec szuka tych, któ­rzy się zgu­bili.— Jak bar­dzo jest źle?Na­jem­nik wzruszył ra­mio­nami. Wciąż nie bar­dzo po­trafił otrząsnąć się z szoku. Je­śli już o tym mowa, wszyscy wo­kół nich wy­da­wali się tro­chę ogłu­piali, wy­ci­szeni. A więc mu­siało być bar­dzo źle. Po­ważna po­rażka, która zdławiła wszelkie na­dzieje wzbu­dzone na­dej­ściem żoł­nie­rzy Gil­dii.Ha­roun pró­bo­wał się pod­nieść. Ha­aken zmu­sił go, by leżał nie­ru­chomo.— Masz pęk­nięte żebra — warknął. — Po­dziu­ra­wisz sobie płuca.— Ale mój oj­ciec...— Olej go — za­pro­po­no­wał Bragi. Ha­aken zaś dodał:— Jak dotąd twój stary da­wał sobie radę bez cie­bie.Ha­roun dalej pró­bo­wał się pod­nieść. Po­czuł ból prze­szy­wa­jący mu klatkę pier­siową. Le­żenie bez ruchu było jedy­nym spo­so­bem na po­zby­cie się go.— Znacznie lepiej — po­wie­dział Bragi.— Prze­bili­ście się? Przez Nie­zwy­cię­żo­nych? — Nie­jasno przy­po­minał sobie szczęk broni i syl­wetki męż­czyzn w bieli.— Nie są tacy ostrzy, kiedy nie sie­dzą na ko­niach — po­wie­dział Ha­aken. — Śpij. Pod­nie­canie się na dobre ci nie wyj­dzie.Wbrew sa­memu so­bie Ha­roun sko­rzy­stał z tej rady. Ciało nie po­zo­sta­wiło mu wy­boru.Kiedy się obu­dził, You­sif stał nad nim. Ra­mię ojca przy­kry­wał gruby opa­tru­nek. Ubranie miał po­strzępione i po­kryte krwią. Fuad też tam był, z po­zoru wy­szedł z opre­sji bez szwanku, ale Ha­roun nie przy­glą­dał mu się bliżej. Jego oj­ciec, zmę­czony, prze­py­tywał żoł­nie­rzy Gil­dii przy po­mocy Me­ge­lina Ra­de­tica. Wy­glą­dał tak staro! Wy­cień­czony. Pełen bez­brzeżnej roz­pa­czy.Ha­roun pró­bo­wał wy­skrzeczeć:— Me­gelin — cie­sząc się rów­no­cze­śnie, że los uznał za sto­sowne oszczędzić sta­rego. Jego śmierć sta­no­wi­łaby przy­pie­czę­to­wa­nie kata­strofy.Oj­ciec ukląkł i ujął go za rękę, ge­stem tak peł­nym uczucia, na jaki tylko męż­czy­zna mógł sobie po­zwo­lić. Po­tem obo­wiązki od­cią­gnęły go gdzie in­dziej. Me­gelin zo­stał, usiadł ze skrzyżo­wa­nymi no­gami, mó­wił coś cicho. Ha­roun ro­zu­miał mniej niż po­łowę tego, co do­cie­rało do jego uszu. Stary uczony roz­pra­wiał chyba o si­łach eko­no­micznych działają­cych w jed­nym z za­chodnich kró­lestw i naj­wy­raź­niej z cał­ko­wi­tym roz­my­słem igno­rował obecne kło­poty. Znowu ogar­nął go sen.Kiedy na­stęp­nym ra­zem się obu­dził, słońce już wze­szło. Leżał na koły­szą­cych się no­szach. Wo­kół sie­bie nie do­strzegał ni­kogo, kto nie byłby ranny. Na­jem­nicy, jego zbawcy, gdzieś znik­nęli.Me­gelin po­jawił się, naj­wy­raź­niej ścią­gnięty ja­kimś sy­gna­łem od nio­są­cych.— Gdzie są wszyscy, Me­gelin? Ra­detic od­parł:— Ci, któ­rzy byli zdolni do walki, pró­bują opóźniać po­ścig.— Są bli­sko?— Bar­dzo. Czują krew. Chcą z nami skończyć.Ale sir Tury Haw­kwind w po­rażce oka­zał się znacznie do­sko­nal­szym żoł­nie­rzem niźli sir Tury Haw­kwind w triumfie. Po­ko­nana ko­lumna bez­piecznie do­tarła do el Aswad.Le­karze na­sta­wili i usztywnili żebra Ha­rouna. Nie­malże od razu, wbrew ich ra­dom, pró­bo­wał wstawać i cho­dzić, na ślepo sta­rając się roz­po­znać prze­ra­ża­jące roz­miary po­rażki. Stra­cili dwie trze­cie sił. Większość ludzi zo­stała po­grze­bana pod zbo­czem góry i zgi­nęła pod­czas ataku, który na­stąpił po ob­su­nię­ciu skał.— Ale to już histo­ria — poin­for­mo­wał go oj­ciec. — Te­raz wróg jest już u bram, a my nie mamy dość ludzi, by ob­sa­dzić mury.Oka­zało się to prawdą. El Na­dim wiódł swój po­ścig do sa­mych bram, a cho­ciaż nie miał dość ludzi, by przedsię­wziąć praw­dziwe oblę­żenie, roz­po­czął już prace przy­go­to­wawcze. Wzniósł ufortyfi­ko­wany obóz i za­czął bu­do­wać ma­chiny, jego lu­dzie ko­pali rów i wznosili bary­kadę skroś drogi. Wy­glą­dało to jak pierwszy krok do oto­cze­nia ca­łego zamku fosą.— O co im cho­dzi? — Ha­roun za­pytał Me­ge­lina. — Trzy ty­siące ludzi nie są w sta­nie zdo­być el Aswad. Ra­detic był w po­nu­rym na­stroju.— Za­po­mi­nasz o czymś. Dla prawdzi­wie wie­rzą­cego nic nie jest nie­moż­liwe.— Ale jak tego do­ko­nają?— Przypo­mnij sobie nocny atak.— Cza­row­nik zwa­lił na nas górę. Ale prze­cież El Mu­rid nie­na­widzi cza­rów.— Prawda. Ale w jego le­gen­dzie spo­ty­kamy się z jed­nym przy­pad­kiem de­mon­stra­cji cza­rów; na­stą­piło to wkrótce po tym, jak wy­do­stał się z pu­styni.— Amulet, który rze­komo otrzymał od anioła? Są­dzi­łem, że to wszystko zo­stało zmy­ślone.— Zda­rzyło się na­prawdę. Naj­wy­raź­niej po­sta­nowił użyć go znowu. Przypusz­czam, że jego na­stęp­nym ce­lem będą mury obronne.— El Mu­rid tam jest?— Jest.— Wo­bec tego oj­ciec po­wi­nien po­pro­wa­dzić wy­cieczkę. Gdyby udało się go zabić...— Nic nie sprawi­łoby im większej przyjem­ności, niż gdy­by­śmy spró­bo­wali.— Ale...— Omawia­łem całą sprawę z twoim oj­cem i gene­rałem Haw­kwindem. Po­sta­no­wili spi­sać el Aswad na straty. Niech zniszczą mury. Amulet bę­dzie bez­uży­teczny w walce na krótki dy­stans.Ha­ro­unowi nie po­do­bała się ta stra­tegia. Zbyt wiele w niej zale­żało od tego, czy wróg zrobi to, czego się odeń oczekuje, zbyt wiele od tego, czy nie otrzyma po­sił­ków. Ale nie pro­te­sto­wał dłu­żej. Wpadł na pe­wien po­mysł i nie chciał wzbudzać po­dej­rzeń Me­ge­lina.— Py­tałeś ojca o tych żoł­nie­rzy Gil­dii?— Wspo­mniałem o tym. Zrobi coś w tej sprawie, gdy tylko znaj­dzie czas.Ha­roun był za­do­wo­lony. Bragi i Ha­aken ura­to­wali mu życie. Za­słu­żyli sobie na na­grodę.— Dziękuję.— Skończy­łeś już te ćwi­cze­nia z geo­me­trii? — Ra­detic nie znał miło­sier­dzia. Nie było mowy o prze­rwie w na­uce, na­wet na okres re­kon­wale­scen­cji.— By­łem za­jęty...— Za­jęty sy­mu­lo­wa­niem. Wra­caj do swych kwater i nie wy­chodź z nich bez roz­wią­zań, któ­rych bę­dziesz w sta­nie do­wieść. * * *— To ten stary facet — po­wie­dział Ha­aken. Bragi od­wró­cił się i ob­ser­wo­wał Me­ge­lina Ra­de­tica wę­dru­ją­cego po blan­kach. Ra­detic za­trzymy­wał się, by po­roz­ma­wiać z każ­dym żoł­nie­rzem.— Przypo­mina ci tro­chę dziadka?— Nie spuszczaj oka z tych głup­ców — po­wie­dział Ha­aken. — W prze­ciw­nym razie San­gu­inet pożre cię żyw­cem.Nikt nie roz­wo­dził się szczegól­nie nad po­rażką, jaką kom­pania re­kru­tów po­nio­sła w bi­twie. Nikt nie otrzymał żad­nych do­dat­ko­wych obo­wiązków, ni­komu nie wy­zna­czono żad­nej kary. Plotka gło­siła, że Haw­kwind uwa­żał, iż re­kruci pora­dzili sobie zu­peł­nie do­brze, bio­rąc pod uwagę trudny te­ren i skoncen­tro­wany opór, z któ­rym przy­szło im się zmie­rzyć.We­terani jed­nak pa­trzyli na sprawę ina­czej. To była plama na re­puta­cji ich gene­rała. Setki towa­rzy­szy pole­gło. Nie ob­cho­dziła ich słona woda się­ga­jąca do uda, ani to, że re­kruci mu­sieli wziąć na sie­bie główną siłę ude­rze­nia armii El Mu­rida. Wi­dzieli wo­kół sie­bie wię­cej oca­la­łych re­kru­tów niźli członków innej do­wol­nej kom­panii i nie po­do­bało im się to.Ra­detic do­tarł wreszcie do mło­dzieńców. Za­trzymał się mię­dzy nimi, oparł na blan­kach. Poni­żej lu­dzie el Na­dima pra­co­wali wy­trwale.— Pewni sie­bie ni­czym mrówki, nie­prawdaż?— Może mają po­wody — mruknął Ha­aken.Bragi nie od­po­wie­dział. Nie miał poję­cia, co są­dzić o sta­rym. Ra­detic naj­wy­raź­niej był tu kimś waż­nym, jed­nak rzadko da­wał to do zro­zu­mie­nia. Za­pytał w końcu:— Jak tam Ha­roun?— Do­cho­dzi do sie­bie. Wali prze­syła po­zdrowie­nia. Po­dzię­kuje wam oso­bi­ście, gdy tylko znaj­dzie wolną chwilę.— W po­rządku.— Ile entu­zja­zmu! On jest szczodrym człowie­kiem a Ha­roun jego uko­cha­nym sy­nem.— Je­dyna rzecz, która mo­głaby mnie na­peł­nić entu­zja­zmem, to moż­li­wość wy­do­sta­nia się stąd.Ra­detic od­po­wie­dział tylko peł­nym na­my­słu:— Hmm?— Go­rąco, su­cho, a wo­kół tylko nie koń­czące się mile ni­czego.— Całe moje dzie­dzictwo za po­rządne drzewo. Cza­sami sam się tak czuję — Ra­detic po­kle­pał Bra­giego po ra­mie­niu. — Tę­sk­nota za do­mem, chłopcze?Bragi już chciał się obru­szyć — ale po­tem jed­nym tchem wy­rzucił z sie­bie całą ich histo­rię. Ra­detic wy­da­wał się za­cie­ka­wiony i za­chę­cał go do dal­szego opo­wia­dania, kiedy prze­rywał.Na­prawdę tęsk­nił za do­mem. Mimo iż ze wszyst­kich sił uda­wał, że jest ina­czej, był nadal tylko chłopcem, któ­remu ka­zano od­gry­wać rolę męż­czy­zny. Tę­sknił za swym lu­dem.Bragi po­wie­dział też, co myśli o po­rażce. Ra­detic znowu po­kle­pał go po ra­mie­niu.— Nie ma po­wodu do wstydu. Ge­nerał był za­sko­czony, że tak do­brze dali­ście sobie radę. Jeśli ko­goś można wi­nić, to tylko jego i wa­liego. Za­cho­wali się zbyt aro­gancko, a cenę za­pła­cili­ście wy, żoł­nie­rze. Le­piej bę­dzie, jak już pójdę dalej.Bragi nie po­trafił pojąć, co zro­bił z nim stary uczony, ale po­czuł się lepiej. A i Ha­aken na­wet w po­łowie nie wy­glą­dał tak po­nuro.Kilka chwil póź­niej po­jawił się sier­żant Tru­bacik.— Po­rucz­nik chce cię wi­dzieć, Ra­gnar­son. Rusz się na­tychmiast.— Ale...— Idź.Bragi po­szedł. Przez całą drogę trząsł się jakby z zimna, choć dzień był upalny. Teraz się za­cznie, my­ślał. Teraz trzeba bę­dzie się zmie­rzyć z kon­se­kwencjami.Kwatera San­gu­ineta mie­ściła się w ma­ga­zynku za staj­niami. Ciemne, zatę­chłe po­mieszcze­nie, kiep­sko oświe­tlone poje­dyn­czą latar­nią. Bragi za­pukał w fu­trynę.— Ra­gnar­son, panie po­rucz­niku.— Wejdź. Za­mknij drzwi.Bragi zro­bił, jak mu po­wie­dziano, ża­łując, że nie jest w tej chwili gdzie in­dziej. Mógł sobie wmawiać, że nie ma zna­cze­nia, co ci lu­dzie sobie o nim po­my­ślą, po­nie­waż on sam wie­dział, że zro­bił wszystko, na co było go stać, jed­nak dalej miało to zna­cze­nie. Ogromne zna­cze­nie.San­gu­inet pa­trzył na niego w mil­cze­niu przez pięt­na­ście se­kund. Po­tem:— Bird­song umarł tego ranka.— Przykro mi, panie po­rucz­niku.— I mnie też. To był do­bry człowiek. Nie­wiele wy­obraźni, ale po­trafił utrzymać dru­żynę w kupie.— Tak jest.— Przygo­to­wuję ra­port. Byłeś tam. Po­wiedz mi, jak to się stało.— Bro­dzili­śmy w tej sło­nej wo­dzie. Do­stał ka­mie­niem w ło­kieć, upu­ścił tar­czę. Za­nim zdą­żył ją pod­nieść, oszczep trafił go tuż przy kra­wę­dzi na­pier­śnika. Wszedł pod ręką i prze­bił płuco, jak sądzę.— Przejąłeś ko­mendę?— Tak jest. Chłopcy przywykli, że mó­wię im, co mają robić, jesz­cze na szkoleniu.— Miałeś tylko jed­nego ran­nego?— Smok­bójcę, pa­nie po­rucz­niku. — Re­skird pod­niecił się, zła­mał szyk, aby do­paść tego jed­nego wroga, któ­rego sobie upa­trzył, i za­płacił słoną cenę braku dys­cy­pliny.— Ka­pral Stone do­wo­dził dru­żyną na two­jej flance. Po­wie­dział, że nie od­dali­ście pola.— Pró­bo­wa­łem... Pró­bo­wali­śmy, panie po­rucz­niku. Ale nie byli­śmy w sta­nie się utrzymać, kiedy wszyscy inni się cofali.— Nie. Nie mo­gli­ście. W po­rządku, Ra­gnar­son. Być może masz za­datki na do­wódcę. Mam za­miar włą­czyć do ra­portu pro­po­zycję awansu dla cie­bie. Pół­tora żołdu, li­cząc od dnia, gdy Bird­song zo­stał ranny.— Pa­nie po­rucz­niku? — Wy­da­wało mu się, że cze­goś nie zro­zu­miał.— Obejmu­jesz do­wództwo. Trwała pro­mo­cja. Przedsta­wiona do apro­baty gene­rała. Wra­caj do swoich ludzi, ka­pralu.Przez pół mi­nuty Bragi stał tam, oszoło­miony, chcąc coś po­wie­dzieć, za­pro­te­sto­wać. Nie tego prze­cież oczekiwał.— Po­wie­działem, że mo­żesz odejść, Ra­gnar­son.— Tak jest. — Wy­padł na ze­wnątrz, wró­cił do swych lu­dzi.— Gra­tuluję — po­wie­dział Tru­bacik i od­szedł.— O co cho­dzi? — za­pytał Ha­aken. Bragi pró­bo­wał wy­ja­śnić, ale sam nic z tego nie ro­zu­miał. Po pro­stu nie uwa­żał się za god­nego. * * *Każ­dego po­połu­dnia el Na­dim ustawiał swoich ludzi w szyku, wy­ra­żając w ten spo­sób go­to­wość do bitwy. Każ­dego ko­lej­nego po­połu­dnia obrońcy el Aswad nie od­po­wia­dali na wy­zwa­nie. Tego dnia nie ina­czej wszystko się za­częło. El Na­dim pod­szedł na odle­głość strzału z łuku. Po­słał he­rol­dów, by do­ma­gali się pod­dania el Aswad. Wali ode­słał ich z ni­czym.Za­zwy­czaj w ta­kiej sytu­acji oble­ga­jący wy­co­fy­wali się kil­kaset jar­dów. Kiedy pewni byli braku reak­cji, po­dej­mo­wali znów swoje prace.Tym ra­zem było ina­czej. El Na­dim nie wy­cofał się. On i Adept wy­stą­pili na­przód. Adept uniósł pięść ku niebu. Amulet za­lśnił bla­skiem, póki nie wy­da­wało się, że to tylko cień czło­wieka stoi w sa­mym sercu ośle­pia­ją­cego ognia.Ude­rzył grom. Dzie­sięć ty­sięcy gła­zów leżą­cych na na­giej ziemi pode­rwało się i ru­nęło na Wschodnią For­tecę. Bły­ska­wica ude­rzyła znowu, sma­gając fort strzegący po­dej­ścia i mury obronne łą­czące go z główną for­tecą. Obrońcy zalali tam­tych gra­dem strzał, jed­nak żadna nie tra­fiła w cel. Ko­lumna światła zda­wała się wy­ra­stać z ziemi. Bramy nie­bios po­zo­sta­wały otwarte, wy­le­wa­jąc z sie­bie furię mno­gich burz. Fragment muru za­padł się, kilka gła­zów poto­czyło się po stoku, wy­ry­wa­jąc szczerby w sze­re­gach wroga.Nie­zwy­cię­żeni wy­dali z sie­bie po­tężny okrzyk bo­jowy i ru­nęli na­przód. Gra­mo­lili się po sto­sach gruzu, za­sy­py­wani poci­skami z blan­ków. Do­stęp do wa­rowni był otwarty. Gruz pię­trzył się wy­soko i zdra­dziecko ob­su­wał pod no­gami. Wali uformo­wał obronę w wy­łomie i po­słał po Haw­kwinda, który lepiej znał się na tym ro­dzaju walki. Adept wraz z po­zo­stałą czę­ścią armii el Na­dima ru­szył w górę zbo­cza w kie­runku za­chodniej ściany for­tecy.Nie­zwy­cię­żeni do­tarli na szczyt góry gruzu i spły­nęli w dół pro­sto pod grad strzał i oszczepów. Zde­rzyli się z ludźmi wa­liego. Pro­wizo­ryczny front You­sifa za­czął pę­kać, roz­go­rzał bój wręcz. Od­działy Adepta wciąż lały się do środka, re­gu­larni żoł­nie­rze szli w ślad za bar­dziej od­da­nymi Nie­zwy­cię­żo­nymi. Je­den od­dział za­wró­cił, by szturmo­wać bramę.Adept znowu we­zwał na od­siecz nie­biosa. Grom ude­rzył w wyż­szą, moc­niej­szą ścianę el Aswad.Żoł­nie­rze z pół­nocy sta­cjo­no­wali na pół­noc­nym mu­rze obronnym for­tecy, nie­da­leko miej­sca, gdzie łą­czył się on z mu­rem za­chodnim, z dala od ob­szaru walk. Ha­roun przy­szedł do nich.— Niech ich cho­lera — po­wie­dział. — Oka­zali się sprytni. Uniemoż­liwili ojcu zro­bie­nie wy­cieczki.Ani Bragi, ani Ha­aken nie od­po­wie­dzieli. Byli cał­ko­wicie po­grą­żeni w sobie, cze­kali na roz­kaz San­gu­ineta, który ka­załby im ru­szać na miej­sce, gdzie trwały walki. Pod­ska­ki­wali za każ­dym ra­zem, gdy ude­rzał grom, cho­ciaż miej­sce, które ata­ko­wał Adept, znaj­do­wało się dość da­leko.Ża­den roz­kaz nie nad­szedł.Pod­dał się wielki fragment za­chodniego wału obron­nego.Z od­cię­tego fortu Haw­kwind przy­pu­ścił kontratak. Prze­bił się, do­tarł do głównej for­tecy, za­ata­ko­wał wroga wchodzą­cego przez za­chodni mur. Walki na tym ob­sza­rze to­czyły się wśród bu­dyn­ków mieszkal­nych i go­spo­dar­czych. Były za­wzięte i bez­ładne.Haw­kwind oto­czył kor­do­nem otwarty ob­szar, po­tem ru­szył na­przód, po­woli miażdżąc na­past­ni­ków. Ostatni padli przed zmierz­chem. Ten dzień walki przy­niósł po obu stro­nach mniej wię­cej równe straty.Obrońcy za­częli uprzątać gruz i wznosić pro­wizo­ryczną ba­ry­kadę za szczeliną w za­chodnim mu­rze. Fort po­sta­no­wili opu­ścić na dobre. * * *Go­dzina była późna, jed­nak Bragi wciąż trwał na po­ste­runku. Nie miał ni­kogo, kto by go zmienił. Ha­aken drzemał. I tak to wy­glą­dało na całej prze­strzeni mu­rów: wszyscy spali. Noc była cicha, sły­szał jedy­nie od­głosy prac bu­dowla­nych.Z głę­bin ciemności wy­chy­nął Ha­roun. Po­wie­dział:— Ju­tro oni będą wy­po­częci, a my wy­czer­pani. Oj­ciec sądzi, że na­za­jutrz wszystko może się skończyć.Bragi chrząknął. El Na­dim my­ślał. Po pro­stu trzeba zmę­czyć obrońców. Mo­rale i tak pod­upa­dało, po­nie­waż lu­dzie wa­liego prze­ko­nani byli, że ich walka nie ma sensu.— Po­trze­bu­jemy po­mocy — po­wie­dział Ha­roun. — Ale po­moc nie na­dej­dzie. Wo­dzo­wie ple­mion nas opusz­czają. Bragi znowu mruknął coś nie­wy­raź­nie.— Przyłączą się do el Na­dima. Pu­sty­nia za­pełni się ludźmi chęt­nymi splą­dro­wać el Aswad. Trzeba coś zro­bić.— Twój oj­ciec robi, co może.— Nie wszystko może. Dys­po­nuję ta­len­tami, któ­rych on nie chce uży­wać, oba­wia się, że coś mi się sta­nie. Mógłbym od­wró­cić sytu­ację, gdyby tylko mi po­zwo­lił.— Jak?— Przy­sze­dłem ci po­dzię­ko­wać. Za to, co wtedy zro­biłeś.— Nie ma za co. W każ­dym razie, już mi po­dzię­ko­wałeś.— Te­raz mam dług wo­bec cie­bie. Moja ro­dzina zaw­sze spłaca swe długi.Bragi nie kłócił się, acz­kol­wiek nie­wy­sokie miał mniema­nie o ludz­kiej wdzięcz­ności. Wy­star­czyło spoj­rzeć na ojca i thana; nigdy chyba dwoje lu­dzi nie za­wdzię­czało wię­cej jeden dru­giemu.Ha­roun od­szedł po­woli, naj­wy­raź­niej po­grą­żony w my­ślach. Całe to spo­tka­nie było ra­czej dzi­waczne. Bragi do­szedł do wniosku, że Ha­ro­unowi przyda się opie­kun.W ciągu go­dziny Ha­roun był z po­wro­tem. Niósł linę i nie­wielką czarną torbę.— Co to za­mie­rzasz? — chciał wie­dzieć Bragi, gdy Ha­roun przywią­zał linę do wy­nie­sie­nia w blan­kach.— Mam za­miar iść i od­pła­cić Adeptowi pięk­nym za na­dobne.— A kto ci kazał? Nie otrzyma­łem żad­nych roz­ka­zów, zgodnie z któ­rymi miał­byś wyjść na ze­wnątrz.— Sam sobie roz­ka­za­łem. — Ha­roun rzucił wolny ko­niec liny w ciemność. — Wrócę, za­nim kto­kol­wiek zda sobie sprawę, że mnie nie ma.— Dia­bła tam. Nie mogę ci po­zwo­lić... Ale Ha­rouna już nie było. Bragi prze­chylił się przez blanki.— Nie wiesz, co ro­bisz. Spójrz na sie­bie. Na­wet nie po­tra­fisz się po­rząd­nie opuszczać na li­nie! Obu­dził się Ha­aken.— Czego tak wrzesz­czysz? — za­czął na­rze­kać. — Nad­cho­dzą?— Nie. To Ha­roun. Wła­śnie prze­szedł przez mur.— Za­wołaj sier­żanta gwardii. Nie stój tak, mru­żąc oczy ni­czym stara kwoka.— Wtedy on bę­dzie miał kło­poty.— I co? Co to ma wspólnego z tobą?— Lu­bię go.— On zde­zerte­rował, nie­prawdaż?— Nie. Po­szedł do­stać El Mu­rida.Ha­aken po­wstał na­tychmiast, prze­chylił się przez blanki i spoj­rzał w ciemność. Ha­roun znik­nął.— Cholerny głu­piec, jeśli chcesz znać moje zda­nie.— Idę za nim.— Co? Oszalałeś! Mogą cię po­wie­sić za zej­ście z po­ste­runku. Je­śli on jest na tyle głupi, żeby tam leźć, niech sobie idzie. Nie ma co wsa­dzać nosa w nie swoje sprawy.Bragi za­sta­na­wiał się. Ha­roun po­dobał mu się, ale miał awantur­niczą żyłkę, która mo­gła przy­czy­nić się do jego zguby.— On jest sam na dole, Ha­aken. Idę. — Zajął się swoją bro­nią, żeby pod­czas schodze­nia nie prze­szka­dzała mu. Ha­aken wes­tchnął i za­czął robić to samo.— A ty co?— Mam ci po­zwo­lić iść sa­memu? Wła­snemu bratu?Bragi pró­bo­wał się kłó­cić. Ha­aken od­warknął mu nie­przyjem­nie. Kłót­nia stała się tak za­pal­czywa, że towa­rzy­sze z od­działu przy­szli zo­ba­czyć, co się dzieje. I po kilku chwilach cała dru­żyna nie mó­wiła już o ni­czym in­nym, jak tylko o pój­ściu za Bra­gim.To sprawiło, że się opa­mię­tał. Jedna rzecz ryzy­ko­wać sa­memu, zu­peł­nie inna za­brać dru­żynę do walki, któ­rej na pewno nie za­apro­bo­wa­liby przełożeni. A poza tym, co wstąpiło w tych ludzi? Nie był pe­wien. Ale prze­cież nie miał rów­nież poję­cia, dla­czego sam chciał pójść.— Je­śli nas od­kryją, będą kło­poty — po­wie­dział. — Zo­stań­cie lub idź­cie. Wa­sza sprawa. — Schwycił linę Ha­rouna, prze­sko­czył przez kra­wędź muru i za­czął schodzić. W po­łowie drogi po­czuł szarpnię­cie. Na tle gwiazd zo­ba­czył syl­wetkę czło­wieka. — Cholerny Ha­aken — mruknął. I uśmiech­nął się, czu­jąc cie­pło w sercu.U stóp muru przy­kuc­nął mię­dzy gła­zami, pró­bując sobie przy­po­mnieć ja­kieś łatwe po­dej­ście do obozu Adepta i za­sta­na­wia­jąc się, czy kto­kol­wiek na górze może go do­strzec i po­my­śleć, że ma do czy­nie­nia z wro­giem. Wkrótce Ha­aken dołą­czył do niego. Po pra­wej stro­nie opadł na ko­lana trzeci człowiek. Po­tem czwarty i piąty, i ko­lejni, aż ze­brała się cała dru­żyna.— Wy idioci — wy­szeptał. — W po­rządku, za­cho­wuj­cie się cicho, jeśli nie chce­cie, żeby ktoś tam na górze was zo­ba­czył. — Ru­szył na­przód, pró­bując okre­ślić, jaką drogą mógł pójść Ha­roun.Los im sprzyjał. Strażnicy na mu­rach nie za­uwa­żyli ich. Nie przejmu­jąc się nimi dłu­żej, Bragi sku­pił się na pa­tro­lach wroga. Przy­czaił się w odle­gło­ści strzału z łuku od jego obo­zo­wi­ska, ale nie zna­lazł na­wet śladu po Ha­ro­unie.— Na­brał cię — po­wie­dział Ha­aken. — Zde­zerte­rował.— Nie on. Jest gdzieś tu­taj, chce wy­ko­nać jakąś sztuczkę. — Zer­knął za sie­bie, pró­bując spoj­rzeć na for­tecę oczami wroga. Po­tężny, prze­ra­ża­jący kształt ma­ja­czący na tle gwiazd ni­czym kra­wędź wy­stają­cej szczęki gi­ganta. Nig­dzie nie było na­wet iskierki światła. Za­łogi bu­dowlane skończyły swą pracę. — Roz­pro­szyć się. Za­cze­kamy, póki coś się nie sta­nie.Obóz wroga był cichy, cho­ciaż za bary­kadą pło­nęły ogni­ska. Od czasu do czasu po­ja­wiała się poje­dyn­cza syl­wetka war­tow­nika, obry­so­wana łuną po­światy.— Bragi! — szep­nął ktoś. — Tam.— Wi­dzę.Mała iskierka bla­doró­żo­wego światła na chwilę oznaczyła gra­nice głazu. Po­tem ró­żowy pa­cio­rek po­pły­nął w kie­runku pa­li­sady obozu. Nic sobie nie ro­biąc z za­sad gra­wita­cji, pod­ry­fował w górę.Wartow­nik prze­chylił się na­przód i spadł ze ściany. Ude­rzył o zie­mię z ci­chym chrzęstem.— Co tu się dzieje? — do­py­tywał się Ha­aken. — To czary, Bragi. Za­bój­cze czary. Może jed­nak po­win­ni­śmy wró­cić.Bragi uspoka­ja­jąco poło­żył dłoń na przedra­mie­niu Ha­akena. Po­ja­wiło się ko­lejne li­liowe światełko, ko­lejna iskra po­mknęła w kie­runku obozu, ko­lejny war­tow­nik spadł z pa­li­sady, umierając w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu.Ktoś za­czął wspinać się po ka­mie­niach. Wpatrując się in­ten­syw­nie w miej­sce, skąd do­bie­gał cichy od­głos, Bragi zo­ba­czył cień peł­znący ku ścia­nie.— To on. Wchodzi do środka. — Po­wstał.— Chyba nie chcesz iść z nim? — wy­szeptał Ha­aken.— Nie. To by­łoby pewne sa­mo­bój­stwo, nie­prawdaż? Miałem za­miar go do­gonić. Ale już za późno, nie­prawdaż? Rozdział dwunasty Nocne dzieło Ha­roun przy­kuc­nął u stóp pali­sady, a po­tem sprę­żył się, do­by­wa­jąc z mło­dych mię­śni tyle sił, ile po­trafił. Jego palce zna­lazły uchwyt na szczycie. Wi­siał przez chwilę, na­słu­chu­jąc. Żad­nego alarmu. Żad­nych kro­ków zbli­żają­cych się szybko w jego stronę. Pod­cią­gał się, póki jego oczy nie zna­lazły się cal po­nad kra­wę­dzią.Wciąż jesz­cze pło­nęło kilka ognisk, każde oto­czone krę­giem ludzi. Przygo­to­wy­wali śnia­danie dla po­zo­sta­łych. Naj­wy­raź­niej lu­dzie El Mu­rida chcieli za­cząć wcześnie. W po­bliżu nie było żad­nego war­tow­nika.Pod­cią­gnął się na szczyt muru. Część kra­wę­dzi ob­su­nęła się z — wy­da­wało mu się — nie­prawdo­po­dob­nym hała­sem. Pali­sadę skon­stru­owano z nie­szczegól­nie świetnych mate­ria­łów — kijów i ka­mieni spo­jo­nych wil­gotną gliną, która wy­schła już i łatwo się kru­szyła. Zdołał jed­nak zna­leźć inny uchwyt, przetoczył się przez mur i opadł na nie­sta­bilny chodnik zato­piony w cie­niu. Po­tem trwał przez chwilę, nie­ru­chomy ni­czym ka­mień, cze­kając na alarm i ukła­dając w gło­wie mapę, któ­rej nie za­po­mni w ogniu akcji. Nikt nie usły­szał ha­łasu, jaki wcześniej spo­wo­do­wał.Kiedy się zo­rientują, że war­tow­nicy gdzieś prze­padli? Z pew­no­ścią nie po­trwa to długo. Dzie­sięć mi­nut? Może nie wy­star­czyć czasu. Żeby wy­ko­nać swój za­miar, mu­siał naj­pierw zlo­kali­zo­wać na­miot Adepta.Za­nim ru­szył dalej, rzucił po­mniejsze za­klę­cie, które miało uchronić go przed zde­ma­sko­wa­niem, sprawia­jąc, iż praktycz­nie rzecz bio­rąc, po­zo­sta­nie nie­wi­dzialny, oczywi­ście do mo­mentu, gdy nie po­pełni ja­kiejś rażą­cej nie­zgrabności.Opadł na zie­mię, prze­kra­dał się wzdłuż pali­sady, póki nie do­szedł do miej­sca, w któ­rym cie­nie na­miotów umożli­wiały bez­pieczne wej­ście do obozu. Na­tężył wszystkie, nie­zbyt silne zmy­sły sha­ghuna, ja­kimi dys­po­no­wał, pró­bując zlo­kali­zo­wać na­miot Adepta po aurze amuletu. Udało mu się tylko mniej wię­cej usta­lić kie­runek — w stronę środka obozu. Aby na to wpaść, nie po­trze­bo­wał w isto­cie żad­nych cza­rów. Ża­łował, że nie spę­dzał wię­cej czasu ze swymi in­strukto­rami, że nie miał moż­liwo­ści stu­dio­wa­nia u prawdzi­wych mi­strzów i że nie osią­gnął wyż­szego po­ziomu bie­gło­ści w sztuce czar­no­księ­skiej. Ale tylu rze­czy trzeba było się na­uczyć, a tak nie­wiele czasu było na stu­dia...Tam! W tę stronę. Puls amuletu wy­raź­nie wskazy­wał na tamto miej­sce.Poru­szał się jak pan­tera, cień po­śród cieni. Czuł ogar­nia­jące go unie­sie­nie, pul­so­wa­nie tej awantur­ni­czej żyłki. Zda­wał się sobie czymś wię­cej, niźli w isto­cie był; we wła­snych oczach wy­glą­dał ni­czym po­tężny mściciel. Mimo iż po­rywał się na za­danie skrajnie nie­bez­pieczne, nie czuł stra­chu. W ogóle nie przy­szło mu do głowy, by się lękać. Jego nie­ustraszo­ność była nie­ustraszo­no­ścią głupca.Cen­trum obozu od­dzielone zo­stało od po­zo­stałej czę­ści dwu­dzie­sto­jar­do­wym pa­sem na­giej ziemi. Za nim znaj­do­wało się pół tu­zina na­miotów strzeżo­nych przez dwu­dzie­stu Nie­zwy­cię­żo­nych. Warty roz­sta­wione były zbyt bli­sko sie­bie, by można się było obok nich prze­śli­zgnąć.Nie po­trafił zi­den­tyfi­ko­wać na­miotu zaj­mo­wa­nego przez Adepta. Czas pły­nął. W każ­dej chwili nie­obecność war­tow­ni­ków mo­gła zo­stać od­kryta. Na­prawdę mu­siał już coś przedsię­wziąć.Rzu­cił li­liowy czar, wy­słał na po­lo­wa­nie kilka ma­leń­kich, śmiertel­nych kule­czek. Kiedy tylko skończył two­rzyć jedną, za­raz zaj­mo­wał się na­stępną. Nie było in­nego spo­sobu. Po­wi­nien wzbudzić u tam­tych czuj­ność, wy­wo­łać alarm, a w efek­cie być może rów­nież sza­leń­cze za­mie­sza­nie. Być może pod jego osłoną uda mu się zbli­żyć na tyle, by zre­ali­zo­wać swój plan.Któ­ryś z Nie­zwy­cię­żo­nych krzyknął. Oczywi­ście, nie był to ża­den z tych, któ­rych choćby mu­snął fio­le­towy po­cisk. Ci nie wy­da­dzą z sie­bie już nigdy żad­nego głosu.Nie ustając w two­rze­niu i wy­pusz­cza­niu za­bój­czych po­ci­sków, Ha­roun pełzł na­przód... i nagle zna­lazł się twa­rzą w twarz z ol­brzymem w bieli. Gi­gant nie dał się zmy­lić sła­bemu za­klę­ciu ma­sku­ją­cemu. Sza­bla za­świ­stała w po­wie­trzu. Ha­roun odto­czył się na bok, wpadł na niski na­miot, zro­bił kilka bez­ład­nych kro­ków, jakoś umknął w cień, przy­czaił się i spoj­rzał na Nie­zwy­cię­żo­nego. Tamten stra­cił go z oczu, ale jedy­nie na krótką chwilę. Uniósł sza­blę, za­ata­ko­wał.Ha­roun ob­nażył swoje ostrze.Obóz bu­dził się do życia. Męż­czyźni wy­krzy­ki­wali pyta­nia. W kręgu strzeżo­nym przez Nie­zwy­cię­żo­nych — z któ­rych kil­ku­nastu le­żało na ziemi bez życia — z trza­skiem otwierały się klapy na­miotów. Ofi­ce­rowie do­ma­gali się ra­por­tów. Ha­roun do­strzegł czło­wieka, który mu­siał być el Na­di­mem. Pró­bo­wał uwolnić jesz­cze jeden li­liowy pa­cio­rek, ale gi­gant już nań na­cierał.Za­blo­ko­wał cios tak silny, że stra­cił czu­cie w ręce. Nie­zwy­cię­żony od­słonił się na mo­ment, jed­nak Ha­roun nie miał siły, aby wy­pro­wa­dzić kontratak. Spadł ko­lejny cios. Ha­roun wy­konał unik. I znowu nie po­trafił wy­ko­rzy­stać spo­sob­ności; jego broń ze­szła zbyt da­leko z li­nii ewentual­nego ataku.Jacyś męż­czyźni wrzesz­czeli coś do jego prze­ciw­nika, on od­po­wia­dał krzy­kiem.Trzeci cios był rów­nie po­tężny jak dwa, które go po­prze­dzały. Tym ra­zem jed­nak, kiedy ostrze jego broni zo­stało od­rzu­cone na bok i w dół, Ha­roun kop­nął. Trafił gi­ganta w ko­lano. Tamten za­chwiał się. Zbyt wolno przyjmo­wał za­słonę i Ha­roun zdą­żył ją wy­mi­nąć.Za­wró­cił i po­biegł naj­krót­szą drogą, od­py­cha­jąc ogłu­pia­łych wo­jow­ni­ków na boki. Sko­czył pod osłonę cie­nia ja­kie­goś na­miotu. Ni­kogo do­okoła. Wślizgnął się pod skraj mate­rii.Za­mie­sza­nie rosło. Pod­no­siły się krzyki, że to wali za­ata­ko­wał. Męż­czyźni biegli ku pali­sa­dzie. Wielu zdjętych pa­niką bez­ład­nie ci­skało się to tu, to tam, tylko kilku pró­bo­wało tak na­prawdę zna­leźć in­truza, który po­mor­do­wał gwardzi­stów Adepta.Ha­łasy po­woli się od­da­lały. Ha­roun wyj­rzał na ze­wnątrz, nie zo­ba­czył ni­kogo. Wy­śli­zgnął się więc z na­miotu, a po­tem przemy­kał od cie­nia do cie­nia, w kie­runku na­miotu Adepta. Teraz już wie­dział, który to jest.Za jego ple­cami ku niebu wzniosły się pło­mie­nie — w pa­nice żoł­nie­rze wroga za­pró­szyli ogień. Kilka na­miotów sta­nęło w ogniu. Po­żar roz­sze­rzał się szybko.Pole­gli Nie­zwy­cię­żeni zo­stali już za­stą­pieni przez in­nych. Ha­roun za­klął — teraz nie miał już żad­nej spo­sob­ności za­dania ciosu, na który przy­go­to­wy­wał się przez cały dzień. Bę­dzie mu­siał wy­ko­rzy­stać Moc. Pierwot­nie nie chciał tego robić; chciał, by Adept wi­dział, jak Śmierć po niego przy­cho­dzi, chciał spoj­rzeć mu w oczy, chciał, żeby roz­po­znał on chłopca z Al Rhemish. Aby wie­dział za­równo kto, jak i dla­czego.Li­liowy za­bójca nie przyda się na nic. Po­peł­znie w stronę naj­bliż­szego Nie­zwy­cię­żo­nego, nie zaś do czło­wieka ukrywa­ją­cego się w na­mio­cie. Trzeba było wy­my­ślić coś in­nego. W swoim ar­se­nale ma­gicz­nych sztu­czek nie­wiele miał jed­nak sto­sow­nych środ­ków. Znowu nie mógł nie prze­kli­nać zbiegu oko­licz­ności, który nie po­zwo­lił mu w pełni roz­wi­nąć sha­ghuń­skiego po­ten­cjału. Wy­brał za­klę­cie, które miało zain­du­ko­wać u tam­tego ze­spół ob­ja­wów ty­fusu; cicho wy­śpiewał za­klę­cia, przywołał przed oczy du­szy wize­runek tam­tego, jakim go za­pa­mię­tał z Al Rhemish. Uwolnił za­klę­cie.Od­po­wie­dzią był krzyk bólu.Kilku Nie­zwy­cię­żo­nych po­bie­gło do swego mi­strza. A kilku ru­szyło w stronę Ha­rouna. * * *— Co tam się u dia­bła, dzieje? — za­pytał Ha­aken.— Nie mam poję­cia — od­parł Bragi. — Ale bez wąt­pie­nia udało mu się wsa­dzić kij w mrowi­sko.— Może po­win­ni­śmy mu po­móc. Jeśli wyda im się, że zo­stali za­ata­ko­wani, po­wstanie takie za­mie­sza­nie, że uda mu się wy­do­stać.Bragi wąt­pił w sku­tecz­ność tego po­my­słu. Już spisał Ha­rouna na straty. Te­raz sta­nął przed ko­nieczno­ścią pod­jęcia de­cyzji, czy przy­pad­kiem nie na­leży na­tychmiast wy­cofać się do el Aswad z na­dzieją, że nikt nie za­uwa­żył ich nie­obecności. Ale na to z pew­no­ścią jest już za późno. Równie do­brze mogą zo­stać na miej­scu, a nuż się na coś przy­da­dzą.Poje­dyn­czy żoł­nie­rze wroga już ucie­kali z obozu, we­wnątrz zaś roz­sze­rzał się pożar. Ko­nie rżały w pa­nice.— W po­rządku. Idziemy. Bę­dziemy ata­ko­wać tych, któ­rzy pró­bują ucie­kać. Wy, chłopcy z łu­kami, ze­strzelcie paru na pali­sa­dzie. * * *Od­głosy alarmu obu­dziły Me­ge­lina Ra­de­tica. Nie cał­kiem jesz­cze przytomny, wy­szedł chwiejnie ze swej ko­mórki, rzadko uży­wany miecz ob­cią­żał mu bio­dra. Nocny atak? Nie spo­dziewał się go. Z pew­no­ścią nie dałby Adeptowi żad­nych ko­rzy­ści, mu­siał on tylko grać na znu­żenie obrońców, wy­pro­wa­dza­jąc takie fa­lowe ataki jak wczoraj. Za­trzymał się, nad­sta­wił uszu. Lu­dzie bie­gali wo­kół, krzy­cząc, ale nie było sły­chać od­gło­sów grzmotów. Żad­nego ło­skotu bły­ska­wic ude­rza­ją­cych w mury for­tecy. Może to jed­nak nie był szturm.Więc co?Do­tarł na po­mocny dzie­dzi­niec i prze­konał się, że pełen jest ludzi zmie­rza­ją­cych ku bra­mie. Zła­pał naj­bliż­szego żoł­nie­rza za ramię.— Co się dzieje? — Tamten wy­szarpnął rękę. Po­dob­nie jak na­stępny, któ­rego pró­bo­wał za­trzymać. Nikt nie chciał tra­cić na­wet chwili. Ra­detic po­wlókł się z tru­dem na para­pet.Obóz Adepta stał w ogniu. Żoł­nie­rze bie­gali tu i tam. Zwierzęta ucie­kały na wy­ścigi z ludźmi. Obrońcy el Aswad wy­le­wali się na swych wro­gów falą wiel­kiej, bez­ład­nej po­wo­dzi. Przy­szło mu na myśl po­rów­nanie z mrowi­skiem.— Co za banał — mruknął do sie­bie. Parę se­kund tylko za­brało Me­geli­nowi do­my­śle­nie się, jaki był po­czą­tek wszyst­kiego.— Ha­roun! Ty głup­cze! — Prze­stra­szył się nie na żarty. Jego Ha­roun... Nie­malże zbiegł z muru, gnany pra­gnie­niem zna­le­zie­nia się na miej­scu.Ale zaw­sze czujny i bez­na­miętny ob­ser­wator w jego wnę­trzu był roz­ba­wiony.„Chłopak nie jest twoim sy­nem” — po­wie­dział we­wnętrzny głos. „Zo­stał ci tylko wy­po­ży­czony”.Ale na­wet wtedy jego serce roz­dzie­rał strach, że tam­ten sprowa­dził na sie­bie zgubę, re­ali­zując jakiś ro­man­tyczny plan od­wró­cenia złego losu wi­szą­cego nad oj­cem. * * *Bragi trzymał swoich ludzi ra­zem; szli w szyku. Po­nad dwa­dzie­ścia ciał le­żało do­okoła. W takim sta­nie wróg był łatwą ofiarą.Po­tem nad­bie­gły od­działy for­tecy, rów­nie nie­zor­gani­zo­wane jak siły nie­przyja­ciela, jed­nak gnane wi­doczną w oczach żą­dzą krwi. Te­ren zmienił się w po­dwó­rze rzeźni. Bragi po­pro­wa­dził swych lu­dzi do bramy. Wej­ście do środka nie na­strę­czało żad­nych trud­ności, wro­go­wie albo zwy­czaj­nie ucie­kli, albo sku­pili się za pali­sadą. Żoł­nie­rze Gil­dii i wo­jow­nicy wa­liego szli w ślad za dru­żyną Bra­giego.Co teraz? Gdzie szu­kać Ha­rouna? Chłopak chciał do­stać Adepta, a kwatery El Mu­rida po­winny znaj­do­wać się w po­bliżu środka obozu.— Tędy. Ko­lumną dwójkową. — Ha­aken trzymał ludzi ra­zem, pod­czas gdy Bragi po­biegł na prawo, brze­giem sza­leją­cego po­żaru. Jego dru­żyna zo­sta­wiała za sobą krwawy ślad ran­nych wro­gów. Spło­szone konie o zdzi­cza­łych oczach sta­no­wiły większe za­gro­żenie niźli broń tam­tych.Bragi zna­lazł wreszcie drogę nie tkniętą jesz­cze przez pożar. Ru­szył w kie­runku serca obozu. * * *Ha­roun zdławił krzyk, kiedy Nie­zwy­cię­żeni ci­snęli go na zie­mię pod stopy El Mu­rida. Splunął w twarz ich wo­dzowi. Męż­czy­zna ude­rzył go.— Szczeniak wa­liego, panie.— Pe­wien jesteś, Mo­waffak?— Ten sam, który za­ata­ko­wał cię w Al Rhemish.— To był tylko jakiś chło­pak.— To było dawno temu, panie. Naj­wy­raź­niej na­uczył się wię­cej sha­ghuńskich sztu­czek.Ha­roun ob­ser­wo­wał, jak twarz Adepta ciemnieje. Po­rów­nał jego obli­cze z wize­run­kiem prze­cho­wa­nym w pa­mięci. Ten człowiek po­sta­rzał się znacznie bar­dziej, niźli można by się spo­dziewać, bio­rąc pod uwagę upływ lat. Wy­glą­dał jak sta­rzec.— Mnie prze­kli­nasz, a sam uży­wasz jesz­cze bar­dziej pa­skudnych cza­rów?Nie­zwy­cię­żony ude­rzył go znowu. Po­czuł, jak krew wy­peł­nia mu usta. Zdu­sił jed­nak pa­lący ból, na­pluł szkarłatem na szatę tam­tego.— Świ­nio­żerca.— Sam sie­bie oszuku­jesz. Nie uży­wam żad­nych cza­rów — El Mu­rid nadął się obra­żoną god­no­ścią. — Wzywam moc Pana, którą zwia­sto­wał mi jego anioł.— Ktoś tu na­prawdę się oszukuje. Po­jawił się el Na­dim.— Pa­nie, obóz po­grą­żony jest w kom­plet­nym cha­osie. Po­żaru nie udało się opa­no­wać. Żoł­nie­rze Gil­dii wtar­gnęli już za pali­sadę. Mu­simy się stąd wy­nosić.Obli­cze Adepta po­ciemniało jesz­cze bar­dziej.— Nie.— Pa­nie! — warknął Mo­waffak. — Po­słu­chaj głosu roz­sądku. Ta szu­mo­wina prze­stra­szyła ludzi. Wro­go­wie już sie­dzą nam na karku, nie jeste­śmy w sta­nie sta­wić im czoła. Albo ucie­kamy, albo od­damy życie.El Na­dim zgo­dził się z nim.— Mo­żemy za­brać zbie­gów po dro­dze, a po­tem tu wró­cimy. — Wy­mie­nił spoj­rze­nia z Nie­zwy­cię­żo­nym.Ha­roun zro­zu­miał. Obaj wie­dzieli, że nie bę­dzie na­stęp­nego szturmu na for­tecę. Ta noc ob­na­żyła wszystkie ich sła­bości.— Żad­nemu z was nie uda się uciec — wy­beł­kotał ustami peł­nymi krwi. — Obaj jeste­ście martwi. — Wielkie słowa. Ale być może rze­czy­wi­ście obaj zginą. Sły­szał już zbli­ża­jące się od­głosy walki.Ból wy­krzywił twarz Adepta. Strażnicy pod­biegli, aby go pod­trzymać. Ka­pitan Nie­zwy­cię­żo­nych warknął:— Wsadźcie go na konia. Zbierzcie wszyst­kich i też ru­szaj­cie w drogę. Jedź­cie galo­pem, jeśli bę­dzie trzeba. — Od­wró­cił się w stronę Ha­rouna: — Co mu zro­biłeś?Ha­roun nie od­po­wie­dział.Nie­zwy­cię­żony ude­rzył go po­now­nie.— Co mu zro­biłeś?Ha­roun zaci­snął szczęki i siłą woli zdu­sił ból.Ciosy sy­pały się już na niego bez prze­rwy. Nie­zwy­cię­żeni wzięli się sprawnie do ro­boty, po­wta­rza­jąc nie­ustannie, że ból skończy się do­piero wówczas, gdy wszystko im wy­jawi. Mi­nuty wlo­kły się ni­czym go­dziny. Ból sta­wał coraz gor­szy. Tylko czy­sty upór po­wstrzy­my­wał Ha­rouna przed ka­pitu­lacją.Jakiś Nie­zwy­cię­żony wbiegł do środka.— Idą w naszą stronę.— Jak bli­sko są?— Za­raz za mną.Ka­pitan po­sta­wił Ha­rouna na nogi.— Za­bie­rzemy go ze sobą. Czy Adeptowi nic się nie stało?— Już wy­jeż­dżają tylną bramą z obozu. Ge­nerał i jego lu­dzie są z nimi.— Po­móż mi go po­nieść. — Ha­roun nie po­trafił na­wet ustać o wła­snych si­łach. Za­wisł w uchwycie dwóch żoł­nie­rzy, stopy bez­władnie cią­gnęły się w pyle. Nie mógł na­wet do­strzec, co się wo­kół dzieje, wszystko było nie­wy­raźne, znie­kształcone i pełne ognia.Nie uj­dzie z tego z ży­ciem. Naj­pierw zmu­szą go, by zła­mał za­klę­cie, po­tem go za­biją...Nie bał się. Mimo bólu czuł tylko ra­dość zwy­cię­stwa. * * *— Tam jest! — krzyknął Bragi. — Ci w bia­łych płaszczach go mają. Ru­szamy. — Za­ata­ko­wał, uno­sząc nad głowę skrwa­wione ostrze mie­cza.Jeden z Nie­zwy­cię­żo­nych obej­rzał się za sie­bie. Jego oczy roz­sze­rzyły się. Uciekł. Drugi od­wró­cił się, oce­nił sytu­ację, pu­ścił Ha­rouna i wy­cią­gnął sztylet. Schwycił mło­dzieńca za włosy, od­rzucił głowę do tyłu i przyłożył ostrze do gar­dła.Bragi ci­snął mie­czem. Ude­rzył pła­zem w okryte białą szatą ramię, nie czy­niąc Nie­zwy­cię­żo­nemu żad­nej krzywdy, ale uniemoż­li­wia­jąc próbę mor­der­stwa, po­tem rzucił się pod nogi prze­ciw­nika. Ha­aken za­wył i zło­żył się do ciosu z obu rąk. Tamten ci­snął Ha­rouna im pod nogi. Bragi zde­rzył się z mło­dzieńcem, Ha­aken prze­ko­zioł­ko­wał nad nimi, Nie­zwy­cię­żony obalił go, po­tem ci­snął na­stęp­nego żoł­nie­rza Gil­dii na jego plecy i umknął w noc. To­wa­rzy­sze z dru­żyny Bra­giego po­gnali za nim.Bragi zdo­łał jakoś po­wstać.— Co za bur­del! Ha­aken?— Tutaj.— Spójrz na to. Na­prawdę mocno nad nim pra­co­wali.— Sam się o to prosił. Le­piej zo­baczmy, czy nie da się zro­bić ja­kichś no­szy.— Pro­sił się o co? Na­prawdę nie masz w sobie krztyny współczu­cia.— Nie dla głup­ców.— Nie oka­zał się wcale głup­cem. Przełamał oblę­żenie. — Walki w obo­zie po­woli za­mie­rały. Lu­dzie Adepta ucie­kali. Gdyby wali był w sta­nie ze­brać dość jeźdźców do sys­te­ma­tycz­nego po­ścigu, nikt by nie umknął. We wszech­ogar­nia­ją­cym cha­osie Hali i el Na­dim zdo­łali jed­nak zgroma­dzić dość żoł­nie­rzy, by osło­nić od­wrót El Mu­rida. * * *— Drugi raz za­wdzię­czam wam życie — wy­skrzeczał Ha­roun. Bragi i Ha­aken stali nad nim, roz­luź­nia­jąc mię­śnie ze­sztyw­niałe od dźwigania no­szy.— No — mruknął Bragi. — Nie­długo wej­dzie mi to w na­wyk.— A oto i stary — wy­szeptał Ha­aken.Ra­detic pod­szedł, ciężko dy­sząc, wy­raz, w jaki skrzepły rysy jego twa­rzy, dziwnie pa­so­wał do sza­leją­cej po­żogi. Opadł na ko­lano przy boku Ha­rouna.— Nie martw się tą krwią — po­wie­dział Bragi. — Po pro­stu mocno go po­bili.Ha­roun spró­bo­wał się uśmiech­nąć.— Omal go do­sta­łem, Me­geli­nie. W każ­dym razie i tak tra­fiłem go za­klę­ciem. Bę­dzie go teraz bar­dzo bo­lało. Ra­detic po­kręcił głową. Bragi po­wie­dział:— Za­su­wamy. Bierz go, Ha­aken.Nadje­chali dwaj konni, po­pa­trzyli na nich z góry.— Oj­cze — wy­skrzeczał Ha­roun.— Ha­roun — wali zmie­rzył spoj­rze­niem Ra­de­tica. — On to za­czął, Me­geli­nie?— On.Wali za­ssał ślinę mie­dzy zę­bami.— Ro­zu­miem. — Przyjrzał się Bra­giemu i Ha­ake­nowi. — Czy to nie są ci chłopcy, któ­rzy przy­wieźli go z przełęczy?— Ci sami. Wy­brali sobie za­wód, nie­prawdaż?— Tak to wy­gląda. Zaj­mij się obra­że­niami Ha­rouna, po­tem wy­słu­chaj, co mają do po­wie­dze­nia. I chcę po­roz­ma­wiać z tobą, kiedy już skoń­czymy tam w dole.— Jak sobie ży­czysz.— Fuad, je­dziemy. — Wali i jego brat od­dalili się, kie­rując w stronę naj­większego za­mie­sza­nia.— Mo­żemy już iść? — za­pytał Bragi.— Jak naj­bar­dziej — Me­gelin przyjrzał się Ha­ro­unowi, który nie po­trafił skryć drże­nia. — Wszystko bę­dzie do­brze, chłopcze. Ale tro­chę nie uwa­żałeś, po­dob­nie jak w Al Rhemish.Ha­roun zmu­sił się do uśmiechu.— Nie mia­łem wy­boru.— To jest kwe­stia dys­ku­syjna. Nie­mniej, ostatecz­nie wy­szło ci to na dobre, za­kła­dając, że nie wy­bili ci wszyst­kich zę­bów. Poza tym, mam na­dzieję, że odtąd prze­sta­niesz uwzględ­niać te rze­czy w swoim światopo­glą­dzie.— Co?— Bunt. Głu­potę. Je­steś młody. Zo­stało ci wiele lat życia, jeśli ich nie zmarnu­jesz. Ci chłopcy nie zaw­sze będą przy tobie.Ha­roun za­mknął oczy i za­drżał. Na­prawdę oka­zał się głup­cem, nie za­sta­nowił się na­wet przez mo­ment, jak też uda mu się wy­do­stać z obozu wroga. Cze­kały go jesz­cze dłu­gie lata życia, a przez swoją bez­myślność omal się ich nie po­zba­wił. Za­wdzięczał lu­dziom z pół­nocy wię­cej, niż my­ślał. * * *Me­gelin na­chmurzył się.— Cóż więc? — za­pytał wali.Ra­detic spoj­rzał na Haw­kwinda. Po­marsz­czone ob­licze gene­rała na­wet na jotę nie zmieniło wy­razu. Jego głos był „obecny”, nic wię­cej. Me­gelin przyjrzał się więc Fu­adowi. Brat wa­liego aż pienił się ze zło­ści. Miał więc cho­ciaż jed­nego sprzymie­rzeńca, ale on i Fuad sta­no­wili do­prawdy żało­sne mał­żeń­stwo z roz­sądku.Me­gelin przy­po­mniał sobie pew­nego na­uczyciela, który straszliwie go onie­śmielał w mło­dości. Dzie­sięć lat za­brało mu prze­zwy­cię­żenie tego irra­cjo­nal­nego lęku. Do­piero wówczas był w sta­nie prze­ana­lizo­wać, co tam­ten mu zro­bił. Teraz przyjął jego me­todę.— Przez wię­cej lat, niźli chciałbym pa­mię­tać, tkwię bez­na­dziejnie na tym za­dupiu — nad­mierna za­pal­czy­wość i bom­ba­styczność sta­no­wiły istotę tej me­tody, nale­żało je uzu­peł­nić prze­sadną ge­sty­kula­cją i mi­miką. W jego słu­cha­czach bu­dziło to dzie­cięcy strach przed oj­cem. — Nie­ustannie szu­kali­ście mojej rady. Nie­ustannie też igno­ro­wali­ście ją. Przez cały czas zbie­rałem się, by wró­cić do domu, a za każ­dym ra­zem sprzeci­wia­liście się memu za­mia­rowi. Wal­czy­łem za was. Cier­pia­łem dla was. Zmarno­wa­łem dla was ka­rierę aka­de­micką. Zno­siłem nie koń­czące się, ab­sur­dalne poni­żenia z rąk wa­szych i wa­szych ludzi. Wszystko po to, by ura­to­wać kupę gru­zów po­środku miej­sca poło­żo­nego nig­dzie, kupę gru­zów chro­niącą przez boga za­po­mniane zie­mie, za­miesz­kane wy­łącz­nie przez bar­ba­rzyń­ców, strzegąc jej przed ban­dy­tami, na któ­rych ta zie­mia jak naj­bar­dziej sobie za­słu­żyła.Czuł, jak krew za­czyna ude­rzać mu do głowy, zrzu­cał z sie­bie całe lata ko­lej­nych roz­cza­ro­wań.— Jak wiele setek, nie, jak wiele ty­sięcy ludzi od­dało swe życie za ten wy­stę­pek prze­ciwko natu­rze sto­jący na wzgórzu? Po­sta­rza­łem się, tutaj. Po­sta­rza­łem się, za­nim nad­szedł mój czas. Wasi sy­no­wie doro­śli tutaj, po­su­nęli w la­tach spę­dzo­nych na nie koń­czą­cej się nie­na­wiści i zdra­dzie, i woj­nie. A te­raz chce­cie po­rzu­cić to miej­sce na pa­stwę Adepta! Hańba!Ra­detic przy­sta­nął przed wa­lim, pod­parł się pod boki. Le­dwo stłu­mił uśmiech. Na­wet Fua­dem naj­wy­raź­niej wstrzą­snęła jego furia.— Po co żyli­śmy? Na co rzu­cili­śmy swój życia los? Jeśli teraz odej­dziemy, czy nie zmarnu­jemy wszyst­kich tych lat i po­świę­ceń?— Wal­czy­liśmy w obronie ide­ału, Me­geli­nie. — Głos You­sifa był cichy i pe­łen zmę­cze­nia. — I prze­grali­śmy. Adept nie po­konał nas w zwy­kłym tego słowa zna­cze­niu. Od­parli­śmy go znowu, ale nasze ide­ały spo­czy­wają martwe pod jego bu­tem. Ple­miona nas opusz­czają. Wie­dzą, przy kim jest siła, kto ma przed sobą przy­szłość. Człowiek, któ­rego nie po­tra­fimy zabić. Człowiek, który w prze­ciągu kilku tygo­dni bę­dzie miał do swej dys­po­zycji hordy, chętne ni­czym ro­bactwo przeleźć przez nasze strza­skane mury obronne, splą­dro­wać nasze domy, splu­ga­wić nasze ko­biety i wy­mor­do­wać nasze dzieci. Tutaj nie zo­stało już nic do zro­bie­nia... chyba że na­prawdę chcemy umrzeć na próżno, w imię stra­conej sprawy, jak ryce­rze w wa­szych za­chodnich ro­man­sach.W obli­czu prawdy Me­gelin nie po­trafił już dłu­żej pod­sycać w sobie gniewu. On i Fuad oka­zy­wali upór, ale tylko w imię sen­ty­mentu i dumy. Za upie­ranie się przy nich je­dyną na­grodą bę­dzie śmierć. Wa­liat zo­stał stra­cony.You­sif cią­gnął dalej:— Na pół­nocy rze­czy nie wy­glą­dają jesz­cze aż tak bez­na­dziejnie. Aboud przejrzał na oczy w do­sta­tecz­nym stop­niu, by do­strzec po­trzebę sprowa­dze­nia gene­rała. Może ra­porty od jego wła­snych lu­dzi, któ­rzy wi­dzieli wroga, po­sze­rzą tę szczelinę w mu­rze od­gra­dza­ją­cym jego ro­zum od rze­czy­wi­stości. Wciąż ucieleśnia się w nim siła i wiara kró­le­stwa, na­wet jeśli nie po­trafi z nich uczynić użytku.Udręka i roz­pacz prze­sy­cały słowa wa­liego, ból, któ­rego nigdy nie ośmielił się wy­znać. Pod­jęcie de­cyzji o ucieczce koszto­wało go nie­mało, mo­gło na­wet zła­mać go jako męż­czy­znę.— Bę­dzie, jak sobie ży­czysz, pa­nie. Nie mam od­wagi za­ne­go­wać two­ich roz­ka­zów. Ale oba­wiam się, że w Al Rhemish znaj­dziesz tylko jesz­cze większą roz­pacz. Nic wię­cej nie mam już do po­wie­dze­nia. Mu­szę się spa­ko­wać. To byłby grzech, gdyby pracę wielu lat zniszczyli jacyś nie­uczeni kre­tyni w bieli.Na mo­ment udręka opa­no­wała wa­liego. Na jego twa­rzy od­biły się wszelkie męki pie­kielne. Ale opa­no­wał się, jak przy­stało wiel­kiemu panu, któ­rym na­prawdę był.— Jedź więc, na­uczycielu. Przykro mi, że cię za­wio­dłem.— Nie o to cho­dzi, wali. Nigdy tak nie my­śla­łem. — Ra­detic przyjrzał się po­zo­sta­łym. Twarz Haw­kwinda po­zo­sta­wała nie­prze­nik­niona. Fuad mógłby sta­no­wić ale­gorię we­wnętrz­nego kon­fliktu, sza­blo­nowy por­tret czło­wieka usi­łują­cego nad sobą pa­no­wać.— Me­geli­nie! — za­wołał jesz­cze You­sif, gdy Ra­detic zmie­rzał już ku drzwiom. — Jedź z Ha­ro­unem. Nie­wiele oprócz niego mi zo­stało.Ra­detic ski­nął głową i wy­szedł na ze­wnątrz. * * *— I tak to jest — po­wie­dział Smok­bójca. — Marsz przez całą drogę z Wy­so­kiej Iglicy, for­sowny marsz, marsz na kra­wę­dzi wy­trzyma­łości, aby­śmy mo­gli ura­to­wać ten śmietnik, a po­tem co ro­bimy? Od­cho­dzimy. Dla­czego stra­tegię zaw­sze zo­sta­wia się ja­kimś idiotom?— Po­słu­chaj­cie sta­rego stra­tega — szy­dził Ha­aken. — Nie ma na­wet tyle ro­zumu, by utrzymać miej­sce w szyku, ale wie wszystko lepiej od gene­rała i sta­rego Ha­rouna, któ­rzy do­wo­dzili ar­miami, za­nim on stał się choćby iskierką po­żą­dania w oku swego ojca.— Prze­stań­cie — po­wie­dział Bragi. — Po­wie­dziano nam, że mamy wy­śli­zgnąć się stąd bez ha­łasu.— O co to całe za­mie­sza­nie? To wozy robią tyle ha­łasu, że pew­nie sły­chać je na cztery mile.Kon­nica wa­liego wy­je­chała o zmroku, kilka go­dzin wcześniej, ma­jąc za za­danie oczy­ścić teren ze szpiegów wroga. Teraz szła już główna ko­lumna. Żoł­nie­rze Gil­dii w ariergar­dzie. Wali miał na­dzieję, że wy­mar­szu wojsk nikt nie za­uważy do chwili, gdy bę­dzie już za późno, aby je do­gonić.— Ra­gnar­son.Bragi spoj­rzał w twarz po­rucz­nika San­gu­ineta.— Pa­nie po­rucz­niku?— Za dużo ha­łasu robi ta twoja gro­madka. Po­wiedz Smok­bójcy, żeby się za­mknął, albo zo­sta­wię go sza­ka­lom na po­żar­cie.— Tak jest. Za­kne­bluję go, jeśli bę­dzie trzeba.I na tym po­winno się skończyć, jed­nak San­gu­inet zo­stał na miej­scu i przy­glą­dał mu się. Bragi za­czął się de­ner­wo­wać. Kiedy tam­ten wreszcie od­szedł, Bragi zwrócił się do Ha­akena:— On wie. Musi uda­wać, że nie wie, gdyż w prze­ciw­nym razie nie mógłby przejść nad tym do po­rządku dziennego. Na­wet jeśli ura­to­wali­śmy syna wa­liego. Od­tąd bę­dziemy mu­sieli cho­dzić na pa­lusz­kach, bo spró­buje nas jesz­cze na czymś przyłapać. Re­skird, lepiej uda­waj, że nigdy nie na­uczyłeś się otwierać ust.— Co ja znowu zro­biłem? Po­wie­działem po pro­stu gło­śno to, co wszyscy my­ślą.— Wszyscy po­zo­stali mają dość ro­zumu, aby za­trzymać to dla sie­bie. Ru­szajmy. — Bragi opu­ścił el Aswad, ani razu nie oglą­dając się za sie­bie. Na­wet przelotne zerk­nię­cie przez ramię oznacza­łoby ko­nieczność spoj­rze­nia na wła­sną prze­szłość, a on nie chciał ani przez chwilę ża­ło­wać, że się za­cią­gnął. De­cyzja była głu­pia, wia­domo, jed­nak już za­padła, a on nale­żał do ludzi, któ­rzy zaw­sze upie­rają się przy po­no­sze­niu kon­se­kwencji wła­snych wy­bo­rów.Jed­nak pa­trząc przed sie­bie, rów­nież nie do­strzegał szczegól­nie obie­cują­cych per­spektyw. Tak na­prawdę oba­wiał się, że jego krew zrosi pia­sek tych dzi­kich, ob­cych, nie­zro­zu­mia­łych ziem. * * *Ha­roun oglą­dał się za sie­bie. Nie miał wy­boru. Z no­szy, na któ­rych go wie­ziono, mimo iż upie­rał się, że poje­dzie na koniu, wi­dok roz­po­ście­rał się pro­sto na za­mek. Pła­kał. Nigdy nie miał in­nego domu, a wie­dział, że tego nie zo­ba­czy już nigdy. Pła­kał nad swoim oj­cem i stry­jem, dla któ­rych el Aswad zna­czyło jesz­cze wię­cej. Pła­kał nad wszyst­kimi męż­nymi przodkami, któ­rzy bro­nili Wschod­niej For­tecy i nigdy nie za­wie­dli po­kła­da­nego w nich za­ufa­nia. I pła­kał na myśl o przy­szło­ści, któ­rej pierwsze zwia­stuny ry­so­wały się przed jego oczyma.Me­gelin przyłączył się do niego i przez jakiś czas szedł obok, w ci­szy zna­czą­cej wię­cej niż wszelkie słowa.Przed świ­tem ko­lumna znik­nęła już w Wielkim Ergu, nie do­strzeżona przez żadne nie­przyjazne oczy. Rozdział trzynasty Anioł Ogłu­szony nie­spo­dziewaną od­mianą losu, El Mu­rid wy­cofał się do swej wa­rowni w Sebil el Selib. Przed schronie­niem się w głębi wła­snego umy­słu zro­bił jesz­cze tylko jedną rzecz, mia­no­wicie we­zwał Nas­sefa z frontu throyań­skiego. Wy­słał mu wia­do­mość sformu­ło­waną do­sta­tecz­nie jed­no­znacznie, żeby nie do­pusz­czała żad­nej błęd­nej in­ter­pre­tacji. Nas­sef albo się po­jawi, albo bę­dzie mu­siał sta­wić czoło gniewowi Ha­rish.Bicz Boży przy­był w iście re­kor­do­wym tem­pie, po­na­glany bar­dziej to­nem listu Adepta niźli sło­wami, ja­kie za­wie­rał. Obawiał się za­ła­ma­nia El Mu­rida. Kiedy wreszcie do­tarł na miej­sce, nie cze­kały nań by­najmniej po­cie­sza­jące wie­ści. Jego szwagier za­cho­wy­wał się tak, jakby wszystko w nim umarło.Od sze­ściu dni Adept sie­dział na Ma­la­chi­to­wym Tro­nie, igno­rując wszystko i wszyst­kich. Pił mało, jadł jesz­cze mniej, za­głę­bia­jąc się w labi­ryn­tach wła­snej du­szy. Za­równo Nas­sefa, jak Me­ryem cał­ko­wicie zbi­jało to z tropu.Nas­sef. Cy­niczny Nas­sef. Nas­sef nie­do­wia­rek. On sta­nowił po­łowę pro­blemu. Był nie­wier­nym w służ­bie Pana. El Mu­rid mo­dlił się, aby Bóg wy­ba­czył mu ten kom­pro­mis. Po­wi­nien już dzie­sięć lat temu po­zbyć się tego czło­wieka. Ale była prze­cież Me­ryem, z którą nale­żało się li­czyć, i nie­prze­ciętne zdol­ności Nas­sefa jako gene­rała. I ostatecz­nie, była prze­cież po­nura szansa, że nie­któ­rzy z Nie­zwy­cię­żo­nych od­czu­wali teraz większą lojal­ność wo­bec swego ge­ne­rała niźli pro­roka. Prze­ka­zanie ich Nas­se­fowi było błę­dem.Ale he­re­tycy będą mu­sieli za­cze­kać, póki nie rzuci na ko­lana jaw­nych wro­gów Pana.Jed­nak Nas­sef... Brał ła­pówki od roja­li­stów chcą­cych kupić swe życie. Sprzeda­wał łaskę. Do­ko­ny­wał eks­pro­pria­cji na rzecz swoją i swych za­usz­ni­ków. Bu­do­wał wła­sne stronnic­two. Na­wet jeśli nie bez­po­śred­nio, to jed­nak de­pra­wo­wał ruch. Któ­regoś dnia może ze­chcieć przejąć wszystko. Nas­sef był Adeptem Złego w obo­zie Pana.Jed­nak na bez­droża wła­snej du­szy nie wy­gnała El Mu­rida żadna du­chowa dole­gli­wość. Nie. Nie cho­dziło też o pa­niczny od­wrót spod Wschod­niej For­tecy. Po­rażka nie oka­zała się aż tak wielka, na jaką w swoim cza­sie wy­glą­dała. Wróg zwlekał z po­ści­giem, oba­wia­jąc się na­stęp­nej za­sadzki. Przy­czyn jego zwrócenia się do wnę­trza nale­żało szu­kać w wy­cofa­niu się wa­liego z el Aswad.Na­stą­piło to tak nie­spo­dzia­nie i było tak nie­zgodne z cha­rak­terem tam­tego. Ten człowiek był prze­cież uparty, to był wo­jow­nik, a nie ucie­ka­jący tchórz. Skoro przez tyle lat za­wzięcie się opie­rał, dla­czego te­raz ucie­kał? Wy­cofa­nie się You­sifa stwo­rzyło wo­kół Adepta ro­dzaj próżni. Pełną reali­zację jego pla­nów już od tak dawna po­wstrzy­my­wał upór tego jed­nego czło­wieka, że nie po­trafił wy­obra­zić sobie, co po­cznie w obli­czu po­rażki You­sifa. Po pro­stu nie miał poję­cia, co robić dalej.You­sif od­szedł, ale na zaw­sze już po­zo­sta­nie w my­ślach El Mu­rida. Dla­czego od­szedł? Co wie­dział? W końcu Adept we­zwał Nas­sefa i po­sta­wił mu te pyta­nia.— Nie mam poję­cia — od­parł Nas­sef. — Wy­cią­gną­łem chyba wszystko z el Na­dima i Ha­liego. Rozma­wia­łem z większo­ścią ludzi. Od tygo­dnia przez to nie spa­łem. I nie po­trafię ci ni­czego wy­ja­śnić. Aboud z pew­no­ścią go nie we­zwał, w Al Rhemish nic się nie stało. — Żadne wie­ści do­cie­ra­jące ze sto­licy nie umy­kały uwa­dze Nas­sefa. Miał wła­snego agenta w sa­mym na­mio­cie kró­lew­skim.— Wo­bec tego on wie tylko to, co my — za­du­mał się El Mu­rid. — Jakie fakty zin­ter­pre­tował od­miennie?— Stoi za tym ten obcy dia­beł, Ra­detic.— Może. Bał­wo­chwalcy z ob­cych ziem mu­szą mnie nie­na­wi­dzić. Mu­szą czuć we mnie dotyk Bo­żej dłoni. Mu­szą wie­dzieć, że w Jego gniewie będę na­rzę­dziem ich wy­nisz­cze­nia. Wszyscy oni są słu­gami Złego, wal­czą­cymi tylko o to, by prze­dłu­żyć czas jego pa­no­wa­nia nad kró­le­stwami nie­go­dzi­wo­ści.Czy ką­ciki warg Nas­sefa za­drgały w tłu­mio­nym uśmiechu?— Tato?Dziew­czynka była do­prawdy nie­zno­śna. W pierwszym odru­chu miał ochotę uka­rać ją za brak po­wagi w świątyni. Ale prze­cież wieki mi­nęły, od­kąd po­świę­cił jej choćby odrobinę uwagi.Nas­sef za­uwa­żył:— To dziecko cza­sami za­cho­wuje się jak dzi­kus.— A od kiedy to śmiech sta­nowi ob­razę w oczach Pana? Zo­staw nas. — Po­zwo­lił jej usiąść na swoich kola­nach. — O co cho­dzi, ko­cha­nie? — Miała obecnie pra­wie dwa­na­ście lat.Na­prawdę upły­nęło już tyle czasu? Ży­cie przemi­jało, a on tak nie­znacznie zbli­żył się do swego celu. Ten nie­go­dziwy You­sif. Nas­sef od­nosił suk­ces za suk­ce­sem, ale nie­wiele one zna­czyły, póki wali trzymał ich w sza­chu, za­mkniętych w gra­ni­cach Sebil el Selib.— Och, nic. Po pro­stu chciałam spraw­dzić, czy już skończy­łeś my­śleć. — Przytuliła się do niego, moszcząc sobie miej­sce na kola­nach.Teraz czuł już tylko wstyd na myśl o pod­nie­cie, która na­wie­dziła go za sprawą Złego. Ni­czym wampir czar­no­skrzydły. Prze­cież nie z wła­sną córką!Po­woli prze­sta­wała być dzieckiem: ko­bie­cość miała w niej roz­kwit­nąć lada chwila. Wkrótce jej piersi za­czną na­brzmie­wać, bio­dra staną się szer­sze. Bę­dzie go­towa do wy­dania za mąż. Wśród jego wy­znawców już pa­no­wało obu­rze­nie, po­nie­waż po­zwalał jej bie­gać po Sebil el Selib bez za­słony i czę­sto wy­rażał zgodę, aby towa­rzy­szyła Nas­se­fowi pod­czas jego bar­dziej bez­piecznych po­dróży. Po­dej­rze­wał, że Nas­sef chciał ją dla sie­bie.I wciąż nie miała imie­nia.— Wiesz do­brze, że w to nie uwie­rzę, ko­cha­nie. Mu­siało cię tu sprowa­dzić coś in­nego niż towa­rzy­stwo zrzę­dli­wego sta­rego ojca. — Do­sko­nale wy­czu­wał dez­apro­batę ka­pła­nów do­glą­dają­cych świątyni.— Cóż...— Nie mogę po­wie­dzieć ani tak, ani nie, póki mi nie wy­ja­śnisz.Wtedy po­pły­nęła rzeka słów:— Fa­tima obie­cała mi, że na­uczy mnie tań­czyć, jeśli wy­ra­zisz zgodę. Pro­szę? Tak cię pro­szę, tato, mogę? Pro­szę?— Po­woli. Po­woli.Fa­tima była oso­bistą słu­żącą Me­ryem i rów­no­cze­śnie triumfal­nym przy­kła­dem sku­tecz­ności pro­pa­gandy. Na­wró­cona pro­sty­tutka, sta­no­wiła cho­dzący do­wód, że wszyscy, któ­rzy szu­kają, mogą oka­zać się godni w oczach Boga El Mu­rida. Na­wet ko­biety. Na tym pole­gało naj­bar­dziej rady­kalne ze­rwa­nie El Mu­rida z tra­dy­cyj­nymi do­gmatami; wciąż miał kło­poty, pró­bując prze­ko­nać doń swych wier­nych.W trak­cie Upadku ko­biety do­znały po­dwójnego uszczerbku, ko­bieta bo­wiem przywio­dła naród do opła­ka­nego stanu, w jakim się teraz znaj­do­wał. Obecnie naj­bar­dziej twar­dzi fun­da­mentaliści spo­śród męż­czyzn do­pusz­czali żony do sie­bie tylko i wy­łącz­nie dla ce­lów pro­kre­acji. Na­wet względni libe­rało­wie, jak You­sif z el Aswad, trzymali ko­biety w za­mknięciu, nie po­zwalając im uczestni­czyć w swoim życiu. Córki bie­da­ków nie­kiedy du­szono tuż po naro­dzi­nach albo sprzeda­wano han­dla­rzom nie­wol­ni­ków, któ­rzy pod­da­wali je szkoleniu, a po­tem od­sprzeda­wali jako pro­sty­tutki. W spo­łecz­nym od­czu­ciu pro­sty­tutka stała od żony, co żona od męża. Jed­nak na­wet na Hammad al Nakir na­tura zwy­cię­żała, jeśli cho­dziło o mło­dych.— To po­ważna sprawa. — Małe dziew­czynki rzadko in­tere­so­wały się tań­cem, jeśli nie in­try­go­wało ich rów­no­cze­śnie za­inte­re­so­wa­nie chłopców dziew­czynkami. Póź­niej prze­sta­wały być ma­łymi dziew­czynkami. A chłopcy nie byli już chłopcami. Nad­szedł czas, by po­roz­ma­wiać z Me­ryem na temat za­słony.— Czas pędzi jak naj­szyb­szy ru­mak, moja słodka. — Westchnął. — Jak to wszystko szybko nad­cho­dzi i mija. Mija w mgnieniu oka.Za­częła już wy­dy­mać usta w dąsie, pewna, że nie uzy­ska zgody.— Po­zwól mi po­my­śleć. Daj mi pięć dni, do­brze?— Do­brze — po­wie­działa we­soło. Prośba o zwłokę w jej oczach oznaczała nie­uchronnie tylko wstęp do ustępstwa. Po­ca­ło­wała go, ze­sko­czyła z jego kolan, i od­bie­gając, zmieniła się w jedno lśniące wi­ro­wa­nie rąk i nóg.Ka­płani peł­nymi nie­smaku spoj­rze­niami pa­trzyli w ślad za nią.— Hadj! — za­wołał El Mu­rid do­wódcę swej straży przy­bocznej. — Wy­ru­szamy w po­dróż. Przygotuj wszystko.Da­leko na połu­dnie od Sebil el Selib, na połu­dnie od el Aswad wznosiła się ku niebu góra nie­znacznie wy­od­ręb­niona z ma­cie­rzy­stego ma­sywu Jebal al Alf Dhulquar­neni. Zwana była Jebal al Djinn, Górą De­mo­nów, albo rza­dziej Ro­gatą Górą. Kiedy pa­trzyło się na nią od połu­dniowego za­chodu, przy­po­mi­nała wielką, ro­gatą głowę uno­szącą się po­nad pu­sty­nią. To wła­śnie tam El Mu­rid spo­tykał się ze swym aniołem, kiedy czuł się na tyle za­gu­biony, aby pra­gnąć roz­mowy w cztery oczy. Nigdy na­wet przez mo­ment nie za­sta­na­wiał się, czemu po­sła­niec Pana wy­brał miej­sce spo­tkań tak odle­głe i tak złą cie­szące się sławą.Wiara Adepta w anioła pod­dana zo­stała su­rowej pró­bie pod­czas sa­mot­nej, dłu­giej wspi­naczki, na którą jego ciało re­ago­wało ni­czym na tor­turę. Czy po­sła­niec od­po­wie na jego wo­łanie po tak dłu­gim cza­sie? El Mu­rid nie po­ja­wiał się tutaj, by szu­kać jego rady, od czasu swej źle wi­dzia­nej wi­zyty w Al Rhemish. Nie­mniej anioł obie­cał. Na Jebal al Djinn wszakże na­wet anielskie obietnice miały w sobie coś po­dej­rza­nego.Góra nie była do­brym miej­scem. Była prze­klęta. Nikt nie wie­dział, dla­czego wciąż tak jest, ale zło mieszkało w ka­mie­niach i oca­la­łych drzewach, nie­malże na­ma­cal­nie ude­rza­jąc w dusze in­tru­zów. Z każdą wi­zytą El Mu­rid ża­łował coraz moc­niej, że jego mentor nie wy­brał miej­sca bar­dziej przyjaz­nego lu­dziom.Umocnił się w swym po­sta­no­wie­niu. Zło na­leży po­ko­nać w jego wła­snej twierdzy. Ja­kim in­nym spo­so­bem prawi mie­liby po­zy­skać moc opie­rania się Ciemności, jak nie uda­jąc się do jej wa­rowni?Jego wąt­pli­wo­ści rosły coraz bar­dziej, w miarę jak prze­są­czyła się noc i większa część dnia, a od jego nie­biań­skiego roz­mówcy nie nad­cho­dziła żadna od­po­wiedź. Nad­cho­dził już na­stępny wie­czór. Cie­nie wzniecane światłem ogni­ska ba­wiły się w berka na na­gich ska­łach.Emi­sa­riusz przy­był z towa­rzy­sze­niem gro­mów i bły­ska­wic, które z pew­no­ścią można było do­strzec z odle­gło­ści wielu lig. Trzykrot­nie jego skrzydlaty ru­mak okrą­żył ro­gate szczyty, za­nim osiadł w odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu jar­dów od ogni­ska Adepta. El Mu­rid po­wstał. Z sza­cun­kiem wbił wzrok w zie­mię.Anioł, który upo­rczywie przy­bierał po­stać ni­skiego starca, po­kuś­tykał ku niemu przez strza­skany ba­zalt. Przez ramię przewie­szony miał in­stru­ment przy­po­mi­na­jący do złu­dze­nia róg ob­fito­ści, z po­zoru zde­cy­do­wa­nie zbyt ciężki jak na jego siły.Zrzucił ładu­nek na zie­mię, przy­siadł na nim.— Sa­dzi­łem, że wcześniej ze­chcesz się ze mną skontak­to­wać.Serce El Mu­rida za­trze­po­tało w piersi. Obecnie anioł onie­śmielał go rów­nie bar­dzo, jak wówczas, dawno już temu, kiedy był tylko chłopcem za­gu­bio­nym na pu­styni.— Nie było po­trzeby. Wszystko szło tak jak po­winno.— Na­wet jeśli tro­chę wolno, co?El Mu­rid zerk­nął na tam­tego nie­śmiało. Prze­ni­kliwe spoj­rze­nie zwę­ziło oczy anioła.— Po­woli, tak, to prawda. Ale spie­szy­łem się, jak mo­głem. Wadi el Kuf na­uczyło mnie, że głu­potą jest pró­bo­wać wy­mu­sić coś, za­nim na­dej­dzie czas.— Co się teraz stało?El Mu­rid po­czuł za­kło­pota­nie. Opowie­dział o dziwnej ucieczce You­sifa po ostatnim oblę­żeniu oraz o nad­cią­gają­cym kry­zysie w jego wła­snym domu. Bła­gał o radę.— Twój na­stępny ruch jest oczywisty, za­sko­czony więc je­stem we­zwa­niem. Równie do­brze Nas­sef mógł ci to po­wie­dzieć. Zbierz wszystkie swoje siły i uderz. Zdo­bądź Al Rhemish. Któż cię teraz po­wstrzyma, skoro wali od­szedł? Zdo­bądź Świątynię, a twój pro­blem ro­dzinny sam się roz­wiąże.— Ale...— Ro­zu­miem. Kto gorą­cym się spa­rzył, na zimne dmu­cha. Kto zim­nym się spa­rzył, w ogóle nic nie bie­rze do ręki. Nie bę­dzie na­stęp­nego Wadi el Kuf. Żad­nych nie­spo­dzia­nek ze strony dzie­cia­ków zręcznych we wła­daniu Mocą. Po­wiedz Nas­se­fowi, że oso­bi­ście będę wszystko ob­ser­wo­wał, a po­tem daj mu wolną rękę. On ma dość ta­lentu, aby wszystko prze­pro­wa­dzić. — Na­szki­co­wał plan, zdra­dza­jąc wie­dzę na temat spraw pu­styni i jej bo­hate­rów, która roz­wiała wąt­pli­wo­ści Adepta. — Za­nim się roz­sta­niemy, dam ci na­stępny dro­biazg.Sta­rzec ześli­zgnął się ze swego sie­dzi­ska i uklęknął. Szeptał przez chwilę do rogu, po­tem uniósł go i po­trzą­snął. Z wnę­trza coś wy­padło.— Każ Nas­se­fowi prze­kazać to swemu agentowi w kró­lew­skim na­mio­cie. Gdy za­ata­kuje ty­dzień póź­niej, reszta poto­czy się natu­ralną ko­leją rze­czy.El Mu­rid przyjął małą szkatułkę. Przez czas jakiś pa­trzył na nią skon­ster­no­wany. Sta­rzec zaś wskoczył na swego wierz­chowca i uniósł się w po­wie­trze. El Mu­rid krzy­czał za nim; prze­cież do­piero za­częli omawiać jego pro­blemy. Skrzy­dlaty koń prze­mknął wo­kół ro­ga­tych szczytów. Za­grzmiało. Bły­ska­wica roz­darła niebo. Nie­zli­czone iskry ognia po­my­kały mię­dzy ro­gami, dwa ję­zory pło­mieni ude­rzyły naraz, wy­bu­cha­jąc w górę i two­rząc jakiś gi­gan­tyczny znak, któ­rego El Mu­rid nie po­trafił w cało­ści do­strzec, po­nie­waż znaj­do­wał się do­kład­nie po­nad jego głową.Po­woli ośle­pia­jące światła gasły. A kiedy El Mu­rid znowu mógł co­kol­wiek zo­ba­czyć, nie do­strzegł żad­nego śladu po aniele. Po­wró­cił do ogni­ska, a po­tem prze­sie­dział przy nim czas jakiś, mru­cząc pod no­sem i oglą­dając szkatułkę. Po kil­ku­na­sto­se­kun­do­wym na­my­śle zde­cy­do­wał się ją otworzyć.— Cymbałki? — za­pytał w noc.W szkatułce znaj­do­wał się zna­ko­mity ze­staw zils, godny ko­biety, która tań­czy przed obli­czem kró­lów.— Zils? — wy­mamrotał. Cóż to, na nie­biosa? Ale po­sła­niec Pana nie mógł się mylić. Czy mógł?Znowu spoj­rzał w niebo, anioł jed­nak znik­nął.Dzie­się­cio­lecia miały mi­nąć, nim po­now­nie spo­tkał emi­sa­riu­sza.— Zils — mru­czał i pa­trzył w dół zbo­cza na ogni­ska, przy któ­rych cze­kał Nas­sef z Nie­zwy­cię­żo­nymi. Twarz szwagra sta­nęła mu przed oczami jak żywa. Coś trzeba bę­dzie zro­bić. Po zdo­byciu Al Rhemish?— Nas­sef, po­móż mi! — za­wołał słabo, kiedy do­kuś­tykał wreszcie do obozu. Było późno, jed­nak Nas­sef nie spał jesz­cze, przy świetle ognia i księ­życa wpa­trując się w nie­po­rząd­nie na­szki­co­wane mapy. Szwagier na­tychmiast pod­biegł do niego. Wy­jąw­szy do­wódcę straży przy­bocznej El Mu­rida, wszyscy po­zo­stali wy­cofali się.— Wy­glą­dasz strasznie — po­wie­dział Nas­sef.— To prze­kleń­stwo. Boli mnie wszystko. Kostka. Ra­mię. Każdy staw.— Le­piej coś zjedzmy. — Nas­sef zerk­nął na szczyt góry, zmarsz­czył czoło. — I tro­chę snu z pew­no­ścią nam nie za­szkodzi.— Nie teraz. Mam ci kilka rze­czy do po­wie­dze­nia. Rozma­wia­łem z aniołem.— I? — oczy Nas­sefa zwę­ziły się.— Po­wie­dział mi to, co chciałem usły­szeć. Że brzo­skwinia Al Rhemish go­towa jest, by ją ze­rwać.— Pa­nie...— Wię­cej słu­chaj, a mniej prze­rywaj, Nas­sef. Tym ra­zem nie bę­dzie dru­giego Wadi el Kuf. Nie mam za­miaru pró­bo­wać zalać ich samą liczbą wła­snych wojsk. Za­sto­su­jemy tę tak­tykę, którą opra­co­wałeś. Bę­dziemy szli no­cami, szla­kami, któ­rymi poru­szał się Ka­rim, kiedy wy­dałeś mu roz­kaz za­mor­do­wa­nia Fa­rida.Jeśli oczekiwał po Nas­sefie ja­kiejś reak­cji, to prze­żył roz­cza­ro­wa­nie. Nas­sef zwy­czaj­nie w na­my­śle po­kiwał głową.Wciąż za­sta­na­wiał się nad tym wy­da­rze­niem. To, że Aboud wpadnie w histe­rię, było łatwe do przewi­dze­nia, nie­spo­dziankę sta­no­wiło, że zwrócił się do na­jem­ni­ków. Hali do­star­czył mu szczegó­ło­wego ra­portu na temat prze­biegu ataku. Siły Ka­rima po­nio­sły za­ska­ku­jąco wy­sokie straty; ten człowiek po­wi­nien był przy­pro­wa­dzić do domu znacznie wię­cej żoł­nie­rzy. Ale prze­cież Ka­rim był two­rem Nas­sefa, zaś Nie­zwy­cię­żeni, któ­rzy mu towa­rzy­szyli, nie.— Naj­pierw jed­nak to musi być do­star­czone two­jemu agentowi w na­mio­cie kró­lew­skim.Nas­sef otworzył szkatułkę, po­tem spoj­rzał na ro­gatą górę. Tylko trzech lu­dzi wie­działo, kim jest agent. On i agent, to dwóch. Trze­cim by­najmniej nie był El Mu­rid. Adept, miał w tej sprawie ab­so­lutną pew­ność, w ogóle nie wie­dział o ist­nie­niu agenta.— Zils? — za­pytał.— Anioł mi je dał. Mu­szą być szczególne. Za­sto­suj się do jego pole­ceń. Nas­sefie?— Hm?— Jaka jest sytu­acja na wy­brzeżu?— Wszystko pod kon­trolą.— Czy na­prawdę ośmielimy się spró­bo­wać ru­szyć na Al Rhemish tylko z Nie­zwy­cię­żo­nymi?— Spróbo­wać mo­żemy wszyst­kiego. To bę­dzie śmiałe ude­rze­nie. Nie­spo­dziewane. Nie przy­pusz­czam, by ruch w tym kie­runku miał skompli­ko­wać sytu­ację wschodnią. Tam na dole cho­dzi tylko o to, żeby po­sprzątać. Ka­rim przejął do­wo­dze­nie, pod­po­rząd­kuje sobie Throyan. Kiedy wy­jeż­dża­łem, już byli go­towi do roz­mów. Kilka tygo­dni pod bu­tem Ka­rima i przy­staną na każde wa­runki. El-Ka­der roz­bił ostatni punkt oporu na połu­dniowym krańcu wy­brzeża. El Na­dim utrzyma Sebil el Selib. Skoro You­sif od­szedł, nie grożą nam żadne kło­poty ze strony el Aswad.Adept wes­tchnął.— W końcu. Po tych wszyst­kich la­tach. Dla­czego You­sif od­szedł, Nas­sefie?To było de­cy­du­jące pyta­nie.— Chciał­bym wie­dzieć. Nie mogę prze­stać się za­sta­na­wiać, ja­kiego jesz­cze asa trzymał w rę­ka­wie. Tak, spró­bu­jemy zdo­być Al Rhemish. Spróbo­wać warto, na­wet gdyby miało nam się nie po­wieść. Jeśli na­wet tak­tyka za­wie­dzie, to i tak bę­dzie dru­zgo­czące po­su­nię­cie. You­sif może oka­zać się dużo groź­niej­szy tam, niźli był w el Aswad, gdzie dys­po­no­wał ogra­ni­czo­nymi si­łami.El Mu­rid wciąż no­sił przy sobie urą­gliwy list You­sifa. Po sto­kroć od­czy­tywał jego treść, przy­glą­dając się każ­demu ze słów utrwalo­nych w pa­mięci.— „Mój drogi Mi­cah” — cy­tował na głos — „Okolicz­ności zmu­szają mnie, abym na czas jakiś po­rzucił swój dom. Pro­szę więc, abyś ze­chciał przejąć nad nim opiekę, wie­dząc, że pod­czas mej nie­obecności do­brze on zad­basz. Swo­bod­nie mo­żesz ko­rzy­stać ze wszyst­kich wy­gód, jakie za­pew­nia. Gdy­bym tylko mógł z równą ra­do­ścią pa­trzeć w twoją przy­szłość, z jaką spo­glą­dam w swoją. Twój uni­żony sługa, Yo­usif Allaf Sayed, wali el Aswad”.— Wciąż jest to dla mnie ta­jem­nicą — po­wie­dział Nas­sef.— On nam urąga, Nas­sefie. Pró­buje nas prze­ko­nać, że ma do­stęp do ja­kiejś ta­jem­nicy.— Albo Ra­detic chce, aby­śmy tak my­śleli.— Ra­detic?— Ten list mu­siał uło­żyć obcy. You­sif nie jest aż tak sub­telny. To brzmi ni­czym śliski blef.— Może.— Nie bę­dziemy grali w jego grę. Za­po­mnij o wia­do­mo­ści. W Al Rhemish bę­dzie mógł szeptać słowa Złego pro­sto do ucha króla. Może skon­soli­do­wać prze­ciwko nam wszystkie siły roja­li­styczne.— Tak. Oczywi­ście. Mu­simy zro­bić, jak po­wie­dział anioł, i ude­rzyć z całej siły, zaraz, w samo gniazdo ja­do­wi­tych żmij.— Nie­za­leż­nie od tego, jakie kie­ro­wały nim po­budki, pa­nie, sądzę, że You­sif po­pełnił błąd. Bez niego, który stał nam na dro­dze, roja­liści ra­czej nie będą już nas w sta­nie po­wstrzymać. Póki nie sta­wimy im czoła we frontal­nym ataku, w otwartej pró­bie sił. Dalej za­cho­wują przewagę, jaką mieli pod Wadi el Kuf.— Zbierz po­zo­sta­łych Nie­zwy­cię­żo­nych. Tego roku w Al Rhemish na Dis­harhun.— To bę­dzie dla mnie roz­kosz, panie. Za­cznę od razu. Prze­każ Me­ryem i dzie­ciom wy­razy miło­ści.Długo jesz­cze po od­jeź­dzie Nas­sefa El Mu­rid sie­dział w cał­ko­witej ciszy, zu­peł­nie sam. Zbli­żała się de­cy­du­jąca go­dzina. I na nim spo­czy­wała naj­większa od­po­wie­dzialność. Anioł po­wie­dział, że zdo­bycie Al Rhemish roz­wiąże wiele kło­po­tów. A on po­woli za­czy­nał sobie zda­wać sprawę z tego, co można zro­bić.— Hadj.— Mój panie?— Znajdź Mo­waffaka Ha­liego. Sprowadź go do mnie.— Tak, mój panie.— Mój Lor­dzie Adepcie? — za­pytał Hali, zbli­żając się. — Chciałeś się ze mną wi­dzieć?— Mam dla cie­bie wie­ści, Mo­waffak. I za­danie.— Jak roz­ka­żesz, panie.— Wiem. Dziękuję ci. Zwłaszcza za twoją cier­pli­wość oka­zaną w okre­sie, gdy ko­niecznym było, aby Bicz Boży kie­rował klin­gami Nie­zwy­cię­żo­nych.— Pró­bo­wali­śmy zro­zu­mieć tę ko­nieczność, panie.— Wi­działeś światła po­nad górą?— Wi­działem, panie. Rozma­wia­łeś z aniołem?— Tak. Po­wie­dział mi, że nad­szedł czas, aby Nie­zwy­cię­żeni wy­zwo­lili Naj­świętsze Świątynie Mrazkim.— Ach, wo­bec tego dzień na­dej­ścia Kró­le­stwa Po­koju jest już bliski.— Za­iste. Mo­waffak, wy­daje mi się, że pod­czas ka­den­cji mo­jego brata do­cze­sne ży­wioły wkradły się w sze­regi Nie­zwy­cię­żo­nych. Bę­dziesz mógł sko­rzy­stać z oka­zji, aby je z nich oczy­ścić. Walki o Al Rhemish będą zaja­dłe, wielu Nie­zwy­cię­żo­nych odda życie. Jeśli naj­bar­dziej od­dani znajdą się aku­rat w in­nym miej­scu, w ta­jem­nej misji...Nie po­wie­dział nic wię­cej. Mo­waffak zro­zu­miał. Na jego twa­rzy wy­kwitł jeden z naj­bar­dziej okrutnych uśmie­chów, ja­kie Adept kie­dy­kol­wiek w życiu wi­dział.— Ro­zu­miem. Na czym ta misja ma pole­gać, panie?— Uru­chom swoją wy­obraźnię. Wy­bierz ludzi i poin­for­muj mnie o natu­rze za­dania, ja­kie ci przy­dzie­liłem, a bę­dziemy ra­zem świętować Dis­harhun w Al Rhemish.Hali nie prze­sta­wał się uśmiechać.— Bę­dzie, jak roz­ka­żesz, panie.— Odejdź w po­koju, Mo­waffak.— Zo­stań w po­koju, panie. — Hali od­szedł. Po ja­kimś cza­sie Adept za­wołał cicho:— Hadj!— Pa­nie?— Znajdź leka­rza. Bę­dzie mi po­trzebny.— Pa­nie?— Góra oka­zała się dla mnie zbyt wy­czer­pu­jąca. Ból... Po­trze­buję go.Le­karz po­jawił się pra­wie na­tychmiast. Naj­wy­raź­niej spał i nie zdą­żył się po­rząd­nie i schludnie przy­odziać.— Mój panie? — Nie wy­glą­dał na szczegól­nie za­do­wo­lo­nego.— Esmat, strasznie mnie boli. Boli mnie po­twornie. Kostka, ramię, stawy. Daj mi coś.— Mój panie, to cho­dzi o prze­kleń­stwo. Trzeba zdjąć z cie­bie czar. Mik­stura nie jest mą­drym roz­wią­za­niem. Ostatnio da­wa­łem ci zbyt dużo opiatów; ryzy­ku­jesz po­pad­nie­cie w nałóg.— Nie kłóć się ze mną, Esmat. Nie je­stem w sta­nie wy­wią­zy­wać się z obo­wiązków, które na mnie ciążą, jeśli bez prze­rwy moją uwagę za­prząta ból.Esmat ustą­pił. Nie był człowie­kiem szczegól­nie sil­nego cha­rak­teru.El Mu­rid roz­parł się wy­god­nie i po­zwo­lił swoim my­ślom od­pły­nąć w cie­płe, ma­ciczne bez­pie­czeń­stwo nar­ko­tyku.Któ­regoś dnia znaj­dzie leka­rza, który bę­dzie po­trafił zara­dzić jego obra­że­niom i klą­twie szczeniaka wa­liego. Ataki bólu zda­rzały się teraz każ­dego dnia, a dawki, ja­kie apli­ko­wał mu Esmat, co­raz sła­biej je koiły. * * *Pu­sty­nia zda­wała się sze­roka i pu­sta, do­kład­nie taka, jak pod­czas po­chodu na Sebil el Selib dawno temu, oraz taka, jaką zda­wała się w trak­cie de­spe­rac­kiej ucieczki spod Wadi el Kuf. Wy­glą­dała, jakby stra­ciła gdzieś swoją zwy­kłą obo­jęt­ność i stała się ak­tyw­nie wroga. Jed­nak El Mu­rid nie po­zwalał sobie na znie­chę­cenie. Cie­szył się mar­szem, do­strzegając wo­kół sie­bie zu­peł­nie nowe wi­doki, a w nich nowe i nie po­skro­mione piękno.Nie była to już oto kwe­stia lat. Dni można było poli­czyć na pal­cach. Go­dziny i dni, a Kró­le­stwo Po­koju oble­cze się w ciało. W ciągu kilku go­dzin i dni bę­dzie mógł wszystkie swe siły po­świe­cić reali­zacji prawdzi­wej misji, wskrze­sze­niu Im­pe­rium, zjed­no­cze­niu dawno utra­co­nych ziem w imię Wiary. Go­dziny i dni nie­wier­nych były poli­czone. Los sy­nów Złego po­sta­no­wiony. Jego dłu­gie pa­no­wa­nie zmie­rzało nie­ubła­ganie do kresu.Przypływ pod­nie­cenia zro­bił zeń in­nego czło­wieka. Stał się znacznie bar­dziej przyjaciel­ski i otwarty. Cho­dził tu i tam, roz­ma­wia­jąc z ludźmi, krzątając się, żar­tując z Nie­zwy­cię­żo­nymi. Me­ryem skar­żyła się, że nisz­czy wize­runek wła­snej wzniosło­ści. Za­czął na­wet roz­po­zna­wać znaki te­renu nie wi­dziane od tylu lat.Do­lina w kształcie misy znaj­do­wała się nie­da­leko. I nikt nie wy­szedł im na spo­tka­nie. Anioł miał rację. A Nas­sef był sprawny jak zaw­sze; uni­kali pa­troli roja­li­stów, jakby sta­no­wili armię du­chów.Śmiał się z roz­koszą, gdy u wyj­ścia do­liny do­strzegł roz­bły­ski iglic Świątyni, wy­nio­słych srebrnych wież w księ­ży­co­wej po­świa­cie.Go­dzina wy­biła. Dzień na­dej­ścia Kró­le­stwa był bliski.— Dziękuję ci, You­sif — wy­szeptał. — Tym ra­zem prze­chy­trzy­łeś sam sie­bie. Rozdział czternasty Skradzione sny W oczach Ha­rouna Al Rhemish było takie samo jak nie­gdyś. Kurz, brud, ro­bactwo, hałas — wszystko to, co za­pa­mię­tał. Upał rów­nie bez­li­tosny co zaw­sze, potę­go­wany przez roz­grzane ściany do­liny. Wę­drowni sprze­dawcy za­chwalali swoje to­wary wśród ciżby na­miotów. Ko­biety darły się na swoje dzieci i na inne ko­biety. Męż­czyźni, po­nurzy i zmę­czeni upa­łem, wy­bu­chali gwałtow­nie, gdy tylko nada­rzała się oka­zja. Jeśli co­kol­wiek się zmieniło, to tylko to, że ludzi było znacznie mniej niż pod­czas jego pierwszej wi­zyty. Wie­dział, że zmieni się to wraz ze zbli­ża­niem się Dis­harhun. Ale w miarę jak bę­dzie się robić coraz tłoczniej, na­pię­cie rów­nież bę­dzie rosło.Jakiś nie­pokój wi­siał w po­wie­trzu, nie­ustannie nara­sta­jące, nie­uchwytne roz­draż­nie­nie, da­lece prze­kra­cza­jące to, czego można by oczeki­wać. Nikt nie mó­wił tego wy­raź­nie, jed­nak po­ja­wie­nie się wa­liego z el Aswad wraz z ca­łym dwo­rem i żoł­nie­rzami sta­no­wiło po­czą­tek pro­cesu, który po­tem biegł już wła­snym to­rem — wzrastają­cego po­czu­cia winy i hańby wśród tych, któ­rzy nie zro­bili nic, aby wes­przeć i wspomóc długą walkę You­sifa na połu­dniu. Jego obecność przy­po­mi­nała im o tym i mieli mu to za złe. Na sto­licę padł też blady strach; re­al­ność za­gro­żenia, ja­kie sta­nowił El Mu­rid, nie mo­gła już dłu­żej być lek­ce­wa­żona, chyba tylko przez tych, któ­rzy do­kła­dali wszelkich sta­rań, aby go nie do­strzegać.— I to wła­śnie czy­nią — po­wie­dział Ra­detic Ha­ro­unowi. — Zaci­skają ze wszyst­kich sił po­wieki. Do na­tury czło­wieka na­leży na­dzieja, że to, czego nie bę­dzie się do­strzegać, samo znik­nie.— Nie­któ­rzy za­cho­wują się tak, jakby to była nasza wina. Zro­bili­śmy wszystko, co w na­szej mocy. Czego jesz­cze mogą chcieć?— I to rów­nież jest czę­ścią ludz­kiej na­tury. Człowiek w swej isto­cie jest nie­go­dziwy, marny, krót­ko­wzroczny i nie­wdzięczny.Ha­roun spoj­rzał spod oka na swego na­uczyciela i uśmiech­nął się sar­ka­stycznie.— Nigdy jesz­cze nie sły­sza­łem, byś mó­wił tak smutne rze­czy, Me­geli­nie.— Ode­bra­łem kilka gorz­kich lekcji w ostatnich la­tach. I oba­wiam się, że w takim sa­mym stop­niu sto­sują się one do tych tak zwa­nych cy­wili­zo­wa­nych ludzi, któ­rych zo­sta­wi­łem u sie­bie w domu.— Co się tam dzieje? — Wo­kół na­miotu jego ojca roz­pę­tało się za­mie­sza­nie. Do­strzegł ludzi w bar­wach dworu kró­lew­skiego.— Prze­ko­najmy się.W po­bliżu na­miotu spo­tkali Fu­ada. Wy­glą­dał na skon­ster­no­wa­nego.— Co jest? — za­pytał Ha­roun.— Ahmed za­prosił two­jego ojca i Alego w go­ścinę na dziś wie­czór. Król też bę­dzie. Ra­detic za­chi­cho­tał.— Za­sko­czony?— Tak, po tym, jak igno­ro­wali nas przez pierwszych kilka nocy.Ha­roun po­czuł dreszcz prze­bie­ga­jący po krzyżu. Spoj­rze­niem ogar­nął ota­cza­jące wzgórza. Wie­czór już był bli­sko. Cie­nie gęst­niały. Opa­no­wały go po­nure prze­czu­cia.— Po­radź You­si­fowi, aby za­trzymał swe po­glądy dla sie­bie — zasu­ge­rował Ra­detic. — W obecnej chwili z pew­no­ścią okażą się nie do przyjęcia dla tego towa­rzy­stwa. Aboud jest stary i wolno myśli, bę­dzie po­trze­bo­wał czasu, by po­go­dzić się ze stratą połu­dniowej pu­styni.— Szybciej by się z tym po­go­dził, gdyby ten idiota Ahmed usu­nął się z drogi.— Może. Ha­roun, o co cho­dzi?— Nie wiem. Czuję coś dziwnego. Jakby zbli­ża­jąca się noc miała być inna od po­zo­sta­łych.— Bez wąt­pie­nia, jeśli sprawę traktować ale­go­rycz­nie. Strzeżcie się snów dzi­siej­szej nocy. Fuad, na­prawdę po­wiedz wa­liemu, żeby dzi­siej­szej nocy nie prze­cią­gał struny. Je­śli chce star­cia z Aboudem, naj­pierw musi stać się człowie­kiem ak­cep­to­wa­nym w towa­rzy­stwie.— Po­wiem mu. — Fuad od­szedł z jed­nym ze swoich naj­bar­dziej prze­ra­żają­cych gry­ma­sów na twa­rzy.— Chodź, Ha­ro­unie. Po­mo­żesz mi po­rząd­ko­wać pa­piery.Ha­roun zgar­bił się. Ra­detic dys­po­no­wał naj­wy­raź­niej nie­skoń­czoną ilo­ścią do­ku­mentów i no­tatek po­grą­żo­nych w cał­ko­wi­tym cha­osie. Lata całe mo­gło za­brać ich po­rząd­ko­wa­nie — a w tym cza­sie na­gro­ma­dzi się na­stępna góra.Znowu ob­rzucił wzrokiem wzgórza. Wy­da­wały się nie­przyjazne, omalże zimne. * * *Lalla była perłą ha­remu Abouda. Cho­ciaż led­wie skończyła osiemna­ście lat, nadto nie miała przywi­lejów mał­żonki, była naj­po­tęż­niej­szą ko­bietą w Al Rhemish. Sto­lica ką­pała się w po­wo­dzi pie­śni wy­sła­wia­ją­cych jej wdzięk i piękno. Aboud szalał za nią, był jej nie­wol­ni­kiem, speł­niał każdą jej za­chciankę. Plotki gło­siły, że uczyni z niej żonę.Sta­no­wiła dar ofia­ro­wany mu wiele lat temu przez po­mniejszego wa­lego ze stra­co­nego wy­brzeża Mo­rza Kot­sum. Jed­nak do­piero nie­dawno udało jej się przy­cią­gnąć uwagę Abouda.Aboud w głębi du­szy był ko­chli­wym, głu­pim i dum­nym dzieckiem. Nie mar­no­wał żad­nej oka­zji, by przed ca­łym dwo­rem pu­szyć się po­sia­da­niem pięk­nej za­bawki. Noc po nocy wzywał ją z se­raju i kazał tań­czyć przed zgroma­dzo­nymi szlachci­cami.You­sif po­pa­trzył na gibką po­stać dziew­czyny. Po­trafił do­cenić urodę Lalli, jak po­tra­fiłby na jego miej­scu każdy męż­czy­zna, jed­nakże w chwili obecnej błą­dził my­ślami da­leko, a prze­peł­niało je po­czu­cie winy. Jego serce nie chciało do­pu­ścić do sie­bie wniosków wy­wie­dzio­nych przez ro­zum. Nie po­trafił otrząsnąć się z roz­pa­czy, którą zro­dziła rezy­gna­cja z za­ufa­nia i po­rzu­cenie ro­dzin­nego domu.On i jego syn Ali go­ścili u księ­cia Ko­rony, Ahmeda. Ahmed był jedy­nym członkiem dworu, w któ­rym jesz­cze nie wzbudzały obrzydze­nia jego za­biegi o roz­po­czę­cie wiel­kiej kam­panii prze­ciwko Adeptowi.You­sif czuł nie­pokój. W Al Rhemish naj­wy­raź­niej działo się coś złego, cho­ciaż nie po­tra­fiłby wskazać, co kon­kret­nie mia­łoby to być. Wra­żenie to nara­stało w nim przez cały ty­dzień, a dzi­siej­szego wie­czoru stało się tak silne, że wręcz czuł ciarki peł­za­jące po skó­rze.Jeśli cho­dzi o Ahmeda, też coś było nie w po­rządku. Zwłaszcza wzrok, ja­kim pa­trzył na Lallę. W jego oczach wid­niało nie­skrywane po­żą­danie, ale także coś jesz­cze. Wy­da­wał się bar­dzo pod­eks­cy­to­wany i nie po­trafił do końca ukryć złego, chciwego uśmiechu. You­sif oba­wiał się, że uśmiech ten za­po­wiada nie­szczęście.Lalla zawi­ro­wała tuż przed nim, jej kibić i gład­kie, młode bio­dra za­falo­wały o parę cali od jego oczu. Po­czuł, jak ogar­nia­jące go po­czu­cie nie­szczęścia traci nieco na ostrości. Kiedy Lalla tań­czyła, na­wet jego troski roz­wie­wały się. Jej urok był iście nar­ko­tyczny.Jakże Ahmed na nią pa­trzył! Jakby po­pró­bo­wał tych roz­ko­szy i tak go opę­tały, że go­tów byłby zabić, aby tylko za­cho­wać je na wła­sność. W jego spoj­rze­niu lśniły iskierki sza­leń­stwa.Nie ustę­pu­jące po­de­ner­wo­wa­nie wy­posa­żyło You­sifa w oso­bliwą wrażli­wość na nie­jawny wy­miar ota­cza­ją­cych go wy­da­rzeń. Para­no­iczna wrażli­wość, stro­fował sam sie­bie. Ale Ahmed nie był jedy­nym, który tak pa­trzył. Z twa­rzy kil­ku­nastu przy­najmniej dzi­kich sy­nów pust­kowi mógł wy­czy­tać, że oni rów­nież zabi­liby, aby tylko po­siąść piękną tan­cerkę.Znowu za­czął w nim nara­stać nie­pokój. Na­wet me­lo­dyjne zils Lalli nie po­tra­fiły ukoić jego znę­ka­nego serca. To był zły dzień. W końcu na­de­szły wie­ści z połu­dnia, a one nie były dobre.El Mu­rid wspiął się na Ro­gatą Górę. Stało się tam coś zło­wieszczego. Ogień na nie­bio­sach wi­doczny był w pro­mie­niu stu mil. El Mu­rid zszedł z góry zde­cy­do­wany i pe­łen de­ter­mi­nacji. We­zwał pod swój sztandar ple­miona, szu­kając u nich po­mocy w zniszcze­niu roja­li­stycznego zła. I plotka gło­siła, że ty­siące od­po­wia­dały na jego we­zwa­nie, poru­szone prze­ra­żają­cym po­ka­zem po­nad złą górą. Mó­wiono też, że Bicz Boży opu­ścił swe siły na wy­brzeżu, ze­brał wszyst­kich Nie­zwy­cię­żo­nych i ru­szył z nimi w drogę. Lis gra­so­wał w kur­niku, a ni­kogo w Al Rhemish naj­wy­raź­niej to nie ob­cho­dziło.Ma­giczna ściana wznie­siona na fun­da­mentach świado­mej śle­poty od­gro­dziła od świata nieckę, w któ­rej poło­żone było Al Rhemish. Rze­czy­wi­stość nie była w sta­nie prze­nik­nąć za ten mur ży­cze­nio­wego my­śle­nia. Przy­wódcy roja­li­stów po­grą­żyli się w swych przyjem­no­ściach; na­wet naj­twardsi, naj­bar­dziej rze­czowi, naj­bar­dziej pragma­tyczni spo­śród nich sta­wali się rów­nie roz­wiąźli jak książę Ko­rony.You­sif był cał­ko­wicie zdezo­riento­wany. Większość tych ludzi znał od dzie­się­cio­leci. Mu­siały działać tu ja­kieś mroczne siły — jak ina­czej wy­ja­śnić to, co się działo? Wy­da­wało się że już się pod­dali i teraz po­spiesznie uży­wali życia, oczekując bli­skiego końca.Ale nie wszystko było prze­cież stra­cone. Każdy głu­piec mógł się o tym prze­ko­nać. Tutaj na pół­nocy było dość lojal­nych wo­jow­ni­ków, by po dwa­kroć zgnieść El Mu­rida.You­sif spoj­rzał spod oka na swego go­spo­darza. Książę Ko­rony sta­nowił dy­so­nans, odle­gły, fał­szywy ton w at­mos­ferze święta. Dla­czego Ahmed tak nale­gał, by jego da­lecy ku­zyni z połu­dnia byli dzi­siej­szego wie­czoru jego go­śćmi? Dla­czego w tak jawny spo­sób oka­zy­wał swoje pod­nie­cenie i żą­dzę?Aboudowi można było ostatecz­nie wy­ba­czyć jego roz­pustę. Nie zo­stało mu wiele lat życia i prze­ra­żała go bli­skość Mrocznej Pani. Pró­bo­wał oży­wić w sobie du­cha mło­dości. Ale Ahmed, Ahmed nie miał żad­nej wy­mówki.You­sif za­się­gnął ję­zyka wśród naj­bar­dziej trzeźwych z ro­jali­stycznej szlachty. Jego ku­zyni zga­dzali się, że Ahmed sta­nowi cho­dzącą kata­strofę i jest coraz bar­dziej nie­bez­pieczny. Od śmierci Fa­rida zdo­by­wał coraz większy wpływ na ojca. Jego pro­po­zycje za­owo­co­wały kil­koma po­mniej­szymi po­raż­kami w star­ciach z par­ty­zantką działającą w re­gio­nie Al Rhemish. Ale ci sami praktyczni lu­dzie nie zro­bi­liby nic, gdyby You­sif za­pro­po­no­wał im przejęcie ini­cja­tywy...Kró­le­stwo i Ko­rona ule­gały po­wol­nemu roz­kła­dowi. I nikt nie ru­szył na­wet pal­cem, aby po­wstrzymać ten pro­ces. Szkoda tylko, że Aboud był w isto­cie o tyleż sil­niej­szy niż El Mu­rid. Zde­ter­mi­no­wany, sta­now­czy przy­wódca mógłby łatwo zniszczyć całą po­tęgę Adepta. Gniew wy­wołał na­pływ adre­na­liny. Za­klął.— Trzeba z nim skończyć!Są­sie­dzi spoj­rzeli na niego spode łba. Nie pierwszy raz to robili; już zdo­był sobie sławę pro­stac­kiego gbura z pro­win­cji.— You­sif, do­prawdy — cicho na­po­mniał go Ahmed. — Nie­kiedy Lalla tań­czy.Spoj­rze­nie You­sifa prze­sko­czyło z króla na jego po­tomka. Na twa­rzy Ahmeda za­stygł pa­skudny uśmieszek. Chwilę póź­niej cicho się od­dalił.You­sif czuł zdziwie­nie, ale tylko przez chwilę. Dźwię­czące zils, lśniące za­słony i bły­ski saty­no­wej skóry w końcu za­pa­no­wały nad nim bez reszty. Teraz Lalla tań­czyła tylko dla niego.— Może prze­sta­niesz? — warknął Re­skird. — Do­pro­wa­dzasz mnie do sza­leń­stwa.— Co mam prze­stać? — za­pytał Bragi, przy­stając.— Cho­dzić. W tę i we w tę, w tę i we w tę. Można by po­my­śleć, że zaraz uro­dzisz.Ha­aken chrząknął po­twierdza­jąco.— Co jest grane?Bragi na­wet nie zda­wał sobie sprawy z tego, co robi.— Nie wiem. Roz­piera mnie z ner­wów. To miej­sce sprawia, że ciarki cho­dzą mi po grzbiecie.Na­jem­nicy roz­bili obóz na za­chodniej ścia­nie niecki, nieco na ubo­czu od Al Rhemish, ale w oczach żoł­nie­rzy odle­głość była nie dość duża. Zda­rzały się już bar­dzo na­pięte sytu­acje z udziałem tu­byl­ców i ob­cych. Żoł­nie­rze Gil­dii trzymali się głównie we wła­snym gro­nie, pro­mie­niu­jąc mil­czącą po­gardą dla bar­ba­rzyń­stwa Al Rhemish i jego lu­dów.Re­skird po­wie­dział:— Sły­sza­łem, że długo już tu nie zo­sta­niemy. Za­płacą nam i po­zwolą odejść.— Trudno po­wie­dzieć, że­bym na to nie cze­kał — za­uwa­żył Ha­aken.Bragi usiadł, ale nie wy­trzymał długo bez ruchu. Nie mi­nęło wiele czasu, a po­now­nie krą­żył wo­kół ogni­ska.— Znowu cho­dzisz — warknął Re­skird.— Na­wet mnie de­ner­wu­jesz — po­wie­dział Ha­aken. — Idź sobie na spa­cer, czy co. Bragi za­trzymał się.— Może po­wi­nie­nem. Po­szu­kam Ha­rouna i zo­baczę, jak mu leci. Nie wi­działem go od czasu, gdy tu przy­byli­śmy.— Do­bry po­mysł. Sprawdź, czy przy­pad­kiem nie trzeba znowu rato­wać jego tyłka. — Re­skird i Ha­aken za­śmiali się.Bragi przyjrzał się kon­tu­rom wzgórz na tle gwiazd, sam wła­ści­wie nie wie­dząc, czego tam szuka. Po­wie­trze było dziwne, jakby zbie­rało się na burzę. — Tak wła­śnie zro­bię.— Tylko nie za­ma­rudź zbyt długo — po­radził mu Ha­aken. — O pół­nocy mamy wartę.Bragi pod­cią­gnął spodnie i od­szedł żwawym kro­kiem. W ciągu kilku mi­nut opu­ścił obóz i mi­nął na­mioty piel­grzymów przy­by­łych na Dis­harhun. Kiedy do­tarł do cen­trum mia­sta, jego ner­wo­wość zmniej­szyła się nieco. Za­czął za­sta­na­wiać się nad kwe­stią zna­le­zie­nia Ha­rouna wśród lu­dzi, któ­rych języ­kiem nie wła­dał. Nie miał poję­cia, w któ­rym miej­scu wali roz­bił swój obóz.Wę­dru­jąc nieco na oślep, do­tarł do mu­rów ota­cza­ją­cych Naj­świętsze Świątynie Mrazkim. Za­po­mniał o celu swych po­szu­ki­wań i zmienił się w zwy­kłego gapia; jesz­cze nigdy dotąd nie był w mie­ście. A na­wet nocą obca ar­chi­tek­tura po­tra­fiła za­uro­czyć. * * *Ha­roun nie mógł za­snąć. Nie on jeden miał ten kło­pot; całe Al Rhemish opa­no­wał nie­pokój. Od za­chodu słońca Fuad nie prze­sta­wał ostrzyć mie­cza, Me­gelin prze­cha­dzał się bez ustanku. Ha­roun zmę­czony był już gde­ra­niem sta­rego. Zwy­cza­jowa pre­cyzja wy­po­wie­dzi Ra­de­tica gdzieś się za­po­działa. Prze­ska­kiwał z te­matu na temat, po­ru­sza­jąc zu­peł­nie nie związane ze sobą, przy­pad­kowe kwe­stie. Zde­ner­wo­wa­nie po­woli ogar­niało wszyst­kich, a prze­peł­nia­jąca ich ener­gia nie mo­gła zna­leźć uj­ścia.Pierwsze pełne za­sko­cze­nia krzyki stwo­rzyły oka­zję do jej wy­ła­do­wa­nia, przy­nio­sły wreszcie ulgę. Wy­padli ze swych na­miotów w noc za­laną księ­ży­cową po­światą. W po­sia­dło­ści pie­nili się jak ro­bactwo, odziani w białe szaty Nie­zwy­cię­żeni.— Skąd oni się tu, do dia­bła, wzięli? — krzy­czał Fuad. — Altaf! Be­loul! Do mnie!— Me­geli­nie, co się dzieje?— El Mu­rid tu jest, Ha­roun. Wy­gląda na to, że wró­cił na Dis­harhun.W ciągu pierwszych kilku mi­nut na ca­łym tere­nie trwały cha­otyczne walki. Ro­jali­ści i Nie­zwy­cię­żeni ście­rali się tam, gdzie na sie­bie wpa­dli, po obu stro­nach większo­ści nie przy­świe­cał po­cząt­kowo ża­den inny cel, jak tylko prze­żyć atak wroga.— Król nie żyje!Ty­siące ust pod­chwyciło ten de­mo­rali­zu­jący okrzyk. Nie­któ­rzy zwolen­nicy roja­li­stów po­rzu­cili broń i ucie­kli. Ze­psu­cie mo­ralne, które You­sif już wcześniej wy­czu­wał, obecnie ob­ja­wiło praw­dziwą skalę, sto­pień, w ja­kim prze­żarło tkankę ro­jali­stycznej od­wagi.— Ahmed zdra­dził ojca!Ta de­kla­racja sy­now­skiej zdrady oka­zała się jesz­cze bar­dziej de­mo­rali­zu­jąca niźli wcześniej­sza po­gło­ska o zgo­nie króla. Jak człowiek miał wal­czyć, skoro po­to­mek jego su­we­rena był jed­nym z wro­gów?— A więc oj­ciec jest kró­lem — po­wie­dział Ha­roun Ra­deti­cowi.— Bez­względnie — Me­gelin wy­da­wał się za­my­ślony. — Ale jest...— Po­szu­kam go — warknął Fuad. — Bę­dzie mnie po­trze­bo­wał. Nie ma ni­kogo, prócz Alego, kto by czu­wał nad jego bez­pie­czeń­stwem. — Na­tarł na naj­bliż­szego Nie­zwy­cię­żo­nego ni­czym wia­trak ostrej jak brzytwa stali.— Fuad! — krzyknął Ra­detic. — Wra­caj tutaj! Nie mo­żesz nic zro­bić.Fuad jed­nak już go nie sły­szał.Ha­roun ru­szył za nim. Ra­detic zła­pał go za ramię.— Cho­ciaż ty nie bądź głup­cem.— Me­geli­nie...— Nie. To głu­pota. Po­myśl. Znajdu­jesz się o włos od tronu. Oprócz two­jego ojca i Alego, kto jesz­cze po­zo­stał? Nikt. Prze­cież nie Ahmed. Ahmed już nie żyje, nie­za­leż­nie od tego, kto zwy­cięży. Nas­sef w jesz­cze mniejszym stop­niu niż my bę­dzie chciał za­cho­wać go przy życiu.Ha­roun pró­bo­wał się wy­rwać. Ra­detic nie zwolnił uści­sku.— Straże! — za­wołał. — Trzymaj­cie się nas. — Kilku ludzi wa­liego po­słu­chało. Wcześniej sły­szeli, co mó­wił Ra­detic. — Musi być pre­ten­dent, Ha­roun. W prze­ciw­nym razie sprawa roja­li­styczna jest stra­cona. Po tobie w ko­lejce do tronu jest Nas­sef.Rzeka bia­łych bur­nu­sów wciąż wle­wała się do Al Rhemish. Po­prze­dzała ją pa­nika i chaos. Po dwa­kroć Me­gelin i gwardzi­ści od­pie­rali wściekłe ataki; Ra­detic wciąż gro­ma­dził wo­kół sie­bie spo­tka­nych po dro­dze roja­li­stów.W po­ścig za ro­dziną You­sifa ru­szyła kom­pania Nie­zwy­cię­żo­nych. Byli bar­dzo za­wzięci. Ra­detic wal­czył ni­czym de­mon, zdra­dza­jąc zna­jo­mość tech­nik szermier­czych rzadko wi­dy­wa­nych poza reb­sa­meń­skimi sa­lami tre­nin­go­wymi. Jego upór na­tchnął lu­dzi, któ­rych ze­brał wo­kół sie­bie. Ha­roun wal­czył z nim ramię w ramię, pró­bując zdo­być choć chwilę na wy­ko­rzy­sta­nie swych umiejętno­ści sha­ghuna. Nie­zwy­cię­żeni nie da­wali mu szansy. Kompania za­czy­nała top­nieć w oczach.Ha­roun mimo wszystko za­czął szpe­rać w swoim przy­bor­niku. Czu­bek mie­cza ze świ­stem minął jego ucho. Upu­ścił go, zgu­bił.Nie­zwy­cię­żo­nych wprost nie spo­sób było za­trzymać. Śmierć była bli­sko...Pie­kielny wrzask roz­darł pod­brzu­sze nocy. Wy­ma­chu­jąc trzyma­nym w dwóch dło­niach mie­czem, Bragi Ra­gnar­son natarł od tyłu na Nie­zwy­cię­żo­nych. W ciągu kilku se­kund pię­ciu le­żało na ziemi. Nie­któ­rzy pró­bo­wali umknąć przed jego sza­łem. Człowiek pół­nocy za­ata­ko­wał tych, któ­rzy po­zo­stali, w pył roz­bija­jąc ich za­słony swoim cięż­kim ostrzem.Prze­bili się. Ha­roun nie po­trafił po­wstrzymać histe­rycz­nego śmiechu.— Trzeci raz — po­wie­dział do Me­ge­lina, dy­sząc ciężko. — Trzeci raz! — Chwiejnie zro­bił krok w stronę Bra­giego. Wi­king wy­ma­chi­wał mie­czem, na­zy­wał Nie­zwy­cię­żo­nych tchó­rzami, pro­wo­kując ich, aby wró­cili. Ha­roun oto­czył ol­brzyma ra­mio­nami. — Nie wie­rzę. Nie­moż­liwe — wes­tchnął. — Ko­lejny raz.Bragi stał przez chwilę nie­ru­chomo, dy­sząc ciężko i ob­ser­wu­jąc białe bur­nusy.— Zna­la­złem cię, co? Po­lo­wa­łem na cie­bie od za­chodu słońca.— Ry­chło w czas. Ry­chło w czas. Bragi za­drżał.— Nie przy­pusz­cza­łem, że mi też może się to zda­rzyć. Mój oj­ciec po­trafił wpaść w szał bi­tewny, kiedy tylko ze­chciał, ale... co się dzieje? Jak oni się tu do­stali? Le­piej wrócę do obozu. — Był zu­peł­nie zbity z tropu. Mó­wił gło­sem co­kol­wiek płaczli­wym.Ra­detic po­wie­dział:— Nie dasz rady się stąd wy­do­stać, chłopcze. — Na stoku pod obo­zem na­jem­ni­ków trwały cięż­kie walki. — Zo­stań tutaj. Ga­mel, znajdź sztandar roja­li­styczny. Daj na­szym lu­dziom punkt orienta­cyjny do zbiórki.Ra­detic starał się jak mógł, gro­ma­dząc ludzi pod sztanda­rami roja­li­stów, ale za­głada trwała. Al Rhemish było ska­zane. Mimo iż na­jem­nicy wy­pro­wa­dzali wy­cieczki ze swego obozu, bez­ład­nej ucieczki nie spo­sób było po­wstrzymać.Ha­roun, nie­malże jęk­nął, kiedy za­pytał:— Me­geli­nie, jak to moż­liwe, że Al Rhemish pod­dało się tak łatwo? Prze­cież tak wielu jest w nim lojal­nych, wier­nych ludzi.— Z któ­rych większość na­tychmiast wzięła nogi za pas — od­parł Ra­detic.Po­ja­wiła się grupka mło­dzieży pro­wa­dzona przez ran­nego ofi­cera.— Sy­no­wie szlachty, panie — ode­zwał się. — Zaj­mij się... — I padł.Ha­roun pa­trzył na niego zu­peł­nie ogłu­piały.— Pa­nie? — wy­szeptał. — Po­wie­dział do mnie „pa­nie”.— Wie­ści się roz­cho­dzą — od­rzekł Me­gelin. — Spójrz, na­jem­nicy za­czy­nają się wy­co­fy­wać. Czas, aby­śmy rów­nież po­my­śleli o od­wro­cie. Wy tam, lu­dzie. Zdo­bądźcie tyle zwie­rząt i zapa­sów, ile się tylko da.— Me­geli­nie...— Nie ma już czasu na dal­sze kłót­nie, Ha­ro­unie. — Ra­detic od­wró­cił się do Bra­giego: — Pil­nuj go, uwa­żaj, by nie zro­bił nic głu­piego. — Mó­wił po trol­le­dyn­gjań­sku.— Mu­szę wra­cać do mo­jego od­działu — pro­te­sto­wał Ra­gnar­son.— Za późno, synu. Dużo za późno.Do Ha­rouna po­woli do­cie­rała prawda słów Me­ge­lina. Al Rhemish było stra­cone — a wraz z nim reszta jego ro­dziny. Nie miał na świe­cie ni­kogo prócz Me­ge­lina i tego dziwnego mło­dzieńca z pół­nocy. Wściekły, z nie­na­wi­ścią prze­że­ra­jącą mu serce, po­zwo­lił Ra­deti­cowi wy­pro­wa­dzić się w noc.Ahmed cze­kał po­śród ciał pole­głych, trzyma­jąc w obję­ciach prze­ra­żoną, zu­peł­nie osła­błą Lallę. Ota­czali go lu­dzie z jego straży przy­bocznej, związani po­czu­ciem obo­wiązku, które przewa­żyło nad po­gardą wy­wo­łaną ojco­bój­stwem i zdradą. Ob­ser­wo­wało ich kil­ku­nastu Nie­zwy­cię­żo­nych, obo­jęt­nych na obraz rzezi.Serce Ahmeda tłu­kło się w piersi ni­czym okrutny po­twór, pró­bu­jący wy­gryźć sobie drogę przez żebra.— Zro­biłem to dla cie­bie, Lalla. Zro­biłem to dla cie­bie.Dziew­czyna nie od­po­wia­dała.Nie­zwy­cię­żeni pode­rwali się nagle, zdwajając czuj­ność. W ich kręgu po­jawił się ciemno odziany męż­czy­zna o twar­dym wej­rze­niu. Rą­bek jego szaty śli­zgał się w ka­łuży krwi. Mruknął coś z nie­sma­kiem.Wszędzie było pełno krwi, na ścia­nach, na po­sadzce, po­kryte nią były me­ble i ciała. Ciała le­żące w wy­so­kich sto­sach. O wiele wię­cej zwłok odzianych było w biel niźli w ja­skrawe barwy ulu­bione przez roja­li­stów. Aboud wściekłby się, gdyby mógł to zo­ba­czyć... Ahmed za­chi­cho­tał. Na chwilę za­po­mniał, kto umarł pierwszy.Nowo przy­były zadał pyta­nie, któ­rego Ahmed nie do­sły­szał; nie po­trafił ni­czemu po­świę­cić na­wet odrobiny uwagi. Lalla pła­kała.Jakaś dłoń zaci­snęła się na jego ra­mie­niu. Po­czuł prze­szy­wa­jący ból.— Prze­stali! — za­skomlał.— Wstawaj — nowo przy­były wzmocnił uścisk. Strażnicy Ahmeda pa­trzyli na tą scenę, nie wie­dząc, co zro­bić.— Nie wolno ci tak po­stę­po­wać. Za doty­kanie króla grozi kara śmierci. — Wy­cią­gnął rękę w stronę Lalli.— Nie za­cho­wuj się jak ostatni głu­piec. Nie jesteś żad­nym kró­lem. I nigdy nie bę­dziesz.— A kim ty je­steś? — Choć prze­ra­żony, Ahmed dalej miał w sobie aro­gan­cję ce­chu­jącą Qu­esani.— Je­stem Bicz Boży. Człowiek, któ­remu do­no­siłeś.— A więc do­brze wiesz, że je­stem kró­lem. Zgo­dzi­łeś się po­móc mi w przejęciu tronu.Nas­sef uśmiech­nął się słabo.— Tak też uczyniłem. Ale nie obie­ca­łem, że po­zwolę ci go za­trzymać. — Do Nie­zwy­cię­żo­nych zaś rzekł: — Za­mknijcie gdzieś tego głupca do czasu, aż się go po­zbę­dziemy.Ahmed osłu­piał.— Obiecałeś... Lalla... — Zdradził swą ro­dzinę i za­bił swego ojca po to, by zdo­być tron i po­siąść Lallę. Zresztą to był jej po­mysł...— Obieca­łem ci ko­bietę, nie­prawdaż? Za­mknijcie ją ra­zem z nim.— Mój panie! — pro­te­sto­wała Lalla. — Nie! Zro­biłam wszystko, co mi ka­załeś.— Za­brać ich — uciął Nas­sef. Od­wró­cił się do czło­wieka, który wszedł za nim do wnę­trza. — Po­sprzątajcie to, za­nim po­jawi się Adept.— Nie! — wrzasnął Ahmed. Pchnął naj­bliż­szego z Nie­zwy­cię­żo­nych, okrę­cił się, ciał na­stęp­nego. Jego straż oso­bista z entu­zja­zmem włą­czyła się do walki. Ahmed za­mar­ko­wał atak na Nas­sefa. Bicz Boży uchylił się, uni­kając ciosu. Ahmed po­mknął w stronę wyj­ścia, a za nim jego strażnicy.— Go­nić ich! — krzyknął Nas­sef. — Zabić ich! Zabić ich wszyst­kich. — Od­wró­cił się do Lalli. — Za­bierzcie jej zils, żeby przy­pad­kiem nie pró­bo­wała na nas swych sztu­czek. — Uśmiech­nął się okrutnie. — A ją samą za­cho­waj­cie dla mnie. * * *Ha­roun za­trzymał się w pół drogi po wschod­nim stoku niecki i spoj­rzał za sie­bie. Trze­cia część Al Rhemish stała w pło­mie­niach. Walki trwały dalej, ale wi­dać już było, że nie­długo ustaną. Na prze­ciw­le­głym stoku pło­nął obóz na­jem­ni­ków; Haw­kwind po­rzucił go na pa­stwę Nie­zwy­cię­żo­nych.— Przykro mi — zwrócił się do Bra­giego. — Póź­niej bę­dziesz mógł ich do­gonić, jak przy­pusz­czam.— Po pro­stu ża­łuję, że mój brat nie wie, iż ze mną wszystko w po­rządku. Ra­detic naglił:— Nie mar­nujmy czasu, Ha­ro­unie. Wkrótce ruszą w po­ścig.— Słu­chaj­cie! — po­wie­dział Bragi. — Ktoś się zbliża.Już wszyscy sły­szeli zbli­ża­jący się tętent kopyt. Wy­do­byli mie­cze z po­chew.— Cze­kać! — roz­kazał Ha­roun. — To nie są Nie­zwy­cię­żeni. Ktoś warknął:— To Ahmed.Ktoś inny zaraz za­wołał:— Za­bić go!Męż­czyźni oto­czyli księ­cia Ko­rony. Po­sy­pały się prze­kleń­stwa.— Cof­nąć się — warknął Ra­detic. — Nie ma­cie nic prze­ciwko niemu. Plotki mo­gły być sfa­bry­ko­wane. Da­waj go tutaj, Ha­roun, niech przedstawi swoją wer­sję. — Oso­bi­ście jed­nak Ra­detic wie­rzył w naj­gor­sze.Ahme­dowi zresztą le­dwie star­czy­łoby czasu, aby wy­znać swe winy. Od­dział do­tarł na szczyt wzniesie­nia i sta­nął twa­rzą w twarz z wro­giem.— To El Mu­rid! — krzyknął Ha­roun. — Do ataku!Członko­wie straży przy­bocznej i dworu Adepta mieli znaczną przewagę li­czebną, ale byli roz­pro­szeni. Główny od­dział na­to­miast nie sie­dział na grzbietach koń­skich, od­po­czy­wa­jąc lub śpiąc.— Może mimo wszystko Bóg jed­nak ist­nieje — mruknął Ra­detic, spi­nając ostrogami swego ru­maka. Je­den prze­klęty cios mógł od­wró­cić losy całej wojny. Bez El Mu­rida jego zwolen­nicy nie będą nic zna­czyć.Ma­jąc Bra­giego obok sie­bie, Ha­roun przedarł się przez pi­kiety Nie­zwy­cię­żo­nych. Po­tem ciął w dół po nie osło­nię­tych gło­wach i ra­mio­nach ludzi, któ­rzy nie brali udziału w walce. Ko­biety wrzesz­czały. Żoł­nie­rze roz­pierzchli się na boki. Okrzyki bo­jowe roja­li­stów wy­peł­niły noc. Straż przy­boczna zło­żona z Nie­zwy­cię­żo­nych rzu­ciła się na nich sza­leń­czą iście furią. Ce­nili wy­żej pro­roka niż wła­sne życie.— Gdzie je­steś, Mały Dia­ble? — krzy­czał Ha­roun. — Wyjdź i umieraj, tchó­rzu.Bragi je­chał obok Ha­rouna, Ahmed po dru­giej stro­nie chłopca po­ga­niał swego ru­maka. Wal­czył z od­da­niem, któ­rego jesz­cze go­dzinę wcześniej nikt by się po nim nie spo­dziewał.Wśród skał przed nimi zmy­kał jakiś chło­pak. Spiął ostrogami ru­maka. Ko­lejny koń wpadł jed­nak nań z boku, od­wra­cając kie­runek ataku. Przez chwilę pa­trzył w oczy dziew­czyny. Zo­ba­czył w nich ogień i że­lazo, mgnienie du­szy, któ­rej nic na świe­cie nie było w sta­nie onie­śmielić. I jesz­cze coś... a po­tem znik­nęła, cią­gnąc chłopca w bez­pieczne miej­sce. Ha­roun prze­niósł wzrok na ko­bietę ści­ga­jącą tę dwójkę.Po­czuł przy­pływ za­sko­cze­nia. Znał ją. Była żoną Adepta. Znowu bez za­słony. Ciął. Klinga zna­lazła ciało. Ko­bieta krzyknęła. Ale chwilę póź­niej już stra­cił ją z oczu, a więc dalej krą­żył, szu­kał. Adept też mu­siał być gdzieś bli­sko.Po­czuł ude­rze­nie. Jesz­cze nie zdą­żył po­czuć bólu, ale wie­dział, że zo­stał ranny. Bragi zabił Nie­zwy­cię­żo­nego, który go ranił, pod­czas gdy Ahmed związał w boju jesz­cze dwóch. Czwarty nad­jeż­dżał. Ha­roun za­po­mniał o Adepcie, teraz wal­czył o wła­sne życie.Mi­nęło ja­kieś pięć mi­nut, które wy­da­wały się trwać wieczność. Usły­szał prze­peł­niony bó­lem krzyk Me­ge­lina, zbie­rają­cego roja­li­stów, na­ka­zują­cego od­wrót. Chciał od­wo­łać roz­kazy Ra­de­tica, zo­stać i wal­czyć do końca. Nie można było zmarno­wać takiej szansy... Ale ro­zu­miał, dla­czego Me­gelin uznał za wskazane wy­cofać się. Przytło­czeni wreszcie li­czebną przewagą, ro­jali­ści po­nosili cięż­kie straty. Po­łowa już po­spa­dała z koni. Większość po­zo­sta­łych była ranna.— Ha­roun! — krzyknął Me­gelin. — Ru­szamy! To ko­niec!Bragi od­rzucił miecz, schwycił wo­dze ru­maka Ha­rouna, który led­wie trzymał się w sio­dle. Rana była głęb­sza, niż pier­wot­nie przy­pusz­czał.Mimo iż także po­waż­nie ranny, Ra­detic do­wo­dził od­wro­tem.— Złap­cie ja­kieś konie! — war­czał. — Ja­kieś wiel­błądy. Co­kol­wiek. Mamy ran­nych, któ­rych trzeba stąd za­brać.Nie­zwy­cię­żeni z pew­no­ścią byli w sta­nie ich do­gonić, gdyby bar­dziej nie inte­re­so­wało ich bez­pie­czeń­stwo pro­roka i jego ro­dziny.— Ru­szać się. Ru­szać — na­rze­kał Ra­detic. — Wy tam, po­móż­cie tym dwóm do­siąść koni.Ha­roun tylko raz obej­rzał się za sie­bie. Pole bitwy za­słane było cia­łami pole­głych i umierają­cych. Większość nale­żała do wy­znawców Adepta.— Do­stali­śmy go? — wy­skrzeczał do Bra­giego. — My­ślisz, że go do­stali­śmy?— Nie — od­po­wie­dział człowiek z pół­nocy. — Nie do­stali­śmy.— Cholera! Cholera, jasna cho­lera! Bragi po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem.— Je­śli nie ma Boga po swojej stro­nie, na pewno ma dia­bła. Jedźmy. Ru­szą za nami, gdy tylko na nowo za­pro­wa­dzą ład we wła­snych sze­re­gach. Rozdział piętnasty Król Bez Tronu Dwadzie­ścia jeden koni, dwu­dzie­stu trzech lu­dzi i osiem wiel­błą­dów skła­dało się na całą ka­ra­wanę. Wle­kli się przez spa­loną na po­piół pu­sty­nię za­laną ostrym bla­skiem połu­dniowego słońca. Tylko naj­cię­żej ran­nym po­zwalano je­chać. Piesi na­to­miast prze­kli­nali i po­ga­niali ocią­ga­jące się zwie­rzęta, stą­pa­jące po ka­mie­ni­stym, za­pylo­nym, wy­sma­ga­nym wia­trem dnie wadi. Po­czu­cie poni­żenia, roz­pacz i oczeki­wa­nie na bli­ską śmierć to­wa­rzy­szyło im w tym mar­szu. Zdrada Ahmeda przy­spa­rzała cier­pień wszystkim, każdy czuł ją jak wy­pa­lone na czole piętno, jed­nak ni­komu nie sprawiała ona wię­cej bólu niźli sa­memu Ahme­dowi.W każ­dym z nich zo­stała już tylko wola przetrwa­nia przez czas do­sta­tecz­nie długi, aby do­cze­kać po­msty. Kró­le­stwo zo­stało stra­cone, ale jego krew, jego ko­rona żyły i przetrwają do jutra.My­śli te nie przy­cho­dziły im do głów w po­staci upo­rząd­ko­wa­nych wniosków. Byli zbyt zmę­czeni, by my­śleć. De­ter­mi­nacja prze­żarła ich do szpiku ko­ści. Ich świado­mość wy­peł­niały bez reszty upał, pra­gnie­nie, wy­czer­panie. Na krótką metę li­czyła się tylko jedna rzecz — być zdol­nym do po­sta­wie­nie na­stęp­nego kroku.Wy­szli z wadi na złe zie­mie, za­słane gła­zami wiel­kości na­miotów.— To jest od­po­wiednie miej­sce — wy­skrzeczał Ahmed.— Za­bra­niam — od­parł Ha­roun. — Ja teraz je­stem kró­lem. Zdradzi­łeś mnie. Za­bra­niam.Ahmed machnął dło­nią. Lu­dzie zajęli po­zycje wśród skał.— Niech Bóg bę­dzie z tobą, panie.— Cholera tam.— Ha­roun. — Głos Ra­de­tica, na wpół szept, na wpół jęk. — Po­zwól męż­czyźnie umrzeć śmiercią, jaką sobie wy­bie­rze.— Ma rację — wtrą­cił Bragi. W my­ślach od­bierał już resztki wody od tych, któ­rzy zo­staną w za­sadzce.Ha­roun wa­hał się. Ci lu­dzie led­wie go znali. Nie­sto­sowne wy­da­wało mu się po­zo­sta­wie­nie ich tu na pewną śmierć.— Ahmed...— Jedź, panie. Chmura kurzu jest coraz bliżej. Umrzemy w imię wię­zów krwi. Z wy­boru. Jedź już. Bragi skończył od­bie­rać tam­tym wodę.— Ha­roun, idziesz? Czy mam cię siłą wlec?— Do­brze. Do­brze. — Ru­szył.Teraz po­zo­stało ich już tylko sze­ściu. Wszyscy oprócz Me­ge­lina szli pie­szo. Ra­detic je­chał, a je­lita po­woli wy­pły­wały z jego brzu­cha na grzbiet zwie­rzę­cia. Ha­roun wiódł jego konia. Bragi pró­bo­wał utrzymać ra­zem po­zo­stałe zwie­rzęta i trzech mło­dzieńców.Je­stem kró­lem, po­wta­rzał sobie Ha­roun. Kró­lem. Jak to się mo­gło stać?Ali nie żył. You­sif nie żył. Zgi­nął Fuad, po­dob­nie jak jego sy­no­wie. Ahmed po­sta­nowił śmiercią zma­zać swoje winy. Teraz zo­stał już tylko Ha­roun bin You­sif. A po nim Bicz Boży.Nie po­zwoli, by Nas­sef za­siadł na tro­nie.Nie­wiel­kie zro­biło się to kró­le­stwo, zdał sobie sprawę. I za rosz­cze­nia do wła­dzy nad nim mógł za­pła­cić cenę krwi i łez. Gdyby spró­bo­wał... Obej­rzał się za sie­bie. Cze­ka­jący w za­sadzce znik­nęli wśród skał. Od­dał Ahme­dowi nie­chętny, mil­czący salut.W eks­tre­mal­nej sytu­acji Ahmed wy­kazał się większym cha­rak­terem, niźli kto­kol­wiek oczekiwał. Miał w sobie tę sta­ro­żytną mafii al hazid, wielką dumę śmierci, która ka­zała le­gio­nom Uka­zani nie­wzrusze­nie do­trzymy­wać pola na­wet w obli­czu pew­nej za­głady.Ob­łok kurzu wznie­cany przez ru­maki ści­gają­cych był już bli­sko. Sam Nas­sef wy­ru­szył w po­goń. Nikt inny nie po­tra­fiłby tak gnać.Ha­roun zo­ba­czył, jak Bragi po­tyka się, pró­bując za­pę­dzić opornego wiel­błąda na miej­sce. Mło­dzieńcy ra­dzili sobie ostatkami sił. Nie po­zo­stała żadna na­dzieja. Nie wówczas, gdy bę­dzie pró­bo­wał ura­to­wać całą grupę.— Wszyscy albo nikt — na­po­mniał sie­bie. — Wszyscy albo nikt. — Po­my­ślał, że on i Bragi oca­leliby, gdyby opu­ścili po­zo­sta­łych.Pa­dli­no­żerne ptaki krą­żyły na nie­bie, cier­pli­wie oczekując na śmierć, którą zwia­sto­wała ich obecność. Nas­sef mu­siał tylko się nimi kie­ro­wać, aby wy­śle­dzić swe ofiary.Ha­roun objął wzrokiem zie­mię przed nimi.— Raz, dwa — mru­czał bez prze­rwy. Po­woli za­gnał wierz­chowca Ra­de­tica w cie­nie zale­ga­jące na dnie ko­lej­nego wadi. Jak da­leko może być do gór? — za­sta­na­wiał się. Zbyt da­leko. Już jego ciało, zdra­dza­jąc wolę, pra­gnęło tylko pod­dać się nie­uchron­nemu.Uśmiech­nął się pę­kają­cymi war­gami. Ru­szyli na Adepta jak wściekłe psy. Omalże go nie do­stali. Pra­wie do­stali jego żonę. Pra­wie do­stali perłę jego se­raju, córkę, która ostatecz­nie otrzyma swe imię pod­czas tego Dis­harhun. Jej wiel­ko­okie, dzi­kie spoj­rze­nie, w któ­rym kryły się prze­strach i zde­cy­do­wa­nie, a nade wszystko nie­ugięta wola rato­wa­nia brata, wciąż na­wie­dzały jego myśli.Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Me­ryem mu­siała od­nieść znacznie cięż­szą ranę, niźli pier­wot­nie przy­pusz­czał. Po­ścig Nas­sefa był nie­zmordo­wany i nie­przejed­nany, nie koń­czący się po­ścig czło­wieka opę­ta­nego po­czu­ciem oso­bistej krzywdy. Mu­siał za­bijać swych lu­dzi, pró­bując go do­gonić.Jego wła­sna rana na le­wym ra­mie­niu była płytka, lecz bole­sna. Był z niej dumny; sta­no­wiła do­wód jego od­wagi.Ra­detic jęk­nął. Ha­roun zerk­nął na sta­rego. Biedny Me­gelin; taki blady i roz­trzę­siony. W swym po­ścigu za wie­dzą do­szedł za da­leko i zdra­dziło go serce. Po­wi­nien był wró­cić do domu, kiedy wy­gasł jego kon­trakt. Ale przelał wszystkie swoje uczucia na jego ro­dzinę, przywią­zał się do miej­sca i teraz miał za­pła­cić ostateczną cenę za swą nie­ostrożność. Ha­roun bin You­sif zmu­szony był stać się męż­czy­zną i wo­jow­ni­kiem w ciągu kilku go­dzin. Teraz mu­siał jesz­cze wziąć na barki los przy­wódcy, króla. Za­gu­biony na nie­zna­nej pu­styni, drę­czony upa­łem i pra­gnie­niem, ma­jąc do po­mocy tylko jed­nego ogłu­pia­łego ob­cego, z sza­ka­lami El Mu­rida dep­tają­cymi po pię­tach.Prze­żyje! Po­mści swego ojca i braci, swego stryja i matkę. I Me­ge­lina. Przede wszystkim Me­ge­lina. Uko­cha­nego Me­ge­lina, który był mu bar­dziej oj­cem niźli You­sif...Nie­wiele uwagi zwracał na oto­cze­nie. Szedł wiją­cym się ko­ry­tem wadi, póki wio­dło go mniej wię­cej ku po­mocy, w stronę gór Ka­pen­rung i gra­nicy Hammad al Nakir. Bragi i mło­dzieńcy chwiejnie szli za nim, za­do­wo­leni, że ktoś ich pro­wa­dzi. Ściany wadi za­pew­niały nie­znaczną ochronę przed słoń­cem i wia­trem.My­śli Ha­rouna znowu po­bie­gły ku córce El Mu­rida. Cóż ta­kiego do­strzegł w jej twa­rzy? Któ­regoś dnia...Upa­dek Al Rhemish po­wi­nien po­zo­sta­wić w du­szach roja­li­stów nie­przyjemny osad. Nie­zwy­cię­żeni z pew­no­ścią zo­stali po­rząd­nie poha­ratani. Adept nie bę­dzie mógł zbyt szybko sko­rzy­stać z owo­ców swego zwy­cię­stwa. Roz­pro­szeni roja­liści być może zy­skają na cza­sie, by prze­gru­po­wać się i kontrata­ko­wać. Po­świę­cenie Ahmeda za­har­tuje ty­siące chwiej­nych serc. Był to bo­wiem jeden z ta­kich ge­stów, jakie Hammad al Nakir uwielbiało.Ha­roun pró­bo­wał ode­rwać myśli od upału i nie­doli, kie­rując je ku szer­szemu ob­ra­zowi sytu­acji. Za­sta­na­wiał się nad swymi sprzymie­rzeń­cami. Nie­któ­rzy po­winni się roz­pro­szyć zgodnie z pla­nami, jakie już dawno temu przy­go­to­wali jego oj­ciec i Ra­detic. Jeśli okaże się to ko­nieczne, prze­gru­pują się poza gra­ni­cami Hammad al Nakir. Złoto w de­po­zy­tach ban­ków Hel­lin Da­imiel po­służy sfi­nan­so­wa­niu wojny wy­zwoleń­czej.Jeśli weźmie na swe barki wy­rok losu, jeśli zo­sta­nie ich kró­lem, czy bę­dzie w sta­nie ich zjed­no­czyć i po­pro­wa­dzić? Bez Me­ge­lina? Stary z pew­no­ścią nie wy­trzyma już długo...Ro­zum cał­ko­wicie go opu­ścił, gdy Me­gelin spadł z ko­nia. Obcy zna­czył dlań wszystko. You­sif dał mu życie. Me­gelin wy­cho­wał go i ko­chał, ukształto­wał męż­czy­znę, jakim miał się stać.Pró­bo­wał pod­nieść Me­ge­lina i prze­konał się, że serce sta­rego prze­stało bić.— Me­geli­nie. Nie teraz. Nie pod­da­waj się jesz­cze. Pra­wie do­tarli­śmy na miej­sce. Me­geli­nie! Nie umieraj! — Ale na­wet roz­kaz króla nic nie zna­czy dla Mrocznej Pani.Śmierć Ra­de­tica była kro­plą, która prze­peł­niła czarę. Dłu­żej już nie po­trafił po­wstrzy­my­wać roz­pa­czy.— Niech cię cho­lera! — krzyknął w stronę połu­dnia. — Nas­sef! Mi­cah al Rhami! Za to umrzesz ty­siąc razy. We­zmę na tobie po­mstę tak okrutną, że bę­dzie pa­mię­tana przez ty­siąc lat. — I da­lej zło­rze­czył im w sza­leń­stwie. Tylko ja­kaś głę­boko po­grze­bana, chłodna część jego umy­słu mó­wiła mu, że za­cho­wuje się jak głu­piec, jed­nak nie po­trafił prze­stać.Jego towa­rzy­szy wcale to nie ob­cho­dziło. Po pro­stu usie­dli na ska­łach i cze­kali, aż uj­dzie z niego jad. Bragi przez chwilę pró­bo­wał go po­cie­szać, nie­zdar­nie, wspo­mniawszy wła­sny ból po śmierci ojca.Ha­roun za­czął od­zy­ski­wać roz­sądek do sie­bie wraz z pierwszym uczuciem po­gardy do sie­bie, które ogar­nęło go, kiedy prze­klął Bra­giego za oka­zy­waną tro­skę. Człowiek z pół­nocy wy­cofał się, usiadł na skale i prze­stał nań zwracać uwagę. To ubo­dło Ha­rouna, po­czuł do­dat­kowy przy­pływ bólu. Czy na­prawdę oszalał, że ob­raża jedy­nego przyja­ciela, ja­kiego po­sia­dał?W za­pa­dłej na mo­ment ciszy usły­szał odle­głe od­głosy walki. Męż­czyźni od­da­wali życie. Nie po­wi­nien po­mniejszać ich po­świę­cenia. Mu­siał iść na­przód i na­przód, a jeśli na­wet do tego doj­dzie, po­zwo­lić, żeby to pu­sty­nia go za­biła, za­miast ulec Bi­czowi Bo­żemu.Z oczyma wciąż peł­nymi łez po­ca­łował sty­gnące po­liczki swego na­uczyciela.— Na­prawdę ża­łuję, Me­geli­nie. To pust­ko­wie nie sta­nowi sto­sow­nego miej­sca spo­czynku dla aka­de­mika z Reb­sa­men. — Cie­nie pa­dli­no­żer­ców ni­czym du­chy przemy­kały po ścia­nach wadi. — Ale mu­szę cię tu zo­sta­wić. Ro­zu­miesz, nie­prawdaż? Zaw­sze byłeś cier­pli­wym ba­da­czem ko­nieczności. — Po­wstał. — Bragi! Idziemy. W ciągu kilku mi­nut wy­do­staną się z za­sadzki. — Od­głosy walki już ci­chły.Po­ga­niał ich dalej, jesz­cze długo po za­cho­dzie słońca, wie­dząc, że noc nie po­wstrzyma Nas­sefa. Tylko Mroczna Pani we wła­snej oso­bie mo­głaby sta­nąć na dro­dze Bicza Bo­żego. Trzej mło­dzieńcy słabli z mi­nuty na mi­nutę. Ko­nie przy­sta­wały, nie spo­sób było ich ru­szyć z miej­sca. Wielbłądy oka­zy­wały coraz większą krnąbrność. Bragi led­wie się wlókł. Nie bar­dzo już po­trafił dać sobie radę ze zwie­rzę­tami.Ha­roun za­rżnął naj­słab­szego konia, na­brał jego cie­płej krwi, po­dzie­lił się z po­zo­sta­łymi. Wody już nie mieli. Mo­dlił się do ja­kie­goś nie­okre­ślo­nego Boga o siłę, o wska­zówkę, o cud. Jego przy­szłe kró­le­stwo ogra­ni­czało się obecnie do tego wą­skiego i być może nie ma­ją­cego kresu szlaku przez pu­sty­nię.Głę­boką nocą, przy bla­sku srebrnego, obo­jęt­nego księ­życa, do­szli do końca wadi. Gdyby przy­sta­nęli i po­słu­chali, mo­gliby wy­łowić w od­dali głosy ludzi i zwie­rząt. Nas­sef znowu ich do­ga­niał.W kilka chwil po wyj­ściu z wadi Ha­roun za­trzymał się, zbity z tropu. Przed sobą ujrzał dziwną, starą wieżę. Roz­po­znał styl umocnień. Im­pe­rato­rzy Ilka­zaru wznieśli ty­siące ta­kich, by słu­żyły lo­kal­nym gar­nizo­nom. Ich ruiny można było zna­leźć wszędzie tam, do­kąd do­tarły im­pe­rialne le­giony. Był zdu­miony, po­nie­waż nie spo­dziewał się zna­leźć śla­dów ludz­kiej byt­ności na takim pust­ko­wiu.Bragi za­trzymał się obok.— Co to jest?Smutny la­ment do­biegł ich z wnę­trza wieży. Ha­roun po­kręcił głową. Obej­rzał się za sie­bie. Chłopcy leżeli na ziemi.La­ment roz­legł się znowu.— To nie jest zwie­rzę — po­wie­dział Bragi.— Wiatr?— Może to duch.Ha­roun natę­żył swoje zmy­sły sha­ghuna. Nie do końca wy­szkolone, osła­bione wy­czer­pa­niem i gło­dem, nie po­wie­działy mu nic.— Nic nie czuję.— Patrz! — Słabe światło oświetliło twarz skrytą w szczelinie strzelni­czej.— To nie duch.— Może dałby nam wody.— A może to kry­jówka ban­dy­tów. Albo leże de­mona. Albo cza­row­nik ukrywa­jący się przed sie­pa­czami El Mu­rida. — Je­śli jed­nak za mu­rem wieży cza­iłoby się coś ma­gicz­nego czy nad­przy­ro­dzo­nego, jego zmy­sły sha­ghuna ostrze­głyby go.Na­słu­chi­wał. Głosy męż­czyzn i koni znaj­do­wały się led­wie na gra­nicy sły­szal­ności.— Mam za­miar się prze­ko­nać.— Nas­sef jest zbyt bli­sko...— Może coś znajdę. Choćby wodę.— No tak. Woda.— Chodźmy. — Trudno było na po­wrót ru­szyć ze­sztyw­niałe mię­śnie. Ścię­gna bo­lały, całe ciało bła­gało o chwilę od­po­czynku. Z rany pro­mie­nio­wały wici bólu; oba­wiał się, że ro­pieje. Któ­regoś dnia trzeba bę­dzie wy­prze­dzić Nas­sefa na tyle, by móc ją oczy­ścić i wy­palić.Bragi pode­rwał konie, wiel­błądy i chłopców i kazał im ru­szać dalej. Z wy­szczerbio­nym mie­czem w dłoni Ha­roun pod­szedł do stóp wieży po wy­kła­da­nych oło­wiem schodach. Raz ob­szedł ją do­okoła, szu­kając wej­ścia.— Zna­lazłeś coś? — za­pytał Bragi.— Nie.— Co za­mie­rzasz zro­bić?— Ro­zej­rzę się. Ty zo­stali na miej­scu.— Co z Nas­se­fem?— To nie po­trwa długo. — Znowu okrą­żył wieżę. Tym ra­zem u jej pod­stawy zna­lazł nie­wielką szczelinę wy­cho­dzącą na połu­dnie. Był zdu­miony. Wej­ścia nie mo­gło tam być przed chwilą, a jed­nak nie wy­czu­wał na­wet śla­dów działania magii. Czy był już tak słaby, że zmy­sły sha­ghuna za­wo­dziły go cał­ko­wicie? La­ment znowu dał się sły­szeć. Wzniecał w mó­zgu ob­razy rzesz ża­łob­ni­ków, bu­dził przy­pływ emo­cji, współczu­cia. Ha­roun wes­tchnął.W drzwiach stało dziecko, może imp albo che­rubin, na­gie, z dłońmi na bio­drach, śmiejąc się zu­chwale. Za­py­tało:— Kan­dy­dacie, czego się oba­wiasz?Cho­ciaż myśli na­tychmiast pod­po­wie­działy mu kon­wen­cjo­nalną od­po­wiedź na to pyta­nie, Ha­roun po­dej­rze­wał, że im­powi cho­dzi o coś wię­cej, że pró­buje in­wo­ko­wać mroczne kształty, cza­jące się w pod­zie­miach du­szy. Z wę­żami, pają­kami, El Mu­ri­dem i Bi­czem Bo­żym można było sobie pora­dzić obca­sami bu­tów i bro­nią. De­mony du­szy z pew­no­ścią były znacznie groź­niej­sze. Za­sko­czony i zmieszany, nie po­trafił wy­my­ślić sto­sow­nej od­po­wie­dzi.Zer­knął w stronę swych to­wa­rzy­szy. Za­snęli tam, gdzie padli. Na­wet zwie­rzęta pod­dały się wy­czer­paniu. Na­słu­chi­wał; po­ścig wcale nie wy­da­wał się bliż­szy. Imp wy­szczerzył się znowu, wzruszył ra­mio­nami, dał krok do tyłu i znik­nął. Ha­roun był zu­peł­nie skon­ster­no­wany. To mu­siały być czary, jed­nak jego zmy­sły sha­ghuna nie wy­czuły ni­czego. Ru­szył więc za im­pem...Zaraz po wej­ściu sko­czyły na niego ja­kieś istoty. Pierwszą był ogłu­piały, mru­żący oczy lew, który, gdy za­trzymał się, by oce­nić sytu­ację, padł pod cio­sem klingi Ha­rouna. Po­tem nie­tope­rze-wampiry, które kil­kana­ście razy po­gry­zły go, roz­darły skórę i upu­ściły krew, nim wreszcie skończył z ostatnim. Dalej węże, skor­piony i pa­jąki.Na­wet przez mo­ment nie brał pod uwagę moż­liwo­ści ucieczki. Przeła­my­wał ko­lejne ataki dzi­kich stwo­rzeń, do­by­wa­jąc z sie­bie resztki sił, gniewu i od­wagi.Po­tem po­ja­wiła się jakaś mgli­sta istota, praw­dziwy wróg, ciemny, przele­wa­jący się kształt, na któ­rego po­wierzchni wy­rzeź­bił wła­sne obli­cze ostatecz­nej grozy. Wy­pu­ściła czę­ści sa­mej sie­bie na boki, aby za­ata­ko­wać go z tyłu. Wraz z nią nade­szły wo­nie i szepty zła, które szar­pały i tak już na­pięte do gra­nic moż­liwo­ści nerwy.Dał krok w tył, za­słonił się pora­nio­nym le­wym ra­mie­niem. Z chi­cho­tli­wym, nie­go­dzi­wym wy­ciem istota po­dwoiła swe roz­miary. Ha­roun ciął na oślep. Klinga nie na­tra­fiła na opór, a jed­nak wy­wo­łała jęk bólu.Zmę­cze­nie w każ­dej chwili mo­gło po­zba­wić go świado­mo­ści. Ból stał się nie­zno­śny. Wie­dział, że nie ma dlań ra­tunku, jed­nak trwał. Jęk upewnił go, że je­dyną na­dzieją jest atak. Chwiejnie po­stąpił na­przód, ciął mie­czem de­spe­racko.Ciemność otu­liła go deli­kat­nymi ra­mio­nami. Przez mo­ment wy­dało mu się, że widzi, jak zbliża się ku niemu piękna, pła­cząca ko­bieta, i zro­zu­miał, że wła­śnie spoj­rzał w obli­cze Śmierci. Jesz­cze tylko chwila drże­nia i wa­hania, kiedy przy­po­mniał sobie o nad­cią­gają­cym Bi­czu Bo­żym, a po­tem już nic.Obu­dził się w cie­ple, w świetle dnia, czu­jąc się nad­zwy­czaj do­brze. Zgarbiony sta­rzec stał nad nim, oglą­dając jego rany. Imp-Dziecko pa­trzył spod drzwi.Znajdo­wał się we wnę­trzu wieży. By­najmniej nie przy­po­mi­nają­cym ruiny, jaką była na ze­wnątrz. Spróbo­wał się pod­nieść. Sta­rzec po­wstrzymał go.— Po­zwól mi skończyć. — Ha­roun wy­sły­szał ja­kieś dziwne nuty w jego ak­cen­cie. Lek­kie echa smutku błą­kały się po pró­bują­cym przy­nieść po­cie­chę gło­sie.— Która go­dzina? Od jak dawna tu je­stem?— Trzy dni. Po­trze­bu­jesz od­po­czynku. Ha­roun pode­rwał się na równe nogi. Sta­rzec przy­ci­snął go do po­sadzki z całą siłą, jaka ist­niała na świe­cie.— Moi lu­dzie...— Są bez­pieczni i czują się do­brze. Od­po­czy­wają i ku­rują się u stóp wieży. Twoi wro­go­wie ich nie znajdą. Dziecko!Imp-Dziecko przy­niósł mie­dziane zwiercia­dło o po­wierzchni zmato­wia­łej ze sta­rości.— Po­patrz we wła­sne oczy — po­wie­dział sta­rzec. Po­tem zro­bił coś dziwnego z pal­cami.Z po­czątku Ha­roun był zbyt wstrzą­śnięty zmianami w swoim wy­glą­dzie, aby do­strzec co­kol­wiek wię­cej. Mło­dość gdzieś znik­nęła. Sma­gły od­cień skóry po­głębił się, a jego szczupła, smu­kła twarz zmieniła się w zmi­ze­ro­waną ma­skę śmierci. Ja­strzębi nos jesz­cze bar­dziej wy­giął się i uwy­datnił, oczy wy­glą­dały jak oczy na­wie­dzo­nego. Gniew i ból wy­rzeź­biły głę­bokie zmarszczki na czole.Po­tem w głębi swych źre­nic za­czął po­woli do­strzegać my­śli­wych. Bicz Boży i czterdzie­stu Nie­zwy­cię­żo­nych nie­ustę­pli­wie szli po ich śla­dach. Coś jed­nak było nie w po­rządku. Ich oczy pło­nęły sza­leń­stwem. Znajdo­wali się milę od wieży, ale na­wet nie spoj­rzeli w jej kie­runku.— Idą po wła­snych śla­dach wo­kół wa­rowni — wy­jaśnił sta­rzec. Za­śmiał się sza­leń­czo.Ha­roun zerk­nął na niego i za­sko­czyła go zło­śli­wość, która nagle prze­szła w smutek.— Czte­rysta zim nie­ustającej roz­pa­czy — po­wie­dział jego wy­bawca gro­bo­wym gło­sem. — I w końcu się po­ja­wiłeś. Mam na­dzieję, że to ty. Mo­dlę się, byś był tym Je­dy­nym. Brzemię staje się już nie­zno­śne. Tę­sknię za uści­skiem Mrocznej Pani.Ha­roun miał wra­żenie, jakby stał się nagle jed­no­oso­bową pu­bliczno­ścią. Było coś nie­prze­ko­nują­cego w tym starcu.— Gdzie ja je­stem? — do­py­tywał się.— To miej­sce nie ma na­zwy. Wieża strażnicza. Miała kie­dyś nu­mer, ale za­po­mniałem go.— Kim jesteś? — Sta­rzec zda­wał się nie sły­szeć. — Dla­czego mi po­ma­gasz? Jeśli rze­czy­wi­ście to po­moc.— Po­nie­waż jesteś jed­nym z Krwi. Po­nie­waż jesteś Kan­dy­da­tem.Ha­roun zmarsz­czył brwi.— Kan­dy­da­tem? Do czego?— Do Nie­wi­dzialnej Ko­rony.Wraz z każdą od­po­wie­dzią, Ha­rouna opa­no­wy­wało coraz większe zmiesza­nie.— Dla­czego się tu ukrywasz? To naj­mniej zba­dana część Hammad al Nakir. — Ba­daw­cza cie­ka­wość i scepty­cyzm, które przejął od Ra­de­tica, po­wstrzy­my­wały go przed zaak­cep­to­wa­niem od­po­wie­dzi starca. — Le­piej opo­wiedz mi jakąś histo­rię, star­cze. Prze­ko­nu­jącą. Mar­nuję tu czas. Po­wi­nie­nem już zmie­rzać ku gra­nicy.Sta­rzec wy­glą­dał na za­sko­czo­nego i roz­cza­ro­wa­nego.— Je­stem sy­nem Et­hriana z Uka­zani, mę­drca, który prze­po­wie­dział Upa­dek. Nie­zdolny był jed­nak do za­po­bie­żenia nad­cią­gają­cej kata­stro­fie. Pod­czas zniszcze­nia sto­licy Im­pe­rium, w na­dziei wskrze­sze­nia go pew­nego dnia, przemycił mnie i in­sy­gnia im­pe­rial­nej wła­dzy przez sze­regi oble­gają­cych. Po­tem umieścił mnie tutaj, zmu­sza­jąc za­klę­ciem, abym oczekiwał przy­bycia od­po­wiedniego dzie­dzica Im­pe­rium. Ko­goś, kogo Los tu przywie­dzie. Ko­goś z Krwi. Mam go pod­dać pró­bie i jeśli okaże się godny, na­ma­ścić na władcę Im­pe­rium. Mój oj­ciec pier­wot­nie za­mie­rzał do mnie dołą­czyć, ale zo­stał za­bity. I tak tkwię tu po­chwycony w pu­łapkę wie­ków. Nigdy dotąd nie przy­był ża­den kan­dydat.Opowieść była zgodna ze znaną hi­storią i sta­rymi le­gen­dami. Ale kiedy z głową pełną wizji armii ścią­gają­cych pod jego sztandar im­pe­rialny Ha­roun za­czął za­da­wać szczegó­łowe pyta­nia, na które otrzymy­wał wy­łącz­nie wy­mi­ja­jące od­po­wie­dzi, jego za­ufa­nie znacznie osła­bło.— Bądź po­ważny, sta­ruchu. Kry­jemy się tutaj ni­czym zając ści­gany przez fenka. Udziel mi ja­snych od­po­wie­dzi albo odejdź.Twarz starca po­czerwie­niała. Za­klął, a po­tem wy­szedł z po­mieszcze­nia.Imp-Dziecko za­chi­cho­tał, mru­gnął do Ha­rouna i po­biegł za nim.Ha­roun zerk­nął w brą­zowe lustro; pa­trzył, jak Nas­sef po­dąża wciąż swym nie koń­czą­cym się szla­kiem. Chciał zejść na dół, obu­dzić Bra­giego i ru­szyć w drogę. Za­miast tego za­snął.Sta­rzec po­wró­cił jesz­cze tej sa­mej nocy.— Chodź ze mną — po­wie­dział. Skonster­no­wany Ha­roun towa­rzy­szył mu na para­pet wieży, dziwnie wid­mowy w księ­ży­co­wej po­świa­cie. A po­tem ob­ser­wo­wał odle­głe syl­wetki ludzi upo­rczywie trzyma­jące się koli­stego szlaku.Na szczycie trój­nogu zaj­mu­ją­cego prze­strzeń po­środku pa­ra­petu wieży ja­rzyła się mleczna kula. Lśniła lekko.— Spójrz w nią — na­kazał sta­rzec.Ha­roun spoj­rzał. I zo­ba­czył prze­szłość. Wi­dział, jak jego oj­ciec, brat, stryj i król Aboud umierają bo­ha­ter­ską śmiercią. Aboud wal­czył ni­czym lew, któ­rym był jako młody męż­czy­zna. Pa­trzył, jak umierają jego matka i sio­stra. Ob­ser­wo­wał kon­frontację mię­dzy Ahmedem i Nas­se­fem. Nie po­trafił od­wró­cić spoj­rze­nia, póki nie wy­peł­niła się każda se­kunda tej wiecznej tor­tury. Coś zmu­szało go, by przy­glą­dał się działa­niom Bicza Bo­żego.Scena zmieniła się. Roz­po­znał pu­sty­nię w po­bliżu ruin Ilka­zaru. Kłę­biła się wo­kół nich horda jeźdźców.— To są roja­liści — po­wie­dział sta­rzec. — Za­częli się zbie­rać zaraz po tym, jak do­tarły wie­ści spod Al Rhemish. — Mi­gota­nie. Zmiana czasu. — Dziś, z tym że wcześniej. To są lu­dzie El Mu­rida pod do­wództwem Ka­rima i el -Ka­dera, któ­rzy z wła­snej ini­cja­tywy wy­ru­szyli za Nas­se­fem i Adeptem.Wróg wy­pa­trzył za­stęp roja­li­stów. Za­ata­ko­wał. Ro­jali­ści roz­pierzchli się ni­czym plewy w po­dmu­chach wia­tru. W ciągu kilku chwil znik­nęły fun­da­menty, na któ­rych można by zbu­do­wać roja­li­styczną sprawę. Ha­roun wes­tchnął. Za­rzą­dze­nia, jakie wy­dali jego oj­ciec i Me­gelin, aby stwo­rzyć obozy poza gra­ni­cami kraju, będą mu­siały po­słu­żyć za je­dyny fun­da­ment.Wi­dział przed sobą dość po­nurą przy­szłość. Wy­gna­nie. Wojna. Życie w nie­ustannym za­gro­żeniu ze strony mor­der­czych sztyletów Ha­rish.Sta­rzec po­chylił się nad kulą i uka­zał mu, jak to może wy­glą­dać. Walka i strach bez końca. Czę­sta roz­pacz. Za­drżał.Wtedy sta­rzec po­wie­dział:— Ale tak nie musi być. — Mi­gota­nie, mi­gota­nie, mi­gota­nie. — Tutaj. Tutaj. I tutaj. Mo­żemy się­gnąć w prze­szłość. Chwila śle­poty. Za­błą­kany cios mie­cza. Koń ka­pi­tana po­tyka się w nie­sto­sow­nym mo­men­cie. Drobne rze­czy są w sta­nie od­mie­nić bieg histo­rii.— Po­tra­fisz tego do­ko­nać?— Je­śli ze­chcesz. — Znowu po­jawił się obraz bitwy pod ru­inami. — Tutaj. Źle zin­ter­pre­to­wany roz­kaz.— To zbyt pro­ste — mruknął Ha­roun, cho­ciaż sam nie był pe­wien, dla­czego wła­ści­wie tak po­wie­dział. — Nie­mniej ku­szące. — Czy nie było to coś, czego uczył go Me­gelin? — Jaka jest cena? — Mu­siała być jakaś cena. Ni­czego nie roz­da­wano na tej ziemi za darmo. Im bar­dziej po­żą­dania godny cel, tym okrutniej­sze koszty. Jesz­cze bar­dziej gorz­kie niźli cena, jaką dotąd za­płacił.Do głowy na­pły­nęły mu wspo­mnienia z dzie­ciń­stwa. W wieku czte­rech lat stłukł szklane zwiercia­dło nale­żące do jego matki. Oj­ciec mu­siał sprowa­dzić je z Hel­lin Da­imiel, wy­dał for­tunę na jego za­kup. Ha­roun szeptał wówczas bła­gania do ja­kichś nie­wi­dzialnych sił: „Pro­szę, żeby to się nigdy nie stało”.Ma­gia da­wała takie moż­liwo­ści. Re­zy­gna­cja z pła­cenia sło­nej ceny po­przez obra­nie drogi z po­zoru pro­stej, nie­cie­ka­wej, ła­twej drogi. Ale na niej rów­nież czu­wały pu­łapki i za­sadzki, chy­trze ukryte i bar­dzo nie­przyjemne.Ahmed spró­bo­wał obrać łatwą drogę. Ahmed był martwy i odarty ze czci. Po­kole­nia będą prze­kli­nać jego imię.Sta­rzec nie od­po­wie­dział na jego pyta­nie. Ha­roun spoj­rzał mu pro­sto w oczy.— Nie. Prze­szłość już mi­nęła i jest martwa. Niech spo­czywa w spo­koju. — Ale te słowa bo­lały.Sta­rzec uśmiech­nął się. Ha­roun uznał ten uśmiech za wy­jąt­kowo pod­stępny, jakby tam­ten otrzymał wła­śnie wszystkie od­po­wie­dzi, na któ­rych mu zale­żało.— Nie chcę też zmieniać te­raź­niej­szo­ści — po­wie­dział Ha­roun. — Wy­kuję sobie wła­sną przy­szłość, na dobre i na złe.— Świetnie. A więc przejdźmy do prób.— Prób?— Oczywi­ście. Po­wie­działem ci, że Kan­dydat musi przejść próby. Od­wagi, wie­dzy... W swoim cza­sie zro­zu­miesz. Mój oj­ciec jed­no­znacznie zde­cy­do­wał, że nie bę­dzie wię­cej ta­kich kró­lów jak Im­pe­rato­rzy Gol­mune. Chodź ze mną.Ha­roun nie mógł się nie za­sta­na­wiać, jakie też są praw­dziwe mo­tywy i cele sta­rego. Z każdą chwilą jego histo­ria zda­wała mu się coraz bar­dziej nie­prze­ko­nu­jąca. Wszystko wskazy­wało na to, że z ca­łym roz­my­słem stara się wzmocnić kru­che, przy­pusz­czal­nie cał­kiem próżne sny o po­wro­cie roja­li­stów. Z pew­no­ścią zaś grał na stru­nie fan­tazji o wskrze­sze­niu Im­pe­rium. To sza­leń­stwo rów­nie do­brze można było zo­sta­wić El Mu­ri­dowi.Kilka po­zio­mów niżej Imp-Dziecko za­palił świece i roz­niecił ogień. Sta­rzec roz­go­ścił się na zniszczo­nym chal­ce­do­no­wym tro­nie. Ha­roun zajął miej­sce po dru­giej stro­nie zaku­rzo­nego stołu. Na bla­cie le­żały trzy pur­pu­rowe po­duszki, a na nich z kolei spo­czy­wały: miecz z brązu, szata z gro­no­sta­jów i, na pierwszy rzut oka, nic. Jed­nak coś cięż­kiego głę­boko wgniotło mate­rię trze­ciej po­duszki. Miecz był zie­lony od pa­tyny. Gro­no­staje sta­no­wiły dom dla bez­liku po­koleń moli.— Za­czy­namy — oznajmił sta­rzec. — Weź miecz. Zmieszany Ha­roun schwycił znisz­czoną rę­ko­jeść.— To jest miecz Ash­ke­rion, wy­kuty przez Fal­len­tina Ko­wala, któ­rym od­nie­sione zo­stało zwy­cię­stwo święto­wane pod Sebil el Selib. Człowiek, który nosi ten oręż, nie musi bać się żad­nego wroga. Chroni on przed każ­dym ata­kiem i jest zaw­sze zwy­cię­ski.Cho­ciaż Ha­roun sły­szał wcześniej o mie­czu Ash­ke­rio­nie, nie ist­niały żadne do­wody na jego ist­nie­nie. Przypo­mniał sobie, że po­wia­dano, iż Fal­lentin oso­bi­ście ci­snął go do mo­rza po tym, jak za­bez­pie­czył już swą wła­dzę. Obawiał się go, po­nie­waż naj­wy­raź­niej roz­winął on wła­sną wolę; są­dził, że pew­nego dnia może ze­chcieć wpaść w ręce wroga.Ha­roun pu­ścił rę­ko­jeść.— Nie. Ash­ke­rion cie­szy się zdra­dziecką re­puta­cją. Człowiek może zbyt­nio uza­leż­nić się od broni takiej jak ta, może stać się zbyt aro­ganckim w swej potę­dze. — Wy­obra­ził sobie Me­ge­lina. Me­gelin po­wie­działby z pew­no­ścią coś ta­kiego.— Do­brze to ują­łeś — mruknął Imp-Dziecko. Sta­rzec był naj­wy­raź­niej za­sko­czony.— Od­rzu­casz miecz? Ależ mu­sisz go wziąć.— Nie.— Wo­bec tego przymierz szatę. Weź szatę i wła­dzę, jaką ona re­pre­zen­tuje.Ha­roun nadal nie mógł uwie­rzyć, że ten człowiek cze­kał czte­rysta lat po to, by ko­ro­no­wać no­wego im­pe­ra­tora. Po­dej­rze­wał, iż kie­rują nim mo­tywy zu­peł­nie od­mienne od przedsta­wio­nych, jed­nak nie był w sta­nie się ich do­my­ślić.Cóż mu szkodzi roz­śmie­szyć tro­chę tego go­ścia?Na­rzucił wy­świechtane, ro­jące się od moli gro­no­staje na ra­miona.Imp-Dziecko pi­snął z roz­koszą.— Nie roz­sy­pały się w pył! On na­prawdę jest tym wła­ści­wym.Sta­rzec był znacznie mniej wy­lewny.— Te­raz Ko­rona — po­wie­dział. — Nie­wi­dzialna Ko­rona, która pa­suje tylko na jedną głowę. Ko­rona tak ciężka, że wy­łącz­nie człowiek cał­ko­wicie zde­cy­do­wany wy­peł­nić swe Prze­zna­cze­nie bę­dzie w sta­nie ją unieść. Weź ją, Ha­ro­unie.Ha­roun po­chylił się nad trze­cią po­duszką, tro­chę onie­śmielony stwierdze­niem sta­rego. Wreszcie się­gnął. Palce do­tknęły cze­goś, czego ist­nie­niu prze­czyły oczy. Pró­bo­wał ją unieść. Pod­dała się jedy­nie odrobinę, wy­śli­zgu­jąc na bok. Jej cię­żar był wręcz zdu­mie­wa­jący.— Masz wąt­pli­wo­ści — po­wie­dział sta­rzec. — Ko­rona jest w sta­nie stwierdzić, jeśli nie jesteś cał­ko­wicie od­dany lu­dowi i Im­pe­rium.— Nie — od­rzekł Ha­roun. — Nie ufam tobie.To było prawdą, ale i sta­rzec też miał rację. Ha­roun stał przed trudną de­cyzją. Czy był na­prawdę go­tów za­pła­cić straszliwą cenę, jakiej wy­maga bycie kró­lem na uchodź­stwie? Do­tąd był zbyt za­jęty rato­wa­niem wła­snego ży­cia, aby zadać sobie to pyta­nie.— Król musi wziąć na sie­bie od­po­wie­dzialność — po­wie­dział sta­rzec. — On jest swym lu­dem i kró­le­stwem. Królowie są po to, by dźwigać cię­żar.Z pew­no­ścią nie był to naj­lep­szy ar­gu­ment na to, aby od­strę­czyć wa­hają­cego się mło­dzieńca.Ha­roun uległ. Nie przed snem sta­rego, lecz przed wła­snym ma­rze­niem. Przed snem, który ukształto­wali jego oj­ciec i Me­gelin Ra­detic.Uznał w sobie króla Hammad al Nakir.Oznaczało to obozy par­ty­zanckie, po­nure czyny i mor­der­stwa do­ko­ny­wane w imię mało oczywi­stych ce­lów, ale rów­no­cze­śnie na­dzieję, że dąży do po­koju, jed­ności i re­stau­racji.Wi­zja ta rów­no­cze­śnie ura­do­wała go i wprawiła w przy­gnę­bie­nie.Znowu uniósł ko­ronę. Tym ra­zem pod­nio­sła się, lekka ni­czym strzępek ba­wełny.— Pa­suje! — pi­snął Imp-Dziecko i pu­ścił się w jakiś dziki ta­niec.Ha­roun nało­żył ko­ronę na głowę. Osiadła tak ciężko, że aż się za­chwiał. A po­tem nagle zro­biła się lekka ni­czym srebrny dia­dem, by chwilę póź­niej stać się wiotka ni­czym za­po­mniane zo­bo­wią­zanie. Miał jed­nak uczucie, że nie po­zwoli na żadne za­po­mnienie. Prze­han­dlo­wał swą wol­ność za sen.Sta­rzec po­wie­dział:— Wszyscy lu­dzie, któ­rzy związani są ze sprawami Hammad al Nakir, czy to przyja­ciele czy wro­go­wie, wie­dzą już, że wła­śnie uko­ro­no­wany zo­stał król Ilka­zaru.— Król Bez Tronu — za­into­no­wał Imp-Dziecko. — Władca w Cie­niu.Ha­roun na­prawdę czuł, jak wie­dza o jego ist­nie­niu prze­cieka w setki umy­słów. Czuł przy­pływ gniewu El Mu­rida i jego ka­pita­nów, czuł, jak unie­sie­nie roz­kwita w pier­siach roja­li­stycznych do­wód­ców, któ­rzy jesz­cze chwilę temu je­chali w po­nu­rym mil­cze­niu, a roz­pacz była ich towa­rzyszką. Nig­dzie nie wy­czuł żad­nego buntu prze­ciwko uznaniu jego praw.Chwila mi­nęła. Kontakt urwał się.— Od­mó­wiłeś przyjęcia Ash­ke­riona — po­wie­dział sta­rzec. — Strzeż się więc. Nie od­wra­caj się ple­cami do żad­nego z lu­dzi. Mą­drze wy­bierz swego na­stępcę, za­nim sam opu­ścisz ten padół. W prze­ciw­nym razie Ko­rona odej­dzie z tego świata wraz z tobą i znowu zgi­nie w mro­kach nie­pa­mięci. A ja zo­stanę po­wo­łany z Ciemności, by oczeki­wać na­stęp­nego Kan­dy­data.Ha­roun zerk­nął na stary miecz z brązu. Się­gnął... i cof­nął dłoń. Jakby czu­jąc ostatecz­ność tej de­cyzji, klinga znik­nęła. Z sze­roko roz­war­tymi oczyma Ha­roun od­wró­cił się do starca.Rze­komy syn Et­hriana Mą­drego znik­nął rów­nież. Na chal­ce­do­no­wym tro­nie le­żały tylko zaku­rzone kości.Imp-Dziecko pa­trzył nań po­nuro.— Dziękuję ci. Za wol­ność dla sta­rego czło­wieka. Za moją wol­ność. Teraz za­bierz swoich ludzi. Ci, któ­rzy was ści­gają, nie zo­baczą wa­szego odej­ścia.Po­tem był błysk i trzask. Kiedy Ha­roun do­szedł do sie­bie, prze­konał się, że jest w kom­nacie sam na sam z ko­śćmi, ku­rzem i trzema pu­stymi po­duszkami.Pierwszy brzask za­ró­żowił para­pety okien. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy cała wi­zyta nie była zwy­kłą halu­cy­nacją. Ale nie. Wszystko zda­wało się jak naj­bar­dziej re­alne. Ozdrowiał, z ra­mion zwi­sała mu znisz­czona gro­no­sta­jowa opończa, którą teraz zdjął, czuł pra­gnie­nie zgło­sze­nia rosz­czeń do tronu uzur­pato­rów, któ­rego nigdy dotąd na­wet na oczy nie wi­dział. Była to po­trzeba tak silna, że go­tów był zro­bić wszystko, aby uczynić jej za­dość.Zszedł po zaku­rzo­nych schodach i wy­łonił się na ze­wnątrz przez drzwi, które zaraz po­tem znik­nęły. Pa­trząc na pół­noc, wi­dział na­kra­piane pierwszym po­ran­nym bla­skiem, po­kryte śnie­giem szczyty gór Ka­pen­rung. Dzień. Może dwa. Po­tem przyjrzał się swym towa­rzy­szom. Bragi, chłopcy i wszystkie zwie­rzęta spo­czy­wali po­grą­żeni w głę­bo­kim śnie obok stawu z wodą. Wszyscy wy­glą­dali znacznie lepiej niźli ostatnim ra­zem, kiedy ich wi­dział.Na odle­głym grzbiecie wzgórza od­dział jeźdźców za­trzymał się, aby spoj­rzeć na zie­mie le­żące przed nimi, a po­tem pod­jął wę­drówkę po szlaku, który nie miał końca.— Obudź się, Bragi. Czas ru­szać. * * *Sta­rzec wy­szedł spoza chal­ce­do­no­wego tronu. W ręku trzymał wielki róg ob­fito­ści. We­pchnął doń po­duszki, kości i wszystkie po­zo­stałe rze­czy. Pra­cując, nie­ustannie mamrotał coś pod no­sem.— Ak­torzy zajęli miej­sca na sce­nie. Walka bę­dzie trwała przez po­kole­nia.Po­tem ude­rzył tron parę razy z każ­dej strony i wy­cią­gnął z ukry­cia pisz­czą­cego Impa-Dziecko.— Mała, chy­tra ka­nalia. My­ślałeś, że o tobie za­po­mniałem, co? — Kop­nia­kami za­pę­dził go do wnę­trza rogu. Ten pró­bo­wał jesz­cze się wy­gra­molić. Sta­rzec, siłu­jąc się z nim, mru­czał: — Do środka, cho­lero! Do środka! — Che­rubin za­pisz­czał jesz­cze żało­śniej i znik­nął.Sta­rzec prze­chylił się przez wia­tro­chron i ob­ser­wo­wał, jak ści­gani wloką się na­przód. Po­tem za­chi­cho­tał zło­śli­wie.— Te­raz zaj­mijmy się Nas­se­fem — po­wie­dział i wy­cią­gnął za­krzy­wiony palec w stronę jeźdźców na wzgórzach. * * *— Co się stało? — za­pytał Bragi. — Wy­daje mi się, jak­bym śnił od wielu dni.— Nie je­stem do końca pe­wien — od­parł Ha­roun. Opowie­dział to, co opo­wie­dzieć mógł. — Ale nie mam poję­cia, czy to się zda­rzyło na­prawdę. Już znowu czuję zmę­cze­nie.Za­trzymali się na szczycie wzgórza i spoj­rzeli za sie­bie. Po wieży strażni­czej nie zo­stał ża­den ślad.Ha­roun wzruszył ra­mio­nami.— Prawda czy złuda, mu­simy iść dalej. — Wy­glą­dał tak, jakby na jego gło­wie zło­żono wielki cię­żar. Spoj­rzał ze zło­ścią na wznoszące się przed nimi góry i ru­szył na­przód, ogar­nięty po­nurą de­ter­mi­nacją. KONIEC