James P. Blaylock Kraina marzeń Część 1 w której przybywa wesołe miasteczko ROZDZIAŁ PIERWSZY Padało już od sześciu dni, kiedy morze wyrzuciło na plażę gi- gantyczny but. Nieprawdopodobnie wielki, niczym łódź wio- słowa. Za poszarpanymi sznurowadłami ciągnęły się pęki niebie- skozielonych wodorostów, pełnych wplątanych w nie różowych meduz. Był środek jesieni, nadciągał wieczór. Na niebie kłębiły się chmury, powietrze przesycał wodny pył zdmuchiwany z fal rozbi- jających się na wystających rafach. Potężne grzywacze rozdziela- ły się na przylądku i pędziły ku plaży jak ruchome górskie zbocza przyciągane przez płycizny. Załamywały się potem z hukiem sły- szalnym o milę ponad wioską, za farmą Edgeware i poza Zwalo- nym Mostem. Poniżej chmur, nad widnokręgiem jaśniał pasek nieba, jak pognieciona błękitna wstążka, rozciągająca się od pół- nocnego krańca przylądka do krawędzi świata. Smuga ta przypo- minała starą porcelanę, a przesłaniające ją strugi deszczu nada- wały jej bladowodnistą barwę. But leżał na plaży, rozsiewając zapach morszczynu, mokrej skóry i soli. Język zaplątał się pomiędzy sznurowadłami i pod dzi- wacznym kątem wystawał ku niebu, niczym zniszczony żagiel ba- śniowej łodzi. Od czasu do czasu jakaś większa fala z szumem pia- ny docierała doń poprzez piasek i popychała go o stopę czy dwie w głąb lądu, aż - kiedy o zmierzchu znalazł go Skeeziks - znieru- chomiał powyżej poziomu wody, coraz niższego (właśnie zaczął się odpływ), zupełnie jakby jakiś spacerujący olbrzym porzucił go tutaj i poszedł do domu. But był pełen morskiej wody, która wysączała się przez szwy zelówki. Kiedy leżał w oceanie, skóra nasiąkła tak mocno, że wy- ciek był bardzo powolny i na pewno do rana wody ubyłoby nie- wiele. W słabym świetle padającym z groźnego nieba woda w bu- cie wydawała się ciemna jak w studni. Coś lśniło w głębi. Wyglądało to jak srebrnozielony pobłysk rybich łusek albo sre- brzysty blask monet. Bez podwinięcia rękawa i sięgnięcia w mroczną, zimną wodę nie można było tego sprawdzić. Skeeziks to było przezwisko, które Bobby Wickham sam so- bie nadał w wieku pięciu lat, kiedy zobaczył portret starego czło- wieka w kapeluszu ze strusim piórem. Powiedziano mu, że to fiń- ski król Skeeziks, że sto lat temu był tak sławny, iż jego wizerunek można znaleźć w każdym porządnym ilustrowanym słowniku. Brzmienie tego nazwiska przypominało chłopcu głos ptaka, a strusie pióro - dla pięciolatka - stanowiło symbol wiel- kiego dostojeństwa. Teraz, kiedy miał szesnaście lat, uważał to wszystko za głupie, ale przezwisko przylgnęło i prawdopodobnie nie mógłby się go pozbyć, nawet gdyby chciał. Zajrzał w głąb buta. Cholewka sięgała mu niemal do szyi. Na dnie leżały srebrne monety, jednak zbyt głęboko, by mógł je do- sięgnąć. Wydawało się przedtem, że unoszą się tuż pod po- wierzchnią; sprawiło to złudzenie optyczne wywołane błyskiem słońca, które na moment przedarło się pod krawędzią wiszących nad morzem chmur. Kiedy bryza wzmogła się i wdmuchnęła mu krople deszczu pod kołnierzyk kurtki, Skeeziks rozłożył swój ob- szarpany parasol. Srebrne błyski zamigotały i zobaczył, że były jedynie odbiciami słonecznego blasku w ogonach ławicy drob- nych rybek. But musiał leżeć w oceanie przez jakiś tydzień - wyraźnie to było widać - ale czy przypłynął tutaj z jakiegoś odległego lądu, czy przydryfował wzdłuż wybrzeża z północy, tego Skeeziks nie potrafił odgadnąć. Pochodzenie buta otaczała tajemnica, zupeł- nie jak w przypadku gigantycznych okularów znalezionych dwa tygodnie temu w splątanej trawie morskiej*, wypełniającej je- ziorko pozostałe po odpływie. Skeeziks pomyślał, że powinien ukryć znaleziony przedmiot. Należało przeciągnąć go za stos kamieni i wyrzuconego na brzeg drewna, żeby zachować znalezisko dla doktora Jensena. Właśnie on pierwszy powinien to zobaczyć i zbadać. Okulary mu zabrano i powieszono na ścianie w tawernie, obok niesamowitego dwu- głowego psa. Soczewki pokrywała wykrystalizowana sól, piasek * W oryginale „eelgrass" - Zostera marina, zostera morska, trawa morska, (przyp. tłum.) i zaschnięte wodorosty, a mosiężną oprawkę żłobiły delikatne li- nie nadżerek wypełnionych turkusową patyną, co sprawiało, iż wyglądała tak, jakby przemieniała się w klejnot. Szkła oskroba- no szpachelką i namalowano na nich oczy, skutkiem czego po- wstał komiczny efekt, jakby okulary gapiły się na gości ze ściany tawerny. Tuż obok wisiał dwugłowy pies. Wyglądał bardzo żało- śnie, sierść miał skołtunioną, w wielu miejscach wyłysiała. Skeeziksowi ten pomysł w ogóle się nie podobał. Naigrawano się i z nieszczęsnego psa, i z doktora Jensena. Istniały rzeczy, z których nie powinno się robić pośmiewiska. Jego też wyszydza- no Bóg wie ile razy, głównie dlatego, że był gruby, i codziennie włóczył się po plaży, w słońcu czy w ulewie. Prawie zrezygnował - z tych spacerów po plaży - kiedy doszedł do wniosku, że deszcz nigdy nie przestanie padać. Pierwszego dnia potężnych opadów wyśliznął się przez okno sierocińca o świcie, bezsennie spędziwszy większość nocy na wsłuchiwaniu się w bębnienie ulewy po cynowanych blachach dachu, w bulgotanie i dzwonienie wody w rynnach, a potem przez cały poranek bobrował w jeziorkach odpływowych. Zebrał peł- ne wiadro kruchych rozgwiazd, które doktor Jensen mógł wysłać na południe, do miasta. Około dziesiątej czy jedenastej było mu już wszystko jedno, czy dźwiga parasol czy nie, bo i tak był kom- pletnie przemoczony deszczem i morską wodą. W grocie znajdu- jącej się w zboczu wzgórza rozpalił ognisko, zużywając wyrzuco- ne na brzeg drewno i przez całe popołudnie siedział tam, obserwując przez welon dymu nieustającą ulewę oraz nawleka- jąc muszle na żyłkę wyciągniętą ze szkieletu parasola. Doktor Jensen będzie chciał dostać ten but. Czort wie, co z nim zrobi, ale na pewno będzie go chciał, choćby tylko po to, że- by go zbadać. Miał też wcześniej wielką ochotę zdobyć ogromne okulary, ale właściciel tawerny nazwiskiem MacWilt - który miał krzywy nos, a jedno oko niemal zamknięte z powodu jakiejś wy- niszczającej choroby - ani myślał je oddać. Powiedział, że powie- si je na ścianie, a doktor Jensen może się sam powiesić. Co MacWilt zrobiłby z butem? Prawdopodobnie urządziłby w nim kwietnik przed tawerną, a potem z czystej złośliwości pozwoliłby, żeby zarósł chwastami. Dokładnie w tej chwili słońce zniknęło w oceanie i na plażę zaczęły spływać wieczorne cienie. Skeeziks wsunął dłonie pod l l zniszczoną zelówkę i dźwignął. Zupełnie jakby próbował unieść dom. Zanim będzie mógł choćby pomyśleć o poruszeniu buta, najpierw powinien wylać wodę, ale nawet wtedy może niewiele wskórać bez pomocy. W dodatku zaczęło mu burczeć w brzuchu i nagle poczuł, że zemdleje, jeśli czegoś nie zje. Mała przekąska, którą zabrał na lancz, zniknęła koło południa. Od tamtej pory nic nie jadł. Zamierzał przegryźć coś w sierocińcu - nie bacząc na ja- kość pożywienia - potem wyśliznąć się ponownie i zjeść posiłek u doktora Jensena. Jakoś nie miał ochoty na nic innego poza go- rącymi ziemniakami polanymi masłem i posypanymi solą, paru- jącymi na talerzu w powoli formującym się wokół nich jeziorku tłuszczu. W sierocińcu dostanie kapuśniak z chlebem, jak zwy- kle, ale bywało, że musiał jeść coś gorszego. Kiedyś, gdy doktor Jensen na trzy dni wyjechał na południe, jadł surowe małże. Cią- gle jeszcze pamiętał ich oślizgły dotyk, wątrobiany wygląd i smak mułu spod mola. Pewnie by wtedy padł z głodu, gdyby nie Elaine Potts, córka piekarza, która pojawiła się z pączkami. Kochana Elaine. Jednak teraz jej nie było, pojechała na wakacje, na połu- dnie, i miała wrócić dopiero za tydzień. Ominie ją całe Przesile- nie. Głód zalał jego myśli jak milcząca fala i po chwili Skeeziks już gramolił się na zbocze, ku Coast Road, torom kolejowym i le- żącej za nimi osadzie. Zmierzch ukryje but. Nikt nie znajdzie go w nocy, a już na pewno nie MacWilt, który będzie zajęty napeł- nianiem kufli piwem i zgarnianiem monet. Skończy dopiero do- brze po północy. But był wystarczająco bezpieczny, z drogi bie- gnącej grzbietem wzgórza wyglądał jak dziwnego kształtu jeziorko odpływowe. Skeeziks pomyślał, że pożywi się, a potem złapie Jacka Portlanda. On pomoże mu przy bucie. Wrócą po nie- go jeszcze tej nocy, zaciągną do domu Jensena na wózku, stary doktor otworzy drzwi w nocnej koszuli i szlafmycy, a żona będzie wyglądać zza jego ramienia. Dotrą tam nad ranem, zjawią się ob- darci i mokrzy po całonocnej robocie przy ratowaniu buta, a kie- dy doktor w kapciach wyjdzie na deszcz z latarnią, pani Jensen zagoni ich do środka i da im herbatniki, kawę, ser, pikle oraz po kawałku ciasta. Skeeziks uwielbiał rozmyślać o jedzeniu, zwłaszcza kiedy był głodny. Każdego popołudnia, około czwartej, marzył o posiłkach, jakie zje w przyszłości. Wiele lat temu przysiągł, że pewnego dnia wyruszy w podróż dookoła świata, posilając się w każdym zajeź- dzie i w każdej napotkanej po drodze kafejce. Za każdym razem zje po dwa desery - jeśli już miał być otyłym mężczyzną, to bę- dzie naprawdę gruby. W kwestii jedzenia połowiczne rozwiązania nie były warte funta kłaków. Kiedy dotarł do osady, domy tonęły w mroku pochmurnego nieba i cieniu przybrzeżnych drzew. Bawialnie i salony wypełniał przytulny blask płonącego ognia. Dym wysnuwał się spod dasz- ków na kominach. Skeeziks, moknąc, wlókł się wyłożoną kocimi łbami uliczką wijącą się równolegle do High Street. Przez oświe- tlone okna widział rodziny siedzące przy posiłku wokół drewnia- nych stołów - siostry, braci, matki i ojców pochłaniających tłu- czone ziemniaki, duszone mięso i tarte jabłka z cynamonem. Kiedy się postarał, potrafił przypomnieć sobie twarz swojej mat- ki, ale rzadko próbował. Nie pamiętał jednak, żeby kiedykolwiek jadł posiłek z całą rodziną, zgromadzoną wokół stołu. Nigdy nie miał prawdziwej rodziny. Teraz miał Jacka, Helen i, oczywiście, Peeblesa oraz Lant- za. Jack nie mieszkał w sierocińcu, tylko na wzgórzu, z panem Willoughby. Jack kochał się w Helen, chociaż nie przyznałby się do tego nawet Skeeziksowi, swemu najbliższemu przyjacielowi. Helen mieszkała w sierocińcu co najmniej tak długo jak on. Co- kolwiek myślała o Jacku, trzymała to w tajemnicy, wprawiając go tym w zakłopotanie. Skeeziks nie znosił Peeblesa. Właściwie to nikt go nie tolero- wał, oprócz panny Flees, która prowadziła sierociniec, czy też ra- czej jej działalność była zbliżona do tego, co uważa się za prowa- dzenie. Peebles „powiadamiał ją o wszystkim". Właśnie tak zawsze mówiła: „Peebles powiadomi mnie o wszystkim". A po- tem mrużyła oczy, jakby miała w nich piasek, i bardzo powoli skłaniała głowę. Peebles miał nos jak MacWilt - zupełnie jakby ktoś wykręcił go kombinerkami - i zawsze namawiał pannę Fle- es, by zmusiła Skeeziksa do ograniczenia jedzenia. Nieraz prawie godzinę gadała mu na temat diety. Opowiada- ła, że kiedy była dzieckiem, jadła tylko racuchy z razowej mąki, Popijając je wodą ze studni. Bardzo prawdopodobne, bo była tak chuda jak zszarpany wiatrem strach na wróble i miała ciemne worki pod oczami. Skeeziks nie widział żadnych korzyści z takiej diety. A gdyby nawet, to i tak z trudem zdołałby zjadać mniej kapuśniaku z chlebem produkowanego przez nią. W końcu da- wała co najmniej dwa razy za mało, żeby się najeść. Helen często oddawała mu kawałek swojej porcji chleba, jak twierdziła dlate- go, że sama była drobna i jadła niewiele. W zamian Skeeziks przynosił jej suszone rozgwiazdy, puste, podzielone na komory, muszle łodzików i ślimaków księżycowych* wyrzuconych na pla- żę po burzy. Ale Peeblesa trzeba było jakoś znosić. Był w końcu - jak by to nazwał stary Willoughby - „beznadziejnym przypadkiem", nienawidzonym przez niemal wszystkich, z wyjątkiem panny Fle- es, a najbardziej przez siebie samego. Tak przynajmniej rozu- miał to Skeeziks, który właśnie wspiął się na niski płotek za sie- rocińcem, przełazi przez wysoką do kolan trawę, wsunął miedzianą listwę pomiędzy ramę a futrynę okna i uniósł zamyka- jącą je zasuwkę. Po minucie jęków, szarpaniny i wierzgania wczołgał się przez otwór i zwalił na podłogę. Wstał i upuścił li- stwę na trawę, wzdłuż odeskowanej ściany. Potem zamknął okno i wyjrzał ostrożnie na korytarz, skąd dobiegał szczęk talerzy i sztućców. Kwaśny, ciężki zapach gotowanej kapusty wisiał w powie- trzu. Dwa koty, sunąc wzdłuż korytarza, podeszły ku niemu. Schy- lił się i podniósł jednego z nich, pomarańczowo-białego kocura imieniem Mysz, swego ulubieńca. Był prawie pewny, że ten kot umie mówić. Nieraz budził się w nocy i czuł go tuż przy swoim uchu, szepczącego doń coś, czego nie potrafił zrozumieć. To był efekt Przesilenia, to ono wywracało wszystko do góry nogami. Kosę spojrzenie błysnęło ku niemu ze ściągniętej twarzy panny Flees. Jej włosy najwyraźniej oszalały. Połowa była upchnięta na szczycie głowy, przypominając coś w rodzaju gejze- ra i związana kawałkiem sznurka. Pozostała połowa zwisała wo- kół jej uszu, jak wiosła galery. Kąciki ust miała opuszczone. - Spóźniłeś się - skrzeknęła, głosem tylko na wpół ludzkim. - Zasnąłem. Ten całonocny deszcz bardzo mnie zmęczył. - Znów kłamiesz. - Oczywiście, że tak - potwierdził Peebles radośnie. - Pół go- dziny temu nie było go w łóżku. Zajrzałem i nie było go. Wybył na cały dzień. Proszę popatrzeć na niego, ciągle ma mokre ubra- nie, prawda? - Tak, panie Peebles, jestem pewna, że tak - panna Flees przebiegle spojrzała na Skeeziksa, najwyraźniej sugerując, że przejrzała go; będzie musiał bardziej się postarać, by nabrać ko- goś takiego jak ona. - To pan kłamie - powiedziała Helen do Peeblesa zmęczo- nym głosem. - Godzinę temu sama widziałam go śpiącego, a po- tem znowu, tuż przed kolacją. Teraz Helen znalazła się na cenzurowanym. Panna Flees zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, jak gdyby zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu albo jakby naprawdę widziała w niej zdraj- czynię. - A mokre ubranie? - zapytała z uśmieszkiem, skinąwszy gło- wą w stronę Peeblesa. - Właściwie to spałem pod otwartym oknem - wtrącił Ske- eziks, nie chcąc, by Helen kłamała w jego obronie. Najwyraźniej panna Flees nie zajrzała osobiście do jego pokoju. Rzadko to ro- biła. Zazwyczaj siedziała w pomieszczeniu zwanym przez nią sa- lonem, czytała groszowe powieścidła i za centa przepowiadała przyszłość. Dość często urządzała seanse spirytystyczne. Pewnego razu Helen i Skeeziks wyglądali przez okno i ze zdumieniem spostrze- gli widmową postać zbliżającą się od strony kuchni w samym środku seansu. Jedna z klientek zemdlała, druga wrzasnęła. Ta zemdlona sądziła, że jest to duch jej zmarłego syna, który pojawił się na wezwanie panny Flees. Jednak to wcale nie był zmarły syn - choć nigdy się o tym nie dowiedziała - tylko Peebles posypany mąką i zawinięty w czarną szatę. Kobieta, która straciła przytom- ność, była żoną mera, a druga jego siostrą. Mer zaś odgryzł ko- niec cygara i niemal podpalił sobie spodnie. Peebles zwiał ku- chennymi drzwiami, a doprowadzenie klientów do stanu, w którym zdolni byli udać się do domu, wymagało galonu herba- ty po pięć centów za filiżankę. Helen i Skeeziks odczekali dzień, zanim spytali pannę Flees, bardzo niewinnie, dlaczego Peebles wytarzał się w mące i co to były za wrzaski. Tego wieczoru Skeeziks dostał dodatkową porcję chleba, a Helen została zwolniona z obowiązku zmywania naczyń. Przez dwa kolejne miesiące oboje byli traktowani o wiele lepiej l niż kiedykolwiek - mogli wychodzić i wracać, kiedy chcieli, a w kapuśniaku znajdowali kawałki solonej wieprzowiny. Od cza- su do czasu ze śmiechem wspominali, jak zaskoczył ich widok Pe- eblesa ubranego w czarną szatę albo jaki to świetny numer pan- na Flees wycięła obu damom, które - co wszyscy wiedzieli - były zbyt staroświeckie, żeby mogło im to wyjść na dobre. Jak utrzy- mywał Skeeziks, wraz z Helen zamierzali „ujawnić całą aferę". Oszuści zasłużyli sobie na to. Ale panna Flees najwyraźniej pra- gnęła tego uniknąć, i choć aż wzdrygała się, pewnego wieczoru posunęła się nawet do zakupienia dla Skeeziksa ciasta na deser. Zjadł je - podzielił się kawałkiem z Helen - do ostatniej okru- szynki, a panna Flees gapiła się, posykując jak bomba tuż przed wybuchem i zrównaniem budynku z ziemią. Panna Flees niena- widziła ich obojga. Peebles też. Po kolacji Skeeziks znowu wylazł przez okno. Wiedział, że oberwie za to rano od panny Flees. Na pewno tej nocy będzie miała oko na jego pokój. No i co z tego? Co mu zrobi, ograniczy mu racje do połowy? Mógłby zamieszkać u doktora Jensena, ale to oznaczałoby porzucenie Helen na pastwę panny Flees i Pe- eblesa, czego nie mógł zrobić. Traktował ją jak siostrę. Nie zdą- żył jeszcze minąć paru domów, kierując się w stronę farmy Wil- loughby'ego, kiedy doń dołączyła. - Dokąd idziesz? - spytała, chociaż doskonale znała odpo- wiedź. Za farmą Willoughby'ego nie było nic oprócz zarośniętych sekwojami jarów i łąk pełnych jeżyn oraz skunksiej kapusty*. - Tylko na górę, do Jacka. - A potem? Skeeziks wzruszył ramionami. Nie był pewien, czy miał ocho- tę na towarzystwo dziewczyny w taką noc - kiedy lada moment mogła znów nadejść burza, a niebo pełne było nietoperzy, chmur i wiatru. - Gdzieś tam, powłóczyć się. - Kłamiesz równie nieudolnie jak Peebles. Coś knujecie z Jackiem. O co chodzi? Chcę pomóc - otuliła się mocniej kurtką i postawiła kołnierz, usiłując się chronić przed wiatrem przesyco- nym morską solą, który dął wprost od morza. W gruncie rzeczy Skeeziks był zadowolony, mając ją przy so- bie. Zamruczał coś na temat dziewczyn włóczących się nocą, taką jak ta, ale Helen spojrzała na niego i zamknął się natychmiast. Za to wyszczerzył się w uśmiechu, jak gdyby powiedział to tylko dlatego, by ją sprowokować - co, oczywiście, było prawdą. Bliżej szczytu wzgórza wiatr stał się porywisty, ciskał świeżo spadłymi liśćmi, jak gdyby chciał przewiać je do sąsiedniej gminy. Jednak nasiąknięte wielodniowym deszczem niemal natychmiast opada- ły z powrotem na drogę i leżały tam, ciężkie, lśniące w świetle księżyca. Błotnista woda wypełniała strugi i potoki, które nie wy- schną aż do lata. Wszystkie nieuchronnie wpadały do rzeki Eel, ta zaś lada dzień - o ile deszcze nie ustaną - przerwie wały i zale- je ogrody oraz farmy położone na nizinach, ciągnących się wzdłuż wybrzeża. Rzeka tworzyła deltę małych, piaszczystych wysepek i znikała w oceanie powyżej plaży Table Bluffs, kilka mil w górę Coast Road od groty, przy której Skeeziks znalazł but i gdzie rów- nież pojawiły się gigantyczne okulary. Dzikie fuksje kwitły w cieniu rosnących wzdłuż drogi świer- ków kanadyjskich i olch. W półmroku agresywny fiolet i róż ich kwiatów wydawały się niemal bezbarwne. Wyściełające las mchy były nasiąknięte jak gąbki, więc Helen i Skeeziks trzymali się drogi. Mieli nadzieję, że pokrywający ją dywan liści ochroni im buty przed błotem. Panowała cisza, przerywana tylko czasem sil- nym szumem krótkich szkwałów deszczu oraz poświstywaniem wiatru w koronach drzew. Raz, kiedy wiatr ucichł i słychać było jedynie uderzenia kropel spadających z gałęzi drzew, dobiegł ich odległy i stłumiony huk fal, łamiących się wzdłuż wybrzeża zato- ki, leżącej niżej, daleko za nimi. Przypływ będzie dopiero nad ra- nem. Przynajmniej do tego czasu but powinien być bezpieczny - tak uważał Skeeziks, więc cała trójka miała mnóstwo czasu, by wywieźć na wózku tajemnicze znalezisko. Nie powiedział Helen o bucie. Równie dobrze mogła się do- wiedzieć, kiedy będzie informował Jacka. Próbowała coś z niego wyciągnąć, i to sprawiało mu uciechę. Potem zrezygnowała, co rozradowało go jeszcze bardziej, ponieważ świetnie wiedział, że tylko udawała obojętność. Wzruszył więc ramionami i zaczai się głośno zastanawiać, czy motyle latają w czasie deszczu, a jeśli tak, to czy pokrywający ich skrzydła pył mógłby uodparniać je na wodę, dzięki czemu nie namakałyby jak mokre liście i nie koń- czyłyby jako składnik pokrywającej drogę ściółki. Powiedział, że doktor Jensen miał kiedyś motyla tak wielkiego jak albatros, o pięknych, błękitnych niczym woda skrzydłach, ze srebrnymi plamami, które wyglądały jak krople deszczu w promieniach słońca. Korpus miał jednak nadal owada - w dodatku ogromnego owada - i nie można było mu się przyglądać, o ile chciało się za- snąć wieczorem. Opowieść była łgarstwem i Helen o tym wiedziała. Doktor Jensen słyszał o takim stworzeniu, jak zresztą niemal każdy. Po- jechał pociągiem do Lilyfield, gdzie motyl został schwytany przez kolekcjonera nazwiskiem Kettering, z którym doktor Jensen cho- dził do szkoły. Skąd się tam taki owad wziął, żaden z nich nie po- trafił powiedzieć, prawdopodobnie z jakiegoś odległego lądu, przygnany wschodnim wiatrem. Pewnej nocy koty pana Kette- ringa wlazły przez uchylone okno i poszarpały skrzydła motyla tak, że przypominał zużyty latawiec, który przez całą jesień wi- siał na gałęzi. Oczywiście, nie był już wtedy nic wart. Właściwie został tylko owadzi korpus. Nawet taki naukowiec jak Kettering czuł obrzydzenie na jego widok. Helen oświadczyła, że Skeeziks jest durniem. Doktor Jen- sen nigdy nie miał tego motyla, o czym wszyscy wiedzieli. Wła- ściwie to większość osób zastanawiała się, czy cała historia nie była zmyślona. Ludzie byli podejrzliwi wobec doktora Jensena i dlatego nikt - oprócz niemających pieniędzy - nie zwracał się do niego po poradę w razie kłopotów ze zdrowiem. Oczywiście, umiał zestawiać kości równie dobrze jak każdy inny lekarz, ale robił to w gabinecie, który przypominał muzeum - pełen był po- jemników zawierających suszone zwierzęta, zbierane w czasie odpływu, ćmy, chrząszcze i wylinki węży. Na gzymsie kominka ustawił żuchwę, którą najwyraźniej sam ulepił z gipsu i kurzu, ponieważ była wielkości połówki obręczy od beczki, a zęby wy- glądały jak karty z kości słoniowej. Podejrzewano nawet w wio- sce, że zainteresowanie doktora Jensena wielkimi okularami by- ło udawane, niektórzy posuwali się do sugerowania, iż obstalował okulary w czasie jednej ze swoich podróży na połu- dnie, a potem sam wrzucił je do kałuży po odpływie, by potem zostały „odnalezione". Jednak nikt nie próbował wyjaśnić, po co miałby to robić. Niektórzy mówili po prostu, że jest stuknię- ty, i to tłumaczyło wszystko. Skeeziks zamachał ręką do Helen, która dokuczyła mu, mó- wiąc w ten sposób o doktorze Jensenie. Drażnił się z nią, unika- jąc rozmowy na temat tajemniczej nocnej wyprawy, a teraz mu się zrewanżowała. Oświadczył, że doktor musiał mieć pojemniki pełne dziwolągów, żeby później móc sprzedać okazy do hurtowni w San Francisco i Monterey, bo przecież praktyka lekarska była zupełnie nieopłacalna, no, przynajmniej na północnym wybrzeżu. Helen zauważyła, że gdyby wyrzucił z domu wszystkie te śmieci, może wówczas zarobiłby trochę grosza na ludziach, którzy nie mieli ochoty zadawać się z salamandrami czy ropuchami, kiedy ktoś wyciąga im i ogląda języki. Skeeziks odparł, że ona nic nie rozumie, a potem w ogóle przestał się odzywać. Zresztą i tak do- szli już do domu Jacka, więc Helen szturchnęła go w bok oraz palnęła w ramię, chcąc potwierdzić, że żartowała. Oczywiście, do- skonale wszystko rozumiała. Za to Peebles nic by nie pojął - to było pewne. Ale Helen miała intuicję, tak samo Jack. Skeeziks o tym wiedział, a Helen wiedziała, że on wie. Jednak udowodni- ła, iż potrafi go zirytować równie łatwo, jak on ją, więc wszystko skończyło się dobrze. Jack Portland mieszkał na farmie Willoughby'ego. Oprócz niego żył tu jedynie - jeśli nie liczyć krów i kotów - stary Willo- ughby, który był przyjacielem jego ojca. Razem z Helen rzucali kamieniami w wysoko umieszczone okiennice strychu stodoły, a Skeeziks wywoływał Jacka scenicznym szeptem. Nie było żad- nego powodu do takiej konspiracji, jako że farmer Willoughby na pewno już chrapał przy swojej półlitrowej szklance, a nawet gdyby nie, to i tak nic by go nie obeszło ich zachowanie. Ale noc była ciemna, wietrzna i pełna oczekiwań, a Skeeziksowi zależało, by wszystko odbyło się właściwie. Po kilku rzutach kamieniami okiennice otwarły się i Jack wyjrzał przez okno. Spostrzegli, że na stole za nim paliła się świe- ca. Światło rzucało na jego twarz i jedną z okiennic tańczący, dłu- gi cień teleskopu. Chłopak trzymał w dłoni książkę; pomachał nią, kiedy zobaczył kto stoi na łące, potem zniknął w środku - przypuszczalnie poszedł po sweter i kurtkę. Po chwili znów pojawił się w oknie, zaczepiając o parapet że- lazne haki drabinki sznurowej; jej końce spadły w trawę, Jack zsunął się na dół jak marynarz po wantach. Błyskawicznie znalazł się na łące. Złapał za koniec drabinki, falującym ruchem podrzu- cił ją i haki zeskoczyły z parapetu. Drabinka spadła na trawę. Jack zwinął ją, obiegł róg, wrzucił zwój przez wrota stodoły i za- mknął wielki skobel na kłódkę. Skeeziksowi podobało się, że je- go przyjaciel wychodził przez okno, choć równie dobrze mógł sko- rzystać z drzwi. Podobało mu się też czytanie przy świecy. Jack, oczywiście, mógł użyć latarni, ale to nie byłoby to samo. Albo ro- bi się wszystko tak jak trzeba, myślał Skeeziks, albo można po prostu wrócić do łóżka. Nie miało to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem - ściśle mówiąc, z jakimkolwiek rozsądkiem. Skeeziks miał rację co do starego Willoughby'ego, który - jak kategorycznie twierdził Jack - nie miał szans obudzić się przed świtem, a więc na pewno nie zatęskni za swoim wózkiem. Dziesięć minut później z turkotem zjeżdżali w nocnych ciemno- ściach drogą w dół, ściśnięci razem na drewnianym siedzeniu, kierując się ku zatoce. Niebo było pełne gwiazd prześwitujących przez poszarpane chmury. Wyglądało to tak, jakby podarte za- słony powiewały przed otwartym oknem pokoju pełnego świetli- ków. ROZDZIAŁ DRUGI siężyc dawał tylko tyle światła, że mogli cokolwiek widzieć, z bardzo niedokładnie. Peebles dostrzegał ciemne zarysy cyprysów, powyginane, powykręcane, jak przygarbione stwory, które równie dobrze mogły właśnie wypełznąć ze znajdującego się przed nim świeżo otwartego grobu. Odkopał go własnoręcz- nie, dłonie miał pokryte krwawiącymi pęcherzami. Drzewa ota- czały cmentarz po stronie wspinającej się na zbocze wzgórza. Po- łożone na skraju groby dawno już znikły pod plątaniną jeżyn i drobniejszych krzewinek, ich pochylone, kamienne nagrobki zarosły mchami i porostami. Srebrzyste światło wiszącego tuż nad horyzontem księżyca było na tyle jasne, że nowsze pomniki rzu- cały na trawę długie prostokąty czarnego cienia. Kiedy chłopiec odwracał nieco głowę, wyglądało to, jakby wszystkie groby były otwarte i puste. Oblizał dłoń. Żelazisty smak krwi sprawił mu jakąś nieokre- śloną przyjemność, a jednocześnie poczuł się jakby był częścią sennego koszmaru - takiego, w którym człowiek nie śmie nawet drgnąć w obawie potrącenia jakiegoś przedmiotu i zwrócenia na siebie uwagi czegoś, przez co lepiej nie zostać dostrzeżonym. Jed- nak spadający z gór wschodni wicher, wgryzający mu się w kark i zamrażający dłonie, wcale nie miał nic wspólnego z koszmara- mi. We śnie nie czuje się wiatru, ten zaś był aż nazbyt dobrze wy- czuwalny. Poza tym chłopak nie miał szans ocknąć się we wła- snym łóżku, obrócić na drugi bok, zamknąć oczy i porozmyślać o czymś innym. A jednak w tej scenerii - w ciemnościach i krążą- cej wokół śmierci - odczuwał jakiś miły dreszczyk emocji. Popatrzył niespokojnie na cyprysy. Wyobraźnia podpowia- dała mu, że w poskręcanych konarach, wykrzywionych pniach i Poskrzypywaniu gałęzi, poruszanych nocnym wiatrem, czai się coś groźnego. Nie potrafił jednak odwrócić od nich wzroku. Prze- mieszczały się, choć niezmiernie powoli. Kącikiem oka dostrzegał różne rzeczy - które nie powinny w ogóle istnieć - a czasem po prostu musiał popatrzeć na nie wprost, żeby się upewnić. Na przykład ta kępa jeżyn, niemal jaśniejąca w świetle księżyca, która miotała się w podmuchach wiatru jak obmierzły stwór, stworzony z liści i patyków gdzieś w mrocznych kniejach lasu, pełznący cal po calu w stronę otwartego grobu i wzdychający przeszywającym go powietrzem, jakby opłakiwał czyjąś śmierć. Peebles najbardziej bał się tego, co znajdą w trumnie. Ciało pochowano prawie dwadzieścia lat temu. Słyszał, że włosy nie- boszczyka rosną nawet kiedy zostaje już tylko stary, suchy i kru- chy szkielet. Od czasu do czasu występująca z brzegów rzeka Eel zalewała groby na zboczu wzgórza. Wypłukane stamtąd szkielety, zmywane błotnistym nurtem do morza, miały włosy owijające się wokół kości pasa barkowego, pobłyskujące wplątanymi w nie ozdobami. Było słychać przekleństwa i odgłos szpadla uderzającego o żelazne uchwyty trumny, potem skrobiącego po sosnowych de- skach. Mężczyzna stojący przed chłopcem po pas w grobie ubra- ny był w czarny płaszcz z podwiniętymi rękawami. Ciemne, tłuste włosy spadały mu na ramiona. Jego bladoszara cera sugerowała, że sam mógł już od tygodnia być martwy, odkopany i przywróco- ny do życia. Chłopak stał koło grobu, opierając się na łopacie i odwraca- jąc wzrok. Odsłonięcie trumny przerażało go, jednak o wiele bar- dziej obawiał się kopiącego człowieka, pomimo odczuwanej dlań pogardy. W przeciwieństwie do otaczających ich cieni, rzucanych przez księżyc, czy strachów jęczących w wichrze, ten mężczyzna był grozą z krwi i kości. Pomimo że słaby, jakby zżerały go choro- ba i głód, oczy miał wypełnione morderczą ciemnością. A jednak złożył Peeblesowi propozycję - nieprawdaż? - niewątpliwie war- tą całego tego przerażenia, a nawet więcej. Mężczyzna znów zaklął, potem wysyczał coś przez zęby. -Co? - Daj mi łom, powiedziałem. Głuchy jesteś? Peebles zmilczał, podniósł leżący w mokrej trawie żelazny pręt i podał go swemu towarzyszowi, który rzucił mu wściekłe spojrzenie, zupełnie jakby właśnie zamierzał go zabić. Mężczy- zna pochylił się i wrócił do pracy, podważając łomem wieko. Roz- legł się zgrzyt wyciąganych zardzewiałych gwoździ. Metalowa sztaba skrobała i szurała po nadgniłym drewnie, które w końcu załamało się z trzaskiem. Włamywacz zaklął i huknął zagiętym końcem łomu w wieko. Walił raz za razem, noc aż huczała łomo- tem- W końcu z drewnianej pokrywy zostały tylko potrzaskane fragmenty, ciągle jeszcze trzymające się na długich gwoździach krawędzi trumny. Wtedy zdyszany przerwał. Kiedy chmura zaczęła przesłaniać księżyc, Peebles odwrócił wzrok od grobu. Pochylone nad nim drzewa wtopiły się w ciem- ność, cienie nagrobków powoli znikły. Kropla deszczu spadła mu na dłoń, trzęsącą się od zaciskania na trzonku szpadla. Poczuł uderzenie następnej kropli, i kolejnej. Za godzinę żwirowa dro- ga, dochodząca do cmentarza, zamieni się w błotnisty strumień, koła ich wózka ugrzęzną w powstałym bagnie, a on sam będzie musiał wlec się dwie mile do domu w strugach ulewy. Podsunął palcem okulary na nosie, osłonił twarz, usiłując skryć szkła przed deszczem i obejrzał się na czarno ubranego mężczyznę, który te- raz stał obok grobu, na zmianę krzywiąc się i szczerząc zęby w uśmiechu, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czy jest szaleńczo szczęśliwy, czy wściekły. Peebles zajrzał do grobu, wyobrażając sobie pozbawione dziąseł zęby, puste oczodoły, pasma siwych włosów, brudne i zżarte przez robaki ubranie bezwładnie zwisające na żebrach, kojarzących się z płytkami ksylofonu. Bez wątpienia były to prze- rażające myśli, ale jednocześnie fascynujące. Coś w nim uwiel- biało śmierć i rozkład. Kiedyś na wysokiej półce miejscowej księ- garni znalazł książkę, w której były szkice narzędzi tortur i trupów zwisających z szubienic. Wydarł te ilustracje i zatrzy- mał sobie, bojąc się, że zostaną znalezione, nienawidząc ludzi, którzy mogliby je odkryć, bo przecież to ich wina - prawda? - że musi żyć w strachu przed ujawnieniem. Jednak to były tylko ob- razki, a osoba leżąca w grobie, martwa od tylu lat, na pewno nie miała nic wspólnego z papierowym wizerunkiem. Pochylił się, rozkoszując przewidywanym szokiem przeraże- nia. To, co zobaczył, sprawiło mu głęboki zawód. Szkielet pokry- wały porozrzucane śmieci, nie miał też splątanych, przerośnię- tych włosów. Miękkie tkanki zmieniły się w proch, nawet kości wyglądały na nadkruszone, tak że szczątki człowieka leżały jak na poglądowej ilustracji w podręczniku archeologii. Zawartość trumny nie mogła już wzbudzać przerażenia. Nie było gnijącego ciała, wyszczerzonego zombie - tylko powoli roz- padające się szczątki człowieka dawno zmarłego i zapomnianego, leżącego pod stosem książek i szklanych naczyń, zupełnie jakby przysypało go wyposażenie pracowni alchemika, zwalonej przez trzęsienie ziemi. Leżały tam płaty brunatnego kleju rybiego, kil- ka kolb stożkowych, jakiś zwinięty kawał miedzi i długa, szklana rura wepchnięta w stos jak włócznia. Słój kuchenny, wystarczają- co wielki, by zmieściła się w nim obcięta głowa i popiersie gniew- nego brodacza z utrąconą szczęką i lewym uchem. Wszędzie wa- lały się pozbawione etykietek flaszki wina. Człowiek w płaszczu przykucnął na krawędzi grobu, w milcze- niu pocierając brodę. Peebles podszedł ostrożnie, gapiąc się na ru- pieciarnię w rozbitej trumnie i mocniej opatulając kurtką w ochronie przed deszczem. Księżyc wychynął zza chmur jak nagle odsłonięta latarnia i jego światło błysnęło na obłym szkle ciężkiej, niemal nieprzejrzystej butli, wciąż jeszcze do połowy wypełnionej ciemnym płynem. Mężczyzna wyciągnął rękę i podniósł książkę, pomarszczoną najpewniej od wilgoci. Kartki miała pozlepiane, okładkę oddartą od grzbietu, zupełnie jakby robaki - zmieniwszy wpierw trupa w zapylony stos szczątków - wzięły się za skórzaną oprawę. U góry pierwszej strony, nabazgrana czarnym atramen- tem, widniała dedykacja: „Larsowi Portlandowi, od Jensena", a pod spodem miesiąc i dzień sprzed dwudziestu pięciu lat. Książka wysunęła się z bladych dłoni, wpadła do grobu, ześli- znęła się po stosie rupieci i zatrzymała na wypełnionej do połowy butelce. - Na co się gapisz?! - warknął mężczyzna, obracając się ku chłopakowi, który czytał mu przez ramię. Peebles cofnął się niezdarnie, zaczepił piętą o trzymany wciąż szpadel i runął do tyłu na mokrą trawę. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo i potrząsnął głową. Potem ponownie sięgnął do gro- bu, wyciągnął butelkę, powąchał ją i cisnął, koziołkującą, w noc. Jako następną wyjął czaszkę i wpatrzył się w nią intensyw- nie, pukając palcem w jej ciemię. Krucha kość rozpadła się pod jego paznokciem, zupełnie jakby była kawałkiem drewna prze- żartego przez termity. Zmiażdżył ją w dłoniach, wrzucając ze stu- kotem do grobu zniszczone przez czas zęby, potem cisnął za nimi pozostałe resztki. - Martwe od tysiąca lat - mruknął i wzdrygnął się. Właśnie wtedy cmentarz rozjaśniła przebiegająca w chmu- rach błyskawica. Wraz z grzmotem chlusnęła nagła ulewa. Męż- czyzna wstał bez słowa i naciągając kapelusz na czoło, zgarbiony powlókł się po trawie, depcząc buciorami groby. Chłopiec przez chwilę mu się przyglądał, potem zerwał się, zebrał szpadle, łom, ciężki oskard i powlókł cały ten ładunek w ślad za swoim towa- rzyszem. Kiedy go dogonił, dostał otwartą dłonią w twarz. Męż- czyzna wyrwał mu zabłocone narzędzia i odrzucił je daleko. Przyjrzał się zastraszonemu chłopakowi. - Po co nam kradzione narzędzia? - rzucił, jakby to uspra- wiedliwiało szorstkie traktowanie, potem bezceremonialnie wcią- gnął go na wózek. Wsiadł za nim i ujął lejce. Powoli pojechali ku Coast Road, zostawiwszy za sobą pędzący z wiatrem wybuch sza- leńczego śmiechu. Po chwili zastąpił go atak ciężkiego kaszlu i wiążący oba te odgłosy stek przekleństw. Pod księżycem, oto- czonym woalem chmur, pozostał opuszczony i mroczny cmentarz. Deszcz padał na mchy i trawy, zbierał się w małe strumyczki, bie- gnące po stoku wzgórza ku morzu. Część z nich spływała do pasz- czy świeżo otwartego grobu, zalewając dziwaczny stos szkieł, książek, kości i alchemicznego śmiecia, jak podnosząca się fala przypływu, pokrywająca dziwacznych mieszkańców dawno wy- schłego jeziorka odpływowego. But nadal leżał w mroku na piasku, jak wyrzucony na brzeg wieloryb. Przedarli się wózkiem po śliskiej, grząskiej drodze na plażę, zablokowali koła i dali koniowi obrok. Nie mieli wiele cza- su. Już minęła północ, a jeśli chcieli dostać coś do jedzenia u pa- ni Jensen, musieli znaleźć się tam koło drugiej. Helen miała w nosie posiłki w środku nocy, za to Jack nic by nie miał przeciw- ko temu. Zaś Skeeziks wręcz o tym marzył, czuł, że brzuch zapadł mu się jak przekłuty balon. Żałował, że nie zabrał ze sobą wa- łówki, tyle że nie miał co wziąć, nie pozostawało więc nic innego jak tylko się pośpieszyć. Jack postawił osłoniętą latarnię na zgrubieniu wyrzuconego na brzeg pnia tak, by światło padało na but. Wiadrami do mleka wszyscy troje zaczęli wyczerpywać zeń wodę. Choć bucior był ol- brzymi, strasznie sobie nawzajem przeszkadzali, a kiedy Helen wychlapała Skeeziksowi prawie pełne wiadro na spodnie, zrezy- gnował i poszedł szukać na brzegu wyrzuconego drewna odpo- wiedniego na płozy. Piętka buta znajdowała się wyżej na stoku, więc opróżnili ją najpierw, a potem próbowali unieść jego nosek, żeby wylać resz- tę wody, ale Helen i Jack nie mogli sami dać rady. Gdy Skeeziks wynurzył się z ciemności, wlokąc w każdej ręce długie kawały drewna, spróbował im pomóc, ale nic to nie dało. Wepchnęli więc jeden z drągów - potężne, złamane wiosło, pochodzące najwyraź- niej z jakiejś rozbitej gigantycznej łodzi - pod nosek buta, pod- pierając go drugą belką, i naciskając nań skręcili nieco piętkę w dół stoku. Obracali but cal po calu, wielokrotnie wpychając drągi w miękki piach plaży, wyciągając je i przekładając w mia- rę potrzeby, aż w końcu woda zaczęła przelewać się ku tyłowi. Wyczerpali ją, przesunęli but dalej, znowu wybrali wodę, a po- tem przewrócili but na bok. Morska woda chlusnęła kaskadą, przelewając się przez język, sznurowadła i cholewkę. Wraz z nią wypłynęła ławica małych rybek, które zaczęły podskakiwać na mokrym piachu. Helen podniosła jedną z nich i wrzuciła do wiadra. Zoriento- wała się, że jest puste, popędziła więc z nim aż do miejsca, w któ- rym fale pieniście lizały brzeg, weszła do wody po kostki, za- czerpnęła jej do wiadra i wróciła na stok, gdzie Jack i Skeeziks szarpnięciami usiłowali wciągnąć but na drągi. - Zostaw to, dobrze? - wrzasnął Skeeziks, ciągle jeszcze wściekły na nią za spodnie. - Muszę uratować te ryby. Skeeziks obrzucił ją zrozpaczonym spojrzeniem, które mówi- ło, że nie ma czasu na ratowanie ryb, ona jednak zachowywała się, jakby nic nie dostrzegła i dalej robiła swoje. Z głośnym ję- kiem, mającym wyrażać niezrozumienie dziewczyn takich jak Helen, Skeeziks zostawił but i zaczął zbierać rybki, wrzucając je do wiadra z przesadną ostrożnością, by dać jej do zrozumienia, że chociaż ma ważniejsze rzeczy do roboty, poświęci się dla niej i jej ryb. Przy każdej wrzuconej przezeń sztuce Helen bardzo uprzej- mie mówiła dziękuję, a potem zaczęła udawać, że to ryby wyraża- ją swoją wdzięczność, przemawiając do Skeeziksa wysokim, beł- kotliwym głosem, przypominającym bulgotanie. Skeeziks zrobił taki gest, jakby zamierzał zjeść jedną rybę - odgryźć jej głowę i pożreć na surowo. i Helen zignorowała go, odwróciła się, powędrowała na brzeg i opróżniła wiadro z rybami w odchodzącą falę. Skeeziks dołączył j wrzucił tę trzymaną w ręce. Potem, robiąc mądrą minę, wyraził Helen uznanie, że nie dała się podpuścić, ale akurat niebo przeszy- ła rozgałęziona błyskawica i grzmot zagłuszył równie bystrą odpo- wiedź dziewczyny. Pobiegli razem do buta, kuląc się pod potokami znowu rozszalałej ulewy, przygnanej silnym wiatrem i tłukącej o powierzchnię morza. W jednej chwili przemokli do nitki. Rozważyli schowanie się w grocie znajdującej się w urwisku klifu, ale uznali to za bezcelowe - w końcu nie mogli już bardziej zmoknąć - a im dłużej but pozostawał na deszczu, tym stawał się cięższy od nasączającej go wody. Wciągnęli go więc na drągi, piętą naprzód, potem powlekli wszystko razem na plażę, gdzie spiętrzył przed sobą falę piachu i utknął ze smutno zwisającymi po obu stro- nach sznurowadłami, udekorowanymi pasmami wodorostów. - Potrzebujemy jeszcze dwóch drągów - oświadczyła Helen i natychmiast wszyscy troje ruszyli na poszukiwania. Jack osła- niał latarnię przed deszczem, omiatając ciemną plażę słabym światłem. Wszędzie leżało mnóstwo połamanych kawałków wy- rzuconego na brzeg drewna, lecz niewiele im z tego przyszło. Wszystkie ewentualnie nadające się drągi były przygniecione splątanymi pniakami i gałęziami, głęboko wrośnięte w piach. Na szczęście, kiedy już dalsze poszukiwania wydawały się bezcelo- we, Skeeziks natrafił na coś w rodzaju cmentarzyska starych pod- kładów kolejowych, które zsunęły się z urwiska. Wywlekli dwa. W deszczu siekącym im w twarze, przy akompaniamencie huku przyboju walącego o skaliste obramowania zatoki, przeciągnęli je do miejsca, w którym za kurtynami ulewy leżał but. Żadne z nich nie wątpiło w idiotyzm tego zajęcia. Zniszczony i przemoczony bucior, absolutnie niemogący przydać się komu- kolwiek oprócz olbrzyma. Lecz - na ile mogli być pewni - gigan- ci nie mieszkali na wybrzeżu ani nigdzie indziej. Rano wielgach- ny przedmiot na pewno spokojnie leżałby na plaży - gdyby go zostawili - a więc ich mozolna szarpanina w samym środku nocy, na mokrym piachu, w strugach lodowatego deszczu, była potrzeb- na jak umarłemu kadzidło. Jednak wykonywanie bezużytecznej pracy miało w sobie coś cudownego. Można było uczynić z tego rodzaj sztuki. Kiedyś na tej samej plaży spędzili większą część dnia i całą noc, budując z piasku fortecę. Doktor Jensen obiecał im nadejście rankiem ośmiostopowego przypływu, więc precyzyjnie ustalili miejsce tak, żeby mieć pewność zniszczenia konstrukcji. W końcu zamek z piasku zabezpieczony przed falami to nic wielkiego. Zbudowa- li dookoła mur z kamieni, przyniesionych w wiadrach z położonej na południu łachy żwiru, wewnątrz wykopali głęboką do pasa fo- sę, pomiędzy nią zaś a budowlą postawili ścianę z patyków wbi- tych na dwie stopy w piach. Poprzeplatali je wodorostami i wszystkimi znalezionymi na plaży rzeczami, które miały szansę zatrzymać nadciągającą wodę. Pracowali nad zamkiem do późnej nocy, potem przespali się w pieczarze nad plażą. Ocknęli się dobrze po północy i wznowili budowę przy świetle księżyca. Ciągle jeszcze pracowali - wzno- sząc miasto minaretów i kopuł, wyrównując łopatkami szerokie aleje biegnące od zamku - kiedy niebo na wschodzie pojaśniało. Księżyc, zanim zapadł za horyzont, przez chwilę wyglądał, jakby unosił się na powierzchni morza, niby zadymiona wyspa. We trój- kę obserwowali z pieczary przypływ, wpełzający na plażę, ale czuli się wtedy tak zmęczeni, że byli zdolni już tylko do przeżywa- nia w milczeniu poczucia szczęścia, kiedy kamienie, fosa i czę- stokół wytrzymały atak pierwszych fal. Za nimi pojawiły się na- stępne, nadchodząc z mrocznego oceanu, szereg za szeregiem. Rozmywały piasek u stóp kamiennej ściany, obracały częstokół w stos patyków, wypełniały fosę, kaskadami przelewały się przez wieże, iglice i kopuły, zalewały podziemne tunele. Po mniej niż minucie na plaży został tylko słabo widoczny wzgórek mokrego piachu, przypominający grzbiet żółwia, oraz wachlarzowaty sto- sik gładkich kamieni i patyków. Znajdowali się w odległości dwudziestu jardów od buta, kie- dy ze wzgórz dobiegł ich nagle gwizd pociągu. Skeeziks krzyknął z zaskoczenia i upuścił kawał drewna, który oburącz wlókł po pia- sku. Jack też porzucił swój drąg i przygarbiony, z Helen depczą- cą mu po piętach, popędzili do pieczary. Ślizgając się, czepiając się siebie nawzajem i podciągając jedno drugiego, wspięli się po piaskowcowym zboczu do otworu groty, chroniąc się przed desz- czem. Stąd mogli obserwować prymitywny wiadukt i mostek ko- lejowy - zamglony i niewyraźny za ścianą wody lejącej się z nie- ba - przerzucony nad strumykiem przy samej plaży, w odległości osiemdziesięciu stóp od nich. Odkąd pamiętali, tory pozostawały zrujnowane, przeżarte rdzą, powykrzywiane, a duża część podkładów dawno już padła łupem termitów albo zjechała w dół wraz z obsuwającym się zbo- czem- Coś jednak było takiego w nocy, deszczu, wietrze, przypły- wie, ciemnej bryle buta, spoczywającego na piachu niczym ja- kieś monstrum, że niemożliwe zdarzenie, czyli pojawienie się pociągu, okazało się czymś niemal oczekiwanym. Przed wielu laty prowadziła tędy nadbrzeżna linia kolejowa zwana Flying Wizard. Zaczynała się na południe od San Franci- sco, prowadziła przez subtropikalne miasta pogranicza i kiero- wała się na północ. Jednak od tamtych czasów populacja za- mieszkująca północną część zachodniego wybrzeża zmalała i w czasie każdej pory deszczowej spływająca z przybrzeżnych gór woda rozmywała klif, przy okazji spłukując podkłady wraz z szynami do falującego w dole oceanu. Tory niszczały coraz bar- dziej. Jednak - choć to dziwne - dwanaście lat temu, w czasie Przesilenia przejechał po nich pociąg. Nigdy nie ustalono, czy specjalnie dla tej podróży pospiesznie je naprawiono, czy też to cud na czas Przesilenia sprowadził wagony z wesołym miastecz- kiem do Rio Dell i Moonvale. Rozległ się kolejny gwizd, potem zgrzyt hamulców. Jack, któ- ry przykucnął w jaskini, widział ze swego miejsca kłęby pary, ko- tłujące się nad wagonami. Pociąg zwalniał. Wygiął się na łuku torów, pojawił się na moment, z łomotem przetaczając się przez mostek, i niemal natychmiast zniknął za zasłoną deszczu i sekwo- jami rosnącymi na zboczu schodzącym ku morzu. Przesłaniane mgłą wagony przetaczały się jeden za drugim, ciemne, niskie platformy załadowane dziwaczną maszynerią. - Co to takiego? - szepnął Skeeziks, mając na myśli nie po- ciąg, ale jego zaskakujący ładunek. Jack potrząsnął głową, nagle uświadamiając sobie, że dygo- cze nie tylko z emocji, ale również z zimna. Wicher znad oceanu trafiał wprost do pieczary, zawracał na jej tylnej ścianie i wypa- dał z powrotem na zewnątrz. Choć na pewno było tutaj mniej mo- kro niż na otwartej plaży, tam przynajmniej mieli zajęcie odwra- caJące uwagę od zimna i wilgoci. Wydawało się, że chłód przywędrował wraz z pociągiem, jakby przyniesiony z kłębami Pary odpływającymi w mglistą noc. Usłyszeli, że niewidoczny już skład się zatrzymuje. Pomimo wiatru wiejącego w niewłaściwą stronę Jackowi wydawało się, że dobiega go ciche posapywanie gotowego do drogi parowozu. - Wesołe miasteczko - szepnęła Helen. Skeeziks podskoczył, jakby szturchnęła go w żebra. -Co? - Na wagonach. Wygięta rama to był diabelski młyn, a na jednym z wagonów leżał stos jakichś wózków. Nie widzieliście te- go? - Widziałem - odparł Jack, który rzeczywiście widział, choć nie miał zielonego pojęcia na co patrzy. Helen pochodziła z połu- dnia, z San Francisco, i na pewno miała okazję zobaczyć wesołe miasteczko. Ale tu, na północnym wybrzeżu, czegoś takiego nie było od ostatniego Przesilenia, a Jack był za młody, żeby je do- brze pamiętać. Jednak tego, co się w wesołym miasteczku wyda- rzyło, nigdy nie zdołał zapomnieć - mimo że czasami bardzo pra- gnął. W książkach, w bibliotece, widział ryciny przedstawiające wesołe miasteczka, więc dobrze wiedział co to diabelski młyn. Jednak oglądanie go na ilustracji - zmontowanego, oświetlonego i otoczonego całą resztą wesołomiasteczkowych konstrukcji - by- ło czymś zupełnie innym niż zobaczenie niewyraźnych kształtów jego części, stanowiących ładunek pociągu. - Jak sądzicie, dlaczego zatrzymuje się u stóp stoku? - zapy- tał Skeeziks, szepcząc tylko na tyle głośno, żeby usłyszano go przez szum deszczu. Ani Helen ani Jack nie odezwali się, bo nie znali odpowiedzi, więc Skeeziks sam jej sobie udzielił: - Założę się, że coś się popsuło. Moglibyśmy pobiec Coast Road i popatrzeć. - Zamarzam - oświadczyła Helen. - Jeśli mam gdzieś biec, to do domu, do łóżka. Nikt z nas nic nie wie o tym pociągu, i bar- dzo dobrze. W ogóle nie powinien tu stawać. W ogóle nie powin- no go tu być. Jeśli dopisze nam szczęście, odjedzie zanim dotrze- my do Coast Road, nie mówiąc już o dobiegnięciu do stoku, przy którym - sądząc po odgłosach - się zatrzymał. Kiedy skończyła mówić, razem z Jackiem wyskoczyli na deszcz, ześliznęli się po osuwisku na plażę, gdzie wzięli podkłady i ponieśli je w stronę buta. Jack obserwował, jak dziewczyna lek- ko niosła belkę na ramieniu, zupełnie jakby nic nie ważyła. Uwielbiał ją. Była piękna z tymi swoimi ciemnymi, mokrymi wło- sami, ubrana w zalatujący stęchlizną wełniany sweter. Spostrze- gła, że jej się przygląda i zakłopotana odwróciła wzrok. Upuściła przy tym niesiony podkład i musiała wrzucić go sobie z powro- tem na ramię, wdzięczna, że deszczowa noc ukryła rumieniec. Skeeziks i Jack ciągnęli but, pchali, mozolnie przesuwając go po jednej parze belek, potem po drugiej. Zatrzymali się na chwilę, żeby Helen mogła przeciągnąć uwolnione kawałki drew- nianego toru i ułożyć na piasku następny odcinek trasy. Pracowa- li tak do chwili kiedy, zmarznięci i zmęczeni, zorientowali się, że są tuż przy prowadzącej na plażę drodze, na której stał wózek. Koń spał. Jack na wszelki wypadek wepchnął podkład przed tylne ko- ła. Potem we trójkę unieśli nosek buta i wsadzili go na wózek. Helen i Skeeziks przytrzymali go, a Jack pobiegł do piętki i wparł się w nią ramieniem, zabezpieczając but przed ześliźnię- ciem się. Pozostała dwójka dołączyła do niego, wspólnymi siła- mi unieśli bucior i wepchnęli na śliski od deszczu wózek, aż stuk- nął o przednią burtę. Kobyła obudziła się, poruszyła łbem, jakby chciała strząsnąć resztki snu. Przyjaciele przywiązali but do burt, posłużywszy się ciężkimi od wody sznurowadłami, nie przejmując się, że połowa obcasa wystaje z tyłu poza platformę. Piętnaście po drugiej stukali kołatką do drzwi doktora Jen- sena, a dziesięć minut później stali przy kominku, dygocząc i przyglądając się, jak pani Jensen rozpala w piecu i wynosi cia- sto ze spiżarni. Na szczęście doktor późno poszedł spać i komi- nek jeszcze całkowicie nie wygasł, więc węgle były rozżarzone wystarczająco mocno, by rzucone na ruszt drewno zajęło się nie- mal natychmiast i po chwili w palenisku huczały płomienie. Wciągnęli but do stajni doktora. Osobliwie pasował do in- nych zgromadzonych w niej skarbów. Znajdowały się tu: okrą- gły, wklęsły kawał szkła, wyglądający zupełnie jakby pochodził z niewiarygodnie wielkiego zegarka na rękę; mosiężna klamra do paska wielkości ramy okiennej oraz spinka do mankietów, która mogłaby swobodnie zastąpić srebrną tacę. Jednak but był najwspanialszy. Zarówno szkiełko, klamra, jak i spinka mogły być wytworem jakiegoś rzemieślnika żartownisia, robiącego ko- muś kawał, ale but nie. Przede wszystkim był wyraźnie znoszony - obcas miał mocno starty, aż do gwoździ mocujących podeszwę, skóra na nosku była poobcierana i porysowana, a z boku znajdo- wało się wybrzuszenie, zupełnie jakby but był za ciasny dla no- szącego go giganta i nacisk jego stopy spowodował powstanie od- kształcenia. Doktor Jensen zaniemówił z radości. But najwyraźniej był dlań dowodem czegoś, tak samo jak nieprawdopodobne pojawie- nie się pociągu, które z kolei budziło w nim niepokój. Jednak nie potrafił wytłumaczyć ani co to za dowód, ani skąd ten niepokój, brakowało mu słów. Skeeziksowi to nie przeszkadzało, i tak gada- nina go nie obchodziła - cały czas jednym okiem obserwował oświetlone okno od kuchni. Za to Jack był poruszony. Coś się działo, coś mającego z nim jakiś związek, tego był pe- wien. Nadciągnęło wraz z deszczami. Wydawało mu się, że powie- trze stało się inne, jak przy zmianie pór roku. Niemal wyczuwał to węchem w porannych powiewach, wpadających przez okno strychu. Ocean się burzył, wiatr wiał dzień i noc. Krowy były po- drażnione i podejrzliwe, na pastwisku rozglądały się niespokoj- nie, jak gdyby słyszały kogoś nadchodzącego przez puste pola, mimo że wzrok znajdował tylko wysokie trawy, falujące w po- dmuchach wiatru, albo przemykający cień pędzącej chmury. Dwa dni temu cichy pomruk krowy obudził w środku nocy Jacka śpiącego nad oborą. Szeroko otworzył okno, myśląc, że ktoś w ciemnościach pęta się po okolicy. Nie dostrzegł nic oprócz nocnych cieni, zalanej księżycowym światłem łąki i znajdujących się za nią zalesionych wzgórz. A jednak nisko nad horyzontem, gdzieś daleko za Moonvale, na niebie migotały rozedrgane świa- tła, zupełnie jakby w oddali srożyła się burza - tyle tylko, że te rozbłyski były lekko kolorowe, błękitne, lazurowe, zielone i nie towarzyszył im huk grzmotu, nawet najsłabszy. Panowała za to napięta cisza, jak tuż przed nawałnicą. Zaczął wtedy padać deszcz. Wydawało się, że zmył wszystko z nieba, jakby to była akwarela. Później tej nocy usłyszał głos. Kiedy się ocknął, w pobliżu nikogo nie było, tylko mysz pomykała po belce stropowej. Za- trzymała się w pewnej chwili, spojrzała na niego, stojąc w dziw- nej pozycji na tylnych łapkach, i z ciekawością go lustrowała. Rankiem dokonał dziwnego odkrycia: kiedy wyciągnął korek, woda po kąpieli spłynęła do kanalizacji bez żadnych zawirowań, ot, przeleciała nad krawędzią otworu i zniknęła, jak na starej ilu- stracji, przedstawiającej ocean spływający z krawędzi płaskiej Ziemi. Powinna się kręcić, tworząc mały wir - nic z tego. Przesi- lenie miewało takie efekty, zmieniało rzeczywistość, czasem na parę tygodni, czasem na zawsze. Zapomniał o tym. Były krowy do wydojenia, siano do przerzucenia, w dodatku tego popołudnia wybrał się ze Skeeziksem oraz Helen zanieść jedzenie i ubranie Lantzowi, ich roztargnionemu kumplowi, mieszkającemu samot- nie na nadmorskiej łące. Lantz, gdyby chciał, mógł zamieszkać u panny Flees, osada by za to zapłaciła, jednak wolał samotność. Przechowywał całą menażerię wypchanych zwierząt, rozlatujących się, zżartych przez robaki. Zdobył je, kiedy z braku zamówień splajtowała pra- cownia dermoplastyczna Rileya. Często do nich gadał cichym gło- sem. Lantz wyglądał prawie jak jeden z jego zwierzaków - wyso- ki, przygarbiony, obszarpany, zupełnie jakby wysypała się zeń część trocin - i poruszał się niedbałym, człapiącym krokiem; na jego widok panna Flees na pewno zaczęłaby wrzeszczeć. W dzie- dzinie konwersacji miał o wiele większe osiągnięcia w kontakcie ze swoimi zwierzakami, niż z kimkolwiek, kto się doń odezwał. Chociaż mógł zamieszkać u panny Flees, nie był właściwie sierotą, a przynajmniej nikt dokładnie tego nie wiedział. Niektó- rzy utrzymywali, że jest synem MacWilta, właściciela tawerny, i garbatej Cyganki, która trzymała ptaki w pokojach na poddaszu knajpy. Przed laty, w ciepłe letnie wieczory, można było usłyszeć jak śpiewała kanarkom, wydając wysokie trele, które w jakiś sposób kojarzyły się ze wschodnim wybrzeżem i miały starożytne brzmienie, jakby wykonywano je w ptasim języku. Pewnego dnia odkryto, że wśród ptaków żyje chłopiec, głuchoniemy - jak po- czątkowo sądzono - chociaż później okazało się, że Lantza po pro- stu nigdy nie nauczono żadnego języka, poza mową kanarków. MacWilt utrzymywał, że chłopiec jest znajdą, którego dał na wy- chowanie Cygance, wraz z pewną miesięczną sumką, z czystej do- broci serca. To ostatnie oświadczenie przez dłuższy czas stało się obiektem żartów. Wszyscy twierdzili, że to musi być kłamstwo - powszechnie wiedziano, iż w anatomii MacWilta w ogóle nie ist- nieje taki organ jak serce. W tle owego żartu był mocny posmak skandalu. Prawda - MacWilt równie chętnie dałby dach nad głową znajdzie, czy też żywiłby Cygankę, jak ofiarował sztukę złota żebrakowi, co po Prostu znaczyło „nigdy". Kiedy Lantz miał osiem lat, kobieta zmarła - twierdzono, że przy porodzie - i przez krótki czas krąży- la paskudna plotka, że ów domniemany noworodek był potwor- kiem, a MacWilt wynajął łódkę, powiosłował trzy mile w głąb spokojnego oceanu i wrzucił go w morską toń. Niektórzy posunę- li się do szeptanych oskarżeń, że sam zamordował ową kobietę, w szoku wywołanym grozą, ale niczego nigdy nie dowiedziono. Jak było, tak było, Lantz uciekł do lasu i tam został, a dzieci z osady zaopatrywały go we wszystko, czego potrzebował do prze- życia. Unikał wioski, choć czasem pomagał Skeeziksowi łowić ży- jątka w jeziorkach odpływowych. Od czasu do czasu pani Jensen wędrowała do jego stojącego nad urwiskiem szałasu z koszykiem wypełnionym jedzeniem. Pewnego razu Helen zaniosła mu ka- narka w klatce, ale na jego widok Lantz uciekł z przerażeniem i nie pokazywał się przez kilka miesięcy. Wszystko to razem było bardzo dziwne i im dłużej owej nocy Jack o tym myślał, tym bardziej niezwykłe mu się wydawało. Rozmyślania po północy były właściwie bezowocne. Drobne okru- chy ciemności wślizgiwały się w nie i rzucały cienie na najzwy- klejsze szczegóły i wydarzenia. Późna pora w subtelny sposób zmieniała ich obraz i w końcu zaczynało się dostrzegać w najgłęb- szych zakamarkach swego umysłu zarysy wzorów, kształty, które były jedynie ledwie widocznymi konturami obiektów o włos wy- mykających się rozpoznaniu. Jack otrząsnął się z senności. Pani Jensen właśnie stawiała resztki szarlotki na stole, obok dzbanka ze śmietaną, wołowiny na zimno i dużego kawałka sera. Skeeziks skinął Helen głową, żeby uczynić zadość wymogom uprzejmości, potem usiadł i nało- żył sobie mięsa i sera. Widok pożywiającego się przyjaciela wy- parł z umysłu Jacka wszystkie wątpliwości, podejrzenia i kapry- sy. Siadając przy stole, pomyślał, że w szarlotce tkwi coś, co zmienia nocne lęki w kpinę. Jednak kiedy jadł ciasto, śpiący, schnąc powoli przy kominku, nie potrafił pozbyć się ze swych my- śli wycia wichru i szumu deszczu. ROZDZIAŁ TRZECI Jack Portland obudził się późnym rankiem i czuł się tak, jakby przed chwilą skończył posiłek. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, iż tak było naprawdę, że spędził u doktora Jen- sena dwie godziny, naśladując Skeeziksa i napychając się jedze- niem. Niebo przeczyściło się trochę. Wicher nadal pędził po nim chmury - od czasu do czasu zraszające ziemię krótkim pryszni- cem, ot, tyle, by nikt sobie nie pomyślał, że pogoda się poprawia - które potem odlatywały. W pogodne dni z okna strychu Jack sięgał wzrokiem do poło- wy drogi do Moonvale, przesłanianego tylko wzgórzami o tej sa- mej nazwie i mgłą kłębiącą się u ich podnóży. Zapewne miło by- łoby wiosną zobaczyć o świcie odległą iglicę strzelistej wieży krytego gontem kościoła albo kłęby dymu sennie unoszące się nad dalekimi kominami, jak mglista zapowiedź zauroczenia cze- kającego tuż za wzgórzami. Ale Moonvale znajdowało się za dale- ko, a jego iglice"pozostawały przesłonięte. Dym z kominów bar- dzo łatwo było wziąć za chmurę i jedynym dowodem na istnienie tego miasta było delikatne mżenie jego świateł tuż nad horyzon- tem, dochodzące niemal do samego morza. Jack, w przeciwieństwie do Helen, nigdy nie był w Moonva- le. Gdyby jego ojciec żył, we dwóch odwiedziliby i to miasteczko, i dużo odleglejsze miejsca. Któregoś dnia... pomyślał Jack. Le- piej jednak uważać myśl o samotnym wyjeździe z Rio Dell za ma- rzenie. Tak było bezpieczniej - podobnie jak w przypadku więk- szości marzeń, jakaś część mogła się spełnić. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru, zaszeleścił kart- kami książki. Jack wychylił się, szarpnięciem zamknął jedną okiennicę i umocował drewnianym uchwytem dokładnie w tej samej chwili, gdy wiatr z hukiem zatrzasnął drugą. Chociaż przez dziury po sękach i pomiędzy dębowymi listewkami przesączało się nieco światła, nie dało się przy nim czytać, więc Jack zapalił trzy świece, stojące na stoliku przy łóżku. Przyglądał się potem płomieniom, tańczącym w delikatnych powiewach, które przedarły się pomiędzy żaluzjami. Marzył o książce, która nie po- trzebuje ani początku, ani końca, którą można swobodnie otwo- rzyć na dowolnej strome i zagłębić się w czytaniu przy świecach. Oczywiście, mógł nocować w domu. Pan Willoughby pewnie by tak wolał; czasami towarzystwo ograniczone tylko do kotów mu nie wystarczało, potrzebował kogoś jeszcze. Jack bardzo rzad- ko czuł pragnienie towarzystwa kogokolwiek poza swoimi przyja- ciółmi. Mniej więcej w rok po śmierci ojca Jacka pan Willough- by - jakby nie miał żadnych innych problemów - poprosił chłopca, by ten zwracał się doń „papo". Jack uczynił heroiczny wysiłek i przez prawie miesiąc potykali się o tę formę, ale obaj odbierali ją jako coś zupełnie nienaturalnego, więc w końcu się poddał. Później pozostał przy „panu Willoughby", a od paru lat ograniczał się do samego „Willoughby". Jack znał swoją matkę przez kilka krótkich lat i niemal w ogóle jej nie pamiętał. Jedynym źródłem informacji o niej by- ły, zazwyczaj pijackie, wspominki starego Willoughby'ego. Chło- pak miał jej fotografię, wyblakłe zdjęcie kobiety w welwetowej sukni - tej samej, w której umarła. Willoughby był jej wujem i jedynym żyjącym krewnym Jacka. Starał się, jak mógł, ale nie miał szczególnego talentu do wychowywania małych, osieroco- nych chłopców. Właściwie to nie objawiał zdolności w żadnym kierunku, za to dysponował całkiem niezłą intuicją. - „Kiepski ze mnie farmer" - przyznawał Willoughby, po- trząsając głową, zupełnie jakby przypominał sobie coś, co nie przeszłoby mu przez gardło. Takie oświadczenia Jack nazywał „objawieniami trzeciej szklanki" - były płaczliwe i smutne, ale jeszcze wolne od nuty desperacji, która pojawiała się po piątej kolejce. W gruncie rze- czy Willoughby miał rację. Jego farma obejmowała zachwaszczo- ne pastwiska, połamane płoty i kilka krów o tak niezależnych charakterach, że Jack miał pewność, iż uważały się za właściciel- ki gospodarstwa. Pewnego słonecznego popołudnia znalazł jedną z nich wędrującą po osadzie, niecałą przecznicę od ratusza. Jack był dogłębnie przekonany, że wybrała się tam w celu zmiany wa- runków umowy dzierżawnej, dotyczącej ziemi Willoughby'ego, przypuszczalnie z propozycją dokonania spłaty czynszu w formie sześćdziesięciu tysięcy kwart mleka. Jednak powiedzonko Willoughby'ego „kiepski ze mnie far- mer" niosło w sobie myśl, że istniało zajęcie, do którego o wiele lepiej się nadawał. Sugerowało, że wszystko mogło było potoczyć się inaczej. Wspominał matkę Jacka i potrząsał głową. Wtedy chłopak zmieniał temat - choć szczęśliwy, że udaje mu się do- strzec przebłyski i okruchy przeszłości. Doktor Jensen powiedział mu, że któregoś dnia na pewno wyraźnie ją zobaczy. Jack uważał, że lekarz ma rację. Często ją miał, na swój sposób. Kiedy w wieku dwunastu lat Jack przeniósł się z domu do Stodoły, Willoughby oświadczył, że jest zupełnie taki sam jak je- go ojciec i któregoś dnia powędruje w rzeczywistość o wiele bar- dziej odległą niż strych. Ale ojciec Jacka nie żył, zastrzelony na łące. Chłopiec przy- puszczał, że Willoughby w taki właśnie sposób radził sobie z po- jęciem śmierci - nazywał ją „rzeczywistością", jakby tkwiło w niej coś więcej niż nicość. To był jego dwuszklankowy opty- mizm, ściśle powiązany ze spojrzeniami zmrużonych oczu, skinię- ciami głowy i szybko pojawiającą się trzecią szklanką, która - gwałtownie - powstrzymywała wszelkie mistyczne komentarze i przekształcała skinienia głowy w potrząsanie. Po siódmej szklance potakiwanie wracało, ześlizgując się w głębokie, dźwięczne chrapanie. To zaś trwało aż do rana i stanowiło połowę powodów, dla których Jack przeniósł się do stodoły. Pozostała część wynikała z wieczoru, kiedy to siedem szkla- nek nie zdołało uśpić Willoughby'ego i pijąc ósmą mamrotał coś o Larsie Portlandzie, który osierocił swojego syna. Potem nastę- pował stek nonsensów, aż do nadejścia ciężkiego snu. Mimo że Willoughby nie miał najmniejszych szans czegokolwiek z tego za- pamiętać choćby do rana, Jack odczekał dwa tygodnie, zanim oznajmił, że stodoła bardziej mu odpowiada. Powiedział, że uwielbia widoki, co zresztą było prawdą. Zaniedbana farma nie przynosiła dochodów. W wieku sześciu lat Jack wiedział już, że Willoughby ma gdzieś schowane trochę pieniędzy, których pochodzenie nic go nie miało obchodzić. Jacko- wi zawsze zależało jedynie na wiedzy - i odsłonięciu paru tajemnic. Teraz - w obliczu niezwykłych zmian pogodowych, rozświetlonego nieba i zaskakującego zachowania wody spływającej do kanalizacji - doznawał dziwnych wrażeń; wydawało mu się, że ktoś właśnie trzyma dłoń na kurtynie i lada moment gwałtownie ją podniesie. Nagle uświadomił sobie, że w ogóle nie zwraca uwagi na czy- taną książkę. Dwie świece już zgasły, a jedna z okiennic łomota- ła o ramę. Wiatr miękko pogwizdywał pomiędzy szczebelkami, na dole zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy, trzasnęły wrota stodo- ły. Na ścianach zatańczyło żółte światło latarni. Willoughby - któ- ry przyszedł robić ser - nucił cicho i fałszywie, odgrodziwszy się wierzejami od wichru. W domu na pewno czekała kawa. Jack wciągnął spodnie, koszulę i sweter, podszedł do barier- ki otaczającej przełaz na końcu strychu. Tylna część podłogi sto- doły, oddzielona od obory zwartą, niską ścianką z desek, codzien- nie była zamiatana do czysta. Stoły i blaty ciągnęły się wzdłuż ścian obwieszonych wiadrami, kadziami i kawałami gazy do owi- jania serów, które zwieszały się w siatkach z sufitu, leżały w for- mach wzdłuż ścian, spiętrzone w stosy, jeden na drugim, obok siebie, jak budynki wzdłuż ulicy. Jack i Willoughby nie mieli szans sami zjeść takiej ilości se- rów, a farmer nigdy ich nie sprzedawał. Stanowiły pretekst do hodowania sześciu krów. Jedna krowa dostarczałaby im obu dość mleka. Już wiele lat temu Jack uznał, że któregoś dnia z serami coś się stanie, że jakoś znikną. „Pewne rzeczy nigdy się nie koń- czą", tajemniczo oświadczył Willoughby. „Nie mogą. Pojęcie koń- ca się do nich nie stosuje". Wiele spośród serów zamieniło się już w proch, a reszta prze- kształciła się w coś w rodzaju mysiego miasta - wraz z radnymi i burmistrzem, jak twierdził Jack. „Niech myszy się nimi zajmą", powiedział pewnego dnia Willoughby spokojnie. Mimo wszystko miał w sobie coś godnego podziwu. Jack widział myszy buszujące w serze. Pojawiały się w wylo- tach wygryzionych małych alei i znikały po chwili, po odrobince unosząc ku tajemniczym przeznaczeniom usuwany gdzieś w głę- bi miąższ serów. Jack nie miał zielonego pojęcia, o co im chodzi- ło. Po co przeciągać kawałki sera z miejsca na miejsce w domu z niego zbudowanym? Przypuszczalnie miało to jakiś związek ze stopniem dojrzałości, myszy najwyraźniej były koneserami. Willoughby przez chwilę szarpał się z formami, zaklął pod nosem, potem wyszedł, zamykając za sobą wrota. Światło latarni zamigotało na serach, niespokojne w zimnym, ruchliwym powie- trzu wypełniającym stodołę. W cieniu rozległ się dźwięk - miau- czenie kota i skrobanie jego pazurów o deski ściany. Nagle kot wyprysnął w krąg żółtego światła, lądując na czterech łapach, z przednimi złączonymi razem, usiłując przygwoździć coś do pod- łogi- To była mysz, trochę bezładnie miotająca się, zmierzająca ku szczelinie pomiędzy deskami podłogi. - Hej! - wrzasnął Jack na kota, biorąc stronę myszy. Schylił się, żeby złapać but i cisnąć go ponad barierką. Jednak spo- strzegł, że krzyk wystarczył. Kot zamarł w miejscu, w którym po- jawił się w świetle latarni. Stał tam, gapiąc się przed siebie, jak- by zobaczył coś nieoczekiwanego. Jack przyjrzał się też i bezwiednie, powoli wyprostował. Na podłodze stodoły nie znaj- dowała się mysz, tylko człowiek wzrostu kciuka. W dłoniach ści- skał mysi łeb, a właściwie maskę. Jack zdołał się mu przyjrzeć wybałuszonymi oczami tylko przez ułamek sekundy. Zanim zdą- żył cokolwiek powiedzieć, zanim zdołał krzyknąć do tego człowie- ka, nakłonić go do pozostania, kot się nań rzucił, a liliput błyska- wicznie skoczył w szczelinę w ścianie stodoły i zniknął. Jack właściwie spadł z drabiny. Mały człowieczek zniknął, skrył się w wysokiej trawie. Jack zaczai go szukać, ale natych- miast zrezygnował, w obawie, że nadepnie go przez nieuwagę. Cofnął się do stodoły, zerwał latarnię z haka, potem przytrzymał ją przy szczelinie pomiędzy deskami ściany stodoły, usiłując oświetlić ją tak, żeby widzieć, co się znajduje poza nią - na ze- wnątrz. Nie było tam nic oprócz posępnego światła poranka i źdźbeł trawy, dokładnie tak jak się spodziewał. Otwarły się drzwi i wkroczył Willoughby, wyglądający na spłakanego i zmęczonego. Przepędził kota, a potem zapytał Jac- ka czego szukał, klęcząc tak na podłodze. Jack wzruszył ramiona- mi. Na to pytanie nie było odpowiedzi. - Widziałeś coś, prawda? - zapytał Willoughby, nie patrząc mu w oczy. - Tak. Tak sądzę. Myślę, że mogła to być po prostu mysz. - Nie jesteś pewien, czy to była mysz? - Było zbyt ciemno. Nie widziałem dokładnie. To wyglądało jak, jak.... - Coś innego niż mysz? - Dokładnie - przyznał Jack. Nagle zdało mu się, że Willo- ughby w ogóle nie byłby zdziwiony, gdyby usłyszał, że maleńki człowieczek w mysim przebraniu pojawił się i zniknął w ciemno- ści. - Co to było? Willoughby nieoczekiwanie wzruszył ramionami, jak gdyby cała ta sprawa go już znudziła. - Nic, z czym powinieneś mieć do czynienia - mruknął, bio- rąc latarnię i odwieszając ją na hak. - Zastanowiwszy się, twier- dzę, że to najpewniej była mysz. Co innego mogłoby być? Zostaw to w spokoju. Inaczej tylko stracisz czas. Z wściubiania nosa w te- go rodzaju szczeliny wynikają same kłopoty, możesz mi wierzyć. Twój ojciec znalazł coś takiego - sam wiesz. Trzymaj się więc z dala. Jest tyle ciekawszych rzeczy do roboty. Pogoda czasem się zmienia, gdybyś mnie pytał, a kiedy dziś rano wybrałem się w teren, w rozwidleniu, na topoli znalazłem to. Podał Jackowi kartkę zgrzebnego papieru, która nawet w mroku stodoły raziła krzykliwymi kolorami. WESOŁE MIASTECZKO! głosił wielki tytuł na górze, poniżej widniały nie- wyraźnie wydrukowane słowa Światowej sławy Dr Brown. Mogły- by wydawać się tajemnicze i egzotyczne, gdyby nie wyblakły, ba- nalny rysunek: widok z lotu ptaka na wesołe miasteczko rozłożone na rozległym, pustym polu - wielkie kolejki górskie, karuzele, diabelski młyn z mnóstwem malowanych gondoli ster- czących na nim pod dziwnymi kątami, ludzie o szerokich gębach i wybałuszonych oczach niezdarnie wyłażący z domu strachów, z którego okna wychylał się szkielet z klejnotami w oczodołach i przekrzywioną głową zwieńczoną oklapłym kapeluszem. Jack przyglądał się przez chwilę plakatowi, potem wspiął się z powrotem na strych, by wciągnąć buty. Otworzył szeroko okien- nice, zaskakując wronę, która najwyraźniej siedziała na parape- cie. Ptak był ogromny, trzepocząc skrzydłami wisiał za oknem. Wydawało się, że wpatruje się w chłopaka; w szponach jednej ła- py trzymał sękaty patyk. Ten widok spodobał się Jackowi - wro- na z laską. Ptak zatoczył wielkie koło nad łąką, potem oddalił się w stronę wybrzeża. Leciał niesamowicie szybko. Kiedy Jack wi- dział już jedynie ciemną kropkę na tle niebieskozielonego mo- rza widocznego za urwiskiem Table Bluffs, ciągle jeszcze miał wrażenie, że słyszy uderzenia skrzydeł. Właśnie na szczycie klifu widniało na wpół wykończone rusz- towanie diabelskiego młyna, a łąka usiana była kawałkami me- 4O chanizmów - kanciastymi, bezkształtnymi szkieletami dziwacz- nych atrakcji wesołego miasteczka, wymalowanych na plakacie, który Jack ciągle ściskał w dłoni. Porwał kapelusz i wypadł na ze- wnątrz. Kawa mogła poczekać. Tego ranka odbywała się wielka wędrówka raków pustelni- ków drobiących na południe wzdłuż plaży, przez kamienie, wo- kół przylądka, potem znów na płycizny i w końcu w górę, na dłu- gie, piaszczyste wybrzeże, ciągnące się aż w pobliże miasteczka Scotia. Późnym popołudniem tworzyły już zazwyczaj nieprzerwa- ny potok. Wędrowały ku nieodgadnionemu przeznaczeniu, nio- na plecach swoje muszlowe domy. Skeeziks spędził cały pora- nek na plaży, uganiając się za stawonogami i zbierając je do brezentowych toreb dla doktora Jensena. Ten zarządził koniec zbiorów około południa, kiedy okazało się, że zwierzaki zamie- rzają po prostu przejść przez osadę, w związku z czym wysyłanie wózka byłoby bezprzedmiotowe. Najwyraźniej góra przychodziła do Mahometa. Doktor Jensen twierdził, że popyt na raki pustel- niki jest dość ograniczony. Poza tym w miarę upływu godzin rozmiary raków rosły. Pierwsza ich fala zajmowała muszle pobrzeżek, nie większe od paznokcia kciuka. Około dziesiątej raki wlokły najróżniejszych rozmiarów muszle trąbików*. Niektóre dorównywały wielkością królikowi i przemieszczały się po piasku ze zdumiewającą szyb- kością. Około południa z oceanu wylazły raki ogromne jak spasio- ne świnie, obwieszone festonami wodorostów, wydawały kleko- czące dźwięki, jakby ktoś stukał o siebie dwoma kawałkami suchego bambusa. Ciągnęło się to godzinami. Raki przepędziły z plaży Skeezik- sa i doktora Jensena, podarły na strzępy jedną z toreb, uwalnia- jąc z niej setki mniejszych pobratymców i zagarniając ich ze so- bą, na południe. Doktor Jensen poszedł do domu po oprawną w mosiądz lornetę, wrócił i zasiadł do obserwacji, ukryty na szczycie urwiska, w krzakach za zrujnowanym torem kolejowym. Kiedy przyłożył ucho do rozgrzanej, zardzewiałej szyny wydawa- ło mu się, że słyszy daleki łomot starego Flying Wizard, pędzące- go w stronę północnego wybrzeża. Jednak rzeczywiste słyszane przezeń dźwięki na pewno miały więcej wspólnego z odgłosem szumu morza w pustej muszli. Przez ten huk z trudem przedziera- ło się delikatne klekotanie migrujących raków, przekraczających tor. Przekazywany wzdłuż szyny dźwięk brzmiał dziwnie meta- licznie. Tego samego ranka niebo było ciemnoniebieskie, zupełnie jak wieczorem, i Jack dostrzegał gwiazdy, prześwitujące delikat- nie przez słabe światło słońca. Cała półczasza niebieska wyglą- dała jak otwór odwróconego wiadra, po brzegi wypełnionego wo- dą i odbiciem gwiazd. Jack wędrował w stronę urwiska z rękami w kieszeniach, mając nadzieję, że spotka Helen, której nie za- stał u Miss Flees. W osadzie doszły go słuchy o migracji raków, wiedział więc gdzie szukać Skeeziksa. Usłyszał też, że tuż po świ- cie zamordowano człowieka, zmasakrowano jego ciało i zrzucono je z urwiska w jeziorko odpływowe. Sam doktor Jensen je zna- lazł. Jack szedł przez łąkę w stronę wesołego miasteczka, prze- dzierając się przez zeszłojesienną trawę, wsłuchiwał się w mil- czenie oceanu i dobiegający niekiedy dźwięk stukania młotków. Powietrze było niemal nieruchome. Żałował, że nie poświęcił więcej czasu i wysiłku na odszukanie Skeeziksa albo Helen. Na- wet Lantz stanowiłby całkiem niezłe towarzystwo. Nagle poczuł się strasznie samotny, zdany wyłącznie na siebie na samym środ- ku łąki, otoczony tylko trawami i dzikimi kwiatami. W oddali, pomniejszone przez odległość, widniało wesołe miasteczko. Nie miał zielonego pojęcia, dokąd się wybierał. Tak napraw- dę jeszcze nie było wesołego miasteczka, tylko na wpół zmonto- wane rusztowania. Jednak w jakiś dziwny sposób go tam ciągnę- ło, jak gdyby ta cała zbieranina śmieci miała w sobie coś magicznego, jakby miasteczko powołało do istnienia zaklęcie, które jednocześnie zniewalało jego samego. Mógł odwrócić się, powędrować tą samą drogą, którą tu dotarł, albo też skręcić w stronę Coast Road i pomaszerować na południe, gdzie Skeeziks niemal na pewno pętał się po plaży. Jednakże był przekonany, że pojawienie się wesołego miasteczka nie było przypadkowe - przybyło tu wraz z pogodą, dziwacznymi przypływami i kolora- mi, które kiedyś lekko podbarwiały horyzont, a teraz panoszyły się na niebie. Przy montażu kolejki w wesołym miasteczku pracowało tyl- ko kilku wynędzniałych ludzi, bladych, mizernie wyglądających, w pomiętych, postrzępionych ubraniach. Milczeli przy tym. Dwóch zbijało ramę drewnianego łuku nad krętą polną drogą, prowadzącą na plażę, która zbiegała w dół i kończyła się wśród wodorostów, jak prowadzący donikąd podjazd. Nagle Jack spostrzegł MacWilta, rozmawiającego z niezna- nym mu człowiekem. Obcy był odwrócony tyłem. Miał długie, czarne włosy, opadające na ramiona, skóra jego dłoni odznacza- ła się dziwnie ziemistą barwą, przypominającą oczy ryby zbyt długo pozbawionej wody. Nosił zniszczone, zabłocone buty oraz czarny płaszcz, który wraz z ciemnymi włosami nadawał mu wy- gląd wielkiego, czarnego ptaszyska. Mężczyzna odwrócił się w stronę Jacka i twarz wykrzywił mu grymas, zupełnie jakby oczekiwał chłopca, ale bez entuzja- zmu przyjmował jego przybycie. Przez moment grymas przero- dził się w coś przypominającego niepewne rozpoznanie - pół na pół z zaskoczeniem - jak gdyby mężczyzna został przyłapany na gorącym uczynku. Niemal natychmiast powróciło poprzednie skrzywienie, wyraźnie wyrażające groźbę. Jack skinął głową i przeszedł obok, zauważając jednak długą bliznę postrzałową na policzku czarno ubranego człowieka. Trzymając ręce w kie- szeniach, wpatrywał się w ziemię, udając, że idzie pospacerować po plaży Table Bluffs i mija wesołe miasteczko z konieczności, bo znalazło się na jego trasie. Ale zmierzając w stronę drogi na plażę, czuł wbite w plecy spojrzenie mężczyzny. Nie wiadomo skąd wiedział, że to Mr Brown, ten z plakatu. Był też pewien, że ani trochę go nie lubi. Jack okrążył drewniane szopy z wymalowanymi uśmiechnię- tymi klaunami, jaskrawo odzianymi akrobatami wykonującymi skomplikowane ewolucje oraz niewyraźnymi wizerunkami nie- prawdopodobnych wybryków natury. Kiedyś te obrazki wygląda- ły wspaniale. Jednak czasy ich świetności minęły lata temu i teraz były tak wyblakłe od słońca i rozmyte deszczem, że mogły przywo- dzić na myśl wymęczone duchy malowideł. W pobliżu stał za- mknięty wóz, mający kotarę zamiast drzwi. Nad wejściem widnia- ły słowa „Dziecko aligatora", wymalowane tak dawno temu, że jakiekolwiek dziwadło znajdowało się wewnątrz, w żadnym wy- padku nie mogło już być dzieckiem. Za wozem zaś, na łące, leża- ło zwalone na stos sześć szkieletów - brudne kości, ponure w ciemnawym świetle dnia, połączone ze sobą srebrnymi drutami. Ustawione wokoło rusztowania tory i sprzęt były bardzo sta- re i zardzewiałe. W jakiejś odległej przeszłości je pomalowano, farba jednak zlazła, tak że to, co niegdyś stanowiło wizerunek klauna w spiczastym kapeluszu, jadącego na jednokołowym ro- werze, obecnie ograniczało się do pozbawionej ciała głowy, uno- szącej się nad niemal całkowicie pozbawionym szprych kółkiem. W dodatku jej połowa odpadała wielkim, brudnym, różowonie- bieskim płatem. Pomiędzy stosami maszynerii spoczywało czę- ściowo zmontowane urządzenie, częściowo przypominające ko- pulasty piec, podobny do ula, a częściowo silnik parowy. Kilka metrów dalej leżały na boku organy parowe, a pomiędzy nimi i piecem ustawiono do wysokości ramienia sagi drewna opałowe- go i zwalono stos węgla. Kiedy Jack przechodził, wszystkie rozmowy umilkły, zupeł- nie jakby dotyczyły czegoś nie przeznaczonego dla obcych uszu. Uświadomił sobie, że spiesznie maszeruje w dół traktu prowa- dzącego na plażę i prawie zbiega na piasek, nie mając żadnego rozsądnego powodu, by tu się znajdować - a jednak odczuł głębo- ką ulgę, kiedy już dotarł. Akurat był odpływ. Mógł więc przedo- stać się pod urwiskami, omijając pozostawione przez morze je- ziorka i przełażąc przez normalnie zanurzone rafy, by dojść do zatoki. Jedynym wyjściem było wspięcie się drogą z powrotem i przejście przez środek wesołego miasteczka - a na to nie miał zbytnio ochoty. Wolał poczekać, aż zostanie porządniej zmonto- wane i przyjść z przyjaciółmi. Na plaży nie zastał Skeeziksa. Za to spotkał pod urwiskiem doktora Jensena ze szkłem powiększającym i niewielkim, opraw- nym w skórę notesem, w którym notował liczbę wędrujących ra- ków pustelników. Doktor wyjaśnił, że prowadzone przezeń obli- czenia wcale nie były tak wartościowe, jak mogłyby być - niezliczona liczba raków niewątpliwie przewinęła się przez plażę w nocy, a w dodatku wcześniej tego ranka zajmował się tym Ske- eziks i parę razy wszystko mu się pomieszało, zaczynał od począt- ku, aż w końcu przedstawił jakąś szacunkową liczbę, wynikającą z serii mnożeń, których istoty doktor jeszcze nie zgłębił. Jack spytał, co to wszystko w końcu znaczy. Doktor Jensen wzruszył ramionami. Może nie miało w ogóle żadnego znaczenia. Kiedy się nad tym zastanowić, nic nie ma większego znaczenia - nieprawdaż? - poza kanapką i talerzem, którego można użyć przy jej spożywaniu. A właściwie to nawet talerz jest niepotrzebny. Urzędnicy spędzali całe dnie na grzebaniu się w liczbach, wypisy- waniu ich w kolumnach, sumowaniu, przy czym równie często traktowali wyniki obojętnie, jak się nimi denerwowali. No cóż, doktor Jensen również ślęczał w liczbach i jego wyniki były rów- nie dobre jak ich, może nawet lepsze. Od dwunastu lat nie na- stąpiła tu migracja raków pustelników. Następna okazja nada- rzy się nie wcześniej niż za następny tuzin. Doktor Jensen zamierzał wyciągnąć z tego jak się da najwięcej na wypadek, gdyby to się opłaciło. Ostatnim razem stracił część spektaklu, czego do dziś żałował. Jack jakiś czas przesiedział na urwisku, obserwując niebo nad oceanem. Miało wciąż barwę głębokiego, wieczornego gra- natu, choć gwiazdy już pobladły, a morze, teraz spokojniejsze niż nocą, lśniło butelkową zielenią, falując w dole ciężko i oleiście. Przez moment wydawało się, że niebo jest płaskie, tak samo jak powierzchnia morza, i jest czymś namacalnym, zawisłym o mile nad głową. W chwilę później, choć nic dostrzegalnego się nie zmieniło, miało niezmierzoną głębię, zupełnie jakby Jack spoglą- dał w najczystszą wodę oceaniczną i jedynie odległość uniemoż- liwiała mu dostrzeganie szczegółów. Miał osobliwe uczucie, że gdzieś w głębiach oceanu i nieba istniało coś ukrytego przed nim - coś cierpliwego, czekającego. Doktor Jensen powiedział, że sam się podobnie czuje, zwłasz- cza w czasie Przesilenia, nadchodzącego co dwanaście lat. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego ten okres nazywano „Przesileniem" skoro miał niewiele wspólnego ze słońcem. Od czasu przeniesie- nia się na północ i otwarcia praktyki dwukrotnie był jego świad- kiem. Za każdym razem przyjeżdżało wesołe miasteczko - z tego co wiedział, to samo. Odbywały się różne ceremonie, festyn i pa- rę osób puszczało na ocean, w przybrzeżny prąd, koszyki z chle- bem i jesiennymi owocami. Rybacy brali urlopy albo dlatego, że im się naprawdę należały, albo dlatego, że w czasie Przesilenia chwytali w sieci rzeczy, których woleliby w nich nie znajdować. Pływające tego ranka nieliczne łodzie należały do nowo przy- byłych. Szansa, że mieszkańcy osady kupią ryby, była znikoma, nawet gdyby rybacy złowili coś nadającego się do spożycia. .njxrxj.ii.iii ,.—— _ . O wiele bardziej prawdopodobne było, że wyciągną cokolwiek innego - rzeczy przyniesione tu ze wschodu przez głębinowe prą- dy, przedmioty przebywające pod wodą tak długo, że całkowicie obrosły pąklami i wodorostami. Dwanaście lat temu syn dermoplasty zwariował po zjedzeniu złowionej w czasie Przesilenia ryby i przez cztery dni mówił różny- mi głosami dawno zmarłych mieszkańców osady. W świetle księ- życa zdawało się nawet, że chłopak wyglądał jak zwłoki osób, któ- rych głosy naśladował, a jego ojciec, którego interes i tak przynosił niewielki dochód, odłożył okulary, trociny i zajął się wy- woływaniem duchów w jednym z namiotów wesołego miasteczka. Jednak i w tym zawodzie nie odniósł żadnego sukcesu, choć przez kilka pierwszych godzin mogło się zdawać, że w końcu zbi- je majątek. Nieboszczycy głośno domagali się posłuchania, ale okazało się, że po śmierci nie mają do powiedzenia nic bardziej interesującego niż to, co mówili za życia. Nawiedzony syn mamro- tał bezustannie jakieś słowa pretensji, co stało się w końcu nużą- ce dla słuchaczy, po czym opanował go starzec imieniem Pinkerd, który sześć lat wcześniej został potrącony i zabity przez samochód prowadzony przez pijanego przybysza z Moonvale. Oświadczył, że domaga się sprawiedliwości. Że nie może już dłużej czekać. Ustami chłopaka stary nieboszczyk bełkotał o zakładaniu sprawy, ale najwyraźniej pomieszało mu się to z zakładaniem czegoś na grzbiet, wskutek czego słuchacze uznali, że po śmierci stary zidiociał. Cała ta skarga wyglądała tym śmieszniej, iż ów kierowca z Moonvale zginął od pioruna w tydzień po przejecha- niu Mr Pinkerda i gadanina o pozwach sądowych była czystym idiotyzmem. Rozgorzała dyskusja, czemu stary Pinkerd - w koń- cu też martwy - nie słyszał nic o tym uderzeniu pioruna ani na tamtym świecie nie spotkał obcego z Moonvale. Mieszkańcy osa- dy, którzy przysłuchiwali się synowi dermoplasty, zgodnie uzna- li tę sprawę po prostu za jeszcze jeden dowód na to, że niebosz- czycy wiedzą przynajmniej o połowę mniej niż się im przypisuje i są tak samo upierdliwi jak za życia. Gdy w końcu duch Pinker- da zakończył swoje wystąpienie, a medium zasnęło na krześle, wśród słuchaczy zapanowała taka sama ulga jak sześć lat wcze- śniej, kiedy stary zmarł. Syn dermoplasty ocknął się pół godziny później, mając wy- raźnie mniejszą publiczność, ale wtedy już tak wiele duchów usi- łowało gadać naraz, w dodatku całkowicie ignorując pytania, że chłopak nagle zaczął sprawiać wrażenie niespełna rozumu, bełko- tał coraz głośniej, w końcu wrzasnął i wszystko się skończyło, kie- dy załamało się pod nim krzesło, wywalił się do tyłu i trzeba mu było pomóc dotrzeć do łóżka. Doktor Jensen oświadczył, że nigdy wcześniej nic takiego nie widział. Cała sprawa zakrawała na jedno wielkie oszustwo. Moż- na było przypuszczać, że wszystkie dziwne rzeczy dziejące się w czasie Przesilenia są nieprawdziwe - są skutkiem sugestii. Lu- dzie spodziewali się, że zmarli przemówią, więc słyszeli zaszyfro- wane wieści w cykaniu świerszczy i rechocie ropuch. Bez żadnych wątpliwości przyjęli pojawienie się dwugłowego psa, którego znaleziono martwego na ulicy przed tawerną. Gdyby zobaczono go sześć miesięcy wcześniej, byłoby kiwanie głowami, mruganie oczami, komentowane, że to tylko zręczna imitacja, wykonana przez dermoplastę w porozumieniu z MacWiltem. W czasie Prze- silenia, twierdził doktor Jensen, ludzie byli skłonni uwierzyć we wszystko. Im więcej Jack o tym myślał, tym bardziej skłaniał się ku tej opinii. A przynajmniej on był gotów wierzyć we wszystko. Może właśnie taki nastrój powodował, że zwyczajne rzeczy wydawały się niezwykłe. Może. Jednak ten pociąg w nocy: to nie było nic zwyczajnego. Wczoraj po południu tory były zniszczone. Podkła- dy zsunęły się na plażę. Szyny były zżarte przez rdzę i powykrzy- wiane przez przemieszczanie się ziemi. Z miejsca, w którym sie- dzieli teraz na skarpie, można było zobaczyć ich pogięte kształty. A jednak o północy przejechał po nich buchający parą pociąg, wynurzywszy się z deszczowej ciemności. - Czy ostatniej nocy słyszał pan gwizdek parowozu? - rzucił pytanie Jack, przypatrując się przez powiększające szkło dokto- ra niezgrabnemu rakowi, który właśnie gramolił się z morza. Doktor Jensen milczał przez chwilę, potem przyznał, że tak. Był to jeden z wielu fenomenów Przesilenia - przyjazd pociągu, choć tak późną nocą, że praktycznie nikt go nie widział. Niektó- rzy twierdzili, że wesołe miasteczko to jest ów pociąg, ponieważ nie istniały żadne dowody, żeby kiedykolwiek przejechał poza Moonvale, a pomiędzy tą miejscowością i Rio Dell nie miał żad- nej możliwości zawrócenia. Nie mógł więc tej samej nocy przybyć i odjechać. Pewnego razu, wiele lat temu, kiedy doktor Jensen i Kette- ring studiowali na uniwersytecie, złożyli wizytę staremu człowie- kowi, którego Kettering spotkał w barze w Chinatown. Miał on na imię Wo Ling, był ciekawski i w nieokreślony sposób złośli- wy, a także utrzymywał, że żyje niewiarygodnie długo. Wcale nie brzmiało to jak kłamstwo. Kettering zgodził się dostarczać mu zwierzęta laboratoryjne, głównie jagnięta i kurczaki, chociaż Chińczyk nie zdradził, do czego mu były potrzebne. Jensenowi ten pomysł niezbyt się podobał, ale umowę zawierał Kettering, a ten nie zadawał pytań. Swego czasu starzec był maszynistą - pilotował pociągi, jak on to nazywał, „niewyobrażalne pociągi". Ale był tym zmęczony. Mieszkał na wybrzeżu w opuszczonym magazynie, który dzielił z nietoperzami, sowami i wronami. Frontowe pomieszczenia były zawalone pordzewiałymi maszynami, skorodowanymi resztkami rozmontowanego wesołego miasteczka, przechowywanymi tu od lat, a właściwie pozostawionymi, by pomału rozsypywały się w nadmorskim powietrzu. Część dachu się zapadła, okna z powybijanymi szybami smęt- nie zwisały na resztkach zawiasów. Pędy jeżyn i pnącza podtrzymy- wały walące się ściany, które były już tylko przeżartymi przez ter- mity skorupami, a wiatr gwizdał w owadzich korytarzach jak na bambusowym flecie. Starzec był alchemikiem i umierał. Po jego wyglądzie można by sądzić, że już kilkanaście razy go to spotkało i wstawał z martwych za sprawą jakiegoś ożywiającego eliksiru. Przeszli przez wnętrze zrujnowanego magazynu do zbudowa- nego na palach pomieszczenia przylegającego do zatoki. Obok przebiegał położony na podporach tor kolejowy. Przez zakurzone szyby widać było kotłujący się w dole przypływ i kamieniste wy- sepki w zatoce. Pokój wypełniało wilgotne, oceaniczne powie- trze, zapach smoły, soli i wysychających wodorostów, zupełnie jakby mgła wsączyła się do środka przez potrzaskane szyby i za- rwany dach. W podmuchach wiatru słychać było daleki dźwięk kolejowego gwizdka, choć i Jensen, i Kettering mieli wątpliwości czy to nie jedynie poświstywanie bryzy w tunelach termitów. Snujące się pasma mgły uniosły się pod sufit i rozwiały jak para. Przez cały czas, kiedy tak stali i nasłuchiwali, czekając nie wiadomo na co, leniwie falujące w zatoce morze wzdychało mię- dzy palami, postukując kamieniami i muszlami na żwirowym brzegu. Rzadka mgła, upiorne poświstywanie oraz bezustanny grzechot i poszum fal stwarzały osobliwą atmosferę, kojarzącą się z dworcem kolejowym. Później, choć mogła to być tylko gra wyobraźni, Jensenowi wydawało się, że magazyn był niczym in- nym jak gigantycznym muzeum maszyn parowych, lokomobili, organów parowych i parowozów; że cała budowla dygotała i stu- kała, jakby za sprawą zaklęcia przemieniała się po kolei w znaj- dujące się w niej osobliwości. Potem wiatr ucichł, morze uspokoiło się, mgła rozwiała i znów znajdowali się w opuszczonym, zrujnowanym magazynie. W końcu wszystko okazało się grą wyobraźni. Ciekawe jednak, kiedy parę dni później jechali autobusem wzdłuż wybrzeża, w ogóle nie widzieli magazynu, chociaż tor stał jak przedtem, na podporach wbitych w muł zatoki, pokrytych poniżej poziomu przypływu małżami, pąklami i rozgwiazdami. Kettering był na tyle niemądry, by przypuszczać, że maga- zyn był pociągiem, w jakiś przedziwny sposób, wesołe miasteczko również - że wszystkie te rzeczy stanowiły jedność. No cóż, za- wsze skłaniał się ku mistycyzmowi. W czasie ich pobytu w mie- ście starzec się nie pokazał, chociaż Jensen zobaczył go dwana- ście lat później w Rio Dell, podczas Przesilenia, w roku powrotu starego Pinkerda z zaświatów. Wo Ling prowadził wówczas weso- łe miasteczko, twierdził jednak, że rezygnuje. Mówił, że jest nim już zmęczony; że zachodzą pewne konieczności, których już dłu- żej nie ma zamiaru znosić. Opowieść doktora niewiele wyjaśniała, a kiedy Jack poin- formował go o widzianym ostatniej nocy pociągu, Jensen wzru- szył ramionami. - Sam widzisz - powiedział, zupełnie jakby to tłumaczyło wszystko, i wrócił do obserwowania raków, ostatnich maruderów. Najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać. Wtedy nadszedł Ske- eziks, żujący pączka i bardzo podniecony. Jeden z rybaków coś złowił, a raczej zaplątało mu się to w sieci na płytkiej wodzie. Skeeziks odmówił wyjawienia, co. Potrząsał głową, szczerzył zęby w uśmiechu i sapał, śpiesząc w ślad za Jackiem do osady, by to coś zobaczyć. Doktor Jensen został na plaży i przyglądał się mo- rzu przez swoją lornetę. ROZDZIAŁ CZWARTY Placówki handlowe osady skupiały się wzdłuż High Street, któ- ra pięła się po stoku wzgórza, prowadząc w końcu do farmy Willoughby'ego. Był tu sklepik spożywczy, dwa zajazdy, fryzjer, sklep żelazny, tawerna MacWilta, placyk bazarowy, skup i sprze- daż używanych mebli i naczyń stołowych, piekarnia Pottsa oraz zakład dermoplasty. Ten ostatni, oczywiście, od lat był zamknię- ty, okna zarosły w nim brudem. Pod różnymi kątami odchodziły od tej ulicy alejki i zaułki, niektóre kończyły się ślepo w odległo- ści pół kwartału, inne wiły się przez wzgórza, pomiędzy okoliczny- mi farmami, potem przechodziły w trakty do zwózki drewna albo po prostu w ścieżki, które zanikały wśród ogrodów i zagajników. W czasie przypływu ocean wciskał się na tyły High Street. Cofając się, zostawiał muliste plaśnie i zwały trawy morskiej, usiane ostrygami, odsłaniał obrośnięte małżami pale pomostu i głazy. Z błocka wystawały butwiejące wręgi łodzi wiosłowych. Obok nich leżały na dnie zacumowane łódki, czekające w mule na powrót morza. Bazarek, który tworzyło jedynie kilka bud z so- snowych desek, krytych cynowymi i miedzianymi blachami, przy- cupnął na połamanych resztkach starego mola, wzniesionych nad błotem zatoki. Kiedyś pomost był dłuższy, a na jego końcu znaj- dowała się modna restauracja. Jednak było to czterdzieści lat te- mu, gdy Rio Dell dużo lepiej prosperowało, gdy stary Flying Wi- zard jeszcze jeździł nadbrzeżną trasą do Moonvale, Sunnybrae i Crescent City. Z upływem lat dwie trzecie pomostu zapadło się w miękki muł zatoki, poskręcało i rozpadło na kawałki. Restaura- cja - półtora roku wcześniej przeznaczona do rozbiórki - rozlecia- ła się. Drewno z powstałej sterty kawałek po kawałku latami za- bierał odpływ. Rybackie łodzie nadal cumowały do resztek zrujnowanej kei, a sami rybacy mieszkali albo na własnych ło- dziach, albo w budach bazarku. Teraz chyba pół miasteczka kotłowało się na placyku. Jac- kowi mignęła panna Flees, kryjąca się w tłumie z siatką pełną kapusty. Skeeziks stanowczo oświadczył, że są to obcięte głowy, a nie kapusta. Chyba nikt nie miał zamiaru czegokolwiek kupo- wać. Mimo wczesnej pory, na handel było już za późno. Więk- szość sprzedających godzinę temu wróciła do domu, ciągnąc swo- je wózki. Ludzie interesowali się czym innym. Jack spostrzegł kapelusz MacWilta, kiwający się obok jednej z bud rybnych, po- tem zobaczył jak wylatuje w powietrze, zupełnie jakby ktoś wsu- nął podeń petardę. Zgromadzony u podnóża pomostu tłum wy- buchnął hałaśliwym śmiechem, a ludzie stojący dalej od krawędzi zaczęli się pchać, żeby zobaczyć o co poszło. Skeeziks wśliznął się pomiędzy nich i zniknął Jackowi z oczu. Po chwili usłyszał gwizd przyjaciela, ale nie zdołał go wypa- trzeć. Kolejne gwizdnięcie. Skeeziks stał na końcu balkonu bie- gnącego wzdłuż ściany Harbour Inn. Z wnętrza zajazdu prowa- dziły do niego drzwi, zabite gwoździami kilka lat temu, kiedy lunatykujący podróżny wyszedł przez nie o świcie, przewinął się przez barierkę i spadł na ulicę. Jednak można się było wspiąć po miedzianej rynnie i podciągnąć na balkon. Latem Jack i Skeeziks czasami tam sypiali, włażąc cicho w ciemnościach i obserwując osadę, czekając na wynurzenie się księżyca z morza, słuchając śpiewu kanarków, dobiegającego z pokoju nad tawerna po dru- giej stronie ulicy. Jeśliby ich ktokolwiek tam zobaczył w dzień, przegoniłby ich, ale wszyscy byli zbyt zajęci naśmiewaniem się z MacWilta. Jednak śmiech brzmiał trochę wymuszenie, dźwię- czała w nim nuta niepewności - jakby powód wesołości wcale nie powinien nim być, ale podobnie jak zajęcie bezczynnych dłoni splataniem palców czy kręceniem włosów, ten chichot po prostu pozwalał użyć głosu. Rechot umilkł, zastąpił go stek przekleństw MacWilta. Jack bez trudu pojął przyczynę wściekłości właściciela tawerny. W drewnianej kadzi, rozchlapując przed rybacką budą morską wodę, pływało upłetwione stworzenie o wyłupiastych oczach. Wy- glądało jakby zostało schwytane w sieć w głębiach oceanicznego rowu i różnica pomiędzy wewnętrznym a zewnętrznym ciśnie- niem, rosnąca w miarę wyciągania na powierzchnię, zagrażała mu rozerwaniem na strzępy, a co najmniej wysadzeniem oczu ni- czym korków z dziecięcej pukawki. Pływało, przepuszczając przez falujące skrzela potężne hau- sty wody, jakby w niewielkiej kadzi znajdował się zbyt mały ka- wałek oceanu, by je zadowolić. Na jego bokach lśniły łuski wiel- kości półdolarówek, połyskujące w słońcu jak nakładające się na siebie tęcze. Miało coś w rodzaju szyi, zdaniem Jacka dziwacz- nej, i płetwy, które równie dobrze mogły być rękami. Za to ogon na pewno był rybi. Stworzenie uderzało nim rytmicznie w dno kadzi, jakby próbowało wystukać zakodowaną wiadomość. Na- gle zaczęło się miotać, rzucając na boki i wyskakując nad kra- wędź, w końcu zaczepiło brzuszne płetwy na ścianie pojemnika, jakby szykowało się do skoku w muliste wody zatoki. Rybak, który je złowił, zepchnął stwora z powrotem do kadzi i kazał mu tam zostać. Nazwał je uciesznym stworkiem, a potem poprzez pijacki śmiech zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek w Rio Dell ktokolwiek zrobił z czegoś takiego filety. Najwyraź- niej wzbudził tym mniejszą wesołość niż oczekiwał. Rybacy, sto- jący w małej grupce w pobliżu i ćmiący fajki, pokręcili głowami - nie w odpowiedzi na jego pytanie, ale wyrażając w ten sposób swoje stanowisko: umywają ręce od tej śmierdzącej sprawy. By- li ludźmi starej daty. Tego ranka nawet nie odcumowali swoich łodzi. Lepiej było poczekać tydzień czy dwa, aż ocean znów stanie na równej stępce, a pływające dziwaczne rzeczy, poruszone sztor- mem Przesilenia, z powrotem zagrzebią się w mroku podwodnych grot i tam pozostaną. Jack szturchnął Skeeziksa łokciem w bok i wskazał palcem w tłum. Tam, w cieniu, stała panna Flees, z włosami zaczesanymi do tyłu i ściągniętymi kawałkiem wstążki.- Uśmiechała się bez wyrazu, jak należało się po niej spodziewać, przekrzywiała głowę i trzepotała rzęsami szybkimi, małymi mrugnięciami, w jakiejś parodii kokieterii, cały czas przypatrując się stworowi w kadzi. Nikt się do niej nie odzywał, ale od czasu do czasu odwracała gło- wę, a oczy jej się rozszerzały, jakby właśnie zauważyła starego przyjaciela, zbliżającego się do niej przez tłum. Raz lekko poma- chała dłonią w kierunku ulicy, ale i Jack, i Skeeziks wyraźnie wi- dzieli, że nie było tam nikogo. Jednak starała się nie odrywać wzroku od stwora. - Czy toto śpiewało? - wrzasnął ktoś z obrzeży tłumu, - Czy śpiewał? Powinieneś sam tego posłuchać! - rybak pchnął stworka palcem z powrotem do kadzi, ale błyskawicznie cofnął rękę, jak ugryziony. Uśmiechnął się słabo i wzruszył ra- mionami, ssąc palec. - Oczywiście, że śpiewał. Złapałem go na sznur, ale wcale nie na przynętę. Po prostu kiedy zwijałem sznur, zahaczyłem go. Dryfował w stronę portu wraz z przypływem. Z początku myślałem, że to cholerna meduza. - Według mnie wcale nie wygląda na meduzę - zauważył Potts, piekarz, wycierając umączone dłonie w fartuch. - No bo nie jesteś rybakiem - krzyknął człowiek, który pytał o śpiewanie. - Dla ciebie wyglądałby jak ciastko z galaretką! Po tym oświadczeniu zaczął się szaleńczo śmiać, ale nikt nie przyłączył się do jego wybuchu wesołości. Wyraźnie go to roz- wścieczyło. Zakaszlał, potem odwrócił się do stojącej obok ko- biety. - Wykapany MacWilt, nie? - powiedział scenicznym szep- tem, potem znów zaczai dziko rechotać. MacWilt, obserwujący stworka z równym natężeniem jak panna Flees, odwrócił się gwałtownie i podszedł do mężczyzny, który wzdrygnął się i wyprostował, patrząc zmrużonymi oczami na właściciela tawerny. - Zamknij się - powiedział MacWilt, rzucając mu ponure spojrzenie. Mężczyzna parsknął krótkim śmieszkiem, puścił oczko do stojącej obok kobiety, wyciągnął rękę i ponownie zrzucił MacWiltowi kapelusz, który wywinął w powietrzu kozła, lądując prosto w kadzi, ku wielkiej uciesze tłumu. Rybowaty stwór rzucił się pod nakrycie głowy, rozchlapując kaskady wody na pomost. - Zobaczcie! - wrzasnął prześladowca MacWilta. - Nosi tatu- siowy kapelusz! Atmosfera nagle stała się ciężka, mimo że nikt nie przejmo- wał się obrazą MacWilta, a większość zebranych miała nadzieję, że dojdzie do bójki. Jackowi wydawało się, że nadciągają burzo- we chmury i spada ciśnienie. Słyszał coś w poszumie świeżej bry- zy, ale nie potrafił rozpoznać dźwięku - coś jak trąbienie, odległa muzyka, narastająca i cichnąca w wietrze, zakłócana odległym grzmotem, jakby huk fal, może tych łamiących się w zatoce. Ske- eziks zaczął coś mówić na temat panny Flees, ale Jack go uciszył i kazał mu słuchać. Skeeziks przekrzywił głowę. Najwyraźniej też coś słyszał. To były organy parowe. Jack przesunął się wzdłuż ba- lustrady balkonu w stronę ulicy, do miejsca, z którego mógł po- patrzeć za róg. Dźwięk dobiegał znad urwiska, od strony wesołe- go miasteczka. Pomiędzy dachem tawerny a kominem piekarni prześwitywał odległy pas łąki - wygięte zbocze niewielkiego, tra- wiastego wzgórza, opadające ku nadmorskim urwiskom. Ponad nim wystawał wycinek koła diabelskiego młyna, obracającego się w rytm poświstywania organów. Kiwające się gondole były puste. MacWilt odzyskał już mokry kapelusz, kiedy Jack dotarł z powrotem do Skeeziksa. Ten szczerzył zęby, wyraźnie świetnie się bawiąc, i pokazywał palcem na dwóch mężczyzn, wpatrują- cych się w siebie z nienawiścią. MacWilt krzyczał, wygrażając pięścią: - Nie zaczynaj ze mną! Ostrzegam cię! - Ani myślę zaczynać! Po prostu wepchnę cię do tej kadzi! - Spróbuj, a pożałujesz! I ta próba będzie ostatnią rzeczą, ja- ką zrobisz! Mężczyzna cofnął się, rzuciwszy MacWiltowi mordercze spoj- rzenie. - Pochodzę z południa. Jeśli kiedykolwiek byś tam był, sły- szałbyś o mnie. Lizałbyś mi buty, gdybyś wiedział, kim jestem. - A kim jesteś? - odezwał się głos z tłumu i wszyscy się roze- śmiali. Mężczyzna odwrócił się i rozejrzał, jakby żałował, że nie mo- że ustalić, kto to powiedział, by się z nim porachować. MacWilt splunął w dłonie i zatarł je. Potem zdjął mokry ka- pelusz i wyprostował jego główkę, wbijając w nią pięść. Włożył z powrotem kapelusz na głowę. - Radziłbym ci wrócić na południe, zanim wpakujesz się w kłopoty. Ze mną nie należy zadzierać. Potem otrzepał dłonie, jakby ze swej strony zakończył już rozmowę. Drugi mężczyzna nadął się i postąpił krok naprzód, za- ciskając pięść. - Załatwiłem już większych facetów niż ty i użyłem jako przynęty - powiedział. - Wy szarpię ci płuca, ot co. Ot tak! - strze- lił palcami przed nosem MacWilta. - O niczym innym nie marzę... - zaczął MacWilt, ale ktoś z tłumu pchnięciem w plecy rzucił mu w objęcia jego oponenta. - Za dużo gadania! - rozległ się okrzyk i z cienia wyprysnął ogryzek jabłka, który uderzył mężczyznę w bok głowy. Kiedy ten odwrócił się, żeby obsobaczyć „autora" podarunku, MacWilt zwie- trzył okazję i uderzył swego adwersarza w tył głowy. Jednak źle ocenił dystans, nie sięgnął i runął do przodu, usiłując utrzymać kapelusz na głowie. Zaatakowany mężczyzna odwinął się i dziko zamachał rękami, o dobrą stopę od głowy właściciela tawerny. Energia tego ruchu cisnęła nim o rybacką budę. Przy okazji pchnął kadź. W kaskadach wody wypadło z niej na pomost sie- dzące teraz cicho stworzenie. Rybak wrzasnął, rzucił się naprzód, usiłując złapać śliskiego stwora, bojąc się, że znowu zostanie ugryziony i że go straci w wodach zatoki. MacWilt ruszył na face- ta z południa, który spokojnie jednym uderzeniem w głowę po- nownie zrzucił mu kapelusz. Jack usłyszał szczęknięcie zębów MacWilta przy gwałtownym zamknięciu ust, spowodowanym uderzeniem szczęką w klatkę piersiową. Po chwili obaj mężczyźni tarzali się po pomoście, szarpiąc się, grzmocąc i pchając sobie palce do oczu. Tłum ścisnął się, ro- biąc im miejsce. Kotłowali się tam i z powrotem, dopóki nie prze- pchnęli się do rybackiej budy. Jej właściciel, kiedy w końcu mio- tający się stwór ześliznął się z pomostu i zniknął, podskoczył i zaczął okładać pięściami obu walczących. - Niech was szlag! - wrzasnął. - Wy...! Ale zanim dokończył, buda przechyliła się i zwaliła w stos przegniłych desek. - O Boże! - krzyknął, rozwścieczony, złapał MacWilta za spodnie na tyłku, za kołnierz koszuli i wrzucił go do zatoki. Dru- gi mężczyzna podniósł się, przeklinając, machając rękami jak oszalały wiatrak i zapraszając wszystkich do podejścia i spróbo- wania się z nim. Rybak najpierw spokojnie go ogłuszył, a potem przeciągnął do krawędzi pomostu i zepchnął. Tłum wiwatował na cześć rybaka. Potem na cześć MacWilta, który wygramolił się z wody, ociekając mułem, pokryty wodoro- stami, trzymając jakimś cudem ocalały kapelusz. Rybak, na czworakach, patrzył przez krawędź pomostu na błoto w dole, usi- łując wypatrzyć utraconą rybę - jeśli to w ogóle była ryba. Jed- nak stwór zniknął w zatoce. Inni rybacy, którzy wyglądali, jak gdyby nic z tego, co widzieli, nie wywarło na nich wrażenia, za- glądali w cybuchy swoich fajek i potrząsali głowami. Skeeziks szczerzył zęby do Jacka. Właśnie tego typu sytuacje uwielbiał - dwóch tłukących się zabijaków. Rozemocjonowani chłopcy wychylili się przez barierkę w milczącej, zgodnej deter- minacji pozostania na balkonie tak długo, aż ktoś ich przegoni. Tłum zaczął się rozpraszać. Drugi mężczyzna mozolnie wygramo- lił się z zatoki i odszedł upokorzony, kiedy okazało się, że towa- rzysząca mu kobieta zostawiła go. Po jakichś dziesięciu krokach odwrócił się i zapatrzył na odchodzących ludzi, jak gdyby miał jeszcze na koniec coś im do powiedzenia, coś bardzo mocnego, co mogłoby ich wprawić w zakłopotanie. Potem zrobił gest, jakby zamierzał pogrozić im pięścią, ale zrezygnował, przypomniawszy sobie, jak hałaśliwie się zeń śmiano. Po dziesięciu minutach na pomoście nie było już nikogo oprócz rybaków, naprawiających sieci, zwijających sznury z przynętą i pociągających piwo z cyno- wych kufli. Ten, który stracił dziwną zdobycz, wypłynął w swojej płaskodence. Jack obserwował go, z pasją ciągnącego za wiosła, aż zniknął za małym łukiem plaży, który wychodził w morze, two- rząc wejście do zatoki. Właśnie wtedy, kiedy na ulicę spłynął spokój wczesnego popołudnia, panna Flees wyskoczyła spod pomostu i ruszyła przez błoto w kierunku kępy przerośniętych pieprzowców, któ- re zarosły podwórko opuszczonej pracowni dermoplasty. Obaj chłopcy obserwowali ją uważnie, wiedząc, że przez ostatnie pół godziny czaiła się pod keją. Niosła mokry, brezentowy worek. Przyciskała go do swej żabiozielonej sukienki, jakby coś znaj- dujące się wewnątrz mogło narobić hałasu i zdradzić ją. Przez ułamek sekundy Jackowi zdawało się, że w powietrzu roz- brzmiewa ciche ćwierkanie małych ptaszków połączone z szep- czącymi dmuchnięciami organów parowych i krzykiem krążą- cych mew. Jack i Skeeziks mieli już dość tkwienia na balkonie. Obser- wowali ulicę w dole, ale od pewnego czasu nic się tam nie działo. Mieszkańcy osady otrzymali już porcję uciechy, przekraczającą dzienną dawkę i wrócili do pracy. Stara pani White na podwórku swojego domu stojącego za pracownią dermoplasty wywieszała prześcieradła do wyschnięcia, a Skeeziks utrzymywał, że są to śmiertelne całuny, które z nastaniem nocy ulecą z wiatrem, na- wiedzając okolicę aż do rana. Nie były. Może i pojawienie się o północy księżyca nad górami zmieniłoby je w coś więcej, ale w tym momencie pozostawały tylko prześcieradłami, nie mają- cymi nic wspólnego z jakąkolwiek rozrywką - nawet wyimagino- waną. Potem pies pani Barlow wpadł w jedno z nich i wyrwał je spod szczypczyków. To było bardzo fajne, ale trwało zaledwie mi- nutę. Później przez długi czas nie działo się nic. Minęło pół godzi- ny i wtedy usłyszeli kilkakrotny wrzask MacWilta, który w chwi- lę później wypadł z tawerny i powiesił na drzwiach wielki napis ZAMKNIĘTE. Przez moment mieli nadzieję, że we wściekłych rykach właściciela tawerny znajdzie się coś, co ożywi popołudnie, ale w gruncie rzeczy człowiek ten rzadko kiedy wydawał z siebie cokolwiek innego niż gniewne wrzaski, więc jego steki prze- kleństw były tylko nużące. W końcu postanowili wrócić spacerkiem do sierocińca i od- naleźć Helen, która niemal na pewno siedziała na strychu malu- jąc, jak to nazywała, „widoczki". Nie znosiła, żeby ją rano nie- pokoić, ale teraz było już późne popołudnie. Może pójdą razem coś zjeść - i uzasadnią tym odrywanie jej od pracy. Oczywiście, naśmiewali się z jej obrazów, choć między sobą wielokrotnie przyznawali, że jej prace są naprawdę świetne. Jack nie mógł się pogodzić z faktem, że Helen umiała zmusić pędzel, kawałek wę- gla czy ołówek, żeby robiły dokładnie to, o co jej chodziło. Umia- ła sprawić, że kości policzkowe wyglądały jak kości policzkowe, z błyskami światła i cieniami znajdującymi się dokładnie w tych miejscach, w których powinny. Albo nawet lepiej - tam, gdzie nikt by się ich nie spodziewał, co nadawało twarzy zaskakujący wyraz, którego zarówno istota, jak i sposób powstania nie dawa- ły się określić. Jack próbował rysować. Helen miała blok pełen olbrzymich kart papieru oraz drewniane pudło niesłychanie skomplikowa- nej konstrukcji, zawierające mnóstwo węgla, pastelowej kredy i na wpół opróżnionych tub z farbami olejnymi. Znajdowało się w nim też pięćdziesiąt pędzli: grube, przysadziste, sporządzone z włosia piaskowego koloru; długie, zwężające się, grubości kilku włosów, przypuszczalnie nadające się tylko do malowania rzęs; oraz mnóstwo stożkowatych, puszystych, służących do mazania PO płaszczyznach takich jak niebo. Pudło z farbami wydawało się Jackowi magicznym przedmiotem, a wielkie płachty szorstkiego Papieru pełne obietnic. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że - tak Jak magiczne amulety - pudło i kartony rzucą na jego rękę zaklę- cie, które zmusi ją do namalowania dokładnie tego, co widzi umysł. Tak więc, kiedy raz, za namową Helen i bezustannie korzy*: j stając z jej rad, Jack namalował drzewo, które wyglądało jak drzewo - zwłaszcza jeśli popatrzyło się na nie po przekątnej por mieszczenia i przez zmrużone oczy albo jeszcze lepiej, zezując tak, by otrzymać dwa obrazy drzew - miało w sobie coś, co Helen nazwała „intrygującym poczuciem wymiarów". Skeeziks zasuge- rował, że jeszcze lepiej byłoby, gdyby autor był ślepy, bo wów- czas mogłoby ono mieć „intrygujące poczucie" czegokolwiek, co by się tylko zamarzyło. Jack dał sobie spokój z drzewami i nama- lował twarz. Niestety, oczy wyszły mu kaprawe. Był przygnębiony patrząc na nos, który okazał się krzywy, choć przysiągłby, że ma- lował go prosto. A na dokładkę czoło było tak niskie, że twarz uzyskiwała wyraz szczególnego idiotyzmu, zaś sterczące osobli- wie uszy przypominały ozdoby choinkowe. Wizerunek ten napeł- niał Skeeziksa cudownym poczuciem szczęścia, niestrudzenie więc objaśniał, co czyniło Jacka „unikatowym" wśród artystów. Papier i pudło były całkowicie pozbawione magii. To Helen ją miała. Jack i Skeeziks poszli najbardziej okrężną drogą, kopiąc ka- mienie. Kiedy dotarli do wylotu wąskiej, małej alejki - nazywano ją Quartz Lane - usłyszeli przeraźliwe gdakanie i piski kurcząt. - Psy - oświadczył Skeeziks skręcając w zaułek. Jack przypuszczał, że jego przyjaciel miał na myśli wizytę psów w kurniku - czego nie potrafił zignorować. Podniósł więc dwa kamienie i trzymał je w dłoniach, Skeeziks znalazł kij, po czym pobiegli truchtem za pierwszy zakręt, mijając drewniany płot porośnięty kwitnącymi pnączami passiflory. Zaułek pełen był rupieci porzuconych przy tylnych ogrodzeniach. Leżały tam zniszczone kosiarki do trawy, popękane koła od wozów, połama- ne i pordzewiałe narzędzia ogrodnicze. Stał stary fotel, niemal ruszający się od robactwa, a obok niego z kilku poprzewracanych puszek wylewały się małe, wyschnięte miesiące temu wodospady brudnej farby. Słyszane dźwięki ani trochę nie kojarzyły się Jac- kowi z psami. Nie było warczenia, tylko rozpaczliwe gdakanie, które raptownie ucichło. Towarzyszył temu paskudny zgrzyt. Usłyszawszy go, chłopcy przebiegli ostatnie parę metrów alejki i przedarli się przez gąszcz pnączy na polankę, wyglądającą jak wnęka osłonięta dwoma pochylonymi płotami. Na wprost nich, klęcząc wśród brunatnych liści i pogniecionych gazet, Peebles piłką iglakową* ciął na kawałki martwego kurczaka, lewą ręką wciskając ptaka w kurz. Szarpnął się, wbijając wzrok w Jacka i Skeeziksa. Po czole spływał mu pot, oczy miał szeroko rozwarte. Rozpruł już kurczaka wzdłuż mostka, a teraz próbował wyszarp- nąć wnętrzności i przerzucić do małego, otwartego woreczka z materiału, który leżał koło jego kolana. Ani Jack ani Skeeziks nie powiedzieli nawet słowa. Obaj nie wierzyli własnym oczom. Peebles zakołysał się na stopach i cof- nął w głąb polanki. W panującej w alejce ciszy, jąkając się, wy- rzucał z siebie ciąg nonsensownych sylab. Ze strachem wybału- szał oczy na Skeeziksa, który - nie mogąc znaleźć właściwych słów - wyciągnął rękę i walnął trzymanym kijem w sztachety, o cal nad głową Peeblesa. Potem odrzucił patyk, jak węża. - Co... - zaczął i zamilkł, gapiąc się na Peeblesa, który - cofa- jąc się przed nim lękliwie - wcisnął kurze flaki do okrwawionego woreczka i wepchnął go pod kurtkę. Jack wycofał się w alejkę, Skeeziks podążył w jego ślady. Peebles wyśliznął się za nimi z wyrazem twarzy pełnym niena- wiści i zażenowania. Wydawało się, że chyba pragnąłby wypatro- szyć swoich obu kolegów i to ich wnętrzności upchnąć do worka. Chęć Skeeziksa, żeby go uderzyć - ukarać go w jakikolwiek sposób - zmieniła się w oszalałą gonitwę myśli. Jakie znaczenie miało za- rzynanie kurczaka przez Peeblesa? Czy zamierzał go zjeść? Czy ukradł i zabił ptaka dla panny Flees? Czy był to jego lancz? Dla- czego użył piłki iglakowej? Czemu robił to w mroku zapomniane- go zaułka? W całej tej sprawie było coś, co mroziło przyjaciołom krew w żyłach, być może dlatego, że nie rozumieli o co właściwie chodzi. A jednak nie czuli się zaskoczeni. W gruncie rzeczy, kiedy obserwowali Peeblesa odbiegającego truchtem w kierunku High Street z workiem za pazuchą, obydwóm równocześnie przyszło na myśl, że zawsze jakby spodziewali się po nim czegoś takiego. Do sierocińca doszli w milczeniu. Nie mieli ochoty rozma- wiać o incydencie. Podkpiwanie na ten temat nic by nie dało. Do- szła jeszcze jedna pozycja na długiej liście tajemniczych działań Peeblesa. Znajdowało się na niej między innymi przypalenie so- bie przez niego dłoni płomieniami świec oraz kolekcjonowanie kosmyków ludzkich włosów. Wśliznęli się przez okno pokoju Ske- eziksa, przeszli do wąskiego schowka przylegającego do holu, po- tem wspięli się po stromych schodach w pełną pajęczyn ciem- ność. Jack liczył stopnie, trzymając przed sobą wyciągniętą rękę, żeby wymacać klapę w suficie. Znalazł ją. Zatrzymał się, a Ske- eziks wlazł na niego, przytrzymał się go za łokieć i niemal ścią- gnął obu na dół. Jack kazał mu milczeć, trzykrotnie zastukał w drewnianą powierzchnię, odczekał chwilkę i zapukał jeszcze dwukrotnie. W odpowiedzi usłyszeli pojedyncze stuknięcie i od- głos szurania odciąganej drewnianej, obrotowej zasuwy. Wokół podnoszonej klapy rozbłysło światło. Po chwili w otworze ukaza- ła się twarz Helen. Chłopcy wspięli się do środkowej części stry- chu, gdzie pod dwuspadowym dachem było dość miejsca, żeby stanąć bez narażania szyi na bolesne skurcze. Strych sierocińca panny Flees oświetlało przede wszystkim sześć okien w dachu. W słoneczne dni długie pomieszczenie sta- nowiło mozaikę światła i cienia, w pochmurne było mroczne. W stosach zgromadzonych tu mebli, zajmujących większą część podłogi i piętrzących się pod ścianami, Helen wyszukała dwa świeczniki, więc nawet w najciemniejsze dni mogła malować przy świecach. Nocą w ogóle tu nie przychodziła. Skeeziks też nie. Istniały pewne oznaki, że Peebles przebywał tu po zmroku, przynajmniej od czasu do czasu. Panna Flees na pewno nie. Na strychu mieszkał duch. W poprzednich latach panna Flees zaj* mowała się spirytyzmem, w celu naciągania łatwowiernych, ni-' gdy jednak nie wierzyła, że ma jakiekolwiek zdolności w tym kie- runku. W ogóle w niewiele wierzyła. Ostatnio, pewnie z powodu nadciągającego Przesilenia, zaczęła wykazywać pewne niezdro- we zainteresowanie okultyzmem, próbując za pomocą magii osią- gnąć jakiś niejasny, mglisty cel. Jednak duch na strychu przera- żał ją i dlatego czuła doń wyraźną niechęć. Czasami przez kratki wentylacyjne dobiegało ją jego mamrotanie. Helen też to słysza- ła. Nazywała ducha panią Langley. Takie nazwisko nosiła po- przednia właścicielka budynku, który po jej śmierci gmina prze- kazała pannie Flees, z przeznaczeniem na sierociniec. Meble na strychu należały do pani Langley, lecz od prawie dwudziestu lat nie były używane, więc pokrywała je gruba warstwa kurzu i paję- czyn. Panna Flees mogła z nich korzystać, ale nie chciała. Wola- ła pusty dom, bo łatwo gubiła się w graciarni. W dodatku miała niejasne przekonanie, że meble były nawiedzone. W każdym ra- zie spoczywały na strychu od bardzo dawna. Helen pozostawała raczej w dobrych stosunkach z panią Lan- gley. Jack nieraz słyszał jej rozmowy z duchem, choć nigdy nie dotarła doń żadna jego odpowiedź. Pani Langley robiła czasem Helen sztubackie kawały - na przykład zamykała skobel od we- wnątrz, tak że dziewczyna nie mogła się dostać na strych. Zda- rzyło się to dwukrotnie. Skeeziks musiał wspinać się na drabinę, używaną normalnie do przycinania drzewek, i prześlizgiwać się na strych przez jedyne z dachowych okienek, które można było otworzyć. Robił to w ogóle dopiero po uzyskaniu od Helen obiet- nicy postawienia mu ciasta, lodów i oranżady korzennej*. Nawet wtedy się wahał. Helen powiedziała mu wówczas, że jeśli się boi, to niech przytrzyma drabinę, a ona wespnie się do okienka, ale Skeeziks nie chciał o tym słyszeć. Utrzymywał twardo, iż tego ty- pu rzeczy dziewczyna nie powinna robić. Kiedy już był w środ- ku, odwrócił się, żeby pomachać do Helen, pewnie chcąc jej po- kazać, jaki jest wspaniały, a dziewczyna zobaczyła wtedy twarz, unoszącą się nieco ponad i za nim, mglistą jak duch, odcinającą się od ciemnego wnętrza strychu. Dzięki Bogu Skeeziks jej nie widział, bo spadłby z drabiny głową na dół. Jednak coś usłyszał - delikatny, cichutki chichot, dobiegający z setek zakamarków na strychu, jak szelest biegających myszy. Potem przez kilka miesię- cy unikał tego pomieszczenia jak ognia. Raz Helen znalazła okruchy kanapki na parapecie, a niedłu- go potem papierową kulę origami, z namalowanymi różnymi sym- bolami i kosmykiem ludzkich włosów, przymocowanym kawał- kiem miedzianego drutu. „Nieco" ją to poruszyło, a przynajmniej tak powiedziała Jackowi i Skeeziksowi. Wyrzuciła okruchy i ku- lę przez okno na zachwaszczony trawnik, a później, tego samego popołudnia, zobaczyła jak oba przedmioty znalazł Peebles. Był wściekły, z wykrzywioną twarzą zerknął na nią w górę, zaskoczo- ny, że przypatruje mu się z okna. Pomachała mu, uśmiechając się, żeby go dodatkowo rozjuszyć, ale wcale nie czuła się tak za- dowolona z siebie, na jaką usiłowała wyglądać. Jack, który nie wychował się w sierocińcu, był mniej zżyty ze strychem niż Helen i Skeeziks. Uważał, że pomieszczenie pomi- mo dużych rozmiarów, jest przytulne. Być może dzięki ilości znaj- dującego się tu drewna: grubo ciosane krokwie, poplamione desz- czem gonty, prześwitujące pomiędzy belkami stropowymi, ściany utworzone z surowych, tylnych powierzchni desek na zakładkę ;' poprzybijanych do pionowych belek. Drewno miało tysiące soczy- stych odcieni, wzmacnianych jeszcze ciepłym blaskiem świec. Z dachu wystawały trójkątne mansardy z oknami, więc wpadają- ce przez szyby światło niemal natychmiast napotykało ścianę albo skłon dachu i podłogę pokrywała mozaika świateł i cieni. Były tu też książki, upchnięte na półkach zagrzebanych w stosach mebli. Nie mogli usunąć sprzętów, zagradzających drof gę do książek, bo panna Flees by to usłyszała i zaczęła sprawiać kłopoty. Pewnego razu zagroziła Helen i Skeeziksowi, że zamknie ich tam na górze, oskarżyła o chęć kradzieży rzeczy należących do pani Langley, które teraz, oczywiście, stanowiły własność pan- ny Flees. Od kiedy jednak poznali sekret incydentu z żoną mera, straszyła ich rzadziej i najprawdopodobniej nie zamierzała re- agować na zaanektowanie przez nich strychu - o ile sami nie roz- dmuchaliby sprawy, nadmiernie hałasując. Panna Flees była w gruncie rzeczy samotnicą, która pragnęła jedynie pozostawie- nia jej w spokoju, by móc zaczytywać się powieścidłami i bur- czeć pod nosem. Domagała się tylko, żeby nie wchodzić jej w dro- gę. Jej oświadczenia miały więc niewielką wagę, z czego Skeeziks i Helen zdali sobie sprawę już bardzo dawno temu. Mogli łazić, gdzie chcieli i robić, co chcieli, dopóki ich poczynania nie iryto- wały panny Flees. Oprócz tego trzeba było pamiętać o pani Langley. W końcu książki należały do niej. Jeszcze z nich nie zrezygnowała całkowi- cie. Helen nie chciała ryzykować, że ją rozdrażni. Za bardzo lubi- ła swoją pracownię na strychu i robiła, co mogła, żeby zadowolić starą, nieżyjącą damę. Jednak Jack nie potrafił przestać myśleć o książkach. Teraz, kiedy po ciemniejącym niebie nadciągały ze wschodu deszczowe chmury, kiedy strych rozświetlały świece, Jack poczuł, że nadszedł właściwy czas na poszperanie w książ- kach. Oczywiście, liczył się z rozczarowaniem: mogły to być tylko stare słowniki albo nienadające się do czytania, przestarzałe ro- manse, albo podręczniki techniczne. Jednak mogły okazać się czymś całkowicie odmiennym. Leżąc na brzuchu i zaglądając za obrus, zwisający ze starego stołu, pomiędzy lasem nóg niezliczonych krzeseł, widział ciemne grzbiety książek stojących w regale, niewidocznym spoza rupie- ci. Helen i Skeeziks trzymali świece, a on wczołgał się na plecach pod stół. Poruszył się kikakrotnie na boki, żeby wciągnąć nogi. Wyszywana koralikami falbanka zakurzonego obrusa przesunęła mu się po twarzy, po oczach. Przeczołgał się dalej. Wysoko nad sobą widział odległy, sklepiony dach; minął pionowo ustawiony mebel, okryty pożółkłymi prześcieradłami. W ciągu minionych lat większość z nich obwisła i zsunęła się, pociągając za sobą po- zostałe. - Dajcie mi świecę - szepnął. - Podpalisz wszystko - zaprotestowała Helen, zza stołowych nóg, robiąc do niego szpetną minę. - Nie. Chcę tylko przeczytać tytuły tych książek. Dajcie mi mały ogarek. Helen wcisnęła się pod stół i po podłodze podsunęła mu ka- wałek zapalonej świeczki. Jack wziął ją, potem prześliznął się jak najdalej mógł, lawirując i wspinając się pomiędzy krzesła- mi. Przechylił świecę na bok, tak żeby wosk nakapał na sosnową podłogę i obsadził ogarek w tężejącym jeziorku. Przepchnął się obok wysokiego, rzeźbionego kredensu, potem przez labirynt nóg krzeseł opartych o szafę, która ciągle jeszcze pachniała cedro- wym drewnem. Widział twarze przyjaciół, ciemne kształty za plamą światła rzucanego przez jego świeczkę, i znienacka uderzyła go myśl, że w każdej chwili może tam oprócz nich zobaczyć jeszcze bladą twarz pani Langley, unoszącą się w powietrzu. Nagle czołganie się pomiędzy tymi wszystkimi dziwnymi sprzętami przestało mu sprawiać przyjemność. Zapach kurzu, butwiejących prześciera- deł, stęchłego drewna, dziwna woń kamfory i cedru unosiły się e Powietrzu, a jemu się zdawało, że czołga się głęboką nocą przez leśną gęstwinę. Oderwał świeczkę i umocował ją sześć stóp dalej, tak że oświetlała grzbiety książek. Przyciskając się do tylnej ściany po- tężnej szafy przesunął głowę i rękę pomiędzy nogami wyściełane- go krzesła, którego sprężyny przeczesywały mu włosy. Na podło- gę opadały bawełniane kłaki. Wyciągnął rękę i sięgnął do półki. Zdołał tylko dotknąć jej końcami palców. Wcisnął się głębiej, za- haczył palcem o grzbiet wysokiej książki i wyciągnął ją bliżej światła. Prześwity pomiędzy stosami mebli ciągnęły się we wszyst- kich kierunkach, jak tunele krasnoludzkiej pieczary, ginąc gdzieś w mroku. Deszcz zaczął stukać o dach, nasilił się, zahuczał na gontach. Po chwili spływająca woda zabulgotała w dźwięczą- cych rynnach. Wyszarpnął się spod krzesła, zduszając przy tym łokciem płomyk świecy. Znalazł się w ciemności. Daleko za nim pobłyskiwało światło świeczników Helen, jak odblask ognia, są- czący się przez leśną gęstwinę. Nagle usłyszał dziwaczną miesza- ninę dźwięków, rozlegającą się jakby głęboko we wnętrzu jego uszu. Było w niej ćwierkanie ptaków, jęk organów parowych i ja- kieś ciche głosy, usiłujące coś mu przekazać, mimo że kompletnie nic z tego nie rozumiał. Zaszamotał się, trącona świeczka wirując potoczyła się po podłodze i zniknęła mu z oczu. W jednej chwili stracił zaintereso- wanie pozostałymi książkami. Obchodziło go tylko wydostanie się na zewnątrz. Pchał przed sobą zdobyczny tom, przeciskając się i przeczołgując, niemal zwalając na siebie stos krzeseł. Chwycił róg zwisającego prześcieradła, szarpnął, żeby sprawdzić, czy jest dobrze zahaczone i ciągnąc za nie przedostał się poza wystające nogi małego stolika. Prześcieradło poddało się, ześliznęło z blatu, który okrywało i spadło mu na twarz jak zakurzony całun. Jack wrzasnął, szarpiąc się z materiałem. Przez moment wy- obraźnia podpowiadała mu, że to duch pani Langley w końcu po niego przyszedł. Poczuł dłonie łapiące go za kostki, wierzgnął, że- by je zrzucić, rozbijając sobie przy tym golenie o nogi krzeseł. Potem poczuł, że ktoś go wywleka, odwrócił się na plecy, przyci- skając książkę do piersi. Kiedy wyjeżdżał spod prześcieradła, obił sobie potylicę o podłogę. Spróbował unieść głowę, ale zawa- dził o coś czołem, więc znów ułożył się płasko. Ciemność rozja- śnił blask świec. Skeeziks trzymał go za kostki. - Zamkniesz się, czy nie? - warknęła na niego Helen, wyry- wając mu zdobycz. - To wszystko? Jedna książka? Po co więc by- ło całe to sapanie i łomotanie? Gdzie moja świeca? - Zgubiłem ją - odparł Jack, ignorując pozostałe pytania. - Jest mi potrzebna. Świece są drogie. Właź z powrotem i znajdź ją. Wyciągnij też jeszcze przy okazji parę książek, ta wy- gląda całkiem interesująco. Przyjrzała się okładce, potem podeszła do okna i położyła książkę na stole. Jack wstał i otrzepał się, lekceważąc żądania Helen. Ske- eziks podszedł do jednej z zacienionych mansard i zajrzał w wy- wietrznik, przez który ze znajdującej się poniżej kuchni panny Flees sączyło się światło gazowej lampy. Ciekawość Jacka doty- cząca książek zmniejszyła się bardzo wyraźnie. Przygładził włosy i wcisnął w spodnie koszulę. Ręka trzęsła mu si'ę mocno, więc we- pchnął ją do kieszeni. Odwrócił się, żeby wyjrzeć przez okno wy- chodzące na ulicę i trochę się uspokoić. Deszcz szarpał drzewami rosnącymi przy krawężniku. W ciągu ostatniej pół godziny całe niebo pociemniało, nieco sło- necznego światła zostało jeszcze na samym horyzoncie, daleko nad oceanem. Był prawie wieczór, słońce zachodziło nad szarym Pacyfikiem. Wskutek ulewy po zachodniej stronie widać było niewiele więcej niż kurtynę kropel przeplataną gasnącym, po- marańczowym światłem. Jack spoglądał ponad dachami domów stojących po drugiej stronie ulicy, ociekających strugami wo- dy zbierającej się już w kałuże na nasiąkniętych trawnikach. Tam daleko, w kierunku portu, znajdowała się pracownia der- moplasty. Zasłaniała pomost, teraz opuszczony nawet przez ry- baków. Tawerna MacWilta ciągle jeszcze była zamknięta - Jack wi- dział napis zwisający z gwoździa na drzwiach. Możliwe, że wła- ściciel baru był na urwisku, kręcąc się po wesołym miasteczku, które wybrało sobie szczególnie kiepski tydzień na pojawienie się - o ile w ogóle miało jakikolwiek wybór. Ostatnio nabrało zło- wieszczego charakteru, częściowo dlatego, że MacWilt był z nim jakoś powiązany. Opowieść doktora Jensena o magazynach na wybrzeżu też się przyczyniła do stworzenia złowróżbnej atmosfe- ry, otaczającej wesołe miasteczko. Miało to dla Jacka pewien po- wab, dokładając się do podejrzeń, że coś się dzieje, że Przesilenie to coś więcej niż wakacje i uroczystości dożynkowe. MacWilta nie było na klifie. Znajdował się na płaskim da- chu tawerny. Jack patrzył jak wyłaził przez klapę, zgarbiony pod ulewą, wlokąc za sobą pustą baryłkę po whisky. Przeciągnął ją pod dach zbudowanej na tawernie wiaty bez jednej ściany. Znaj- dował się tam przykryty brezentem stos jakichś przedmiotów. MacWilt wrócił do wnętrza budynku, po chwili pojawił się zno- wu, niosąc gigantyczne okulary. Szybko przebiegł do szopy, jak- by zależało mu, żeby nie zamokły. Położył je koło baryłki. Zatrzy- mał się na chwilę, zapalając fajkę. Rękawem koszuli otarł twarz z kropel deszczu i ściągnął brezent z kupy rupieci. Stało tam coś w rodzaju skleconego z desek kozła na skośnych czterech nogach. Tylne podpory były krótsze od przednich, tak że cała konstrukcja celowała pod kątem w niebo i wyglądała jak statyw dla wielkie- go teleskopu. Jack gestami wezwał Skeeziksa do okna i ruchem głowy wskazał na MacWilta. Właściciel tawerny wsadził baryłkę do dru- giej, większej i teraz uderzeniami młotka rozbijał na szczapy denko mniejszej. Ściągnął górną obręcz i klepki rozłożyły się na boki jak płatki kwiatu. Oparły się na ściankach dużej beczułki. MacWilt wyjął z oprawki jedną wielką soczewkę i wmontował ją w nacięcia klepek po denku. Niezdarnie przytrzymując szkło na miejscu, założył z powrotem obręcz, nabił ją mocniej. Potem od- wrócił baryłkę na drugą stronę i powtórzył cały proces. MacWilt najwyraźniej znał się na bednarce, uznał Jack. Zdzi- wił się nieco, że człowiek tak kompletnie zepsuty jak właściciel tawerny potrafi robić cokolwiek oprócz rozsiewania kłamstw i oszukiwania ludzi. Jego zdumienie wzrosło, kiedy MacWilt wy- ciągnął baryłkę z beczki, ułożył na statywie, a potem zablokował tylne podpory tak, żeby całość skierowana była ku niebu pod mniejszym kątem. Przywiązał baryłkę liną, poprawił nieco usta- wienie nóg i przyłożył twarz do jednego z końców. Jack przypusz- czał, że mógł co najwyżej zobaczyć Moonvale, a raczej kryjące je pasmo zamglonych pagórków, już słabo widocznych w wieczor- nym zmroku. Na tle nieba wzgórza miały granatowoczarny odcień, a nad nimi na horyzoncie świeciły gwiazdy, podobnie jak rankiem tego dnia. Co dziwniejsze, niebo wyglądało właśnie jak poranna zo- rza, wcale nie jak o zachodzie. Szaroróżowe, jak o świcie, pomimo że była już piąta po południu. W dodatku, kiedy słońce rzeczywi- ście wschodziło, następowało to pod kątem dziewięćdziesięciu stopni na wschód, nad biegnącym wzdłuż wybrzeża pasmem gór. - Popatrz, popatrz - zadumał się Skeeziks, wskazując na ta- wernę. Chociaż szeptał, odezwał się takim tonem, że Helen ode- rwała się od książki, wstała i wepchnęła się pomiędzy przyjaciół, żeby też coś zobaczyć. - Teleskop - powiedział Jack, na wpół do siebie, na wpół do Helen. Z baryłki po whisky i dwóch szkieł od gigantycznych okula- rów MacWilt zbudował teleskop. Przemoczoną deszczem szmatą zaczął ścierać farbę z soczewek. Pracował metodycznie, dwukrot- nie tylko spoglądając na kieszonkowy zegarek i raz robiąc prze- rwę, by napełnić fajkę. Potem podniósł mosiężną oprawkę okula- rów i wsadził ją do beczki, którą odtoczył na sam koniec wiaty, jakby robił sobie miejsce do jakiejś poważniejszej roboty. Kiedy skończył, słońce wisiało tuż nad oceanem, poniżej kłębiących się chmur, które w każdej chwili mogły je przesłonić. Jednocześnie, choć to było niemożliwe, nad wzgórzami Moonvale wschodziło słońce. Jack poczuł chęć jak najszybszego udania się do domu. Na- gle zapragnął swojego teleskopu. MacWilt najwyraźniej szyko- wał się do obserwowania czegoś i Jack bardzo by chciał dowie- dzieć się, czego. Lecz nawet gdyby biegł całą drogę, w błocie i deszczu zajęłoby mu to co najmniej piętnaście minut. Nie zdą- żyłby przed zachodem słońca. Nie miałby też szans odkrycia se- kretu MacWilta, więc nie osiągnąłby niczego. Poza tym istniała pewna możliwość, że soczewki zwykłego teleskopu, takiego jaki miał Jack, nie byłyby odpowiednie do tego typu obserwacji. Na- wet gdyby biegnąc do domu prześcignął słońce, najpewniej ze swego okna stodoły nie zobaczyłby nic, oprócz zwyczajnego, wie- czornego nieba, a Helen i Skeeziks zagarnęliby dla siebie całą uciechę z podpatrywania MacWilta. Właściciel tawerny wyrzucił ścierkę i odłożył fajkę na osło- nę wystającego ponad dach przewodu wentylacyjnego. Osłania- jąc oczy przed mizernym światłem, zajrzał w jeden z końców swego baryłkowego teleskopu. Wykopał spod tylnych podpór dwie podkładki, zajrzał ponownie, przekręcając całą konstruk- cję o pół cala w prawo, jakby zależało mu na ustawieniu tele- skopu pod właściwym kątem. Wyciągnął zegarek kieszonkowy, Przyglądał mu się dłuższą chwilę zmrużonymi oczami, rozejrzał się wokół, jakby sprawdzał, czy ulewa nie słabnie, potem znów dokładnie przyjrzał się zegarkowi. W takt upływu sekund nie- znacznie kiwał głową. Po stronie Moonvale, za przesłaniającymi niebo chmurami, rozciągał się pas głębokiej, niebieskiej barwy, pastelowy wyci- nek wiszący nad wzgórzami, jak basen pełen prześwietlonej słoń- cem wody. W tym błękicie jarzył się pomarańczowy brzeg sło- necznej tarczy, maleńki skrawek, zupełnie jakby słońce, zanurzywszy się parę minut temu w oceanie, porzuciło swoją nor- malną drogę wokół ziemi i popędziło wschodzić za wzgórzami. Niebo nad pasmem było mgliste i rozświetlone słońcem. Po- nad plamą słonecznego blasku błyszczały gwiazdy, jak dziwaczne świetliki. Cały ten obraz, widziany przez strugi deszczu, drgał, gnąc się jak w powietrzu nad rozgrzaną nawierzchnią. Wyglądał jak wyświetlony na niebie, jakby lada moment miał rozpaść się na kawałeczki i wraz z deszczem spłynąć na trawiaste zbocza wzgórz. W świetle dziwnego słońca obrzeżone złotem cienie na- bierały mrocznej głębi. Układały się w niewyraźne kształty bu- dynków, przypuszczalnie centrum osady, jakby w jakiś sposób iglice kościołów i dzwonnice Moonvale odbijały się w sklepieniu niebieskim. Jednak Jackowi wydawało się, że to wcale nie było Moonvale, że tam widniało odbicie Rio Dell, powiększone do gi- gantycznych rozmiarów przez padające pod ostrym kątem świa- tło dziwnego słońca. Deszcz osłabł. Przez jego szum przedzierał się odległy i stłumiony odgłos, który mógł być sapaniem wielkie- go silnika parowego, może pociągu toczącego się przez wzgórza w kierunku odległego, zadymionego miasta, wydmuchującego ze swego gigantycznego komina kłęby chmur na horyzoncie. Znad oceanu nadleciał wiatr. Z rosnących po drugiej stronie ulicy drzew zerwał liście i poniósł je w stronę lasu. Brezentowa płachta MacWilta uniosła się w powietrze niczym duch i owinęła mu się wokół kolan. Nawet przez szum wiatru Jack dosłyszał od- głosy jego przekleństw, ale nie zwrócił na nie uwagi. Cienie na niebie zgęstniały, wirując, ich krawędzie wyostrzyły się - teraz wyraźnie było widać, że są to budynki, z oknami, wieżyczkami, mansardami i spadzistymi dachami, wznoszącymi się nad wzgó- rzami na taką wysokość, że mogliby w nich mieszkać giganci. MacWilt wpatrywał się w swój dziwny teleskop, najwyraź- niej nie zwracając w ogóle uwagi na płachtę spadającą z dachu, na rupiecie, które poleciały w ślad za nią - połamane stołki, szczotki i wiadra, kilka wielkich obrazów olejnych w ramach - zdmuchiwane podmuchami przesyconego deszczem wiatru, wiru- jące w powietrzu i w końcu łomoczące na bruku. Rozległ się trzask pękającego szkła, tak silny i ostry, jakby kryształowy kandelabr zleciał na podłogę strychu. Jack zobaczył wielkie odłamki obiektywu teleskopu MacWilta rozlatujące się na wszystkie strony, jakby wypchnęło je wysokie ciśnienie we- wnątrz baryłki. Właściciel tawerny wrzasnął i zatoczył się w tył, trzymając się za twarz, pomimo że soczewka, w którą patrzył, po- została w całości. Jego krzyki przedzierały się przez szum deszczu i wiatru. Na zmianę odrywał ręce od oczu, oszalały rozglądał się wokół, potem wbijał z powrotem dłonie w twarz, jęcząc i potyka- jąc się. W końcu opadł na kolana w kałużę, zwinął się w kłębek i zamarł w zapadającym mroku. W ciągu paru chwil zrobiło się tak ciemno, że przyjaciele mo- gli dostrzec już tylko zgarbiony cień sylwetki MacWilta. Świecą- ce po stronie Moonvale fałszywe słońce zamigotało jak płomyk świecy, a wraz z nim miasto cieni. Krzaczasta błyskawica zapłonę- ła nad wzgórzami, huknął grom i niebo było już tylko ciemno- ścią, deszczem i szarpanymi wichrem drzewami. ROZDZIAŁ PIĄTY Skeeziks stał z otwartymi ustami. Zamknął oczy, potem powo- li je otworzył, jakby miał nadzieję, że coś się zmieniło. Helen zamachała mu dłonią przed oczami i pstryknęła palcami. Potem otworzyła usta i wybałuszyła oczy, naśladując jego głupią minę. - Zupę dają - powiedziała, szturchając go w brzuch. Jej przyjaciel mrugnął i rozejrzał się dookoła, popatrzył na Jacka, potem na Helen. Zapach kapuśniaku wsączał się przez wy- wietrznik. - Zupa - odezwał się Skeeziks z niesmakiem. - Nie będę jej jadł. Dziewczyna roześmiała się, jakby uważała to oświadczenie za wyjątkowo mało prawdopodobne. - Co ty... - zaczął Skeeziks, ale zamilkł. Helen usiadła z powrotem przy stole i zaczęła kartkować książkę. - Sądzę, że powinniście obaj na to popatrzeć. Przesunęła świecznik po blacie, żeby dobrze oświetlić ilu- strację tytułową. Jack nachylił się, patrząc z niedowierzaniem. Na rysunku widniało miasto wiszące w błękitnym niebie: wąskie wieże z ciosanego kamienia; łukowate mosty rozpięte nad czymś, co równie dobrze mogło być rzeką, jak i pasmami chmur; kryte czerwoną dachówką dachy, wynurzające się z gęstwiny pozba- wionych pni drzew; wysokie okna, wychodzące na łąki, które za- nikały, przechodząc w błękitne lustro nieba. To nie było miasto, które widzieli, ale unosiło się na takim samym zaklętym niebo- skłonie, podbarwione kolorami zmierzchu. - Dajcie spokój z zupą - powiedział Jack, przyciągając sobie krzesło. - Możemy później przekąsić coś u mnie. Całkiem nietypowo dla siebie Skeeziks skinął głową, siada- jąc na drugim krześle. - A potem możemy posilić się jeszcze raz u doktora Jense- na, kiedy pokażemy mu książkę i opowiemy o MacWilcie i okula- rach - dorzucił. - Nie gadajcie już o jedzeniu - zażądała Helen - i posłuchaj- cie tego: „Nasz świat jest jednym z wielu - zaczęła od pierwszej strony - jednym z milionów światów, nieskończonej ich liczby, wszystkich takich samych i jednocześnie odmiennych, wirują- cych wokół siebie jak cienie gwiazd. Jesteśmy zadufani w sobie, uważamy, że jesteśmy sami w czasie i przestrzeni. Właśnie czas przesilenia ma przypomnieć nam, jak niezauważalni jesteśmy z punktu widzenia wieczności - ta myśl powinna skłonić nas do śmiechu z samych siebie. Jednak jest inaczej. Umysł uczepia jej się kurczowo i wtedy zaczynamy niezdarnie poszukiwać sposobu opuszczenia tego skrawka świata, na którym zaznaczyliśmy swo- je istnienie. Niektórym to się udaje. Niektórzy zostają przy tym zniszczeni". - Niektórzy są zdziwieni - oświadczył Skeeziks, cofając się o krok, żeby jeszcze raz zerknąć w wywietrznik. - Ciebie dziwi prawie wszystko - prychnęła Helen - co nie znajduje się na talerzu. To równie proste jak smażenie jajeczni- cy- Skeeziks wykrzywił się. - Wolałbym, żeby to była jajecznica. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś się dzieje w okresie Przesilenia. To tak, jak podczas halne- go, wszyscy są napięci. Ludzie czają się w zaułkach i na dachach. Głosy w nocy. Prości ludzie bełkoczący w dziwnych językach. I wesołomiasteczkowy pociąg na zrujnowanych torach - skąd się wziął? Co się z nim stało? Co MacWilt uważa, że widział? Ja bym chciał wiedzieć, co naprawdę widział? - Założę się, że zobaczył własną gębę - odezwała się Helen - odbitą w szkle okularów. Wyobraź sobie, jak mogło to na niego zadziałać. Wyobraź sobie, jakby to wpłynęło na ciebie. Lepiej po- patrz tutaj i zamknij się. To jest o legendach na temat „wielu światów", jak ona je nazywa... - Kto? - spytał Skeeziks. - Słucham? - Kto to jest ona? Helen podniosła wzrok i uśmiechnęła się. - Zgadnij. Skeeziks pokręcił głową, dając do zrozumienia, że ma to w nosie. Dziewczyna wiedziała, że ciekawość zżerała go do szpiku kości. Jacka też, ale on nie dawał się podpuszczać równie zabaw- nie jak Skeeziks. Helen zachowywała się, jakby obojętność chło- paka ją satysfakcjonowała. Uśmiechnęła się do niego, przewróci- ła kartkę i zaczęła cicho czytać. Jack zaglądał jej przez ramię, na pewno co najmniej o połowę mniej zaskoczony niż Skeeziks. Jack był przyzwyczajony do tajemnic. Od lat wiedział, że dziwaczne okoliczności śmierci jego ojca - czy też zniknięcia, wszystko jedno - ukrywano przed nim, przypuszczalnie dlate- go, że Willoughby sam ich dokładnie nie rozumiał, a może dok- tor Jensen uważał, iż tak będzie bezpieczniej. Nie chodziło przy tym o suche fakty. Miał oczy i uszy otwarte wystarczająco, by posłyszeć jeden kawałek owej historii tu, drugi gdzie indziej. Nie było w niej nic niestosownego - przynajmniej w jego oczach. Fakt, że w jego matce kochało się, czy też pożądało jej, trzech mężczyzn, włączając w to jego ojca, niewart był ukrywania. Jed- nym z adoratorów był doktor Jensen. I co z tego? Jack od lat wiedział, że zmarła cztery lata po jego narodzinach, wiedział też, że ojciec twierdził, jakoby jej śmierć była wynikiem świadome- go działania lekarza - niejakiego Algernona Harbina - który był odrzuconym adoratorem, tak samo jak doktor Jensen. Szczegóły morderstwa w wesołym miasteczku popełnione- go na urwisku, podczas Przesilenia, były wystarczająco prze- siąknięte skandalem, by usatysfakcjonować całą osadę plotka- rzy, nawet jeśli w tym czasie znajdowali się gdzie indziej - w pobliżu potwora MacWilta, kanarkowej Cyganki czy syna dermoplasty. Lars Portland publicznie rzucił oskarżenie o mor- derstwo, z bliska strzelił łajdakowi Harbinowi w głowę, a sam strzelił sobie w serce. W świetle prawa było to morderstwo z zimną krwią. W oczach Jacka wcale nie tak beznamiętne jak zabójstwo jego matki w celu - jakim? - odegrania się na jej mężu? Zemsty na niej za odrzucenie mrocznego, choć bystrego Algernona Harbina? Ciało zamordowanego doktora Harbina zniknęło. Powszech- nie sądzono, że zwalił się z urwiska i wpadł do Pacyfiku. Jego zwłoki niewątpliwie odpłynęły na południe, porwane przybrzeż- nym prądem, a potem gdzieś na piaskach jakiejś bezludnej za- toczki na północ od San Francisco stały się żerem dla ryb, kra- bów, a w końcu morskich ptaków. Równocześnie z nimi zniknęło wesołe miasteczko wraz z operatorem. Szeryf gminy przez parę tygodni szukał Harbina, chociaż ze szczególnym brakiem entu- zjazmu. W końcu obaj skłóceni nie żyli i nie byłoby kogo oskar- żyć. W owym czasie doktor Jensen był koronerem. Po dojściu do wniosków, których podważanie wydawało się bezprzedmiotowe, pochował Larsa Portlanda na cmentarzu obok jego żony. Jack zawsze uważał, że prawdziwą ofiarą całej sprawy był doktor Jensen: nie zdobył ukochanej kobiety i pochował najlep- szego przyjaciela, który w dodatku był jej mężem. Od lat podej- rzewał też, że doktor mówił o wiele mniej niż wiedział, że istnia- ły elementy tajemnicy, które nie zostały pochowane pod piachem cmentarza w Rio Dell. Uważał, że w odpowiedniej chwi- li lekarz je wyjawi. Teraz jednak zaczynało mu się wydawać, że niektóre z tych rewelacji docierają doń z wiatrem albo wraz z po- ciągiem jeżdżącym po zrujnowanych od lat torach. - Poddaję się - jęknął Skeeziks, patrząc na Helen. - Wygra- łaś. Masz książkę, ja nie. Nie będę ci jej wyrywał, bo jesteś dziewczyną i mogłabyś się popłakać. - Bo ukręciłabym ci nos, chciałeś powiedzieć. Odczep się. Al- bo mnie ładnie poprosisz, albo możesz iść na kapuśniak. Skeeziks podszedł i obiema rękami złapał warkocze Helen. Zaczął wymachiwać nimi nad jej głową, ich cienie zatańczyły na ścianie. - Oto Perry i Winkle, walczący bracia warkoczowi, odtwa- rzający bitwę o pomost - powiedział, każąc warkoczom ukłonić się sobie, a potem zaatakować się nawzajem. Zderzał je ze sobą, równocześnie wydając z siebie dźwięki nieźle naśladujące odgło- sy walki. Helen odwróciła się gwałtownie na krześle i walnęła go dwa razy w brzuch. Szarpnął się do tyłu, zaczepiając stopę o no- gę jej krzesła i wywalił je do tyłu razem z dziewczyną, przy akom- paniamencie łomotu i śmiechu. Helen wepchnęła sobie pięść do ust, drugą sięgnąwszy Skeeziksa jeszcze raz, potem stoczyła się z przewróconego krzesła i wstała. W czasie zamieszania Jack porwał książkę, więc Helen jemu też dołożyła i zabrała tom. Skeeziks aż dławił się ze śmiechu. - Kto to? - dobiegł z dołu głos. - Czy to ty, Bobby? Jesteś na strychu? Kto siedzi na strychu? Zaraz się dowiem! Złazić stam- tąd! Czy to ty, Helen? Panna Flees nasłuchiwała w ciszy. Przyjaciele stali nierucho- mo, ledwie oddychając, ale radośnie szczerząc do siebie zęby. Jack delikatnie przekradł się do wywietrznika i wyjrzał. W dole stała panna Flees z drewnianą łyżką w ręce i przechyloną na bok głową. Był tam też Peebles, siedzący na stołku. Jack przysunął się do Helen, puścił oczko i dziewczyna za- częła - bardzo delikatnie, prawie jak ptak - naśladować wysoki, pełen przydechów głos pani Langley, strychowego ducha, recytu- jąc - jak to często robią duchy - urywki poezji romantycznej, traktujące o zmarłych kochankach i zrujnowanym życiu. Jej głos wznosił się i opadał. Z dołu nie dobiegały żadne dźwięki. Panna Flees stała jak przed chwilą, z przekrzywioną głową, nasłuchu- jąc. Helen nagle zamilkła i posłała Skeeziksowi groźne spojrze- nie, mówiące, co z nim zrobi, jeśli nie utrzyma swojego chichotu w ryzach. Panna Flees nie poruszyła się jeszcze przez moment, potem, jakby usatysfakcjonowana, powróciła do przerwanej czynności. Jack był ciekaw, co też takiego robiła. Pochylona nad wielką, ni- klowaną kadzią wpatrywała się intensywnie w coś w jej wnętrzu. Peebles zaglądał tam razem z nią, wtykając do środka łyżkę i szybko ją cofając. Ramiona podrygiwały mu, pewnie wskutek powstrzymywanego chichotu. Panna Flees wstała, żeby zamknąć drzwi. W kadzi, zataczając leniwe kręgi, pływał stwór z oceanu, którego pojawienie się wywołało tego popołudnia takie zamie- szanie. Jack popatrzył na stworzenie zmrużonymi oczami. W świetle gazowej kuchennej latarni zupełnie nie przypominało ryby - krę- pe, różowe, o płetwach, które równie dobrze mogły być rękami - jakby zostało skonstruowane przez kogoś, kto chciał stworzyć istotę ludzką, a potem w połowie roboty zmienił zdanie, usiłując dokończyć stwora jako rybę, czego rezultatem było diabli wiedzą co. Jack, patrząc na istotę, doszedł do wniosku, że wtedy, na po- moście, Mac Wilt mógł się wściec nie tylko ze strachu, że nie by- ła to zwykła reakcja na obelgę. Zamachał ręką do przyjaciół, jed- nocześnie wskazując im przyłożonym do warg palcem, że należy zachować ciszę. Helen podeszła pierwsza, za nią Skeeziks, posu- wając się powolnymi, niesamowicie długimi krokami, trzymając ręce z dala od tułowia, poruszając palcami, zupełnie jakby od- grywał tajnego agenta w szczególnie szmirowatej sztuce. Spra- wiał wrażenie, że zaraz zacznie się głośno cieszyć ze swoich bła- zeństw, więc Helen rzuciła mu spojrzenie zdolne usadzić słonia. W końcu ona miała więcej do stracenia niż chłopaki. Panna Flees otworzyła mały, zakrwawiony woreczek, sięgnę- ła do środka i wyciągnęła kurze flaki, które Peebles przyniósł z zaułka. Jej obrzydzenie wydawało się połowiczne, jakby nie by- ła pewna, czy chce robić to, co robi, czy nie. Peebles przyglądał się, zafascynowany. Ponownie podetknął łyżkę stworzeniu. Zo- stała mu wyrwana z ręki, a panna Flees syknęła na niego ostrze- gawczo. Potem oboje próbowali odzyskać łyżkę, sięgając bezsku- tecznie w głąb kadzi i gwałtownie cofając ręce, zupełnie jakby usiłowali wyciągnąć coś z gorącej brytfanny. W końcu pannie Flees się udało. Obrzuciwszy Peeblesa sro- gim spojrzeniem, odłożyła łyżkę na brzeg zlewu. Przykręciła lam- pę gazową i zapaliła z tuzin świec, które wyglądały jak kupki czarnego wosku. Rozległo się zawodzenie - jakiś rodzaj inwoka- cji. Jack słuchał uważnie. Z początku brzmiało jak wiatr świsz- czący w uszach, odpływający w ciemność. To była panna Flees. Stała z zamkniętymi oczami, intonując jakiś rodzaj pieśni. Po- tem podniosła cukiernicę, wzięła garść cukru i usypała z niego na kuchennej podłodze ścieżkę w kształcie okręgu. W jego centrum położyła kurze wnętrzności, wokół nich ustawiła w równych od- stępach pięć czarnych świec, cały czas nucąc. Peebles gapił się na to ze swego stołka. Nagle Jackowi wydało się, że wszystko tonie w mroku. Sły- szał wiatr pędzący przez drzewa i noc, a także deszcz łomoczący na gontach. Przez moment poczuł się, jakby płynął nad wywietrz- nikiem, unosząc się wraz z otaczającą go ciemnością. Zmusił się do spojrzenia na Skeeziksa; ten stał koło niego skamieniały ze strachu, z twarzą wykrzywioną dziwną mieszaniną ciekawości i odrazy. Panna Flees zebrała nieco wosku, który spłynął z jednej ze świec, otoczyła go w cukrze i przeciągnęła kulką po wnętrzno- ściach, lepkich od na wpół zakrzepłej krwi. Wrzuciła tę porcję do kadzi. Woda chlusnęła, stwór siorbnął głośno przy samej po- wierzchni - potem zapadła cisza. Nie przerywając zaśpiewu, pan- na Flees przygotowała kolejną porcję. Tym razem jednak odłoży- ła Posłodzoną kulkę na brzeg stołu i podała coś Peeblesowi. Wyraźnie nie miał ochoty tego wziąć, cokolwiek to było. Potrzą- snął głową. Panna Flees zrobiła to samo, nucąc teraz głośniej, jak gdyby krzyczała na Peeblesa w jedyny dostępny jej sposób. Ponownie potrząsnął głową. Schwyciła jego rękę, zablokowała ją pod swoim łokciem i dźgnęła go w dłoń. Okazało się, że podawa- ła mu igłę, a on odmawiał utoczenia sobie krwi. Kiedy ostrze przebiło mu skórę, skrzywił się, ale nie jęknął. W oczach błysnę- ła mu nienawiść, a potem fascynacja, kiedy obserwował krople krwi spadające na słodką kulkę, zabarwiając ją głęboką czerwie- nią, bardzo ciemną w przyćmionym świetle. Panna Flees wrzuci- ła kęs do kadzi i ponownie stwór zjadł podaną mu porcję. Tym ra- zem Jack widział jego otwór gębowy, kiedy wychynął z płytkiej wody, zbierając wosk z jej powierzchni. Potem zaczai krążyć w swoim więzieniu, jak się zdawało w gorączkowym poszukiwa- niu kolejnych kąsków. Panna Flees śpiewała ciszej, prawie szep- tem, w niższej tonacji. Dołączył do niej drugi głos, wysoki, bulgo- tliwy, brzmiący jak świergot małych podwodnych ptaków - najwyraźniej wydawany przez stwora w kadzi. Kobieta zmieniła swoją melodię, przyspieszając jej rytm tak, żeby zgrał się z pie- śnią stworzenia. Do chóru włączył się trzeci głos. Rozbrzmiał gdzieś w mroku strychu. Deszcz nagle jakby zaczął bębnić w dach do taktu, a głos śpiewał coś, co Jack odbierał jak hymn o słowach wyraźnie wy- mawianych, a mimo to kompletnie niezrozumiałych. - Zamknij się! - szepnął Skeeziks. Śpiew brzmiał. Na dole panna Flees zaczęła się kołysać na piętach w przód i w tył. Peebles siedział na stołku, z zamknięty- mi oczami, przyciskając kciuk do dłoni. - Przestaniesz w końcu, czy nie! - syknął Skeeziks do Helen. Jack też pragnął, żeby Helen zamilkła. Ani trochę nie podo- bało mu się to, co działo się w kuchni. Mieszanina woni kapuśnia- ku, aromatu świec oraz delikatnego, żelazistego zapachu krwi wy- pływała z wywietrznika prosto w jego twarz, wywołując mdłości. To wszystko nie było podobne do panny Flees, ani do wcześniej- szych spotkań z Peeblesem. Tym razem działo się coś innego, coś powodującego drżenie i migotanie dusznej atmosfery strychu, całego domu. - To nie ja - szepnęła Helen. Jack i Skeeziks popatrzyli na nią. Zakładali, że udawała pa- nią Langley, jak zwykle strojąc sobie żarty z panny Flees. Ale nie. Milczała i patrzyła nieruchomo przed siebie. Tam, w zakurzo- nej wnęce niskiej, cienistej mansardy, coś kołysało się w powie- trzu jak szary welon, dostrzegalne pomimo ciemności. Unosiło się jak cienie miasta, które widzieli nad wzgórzami Moonvale. Wirując i gęstniejąc, przybrało oblicze starej kobiety, odwróco- nej półprofilem, bez mrugnięcia wpatrującej się w ciemną ścianę nie zogniskowanymi na niczym oczami. Długie, siwe włosy ster- czały jej na głowie. Kiedy śpiewała razem z panną Flees i stwo- rem z kadzi, jej usta otwierały się i zamykały jak u drewnianej marionetki. Jack nie potrafił określić, jaka to była pieśń. Połowa jego umysłu usiłowała jej się przysłuchiwać, połowa głęboko pra- gnęła znajdować się w dowolnym, innym miejscu na ziemi. Panna Flees wydawała się przerażona. Jej uroki, czemukol- wiek miały służyć, zmierzały ku jakiemuś niewyobrażalnemu ce- lowi, ale głos ze strychu ją niepokoił. Za to Peebles wsłuchiwał się weń uważnie. Oczy miał półprzymknięte, jakby studiował efekty zaklęć panny Flees. Znowu trzymał w ręce łyżkę, bezwied- nie postukując nią w kolano w takt dziwnych rytmów. Nachylił się nad kadzią, zerknął na pannę Flees, która zamknęła w skupie- niu oczy i niepewnie szturchnął rybowatego stwora końcem łyżki. Ten przerwał swój kanarkopodobny śpiew, wyskoczył w górę z pojemnika i zatopił zęby w palcu Peeblesa, waląc na wszystkie strony ogonem, aż przy wtórze wrzasku chłopaka spadł z powro- tem do naczynia i zamarł. Peebles zsunął się ze stołka, machał ręką i jęczał. Miał od- gryziony mały palec. Panna Flees ocknęła się z transu, przez uła- mek sekundy stała nieruchomo, orientując się w sytuacji, a po- tem uderzyła chłopaka grzbietem dłoni. Przestał się miotać i stanął nieruchomo. Krew kapała mu z kikuta na podłogę. Po- tem bardzo ostrożnie owinął dłoń małym ręcznikiem, odwrócił się sztywno i wyszedł z pomieszczenia. W słabym blasku świec Jego twarz była upiornie blada. Jack pomyślał, że strych oszalał. Nagle powietrze wypełniło się czymś w rodzaju mgły, przypominającej kryształki lodu wi- rujące na wietrze, a wokół rozbrzmiewały głosy kotów i ptaków, piszczących, gwiżdżących i miauczących, jakby ktoś przysmażał je na patelni. Wyśpiewywany hymn rozbrzmiał głośniej, walcząc o lepsze z grzmiącą wokół kakofonią. W głębi, w kątach strychu cienie pojaśniały, jakby czerwienią świtu, a pomiędzy nimi lśni- ły punkciki, przypominające małe gwiazdy, unoszące się świetli- ki albo iskry zrodzone wprost z naładowanego, wirującego po- wietrza. Panna Flees nagle zaczęła zdradzać oznaki dezorientacji. Za- machała trzymaną drewnianą łyżką i zawołała Peeblesa. Potem schyliła się, żeby spojrzeć na stwora i zawadziła kościstym bio- drem o kant stołu. Szarpnęła się w tył i zaklęła z bólu. Zamiesza- nie na strychu osłabło, nagle powietrze się uspokoiło. Jack miał wrażenie, że coś się załamało, jakby powietrze zmęczyło się i przysiadło dla odpoczynku. Rozgwieżdżone zakamarki pomiesz- czenia przygasły, miauczenie kotów ucichło, przebrzmiał ostatni ptasi trel. Panna Flees zaczęła znów nucić, ale coś było nie tak. Stwór nie zawtórował. Pani Langley milczała. Pozostała tylko cisza, tym bardziej wyrazista, że poprzedziła ją kakofonia. Panna Flees od- chrząknęła, spróbowała zaświergotać - z takim samym rezulta- tem: nic. Dwie świece zamigotały i zgasły, a cukrowy krąg oraz wnętrzności zostały porozrzucane i rozdeptane przez miotającego się wokół rannego Peeblesa. Na strychu twarz z mansardy zniknęła. Kiedy w końcu panna Flees zamilkła, jedynymi dźwiękami pozostały odgłosy wiatru, deszczu i bulgotanie zupy. Trójka przyjaciół na palcach, w mil- czeniu podeszła do stołu. Helen podniosła książkę i machinalnie ją otworzyła. - Hę? - odezwał się Skeeziks, ogłupiały i zdezorientowany, potem spytał Helen: - Kto napisał tę książkę? Helen zatrzasnęła ją, odwróciła się i zapatrzyła w okno. - Viola Langley - odparła i wskazała na tom, jak gdyby za- praszając, by sprawdzili to sami. Ulice były mokre, ciemne i wymarłe. Chmury pędziły po nie- bie. Księżyc, dwa dni po pełni, od czasu do czasu wyglądał zza nich, jak oko wyrzeźbione w skamieniałej kości. Rzucane prze- zeń cienie tańczyły i miotały się jak wichrowe gnomy, rozpłasz- czające się na ścianach domów, wymachujące rękami nad głową i odchodzące w nicość, gdy chmury przesłaniały księżyc i ulice znów pogrążały się w mroku. Lantz wędrował przez noc, nieufny wobec światła i nieufny wobec cieni. W łukach słojów sztachet cedrowego płotu widział twarze. Uśmiechały się do wirujących, podświetlonych księży- cem chmur, rozwiewając się po chwili. Pohukiwanie sowy, ukry- tej gdzieś wśród gałęzi bezlistnego dębu, przegoniło go z otwarte- go chodnika, biegnącego wzdłuż High Street w wąski, kręty zaułek. W deszczowej, mrocznej pustce coś się czaiło, coś się zbli- żało. Czekało też w zaułku. Nie widział tego, ale był pewien, że ono widziało jego. W chwili gdy chmura pogrążyła uliczkę w mroku, zobaczył pochyloną sylwetkę czarnego stracha na wróble, rysującą się na tle ściany wiaty spłukanej do białości deszczem. Wiatr miotał je- go wypchanymi trawą ramionami w przód i w tył, zupełnie jakby były na zawiasach. Słyszał towarzyszący temu ruchowi szelest. Znieruchomiał, czekając; wydawało mu się, że słyszy trzepot skrzydeł czegoś lecącego przez noc. Nagle poczuł się osaczony przez naciskające cienie, przez duchy, gnomy i świszczący, ro- zumny wiatr. Zaułek wił się tak mocno, że chłopak nie widział przed sobą dalej niż na dziesięć, piętnaście stóp, ale czuł obec- ność czegoś przycupniętego w błocie, wśród porzuconych mebli. Odwrócił się i uciekł, a wiatr następował mu na pięty. Kącikiem oka zobaczył stracha tańczącego w nagłym podmu- chu, podrygującego, tłukącego się i szarpiącego na kiju od miotły wbitym w grunt zachwaszczonego ogrodu. Kapelusz mu spadł i pomknął jak latający talerz na dach szopy, potoczył się po gon- tach, potem załomotał o paliki niskiego, dziurawgo płotu. Lantz pobiegł z powrotem na High Street. Ksylofonowe dźwięki budzo- ne przez kapelusz, szelest traw, pohukiwanie sowy, wycie wiatru - wszystko to łomotało mu pod czaszką jak czarcia orkiestra. Jego leśny dom zsunął się po zboczu wzgórza. Siedem dni deszczu zamieniło grunt w grząskie błocko i szałas pośpiesznie wyruszył ku morzu. Wraz z nim powędrowały jego wypchane zwierzęta, skrzecząc, miaucząc i piszcząc, z ciemnymi oczami Przepełnionymi strachem. Lantz usiłował je uratować, ale w śli- skim błocie i ulewnym deszczu nic nie mógł zrobić. Być może, kiedy ukaże się słońce, jakieś jeszcze ocaleją. Ist- niała spora szansa, że zostały poniesione tylko kawałek wzdłuż urwiska i będą na niego czekać gdzieś w pobliżu wesołego mia- steczka. Prawdopodobnie jednak nie. Za dwa, trzy dni przepłyną wzdłuż bagnistych plaż zatoki San Francisco niczym zatopione zoo. Ludzie z podwiniętymi nogawkami, szukający małży po od- pływie, znajdą tam zwierzaki wśród złóż szklanych oczu, baweł- nianych pakuł, pobrzeżek, roślinożernych ślimaków, żyjących na morszczynie. Lantz wszystko to widział. Kiedy zaciskał powieki, obraz ten stawał mu przed oczami, zupełnie jakby został namalowany na płótnie wielkości stodoły. Nie potrafił tylko pomyśleć o tym bar- dziej szczegółowo. Nie umiał prześledzić ich dziwacznej odysei krok po kroku, wyobrazić ich sobie spływających ze wzgórz, chwiejących się na krawędzi kruszącego się urwiska, kotłujących się w pianie łamiących się fal i odpływających w końcu w nurcie prądu, oplatanych wodorostami i śmieciami. Przez mroczne kory- tarze jego wyobraźni przebiegały jedynie pojedyncze kadry, jak fragmenty krajobrazu widziane przez lornetkę odwróconą nie- właściwą stroną. Zamknął oczy i zobaczył je, szybko poruszające się w ciemno- ściach oceanicznego rowu, znoszone na południe głębinowym prądem. Płynął tam struś, głowa łosia, bezpański pies, ryba z sze- roko rozwartym pyskiem, w którym równiutkie rzędy zębów przy- pominały krótko obcięte kawałki strun fortepianowych. Była też małpa o wyłysiałym miejscami futrze, kawałek sklejki z przycze- pionymi doń szesnastoma ryjówkami, ułożonymi według wielko- ści. Teraz, wirując, mijały skupiska małży, wieloszczetów i ukwia- łów miękko kołyszących się w falującej wodzie. Zorientował się, że dotarł w pobliże tawerny MacWilta. Do- szedł tu, nie wiedząc jak. Wydawało mu się, że to noc ciągnie go za sobą, jakby przeznaczyła mu jakiś los, którego nie umiał po- jąć. Spojrzał w górę, na okno od strychu, wyobrażając sobie, że widzi tam siebie, przyglądającego się sobie z góry. Przez moment rzeczywiście to widział. Usłyszał wysokie trele małych ptaszków, poczuł stęchły zapach ich nieoczyszczonych klatek, rozsypanej karmy, starych worków i mikstury z tartych ziemniaków, cebuli i boczku, gotującej się na piecyku. Lantz był chudy, ubranie wisiało na nim jak na strachu na wróble, który wygnał go z zaułka. Już wiele lat temu przestał w ogóle przejmować się jedzeniem. Zawsze można było pożywić się orzechami, jeżynami i grzybami. Od czasu do czasu odwiedzić panią Jensen. Jej mógł ufać. W wietrze, wiejącym od oceanu, po- nad urwiskiem, słyszał muzykę dobiegającą z wesołego miastecz- ka. Po zachodniej stronie, gdzie chmury zaczynały się rozwiewać, widział migotanie, jakby tysiące świec płonących ponad morzem. Mogły to być gwiazdy albo światła wesołego miasteczka. W tawernie paliło się światło. Lantz podkradł się do okna i zerknął do środka, uchylając muślinowe firanki. Był tam MacWilt, który akurat rozbił sobie kolano o krzesło. Zaklął, po- tem cofnął się i spróbował je kopnąć, ale nie trafił i niemal prze- wrócił się w tył od zamachu. Oczy miał przewiązane szmatą i wy- macywał sobie drogę po wnętrzu tawerny jak ślepiec, popychając stołki, waląc pięścią w blat baru, skrzecząc przerażająco. Lantz tego nie pojmował. Dlaczego MacWilt owinął sobie głowę szmatą? Przycisnął twarz do popękanej szyby i chciał się odezwać, ale nie miał pojęcia co powiedzieć. Zaświstał przez dziurę w oknie niczym wiatr pod drzwiami, przyglądając się jak MacWilt gwałtownie odwraca głowę i zaskoczony otwiera usta. Lantz zacmokał jak wiewiórka, potem udał dźwięk wody bulgo- czącej w rynnie. MacWilt krzyknął chrapliwie i przedramieniem zrzucił z lady kilka szklanek. A kiedy Lantz zaświergotał wysoko, delikatnie, jak odległy kanarek, ruszył skurczony ku ścianie, ma- cając przed sobą obiema rękami, kręcąc głową na boki. - Popatrzcie! - krzyknął Jack, odrywając się od książki i po- kazując coś na zewnątrz. Ktoś zaglądał przez okno do tawerny. W ciemności chłopak nie potrafił rozpoznać osoby, ale kiedy czło- wiek ten obszedł budynek i skierował się w boczną uliczkę, zoba- czył, że to Lantz, wychudły, ubrany w łachmany i powłóczący no- gami na swój dziwaczny sposób, idący nieco boczkiem. Skeeziks już podnosił klapę. Jack i Helen ruszyli za nim na dół, wśliznęli się do jednej z sypialni i wyleźli przez okno. Pe- ebles wyszedł pół godziny wcześniej, przyciskając szmatę do pal- ca i przekradając się w stronę urwiska, rozglądając się dookoła, jakby podejrzewał, że ktoś go obserwuje. Oczywiście miał rację. Nie chcieli zaskakiwać Lantza. Jeśliby zaszli go od tyłu bez ostrzeżenia, zniknąłby. Stali więc w cieniu, po drugiej stronie uli- cy i obserwowali. Lantz schylił się nad czymś, co leżało za stoją- cym przy krawężniku drzewem. Podniósł to obiema rękami. Zna- lazł kawałek teleskopu MacWilta, fragment soczewki prawie wielkości głowy Lantza. Właśnie w tym momencie pokazał się księżyc, oświetlając ulicę. Chłopak podniósł szkło do twarzy i popatrzył przez nie, do- Część 2 przez okno strychuROZDZIAŁ SZÓSTY Doktora Jensena znaleźli w szopie na wózki. Poprawiał szwy w bucie. Zbliżała się dziewiąta. Olinował sznurowadłami maszt i zamocował rumpel na pięcie. Jak powiedział, zamierzał tym żeglować. Jack pomyślał, że jest mnóstwo o wiele łatwiej- szych sposobów zdobycia łodzi: w porcie cumowało kilka jedno- stek wynajmowanych na dni, poza tym wielu szyprów, zwłaszcza w czasie Przesilenia, nie miało nic innego do roboty oprócz rej- sów na zamówienie. Doktora Jensena nie interesowało zwyczajne żeglowanie „w ło- dzi". W gruncie rzeczy kiepsko znał się na żeglarstwie, mimo że ja- ko chłopak sporo pływał po zatoce San Francisco. Kiedy podrósł, stracił entuzjazm i cieszył się morzem z plaży - już nie musiał wyru- szać na ocean. Żegluga w gigantycznym bucie, powiedział, szcze- gólnie jest pociągająca. Nie wiadomo gdzie człowiek może skoń- czyć. Zamierzał wypłynąć nazajutrz. Odpływ zaczynał się o dziewiątej rano, a on chciał się z nim zabrać. Nie miał pojęcia, kiedy powróci do domu, lecz był głęboko przekonany, że wziąwszy pod uwagę dziwną pogodę, zaskakujące morze, a zwłaszcza nad- chodzące Przesilenie, nie powinna to być zbyt długa podróż. Pani Jensen nie wybierała się razem z nim, ale ze zrozumieniem odnosi- ła się do tej wyprawy i nie zamierzała w niej przeszkadzać. Troje przyjaciół skinęło głowami, choć Jack wcale nie był przekonany wywodem doktora Jensena, mimo że pozornie wydawał się on cał- kiem logiczny. Coś tu sugerowało więcej, niż zostało powiedziane. Helen pokazała doktorowi książkę pani Langley. Wcale nie wydawał się zaskoczony. Jednak ostrzegł ich przed nadmiernym zainteresowaniem tą sprawą i oświadczył, że być może najlepiej by się stało, gdyby uznali wszystko za bajki i nic więcej. Usłyszawszy to, Jack podrapał się po głowie, jednak po- wstrzymał się od wypowiedzi na temat buta. Przyjrzał się upa- pranemu klejem doktorowi, jego kombinezonowi oraz nieco- dziennej łodzi i powiedział: - Wygląda na to, że nagle wszyscy dokądś zmierzają, nie- prawdaż? - O? - zdumiał się doktor. - No, może niekoniecznie dosłownie wyruszają dokądś, ale niewątpliwie coś knują. Coś wisi w powietrzu, nie? Jak tuż przed burzą, tyle że to napięcie trwa cały tydzień i staje się... jak to po- wiedzieć? Nie gorsze, bardziej intensywne, jakoś tak. - Bardzo tajemnicze - mruknął doktor Jensen, smarując po- deszwę, zupełnie jakby nie zwracał uwagi na słowa Jacka lub po prostu uważał, że w ogóle nie warto o tym rozmawiać. Jack opowiedział mu o pannie Flees i potworku morskim. Doktor Jensen pokręcił głową z obrzydzeniem. Za to zaintereso- wały go wieści o pojawieniu się pani Langley i jej przyłączeniu się do zaklęć, choć tylko na moment. Potem wzruszył ramionami i wrócił do swojej roboty. - Czy ostatnio pani Langley była bardziej aktywna niż zwy- kle? - spytał od niechcenia, wycierając dłonie o kombinezon i podnosząc wzrok na Helen. Skinęła głową. - Szczerze mówiąc, tak. Czasami nie da jej się uciszyć. Za- zwyczaj kiedy rozmawiałam z nią, była uszczęśliwiona i milkła. Na przykład, ona gada o różowej sukience albo o indyku na Świę- to Dziękczynienia, a ja odpowiadam, że sukienka jest śliczna lub że nie jadłam lepszego indyka. Potem zapada cisza, jakby mar- twiła się z powodu tej sukienki czy indyka, a moja odpowiedź, nie wiedzieć czemu, ją usatysfakcjonowała. Za to przez ostatni tydzień jęczała i gadała dużo i szybko. Oprócz tego słychać na strychu miauczenie kotów. Sądzę, że jest ich więcej - może trzy czy cztery. - Mówisz - odezwał się doktor Jensen, zapalając fajkę - ko- ty, tak? Duchy kotów? - ^ Helen wzruszyła ramionami. l - Nigdy tam na górze nie widziałam ani jednego żywego. - W kierunku na Moonvale są porozkopywane groby - oznaj- mił doktor Jensen i popatrzył na nich, jakby nagle nabrał ocho- ty do rozmowy na temat wspomnianych przez nich tajemnic, su- gerując jednak, że to bardzo poważna sprawa, wymagająca starannego doboru słów. - Słyszeliście o tym? Cała trójka pokręciła głowami. - Oraz jeden na cmentarzu w Rio Dell. O tym jednym powi- nieneś się dowiedzieć, Jack, a może już wiesz. Oczy Jacka rozszerzyły się gwałtownie. Istniał tylko jeden powód, dla którego doktor mówiłby w ten sposób. - Grób mojego ojca? Doktor skinął głową, pykając z fajki i przyglądając się chłop- cu przymrużonymi oczami. Na chwilę całkowicie oderwał się od swojej łodzi. Rozmowa dotarła do momentu, w którym potrzebo- wał pełnej koncentracji. - Dzisiaj zajrzałem tam wczesnym rankiem. Powiedziałbym ci o tym na urwisku, ale przedtem chciałem jeszcze zajrzeć do grobów pod Moonvale. Takie coś zdarza się nie pierwszy raz. Je- śli porządnie przycisnąć panią Langley, opowie o tym - gloryfiku- jąc rzecz trochę, jak zawsze. Ona nie widzi niczego zdrożnego w ubarwianiu prawdy, jeśli dzięki temu opowieść będzie ciekaw- sza. Nam jednak chodzi o prawdę i, jak powiedziałem, wyjawił- bym ci wszystko wcześniej, gdybym wiedział wystarczająco dużo. Dziś wieczorem szukałem cię na farmie, ale Willoughby oświad- czył, że nie było cię przez cały dzień. Tych grobów pod Moonvale nikt nie obrabował. Zostały czę- ściowo wypłukane przez Eel i jeżeli deszcz nie ustanie, do rana w morzu pojawią się zwłoki. Jednak kilka nie zostało otwartych przez rzekę, a przynajmniej ja tak sądzę. Uważam, że z tych wy- dostali się nieboszczycy i gdzieś poszli. Skeeziks zaśmiał się głucho, jakby jednocześnie czuł się za- kłopotany, że to robi, a z drugiej strony sytuacja była zbyt zabaw- na, żeby mógł się powstrzymać. Jack milczał. Makabryczna myśl o zwłokach jego ojca odmaszerowujących z cmentarza w Rio Dell wcale nie była komiczna. Doktor Jensen musiał dostrzec to w wy- razie jego twarzy, bo uniósł rękę i potrząsnął głową. - Grób twojego ojca został rozkopany. Tym się wyróżnia. Ko- ści nadal w nim leżą. Informacja o kościach wcale się Jackowi nie podobała, ale mimo wszystko ulżyło mu. - Ale po co? - spytał, w jakiś sposób pewien, że doktor Jen- sen zna odpowiedź. Doktor wzruszył ramionami, kilkakrotnie pyknął z fajki, Przerwał na chwilę, by ubić w niej tytoń i ponownie zapalić. - To nie są kości twojego ojca - powiedział w końcu. Jack stał w milczeniu. - Ja składałem szczątki w trumnie. Należały one do człowie- ka, który nie żył już od wielu lat. Kiedy wkładałem kości, zaczy- nały się już rozsypywać i musiałem dorzucić naręcze rupieci two- jego ojca, żeby ciężar się zgadzał. - Mówi mi pan, że mój ojciec żyje? - Nie. Nic takiego nie mówię. Oświadczam tylko, że nie zo- stał pochowany w tej trumnie. Może żyć albo nie. Może to jego but dziś tu reperuję. - Nie został zastrzelony? - Och, postrzelono go, oczywiście, ale nie było to nic poważ- nego. Harbin trafił go w ramię. Twój ojciec wpakował Harbinowi kulę w twarz. Chciałbym móc powiedzieć, że w obronie koniecz- nej. Nie, nieprawda. Gdzieś mam obronę własną. Jeśli ktokol- wiek zasługiwał na śmierć, to Harbin na pewno. Na coś gorszego. Nie jestem pewien, czy w końcu rzeczywiście nie spotkał go gor- szy los. Nie znaleziono jego ciała. Słyszeliście o tym. Spadł z urwi- ska podczas przypływu. Oczywiście, działo się to w czasie Przesi- lenia, które wcale nie różniło się od tego: deszcz i wicher przez cały tydzień, przypływ jednego dnia za wysoki, drugiego za ni- ski, nadciągające z północy burze ucichające w ciągu godziny, by po upływie następnej wybuchnąć od nowa. Pewnej nocy kilka domów pod Ferndale zostało zmytych. Mnóstwo ludzi utonęło. Ich ciała odnaleziono - wszystkie. Jednak Harbin zniknął bez śla- du, choć poszukiwania prowadzono wzdłuż całej plaży przez ty- dzień. - Czyje kości były w trumnie? - zapytał Jack, który, choć za- fascynowany zniknięciem Harbina, nie potrafił przestać myśleć o otwartym grobie swojego ojca. Wiadomość, że być może jeszcze żyje, w dziwny sposób pozbawiła go pewności siebie. Jakoś była przygnębiająca. Jeśli to prawda, jeśli jego ojciec zastrzelił Harbi- na i uciekł, to Jack został opuszczony na tyle lat i pozostawiony na pastwę Willoughby'ego, pomimo że rodzic mógł łatwo wrócić po niego do domu. Nikt w osadzie nie uważał, że popełnił on prze- stępstwo. Na miejscu nie było komu poprowadzić śledztwa, a przynajmniej nikogo, kto wniósłby oskarżenie. - W trumnie znalazły się kości człowieka, o którym opowia- dałem wam dziś rano. Starego Chińczyka z San Francisco, miesz- kającego w magazynie nad zatoką. Na urwisku było nas trzech: Willoughby, ja i Kettering. Tak samo pragnąłem śmierci Harbina jak Lars Portland, ale nie miałem dość odwagi, żeby samemu to zrobić. Nie było takiego zła, którego by nie wyrządził. Zabójstwo twojej matki - dokonane przez niego, nie ma co do tego żadnych wątpliwości - było tylko jednym z jego przestępstw. Jednak już to jedno wystarczało. Twój ojciec powiedział, że go zabije i zrobił to, a przynajmniej próbował, potem uciekł przeświadczony o spełnieniu swojej groźby. Próbowałem go powstrzymać, choć niezbyt zdecydowanie i przyglądaliśmy się z Willoughbym jak ci dwaj wrzeszczeli na siebie. Gdyby Harbin zabił twojego ojca, sam bym go zastrzelił, tam, na miejscu, a potem poniósł konsekwen- cje. Ale, jak mówiłem, twój ojciec strzelił mu prosto w twarz - pocisk cisnął nim w tył i zrzucił go z urwiska. Widzieliśmy, jak spadał do oceanu, niby szmaciana lalka. Widzieliśmy jego biały płaszcz, przewalający się z falami przez skały; potem prąd wycią- gnął go na głębinę i zniknął. Żarcie dla ryb, pomyśleliśmy. Te- raz nie jestem już taki pewien. - Kto więc nie żyje, oprócz człowieka z San Francisco? - Nikt. - Gdzie jest mój ojciec? - Zapytaj panią Langley. Ona wie. - Gdzie jest doktor Harbin? - Już kiedy spytał, Jack uświa- domił sobie, że wcale nie chce wiedzieć; że jeśliby wiedział, z pewnością sam by go zabił. To też nie było prawdą. Może powi- nien chcieć zabić tego człowieka za to, co zrobił jego matce i oj- cu. Ale właściwie nie znał swoich rodziców. Miał tylko mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Poza tym myśl o zabiciu czegokol- wiek, czy kogokolwiek była mu obca. Mogła mieć powab dla ko- goś takiego jak Peebles czy MacWilt albo Harbin. - Nie rozumiem - powiedział Jack. - Mam na myśli pocho- wanie starych kości w grobie mojego ojca. - Prawdę mówiąc, nieboszczyk nie był nam potrzebny. I tak wydarzenia na urwisku wymagały jakichś wyjaśnień. Kiedy zna- leźliśmy starca, niewiele różnił się od mumii. Leżał w deszczu. Wyglądał jak stara, skórzana torba przerobiona na lalkę. Mamro- tał coś bez sensu, może w nieznanym nam języku. W ciągu pięciu niinut zamienił się w stosik kości i kupkę pyłu, który wymiesza- ny z błotem na łące spoczywa tam do dzisiaj. Jego kości zapako- waliśmy do worka i zanieśliśmy do domu. Mówiłem już, że włoży- łem je do trumny razem z balastem, a wszystkim powiedziałem, że leży w niej Lars Portland. Byłem wtedy koronerem i nie mia- łem powodów, żeby kłamać. Nikt nie podejrzewał mnie o współ- udział w całej sprawie. Zresztą przez pewien czas rzeczywiście trzymałem się od tego z daleka. Po prostu chciałem, żeby sprawy toczyły się gładko. Tak zresztą było - aż do tego momentu, kilka dni temu. Skeeziks, słuchając doktora i Jacka, usiadł na beczułce z gwoździami. To była ich sprawa, a on miał dość zdrowego roz- sądku, żeby trzymać się od niej z daleka. Kiedy jednak wydało mu się, że Jack ma już dość, zapytał: - A co z wesołym miasteczkiem? Powiedział pan, że ten sta- ry facet, który - jak to było, rozpadł się tam na urwisku? - prowa- dził je. Co się stało, kiedy zmarł? Zostało zamknięte? Dokąd się udało? - To, jak sądzę, pozostanie tajemnicą - odparł doktor, zer- kając na podłogę. - Tkwiło w deszczu przez dwa następne dni; wydawało się, że przerdzewieje tam i rozleci się na kawałki. Za- łożyłbym się, że do końca tygodnia nie zostanie po nim więcej niż po znajomym Ketteringa - tylko pył i szkielety maszyn. Po- tem jednak znikło w nocy. Słyszałem poświstywanie organów pa- rowych. Obudziło mnie to około północy, ale zanim wyprowadzi- łem wóz i dojechałem do Coast Road już zniknęło. Zobaczyłem tylko podświetloną przez księżyc kolumnę pary unoszącą się nad linią kolejową po stronie Scotii. Przyłożyłem ucho do szyn i usły- szałem odgłos pociągu odjeżdżającego na południe. Następnego dnia pojechałem jego śladem. Dotarłem aż do San Francisco i zo- stałem tam dwa tygodnie, zaglądając do magazynu, choć wiedzia- łem, że wesołego miasteczka tam nie znajdę, bo już wcześniej magazynu nie było. Miałem świadomość, że to idiotyczne, a jed- nak coś mnie tam ciągnęło. No cóż, magazyn do pewnego stop- nia wrócił. Wyglądał gorzej niż rok wcześniej, a pamiętacie, że już wtedy się walił. Został tylko szkielet budynku. W osłoniętych kątach pył z drewna zżartego przez termity był po kostki głęboki. Wiatr wie- jący od zatoki odsłonił w wielu miejscach podłogę. Wszędzie wa- lały się żelazne, mosiężne, brązowe i miedziane szczątki. Więk- szość z nich tak pokryła rdza i patyna, że nie dało się rozpoznać ich pierwotnego przeznaczenia. Na kilku jeszcze stojących, chwiejących się ścianach ponalepiane były stare plakaty, głów- nie cyrkowe afisze, oprócz nich reklamy wesołego miasteczka. Wszystkie, zniszczone przez pogodę, ukazywały pod sobą następ- ne, warstwa za warstwą. Wyglądało to jakby ściany nie zostały wymurowane, jak gdyby same były z papier-mdche, posklejanego wydzieliną małży i pąkli. Tak przynajmniej sugerował unoszący się tam zapach. Ruiny, nawet w podmuchach wiatru, miały wy- raźną woń jeziorka odpływowego, zbyt długo podgrzewanego przez słońce, bez dopływu świeżej wody. Wszędzie bujnie rozrosły się jeżyny, choć teraz wydawały się schnąć. W całym magazynie trudno było znaleźć miejsce, z które- go można by dostrzec sąsiadujące z nim budynki, stojące za za- chwaszczonymi ogródkami. Dobry widok był jedynie na zatokę znajdującą się za torem na podporach. Od ulicy, przecznicy Em- barcadero, znajdowało się żelazne ogrodzenie, pochylone i poła- mane, które po obu stronach kończyło się, ginąc w krzakach. Do- tarłem tam w czasie odpływu i musiałem zleźć na błotniste dno, a potem wspiąć się od strony zatoki. Miałem do wyboru albo tę drogę, albo przedzieranie się przez gąszcz jeżyn. W każdym razie, zobaczywszy aktualny stan, przekonałem samego siebie, że poprzednim razem źle oceniłem sytuację. Wów- czas nie przeszukaliśmy niczego dokładnie, nadchodziła noc. Za- glądaliśmy przez ogrodzenie i gąszcz jeżyn, myśląc, że nic tam nie ma, jednak najwyraźniej zostaliśmy zmyleni przez słabnące światło. Może wzięliśmy część ruin budowli za podpory toru. Doktor Jensen zamilkł. Wstał i obejrzał swoją łódź, która we- dług Jacka w ogóle nie nadawała się do wypłynięcia w morze. A jednak ten but skądś dopłynął na plażę. Nie wywrócił się ani nie zatonął. Może był zdolny wytrzymać jeszcze jedną podróż. - Czyli od tamtej pory pan tam nie był? - zapytał Jack, nie- zadowolony, że doktor zakończył swoją opowieść. - Och, oczywiście wróciłem tam. Trzy lata później. Pojecha- łem do miasta po kilka płazów i zatrzymałem się w Chinatown na kolację. Jechałem przez Embarcadero autobusem - nie po to, żeby dotrzeć do magazynu, rozumiecie, chciałem nazbierać sala- mander na nabrzeżu - i po drodze minęliśmy bramę. Zaskoczyło mnie to, ponieważ w ogóle nie myślałem o tym miejscu, i zanim się zorientowałem, już zostało za nami. Brama, widzicie, została naprawiona i albo odmalowana, al- bo przynajmniej oczyszczona z rdzy. Zielone, oblepione dojrzały- mi owocami jeżyny równo przycięto. Sam magazyn odbudowano, odeskowano i odmalowano, wstawiono szyby. Przez oświetlone okno zobaczyłem kogoś schylonego nad jakimś urządzeniem i przykręcającego coś kluczem. Potem byliśmy już daleko. Z salamandrami poszło mi kiepsko - mnóstwo było zde- chłych, a reszta niewarta zachodu. Przez wiele godzin bezskutecz- nie usiłowałem odzyskać zainwestowane pieniądze, a potem po- pędziłem na dworzec. Wieczorny autobus do Inverness złapałem w ostatniej chwili. Nigdy już nie dotarłem na Embarcadero i nie mogłem sprawdzić, kto odnowił magazyn. Jednego jestem pe- wien, że nie był to stary znajomy Ketteringa. Jego kości spoczy- wały w trumnie w Rio Dell, są tam również teraz, na nowo przy- kryte ziemią, prawdopodobnie już na zawsze. - No więc, kto to był? - zapytał Skeeziks, spoglądając naj- pierw na Jacka, potem na doktora, jakby uważał, że rozmowa do- tyczy czegoś niedostępnego jego zrozumieniu, ale może pojmo- walnego dla jego przyjaciela. Mylił się, Jack też nic nie rozumiał. Doktor Jensen wzruszył ramionami i odparł, że ma podejrzenia, ale poczeka aż się upew- ni, wtedy im powie. Każdy inny sposób postępowania zrodziłby kłopoty, a według niego cała trójka miała ich już wystarczająco dużo, nie potrzebowali dodatkowych. Jack spytał, co powinni zrobić. Przecież nie mogli stać bez- czynnie, kiedy reszta północnego wybrzeża pogrążyła się w za- gadkach? A gdyby tak coś przegapili? Jeśliby wszyscy tam powę- drowali, a oni zostali w domu? Doktor Jensen chciał wiedzieć, dokąd mieli się wszyscy udać. Jack nie potrafił tego wyjaśnić, za to ponownie spytał dok- tora, dokąd ten zamierza pożeglować w swoim bucie. Zagadnięty wzruszył ramionami i oświadczył, że nigdy nie można przewi- dzieć, gdzie człowiek trafi. W ten sposób znaleźli się dokładnie w punkcie wyjścia. Później, kiedy Skeeziks skończył resztki wczorajszego indy- ka z borówkami, Helen zapytała doktora, co pani Langley miała na myśli, mówiąc o krainie snów. Najwyraźniej dziewczyna usiło- wała poskładać z fragmentarycznych informacji jakąś sensowną całość. W tym samym czasie Skeeziks tylko uśmiechał się ironicz- nie, Jack zaś był zbyt rozdarty pomiędzy ciekawością, żalem i nie- spokojnym oczekiwaniem, by tego wieczora dojść do czegokol- wiek. Helen dostrzegała w tych wszystkich dziwacznych zachowa- niach jakąś prawidłowość - magiczny świat pani Langley miał z tym coś wspólnego, czyż nie? Wszyscy uważali, że to właśnie tam się udają. Czort wie, ilu mieszkańców osady przygotowywa- ło się do postawienia żagli, tak samo jak doktor Jensen. Jeden budując, na przykład, gigantyczny latawiec, drugi wyczarowując z oceanu potworka, kolejny konstruując - co? - olbrzymi tele- skop z beczułki po whisky i okularów giganta. A skąd się wzięły okulary? Niewątpliwie z krainy snów pani Langley. Wszystko za- częło się z Przesileniem. Wtedy właśnie pojawiło się mnóstwo rzeczy. Lars Portland zniknął w czasie Przesilenia. Przeszedł do krainy snów, nieprawdaż? Doktor Jensen wzruszył ramionami. Może i tak. Chciał tego. Na pewno od dwunastu lat nikt nie widział ani jego, ani Ketterin- ga, który był wtedy razem z nim na urwisku. Droga, którą się udał, otwarła się przed nim dzięki alchemii. Mówił o eliksirze, winie pachnącym mniszkiem, smołą i wodą morską jednocześnie. Jednak nie sam napój otworzył drogę. W jakiś sposób uczestni- czyło w tym wesołe miasteczko, wschodnie wiatry, fale z północy i zmiany pogody. Wszystko to było bardzo mało prawdopodobne, choć Algernon Harbin uważał inaczej. Harbin poszukiwał takiego szlaku, aż zajęcie to doprowadzi- ło go do nieszczęścia. Wszystko w jego osobowości, co nie zostało naznaczone upadkiem i żądzą, zmarniało, zginęło. Kiedy zaś wy- dało mu się, że Lars Portland odniósł sukces tam, gdzie on sam poniósł porażkę, cóż... Doktor Jensen potrząsnął głową. Oświadczył, że była już o tym mowa, i nie ma najmniejszej potrzeby, żeby znowu przez to wszystko przechodzić. Oczywiście, Helen miała rację. Nikt z nich nie wiedział, dokąd wędruje ani co tam znajdzie. Sny często wca- le nie są piękne i, jak powiadają, spełnienia niewielu z nich czło- wiek by pragnął. Jednak pociąga nas tkwiący w tym urok tajem- nicy, powiedział doktor, oraz ponure podejrzenie, że w naszym życiu musi być coś więcej niż ciągły rozkład świata, który w swej naiwności uważamy za trwały. Balansujemy na kruchej krawę- dzi przepaści, twierdził, bezustannie obserwując jak nasi przyja- ciele, tuż obok, spadają i roztrzaskują się o głazy w dole. Nie ma przy tym żadnego sposobu na przewidzenie, kiedy ten konkretny kawałeczek gruntu, któremu powierzyliśmy swój ciężar, rozsypie się i pośle nas w ślad za poprzednikami, głową w dół. Utrzymy- wał, że musi istnieć jakaś metoda sporządzenia odpowiedniej mapy, tak by móc wziąć ster w swoje dłonie i pożeglować ku wy- brzeżu mniej zamglonemu, mniej słynnemu z katastrof niż te nam znane. Doktor Jensen spojrzał na kieszonkowy zegarek i westchnął. Było późno i zaczai się rozklejać. W porannym słońcu wszystko będzie lepiej wyglądało. Oświadczył, że wybiera się w rejs dla przyjemności, nic więcej. Miał dość wiary w swoje sny, żeby ży- wić przekonanie, iż uniknie utraty wzroku, jeśli coś z ich zawar- tości mignie mu przed oczami. Zaproponował wszystkim dokład- kę ciasta, ale tylko Skeeziks się skusił. Krojąc wielkie kawały, powiedział, że gdyby nagle znalazł się w krainie swoich snów, powędrowałby przez nią na piechotę i posilał się w każdej gospodzie napotkanej po drodze, złej czy dobrej. Te złe przypominałyby mu o tym, jak dobre były pozo- stałe. To jest smutne, oświadczył, cała ta idea wędrówki po kra- wędzi, choć na swój sposób prawdziwa. Sądził jednak, że niepew- ność losu jest przyprawą, życie stałoby się strasznie nudne, gdyby przebieg istnienia był dokładnie określony. Usłyszawszy to, doktor Jensen uśmiechnął się i powiedział, że Skeeziks jest jeszcze młody i pewnego dnia może spojrzeć na świat przez zupeł- nie inne okulary. Tej nocy Jack spał niespokojnie. Na zewnątrz wiał porywisty wiatr, deszcz szumiał, oderzając o ściany stodoły. Jack odpływał w sen, po chwili gwałtownie się budził, z przekonaniem, że coś słyszał, potem znów zapadał w drzemkę. Za którymś ocknięciem zwlókł się z łóżka, wepchnął rękę pod materac i namacał małą buteleczkę bursztynowozielonego płynu, ukrytą tam od tygodnia. Bez naklejki, miała około trzech cali wysokości oraz szczelną za- krętkę - bardzo dobrze, bo gdyby była zakorkowana, prawdopo- dobnie nigdy nie zdołałby jej otworzyć. Zostawił ją - teraz był tego już niemal pewien - mały człowieczek przebrany za mysz. Jack otworzył ją po znalezieniu i postawił na stoliczku przy łóżku obok książki i świecy. Stodoła natychmiast wypełniła się aroma- tami smoły, mniszka i morskiej wody, wymieszanymi, a mimo to wyraźnie wyczuwalnymi każdy z osobna, jakby jednocześnie otwarto trzy pojemniki z owymi substancjami i ich zapachy uno- siły się w powietrzu obok siebie, nie łącząc się w jednolitą kom- pozycję. Powiedział o tym Skeeziksowi i Helen; nie miał powodu, by cokolwiek ukrywać. Peebles to podsłuchał. Przyczaił się za drzwiami pokoju Skeeziksa, ale zdradził się kichnięciem. Jack się tym w ogóle nie przejął, w końcu Peebles był dla niego ni- czym irytująca, natrętna mucha. Ale teraz, po doświadczeniach kilku ostatnich dni, już nie czuł się tak spokojnie. Peebles zaczął nabierać znaczenia. Co prawda niemal na pewno nie byłby zain- teresowany eliksirem - jeśli właśnie to znajdowało się w bute- leczce - a gdyby nawet gwałtownie go pożądał, był zbyt tchórzli- wy, by spróbować się tu wśliznąć i go ukraść. Jack wcisnął buteleczkę z powrotem pod materac. Wyda- wało mu się, że z oddali dobiega muzyka organów parowych, że słuchał jej w swoich snach. Owinął się kocem i otworzył okien- nicę. Dźwięki muzyki jakby skoczyły naprzód, jak gdyby czaiły się na zewnątrz, czekając na okazję, by wedrzeć się do stodoły. Deszcz ustał na chwilę, niebo było czyste i ciemne. Jack widział w oddali, za urwiskiem, czarną smugę oceanu. Wydawało mu się, że dostrzega też poblask świateł Moonvale, choć czort wie dlaczego miałoby być oświetlone w środku nocy. Może to zorza polarna lśniła tam, nisko nad horyzontem, ponad Moonvale Hills. Wesołe miasteczko było rozświetlone jak choinka, Jack wy- raźnie widział nawet trawę. Obrócił teleskop w jego kierunku, wyostrzył obraz i wypatrzył sylwetkę kogoś poruszającego się Pomiędzy ruchomymi elementami i wagonikami, które - co dziwne - jeździły, wirowały i zataczały się po oświetlonej °gniem łące. Cień - niewątpliwie doktor Brown - przechadzał się tu i tam, naciskając dźwignie, obracając wielkie, żelazne ko- ła, cofając się i osłaniając twarz przed atakami kłębów pary. Dwie postaci, widoczne za nim, wpychały szczapy do kopulaste- go pieca, przypominającego ul. Z początku było za ciemno, by je dostrzec. Drzwi gabinetu śmiechu otwarły się gwałtownie w ulewie btysków światła i ktoś w olbrzymim, spiczastym kapeluszu klau- na stanął w nich na moment, zanim zamknęły mu się przed no- sem. Ogień w piecu buchnął mocniej, organy zagrały głośniej i żywiej, dwie postaci zatrzymały się w świetle, każda z naręczem drewna. Potem podskoczyły i zatańczyły, oświetlone migotliwym blaskiem. Były to dwa szkielety w jakiś sposób przywołane do ży- cia, by pracować dla doktora Browna. Jack aż się cofnął, zamrugał oczami, potem znów spojrzał w okular. Drzwiczki pieca zatrzaśnięto. Postaci, które uznał za szkielety, były teraz zaledwie cieniami rąbiącymi siekierami kłody wyrzuconego na brzeg drewna. Dźwięk uderzeń przebijał się przez muzykę organów. Czy to były szkielety? Wydawało się to bardzo mało prawdopodobne. Równie dobrze mogło to być złudzenie wywołane blaskiem księżyca przedzierającym się przez poszarpane chmury; rozbłyski ognia, wszędzie porozwie- szane łańcuchy lampek, wszystko to razem ogłupiło go. Na pew- no tak było. Nagle spostrzegł, że wagoniki nie były puste, w każdym ra- zie nie wszystkie. Ktoś jeździł na diabelskim młynie. Olbrzy- mia obręcz świateł obracała się bardzo powoli w kierunku prze- ciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zamontowane na niej dwanaście gondoli przypominało liczby na cyferblacie. Szpry- chy i łączące je rozporki odcinały się od tła ciemnosrebrną bar- wą, jak pajęczyna w świetle księżyca. Na jednym z siedzeń spo- czywała bezwładna postać. Obrót koła przesuwał ją przez godzinę drugą ku dwunastej, potem niżej, na jedenastą, dzie- siątą, na sam dół i z powrotem do góry, ku niebu. Jack usiłował złapać jej obraz w teleskopie, czując narastającą w sobie dziw- ną pewność. Nie mógł przysiąc, że jest to Lantz, ale zdecydowa- nie pasował do sylwetki zwiniętej na krawędzi małego, kiwają- cego się krzesełka. W końcu włóczył się nocą po ulicach. Czegoś poszukiwał. Przysłuchiwał się wronie, która wylądowa- ła mu na ramieniu, a potem ruszył w stronę urwiska z determi- nacją wystarczającą, by zignorować pożegnania wykrzyczane przez jego przyjaciół. Jack kontynuował obserwację jeszcze przez dziesięć minut, do chwili kiedy północny wiatr przedarł się w końcu przez koc i znów zaczął padać deszcz. Jego krople wpadały wraz z wiatrem w okno i osiadały na obiektywie teleskopu. Zbliżał się świt, po- ra spać. Wesołe miasteczko było otwarte i w pewnym sensie in- teres się tam kręcił. Ze Skeeziksem pójdą rano rzucić na nie okiem - o ile uda im się wymknąć bez Helen. Prawdopodobnie sama zechce zostać na strychu, malując lub czytając książkę pa- ni Langley. Być może pogawędzi nawet ze zmarłą starszą panią. Jack jeszcze raz namacał buteleczkę, a potem, usatysfakcjono- wany, odpłynął w sen. Śnił o Helen, Skeeziksie i doktorze Jen- senie, głównie jednak o dziewczynie. Wszyscy oni dryfowali w gigantycznym bucie po oceanie, tak niebieskim, że równie do- brze mogli żeglować po nocnym niebie, ku niezliczonym gwiaz- dom. ROZDZIAŁ SIÓDMY To mógł być on. - Zmienił się jednak. Sam go widziałem przelotnie i nie myśliłbym się. Nie po samym jego wyglądzie. - Nikt się nie domyślił. Minęło ładnych parę lat. j Głosy z salonu dobiegały do kuchni, ale nie dalej. Były przy- ciszone. Jeden należał do doktora Jensena, drugi do Willough- by'ego. Żaden z nich nie zdołałby zmienić swego głosu - nie na ty- le, by kogokolwiek zwieść - ale też nie próbowali. Jack stał tuż przy kuchennej klatce schodowej i słuchał. Wstał wcześnie. Nie mógł spać, bo tajemnice zaprzątały mu myśli przez całą noc. Wszedł do środka w poszukiwaniu filiżanki kawy i kawałka chle- ba z dżemem. Stał w koszulce z krótkim rękawem, z przechyloną głową, drżąc w porannym chłodzie wsączającym się przez drzwi. Zamknąłby je, ale skrzypiały, a on teraz nie miał najmniejszej ochoty, żeby którykolwiek z siedzących w salonie zorientował się, że on tutaj jest. - Dwanaście lat - Willoughby przerwał na moment po tych słowach, jakby się zastanawiał. - Czy możemy być absolutnie pewni? - Nie, nie sądzę, żeby to było możliwe. Przecież nie możemy podejść i zapytać go, nie? Sądzę, że nie ma to większego znacze- nia. Moim zdaniem, minęło zbyt wiele lat, żeby teraz któryś z nas miał zaczynać rozróbę. Zostawmy to w spokoju, tak uważam, ale trzymajmy z dala od sprawy Jacka i resztę. Zwłaszcza Jacka. Wie- dza nie przyniosłaby mu nic dobrego. - W dodatku my nie wiemy - niemal natychmiast powiedział Willoughby, zupełnie jakby bardzo zależało mu, żeby zgadzać się z doktorem. Potem zapadła cisza. Jack zastanawiał się, o kim mó- wili. Podejrzewał, że chodziło o jego ojca. Ktoś „powrócił", przy- najmniej tyle było pewne. - W każdym razie - podjął doktor po chwili - widziałem ją pod urwiskiem, blisko miejsca, w którym znalazłem ciało w od- pływowym jeziorku. W całej tej sprawie jest coś paskudnie dziw- nego. A potem, zeszłej nocy, dzieciaki powiedziały mi, że widzia- ły ją w mieście, w pobliżu knajpy MacWilta. - Tutaj też się pojawiła. Strzeliłem do niej, ale była za dale- ko. Jednak od tej pory trzymam naładowaną dubeltówkę tu, przy drzwiach. Jestem gotów. Sądzę, że nie zdołałbym zabić człowieka, chyba żebym został zmuszony. Ale łatwo jest zastrzelić... Rozległo się szuranie stóp i hurgot odsuwanych krzeseł. Jack odwrócił się i wypadł z kuchni na drewnianą tylną werandę. Przeskoczył ogrodzenie i popędził w stronę rzeki po wbudowa- nych w trawnik płytach, prowadzących w dół do rzeki. W każdej chwili oczekiwał krzyku Willoughby'ego. Wystarczająco kiepsko już wyglądało skradanie się i wtykanie nosa w nie swoje sprawy; przyłapanie na tym byłoby nie do zniesienia. Co prawda, nie zro- bił nic szczególnie złego, ale powinien był ujawnić swoją obec- ność. Powinien wejść do salonu, przyznać się, że ich podsłuchał i poprosić obu mężczyzn o wyjaśnienia. Jeśliby nawet odmówili, nie miałby mniej informacji niż w tej chwili. Nikt na niego nie krzyczał. Nie wyszli na tyły domu. Posuwał się krok za krokiem, za stodołą, kiedy usłyszał pierwszy strzał. Krzyknął doktor Jensen. Potem rozległ się tupot biegnących stóp, ponowny okrzyk, jeszcze jeden strzał. Jack pobiegł do rogu stodo- ły, okrążył go i zobaczył Willoughby'ego stojącego na pastwisku ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Okienko od strychu Jacka było szeroko otwarte. Nagle pojawiła się w nim głowa doktora Jensena. - Nie! Niech to szlag! - krzyknął i wtedy zobaczył stojącego na dole chłopca. W oddali, ponad wierzchołkami dębów okalają- cych łąkę, machając leniwie skrzydłami leciała samotna wrona, kracząc przenikliwie. Po chwili już jej nie było. - Jestem pewien, że ją trafiłem - powiedział Willoughby, od- wracając się do Jacka. Przez moment wziął go za doktora Jense- na stojącego w cieniu stodoły. - Dlaczego? - zdumiał się Jack. Willoughby nagle wykrzywił się w uśmieszku, jakby przyła- pano go na robieniu czegoś zakazanego. - Migdały - odparł. - Ta cholera żarła moje migdały. Strasz- nie żarłoczne te wrony. Obdarły pół drzewa. Jack skinął głową. Właśnie nadarzała się okazja do zadania paru pytań. Doktor Jensen dołączył do nich, udając, że widok Jacka go zaskoczył, nie potrafiąc jednak ukryć troski, czającej się w kącikach oczu i ust. - Cóż - powiedział, przeczesując palcami włosy do tyłu - nie mogę kręcić się tu przez cały ranek, pomagając wam w polowa- niu na wrony. I tak jest ich za dużo, żebyście cokolwiek sensow- nego zdziałali. Możecie mi wierzyć. Dziś rano zastrzelicie tuzin wron, a już po południu zrobi się od nich aż czarno. Willoughby, potrzebujesz stracha na wróble albo gumowego węża owiniętego wokół gałęzi. Boją się go. No, na mnie już czas. Wyciągnął zegarek i przypatrzył mu się uważnie. Bardzo w tym momencie przypominał Jackowi MacWilta, sprawdzające- go godzinę i obserwującego wzgórza przez swój dziwny teleskop. - But został zwodowany, Jack - ciągnął doktor. - Dziś wcze- snym rankiem spuściłem go na wodę. Za godzinę jest przypływ, więc lepiej, żebym się pospieszył. Zobaczymy się, jak sądzę, ju- tro, pojutrze. - Niech pan wróci - poprosił Jack. Doktor Jensen skinął głową. - Muszę. Mam parę obietnic do dotrzymania. Jednak jest sporo rzeczy, o których chciałbym wiedzieć, kilka, które chciał- bym zobaczyć. Zamierzam spróbować. Nie mogę czekać przez na- stępne dwanaście lat. Powiedziawszy to, odszedł do swego wózka, pozostawiając Willoughby'ego i Jacka stojących na mokrej trawie. To nie o jego ojcu ci dwaj rozmawiali. Ta myśl nagle błysnę- ła Jackowi i w tej samej chwili wystartował w kierunku wrót sto- doły, przeskakując po trzy stopnie naraz popędził na strych i wsu- nął rękę pod materac. Książka, świeca i kubek zostały zrzucone z nocnego stolika na podłogę. Mógł to zrobić wiatr, wpadający przez otwarte okiennice, jednak Jack podejrzewał co innego. Bu- teleczka była na miejscu. Zaniknął okiennice, podniósł świecę, zapalił ją, wyciągnął flakonik i odkręcił zakrętkę. Natychmiast stodoła wypełniła się wonią plaży w czasie odpływu, zmieszaną z kwietnym aromatem przeczesywanej wiatrem wiosennej łąki. Nie brakowało ani kropli. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu lepszego schowka, ale nie znalazł. Oczywiście, mógł ukryć bute- leczkę w lesie, ale czort wie przez kogo, czy przez co, byłby obser- wowany, gdyby wyszedł na zewnątrz. Mocno zakręcił flakon, wsu- nął go do kieszeni, złapał kurtkę i ruszył do sierocińca. Obserwowali doktora Jensena z groty w urwisku. Jego oża- glowany but okrążał cypel, pojawiając się i znikając wśród fal. Wydawało się, że w ogóle nie posuwa się naprzód, spychany prą- dem i wiejącym w stronę plaży wiatrem. Mała łódeczka wspina- ła się na spienione grzbiety i zapadała w doliny pomiędzy falami. Chwilami nawet szczyt masztu znikał im z oczu. Potem pojawiał się i wspinał na następny wał wodny. Patrzyli przez ponad godzinę, posilając się chlebem z piekar- ni i kawą. But ciągle halsował tam i z powrotem, w odległości pół mili. Niemal nie posuwał się naprzód. Doktor Jensen nie miał szans przed nocą minąć ujścia Eel. Czekała go noc wśród pływa- jących szkieletów. Jackowi przyszło na myśl, że gdyby łatwo by- ło tam dopłynąć - gdziekolwiek doktor Jensen usiłował dotrzeć - połowa osady byłaby już od kilku dni na morzu. Przypuszczalnie doktor założył, że to konkretny rodzaj łodzi był decydujący, tak samo jak soczewki MacWilta. Prawdopodobnie w tym rozumo- waniu tkwiło sporo prawdy, lecz najwyraźniej za mało, by prze- zwyciężyć wiatr i fale. Kiedy skończyły się chleb i kawa, Jack, Helen i Skeeziks wspięli się na Coast Road. Doktor Jensen będzie musiał sam o siebie zadbać. Wesołe miasteczko roiło się od mieszkańców osa- dy. Wydawało się, że przyszła tu połowa Rio Dell oraz mnóstwo ludzi z Moonvale i Scotii. Sklejkowe ściany pawilonów i żelazne rusztowania kolejki grozy były świeżo odmalowane, a przynaj- mniej wyglądały o wiele bardziej świeżo i nowo, niż kiedy wczo- raj Jack widział je leżące w częściach na mokrej trawie. Drew- niany łuk nad drogą został oklejony plakatami, tworzącymi kalejdoskop obrazków z wesołego miasteczka, niemal złowróżbny w swej obfitości. Namalowani klauni na rowerach i szkielety w wysokich ka- peluszach ponownie szczerzyli zęby ze ścian. Powietrze pachnia- ło świeżymi trocinami i olejem silnikowym, płonącymi cedrowy- mi kłodami i węglem, szminką i kaczką z rusztu. Na straganach sprzedawano piwo, szaszłyki i pomarańcze na gorąco. Miało się osobliwe odczucie, że wesołe miasteczko jest olbrzymie, że cią- gnie się wzdłuż plaży daleko w obu kierunkach i przez łąki do odległej osady. Rzucała się w oczy konstrukcja ze sklejki o ścian- kach pomalowanych w kopuły, z napisem nad przesłoniętym ko- tarą wejściem: „Mauretańska Świątynia"; dalej ustawiono kryty wóz opisany niezbyt konkretnie: „Dziwaczne wybryki natury". Urwisko upstrzone było wiatami i namiotami. Wśród wchodzą- cych i wychodzących ludzi, płacących dziesięć centów za możli- wość zobaczenia półryby-półczłowieka albo ptaka z głową świni, kręcili się panna Flees, żona mera, siostrzeńcy MacWilta, rybak, który wczoraj na nabrzeżu miał pecha, a nawet sam MacWilt, z zabandażowanymi oczami, postukujący laską, torując sobie dro- gę do centrum wesołego miasteczka. Ludzie przepychali się łokciami w falującym tłumie. Przez szum i hałas, powodowany śmiechem i gadaniem tysięcy osób, Jack słyszał łopot brezentów, zgrzyt metalu trącego o metal i huk ognia w wielkim piecu. Wszystkie te odgłosy podkreślały jeszcze dźwięki organów parowych, sykliwe, dzikie i zdające się dobiegać w rytm skrętów i podrzutów wagoników kolejki, jadących, podskakujących i mio- tających się w jakiejś niemal symfonicznej harmonii. Skeeziks wypróbował celność swego oka, próbując przewrócić żelazne bu- telki od mleka piłką baseballową, ale nie miał szczęścia. Helen z dystansu wrzuciła trzy dziesięciocentówki na talerz i wygrała gumową świnkę z wyrazem zdumionego żalu na ryjku. Jack nie wydawał swoich pieniędzy, ale nie ze skąpstwa. Przymierzał się do diabelskiego młyna. Wyraźnie nie zwracał uwagi na nic inne- go. Oczywiście nie było na nim Lantza - o ile nocą to był on. Rów- nie dobrze mógł to być ktokolwiek inny - przypuszczalnie ktoś, kto sprawdzał młyn. Na pewno teraz działał znakomicie. Pokry- wające go jeszcze wczoraj rdza i brud zostały usunięte. Pomalo- wano go na jaskrawe kolory, małe gondole unosiły się łukiem w górę, a siedzący w nich ludzie pokazywali na coś wzdłuż plaży - prawdopodobnie dostrzegali przez moment strzeliste wieże ko- ścioła w Moonvale albo wieżyczkę gospodarstwa w Ferndale. Wydawało się, że nadchodzi zmierzch, jakby była to szósta po południu, a nie jedenasta rano. Na poróżowiałym niebie Jack dostrzegł gwiazdy, choć błyskały tylko na moment i znikały. Mo- gły to być jednak tylko lampki z girland rozciągniętych nad gło- wami od końca miasteczka do końca, ciągle włączone, pomimo południowej pory. Kilka bud zajmowały wróżki i ludzie twierdzą- cy, że rozmawiają ze zmarłymi. Z niektórych dobiegały żałosne, błagalne głosy dusz, domagające się uwagi, pytające o niezała- twione sprawy, narzekające na marne warunki bytowe w zaświa- tach. Peebles wyszedł z namiotu, gapiąc się na swoją dłoń i nie- mal wpadł na Skeeziksa, który odskoczył jak od jadowitego gada. Nikt z ich trójki nie odezwał się ani słowem. Ostatnie wydarzenia w alei i w kuchni panny Flees nie sprzyjały pustej gadaninie. Okazało się jednak, że rozmowa w ogóle nie wchodziła w grę. Peebles uśmiechnął się szyderczo w ich stronę, jakby wolał ode- zwać się do robaków niż do nich, a potem szybko ruszył w kie- runku Świątyni Mauretańskiej, gdzie, według reklamy, znajdo- wało się dziecko aligatora. Kiedy Peebles się oddalał, Jack spostrzegł, że zanim zniknął we wnętrzu budowli, dwa czy trzy razy spojrzał na swój odgryziony palec, który częściowo odrósł, jak ramię rozgwiazdy. Jack podszedł do budy, z której przed chwilą wynurzył się Peebles. Zajrzał do środka. W świetle oliwnej lampki zobaczył mężczyznę schylonego nad prowizorycznym stołem, czytającego książkę, który nosem niemal dotykał stron, jakby z trudem w ogóle je widział. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jest to doktor Brown. Poznał go po zwisających w strąkach włosach i bliźnie postrzałowej na policzku, które zobaczył gdy mężczyzna uniósł głowę. W pierwszej chwili doktor skrzywił się, potem uśmiechnął się krzywo. - Chcesz czegoś? - zapytał głosem sugerującym absolutną pewność, że Jack naprawdę chce czegoś, cokolwiek mogłoby to być. Wydawało się, że od spotkania poprzedniego dnia na urwi- sku stał się bardziej cielesny, może nawet o połowę mniej... prze- zroczysty i mniej wychudły. Nadal był blady, jakby oświetlało go srebrzyste, odbite światło księżyca, a nie żółty blask oliwnej lampki. Twarz miał wymizerowaną i ściągniętą, poznaczoną zmarszczkami, wyrażającymi niewypowiadalne emocje. Ubrany był w czarny płaszcz, na szyi miał czarną apaszkę, czarne, tłuste włosy zwisały mu na kołnierzyk i przygarbione ramiona. Nawet siedząc tak, spokojnie uśmiechnięty, z pochylonym cieniem ciemniejącym za nim na brezencie, przypominał Jackowi wiel- ką, nastroszoną wronę. Dookoła walały się porozrzucane dziwne rupiecie: skrzynki wypełnione pożółkłymi reklamami wesołego miasteczka; baryłki z metalowymi przekładniami, kołami zamachowymi i śrubami; poprzewracane stosy książek, starych i mocno zniszczonych, z po- wyrywanymi stronami i brudnymi, poszarpanymi okładkami. Za- pach żelaznych opiłków i oleju przekładniowego mieszał się ze stęchłym zaduchem starych, wilgotnych książek i wonią trocin, pokrywających nierówne klepisko warstwą grubą na cal. W odpowiedzi na pytanie mężczyzny Jack pokręcił głową. Nagle poczuł pewność, że stoi przed Algernonem Harbinem, czło- wiekiem, którego jego ojciec zastrzelił dwanaście lat temu. Wziąwszy pod uwagę wszystko, co mówili doktor Jensen i Willo- ughby, nie można było mieć wątpliwości. Zwłaszcza wymowna była blizna postrzałowa. Jack niemal ucieszył się na jej widok. Jakim diabelskim sposobem człowiek ten zdołał powrócić z mo- rza i zostać właścicielem Przesileniowego wesołego miasteczka - nie wiadomo, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Chłopak natychmiast stwierdził, że wcale nie chce zabić Browna. Nie chciał zabijać nikogo. Chciał tylko dowiedzieć się, po co powró- cił, a potem się go pozbyć. Pomyślał o buteleczce spoczywającej w kieszeni, powstrzy- mał się jednak od sprawdzenia tego klepnięciem dłoni. Doktor musiał jednak dostrzec przestrach w jego oczach, uśmiechnął się bowiem i skinął głową, jakby chciał powiedzieć: wiem, zabiorę ją, kiedy zechcę. Jack wycofał się z mroku w światło słońca. Skeeziks i Helen poszli dalej. Obejrzał się na Świątynię Mauretańską, skąd dobie- gał dźwięk fletów akompaniujących zawodzeniu. Zobaczył Pe- eblesa, który przyglądał mu się przez drzwi i cofnął się gwałtow- nie do ciemnego wnętrza, gdy tylko zorientował się, że został dostrzeżony. Jack odnalazł swoich przyjaciół pod diabelskim młynem. Opowiedział im, co sądzi na temat przypuszczalnego doktora Browna z „World Renown". Helen oświadczyła, że wcale jej to wszystko nie dziwi oprócz jednego: na dojście do owych wnio- sków Jack potrzebował aż tak dużo czasu. Skeeziks powiedział, że ma w nosie, kim jest doktor Brown czy ktokolwiek inny, dopóki oni nie zainteresują się nim. Cały problem Jacka, oznajmił, pole- ga na tym, że uznał siebie za element jakiegoś ogromnego spi- sku. Najprawdopodobniej przemawia przezeń próżność. Tak jak on, Skeeziks, rzecz widzi, nie ma żadnych spisków. Gdyby wszyst- ko dało się odgadnąć, życie byłoby zbyt łatwe. - Radziłbym - powiedział w końcu, przebiegle skinąwszy gło- wą przyjacielowi - otworzyć tę buteleczkę eliksiru, którą ukry- wasz i dać nam spróbować. Jack potrząsnął głową. Pomysł wydawał mu się zbyt ryzy- kowny, choć nie bardzo potrafiłby powiedzieć dlaczego. W końcu flakonik na pewno nie zawierał trucizny, w innym wypadku dla- czego by mu ją podarowano? I dlaczego doktor Brown, czy jak się on zwie, czaiłby się, żeby ją ukraść? I dlaczego on, Jack, nosi ją przy sobie w obawie przed kradzieżą? Równie dobrze mógłby schować ją w lesie. Może byłaby bezpieczniejsza niż u niego w kieszeni, niezależnie od tego, co sobie rano pomyślał. Zabrał ją ze sobą, bo w głowie kołatała mu myśl o zrobieniu dokładnie te- go, co sugerował Skeeziks. Rozejrzał się dookoła, nagle świadom otaczającego go tłumu. - Nie wiem... - powiedział do Skeeziksa. Helen skinęła gło- wą, jakby chciała oznajmić, że sama też nie wie. W odpowiedzi Skeeziks szybko kupił u przekupnia kubek jabłecznika i wrócił, z uśmieszkiem wpatrując się w przyjaciela. - Śmiało... - zachęcił, wskazując gestem na kubek. - Nie - zaprotestowała Helen. - To oznacza kłopoty. Doktor Jensen kazałby ci wylać to do ścieku. - Doktor Jensen wypiłby całą zawartość i postawił żagiel na bucie - rzekł Skeeziks. - Nie namawiamy ciebie, żebyś brała w tym udział. Najpierw wybierzemy się we dwóch na zwiady i je- śli to bezpieczne, powiemy ci. Uśmiechnął się do niej dobrodusznie i ojcowskim gestem po- klepał po ramieniu. Helen natychmiast walnęła go w rękę i oświadczyła, że jest idiotą. Nie będzie w tym uczestniczyć, nie- zależnie od tego, co jej powie. Skeeziks twardo utrzymywał, że wcale nie chciał, żeby wybrała się z nimi. Oznajmił, że Helen jest dlań jak młodsza siostra, więc musi być trzymana z dala od nie- bezpieczeństw. Są na przykład przejażdżki na kucykach, które mogłyby ją zainteresować. Potem dał jej dziesięć centów i dwie piątki, puścił oczko i ponownie skinął głową, patrząc na kubek i Jacka. Helen wrzuciła monety do jabłecznika i oświadczyła, że idzie z nimi. Nie zamierzała w ogóle pić eliksiru Jacka - pójdzie z nimi trzeźwa, żeby służyć jako ostatnia deska ratunku, kiedy oni zgłupieją do reszty. Jack otworzył buteleczkę i nakapał odrobinę do jabłeczni- ka, rozglądając się wokół niepewnie. Nigdzie nie było widać Pe- eblesa ani doktora Browna. Skeeziks nie był zadowolony z użycia tak małej ilości eliksiru, choć napój w kubku zabarwił się na morskozielony kolor, ale Jack odmówił dodania choćby jednej kropli. Był przekonany, że lepiej za mało niż za dużo. Prawdę mó- wiąc, nie chciał marnować eliksiru. Nie miał pojęcia co to za sub- stancja ani jak powinien jej użyć, ani czy w ogóle cokolwiek po- winien. Jack i Skeeziks wypili jabłecznik. Jack już miał zawroty głowy, wywołane ruchem diabelskiego młyna, klekotem zapadek towarzyszącym przesuwaniu się wago- ników obok rampy służącej do wsiadania. Nie lubił stanu upoje- nia i zdecydowanie nie znosił uczucia spadania. W atmosferze wesołego miasteczka też coś było, jakiś rodzaj uroku, który spra- wił, iż pojawiło się niesamowite przeczucie, że coś się wydarzy; jakby Jack i jego przyjaciele, stojąc wśród trocin i podając sobie kubek, pędzili ku czemuś, a może raczej jakby coś - pociąg, fala oceaniczna czy też miotający liśćmi jesienny wiatr - gnało ku nim. Czekali w kolejce do diabelskiego młyna - ani Jack, ani Skeeziks nie mieli ochoty na nic więcej. Jackowi wydawało się, że jeden obrót koła trwał przynajmniej trzy kwadranse. Z szarpnięciem ruszali w górę, zatrzymywali się, kołysali i znów posuwali się odrobinę. Wydawało się, że każdy po- dmuch morskiej bryzy kiwa i podrzuca małą gondolą. Przechyły i huśtanie w jakiś sposób wywoływały u Skeeziksa ożywienie, więc próbował je wykorzystać. Kiwał się w przód i w tył, pohukując ze śmiechem, aż w końcu Jack miał przy każdym przechyle wrażenie, że zleci wprost na kłębiących się daleko w dole ludzi. Zabezpiecze- nie przed takim wypadkiem stanowiła metalowa rama, zamknięta nad ich udami. Człowiek obsługujący młyn założył ją i skinął głową, wyrażając przekonanie, że wszystko jest w absolutnym porządku. Jack wątpił w taką ochronę; można ją było najwyżej uznać za prze- jaw przewrotnego poczucia humoru, więc trzymał się prawą ręką elementu konstrukcyjnego koła, a lewą otoczył Helen, uśmiechając się do niej słabo, jakby zrobił to tylko dla jej wygody. W bardziej sprzyjających okolicznościach niewiele rzeczy mogłoby mu sprawić większą przyjemność niż siedzenie tak z He- len w objęciach. Lecz zdawał sobie sprawę, że zbladł. Czuł tę bla- dość, choć to właściwie niemożliwe. Pstryknął przyjaciela w ucho, a potem, kiedy ten popatrzył na niego z wyrzutem, wy- krzywił się do niego za plecami dziewczyny. Skeeziks wyszcze- rzył zęby w uśmiechu i ponownie zakołysał wagonikiem, spoglą- dając na Jacka spod wysoko uniesionych brwi, jakby zdziwiony, że jego kumpel miał ochotę na dalszą huśtawkę. - Hej! - krzyknęła Helen i klepnęła Skeeziksa w klatkę pier- siową. Uspokoił się i zadowalał już tylko robieniem straszliwych min, za każdym razem gdy koło posuwało się o kolejny obrót na- przód. Helen znów krzyknęła, a kiedy Skeeziks zaczął narzekać, że tym razem nic nie zrobił, kazała mu się zamknąć i pokazała na ocean. Znaleźli się już wystarczająco wysoko, żeby mieć dobry widok ponad dębami i klonami rosnącymi wzdłuż urwiska. Morze miało przejrzystą, zieloną barwę, jak szkło butelkowe. Wiatr zdmuchiwał wodny pył z grzbietów fal, które biegły ku brzegowi, załamując się wzdłuż klifu i brzegów małych zatoczek z odgłosem przypominającym łomot pociągu ekspresowego. W dali, kołysząc się na falach, płynął ożaglowany but dokto- ra Jensena. Kiwał się i z trudem utrzymywał kurs. Nosek i sznu- rówki znikały pod falami, co groziło zalaniem „łodzi" i posłaniem jej na dno. Doktor zaciekle wybierał wodę, przytrzymując talię, z włosami rozwianymi wokół głowy. Wiatr szarpnął żaglem, wyry- wając mu talię z ręki. Przez moment zdawało się, że Jensen spró- buje ją złapać, ale zrezygnował z walki z żaglem, który trzepotał i tańczył na wietrze, jakby upojony wolnością. Teraz doktor obiema rękami wyczerpywał wodę z niebezpiecz- nie głęboko zanurzonej łodzi. Wiatr i prąd spychały go na południo- wy wschód, z powrotem w stronę zatoczki, w której dwa dni temu Skeeziks znalazł but. Cała trójka na diabelskim młynie obserwowa- ła go z niepokojem. Żadne z nich nie mogło mu pomóc. Był zdany tylko na własne siły. W najgorszym razie mógł płynąć wpław, znaj- dował się najwyżej o trzysta metrów od brzegu, a jeszcze wziąwszy Pod uwagę prąd wpadający do zatoczki... Jack nie obawiał się w tym momencie o los doktora bardziej niż o swój własny. Zdawał sobie sprawę, że to niezbyt życzliwa myśl, ale owa wiedza w naj- mniejszym stopniu nie wpływała na jego emocje, które w momen- cie mijania szczytu diabelskiego młyna Uczyły się najbardziej. 107 Gwałtownie opadali ku zielonej łące. Żołądek Jacka zaprote- stował, podchodząc mu do gardła. Chwycił się mocno oparcia le- wą ręką i zacisnął zęby, w obawie, że w każdej chwili zbyt silny przechył gondoli może wyrzucić go w powietrze. Wcisnął się w obicie siedzenia i wstrzymał oddech, a wagonik przesunął się koło uśmiechniętego szeroko operatora, potem w górę i zatrzy- mał się z szarpnięciem. Znowu zaczął się proces wymiany pasaże- rów, więc posuwali się skokami ku szczytowi koła. Jack rozluźnił chwyt. Zmusił się do posłania Helen uśmiechu, a kiedy zobaczył, że i jej uśmiech jest wymuszony, trochę wbrew sobie poczuł ulgę. Tylko Skeeziks zdawał się odczuwać niekłamaną uciechę, choć najwyraźniej stracił chęć do wywalenia ich wszystkich z gondoli. Sunęli w górę. Znowu zobaczyli doktora Jensena - wciąż wy- lewał wodę, tylko już bliżej plaży, wśród gęstwiny wodorostów. Wiatr ucichł i woda w zatoce falowała oleiście, szerokimi grzbie- tami. Żeglarz w bucie mógł już być pewien dotarcia do brzegu. Jacka bardzo to cieszyło, choć odczuwał przykrość, że ta wyprawa zakończyła się fiaskiem. Miał nadzieję, że doktor znajdzie to, cze- go szukał. Skeeziks sięgnął nad Helen i postukał Jacka w żebra. Poka- zał ręką na północny wschód, w stronę Moonvale. Wieczorne nie- bo miało barwę morskiej głębi i lśniło iskrami gwiazd, które mi- gotały i mrugały jak oczy oprawione w ciemne drewno. Jack pomyślał, że nigdy wcześniej nie miał okazji dokładnie przyjrzeć się pasmu Moonvale Hills - nigdy z takiej wysokości. To prawda, że farma Willoughby'ego znajdowała się na zboczu powyżej osa- dy, która sama leżała kilkaset stóp ponad urwiskiem. Jeśli do- dać do tego jeszcze strych w stodole, to okaże się, że na pewno ty- siące razy oglądał wzgórza z większej wysokości. Jednak teraz - może dzięki specyficznemu kątowi patrzenia, a może morskiej bryzie, która wyjątkowo dobrze przeczyściła powietrze - po raz pierwszy widział wszystko idealnie. Znowu majaczył tam cień miasta - tego samego najwyraź- niej, którego wczoraj wieczorem poszukiwał MacWilt. Widoczna była iglica kościelnej wieży, spadziste dachy, strome zbocza, za- jazdy i aleje. Wszystko to było tylko ciemnością na tle pagórko- watego horyzontu, jak dym zastygły w powietrzu w układających się w miraż kłębach. Helen też to dostrzegła. Nie był to efekt działania eliksiru. Obraz wyostrzył się, mgliste cienie zmieniały się w kamień, gonty i framugi coraz mocniej odcinały się od sza- rego tła. Diabelski młyn minął najwyższy punkt, więc Jack zamknął oczy i mocno się przytrzymał na czas podróży w dół. Tym razem nie było zatrzymań dla wymiany pasażerów. Opadali z oszałamia- jącą prędkością w nasilającą się mieszaninę woni prażonych orzeszków ziemnych i trocin, wiszącą nad urwiskiem. Jack otwo- rzył oczy. Nie było sensu tak otwarcie przyznawać się do prze- strachu. Zerknął na Helen, która nieruchomo patrzyła przed sie- bie, jakby studiując odległy fragment krajobrazu. Skeeziks z przerażeniem gapił się poza nich oboje, z otwartymi ustami. Jack gwałtownie się odwrócił, podążając za spojrzeniem przyja- ciela. Stał tam operator, wsparty dłonią o żelazną dźwignię. Uśmiechał się do nich, wyszczerzając pozbawione dziąseł zęby. Włosy niczym pasma wodorostów zwisały mu wokół ramion, a skóra jego twarzy, wyschnięta, jak wyprawiona, przypominała zmumifikowane zwłoki. Puścił do nich oczko. - Coś podobnego - Jack usłyszał mruknięcie Helen, jakby poczuła się urażona tym wyrazem poufałości. - Wolałabym, żeby przestał się na mnie gapić. Nie znoszę czegoś takiego - ciągnęła, kiedy gnali ku niebu. - Ja też nie - wyznał Jack, rozumiejąc, że tym razem Helen widziała co innego niż on i Skeeziks. Znów pokazało się miasto, teraz ostrzejsze, z wyraźnie wyod- rębnionymi ulicami i alejami, oknami otwartymi, by wpuścić sła- be, poranne światło; zauważyli też niewyraźne cienie, które mu- siały być ludźmi wędrującymi po krętych uliczkach. Jack na wpół rozpoznawał ich układ, krótki pomost wcinający się w morze nie- ba. Teraz widział szczerbę w linii wzgórz, dolinę otwierającą się wśród dębów porastających podnóże, zbiegającą ku morzu i Rio Dell. Powoli stała się brukowaną drogą. - Widzę drogę przez te lasy - rzekł Skeeziks z niedowierza- niem. - Jaką drogę? - spytała Helen. - Tam, na łące, prowadzącą ku wzgórzom. Ślepa jesteś? - Nie widzę żadnej drogi. - Ja tak - odezwał się Jack. - Ale nie rozumiem tego. Może powinniśmy nią pójść, póki ją widzimy. Zabierzmy z plaży dokto- ra Jensena. Pójdzie z nami. Jednak diabelski młyn kręcił się dalej. Doktor Jensen znik- nął zasłonięty urwiskiem. Jackowi w głowie kotłowały się odległe dźwięki. Czekał na ponowne pojawienie się miasta. Wydawało się przerażająco dalekie, jakby w rzeczywistości wcale nie znaj- dowało się na wzgórzach Moonvale, tylko gdzieś bardzo daleko za nimi; jakby Jack obserwował je przez potężny teleskop, co w po- łączeniu z jego nadnaturalną wielkością sprawiało, że wyglądało na bliższe - jak gdyby spacer tą brukowaną drogą do jego bram był wycieczką na jedno popołudnie. Odgłosy wesołego miasteczka cichły, aż w końcu Jack słyszał tylko echo organów parowych, odległy huk pieca oraz skrzyp i wi- zgot trących o siebie metalowych części. Czuł się jakby pędził ku czemuś albo to coś gnało ku niemu - cień we śnie, wilk wśród puszczy. Miał wrażenie, że jest i goniącym i ściganym. Kiedy mi- jali najwyższy punkt okręgu zataczanego przez diabelski młyn, błysnęła mu myśl, że goni za śmiercią, zbliża się do niej, jadąc w tym wagoniku. Wrażenie spotęgowało się, słyszał syk pary, ło- motanie żelaznych kół, świst gwizdka lokomotywy, którego dźwięk zbliżał się ku niemu przez odległe, zadrzewione stoki wzgórz. Potem znów była kręcąca się łąka, tysiące ludzi, jak kleksy na płótnie. Jack szukał wzrokiem operatora, mając nadzieję, że nie zobaczy tego samego co przedtem, lecz zżerany ciekawością, był zbyt pochłonięty podróżą, żeby patrzeć w inną stronę. Upior- nego mechanika nie dostrzegł. Na jego miejscu stał doktor Brown, w dłoni miał pusty kubek po jabłeczniku Skeeziksa. Wą- chał go z półprzymkniętymi oczami. Kiedy go mijali, podniósł wzrok i skinął Jackowi głową. Zatrzymali się, wagonik bezpośrednio za nimi znalazł się przy platformie. Gwałtownie powróciły wszystkie dźwięki. Jack potrząsnął głową, usiłując uporządkować myśli. Koło posunęło się do przodu o jeden skok. Doktor Brown opróżniał wagoniki. Zatrzymał się na chwilę, by przesunąć palec po dnie kubka i po- woli zlizać płyn, smakując go, sprawdzając. Pociągnął za dźwi- gnię i przesunęli się kawałek. Potem znowu. Miasto na wzgórzach bladło. Droga już nie była drogą, tylko łożyskiem potoku, wyłożonym bielejącymi w słońcu otoczakami. Wydawało się, że cała woda wyparowała zeń w jednej chwili. Po- tem kamienie z dna zmieniły się w pył i zastąpił je płynnie obraz zieleni zimowych wzgórz. Wagonik chwiał się w najwyższym punkcie koła. Skeeziks najwyraźniej nie miał ochoty nim huśtać ani w ogóle robić nic głupiego. Z dołu dobiegł cichy krzyk i po chwili, zanim którekolwiek z ich trójki zorientowało się o co chodzi, tłumy ludzi kotłujące się wokół wesołego miasteczka ruszyły w stronę urwiska. Znajdu- jący się na czele zaczęli biec. Ludzie przepychali się, rozległy się przekleństwa. Niektórzy zostali, potrząsając głowami. Jack usły- szał czyjś głos wołający o linę, kilka osób zniknęło za krawędzią klifu, zsuwając się ku morzu. Doktor Brown opuścił ich o kolejny skok. Jack widział tłuste włosy na czubku jego głowy i niedbale zawinięty bandaż na ręce. Też obserwował urwisko, to było oczywiste. Pasażerowie gramo- lili się z wagoników i ruszali w ślad za tłumem. Przyniesiono linę. Jakiś człowiek obwiązał ją wokół drzewa i sto rąk pomogło mu zrzucić drugi koniec poza krawędź. Ktoś się po niej zsunął. Dia- belski młyn znów posunął się w dół. Jack miał ochotę wciągnąć nogi na siedzenie, czuł się jakby zwisały mu z pomostu tuż nad wodę zatoki pełnej głodnych rekinów. Wyobraził sobie wyschłe ręce, zaciskające się wokół jego kostek. Widział przed sobą bla- dą twarz doktora Browna, najpierw pojawiającą się na wysokości jego oczu, potem unoszącą się ponad nim, bezradnie siedzącym z nogami przykutymi do siedzenia przez przebiegający nad kola- nami pręt. Doktor Brown odstawił kubek. Zdjął rękę z dźwigni i postą- pił kilka kroków w stronę urwiska, jakby coś rozważał. Ludzie, siedzący w wagoniku nieco niżej, krzyczeli do niego, żeby ich wy- puścił, ale zdawał się ich w ogóle nie słyszeć. - Patrzcie! - krzyknęła Helen, wskazując wzdłuż plaży. Po- włócząc nogami, doktor Jensen wlókł się tam w górę zapylonej Coast Road, w stronę łukowej bramy wesołego miasteczka. Jack wzniósł okrzyk radości. Skeeziks walnął go w ramię, równie szczęśliwy jak jego przyjaciel, choć z powodów, których sam sobie nie potrafiłby wytłumaczyć. Doktor Brown wzdrygnął się i spojrzał na nich, jakby podejrzewał, że mogą zniknąć. Potem odwrócił się, popatrzył wzdłuż Coast Road, poza linie brezento- wych namiotów i sklejkowych szop. To, co zobaczył, najwyraź- niej było mu nie w smak; sfrustrowany uderzył pięścią w otwar- tą dłoń drugiej ręki. W końcu pokuśtykał do swojego namiotu, III pozostawiając za sobą c/tery wagoniki diabelskiego młyna pełne narzekających ludzi. Następne dziesięć minut było wypełnione chaotycznym, in- tensywnym działaniem. Jack zlazł na dół po konstrukcji koła. Skeeziks odmówił. Oświadczył, że poczeka. Za to jego przyjaciel ' miał dość nieregularnego kiwania się i uznał, że szkielet diabel- skiego młyna jest wystarczająco solidny. Pomachał z dołu do He- len, jakby chciał ją powiadomić, że wszystko jest w porządku i sprowadzi ich na dół. Odmachnęła mu, a Skeeziks wykrzywił się szpetnie, dla większego efektu zniekształcając sobie palcami nos. Jack pociągnął za dźwignię, ze zdumieniem obserwując spa- dający mu na but deszcz płatków rdzy. Pierwszy wagonik ze zgrzytem zjechał na dół. Wyskoczyły zeń dwie dziewczyny i na- tychmiast popędziły w stronę urwiska. Znów pociągnął za dźwi- gnię. Najwyraźniej wymagała smarowania, była wygięta i poru- szała się z trudem. Wesołe miasteczko nie zostało aż tak odnowione, jak mu się zdawało - pozowało stare i zużyte, a at- mosfera barwności i wesołości stanowiła wytwór wyobraźni, ilu- zję stworzoną przez muzykę organów parowych, farbę i tłumy lu- dzi. Po chwili przyjaciele znaleźli się przy nim. Skeeziks padł na kolana i teatralnie ucałował ziemię. Doktor Jensen pomachał do nich, potem skręcił przez łąkę w stronę tłumu zgromadzonego wzdłuż urwiska. Ludzie rozstąpili się. Wyciągnięto linę, jak wiel- ką żyłkę wędkarską. Na jej końcu przywiązano ciało, przeprowa- dzając pętlę pod jego pachami. Obiło się o krawędź i spoczęło na łące, wśród kwiatów. Doktor Jensen zaczął biec. Jack już pędził razem z Helen i sapiącym za nimi Skeeziksem. - To Lantz! - krzyknęła dziewczyna. Jack wiedział, że to prawda. Pomruk tłumu przycichł. Dogo- nili doktora Jensena. Na łące zapadła cisza, jedynymi dźwiękami pozostały organy parowe i huk pieca, jak odgłos krwi krążącej w żyłach pustego wesołego miasteczka. Z oddali dobiegło kraka- nie wrony. Jack uniósł głowę i zobaczył w oddali czarnego ptaka, zataczającego wysoko na niebie krąg, zawracającego i kierują- cego się na wschód. ROZDZIAŁ ÓSMY Wczoraj wieczorem nastąpił obryw - przez cybuch fajki mó- wił jeden z mężczyzn, potrząsając głową. Był to Dawson, winiarz. - Tam na dole jest mnóstwo rupieci tego chłopaka, uwię- złych pomiędzy krzakami i skałami. Leżał wśród nich. Myślę, że zjechał razem ze swoim szałasem. Musiało go zmyć ze wzgórza, kiedy spał. Cholerny wstyd, mówię. Brakowało mu piątej klepki, ale był w porządku. Lepszy niż paru innych, których znam. Z pomocą dwóch mężczyzn Dawson ułożył ciało Lantza pod dębem. Winiarz pierwszy wypatrzył chłopaka, zaplątanego w ko- rzenie i gałęzie krzaków rosnących na urwisku. Jedną ręką wy- ciągnął fajkę z ust, drugą otrzepał spodnie, potrząsając głową. - Blady jak dorsz, nie? Rozległ się zgodny pomruk. To porównanie kiepsko jednak oddawało upiorną biel skóry Lantza. Była niemal przezroczysta i Jack, który przepchnął się naprzód wraz z doktorem Jensenem, wyobraził sobie, że przez mglisty welon ciała może dostrzec żółtawe zarysy szkieletu. Dok- tor Jensen uniósł głowę Lantza i rozgarnął mu włosy. Pokręcił głową. Koszula chłopaka była podarta, to jednak miało małe zna- czenie, ponieważ zwykle wolał podarte, wytarte do niemożliwości ubrania od nowszych, które zostawiała dla niego pani Jensen. Ciało miał pokryte zadrapaniami i skaleczeniami powstałymi w czasie staczania się z urwiska, skóra jednak, chociaż poobciera- na, poszarpana i brudna, była zupełnie pozbawiona krwi. Tu i ów- dzie, głównie na palcach i czole, miał szarawe plamki, jakby cia- ło pod spodem było lekko przypalone. - To nie może być, nie? - mruknął winiarz pod nosem. - Deszcz zmył całą krew, a nie tknął brudu. Doktor Jensen spojrzał na niego i pokręcił głową. Ludzie wo- kół kłębili się i wyciągali szyje, próbując dokładnie ocenić, na l 13 ile paskudny był wypadek, żeby później móc właściwie go opo- wiedzieć. Większość ze znajdujących się z tyłu, którzy zmęczyli się podskakiwaniem i zadawaniem daremnych pytań, wróciła do wesołego miasteczka, kiedy zaś doktor Jensen zarzucił swój płaszcz na ciało, a winiarz Dawson potruchtał po swój wózek, lu- dzie rozeszli się małymi grupkami, aż w końcu zostało kilka osób. Wśród nich był Peebles. Jack nie widział go w tłumie, ale był pe- wien, że był tutaj cały czas i obserwował. Nadal wpatrywał się w zwłoki, jakby potrafił przeniknąć wzrokiem płaszcz, i nerwowo zacierał ręce - do chwili gdy spostrzegł, że Skeeziks ze zgrozą wpatruje się w jego odrośnięty palec. Rzucił mu niepewne spojrzenie i chciał coś powiedzieć. - Zmiataj stąd - rozkazał Skeeziks. - Ja... - zaczął Peebles. Skeeziks skoczył na niego, trzepnął go otwartą dłonią w ra- mię i złapał za kurtkę. Peebles zatoczył się i gwałtownie wypro- stował, gdy atakujący zamachnął się pięścią. Doktor Jensen doskoczył, złapał Skeeziksa za ramiona i usi- łował odciągnąć. Chłopak nie puścił Peeblesa, który został po- ciągnięty za nimi, wymachując rękami, z przerażeniem w oczach. Wydał z siebie miaukliwy dźwięk, od którego zrobiło się Jackowi niedobrze - nie był to okrzyk towarzyszący walce, ale jęk kogoś ogłupiałego, zdruzgotanego i obłąkanego. Jack cieszyłby się, gdy- by Skeeziks uderzył Peeblesa, bo przyglądał się zwłokom Lantza w dziwnie niepokojący sposób. Jack sam czuł potrzebę walnię- cia w cokolwiek, a Peebles był najbliżej i wyjątkowo nadawał się do bicia. Coś w jego spojrzeniu mówiło, że przyczynił się do tej śmierci. Zmarły wcale nie stoczył się w nocy z klifu. Może został zepchnięty, ale nie ześliznął się sam. Był w osadzie i w wesołym miasteczku. Doktor Jensen wiedział o tym. Peebles o tym wie- dział. Jack był pewien, że Peebles wiedział bardzo dużo. Skeeziks puścił kurtkę przeciwnika i stał, z wściekłością wpatrując się w niego, zaciskając i rozluźniając pięści. Jensen wsunął się pomiędzy nich, żeby powstrzymać chłopaka. Peebles, z jadowitym błyskiem w oczach splunął najpierw na doktora, po- tem wychylił się zza niego, splunął na Skeeziksa i wystartował w dół Coast Road, zanim jego przeciwnik zdążył przepchnąć się koło Jensena. Jack odwrócił się, by ruszyć za goniącym Peeblesa Skeeziksem, ale doktor złapał go za ramię i zatrzymał. - Niech się gonią - powiedział. Jack obejrzał się na Helen, siedzącą na pniu przy zwłokach Lantza. Potem zerknął na doktora, który rzucił mu spojrzenie mówiące, że w całej tej sprawie tkwi o wiele więcej niż się wy- daje, spojrzenie spiskowca. Z klekotem nadjechał Dawson, za- hamował, zsiadł i we czwórkę włożyli nieboszczyka do pudła. Powłócząc nogami, Skeeziks wracał ku nim Coast Road z bezsku- tecznej pogoni za Peeblesem. Jack zdołałby go złapać, ale po co? Co by zrobili, stłukli go za to, że w oczach błyskało mu coś suge- rującego winę? Na pewno nie. W drodze do osady zabrali Ske- eziksa, chwilowo zapominając o wesołym miasteczku. Dawson nerwowo pocierał policzek, stojąc o dobre dwie sto- py od stołu, na którym leżało ciało Lantza, na wpół przykryte prześcieradłem. Najwyraźniej nie podobało mu się to, co widział. Jak powiedział doktorowi Jensenowi, to nie była jego działka. Medycyna srknowiła dlań nieprzeniknioną tajemnicę, wręcz czar- ną magię. Kiedyś sam zszył sobie rękę rozciętą nożem rybackim, ale to już był kres jego umiejętności lekarskich. Ale był ciekaw, jak każdy, i wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności, miał prawo wiedzieć. Na ciele Lantza nie było żadnego śladu ciosu, który mógłby go zabić. Nie zastrzelono go ani nie pchnięto nożem, nie rozbił sobie czaszki, staczając się z klifu. Jednak cały był miękki, przy- pominał pudding - jak mógłby powiedzieć Skeeziks, gdyby kto- kolwiek miał nastrój do takich żartów. - Przypomina mi to, co w naszym zawodzie nazywa się „ostat- nie wytłoki" - powiedział Dawson, jakby niemożność określenia zjawiska w terminach medycznych zmuszała go do posługiwania się zawodowym językiem winiarskim. - Nie znam się na winiarstwie - mruknął ponuro doktor Jen- sen. - Co to są „ostatnie wytłoki"? - W tym procesie uzyskuje się - jak to jest? - esencję, można by powiedzieć. Pozostałości. Wytłacza się skórki, kiedy wydaje się, że już nic w nich nie zostało. A po tym naprawdę już nic w nich nie ma. Ten chłopak wygląda jak wyciśnięty. Nie jestem lekarzem, jak mówiłem, ale coś wyciągnęło z niego całą krew, nie? - Gorzej - powiedział doktor Jensen, oglądający skórę głowy Lantza przez duże szkło powiększające. - Wygląda to tak, jakby miał spalone nerwy. Przysiągłbym, że spłonął od środka, gdyby coś takiego było w ogóle możliwe. A nie jest. Dawson zrobił wielkie oczy i wzruszył ramionami, jakby chciał zasugerować, że na tym świecie są rzeczy, które powinny być niemożliwe, ale mimo to się zdarzają. - Ostatniej nocy Lantz godzinami jeździł na diabelskim mły- nie - odezwał się Jack, czując się trochę jak głupek. Ta wielogodzinna rozrywka, której Lantz się oddawał, nie mogła tłumaczyć jego obecnego stanu, jednak Jack był przeko- nany, że istnieje jakiś związek. Poza tym, w tych okolicznościach nie było miejsca na ukrywanie prawdy, niezależnie od samopo- czucia. A co najmniej większość należało ujawnić. Oczywiście ukryje swoją buteleczkę eliksiru. Jack powiedziałby o niej dok- torowi Jensenowi, gdyby miał nadzieję, że zechce z niej skorzy- stać, ale był przekonany, że poradziłby wylanie zawartości do zlewu. - Skąd wiesz? - spytał Jensen, zapewne przypuszczając, że chłopak sam spędził wczoraj wieczorem trochę czasu w wesołym miasteczku. Wyraźnie mu się to nie podobało. - Zobaczyłem go z okna strychu. Mógł to być ktoś inny, ale sądzę, że się nie pomyliłem. Po spotkaniu z wroną poszedł w tam- tą stronę. Mówiliśmy to panu. Obserwowałem go w kilka godzin później, właściwie nad ranem. Doktor Jensen skinął głową, jakby, biorąc pod uwagę oko- liczności, brzmiało to wszystko całkiem rozsądnie. Potem nagłym ruchem naciągnął prześcieradło na twarz Lantza i zaczął myć rę- ce w miednicy. - Nie wiem, co się tu dzieje - oświadczył, nie patrząc na ni- kogo - ale powiem wam, że naszemu przyjacielowi Lantzowi przydarzyło się to samo co facetowi, którego znalazłem wczoraj w jeziorku pływowym - odwrócił się i popatrzył na Jacka. - Ma- my Przesilenie, wesołe miasteczko i całą resztę. Wy, dzieciaki, wiecie o tym tyle samo co ja, może nawet więcej. To wszystko ra- zem nie może być przypadkowe. Tak sądzę. Uważajcie na weso- łe miasteczko. Uważajcie na doktora Browna. Uważajcie na wro- ny, na miłość boską. Szczyt Przesilenia nastąpi za dwa dni. Na waszym miejscu przyczaiłbym się. Poczytał trochę. W bibliotece. Jeśli będziecie musieli iść do osady, idźcie razem. Nie wypusz- czajcie się nigdzie samotnie. I niech wam nie przychodzą do gło- wy głupie pomysły na temat pani Langley. W najlepszym razie sparzycie się. Mówiąc to, podciągnął spodnie, których mankiety były jesz- cze mokre od morskiej wody. Pokrywały je białe smugi wy- schniętej soli. Buty miał przemoczone i pociemniałe. Włosy zmierzwione wiatrem wyglądały jakby przeczesała je brona. Mu- si być bardzo zmęczony, pomyślał Jack, nagle czując współczu- cie dla doktora. Wyruszył rano, mając przed sobą cel, i to dużo poważniejszy niż sklepik na rogu. Cel niewiarygodnie wielki, barwny i tajemniczy, pełen nieznanych lądów i czort wie jakich marzeń, czekających na spełnienie. A znalazł się z powrotem tu- taj, zmarznięty, przemoknięty, ze skórą swędzącą od zaschłej so- li, śmiertelnie zmęczony i po kolana w bagnie cudzych kłopotów. Pani Jensen ucieszyła się z jego powrotu. Wyraźnie można było dostrzec to w wyrazie jej oczu, kiedy zobaczyła ich jadących na wózku. Radość tę przyćmił widok martwego Lantza. Równie dobrze to doktor mógł leżeć na pudle. Wyruszył w tej samej spra- wie co nieboszczyk, nieprawdaż? A czy Jack nie pchał się na ten sam szlak, drogę złocącą się w słońcu, biegnącą przez łąki ku wzgórzom? Widział ją i on, i Skeeziks, więc zanim wszystko się skończy, obaj nią pójdą. Helen też. Wszyscy wyszli przed dom odprowadzić Dawsona. Jack zo- stał sam z Lantzem. Sięgnął do prześcieradła, żeby po raz ostatni spojrzeć na przyjaciela, żałując wszystkich straconych szans uła- twienia mu życia. Zawsze było jutro, nieprawdaż? Musnął palca- mi rąbek całunu, ale nie uniósł go. Nie było sensu. To, co leżało pod płótnem, nie było już Lantzem. On ostatniej nocy wsączył się w powietrze nad urwiskiem, oddychało nim wesołe miastecz- ko. Potrząsnął głową. To przecież nonsens, nie? Po co wymyślać pełne grozy historie, świat i bez tego był ich pełen. Na blacie za umywalką stało mnóstwo pustych słojów, fiolek i probówek. Jack podszedł i przyjrzał się im. Wyciągnął z kiesze- ni buteleczkę eliksiru. W środku były dwa cale zielonego płynu. Mógł sobie pozwolić na rozstanie się z jego połową. Wyciągnął ko- rek z fiolki zdjętej z półki, otworzył swój flakonik i przechylił go nad otworem pustego naczynia. Koło drzwi rozległo się szuranie - ktoś wchodził. Zakorkował flakonik, wsunął go do kieszeni, po- tem odstawił pustą butelkę z powrotem na półkę i udał, że ogląda się obok książki. Doktor Jensen wszedł, zatrzymał się raptownie w progu. Zmarszczył nos, zerknął na Jacka, zaczął coś mówić, zrezygnował i ciężko usiadł na krześle. Zapach eliksiru unosił się w powietrzu. Jack skinął głową pani Jensen, która we- szła za doktorem, potem wyśliznął się na zewnątrz, dołączając do przyjaciół. Cała trójka w milczeniu odeszła w stronę portu. - Co robimy? - spytał Skeeziks, kopiąc po drodze kamyk. - Zabijamy czas - odparł Jack. - Wygląda na to, że na coś czekamy, nie? Czekamy aż coś się zdarzy. Na tym polega zabijanie czasu. Może powinniśmy zaini- cjować wydarzenia. Dopaść to coś. Helen przyjrzała się Skeeziksowi. Najwyraźniej nie miała najmniejszej ochoty na „dopadanie" czegokolwiek, cokolwiek chłopak miał na myśli. - Najprawdopodobniej w ogóle nie ma czego szukać. Albo jeśli jest, to nie to, o czym myślisz. Zapewne zobaczywszy co to ta- kiego, wcale nie miałbyś ochoty tego łapać. MacWilt wcale nie jest zadowolony z tego, co zobaczył. Doktor Jensen kazał się trzy- mać z daleka od całej sprawy i ma rację. - Ha! - prychnął Skeeziks. - Doktor Jensen wypłynął na za- tokę w bucie. Dokąd on się wybierał? Na ryby? Kiedy sam stosu- je się do swoich rad, słucham go. A co o tym mówi pani Langley? - Pani Langley głównie opowiada o swoim zdechłym psie, o fryzurze autorstwa panny Pinkum, która zrobiła z niej idiotkę. Nie może tego pannie Pinkum wybaczyć. - Miałem na myśli książkę - wyjaśnił Skeeziks. - Aaa, książkę. Niewiele. Zauważ, że nie przeczytałem jej ca- łej, ale jest to jedna z tych książek, które unikają powiedzenia czegoś konkretnego, posługując się daleko posuniętą abstrakcją. Pani Langley przepełniona była filozofią i mistycyzmem. Więk- szość z tego to, jak sądzę, totalny bałagan. O ile mogę powiedzieć, sama nigdy tam nie była. Wspomina o rzekach i drogach, ale bar- dzo alegorycznie. Nic tak konkretnego jak ta droga, którą, jak utrzymujecie, widzieliście. - Niczego nie utrzymujemy... - zaczął Skeeziks. - Chodźmy w stronę wzgórz - przerwał mu Jack. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu, jak powidok pod powie- kami, droga, którą widział ze szczytu diabelskiego młyna, nadal wiła się przez łąki. - Po co? - zapytała Helen. - Droga - odparł Jack. - Teraz prawdopodobnie nic tam nie ma, ale może być. Jakiś znak. Cokolwiek. - Oczywiście, że może - poparł go Skeeziks - musimy tam zajrzeć, a czy mamy coś lepszego do roboty? Helen pokręciła głową. Mocno powątpiewała w drogę opisy- waną przez chłopaków. - Och, ty nie widziałaś tej drogi - oświadczył teatralnie Ske- eziks. - Naprawdę byłaś kotwicą. No cóż, Jack i ja widzieliśmy ją wyraźnie, wiodącą w stronę wzgórz Moonvale. Obaj widzieliśmy. Gdyby dostrzegł ją tylko jeden z nas, nie miałoby to żadnego zna- czenia. Ale tam coś jest, na pewno, nawet jeśli zanikło. Założę się, że potrafimy to odnaleźć. - Oczywiście, że potrafimy - zgodził się Jack. - Wy możecie odnajdywać sobie co tylko chcecie. Ja wracam do panny Flees. Nie bądźcie głupi. Skeeziks zbył ją wzruszeniem ramion, jakby nic go nie ob- chodziło, co zamierza zrobić, ale za to on był olobą podejmującą ryzyko, głupie czy nie. - Ja chcę tylko skarbu - oznajmił, odwrócił się i ruszył aleją obok ogrodu pani Oglevy, prowadzącą przez Zwalony Most w kie- runku wzgórz. Helen nie połknęła przynęty. - Na razie - rzuciła i poszła High Street. - Jakiego skarbu? - zdziwił się Jack. - Nie widziałem żadne- go skarbu. - Ani ja - zaśmiał się Skeeziks. - Ale Helen będzie się tym zamartwiać całe popołudnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby doszła do połowy drogi do panny Flees, zawróciła i dołączyła do nas. Jack szedł obok w milczeniu. Miał nadzieję, że Skeeziks się nie myli. Wolałby, żeby Helen była z nimi. Biorąc pod uwagę dok- tora Browna, czającego się w okolicy, nekromancję panny Flees i nienawiść Peeblesa, cała ich trójka powinna trzymać się razem. Doktor Jensen też to doradzał. Do wzgórz mogli dojść za pół godziny, spacerkiem. Na błękit- nym niebie rozrzucone były z rzadka białe chmury, po łące przesu- wały się ich cienie. Panowała cisza, przerywana jedynie odległym krakaniem wron w migdałowych sadach poniżej mostu. Słyszeli odgłos własnych kroków, swoje oddechy, a kilka prób rozpoczęcia rozmowy nie powiodło się i wędrowali znów w milczeniu. Jack zdecydowanie nie lubił wron. Obecność kilkunastu da- wała pewne poczucie bezpieczeństwa - bali się pojedynczego pta- ka - ale doktor Brown mógł łatwo się wśród nich ukryć - zało- żywszy, oczywiście, że naprawdę potrafił dokonać takiego przeobrażenia. Willoughby i doktor Jensen bez wątpienia uważa- li, że umiał. Postrzelili go - mówili zdaje się o skrzydle. Wczoraj doktor Brown nie miał zabandażowanej ręki, a dziś w wesołym miasteczku miał. Kiedy doszli do łąki i zaczęli się wspinać na wzgórza, pa- trzyli głównie pod nogi. Nie wiedzieli, czego tam szukają, cho- dziło im o cokolwiek mogącego mieć znaczenie. Ale trawy i kwiaty były wysokie, soczyście zielone, sięgały im powyżej pa- sa, kołysząc się na wietrze jak morskie fale. Jack wspiął się na pobliski, niemal pozbawiony liści dąb w celu „przepatrzenia okolicy", jak to nazwał Skeeziks. Jednak nawet stamtąd nie do- strzegł niczego, co przypominałoby drogę czy łożysko potoku. Zauważył jakiś ruch koło Zwalonego Mostu, mignęło mu coś nie- biesko-białego i zniknęło w momencie gdy to zobaczył - prawdo- podobnie pani Oglevy, waląca gumowym młotkiem w swoje drzewka migdałowe. Widział charakterystyczne punkty krajobrazu, te same, któ- re pamiętał z diabelskiego młyna, choć teraz przyglądał się im pod innym kątem i od innej strony. W jakiś sposób z zawrotnej wysokości koła wszystko wydawało się dużo bliższe niż okazywa- ło się teraz. Stukilkudziesięciometrowa, jak się zdawało, odle- głość pomiędzy kępą drzew a grupą wietrzejących, granitowych skał teraz była bliższa ćwierci mili. Skalista krawędź małego uskoku, powstałego wiele lat temu w czasie trzęsienia ziemi, te- raz biegła w kierunku południowo-wschodnim, a nie ku północy, jak Jack oszacował z diabelskiego młyna, zupełnie jakby w ciągu ostatniej godziny przemieściła się złośliwie tylko po to, żeby ich zdezorientować. - Poddaję się - powiedział Jack zlazłszy z drzewa. - Helen miała rację. I tak nic tu nie ma oprócz wiatru i trawy. Ale Skeeziks już wspinał się na stok ku innej kępie dębów, więc Jack poszedł za nim, świadom, że jego przyjacielowi nie ty- le zależy na wynikach, ile na ciszy i pustce podnóży wzgórz. Wraz z przybyciem wesołego miasteczka zatoka stała się dla niego zbyt zatłoczona - zbyt wielu spacerowiczów i zbieraczy muszelek. Ske- T eziks szturchał grunt patykiem, odwracając kamienie, poszuku- jąc wskazówek. Znalazł złamany scyzoryk, skrawek materiału i pustą butelkę, która w świetle słonecznym okazała się fioleto- wa. Podniósł ją do oka i zajrzał w nią, jakby przez zniekształcają- cą soczewkę jej grubego, wklęsłego dna mógł zobaczyć to, czego szukał. - Ktoś za nami idzie - oznajmił, odwracając się i podejmując marsz. - Może w niebieskiej koszuli? - Tak. Jest w dole strumienia, przedziera się przez łoziny, że- byśmy go nie dostrzegli. -On? - Nie wiem. Nie, oczywiście, że nie. To Helen. Czy miała na sobie białą bluzkę i niebieską kurtkę? - Sądzę, że tak - powiedział Jack, który w żaden sposób nie potrafił sobie przypomnieć jak Helen była ubrana. Ale taki strój do niej pasował. - Poczekajmy na nią. - Pozwólmy się dogonić - rzekł Skeeziks i zwolnił. - Możemy poczekać na szczycie wzgórza - zaproponował Jack, któremu rzeczywiście zależało na przyjrzeniu się okolicy z wyższego punktu. Już sięgali wzrokiem wystarczająco dale- ko, żeby dostrzec deltę Eel River, rozszerzającą się w stronę Ferndale i Sunnybrae. W dole, na urwisku, widniało wesołe miasteczko - stąd wcale nie takie duże, ot grupka namiotów, szop i kilkanaście skrzypiących ruchomych urządzeń. Unosił się nad nim dym z pieca, rozwiewany przez wiatr. Na pewno ze szczytu wzgórza, gdzie nic nie zasłania widoku, myślał Jack, le- piej będziemy mogli przyjrzeć się całemu położonemu poniżej terenowi. - Popatrz tutaj - powiedział nagle Skeeziks. Schylił się i stuknął patykiem w ziemię. Trawa przerzedziła się i wyrasta- ła z piaszczystej ziemi w kępkach, jak gdyby rosła w łożysku dawno wyschniętego potoku. Pomiędzy nimi, na wpół wrośnię- te w grunt, znajdowały się okrągłe, zwietrzałe kamienie, jak gi- gantyczne jaja. Stare łożysko miało jakieś piętnaście stóp szero- kości i wiło się w górę, ku wcięciu w grzbiecie pasma wzgórz. Poszli wzdłuż niego, zapominając o Helen, od czasu do czasu schylając się, żeby wygrzebać kawałki metalowych szczątków: stary gwóźdź z podkładu kolejowego, pogięty i zardzewiały; tę- KRAINA MARZEŃ PRZEZ OKNO STRYCHU py oskard z pozostałym w otworze pokręconym kawałkiem dę- bowego trzonka, zaklinowanego kawałkiem obsydianu; guzik wycięty z muszli abalony*, szeroki jak dłoń Jacka. W głazach widzieli skamieliny, przypominające rysunki w sepii. W piasku znajdowali małe, spiralne muszelki, które wyglądały jakby leża- ły tu od pół miliona lat. Zainteresował ich tylko guzik - na pewno doktor Jensen ze- chce go wziąć. Wędrówka doprowadziła ich między wzgórza, któ- re zamknęły się wokół nich, zasłaniając urwisko i ocean, a po- tem, kiedy okrążyli pierwsze z nich, również osadę, most i ogród pani Ogleyy. Wtedy właśnie Jack przypomniał sobie o Helen. Za- trzymał Skeeziksa i obaj zgodnie postanowili wspiąć się z łożyska potoku na wzgórze, żeby poczekać na dziewczynę. Na pewno zo- baczyliby ją stamtąd i mogliby pomachać kurtkami albo w jakiś inny sposób zwrócić jej uwagę. Pomimo morskiej bryzy Skeeziks był spocony, mówiąc sapał i prychał, zatrzymywał się dla odpoczynku co sześć, osiem kroków. - Wiesz - powiedział - myślę, że to nie są rzeczne otoczaki. Przynajmniej większość z nich. Jack wzruszył ramionami i wspinał się dalej. - To bruk. Widzieliśmy drogę. Mogę się założyć. Ten gigan- tyczny guzik jest dowodem. Napijmy się jeszcze twojego eliksiru, po kropelce, i sprawdźmy, co zobaczymy. Założę się, że będzie to droga. - Lepiej nie - uznał Jack, któremu nagle w tej wietrznej ci- szy, pełnej samotności, przyszła do głowy myśl, że Helen rzeczy- wiście była wyjątkowo dobrą kotwicą. - Lepiej poczekajmy na Helen, zanim cokolwiek zrobimy. Widzisz ją? - Nie, nie widzę nikogo. Czekaj, tak. Tam w dole, pomiędzy drzewami. Jack popatrzył we wskazanym przez Skeeziksa kierunku. Widniała tam długa linia dębów, rosnących niemal w jednym rzę- dzie, potem płynnie przechodzących w kępę brzóz rosnących na granicy zagajników okalających łąki. Dziwne. To nie Helen, był tego pewien. Ten ktoś się ukrywał, tylko przed kim? Najwyraź- *W oryginale „abalone". Haliotis sp., jadalny małż jednoskorupowy. Jego muszle, po wewnętrznej stronie pokryte macicą perłową, wykorzystywano do wyrobu ozdobnej galanterii. (Przyp. tłum.) niej przed nimi. Helen już by wyszła na otwartą przestrzeń, praw- dopodobnie wołając ich, wściekła, że nie zaczekali. Niemożliwe, żeby skradała się wśród drzew na skraju lasu, na pewno nie w ta- kie dziwaczne, puste popołudnie. Skeeziks się z tym zgadzał. - Jak myślisz, kto to jest? - szepnął, jakby podejrzewał, że bryza może ponieść jego słowa ponad falującymi trawami. - Nie Helen - oświadczył Jack. - Ani doktor Jensen. Kiedy wychodziliśmy, był zbyt zmęczony. Ktokolwiek to był, zbliżał się. Gdyby nadal trzymał się linii drzew, straciliby go z oczu. Wyszedł jednak spomiędzy nich, ale na zasłonięte przed ich wzrokiem zbocze sąsiedniego wzgórza. Na pewno był to ktoś zupełnie niegroźny - ktoś na spacerze, korzy- stający z paru słonecznych godzin, przekonywał siebie Jack. Ja- koś czuł się coraz bardziej poruszony całym tym Przesileniem. Zaczynał widzieć różne rzeczy tam, gdzie nic nie było. Nagle zro- bił się podejrzliwy wobec wszystkiego. Skeeziks czuł się tak sa- mo, wyraźnie było to widać po jego minie. - Chodźmy - powiedział Jack, wstając. - Tylko dodajemy so- bie strachu. Skeeziks potrząsnął głową i uniósł guzik. - Znaleźliśmy to. Wyobraź sobie na co jeszcze możemy na- trafić, jeśli wejdziemy między wzgórza. Może to ciekawski doktor Brown. - Zrobił głową ruch w stronę zagajnika, gdzie akurat nie było widać nic oprócz zacienionych drzew. Jack wzdrygnął się. - Może - zgodził się, przypominając sobie wyraz twarzy wła- ściciela wesołego miasteczka, który dostrzegł, kiedy ów zwilżył palec resztkami ich jabłecznika i oblizał go. Potem wspomniał Lantza, zbielałego i martwego jak kamienie w łożysku strumie- nia. - Proponuję pójść na zachód. Trafimy na Coast Road w miejscu gdzie skręca w głąb lądu za plażą Table Bluffs. Za- wsze ktoś jest na tej drodze. Możemy załapać się na przejażdżkę do osady. - Myślałem raczej o sprawdzeniu, skąd wypływał ten stru- mień - zaoponował Skeeziks. - Pójdę sam, jeśli ty nie chcesz. Nie może już być daleko. Możemy dojść przed zmierzchem do Mo- onvale, jeśli będzie trzeba, i tam zanocować. Mam dość pieniędzy na kolację. Jackowi nie podobał się ten pomysł, ale nie mógł zostawić Skeeziksa na wzgórzach samego, zwłaszcza kiedy ktoś niewiado- mych zamiarów włóczył się po lesie. - Niech będzie. Jednak nie pójdę aż do Moonvale, nawet je- śli strumień poprowadzi nas w tę stronę. Ruszyli, przedzierając się przez osypisko wzdłuż krawędzi zbocza, a potem w dół ku łożysku potoku. Wiło się płytkimi dolin- kami, oddzielającymi wzgórza, to poszerzając się, to zwężając, znikając pod trawami, by pojawić się kilkadziesiąt metrów da- lej, gdzie na bardziej piaszczystej glebie rośliny rosły rzadziej. Lepiej by zrobili, wspinając się ponownie na wzgórze, żeby usta- lić ogólny kierunek biegu strumienia i pójść potem prosto do naj- dalszego widocznego punktu, zamiast mozolnie wędrować wzdłuż wszystkich zakrętów i pętli. Skeeziksowi ten pomysł się nie podobał. Skoro znaleźli gi- gantyczny guzik, mogą znaleźć coś jeszcze - może coś, co pozwo- liłoby im na wysnucie jakichś wniosków. Słońce zniżyło się już mocno i od horyzontu nadciągał zmierzch. Jack zastanawiał się, czy w Moonvale już zapadł wieczór, a może trwał cały dzień, albo czy dziwny zmierzch i stamtąd był widoczny nad horyzontem, a jeśli tak, to jak daleko na wschód i północ trzeba by się prze- mieścić, żeby doń dotrzeć. A może nie da się tam dostać zwyczaj- nie podróżując w jego kierunku. Popołudniowy upał nasilił się pomiędzy wzgórzami. Muchy brzęczały Jackowi koło uszu. Panowała absolutna cisza. Podcięte niegdyś przez strumień zbocze wzgórza piętrzyło się po ich pra- wej stronie, nad korytem potoku nachylała się niewielka, trój- kątna, przewieszona ścianka, opleciona korzeniami, ocieniająca biały piasek i kamienie. Usłyszeli chrzęst kija, zanim zobaczyli jego właściciela. Sta- li akurat obaj nad krawędzią wyschłego łożyska w miejscu, w którym okrążało wzgórze. Rozległ się odgłos kija wbijanego w piasek i żwir. Pojawił się jego koniec, za nim MacWilt, z ocza- mi przewiązanymi czarną przepaską. Jack niemal poczuł, że wrasta pomiędzy kamienie. Na twarzy Skeeziksa zamarł wyraz niedowierzania. Gapił się na dżinsową kurtkę MacWilta, na skłębioną, porozpinaną, białą koszulę pod spodem, której poszarpane poły były niedbale wciśnięte za pa- sek. Właściciel tawerny zatrzymał się o metr od nich i zaczął wę- szyć. Przechylił głowę, łapiąc wiatr. Twarz wykrzywiła mu się we wstrętnym, wrogim uśmieszku. Pokręcił raz głową, przez policzki przebiegały mu drżenia i skurcze. Skeeziks cofnął się ostrożnie i sprężył, gotów do ucieczki. Jack zareagował podobnie. Na pewno mógł uciec ślepcowi, ale nagle myśl owa wydała mu się śmieszna. Najwyraźniej MacWilt miał swój cel. Oślepł, patrząc przez teleskop, zobaczył jednak dość, by ruszyć na takie same poszukiwania, jakie prowadzili ze Skeeziksem. MacWilt wcale ich nie śledził, po prostu wszyscy dą- żyli ku temu samemu. Trzymał się lasu, bo po omacku mógł tam utrzymać kierunek. Na otwartych łąkach zgubiłby się natych- miast. Odezwij się do niego, pomyślał Jack. Powiedz coś - byle tylko przerwać milczenie. Otworzył usta w tym samym momen- cie, kiedy Skeeziks odwrócił się i zwiał, potykając się wpierw na miękkim, grubym piasku, potem gwałtownie przyspieszając. Wrzeszczał do Jacka, żeby biegł za nim. Zanim Jack zdążył drgnąć, odezwać się czy choćby sprężyć do biegu, kij MacWilta przeciął powietrze, uderzając go w ramię. - Hej! - wrzasnął chłopak, odskakując. - Ja nie... - nad wy- schłym strumieniem przewinął się cień, i kiedy Jack spojrzał w górę, zobaczył samotną wronę, krążącą wysoko. Mac Wilt zdarł opaskę z oczu, w których były widoczne tyl- ko białka, odrzucił głowę w tył, wyginając mocno szyję, jakby gdzieś uchowało mu się maleńkie pole widzenia, które mógł wy- korzystać odpowiednio się wygiąwszy. Zaklął, znów machnął ki- jem, naciągnął z powrotem opaskę, wolną ręką pomacał w po- wietrzu przed sobą i zrobił krok w kierunku Jacka, trzymając kij jak szablę. Ten wyskoczył na środek wyschłego potoku i odwrócił się do MacWilta. Mężczyzna najwyraźniej popełnił błąd. Obecność wro- ny to tylko splot okoliczności. Koło głowy chłopaka świsnął ka- mień i uderzył właściciela tawerny w ramię, obracając go trochę. Trafiony krzyknął, gwałtownie odwrócił się w stronę Jacka i klnąc rzucił się naprzód. - Bijesz ślepego, co? - wrzasnął. - Ratunku! Mordują! Biją biednego ślepca! Gładko posunął się w przód i trzasnął Jacka w prawe kolano, unosząc potem oburącz kij do ciosu w głowę. Nagle wybuchnął śmiechem. Nad nimi znów przesunął się cień wrony. MacWilt nie był niewidomy. Jack uświadomił to sobie, odta- czając się w bok, kiedy kij świsnął mu koło ucha. Mężczyzna za- klął znowu i pokuśtykał za nim, z nienaturalnie uniesioną głową. Gdzieś blisko rozległo się krakanie wrony. Jack poszukał jej wzro- kiem. Tam - na martwym drzewie w dole wyschłego strumienia. Koło niego przeleciał kolejny kamień, uderzył w zbocze. Pojawił się Skeeziks, przykucnął, złapał kamień wielkości piłki baseballo- wej. Podrzucił go raz, potem cisnął w głowę MacWilta, który zro- bił unik. Widział ruchy Skeeziksa. Jack sam podniósł kamień i za- czął przesuwać się w stronę przyjaciela. MacWilt mamrotał i popiskiwał, może gadał sam do siebie. Sięgnął pod kurtkę i wy- ciągnął lśniący rewolwer. Przez ułamek sekundy Jack sądził, że to zabawka. Skeeziks nie popełnił takiego błędu. Odwrócił się zdu- miewająco szybko i nurknął za pobliskie krzaki. Kiedy mężczy- zna podniósł broń, Jack rozpaczliwie cisnął kamieniem. Ślepiec uchylił się w bok, kamień minął jego głowę. Jack usłyszał jak z chrzęstem uderzył w żwir łożyska potoku; w tym momencie przetoczył się po piasku zbocza. Nie miał się gdzie schować. Nie mógł zaryć się w ziemię jak gofer. Uderzył o podcię- tą ścianę wzgórza i macając wokół w poszukiwaniu kamienia rzu- cił się do ucieczki. Kierował się mniej więcej w tę stronę, gdzie zniknął Skeeziks. Biegnąc krzyczał, nie zdając sobie z tego spra- wy, może żeby nie słyszeć strzału. I tak go usłyszał, pomimo wrzasku. Pocisk zrykoszetował na granitowej opoce za nim. Chłopak rzucił się w wysokie do pasa zarośla, staczając się w płytką dolinkę pomiędzy wzgórzami. Z tyłu dobiegł okrzyk i przekleństwo. Skeeziks wywrzaskiwał je- go imię. Zatrzymał się i odwrócił, spodziewając się widoku prze- krzywionej głowy MacWilta, goniącego go z dymiącym rewolwe- rem. Właściciel tawerny zataczał się jak pijany, rzucił rewolwer w krzaki, macając powietrze kijem, machając wolną ręką. - Czekaj! - krzyczał. - Nie zostawiaj mnie tutaj! Halo! Teraz był ślepy, zdezorientowany. Skeeziks zsunął się ze wzgórza, wyrwał mężczyźnie kij z ręki i cisnął go na pokryte krza- kami zbocze. Jack rzucił się z powrotem ku tej dwójce. Skeeziks na czworakach gorączkowo przeszukiwał zarośla - szukał rewol- weru MacWilta. - Zostaw to! Szkoda czasu! - krzyknął Jack. - Wiejemy! - Wrona! - odwrzasnął Skeeziks. - Zabić wronę! Walnąłem ją kamieniem, ale nie zdechła! Rozwalę to paskudztwo! Nie mógł jednak odnaleźć rewolweru MacWilta. Zniknął, kiedy mężczyzna, w strachu i zaskoczeniu wywołanym gwałtowną utratą wzroku, odrzucił go od siebie. Wrona służyła mu oczami, a Skeeziks ogłuszył ją kamieniem. Jack powinien był o tym po- myśleć. Po co użerał się z MacWiltem? Był przecież tylko pion- kiem, sterowanym przez doktora Browna, nie w pełni sprawnego. Jack podniósł kamień, zastanawiając się czy w ogóle potrafi za- bić jakiekolwiek zwierzę. Peebles potrafił, ale to właśnie stano- wiło część problemów z tym chłopakiem. Skeeziks macał rękami w krzakach, narzekając pod nosem i sapiąc z wysiłku. W chaszczach za martwym dębem rozległ się szelest, potem nagłe, niesamowite krakanie, brzmiące trochę jak głos ludzki, trochę jak wroni. - Tam jest! - krzyknął Skeeziks, mając przypuszczalnie na myśli i rewolwer, i wronę. Rzucił się w krzaki i pojawił się z bro- nią w ręce. Oczyścił ją z piasku i nacisnął spust, odwracając przy tym głowę i krzywiąc twarz. Wrona trzepnęła parę razy skrzydłami na ziemi, przeskaku- jąc przez zarośla i kamienie. Skeeziks podszedł w jej kierunku, wycelował i strzelił. Pocisk wbił się w pień drzewa o dobry metr od ptaka, stojącego i łypiącego małymi, czarnymi oczami. MacWilt, oddalony o dziesięć metrów w dół od wyschłego stru- mienia, zawył i zaklął. Próbował uciec, potknął się, upadł, potem trzęsąc się wstał i stopami zaczął wymacywać drogę przed sobą. - Nie strzelaj! - krzyknął. - Nie strzelajcie do biednego ślepca. Łajdaku! Jesteś bydlakiem, skoro strzelasz do biednego ślepego! Jackowi przemknęło przez myśl, żeby walnąć go kamieniem w plecy, ale nie zrobił tego. Krzyknął tylko, żeby się zamknął i poszedł sobie. Skeeziks przystanął, popatrzył na MacWilta, jak- by coś rozważając, odwrócił się z powrotem ku wronie i strzelił. I jeszcze raz, i jeszcze. Posyłał pocisk za pociskiem, wszystkie roz- rzucały tylko kurz, żwir i kawałki roślin. Wrona wskoczyła na le- żącą gałąź i odleciała, kracząc. Ten dźwięk zabrzmiał w uszach Jacka jak tryumfalny rechot, po chwili rozwiał się w nierucho- mym powietrzu. Pozostał tylko odgłos kurka spadającego na pu- ste łuski i zamierające przekleństwa ślepego MacWilta, który wy- macywał sobie drogę u stóp wzgórza, aż zniknął im z oczu.ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Kiedy zwiał kotu przez szczelinę w ścianie stodoły, omal nie zgubił się w wysokiej trawie. Dobrze, że drzwi były zamknię- te i kot został uwięziony wewnątrz. Niewiele zalet miał trzycalo- wy wzrost, a jeszcze mniej, kiedy jednocześnie rosło się w takim tempie, że kostium myszy mógł zadusić, zanim zdążyło się zała- twić konieczne sprawy i zniknąć niepostrzeżenie. Zaprawdę po- winien był wypożyczyć inny kostium, jakiegoś zwierzaka, które- go koty nie znoszą. Jednak dotarł do rzeki za farmą Willoughby'ego, przepłynął kawałek na pniu, dzięki Bogu niezauważony wspiął się na brzeg i w domu dermoplasty znalazł jakieś łachy. Teraz leżały na nim jak ubranie normalnego człowieka leżałoby na karle - zgodnie ze stanem faktycznym. Zaczął już porządnie rosnąć i jeśli pocze- ka z godzinę, będzie pasować, ale wygląd niewiele go obchodził. Miał dużo do zrobienia i mało czasu. Przekradł się na nabrzeże, zdrapał smołę z desek, mniszków bez trudu nazbierał na podwórku. W starym warsztacie dermo- plasty znajdowało się dość naczyń i garnków, żeby sporządzić elik- sir. Nie będzie z tym kłopotu, wiedział na pewno - czyż nie przy- glądał się raz jego produkcji? Żałował, że nie ma dość czasu, by przyrządzić go więcej. Musiał się z tym pogodzić. Mała porcja dla siebie, porcja dla Jensena, porcja dla mężczyzny, który za kilka minut pojawi się w drzwiach i będzie go bardzo potrzebował. Właśnie wchodził. Przez rozbite okno wśliznęła się ręka, ob- macała drzwi, odnalazła i odciągnęła zasuwę. Drzwi stanęły otworem. Wszedł olbrzym, mający prawie osiem stóp, ale kur- czący się, oczywiście, tak samo jak on rósł. Za godzinę, jeśli gość pobędzie tu tyle czasu, może i jego ubranie zacznie paso- wać. I pozostanie tu tak długo - troszkę ponad godzinę, mając na sobie za ciasne ubranie. Potem uda się w swoją podróż w przeszłość, podejmie bezskuteczną próbę odnalezienia cztero- letniego Jacka Portlanda na zabitej deskami farmie Willough- by'ego, odwiedzi Violę Langley, powędruje znów w przód, by w końcu dostarczyć eliksir, uciec kotu w wysoką trawę, skorzy- stać z rzeki i skończyć wędrówkę tutaj, w opuszczonym warszta- cie dermoplasty, pośpiesznie przygotowując porcję eliksiru. Wszystkie te nie zaplanowane postoje pożerały bezcenne pozo- stałe godziny Przesilenia - a najważniejsze zadanie było jesz- cze przed nim. Topiąc grudkowatą smołę, przez chwilę wspominał swoją żo- nę. Za kilka godzin, jeśli wszystko pójdzie dobrze... Olbrzym zatrzymał się w drzwiach, patrząc na niego ogłupia- łym wzrokiem. Karzeł był zakłopotany jego reakcją. - Zamknij te cholerne drzwi, idioto - warknął. - Zobaczą cię. - Kim ty jesteś? - zapytał olbrzym, zamykając drzwi. On wie, pomyślał karzełek, a przynajmniej domyśla się. Do diaska, jesteśmy wystarczająco do siebie podobni. Poza tym, ja już tę sytuację przeżyłem, więc wiem, że on wie, albo też bardzo szybko dochodzi do właściwych wniosków. Powstrzymał chęć po- drażnienia się z gościem. Miał jeszcze trochę czasu, ale nie mógł go marnować na rozrywki. - Jestem tobą - powiedział. - Z przyszłości. Muszę ci to tłu- maczyć? - Nie - padła po chwili odpowiedź. - No to posiekaj trochę mniszka. Nie mamy czasu do stracenia. - Ale powiedz mi - odezwał się olbrzym, ciągle gapiąc się, choć nagle pojął wszystko - co wiesz. - Sam się dowiesz. Posiekaj tylko te mniszki i słuchaj. Do pewnego momentu wszystko pójdzie ci dobrze. Dostarczysz elik- sir, choć nie bez kłopotów. Tak, tak, przestań się gapić i bierz się do roboty. Wiesz jak, robiłeś to już kiedyś. Nie będziemy mieli dość eliksiru, sam to widzisz. - Musimy zdobyć więcej. Masz, oczywiście, rację. Przyniosę trochę składników. - Nie, nigdzie nie pójdziesz. Rzucałbyś się w oczy, przypomi- nasz hipopotama. Poza tym jesteśmy tu i zmierzamy we właści- wym kierunku. Dotrzesz tam, dokąd się wybierasz, inaczej by mnie tu nie było, nieprawdaż? To o mnie powinniśmy się mar- twić. I o Jensena. - No tak, Jensen. Czuje się opuszczony, nie? Żałuję, że mu- siałem odejść, zabierając ze sobą przepis i zostawiłem biednego Jensena samemu sobie. Nie dał sobie rady. - Czy ja nie wiem, czego żałujesz? Czy musisz mi o tym mó- wić? Staram się jak mogę nie myśleć o tym, czego żałujesz. - Nic, psiakrew, nie widzę bez okularów. Powinniśmy byli to przewidzieć. - Powinniśmy byli przewidzieć cholernie dużo rzeczy, nie są- dzisz? Jeszcze więcej rzeczy do żałowania. Jednak, zanim skoń- czymy, parę spraw naprawimy, gwarantuję. Razem wymieszali mniszki ze smołą, dolewając morskiej wody. - To jest to! - wykrzyknął wielkolud, kiedy eliksir zmienił kolor i zaczął parować. Zapach wypełnił powietrze, rozwiewany delikatnym powiewem oceanicznej bryzy, przenikającej popęka- ne, drewniane ściany. - Oczywiście, że to jest to. To ja tu jestem, nie? Ja? Cśśśś! Coś usłyszałem za oknem. Mały człowiek przeszedł przez pomieszczenie, ciągnąc za so- bą zrolowane nogawki i otworzył drzwi. Pod pieprzowcem stała dziewczyna, zatopiona w marzeniach. Otrząsnęła się i przyjrzała mu się, na wpół zaskoczona, jakby go rozpoznała. Uśmiechnął się do niej - mimo wszystko nie należało jej denerwować; ciągle jeszcze nie mogli sobie pozwolić na ujawnienie. - Kim jesteś? - zapytał, zakładając, że mogła mieć jakiś po- wód, żeby ich śledzić. - Jestem... Helen - odparła. - Przepraszam, że się tak gapi- łam. Wygląda pan prawie jak jeden z moich przyjaciół. To na- prawdę niesamowite. - Naprawdę? Jak on ma na imię? - Jack - rzuciła, potem odwróciła się do odejścia. Była przestraszona, wyraźnie to dostrzegał. Ale znała Jacka. Nie mógł pozwolić jej odejść, ale nie mógł też za nią pogonić. - Poczekaj! - krzyknął. Kiedy to mówił, już odbiegała. - Po- wiedz Jackowi, żeby spróbował Latającej Ropuchy! - wrzasnął. - Proszę! Nie brzmiało to jak zaproszenie, by zwolniła, ale mogło być pomocne. Zamierzał zostawić notatkę, zrobić coś więcej niż tylko poszeptać Jackowi do ucha, ale wszystko spieprzył ten cholerny kot. No cóż, nie było czasu na wprowadzanie poprawek. Sporzą- dzą kolejną porcję, ugotują, zabutelkują i znikną. Godzinę później na zewnątrz znów się coś zaczęło dziać. By- ło ciemno, popadywał deszcz. Rozległ się krzyk i odgłosy walki. - To twój - powiedział mały człowiek. Wielkolud spał na stole; jak powiedział, musiał się zdrzem- nąć i zostawił gotowanie swojemu mniejszemu towarzyszowi. Te- raz ocknął się gwałtownie. -Co? - Ten jest twój Na zewnątrz rozległ się kolejny krzyk, potem stek straszli- wych przekleństw. Dryblas skoczył do drzwi. Ktoś miał kłopoty w ciemnościach. To nie była jego sprawa, ale nie mógł tego tak zostawić. Mały człowiek wiedział o tym równie dobrze jak jego towa- rzysz. Westchnął, przypominając sobie cios, jaki miał zainkaso- wać w bok głowy. Uniósł rękę i dotknął guza, który mu po tym zo- stał. - Uważaj! - powiedział, kiedy drzwi zostały gwałtownie otwarte. - Spotkasz kogoś, kogo na pewno rozpoznasz - Harbina. Jestem tego pewien. Weź to ze sobą, już nigdy mnie nie zoba- czysz. Wyciągnął rękę z zakręconym słoiczkiem eliksiru. Preparatu było niewiele, dość jednak, żeby - powiedzmy - pozwolić mu zno- wu wsiąść do pociągu, wrócić na dworzec. Dołączył do niego ma- łą, zakorkowaną buteleczkę z większą ilością eliksiru. Pojemnik był na tyle mały, żeby mysz mogła go unieść - o ile zwierzak miał- by ochotę taszczyć coś takiego. Olbrzym wepchnął oba naczynia do kieszeni, szarpnięciem otwarł drzwi, ze zdumieniem przypatrując się swemu towarzy- szowi. Skinął głową na pożegnanie. W końcu ruszył w noc i znik- nął. Helen nie miała najmniejszej ochoty na wędrówkę przez wzgórza z Jackiem i Skeeziksem. Naprawdę. Nie poruszały jej zbytnio magiczne krainy. Była szczęśliwa tu i teraz. No, niemal całkowicie szczęśliwa. Niepokoiła się jednak o Skeeziksa. Czasami potrzebował czy- jejś opieki. Gadał odważnie, ale panna Flees była zazdrosna i zło- śliwa, a Skeeziks zawsze stanowił łatwy cel. Dla Helen był niemal jak brat. Dwa lata temu przeżywała nieprzyjemny okres, kiedy się w niej zakochał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Musia- ła położyć temu kres. Potem zakochał się w Elaine Potts, córce piekarza. Elaine Potts nie ucięła tego, choć czasami udawała, że ma go w nosie. Helen wyraźnie widziała, co się dzieje z Elaine, kiedy odwie- dzali piekarnię. Nie było w tym nic zaskakującego. Skeeziks na- leżał do tych prostych ludzi, którzy w miarę pogłębiania znajomo- ści z nimi okazywali się coraz bardziej skomplikowani. Helen to się podobało. Jeden z jej ulubionych autorów napisał, że piękne kobiety są dla mężczyzn pozbawionych wyobraźni. To samo doty- czyło mężczyzn - takich naprawdę przystojnych. Skeeziks miał jedną z tych interesujących twarzy, które - trzeba to przyznać - nie rokowały nadziei, że kiedykolwiek wyprzystojnieją, za to sta- wały się z czasem - jak by to nazwać? - coraz bardziej atrakcyj- ne. Na tym polegała sprawa. Miał twarz, którą dobrze byłoby na- malować, jeśli udałoby się uchwycić jej istotę, dostrzec to, co czyniło ją taką, jaka była. Elaine Potts najwyraźniej to wyczuwała. Ona była bardzo po- dobna, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Właśnie dlatego Skeeziks ją lubił - a ona nie miała o tym pojęcia. Jack wcale nie był dla niej jak brat - nigdy nie był. Miał swoje dziwactwa: z okna na stryszku stodoły gapił się w niebo przez teleskop, włóczył się po lesie, zbierał butelki i stare książki. A teraz ten jego eliksir. Dostał go od myszy, powie- dział, albo od człowieczka za nią przebranego. To do niego pa- sowało. Helen uśmiechnęła się. High Street była niemal pusta. Przy- puszczała, że wszyscy przebywali w wesołym miasteczku. Tylko na pomoście siedział samotny wędkarz, machając bezwiednie wę- dziskiem. W wiejącym wzdłuż ulicy wietrze wirowała pożółkła stara gazeta i fruwały opadłe liście. Helen nagle poczuła się sa- motna. Pożałowała, że nie poszła z chłopakami, przez moment miała ochotę zawrócić i ruszyć za nimi. Ale nie wiedziała, gdzie są teraz. Jack był dobrym kumplem. Szkoda, że taki samotnik, zamknięty w sobie, chociaż poniekąd właśnie owe cechy czyniły go tak interesującym. Interesujący, pomyślała Helen. Cóż za pa- skudne słowo na określenie tego, co czuła. Zobaczyła warsztat dermoplasty. Pewnej nocy wśliznęli się tam we trójkę i gwizdnęli wypchaną małpę, którą ofiarowali Lantzowi. Przez dłuższy czas gryzło ją to, ale minęły już dwa lata i zżarte przez robactwo zwierzaki nadal tam tkwiły. Riley, der- moplasta, umarł. Tego ranka w wesołym miasteczku „złożył wizy- tę", a przynajmniej tak wynikało z podsłuchanych przez nią roz- mów, i gadał w nieskończoność o jakości szklanych oczu, bez chwili przerwy, aż chluśnięto zimną wodą w twarz medium, zmu- szając go, by zamilkł. Teraz w warsztacie świeciło się, gdzieś w głębi, delikatnie, jakby ktoś zapalił tam świecę. Oczywiście, nic ją to nie obchodziło. Miała coś lepszego do roboty niż zaspokajanie ciekawości wywołanej przez jedną palą- cą się świeczkę. Jack i Skeeziks by to sprawdzili, gdyby byli na miejscu, i prawdopodobnie skończyłoby się to przegonieniem ich gdzie pieprz rośnie przez włóczęgę. Ale i tak wetknęliby tam no- sa. Po południu Skeeziks pojawiłby się w domu, z tryumfem prze- chwalając się odkryciem, cmokając i potrząsając głową z dez- aprobatą, że Helen z nim nie było. Co robiła? zapytałby udając zainteresowanie. Potem energicznie by potakiwał, przyglądając się jej obrazkowi, powiedziałby na jego temat coś błyskotliwe- go, a w końcu westchnął. Potem odszedłby, krocząc dumnie i ro- biąc okropne miny, sugerując, że właśnie tak Helen wykrzywia się do niego. Ona oczywiście nic takiego by nie robiła, całkowicie by go zignorowała. A jednak podeszła na palcach na tyły warsztatu dermopla- sty. Nie wróci z pustymi rękami. Będzie miała swoją własną przy- godę i rzuci ją Skeeziksowi w twarz. Okna były ciemne, zakurzone, od bardzo dawna zalepione gazetami. Tu i ówdzie papier wysechł, pożółkł i oddzierał się pła- tami. Spojrzała w górę i w dół rzeki. Pusto. Wędkarz na pomoście znajdował się poza zasięgiem wzroku. Bokiem podsunęła się do tylnej ściany warsztatu, krzywiąc się na zgrzytanie żwiru i śmie- ci pod stopami. Zobaczyła światło. Sączyło się przez dziurę w ga- zecie, zaklejającej okno. Zerknęła do środka, wstrzymując od- dech, zmrużonymi oczami usiłując przeniknąć przez mrok pomieszczenia. Na podłodze walało się kilka wypchanych zwierząt, na wpół widocznych w cieniu. Rozpoznała niedźwiedzi łeb, płetwę grzbie- tową rekina, macki wielkookiej kałamarnicy, ułożone w długi pęk, jakby falujące w prądzie płynącym przez przybrzeżne rafy. Zobaczyła ruch ręki. Człowiek w kitlu pracował przy blacie. Oka- zało się, że nie świeca, lecz mały ogienek, na którym coś podgrze- wało się na patelence, rozjaśniał mrok. Z zaskoczeniem Helen • zdała sobie sprawę, że unosząca się w powietrzu ciężka woń smo- ły i oceanu wcale nie dotarła tu z wiatrem, tylko wydobywała się z pomieszczenia przez dziurę w oknie. W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden z nich, ten w kitlu, był dużo wyższy od drugiego. Helen po chwili zauważyła, że okry- wający go fartuch był za mały. Mężczyzna pracował przy blacie, szatkując coś. Wydał jej się najwyższym człowiekiem, jakiego wi- działa w życiu - miał siedem stóp, może więcej. Schylił się nisko nad swoją robotą tak, że patrzył na nią z odległości może cala, jakby był krótkowidzem, ale stracił okulary. Drugi człowiek mie- szał coś w patelence na ogniu. Niewątpliwie karzeł; jego niski wzrost nie był tylko wrażeniem wywołanym porównaniem z pra- cującym obok olbrzymem - nie sięgał głową ponad blat. Praco- wał, stojąc na stołku, miał na sobie za duże ubranie; zauważyła podwinięte rękawy i nogawki. W mroku warsztatu nie dawało się rozróżnić zbyt wielu szczegółów. Mężczyźni mogli być braćmi, na- wet dziwacznymi bliźniakami. Co powinna zrobić? Co zrobiliby Jack i Skeeziks? Mogła odejść, ale to, co zobaczyła, nie wystarczyłoby na dobrą historyj- kę. Opowiadałaby ją najlepiej, jak potrafiła, ale kiedy doszłaby do końca, Skeeziks zapytałby: „I co wtedy zrobiłaś?", a ona mu- siałaby odpowiedzieć „Nic, wróciłam do domu". To nie do przyję- cia. Nagle w zapach morza i smoły wdarła się silna woń mniszka. Naczynie na ogniu bulgotało i syczało, uniosła się zeń chmurka zielonkawego gazu, rozproszyła po pomieszczeniu i powietrze zgęstniało od zapachu eliksiru, Jackowego eliksiru. Helen zatoczyła się w tył, oparła o pień pieprzowca. Działa- nie eliksiru przymgliło jej wzrok, przepełniała ją tęsknota, żal za wszystkimi miejscami na świecie, które chciała odwiedzić a nie zdołała, za wszystkimi pięknymi miejscami, w których była i skąd musiała odejść, za wszystkimi miejscami, które chciała zobaczyć, a nie będzie jej to nigdy dane. Przed oczami przepływała jej wi- zja wiosennego krajobrazu, sunącego za oknem wagonu kolejo- wego. Uczepiła się ręką gałęzi w obawie, że z powodu zawrotów głowy upadnie na trawę. Słyszała szum oceanu, stukot kół pocią- gu na złączach szyn. Przez moment wydawało jej się, że stoi na to- rach nad urwiskiem, machając ręką za oddalającym się pocią- giem, żegna mężczyznę i kobietę, których nie znała, a którzy machali do niej, stojąc na końcu ostatniego wagonu. W jednej chwili zmaleli do kropek i rozpłynęli się w krajobrazie. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś jej się przygląda. To był ten mały człowiek. Otworzył tylne drzwi i wyglądał przez nie, uśmiechając się do niej. Puściła gałąź, potrząsnęła głową, usiłu- jąc rozjaśnić myśli, i z trudem uśmiechnęła się w odpowiedzi. Miał dziwnie znajomą twarz. - Kim jesteś? - zapytał. Spotkanie trwało mniej niż minutę. Wyglądał jak Jack, czu- ła potrzebę powiedzenia mu o tym, ale nic więcej. Nie lubiła ta- kich sytuacji. Nie musiała rozmawiać z dziwacznie ubranymi mężczyznami gdzieś na tyłach opuszczonego warsztatu dermopla- sty. - Poczekaj! - krzyknął, kiedy odbiegała. Nie gonił jej. Wy- szedł w cień drzewa i wrzasnął: - Powiedz Jackowi, żeby spróbo- wał Latającej Ropuchy! Potem była już daleko, za rogiem warsztatu, biegnąc w górę High Street, do sierocińca panny Flees. Wśliznęła się tylnymi drzwiami, najciszej jak potrafiła, zastanawiając się nad „Latają- cą Ropuchą". Może Skeeziks będzie wiedział o co chodzi. Albo Jack. W końcu właśnie jemu miała o tym powiedzieć. Zrobi to. Jack będzie zachwycony tajemniczością owej informacji. Weszła po schodach na strych. Wśliznęła się do pokoju, za- mknęła za sobą klapę, odwróciła się i zobaczyła Peeblesa, siedzą- cego tam w ciemności, ssącego palec. Na biurku leżała otwarta książka pani Langley, jakby ją czytał. Płótno rozpięte na sztalu- gach zostało pocięte scyzorykiem, same sztalugi przewrócone kopniakiem. Jej pudełko z farbami leżało na podłodze, pędzle, tuby i kawałki kredy były wszędzie porozrzucane. Helen zamarła. Przesunęła się z powrotem do klapy, ale nie odważyła się schylić, by ją otworzyć. Peebles wyszczerzył się do niej w kretyńskim uśmiechu, jego spojrzenie mówiło, że jeśliby tylko miał okazję, zepchnąłby ją ze schodów. Nagle ogarnęła ją wściekłość. Ten obrzydliwy, mały brutal, dobierający się do jej rzeczy, kopiący je! Na podłodze przed nim znajdowała się salater- ka, stosik gałązek, kilka zapałek i coś, co musiało być kurzymi flakami. Skeeziks i Jack opowiadali jej o tym. - Mam cię dość - powiedział Peebles, zapalając zapałkę o pa- znokieć kciuka i przyglądając się płomykowi, zbliżającemu się do palca. - Nie tak jak ja ciebie. Płomyk dotarł do palca. Peebles ani drgnął, pozwolił się po- parzyć, najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. - Jestem pod wrażeniem - prychnęła, rzucając okiem na po- cięte płótno. - Dlaczego nie podpalisz na sobie koszuli i nie zdechniesz w płomieniach? - Mogę spalić nas wszystkich. Potarł kolejną zapałkę i przyłożył do rogu płótna. Płomień szybko się po nim rozszedł, pożerając na wpół ukończony obraz, podsycany farbą. Helen zrobiła pół kroku w jego stronę. Obraz i tak był znisz- czony, miała to gdzieś. Bała się o dom. Bez trudu mógł spalić wszystkich, dokładnie tak jak powiedział. Jednak zatrzymała się. Nie da Peeblesowi satysfakcji oglądania jej zadeptującej pło- mienie. Poza tym najprawdopodobniej blefował. Za dużo gadał. Był zbyt teatralny. Okulary miał przekrzywione, włosy zmierz- wione, a jeśliby doszło do bezpośredniej konfrontacji, sprałaby go na kwaśne jabłko. Jeden ze świeczników stał akurat pod ręką. Mogła go złapać i jednym ciosem przekonać Peeblesa, że powi- nien się uspokoić. A potem zrzuciłaby go ze schodów. Na samą myśl o tym puls jej przyspieszył, zaczęła dygotać. Nienawidziła takich sytuacji. Peebles popatrzył na nią z uśmieszkiem. - Boisz się? Helen milczała. Wpatrywała się weń z natężeniem, jakby się- gając wzrokiem do istoty jego dziwacznego charakteru. Takie spojrzenie powinno doprowadzić go do szaleństwa. Robiła to już wcześniej, dając do zrozumienia, że widzi jego żałosne szaleń- stwo i „prześwietla go", jakby to powiedział Skeeziks. Peebles gapił się na swój nowy palec, poruszając nim nie- pewnie. Wyrastał mu z dłoni pod dziwnym kątem, jak odrośnię- te ramię rozgwiazdy. Na moment przestał się uśmiechać. Potarł zapałkę, potem schylił się, podpalił gałązki w garnku i wrzucił na nie jakieś kawałki flaków. Wyciągnął z kurtki srebrną igłę i wbił ją w swój nowy palec. I znów, i znów, i znów. Nie pokazała się ani kropla krwi. Uśmiechnął się, jakby dumny z siebie, po- tem wbił ją w sąsiedni palec. Ściskał go nad pojemnikiem, ale nic się nie stało. Drugie nakłucie nic nie zmieniło. Wtedy, roz- wścieczony, zaczął dźgać wszystkie palce, jak popadło, ale wszyst- kie wydawały się być pozbawione krwi. Przez twarz przemknęły mu obawa i przestrach, zmieniając się nagle w obrzydzenie i de- sperację. Wbił igłę w środek dłoni, wycisnął wielką kroplę krwi na spalone gałązki. Z sykiem i skwierczeniem uniósł się z nich kłąb dymu, gęst- niał ponad miseczką, wirując i pulsując w nieruchomym powie- trzu strychu. Uformowały się zeń niewyraźne kształty. Przed dziewczyną zatańczyły przezroczyste obrazy: owca z poderżnię- tym gardłem, głowa owada, szubienica z wisielcem o związanych rękach. Poprzez nie widziała Peeblesa szczerzącego zęby. Przera- żona Helen, z twarzą wykrzywioną strachem, rzuciła się naprzód, kopniakiem posłała dymiące zioła w ścianę i zadeptała je. Peebles wrzasnął zaskoczony, potem zerwał się i skoczył na nią, celując igłą w jej ramię. Helen zrobiła unik, krzycząc, pomi- mo że nie czuła żadnego bólu. Kiedy się szarpnęła, igła, która tra- fiła w gruby szew kurtki, została wyrwana z dłoni Peeblesa. Chło- pak wił się z wściekłości. Stał z otwartymi ustami, obmacując zęby językiem. Oddychał ciężko. Wyciągnął następną zapałkę, spróbował zapalić ją o swój kciuk, nie udało mu się; klnąc wy- szarpnął spod koszuli pudełko, rozedrganymi palcami zapalił o nie zapałkę. Helen stała teraz daleko od klapy w podłodze. Stała przy oknach wychodzących na ulicę. Świeczniki były poza jej zasię- giem. Płótno na podłodze wypaliło się. Rozwali mu łeb krzesłem, tak. Roztrzaska je na drzazgi o ten jego mały czerep. Albo... Ale zanim zdołała cokolwiek zrobić, choćby nawet odezwać się, on już przytknął zapałkę do podartych muślinowych zasłon. Płomień buchnął po nich w górę. Peebles cofnął się w stronę kla- py, zapalając kolejną zapałkę i rozglądał się za kolejną rzeczą do podpalenia. Ze stosu mebli zwisał postrzępiony obrus, przerzu- cony przez blat stołu. Chłopak przytknął doń płomyk i przytrzy- mał, aż płomienie popełzły po blacie, liżąc nogi stojącego na nim krzesła. Nagle schylił się gwałtownie, uśmiechając się złowrogo do Helen, i sięgnął do zasuwy klapy. Zamierzał ją tu zostawić. Zamierzał zejść na dół, zaryglować klapę i zostawić ją tutaj. Helen złapała krzesło, na którym przedtem siedział, uniosła je nad głowę i cisnęła w niego. Łatwo się przed nim uchylił - za- skakująco łatwo. Wyglądało to jakby coś zmieniło tor lotu poci- sku. Helen odwróciła się i szarpnęła za resztki zasłon. Spadły, siejąc iskrami. Cisnęła je na podłogę i gwałtownie zadeptała pło- mienie. Rzuciła się na drugą stronę, żeby zerwać płonący obrus, zanim podpali cały stos mebli. Niepotrzebnie. Obrus unosił się w powietrzu, dopalając się nad podłogą. Skręcił się sam, jak wy- ciskana szmata, a Peebles stał, gapiąc się na niego, skamieniały ze strachu, z nastroszonymi włosami, jakby ktoś go za nie cią- gnął. Uniósł się na palce, podrygując jak mechaniczny tancerz. Wydał z siebie krótki, jakby gwałtownie zduszony, skrzek. Po- rzucone krzesło uniosło się w powietrze, obróciło i raptownie, mocno stanęło na nogach. Klapa otworzyła się z hukiem. Peebles chwiał się nad krawędzią otworu. Obrus otrząsnął się sam, jak strzepywana szmata, potem spadł na podłogę, poprzypalany, a chłopak zrobił krok w przepaść, najwyraźniej wbrew swojej woli, potrząsając głową i oglądając się za siebie, po czym nagle runął z wrzaskiem w dół na strome stopnie. Klapa zatrzasnęła się. Zasuwa przesunęła się na swoje miejsce i na strychu zapano- wała martwa cisza. Helen odczuwała gwałtowną potrzebę towarzystwa. Nie, to nie całkiem tak. Ktoś był razem z nią w pomieszczeniu. Czuła tę obecność i była absolutnie pewna kto to jest. Pani Langley. Wła- śnie ona nie miała najmniejszej ochoty przyglądać się jak Pe- ebles puszcza dom z dymem. Podpalenie obrusa rozwścieczyło ją, więc zrzuciła chłopaka ze schodów jak worek kartofli. Nagle Helen zapragnęła uporządkować wszystko, podnieść spalony obrus, przysunąć krzesło z powrotem do biurka, pozbie- rać porozrzucane farby i kredę. Nie śmiała jednak. Może najle- piej byłoby pozwolić pani Langley nieco ochłonąć - niech to ona zrobi następny ruch. Jednak nic się nie działo. Helen czekała. Popołudnie skłaniało się ku wieczorowi i na strychu robiło się coraz mroczniej. W końcu schyliła się i sięgnęła po pudełko zapa- łek pozostawione przez Peeblesa. Leżały na podłodze tam, gdzie je upuścił, kiedy pani Langley uniosła go za włosy. Helen pod- świadomie oczekiwała, że pudełko zostanie jej wydarte z rąk, uleci w powietrze albo potoczy się po deskach podłogi. Ale nic ta- kiego się nie stało. Zapaliła świece w świeczniku i bardzo uważ- nie ustawiła go z powrotem na stole. Serce już biło spokojniej. Byłaby szczęśliwsza, pozbywszy się Peeblesa. O ile można tak po- wiedzieć, przyjaźniła się z panią Langley, nigdy jednak nie zdo- łała dogadać się z tym chłopakiem. Nie pozwolił jej na to, nawet wiele lat temu, kiedy coś takiego było jeszcze w ogóle możliwe. Wzięła krzesło i podeszła z nim do biurka, rozglądała się przy tym, jakby czuła, że coś się zdarzy - pojawi się duch albo w ciemnym kącie coś zajęczy. Po omacku odszukała na podło- dze kawałki kredy i tuby z farbami. Całe szczęście, że pudełko ocalało. Peebles połamał jednak parę pędzli, które trzeba bę- dzie sprowadzić z San Francisco. A może wystarczy klej i trochę taśmy... Z jakiego to powodu, zastanawiała się, Peebles postanowił ją tak skrzywdzić? Po co niszczył przedmioty? Ot tak, dla pu- stej uciechy? Potrząsnęła głową i aż zatchnęła się ze zdumienia, kiedy z mroku poddasza wyszedł miauczący, szary kot. Zatrzy- mał się w plamie słabego popołudniowego światła, sączącego się jeszcze przez okno, i zwinął w kłębek, zasypiając niemal na- tychmiast. Z odległego kąta dobiegło kolejne miauczenie i na- stępny kocur, tym razem czarny, wychynął z mroku, węsząc. Na- gle trzeci zwierzak pojawił się na stole, koło świecznika. W jednej chwili nie było tam nic, w następnej kot zmaterializo- wał się z niczego. Helen nie znała tych zwierzaków i była przekonana, że ża- den z domowników również ich nigdy nie widział. Zaświergotał ptak. W zakurzonej, mosiężnej klatce, krzywo stojącej na stosie mebli, na patyczku, przymocowanym do prętów, siedział kana- rek, szary jak duch. Znikąd, z powietrza, pojawił się czwarty kot. Helen znów trzęsły się ręce. Zamknęła pudełko, ustawiła porządnie sztalugi, potem obciągnęła kurtkę i przygładziła wło- sy. Usłyszała pierwsze, ciche dźwięki czyjegoś nucenia. Przez moment myślała, że to nuci panna Flees, piętro niżej, szatku- jąc kapustę na zupę w kuchni. Jednak właścicielka sierocińca rzadko śpiewała. To był ktoś inny. Srebrzystobiałe światło roz- jarzyło się koło klapy w podłodze, unosiło się nad nią, wydawa- ło się wirować, jak jedno z zaklęć Peeblesa, jakby ktoś cisnął garść lśniącego kredowego pyłu w mały czarci wicherek. To ma- terializowała się pani Langley. Helen zebrała się w sobie, przy- gotowując się do spotkania. Nigdy nie miała ochoty zadawać się z duchami. Pani Langley wcześniej nie wtrącała się do jej spraw, a ona, Bóg świadkiem, zostawiała dawną właścicielkę do- mu w spokoju - no, tylko od czasu do czasu zamieniała na jej te- mat parę słów. Wirujący świecący pył uniósł się ku szczytowi dachu, potem nagle opadł, jak ciężka mgła. Stała tam pani Langley. Z początku była tylko kłębem rozświetlonego księżycowym światłem oparu, potem - tak jak miasto nad Wzgórzami Moonvale - powoli zesta- liła się, aż w końcu stała się starą, poszarzałą kobietą w szalu i za dużych kapciach, uśmiechającą się do Helen. - Czy widziałaś Jimmy'ego? - padły jej pierwsze słowa. Helen zamrugała oczami. - Nie, nie widziałam. Czy powinnam go była spotkać? Starsza dama spojrzała na dziewczynę przymrużonymi ocza- mi, potrząsając głową krótkimi, spazmatycznymi ruchami. - Mogłaś się na niego natknąć; zawsze był kimś, na kogo się natyka. Muszę zostawić węzełek z ubraniem pod podporami w za- toczce. Spóźniłam się w tym roku. Zawsze staram się wyłożyć je wcześniej. Helen skinęła głową i uśmiechnęła się. Nie miała zielonego pojęcia, o czym mówi pani Langley. Słyszała gadające duchy tyl- ko kilka razy w życiu i to, co mówiły, niewiele miało sensu. Jeden recytował tabliczkę mnożenia i doszedł do osiem razy osiem, co wbiło go w taką dumę, że przestał. Nie wiadomo czego się po du- chu spodziewać. - Czy zrzuciła pani Peeblesa ze schodów? - spytała. - Czy on tak się nazywa? Kojarzy się ze żwirem*, niepraw- daż? Bardzo paskudne, małe kamyczki. Jestem pewna, że zasłu- żył na to, żeby zlecieć ze schodów. Śmiem powiedzieć, że powin- no go spotkać coś gorszego. Powinnaś zobaczyć, co robił, zanim przyszłaś. Haniebne. Chore, powiedziałabym. Musiałam zabrać ze sobą koty, biedactwa, ale nie wzięłam Peety. Kto wie, jak zniósłby taki widok. Przez chwilę Helen przypuszczała, że pani Langley pomie- szali się Jimmy i Peety, kimkolwiek byli. Ale okazało się, że Pe- * Gra słów, bazująca na brzmieniu. „Peebles" czyta się ['pi:bls], bardzo po- dobnie brzmi słowo „pebbles" ['pebls], co znaczy „kamyki, otoczaki". (Przyp- tłum.) ety to kanarek, który ucierpiał z powodu wszetecznego zachowa- nia Peeblesa, ponieważ nie został zabrany razem ze wszystkimi. Helen zupełnie się pogubiła. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale milczenie było nieuprzejme. Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać szarego kota, lecz dłoń przeszła przez niego bez oporu. - Czytam pani książkę - powiedziała. - Naprawdę ciekawa. Wspaniałe ilustracje. - Tak, to prawda - potwierdziła pani Langley. Potem usia- dła na krześle, a szary kot wskoczył jej na kolana. Helen zastana- wiała się, dlaczego starsza dama nie przeleciała przez krzesło - a właściwie to dlaczego nie przelatywała przez podłogę. - Czy pani sama je namalowała? - zapytała Helen, potem przypomniała sobie, że w książce było wymienione nazwisko ilu- stratora. - Nie - odparła pani Langley, głaszcząc kota. - Jimmy je na- malował. Zanim przeszedł. Wraca i będzie potrzebował ubrania. To nie jest śmieszne nie mieć nic na zmianę, kiedy to, co nosisz na grzbiecie, rośnie jak wściekłe. Bądź taka miła i w moim za- stępstwie zanieś Jimmy'emu ubranie do zatoczki. Jestem już sta- rą kobietą, rozumiesz. - Nie aż tak starą - zaczęła Helen, próbując powiedzieć coś miłego. Ale pani Langley przerwała jej spojrzeniem. - Mało wiesz na ten temat, młoda damo. Jestem starsza niż możesz sobie wyobrazić, wielokrotnie starsza od ciebie. Moich słów nikt nie powinien podawać w wątpliwość, jak sądzę - a na pewno nie dziewczynka. Ja sama nie mam pojęcia, ile mam lat. Pogubiłam się w tym. W ostatnie Przesilenie stary przyjaciel za- niósł Jimmy'emu ubranie, ale potem zniknął. W przeciwnym ra- zie na pewno by mi pomógł. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Bar- dzo interesowało go to, co pisałam, ale jego życie było smutne. Obawiam się, że też przeszedł, z powodów równie ponurych, jak jego los. Gdyby nie, z pewnością wróciłby. A jednak bardzo zro- zumiałe jest to jego przejście. Pomogłam mu, nieprawdaż? Po- wiedziałam co z czym wymieszać, a czego nie dodawać. Przypusz- czalnie znałabyś go. Helen wzruszyła ramionami. - Być może. Jak się nazywał? Jednak jeśli to było w czasie Poprzedniego Przesilenia, mogę niezbyt dobrze pamiętać, to dość dawno temu. - Lars Portland. Byłaś wtedy małą dziewczynką, niepraw- daż? Za tą szafą jest kufer. Helen skinęła głową, zaskoczona nagłą zmianą tematu roz- mowy. Lars Portland! Co to wszystko miało znaczyć? Czy Jack o tym wiedział? Albo Skeeziks? I nie powiedzieli jej? Zatłukłaby obu. A za tą szafą był kufer, Helen go zauważyła. Był jednak za- mknięty, więc nie zaglądała do środka, choć ciekawość ją zżera- ła. Nie powiedziała o nim ani Jackowi, ani Skeeziksowi, bo zaraz próbowaliby go otworzyć siłą, a Helen uważała, że nie powinni grzebać w kufrze pani Langley. Dzięki Bogu panna Flees się o nim nie dowiedziała; już lata temu pojawiłaby się tu z łomem. Kiedyś znalazła stos starych gazet, schowany za schodami na strych. Podarła je wszystkie, strona po stronie, zużywszy na to wiele godzin, utrzymując, że pomiędzy kartkami mogą być pie- niądze. Starzy ludzie, mówiła, byli sprytni w takich rzeczach - w ukrywaniu forsy. Jednak były to tylko gazety, więc wściekła się i tego wieczoru nie zrobiła kolacji, twierdząc, że brak „nie- oczekiwanego dopływu gotówki" spowodował, iż nie stać jej na napychanie brzuchów niewdzięcznym dzieciakom. Pani Langley powoli skinęła jej głową i kościstym palcem pokazała mniej więcej w kierunku kufra. - Klucz jest schowany pod uchwytem po prawej stronie, kie- dy stoisz twarzą do niego. Po lewej, jeśli stoisz tyłem. Ale wtedy go nie możesz zobaczyć, odwrócona tyłem, nieprawdaż? - zawie- siła głos, jakby czekając na odpowiedź. - Nie, ma'am - zgodziła się Helen. - Dobrze. Jesteś przebiegłą młodą damą. Podobnie jak ja kiedyś. To dlatego pozwoliłam ci zamieszkać na strychu. Na dole jest kobieta. Jak się nazywa? - Panna Flees, ma'am. - Jakże pechowo. - Tak, ma'am. Helen czekała. Pani Langley siedziała tam, szara, zamyślo- na, z policzkiem wspartym na dłoni. Przez moment dziewczyna obawiała się, że starsza pani zrezygnuje, zatrzyma się, jak me- chanizm sprężynowy, rozkręcony do końca. Duchy, które gadały poprzez media w wesołym miasteczku, czasem tak robiły - jakby z początku mówienie do żywych ludzi wydawało się im dobrym pomysłem, a potem dostrzegały, że z tego i tak nic nie wynika, więc zniechęcały się i odchodziły gdzie indziej, a ich głosy powo- li zanikały. - Kufer, ma'am. - Widziałaś Jimmy'ego? - Na pewno nie. Jednak będę się rozglądać. Od paru dni wi- duję różne, bez wątpienia dziwne rzeczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdybym zobaczyła i Jimmy'ego. Jak on wygląda? - Będzie goły jak święty turecki - rzekła pani Langley, oży- wiając się nieco, kiedy rozmowa znów zeszła na Jimmy'ego. Helen nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Niewątpliwie ła- two by go było rozpoznać, ale z nagła rozglądanie się za nim już nie wydawało jej się takim dobrym pomysłem. - Dlaczego będzie nagi? - zmusiła się, by zadać to pytanie. - No cóż, może nie być, nieprawdaż? - Mam wielką nadzieję, że nie będzie. Czy to dlatego chce pani dać mu ubranie? Przez chwilę pani Langley przyglądała jej się uważnie. - Czy może być lepszy powód? - zapytała w końcu. - Na pewno nie. Mnie nie przychodzi nic lepszego do głowy. W takich okolicznościach potrzebuje się ubrania, nieprawdaż? - Oczywiście. I ty mu je zaniesiesz. Do zatoki, pod wiadukt kolejowy. Wzdłuż ściany leży stos kamieni. On wyjdzie z oceanu. Przynajmniej tak sądzę. Za pierwszym razem wylazł z dziury go- fera, ale mu to nie pasowało. Nazbyt - jak to było? - „podziem- ne", powiedział chyba. Za bardzo był jak kret. Nie cierpiał kre- tów. Miał tę jedyną słabość, jeśli chcesz wiedzieć. Ja lubię krety, tak jak wszystko. On nie mógł znieść tego końca kreciego nosa. Mają też niedopasowane łapy. Bóg dał im łapy innego stworzenia - On jeden wie jakiego. Helen skinęła głową, zastanawiając się, co teraz powiedzieć. - Kto to jest Jimmy? - zapytała. Równie dobre pytanie jak każde inne. - Mój mąż, dziecko. Czytałaś moją książkę. Twój młody czło- wiek pożyczył ją ode mnie, nieprawdaż? - Tak - zaczęła Helen. - To znaczy, mój przyjaciel Jack ją pożyczył. Ale ja go o to prosiłam. Dzięki niemu nie musiałam się tam wczołgiwać po nią. On nie jest tak naprawdę moim młodym człowiekiem. To po prostu... Jack. Mieszka z panem Willoughby. - Po prostu Jack - mruknęła pani Langley beznamiętnie. - Po prostu Jack - powoli zamknęła jedno oko i przyjrzała się He- len drugim. - Miałam „po prostu Jimmy'ego" przez lata. Potem zdałam sobie sprawę, że jest kimś więcej. Malował, jak ty. Był lepszy, ale i starszy, nieprawdaż? Kiedy zaczął malować, napraw- dę stał się zwariowany - wpływ kolegów z San Francisco. Wszy- scy nosili dziwaczne kapelusze, pili stanowczo za dużo szampana i mieli „artystyczne temperamenty", co oczywiście oznaczało, że potrafili zachowywać się jak głupcy i dzieci, i uchodziło im to na sucho. Och Jimmy, biedny Jimmy. Nie był ani tak zły, jak najgor- si, ani też tak dobry, jak najlepsi. Ale kto jest? Helen zastanowiła się przez chwilę, czy ktokolwiek powinien być. Dla niej brzmiało to jak zagadka matematyczna. Jednak pa- ni Langley najwyraźniej nie oczekiwała odpowiedzi. Jej filozo- fia nie podlegała dyskusji. Dziewczyna nagle przypomniała so- bie kim był „Jimmy". To był James Langley, na pewno, człowiek, który ilustrował książkę starej damy. Spod jego ręki wyszły wspaniałe obrazy magicznej krainy, sunące chmury, delikatnie naszkicowane krajobrazy, pastelowe barwy wieczoru, ześlizgują- cego się w mrok. - Dokąd dokładnie udał się pani mąż? - No cóż, przeszedł w czasie Przesilenia, dziecko. Wiele lat temu. Niech no się zastanowię. Pięć dwunastek to jest - ile? Je- stem beznadziejna w liczeniu. Sześćdziesiąt. Wracał dwa razy. Za pierwszym razem przez norę gofera, jak mówiłam. Kiedy prze- szedł, niemal dopadły go koty. Był cały pokryty ziemią i gałęzia- mi, pierwszej nocy spał w szufladzie, wciśnięty w stertę swetrów, jak lalka. Gdzieś koło drugiej wyrósł z niej, wywalił przednią ściankę - wypadł na podłogę i chyba złamał sobie biodro. Ale na- stępnego ranka był zdrów jak rydz. Poszedł za granicę jako po- stawny facet - nie miał nic z karła. Potem, dwanaście lat później, znów przeszedł, tym razem z morza. Tęskniłam za nim, oczywiście. Ale on był wędrowcem - jak mówił, nie mógł być uwiązany. Wielki świat jest płótnem, mó- wił, i zamierzał zamalować je całe. Był okropnym romantykiem, ten Jimmy. Tak czy siak, jego drugi powrót z morza stanowił wy- jątkowy zbieg okoliczności. Szłam wzdłuż zatoki myśląc, że już nigdy go nie zobaczę, a on tam był, wyszedł spośród wodorostów jak jakiś bożek. Na szczęście miało to miejsce późnym wieczo- rem. Był gigantyczny. Nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Przy- płynął stamtąd gdzieś na morze, więc miał trochę czasu na skur- czenie się i ubranie spadło z niego już dawno. To było odrażają- ce, mogę cię zapewnić. Pojedyncze sztuki przypływały na plażę przez całe tygodnie, ale, jak sądzę, zdołaliśmy odnaleźć je wszyst- kie. Pogoda była paskudna, więc nieczęsto ktoś zaglądał na pla- żę. Byłoby kiepsko, gdyby ktoś znalazł te ciuchy, co prawda nie bardzo wiem dlaczego. O ile pamiętam, obawiał się, że po nich udałoby się do niego trafić, a wszyscy w wiosce usiłowaliby z nie- go wydrzeć - sekret, jak można by to chyba nazwać. Ludzie zdol- ni by byli dla jego zdobycia zabić, albo i gorzej. Inni, tacy jak Jimmy, by tego nie zrobili. Podobni Jimmy'emu z tego świata do czegoś zmierzają - dą- żą ku jakiejś cudownej muzyce, grającej gdzieś w najgłębszych zakamarkach ich umysłów - i są pewni, że jeśli wsłuchają się wy- starczająco dokładnie, zdołają uchwycić melodię, zapamiętać ją i zanucić w dowolnej chwili. Ale inni - pani Langley potrząsnęła głową na myśl o nich - oni nie słyszą żadnej muzyki, tylko hałas. Twój znajomek z ziołami i zapałkami siarkowymi. On by... no cóż, nie ma sensu mówić co by zrobił. Ale oni zaczynają wpa- dać w desperację, a im mniej czują się szczęśliwi, tym gorszy jest ich stan. Niektórzy ludzie po prostu muszą nienawidzić, niepraw- daż? Miałam oko na tę twoją pannę - jak jej tam, Bugs? - Flees - przypomniała Helen.* - Oczywiście. Twoją pannę Flees. Obserwowałam ją. Ona mówi do siebie, bełkocze. Uważam, że nienawidzi wszystkiego. Wszystkiego i wszystkich, po równo. Przeklina swoje włosy, ten dom, was, dzieciaki, pogodę i nędzny rosół, który pichci w kuch- ni na dole. Przeklina też samą myśl o ugotowaniu czegoś lepiej smakującego. Nienawidzi każdej rzeczy tak samo jak wszystkich innych, a naprawdę niebezpieczną czyni ją fakt, że w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy. Zapamiętaj moje słowa, dziecko. Ona nie ma o niczym pojęcia. Ani ten twój znajomek z zapałkami. Oni są pewni, że ty też nienawidzisz różnych rzeczy, że świat jest pełen zła. Ale to właśnie daje ci przewagę: oni nigdy nie zdoła- ją cię zrozumieć. Twoje obrazy wprawiają ich w zakłopotanie. * Nieprzetłumaczalna gra słów i znaczeń. „Flees" czyta się [fli:s], co brzmi identycznie jak wymowa słowa „fleas", czyli „pchły". „Bugs" to „insekty, robac- two". (Przyp. tłum.) Uwielbienie tego tłustego dzieciaka dla jedzenia także ich zbija z pantałyku. On się też dużo śmieje, nieprawdaż? Wy wszyscy się śmiejecie, dla samej przyjemności, którą to niesie. To musi doprowadzać ich do szaleństwa. Są bardzo niebezpieczni, a jed- nak istnieją jeszcze gorsi od nich, możesz mi wierzyć. Szukają sposobu, żeby wybić okno pomiędzy światami i przeleźć do inne- go. Ale oni i to schrzanią. Są głupi i dlatego okropnie męczący, nieprawdaż? Helen skinęła głową. Byli męczący. Nie usłyszała tu nic dla niej nowego. Jednak miło było otrzymać potwierdzenie tego, co myślała, z innej strony. Zbyt wiele czasu zmarnowała, próbując być dla takich ludzi miła. Była tego pewna, od dawna. Tamtym nie mogło się to udać. Ich życie było jak maszyna poskładana przez niedorozwiniętych pijaków. A jednak łatwo było reagować radośnie, wysilić się nieco, jakby prowadząc otwartą wojnę. A przynajmniej zwykle tak było. Tym razem Peebles przeciągnął strunę. - Przepraszam, ma'am - powiedziała Helen. Pani Langley za- padła w jakiś rodzaj letargu. Wydawało się, że balansuje na kra- wędzi snu. Stała się na wpół przezroczysta, jakby i ona, i koty od- pływali gdzieś, niczego właściwie nie załatwiwszy. - Ubranie? Czy jest w kufrze? - Oczywiście, kochanie - odparła pani Langley. Serce Helen nagle zabiło mocniej. Olbrzym z morza. Jimmy wrócił do domu. Oczywiście. Znaleźli jego but? A także jego oku- lary, spinki i szkiełko z kieszonkowego zegarka. Kto wie, co mo- gło wyniknąć z powiedzenia nieżyjącej kobiecie, że jej żywy mąż „przeszedł", ale nie mogła zatrzymać tej wiadomości dla siebie. Pani Langley słuchała w skupieniu, z przekrzywioną lekko głową i nadzieją w oczach. Potem potrząsnęła głową. To nie był Jimmy, wyjaśniła Helen. Jimmy nie nosił okula- rów. Nie miał też zegarka. Nigdy. Czas nic dla niego nie znaczył. Podobnie jak dla jego przyjaciół artystów. A spinki? Pani Lan- gley aż się roześmiała. I on, i oni pogardzali spinkami. Najpraw- dopodobniej po prostu gardzili mankietami. Helen znalazła frag- menty ubioru kogoś innego. To nie Jimmy przeszedł. Przyglądała się Helen przez chwilę, jakby sądziła, że dziew- czyna wymyśliła sobie te spinki i resztę, byle tylko nie mówić już więcej o obietnicy zaniesienia ubrania Jimmy'ego nad zatokę. Helen jednak wstała, podeszła do kufra, niemal bez przerwy za- dając pytania pani Langley, pełna obaw, że starsza dama odej- dzie nie wytłumaczywszy, o co chodziło z tymi norami goferów, Jimmym, „przechodzeniem" i całą resztą. Rozmowa niczego nie wyjaśniła, tylko pogłębiła tajemnicę. Jedno było pewne - że Jack i Skeeziks zostali wplątani w ten sam dziwaczny bieg wydarzeń, co Jimmy. Helen udało się poodsuwać meble na tyle, żeby przecisnąć się do kufra. Za szafą było trochę więcej miejsca niż przed półką z książkami, więc nie musiała przeczołgiwać się jak Jack. „Jej Jack". Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, a potem usiłowała zga- sić uśmiech, ale nie zdołała. Znalazła kufer - starą, drewnianą skrzynię obitą skórą, z ciężkim wiekiem na potężnych zawiasach. Przez chwilę zastanowiła się, która to prawa, która lewa strona, podłubała przy obu uchwytach, aż zorientowała się, że odchyliła właściwy. Na pewno. Pod nim spoczywał klucz, wsunięty za kawa- łek skóry. - Nie rozumiem tej historii o norze gofera - zagadnęła panią Langley, wsuwając klucz do dziurki. - Czego nie wiesz o goferzych norach, kochanie? Kiedy by- łam w twoim wieku znajdowały się wszędzie. Przez nie ogród wy- glądał fatalnie. - Jak Jimmy mógł się dostać do takiej nory? - Helen uniosła wieko. Wewnątrz znajdował się rodzaj drewnianej skrzynki, otwartej od góry, wypełniającej połowę kufra. W niej spoczywa- ło męskie ubranie i para ciężkich butów, tak jak mówiła pani Langley. - No cóż, wracał, dziecko, jak mówiłam. Odszedł, jak on to nazywał, w „świt" i znalazł swoją drogę w inny czas... To raczej skomplikowane dla kogoś niezbyt obeznanego z całym zagadnie- niem. Czy jesteś pewna, że nie wiesz nic? Helen grzebała w kufrze, nie wiedząc co powiedzieć. - Tak - oświadczyła po chwili. - Czy masz na myśli tak, jestem pewna, czy też tak, nic nie wiem? - Nic nie wiem. Proszę spróbować mi to wyjaśnić. Znalazłam duży tobół z ubraniami. Czy będzie potrzebował tego wszystkiego? - Powiedziałabym, że tak. Nie będzie miał jak szyć, niepraw- daż? Nie może nosić ubrania przeznaczonego dla olbrzyma ani dla Tomcia Palucha, jeśli przeszedł w ten sposób. Ale bardzo wąt- pię, żeby to zrobił. Wzdrygał się za każdym razem, gdy wspomi- nał spotkanie z kretem. Jestem pewna, że chodzi o tę narośl na ich nosie. - Oczywiście, że tak - zgodziła się Helen. Najwyraźniej nie było żadnych wątpliwości, o które ubranie chodziło pani Langley. Pod nim znajdowało się coś, co w przyćmionym świetle wygląda- ło na fragmenty kostiumów. Tych Jimmy by nie chciał; miałby dość kłopotów nawet nie znalazłszy pod kamieniem króliczego przebrania. - Nasz świat jest jednym z wielu - zaczęła pani Langley, cy- tując swoją własną książkę. Helen zatrzasnęła kufer, słuchając starszej damy. Prześliznęła się z powrotem w światło świec. Jej rozmówczyni siedziała tak samo jak przedtem. Jeden z kotów wy- szedł naprzód, żeby położyć się na jej stopach, ale na widok dziewczyny schował się. - Ile jest światów? - zapytała Helen. - Tak naprawdę tylko jeden. W książce wyraziłam to - że tak powiem - metaforycznie. Kiedy piszesz, bardzo kuszące jest kolo- ryzowanie. W rzeczy samej to czas miesza się w czasie Przesile- nia. Jimmy mawiał, że to jest jak linia kolejowa, dokładnie tak samo, ze stacjami po drodze, każda w innym czasie. Wszystkie, rozumiesz, ustawiają się w czasie Przesilenia w jednej linii. - To kiedy Jimmy „przeszedł"? - Oczywiście, jesteś bystrym dzieckiem - przyznała pani Langley. - Ale najlepsza jesteś w sztuce, nieprawdaż? Sztuka i nauka kiepsko idą w parze. Parę osób twierdziłoby co innego, jak sądzę, ale ja zawsze uważałam, że od kontaktu z nauką Jim- my dostawał zawrotów głowy. Nie pozwoliłby, żeby to go ograni- czało, jak twierdził, ani któregokolwiek z jego przyjaciół. Tak więc jest to coś, jakby milion wirujących światów - czyż nie? - je- śli możesz podróżować z jednego do drugiego, znajdziesz się w nowym miejscu, a przynajmniej w innym czasie. To jest - któ- ra godzina? - Przypuszczam, że prawie wpół do piątej. - Dobrze. Tu jest czwarta trzydzieści i kto wie, która godzina na każdej ze stacji? Przypuszczalnie północ. Jedenasta trzydzie- ści pięć. Wpół do piątej i ułamek sekundy. Dziesięć lat później, dwadzieścia lat wcześniej. Nie wątpię, że niektóre znajdują się jeszcze w epoce kamiennej. W końcu nie ma to żadnego znacze- nia. Najlepsze, że kiedy wędrujesz w czasie do przodu, rośniesz. Rozumiesz, wszechświat się rozszerza, tak mówi nauka. A posu- wając się wstecz, kurczysz się i możesz wrócić, jeśli jesteś szybka, przez norę gofera. Potem „aklimatyzujesz się". Tak to nazywał Jimmy. Staniesz się taka, jak pozostali. Możesz też wpaść na sa- mą siebie, żyjącą w błogiej nieświadomości. Możesz zapukać do własnych drzwi i powiedzieć coś mądrego, kiedy je otworzysz. Przez ten czas twoje ciuchy staną się bezużyteczne. One nie mu- szą rosnąć wraz z tobą, nieprawdaż? Możesz więc być ogromnie wdzięczna, jeśli ktoś zostawi parę łachów pod jakimś kamieniem. Przypływasz na fali Przesilenia albo skradasz się przez norę gofe- ra, albo wyskakujesz z jaskini. A może wspinasz się przez listowie wyjątkowo wysokiego drzewa, a potem wzdłuż gałęzi, która wyra- sta w kompletnie inny świat - i jesteś po drugiej stronie. Znów z powrotem. Ot tak. Bardzo proste. - Jak się przechodzi? - zapytała Helen. W głowie jej się kręciło od tego wszystkiego. Nagle miała ty- siąc pytań. Wiedziała, że odpowiedzi nie znajdzie w książce pani Langley. Opisywała ona znakomicie, co się dzieje w czasie Prze- silenia, ale niewiele mówiła o tym, jak się to odbywa. - O co chodzi z tym wesołym miasteczkiem? - zapytała, nie pozwalając pani Langley odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Sta- ra dama uśmiechnęła się do niej i potrząsnęła głową, jakby nagłą ciekawość Helen odebrała trochę jak coś, czego można się spo- dziewać po dziecku. Zaczęła mówić, najwyraźniej zamierzając przystąpić do gruntownych wyjaśnień. Rozległo się pukanie w klapę w podło- dze i mało brakowało, a Helen spadłaby z krzesła. Pukanie po- wtórzyło się. Głos pani Langley zanikł do szeptu. Jej szal stał się mglisty. Przez moment zostały z niej tylko buty. Szary kot wisiał w powietrzu nad krzesłem, a potem buty, kot i cała reszta znik- nęły. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY • ack dotarł do domu późnym popołudniem. Skeeziks wrócił do I przytułku panny Flees sam, zamierzając po drodze wstąpić do aoktora Jensena. Byli brudni, zmęczeni i głodni - przede wszyst- kim głodni - a Skeeziks zdawał sobie sprawę, że w sierocińcu nie mogą liczyć na posiłek. Mógł pójść do Willoughby'ego, ale ani on, ani Jack nie gotowali tak dobrze, jak pani Jensen. On nie miał zaś dziś ochoty na wczorajszego kurczaka, ser czy chleb. Po- wiedział, że zjadłby pasztet. Gdyby Elaine Potts była w domu, złożyłby jej wizytę - przyniósłby bukiecik dzikich fuksji z kwitną- cą gałązką gruszy. Na taki widok, powiedział, rozczuliłaby się i obsypała go pączkami. Jednak skoro Elaine Potts nie było w osadzie, pozostawało zadowolić się panią Jensen. Nieco wcze- śniej Skeeziks widział na jej kuchennym stole coś wyglądające- go obiecująco. Uzgodnili, że spotkają się później tego wieczoru, żeby - jak to ujął Skeeziks - ustalić co jest czym. Jack uważał, że jego przy- jaciel jest nadmiernym optymistą. Im więcej było mu dane zo- baczyć, tym mniej pojmował „co jest czym". Jednak wcale nie- trudno było domyślić się, o co chodziło doktorowi Brownowi. Jack ciągle miał to w kieszeni i miało tam pozostać dopóki... do- póki co? Mógł od razu wylać to do zlewu, przeleżeć w łóżku parę dni i obserwować z okna strychu mijające Przesilenie. Potem nastą- pią dwunastoletnie wakacje, zanim znów zacznie się coś dziać, zanim zmieni się pogoda i nadejdzie przypływ kolejnego Przesi- lenia. Dwanaście lat, w ciągu których można będzie rozmyślać nad milionem pytań bez odpowiedzi i zastanawiać się co konkret- nie by się wydarzyło, gdyby w porę odkrył tajemnicę. A także, co zrobiłby Skeeziks? Na pewno coś głupiego. Nie należał do osób unikających przygód - niezależnie jakiego rodzaju by były. Wózka Willoughby'ego nie dostrzegli. Prawdopodobnie far- mer przebywał w osadzie, opróżniając kolejne półlitrowe szklanki. Jeśli tak, to Jack będzie na farmie całkiem sam, aż do po północy i tylko pogoda zdoła powstrzymać Willoughby'ego od przespania się do rana na pudle wózka, gdzieś po drodze do domu. Chłopak lubił samotność, zazwyczaj się z niej cieszył. Lecz teraz - kiedy wieczorne niebo pociemniało i zaczęło się znów zaciągać chmurami, księżyc wychynął znad drzew, a z wia- trem nie dolatywały żadne dźwięki oprócz poszczekiwania poje- dynczego psa gdzieś w stronie Zwalonego Mostu - zaczai żało- wać, że nie poszedł ze Skeeziksem do doktora Jensena. Co prawda, nie miał żadnego racjonalnego powodu, żeby ciągle za- wracać im głowę, tak jak robił to jego przyjaciel. W końcu miał w domu dość jedzenia. Jednak kręcenie się dalej wokół farmy też nie miało sensu. Postanowił umyć się, przegryźć coś i wyjść. Zawołał koty, przynajmniej byłyby jakimś towarzystwem, ale nawet one sobie poszły - pewnie w poszukiwaniu jedzenia, jak Skeeziks. Otworzył drzwi stodoły i wszedł. Panowała gęsta ciemność, w powietrzu unosił się silny zapach sera. Sięgnął po latarnię, ale nie było jej na haku. Stał więc przez chwilę, pozwalając oczom przyzwyczaić się do tej niewielkiej ilości światła, które przesą- czało się szczelinami w okiennicach wysoko umieszczonego okna, tworząc jasne, skośne smugi na rzędach książek pod ścianą. Ra- no zostawił okiennice otwarte. Codziennie tak robił, chyba że deszcz zacinał do środka. Wiatr musiał je zatrzasnąć. W panującym mroku książki wydawały się poprzewracane i pozrzucane na stosy, ale prawdopodobnie było to złudzenie wy- wołane światłem zmierzchu. Wbiegł po schodach na strych, bio- rąc po dwa stopnie naraz; kiedy dotarł do podestu, zatrzymał się zaskoczony. Świeca i książka, które zostawił na stoliku przy łóż- ku, teraz leżały na podłodze. Tak samo jego ubrania, porozrzuca- ne wszędzie dookoła. Niektóre sztuki garderoby zwisały z porę- czy. Ktoś przeszukiwał jego rzeczy i zrobił straszny bałagan. Podniósł swój mosiężny kalejdoskop, który leżał koło nogi łóżka. Obiektyw był rozbity i kolorowe szkiełka powypadały. Jedno z długich luster wyśliznęło mu się z wnętrza na dłoń. Łóżko pozo- stało nie naruszone, tego był pewien. Materac leżał prosto. Gdy- by ktoś tam grzebał, powinien być przekrzywiony. Złodziej ra- czej zajrzałby pod materac. Przyłapany na gorącym uczynku mógł nie mieć na to czasu. Drzwi stodoły były zamknięte na klucz. Dopiero co sam je otwierał. Stał nieruchomo, nasłuchując. W głowie miał gonitwę myśli. Od razu wiedział, co się stało - kto tu był i dlaczego głu- potą okazało się pozostawienie otwartych okiennic. Czy intruz nadal znajdował się w budynku? Oczywiście, że tak, o ile nie od- leciał przez okno. Ale wtedy okiennice byłyby otwarte, niepraw- daż? I dlaczego miałby przerywać poszukiwania w połowie? Oczy- wiście, nie zrobiłby tego. Poczekałby tu, w ciemności, na Jacka, który był na tyle głupi, żeby zbliżając się wołać koty. Gdyby nie wrzeszczał, złapałby faceta na gorącym uczynku. Uciekłby i cią- gle jeszcze by się nie zatrzymał. Jack pchnął okiennice i rozejrzał się po łące. Wstrzymał od- dech, tak że słyszał tylko szum własnej krwi. Tam - poruszenie w ciemności na dole, w stodole. Opanowała go nagle chęć, by rzu- cić latarnię i rozświetlić budynek kałużą płonącego oleju. Mu- siał to zobaczyć, z drugiej strony brakowało mu na to sił. Ktokol- wiek to był, ukrył się tam i pozwolił mu wejść po schodach, chcąc go osaczyć. Syknęła zapałka, blask płomyka oświetlił trzymającą ją dłoń, która przysunęła ogienek do knota latarni. Stał tam doktor Brown. Podkręcił latarnię, uśmiechając się do Jacka, stojącego tuż przy barierce. Dostał się tu przez okno - przyleciał z miejsca, gdzie Skeeziks ogłuszył go kamieniem, gdzie pozostawił ślepego MacWilta na łące. Oparł się na rzeźbionej lasce. Ciemne, tłuste włosy opadały^ mu na ramiona. Światło lampy, którą trzymał przed sobą, rzuca-1 ło na ścianę stodoły jego ogromny cień, sięgający niemal do ba- rierki strychu. Spod pół rozpiętego, ciemnego płaszcza wygląda- f ła staromodna koszula z falbankami, jakiej nie noszono od co najmniej dziesięciu lat. - No cóż, Jack, spotkaliśmy się, nie? - powiedział, skinąwszy głową, jakby uprzejmie go witał. Jack milczał. Jego głos mógłby tylko zdradzić, jak bardzo się boi. - Wiesz, czego chcę. I dostanę to albo utoczę ci krwi. Rozu- miesz? - Na oświetlonej od dołu twarzy doktora pojawił się szero- ki uśmiech. Jack rozumiał aż za dobrze. Widział Lantza. Doktor Jensen opowiadał mu o człowieku w jeziorku przypływowym. Nie odry- wając wzroku od przeciwnika, Jack zaczepił stopę o złożoną pod łóżkiem drabinkę sznurową. Usiłował ocenić, ile czasu zajmie za- czepienie jej o parapet i ześliźnięcie się po niej na łąkę. Setki razy z niej korzystał i w górę i w dół. Przy schodzeniu prawie nie używał nóg, po prostu kilka szybkich przechwytów i już mógł być w lesie. - Uważam, że masz to w kieszeni. Dasz mi to, czy mam się sam pofatygować? - Nie - odpowiedział Jack. - To znaczy, nie mam tego w kie- szeni. Przecież nie nosiłbym tego przy sobie, nie chciałbym, żeby się stłukło. A w ogóle, co to jest? Ja nie wiem. - Ty nie wiesz! Czyste łgarstwo. Wiesz, kim jesteś, nie? Wiesz, kim był twój ojciec. Wiesz, kim ja jestem, ten głupiec dok- tor na pewno ci to powiedział. Skąd masz eliksir, od świętego Mi- kołaja? Ty nie wiesz! - Dostałem go od myszy - wyjaśnił Jack. Drabinka jakoś się zaczepiła o nogę łóżka. Jack nie mógł tam spojrzeć. Musiał uda- wać, że waha się ze strachu, nie chcąc, żeby doktor Brown pod- szedł za blisko. - A przynajmniej myślę, że to była mysz. Mógł to być człowiek w przebraniu. Na dole panowała cisza. Doktor Brown przyglądał mu się z cienia, najwyraźniej rozważając informacje o myszach i butel- kach eliksiru. - Człowiek w przebraniu... Czyli wielka mysz? - Niewielka, a przynajmnej nie taka, o jakiej pan myśli. Mo- że trzycalowa. - Kiedy? - Sporo dni temu. Trzymani go od tamtej pory, ale nie mam pojęcia... - Gdzie ta mysz uciekła? - Przez dziurę w ścianie. Sądzę, że do lasu. Nie wiem. A co to jest? Doktor nie odpowiedział. Stał zamyślony, opierając się na la- sce i pocierając podbródek. Jack zastanawiał się, na ile męż.czy- zna był chromy. Jak szybko mógł wbiec po schodach? A jeśli nie wbiegnie na górę? Co będzie, jeśli widząc Jacka uciekającego przez okno spokojnie wyjdzie drzwiami i dopadnie go na łące? T •Li - Daj mi to, chłopcze. Nie skrzywdzę ani ciebie, ani twoich przyjaciół. Nic mnie nie obchodzicie. Chcę eliksiru. Wiesz, że po- jutrze będzie już za późno. - Czy zabił pan starego Chińczyka? Pytanie najwyraźniej zaskoczyło doktora - jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy, ile Jack wie. Postąpił dwa kroki w stro- nę schodów, zatrzymał się i popatrzył w górę spod zmrużonych powiek. Powoli pokręcił głową. - Nie - odparł. - Ale z radością bym go zabił teraz, gdyby jeszcze żył. Oszukał mnie, namawiając, bym przejął wesołe mia- steczko i pozwolił mu umrzeć. Nawet ty nie potrafisz sobie wy- obrazić, ile lat posiadał ten interes - czy też raczej to wesołe mia- steczko miało jego. Skąd wiesz o Lingu? - Doktor Jensen go znał. Jack chwycił czołową ramę łóżka i zaczai ciągnąć. Była cięż- ka, z dębowego drewna i metalu. Powoli uniosła się w górę, ra- zem z nogą. Pół cala, cal. Jack po omacku wyciągnął spod niej stopą zwoje drabinki. Spoczywała w bezładnym stosie koło jego nóg. Mogła posplątywać się w czort wie jakie węzły - w takim wypadku po wyrzuceniu jej przez okno zawisłby za nim tylko kłąb lin, kołyszący się trzy metry nad ziemią. - Skoro tak pan nienawidzi wesołego miasteczka, niech je pan porzuci. Czy to ono uratowało pana, kiedy mój ojciec pana zabił? - Jesteś bystrym chłopakiem, Jack. Mógłbyś być moim sy- nem. Wiesz o tym, nie? Ty i ja. Zamilkł na chwilę, potrząsając głową, jakby chciał okazać żal, iż nie są z Jackiem dobrymi przyjaciółmi, że zależy mu tylko na dobru chłopaka, że w ogóle nigdy nie był mordercą. Jack nie- nawidził go za to. - Moja umowa z Lingiem ocaliła mnie w tej samej chwili, w której jego zabiła - doktor Brown uśmiechnął się do niego i po- nownie potarł podbródek. - Prawdę mówiąc, jestem tym zmęczo- ny. Zmierzam też ku bardziej zielonym wybrzeżom, że tak po- wiem. A ty? Czy wieczne życie cię nie pociąga? Możemy dobić targu. Czy nie marzyłeś o posiadaniu wesołego miasteczka? Polu- biłbyś to. Nic nie trzeba robić. Z małą pomocą samo o siebie dba. Szybko się człowiek do tego przyzwyczaja. Zobaczysz miejsca, ja- kich istnienia nawet nie podejrzewałeś. - Pan by umarł, jak Ling, prawda? Już jest pan martwy. Jack widział, że doktor Brown delikatnie przesuwał się w stronę schodów na strych, w cień, poza krąg światła rzucanego przez latarnię. Chłopak pchnął okiennice, wpuszczając słabe wie- czorne światło. Doktor Brown patrzył na niego pytająco. Czy był na tyle głupi, by sądzić, że pomysł „zarządzania" takim wesołym miasteczkiem będzie dla Jacka pociągający? Zapewne tak, źli lu- dzie niewątpliwie podejrzewali wszystkich naokoło, że są równie paskudni. - Właściwie może by to nie była za wysoka cena, żeby zoba- czyć pańską śmierć, jak obraca się pan w proch. - Oczywiście, że nie. Zabierz ze sobą przyjaciół. Występują nieuniknione okresy - jak to nazwać? Może nienawiści do same- go siebie - kiedy ten tłuścioch traciłby parę funtów. W końcu, jednak, nie wyszłoby mu to na złe i w dobrych czasach mógłby się tuczyć. Zapadła cisza. Jack zerknął na podłogę, usiłując zorientować się, gdzie są dwa haki, które będzie musiał zaczepić za parapet. Nie mógł sobie pozwolić na grzebanie w stosie lin. Musiał je wy- szarpnąć od razu. Nie będzie miał drugiej szansy. Łup! Laska doktora Browna grzmotnęła o sosnową podłogę. - Daj mi tę buteleczkę, chłopcze. Już. Marnujesz mój czas. Nie mam ochoty zabić ciebie, ale nie dotyczy to twoich przyja- ciół, zwłaszcza dziewczyny. Mogę też nabrać ochoty na to, kiedy skończy się moja cierpliwość, a ten moment jest już bliski - z wolna potrząsnął głową. - Jesteś trochę podobny do swojej mat- ki. Może to dlatego jeszcze cię nie zabiłem... Ciągle mówił, kiedy Jack rzucił w niego stolikiem. Złapał sto- jący koło łóżka mebel, uniósł go i z całą siłą, na jaką go było stać, cisnął w stojącego na dole mężczyznę. Natychmiast potem wy- szarpnął koniec drabinki sznurowej i zaczepił haki o parapet, wy- rzucając kłąb lin na zewnątrz. Odczekał sekundę, obserwując, jak się rozwija. Łomot i trzask na dole ucichły w chwili gdy wyrzucał liny. Wychodząc przez okno, zobaczył ciemne włosy doktora Browna, pojawiające się nad schodami. Zaczai się zsuwać w dół, wymacu- jąc szczeble stopami. Mignęła mu przed oczami wykrzywiona wściekłością twarz, usłyszał okrzyk, potem przekleństwo. Sunął ku trawie, oczekując jednak, że zostanie wciągnięty na górę ra- żem z drabinką, jak ryba na haczyku. Drabinka zakołysała się nagle, puścił ją i spadł, zamykając oczy, zaciskając zęby. Niemal w tej samej chwili upadł na trawę. Był na wysokości dwóch, trzech stóp. Doktor Brown wychylał się z okna z drabinką sznuro- wą w rękach. Przechylił się z powrotem do wnętrza, znów pojawił w oknie i cisnął laską w plecy uciekającego do lasu Jacka. Nie mógł biec drogą. Musiał zniknąć w lesie. Znał zagajniki otaczające farmę Willoughby'ego lepiej niż ktokolwiek inny. Mógł się tam ukrywać do późnej nocy, potem przekraść się do sierocińca panny Flees. Nie, nie mógł. Musiał dotrzeć tam teraz i ostrzec przyjaciół. Logicznie rozumując, spełnienie gróźb wo- bec Skeeziksa i Helen nic by doktorowi Brownowi nie dało, ale jak dotychczas logika niewiele miała wspólnego z całą sprawą. Nagle przypomniał sobie martwego Lantza, leżącego pod drze- wem na łące. Jeśli się nie pospieszy, następny może być Skeeziks. Albo Helen. Na samą myśl zrobiło mu się zimno. Biegł przez mrok lasu, przeskakując spadłe gałęzie, roztrąca- jąc mokre, gąbczaste trawy. Pod koronami dębów, olch i z rzadka rozrzuconych kęp sekwoi panowała ciemność. Resztki światła sło- necznego miały zniknąć za jakieś dziesięć minut. Jack czuł się w lesie pewniej niż doktor Brown, choćby dlatego, że lepiej go znał. Na przykład było wiele miejsc, w których mógł się ukryć, zwłaszcza wzdłuż rzeki. Na myśl o niej zwolnił. Zatrzymał się, na- słuchując odgłosów pogoni. Nie usłyszał nic, oprócz cmokania wiewiórek i świergotu ptaków. Jednak nie czuł się wystarczająco bezpiecznie, żeby przysiąść na chwilę i zastanowić się. Pobiegł dalej, skręcając pomiędzy drzewa, z powrotem w stronę farmy i miejsca, w którym podchodziła do niej rzeka, spokojna, powol- na, rozszerzająca się w naturalny staw, a półtorej mili poniżej, w porcie, uchodząca do morza. Od gór nadbiegło echo gromu. Zaczai padać deszcz - wiel- kie, zimne krople, rozbijające się na gałęziach i obsypujące go wodnym pyłem. Żałował, że nie złapał swetra, żeby założyć go pod kurtkę, ale właściwie nie było na to czasu. Dotarł do otwar- tej łąki, porośniętej wysoką trawą i skunksią kapustą; za nią znajdowała się rzeka. Znów zatrzymał się i nadstawił ucha, wsłu- chując się w dźwięki, dobiegające od strony łąki, rozglądając się na wszystkie strony. Nie dostrzegł nikogo, nie słyszał żadnych od- głosów pogoni. Doktor Brown zrezygnował. Przede wszystkim nie mógł biegać, to dlatego na wzgórza zabrał ze sobą MacWilta. Na razie Jack był bezpieczny. Przygarbił się, zarzucił kurtkę na głowę i pobiegł ku rzece. Deszcz nasilił się, łomocząc wokół niego. Przez moment pomyślał o pójściu do domu. Doktor Brown nic by nie zyskał, kręcąc się dalej w okolicy. Bardzo dobrze wiedział, że Jack ma eliksir, przej- rzał jego kłamstwa. Chłopak mógł się zamknąć na farmie i po- czekać na powrót Willoughby'ego. Mógł siedzieć w ciemności, udając, że poszedł do osady. Ale co wtedy ze Skeeziksem i He- len? A jak by się czuł, siedząc samotnie w ciemnościach, zastana- wiając się, czy doktor Brown nie skrada się gdzieś blisko, przez deszczową noc. To na nic. Przebiegł ostatnie parę metrów łąki, docierając do wąskiej, błotnistej ścieżki, prowadzącej w górę do farmy. W chwilę póź- niej odwiązywał cumę wiosłowej łódki Willoughby'ego. Wskaku- jąc zepchnął ją drągiem na wodę, szybko usiadł na środkowej ła- weczce. Wsunął wiosła w dulki, zanurzył je w wodzie, pierwszym, potężnym pociągnięciem obrócił ją i zaczai wiosłować, kierując się ku środkowi rozlewiska, poddając się nurtowi. Był bezpieczny - mokry i przemarznięty, lecz bezpieczny. Oparł stopy na burtach łodzi, kierując ją ku osadzie. Płynąc z prądem, powinien się tam znaleźć bardzo szybko - o wiele prę- dzej niż mógłby się tego spodziewać doktor Brown. Będzie dość czasu na zastanowienie się, opracowanie jakiegoś planu. Może mogliby pójść do doktora Jensena po radę. Jack podniósł głowę, patrząc wprost w lejący deszcz. Niebo pociemniało, kotłowały się na nim ciężkie chmury, szarpane wichrem na strzępy. Księżyc był już wysoko, to prześwitywał przez chmury, to nagle rozbły- skiwał w przerwach pomiędzy nimi, to znikał całkowicie, pogrą- żając ziemię w mokrej ciemności. Wysoko w górze, przez chwilę skąpany w świetle księżyca, krążył ptak - wrona, lecąca wzdłuż powoli toczącej swe wody rze- ki. Kiedy księżyc przesłoniły burzowe chmury, ptaszysko również znikło, niewidoczne na tle czarnej nocy. Helen podniosła klapę i zobaczyła na schodach Skeeziksa, szczerzącego do niej zęby w uśmiechu. - Śmierdzi tu na górze jak diabli - zauważył, marszcząc nos i rozglądając się dookoła. - Paliłam zasłony - wyjaśniła Helen. - Aha. Popatrz, co znaleźliśmy z Jackiem. Helen przyjrzała się przedmiotowi spoczywającemu na jego dłoni, krążek wielkości półmiska. - Co to jest? Wygląda jakby było zrobione z muszli. Skeeziks rozglądał się ostrożnie dookoła, pewnie zaskoczo- ny stwierdzeniem, że Helen, czy ktoś inny, naprawdę palił za- słony. - Wydawało mi się, że słyszałem głosy. Rozmawiałaś z kimś? Helen wzruszyła ramionami i wyjęła mu krążek z ręki. Był to gigantyczny guzik, z dwoma otworami wywierconymi na środku, prawdopodobnie zrobiony z muszli monstrualnej abalony. - Fascynujący, nie? Dasz go doktorowi Jensenowi, jak sądzę, a on dołączy go do innych swoich gigantycznych bibelotów i bę- dziesz mógł tam sobie chodzić w deszczowe niedziele, żeby na nie popatrzeć i rozmyślać, skąd też się wzięły. Skeeziks spojrzał na nią podejrzliwie. - Jesteś zła, że zostałaś, nie? Sporo się wydarzyło na wzgó- rzach. Był tam doktor Brown. I MacWilt. Omal nie zabił Jacka. Helen wzdrygnęła się słysząc to „omal". - Jack jest ranny? - Nie. Przywaliłem mu kamieniem, to znaczy doktorowi Brownowi. On zmienia postać, wiesz. Połowę czasu spędza jako wrona, latająca po okolicy. Był na drzewie, a ja trafiłem go ka- mieniem. Łup! Ot tak. Skeeziks uderzył się w pierś pięścią, potem zatoczył się do ty- łu, zaskoczony i rozgoryczony, naśladując doktora Browna w po- staci wrony. Helen skinęła głową. - Tak po prostu? Był wroną? Jak to „omal nie zabił Jacka", dziobnął go w czoło? - Nie wrona, to MacWilt. Ślepy jak kret, ale widział oczami doktora Browna. To było straszne, mówię ci. Przyszedł zza skłonu wzgórza, stukając laską. Widziałem, że coś jest nie tak, więc od- sunąłem się trochę i schowałem. Jack został, żeby porozmawiać. To do niego podobne - uprzejmy dla ślepca z pistoletem. Na wspomnienie tej sytuacji Skeeziks uśmiechnął się i po- trząsnął głową, rozkoszując się swoim znakomitym wyczuciem- Lecz Helen rzuciła mu wściekłe spojrzenie, więc opowiadał dalej, jak uderzył wronę kamieniem, jak we dwóch szukali pistoletu, a potem prawie udało im się pozbyć ptaszyska na dobre, o MacWilcie zataczającym się, ślepym i krzyczącym za nimi, kie- dy biegli w dół, w stronę ogrodów pani Oglevy, usiłując jeszcze raz zmierzyć się z wroną. - Nie dostaliście go. - Nie - przyznał Skeeziks, siadając przy stole i machinalnie przerzucając kartki książki pani Langley. - Bał się o swoje ży- cie, odleciał jak wystrzelony z katapulty. Nie zdziwiłbym się, gdyby spakował swoje wesołe miasteczko i zniknął. Gdyby miał trochę oleju w głowie, zrobiłby tak, nie czekając, aż ktoś go o to poprosi. Skeeziks odsunął włosy znad czoła i zerknął na Helen spod zmrużonych powiek. Było to spojrzenie kogoś, kto dobrze wyko- nał niebezpieczną robotę. - Ty bałwanie - powiedziała Helen, również patrząc na niego zmrużonymi oczami, a jej spojrzenie wyraźnie mówiło, że przej- rzała go na wylot. - Zabieraj się stąd! Mówiłam ci, żebyś nie wty- kał nosa w nie swoje sprawy. Doktor Jensen też. I co odkryłeś? Powiem ci co - nic, kompletnie nic. O mały włos, a zostalibyście zabici, i co macie w zamian? Możliwość przylezienia tu i prze- chwalania się. No cóż, ja miałam swoje własne przygody. Spotka- łam parę ciekawych osób. - Takich jak kto? - Jak pani Langley. Skeeziks rozejrzał się gwałtownie. Sarkastyczna mina znikła mu z twarzy jak zdmuchnięta. - Teraz jej nie ma. Zniknęła, kiedy przylazłeś i zacząłeś gme- rać przy klapie. Już miała mi wszystko powiedzieć. Jej mąż tam był i... - Gdzie „tam"? - Jak to gdzie, w magicznej krainie, idioto. A jak myślałeś, w San Francisco? Arcacie? Gdzie indziej mógłby być? - Dobrze, dobrze - Skeeziks uniósł ręce w geście poddania. - Uspokój się, dobrze? Weź parę głębokich oddechów, jesteś strasznie zdenerwowana. - Już ja cię uspokoję tym guzikiem - oburącz uniosła krążek muszli nad jego głową. - Tak czy owak, jej mąż przeszedł tam i z powrotem. Mówiła mi, że jest tam wiele różnych światów. Światów olbrzymów, światów liliputów. Po jakimś czasie rośniesz albo kurczysz się do właściwej wielkości - bardzo wygodne, z wy- jątkiem faktu, że twoje ubranie nie zmienia się wraz z tobą. Obie- całam, że zaniosę te rzeczy nad zatokę, gdzie jej mąż - Jimmy - powinien się pojawić. W przeciwnym razie nie będzie miał co na siebie włożyć. - Ten wstrętny... - zaczai Skeeziks, ale Helen uciszyła go ru- chem ręki. - On nie jest wstrętny. To wspaniały człowiek, dla nas bę- dzie olbrzymem, ale skurczy się i ubranie z niego zleci. Prawdo- podobnie już się to stało i poszczególne części garderoby są po- rozrzucane po plaży. - Ten but! - Nie, nie but. To nie jego rzeczy. Pytałam panią Langley. - To kto to jest? - A skąd ja mam wiedzieć, kto? Wszystkiego dowiedziałam się od pani Langley. Na miłość boską, ona jest duchem i mieszka na tym strychu. Nie jest wyrocznią. Jej mąż dotarł tu z małych światów - przełazi norą gofera. Jest wiele dróg, którymi możesz przejść, ona jednak doradza drogę wodną. Inne sposoby są zbyt niebezpieczne. Zdajesz się na łaskę każdego napotkanego kreta. Skeeziks skrzywił się. - No. Owadów zresztą też. Wyobraź sobie, że jesteś wielkości robaczka i wpadasz na stonkę. Przerażające. Czy jednak wywnio- skowałaś z tego coś użytecznego? Wszystko to pięknie brzmi - jak wyszukane plotki. Ale ich źródło? To w końcu duch. - Ćśśś! - syknęła Helen, z rozszerzonymi oczami. - Powinie- neś zobaczyć, co zrobiła Peeblesowi. Próbował spalić ten dom, razem ze mną, i... Skeeziks zerwał się na równe nogi i uderzył pięścią w otwar- tą dłoń. - Zatłukę go. Gdzie on teraz jest? Na dole, w kuchni. Widzia- łem go tam. Rzucę go psom na pożarcie. Helen pchnęła go z powrotem na krzesło. Wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał, że zrobi to, co zapowiadał. - Poczekaj chwilę. Pomogę ci w tym, ale najpierw posłuchaj. Pani Langley zrzuciła Peeblesa ze schodów! Skeeziks zamrugał, potem powoli rozejrzał się. - Świetna dama! - odezwał się, nagle pełen uznania. - Wła- śnie tak o niej mówiłem, prawda? Może nie? Podziwiam takie ko- biety jak ta - mieszkająca tu jak mnich, wśród wspaniałych me- bli zwalonych w stosy. Cudowne, nie? Naprawdę. Szerokim gestem wskazał otoczenie, potem zaczął zerkać w kierunku zacienionych miejsc, uśmiechając się słabo, jakby na wpół oczekiwał, że pani Langley gdzieś się tam zmaterializuje, mając może zamiar i jego spuścić ze schodów. - Uspokój się - rzekła Helen. - Ona cię lubi. Tak mi powie- działa. Lubi też Jacka. Nic mu się nie stało? Skeeziks pokręcił głową. - Zdążyłem na czas. Jack miał szczęście. - Jestem tego pewna - oznajmiła Helen. - Tak czy owak mu- szę zanieść to ubranie nad zatokę, im szybciej, tym lepiej. - Po- tem szeptem dodała: - Nie sądzę, żeby naprawdę przyszedł. Nie było go od lat. Ale ona jest taką miłą staruszką. Chcę to zrobić, żeby sprawić jej przyjemność. Skeeziks przytaknął. Potrafił dostrzec zaletę takiego postę- powania. - Śmierdzi, jakby ktoś pichcił coś paskudnego. To była prawda. Z wywietrznika dobiegał smród zgniłej ryby - to nie był kapuśniak. Oboje podeszli i zajrzeli. Zobaczyli Pe- eblesa, ugniatającego ciasto na drewnianym blacie. Wiadro, w którym było dziwne stworzenie, ciągle jeszcze stało na stole, prawie puste, oprócz dwóch cali krwawej wody morskiej na dnie. Obok leżał stwór, obdarty ze skóry, poćwiartowany, oczyszczony z kości. Podobne do palców płetwy leżały koło stosu wnętrzno- ści, w które wetknięto obciętą głowę dziwadła o otwartych, ga- piących się nieruchomo oczach. Helen odwróciła się, ogarnięta mdłościami. Odcięte płetwy coś jej przypominały - co? Odrośnięty palec Peeblesa. Właśnie. - Popatrz! - szepnął Skeeziks. - Nie mogę. Robi mi się od tego niedobrze. - Przygotowuje ciasto! Ciasto z rybą! Dobry Boże! Myśli, że nakarmi nas przesileniową rybą! - podszedł do siedzącej przy sto- le Helen. - Chodźmy na dół i jego tym nakarmmy. Na surowo. Kawałek po kawałku, razem z flakami. Jak myślisz, co by się z nim stało? Założę się, że przestałaby na niego działać grawita- cja i popłynąłby wprost w niebo, aż eksplodowałby wskutek ni- skiego ciśnienia. Spadłby na osadę jako deszcz... - Zamknij się, dobrze? Dość o flakach. 11 # Kraina... - Oczywiście - zgodził się Skeeziks. - Chodźmy na dół i zo- baczmy, co się dzieje. I tak za parę godzin mamy się spotkać z Jackiem, równie dobrze możemy najpierw zanieść te szmaty nad zatokę. Nie wiadomo, kiedy goły Jimmy wytoczy się z wodo- rostów. Podniósł stos ubrań i ruszył w stronę klapy. Panna Flees spotkała ich w korytarzu. Popatrzyła nieobec- nym, szklistym wzrokiem, jakby czary i zajmowanie się magią ją wyczerpały. Oczy miała zaczerwienione, zalatywało od niej wi- nem. Zagrodziła im drogę wyciągniętą ręką. - Dokąd się wybieracie? - zapytała. Jest pijana, pomyślał Skeeziks. Uśmiechnął się i popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. - Zjeść coś. Gapiła się na nich, jakby usiłując wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć, i na co Skeeziks nie znalazłby odpowiedzi. Stała tak, chwiejąc się lekko, potem skinęła głową. - Uważajcie, wy dwoje. Ostatnimi czasy jesteście zbyt ak- tywni. Przychodzicie i wychodzicie o dowolnej porze. Kłamiecie. A co robicie na strychu? - Ja rozmawiam z panią Langley - odparła Helen, patrząc jej wprost w oczy. - Dzisiaj zrzuciła Peeblesa ze schodów. Popro- siłam ją o to. Panna Flees zesztywniała. Wiedziała o Peeblesie i schodach. Musiała, wystarczająco długo wrzeszczał i jęczał. Helen słyszała jego stękanie jeszcze w czasie rozmowy z panią Langley. Teraz atakowała dalej. - Peebles próbował spalić dom dwie godziny temu, wie pani? Panna Flees wyprostowała się, usiłując przybrać dumny wy- raz twarzy, jednak zdołała tylko, można by tak powiedzieć, ści- snąć razem usta i podbródek. Polizała wnętrze swej podobnej do łapy dłoni i przeciągnęła nią po włosach. - Młody pan Peebles jest intelektualistą - oświadczyła. - Nie znacie się na tym. Dzieci takie jak on są często słabowite. Są... ge- niuszami. Właśnie, cudownymi dziećmi, i tacy jak wy nie mogą ich oceniać. My się rozumiemy, Peebles i ja. - Jestem tego pewna - przyznała Helen. - Przypuszczam, że jesteście ulepieni z jednej gliny. Pani też była cudownym dziec- kiem, prawda? Czy nie mówiła nam pani tego? - Cóż - odparła panna Flees, wzruszając ramionami. - Nie mogę zaprzeczyć, że swego czasu byłam. - Musi pani być bardzo szczęśliwą kobietą. Właśnie mówi- łam Skee... Bobby'emu, że zazdroszczę genialnym ludziom, takim jak pani. Tyle możecie osiągnąć. - Zazdrość jest grzechem. Jednak w tym wypadku mogę ją zrozumieć - panna Flees wyraźnie była oszołomiona, jakby ktoś sięgnął jej do głowy i wyłączył żarówkę. Skeeziks zazgrzytał zębami, spojrzawszy na Helen; chyba la- da moment miał powiedzieć co myśli. Oczywiście to nikomu by nie zaszkodziło. Już wcześniej tak się zachowywał. Panna Flees nie mogła go wyrzucić, bo straciłaby pewną część dochodu płaco- nego jej przez społeczność osady, a poza tym Skeeziks miał zbyt wielu przyjaciół, wliczając w to doktora Jensena. Helen również. Już samo to było rozwścieczające. Jednak gdyby powiedział, co myśli, wywołałby awanturę, potem panna Flees by ich wyrzuciła, a to im nie odpowiadało, bo chcieli zostać i zobaczyć, co knuł Pe- ebles. - Peebles gotuje coś dobrego, prawda? - zapytała Helen, ugłaskując pannę Flees, która uśmiechnęła się szeroko, ukazując pokrzywione zęby. - Jestem tego pewna. Ale to nie dla was, dzieci. Myślę, że moglibyście pójść gdzieś coś zjeść. Nasz pan Peebles twierdzi, że nie starczyłoby dla wszystkich. Piecze dla mnie ciasto. Nie po- zwolił mi wejść do kuchni. „To niespodzianka", powiedział, jak to on, prawda? - potrząsnęła głową, myśląc o swoim drogim Pe- eblesie. Skeeziks uśmiechnął się. A więc tak to wyglądało. Peebles chciał ją nakarmić przesileniową rybką. Ona zaś ma na tyle po- mieszane w głowie, że nie będzie miała pojęcia, co je. A może, niech niebiosa mają ją w opiece, wiedziała i celowo zamierzała to zjeść. Rzeczywiście zaczynało się robić gorąco. Dałby wszyst- ko, żeby móc na to popatrzeć, ale sądząc po krzątaninie Peeble- sa w kuchni, panna Flees dostanie swoje danko nie wcześniej niż za trzy kwadranse. Może do tego czasu zdążą obrócić nad za- tokę i z powrotem. Skinął głową do Helen i machnął ręką w stronę frontowego pomieszczenia, gdzie były drzwi. Dziew- czyna też skinęła głową, przepchnęli się koło panny Flees i ru- szyli ku wyjściu. - Co to za ubranie? - kobieta nagle stała się podejrzliwa. - Nie możecie kraść tych rzeczy. - Na plaży jest nagi mężczyzna - rzuciła Helen przez ramię. - To dla niego. Jest mężem pani Langley, który wraca do domu z wojny. Proszę zostawić dla niego coś z obiadu. Powiedziawszy to, szybko wyszli i tyle ich widziała. Zatrza- skując drzwi, słyszeli parsknięcia panny Flees. Nie umiała zna- leźć odpowiedzi na coś takiego. Pozbawiona poczucia humoru nie dostrzegała go u innych. Wszystko rozumiała dosłownie i to, co usłyszała, mogło wprawiać jaw zakłopotanie. Bardzo dobrze, po- myślała Helen. W ciągu ostatnich paru godzin doszła do wnio- sku, że tacy ludzie zasługiwali na każde zło, które ich spotykało, choć taki Peebles to było trochę za dużo dla panny Flees. Prawie nikt na niego nie zasługiwał. Był przypływ, woda zalewała niemal całą plażę. Odsłonięty pas piasku pokrywały wodorosty, muszle, kawałki drewna i in- ne naniesione przez ocean przedmioty. Deszcz, który niedawno spadł, przemoczył wszystko dokładnie, teraz tylko wiatr hulał pod zasnutym chmurami nocnym niebem. Skeeziks niósł latar- nię, którą zabrał z szopy panny Flees. Stali z Helen pod wia- duktem, przyglądając się cieniom i zastanawiając się, co wła- ściwie mają zrobić z ubraniem. Zostawienie rzeczy gdziekolwiek wydawało się głupie - jakby składali ofiarę mor- skiemu bogu, którego, jak oboje wiedzieli, w ogóle nie było, a nawet jeśli istniał, to na pewno nie pokazałby się, żeby ode- brać dar. Skeeziks położył rzeczy na wysokiej, kamiennej podmurów- ce wiaduktu i zaczął grzebać dookoła. Leżały tu stosy otoczaków, szczeliny pomiędzy kamieniami wypełniały różne zniszczone przez wodę i temperaturę szczątki - potrzaskane muszle małży, patyki, kłęby wysuszonych wodorostów. - Możemy ukryć je tutaj - powiedział Skeeziks. - Będą wy- starczająco osłonięte od deszczu, więc nie zamokną, chyba że na- dejdzie mgła. Naprawdę wysoki przypływ też tu dotrze, ale ni- gdzie nie ma lepszego miejsca, jeśli pani Langley chce, żeby zostawić je nad zatoką. - Tak mówiła - Helen wyciągnęła parę kamieni i stoczyła je na piasek. Małe żuczki rozbiegły się na wszystkie strony, a duży, czerwony krab drobnymi kroczkami wycofał się w ciemność, ob- serwując ich ostrożnie. - O, co to jest? - Helen sięgnęła pomiędzy kamienie, przygo- towawszy się jednak na uszczypnięcie lub ugryzienie. W świetle latarni zobaczyła kawałek niebieskiego materiału wciśnięty po- między dwa okrągłe kamienie. Odsłonili go, patykiem podważa- jąc jeden z głazów i odskakując, kiedy z głuchym tąpnięciem spadł na piasek. Helen złapała materiał i pociągnęła, oddzierając kawałek. Wyciągnęła go. Zatrzepotał jej w dłoni, chyba kawałek koszuli z ciągle jeszcze trzymającym się guzikiem. Cholera - warknęła Helen. - Nie chciałam tego podrzeć. Wy- ciągnijmy to. Mam pewne podejrzenia. Grzebali w stosie kamieni tak długo, aż odsłonili materiał całkowicie. Była to koszula, tak jak sądziła Helen. Pod nią leżały spodnie, równo złożone, przykrywające parę butów z wepchnięty- mi skarpetkami. Helen popatrzyła na kołnierzyk koszuli, gdzie nabazgrane atramentem widniało nazwisko J. Langley. - Niech mnie... - mruknął Skeeziks, wpatrując się w ubra- nie. - Zastanawiam się kiedy... - Dwanaście lat temu. - W czasie ostatniego Przesilenia ona już nie żyła, prawda? - Ktoś to zrobił dla niej, tak jak ja teraz. - Kto? Skąd wiesz? Helen spojrzała na niego. Miała okazję zagrać swoją atutową kartę. - Lars Portland. Ojciec Jacka. - Nie. Wymyśliłaś to sobie. - No to mi nie wierz. Mam to gdzieś. Wierz w co chcesz. Roz- koszuj się ignorancją, cudowny dzieciaku. Skeeziks wykrzywił się do niej tak samo, jak nad talerzem kapuśniaku, potem sięgnął pomiędzy kamienie i wyjął jeden but. - Popatrz tutaj - powiedział, wyciągając z niego skarpetkę. Wraz z nią był wciśnięty kamień, zapewne żeby obciążyć but. Pod nim, bardzo starannie złożony, znajdował się kawałek pa- pieru. Widniał na nim tekst, napisany drżącą ręką. Atrament zblakł, litery były rozmyte przez lata pozostawania w wilgoci. Skeeziks podsunął kartkę pod latarnię. Widniało na niej jedno słowo: Trzy. - Nic nie rozumiem - powiedział, odwracając papier na wszystkie strony. - Ja tak - Helen odebrała mu go. - Te rzeczy leżały tu dłu- żej niż myślałam - dwadzieścia cztery lata. Mogę się założyć. Powiedziała, że nie było go przez pięć okresów, a wracał dwa razy. To ubranie zostawiono w czasie trzeciego Przesilenia, kie- dy już odchodził i wracał dwukrotnie. Potem nigdy po nie się nie zjawił. - Zajrzyj do butów, które przyniosłaś. Helen zrobiła tak. Wewnątrz były kamienie. Pani Langley była dokładna, jej posłaniec nie musiał robić nic oprócz ukrycia ubrania. Pod kamieniem w prawym bucie znajdowała się kar- teczka ze słowem Pięć. Skeeziks skinął głową, bardzo zadowolony z siebie. - Pilnuje rachunku. - Chce, aby wiedział, że czekała na niego, że nie przegapiła ani jednego roku. Romantyczne, prawda? - To stuknięte - oświadczył Skeeziks. - Jak sądzisz, gdzie jest numer czwarty? - Ktoś wziął. To oczywiste. Nie wiadomo kiedy. Jeśli to nie był Jimmy, w takim razie rzecz mocno śmierdzi. Lecz pani Lan- gley wiedziałaby o jego powrocie. Poszedłby do niej. Tacy byli, bardzo wierni sobie. Skeeziks potrząsnął głową. - Wariaci. Założę się, że numery jeden i dwa są gdzieś tutaj. Chcesz ich poszukać? - Nie ma ich tutaj. Za pierwszym razem wrócił przez norę go- fera. Nie mówiłam ci tego? Następnym razem słuchaj, co się do ciebie mówi, mądralo. Drugi raz przyszedł przez zatokę, ale nie było tu żadnego ubrania. Ale, przypadkiem, zjawiła się tu pani Langley osobiście. Na szczęście, wtedy ona go znalazła. Skeeziks skinął głową. - Wsadź te ubrania z powrotem. Jeśli on się zjawi, wszyst- kie komplety powinny się tu znaleźć. Skoro ona pilnowała ra- chunku dla niego, lepiej żebyśmy się w to nie wtrącali. Wzrusza- jące, nie? Jak w tanim romansidle. Bardzo chytrze. Chwyta za serce, prawda? - Jesteś palant. Daj ubrania, ja je ułożę, ty byś tylko nabała- ganił. Kiedy układali ostatnie kamienie nad rzeczami, przez plażę przeleciał podmuch wiatru niosący pył wodny z fal. Helen powci- skała w szczeliny kawałki muszli i drewna, wszystko przysypała piaskiem z wodorostami. Potem wycofali się, zacierając ślady wiechciem wodorostów, aby nie było widać, że ktoś tu grzebał. Niewątpliwie przed świtem załatwiłby to przypływ i wiatr, lecz oboje czuli, że wziąwszy wszystko pod uwagę, w tej sprawie ostrożności nie mogło być za wiele. Więcej się działo, niż które- kolwiek z nich podejrzewało tego ranka. Odwrócili się od zatoki i poszli w stronę świateł osady. Część 3 Krab doktora Jensena ROZDZIAŁ JEDENASTY Jack był załamany, nagle śmiertelnie zmęczony, prawie stracił nadzieję. Rzeka, chociaż mała, w miarę zbliżania się do portu poszerzała się. Po obu stronach zwisały nad nią gałęzie drzew, ale jeśli nawet dowiosłowałby do brzegu i zatrzymał się, łatwo byłoby wypatrzyć go z powietrza. W dodatku najprawdopodob- niej zaplątałby się w gąszczu. Nie mógł zrobić nic innego, jak tyl- ko kontynuować to, co zaczai, bez oglądania się za siebie. Za pięć minut znajdzie się w osadzie i niech będzie co ma być. W razie potrzeby liczył na swoje umiejętności pozostawania niezauważal- nym. W obrębie miasteczka znał wszystkie ulice i zaułki. Swego czasu bawił się w chowanego na całym tym terenie, od portu do domu doktora Jensena. Minął pierwszy nadrzeczny dom - rezydencję starego Din- gleya, walącą się, z przekrzywioną przystanią i zachwaszczonym, nachylonym podwórkiem. Potem dwa następne budynki sióstr White, stojące tuż obok siebie. Wiedziony nagłym impulsem od- wrócił łódź i powiosłował do brzegu. Prąd zniósł go jeszcze kawa- łek, poza sześć następnych domów. Wrony nie było, a przynajmniej na razie zniknęła. To stanowi- ło niedobry znak. Na pewno nie odleciała... Dobił do brzegu. Kie- dy wyskakiwał na ląd, prąd obrócił rufę. Złapał wlokącą się cumę, wyciągnął dziób daleko na zachwaszczony piasek. Nie było do cze- go jej zacumować, chyba że do rosnących poniżej pieprzowców, ale nie miał czasu, żeby podholować do nich łódkę. Złapał więc za dziób, tylną ławkę i wyciągnął rufę z wody. Deszcz ustał, ale jeśli- by znów porządnie się rozpadało, do rana rzeka mogła łatwo przy- brać o stopę. Niedobrze by się stało, gdyby pozwolił zmyć wiosłów- kę Willoughby'ego do portu, a potem z odpływem na ocean. Po chwili skulony biegł wzdłuż brzegu na tyły warsztatu der- moplasty. W razie potrzeby mógł się w nim schronić. Wiedział, które z okien nie są zamknięte tak jak powinny. Ale jeśliby dok- tor Brown tam go osaczył, pomiędzy zakurzonymi rozpadającymi się zwierzakami? Wówczas byłoby całkiem źle. Wrona swobod- nie mogła go obserwować, siedząc na którymś z pieprzowców. Ta myśl zmusiła go do zwolnienia kroku. Nie mógł sobie po- zwolić na zrobienie jakiegoś głupstwa. Przyszło mu do głowy, że dziś już zbyt wiele ich popełnił. Ale wina nie leżała wyłącznie po jego stronie. Kiedy ze Skeeziksem poszli na wzgórza, nie mieli pojęcia, w co się pakują. Nie mogli przewidzieć, co ich tam spo- tka. Jack stanął, wsłuchując się w nocną ciszę. W warsztacie der- moplasty paliło się światło. Najwyraźniej nie tylko on i jego przy- jaciele wiedzieli o niedomkniętych oknach. Czy to doktor Brown? Prawdopodobnie nie. On zapewne nie zapaliłby świecy, żeby ujawnić swoją obecność. Jack podkradł się na czworakach. To, oczywiście, mógł być włóczęga, który schronił się przed desz- czem. Gdyby Lantz żył... ale był martwy. Z gałęzi pieprzowców spadały grube krople, od strony osady dobiegały słabe odgłosy pochodzące z barów usytuowanych przy High Street. Ktoś śpie- wał niskim, cichym głosem - w warsztacie. Jack przekrzywił gło- wę i słuchał, odczuwając pewną ulgę na dźwięk melodii - jak gdyby łajdacy nie byli do czegoś takiego zdolni. Przesunął się w cień trzech drzew. Zwisające gałęzie niemal dotykały ziemi. Widział niewiele, okna były zbyt zakurzone i po- zalepiane gazetami. Musiał podejść bliżej. Czuł się jak konspira- tor, spoglądając w stronę rzeki, żeby sprawdzić, czy nie był śle- dzony. Widział łódkę, schnącą wysoko na piasku. Zerknął w stronę plaży, nie zobaczył nikogo i posunął się ostrożnie do przodu. Na ramię spadła mu czyjaś dłoń. Wrzasnął i szarpnął się, ale palce zacisnęły mu się wokół ręki. Druga dłoń zakryła mu usta, dłoń śmierdząca ptasimi klatkami i starą skórą. Palec wskazują- cy i kciuk wbiły mu się w oczy. Ugryzł tę rękę, ale było to jak żu- cie gumy. W krzyż wbiło mu się kolano, a ręka puściła jego ramię i zaczęła obmacywać kieszeń. Jack zadał cios łokciem do tyłu i gwałtownie się obrócił, żeby zobaczyć napastnika. Dłoń trzyma- jąca go za twarz pociągnęła go w tył; potknął się i upadł, uderza- jąc obiema pięściami za siebie. Wyszarpnął głowę z uścisku i spojrzał w górę, na kamienną twarz doktora Browna, który teraz ciągnął go za kurtkę, niemal podnosząc z ziemi. Jack krzyknął i szarpnął się. Koniec laski doktora Browna szturchnął go mocno w żebra. Zachłysnął się, krzyknął jeszcze raz, wysunął prawą rę- kę z rękawa kurtki, odtoczył się po mokrej trawie i z trudem pod- niósł na jedno kolano. Doktor Brown trzymał laskę nad głową, wyraz obrzydzenia nadawał jego twarzy nieludzki wygląd. Jack prawie zdołał wstać, kiedy laska spadła mu na ramię i uniosła się do kolejnego ciosu. Wrzasnął i uniósł rękę, by osłonić głowę. W tym momencie usły- szał zbliżający się odgłos biegnących stóp i poczuł jak ktoś otarł się o niego, stękając i klnąc. Doktor Brown przewrócił się w tył, zadając ciosy nienaturalnie wysokiemu człowiekowi w białym płaszczu, skarpetkach i stanowczo za małym ubraniu. Jack od- skoczył, łapiąc się za ramię. Najwyraźniej włóczęga przyszedł mu z pomocą, wyglądał na rozwścieczonego. Doktor Brown wycofał się w stronę rzeki, kulejąc, zatrzymał się, żeby przez ramię odszczekiwać się wysokiemu mężczyźnie, który obsypywał go przekleństwami. Znał go - nazywał go Harbi- nem. Jack posunął się w stronę rogu budynku. Możliwe, że urato- wał go ktoś nieznany. Zapewne był to jakiś niegdyś wrobiony wspólnik, dawny wróg, który przypadkiem natknął się na dokto- ra Browna. Dwaj mężczyźni stoczyli się do rzeki, prąd zniósł ich zaraz w stronę portu, w ciemność. Jack odwrócił się i pobiegł. Okrążył budynek, wypadł na High Street i skierował się w stronę sierocińca, zastanawiając się, skąd pochodzi ciągnący się za nim dziwny zapach smoły i kwiatów. Był w połowie drogi do następ- nej przecznicy, kiedy zdał sobie sprawę co to jest. Helen i Skeeziks przycisnęli się do ściany budynku, licząc na to, że nieprzycięte jałowce i jeżyny zasłonią ich od strony uli- cy. Odnieśli latarnię panny Flees, potem prześliznęli się z powro- tem, żeby móc zajrzeć przez okno. Helen nie powiedziała Ske- eziksowi o innym oknie, przez które zaglądała tego dnia. Przyjdzie na to czas, kiedy spotkają się z Jackiem. Panna Flees siedziała samotnie w oświetlonym świecami sa- lonie; biblioteczny stół, którego używała w czasie seansów, na- kryty był obrusem. Delikatnie jadła kapuśniak, po każdej łyżce ocierając usta pogniecioną serwetką. Skeeziks był wręcz zafascy- nowany faktem, że nie tylko jadła ten sam kapuśniak, którym ich karmiła, ale najwyraźniej rozkoszowała się nim, wyszukując kawałki rozgotowanego boczku, dodawanego do zupy. Lecz tego wieczoru było to dopiero pierwsze danie. Przez na wpół zamknięte drzwi widział kuchnię. Panna Flees siedziała tyłem do nich, na szczęście. Wcale nie chciałaby zoba- czyć, co Peebles robił z jej ciastem, Skeeziks był co do tego głę- boko przekonany. Miał też pewność, że zanim Peebles stoczy się w obmierzłą czeluść, którą sam dla siebie kopał, on sam ukręci mu nos. Udusi go. Od lat Peeblesowi należało się skucie gęby. To, że żył w stworzonym przez siebie nędznym świecie zła i na pewno zmierzał ku żałosnemu końcowi, było za mało. Skeeziks zrobiłby wszystko, żeby ten koniec przyspieszyć. Z Peeblesem nie należało się cackać. Kto wie, co znalazło się w cieście, które kroił w kuchni. Na pewno przesileniowy stwór nie był jedyną obrzydliwą rzeczą, któ- ra doń trafiła. Na pewno były w nim zioła i kawałki mięsa, jakich nie powinien jeść żaden człowiek, nawet panna Flees, o ile moż- na ją zaliczać do rodzaju ludzkiego. Skeeziks był teraz pewien, że naprawdę wiedziała, co miała dostać. Jej wyczerpujące próby z okrwawionym kurczakiem i wypisanymi na podłodze kabali- stycznymi dziwactwami nie dały nic oprócz utraty palca przez Pe- eblesa i odśpiewania hymnów przez nieżyjącą kobietę. Nie zbliży- ła się do swojego celu bardziej niż MacWilt, patrząc przez teleskop. Skeeziks zastanawiał się, czy panna Flees wykpi się równie małym kosztem jak szynkarz. Czy mogło być coś gorszego niż zostać oślepionym i znaleźć się na środku rozległej łąki? No cóż, sama to sobie robiła, zmierzając ku swemu smutnemu prze- znaczeniu, jak dżokej na wyścigowym koniu. Na ulicy rozległ się odgłos biegnących kroków. Skeeziks zła- pał Helen za ramię i szarpnął, nakłaniając ją do schylenia się za jałowcem. Rozsunęli gałązki i wyjrzeli pomiędzy nimi. To był Jack. Wyraźnie bardzo się spieszył. Zbliżywszy się do sierocińca zwolnił i skoczył za sąsiedni krzak. Nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Obejrzał się, patrząc w niebo, jakby spodziewał się tam coś zobaczyć. Skeeziks domyślał się co. Helen podniosła kamyk i zamierzyła się do rzutu, najwyraź- niej chcąc trafić Jacka w plecy, żeby cicho dać znać o ich obecno- ści. Skeeziks wyszedł zza swojego krzaka, wlazł w tor lotu kamy- ka i szturchnął Jacka w krzyż. Ten zachłysnął się i skoczył w przód, padając na krzew. Wyglądał jakby się dusił. Helen pod- biegła, uderzyła Skeeziksa w plecy, potem pstryknęła go w ucho. - Au! - jęknął Skeeziks zduszonym szeptem. Zakrył usta i od- biegł, śmiejąc się. Jack wstał i zszokowany gapił się ze zdumie- niem najpierw na Helen, potem na Skeeziksa, który przestał się słaniać, wyprostował ramiona i przełknął głośno. - Nie mogłem się powstrzymać. To było zbyt łatwe. Nie mo- gę oprzeć się pokusie, kiedy tak łatwo jest jej się poddać. Powin- niście zobaczyć mnie w piekarni Pottsa. - Wyglądasz okropnie - powiedziała Helen, robiąc minę do Jacka. Przygładził włosy i obciągnął kurtkę, krzywiąc się, kiedy ból przeszył mu ramię. Helen lekko go dotknęła. - Jesteś ranny - powiedziała. - Nic takiego - odparł Jack. - Wszystko w porządku. To tyl- ko... powiedzmy, że siniak. Nic wielkiego. Znowu się skrzywił, jakby ból powrócił, ale ta kwaśna mina była wywołana nagłą myślą o tym, że na oczach Helen jak głupek przewrócił się na krzak. Odegra się za to na Skeeziksie - nakar- mi go kanapką bolońską, w której kawałki mięsa będą wycięte z kolorowej gumy. - Psst! - szepnął Skeeziks, który wrócił pod okno. Kilka razy gwałtownie zamachał prawą ręką, podkradli się do niego we trój- kę, zajmując pozycję obserwacyjną. Peebles przyniósł ciasto. Panna Flees wydawała się tym za- chwycona, ale jednocześnie przyglądała mu się sceptycznie. Spod półprzymkniętych powiek popatrzyła na Peeblesa i spytała go o coś, jednak trójka za oknem dosłyszała jedynie dwukrotnie po- wtórzone nazwisko „doktor Brown". Chłopak skinął głową te- atralnie, chcąc ją całkowicie przekonać. Uniosła się trochę i wy- ciągnęła spod siebie cienką, ciemną książkę. Potem gestem odesłała Peeblesa do kuchni, jakby podejrzewała, że będzie pró- bował podejrzeć tekst, i zaczęła uważnie czytać, niemal dotyka- jąc nosem kartek, obracając głowę w prawo i w lewo, śledząc li- nie druku. Spojrzała w okno - wprost na nich. Cała trójka przykucnęła i zamarła, oczekując krzyku panny Flees. Panowała cisza. W bla- sku otaczających ją świec nie zauważyła ich. Kiedy odważyli się znów zajrzeć w okno, książka zniknęła, a kobieta odcięła właśnie widelcem kawałek ciasta i pracowicie zdrapywała zeń wierzch- nią, spieczoną warstwę. Podmuchała nań, żeby się schłodziło. Peebles obserwował ją zza uchylonych drzwi kuchni z wy- razem wrogiej ciekawości na twarzy, jakby oczekiwał, że z pan- ną Flees stanie się coś dziwnego i nie miał pojęcia, co to bę- dzie. Dotknęła językiem ciasta, próbując go delikatnie. Twarz jej się szpetnie wykrzywiła; zakrztusiła się i opadła na oparcie. Kiedy powoli doszła do siebie, znów podniosła widelec i popa- trzyła na zwisający z niego kawałek upieczonego mięsa z wyra- zem twarzy identycznym, z jakim często spoglądała na Skeezik- sa i Helen. Mięśnie jej twarzy stężały. Zamknęła oczy, zacisnęła ręką nos, otworzyła usta i wpakowała sobie kęs, zmu- szając się do żucia. Kiedy przełknęła, otworzyła oczy, gwałtow- nie sięgnęła po szklankę z wodą, przewracając ją na obrus. Wstała, przytrzymując się stołu, dopadła resztek zupy, podno- sząc wazę i pijąc z niej łapczywie. Potem zachwiała się i runę- ła do tyłu na krzesło. - Panie Peebles! - wychrypiała, odwracając się, ale jego tam nie było. Zostawił ją samą. Zataczając się, pokuśtykała do kuch- ni, wołając go dziwnie świszczącym tonem, przypominającym głos ptaka. - Panie Peebles! Ty! - zaświszczała, przytrzymując się drzwi, żeby nie stracić równowagi. Zaczynała dochodzić do siebie. Wy- prostowała się nieco i potrząsnęła głową. Potem prostowała się aż stanęła sztywno, z nienaturalnie wyciągniętą szyją. - Ość utkwiła jej w gardle - szepnął Skeeziks. Jego przyja- ciele milczeli. Obserwowali, jak podsunęła się z powrotem w stro- nę stołu, krocząc niczym zahipnotyzowana. Jej usta otwierały się i zamykały, jak pyszczek węgorza, drżącymi wargami wydawała z siebie krótkie kanarkowe trele. Rzuciła się naprzód i potknęła o przewrócone krzesło. Zza pazuchy wypadła jej książka, trafia- jąc prosto w ciasto. Wstała, chwiejąc się; myśleli, że sięga po nią, ale oderwała kawał ciasta i wepchnęła sobie do ust, połykając niemal bez żucia. Potem zaczęła biegać wokół salonu, ćwierka- jąc i skrzecząc w napadzie szaleństwa. Pojawił się Peebles; tym razem wszedł do salonu i schował się za wyściełanym krzesłem. Obserwował pannę Flees i meto- dycznie ssał swój dziwaczny palec. Kiedy książka wpadła do cia- sta, uniósł się, jakby zamierzał ją chwycić, ale schował się z po- wrotem, kiedy stało się oczywiste, że straciła dla niej zaintereso- wanie. Najwyraźniej przestało ją cokolwiek obchodzić. Nagły trzask pioruna wstrząsnął budynkiem. Z nieba lunęły potoki deszczu. Świece w salonie przygasły i zamigotały, jakby od podmuchu wiatru. Na ulicę i trawnik padł ogromny cień, mo- że rzucony przez szybko otwarte drzwi. Chmura tysięcy świetli- ków w okamgnieniu uniosła się z ocienionych krzewów i wzlecia- ła ku niebu, jak rój powracających gwiazd. Jack, Skeeziks i Helen uciekli spod okna na tylne podwórko. Coś lodowatego w tym cieniu popychało ich jak potężna, niezno- sząca sprzeciwu dłoń. Przycisnęli się do obitej deskami ściany wózkowni, patrząc przez odległe, na wpół oświetlone okno. Pan- na Flees stała niczym czapla, chuda i nieruchoma, zastygła w oczekiwaniu. Drżała jak powierzchnia wody, chłostana wia- trem, a potem wszystkie świece zgasły jednocześnie i znikła im z oczu. Jackowi wydawało się, że zobaczył znikający kanciasty cień, jakby otwarte przed chwilą drzwi zostały zatrzaśnięte. Ku- lił się pod okapem wózkowni, z dachu ściekała struga wody, mo- cząc mu buty. Spodziewał się, iż panna Flees nadal stoi w ciem- nym pokoju, a tylko wskutek zgaśnięcia świec wydawało się, że jej nie ma. Błysnęło światło. Ktoś z powrotem zapalał świece, jedną po drugiej. Był to Peebles. Panna Flees zniknęła. Ręce tak trzęsły się Peeblesowi, że z trudem utrzymywał zapałkę. Wyciągnął świe- cę z lichtarza i od niej przypalał pozostałe, gromadząc je wokół środka stołu, przy napoczętym cieście, z którego wciąż sterczała książka, jak żagiel. Wyciągnął ją i otarł starannie rogiem obrusa. Potem podniósł do ust umazane zawartością ciasta palce, chcąc je oblizać, ale nagle powstrzymał się i ponownie użył obrusa. Nagle podszedł do okna i wyjrzał przez nie w noc. Osłonił oczy dłońmi, stojąc tak przez chwilę, potem przykucnął i popa- trzył w niebo. Helen, Jack i Skeeziks zamarli w bezruchu, ufa- jąc, że cień i deszcz dają im wystarczającą osłonę. Widzieli, jak Peebles wcisnął książkę pod pachę i zabrał ciasto. Poszedł do kuchni, machinalnie ssąc palec, i zniknął z pola widzenia, pozo- stawiając na stole świece, żeby same się wypaliły. Przedzierając się przez pasma wodorostów i walcząc o od- dech, wyczołgał się z oceanu na skalną półkę. Przez cały czas ści- skał w ręku laskę, nawet kiedy odpływ porwał go ze sobą i wy- niósł z portu na ocean. Nie udało mu się dokładnie przyjrzeć twa- rzy przeciwnika, ale był przekonany, że widział Larsa Portlanda. Niewątpliwie przeszedł z powrotem. Zbyt wiele na to wskazywa- ło, a jeszcze na dodatek olbrzym przygotowujący eliksir w warsz- tacie dermoplasty. To musiał być Portland. Zabije go. Minione lata wzmocniły jego nienawiść. Gdyby miał rewolwer, tam pod trzema pieprzowcami, zabiłby Larsa dwukrotnie - raz za jego nędzną żonę, drugi raz za jego syna, Jacka, który z wdzięcznością oddałby mu swój cenny flakonik, gdyby nie przeszkadzano mu jeszcze przez jedną minutę. Dobrze, zapłacą za to. Obaj za to zapłacą, zanim skończy to, co zamierzał. Tym razem przejdzie, za każdą cenę, nawet jeśli będzie musiał to zrobić po stosie trupów. Przykucnął na skałach, łapiąc oddech. Był słaby, przerażająco osłabiony, nie tylko pości- giem. Czuł jak coś ciągnie go na północ plaży, gdzie wesołe mia- steczko, jego wesołe miasteczko pracowało samo, bez niego. Na urwisku będzie mnóstwo ludzi, również włóczących się zbyt bli- sko cieni, ciekawych mrocznych wnętrz wystaw dziwolągów. Mógłby znaleźć się wśród nich w ciągu pół godziny, gdyby chciał. Lecz zaczynało brakować czasu. Przesilenie trwało, chwile przej- ścia mijały jedna po drugiej. Niemal czuł wywołane tym drżenie nocy, przypominało to stację kolejową pełną łomotu i pary od- jeżdżających pociągów. Miał parę rzeczy do załatwienia - po- mścić dawne zniewagi, spotkać się z paroma ludźmi. Przeciął cypel, kierując się do osady, człapiąc przemoczony- mi butami. Nie czuł zimna, nie czuł właściwie nic oprócz silnego zmęczenia, jakby czegoś ubywało z niego z każdą mijającą sekun- dą, jakby wyparowywał w noc. Musiał się spieszyć. Skręcił pod górę w alejkę prowadzącą na tyły gabinetu dok- tora Jensena, mijając stare popielnice, zardzewiałe sprężyny do wózków, puszki do konserw, klatki dla drobiu, opuszczone parce- le porośnięte jeżynami i bieluniem. Chadzał tędy wcześniej, ob- serwując Jensena. Zanim skończy, załatwi też sprawę z doktor- kiem - wścibską świnią, konowałem. Przed przejściem zatłucze go i opróżni, ot tak, dla przyjemności, jako pożegnalny gest. Dotarł do budynku oświetlonego gazowymi kinkietami. Jen- sen stał pochylony nad stołem. Leżało na nim ciało chłopca, któ- re przyniósł rano z urwiska. Głupiec. Na pewno był zdumiony, za- stanawiał się, jaki to był rodzaj przemocy, co to za potwór czaił się nocą, a jednocześnie świetnie znał odpowiedź. Hipokryta. Miał taką samą ochotę na Jane Henderson jak wszyscy. Kiedy wyszła za Larsa Portlanda udawał, że umie pogodnie przegrywać, ale Harbin go przejrzał. Przejrzał ich wszystkich - ich kłamstwa, ich udawane szczęście. Odgrywali te swoje nędzne żywociki, jak- by nie byli wszyscy skazani, nie przebywali w cieniu nadciągają- cej katastrofy, w mokrym i gnijącym zakątku obojętnego świata. Harbin splunął w pył ścieżki i przymrużył oczy. Odgarnął mokre włosy z czoła i osłonił oczy przed deszczem, którego prawie nie czuł. Kolejny powód do irytacji, jeden z wie- lu domagających się jego uwagi, wręcz o nią błagających. W po- mieszczeniu znajdował się jeszcze jeden mężczyzna, niski, ubra- ny w strój klauna. Spodnie miały za długie nogawki, a koszula wisiała na nim jak worek. Był wstrętny, nadawał się do okalecze- nia i pokazywania w kolekcji dziwolągów. Rozmawiał z dokto- rem, obaj gestykulowali, wskazując na zwłoki chłopca, potrząsa- li głowami. Zamilkli i popatrzyli na siebie. Karzeł podał coś Jensenowi - dwa przedmioty, jednym z nich był chyba słoik pe- łen płynu. Znów zaczęli rozmawiać. Skinęli głowami, potrząsnęli, uważnie się sobie nawzajem przyjrzeli, jakby to, co robili miało jakiekolwiek znaczenie. Harbin oparł się o paliki płotu sięgającego mu do pasa i roz- luźnił się, pełen niecierpliwości, zmuszając się do czekania. Zoba- czył, jak Jensen zbliża rękę do lampy. Najwyraźniej wsunął pier- ścień na palec i oglądał go uważnie. Skinął głową, zsunął go z palca i położył na blacie koło słoika. Obaj mężczyźni wyszli. Harbin pośpieszył do bramy, opierając się na lasce i podskakując niemal jak wrona. Zatrzymał się, wykręcił szyję, ale nikogo nie zobaczył. Przeszedł przez bramę, pokuśtykał przez strugi deszczu w stronę okna. Usłyszał trzaśniecie frontowych drzwi. Był pe- wien, że to karzeł opuścił dom. Gdyby poszedł za nim, bez trudu by go wytropił w mroku uliczek i spokojnie udusił. Ale uliczna zbrodnia sprawiłaby kłopoty, co prowadziłoby do straty czasu i mogło przedwcześnie ostrzec Jensena. Poza tym doktor jest ład- niejszym kawałem padliny niż karzeł. Jego zabicie będzie bar- dziej smakowite. Tylne drzwi nie były zamknięte. Głupiec. Czy sądził, że jest nietykalny? Tej nocy jego wiedza gwałtownie się wzbogaci - przypuszczalnie bardziej niż zdoła znieść - ale śmierć przyniesie mu dużo dobrego. Znajdzie czas na rozmyślania, a podczas na- stępnego Przesilenia mogą przywołać go i wypytać o życie po ży- ciu. Może będzie recytował skład chemiczny lekarstwa przeciwko toksynom trującego dębu albo dyskutował na temat tajemnic układu okresowego pierwiastków, albo odczytywał je od końca. Dostarczy nieskończonej rozrywki tysiącom maluczkich ludzi. Harbin wśliznął się przez drzwi, uważając na laskę i zatrzy- mał się. Na asfaltowe płytki podłogi spływała z niego woda. Za- czął się cicho skradać w półmroku, nasłuchując, uśmiechając się, wyobrażając sobie, co czeka go w ciągu najbliższych minut. Nagle jego słuch wyostrzył się. Muzyka organów parowych, huk i syk pieca, trzaski i zgrzyty kolejek z wesołego miasteczka dźwięcza- ły mu w głowie, jakby ożyły i były tu razem z nim, popychając go naprzód. Zatrzymał się w drzwiach, zaglądając do gabinetu. Pole wi- dzenia zawęziło mu się, jakby stał na końcu długiego, ciemnego tunelu i obserwował doktora Jensena pracującego w pomieszcze- niu na przeciwległym końcu. Tył głowy lekarza poruszył się, kie- dy pokiwał nią nad małym słoiczkiem płynu. W powietrzu unosi- ła się woń mniszków, smoły, oceanu. Nozdrza Harbina zadrgały. Ten zapach nagle go oszołomił. Rzucił się naprzód, unosząc la- skę, wpadając do gabinetu. Wydawało mu się, że idzie bardzo po- woli, jakby przedzierał się przez gęste niczym miód powietrze. Jensen odwrócił się i potrząsnął głową. Zakręcił pokrywkę sło- ika i próbował go pchnąć gdzieś, ukryć. Otworzył usta do krzyku. Kiedy robił unik, usiłując ominąć opadający kij, okulary zsunęły mu się z nosa i zawisły na lewym uchu. Wymachując rękami, przewrócił się w tył, uderzył głową w ostrą krawędź blatu i upadł na bok, prosto w półki pełne laboratoryjnego szkła. Harbin zatoczył się, usłyszawszy brzęk. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się szalejącego w niej hałasu, potem szarpnął za rękę trzymającą laskę, usiłując zmusić ją do zadania kolejne- go ciosu. Przeciągnął wolną ręką po blacie, zgarniając na podło- gę naczynia, zlewki i zasuszone zwierzaki z jeziorek odpływo- wych. Chwycił słoiczek - podniósł go i obejrzał pod lampą jak koneser, podziwiający barwę wina w kielichu. Odkręcił pokryw- kę i zaciągnął się oparami zawartości. Oczy rozszerzyły mu się w oczekiwaniu. Ostra woń wyciszyła hałas w głowie. Przez moment wydawa- ło mu się, że jedzie wózkiem po Coast Road, od słodkowodnych lagun na północ. Obok niego siedziała Jane Henderson, cała w koronkach, z tyłu leżało sześć zawiniętych w mokrą trawę pstrągów, tego ranka złapanych na muchy. Przez chwilę pamiętał uczucia, których nie potrafił pojąć, zupełnie jakby usłyszał dźwięki - kilka taktów muzyki, brzęczenie pszczół w gorący letni dzień - przywołujące coś z dzieciństwa, coś niemożliwego już do określenia. Zakręcił pokrywkę. Niebezpieczna sprawa; musi być ostrożny albo wyjdzie na idiotę. Wspomnienia zblakły, błysnęły jak sen i znikły. Pochylił się nad leżącym doktorem, oparł mu ko- niec laski na szyi i oparł się na niej, z początku bardzo delikatnie. Jack, Helen i Skeeziks usłyszeli strzał z pistoletu, kiedy znaj- dowali się w odległości około pięćdziesięciu metrów od fronto- wych drzwi domu doktora Jensena. Nic nie wskazywało na to, że strzelano wewnątrz, mimo to bez słowa ruszyli biegiem. Kiedy dotarli do bramy, wstrzymała ich nieco myśl o zbłąkanych poci- skach, lecz śmiertelna cisza panująca w oświetlonym budynku pchnęła ich naprzód i Helen, mająca chłopaków po obu bokach, załomotała pięścią do drzwi. - Wejść! - rozległ się głos pani Jensen, nabrzmiały płaczem. Pchnęli drzwi i zobaczyli ją w gabinecie. Doktor Jensen leżał bokiem na podłodze, trzymał się za szyję i kaszlał. - Postrzelony! - wrzasnął Jack, patrząc na rewolwer leżący na stole, obok nakrytego całunem ciała Lantza. - Nie, on jest cały - powiedziała pani Jensen spokojnie. - Tylnymi drzwiami uciekł mężczyzna, złodziej, jak sądzę. Pochyliła się nad mężem, ocierając mu szyję gazą nasączoną alkoholem i rozluźniając mu kołnierzyk koszuli. Skeeziks momentalnie wypadł przez tylne drzwi. Jack i He- len następowali mu na pięty. Zatrzymali się przy płocie, patrząc w ciemną alejkę i zastanawiając się, kto strzelał. Doktor Jensen nie krwawił, jego nikt nie postrzelił. Skądś wiedzieli, kogo szuka- ją. Nasłuchiwali z pochylonymi głowami, noc nieco przytłumiła ich nagły wybuch odwagi. Był tam - słyszeli - tąp, tąp, tąp, laska pośpiesznie stukała o bruk. Wyszedł z zaułka na drogę. - Chodźmy - rzucił Skeeziks i ruszył truchtem. Jack biegł obok, choć dużo mniej chętnie. - Po co? - spytała Helen, zwalniając, kiedy Skeeziks się za- dyszał. Jack zastanawiał się nad tym samym. Biegł razem z nimi tylko dlatego, że tego się po nim spodziewano, ale nie miał naj- mniejszej ochoty pchać się w łapy doktora Browna ledwie w go- dzinę po uwolnieniu się z nich. - Nie trafiliśmy wtedy. Teraz go dostaniemy - wyjaśnił Ske- eziks. Helen stanęła j założyła ręce. - Nie, nie dostaniemy. Odleci. Wiecie o tym, chyba że wszyst- ko, co mi wcześniej opowiadaliście, to wymysły. Tracimy czas. A w najgorszym wypadku to on dostanie was albo i nas wszyst- kich troje. Skeeziks również się zatrzymał i odwrócił, chcąc wszcząć dys- kusję. Jednak wyraźnie było widać, że tym razem dziewczyna nie ustąpi. W dodatku miała rację. Co by osiągnęli? Nie mieli ani ka- mieni, ani pistoletu. Poza tym, jeśli już mowa o broni, to pani Jensen musiała strzelać do doktora Browna. Jak inaczej rewol- wer znalazłby się na stole w gabinecie? Czego Brown chciał? Czy zakradł się tylko po to, żeby zabić nieszczęsnego Jensena? - Zrezygnowaliśmy - oświadczył Skeeziks, kiedy cała trójka wróciła. Doktor Jensen usiadł. Nie wydawał się poważnie ranny, ale też nie wyglądał najlepiej. Kiedy pani Jensen przyłożyła mu kompres na tył głowy, skrzywił się pod dotknięciem. Gabinet za- słany był odłamkami szkła i skorupami naczyń. W powietrzu uno- sił się ślad zapachu - dziwnie pociągającego. Jack wiedział, jaka to woń. Pomacał kieszeń w przypływie paniki, że stłukł flakonik, ale spoczywał tam spokojnie, zakorkowany i suchy. Rozejrzał się po całym pomieszczeniu, lecz nigdzie nie dostrzegł eliksiru. To po niego przyszedł doktor Brown. Jensen wstał i zabrał rewolwer, zimny i groźny. - Dzięki - powiedział do swojej żony, krzywiąc się nieco, ale machnięciem ręki powstrzymał ją, kiedy sięgnęła po kompres. - Nic mi nie jest. Może trochę chrypię, ale to wszystko. Byłby mnie wykończył. - Dlaczego? - spytała pani Jensen. - Na miłość boską, czy nie mogłeś dać temu człowiekowi, czego chciał? Za nic nie warto zo- stać zamordowanym. - Mój błąd - przyznał doktor. - Nauczyłem się czegoś tej no- cy. - Jednak zabrał to, po co przyszedł - odezwał się Jack Popatrzył na zegar wiszący na ścianie - dochodziła dziesiąta. Noc mijała. Przesilenie mijało. Jego szczyt nastąpi za kilka go- dzin, a przynajmniej tak pani Langley napisała w swojej książce. Noc była niezwykle ciemna, wyjątek stanowił wąski pas zmierz- chu i gwiazdy nad Moonvale Hills. Nawet w czasie rozmowy Jack słyszał uderzenia gradu w dach. Wiatr w zaułku był silny i wilgot- ny, niósł ze sobą dziwne wonie, jakby nasycały go esencje z tysię- cy obcych krain oraz niezliczone wspomnienia i oczekiwania za- mienione w atmosferyczne aromaty. Doktor Jensen przez chwilę przyglądał się Jackowi. - To prawda. Nie miałem szans tego uratować. Chciał też mnie zabić. - Kto? - pani Jensen spojrzała na niego ze zdumieniem. - Algernon Harbin. - On nie żyje od dwunastu lat! - Zgoda, jest martwy - przyznał doktor - w pewnym sensie. To bardzo skomplikowana historia. Jack zna już jej większą część. Dwanaście lat temu Harbin ubił interes z Wo Lingiem. Lars Portland przysiągł, że zabije Harbina, który potraktował to bardzo serio. Lars zawsze dotrzymywał słowa. Doktor spróbował więc przejść przed ojcem Jacka, zamierzał sam go zabić, ukraść eliksir i przejść, ale nie zdołał. Zdarzyła się ta historia na urwi- sku - znacie ją - ale Harbin wcale nie spłynął na południe z prą- dem, jak wszyscy myśleli, jak ja też sądziłem. Przypuszczam, iż Wo Ling sprzedał mu wesołe miasteczko, kiedy doktor zaczął przewidywać, że zostanie zabity. Mógł uniknąć całego tego za- mieszania, uciekając. Lars nie ruszyłby w pogoń, jego przezna- czenie było inne. Ale dla Harbina stawka była za wysoka, chci- wość nie pozwalała mu na ucieczkę. Chciał eliksiru Larsa. Próbował go ukraść, nie udało mu się. Lars, Kettering i ja podą- żyliśmy za nim na urwisko, gdzie ojciec Jacka go zastrzelił, a po- tem przeszli razem z Ketteringiem. No cóż, tej nocy Harbinowi się udało, dwanaście lat później. Tym razem jednak nie pójdę za nim. Skończyłem z tym. - Sprzedał mu, za co? - spytał Jack, mając na myśli interes Harbina ze starym Chińczykiem. - Za śmierć. Miał dosyć niewoli, niechcianego stanowiska in- żyniera w wesołym miasteczku. Bóg jeden wie, jak w to wpadł - nie wątpię, że była to jakaś przerażająca historia. Harbin uchwy- cił się tego jako szansy pozostania przy życiu, jakiekolwiek by było, do chwili uzyskania kolejnej szansy przejścia. No i ma ją, dwanaście lat później. Pani Jensen wyglądała jakby kompletnie nie zadowalała jej chaotyczna opowieść męża. Doktor chętnie zapomniał o wydarze- niach na urwisku na dwanaście lat, teraz jednak w końcu dopa- dły go ich konsekwencje. Jack już niczemu się nie dziwił i choć doktor Jensen oświadczył, że skończył z tą sprawą, on nie miał ta- kiego zamiaru. - Skąd wziął się eliskir - ta skradziona porcja? - Zadając to pytanie, Jack spodziewał się, jaka będzie odpowiedź. - Od twojego ojca - odparł Jensen. Helen aż podskoczyła z wrażenia. - Ten człowiek w warsztacie dermoplasty! Jack spojrzał na nią. - Skąd o tym wiesz? - O czym? - O człowieku u dermoplasty? - A ty? Ja przypadkiem nadziałam się na niego dziś po połu- dniu. Odwróciła się do doktora Jensena. - To był ojciec Jacka, prawda? Ten wielki facet. Ubrany w malarski płaszcz Jamesa Langleya. Okulary były jego, but też. Wszystkie te wielkie przedmioty należały do niego. Powrócił, prawda? - Tak - potwierdził doktor. - Powrócił. Ten mały to też był on, choć trudno to wyjaśnić. - Karzeł... - szepnęła Helen. - Mój ojciec nie był karłem - zaprotestował Jack - ani ol- brzymem. Helen uciszyła go ruchem ręki. - Pani Langley opowiadała mi o tym dziś po południu, jak te inne światy, powiedzmy, mają swój własny czas, inny niż nasz, i możesz przejść do takiego, który jest dziesięć lat za nami, potem do innego, jeszcze o pięć lat wcześniejszego i być w obu tych światach jednocześnie, potem obaj możecie przejść do trzeciego i znaleźć się tam w tym samym czasie, jeden z was będzie kar- łem, drugi gigantem, pierwszy będzie rósł, drugi się kurczył. Mo- że tam być trzeci z was, żyjący normalnie - chociaż w tym przy- padku jest inaczej, bo ojciec Jacka opuścił kiedyś ten świat. Je- steśmy tam wszędzie my wszyscy albo byliśmy, albo będziemy, zajmując się swoimi sprawami. Umilkła dla zaczerpnięcia oddechu. Skeeziks gapił się na nią szeroko otwartymi oczami, okrągły- mi jak u ryby. - Jesteś pewna? - spytał po dłuższej chwili zduszonym gło- sem. Teatralnie wykrzywił twarz, jakby skupiał myśli nad jej sło- wami i wcale nie robił tego, żeby ją ośmieszyć. - Ona mówi prawdę - odezwał się Jensen. Helen popatrzyła na niego, uśmiechając się z wyższością. - Oczywiście, że mówię prawdę. Pani Langley mi o tym opo- wiadała. To ojciec Jacka zabrał ostatni komplet ubrań spod wia- duktu. Jeszcze przed historią z Harbinem ona prosiła go, żeby za- niósł je nad zatokę dla Jimmy'ego, a kiedy znalazł się na plaży, odnalazł je. Nie mógł, ot tak, kręcić się po osadzie, prawda? Nie wówczas kiedy był olbrzymem. Musiał ukrywać się w lesie, aż zmalał do rozmiarów pasujących do ubrania. Potem zainstalował się w warsztacie dermoplasty. Muszę powiedzieć o tym pani Lan- gley. Ucieszy się, że to pracowite ukrywanie ubrań nie było bez sensu. Jack siedział w milczeniu, słuchając jednym uchem. Teraz wiedział, dlaczego obcy u dermoplasty zaatakował Harbina z ta- ką furią. Czy zdawał sobie sprawę, kim jest Jack, czy też po pro- stu odezwały się zadawnione krzywdy? Harbinowi udało się uciec i wrócił do domu doktora. A Jack uciekł. To go dręczyło. Uciekł, kiedy mógł zobaczyć się z ojcem, porozmawiać. A gdzie on teraz był? - Muszę wracać do warsztatu dermoplasty. Doktor Jensen pokręcił głową. - Nic by ci z tego nie przyszło. Odszedł. Powinienem raczej powiedzieć - obaj odeszli. Twój ojciec przeszedł, żeby dostarczyć eliksir dla ciebie. Nie chciał zostać. Pragnął wśliznąć się tutaj, zerknąć na ciebie w czasie snu i wyśliznąć się z powrotem. Ten w przebraniu myszy to był on, teraz już wiesz. Przyszedł też z przeciwnej strony, przez ocean, tak jak James Langley po raz drugi - Helen to mówiła - i był zaskoczony, zastając tam siebie w tej samej misji. Przyrządzili kolejną porcję eliksiru, tak że mo- gli przejść z powrotem - raczej powinienem powiedzieć, że on mógł - i dać mi słoiczek. Spieszył się. Żałuję, że nie miałem cho- ciaż dnia, wolałbym tydzień, na pogawędkę z nim, ale Przesilenie szybko przemija i nie było czasu. Tam jest rodzaj zmierzchu, po- wiedział, pomiędzy rzeczywistościami, w cieniu wszystkich mija- jących światów. Mówił, że będzie tam mnóstwo przechodzących ludzi, jak na dworcu kolejowym. Można też zobaczyć migawki z przeszłości i przyszłości. Chciał, żebym ci przekazał, że możesz się nie martwić, pewnego dnia się spotkacie. Tym razem po pro- stu nie było czasu. - W takim razie muszę przejść za nim - oznajmił Jack. - To nieuniknione. Gdyby było inaczej, nic by na ten temat nie mówił, nie przyniósłby mi buteleczki eliksiru. Doktor Jensen wzruszył ramionami. - Być może. Nie doradzałbym takiego kroku, ale i nie odra- dzałbym. Musisz sam zdecydować. -Idę. Jack popatrzył na zegar. Już czas. Zapadła noc. Prawda, że miał jeszcze parę godzin, ale jeśli się spóźni, następna szansa po- jawi się dopiero za dwanaście nużących lat. Na myśl o tym godzi- ny stały się raczej szybko uciekającymi minutami. Podobnie mu- siał czuć się jego ojciec. - Czy znalazł moją matkę? - Powiedział, że wie, gdzie ona teraz jest i co należy zrobić - odparł doktor. - Dlatego nie mógł czekać. Nie chciał ryzykować, że znów ją straci. - Idę z tobą - oświadczył Skeeziks. - To był mój pomysł, ro- zumiesz. Helen miała wątpliwości. - Nie miałam żadnych wątpliwości. Od początku wiedziałam, że to głupota, teraz jestem o tym jeszcze głębiej przekonana. Warn jednak ciągle jest potrzebna kotwica, obydwóm. Tym ra- zem idę z wami. Jack spojrzał na nią, pełen wątpliwości. Powinien zaprote- stować: przecież to Helen. Nie może jej narażać. Popatrzył na Jensena, jakby oczekując, że on go wyręczy i zabroni dziewczynie iść. W końcu Skeeziks i on poszukiwali czegoś - czort wie czego. Ale Helen, do czego ona zmierzała? Co ją popychało do działa- nia? Doktor nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową. Helen ruszyła w stronę drzwi, zapinając kurtkę. - Rozumiem z tego mniej niż połowę - powiedziała pani Jen- sen. - Ale dokądkolwiek się wybieracie, życzę szczęścia. Wróci- cie, prawda? - Albo jutro, albo za dwanaście lat. Pewnego dnia - odparł Jack. - Sami nie do końca to pojmujemy, ale wrócimy. - Ale nie przez norę gofera - zastrzegła Helen, kiedy wycho- dzili w paskudną pogodę. - Nie oczekujcie nas od tej strony. - Ja na pewno nie - krzyknął za nimi Jensen. Odchodząc spiesznie wietrzną uliczką w stronę urwiska, wi- dzieli jego sylwetkę rysującą się w świetle otwartych drzwi. Ma- chał im chusteczką. ROZDZIAŁ DWUNASTY Jesteś pewna, że powiedział „Latającej Ropuchy"? - Oczywiście. Pamięć mam dobrą. Helen odgarnęła włosy i poprawiła na sobie kurtkę. Kontrast pomiędzy światłami wesołego miasteczka a gęstym, nieprzejrzy- stym mrokiem zalegającym nad łąkami powodował, że noc wy- dawała się ciemniejsza niż w rzeczywistości. Wszyscy troje za- trzymali się w cieniu gabinetu śmiechu i patrzyli w stronę, gdzie małe, żukowate wózki telepały się po torze, posykując parą, jak czajniki na kółkach, znikając w ciemnościach panujących we- wnątrz baraku ze sklejki, skleconego jak domek z kart. - Nie może być mowy o zbiegu okoliczności. To właśnie jest „Latająca Ropucha". Tak jak mówił twój ojciec. Przez chwilę stali w milczeniu. Było im zimno, zarówno z po- wodu wiatru od morza, jak i z napięcia. Jack dygotał. Szukali doktora Browna, ale nie znaleźli go. Spodziewał się tego. Prze- cież trudno oczekiwać, żeby po ogłuszeniu Jensena i kradzieży eliksiru siadł obok i medytował. Do tej pory na pewno już prze- szedł. Dziwnie niezdarni i osłabli ludzie obsługiwali kolejkę i do- kładali polana do kopulastego pieca. Jack był teraz pewien, że to, co zobaczył w twarzy człowieka na diabelskim młynie, nie by- ło halucynacją. W owej chwili, będąc pod wpływem eliksiru, wi- dział prawdę. Nie mógłby przysiąc, że pracownicy wesołego mia- steczka byli niedawnymi mieszkańcami rozkopanych grobów czy też tych znad rzeki Eel, zmytych przez wodę, ale postawiłby na to ćwierćdolarówkę, którą miał w kieszeni. Można by powiedzieć, że wypełniali rozkazy innego pana - jeśli to doktor Brown nim był. Przypuszczalnie władało tu samo wesołe miasteczko. Niesamowi- ta myśl - jedna ze zniechęcających go do przejażdżki tak zwaną Latającą Ropuchą. Nic nie przypominało w niej płaza. Wielkie, okute drzwi otwierały się gwałtownie co jakieś trzy- dzieści sekund, żeby przepuścić następny wagonik. Towarzyszył temu przeciągły, mechaniczny zgrzyt, zapewne odgłos otwiera- nia wrót. Z wnętrza dobiegał ponury śmiech, milknący w momen- cie zatrzaśnięcia wjazdu i rozlegający się ponownie, gdy po prze- ciwnej stronie otwierał się wyjazd i z wnętrza wystrzeliwał wagonik, jakby pchany strugami pary, a jego pasażerowie wrzeszczeli ze strachu i zaskoczenia wywołanego jakimiś przera- żającymi dziwami, które mignęły im wewnątrz budowli. Skeeziks wciągnął Helen i Jacka głębiej w cień. Wskazał w stronę szeregu namiotów. U Browna paliło się światło, ale cień siedzącego wewnątrz człowieka schylonego nad biurkiem nie na- leżał do doktora. Szarpnięta poła wejścia odchyliła się do wnę- trza. Pojawiła się przygarbina sylwetka MacWilta. Okryty czymś w rodzaju płaszcza przepasanego kawałkiem liny, przypominał średniowiecznego mnicha. Był wysuszony i przygarbiony, jakby uginał się pod brzemieniem wypełniającego go zła i przeżyć z ostatnich dni. Porzucił laskę. Chodził z głową skręconą w tył, tak że musiał obracać oczy w bok i w dół, żeby cokolwiek widzieć przed sobą - ale na pewno nie był już ślepy. Popatrzył wzdłuż alejki w obie strony. Kilku przechodzących obok nocnych gości okrążyło go ostrożnie dużym łukiem, jakby był derwiszem o krok od ataku szału. Powłócząc nogami, ruszył w stronę ukrytej w cieniu trójki, jak się zdawało przypadkiem. Jack widział, że stojący obok Ske- eziks zesztywniał; prawdopodobnie szykował się do pobicia MacWilta, jeśli im zagrozi. Minął ich, kierując się w stronę pieca, klnąc na zgromadzo- nych wokół niego ludzi. Jack zobaczył jego oczy, połyskujące w blasku lamp. Były szare, jak brzuch suma przebywającego zbyt długo poza wodą. Niemożliwe, żeby widział. Równie niemożliwe było odrośnięcie palca Peeblesa. Przedtem rządził tu doktor Brown, ale zniknął. Teraz MacWilt pełnił funkcję szefa. Wesołe miasteczko miało nowego zarządcę, godnego następcę Wo Linga i Algernona Harbina. Kiedy MacWilt zniknął za rogiem gabinetu śmiechu, Jack wyszedł z cienia. Skeeziks i Helen dołączyli natychmiast. Jack był zaskoczony, że tak chętnie mu towarzyszyli, ale w końcu wie- dzieli równie dobrze jak on, że czajenie się w kącie i dygotanie nic nie da. Przeszli przez sięgającą do pasa furtkę, wspięli się do wagonika i czekali. Kątem oka Jack obserwował krople mżawki przelatujące przez smugi światła. Trwało to wieczność. MacWilt zaraz wróci i zaczną się kłopoty. Tej nocy będą mieli tylko jedną szansę. Szarpnięcie. Kółka zaskrzypiały i wagonik nagle pomknął po torze, pędząc w stronę ciągle zamkniętych drzwi. Otwarły się na- gle, kiedy już myśleli, że w nie uderzą, potem zatrzasnęły, pogrą- żając ich w ciemności. Światło rozbłysło pod olbrzymią, wyszczerzoną czaszką. Za- wieszony na bomie człowiek wypadł z ciemności i rąbnął w bok wagonika. Helen wrzasnęła. Głowa mężczyzny, z oczami w słup, odleciała w bok i z odgłosem pękającego melona wpadła do znaj- dującego się koło toru kosza pełnego takich samych części ciała. Bezgłowy trup odleciał w mrok i rozległ się śmiech, odbijający się echem od sklejkowego sufitu. Nagle zapłonął kandelabr, oświetlając roześmiany szkielet, pokryty czymś, co równie do- brze mogło być wodorostami, jak i gnijącym ciałem. Siedział na wysokim stołku, pochylając się w przód, jakby miał za moment wpaść do wagonika. Zniknął, wszystko umilkło i zapadła ciem- ność. Pędzili z łomotem przez mroczny tunel, pod lodowaty wiatr przypominający powiew z głębi stęchłego lochu. Z przodu zamigotało światło. Coś się zbliżało. Albo trasa by- ła ogromna, albo bardzo sprytnie pozawijana, jak labirynt. Nagle pojawiła się fasada budynku, stojącego nad brzegiem morza. By- ła to namalowana makieta, pochylona nad drewnianymi podpo- rami, opleciona dawno zeschłymi pędami jeżyn. Jednocześnie rozszedł się zapach ryby, smoły, morskiej piany, stalowych opił- ków, starych, wyschniętych, skórzanych obić i nasączonych desz- czem gontów. Tysiące różnych woni. Jack pragnąłby rozpoznać je wszystkie, rozkoszować się każdą z nich, gdyby nie fakt, że do- latywały z otwartych drzwi, pędząc nad drewnianą podłogą w kłę- bach zaolejonej pary. Gdzieś za nią rozległ się odległy, jękliwy gwizd pociągu, brzmiący tak jakby wydobywał się z zardzewiałe- go, niesprawnego gwizdka. Potem nagle wyłoniła się przed nimi lokomotywa, wypadająca z ciemności, oświetlająca latarnią kłę- by pary. Jack, osłaniając twarz ręką, rzucił się przed Helen, która wrzasnęła mu prosto w ucho. Wagonik zakołysał się dziko, usuwa- jąć się z drogi pędzącej masie stali, mijając kolejne wagony wy- pełnione podróżnymi, jadącymi w nieznane. Potem skręcili w mrok, przebijając ścianę z papieru, pajęczyn i czegoś, co wyglą- dało jak miliardy bursztynowych skrzydełek rojących się termi- tów. Wagonik stanął, obrócił się w miejscu i popędził naprzód. Gwizd pociągu przebrzmiał, zastąpił go brzęk owadów i bliski, bełkotliwy śmiech. Usłyszawszy go, Helen złapała Jacka za rękę, jakby chciała mu ją urwać. Jej uścisk przypomniał mu, w jakim celu wdrapali się do wagonika. Nagle ogarnęło go dziwne przeświadczenie, że jeśli nie zrobi nic, żeby zmienić ich trasę - dokończyć, co zaczęli - będą pędzić i trząść się w ciemnych korytarzach przez wiecz- ność. Lewą ręką wyciągnął buteleczkę eliksiru z kieszeni kurtki. Nie było czasu na wahania. Odkorkował ją, przytknął do warg i wypił maleńki łyczek. Podał flakonik Skeeziksowi. Prawdopo- dobnie byłoby bardziej szarmancko poczęstować najpierw He- len, ale trochę się bał - bardziej niż trochę. W jednej chwili zobaczył pas rozświetlonej łąki, na którym stał koszyk i leżał zgnieciony obrus - pozostałości po pikniku. Jack poczuł napływające niewyraźne wspomnienia, jakieś sko- jarzenia ze zniszczonym koszykiem, żółtą kratą na obrusie. Znik- nęły jednak, a przed nim pojawiło się światło rozproszone na podnoszącej się mgle. Zobaczył farmę Willoughby'ego - albo jej miniaturowy model, albo prawdziwą, tylko bardzo odległą. Przed werandą leżały sterty dębowych liści, jesienny wiatr łomotał nie- domkniętymi drzwiami. Był tam też staw, zasilany przejrzystym strumieniem. Po jego powierzchni pływały liście, brzegi porasta- ła trawa. Zobaczył pstrąga płynącego powoli w kamienistej głębi i przez moment, zanim z powrotem wpadli w ciemność, widział wizerunek własnej twarzy, rysujący się na porośniętych wodoro- stami kamieniach stawu. Nagle z ogromną prędkością zaczęły migać koło nich rozświe- tlone okna, jakby znów pędzili wzdłuż pociągu. Zapadła ciem- ność i rozległo się wycie. W powietrzu zawisł lubieżnie uśmiech- nięty klaun - miał spiczastą czapkę, marszczony kołnierzyk i wyszminkowaną twarz. Odwrócił się ku nim, jakby zaskoczyło go ich gwałtowne zbliżanie się. Znikąd, z mroku, wyciągnął be- czące jagnię i przymierzał się do poderżnięcia mu gardła zakrzy- wionym nożem, pogwizdując przy tym jak wiatr pod drzwiami. Jack odwrócił wzrok. Znów rozległ się gwizd pociągu, syk uchodzącej pary. Ske- eziks oddał mu flakonik; Jack odwrócił się, chcąc podać go Helen i myśląc, że dziewczyna może mieć już tego dość. Ale Helen nie było. Siedzieli ze Skeeziksem sami. Znaleźli się w przedziale po- ciągu - w niewytłumaczalny sposób, w jednej chwili - z łoskotem toczącego się w kierunku sklepionego wjazdu na gigantyczny dworzec. Jack zacisnął powieki, otworzył je. Ręką sprawdził, czy na- prawdę nie ma Helen koło niego, pewien, że to tylko wesołomia- steczkowa iluzja. Wymacał tylko drewno, skórę i mosiądz. - Czy mnie się to tylko zwiduje? - spytał Skeeziks. - Nie. Helen zniknęła. Nie zdążyła napić się eliksiru. Skeeziks milczał, czekając. Jack wyjrzał przez okno, myśląc o Helen odbywającej nieskończoną przejażdżkę w wesołym mia- steczku. Czy to była jego wina, że pierwszy napił się eliksiru? Ale co mógł teraz zrobić? Wjazd na dworzec zbliżał się ku nim powoli, choć wydawało się, że pociąg jedzie szybko. Przez okno widział gwiazdy na wie- czornym niebie, choć wydawało mu się, że nie jest ono głębokie, jakby gwiazdy sprytnie namalowano na gigantycznej kopule. Na zewnątrz unosiła się mgła, a może kłęby pary. Nic się nie porusza- ło, nic nie zakłócało monotonii krajobrazu, o ile to w ogóle był krajobraz. Jack spodziewałby się miasta przy torach - dużego, sądząc po wielkości dworca. Jednak nie było tam nic, jednego światełka, samotnego cienia. To na pewno nie był teren, po któ- rym można by pospacerować, nie było nawet horyzontu, tylko ciemność, stopniowo przechodząca w wieczorne niebo. Czuł się jak głupiec. Co mu przyszło do głowy, żeby pakować się w całą tę historię z eliksirem? Uważał, że to coś jak los, prze- znaczenie, tyle tylko, iż nie wierzył w takie rzeczy. To jego ojciec pociągnął go za sobą, przy udziale pani Langley wraz z jej książ- ką, doktora Jensena i jego żaglowego buta oraz MacWilta z tym jego teleskopem zbudowanym z okularów giganta. Dwie godziny temu wydawało mu się, że dokładnie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Jest sobie osada pełna ludzi, aż podskakujących z podniecenia na myśl o przejściu, choć żaden z nich tego w końcu nie robi. Wyglądało to tak, jakby naprawdę wcale tego nie chcieli, tylko zostali zauroczeni pomysłem, niczym dziecko sprawdzające, jak blisko może podejść do krawędzi urwi- ska i jeszcze nie spaść. Jack miał eliksir. Miał książkę pani Lan- gley. Miał ojca, który przeszedł i powrócił. Wiedział, skąd wzięło się ubranie olbrzyma. Wiedział, kto to był Algernon Harbin. Wie- dział o magazynie w San Francisco. Dysponował mnóstwem in- formacji - uważał, że powinno to wystarczyć na krótką wizytę w krainie snów pani Langley. Ale teraz, kiedy się tu znalazł, nie miał zielonego pojęcia, co robić, a jego zdumienie i strach przed mglistą nocą za oknami pociągu były słabsze jedynie od pragnie- nia, żeby wrócić do domu i poczytać sobie na strychu, przy świe- cy, wiedząc, że Helen jest bezpieczna. Skeeziks szturchnął go w ramię i wyszczerzył zęby w uśmie- chu. Udało się, mówił wyraz jego twarzy. Jack uśmiechnął się blado w odpowiedzi. Odwrócił flakonik z eliksirem, pozwalając ostatniej zielonej kropli spaść na nogawkę. Radosna mina Ske- eziksa znikła jak zdmuchnięta. - Mam nadzieję, że nie będzie nam potrzebny, żeby wrócić do domu - powiedział. Jack wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, ze kości zostały rzucone. Skeeziks znów się uśmiechnął. - A kto by się tym przejmował - rzekł. - Co mamy do strace- nia? Jack natychmiast pomyślał o mnóstwie rzeczy, które miał do stracenia. Jeszcze wczoraj wiele z nich wcale nie wydawałyby mu się cenne, ale teraz... - Mógłbym ci wypisać całą listę - oznajmił. W wagonie było dużo ludzi. Jack nie rozpoznawał nikogo. Niektórzy siedzieli spokojnie, inni byli zdenerwowani, jeszcze in- ni przestraszeni, jakby - podobnie jak Jack - nagle pożałowali, że się tu znaleźli. Jakiś mężczyzna siedzący o trzy rzędy z przodu mierzwił sobie włosy. Kobieta naprzeciwko niego mówiła bez przerwy, wyjaśniając starszemu panu jak przeszła - coś o koszy- ku pełnym ikry węgorza i solniczce napełnionej kurzem, niesio- nym wiatrem Przesilenia, który wyłapała z powietrza sitem, spo- rządzonym z ości i włosów nieboszczyka. Starszy człowiek patrzył wprost przed siebie, od czasu do czasu potakując. Kiedy w końcu zamilkła, skinieniem głowy wskazał tlącą się fajkę i puścił oczko. Jego sąsiadka pochyliła głowę, zajrzała do fajki i szarpnęła się w tył, przerażona. Zerwała się i ruszyła w stronę innego miejsca, rzucając starszemu panu spojrzenia pełne odrazy. Ten wzruszył ramionami, naciągnął kapelusz na oczy i zasnął. Dworzec zbliżał się powoli. Biorąc pod uwagę prędkość, z ja- ką pędzili, musiał być odległy o wiele mil. Ale perspektywa była jakoś zaburzona. Jackowi znowu się wydawało, że to nie jest prawdziwy dworzec, a malowana makieta, zawieszona przed ja- dącym pociągiem i poruszająca się wraz z nim, jak sztuczny kró- lik na wyścigach chartów. Właśnie wtedy się na nim znaleźli, zu- pełnie nagle, bez ostrzeżenia. W kłębach pary wtoczyli się w gigantyczną bramę budynku, natychmiast znajdując się w głę- bi niego. Łukowaty portal wjazdu pozostał o pół mili z tyłu. Były tu niezliczone pociągi, wjeżdżające, wyjeżdżające, prze- jeżdżające obok, zatrzymujące się, gwałtownie skręcające na są- siedni tor. W zaparowanej dali mżyły fioletowe światła. Rozlega- ły się gwizdki. Spod składów wydobywały się kłęby pary i znikały w panującej w górze ciemności. Ludzie chodzili wzdłuż torów, po- między pociągami, wchodzili i schodzili po schodach, prowadzą- cych zapewne na inne poziomy, których istnienia Jack mógł się tylko domyślać. Niektórzy wyraźnie spieszyli do konkretnego ce- lu, inni rozglądali się dookoła, skonsternowani, przeszkadzając przechodzącym, podskakując z zaskoczenia, przestraszeni na- głym gwizdem czy sykiem pary. Uliczni sprzedawcy, stojący przy wózkach, zachwalali pieczone ziemniaki, kawę i pamiątkowe ka- pelusze. - Ostatnia szansa! - krzyknął jakiś człowiek, machając nad głową małym proporczykiem. - Czas ucieka! - Przydałaby się bułeczka z kawą - oznajmił Skeeziks, kiedy pociąg zatrzymał się, szarpnął, potoczył się jeszcze parę metrów i stanął. Jack obserwował falujący na zewnątrz tłum. - Raczej mapa - mruknął. Tragarz w niebieskiej czapce i pasiastej kurtce podszedł z uśmiechem otwierając drzwi wagonu. Kobieta, która przesie- wała wiatr Przesilenia, wstała i szybko skierowała się ku wyjściu, wskazując na mężczyznę z fajką. - Tego człowieka powinno się aresztować - oświadczyła, wy- bałuszając oczy na bagażowego. Rzuciła starszemu panu jeszcze jedno mordercze spojrzenie i zeszła na peron. Ludzie zaczęli wstawać i wysiadać. Jack i Skeeziks ruszyli za nimi. Następny pociąg zwolnił i zatrzymał się tuż obok tego, któ- rym przyjechali. Jack stanął, żeby przyjrzeć się pasażerom - ta sama mieszanina nerwowych twarzy i spokojnych, doświadczo- nych podróżnych. Jakaś kobieta płakała, druga poklepywała ją po ramieniu. Mężczyzna w płaszczu, zdyszany, trzymając w rę- kach kapelusz, stał w przejściu, jakby spóźnił się na spotkanie. Jacyś dwoje, wyraźnie przepełnieni radością, siedzieli obok sie- bie, rozmawiając żywo. Mężczyzna gestykulował szeroko, pokazu- jąc coś przez okno, jakby był doświadczonym podróżnym, bywał tu wielokrotnie i wyjaśniał sytuację kobiecie - nowicjuszce cał- kowicie ufającej swojemu przewodnikowi. Nagle Jacka uderzył znajomy wygląd tego mężczyzny. Ubra- nie leżało na nim fatalnie, jakby pożyczył je skądś, dokładając potem starań, żeby w ogóle dało się je nosić. Coś było w jego wy- stających kościach policzkowych, piaskowej barwy włosach, uśmiechu - ale co? Jack widział go wcześniej, niedawno. Spoj- rzał na kobietę. - Nie! - szepnął bez tchu, raczej z zaskoczenia niż przecząc czemuś. Prześliznął się między siedzeniami, naparł na okno, szarpiąc się z zamkiem. Kobieta miała na sobie czerwono-czarną aksamitną suknię. Ciężkie, czarne włosy spadały jej na ramio- na, spod nich wyzierał złoty naszyjnik z prostokątnym kamie- niem, szlifowanym szmaragdem. To byli jego matka i ojciec. Jack widział go przez ułamek sekundy na brzegu rzeki za warsz- tatem dermoplasty, kiedy został uratowany z łap doktora Brow- na. Szarpnął okno w dół i krzyknął, ale jego głos zagłuszył syk pary. Wychylił się na zewnątrz, trzymając się ramy lewą ręką, że- by nie wypaść na tory. Prawą wyciągnął flakonik po eliksirze, za- machnął się i rzucił w ich okno. Brzęk! Ojciec aż podskoczył. Od- wrócił się, wyjrzał, przyciskając dłonie do szyby, po obu stronach twarzy. Zmrużonymi oczami przyjrzał się Jackowi, zastanawia- jąc się, kogo widzi. Nagle oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Powiedział coś przez ramię i natychmiast przy oknie znalazła się jego matka, machając ręką. Wstała, jakby zamierzała pobiec przejściem. Zrobiła dwa kroki, odwróciła się i rzuciła z powro- tem, łapiąc mężczyznę za ramię. Rozległ się gwizd i pociąg Jacka szarpnął się w przód, ciska- jąc nim o ramę okna. Wciągnął się z powrotem do wnętrza wago- nu i stwierdził, że jest sam. Skeeziks zniknął. Pociąg stanął na moment, potem znów ruszył, już gładko, nabierając prędkości. - Czekajcie! - wrzasnął Jack przez okno, potem rzucił się przejściem do już zamkniętych drzwi. Zdawało mu się, że słyszał ojca krzyczącego coś o powrocie wszystkich razem do domu, że teraz wszystko jest w porządku, ale słowa ginęły w hałasie, a po- za tym i tak nie było czasu, żeby się nad nimi zastanawiać. Szarpnął za klamkę, gwałtownie otworzył drzwi, patrząc na coraz szybciej przesuwający się peron. Był na nim Skeeziks, o pięćdziesiąt stóp z tyłu, machający rękami. Jack skoczył, wpadł na grupę ludzi zgromadzoną pod tablicą pokrytą nazwami miejsc. Zatoczył się do tyłu, przepraszając, niemal spadł z peronu pod przyspieszający pociąg. Odwrócił się, machnięciem ręki ode- gnał od siebie ich przekleństwa i narzekania. Podskoczył w górę, patrząc przez migoczące okna na stojący dalej pociąg. Też się po- ruszał. To tylko złudzenie, pomyślał, wywołane tym, że patrzy- łem poprzez jadący pociąg. Jednak mylił się. Wagon, w którym byli jego rodzice, sapiąc odjeżdżał powoli w przeciwną stronę niż jego skład. Podbiegł do Skeeziksa, machając rękami i krzycząc, złapał go za ramię, wytrącając mu z ręki dopiero co kupioną bu- łeczkę. Musiał isnieć sposób przejścia na drugą stronę torów. Po- biegł schodami w górę, przepychając się między ludźmi, aż do miejsca, skąd mógł widzieć obydwa pociągi. Wydawało mu się, że są ich setki; przyjeżdżające i odjeżdżające, ruszające, zatrzymu- jące się i startujące ponownie, jakby był to wyreżyserowany spektakl. Pod torami znajdowało się przejście. Zobaczył ciemny otwór wyjścia na sąsiednim peronie. Znów przepchnął się obok Skeeziksa, wołając, żeby szedł za nim, zbiegł po schodach, prze- skakując po dwa, trzy stopnie naraz. Odbił się od jakiegoś męż- czyzny w cylindrze, wykrzyczał przeprosiny przez ramię. Znalazł tunel. Wpadł do środka, popędził przez półmrok, sły- sząc za sobą sapanie biegnącego Skeeziksa, który wołał, żeby po- czekał. Kolejny tunel odchodził w prawo, zapchany ludźmi - czy powinien nim pobiec? Następny odchodził w lewo. Zawahał się, czując wiejący w tunelu ciepły wiosenny wiatr, pełen zapachu kwiatów i słońca, ruszył dalej, wolniej, zakłopotany. Nagle okaza- ło się, że prowadzi poszukiwania w labiryncie korytarzy, biegną- cych w górę, w dół, na boki, w oddali uchodzących w mrok. Nad- biegł Skeeziks, dysząc ciężko, dopytywał się, o co mu chodzi. Kie- dy Jack wyjaśnił, ucichł i szedł dalej w milczeniu. Dworzec musiał być podziurawiony tunelami jak sito. Strzał- ki pokazywały w różne strony, kierując ku różnym celom. Z góry dobiegało echo gwizdków. W jednym momencie byli całkiem sa- mi, w chwilę później znienacka pojawiał się tłum spieszących się ludzi, ściskających rączki walizek. Jack i Skeeziks szybko wyszli tunelem na górę, znaleźli się na otwartej przestrzeni. Z peronu wolno odjeżdżał pociąg pełen pasażerów. Nie mieli pojęcia, któ- ry to skład, odjeżdżał czy przyjeżdżał. Pobiegli wzdłuż niego. Prześlizgiwali się pomiędzy ludźmi, od czasu do czasu podskaku- jąc, żeby zerknąć w okno wagonu, ale pociąg nabrał prędkości, z sapaniem znikając w ciemności. Zostali z tyłu. Oczywiście mógł to nie być pociąg jego rodziców. Może to następny pociąg albo jeszcze następny... Beznadziejna sprawa. Jack usiadł na drewnianej ławce i zapatrzył się w swoje dło- nie. Zaczynał wątpić, czy tutejsze spotkanie z rodzicami - zagi- nionym ojcem i dawno zmarłą matką - nie było jedynie iluzją. Musiało być. Jak pani Langley nazywała to miejsce? „Kraina snów". Gonił za wytworami własnej wyobraźni. A jednak on sam wcale nie był ułudą, Skeeziks też nie. Nikt nie mógł być bardziej realny niż jego przyjaciel. A więc dlaczego reszta ludzi na dwor- cu miałaby być iluzją? - Powinniśmy szukać dalej - stwierdził Skeeziks. Jack wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie tylko wyobraziłem sobie moich rodziców tutaj. Jak mogliby się tu znaleźć? Po prostu chodźmy. Wyjdźmy za ludźmi na zewnątrz i zobaczmy, gdzie się znajdziemy. Skeeziks podrapał się po policzku i rozejrzał dookoła. Za- marł, mrugnął i wskazał na coś. Wzdłuż ściany dworca ciągnęła się słabo oświetlona sala bufetowa. Przed jej frontową ścianą sta- ły kioski z gazetami, ławeczki czyścicieli butów, wózki sprzedaw- ców pieczonych ziemniaków i kawy. Ludzie wychodzili i wcho- dzili przez obrotowe drzwi, znikając w mrocznym wnętrzu. Gwar rozmów i postukiwanie naczyń dotarły do chłopców wraz z wo- niami potraw - żadna z nich nie dominowała, wymieszane były dokładnie i tworzyły nieco mdlący bukiet, głównie gotowanego grochu z marchewką i smażonej ryby. Panna Flees mogłaby być tam kucharką. Nawet Skeeziksa ten zapach nie kusił. - I twój kapelusz - dodał Jack. - Czy to nie twoja przynoszą- ca szczęście mycka? To ty, prawda? Wróciłeś. - O rany, naprawdę! - Skeeziks ruszył gwałtownie, ale za- trzymał się po kilku krokach, przypuszczalnie wyobraziwszy so- bie, jak zachodzi siebie samego od tyłu, stuka w ramię i obserwu- je potem, jak się odwraca zaskoczony, a może rozbawiony. Tak, byłby rozweselony: wiedziałby - czyż nie? - że za chwilę ktoś go stuknie w ramię i przygotowałby jakiś kawał - sikający kwiatek albo gumowego węża. Skeeziks przyglądał się, jak on sam - tęgi mężczyzna - opróżnia kieszenie do worka panny Flees, a potem, uchyliwszy kapelusza, odchodzi szybko korytarzem i znika. - Co mógłbyś powiedzieć samemu sobie, czego byś już nie wiedział? - spytał Jack. - Nic. Jednak cieszę się, że wróciłem. Wiesz, co to znaczy? Przeszliśmy szczęśliwie. Musieliśmy. - Tak czy siak, ty na pewno. Chodźmy. Szli sąsiednimi schodami w dół, w dół i w dół, aż migotliwe światło dworca zaczęło ustępować słonecznemu blaskowi, do- biegającemu skądś jeszcze niżej. Zobaczyli wąski pasek błękit- nego nieba, zieleń drzew. Obraz rósł w miarę jak schodzili, two- rząc półkolisty wylot tunelu. Wyszli w ciszę dąbrowy. Brązowa trawa i zielone paprocie sięgały im do ramion, grzyby wystawa- ły ze ściółki jak dziwne, obce, gumowe rzeźby. Odległe echo ko- lejowych gwizdków zamierało, ostatni odgłos dworca zginął w pohukiwaniu sowy, która siedziała na gałęzi gigantycznego drzewa, dębu wznoszącego się nad nimi jak nieprawdopodobna wieża. Schody z dworca zniknęły w cieniach. Za chłopcami widniał ciemny łuk Tumbled Bridge, znajdującego się w pobliżu ogrodów pani Oglevy. Poza nim świeciło słońce, dalej widniała wznosząca się łąka i wzgórza, gdzie - kiedy to było, wczoraj? - walczyli ze ślepym MacWiltem i rzucali kamieniami w doktora Browna. Wszystko to, łąka, pagórki, most, było olbrzymie, jakby znaleźli się w świecie gigantów. Jack stał i patrzył, czując, że za chwilę się udławi. Koszula zrobiła się za mała, a palce wyłaziły mu z butów. Jeden z guzików przy mankiecie urwał się i spadł w trawę. Nagle powietrze wypełnił szum skrzydeł. - W nogi! - wrzasnął Skeeziks, odwrócił się i pognał w mrok pod mostem. Jack nie potrzebował zachęty. Sowa, wielka jak koń, zanurkowała w ich stronę z drzewa. Dla niej byli myszami - kolacją, w dodatku skromną. Wpadli w zbawczy cień, szybko ukryli się za stosem potrza- skanych kamieni, obserwując sowę, która przeleciała pod przę- słem na drugą stronę, machając olbrzymimi skrzydłami. - Co za potwór - sapnął Skeeziks, ściągając kurtkę. - To my - wyjaśnił Jack. - Jesteśmy malutcy. W ten sposób to działa, pamiętasz? - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Hę czasu nam zajmie wyro- śnięcie? - Nie wiem - odparł Jack. - Mam nadzieję, że nie za długo. Minie pewnie parę godzin, zanim zaczniemy naprawdę rosnąć. Te ubrania już się do niczego nie nadają. Jeśli ich nie zdejmie- my, podusimy się. Co robimy? - Gdzie jesteśmy? W domu? Jack rozglądał się przez chwilę. Obaj nasłuchiwali szumu skrzydeł sowy. - W pewien sposób. - Uważasz, że to jest sen? Jakiś rodzaj wizji? To mi się nie podoba. Jack wzruszył ramionami. Nagle wpadł na pomysł. - Odszukajmy doktora Jensena. On będzie wiedział. - No cóż - mruknął Skeeziks - przynajmniej okaże nam współczucie. Strumień był płytki i płynął powoli. Ciągle jeszcze panowała jesień, ale rok musiał być suchy. A więc chyba nie znaleźli się w domu - czyli odnalezienie doktora Jensena wcale nie było pew- ne. Wyjrzeli ostrożnie spod mostu, trzymając się cienia, gramoląc się przez głazy, które wczoraj zmieściłyby się im w kieszeniach. Z wiatrem nadleciał dźwięk ludzkich głosów. Wychylając się nie- co ponad wyrzucony na brzeg kawał drewna, popatrzyli na dwo- je olbrzymich dzieci, bawiących się na małej, piaszczystej plaży, powstałej przez odsłonięcie kawałka dna wysychającego strumie- nia. Chłopiec bawił się cynowym wiaderkiem, nakładając do nie- go piasek dłonią, a potem odwracając je do góry dnem, ustawiał babki wokół zacumowanej drewnianej łodzi. Dziewczynka, przy- puszczalnie jego siostra, układała lalki na pniaku. - Potwory - sapnął Skeeziks. - Behemoty. Kim oni są? Nie mieszkają w Rio Dell. W naszym Rio Dell. Jack pokręcił głową. - Myślę, że to nie jest nasze Rio Dell. Kiedy to powiedział, spochmurniał. Miał nadzieję, że jednak, pomimo przeczących temu oznak, wrócił do domu. Ale nie. - Przerażający są, prawda? Takie wielkie dzieciaki. Skóra cierpnie. Wyobraź sobie, jak jedzą. W górze rzeki rozległo się wołanie. Dobiegało od strony ogro- dów pani Oglevy, a przynajmniej z kierunku, gdzie w ich świecie się znajdowały. Dzieci odbiegły ścieżką, podskakując i zostawia- jąc zabawki. - Prawdopodobnie poszły na lancz - zasugerował Skeeziks, wychodząc z ukrycia. - Idziemy. Zdarcie ubranek z olbrzymich lalek zajęło im całe dziesięć minut. Żeby nie czuć się jak złodzieje, zostawili swoje ubrania pod pniakiem, zrzucone na stosik. Potem scyzorykami odcięli cu- mę od zabawkowej łodzi i przecięli ją na pół. Na szczycie kupy ubrań zostawili scyzoryki, swoje talizmany przynoszące szczęście i czapki, zupełnie pewni, że dzieci będą zadowolone z wymiany. Ich ojciec, czy ktoś inny, mógł im zrobić następną łódkę. I tak ta niewiele była warta. Wyglądała całkiem nieźle, miała ruchomy rumpel i żagiel z materiału, ale kiepsko pracujący, jej sterow- ność zaś nieodparcie kojarzyła się z pływającą stodołą. Starali się jak mogli, żeby utrzymać ją w pobliżu brzegu. W razie ko- nieczności mogliby doń bez problemu dopłynąć - o ile po drodze nie spożyłby ich na przykład sum. Gdyby jednak mieli posuwać się lądem, dotarcie do osady zajęłoby im całą wieczność. Prześlizgiwali się pod gałęziami drzew. Czuli się tak idiotycz- nie w ubrankach dla lalek, że nie bardzo wiedzieli, czy winni za nie dziękować losowi, czy nie. Przynajmniej były duże - tak ob- szerne, że prawie z nich spadały. Zanim wypłynęli, przewiązali się w pasie odciętymi kawałkami cumy i upchnęli rąbki sukie- nek pod linkę. - Tobie chyba jest mniej głupio niż mnie - zauważył Ske- eziks, kiedy minęli zakręt i przepłynęli koło kępy sitowia. - A to dlaczego? - zapytał Jack, opierając się na rumplu. - Kiedyś mówiłeś, że masz szkockich przodków - matka, czy ktoś tam. - To prawda. I co z tego? - Twoi przodkowie kiedyś tak się ubierali. Spódniczki i róż- ne takie. Jedli też flaki, nie? Zaczynam być taki głodny, że zjadł- bym flaki. Z radością. - Popatrz tam - wskazał Jack. - To farma. Jest tam Willo- ughby. Rzeczywiście, farmer kręcił się za domem, okopując grządki w ogrodzie. Na jego widok Jack od razu poweselał. Byli w swoim wła- snym Rio Dell czy jakimś bardzo podobnym miejscu. Ale to nie był ten Willoughby, który przyniósł mu ulotkę reklamującą we- sołe misteczko. Zmienił się, był starszy. - Posiwiał - powiedział Jack, nagle czując się samotny. Skeeziks skinął głową. - Ciekawi mnie, czy jesteś w obejściu. - Nie pomyślałem o tym - przyznał Jack. - Chyba mogę tam być. Chciałbym zobaczyć, co robię. A co, jeślibyśmy poszli spraw- dzić i nie byłoby mnie? Gdyby moje książki znikły, gdyby na stry- chu nie było nic oprócz siana i kotów? Co mogłoby to oznaczać? - Nic. Że gdzieś się przeniosłeś. Ta łódka robi się ciasna, nie? Jack też to zauważył, ale do osady zostało jeszcze jakieś dzie- sięć minut. Łódź powinna ich utrzymać, jeśli będą siedzieli spo- kojnie. Farma Willoughby'ego została z tyłu. Podróż zaczęła w dziwny sposób przypominać tę, którą Jack odbywał parę dłu- gich godzin wcześniej. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, nagle przyszedł mu do głowy Brown. Uderzyła go niepokojąca myśl, że doktor mógł się gdzieś tu kręcić, może znów czekał za warszta- tem dermoplasty, zdecydowany rozprawić się z nimi na dobre. Dobili do brzegu przy pierwszym z domów sióstr White, pod- kasali wyżej spódnice i okrążyli dom, przebiegając pod sznurka- mi na bieliznę. Przejście na drugą stronę High Street mogłoby stanowić problem, ale było wczesne popołudnie, więc o ile zwy- czaje w osadzie nie zmieniły się, na ulicy powinno być prawie pu- sto. Minąwszy ją, zamierzali dotrzeć do doktora Jensena, cały czas przemykając zaułkami. Prosta sprawa, pominąwszy koty, psy, szczury i ptaki. Kucnęli pod zwisającą fuksją i wyjrzeli na ulicę. Zobaczyli tawernę MacWilta. Tyle tylko, że już nie należała do niego. Na drewnianym szyldzie, wiszącym na frontowej ścianie, widniało nazwisko Hoover oraz rysunek garnka z zupą i kufla piwa. Po dru- giej stronie ulicy trzech chłopaków bawiło się na balkonie, rzuca- jąć papierowe helikoptery na głowy stojących w dole rybaków. Ukryci pod kwiatem przyjaciele zobaczyli, jak właściciel gospody wystawił głowę przez okienko koło zabitych gwoździami drzwi i kazał urwisom wynosić się albo sam ich stamtąd zrzuci. Jack uśmiechnął się do Skeeziksa i poprawił węzeł opasują- cego go sznura. Pewne rzeczy się nie zmieniły, choć czort wie, kim byli ci chłopcy. Kiedy spuścili się po rynnie i zniknęli pod po- mostem, podróżnicy w czasie popędzili przez ulicę do zachwasz- czonego kwietnika przy piekarni Pottsa. Woń pączków posypa- nych cukrem pudrem wstrząsnęła Skeeziksem. Złapał się za serce i jęknął, a potem zamrugał zdumiony, zobaczywszy szyld nad drzwiami. PIEKARNIA SKEEZIKSA głosił napis. PIECZYWO WSZELKIEGO RODZAJU. - To okrutne - oświadczył. - Kraina snów! Ja bym... - Ćśś, popatrz - syknął Jack. - Czy to nie Elaine ugniata cia- sto, tam, wewnątrz? Skeeziks, z twarzą rozjaśnioną rozmarzonym uśmiechem, ski- nął głową. - Piękna jest, nie? Trochę za duża w tej chwili. Chcę jedne- go z tych pączków. Kochana Elaine. Zadba, żebym dostał jedne- go. Zawsze to robiła wcześniej, nie? Sądzę, że się we mnie kocha. - Wcale nie kocha się w tym Skeeziksie, który jej nawet do kostek nie sięga, durniu. Jeśliby nas zauważyła, narobiłaby wrza- sku, możesz być tego pewien. A jeślibyś zżarł tak wielkiego pącz- ka, tobyś się tylko pochorował. Pamiętasz, jak kiedyś przemyci- ła dla ciebie tuzin takich lukrowanych? Poczekaj! - Na co? Idę tam, po pączka i po Elaine. Ja... - Zamknij się! - Jack walnął przyjaciela w żebra, pokazując coś. O dwa domy dalej, opierając się ciężko na lasce, skradał się w cieniu doktor Brown - Algernon Harbin - wzrostu szczura, ubra- ny w szmaty. Wyglądał jak baśniowy gnom. Jack i Skeeziks po- gnali za nim, wyjrzeli zza rogu domu w samą porę, żeby zobaczyć, jak wślizguje się przez podwieszoną klapę dla kota, wprawioną w trzy dolne deski bocznej ściany, tuż nad tylnym gankiem. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jack zajrzał pod kocie drzwiczki, zmrużonymi oczami przepa- trując ciemnawe wnętrze ogromnej kuchni. Harbina nigdzie nie było widać, choć mógł się wśliznąć za skrzynię do lodu albo do kredensu, albo nawet przykucnąć za jedną z rozszerzających się ku dołowi nóg pieca. Powinni byli deptać mu po piętach, a nie czekać. Skeeziks popchnął Jacka trochę i wykrzywił się, podeks- cytowany przygodą. Obaj natychmiast wpadli do środka, biegnąc po drewnianej podłodze i pilnie nasłuchując, czy nie nadchodzi zwierzak, dla którego klapa była przeznaczona. Biegnąc, Jack za- stanawiał się, co właściwie robią. Co zamierza Harbin, zakrada- jąc się w ten sposób kocim wejściem? Coś niewątpliwie związane- go z ich własnym czasem, z ich Rio Dell. Jack zdał sobie sprawę, że podążał za tropem tego powiązania bardziej niż za czymkol- wiek innym, jakby to była droga łącząca oba światy, oba czasy. Kto wie, dokąd mogła ich zaprowadzić? Na wpół ukryty za kuchennym stołkiem Jack od razu poczuł sympatię do właścicieli tego domu. Mieli właściwe upodobania. Parę rzeczy by zmienił, gdyby to był jego dom, ale generalnie czuł się tu dobrze, jakby mile widziany. Ściany kuchni, wznoszą- ce się wysoko nad jego głową, lśniły radosną bielą. Pod sufitem namalowano na nich mlecznoróżowy, szablonowy szlaczek w za- bawne kotki, w tej chwili dwa razy większe od nich. Ich widok nasunął Jackowi na myśl Helen, która lubiła takie rzeczy. Kiedyś narysowała kota na worku po mące i dała go Jac- kowi jako podręczną torbę. Znalazły się w nim kulki do gry, szkło butelkowe, chińskie szachy, a w tej chwili stał za jego łóżkiem na strychu stodoły. Przynajmniej miał nadzieję, że tak jest. Wca- le nie był pewien, gdzie znalazła się jego siedziba. W dodatku myśli o Helen, worku i strychu spowodowały, że zaczai się użalać nad sobą. Z wysiłkiem przestawił się na teraźniejszość: gdzie jest teraz i co ma robić w danej chwili. Ponieważ na oba te pytania mógłby udzielić jedynie nader mglistych odpowiedzi, zmiana to- ku myśli nie poszła mu wcale łatwo. Na kuchence bulgotał garnek, tak wielki, że mogliby w nim pływać. Dobiegał z niego zapach, wystarczająco kuszący, żeby Skeeziks poczuł się nieswojo. W sąsiednim pokoju rozlegał się śmiech, pobrzękiwanie szkła, ktoś nagle zaczął recytować wiersz - jego głos utonął w wybuchu śmiechu. Po przeciwnej stronie kuchni, bardzo daleko, znajdowało się drugie pomieszczenie, mroczne, pełne cieni. Jack dostrzegł tylko, że jest tam mnóstwo książek stojących na półkach obok alchemicznych przyrządów i powiązanych w pęczki suszonych ziół. Gapiło się stamtąd, na wpół oświetlone słońcem wpadają- cym przez kuchenne okno, popiersie o surowym wyglądzie, bro- date, skrzywione, z pęknięciem biegnącym przez środek czoła, zupełnie jakby ktoś ciął je toporem. Brakowało mu kawałka szczęki. Pokój przypominał gabinet doktora Jensena, i Jack bardzo chętnie by po nim pomyszkował, gdyby nie był wielkości palca. Tuż koło stołka znajdował się kredens z leciutko uchylonymi drzwiczkami. Jack i Skeeziks wśliznęli się do środka, wspólnymi siłami uchylając szerzej drzwi, przygotowani na spotkanie z Al- gernonem Harbinem - o ile ten łajdak kryłby się we wnętrzu. W tak radosnym domu jego plany musiały być mroczne. Taką miał naturę. Kredens był pusty, nikt nie krył się za kilkoma gi- gantycznymi garnkami i stosem koszyków, wielkich jak łóżka. Na najniższej półce stało płaskie, metalowe, otwarte pudełko z her- batnikami. Skeeziks wywlókł jeden i trzymał go w obu rękach, nabierając odwagi przed pierwszym kęsem. Ale ciasteczko śmier- działo rybą, było gruboziarniste i najwyraźniej przeznaczone dla kotów, więc wrzucił je z powrotem do pudełka i wzruszył ramio- nami. Pozostawili kredens otwarty, tak na wszelki wypadek i po- deszli do kiwających się drzwi prowadzących do pomieszczenia, w którym rozbrzmiewały rozmowa i śmiech. Ukryli się za nimi i zajrzeli przez szczelinę pomiędzy płytą drzwi a framugą. Zoba- czyli czworo ludzi: trzech mężczyzn i kobietę. Brodaty człowiek stał blisko drzwi, częściowo przez nie przesłonięty. Wyciągnął po kolei dwie książki z półki pokrywającej całą ścianę, zawierającej z tysiąc tomów. Na prawej dłoni nosił obrączkę, dziwny pasek z posplatanego złota, przywodzący na myśl oceaniczne fale, zała- mujące się jedna na drugiej. - Pomyśl tylko, zdobyć taki pierścień - szepnął Skeeziks - zabrać go do domu i sprzedać. Każdy z nas mógłby nosić go jako koronę. Jack skinął głową, prawie nie słuchając. - A popatrz na to! - Skeeziks ruchem głowy wskazał odległy kuchenny stół, gdzie bochenek chleba leżał na desce do kroje- nia wyciągniętej z wgłębienia pod blatem. Górną jego część od- darto i widać było poszarpane puszyste wnętrze, białe jak pokry- te śniegiem wzgórza. - Jedną kromką takiego bochenka by się człek wyżywił. Mógłbym wygryźć sobie w nim pokoje, a kiedy by sczerstwiał i stwardniał, miałbym dom. Jack zerknął za drzwi. W tej chwili w ogóle nie był zaintere- sowany domami z czerstwego chleba. Po przeciwnej stronie poko- ju siedział posiwiały, o miłej powierzchowności mężczyzna w oku- larach. Twarz miał na wpół ukrytą za książką - tomikiem poezji. Jednym okiem zerkał na drugiego mężczyznę, z grubsza w tym samym wieku - a przynajmniej tak sugerował tył jego głowy - który siedział naprzeciwko niego, skupiony na figurach rozsta- wionych na szachownicy oraz fajce. Na stojącym przy oknie krześle siedziała stosunkowo młoda kobieta o kruczoczarnych włosach. Mogłaby być matką Helen, ale wyłącznie pod warunkiem, że matka dziewczyny była pięk- niejsza od córki. Siedziała zwrócona bokiem do nich, wyglądając przez oświetlone słońcem okno na tylny ogródek obsadzony róża- mi. Gestykulowała w stronę drugiej kobiety - przypuszczalnie żo- ny jednego z szachistów - która obcinała kwiaty, uważnie je oglą- dając. Przez moment Jack rozważał możliwość wyjścia na otwartą przestrzeń i ujawnienia swojej obecności, jak Tomcio Paluch, kłaniając się i zamiatając kapeluszem. Tyle tylko, że nie miał ka- pelusza i w przebraniu lalki wyglądał jak kretyn. Niemal równo- cześnie z tymi myślami usłyszał skrzypnięcie kocich drzwiczek, odwrócił się i zobaczył wielkiego, szarego kocura wchodzącego do kuchni, węszącego i wymachującego ogonem jak polujący di- nozaur. Nie mieli gdzie uciec, chyba że pomiędzy olbrzymów. Jednak jeśliby tego spróbowali, kot rzuciłby się na nich i zakoń- czyłby sprawę, zanim zdołaliby się dokładniej zorientować w sy- tuacji. Bardzo prawdopodobne, że giganci uznaliby ich za myszy i pozostawili w kocich pazurach. Zwierzak zatrzymał się, przekrzywił głowę i wskoczył do otwartego kredensu, zwabiony rybnymi herbatnikami. Skeeziks był szybszy od Jacka. Popędził wprost do uchylonych drzwiczek kredensu, usiłując zatrzasnąć je i zamknąć kota w środku. Ani drgnęły. Były dla niego za ciężkie. Jack rzucił się pomagać. Nie było czasu na lęk. Kot, dzięki Bogu, miał to w nosie. Kiedy za- trzasnęli drzwi, dobiegał zza nich odgłos chrupania herbatników, jakby kocisko postanowiło do maksimum wykorzystać okazję, ja- ką dało mu otwarte pudełko. Skeeziks natychmiast zaczai wdrapywać się na miedziany uchwyt najniższej z sześciu szuflad umieszczonych pod kuchen- nym blatem. Trzy czy cztery z nich były lekko wysunięte, co uła- twiało wspinaczkę. Jednak najwyższa wystawała na dwa olbrzy- mie cale, jak gigantyczna przewieszka na górskiej ścianie. Jackowi nagle błysnęła myśl, że garść czy dwie chleba były- by całkiem na miejscu. Ruszył w górę za Skeeziksem, podsadził go koło najwyższej szuflady tak, żeby mógł zaczepić się ręką i no- gą w długiej szczelinie, z której wystawała deska do krojenia. Stąd Skeeziks wciągnął się na krawędź szuflady, szeroką jak chodnik, potem wlazł na blat i schylił się nad brzegiem, żeby po- móc przyjacielowi. Znalazłszy się na górze, Jack obejrzał się w dół, na podłogę, i o mały włos by spadł. Ostrożnie odsunął się od krawędzi blado- złotego marmurowego blatu, pociętego zielonymi żyłkami, wzdłuż których ciągnęły się drobne spękania wypełnione wielo- letnimi pokładami pozlepianych tłuszczem okruchów. Widok był obrzydliwy, chociaż niezauważalny dla olbrzyma, który prawdo- podobnie nie mógłby również dostrzec szarobiałego pyłu pokry- wającego marmur. Proszek miał ostry zapach tracący stęchlizną - przypominał truciznę na szczury. Idealną czystość w kuchni mo- głaby zapewnić jedynie kontrola wykonana przez kogoś wielko- ści myszy. Skeeziks dotarł do bochenka i oddarł dwie garści miąższu. Wepchnął sobie jedną do ust, potem wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć Jackowi, że w tej sytuacji chleb jest wcale nie- zły. Za nim widać było parę unoszącą się z garnka stojącego na niskiej kuchence. Kot nagle zamiauczał i zaczął drapać w drzwi. Na pewno giganci to usłyszą i przyjdą go wypuścić. Ogromne ko- ty, powiedział Jack do siebie, łatwo mogą wskakiwać na wielkie stoły. Rozejrzał się. Jeśli kot się wydostanie i nabierze na nich ochoty, nie będzie dość czasu, żeby zejść z powrotem po szufla- dach. Może zdołaliby się schować w odpływie zlewu. Nad jego głową, za wieżami pojemników, znajdowało się podwójne ku- chenne okno, otwarte, bez siatek. Zostawił na chwilę Skeeziksa przy chlebie i wspiął się na parapet, przeciskając pomiędzy kil- koma solniczkami i pieprzniczkami - śmiesznymi pieskami, świn- kami i ludzikami o jajowatych głowach - które tam stały, stło- czone po obu stronach okna. Przytrzymał się sznurka od przeciwwagi, biegnącego wewnątrz ramy i wyjrzał na zewnątrz. Był tam gzyms oraz skrzynka z begoniami o szorstkich liściach wielkości prześcieradeł. W razie potrzeby daliby jakoś radę prze- dostać się na gzyms, a z niego w rosnące niżej krzaki. Przed tym jednak należało pojeść chleba. Poczuł gwałtowny głód. Czort wie, ile czasu temu jadł u Jensenów swój ostatni po- siłek albo jak dawno temu spał. Wędrówka przez krainy snów była niewątpliwie pełna przygód, jednak odczuwał potrzebę zdą- żania do jakiegoś celu. W przeciwnym razie równie dobrze mógł obijać się po swoim własnym świecie. Przynajmniej tam nie mu- siałby w panice uciekać przed kotami. Przez chwilę rozglądał się ze swego wysoko położonego sta- nowiska pomiędzy solniczkami. Za Skeeziksem i bochenkiem, gdzie krawędź blatu zawisała nad kuchenką, znajdowało się stojące na boku pudełko, przysłonięte częściowo przez kłęby pary. Widział podobne w kuchni Willoughby'ego, można je by- ło znaleźć w każdym domu - trucizna na szczury. Stało na boku, pod który wciśnięty był widelec, zupełnie jakby ktoś używał go jako dźwigni, żeby odwrócić je do góry dnem. Bez wątpienia zastanawiające. Ktoś wysypał jego zawartość do zupy, gulaszu, czy co tam radośnie bulgotało w garnku, w czasie kiedy gigan- ci gadali i chichotali w sąsiednim pomieszczeniu. Ktoś zatruł zupę. Jack był pewien kto. Nie miał pojęcia dlaczego, chyba że z czystego łajdactwa. Zastanawiało go też, dlaczego Harbin zo- stawił wywrócone pudełko w widocznym miejscu. Wziąwszy pod uwagę, jak ciężkie musiało być dla człowieczka wzrostu myszy, wypchnięcie go z kredensu na blat, przeciągnięcie do krawędzi i odwrócenie nad garnkiem, musiało kosztować mnóstwo wysił- ku. Na pewno schowanie go oraz widelca dźwigni było dużo ła- twiejsze. Jack rozejrzał się podejrzliwie. Potem, napięty, zeskoczył, popędził do Skeeziksa i wytrącił mu chleb z ręki. - Trucizna! - wyszeptał. -Co? Jack powlókł przyjaciela na drugą stronę bochenka. Przysta- nęli, wpatrując się w pudełko. Podeszli do krawędzi blatu, osła- niając twarze przed kłębami pary i wyjrzeli. Dokładnie pod pu- dełkiem stał garnek. Ziarnista trucizna rozpuściła się w zupie. Gdzieś wyżej rozległ się brzęk i krótkie szurnięcie. Jack zerknął szybko w górę, przeklinając w duchu własną głupotę, i skoczył na Skeeziksa. Półmisek, który ześliznął się z półki otwartego kre- densu, lecąc im na głowy, głucho uderzył krawędzią w bochenek, zsunął się zeń, potoczył z brzękiem po blacie, przewrócił ich obu i w końcu zatrzymał się, przygniatając Skeeziksowi nogi. Jack modlił się, żeby hałas nie zwabił olbrzymów, którzy właśnie znów głośno śmiali się nad szachownicą. Algernon Harbin popatrzył na nich z góry, uśmiechając się złowieszczo. Już zaczął rosnąć. Przebywał tutaj dłużej od nich, pewnie o wiele godzin, i był dwukrotnie wyższy niż oni - mniej więcej wzrostu szczura, co wystarczało, żeby poradzić sobie z pu- dełkiem trucizny, wspiąć się do kredensu i ukryć się tam. Prze- rwali mu doprawianie zupy, wchodząc przez drzwiczki dla kota. Gdyby nie to, schowałby pudełko i niczego nie podejrzewający giganci zjedliby zatruty posiłek. Harbin skoczył, trzymając przed sobą laskę. Otoczony roz- wianym szmacianym odzieniem wylądował dokładnie na środku bochenka. Zsunął się z niego, sarkastycznie doradzając im, żeby poczekali chwileczkę, szybko pokuśtykał ku otwartej szufladzie i opuścił się do niej. Jack nie miał najmniejszej ochoty czekać. Pomógł Skeezik- sowi wygramolić się spod półmiska i pognał w stronę otwartego okna. Jeśli giganci chcieli wyśpiewywać frywolne piosenki w cza- sie, kiedy zatruwano im zupę, to ich sprawa. On i Skeeziks nie mieli z tym nic wspólnego. Mogli wsunąć kartkę z ostrzeżeniem pod drzwi - później, kiedy już się stąd wydostaną. Harbin wychynął z szuflady ze szpadką do pieczenia drobiu w ręce, na tyle dużą, że można by spiąć nią indyka wielkiego jak słoń. Wspiął się na blat, zrobił trzy kroki, odgradzając ich od okna, i dźgnął szpadką w stronę głowy Skeeziksa z nienawi- ścią, która zaskoczyła Jacka. Obaj chłopcy umknęli z powrotem w stronę pojemników, wdzięczni za niepełnosprawność doktora. Jack dopadł ich pierwszy i wśliznął się za pękate szklane sło- iki. Skeeziks deptał mu po piętach. Harbin mógł albo wcisnąć się za nimi - ale był na to już za duży - albo zajść z drugiej stro- ny, odcinając im drogę ucieczki. Nie widzieliby go zbyt dobrze przez pokryte mąką szkło i stosy cukru, jednak i on nie widział- by ich. Czekali, pomiędzy mąką i płatkami owsianymi, dysząc cięż- ko, zastanawiając się którędy uciekać. Nigdzie nie było widać Harbina. Jack niepewnie postąpił krok ku wyjściu i nagle zza po- jemnika z cukrem wychylił się doktor, usiłując dźgnąć go szpad- ką, trzymając ostrze w obu rękach. Jack odskoczył i wsunął się z powrotem w cień słojów, jak krab. Nagle pojemnik z cukrem uderzył w ścianę, zamykając ich w pułapce. Harbin pojawił się za ostatnim, niemal pustym słojem z ryżem i pchnął go do ściany, przy okazji pomachawszy im przyjacielsko dłonią. Znaleźli się w małym więzieniu, pomiędzy słojami a ścianą. Zobaczyli, jak Harbin kuśtyka w stronę kuchenki. Opukał boki pudełka po truciźnie na szczury, otrzepując je dokładnie, potem obszedł je i pchnął. Przesunął je po blacie ko- ło słojów, przechylił przez krawędź i spuścił do szuflady. Zlazł za nim i zniknął na chwilę - zapewne wsuwając je gdzieś w głąb. Kiedy znów się pojawił, ruszył w ich kierunku, wolniutko, jakby miał nieskończenie wiele czasu. Giganci cały czas śmiali się, żar- towali i śpiewali, zapewne mieli zamiar bawić się jeszcze wiele godzin. Zamknięty w spiżarce kot akompaniował im miaucze- niem. - Hej! - odezwał się Skeeziks. - Popatrz! Wdusił kolano za pojemnik z ryżem i odsunął go odrobinę od ściany. Jack wcisnął się za niego i pomógł. Słój odsunął się i Ske- eziks natychmiast wypadł na zewnątrz. Jack pobiegł w stronę wi- delca. Usłyszał przekleństwo Harbina. Coś uderzyło go w ramię - szpadka, rzucona jak włócznia. Na szczęście doleciała nieco bo- kiem, ostrym końcem skierowana w górę. Odbiła się, przeleciała dalej, by w końcu zsunąć się ze śliskiego marmuru na podłogę za kuchenką. Chłopcy złapali razem widelec. Był ciężki, ale trzymając go, każdy za jeden koniec, dysponowali niezłym taranem. Ruszyli w stronę Harbina, który uciekł do swojej szuflady, pomimo uty- kania biegnąc szybciej niż oni. Rzucił się do niej głową do przo- du, potem szarpnął się w tył, znikając im z oczu. Stali na krawę- dzi, czekając, żeby się pokazał, ale gdyby to zrobił mogliby co najwyżej zrzucić mu widelec na głowę. Nie zdołaliby wykonać swoją bronią żadnego pchnięcia w dół tak, żeby jednocześnie jej się nie pozbawić. Może był już najwyższy czas zwiewać, dopóki mieli szansę utrzymać łajdaka na dystans. Cofali się do okna, krok za krokiem. Jack nastąpił na szcze- linę w marmurze, przewrócił się do tyłu i wypuścił swój koniec widelca, który z brzękiem odbił się od blatu. Pociągnął za sobą wrzeszczącego i wierzgającego Skeeziksa. Harbin wydostał się z szuflady, ciągnąc za sobą na łańcuszku cynowe jajko do parze- nia herbaty. Stanął, wpatrując się w Skeeziksa, i zakręcił zapa- rzaczką nad głową niczym kłódką na łańcuchu na wiejskiej za- bawie. Zrywający się na nogi Skeeziks zamarł w pół ruchu, jakby niepewny, czy wirująca kula może wyrządzić mu poważną krzyw- dę. Grymas na twarzy Harbina pomógł mu podjąć decyzję, pode- rwał się i popędził w stronę Jacka, który czekał na parapecie go- tów pomóc mu wejść. Skeeziks wciągnął się na rękach na parapet, oparty na nim klatką piersiową spróbował zarzucić nogę na górę. Nie udało mu się, spadł z powrotem na blat; z trudem łapiąc oddech, dostrzegł zbliżającego się Harbina, który wywijał zaparzaczką, uśmiech- nięty, ale ostrożny. Uchylając się przed zamachem, który owinął- by mu łańcuch na szyi, Skeeziks uderzył o ścianę pod parapetem i zatoczył się do tyłu, krzycząc na całe gardło. Szybko skoczył w stronę słojów. Jack oparł się ramieniem o solniczkę, ceramicznego diabła jadącego na oklep na świni. Zepchnął jaz parapetu, rozbiła się na blacie daleko od Harbina ciągle wywijającego zaparzaczką, ostatni raz próbującego dosięgnąć Skeeziksa. Oglądał się co chwila na otwartą szufladę, jakby zastanawiał się, jaką następ- ną broń stamtąd wyciągnąć - szpilki do kolb kukurydzy, obie- raczkę do ziemniaków czy długą łyżkę do miodu. Jack zrzucił ko- lejną solniczkę, i jeszcze jedną, robiąc jak najwięcej hałasu, krzycząc, drąc się na całe gardło. Sięgnął na zewnątrz, do skrzyn- ki z kwiatami i wyciągnął stamtąd kamień, który dobrze wypeł- nił mu dłoń. Harbin odwrócił się z wściekłością i cisnął zaparzaczkę, ce- lując w nogi Jacka. Łańcuszek owinął się wokół niego, rozpędzo- ne metalowe jajko przewróciło go, pociągając za sobą w bok, ku zewnętrznej krawędzi. Jack przetoczył się, usiadł i cisnął ka- mień, którego nie wypuścił przy upadku, prosto w twarz szalone- go Harbina. Skeeziks wysunął się zza słoików, całym rozpędem wpadł na łajdaka od tyłu, przewracając go, wybił się z jego pleców i wsko- czył na parapet. Zachwiał się na krawędzi, omal nie spadł. Jack złapał go za ubranie zdarte z lalki i wciągnął bliżej zewnętrzne- go brzegu, ku skrzynce z kwiatami i szerokiej przestrzeni po- dwórka. Strząsnął z siebie łańcuszek, kopniakiem zrzucił zapa- rzaczkę Harbinowi na głowę, potem posłał w ślad za nią kolejną solniczkę. Z sąsiedniego pokoju dobiegły odgłosy poruszenia, okrzyk, trzask książki spadającej na podłogę. Chłopcy zamarli na środku parapetu. - To teraz! To ja! - krzyknął mężczyzna. - Szybko! - zawtórował mu kobiecy głos. - Wypuście tego cholernego kota! - zawołał ktoś trzeci, mo- że jeden z szachistów, który w końcu usłyszał miauczenie zwie- rzaka i jakoś zrozumiał, o co mu chodzi. Brodaty olbrzym wszedł przez otwarte drzwi, stanął przy bla- cie jak ruchoma wieża. Wyglądał przerażająco. Włosy jego zaro- stu, dla oka olbrzymów być może starannie przycięte, pokrywały mu twarz jak leśne chaszcze. Nos miał ogromny, jego szerokie zę- by o ostrych krawędziach przypominały zniszczone panele drzwi, pomalowane na kolor kości słoniowej. Pomiędzy nimi zaciskał fajkę o główce wielkości wanny, buchającej żarem jak piec. Kłę- by tytoniowego smrodu unosiły się z niej jak opary z gnijącego bagniska. Olbrzym wyciągnął rękę i schwycił Algernona Harbina, któ- ry wrzasnął z przerażenia i zaklął. Olbrzym postawił łajdaka na drewnianej podłodze, gwałtownie cofnął rękę, potrząsając nią - najwyraźniej został ugryziony. Drugą ręką otworzył drzwi spiżar- ki. Cofnął się, kiedy kot wyskoczył ze środka, niemal wprost na plecy Harbina. Zwierzak zasyczał i uderzył łapą, jakby wiedział, że to coś na podłodze powinno zostać ogłuszone, że to jest coś gorszego od szczura. Potem, skrzecząc, warcząc, z makabrycznym chrzęstem - Jack i Skeeziks odwrócili wzrok - kot złapał swój łup w zęby i wypadł przez kocie drzwiczki. Ostatni wrzask Harbina cichł, oddalając się. Olbrzym odwrócił się w stronę kuchenki z ponurą miną. Ske- eziks szturchnął Jacka i przymrużył znacząco oko, napięty, nieru- chomy, z wariackim uśmiechem zastygłym na ustach. Jack zro- bił to samo, gotów w każdej chwili skoczyć do skrzynki z kwiatami. - Dziś jemy w knajpie Hoovera! - zawołał gigant. - Tak jak mówiłem. Grzmot jego głosu niemal przewrócił chłopców. Nagle wycią- gnął fajkę spomiędzy zębów i wytrząsnął popiół do zupy. Potem wyłączył gaz i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się, wysunął moc- niej otwartą szufladę, wyjął puste pudełko po truciźnie na szczu- ry, potrząsnął głową i odłożył je na blat. - Zupa zadziałała - mruknął. Podszedł do drzwi, odwrócił się i popatrzył prosto w okno. Jack niemal wyskoczył na zewnątrz. Olbrzym ściągnął z palca pierścień. Kilkakrotnie podrzucił i złapał klejnot, zachichotał, wsunął go z powrotem na palec. Obrócił się i wyszedł. Jack i Skeeziks w zgodnym milczeniu zleźli po gałęziach krzewów, pędem przebiegli wystrzyżony trawnik i przemknęli pod płotem. Żaden z nich nawet nie pomyślał, żeby w ogóle się odezwać. Znów znaleźli się na High Street, zwróceni w stronę portu. Nagle wydało im się, że świat olbrzymów wypełniają milio- ny niebezpieczeństw. Pluskwiak wielkości psa popatrzył na nich z rynsztoka. Jastrząb zniżył lot, żeby lepiej się przyjrzeć, potem wzniósł się z powrotem. Słyszeli szelesty, ciche kroki łap, na pew- no innego kota skradającego się za drewnianym płotem, pod któ- rym właśnie się prześliznęli - płotem wznoszącym się nad nimi jak ściana kanionu. Kot mógł przesadzić go w jednej chwili. - Chodźmy - powiedział Skeeziks i popędził drogą, skręca- jąc w stronę zajazdu. - Dlaczego? - krzyknął Jack, biegnąc w ślad za nim, przez ulicę, w cień. - A dlaczego nie? Schowajmy się, aż dojdziemy, o co tu cho- dzi. Do chwili, kiedy zaczniemy rosnąc. Doktor Jensen może po- czekać, aż będziemy bardziej bezpieczni. Nie ucieknie. Okrążyli zajazd, zeskoczyli z kamiennych schodów zwróco- nych w stronę zatoki, truchtem przebiegli za stosem skrzynek, ciężko dysząc. Skeeziks uśmiechnął się, najwyraźniej dumny z siebie. - Myślał, że jesteśmy solniczkami. - Co? - spytał Jack. - Kto myślał? - Ten potwór, po tym jak napuścił kota na Harbina. Ten łaj- dak zasługiwał na taki los. Uratowało nas, że tak tam zamarli- śmy. Ja byłem solniczką, bo jestem gruby, ciebie wziął za pieprz- niczkę. Jack przewrócił desperacko oczami. - Pewnie - prychnął. - A o co chodziło z tym pierścieniem? Skeeziks potrząsnął głową. - Nie mam zielonego pojęcia. A co robił tam Harbin, trując niewinnych ludzi? Olbrzym musiał wiedzieć, kim on był. Zauwa- żyłeś, jak opróżnił fajkę do zupy, ot tak, zwyczajnie, zupełnie jak- by dodawał ziół? Myślę, że ta cała sprawa przekracza nasze poj- mowanie. Wdepnęliśmy w coś, co nie powinno nas w ogóle obchodzić. Olbrzyma zwabiły hałas i odgłosy walki. Gdyby nie to, wszyscy zjedliby zupę i leżeli martwi w łóżkach. - Jak sądzisz, jak długo Harbin tam był? - Nie wiem - wzruszył ramionami Skeeziks, wyglądając po- między szczeblami drewnianej skrzynki. - W każdym razie parę godzin. Według mnie powinniśmy wkrótce zacząć rosnąć. A wte- dy lepiej miejmy pod ręką jakieś ciuchy do naciągnięcia na grzbiet, inaczej będziemy mieli kłopoty. W takich okoliczno- ściach nie zamierzam zbliżać się do Elaine Potts. Jack skinął głową. - Powinniśmy wrócić nad rzekę. Moglibyśmy zwędzić trochę odzieży ze sznurka u sióstr White. Nie musimy być dużo więksi od Harbina, żeby wyrwać parę spodni z klipsów. Potem zawleczemy je w krzaki i poczekamy. - Idziemy. Tu możemy co najwyżej walić łbami w wieka tych skrzynek. Wyszli ostrożnie i znaleźli się oko w oko ze szczurem węszą- cym wokół skrzynek. Był wielki - tłusty, pokryty szczeciniastym futrem, z ogonem długim na stopę. Uniósł górną wargę, odsłania- jąc zęby zdolne bez wysiłku odgryźć rękę Jackowi. Chłopcy po- woli wycofali się. Szczur ciekawie węszył za nimi. - Z powrotem rampą w dół - szepnął Jack. - Nie odważy się zbliżyć do wędkarza, który tam siedzi. Skeeziks skinięciem głowy wyraził zgodę, głównie dlatego, że za plecami mieli szeroki slip zbiegający do przystani łódek ry- backich i nigdzie indziej nie mogli pójść. Poza tym był to całkiem niezły pomysł, a przynajmniej do chwili, kiedy okazało się, że szczurowi nie sprawia różnicy kto wędkuje na końcu pochylni - cały czas skradał się za nimi, wywijając ogonem, gotów do skoku. - Jest pijany jak bela - oznajmił Skeeziks. - Szczur? - Jack nie posiadał się ze zdumienia. - Ten gliździarz. Nie pomoże nam. Popatrz na niego. Z palu- cha zwisa mu but, zaraz go straci. Cuchnie. Szczur już chyba do nie- go przywykł, pewnie facet jest tu stałym elementem krajobrazu. Dopóki trzyma wędkę, nie mogą aresztować go za włóczęgostwo. Jack rozejrzał się za jakąś bronią: patykiem, odłamkiem szkła, czymkolwiek. Okolica była jak wymieciona, jakby ktoś wcześniej przysłał tu kogoś, żeby upewnić się, że na ulicy nie zo- stanie choćby jeden śmieć, mogący popchnąć człowieczka wiel- kości myszy do przemocy. Jednak coś było - stary, zardzewiały haczyk na ryby z odłamanym oczkiem. Jack skoczył, podniósł go i zamachał nim nad głową, grożąc szczurowi, który wpatrywał się w nich swoimi nieprawdopodobnie brązowymi oczami albo nie zauważając haczyka, albo kompletnie go lekceważąc. Właściwie była to raczej bezużyteczna broń. Jack wpadł na coś miękkiego. Plecy śpiącego wędkarza. Ske- eziks zaczął walić go obiema pięściami, lecz bez rezultatu. Szczur podkradał się coraz bliżej. Jack odwrócił się gwałtownie, za- mknął oczy i przez koszulę wbił haczyk w fałdę ciała, wypchnię- tą ponad paskiem. Wędkarz ocknął się z krzykiem, zerwał się, but spadł mu do zatoki. Podskakując dziko, gwałtownie wyma- chiwał wędką. Szczur zniknął. W jednej chwili skradał się, w następnej dał potężnego susa, znikając pomiędzy skrzynkami. Wędkarz zauwa- żył chłopców i natychmiast spróbował ich rozdeptać. - Szczury! - wrzasnął, co byłoby prawdą dziesięć sekund wcześniej. Usiłując kopnąć uciekającego ku wodzie Skeeziksa, nastąpił bosą nogą na kamień, jęknął ze złością i zachwiał się. - Skacz! - krzyknął Jack, jednocześnie rzucając się do wody z niskiego krawężnika biegnącego wzdłuż krawędzi rampy. Wylą- dował w bucie, unoszącym się na powierzchni. Skeeziks spadł mu wprost na głowę. Trzewik kołysał się przez chwilę gwałtownie, kiwnął się na małej fali, a potem zawirowania poniosły go w stro- nę wiosłowych łódek, zacumowanych w porcie. Rybak wściekał się na brzegu, podskakując na jednej no- dze. Usiłował dosięgnąć odpływający but końcem wędki, trącał go w bok, próbując obrócić. Ale odpływ już go chwycił, więc od- płynął dalej. Wędkarz przygotował haczyk. Ciężki zestaw prze- leciał nad Jackiem i Skeeziksem, zmuszając ich do cofnięcia się w głąb, w stronę noska. Nastąpiła cała seria rzutów, w końcu za którymś razem haczyk zaczepił za jedną ze sznurówek. Szarp- nięty but ślizgiem ruszył do brzegu. Jack wypadł na zewnątrz i mocował się z haczykiem, żałując, że porzucił scyzoryk. W po- łowie drogi do brzegu uwolnił trzewik, który został natychmiast zagarnięty przez odpływ. Rybak walił wędką w wodę, był tak wściekły, że w ogóle nie mógł trafić. Kilka chwil później znaleź- li się poza jego zasięgiem. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, sta- nął na plaży z rękami na biodrach, obserwując oddalającą się własność. Jakiś mężczyzna w zniszczonym cylindrze podszedł do niego po pochylni, pytając o powód krzyków. Rybak opowiedział mu, gwałtownie machając rękami, o dwóch malutkich ludzikach, któ- rzy ukłuli go w czasie snu, ukradli mu but i wypłynęli na nim z portu. Człowiek w kapeluszu powoli pokiwał głową i wolno po- szedł rampą w górę. Na jej szczycie zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, ale chyba zabrakło mu słów. Odszedł High Stre- et, pozostawiając na brzegu zdumionego rybaka, skrobiącego się w głowę. Prąd odpływu był szybki, tworzył wiry w wejściu do portu i tuż za nim, zderzał się z biegnącymi na południowy wschód fa- lami, by w końcu rozmyć się w otwartym Pacyfiku. Słońce chyli- ło się ku zachodowi, zaczynała się podnosić mgła. Jej szara ścia- na sięgała na jakieś pół mili w głąb morza. Jack i Skeeziks siedzieli wstrząsani dreszczami i obserwowali mijany ląd, szczę- śliwi, że morze jest tak spokojne. Oto zatoczka i urwisko, a dalej wzdłuż plaży znajdowało się szerokie ujście rzeki Eel, migoczącej w słonecznym świetle. Wiał wiatr od lądu, zaskakująco ciepły, choć szybko stygnący nad oceanem. Po zapadnięciu nocy ubran- ka dla lalek niewiele będą warte. Mogliby skryć się przed wia- trem w bucie, ale i tak musieliby siedzieć na przesyconej mor- ską wodą, skórzanej podeszwie. Oczywiście, gdyby wiatr stężał, ich podróż szybko by się skończyła. But nie przetrzymałby moc- niejszych fal. - Nie ma wesołego miasteczka - nagle odezwał się Skeeziks, wstając i pokazując na klif. - Rzeczywiście. A tu też trwa Przesilenie, inaczej byśmy tu- taj w ogóle nie dotarli. Przez chwilę przyglądał się urwisku, podziwiając jego nie- zmierzoną wysokość i nagle zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ogląda je z tego miejsca, z morza. - Zupełnie jak wyprawa doktora Jensena, nie? - Chciałbym, żeby tak było - odparł Skeeziks. - Doktora przynajmniej zniosło na brzeg. My dryfujemy coraz dalej, w głąb mgły. Wiesz, co teraz będzie? Może zacząć się w każdej chwili. Już się zaczęło. Jack rozwiązał pasek i zaciągnął go nieco luź- niej. Rośli. But był całkiem porządną szalupą dla myszy, akcepto- walną wiosłówką dla szczurów, ale już dla, powiedzmy, oposa sta- nowiłby ledwie ciasną wannę. - Kawał drogi do przepłynięcia, nie? Nawet przy naszym nor- malnym wzroście. - Jestem zbyt zmęczony, żeby płynąć dokądkolwiek - oświadczył Skeeziks. - A poza tym wyobraź sobie pływanie w cza- sie Przesilenia. Sardynki wielkie jak rekiny. - Nie wspominaj o rekinach - obruszył się Jack. - Nie chcę o nich nawet myśleć. But kołysał się leniwie na falach. Słońce zaszło. Równocze- śnie wpłynęli w kłęby mgły i w ciemność. Wiatr odwrócił się, teraz był zimny i wilgotny, wiał z południa, wzdłuż plaży. Chłopcy wpełzli do noska i ułożyli się tam głowami w stronę pięty, tak żeby kiedy nadejdzie pora, móc się wyczołgać na ze- wnątrz. Na pewno obudzą się, zanim but ściśnie ich na tyle mocno, że mogliby stracić przytomność. Mając świadomość, że nic nie mogą zrobić, by uniknąć nadejścia nieuchronnych zda- rzeń oraz że są zbyt zmęczeni, by przejmować się tym, co nie- uniknione, rozwiązali paski i leżeli w milczeniu, słuchając chlu- potu oceanu przy burtach ich szalupy, obserwując jak mglisty wieczór zmienia się w zamgloną noc, aż w końcu usnęli, wstrzą- sani dreszczami. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Helen znalazła się w wagoniku sama tak nagle, że aż się za- chłysnęła. Pędziła przez dziwaczną ciemność. Pomyślała, że Jack i Skeeziks spadli albo zostali porwani, a może nawet nigdy ich tu nie było, a jej się to wszystko śni i lada moment się obudzi. Potem nagle pojęła. Przeszli bez niej. Zanadto guzdrali się z buteleczką eliksiru. Poczuła ulgę, ale tylko przez chwilę. Gdyby znajdowała się gdziekolwiek indziej - powiedzmy z powrotem na strychu albo u doktora Jensena - a nie w pędzącym po szynach wesołomiasteczkowym wagoniku, czułaby się o wiele pewniej. Przesunęła się na środek wagonika, na miejsce Jacka, ale natychmiast się cofnęła. Miejsce na końcu siedzenia chyba było bezpieczniejsze. Zawsze tak jej się wydawało - wolała chodzić skrajem chodnika nie jego środkiem, siadała na skraju kanapy. Może dlatego, że uważała, iż w takim miejscu łatwiej jest zrobić unik, uciec; a może dlatego, że tkwiąc pojedynczo na środku cze- gokolwiek miało się silniejsze poczucie samotności. Kółka zaklekotały. Czuła we włosach delikatne, zalatujące stęchlizną powiewy. O twarz ocierały się pajęczyny. Kiedy chłop- cy zniknęli, wydawało jej się, że słyszała dalekie odgłosy pocią- gu, że poczuła zapach słonego powietrza, smoły, muszli i pąkli, przyczepionych do pali pomostów. Teraz to wszystko znikło, zo- stały tylko cisza, ciemność i stęchłe powietrze - jak w piwnicy - oraz światło w perspektywie korytarza, słabe, dalekie, ale szybko się do niej zbliżające. Ścisnęła metalową poręcz znajdującą się nad jej kolanami i zagryzła wargi. Wagonik wpadł w krąg światła. Na kuchennym stołku siedział tam Peebles, uśmiechając się do niej i głaszcząc futerko kota, którego Helen uważała za martwego. Zamknęła oczy, minęła go i znów znalazła się w przyjemnej ciemności. Gdzieś, jakby przed nią, rozległ się śmiech, potem stuk topora uderzającego w pień i wrzask, który ucichł w bulgotliwym char- kocie. Buchnęła marszowa muzyka i równie nagle umilkła. Trza- snęły drzwi. „Helen!" zaszeptał głos z niewiadomych głębi ciem- ności. Przemknęła przez zygzak toru, rzucana na boki na obu za- krętach. Zapłonęło światło, pędziła wprost na ścianę, na której namalowano wesołe miasteczko ustawione wokół dymiącego pie- ca. Spazmatycznie poruszające się szkielety wpychały do jego szeroko rozwartej paszczy zbielałe kości. W momencie gdy już pochylała głowę i zwijała się w kłębek w oczekiwaniu zderzenia, zasyczało i otoczyły ją kłęby pary, straszliwie cuchnącej gorący- mi, kruszonymi gnatami. Nagle znalazła się na zewnątrz, ciągle jadąc. Wesołe mia- steczko było puste i na wpół ciemne. Poczuła się śpiąca i zmę- czona. Miała straszną ochotę wyciągnąć się na siedzeniu i za- mknąć oczy. Naprawdę była wyczerpana napięciem, towarzyszącym Przesileniu, zbyt długim dniem, szokiem nagłe- go osamotnienia, zniknięciem Jacka. Znów przed nią był wjazd, za wolno uchylającą się płytą drzwi widniał czarny tunel, w któ- ry wpadała, jak w studnię, prowadzącą do ciepłego i pełnego pary wnętrza ziemi. Pebbles jechał drugim wagonikiem, tuż za Helen. Żuł palec, podobał mu się dotyk gumowatego ciała. Brak czucia rozszerzał się z niego wzdłuż przedramienia, dokładnie jak obiecywał dok- tor Brown. Jednak wkrótce, kiedy wesołe miasteczko skończy już z Helen, ten brak czucia zniknie. Uśmiechnął się na myśl o tym. Podobał mu się pomysł życia na koszt ludzi takich jak ta dziew- czyna. Nie dostał mu się, można tak powiedzieć, ani kąsek z Lant- za. Helen była jego pierwszą ofiarą. Męczącą pannę Flees załatwił jak trzeba. Miał władzę nad nią, jęczącą cały czas, rozkojarzoną, warczącą nań jak zła maco- cha. Ciasto przesileniowe załatwiło sprawę. Przed przejściem by- ła zupełnie odsłonięta, z błyskiem szaleństwa w oku. Wielka szko- da, że nie miał okazji załatwić również Jacka i Skeeziksa, ale dopadnie ich przez Helen. Oczywiście wróci. Wtedy zobaczą - wszyscy. Jedyną przykrością było dzielenie wesołego miasteczka z MacWiltem, ale zamierzał i nad tym popracować. Nie potrze- bował wspólników. Właściwie nigdy nie pociągało go przejście. Wszystkie świa- ty były takie same, równie wstrętne. Pragnął władzy oraz wyeli- minowania ludzi, którzy przeszkadzali mu w jej zdobyciu, którzy się zeń naśmiewali, ignorowali go albo próbowali ratować przed sobą samym. Teraz miał władzę - życia i śmierci. Służył jedynie wesołemu miasteczku, a to był szef, który, choć niemy, miał te same potrzeby co on, dążył, dzień po dniu, do tych samych ce- lów, co on. Jazda w ciemnościach podobała mu się. Wyczuwał coś w po- wietrzu, jakieś napięcie, jak przed gorącym wiatrem z głębi lądu. Krążyło wokół niego, sondując, obserwując go. Jednak w pewien sposób był jego częścią i mógł je zignorować. Helen nie mogła, a przynajmniej nie powinna być do tego zdolna. Chociaż właści- wie nie miała żadnego wyboru - była ich. Malowane szkielety i bezgłowe ciała pojawiły się i zniknęły. Para kłębiła się wokół niego. Przez moment miał niesamowite wrażenie, że była to mgła, nie para, że znajdował się gdzieś w ogromnym, otwartym i zniszczonym budynku, walącym się wo- kół niego, że stał po kostki w pyle po termitach, owiewany mor- skim wiatrem, wpadającym przez dziury w ścianach. Jakoś było to właściwe, jakby znalazł się w domu. Potem znów jechał wago- nikiem, skręcającym w korytarz. Usłyszał krzyk Helen z poprze- dzającego wózka. Roześmiał się, wyobrażając sobie jej przeraże- nie i na wpół żałując, że nie potrwa już długo. Przysiągł sobie, że zanim wyruszą na południe, kiedy już skończy z Helen, spali dom panny Flees. Być może ogień nie zniszczy staruchy nawiedzającej strych, ale zetrze ostatni ślad po rzeczach, które były w jej posiadaniu, zlikwiduje powód do na- wiedzania czegokolwiek. Pędząc przez mrok uśmiechnął się, oczyma wyobraźni oglądając pożar. Spali też dom doktora Jense- na. Będzie miał dziś pracowitą noc, a jutro zniknie tam, gdzie ni- komu nawet do głowy nie przyjdzie go szukać. Jack i Skeeziks znaleźli się na plaży. Jack ocknął się pierw- szy, zastanawiając się, jak długo spał. Księżyc wstawał za przy- brzeżnymi wzgórzami i nocny krajobraz nasączała tylko odrobina żółtego światła, wystarczająca zaledwie do dostrzeżenia kontu- rów przedmiotów. Było zapewne koło północy. Znajdowali się w zatoczce - musieli zostać przywiani tutaj, podobnie jak doktor Jensen. Mokre ubranko z lalki zwisało na nim luźno, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy zakładał je pierwszy raz. Mglista pogoda musiała je jakoś rozciągnąć. Na inne wyjaśnienie nie było na- dziei. Teraz mgła rozwiała się, nawet nad wodą, chociaż ciemność mogła ją maskować. Trwał odpływ, odsłaniając rafy, pozostawia- jąc ciemne jeziorka, pełne cieni. Nieruchoma woda w stawkach była ledwie widoczna w bladym lśnieniu zasłoniętego księżyca. Coś poruszyło się w zatoczce, w morzu, po stronie przylądka - coś dużego, kłapiącego i chlapiącego. Nierówne ramię wychy- nęło z wody, oświetlone księżycem szczypce trzymały coś wielko- ści Jacka, może rybę. Powrócili do świata potworów. To był do- wód - rak pustelnik wielkości domu. Widział ogromną jak góra, spiralną muszlę na jego grzbiecie. Nigdzie nie było bezpiecznie. Dziwne, że nie urośli. Harbin urósł. Gdyby przeżył, teraz mógłby już chodzić po ulicach. Nie bałby się więcej kotów, krabów czy szczurów wielkości wołu. Plaża była niebezpieczna. Rak mógł ła- two wziąć ich za ryby. Skeeziks ciągle spał. Jack nie chciał go budzić, chociaż zda- wał sobie sprawę, że powinien. Pomimo wygłaszanych odważ- nych, przepełnionych żądzą przygody tyrad, jego przyjaciel po- czułby się przygnębiony faktem, że znów był tutaj, w świecie, w którym prawdopodobnie żył drugi Skeeziks, najpewniej szczę- śliwie ożeniony z Elaine Potts, w którym spacerujący rak pustel- nik mógł zrobić sobie z nich przekąskę przed udaniem się na spo- czynek. Szturchnął przyjaciela stopą i przyjrzał się uważnie przemo- czonemu butowi. Coś było nie tak. Zasnęli z przeświadczeniem, że w ciągu nocy wyrosną z niego, że powiększająca się masa ich ciał zatopi go i będą musieli pływać w otwartym, zamglonym oce- anie. A teraz wydawało mu się, że but był nawet większy niż wów- czas, kiedy wskoczyli doń pierwszy raz. Na pewno mgła nie mogła spowodować porozciągania się jednocześnie i jego ubrania, i trze- wika. Za nimi załamała się fala, opłynęła obcas, pchnęła go, wyrzu- cając but na brzeg. W chwili gdy księżyc wyjrzał zza wzgórz, zale- wając plażę srebrną poświatą, na nosku usiadła mewa. Jack przez chwilę gapił się na ptaka, potem mrugnął zaskoczony. Nie była potworem, jak ten rak pustelnik czy sowa w lesie. To była nor- malna mewa. Musiałaby usiąść mu na ramieniu, żeby spojrzeć mu w twarz. Odwrócił się, chcąc ponownie przyjrzeć się plaży. Może rak był wytworem wyobraźni, iluzją, grą księżycowego światła i cieni. Ale nie. Był tam, klekocząc i gramoląc się przez skały w ich stronę. Najwyraźniej zaniosło ich do jakiejś oszałamiającej wersji świata, który po części składał się z gigantów, po części był normalny. Nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad tym. - Hej! - krzyknął Jack, ponownie szturchając Skeeziksa sto- pą. Zerwał się i przetoczył przez bok buta, płosząc mewę. Krąży- ła przez chwilę nad nim, potem usiadła nieco dalej na plaży. Ske- eziks obudził się i szukał go półprzytomnym jeszcze wzrokiem. Jack zamachał mu dłonią przed nosem. - Pospiesz się! Gigantyczny rak! Skeeziks mrugał przez chwilę nie rozumiejąc - pewnie zapo- mniał, że coś takiego jak olbrzymi stawonóg jest możliwe. Potem pamięć mu wróciła. Odwrócił się, zerknął wzdłuż plaży na zbliża- jącego się przez płyciznę raka. Ten jeszcze ich nie dostrzegł, ale to była tylko kwestia czasu. Skeeziks przetoczył się przez bok bu- ta i pobiegł przed siebie. Jack podążył za nim, wspięli się na wzgórze i schowali w grocie, z której mieli dobry widok na za- toczkę. Jack zawadził głową o piaskowcowy sufit. Prawda dotar- ła do nich obu jednocześnie. To był rak doktora Jensena, w koń- cu wyłaniający się z morza - ostatni z przesileniowej migracji. Mewa, zatoczka, grota, w której dygotali - wszystko było takie, jak powinno. W końcu znaleźli się w domu. - Helen - powiedział. - Co z Helen? Skeeziks potrząsnął głową. - Wiemy, gdzie jesteśmy, ale nie wiemy, w jakim czasie. Chodźmy stąd, zanim zamarzniemy. - Potrzebujemy ubrań. Skeeziks uśmiechnął się, skinął głową i schylony wyśliznął się z groty, zsuwając w dół i obserwując wielkiego raka, gmerają- cego wśród fal. Podbiegł do głazów pod wiaduktem. Rzeczy leża- ły wysoko i były suche, ostatni przypływ do nich nie sięgnął. - Co robisz? - zapytał Jack, doganiając przyjaciela. - Tu ukryliśmy ubrania dla Langleya. Jeśli chcesz, możesz wziąć numer piąty. Ja wezmę trzeci. Helen rozdarła koszulę, ale to lepsze od tych lalkowych łachów. Chyba będą przyciasne. We- dług moich standardów James Langley był chorobliwie szczupły. Jack wyciągnął kamienie z butów, oglądając skrawek papieru. - Gdzie numer cztery? - zapytał, naciągając koszulę. - Twój ojciec je wziął, kiedy przeszedł. Jeśli Langley się zja- wi, będzie miał pecha. Musi sobie spleść portki z wodorostów. Idziemy. Pobiegli w górę drogą z plaży, na skos przez łąkę, w kierun- ku urwiska, po raz pierwszy przez szum przyboju, słysząc organy parowe. Niski, huczący dźwięk wypełniał powietrze, wręcz nim wstrząsał, jakby dobiegał ze skał i ziemi pod łąką. Zatrzymali się na moment, żeby popatrzeć w tył, na raka wędrującego za nimi w świetle księżyca. Wydawało się, że w końcu ich dostrzegł, ale poruszał się powoli, niepewny czy gonić ich pod górę, oddalając się od plaży. Wesołe miasteczko było oświetlone, choć różne kolejki stały puste - wszystkie oprócz Ropuchy. Biegnąc chłopcy słyszeli ło- mot wagoników, głośne śmiechy, nieregularne krzyki i jęki „du- chów". Jack pędził pierwszy. Skeeziks zostawał z tyłu, ale gnał jak jeszcze nigdy w życiu, z grymasem determinacji na twarzy, który świadczył, że w końcu jest gotów podjąć każde konieczne wyzwanie. Jack widział kopulasty piec, jego otwarte drzwi, ryczący w nim ogień. Wyglądał jak sklepiona brama, prowadząca wprost do piekła. Dwaj ludzie, długowłose cienie na tle szalejących pło- mieni, ładowali do środka paliwo. Jeden wpychał grube szczapy z porąbanych pni, drugi łopatą wsypywał węgiel. Obaj zginali się, zataczali i wrzucali paliwo ruchami mechanicznych marionetek w takim tempie, że palenisko musiało być przepełnione. Łomot i syk wypełniały powietrze, rytmiczne, powolne, jak bicie paro- wego serca, buum, buum, buum słyszeli, podchodząc z plaży, dźwięk z każdym uderzeniem był silniejszy, jakby piec lada chwi- la miał eksplodować wraz z napędzanym przezeń silnikiem. Orga- ny parowe wzdychały i jęczały ze środka ciemnej, nieruchomej karuzeli. Jeden z ludzi nacisnął dźwignię, wystającą z boku pieca, błyszczącą w blasku płomieni i natychmiast świszcząca struga pa- ry wytrysnęła ze szczytu mechanicznego urządzenia podłączonego do ceglanej kopuły. Łomot potężnego serca przycichł, zmienił się w mocny puls. Blask świateł wesołego miasteczka przygasł, jakby lampy nie spalały oleju, ale były napędzane parą, jak kolejki. Zbliżywszy się do sklejkowego luku wznoszącego się nad po- lną drogą, biegnącą wzdłuż urwiska Jack zwolnił kroku. Skeeziks sapał za nim. Wchodzenie tam pod łukiem, ot tak, jakby przyszli tu tylko dla przyjemności wydawało się szalone i głupie. Nic jed- nak innego nie mogli zrobić, na otwartej łące nie było się gdzie ukryć. Sklejkowy płot, ciągnący się w obie strony, zdawał się skrzyć, ale to migotanie najwyraźniej nie miało nic wspólnego ani z lampami w wesołym miasteczku, ani z pochodniami, powty- kanymi tu i ówdzie w trawę. Krzykliwe kolory klaunów, demonów i małp namalowanych na plakatach pokrywających ściany wydawały się zmienne i po- głębiające się z każdą chwilą. Powoli, w miejscach, w których jeszcze przed chwilą nie było nic, zaczęły się pojawiać twarze - gapiące się spoza karłów na rowerach, na wpół zasłonięte przez dziwne, miękkie linie napisów - twarze nie akrobatów, siłaczy i tłuściochów, ale obce oblicza o pustych oczach, zagubione wśród niezliczonych warstw plakatów naklejanych na ściany od nie wia- domo ilu lat. W miarę jak farba nabierała głębi barw, widmowe twarze stawały się coraz wyraźniejsze. Przecinające je zmarszczki żalu i strachu pogłębiały się, aż w końcu z drgań i rozbłysków po- wstał tłum poruszających się niespokojnie tysięcy schwytanych dusz, wynurzających się z nieprawdopodobnych głębi ściany. Sklejka i plakaty stały się niemal przezroczyste, tak że poza ni- mi, przez nie, widać było wolno obracający się diabelski młyn, płomienie otwartego pieca, ciemne, kiwające się wrota Latają- cej Ropuchy. Jack i Skeeziks stali, gapiąc się na twarze, dopóki nie zdali sobie sprawy, obaj w tej samej chwili, że wśród duchów znajdo- wał się Lantz, którego twarz dostrzegli na przedzie procesji, wy- mizerowaną i zmęczoną. Coś się za nim materializowało - uno- szący się w przestrzeni duch, który wyglądał jak kurz strzepnięty z dywanu. Chłopcy przebiegli pod łukiem, właściwie uciekli, pew- ni czyja twarz nabierała tam konturów. Skręciwszy za rząd namiotów, znów usłyszeli klekot raka. Jack obejrzał się, ostatni raz, i zobaczył go przechodzącego pod łukiem. Wyblakłe, pastelowe barwy jego pokrytej pąklami musz- li błyszczały w świetle lamp. Gigantyczny rak pustelnik, choć był ogromny i zdumiewający, jakoś pasował tutaj, jakby był pospoli- tą atrakcją w wesołych miasteczkach. Chłopcy prześlizgiwali się w cieniu. Dać się teraz dostrzec byłoby niezbyt mądrze. A jed- nak, jeśli się nie pospieszą... Czyjaś dłoń spadła Jackowi na ramię. Krzyknął, zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, stracił równowagę i usiadł, pewien, że to doktor Brown, któremu udało się uciec z kociej paszczy. Ale był to MacWilt, uśmiechnięty, oblizujący powoli wargi. Prawa powieka drgnęła mu, kiedy schylił się i chudą, kościstą dłonią złapał Jacka za kostkę. W drugiej ręce trzymał nóż o wąskim, mocno zardzewiałym ostrzu. Skeeziks trafił MacWilta w bok głowy, podbił go w górę jak mokrą wronę, a sam przetoczył się po nim i wpadł na ścianę na- miotu. Jack zerwał się i nadepnął przeciwnikowi na nadgarstek, zamierzając osłabić jego chwyt na rękojeści. Właściciel tawerny usiadł, obrócił się gwałtownie, z głową odrzuconą w tył i szeroko otwartymi oczami, złapał Jacka za nogę i zadał szeroki cios no- żem, celując w brzuch chłopaka. Skeeziks zdołał się już pozbie- rać i właśnie w tym momencie rzucił się na MacWilta od tyłu, przewracając go na twarz. Nóż zaplątał się w sweter Jacka - a ra- czej Jamesa Langleya - i został wyszarpnięty z dłoni napastnika. Rozległ się krzyk - Helen - i Jack już pędził pomiędzy namiota- mi. Zaplątany w wełnę nóż obijał mu się o brzuch. Wyszarpnął go i odrzucił, czując obrzydzenie na samo jego dotknięcie. W tej samej chwili usłyszał przekleństwo MacWilta, ale niedokończo- ne, bo zmieniło się w jęk człowieka pozbawionego tchu ciosem w dołek. Jack obejrzał się przez ramię i zobaczył Skeeziksa wybiega- jącego zza namiotu, z przeciwnej strony. Przed nimi widniała La- tająca Ropucha. Para wydobywała się spod uniesionych boków budowli, kłębiąc się w świetle lamp, jak wijące się demony. Po- wietrze było gorące, zarówno z powodu pary jak i żaru buchają- cego z pieca, nadal dopełnianego przez dwóch ludzi, a raczej dwie istoty, czymkolwiek były. Jedna z nich, obrócona nieco ku nim, wyglądała jak szkielet ubrany w szmaty. Pojawił się następny upiór mechanicznie kuśtykający w stro- nę diabelskiego młyna. Tuż za nim posuwał się rak doktora Jen- sena usiłujący olbrzymimi szczypcami złapać go za szyję. Przedarł się przez linię lamp, przewracając je na dach najbliż- szego namiotu. Ogień rozszerzył się błyskawicznie, płonący olej zebrał się w kałużę na mokrym dachu, kapiąc z krawędzi, rozja- śniając noc kroplami ognia. - Wyłączę to! - krzyknął Skeeziks, wspinając się na barierkę otaczającą Latającą Ropuchę. Jack skinął głową. - Dobra! Rzucił się ramieniem naprzód w drzwi, które obróciły się na zawiasach, wpuszczając go do mrocznego wnętrza. Gdzieś tam by- ła Helen. Na pewno. Z początku nic nie widział, ale żeby znaleźć drogę, wystarczyło trzymać się torów. Przewrócił się, zaczepiając o jakieś dwie rury biegnące pod ścianą, pokuśtykał jednak na- przód, najśpieszniej jak się dało. Czterdzieści stóp dalej płonęło światło, niemal niewidoczne za zakrętem torów. To powinien być facet wrzucający swoją głowę do koszyka. Jack zaczął biec truch- tem. Oczy mu się już wystarczająco przyzwyczaiły do mroku. Przyszło mu do głowy, że może nigdy nie zdołać dogonić Helen. Trasa wydawała się nienaturalnie długa, jakby była wytworem zarówno mechaniki, jak i magii. W końcu Helen by dogoniła je- go, ale nie chciał czekać. Powietrze było ciężkie od pary, przez co czuł się jakby niósł worki z piaskiem. Pomyślał, że chyba za krótko spał w bucie, czuł się śmiertelnie zmęczony. Zdał sobie też sprawę, że jest mu zim- no od - jak długiego czasu? - chyba kilku dni. Na tej trasie bu- chało wręcz gorąco. Zwolnił, nie było się po co spieszyć. Helen dogoni go. Będzie to musiało wystarczyć. Nie mógł gonić jej w nieskończoność. Za- trzymał się, zachwiał, czuł się jakby spadał wprost w studnię - w nienormalnie wolnym tempie, leniwie, sennie, na puchowej poduszce. Ciężko oparł się o ścianę i próbował odpędzić senność. Jednak to było coś więcej, nie ustępowało. Z przodu dobiegł go śmiech, stukot i łomot kółek po torze. Tego właśnie chciał - prawda? - usłyszeć nadjeżdżający wa- gonik. Nie bardzo pamiętał dlaczego. Pojawił się za nim, w ciem- nościach, zbliżając się przerażająco powoli, jakby nadlatywał przez wirującą parę. Z początku wydawał się pusty, okazało się, że ktoś spał na siedzeniu. Helen. Nawet w ciemnościach był tego pewien. Jack, zataczając się ruszył w jej stronę, w kierunku nad- jeżdżającego wagonika, na środek toru. Wózek podtoczył się jesz- cze trochę w przód, koła ledwie się obracały, w końcu, z ostat- nim sapnięciem wypuszczanej pary, stanął. W nagłej ciszy wyraźnie było słychać uderzenia i pulsowa- nie pieca. Para rozwiała się, unosząc się pod sufit, wraz z nią zni- kła przygniatająca, duszna atmosfera. Jack usłyszał czyjś krzyk. To był Skeeziks. Wyłączył instalację, jak obiecał. Jack otrząsnął się z senności i przebiegł ostatnie parę stóp, dzielące go od He- len. Szarpnął poręcz w przód, żeby móc za nią sięgnąć. Helen po- ruszyła się niespokojnie. W przyćmionym świetle jej twarz wyda- wała się szara i bez wyrazu, oczy miała półprzymknięte. Będzie musiał wynieść ją na morskie powietrze. Jednak łatwiej było po- myśleć niż zrobić. Choć drobna, była cięższa niż myślał, w dodat- ku leżała zwinięta w wagoniku, a on, schylony do wnętrza, musiał polegać głównie na kręgosłupie... Nagle pchnięto go od tyłu. Runął do przodu, upuszczając He- len z powrotem na siedzenie, tracąc równowagę. Złapał za kra- wędź wózka, odwrócił się i zobaczył Pebblesa, uśmiechającego się lubieżnie, ssącego palec. Trzymał coś w ręce - wyglądało to jak lalka, z głową z papieru do origami, polepiona z gliny i wło- sów, wstrętna rzecz z kurzym dziobem na twarzy, kurzymi łapami zamiast stóp i kawałkami dziwnego, przesileniowego stwora, przyszytymi kolorowymi nitkami. - Część z tego to ty - powiedział Peebles z uśmiechem. Mó- wiąc to, wbił w lalkę igłę i oczy rozszerzyły mu się w nagłej ucie- sze, gdy zobaczył, jak twarz Jacka skręca się z bólu. Wyszarpnął igłę i przymrużył porozumiewawczo oko. Jack już się opanował, nagle przypomniawszy sobie, jak wpakował haczyk w nieszczę- snego wędkarza, a potem pożyczył jego but nie powiedziawszy nawet „dziękuję". No cóż, nie miał wyboru. Będzie musiał szyb- ko załatwić przeciwnika. - O, nie - odezwał się Peebles. - Nie ruszaj się. Nie wyszłoby ci to na dobre. Mogę ci teraz zrobić takie rzeczy, jakich nawet nie umiałbyś sobie wymyślić. Jack ani drgnął. Pozwolił wrogowi mówić. Ból ciągle jesz- cze szarpiący mu bok sprawiał, że groźby brzmiały przekonują- co. Peebles przekrzyczał narastający łomot pieca. Wzrok miał rozbiegany. - Nasz tłusty przyjaciel najwyraźniej wyłączył instalację. Wi- działem, jak się z nią mocował, kiedy go mijałem, ale MacWilt zajmuje się tym. Za chwilę... Odległy świst pary przerwał mu. Pulsowanie natychmiast osłabło. Jack ruszył przed siebie, ale zatoczył się do tyłu, gdy Pe- ebles wyprostował się, wbijając igłę w lalkę. Odwrócił się i przy- patrywał mu się, gotów do następnego ciosu. - Mógłbym cię tym zabić, wiesz? Ale jakaż to by była strata. Poza tym lubię ci sprawiać ból. Mam lalkę z przyklejonymi wło- sami tłuściocha. A także lalkę Helen. Obciąłem im włosy, kiedy spali. Twoje zdobyłem pewnej nocy miesiąc temu, kiedy zosta- łeś na noc u panny Flees - odrobinkę, ale wystarczy. Nagle, aż Jack krzyknął z zaskoczenia, Helen kopniakiem wytrąciła lalkę z rąk Peeblesa. Jack poleciał na ścianę, jakby to jego kopnęła w brzuch. Kukiełka poleciała w ciemność. Helen stała, chwiejąc się, jakby miała zaraz zemdleć. Peebles rzucił się na nią klnąc. Kiedy zamierzył się na dziewczynę pięścią, światła pojaśniały, para buchnęła spod toru oraz ze szczelin w spojeniach podłogi i ścian, jakby cały budynek był silnikiem, budzącym się do życia. Pusty wagonik skoczył naprzód, odpychając Helen i Jac- ka oraz uderzając Peeblesa w bok. Próbował uskoczyć, ale nie zdołał powstrzymać inercji swojego ataku na Helen. Wagonik od- jechał, pusty. Jack złapał Helen za rękę i pociągnął ją ciemnym koryta- rzem w stronę drzwi. Dziewczyna zaczęła się osuwać, z trudem odciągnął jaz drogi następnego wagonika, który minął ich szyb- ko i wynurzając się niespodziewanie z ciemności uderzył prosto w plecy Peeblesa, szukającego lalki na torach. Kiedy Jack schy- lił się, żeby podnieść Helen, usłyszał wrzask swojego wroga. Na- pędzany strachem, krążącym mu w żyłach jak eliksir, znalazł w sobie dość sił, żeby odbiec, trzymając dziewczynę na rękach. Wstrzymywał oddech, wiedząc, że jeśli się podda, w gorącej, za- parowanej atmosferze nie zrobi więcej niż dziesięć kroków. Ske- eziksowi się nie udało, MacWilt musiał go powstrzymać. Peebles wrzasnął za jego plecami, kuśtykając w ślad, ze zdeformowaną ręką zwisającą nienaturalnie u boku, częściowo urwaną albo po- łamaną przez wagonik. Nie krwawiła, wyglądała jak kończyna manekina. Peebles jednak cały czas się uśmiechał, najwyraźniej nic nie czuł. Kiedy uderzył go wagonik, krzyknął z zaskoczenia, nie z bólu. Przez jazgot pary i wstrząsający sklejkowymi ścianami łomot pieca Jack słyszał wołanie Skeeziksa. Znowu, znienacka, dopływ pary zmalał, światła przygasły, a on ponownie mógł biec. Poczuł się, jakby właśnie wyszarpnął stopy z gęstego błota. Helen też wcale nie była taka ciężka teraz, kiedy trzymał ją bezpiecznie w ramionach. Zobaczył przed sobą drzwi, na wpół otwarte, zablokowane stojącym w nich wagonikiem. Wpadało przez nie oceaniczne po- wietrze, owiewając im twarze. Na zewnątrz noc rozświetlały pło- mienie. Rząd namiotów i sklejkowych bud zamienił się w ścianę pomarańczowego ognia. Sześć kroków od drzwi fala bólu prze- szyła mu pierś. Zatoczył się na ścianę, oddychając ciężko. Wypu- ścił Helen z rąk, dziewczyna potoczyła się po ziemi, ale mimo oszołomienia próbowała wstać. Peebles stał za nimi, mniej więcej w odległości dwudziestu kroków. W kikucie ręki trzymał lalkę, nad nią igłę. - Czekajcie tam! - krzyknął. Jack posłuchał. Helen wstała, opierając się dłońmi o kola- na. Noc trzęsła się od huku pieca i ryku organów parowych - któ- re teraz zupełnie oszalały, wydając z siebie kakofonię trąbienia i wycia. Znowu rozległ się wizgot pary, teraz przypominający świst gwizdka parowozu, ale tym razem łomot nie przycichł. Urwisko trzęsło się od niego. Nagle pod krawędzią budynku zawi- rował dym. Ściany zaczynały płonąć. Peebles zawahał się, patrząc zakłopotany. - Na zewnątrz! - polecił, podchodząc do nich z uniesioną igłą. Jack cofnął się w stronę drzwi. Helen, potykając się, wyszła za nim, krztusząc się gwałtownie gęstniejącym dymem. Skeeziks zawołał Jacka po imieniu. Metrowym prętem walił w drewniano- -żeliwną aparaturę napędzającą kolejkę. Jakiś kawałek odpadł z wyraźnie słyszalnym zgrzytem giętego metalu i zwisł, kiwając się smętnie. Za Skeeziksem leżały porozrzucane kości szkieletu, roztrza- skanego na kawałki. Nieco dalej leżał MacWilt, przegięty przez niski, połamany płotek. Dalej, w migotliwym świetle pożaru, rak doktora Jensena szarpał się i trzaskał szczypcami, zaplątany w rozporki i liny przechylonego diabelskiego młyna. Odciągi po- pękały. Koło, obracając się dziko, potrząsając i kiwając wagoni- kami, zwaliło się na płonące namioty, z szumem rozrzucając do- okoła płonące kawałki materiału. Skeeziks porzucił pręt, l podbiegł do Jacka, podtrzymującego Helen i niemal natychmiast ich opuścił, ruszając za Peeblesem, który uciekał przygarbiony, utykając na jedną nogę, w stronę pulsującego pieca i silnika. Skeeziks zwolnił, osłaniając twarz prawym ramieniem i pozwolił uciekinierowi biec wprost w piekący żar. Piec wyglądał, jakby dwukrotnie się powiększył, był olbrzy- mi. Przepastny otwór paleniska świecił różowo-białą barwą. Przy- mocowane doń metalowe rury, pojemniki i kotły żarzyły się wi- śniowo. Dwa szkielety stały przed nim, ich ubrania i włosy dawno spłonęły, żar przeświecał im pomiędzy żebrami. Jeden z nich wciąż pakował do pieca szufle węgla, drugi wrzucał całe paliki. Obydwa poruszały się w dziwnym, szarpanym rytmie, zgodnym z hukiem i świstem pary. Drugi szkielet przerwał na moment, że- by nacisnąć dźwignię, ale żelazny pręt wygiął się jak długa, ste- arynowa świeca i nic się nie stało, kiedy stwór się na niej oparł. Peebles wrzeszczał coś do nich, wymachując ręką. Jack, Skeeziks i Helen uciekli, jak najdalej od ognia, od pie- ca, w stronę bramy, rozciągającej się za nią łąki i oceanu. Usły- szeli, jak dach Latającej Ropuchy zapadł się z łoskotem. Jack obejrzał się, popatrzył na raka, który truchtał pomiędzy płomie- niami, zatrzymując się na moment, żeby złapać słabo opierają- cego się MacWilta, na którym tliło się ubranie obsypane iskrami. Noc przepełniały teraz płomienie, rzygająca para i BUUMM! BUUMM! BUUMM! kopulastego pieca. Szkielet-palacz schylił się, najwyraźniej nie zwracając uwagi na wrzaski Peeblesa, na- garnął całą górę węgla, odwrócił się, wsypał ją do paleniska i za- marł, wahając się, kiedy razem z potokiem węgla poszybowała łopata i jego ręka, która przez moment kiwała się w ogniu, potem rozleciała się na drobne kawałki. Obydwa szkielety zadygotały i rozpadły się jak domek z kart. Peebles zasłonił sobie twarz zdro- wą ręką i zawył po raz ostatni. Nikt z trojga przyjaciół nie usły- szał tego krzyku, domyślili się go tylko po szeroko otwartych ustach Peeblesa oraz przerażeniu malującym się w jego szeroko rozwartych oczach i na twarzy, oznakach, które dostrzegli w ostatnim momencie przed eksplozją pieca. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Jack ocknął się w gabinecie doktora Jensena. W głowie mu hu- czało, a kiedy uniósł się na łokciach, czoło przeszył mu ból, jakby oberwał krawędzią ostrego kamienia. Skrzywił się, ale nie opadł z powrotem na łóżko. Czuł się oszołomiony i zamrugał, żeby po- zbyć się tego uczucia. Najwyraźniej spał bardzo długo. Był późny ranek, może nawet koło południa. Zobaczył Helen, Skeeziksa, doktora Jensena. Pani Jensen stała w drzwiach i szeptem rozma- wiała z kimś w kuchni. Spróbował przesunąć nogi, żeby usiąść, ale nie mógł. Lewa noga była usztywniona w łubkach. Skeeziks miał na czole zakrwa- wiony bandaż. Kiedy zobaczył, że Jack się ocknął i przygląda się opatrunkowi, wykrzywił się i powoli potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że przeszedł przez wyżymaczkę, że wygrali, ale za poważną cenę. - Jesteś ranny - odezwał się Jack słabym głosem. - Tak - przyznał Skeeziks, potrząsając głową. - To było pie- kło. Wybuch, fruwające cegły, wszędzie płomienie. Miejscowe „Cities of the Plain"*. A ten okropny rak... Helen wyciągnęła rękę i zerwała Skeeziksowi bandaż z gło- wy, rzucając go z niesmakiem na stół. - Podrapał się o cyprys, odciągając cię z drogi raka. W ogóle nie był ranny w głowę. - Mogłem zostać ranny w głowę. Niewiele brakowało. A ty, Jack, powinieneś był widzieć tego raka. Złapał Mac Wilta tuż przed wybuchem i potem wiał jak wściekły do zatoki - prosto na nas, a ty leżałeś tam, nieprzytomny, oberwałeś cegłą i miałeś skręconą nogę. Eksplozja go przewróciła i urwała mu mniejsze - Trzeci tom westernowej trylogii napisanej przez Cormaca McCarthy'ego (I - „Ali the Pretty Horses", H - „The Crossing"). (Przyp. tłum.) szczypce. Popatrz - Skeeziks wskazał na stół, gdzie leżała olbrzy- mia, wygięta para szczypiec, mniej więcej metrowych, lekko nie- bieskawych w świetle lamp. - A to są mniejsze! Zaciągnąłem cię za cyprys; no dobrze, razem z Helen. Rak podniósł się, poszedł dalej, niosąc MacWilta, prosto do oceanu i zniknął. Na margine- sie, podrapałem się w rękę, ale to drobiazg. Bandaż na głowie to był żart. Jack uśmiechnął się do niego lekko, potem szerzej. Wtedy spostrzegł leżący koło szczypiec bukiet polnych kwiatów - goź- dzików, mniszków, żółtych olchowych liści. - Jeeej - westchnął, nie mając pojęcia, co powiedzieć, mając takich przyjaciół. - To nie dla ciebie - wyjaśnił Skeeziks. - Tylko dla Elaine Potts. Przyjeżdża dzisiaj, popołudniowym autobusem. Helen ka- zała mi ich nazbierać. Twierdzi, że najwyższy czas, żebym się ustatkował. Jack uśmiechał się nadal. To nawet lepiej, że jego przyjaciel da kwiaty Elaine. - Tak naprawdę - odezwała się Helen, zerkając na Skeezik- sa, ale zwracając się do Jacka - to ja poszłam po kwiaty dla cie- bie, na sąsiednią parcelę i powiedziałam mu, że powinien zebrać parę sztuk dla Elaine. Jakoś nic z tego nie pojął. Oczywiście, w końcu ja musiałam to za niego zrobić, nie? Zrywał chwasty i twierdził, że zamierza stworzyć bukiet w stylu orientalnym. Skończyło się na tym, że wziął moje kwiaty, a wyrzucił swoje, i dobrze, bo dając Elaine chwasty wszystko by popsuł. Wtedy doktor Jensen zaczai wołać, że się budzisz, więc wpadliśmy tu, nie mając żadnych kwiatów dla ciebie. Przepraszam. - W porządku - powiedział Jack. - Ja... - Może później wyjdziemy po nie. Razem - przerwała mu He- len. Potem, najwyraźniej przypomniawszy sobie jego kontuzjo- waną nogę, dodała: - Kiedy skombinujemy jakąś laskę. - Żadnych lasek - wtrącił doktor Jensen, który dotychczas pozwalał przyjaciołom nagadać się. - Nie dzisiaj. To nie jest po- ważne skręcenie, ale wziąwszy pod uwagę uderzenie w głowę i całą resztę, dzisiaj sobie darujcie. Aha, Jack, zanim odeszli- ście we trójkę ostatniej nocy, zanim ogłuszył mnie Harbin, chciałem ci coś dać. Twój ojciec zostawił mi to wcześniej tego wieczoru. Wzmianka o ojcu przywołała wspomnienie wysiłku, jaki wło- żył na dworcu w znalezienie rodziców. Widział twarz matki w oknie wagonu, wychyloną zza krzyczącego coś ojca. Poznał ich z fotografii - na pewno się nie mylił. Lecz teraz, kiedy zobaczył ją naprawdę, przypominał sobie więcej niż tylko zdjęcie. Wspo- mnienia owe były równocześnie bolesne i cudowne. Oznaczało to, że jakoś, w odległym czasie jego matka nie umarła, że żyła gdzieś z jego ojcem. Znaczyło to też - wspomnienie - że jako pa- miątkę miał tylko to krótkie spojrzenie na jej twarz. Doktor Jensen podał mu pierścionek. - Twój ojciec powiedział, że być może nie będzie mógł wró- cić. Jeszcze tego nie wiedział. Strasznie się spieszył, może nie zdołał dokończyć swojej nocnej roboty i przejść z powrotem. Zo- stawił mi więc to, z poleceniem przekazania tobie, jak myślę ja- ko pamiątkę. Jack wpatrywał się w pierścień. Widział go już przedtem. Był złoty - kółko z fal wpadających jedna na drugą. Widział go na dłoni olbrzyma, właśnie ten klejnot podrzucał i łapał. Jack wi- dział, jak złoto wiruje w powietrzu i ląduje na ogromnej dłoni, a potem, przed odejściem, z niewiadomych powodów olbrzym puszcza doń oko. Włożył pierścień na palec, nagle zdając sobie sprawę, kim był ów olbrzym. Wiedział też, kim była ta kobieta, tak podobna do Helen, tylko starsza. To była Helen, ileś lat póź- niej. A olbrzym to był on sam. - Piekarnia należała do ciebie - powiedział nagle, spogląda- jąc na Skeeziksa. - Pączki były twojej produkcji. Skeeziks skinął głową. - Tak przypuszczałem. Czyli, że ożeniłem się z Elaine. Powie- działem to Helen. Te kwiaty są miłe, i tak dalej, ale nie są nie- zbędne. Wystarczyłyby moje chwasty. - Jesteś palant - oświadczyła Helen. - A ty i ja - Jack zwrócił się do dziewczyny, ale ugryzł się w ję- zyk i zarumienił. Nie mógł być w końcu pewien, że byli małżeń- stwem, tam w domu koło portu. Mogli nadal być tylko przyjaciół- mi. No cóż, coś z tym trzeba będzie zrobić. Nie podobał się sobie z brodą. Napisze list do samego siebie, żeby sobie o tym przypo- mnieć. Z punktu widzenia myszy broda jest okropną rzeczą. - Coś się piecze - powiedział Jack, wywęszywszy nagle za- pach gorącego chleba. - To świeży chleb - wyjaśnił Skeeziks, przewracając rado- śnie oczami. - Także gulasz i ciasto. Nie opróżniaj tym razem swo- jej fajki do garnka. Nie możemy pójść do - jak to się zwało? - Hoovera. Jeszcze się tu nie pokazał. Wszyscy inni już są. - Co? - zapytała Helen, zaskoczona. - Twojej fajki? - Nic takiego - mruknął Jack. - Nie palę fajki, prawda? My- ślę, że powinienem się tym zainteresować, żeby być gotowym, kiedy przyjdzie na to czas. - Jeszcze jest mała niespodzianka - powiedziała Helen, naj- wyraźniej czymś zaniepokojona. Jack nie miał czasu, żeby spytać, na czym ta niespodzianka polega, kiedy weszli mężczyzna i kobieta - jego ojciec i matka. Jack chyba zleciałby na podłogę, gdyby matka nie chwyciła go w objęcia i przytuliła, zachowując się, jakby nie widziała go od dwunastu lat - co było, oczywiście, prawdą. Ojciec stał, rozpromieniony, przyglądając się sponad okula- rów, potem bardzo poważnie uścisnął synowi rękę. - A więc udało się nam - rzekł. - Nawet staremu Jimowi Lan- gleyowi. Przyjechał pociągiem razem z nami. Był tam, kiedy zo- baczyliśmy cię na dworcu. Wprowadził się z powrotem do swoje- go dawnego domu. - A my zostajemy tam - odezwała się Helen podekscytowa- nym głosem. - Mówi, że tak długo jak zechcemy. - Ja będę gotował - oświadczył Skeeziks. - Żaden rodzaj ka- pusty się nie przemknie. To moje motto. Nic oprócz kulinarnych delikatesów. Matka Jacka puściła go w końcu, stanęła koło ojca i popa- trzyła na niego. Jack też jej się przyglądał. Była młoda - zaskaku- jąco. O wiele lat młodsza od ojca - coś niezgodnego z jego wspo- mnieniami, ale prawdopodobnie wynikłego z całego tego przeskakiwania w czasie pomiędzy światami. - Wprowadziliśmy się do domu przy porcie - powiedziała - za tawerną. - Wiem, który - oznajmił Jack. Helen naprawdę namalowa- ła koty. Jack spojrzał na ojca. - Jak... - zaczął. - Łatwo - padła odpowiedź. - Jeśli jesteś wystarczająco szyb- ki. Harbin otruł twoją matkę. Wiedziałem o tym, ale nie wiedzia- łem, co to było. Umierała, a ja nie mogłem nic zrobić. Kettering wiedział i przeszedł przekonany, że ja też wiem, ale mylił się. Po- szedłem za nim, ale nie mogłem go znaleźć na dworcu - sam wiesz, jak tam jest. Kiedy w końcu dopadłem go, Przesilenie mi- nęło i powrót zajął mi dwanaście lat. Zaplanowałem każdą chwilę tych dwunastu lat - jak sądzi- łem dopracowałem plan do perfekcji. Potem natknięcie się na kota i wywiezienie cię przez Willoughby'ego na rok na północ za- waliło wszystkie moje plany i próbując nadążyć, musiałem się bardzo spieszyć. Kiedy wróciłem po twoją matkę, już wiedząc, jak ją uratować, rozważaliśmy oboje odszukanie ciebie i zabranie z nami. Moglibyśmy wtedy zacząć w tym samym miejscu, w któ- rym przerwaliśmy, nie tracąc tych wszystkich lat radości, jaką sprawiałoby nam przyglądanie się, jak dorastasz. Nie zrobiliśmy tego. Na podstawie moich krótkich obserwacji i tego, co powie- dział nam doktor Jensen, uznaliśmy, że wyrosłeś na porządnego człowieka. Miałeś swoich przyjaciół, wspomnienia i nie mogliśmy ci tego odebrać. Przeszliśmy więc i posunęliśmy się w przód, żeby cię dogonić, bojąc się, że nam się nie uda, że Przesilenie nas przerzuci i znów cię stracimy. Jednak dałem ci eliksir. To była niewiadoma. Może sam byś przeszedł i w najgorszym wypadku urządzilibyśmy sobie samotnie życie w jakimś zakątku czasu. Jednak kiedy zniknąłeś nam na stacji... No cóż, nieważne. To była paskudna chwila dla nas wszystkich, ale jesteśmy tu razem, prawda? Skeeziks powie- dział nam, że Harbin nie żyje. Wesołe miasteczko zostało znisz- czone. Jensen nie zobaczył raka pustelnika, ale ma jego szczypce. To prawda. Jack nie mógł oderwać oczu od swojej matki. Dziwnie będzie ją mieć. Czy pozwoli mu czytać po nocy przy świeczce albo wychodzić i wchodzić przez okno po drabince sznu- rowej? Kiedy o tym pomyślał, przypomniał sobie, że dom przy porcie jest parterowy. Nie będzie potrzebował drabinki sznuro- wej. Wystarczy otworzyć szeroko okno i wyleźć wprost na swoje własne podwórko. W krainie snów pani Langley spełniło się mniej, niż się spo- dziewał, ale w końcu nikt mu nic nie obiecywał. Było to głównie romantyczne marzenie ducha na strychu, pogoń za widziadłami. I on, i Helen, i Skeeziks kręcili się na diabelskich młynach, pęta- li się po pociągach, nawiedzonych domach strachów i stawiali ża- gle na niemożliwych łodziach. Teraz znaleźli się wszyscy w do- mu, tu, gdzie zawsze chcieli być, w krainie pączków, deszczowej pogody, książek i jeziorek odpływowych, marzeń jak czekające na przypływ zamki z piasku. Na wiosnę będą urządzać pikniki w zatoczce. Jesień stanie się smutną porą wspomnień o niezliczo- nych obcych, przelatujących przez wyblakłe szczątki starych pla- katów reklamowych wesołego miasteczka na zachodniej plaży, wsypujących piasek do wyrzuconego na brzeg buta, zasypujących mosiężne ramki zgubionych okularów, pokrytych kryształkami soli. //i 05 8 SPIS TREŚCI Część l W której przybywa wesołe miasteczko 7 Część II Przez okno strychu 83 Część III Krab doktora Jensena 169