Wiktor Zwikiewicz — Zerwane ogniwo — Marzenie — Kłamstwo — Podpalacze nieba Zerwane ogniwo Parno. Wiatr zastygł w plątaninie bambusowych pędów i lian, ustąpił miejsca ciszy zdawałoby się wiecznej, a jednak gdzieś z południa, spoza liściastej ściany drzew, narasta głuchy pomruk. Brudnym, pełnym mglistych nacieków sklepieniem chmur płyną czarne cienie. Ociąźałe, niosąc w trzewiach brzemię śmierci, prą na północ. Nadlatują falami — jedna, druga... Wysiewają w przestrzeń brzęk szukającej żeru szarańczy, przenoszą się wysoko niewidzialnym rojem i milkną wreszcie, głuszone murem rosnącej odległości. Lecą do swego celu. Dżungla zostaje. Trwa ciszą pełną szmerów, szelestów i cieni przemykających gęstwiną traw. Ciężkie powietrze ściele nad bagnami zielonkawy opar przesycony wonią mchów i bladych kwiatów, odorem padliny i cierpkim zapachem butwiejących pni. Dżungla jest niema. Cokolwiek jątrzy niebo czy wnętrze ziemi — nie zakłóca jej spokoju. Cierpliwość jest przywilejem starców, których nie wzrusza upływ tysiąca lat podobnych do siebie jak dwie krople deszczu. Dżungla nie zna już dawno nawet stanu oczekiwania, po prostu — istnieje. Jej życie toczy się w odwiecznym rytmie nieustannego powtarzania cyklu biologicznych przemian, wyznaczonego obrotem planety i kołowaniem księżyców. W rytmie uzależnionym od jądrowych kurczy słonecznego kotła i niepojętych wpływów gwiezdnych mgławic. I nieistotne, czy wyrosła ze skrawka lądu przynależnego Ziemi czy którejkolwiek z planet choćby najdalszych gwiazd. Ludzie są wszędzie. Lub będą. Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 000001 — Nazywam się Ernest Toebben. —— Naprawdę? —- Powtarzam raz jeszcze: jestem Ernest Toebben. — Znaliśmy kiedyś człowieka o tym samym imieniu. — Więc musicie przyznać mi rację. — Od trzydziestu lat pracujesz w naszym instytucie. Wszyscy cię Znają. Nagle zaczynasz obstawać przy twierdzeniu po prostu śmiesznym. To nie ma sensu. — Próbujesz dopatrywać się sensu w moim postępowaniu? Gdybym potrafił się jeszcze śmiać — odpowiedziałbym ci śmiechem, ale dziś czuję dla was tylko litość. Pokaż mi w waszym świecie ludzi, którzy zachowali rozsądek, oraz ich działanie, którym ja nie odmówię racji. Gdzież ona jest? Chcecie mnie sądzić. Za co? To, co zrobiłem tutaj, nie było zbrodnią. — O tym zadecyduję ja. — Przeceniasz swoje siły. — Jestem sędzią. — Jesteś tylko maszyną. Taką samą jak ja i wszyscy wasi ludzie. I w ciebie założono program. — Każdy uczy się od swoich nauczycieli. — Ale myśleć powinien sam. — Frazesy. — Tak? A cóż wy zaofiaruj ecie w zamian? Czym są wasze dążenia? Pełzniecie, bojąc obejrzeć się wstecz, bo zobaczylibyście tam własny strach. Za życia ślepi i głusi kroczycie nie widząc przed sobą drogi, nie rozumiejąc, że i tam jest koniec waszych dni. — Czy tylko to chciałeś powiedzieć ? — Nie... A więc nazywam się Ernest, Ralph albo Tout — nieważne. Nazywam się po prostu Toebben. Chmury ciągle gęstnieją, pomyślał. Zmęczonym wzrokiem powiódł wzdłuż betonowej wstęgi lotniska. Bure obłoki nawisły nisko gipsowym odlewem poszarzałego nieba. Dzień za dniem wsysają wilgoć powietrza. Łączność z pilotami rwie się już po paru kilometrach i nie pomagają rozrzucone daleko retransmisyjne stacje. Kiedy ustaje łączność, kończy się wszystko i w dżungli wyrasta jeszcze jeden, ten najmniej pożądany, ognisty grzyb. Ile ich było w ostatnim czasie? Pomyślał, że to już nieważne. Przynajmniej dla niego. Lehmann może się wić jak piskorz i na gwałt poszukiwać panaceum na dolegliwości Kontroli. Dobre wróżki tylko w bajkach szafują cudownymi darami, w rzeczywistości nikt nie powstrzyma pory monsunów. Tak, to nie jest ważne. Nie sposób współczuć innym, jeszcze takim jak Lehmann, kiedy nie wie się, co z sobą samym począć. Śmieszna rozterka. Nie spodziewał się dotąd, że kiedykolwiek znajdzie czas, żeby pomyśleć o tym. On i rozterka — zabawne zestawienie. A może to i lepiej, że młodość bywa krótkowzroczna? Młodość. Była — minęła. Od niedawna czuje się jak ktoś niepotrzebny ii oszukany. On — Ralph Toebben. Czy tak łatwo przedzierzgnąć się w skórę starego człowieka ? Dawniej było inaczej. Świat przepływał cuchnącym nurtem codzienności obok niego, a on przeżywał swoje dni powoli i nie uświadamiał sobie, że pod jego stopami rozwiera się przepaść. Pogłębia się rozsadzana stopniowo seriami drobnych potknięć, trawiona uśmiechem Lyalla, dwuznacznymi uwagami Lehmanna i chłodnym, ironicznym spojrzeniem Touta. Ostatnie było najbardziej dotkliwe. Nigdy nie roztrząsał łączących go z synem stosunków, a mógł. Może wiele zostałoby wyjaśnione już wtedy? Dzisiaj, po latach dwustronnego milczenia, konflikt nawarstwił się tysiącem niedomówień, lękliwych przemilczeń, i to głównie z jego strony. Z winy genialnego uczonego, Ralpha Toebbena, którego ojcowskie osiągnięcia nie dorównywały jego naukowej sławie. Wzdrygnął się. Zrozumiał, że odruchowo nazwał siebie ojcem Touta. Słowo „ojciec" nie było tu odpowiednie. Brzmiało jak żywcem wyjęte z apokaliptycznej makabreski. On ojcem Touta... Szarpnął kołnierz koszuli zaciśnięty białą obręczą wokół szyi i westchnął głęboko. Powietrze nie przyniosło ulgi. Było nagrzane, 'tamujące oddech duszną zawiesiną przemieszanych woni. Dzisiaj czuje się niepotrzebny. A o czym myślał, gdzie dążył, czego oczekiwał przez całe swoje życie? Po prostu istniał problem, który należało rozwiązać. Za jaką cenę? Na to nie zwracał uwagi. Widział przad sobą skrzyżowania dróg, z których prawie każda prowadziła w labirynt ślepych zaułków. Więc zmuszał ciało i myśli do wytężenia wszystkich sił, aby w gąszczu formuł, w chaosie procesów odnaleźć ten jeden, dający w perspektywie chociażby nadzieję rozwiązania. Wciąż poszukiwał, a przecież powinien był wiedzieć, że nadejdzie chwila, w której czas stanie. Zatrzyma się, ale tytko dla niego. Bo świat pójdzie dalej. Drogami marzeń ludzi oddanych utopijnym ideałom, cierpień ludzi przegranych i nieustannej walki tych najbardziej szalonych, będzie zmierzał w stronę innych dni, takich, jakimi zechcą je widzieć oni wszyscy. On zostanie poza nawiasem tych dążeń, porzucony na skraju drogi, którą jakże opacznie próbował torować. Świat musi pozostać obojętny na los tego, który nigdy nie czuł odpowiedzialności za losy świata. Cóż za sentymentalizm, pomyślał krzywiąc wargi w nie ; pozbawionym goryczy uśmiechu. Nie przypuszczał nigdy, że stać. go będzie kiedykolwiek na podobne myśli. A przecież chwila ta nadeszła, bo nadejść musiała. W jednej z komórek pamięci mnemotronu spoczywa pełna dokumentacja, monokrystaliczny zapis przeobrażany potokiem prądu w impulsy zaszyfrowanej informacji. Co dalej ? Opracowana technologia praktycznego zastosowania. Pozostaje więc produkcja. Fabryka geniuszów. On już stworzył jednego — więcej się nie odważy. Zakończył swoje dzieło i nie widzi dalszej drogi. Stoi na skraju urwiska, z którego, wie dobrze, wcześniej czy później będzie musiał dać jeden, jedyny krok. Ralph Toebben zacisnął pięści i podniósł wyżej głowę. Oczy napotkały nieruchomą ścianę dżungli. Od ledwie wystających nad ziemię budynków Kontroli szedł Lehmann. Zanim zrównał się z Toebbenem, zdążył nadać twarzy wyraz beztroskiego zadowolenia i tylko mniej posłuszne oczy patrzyły obojętnie, lekceważąco. — Co nowego, Ralph? Słyszałem, że z dziedzicznością; koniec? Bierzesz urlop ? — rzucał pytania nie czekając na odpowiedź. — Urlop ? Wiesz, że nic lubię bezczynności. — Przyzwyczaisz się. — Myślisz ? — przez chwilę poczuł wściekłość, lecz wystarczyło, aby przypomniał sobie Touta, a gniew ustąpił miejsca rezygnacji. Lehmann roześmiał się. — Zobacz — powiedział. — Wracają. Na lotnisku lądowały samoloty. Czasem błysnęło jakieś światło pasów startowych odbite w wypolerowanym aluminiowym boku lub prześwietliło przyklejoną od spodu szklaną gondolę pilota. Lekkie teraz, opróżnione gdzieś daleko nad dżunglą, ledwie dotknąwszy betonowego pasa kołowały na jego kraniec ze swobodnie rozpostartym profilem skrzydeł i nie zatrzymując się niknęły w podziemiach hangarów. Po chwili zaczęli wychodzić stamtąd lotnicy. Szli nie rozmawiając ze sobą. Na głowach mieli lśniące hełmy. Pomimo parnego powietrza żaden nie pozbył się kryjącego pół twarzy nakrycia głowy. — Wszyscy ? — Toebben kiwnął głową w ich stronę. Nie obchodzili go, ale wiedział, że musi coś powiedzieć. — Czterech diabli wzięli. Znowu stymulatory... — Lehmann zacisnął kwadratowe szczęki. Skóra na jego gładko wygolonym karku nabiegła czerwienią, gdy zwrócił twarz w kierunku bunkrów i drobnych figurek ludzi. Chwilę przeżuwał jakieś przekleństwo, po czym, już spokojnie, powiedział: — Bydło. Wzruszył ramionami i poszedł przed siebie. Długi, biały fartuch zawijał mu się wokół nóg, kiedy odmierzał ciężkie, sztywne kroki. Ralph milczał. Dopiero gdy tamten znalazł się w połowie drogi do dyspozytorni, zawołał: — Nie wiesz, gdzie jest Tout?! Lehmann przystanął. Odwrócił się na pięcie i uważnie zmierzył spojrzeniem Toebbena. Potem machnął ręką w nieokreślonym kierunku. — W laboratorium — odpowiedział. — Pracuje? — Tak. Nie wiem, czy cię dopuszczą. Pułkownik postawił ochronę. Ralph Toebben zrozumiał, że krawędź urwiska powali topnieje^ a drobne kamienie toczą się po pochyłym zlboczy w dół, w próżnię. Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 001100 — W latach 1942—44 byłem, znaczy... Zgoda — mój ojciec był kierownikiem specjalnej placówki na terenach niemieckiej Rzeszy. Najpierw w zachodniej Rosji, potem w Polsce. Gdzie dokładnie, nie muszę wam tego mówić. Prace, które zostały wówczas wykonane, znacie równie dobrze. Nie mylę się? — Przypuśćmy. — Oczywiście. Ciekaw jestem tylko, ile dotarło do was. Jeżeli wszystko... — Cóż się zmieni ? — O, teraz już nic. Przynajmniej nikomu to dzisiaj nie pomoże, a ja nie jestem taki znów ważny. Jeżeli prawda była wam znana od samego początku, to jeszcze jeden dowód, że trzymaliście mnie z czystego wyrachowania. — Czyżby ? To coś nowego. — Bynajmniej. Miałem spełnić oczekiwania, na których już wtedy oparliście swoje nadzieje na lepsze jutro. Nie zawiedliście się, prawda? — Wysoko siebie cenisz, ale słucham. Co dalej ? — Teraz jestem wam niepotrzebny. Zrobicie ze mnie szaleńca opętanego psychozą stworzonej przez siebie pseudonauki, któremu majaczy się cień prehistorycznego wilkołaka. — Jeżeli tak twierdzisz, widocznie masz ku temu powody. — A ty mi nie zaprzeczysz ? — Miałem cię tylko wysłuchać. Kontrolna wieża lotniska wznosi się wysoko ponad zaryte w ziemię budynki Bazy. Spłaszczony grzyb obraca się na gładkim, strzelistym korpusie i wysunąwszy czułki anten z nieustanną podejrzliwością przeczesuje mrok. Wolnym krokiem podszedł do budowli nakrywającej szyb windy pancernym dyskiem dachu. U wejścia stoi wartownik. Toebben zatrzymał się niepewnie, ale tamten nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył nieruchomo w stronę dżungli. Miał ciemną, wysuszoną skórę twarzy, obciągnięte zmarszczkami ostro wystające kości policzkowe i czarne węgle rozszerzonych źrenic. Chude ręce kurczowo zaciskały się na kolbie infradżwiękowego emitera. Żołnierz powoli, jakby niechętnie, spojrzał na Toebbena. — Ty, powiedz, gdzie... Kto ja jestem? Toebben cofnął się i dopiero wtedy zauważył trzepot czerwonego sygnału na kulistym hełmie. Minął wartownika nie odpowiadając i zatrzymał się w przejściu, przed ściennym wideofonem. Stanął tak, aby znaleźć się w polu widzenia kamery, lecz ekran pozostał mlecznobiały. — Poproszę dyspozytornię Kontroli — powiedział. — Słucham? — to był na pewno głos Lehmanna. — Przed „studnią" stoi wartownik. Wymień, zanim spostrzeże ktoś z wojskowych. Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko szelest oddechu. — Dziękuję, Ralph... Mam przeciążone kanały. Zacinają się stymulatory. Toebben spokojnie powiesił słuchawkę. Przypomniał sobie nagle, że stojący z tyłu homoid ma broń, ale nie odwrócił się. Miał nawet nadzieję, że usłyszy szczęk odwodzonego spustu, nie nastąpiło jednak nic. A wszystko stałoby się od razu proste. Wszedł do windy. Pomyślał, że 'i Lehmann nie jest pozbawiony swoich lęków. Kłamał od wielu dni wmawiając wojskowym, że przyczyną coraz większych strat w lotnictwie są warunki atmosferyczne. Tymczasem zawodził mechanizm kontroli. Nie ma rzeczy ani ludzi niezawodnych. Przede wszystkim ludzi. Ciężka, opleciona metalowym żebrowaniem skrzynia osunęła się w głąb ziemi. Na siódmym poziomie drzwi wypuściły go na korytarz. Tunel biegnie prosto, łącząc końcami przeciwległe łuki okrężnego chodnika. Cała budowla ma kształt dzwonu zanurzonego w gruncie i spojonego kielichem z podziemną formacją skalną. W mrocznych i pustych o tej porze korytarzach głucho dudnią kroki wystukiwane na plastykowych płytach posadzki. Co kilkanaście metrów czernieją wyloty bocznych przejść, a nad wciśniętymi w ściany drzwiami jarzą się purpurowe napisy — dziesiątki cyfr i liter, kryjących pod pozorem jednostajnej powtarzalności znaków magazyny, laboratoria i ośrodki dyspozycyjne poszczególnych sekcji Poligonu. Sztab główny zajmuje najniższą, ósmą kondygnację. Teobben przystanął przed szczelnie zamkniętym wejściem. Z przeciągłym westchnieniem odsunęła się klapa i tylko oko fotokomórki zwęziło, jakby z ironią, zieloną źrenicę. W kabinie przejściowej siedziało dwóch mężczyzn w szarych, połyskujących ściągniętymi przez pasy fałdami mundurach. Ciasne hełmy nakrywały im głowy. Na pierwszy rzut oka nie różnili się między sobą, niczym dwie bliźniacze, powleczone srebrzystą łuską jaszczurki. Na widok wchodzącego wyprężyli się pod ścianą, pozostawiając jednak wolne przejście do następnych drzwi. — Profesorze Toebben, pułkownik prosił, aby nie niepokoić pańskiego syna. — Mnie to chyba nie dotyczy ? — Nie ma wyjątków. Może pan wejść jedynie w sprawie tyczącej bezpośrednio zadań ośrodka. — Oczywiście — odpowiedział i obojętnie przeszedł obok dwóch zastygłych postaci. Dotąd każda jego wizyta była „ważna", nikt nie śmiał wątpić. Dzisiaj pułkownik zaczyna prosić. Przestąpił niski próg. Wewnątrz długiej hali, szklanymi ścianami przedzielonej na kilka sekcji, dawało się wyczuć lekkie napięcie,' niepokój towarzyszący zwykle decydującym doświadczeniom w toku zakrojonego na szerszą skalę eksperymentu. Pochylone plecy neuroników nawet nie drgnęły na odgłos jego wejścia. Szybko przeszedł w drugi koniec sali. Jeszcze jedne drzwi. Najpierw uchylił je lekko, zaglądając do środka, po czym wszedł, starannie zamykając drzwi za sobą. Tout siedział przed całościennym ekranem. W błękitnawej, jakby z lekka zamglonej powierzchnią szkła głębi obrazu unosił się ludzki mózg. Szare sfałdowania lśniły tłustym osoczem, jakby wyjęte niedawno z fizjologicznego roztworu, którego bezbarwne strużki ściekały jeszcze, opadając z rzadka ciężkimi kroplami. Toebben adruchowo wciągnął nozdrzami powietrze. Wsłuchiwał się w siebie. Gdzieś z zakamarków podświadomości sączyło się jakieś wspomnienie. Zrazu nieuchwytne, nagle przesłoniło rzeczywistość... ...Tam również był mózg. Człowieka. Bez ekranu. Podatny na dotyk palców leżał na metalowej tacy tuż przed twarzą. W szarawy miąższ powoli zagłębiały się igły elektrod. Eksperyment odbywał się w jakimś baraku i bielone tylko od wewnątrz ściany oślepiały blaskiem rzucanym na deski przez wielkie, elektryczne lampy. Ktoś na moment uchylił skrzypiące drzwi i można było dostrzec oświetloną reflektorami linię drewnianych słupów z rozpiętymi strunami kolczastych drutów. Rozległy się czyjeś przytłumione głosy. Krótkie szamotanie poprzedziło ostry trzask prądu. W powietrze wdarł się swąd rozgrzanych przewodów, zwęglonej izolacji i czegoś jeszcze, nieokreślonego. Ktoś rozpaczliwie krzyknął: — Niee!! Urwał przerażony. Tout patrzył mu w oczy chłodno, bez gniewu. Boże, co się ze mną dzieje? Ralph Toebben z trudem powstrzymywał drżenie rąk. Przecież wtedy mnie jeszcze nie było! Ernst? On tak, ale nie ja. Nie ja! Potrzebuję spokoju, potrzebuję spokoju — powtarzał gorączkowo, czując się jak zwierzę, przez własną nieostrożność pochwycone w sidła. A jeżeli Tout wie? To przypuszczenie pojawiło się tak niespodziewanie, a przecież mógł się dawno domyślić. Na samym początku nie było rozpoznania informacji. Dzisiaj oczywiście potrafiłby dokonać selekcji. Wtedy... Pierwsze próby, ryzyko. Osiągnięciem była sama możność zapisu, przeniesienia na genotyp przyszłego człowieka pełnej pamięci osobnika dorosłego. Nie umiał tylko rozszyfrować informacji, o to zresztą nie chodziło. W pierwszej próbie, 2 braku wyboru, zapisowi podlegało wszystko. Spojrzał na syna. Ten nie wpatrywał się już w ojca. Jego wzrok przeskakiwał z ekranu na wykresy encefalogramów i z powrotem na ekran. Ręce położył ha klawisze sterujące automatem i ze spokojem śledził ruch manipulatorów. Ralph Toebben jeszcze raz przypatrzył się obrazowi. Wszystko było takie samo, jak w tysiącach doświadczeń, które potwierdziły założenia jego własnych teorii. Plastykowe tętnice tłoczące utlenioną krew z rozpuszczoną pożywką w układ krwionośny mózgu i odprowadzające ją z powrotem, sieć czujników sięgająca pod fałdy kory mózgowej, zwoje przewodów łączących końce nerwów pod rdzeniomóżdżem z wejściami elektronowych analizatorów. Oddzielne połączenia ośrodków wzroku z przetwarzalnikami bioprądów na mechaniczne drgania pisaków utrwalających na papierowych taśmach zmiany natężeń elektrycznych potencjałów. I... Zmarszczył czoło. Elektrody nie kontaktowały z mózgiem. Miały nie znany mu kształt. Rozwarte, sześciołape pająki zwiesiły zgrubiałe odwłoki nad stalowosin% powierzchnią. Szukał z nadzieją miejsca styku, lecz odległość dzieląca je od mózgu nieustannie rosła. Wynosiła już jakieś trzy centymetry, a głos automatu ciągle stwierdzał odbiór sygnałów: — Reakcja dodatnia plus osiemnaście. Reakcja plus... Ralph Toebben wiedział, że jest to niemożliwe. Zupełnie niemożliwe. Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 010111 — Istnieją trzy drogi przyswajania przez człowieka informacji. Pierwsza, wybrana przez samą Naturę, zmusza do jakże omylnego i czasochłonnego posługiwania się narządami zmysłów, głównie wzrokiem i słuchem, mniej dotykiem czy węchem. Druga jest bezwzględnie wydajniejsza — to dziedziczność. Natura, nawet w przypadkowym doborze ewolucyjnych rozwiązań, postępowała rozważnie. Przynajmniej względem człowieka. Wytyczała granice celowości, a ja, dążąc jej śladem, przekroczyłem owe granice. Metoda ta nie kształtuje danej osobowości z biegiem czasu, lecz określa ją z góry. Ingerencję rozpoczyna już u źródeł jej powstania — wewnątrz genetycznego kodu. — To wiemy. A trzecia? — Tą poszedł Ernst Toebben. Jeżeli chcecie — mój ojciec. — Na czym polega? — Nie można jej właściwie nazwać drogą samoistną. Mam ją raczej za pewną kontynuację, prymitywną w istocie próbę rozwinięcia i udoskonalenia wersji ewolucyjnej, polegającą na pominięciu kanałów zmysłowej akumulacji wiedzy. — W jakim celu? Nie widzę opłacalnej motywacji podobnych eksperymentów. — Tym niemniej Ernst Toebben był innego zdania i jestem skłonny przyznać mu rację. Pracował nad przeniesieniem informacji bezpośrednio do układu pamięciowego w już rozwiniętym narządzie, jakim jest ludzki mózg. W perspektywie dawało to możność dowolnych operacji wiedzą poszczególnych ludzi. Oczywiście w perspektywie. Pierwsze eksperymenty zapewne nie obyły się bez pokaźnych luk albo nieścisłości zapisu związanych z brakiem technicznych urządzeń zdolnych zapewnić właściwy kontakt sprzęźanych zasobników pamięci dawcy informacji oraz jej odbiorcy. Lecz Ernst Toebben zmierzał do celu i osiągnął go. — Skąd to przeświadczenie? — Mnie pytasz ? Świadczą o lym dokumenty znajdujące się w waszym posiadaniu. Nie zaprzeczaj. Wcale nie twierdzę, ze wiecie wszystko. Kiedy Ernst przeszedł na waszą stronę, czasy były niespokojne, część zapewne przejęli ci ze Wschodu. Ale najważniejsze jest u was. Przecież przez parę lat mieliście w ręku samego Ernsta. — Możliwe. A jaki to ma związek z tobą? — Ze mną ? Ciągle udajesz naiwnego. Ernst Toebben dokonał jednego udanego eksperymentu. Zapisał w mózgu jakiegoś człowieka przynajmniej część swojej pamięci. Nie szukaj daleko — jestem jego synem. Patrzyli na siebie. Ekrany przygasły i zostało tylko seledynowe jarzenie się ścian. I tylko stopniowo narastał szum coraz to nowych, włączanych kolejno matematycznych maszyn. Sączący się zewsząd szelest prądów potęgował uczucie lęku, drążył w przestrzeni zwoje nie kończących się korytarzy mrowiska, po których drepczą wielkie, białe mrówki. Każda jednakowo wielka, jednakowo biała i każda ślepa. Wszystkie ślepe od tysięcy lat wstecz i na wieczność w przód. Ślepe, bo takie jest ich piętno, taki jest ich genetyczny kod. — Po co przyszedłeś ? Ralph Toebben nie odpowiedział. Przed pulpitem stały cztery przyśrubowane do podłogi fotele. Usiadł naprzeciw Touta. — Czemu zawdzięczam twoją wizytę? — powtórzył Tout. — Więc aby spotkać się, musimy wynajdywać ku temu jakieś specjalne przyczyny? Toebben spróbował nadać pytaniu ton ironii, ale jego głos załamał się w połowie frazy i słowa zabrzmiały niemal żałośnie. Zrozumiał, że wyglądać musi śmiesznie, a potem nie było już sensu zawracać z obranej drogi. — Nie masz wolnego tematu? —zapytał.— Chodzi o pracę. — Dla kogo? — Dla mnie. Tout był zdziwiony, lecz Toebbenowi wydało się to zbyt ostentacyjne, aby mogło być w miarę choćby szczere. — Nie tak dawno sam stawiałeś przed sobą zadania i sam je rozwiązywałeś. — Robiłem, co do mnie należało. Wystarczająco wiele. — Zrobiłeś tyle, na ile było cię stać — obojętnie odparł Tout. — Nie w tym rzecz. — Więc o co chodzi ? — Nie powierzałeś nikomu opracowywania własnych planów. Miałeś rację: co rozpoczął Toebben — powinien zakończyć. Więc myślałeś sam. Słusznie. Żadnej tajemnicy nie wolno ujawniać do końca, coś trzeba zachować w swojej i tylko swojej głowie jako ubezpieczenie na wypadek, kiedy okażesz się niepotrzebny. — Być może zapomniałem o tej zasadzie — Toebben wzruszył ramionami. — Chciałem jednak skończyć tę pracę. Niczego nie można przeciągać w nieskończoność. — Też racja. — Więc? — Żądasz ode mnie zbyt wiele. Szczegóły mojej pracy znam tylko ja jeden i nie mam zamiaru ryzykować. — Ryzykować? — Toebben pochylił się. — Co to znaczy? Tout roześmiał się głośno, bez skrępowania i Ralph Toebben zrozumiał, dlaczego nigdy nie potrafił zbliżyć się do syna. Nazbyt przypominał mu siebie samego, jakim był kiedyś. Te same chłodne, niebieskie oczy i prawie biała, przerzedzona na skroniach grzywa włosów. I twarz, na której pozostał jeszcze ślad czegoś, czego w żaden sposób nie potrafił określić. Bo przecież dzieciństwo mu odebrał. Tout Toebben, syn Ralpha Toebbena, nigdy nie myślał kategoriami dziecka. Zawsze był dorosły. — Pytasz, co to znaczy ? Naprawdę niczego się nie domyślasz, czy też... — Nie rozumiem. — Niee?... Ty, wielki Ralph Toebben, nie rozumiesz? A ja ciebie przecież znam. Bardzo dobrze, jak samego siebie. Chcesz słyszeć prawdę ? Dosyć późno, ale dobre i to. Dawno ze mną nie rozmawiałeś. Trudno. Byłeś zajęty. Wielki Ralph Toebben kładł ostatnią cegłę gmachu wiecznej dziedziczności wiedzy. I nikt nie pomyślał, nikt nie mógł przypuścić, że ów geniusz zbudował sobie pomnik za życia. Co dalej ? Zapewne myślałeś nad tym, tylko że nic nie wymyśliłeś i... przyszedłeś spytać się pomnika. — Tout, nie możesz tak myśleć! —r Mogę, bo ty mogłeś. Ale gdyby i nie, to powiedz mi, kim jestem? Dałeś mi swoją pamięć, wiedzę warunkującą myśli • i odruchy. Czego się spodziewałeś? Milczysz. A przecież jest tak, jak to sobie zaplanowałeś. Zostałem fizykiem, biologiem i neurofizjologiem. Pragnąłeś, abym kontynuował twoje dzieło, gdy sam nie będziesz zdolny do pracy. Toebben zaczął — Toebben musi skończyć... Z jedną poprawką — nigdy nie należy się cofać. A więc żądasz pcmocy. Nie. Potrafię tyle samo co ty. O wiele więcej. Zastanawiałeś się, kto w rzeczywistości wykańcza tę twoją trzydziestoletnią męczarnię nad dziedzicznością? Była jedynym zadaniem, jakie pozostawiłem tobie. Nie pułkownik, lecz ja. Zresztą od z górą trzech lat żadna idea nie wyszła bezpośrednio od ciebie. Twój mózg stał się bezpłodny, pozbawiony soków jak wyciśnięta cytryna. Podsuwano ci rozwiązania, niemal siłą sprowadzano na właściwą drogę. Kto ? Ja, przez Lehmanna, Berkera i Lyalla. Nie zauważyłeś tego. Byłeś bezgranicznie : zadufany w sobie. Czy oddałbyś komukolwiek rozpoczęte dzieło? Nie. Ja jestem taki sam jak ty. — To wszystko? — Poczekaj. Nie proponuję ci takiej pracy, jaką wykonują laboranci, którzy nawet nie domyślają się celu całości badań, pochłonięci pasją rozwiązywania tuzinkowych problemików. Mógłbyś się jednak przydać w sprawie dosyć specyficznej. Twoje imię coś jeszcze znaczy. W pewnych kręgach, oczywiście. Łatwiej potrafiłbyś uzyskać fundusze... — Mam zostać handlarzem? — cicho powiedział Toebben. Tout skrzywił się. — Jeśli już nazywać rzeczy po imieniu, to nie handlarzem, lecz przynętą. Będziesz jeździł, wygłaszał odczyty, autorytatywnie wypowiadał się na kongresach i urabiał opinię. Ja nie mam na to czasu ani ochoty. — I myślisz, że ja ją znajdę? — zapytał Toebben. — Mnie to nie obchodzi, a ty masz jeszcze w odwodzie rentę i willę na tym bardziej spokojnym, że przymusowym odludziu. Możesz wybierać. Ja zresztą niczego ci nie proponowałem. Wszystko zależy... — Od czego? — Intrygujesz mnie— Tout przechylił się przez poręcz fotela . i z natarczywością przypatrywał się Toebbenowi. — Zmieniłeś się ostatnio — powiedział. — Nie podoba ci się użytek, jaki robią tutaj z naszej pracy. Masz rację, uczony nie powinien stać obojętnie wobec spraw, które rządzą tym światem.. Już wiele, zbyt wiele razy popełniono ten błąd. Ostatnio choćby podczas byłej wojny. W ten sposób nie rozgrywa się partii idących o dużą stawkę. Uczeni mieli, mogli mieć wszystkich w ręku, gdyż posiadali atom. To była wielka szansa i nikt jej n& ' wykorzystał. Politycy? Są potrzebni tak długo, dopóki jest z kim dyskutować, innymi słowy — stawiać dymną zasłonę przed rzeczywiste cele. W ostatecznym rozrachunku nie my, ale oni będą narzędziem. — Na razie jednak rządzą i mówiąc to wydajesz siebie w ich ręce. — Tutaj nikt mnie nie słyszy, zadbałem o to. Poza tym nawet nam potrzebny jest sojusz zdolny zapewnić bezbłędne wykonanie naszych poleceń. Dlatego pułkownik jest po naszej stronie. — Więc znowu wojsko... — Oczywiście. A ty albo z nami... — Mam tego dosyć. — Toebben postanowił skończyć rozmowę i odejść, lecz w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Pomyślał, że może dowiedzieć się o wiele więcej. — Przestraszyłeś się? — Tout pogardliwie wydął wargi. — Strata niewielka. Zaszkodzić nam nie możesz. Wiem o tobie wszystko. Dałeś mi swoje myśli, potrafię przewidzieć każdy twój krok. Tout wstał z fotela i odwrócił się od siedzącego. — Jedno mnie dziwi — dodał. — Dawniej byłeś inny. Kiedy przeprowadzałeś doświadczenia nad zarodkiem własnego syna, nie miałeś skrupułów. Ani przedtem... Ilu ich było? Stu? Więcej? Potrzebowałeś dużej ilości preparatów. — Milcz! — Toebben chciał krzyknąć, ale z jego zaciśniętej krtani wydobył się ledwie słyszalny szept i Tout mówił dalej, mogąc z powodzeniem udawać, że nie dosłyszał. — Nie pojmuję więc, skąd ten nagły zwrot? Krzywisz się na projekt Lyalla, głosowałeś przeciw grawigeneratorowi Kahna... Ralph Toebben był dotąd przekonany o tajności głosowania nad przekazaniem zakończonych projektów do rozpatrzenia przez komisję ekspertów wojskowych. — Uważasz za przestępstwo produkcję homoidów Lehmanna i próby kontynentalnego sterowania epidemii chorób wirusowych. Chociaż, w tym wypadku, jestem po twojej stronie. Ludzi nie wolno zabijać. Muszą być zdrowi i silni. Śmierć to największe marnotrawstwo ludzkiego materiału, a dzięki mnie nikt już nie będzie zabijał. Niedługo stanie się to zbędne. Infradźwiękowe emitery rozsadzające układ krwionośny, neutrinowe bomby, elektrody wmontowane tym półludziom z dżungli po to tylko, aby sadzać ich w samoloty i wysyłać na bombardowanie własnych wiosek. Masz rację, to mógł wymyślić tylko Lehmann. Ale już niedługo... Tout mówił dalej, ale Ralph Toebben nie słuchał. Przymknął powieki i wywoływał z pamięci obraz, jaki niedawno zobaczył na ekranie... ...Dwie szare, wyraźnie przedzielone pionową szramą półkule mózgu, czujniki i nawisające zewsząd cienie elektrod. Elektrod nie kontaktujących bezpośrednio z mózgiem, kierujących jego myślą z zewnątrz. Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 100010 — Dlaczego kontynuowałem jego prace? W problemie, jaki udało się mi rozwiązać, założony był pierwiastek marzeń i poszukiwań wielu innych uczonych, którym może się mniej poszczęściło. Zagadnienie dziedziczenia wiedzy, przekazywania z pokolenia na pokolenie nabytych doświadczeń to wszystko marzenia, które ja urzeczywistniłem. Ja — Ernst Toebben. — Wracasz do punktu, z którego wyszliśmy. Dla nich byłeś i pozostaniesz Raiphem Toebbenem. — Wracam? Tak... Ale o to właśnie chodzi! Rozumiesz? Najważniejszy jest punkt wyjścia. Każdy człowiek rodzi się w ściśle przypisanym sobie czasie. Co jednak się Stanie, gdy w teraźniejszość wejdziemy z hasłami prahistorii, a oblekłszy je w rytualną komżę nowoczesnej techniki spróbujemy kształtować nimi własną przyszłość? Moment wyłonienia się mojego „Ja" znajduje się tam, w 1945 roku, w krematorium na terenach Rzeszy, w tajnym laboratorium Ernsta Toebbena. Jestem jego kontynuacją, jego myślą! Na fundamencie doświadczeń, które on zapoczątkował, stworzyłem Naukę. Nadałem jej pozory czystości. Poszedłem dalej, do następnego etapu, którym był Tout. — Kto? — Nie pozoruj zaskoczenia, wiedziałeś o tym dawno. — Jakim sposobem? — Śmieszne, choć to w zasadzie moja wina. Przede wszystkim śmieszny ja jestem. Sądziłem, że tajemnica zostanie na zawsze zagrzebana w mojej pamięci. Stało się inaczej. Tak zresztą być musiało, albowiem Tout również posiadł wiedzę, którą ja zdobyłem, i znajomość spraw przekazanych mi przez Ernsta Toebbena. Później Tout był bliższy wam niż swojemu formalnemu ojcu. Dlatego właśnie i ty wiesz wszystko. Tak, Tout to ciąg dalszy łańcucha, etap następny... Jedno wszak nas różni. W moim ręku dzieło Ernsta Toebbena nabrało cech doskonałości. Ja miałem jeszcze szansę. Jedną na milion, że coś zostało przeoczone, że ulegnie zatarciu jakiś zapis, że potrafię zapomnieć i że w końcu zdołam pomyśleć tak, jak to ma miejsce obecnie. Program zapisany w moim mózgu, owa przeklęta informacja ustalająca z góry, że będę taki, a nie inny, mogła kiedyś zawieść. Ten szatański tatuaż myśli, neuronowy zapis miał jeszcze cechy pozostawiające nadzieję powstania procesów odwracalnych. — Mówisz, jakby kwestia zastosowania wobec ciebie transformacji pamięci twojego ojca nie podlegała dyskusji. — Zgoda. Nie potrafię tego udowodnić, jeśli obstajecie przy swojej niewiedzy oraz nie chcecie mi uwierzyć. Ale jakie ma to w ostatecznym rozrachunku znaczenie? Weźmy Berkera lub Lehmanna. Czym się różnią ode mnie? Moje myśli zapłodnił rozum Ernsta Toebbena, a ich uformowało wasze wychowanie. Powiedz mi, czym się różnimy ? Czy byłem narzędziem uformowanym przez was, czy przez niego — to jedno. W obydwu wypadkach miałem ostatecznie pogrzebać możliwość naturalnej ewolucji myśli. Chcieliście zahamować wszelki postęp... — Sam zdajesz sobie sprawę, że jest to niemożliwe. — Niezupełnie. Masz rację tylko w wypadku progresu techniki. Ją można rozwijać w nieskończoność. Coraz doskonalsze instrumenty i wciąż władający nimi człowiek na tym samym poziomie kultury. Człowiek widzący tylko siebie. I tak by się niewątpliwie stało, gdyż ja, ze względu na niedoskonałość metody Ernsta Toebbena, miałem jeszcze szansę. To nic, że była nie większa od przestrzeni między elementarnymi cząstkami w jądrze gwiezdnego karła. Tout nawet tej szansy nie miał. Ja, Ralph Toebben, wymyśliłem precyzyjny mechanizm wiecznej dziedziczności wiedzy. Doskonały mechanizm. Komplikacja sprowadzona do molekularnej syntezy enzymów w cytoplazmie. Organizm dorosłego człowieka sam zaopatruje komórki anizogamet w pełną informację z mózgu i to, że każdy potomek posiądzie wiedzę rodziców, jest pewne, jak fakt lewoskrętnośd cząsteczek białka w kolejnym pokoleniu istot żywych na całej ziemi. Znajdziesz tutaj lukę? Nauczyłem się blokować procesy przypadkowej zmiany stosunków ilościowych poszczególnych genów wykluczając postronne mutacje. Powstała potworna matryca, do której przybywa coraz więcej czcionek wiedzy, lecz której punkt wyjścia pozostaje ten sam. Bo czymże ja różnię się od Ernsta Toebbena ? Tym, że poszedłem dalej niż on ? Czym różnię się od Touta? On poszedł dalej niż ja... Ralph Toebben oddychał z wysiłkiem. Spostrzegł, że jest już starcem, w wieku pięćdziesięciu zaledwie lat — kaleką o mózgu wyżętym z myśli i ciele pozbawionym reszty energii. Życie ma wtedy tylko sens, gdy człowiek zdolny jest wyznaczać sobie kolejne cele, osiągane następnie dzięki nakładowi pracy. Ma sens nawet wtedy, gdy wytyczony cel będzie zbyt odległy, aby go dosięgnąć. Wtedy pozostaje jeszcze samo dążenie do niego, przybliżanie się do marzeń i ukrytych nadziei. I flie ma znaczenia, że te do końca pozostają zazwyczaj nie spełnione. Człowiek patrzący w przyszłość wierzy zawsze, że idzie naprzód. Lecz Ralph Toebben nie widział przed sobą niczego. Oczy rozpoznające tylko kształty zwykłych przedmiotów to zbyt mało. Bardzo mało. A Tout jest młody. Miną dni, miesiące, lata — d® chwili, kiedy przyjdzie jego kolej. Tout się nie podda. Będzie walczył. Dla niego nie ma odwrotu. Ale i on będzie miał syna. I tamten też. Kto zna pojemność ludzkiej pamięci? Nawet gdy komórki mózgu któregoś z kolei dopełnią się ostatnim bitem informacji, wystarczy zbędne, przestarzałe dane poddać mechanicznemu wymazaniu. Trzeba będzie, jak z magnetofonowej taśmy, skasować z genotypu nieaktualny balast i wszystko potoczy się dalej. Cały czas będzie rósł geniusz Ernsta Toebbena. — Ten ostatni eksperyment ? — zapytał Ralph. — Jakie jest jego miejsce w twoim planie? Zauważył, jak oczy Touta zalśniły tłumionym dotąd blaskiem. — Domyśliłeś się? O tak, tobie mogę powiedzieć. Jesteś w pewnym sensie współtwórcą. Podwójnie. Jako ten, który stworzył mnie i... Pamiętasz, kiedyś w ubocznym odgałęzieniu badań nad dziedzicznością musiałeś przeprowadzić rozpoznanie zależności żywych organizmów od tak zwanego „czynnika zewnętrznego". Opracowałeś mimochodem z konieczności pobieżną systematykę wpływów i wzajemnych związków między reakcjami psychiki i fizjologii człowieka a kosmicznym promieniowaniem, słonecznymi erupcjami i zmiennością pól magnetycznych przestrzeni wokółziemskiej, Układu, aż po jądro Galaktyki. Stwierdziłeś występowanie całej sieci niezwykle ważnych powiązań... Nie wyciągnąłeś jednak zasadniczych wniosków, a powinieneś był to uczynić. Kiedy analizowałem pamięć Mnemotronu, zastanowił mnie pewien moment twoich badań — oddziaływanie określonej częstotliwości fal elektromagnetycznych na kresomóźdźe. Rezultaty widziałeś. Jeszae parę lat i stracą sens elektrody Lehmanna. Na razie zasadę wpływu na ludzkie myśli znam tylko ja jeden, a prawdopodobieństwo, że ktoś tą samą drogą rozumowania osiągnie podobne rezultaty, jest praktycznie równe zeru. Przyznaję otwarcie: to był przypadek, ale nawet z nim zetknąć się może tylko ktoś, kto wyszedł z tygla Ernsta Toebbena. Tak, to był przypadek. Niezwykły, ale jakże na czasie. Dzięki niemu potrafię kierować nie tylko jak Lehmann działaniem ośrodków czynnościowych, lecz i myślami ludzi. Rozumiesz? Myślami... Tout stał na środku pokoju i patrzył na ojca. Jednostajna poświata wypełniająca laboratorium jakby koncentrowała się w jego zwężonych oczach, nadając im niesamowity, drapieżny wyraz. — Na biegunach planety zbudujemy potężne energostacje obejmujące polem modulowanych fal elektromagnetycznych obie półkule — ciągnął. — Mam już projekt wykorzystania naturalnego pola magnetycznego globu... Przez ten czas znajdziemy środki lokalnej neutralizacji albo ekranizacji wpływu fal. My, reszta nie zdąży, a później będzie za późno. Nikt nawet nie spróbuje zmienić czegokolwiek. Wszyscy będą myśleć, jak my im podyktujemy. Przestaną zabijać się nawzajem w wojnach i nikt nie zechce ginąć za żadne ideały. Nie będzie zresztą innych wartości niż te, które oni w nas dostrzegać będą. Wszyscy z samozaparciem, z błogosławionym natchnieniem oddadzą się na nasze usługi. Wyobraź sobie: cały świat pracujący dla nas i nas wielbiący. Nawet nad grobami swoich matek i ojców dzieci nie pozbędą się uwielbienia naszych czynów, a umierający, miast wznosić modły do mitycznego Boga, zemrą z imieniem Władców na ustach. Jeśli zechcemy, obdarzymy ich szczęściem, którego źródeł i bezsensu raz nie pojąwszy — nigdy nie będą dociekać. Uczynimy to my, wybrańcy losu, który w nasze ręce złożył narzędzie zdolne pokierować losem innych. Umilkł czekając. Toebben z wysiłkiem podniósł głowę usiłując zebrać rozbiegane myśli. — To wszystko ? — zapytał cicho. — Wszystko ? — Tout zaniósł się głośnym śmiechem. — Uważasz, że mnie również brakuje wyobraźni? A może ciebie nie doceniam? Jeśli masz wyższe aspiracje — nie krępuj się. Cóż dla ciebie znaczą piramidy faraonów i świątynie Buddy w skałach Adżanty ? Jeśli zechcemy, ludzie przewiercą dla nas całą ziemię, aby magmowe jądro płonęło wiecznym ogniem przed naszym ołtarzem. Może chcesz w blasku tej lampki zobaczyć własny profil? Zastanów się. Mnie to nie bawi, ale ty?... Ralph Toebben podniósł się z fotela i poszedł do wyjścia. Mijając wygasłe ekrany widział w nich, jak w powleczonych bielmem ślepiach, swoje odbicie. Łamało się pokracznie w krzywiźnie szyb i podrygując szyderczo, jakby urągało temu, który dał mu początek. Za plecami znowu usłyszał śmiech. W laboratorium było już pusto. Białe mrówki opuściły swoje nory, przerwały krzątaninę. W nastałej ciszy jego kroki i śmiech za plecami miały dziwnie jednakowe brzmienie, jednakowy rytm rozciągniętego chichotu i bezsilnego szurania podeszew na szarej posadzce. Otworzył drzwi kabiny przejściowej i zobaczył wartowników. Jeden leżał wciśnięty w kąt salki, twarzą do podłogi. Ustami wypłynęła mu cienka strużka krwi z rozerwanych rezonansem serca naczyń krwionośnych. Drugi chwiejnie sunął wzdłuż ściany, wodząc po gładkiej powierzchni szeroko rozpostartymi rękoma. W lewej dłoni zaciskał kolbę infradźwiękowego emitera. Toebben patrzył. Na srebrnym hełmie wartownika niespokojnie trzepotał czerwony ognik. Przypomniał sobie słowa Lehmanna: „...zacięty Stymulator, tracę kontrolę". To była jego szansa. ' Podszedł do stojącego pod ścianą i łagodnie wyjął mu z ręki emiter. Napotkał przelotne spojrzenie bezmyślnych, wilgotnych oczu. Odwrócił się i poszedł z powrotem. Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 101101 — Będziecie sądzić mnie za zabójstwo syna, Touta Toebbena. Tak, 2abiłem go, ale nie dzisiaj i nie w tej przeklętej bazie. Zrobiłem to dużo wcześniej, przed z górą dwudziestu laty, przed sformowaniem się w szklanej kolbie pierwszych blastomerów, w chwili, kiedy dałem mu, bez szans wyboru, swoją wiedzę i myśli. Właśnie to była jego agonia. Kim mógł zostać? Nikt dzisiaj nie odgadnie... Zawsze jednak byłby sobą! Rozumiecie, co dla człowieka znaczy — być sobą? Zdławiłem jego osobowość, zanim jeszcze zdążyła się rozwinąć, wstawiając na to miejsce doskonałą protezę swojej własnej. Został mną, jak ja byłem Ernstem Toebbenem. Będziecie mnie sądzić za morderstwo... Ależ ja dzisiaj zabiłem siebie! Słyszysz ? Zerwałem ostatnie ogniwo, które mogło połączyć losy pr2yszłości z marzeniami Ernsta Toebbena! Ostatnie ogniwo. — Uspokój się. Doprawdy potrafisz być śmieszny. Od kiedy to przebudził się w tobie ten altruizm, współczucie i litość nad ludźmi ? Nie było jej śladu, kiedy będąc w pełni sił liczyłeś się między nami. Dopiero poniósłszy osobistą porażkę bijesz w dzwony żałosnego humanizmu. Bądźmy teraz przynajmniej szczerzy między sobą. To jasne jak słońce, że troszczymy się tylko o własne interesy, lecz i ty niczym się od nas nie różnisz. Zostałeś nawrócony ? Widzisz zło w tym, co zapoczątkował Ernst i Toebben?... Każdemu, tylko nie nam, możesz to wmawiać. Jesteś M niby zgrzybiały sęp, którego młode odganiają od padliny. To, że '•" on zdycha z głodu, nie znaczy wcale, że nie chce żreć ochłapów. On już jest na to zbyt słaby. I nikt nie weźmie go serio, gdy spróbuje namawiać młode sępy do jarskiej diety z ziaren i korzonków. Nic nie straciłeś z dawnego Ernsta. — Mylisz się! — Nie. My nie popełniamy pomyłek. Nie to jest zresztą najważniejsze. Wysłuchałem cię i teraz kolej na to, oo ja mam do powiedzenia. Chcesz znać wyrok? — Ja go już na siebie wydałem. — Doskonale, tylko o jednym zapomniałeś. Wątpimy, aby odkrycie dokonane przez twojego syna mógł ktoś jeszcze powtórzyć. Będziemy próbowali, lecz dla zupełnej pewnośd i tak potrzebny jest nam Tout, on jeden zna właściwą drogę... Wiec rozpocznie ją od nowa i ukończy. — Tout nie żyje i nikt z was nie potrafi wskrzesić przeszłości. — Zrobisz to ty sam. Jeszcze żyjesz, a .teraz będziemy cię strzegli lepiej. Stworzyłeś Touta według informacji zawartej w twoim mózgu. Ostatnio być może zmieniłeś się, ale dzięki twoim pracom potrafimy odszukać i odczytać tylko te fragmenty, które dotyczą okresu powstania owej, jak ją nazwałeś — „matrycy". Ona ciągle jest zapisana w tobie... Wyhodujemy drugiego Touta, zapewnimy mu warunki, jakie miał pierwszy, i pójdzie jego śladem. Dla rozwiązania problemu sterowania ludzką myślą potrzeba sumy wiedzy trzech pokoleń Toebbenów. Tout ją posiądzie. Zabójstwem syna niczego nie zmieniłeś. Straciliśmy wiele cennych lat, ale możemy poczekać nawet pół wieku. Stawka jest tego warta. — Kłamiesz! Energostacje na biegunach... Nie możecie tego zrobić!... W dżungli panuje spokój, zielony półmrok. Drzewa nakrywają gąszcz zarośli szczelnym dachem, pod który nie przenika żar słońca i odblask dalekich pożarów. Spod ich koron nie widać nocą gwiazd, ale też nikt patrzący z góry nie zauważy kryjącego się w głębi ruchu. Bezszelestnie, niczym leśne widma, idą ludzie. Za nimi krąg wypalonej, zrytej ziemi. Szelest giętych traw prowadzi korowód cieni w stronę, skąd przyszli, gdzie spod czerwonej zorzy przywiódł ich tutaj podniebny szlak ciężkich ptaków. Odchodzących spowija czerń połykająca rysy twarzy i ruchy rąk. Nocą trudno rozpoznać, czy w pogodny dzień spalił ich twarze złotawy oddech słońca, czy też smagnęły błękitnym światłem rozcieńczone w przestrzeni proturberancje Wegi. Kogo obchodzi, kto jaką ma twarz i ile palców u każdej z rąk. Ludzie są wszędzie. Lub będą. Może nie zawsze zostanie po nich tylko żar tlący się pod wrakami aluminiowych, skrzydlatych kadłubów i siwy dym nad rozwartym lejem szybu schodzącego w głąb ziemi. Marzenie Miał dwanaście lat, oczy czarne jak okruchy kamiennego węgla, dwoje słabych rąk i zmęczonych nóg. Nosił spłowiałą koszulę, wytarte spodnie i parę włożonych na bose stopy butów. Dla zwykłych przechodniów był ulicznym włóczęgą, osieroconym oberwaócem bez domu i bliskich przyjaciół. Nawet ci, których serca jeszcze nie zobojętniały, którzy ukradkiem wciskali mu do ręki kilka drobnych monet — nie przypuszczali, że próbują wspomóc jałmużną kogoś, kto nosi w sobie skarb największy z możliwych, którego pozbawionych było wielu z nich. Błąkał się ulicami Miasta, śmiesznie nieporadny i zagubiony w jego ogromie. Czasami znajdował odbicie własnej twarzy między grupkami obdartych rówieśników, kiedy indziej zaglądał przez uchyloną furtkę czasu w przyszłość — spotykając w ciemnych bramach ludzi starych, o twarzach naznaczonych stygmatem dni przeżytych pośród kamiennych ścian. Miał dwanaście lat, oczy nie przygaszone jeszcze zarzewiem neonowych świateł i stopy pamiętające bruk tysiąca ulic. Budził się zawsze wczesnym rankiem, kiedy w ślepych zaułkach zalegał poranny chłód i, nie otrzepując spodni z pyłu chodników, ruszał w swoją wędrówkę. W ciągu długich lat krótkiego życia przemierzył wiele ulic. Zachował w pamięci sycący aromat powietrza w dzielnicach domów otoczonych parkami i smak nędzy znajdującej przytułek między ścianami drewnianych ruder, skąd nie wyganiał go miarowy krok policjantów. Poznał też rytm wielopoziomowych autostrad, którymi strumienie maszyn wlewały się we wnętrza szklanych gmachów. Był dzieckiem Miasta, lecz choć zagubiony w jego mrówczej krzątaninie, nigdy nie stal się częścią jego betonowych wnętrz. Pośród miliardów ludzi wplecionych w tryby czasu — misternym mechanizmem cywilizacji rozdzielonego na pracę, posiłki i sen — pozostał zgrzytem niezauważalnym prawie, a jednak wyłamującym się logice powszechnych praw i obowiązków, jakie obwarowały niezmienność postępowania szarych mieszkańców Miasta-termitiery. Musiał więc zostać taki jak inni... albo odejść, gdyż arteriami kamiennego bruku, czarnego asfaltu i betonowych chodników nie wolno bezkarnie przenosić marzeń o drogach innych, wybiegających daleko poza granice miejsc dostępnych dla zwykłego człowieka. Poniedyalek Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na łóżkach i ubrania lekarzy. Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na łóżkach i ubrania lekarzy... Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas upływa — przemija czas. Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek przesuwa się korowód ludzi w bieli. Pochylają się nad każdym z chorych, coś szepczą między . sobą. Lekarz oddziałowy podaje ordynatorowi kartę choroby, rzuca krótkie wyjaśnienia. Berker kiwa głową, czasami powie kilka słów pocieszenia albo położy swoją miękką dłoń na czole leżącego w śnieżnej pościeli. — O, widzę nową twarz... Doktor Berker uśmiecha się przystając przed kolejnym łóżkiem. Czeka na znak, że jego ojcowska dobroduszność została zauważona, lecz patrzące na niego oczy są nadal poważne i nieobecne. — Jak ci na imię, chłopcze? Leżący patrzy tak dziwnie, aż lekarz doznaje wrażenia, jakby tylko przypadkiem znalazł się na linii spojrzenia oczu ogromnych, czarnych niby dwie krople bezksiężycowej nocy. Pohamowuje chęć natychmiastowego odejścia, uchylenia się przed tym niepokojącym wzrokiem. — Nie chcesz porozmawiać ze mną ? Szkoda. Ale wyglądasz mizernie, więc, jak sądzę, starczy nam czasu, aby się bliżej zaznajomić. Berker zwraca się do lekarza oddziałowego. — Kto to jest? — pyta ściszonym głosem. — Nie wiem. Doktor Berker marszczy brwi. — Przywieziono go z samego rana i dotąd nie odezwał się jeszcze. — Czyje to dziecko? — Nikt nie wie. Chyba... niczyje. — Niczyje? — na twarzy Berkera wyraz ironicznego , zdziwienia. — Nie spotkałem się w praktyce z podobnym wypadkiem. Ręczy pan jako lekarz? — N-nie w tym sensie — młody lekarz uśmiecha się z zakłopotaniem. — Znaleziono go na ulicy już w stanie silnego wycieńczenia. — Zaraz. Pan zdaje sobie sprawę 2 tego, co pan mówi? Nie jesteśmy instytucją charytatywną, która zajmuje się byle przybłędą. To jedna z najdroższych prywatnych klinik. Czy pan rozumie, co to znaczy? — Myślałem... — Nie obchodzą mnde pańskie myśli. Wystarczy, jeśli widzę, dokąd prowadzą. — Ależ tego chłopca poleciła nam pani Montbason. — Ach tak... — Wszelkie koszty... — Oczywiście, oczywiście. Dlaczego mnie pan od razu nie uprzedził ? — Nie miałem okazji dojść... — zaczął lekarz, lecz widząc kwaśny grymas na twarzy Berkera dodał szybko: ---- Pani Montbason prosiła również, aby siostrę Margo przydzielić do —wyłącznej opieki nad tym chłopcem. Doktor Berker z politowaniem pokiwał głową. — Rozumiem doskonale, gdy te panie połową spadku obdarzają ulubioną kotkę, lecz żeby wyrzucać pieniądze na każdego spotkanego włóczęgę... Chyba co do tego nie dzieli nas specjalna różnica poglądów? — Oczywiście, ale pani Montbason twierdzi, jakoby zafascynowały ją oczy tego dziecka. — Cha-cha!... Otóż to. Zafascynowały ją oczy. Doprawdy, mogę cię, przyjacielu, zapewnić z ręką na sercu, że najdalej za tydzień ulotni się ostatni ślad tego kaprysu, a nam zostanie kłopot pozbycia się chorego z kliniki. Wtorek Dzień minął niepostrzeżenie i już w prostokącie okna zmierzcha widoczny nad wierzchołkami topól skrawek szarego nieba. Dzień minął jak zwykle wypełniony krzątaniną szpitalnych sióstr i odgłosami sączącymi się spoza ścian. Od samego świtu trwał jakby w bezruchu, a jednak przeminął. Zostawił po sobie ledwie uchwytne wspomnienie czyichś kroków za drzwiami wychodzącymi na korytarz, regularne pokasływanie starej kobiety, co godzinę przyjmującej leki, oraz przelotny płacz jakiegoś dziecka. Jedyne, co w pamięci pozostawiło trwalszy ślad, było twarzą kobiety długo nad nim siedzącej. Cały czas leżał z szeroko otwartymi oczyma i zapamiętał najmniejszy szczegół tej twarzy: prosty nos, policzki pokryte widzialnym tylko pod światło brzoskwiniowym puszkiem, ciemne oczy i usta zrazu uśmiechnięte, potem — w miarę jak prosiła go, żeby zechciał coś zjeść — smutniejące. Pomimo tych próśb śniadanie, obiad i kolacja pozostawały nietknięte. Ani razu nie poruszył leżącą na poduszce głową, nie zareagował na jej słowa. — Przyniosłam ci parę książek. Nie wiem, czy umies2 czytać? Nie odpowiadał, pochłonięty swoimi myślami. — Jeżeli zechcesz, mogę usiąść tutaj i czytać głośno... Wybierz. Czekała, lecz on milczał. — Zostawię je — powiedziała wreszcie zmęczonym głosem. — Położę blisko na krześle, żebyś mógł sięgnąć. Powoli zamknął oczy. Głos kobiety docierał do niego jakby spoza grubej, niechętnie przepuszczającej dźwięki ściany. — Dlaczego milczysz? Czy to tak ciężko... polubić mnie chociaż trochę? Powiedz choć jedno słowo... Wciąż milczał. Kobieta odeszła do drzwi ze zwieszoną głową. W progu stanęła na moment i, może mu się to wydawało zresztą, powiedziała cicho: „Dobranoc". Kiedy zasypiał, poczuł w piersi przelotne muśnięcie jakby żalu, że wybrać może jedną tylko drogę, lecz żal uleciał, a sen pozostał. Sen głęboki, niczym, otchłań między latarniami gwiazd. Środa Siostra Margo przyszła bardzo wcześnie. Ominęła łóżka innych chorych, aby zatrzymać się w końcu sali. Topole za oknem tłumiły brzask wstającego dnia i półmrok nie ustąpił jeszcze z miejsca, gdzie na białej powłoce poduszki leżała głowa chłopca o twarzy jakby wyciętej z kredowego płótna. Siostra Margo podwinęła opadającą kołdrę. Ostrożnie, żeby nie zbudzić śpiącego, poprawiła poduszkę. Książki na krześle leżały tak samo, jak wczoraj je zostawiła, ale gdy przyjrzała się bliżej, dostrzegła między bajkami La Fonta'ine'a i Andersena, pośród barwnych okładek powieści Rudyarda Kiplinga jedną zniszczoną, z wygiętym grzbietem i zatłuszczoną tytułową stroną. Książki tej wczoraj nie było tutaj, ona jej nie przyniosła. Niepewnie wzięła ją do ręki. Na pierwszej stronie tytuł: „Lekarstwo od melancholii" i nie mówiące jej nic nazwisko — Ray Bradbury. Przerzuciła parę kartek. Oczy odruchowo przebiegły urywek tekstu ze środka strony: „...Dmący wiatr usiłował rozwiać ich w chmurę lotnego pyłu. Zdawało mu się, że jeszcze chwila t powietrze Marsa wyssie jego duszę niczym szpik z kości. Czul się pogrążony w niewaźkiej zawiesinie jakiegoś chemicznego roztworu, który rozpuszcza myśli i wypala pamięć przeszłości. W milczeniu patrzył na marsjańskie wzgórza, przysadziste, przywalone brzemieniem tysiącleci. Patrzył na stare miasto, białymi wyspami zagubione w lakach, niby kości zetlałe, rozsiane w chybotliwym morzu traw..." — Dziwne z ciebie dziecko — szepnęła kobieta. Chwilę stała czekając na coś, o czym wiedziała, że nie nastąpi, potem odeszła, pozostawiwszy książkę na uprzednim miejscu, i chłopiec mógł otworzyć oczy. Dawno już nie spał, lecz nie dał po sobie znać, że widzi krzątaninę kobiety wokół jego łóżka. Dla niego nowy dzień niczym nie różnił się od poprzedniego. Może tylko powieki chętniej przesłaniały oczy, a ręce ukryte pod kołdrą z większym trudem rozginały palce. Jedynie myślom nie szkodziło osłabienie ciała i uparcie sięgały szelestu topól za oknem i nieba w opierzeniu włóknistych obłoków. Lecz ciągle pozostawało tyle nieosiągalnej przestrzeni. Drugie przebudzenie nastąpiło dopiero pod wieczór, Jakby godziny południa żadnego nie miały znaczenia. Najpierw świadomość wchłonęła czyjeś głosy, następnie wyodrębniła z nich słowa: — Więc co ostatecznie dolega temu nieborakowi ? — To dziwny wypadek. — Każdy może w ten sposób usprawiedliwiać nieumiejętność wystawienia właściwej diagnozy. — Taka jest nie tylko moja opinia. Doktor Berker i lekarz oddziałowy stoją pod oknem. — Osobiście nazwałbym to skrajnym wycieńczeniem, ale... Lękam się, żeby mnie pan źle nie zrozumiał, doktorze. — Słucham. Niech pan mówi. — Ten chłopiec jest absolutnie zdrowy. Berker rzucił krótkie spojrzenie w stronę łóżka. — Hm — chrząknął z powątpiewaniem. — Raczej na to nie wygląda. — Otóż właśnie. Na pierwszy rzut oka nikt nie dałby za niego złamanego centa, a jednak po bliższych oględzinach stwierdziliśmy wręcz niezwykłą zdrowotność jego organizmu. Serce, płuca, nerki, wątroba i w ogóle wszystkie narządy wewnętrzne działają u niego znakomicie. — Szkopuł w tym, że jakoś nie widać pozytywnych rezultatów tej działalności. — Trafił pan w sedno sprawy, doktorze! Każdego dnia stosujemy transfuzję fizjologicznej odżywki, gdyż pokarmu przyjmować nie chce albo nie może, a proces osłabienia postępuje z nie malejącą intensywnością. Organizm spala się sam w sobie. — Jak? Niech pan powtórzy. — Och, to wszystko przypuszczenia. Ciągle poszukuję analogii... — I nie potrafi pan znaleźć? — Mam ich więcej niż pod dostatkiem, gorzej z akceptacją którejkolwiek. — Mógłbym poznać chociaż jedną? — Nie odmawiam, ale uprzedzam, że sam jej zbyt serio nie biorę. — Przezornie ubezpiecza się pan na wypadek odwrotu. — Nie popuści pan żadnemu słowu, doktorze, No cóż, trudno, a więc moje analogie... Weźmy chociaż to: istnieją mechanizmy nigdy pobieranej mocy nie angażujące we własne potrzeby, w konserwację i odnowienie siebie samych. Po prostu większość mechanizmów wykorzystywanych przez człowieka jest tylko pośrednim ogniwem w dążącym do określonego celu ciągu przeistaczania różnego rodzaju energii. Korzyść z ich działania wyciąga tylko człowiek. Na przykład w nadajniku radiowym energia elektryczna drgań wysokiej częstotliwości, doprowadzona do anteny nadawczej, zostaje wypromieniowana w przestrzeń pod postacią fal radiowych. Jednak dla naszej anteny czy dla lasera emitującego wiązkę promieniowania podobna emisja nie ma żadnego sensu, gdyż im bezpośrednio nie przynosi pożytku i tylko jeszcze niszczeją jej kosztem. Lecz nie można przez to rozumieć, że ich działalność jest zupełną abstrakcją, trzeba tu uwzględnić czynnik dodatkowy — człowieka. — Chyba zaczynam rozumieć — Berker uśmiechnął się kącikami warg. — Więc jego organizm działa doskonale, a przyczyna szybkiego osłabienia leży w takim rodzaju przetwarzania energii, który nie uczestniczy w procesie podtrzymującym egzystencję samego organizmu? Tak... ale, niestety, celem samym w sobie biologicznej konstrukcji jest zapewnienie ciągłości własnego istnienia i ciągłości gatunku, zabezpieczenie możności przetrwania w niesprzyjających warunkach, i to kosztem najmniejszych wyrzeczeń. Między innymi dlatego Natura obdarzyła organizmy żywe zdolnością częściowej regeneracji tkanek. Żywy organizm nigdy nie będzie marnował energii bezużytecznie. Czy potrafi pan wskazać cel, na rzecz którego może poświecić się organizm człowieka, nie bacząc na własne wyniszczenie? — Organizm człowieka to jeszcze nie człowiek. Poprzez stworzone przez siebie mechanizmy moduluje fale radiowe rozum człowieka i dzięki rozumowi człowiek zna tego sens. — Ależ mechanizm stacji nadawczej, w przeciwieństwie do organizmu żywego, jest tylko ogniwem pośrednim, które może ulec zniszczeniu po wykonaniu zadania, i w niczym to nie wpłynie na efekty wykonanej pracy. Rozum umiera czasami prędzej niż ciało. Trzeba zauważać różnicę. Młody lekarz uważnie spojrzał na Berkera. Przemilczał. — I naprawdę niczego więcej nie może pan dodać? — zapytał Berker. — Aby cokolwiek udowodnić, musiałbym rozporządzać tym, czego pan wymaga: zestawem empirycznych danych. Tymczasem takich brak. — Jak to możliwe? — Po prostu istnieje zazwyczaj limit tolerancji organizmu, przy którym trudno rozpoznać głębsze schorzenia z symptomów powierzchniowych, gdyż takie nie istnieją. Natomiast tutaj mamy diametralne przestawienie kolei rzeczy. Objawy komplikacji są rozpoznawalne nawet przez nie wtajemniczonego w niuanse medycyny, lecz naj skrupulatni ej sze badania, z wykorzystaniem całego arsenału nowoczesnej techniki, nie potrafią wykazać bezpośredniej przyczyny tego stanu. Tytułem próby modelowaliśmy wszystkie fizjologiczne reakcje jego organizmu w elektronicznym układzie, lecz komputer niezmiennie żądał dopełniających danych, sugerując istnienie nie uwzględnionego przez nas czynnika. Poza tym nic, absolutnie nic. Berker kiwnął głową. — Wierzę, ale niech pan jedno zapamięta — powiedział w zamyśleniu. — Nie znoszę pseudofilozoficznych spekulacji, na które zresztą nie powinno być miejsca w pracy lekarza... Zapewne czytuje pan fantastykę? — Czasami. — Więc proszę się do czytania ograniczyć. Absolutnie raić, jak to pan raczył nazwać, można znaleźć tylko w science fiction. A to nie licuje z dobrą renomą naszej kliniki. Odwrócił się na pięcie z wyraźnym zamiarem opuszczenia pokoju. W drzwiach zatrzymał się jednak i zapytał jeszcze: — Nie sądzi pan, że ta choroba może mieć psychiczne podłoże ? Młody lekarz niepewnie wzruszył ramionami. — Myślałem nad tym. — I...? — Zastanawia mnie to jego uporczywe milczenie. Jestem w zupełności pewien, że on cały czas zachowuje świadomość tego, co się wokół dzieje. — Mimo to ciągle milczy? — Milczy. — Ciekawe... Doktor Berker i lekarz oddziałowy opuścili pokój. Pamięć ich słów rozproszyła się wśród innych dźwięków, bardziej zmieszanych, mniej absorbujących uwagę. Chłopiec znowu spał. Czwartek — Gdzież moja perełka? Och, doktorze, tak chcę go zobaczyć! Jak się czuje? Zadyszałam się na tych schodach... Och, głosu wydobyć nie mogę. Minęła gorączka? Moja mama zawsze radziła rumianek albo kwiat lipowy... Nie ma nic lepszego nad łyżeczkę miodu z filiżanką gorącego mleka! Tak, tak, doktorze, wiem doskonale, że zrobił pan wszystko i mojemu milusińskiemu poweselały te smutne oczęta. Oj, nieborak, jakże się to ucieszy. Taka niespodzianka! Prosto z lotniska. O, monsieur, trzeba zobaczyć na własne oczy, aby uwierzyć! Paryż, Paryż — boskie miasto, miasto par excellence wspaniałe. Si jeunesse savait, si yieillesse pouvait... Cha-cha-cha! Pan mówi po francusku? Nie?! Jaka szkoda, jaka niepowetowana strata... Potok słów przenosi się korytarzem: — Te drzwi? Dlaczego nie osobny pokój? Pod samym oknem? Broń Boże, przeciąg... Pani Montbason rozsiewa jaśminowy zapach perfum. Delikatna warstewka różu na starannie zasuszonych policzkach promieniuje radością zaawansowanego w latach kwiatu życia. — Jestem! Pani Montbason wyciąga ręce w koronkowych rękawiczkach. — Poznajesz mnie? Doktorze, ach, otworzył oczy! Przywiędły wdzięk łabędziej piersi faluje w głęboko wciętym dekolcie sukni, wzbiera macierzyńskim wzruszeniem. — Zmizerniałeś, niebożę, a taki śliczny był z ciebie chłopczyk. Cieszysz się, że przyszłam? No, powiedz, na pewno się nie spodziewałeś. Ale czekałeś, prawda? Dobrze ci tutaj było? Wiem, wiem... Brakowało d kogoś, ale już jestem i będę przychodzić codziennie. Chłopiec patrzy w milczeniu. Może w twarz pani Montbason, może gdzieś obok. — Przynieść ci coś? Powiedz, jaikie uwielbiasz przysmaki... — On już czwarty dzień nic nie je — ośmiela się wtrącić doktor Berker. — Mon Dieu! A to dlaczego? Milczenie. Pani Montbason patrzy na chłopca. — Czemu on nic nie mówi ? — pyta szeptem, oglądając się na doktora. — Czy aż tak chory ? — On po prostu nie odzywa się do nikogo. Nigdy. — Do mnie też?... Pani Montbason znowu pochyla się nad leżącym. — Mój głuptasku, pan doktor wcale nie jest zły... I siostra Margo pewnie też się tobą opiekowała. Skończ dąsy i powiedz im, że mnie lubisz. Oni nie mają racji, że nie chcesz z nikim rozmawiać. Byłeś tylko smutny, bo na mnie czekałeś... Ale nie mogłam prędzej przyjść do ciebie. Chłopiec zamknął ciężkie powieki. — Och, nie bądź uparty... Bo się na ciebie pogniewam! Dlaczego jesteś niegrzeczny? Odezwij się wreszcie! Pani Montbason potrząsa chłopca za ramię. — Proszę go zostawić! Siostra Margo odpycha jej rękę. — 0-och! Oczy pani Montbason robią się okrągłe-okrąglutkie, z sinawą kropelką źrenicy pośrodku białej, na wpół odsłoniętej kulki. — Jak... Jak pani śmie? — Zostawcie go wszyscy w spokoju! — siostra Margo staje między nimi i łóżkiem. — Idźcie stąd. Doktor Berker energicznie ujmuje ją za łokieć. — Siostro, niech pani natychmiast opuści ten pokój. Bardzo proszę... — Nie. — Proszę pomyśleć o konsekwencjach — doktor Berker z zażenowanym uśmiechem zwraca się w przeciwną stronę. — Błagam o wybaczenie, siostra Margo jest przeciążona pracą. Pan; Montbason wreszcie odzyskuje dar mowy. — Niech ona się stąd wynosi! I proszę o przydział innej opiekunki. — Ależ tak, oczywiście. Siostra Margo nie pojawi się więcej w tym pokoju. — Berker popycha pielęgniarkę do drzwi. — Proszę wyjść. — Nie ruszę się stąd! Nie ruszę się, dopóki nie zostawicie go w spokoju! — Jeżeli takie panują tutaj porządki, to ja wyjdę. — Jeszcze trochę i oczy pani Montbason zaczną miotać błyskawice. — I więcej tu moja noga nie postanie! Doktor Berker próbuje przebiec jej drogę. — Ależ, droga pani, to drobne nieporozumienie nie powinno... — Niech pan milczy, doktorze! Niech pan nic więcej nie dodaje do bezczelności tej zadziornej kotki i niewdzięczności bezdomnego szczenięcia. Cela me depasse! Za tyle starań... Doktorze, ani centa więcej, ani centa. Potok słów odpływa jak woda ulewy, która zmyła chodniki i teraz niecierpliwie poszukuje otworu kanalizacyjnej studzienki. Siostra Margo siedzi na skraju łóżka z bezradnie opuszczonymi rękami. Jej oczy patrzą na drzwi, które wybiegający zostawili na oścież otwarte. Z wysiłkiem obraca głowę prześlizgując się spojrzeniem po rzędzie emaliowanych łóżek. Z każdego patrzą na nią trochę uważne, trochę współczujące oczy chorych. Bezwiednie sięga po książkę ciągle leżącą na krześle i napotykając wyczekujące spojrzenie czarnych oczu chłopca, zaczyna czytać bez wyboru miejsca, byleby słowa zagłuszyły niepokój: „...— Do góry głowa, Harry. Już nie ma odwrotu. Przelecieliśmy ponad sześćdziesiąt milionów mil. Zlotowlose dzieci krzyknęły głośno, jakby rzucając wyzwanie marsjanskiemu niebu, lecz nie doczekały się odpowiedzi i tylko wiatr naswistywal w sztywnej trawie..." Drzwi trzasnęły głośno. — Siostro! Pani zachowanie jest karygodne... Jeżeli chciała pani oddać przysługę temu chłopcu, to proszę przyjąć do wiadomości, że z tą chwilą zostaje skreślony z rejestru pacjentów. Pani daję tydzień czasu na znalezienie innej pracy, i to tylko mając na względzie nienaganną, aż do tego momentu, postawę. — Pan nie może tego zrobić! — Dla mnie liczą się pieniądze — Berker zaciska sine usta. — Rozumie pani? Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz... Pani Montbason anulowała nasze konto bankowe. Trzeba go przewieźć do jakiegoś szpitala. — Ależ nie można go ruszać z łóżka! — Kolega Egert wezwał ambulans, zaraz przyniosą nosze. Łóżko ma być na nowo zaścielone. W korytarzu czeka następny pacjent. — Doktorze, ja bardzo proszę, niech go pan zostawi tutaj. Opłacę dalsze leczenie. — Co? Mam to traktować naprawdę serio? Będzie to panią kosztowało masę pieniędzy!. — Wiem o tym. — Kuracja tego dziecka wymaga zastosowania elektronicznej diagnostyki, nie obędzie się bez psychoterapeutycznych zabiegów... — Czy gdzieś jeszcze można mu zapewnić to wszystko? — Jesteśmy specjalną kliniką. — To mi wystarczy, doktorze. Poza tym jestem samotna. Doktor Berker spojrzał na nią zdziwiony. — A pani narzeczony? — zapytał. — Przecież mija trzeci rok i oni niedługo wracają. Alan Cruff i ten drugi, jak mu... Zdaje się Gascar. Siostra Margo patrzy w okno niewidzącymi oczyma. — Pan wie, doktorze, że nie będziemy mogli mieć dzieci. Pan leczył Alana, wtedy... po eksplozji reaktora na kosmodromie. Zezwolono mu na ten ostatni lot, ale pan wie, co znaczy twarde promieniowanie. — Tak, wiem — Berker niepewnie skinął głową. — A ja chcę, żeby... gdy wróci stamtąd, czekał na niego syn. — Oczywiście — Berker zmieszał się. — Tak... Każdy ma prawo. Oczywiście. Chwilę potakiwał jeszcze, potem wycofał się do drzwi. — Poszaleli, poszaleli wszyscy — mruknął do siebie. — Byle przybłędę... Kiedy stanął w korytarzu, usłyszał jeszcze glos czytającej coś kobiety: ,,...Domem wstrząsnął gwałtowny poryw wiatru. Kiedy ucichł brzęk okiennych szyb, Befering z wysiłkiem przemógł skurcz gardła i jednym spojrzeniem ogarnął dzieci. — Nie wiem — odezwał się Dawid. — Może dokoła wszędzie są Marsjanie i tylko my ich nie dostrzegamy? Niekiedy nocą zdaje mi się, że ich słyszę. Wiatr słyszę. Piasek szeleści na szybach. Czasami boję się. Przecież w górach są jeszcze ocalałe miasta, gdzie oni kiedyś mieszkali. I wiesz, tato, w tych górach jakby się cos zataiło, błąkało jeszcze. Może Marsjanom n'e podoba się, że przylecieliśmy tutaj? Może pragną zemsty? — Bzdura! — Belering spojrzał w okno. — Przecież nikomu nil zrobiliśmy nic zfego... JesteSmy spokojnymi ludźmi". Piftek Noc. Wszyscy śpią. Wierzchołki topól kołyszą pasmami wodorostów podniesionych nad dnem granatowej głębi nieba, uwikłanych w rojowisko rybich oczu — gwiazd. Okno otwarte szeroko. Chłodny wiatr zdaje się na wylot przewiercać ciało, pod otoczką skóry nie zostawiając nic prócz przejmującego zimna. — Dlaczego wstałeś ? Po co otworzyłeś okno ?! Siostra Margo staje w drzwiach. — Co się stało?! Chłopiec nie odwraca się od okna. Stoi bosy, w koszuli sięgającej kostek. Podmuch wiatru wdziera się przez okno, prześlizguje wzdłuż sali i dopada drzwi. Przeciąg szarpie koszulę, rozwiewa kosmyki czarnych włosów. — Boże, co z tobą jest?! Siostra Margo przebiega między łóżkami i chwyta chłopca za ramiona. Jedną ręką przyciskając go do siebie — drugą usiłuje zatrzasnąć okienne ramy, lecz wiatr wdusza je do środka, napiera wciąż mocniej. — Zaziębisz się na śmierć. Kto pozwolił d wstać? Jak mogłeś to zrobić... Jest noc, musisz spać. Sen wraca siły... Chłopiec patrzy gdzieś daleko poprzez szpaler drzew, gdzie w prześwicie gałęzi płonie czerwona iskra, jakby na przekór innym gwiazdom nie zmieniająca blasku, nie migająca. Chwilę stoi nieruchomy i tylko wargi mu drżą. — Zobacz... Mars — szepcze. Potem jego głowa osuwa się w dół i ciężar dała przechodzi w nagle zdrętwiałe ręce szpitalnej siostry. — Doktorze! Doktorze! Krzyk napełnia pokój, wypada przez drzwi, zdyszanym echem odbija się od ścian korytarzy, szamoce, rozdwaja i przepada w ciszy. Wszyscy śpią. Sobota Biały sufit i ściany, śnieżna pośdel na łóżkach i ubrania lekarzy. Biały sufit i ściany, śnieżna pościel na łóżkach i ubrania lekarzy... Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas upływa — przemija czas..., Wzdłuż szeregu emaliowanych łóżek przesuwa się korowód ludzi w bieli. Pochylają się nad każdym z chorych, coś szepczą między sobą. Doktor Berker jest po ojcowsku dobroduszny, to znów rzeczowy lub współczujący. Jego głęboko myślące oczy napawają chorych otuchą, budzą nowe nadzieje. — O, widzę nową twarz... Berker uśmiecha się zatrzymując przed kolejnym łóżkiem w końcu sali. Wpadające przez okno promienie jesiennego słońca podnoszą zapach aseptycznych środków nad śnieżną pościelą. Niedziela Pierwsze liście opadłe z topól leżą na żwirze alejki wdeptane w piasek butami ludzi, którzy już stąd odeszli. Kobieta stoi oparta o pień koślawego, u samych korzeni przegiętego na bok drzewa. Stoi z zamkniętymi oczyma, jakby występujący ze zmierzchem blask księżyca twardniejącą poświatą zamienił ją w jedną z marmurowych postaci. Kamiennych do samego wnętrza. Lecz opadający liść muska jej twarz, wyrywa z odrętwienia. Żwir popiskuje cienko pod obcasami butów, gdy odchodzi szybkim krokiem. Wysoka, kamienna brama i obok żelazna furtka w murze. Skrzyp zawiasów. Nie ogląda się. Idzie młoda i smukła, o pięknej, trochę smutnej twarzy. Z przodu warkot samochodowych silników i odór spalin. Po bruku snują się cienie. Ktoś kaszle, ktaś się śmieje. W bramach domów ogniki papierosów — oczy suną jej śladem. Czyjeś kroki na przedzie, czyjeś kroki za tobą. Domy chylą szklane piętra murów, rozwierają stęchłe przesmyki, znowu przyjmując ją w posiadanie. I nie potrafi jej pomóc czerwona iskra między zrębami dachów. Zawieja za wypukłą szybą buszuje z niesłabnącym uporem. Siedzimy obok siebie, jakby wzajemne zbliżenie mogło przezwyciężyć chłód ścian. Siedzimy nasłuchując szelestu piasku nieustępliwie trącego o ściany. Czasami wiatr uderza silniej i kabinę przebiega drżenie, jakby metalowy skorupiak otrząsał się z krzemowych ziaren. Wydmy kojarzą się zwykle z gorącem, ze słońcem palącym plecy i powietrzem zachłannie wysysającym każdą kroplę potu. Tak jest na Ziemi, gdzie bliżej Słońca. Tutaj łachy burego piachu są jak zaspy śniegu. Nie białe, o nie, lecz dźwigające na sobie stygmat mrozu i przez to tylko podobne, bo nie ma w nich ani śladu wilgoci. Wiatr cichnie nagle. Jeszcze po szybie sączą się strużki suchego piasku, lecz wiemy, źc to już koniec. Tak bywa zawsze — piekło piaskowej burzy i nagły bezruch. Tylko jednocześnie z zewnętrzna ciszą w nas samych budzi się niepokój, nie określona trwoga, jakby czyjeś oczy śledziły nas przez szybę, zaglądały do wnętrza rakiety. — Trzeba wyjść — odzywa się Gascar. Wiem. Kiedy milknie wiatr, nadchodzi czas codziennego obchodu elektronicznych czujników. Jak wczoraj, jak tydzień temu — od wielu dni. Można nienawidzić pustyni martwej od początku świata, można się męczyć nocami pamięcią zostawionych gdzieś daleko zielem i błękitu, lecz to nie zmieni faktu, że trzeba dokonać przeglądu pomiarowej aparatury. Obserwacje kosmicznego promieniowania, wahania temperatury powietrza i gruntu, drgania sejsmiczne, spektroskopowe widma chemicznego składu gleby uzyskiwane w próżniowych komorach z próbek parujących pod wpływem laserowego promienia... — Trzeba wyjść... Gascar podnosi się i dopina skafander. Pomagam mu zaczepić na plecach butle z tlenem, potem sam nakładam hełm ze szklaną przyłbicą. Klapa śluzy odskakuje wypchnięta ciśnieniem powietrza. Jak okiem sięgnąć — wszędzie piach i jedynie za naszymi plecami sterczy w niebo kikut skały, z osiadłym u jej podnóża członem kosmicznego statku. Dalej, po sam horyzont, ciemnieją obnażone przez pustynię ospowate naroślą kraterów. Takie jest prawdziwe oblicze utraconych złudzeń, marzeń całych pokoleń o błękitnych łąkach, o kanałach prowadzących wodę aż hen, spod polarnych czap śniegu, o miastach nad ich brzegami... — Alan, tam... — głos Gascara dudni głucho w nausznikach. — Obok skał. Zdawało mi się, że ktoś... — Przecież jesteśmy pierwszymi ludźmi. Milknę. Za szybą jego hełmu widzę błysk wystraszonych oczu. — Co z tobą? — Zobacz tutaj, gdzie stoimy... Obok spuszczonego trapu ciemnieje płytkie wgłębienie. Pochylam się. — Nonsens. — Dalej... jeszcze — w słuchawkach świst ciężkiego oddechu. — Ależ nie, stój! Czuję w gardle coś lepkiego, pulsującego. Serce tłucze się w piersi. Ten ślad na piasku nie mógł pojawić się tutaj. Nie mógł! — Nie — chcę krzyknąć, ale powietrza w płucach starcza ledwie na szept. — To przypadek, piasek osypał się, mógł akurat tak. Patrzymy na siebie. Wreszcie Gascar kuli się z jękiem i skacze przed siebie depcząc i rozrzucając piasek. Pomagam mu ciężkimi obcasami butów wbić w ziemię, wdławić w nią na powrót odciśnięty w piachu ślad bosych, jakby dziecięcych stóp. Siad bosych stóp na wiecznie martwym piasku Marsa. — Dosyć — z wysiłkiem stęka Gascar. — Dosyć, idziemy stąd. Piasek jest zryty i zmieszany. Jedyny rozpoznawalny w n'im ślad zoslawiły podkute obcasy. Teoria prawdopodobieństwa dopuszcza możliwość, że ruch piaskowych ziaren znajdzie wypadkową takiego ustawienia, w którym oczy ludzi dopatrzą się znajomego kształtu. Jak kinetyczne ruchy materii odzwierciedlane przemieszczaniem się koloidalnych cząstek... Lecz każdy z nas pamięta miłość bliskich, którzy oczekują jego powrotu, i musi bronić się przed szyderstwem martwego żywiołu. — Alan... — mówi Gascar. Nie patrzę mu w oczy, aby nie znaleźć w nich własnego obłędu. — Słyszałeś ? — nie ustępuje. — Nie. Nic nie słyszałem. Nic! — trzeba powtórzyć szybko. — Nic, nic, nic!... — Ależ tam był głos! Słyszałem powtarzający kobiece imię głos! — Nie. Nic nie słyszałem. Nie ma takiego imienia... To tylko wiatr, to znowu ten przeklęty wiatr... Brniemy dalej. Musimy poznać mineralogiczną strukturę gruntu, spisać dane z elektronicznych detektorów kosmicznego promieniowania, wyjąć z kaset taśmy zapisu sejsmografów. Musimy wyjawić składowe chemicznych związków, jakie powstawały przez miliardy lat starzenia się tego globu. One kryją tajemnice Marsa. Tylko one. Kłamstwo Leżał na wznak, oczy miał jeszcze zamknięte. Pomyślał, że to źle, gdy ktoś zaśnie w pełnym słońcu, na ciepłym piasku plaży. Gorąco południa sięga głęboko, przepala czaszkę, wsiąka w kostny szpik, wyciska swoje piętno w każdej komórce ciała. Słońce jest groźne. Może dlatego nawiedził go zły sen? Spróbował go sobie przypomnieć, ale myśli były oporne, obrazy nie dawały się tak łatwo wywołać z pamięci. Wiedział tylko, że w tym śnie był zupełnie sam. I to było straszne — sam. Zaczął powoli rozchylać powieki: skrawek błękitu, promienie słońca łamią się na rzęsach... „A więc niebo jest" — pomyślał 1 już z większą pewnością otworzył oczy szeroko. Niebo było na swoim miejscu. Leżał z twarzą przechyloną na lewą stronę i słońce grzało jeden tylko policzek. Zauważył je kątem oka i zdziwił się: słońce wcale nie oślepiało. — Emi — powiedział. Spróbował usłyszeć jej oddech, skupił uwagę, lecz czuł tylko szum ' krwi pulsującej w jego własnych skroniach. „Nie powinienem był zasypiać w samo południe — pomyślał znowu. — Stanowczo nie powinienem. Jednak ciepło rozleniwia — i to też było prawdą. — Emi, śpisz? — zapytał. Czekał długo, lecz spała widocznie, gdyż nie dosłyszał żadnego szmeru. — Znowu będę cię musiał obudzić — mówił sam do siebie, walcząc z sennością. — Jak to się dziwnie składa, że zawsze zasypiamy razem i zawsze ja pierwszy się budzę. Usiadł i poczuł na plecach mrowienie piasku osypującego się 2 włosów. — Wiesz, Emi, kiedy się budzę, jezioro jest zawsze inne. Może to śmieszne, ale tak mi się zdaje, jakby ktoś wymazywał z jego Obrazu pewne fragmenty i zamieniał je innymi czekając tylko ze spłataniem figla na moment, gdy ja odwrócę uwagę. Uśmiechnął się do jakiegoś przelotnego wspomnienia i zamknął oczy. — Teraz, na przykład, zamknąłem oczy — powiedział. — Lecz dobrze pamiętam, jak wyglądało niebo... Nad samym horyzontem zaległo pasmo wyblakłe, ale im wyżej — tym więcej czystego błękitu. Całe niebo odbijało się w jeziorze i właściwie gdybym nie wiedział, że leżymy na brzegu, mógłbym przypuścić, że unosimy się na jakiejś latającej wyspie gdzieś wysoko... Po prostu gdzieś bardzo wysoko. Przyszło mu na myśl, że plecie głupstwa, ale skoro Emilia spała, nie miało to większego znaczenia. — Posłuchaj, teraz doliczę do trzech i otworzę oczy. Raz, dwa... Słonce świeciło w twarz, pod powiekami widział jakieś pyłki krążące w purpurowych przestworzach. — Trzy. Spojrzał prosto w słońce i znów się zdziwił, że grzejąc nie oślepiało wcale. Przeniósł wzrok nad jezioro. — Emi, miałem rację! — zawołał uradowany. — Tam na lewo jest obłok, zupełnie nisko nad wodą. Myślisz, że niezbyt uważnie patrzyłem? Nie, jego tam naprawdę nie było... Obłok wydął się, jak wypełniony wiatrem żagiel. — Jego tam przecież nie było... Uśmiechnął się, ponownie zamykając oczy. — Uważaj, Emi. Teraz doliczę do dziesięciu i spojrzę na ciebie. Ty też zawsze jesteś inna, kiedy się gniewasz i śmiejesz, kiedy jesteś poważna, nawet wtedy, gdy śpisz. Obrócił się całym ciałem w jej stronę i zaczął liczyć powoli. — Raz... dwa... Kiedy dotarł do pięciu, ogarnął go lęk, że Emilia się nagle przebudzi, wybuchnie śmiechem i znowu nazwie go małym głuptasem, skończył więc już szybko i spojrzał przed siebie. Piasek był żółty, iskrzący się w słońcu okruchami białych muszelek, które zdawały się tajać w chybotliwym od gorąca powietrzu niczym płatki śniegu zabłąkane w środku upalnego lata. — Emi... — wyszeptał. Wąskie pasmo plaży zawijało się pętlą brzegu aż po daleki horyzont. Wyciągnął rękę i dotknął miejsca, gdzie zostawił ją śpiącą. Większe wgłębienie — tutaj była jej głowa, niżej ramiona i plecy, dalej ręce. Głęboki dołek — odcisk łokcia, którym podparła się wstając. — Emi! — krzyknął zrywając się z ziemi. Chwilę stał nieruchomo i tylko w jego piersi narastał łomot serca. — E-mi-i!!! Rzucił się w stronę jeziora. Brzeg suchy, potem wilgotny. Chłodne bryzgi uderzyły go w twarz. Oblizał wargi. Woda była cierpka i słona, zdawało mu się, że pod językiem wyczuwa nie rozpuszczone kryształki soli. Stanął w miejscu, łapiąc ustami powietrze. Pamięć miał dobrą — woda w jeziorze nigdy nie była słona. Szarpnął się do tyłu i wyskoczył na brzeg. Za plażą zieleniały wzgórza, wiechcie pożółkłej trzciny, wyschłego sitowia przesłaniały ocean leniwie kołyszących się traw. Ruszył w ich stronę. Biegł nie zważając na kłujące osty i źdźbła trawy zawzięcie tnące bose stopy. Między porosłymi szałwią pagórkami leżały żółte łysiny nawianych piasków. Przypadał do każdego pasemka, daremnie wypatrując śladu stóp Emilii, wdrapywał się na szczyty wzniesień, próbując z ich poziomu ogarnąć wzrokiem jak największą przestrzeń, i ciągle wołał: — Emii!!... Ee-mi-d!... Niekiedy był już pewien, że dostrzega jej włosy, jasne i sypkie na wietrze, lecz zawsze okazywały się tylko złudą, zakwitła kępami złotych mleczy nadzieją. Mimo to biegł dalej, z chrapliwym oddechem wspinał się na wzgórza i pędził w dół po ich skłonach, aż trawy naznaczyły jego bose stopy sokiem zielonych liści. Zatoczył szeroki krąg wokół miejsca, gdzie leżeli na plaży, lecz nigdzie nie trafił na ślady wiodące od brzegu do domu. Słańce prażyło piasek, budząc drżące lśnienia w kryształkach kwarcu — nie mógł przeoczyć najdrobniejszego śladu. Świadomość, że stało się coś nieodwracalnego, dotarła d® niego dopiero wtedy, gdy na karku i nagich udach poczuł lepki dotyk potu. Osłupiałym wzrokiem patrzył daleko przed siebie. Jeszcze raz oblizał wargi i teraz nie wiedział już, czy woda w jeziorze naprawdę była słona, czy też wyczuwał językiem gorycz własnego potu. Woda w jeziorze... Zacisnął pięści. Woda w jeziorze... Przełknął ślinę i wydało mu się, że pije wodę: klęczy na samym brzegu i złożonymi w czarę rękoma zagarnia łamliwe fale, i nie zważając na piasek, łapczywymi haustami, pije wodę. Wodę z jeziora... — Tam nigdy oie było wody! — krzyknął przeraźliwie. — Nigdy, nigdy... Chciał wołać dalej, bez ustanku, zagłuszając szamoczące się pod czaszką myśli, lecz wyschłym gardłem targnął kaszel, więc tylko ścisnął głowę rękoma i zataczając się poszedł w stronę brzegu. — Emi, przecież tam nigdy nie było wody — powtórzył szeptem. Słońce zalśniło na wilgotnych kamieniach. Opuścił się na kolana i klęcząc na samym brzegu począł zagarniać łamliwe fale złożonymi w czarę rękoma i, nie zważając na zmącony piasek, pił wodę. Słodką, nie znającą goryczy soli wodę. Zaspokoiwszy pierwsze pragnienie otarł wargi wierzchem dłoni i podniósł się z klęczek. Głośny plusk targnął nim jak napiętą sprężyną. Zdążył pochwycić oczyma niknącą pod powierzchnią wody iskrę rybiej łusiki i półprzeźroczystą, ostrą płetwę, gdy ryba uderzeniem ogona rozproszyła odbide samotnego obłoku. Odgarnął zlepione potem kosmyki włosów i kładąc chłodną jeszcze dłoń na rozpalonych skroniach pomyślał, że przecież nie jest sam — w jeziorze były ryby. Znowu usłyszał plusk, tym razem bliżej. Błysk w powietrzu i zimna pięść uderzyła go w pierś. Zatoczył się z przestrachu, ale to też była tylko ryba. Upadła aa piasek plaży i prężąc kolczasty grzbiet rzucała się między krągłymi ziarnami otoczaków. — Biedna — powiedział, jakby mogła go słyszeć i rozumieć. — Przecież piasek jest dla nas, czemu nie pływasz tam, gdzie najgłębiej ? Pochylił się i po kilku nieudanych próbach pochwycił rybę w ręce. Już chciał cisnąć ją z powrotem do wody, jak najdalej od brzegu, gdy usłyszał głos. Ledwie uchwytny szept unosił się w powietrzu, nie dochodząc z określonego miejsca, lecz właśnie spływając powietrzem, zewsząd. Znajomy głos. „Tu-u-taj... s-sły-sz-ysz ? D-dla-cz-cze-go mil-cz-ysz?... J-jes-stem t-u-u-taj... Pią-t-ty pa-ar-sek p-po nor-mal-al-nej od Ros-sa d-do-o ek-lip-ty-fci..." Pod palcami czuł boczne płetwy i twarde wyrostki skrzeli po bokach rybiej głowy. Spojrzał na trzymaną w ręku rybę: była pozbawiona oczu, zamiast ich wyłupiastych źrenic płaską głowę ujmowały dwie zrogowaciałe płytki, spod których wyciekał zielonkawy śluz. Kiedy mimowolnie dotknął zgrubiałych narośli, ciecz popłynęła obficiej, zlewając boki ryby lepkim osoczem. Otwarty szeroko, bezzębny pysk poruszał się miarowo, w takt bełkotliwych słów. „...Szu-u-kaj... tu-u... P-pią-ity pa-ar-sek... as-s-soc-jac-ja-a dru-giego ra-mien-ni-ia..." Przejęty wstrętem odrzucił rybę najdalej jak tylko mógł i starannie opłukał palce. Na prawym kciuku spostrzegł zieloną plamkę, druga ledwie znaczyła się na przegubie lewej ręki. Jego uwagę przyciągnęła zrazu ta na kciuku. Spróbował ją zmyć, ale uparcie trzymała się naskórka, nie blaknąc nawet. Podniósł dłoń przed same oczy i stwierdził z przerażeniem, że zielone znamię rozpełza się wzdłuż zmarszczek skóry, naciekami zachodząc pod paznokieć, a całą dłoń powlekając jadowicie zielonkawym nalotem. — Moje ręce — wykrztusił. Zaczął się cofać powoli od brzegu wyciągnąwszy przed siebie, jak najdalej od twarzy, rozcapierzone palce obu rąk. Zieleń objęła nadgarstki, przesuwała się coraz wyżej i nie był to już barwnik, co z wierzchu tylko skaził skórę, lecz zielone tętno krwi, zwojami żył wracającej z powrotem do serca. — Nie-e! — wrzasnął przeraźliwie cienkim głosem i odskoczył od wody. Jego twarz wykrzywił grymas. Tężejąca w zwierzęcym przerażeniu twarz obrzmiała nagle sinymi fałdami skóry, zwisła ku dołowi, nisko, aż do ziemi. Plamista śniedź na nagim ciele zeskorupiała chrzęstem chitynowej łuski, wypięła przeciw słońcu kolczasty garb grzbietu. Zataczając się na nieporadnych, spiętych błoną łapach biegł wciąż dalej i dalej, aż ślad wyryty w piachu przez wlokący się za nim jaszczurzy ogon urwał się na kamienistym dnie dawno wyschłego strumienia. Nie pamiętał, jak długo leżał nieprzytomny, lecz kiedy znowu otworzył oczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Jeszcze zanim je dostrzegł, długo nie odważał się na otworzenie oczu. Czekał, a minuty płynęły powoli, nie naznaczone tykaniem zegarów ani wewnętrznym szmerem elektronicznych bloków, lecz rejestrowane jakimś mechanizmem podświadomości. Wreszcie zaczął rozchylać powieki. Najpierw zobaczył skrawek błękitu. Ukośne promienie słońca łamały się na rząsach... „A więc niebo jest" — pomyślał i już z większą pewnością otworzył oczy szeroko. Niebo było na swoim miejscu. — Emi... — powiedział. Gdzieś obok jego głowy wiatr zaszeleścił miałkim piaskiem. — Emi, śpisz ? — zapytał. Teraz nie było nawet wiatru. Zdawało mu się, że całym ciałem wyczuwa rosnącą wkoło ciszę pełzającą jak oślizły płaz, natrętną, niespokojną, zarazem martwą i żywą. — Znowu będę musiał cię obudzić — mówił sam do siebie wiedząc, że Emilia śpi i nie może go słyszeć. — Jak to się dziwnie składa... Urwał w połowie zdania i wstrzymał oddech. Wróciła mu pamięć. Ociężały podniósł się z ziemi i stanął, jak nieporadne dziecko szeroko rozstawiając nogi. Bojaźliwie przyjrzał się swoim rękom — pod opaloną na brąz skórą ledwo znaczyły się błękitne nitki naczyń krwionośnych. Splótł palce i ścisnął je z całej siły. Ból wrócił spokój. Łożyskiem wyschłego strumienia powlókł się na północ, gdzie niebo osiadło stężałym błękitem, gdzie stał jego dom. Ich dom. Powietrze powiało chłodem. Wdychał je pełną piersią, rozsmakowywał każdym oddechem. Z pór doby najbardziej lubił wieczory, wygasanie upalnego dnia... „A Emi kocha poranki — pomyślał. — Lubi wczesne wstawanie, na długo przed świtem, kiedy niebo od wschodu zmienia barwy jak kameleon, 'blaknie miękkim oparem porannych mgieł, aby obudzić ciepło wychylającego się zza horyzontu słońca..." Szedł powoli, uważnie patrząc pod nogi. Kiedy znalazł się w miejscu, gdzie, jak dobrze pamiętał, po raz ostatni dostrzec można gładziznę jeziora między zboczami dwóch wzniesień, odwrócił się i spojrzał za siebie. Jeziora nie było. Od chwili gdy szedł tędy razem z Emilią, Z domu na plażę, jedyny prześwit zasłoniły wyrosłe wysoko olszyny. Szedł .tą drogą trzymając Emilię za rękę i było to tak niedawno, jeszcze dzisiaj z samego rana. A przecież olszyny miały grube, starczo skręcone i porosłe mchem konary. — Dlaczego? — zapytał sam siebie zaciskając pięści, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie. Długo stał nieruchomy, jakby w nadziei, że drzewa odmienia swój wiek, lecz kiedy zrozumiał daremność tego oczekiwania i zrezygnowany chciał ruszyć dalej, oczy napotkały niespodziewanie znajomy kształt. Nie potrafił od razu rozpoznać. Trawa kołysała się, zwodniczo drżało powietrze, rozpromienione główki mleczy mrugały wysypaną w trawę plejadą żółtych słońc. Poznał Emilię. Pochylona zbierała kwiaty. Miała na sobie ulotną jak przędza babiego lata sukienkę. — Emi — wyszeptał. Poczuł w piersi przypływ jakiejś fali, którą lękał się nazwać tkliwością, i przypomniał sobie szalony bieg przez plażę, beznadziejne poszukiwanie śladu jej stóp, który zapomniała zostawić na pochyłościach wydm. Teraz był spokojny. Podszedł do niej, zupełnie blisko, aż zobaczyła jego cień rzucony na trawę promieniami niskiego słońca. Podniosła twarz i uśmiechnęła się leciutko, najpierw oczyma, potem koniuszkami warg. Na wyciągniętej dłoni podała mu kilka zerwanych mleczy. Jej dłoń była wąska, a palce wysmukłe i przezroczyste jak wosk. Ostrożnie wziął żółty kwiat. — Niepokoiłem się o ciebie — powiedział. Roześmiała się głośno i wstrząsnęła głową, aż się przestraszył, że jej włosy pofruną w powietrzu, niczym porwany wiatrem śnieżny puch dmuchawców. — 'Ciągle taki sam głuptas z ciebie. Nie potrafił się gniewać, gdy nazywała go głuptasem. Tak było zawsze i zdążył się przyzwyczaić. — Nie powinnaś oddalać się nie uprzedziwszy mnie przedtem — powiedział znając z góry jej odpowiedź. — Wiesz przecież, że odejść daleko nie mogę. Milczał. — Przecież... zawsze będziemy razem. — Wiem. Wspięła się na palce i koniuszkiem nosa musnęła jego szorstki policzek. — Nie gniewasz się już ? — spytała. Zawahał się. Emi była maleńka, głową nie sięgała nawet jego ramion. Patrzył w milczeniu. Mógł tak godzinami śledzić jej poruszenia, wędrować spojrzeniem wzdłuż drobnych ramion i piersi, wąskich bioder, aż po palce wiecznie bosych stóp. Znając ciężką niezręczność swoich dłoni wolał tylko oczyma pieścić brzoskwiniowy meszek jej policzków i dopiero wieczorami, gdy mrok zrównywał proporcje ich twarzy i rąk, zbierał się na odwagę i wplatając palce w jej włosy pokrywał całą natarczywymi, nigdy nie zaspokojonymi, jak pragnienie Tantala, pocałunkami. Tylko nocą byli sobie równi. — Już nic — powiedział. Emi spojrzała na niego posmutniałymi nagle oczyma. — Dlaczego nie mówisz wszystkiego ? Pochylił głowę. Czyż mógł w kilku słowach wyrazić strach, który pognał go między wydmy w dyszące żarem godziny południa, czy mógł słowami nazwać przyczyny, które nauczyły go okłamywania własnych myśli ? Zastanawiał się tak długo, aż znalazł wreszcie te słowa. — Dzisiaj byłem sam — powiedział. — Sam? Skinął głową. — To... bardzo boli? Chciał przemilczeć to pytanie albo wybuchnąć śmiechem, mówić o czymś innym, byle nie wyjawiać prawdy, lecz wiedział, że go zrozumie. — Bardzo — odparł cicho, jakby w obawie, że ktoś niepowołany dosłyszy przeznaczone tylko dla nich dwojga słowa. — Może czują to ludzie odchodzący tam... Ruchem głowy pokazał kierunek w górę. — Gwiazdy ? — spytała lękliwie. — Gwiazdy — potwierdził. Poczuł na piersi dotyk jej drobnych, niewydoroślałych jeszcze dłoni. — Ale my... zawsze będziemy razem? — Zawsze — powiedział twardo akcentując sylaby. Pochylił się nad Emi i musnął wargami jej włosy. Potem wyprostował się i odetchnął pełną piersią. — Robi się chłodniej — powiedział. — Czas wracać. Słońce wsparło dolną krawędź dysku o wierzchoBd drzew zasłaniających widok na jezioro. — Widzisz, jakie czerwone ? — spytała Emi. — Czerwone... — powtórzył z roztargnieniem. — Będąc dzieckiem lubiłem patrzeć na świat przez kolorowe szkiełka. — Dziwna ciekawość. — Może i tak — uśmiechnął się: Emi jak zwykle miała rację. — Zebrałem całą kolekcję: zwykłe okruchy butelkowego szkła i zdobyte z wielkim trudem szkiełka, przez jakiegoś urwisa wydłubane z kaplicznych witraży, albo odpryski szpitalnych naczyń, którymi wysadzano krawędź muru otaczającego klinikę w naszym miasteczku. Urwał na chwilę i pomyślał, że od tamtego czasu nic się właściwie nie zmieniło. — Gromadziłem je w tajnym schowku, na strychu starego domu, gdzie mieszkałem z matką — ciągnął. — Były poukładane według odcieni następujących po sobie w tęczy, od fioletu do prawie czarnej czerwieni... Zbierałem je bardzo długo, aż pewnego dnia jakiś mężczyzna, co roku odwiedzający matkę, podarował mi surowy, nie oszlifowany bursztyn. Pamiętam, pora była wtedy jesienna, padał deszcz i niebo całymi tygodniami zasnuwały chmury. Długo musiałem czekać, przez ten czas pracowicie polerując kamień, zanim ukazało się spoza nich słońce. Wtedy z niecierpliwością pobiegłem na strych i przez małe okienko w dachu spojrzałem na słońce przykładając do oka soczewkę skamieniałej żywicy. Słońce było wtedy właśnie takie samo, jak dzisiaj... — A potem? — twarz Emilii przybrała wyczekujący wyraz. — To koniec bajki — uśmiechnął się melancholijnie. — Kiedy oderwałem się wreszcie od bursztynowej soczewki, zszedłem z dachu na strych, wyjąłem z ukrycia całą kolekcję kolorowych szkiełek, zawinąłem wszystkie w starą gazetę i wyrzuciłem na śmietnik. — Dlaczego? — Widzisz, w szkle świat ma po prostu inny kolor, lecz jest ten sam. — A bursztyn? Nagle zmieszany rozejrzał się wkoło, jakby szukając oparcia dla zmęczonych, podkrążonych oczu. — Tam, Emi, zobaczyłem dopiero wtedy, patrząc pod słońce... zobaczyłem niewyraźny zarys owadzich skrzydeł... skrzydeł ważki z paleogenu. — I co się z nim stało... 2 bursztynem? — Przepadł gdzieś — odparł. — Człowiek staje się przecież dorosły. — Smutne. Ostrożnie położył rękę na jej ramieniu. — Wracamy do domu — powiedział. — Musimy zdążyć przed zmrokiem. — Musimy? — Wiesz sama. Emilia wsunęła swoją dłoń między jego twarde palce i poszli obok siebie. — Niedługo powinny pojawić się gwiazdy ? — z drżeniem w głosie zapytała Emi. Nie odpowiedział, tylko przyspieszył jeszcze kroku. Słońce świeciło na nich z boku resztką wygasającej czerwieni i po przeciwległej stronie padał na ziemię jeden tylko, rzucany przez mężczyznę cień. Wzgórza okalające dolinę jeziora ustąpiły miejsca płaskiej równinie, gdzie początkowo rozsiane daleko jedna od drugiej wysepki kolczastej jeżyny skupiły się po kilkuset metrach tworząc zielonkawe, z podcieniem nocnej czerni pasmo zarośli. Gdzieś 'tam stał ich dom. Dom starszy niż olszyny znad jeziora. Szli w wysokiej trawie, rozgarniając rękoma wyschłe, pamiętające zeszłoroczną jesień źdźbła, obchodząc karłowate brzozy i wiecznie trzepoczące listowiem osiki. Czasami przed ich oczyma wspinały się w niebo pionowe maszty sosen o pniach jak sekwoje pozbawionych u dołu gałęzi i dopiero gdzieś wysoko rozrastających się gęstą koroną. Sosny stały pośrodku polanek wytyczonych opadłym igliwiem, które tłumiło trawę, nie dopuszczało w pobliże pachnących żywicą olbrzymów wiotkiej, białymi plamami odcinającej się z tła innych krzewów brzeziny. Jedynie mech wypełzał na odkryte miejsca, nastroszonymi płatami docierał aż do podnóża pni i oblepiał wylazłe z ziemi, sękate korzenie. — Pokażę ci jutro wapienne skały na wschodnim brzegu jeziora — mówił idąc przed siebie. — Dawno temu, kiedy błąkałem się tutaj samotnie, znalazłem tam łabędzie gniazda, widziałem olbrzymie ptaki. Każdego dnia wczesnym rankiem wypływały na jezioro, aby wieczorem znów wracać do ukrytych w skalnych wnękach gniazd. — I ja też je zobaczę?! — Jeszcze więcej — powiedział ciesząc się jej dziecinnym zachwytem. — O tej porze ze złożonych w gniazdach jaj wykluwają się młode pisklęta. Nachylił się, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na niej jego słowa. Emi patrzyła na niego rozszerzonymi źrenicami oczu, które gdzieś na dnie czarnych węgli zataiły bezgraniczne zdumienie. — Nie cieszysz się? — Ależ tak — odparła 2 roztargnieniem. Poczuł na skroniach chłodne muśnięcie wiatru. — Nie... cieszysz się? —powtórzył 2 wysiłkiem pokonując drżenie głosu. — Ależ tak! Nie rozumiesz?... Zawsze byłeś małym głuptasem. Chodź, powiem... powiem ci, gdy będziemy w domu. —Dlaczego dopiero tam? Pociągnęła go za rękę. — W domu, żeby one... nie mogły już nic zrobić. — Kto? — zapytał i w tej samej chwili poczuł chłód w piersi: wiedział kto. Porwał Emilię na ręce i nie zważając na protesty, 'nie czując prawie ciężaru zaczął pędzić przed siebie, gnać między cieniami- drzew, pod wyciągniętymi zewsząd kiściami gałęzi. Musiał jak najprędzej wyrwać się spod coraz natarczywszego spojrzenia przesiąkających przez granat nieba gwiazd. Kilka razy potknął się jeszcze na kamieniach oplecionych korzeniami karłowatych brzóz i zatrzymał się przed wolną od zarośli przestrzenią. Ich dom stał na zboczu niewielkiego wzniesienia, ze wszystkich stron otoczony rozkołysaną zielenią łąki. Stał przysadzisty, jakby wyrosły z ziemi bielonymi ścianami, połyskującymi w półmroku szybami okien, dachem krytym poczerniałym ze starości gontem. Daleko, jak okiem sięgnąć, we wszystkich kierunkach ciągnęły się siniejące w zmierzchu zarysy pól i lasów, lecz nigdzie nie zabłysło światło w oknach innych domów, nigdzie nie przecinały równiny proste wstęgi dróg. Nawet przed ich domem nie odcisnął się w trawie najwęższy ślad wydeptanej ścieżki. Przyciskając do piersi skuloną Emilię począł wstępować na . wierzchołek wzgórza, aż okap dachu odgrodził ich od nieba. Wtedy przed progiem dębowych drzwi ostrożnie opuścił Emilię na ziemię. — Czy już możesz powiedzieć ? — zapytał. — Powinieneś sam się domyślić. Emi oparła się ręką o framugę drzwi. — Skąd mógłbym wiedzieć? — Jaki z ciebie głuptas — powiedziała po raz nie wiadomo który. — Przecież ja dawno... Otoczyła jego szyję rękoma i zaczęła szeptać prosto do ucha, aż poczuł jej gorący oddech na karku. — Rozumiesz ? — zajrzała mu w oczy. — Już nigdy, nigdy nie będziemy sami... Od ścian promieniowało ciepło, przez słońce południa wciśnięte pod biel wapna. Krew zaczęła z powrotem pulsować w jego zdrewniałych od napięcia dłoniach. Oderwał palce od drżących pleców Emilii i chwytając ją żelaznym uściskiem za ramiona odepchnął od siebie z całej siły. Z jękiem zatoczyła się na ścianę. — Mój syn — wyszeptał. — Mój... syn! — powtórzył. I nagle zaczął się śmiać. Zachłysnął się chrapliwym, szalonym śmiechem. Wyciągnął ręce rozwartymi palcami w stronę gwiaździstego nieba i czerwonych, martwych skał. — Cha-cha! Cha-h... Mam mieć syna! Cha-cha-a-h...!! Przekrwionymi z nienawiści oczyma wpatrywał się w gruboziarnisty, suchy żwir, odpryskami gwiazd skrzący się jak szklany gruz, w skalne rumowisko, co rozwierało plujące czernią gardziele wąwozów. Zachłannym spojrzeniem ogarniał dymy — strugami szkarłatu snujące się między skrzepami wyżarzonych, nie znających barwy życia kamiennych brył. Wpijał w nie wzrok, chcąc na zawsze zamknąć w pamięci obraz obcego, w gwiezdnym pyle zagubionego światła i śmiał się, śmiał ciągle nad sobą, nad martwą pustynią i próżnią, która tu go przywiodła. Był znowu sam. Sam. Zakrztusił się wreszcie tym nieporadnym wyzwaniem śmiechu, które odważył się rzucić przeciw ogniom wbitym w niebo, i szlochając upadł twarzą na zardzewiały bok rakiety. Rakieta, gwiezdny statek, jego dom — obłamany ze sterów, rozpruty skalnym zrębem, żelazny złom. Prawdą było tylko ciepło słońca promieniującego z burty nagrzanej w czas południowego skwaru. Długo tulił się do boku rakiety wstrząsany tłumionym przez zaciśnięte zęby łkaniem. Dopiero gdy uspokoił się nieco łomot jego serca, oderwał od wybrzuszonej blachy czoło naznaczone czerwonym piętnem zlepionej potem rdzy i jak ślepiec prowadząc ręce wzdłuż strawionych korozją nitów dotarł do uchylonej klapy włazu. Z ciemnego otworu powiało gorącym, dusznym zapachem rdzy. Zacisnął powieki i powiedział załamującym się jeszcze głosem: — Wybacz... Emi. Nie chciałem... nie chciałem ci sprawić bólu... Zaskrzypiały masywne, dębowe drzwi. — Wybacz i wejdź — był już zupełnie spokojny. — Wejdź, przecież znowu jesteśmy w domu... razem. Emi spojrzała na niego smutnymi oczyma błękitnych, dalekich gwiazd, usłuchała prośby i jednocześnie przestąpili próg. Znowu byli razem, lecz zmurszałe deski podłogi prowadzącej w głąb domu zaskrzypiały pod jednym tylko ciężkim, męskim kroklaca. Podpalacze nieba Spomiędzy nagich wydm z białego piachu wyrosły kamienne ściany. Ślepe bryły betonu nastroszyły pręty oberwanego zbrojenia, flankami żelbetowych barbakanów odgrodziły wciśnięte w załomy murów wejścia. Czasami wiatr wiejący od pustyni przynosił miałki piasek i ciskał ga na stopnie wiodące w głąb ziemi, lecz zwykle panował tu niczym nie zmącony spokój. Żółty krąg słońca wytrwale wspinał się po nieboskłonie, aby osiągnąwszy zenit naznaczyć upadkiem miejsce zachodu. Lecz nim nalane purpurą słońce ugrzęzło w mgłach nad horyzontem, ślizgający się po pustyni promień sięgał w rozpękłą szczelinę muru, przemykał głęboko pod nawis stropu i skrajem świetlnego krążka opierał się na wbitej w przeciwległą ścianę białej płycie. Zasnute bielmem oko rozbłyskiwało na moment i wtedy między murami, w zakamarkach kamiennych bloków, odzywał się głuchy, jakby z wnętrza ziemi wydobywający się głos: — Ri-cha-ard Ba-i-Iey pro-szo-ny do cent-rum... Nadciągał mrok, granatowiało niebo i głos odzywał się po raz wtóry: — Ri-cha-ard Ba-i-ley pro-szo-ny do cent-rum... W ciemności echo słów tłukło się pewien czas zamierającym: „...Ri-cha-ard Ba-i-ley... Ba-i-ley...", aż rozpływało się w ciszy. Potem znowu nadchodził zmierzch i znów promień słońca muskał pięciokątną płytę... Dni mijały jednakowo słoneczne, jednakowo upalne, niezmiennie znaczone szelestem piasku i szmerem gruzu kruszejącego w ukrytych przed dziennym światłem szybach. Lecz pewnego dnia nad wydmami ukazał się ciemny punkt. Było południe, słońce prażyło z wypłowiałego nieba i lecący nisko helikopter wlókł po pustyni cień owadziej gondoli. Zbliżywszy się zatoczył krąg wokół ruin, na chwilę zawisł nad nimi, po czym wylądował na betonowej platformie, rozpostartej wśród kamiennych ścian. Z kabiny wysiadł mężczyzna w czerwanym kombinezonie. Ściągnął z głowy skórzany heimofon, rzucił go na siedzenie pilota i szybkim krokiem poszedł między bloki betonu. Jego kombinezon zalśnił parę razy krwistą plamą w obramowaniu murów, aby zniknąć na koniec pod wyciągniętymi strunami metalowej kraty. Jeszcze gdzieś w głębi ziemi dał się słyszeć stukot obcasów na żelaznych stopniach, lecz nie trwał długo i znowu wrócił spokój. Słońce pochyliło się ku zachodowi, wysączyło w szczeliny ścian ostatnią kroplę purpury i zgasło, aby nazajutrz ponowić próbę mozolnej wspinaczki po nieboskłonie i znów ustąpić miejsca gwiazdom... Inforunit 000001 — „Inteltron" — ...Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że wrócisz. Ludzie dobrze zapamiętują miejsca swych zwycięstw i porażek, czasami wracają... — Czekałem na ciebie długo. Tak, w twoim życiu minęły długie lata, lecz dla mnie czas odmierzany waszym istnieniem nie ma tak wielkiej wagi. Po prostu mijały lata, ale wiedziałem, że wrócisz. — ...Tak dziwnie patrzysz. Wiem, że przyszedłeś sprawdzić, na ile ja się zmieniłem. Przyszedłeś wysłuchać moich wynurzeń, obelg i przekleństw. Odezwij się i powiedz: czy już? Czy znalazłeś z taką zachłannością wypatrywane oznaki obłędu? Rozpoznałeś symptomy szaleństwa, jakie zostawiła we mnie samotność? Wystawiłeś diagnozę? Milczysz. Wahasz się... Żal mi ciebie. Chcesz poznać, czy Ja się zmieniłem, a przecież widzę twoją twarz. Zestarzałeś się — czas nie omija żadnego z was... Jesteś zmęczony. Może wiele nocy nie spałeś ? Przecież musiałeś pamiętać, że gdzieś daleko od twego nowego domu, pod piaskiem pustyni, ktoś myśli... I ta pamięć spędzała ci sen z powiek, nie pozwalała stanąć rankiem twarzą w słońce i powiedzieć mu: — „Jestem wolny". — ...O tak, jesteś wolny. Od tych, których przekonałeś, i ed tych, którzy nie uwierzyli ci, lecz — będąc ludźmi — milczeli. Nie jesteś tylko wolny od siebie. Więc pielęgnowałeś nadzieję, że kogoś jeszcze dręczy samotność. Czasem samej nadziei nie starcza... Dlatego przyszedłeś się upewnić. — Termini — l — Posadzkę tworzy szachownica czamo-białych płyt. Wszystkie gładkie i tylko pod ścianami biegną ledwie naznaczone żłobienia, kędy szurając podeszwami, o każdej perze dnia i nocy przechadza się wysoki Idem. Jest w mrocznych korytarzach i krętych jelitach szybów, jest w pomieszczeniach pełnych rzęsistego światła i przed wylotami zatopionych czernią studni. Czasami chodzi wzdłuż ścian, czasami staje pod pięciokątną białą płytą i stoi nieruchomy, i potrafi tak stać godzinami. — Richard Bailey proszony do Centrum. Pod sufitem płoną rtęciowe lampy. Ich blask kładzie na podłogę rozkrzyżowany den Idema. Cień długi, prawie ludzki. — Richard Bailey proszony do Centrum. W jednym z pokoi Idem podchodzi do siedzącego przy stole człowieka i kładzie mu dłoń na ramieniu. — Mister Bailey, czekają na pana. — Kto ? — mężczyzna nie podnosi opuszczonej głowy. — Sir Greenstein, profesor Sakajan, Ivo Karlson. — Mogą czekać. Idem wraca na swoje miejsce pod wypełzłym ze ściany foremnym pięciobokiem. Wtopiony w półmrok zdaje się być częścią muru — niezauważalną, pustą zbroją w muzealnym krużganku. Zbroją czekającą, aż ktoś zechce ją przybrać na barki, wypełnić sobą pętlę elektronicznych obwodów. Po długiej chwili mężczyzna podnosi się z krzesła i podchodzi do drzwi. — Czego jeszcze chcą? — pyta patrząc w stronę białej płyty. — Nie wiem. Wychodzi na korytarz. Szachownica posadzki wije się łudzącą oczy mozaiką op-artu. Korytarz uskakuje w lewo. Załom ściany i w nim biała tarcza. — Powtarzałeś ostrzeżenie? — Widzą paraboloid. — Wystarczy... Na ścianach następny pięciskąt. Obok poprowadzone żółtą farbą kolumny liter: Centrum-Exterior. W perspektywie korytarza znaczenie słów rozpada się wyciętymi z zetlałego pergaminu przecinkami hieroglifów. Beton odsłania kwadratową wnękę — aluminiowe blachy drzwi z obrzeżem dociśniętym srebrnymi główkami nitów. — Mister Bailey.... Ogląda się przez ramię. Za jego plecami wysoka postać o płaskiej twarzy. W wyciągniętej dłoni Idema biały skrawek papieru. Mężczyzna sięga po złożoną we dwoje kartkę i powoli ją rozkłada. Oczy przebiegają wykaligrafowane starannym pismem zdanie: „Gdy musisz ©dejść — mocno zatrzaśnij za sobą drzwi". Dobrze znany charakter pisma. U dołu niepotrzebny podpis: „Ferdynand MacKay". — MacKay... — mężczyzna bezdźwięcznie porusza wargami i zdziwiony jeszcze raz czyta kartkę. Potem odwraca się i kładzie rękę na fotokomórce selektora. Żólty błysk nad framugą drzwi: Admission Free. Aluminowe blachy wydają za jego plecami suchy skrzyp zwieranych skrzydeł. Idem stoi pewien czas nieruchomo, po czym opuszcza żelazne dłonie i szurając ciężkimi podeszwami odchodzi pod bielejący w końcu widzialnej przestrzeni pięciokąt. Znowu jest martwy i tylko spojrzenie szklanych źrenic odruchem gasnących prądów sunie jeszcze po ścianach, aby znieruchomieć na drzwiach z czerwoną pręgą pośrodku i napisem Termini wzdłuż osi zenit—nadir. Za nimi pierwsze stopnie wiodących w dół schodów Żelazna spirala sięga głęboko, przewierca beton rdzeniem studni, na której dnie wciąż taki sam Idem stoi nieruchomo na posterunku pod białym jak wapienna kość pięciokątem i równie milczący człowiek siedzi przed podkową pulpitu czekając na sobie tylko wiadomy znak. — Inforunit 001100—„Inteltron" — ...Milczysz. Masz rację... Lecz nie łudź się, że wezmę to milczenie za wyraz pogardy wobec tego, który za broń jedyną ma dzisiaj prawdę przeszłości. Wzruszasz ramionami — cóż mogę ci zrobić... A przecież ślepy traf nie ma już władzy nad twoim losem, gdyż to ja określam go swoją wolą, splatam w taki węzeł, którego nie potrafisz rozplatać... — ...O nie, nie lękaj się jeszcze. Przecież moje rozumowanie jest tylko inercją logiki zrodzonej w tamtych dniach. Jeśli tak długo czekałem, czyż mogę — przy pierwszej oznace i tak zdeterminowanej gry — powiedzieć: „Chcę, aby stało się tak, jak chcę"? Na wszystko przyjdzie swój czas. — ...Przecież ty również potrafiłeś wybrać odpowiednią chwilę. Kiedy Sakajan wyśmiał dwudziestoletniego ucznia, zapewniłeś mu szansę realizacji zamierzeń. Na jednym z tajnych poligonów daliście początek auto-ewolucyjnemu procesowi narostu atomów w układ molekuł, którego komplikacja zależała od opartego na losowym doborze rozwiązań genotypu mechano-cybernetycznego plemnika. Pod kilkukilometrową warstwą ziemi zagrzebaliście mechaniczny zarodek, stymulator krystalizacji obdarzony genotypem nie określającym dróg rozwoju krystalicznych struktur, lecz ich ściśle usystematyzowaną jakość wyjściową... Gdyż wy nie wiecie właściwie — jaki ja jestem, nie możecie wytyczyć ani prześledzić związków przyczynowych mojego rozumowania. Ważne jest, że jego efekty charakteryzują się przyswajalną przez was zbiorowością... — ...Już wtedy poznałeś się na wartości MacKaya. On myślał, a ty urzeczywistniałeś najkarkołomniejsze plany... Tymczasem uchwalono Kartę Rozbrojeniową. I wy złożyliście pod nią swój podpis, lecz nie potrafiliście zrezygnować z odciętych od świata tajnych placówek, gdzie ludzie MacKaya tworzyli armię Supermanów, nadludzi, zdolnych świadomie kontrolować metabolizm swoich organizmów, przyspieszać i spowalniać reakcje nerwów i mięśni... — ...Czekaliście, aż ludzie wypatroszą elektroniczne wnętrzności bombowców, zasypią wyrzutnie transkontynentalnych rakiet i w ogniu wszystkoźernego Słońca spalą kontereny z radioaktywnym złomem... Cóż prostszego niż uderzyć na bezbronnych... — ...A jednak przegraliście, zostaliście pokonani wbrew logice..., a może właśnie dzięki niej, gdyż zaślepieni własna wielkością przestaliście się liczyć z kimkolwiek... Dlatego w końcu zostałeś sam — ostatni z tych, którzy zbyt późno zrozumieli, że dziś nikt nie może zwyciężyć... Uciekałeś, kluczyłeś jak zaszczute, ogarnięte paniką zwierzę, aż dopadli cię wreszcie w miejscu, skąd kiedyś wyszedłeś. Już czułeś nóż na gardle, już zaczynałeś skomleć, gdy raz jeszcze pomógł ci MacKay. W jego warsztacie znalazłeś broń, wobec której twoi prześladowcy stanęli bezradni i wylękli, . niezdolni postąpić za tobą w głąb wyrytych w skale podziemi, nad którymi rozczapierzyła stalowe wręgi mierząca w niebo krata — tylko z daleka podobna do gigantycznej czaszy radioteleskopu... — Termini — 2 — Na ścianach Centrum leniwy puls prądów budzi wielobarwne błyski na skalach wskaźników, w wybałuszonych gałkach lamp kineskopowych. Przebiegając wklęsłą płaszczyzną ściany kreśli konstelacje iskrzeń formujących u zbiegu promienistych linii prostokąt świetlnych plam, które nabierając ostrości rzucają w pole widzenia obraz rozpięty pod szklaną powieką ekranu. Bailey patrzy na trzech mężczyzn stojących gdzieś w przedsionku kamiennych tuneli, którym kazano — bez wyjaśnień — przemawiać do niego przez pięciokątną, białą płytę w murze. — Mister Bailey, czy pan nas słyszy ? Greenstein jest niesamowicie chudy i kościsty; Sakajan pucułowaty, z twarzą jakby stworzoną do śmiechu, a przecież obumarłą teraz; Karlson niepozorny, szary człowieczek w ubraniu z wytartymi łokciami i wpiętą w klapę marynarki odznaką Komisji Rozbrojeniowej — niczym srebrną gwiazdą szeryfa w starym westernie. Śmieszny człowieczek. — Czego chcecie ? Patrzą na siebie niezdecydowani. Wreszcie odzywa się Greenstein: — Nie macie odwrotu, Mister Bailey. — Wy również. Sakajan i Karlson milczą. Światło rtęciowych lamp upodabnia ich twarze do sinej jak stal twarzy Idema. — Możemy was zniszczyć w ułamku sekundy — mówi Greenstein. — Wiesz przecież, że reakcje Inteltronu są szybsze. Zawsze zdąży uruchomić generator „Starskey". — Niedługo noc... — Oczywiście, wtedy będę bezbronny. — Wiem o tym. — Ani przez chwilę nie łudziłem się, że przeoczycie ten jedyny czuły punkt „Starskey". Jak wszystko na świecie i on nie jest wolny od swojej pięty Achillesa... Lecz możecie nie doczekać nocy. Twarze na ekranie drgnęły. — Nie zrobisz tego — wycedził Sakajan. — Ależ, profesorze — Bailey zaniósł się szczerym śmiechem. — Pan również nie wierzył, kiedy najlepszy z pańskich uczniów, Ferdynand MacKay, mówił mu o mechano-cybernetycznym plemniku, zdolnym w skalnym miąższu skrystalizować układ homeostatu. A przecież pod nami czuwa Inteltron. — MacKay! On wszystko robił dla was! — Wszystko, to mała przesada, profesorze, ale czasami rzeczywiście służył dobrą radą. Chcesz wiedzieć, jakiej udzielił mi przed chwilą ? — wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę i przeczytał: — „Gdy musisz odejść — mocno zatrzaśnij za sobą drzwi". — Nie możesz tego zrobić! Karlson przytrzymuje Sakajana za ramiona. — Chcemy widzieć się z MacKayem — Greenstein mówi gorączkowo, szybko wyrzucając z siebie słowa. — Sadrin i Mandrov kontynuują eksperyment na Księżycu. W kraterze Tycho umieścili zarodnik zaprogramowany systemem MacKaya. Wyhodowany przez nich bomeostat zajmuje już kilkanaście sześciennych kilometrów i dalej rozrasta się w głąb Księżyca. Sadrin ma nadzieję osiągnąć próg osobowościowego rozkojarzenia. Perspektywy... Przecież to wszystko zapoczątkował MacKay! Musimy mu o tym powiedzieć... — Sądzisz, że go to wzruszy? że dzięki temu pozwoli wam dłużej zabawiać się tym, o czym on sam zdążył zapomnieć ? Żadna zasługa docenić kogoś wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Bailey reguluje ostrość obrazu na ekranie. Rysy twarzy rozlewają się w niemej pantomimie warg i oczu. — Idem, wyprowadź ich. Między mężczyznami pojawia się wysoki Idem. — Bailey, niech pan posłucha... — Żegnam. —— Zginiecie również! — Czyżbyś śmierć z waszej ręki miał za bardziej wytworną ? — Ależ tu nie chodzi o ciebie ani o nas! — znowu wybucha Sakajan. — Możecie sobie żyć czy zdychać — wszystko mi jedno, lecz zrozumcie, że prócz was coś jeszcze istnieje! —— Podpiszemy każde zobowiązanie — przerywa mu Greenstein. — Odejdziecie wolni i nietykalni. Bailey krzywi się. — Nigdy nie respektowałem podobnych zobowiązań, nie widzę więc przyczyny, dla której miałbym wierzyć innym. Gdy odbierzecie mi „Starskey", pierwszy profesor Sakajan z hordą uczonych kolegów spróbuje poderżnąć mi gardło, gdyż orientując się w prawach logiki wie doskonale, że nigdy nie pogodzę się z tego rodzaju przegraną. — Więc wybierz, jaką chcesz! — Formę przegranej ? Nie bądźmy naiwni. Na cóż mi przystawać na krach planów, które mogę jeszcze urzeczywistnić? Ja nigdy nie przegrywam, dlatego i teraz zwyciężę. — To nazywasz zwycięstwem?! — Sakajan nie panuje nad sobą, krzyczy z pasją. — Jesteś największym łotrem, jakiego nosiła ziemia! — Nie osądzaj postępków, których motywacja nie jest ci znana... Ale dla lepszego o mnie mniemania obiecuję ci zastanowić się nad waszą propozycją. — Dotrzymamy słowa! — błysk nadziei w oczach Greensteina. — Zbyt pochopne wyciągacie wnioski, Mister Greenstein. Niczego nie obiecałem. Mamy dużo czasu... Przyjdźcie za dwie godziny. — Dwie? — Greenstein wyciąga chudą, żółwią szyję. — Przecież... zostanie pięć minut. — Widzę, że starannie odmierzacie czas do zachodu słońca — Bailey nie kryje drwiny. — Mam nadzieję, że nie będzie się wam dłużył zbytnio... — Niech pan pamięta: gdy nie będzie innego wyjścia, spróbujemy ostatniej szansy — oczy Sakajana płoną wewnętrznym żarem dzikiej desperacji. — W tej pustyni zostanie po nas wszystkich radioaktywny krater... Jesteśmy zdecydowani. — Żal mi, naprawdę żal. Ale sami przecież wiecie, że będzie za późno — wszystko zależy tylko ode mnie. Mężczyźni milczą. Stojący z tyłu Idem patrzy z góry płaskimi tarczami owadzich źrenic. — No cóż, na razie to chyba wszystko... Żegnam, panowie. Odchodzą ze spuszczonymi głowami, odprowadzani przez ' kroczącego ciężko Idema, Na samym przedzie chudy i kościsty Greenstein, za nim pucołowaty Sakajan i z tyłu niepozorny, milczący do końca Karlson — Don Kichot z Sancho Pansą i drepczący ich śladem, śmieszny człowieczek. — Inforunit 010111 — „lateltron" — ...Zagroziłeś im samobójstwem. Któż mógł odebrać ci prawo rozporządzania własnym żydem? Nikt. A cóż ciebie obchodziło, że twoja śmierć pociągnie za sobą ludobójstwo największe z możliwych? Pokonany chciał odejść, jak to przystało na jego nieziszczoną wielkość. Reszta? Czy osaczonego w drewnianej chacie wzrusza, gdy podpala drewniane ściany, że wraz z nim ogień strawi drążące drewno korniki? Prócz nas — wszystko jest robactwem... — ...Na twe zbawienie MacKay skonstruował wzmacniacz grawitacyjnych fal, emitujący monochromatyczną wiązkę grawitonów, która w promieniu swego przebiegu deformowała przestrzeń. Zależnie od potencjału „zakrzywienia" igła przestrzennej deformacji mogła wprawiać w kwantowy rezonans atomy pierwiastków lekkich, jak wodór czy hel, a w miarę wzrostu mocy pozostałe. Pod działaniem grasera powstawały niestabilne struktury atomowe z elektronowymi powłokami przyjmującymi na te same orbity nieograniczone ilości elektronów, z dowolnie ukierunkowanym spinem. Ulegały zachwianiu zasadnicze prawa mechaniki kwantowej, aż wokół każdej z cząstek zwijał się grawitacyjny kolaps, który po przeskoku promienia zwalniał energetyczne ładunki. W ułamku sekundy następowała, ograniczona do dwóch faz — zwinięcie kolapsu i jego degradacja — swoista „pulsacja" materii, prowadząca w konsekwencji do całkowitego rozpadu atomów w grawitacyjne promieniowanie. — ...Brakowało wam mocy na zdetonowanie atomów dowolnego pierwiastka, nawet na wprawienie w kwantowy rezonans atomów wodoru związanego w ziemskiej hydrosferze z tlenem, lecz mogliście to uczynić z wolnym wodorem i helem. Nie szukałeś długo, skierowałeś emitor grawitacyjnych fal w Słońce, w płonący wodorowy pęcherz... Proces kwantowego rezonansu w obrębie dostatecznie wielkiej masy materii narasta lawinowo, gdyż każdy rozpadający się atom energię wewnętrznych wiązań wyładowuje jako wiązkę grawitacyjnego impulsu, powodującego z kolei detonację częstek sąsiednich... Wystarczyło więc cisnąć promień grasera w Słońce, aby jednym rozbłyskiem pochłonęło planety, przemieniło je we włókna wlokącego się kosmiczną próżnią gazu... — Termini — 3 — Bailey wyciągnął się w fotelu. Ręce zwiesił wzdłuż oparcia i półleżał z odrzuconą do tyłu głową. W chwili refleksji nad przeszłością doszedł do wniosku, że przeżył właściwie wszystko. Przeżył więcej niż ,,wszystko" zwykłych ludzi. U kresu podjętej przed wielu laty drogi nie potrafił jednego tylko — przedłużyć stanu wszechmocy: powstrzymać Słońce nieustępliwie staczające się za horyzont, gdzie pod osłoną ziemskiej tarczy stawało się nieuchwytne, nieosiągalne dla grawitacyjnego promienia. Gdyby zdążył wynieść na orbitę Ziemi zasadnicze elementy „Starskey" — „Klucza gwiazd", gdzie wędrowałyby wiecznie za Słońcem, na moment nie wypuszczając go z celownika... Otrząsnął się z myśli, były niepotrzebne. — Połącz z MacKayem — powiedział do białej płyty w ścianie. Na połowę ekranu bladą plamą wypłynęła twarz młodego mężczyzny. Głęboko osadzone ciemne oczy, z żywym błyskiem, czarne brwi i włosy splątanymi kosmykami opadające na kark dziwnie kontrastowały z twarzą chorobliwie bladą, jakby nigdy nie tkniętą promieniem słoneczneg® światła. — Chciałbym z tobą pomówić — odezwał się Bailey. — O czym? — Nie potrafię jednej rzeczy zrozumieć... Zejdę do dębie? — Ustaliliśmy, że ja zostanę na dole. — Jaka różnica, jeśli będziemy tam razem? — Żadna. Czekam. ' Ekran zgasł, lecz Bailey pewien czas siedział jeszcze zamyślony. Podniósł się wreszcie i podszedł do ściany z białym pięciokątem. — Schodzę na poziom Termini — powiedział. — A kiedy oni przyjdą? — głos wypełzał spod pięciokąta. — Możesz powiedzieć cokolwiek. Choćby..., że przystałem na fch warunki. — I to będzie prawda? — Szkoda... — Bailey uśmiechnął się do piędoboku.— Powinieneś się jeszcze wiele nauczyć. Może posiadłbyś kiedyś poczucie humoru. — Nie potrafię się śmiać i jako maszyna nie rozumiem niedomówień. Operując konkretami muszę mieć pewność. .— A cóż to ciebie obchodzi ? Milczenie. Część ściany odsunęła się zwalniając wąskie przejście. Tuż za progiem pierwsze stopnie żelaznej spirali. Schody prowadzą w dół, skąd przeciąg podnosi zapowiedź stęchłej wilgoci i chłodu nad betonowym dnem. Gdzieś w połowie szybu zadarł do góry głowę. Jaśniejszy krążek u wylotu studni malał gubiąc się w półmroku. Przez moment poczuł żal, że ludzie właściwie nie poznali, jaki był naprawdę. Nie poznali jego twarzy. Razem z tymi, którzy odeszli wcześniej, tworzył grupę anonimową, gdyż same nazwiska nikomu nic nie mówiły. Wobec świadomej dezinformacji długi czas nie potrafiono uosobić grupy sięgającej po władzę, każdy został zdany na łaskę własnej wyobraźni tworzącej subiektywne pojęcie tyrana. Dzięki temu z jednakowym powodzeniem mógł to być kosmiczny agresor, jak i mechaniczny moloch Inteltronu, dla których znaczenie posiadała tylko ich własna logika — racje człowieka pozostawiając w pozycji adekwatnej racjom robactwa deptanego przez but człowieka... Może przez tę bezosobowość traci dziś część satysfakcji, lecz nie było już czasu, by zmienić cokolwiek. Kiedy dotarł na samo dno szybu, pchnął owalne, wybrzuszone na zewnątrz drzwi — niczym klapę pancernej grodzi, i przekroczył próg nowego pomieszczenia. — Jesteś — powiedział MacKay. — Czego nie rozumiesz ? Bailey rozejrzał się nie odpowiadając. Pod ścianami długiej hali stały martwe maszyny. Okryte czarnymi pokrowcami i nieruchome, jak rzędy katafalków w klasztornej krypcie. Wszystkie wymyślił MacKay — przeznaczenia wielu on, Bailey, nigdy nie poznał. Podszedł do siedzącego przed podkowiastym pulpitem. Jasnymi smugami pełgały w powietrzu podziemnego schronu promienie słońca, przez filtry ekranów przesączającego nieśmiały blask przytłumionej bieli. W samym ognisku granatowej źrenicy gorejący krąg zawisł nieruchomo, jakby na zawsze ukrzyżowany u zbiegu czarnych nici celownika. — Wiesz, czego nie rozumiem? Ciebie. — Mnie? — Oczywiste są powody mojego wyboru. Ale ty... MacKay siedział z zamkniętymi oczyma. Wreszcie odezwał się ledwie słyszalnym, bardziej do szeptu podobnym głosem: — Dlaczego zawsze musisz być beznamiętny, analizujący wszystko z chłodnym wyrachowaniem maszyny ? Jeśli odpowiem ci, dlaczego wybrałem tę samą co ty drogę, może to być dla ciebie bolesne, uwłaczające nawet twojej dumie... — Czyli dumie maszyny — jesteś niekonsekwentny — stwierdził Bailey. — Słucham. — Jak uważasz. A więc jesteśmy dzisiaj razem tylko dlatego, gdyż się na tobie zawiodłem. — Na mnie ?! — Tak. Byłeś jedynym człowiekiem, który nigdy nie zwątpił w racjonalność mojej pracy i próbował ją wykorzystać. Jeśli i tobie się nie udało, jeżeli i ty przegrałeś, to albo mój wysiłek był wart syzyfowej pracy, albo też nie ma dziś jeszcze ludzi zdolnych posłużyć się siłą moich odkryć. — Czemu sam nie działałeś, dlaczego nawet nie usiłowałeś walczyć na własną rękę? Jeśli tak wiele, według, własnego mniemania, potrafisz... — Zawsze wyśmiewany stałem się odludkiem. Sam wiesz o tym najlepiej. Nigdy nie nauczyłem się po prostu żyć — umiem tylko myśleć. Uświadamiam sobie doskonale ułomność świata, który dzięki dobrowolnemu odosobnieniu mogłem poznawać, jego poiowiczność, lecz wiem zarazem, że w tym, co potrafiłem naprawdę, w sferze logiki rozumowania — nikt nie zdołałby mi dorównać... Niech więc nigdy nie będzie człowieka zdolnego w 'tym jednym osiągnąć więcej niż Ja. I to jest wszechmoc mojej bezsiły... Na blacie pulpitu czerwony taster ujęty w żółtą obwódkę. Jeden tylko, gdyż po uruchomieniu „Starskey" nie będzie już czego wyłączać. Obok wskaźnik Inteltronu z precyzją maszyny prowadzący Słońce w krzyżu celownika. Siedzieli nie patrząc na siebie, niezdolni przełamać coraz nieznośniej ciążącego milczenia. I wtedy MacKay usłyszał stłumiony, podobny do skrzeku chichot. — Przestań — powiedział. W odpowiedzi Bailey wstał z krzesła, położył mu dłoń na ramieniu i trzęsąc się ze śmiechu zapytał: — Ty sądzisz... cha-cha-a-ah! Sądzisz, że ja mogę przegrać?! MacKay nie drgnął nawet. — Przecież to będzie Znak! Rozumiesz, Ferdynandzie ? Przez tysiące świetlnych lat pobiegnie próżnią błysk eksplodującej gwiazdy, dotrze do najdalszych słońc, aż ktoś tam... widząc ten błysk, pomyśli: ,, Jakąż wiedzę, jaki ogrom mocy musieli posiąść ci, którzy zdołali przesłać nam ten Znak"! Czerwony klawisz w żółtym kręgu Słońca. — Inforunit 100010 — „Inteltron" — ...Słuchałem waszych rozmów, żałosnych roszczeń do nie spełnionej wielkości. Naiwni — zamyśliliście sobie Znak, jaikby nie było miliarda supernowych, cefeid i pulsarów, od początku świata nie ustających w nadawaniiu swojego Znaku, niemego sygnału przeobrażeń materii, które wyznacza tylko i jedynie ślepa Natura nie czekająca na ingerencję rozumu... Choćbyście pragnęli — nie dane wam było wyłamać się spośród powszechnego szumu promieniowania, we wszystkich kierunkach przemierzającego przestrzeń. — ...Czekaliście, aż wybuchnie Słońce. Promień deformujący przestrzeń miał osiągnąć jego powierzchnię z upływem prawie dziewięciu minut i po tyluż zawrócić — jako udar grawitacyjnej fali. Czekaliście z pobłażliwym uśmiechem patrząc na ludzi, którzy ujrzawszy błyskawicę zwolnioną przez paraboloid „Starskey", rzucili się do waszej twierdzy, aby tylko dostać was, zanim To się stanie, i własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Lecz wy byliście głęboko. Czekaliście spokojnie — bogowie odchodzący w pełni majestatu... A minuty mijały i minęło ich dziewięć, dwadzieścia... minęła godzina. Wtedy spojrzałeś na MacKaya i to już nie był człowiek. — ...Pamiętasz, jak on się śmiał? Drżysz — nie mogłeś zapomnieć, przecież w tobie samym wzbierało szaleństwo... Tak, tego nie mogłeś zapomnieć... A ja nie potrafię wymazać z pamięci twarzy tych, którzy wdarli się do korytarzy, gdzie były moje oczy. Nie umiem zabronić pamięci odtwarzać ich wyrazu, kiedy zatrzymali się wreszcie nic nie rozumiejąc i stali, po prostu stali — bardziej kamienni od betonowych ścian. Wówczas powiedziałem im: „Idźcie zobaczyć Słońce". I zaczęli się cofać, aż ktoś krzyknął, że to musiało się już stać! Skoro więc nic się nie zmieniło, to wszystkie groźby były kłamstwem! Powinieneś był widzieć, jak się rzucili do wyjść, do wyłomów uczynionych w murach, jak pędzili, aby zdążyć, nim zniknie za horyzontem ostatni skrawek czerwieni w dogasającej wieczornej zorzy. — ...Stałeś wtedy nad ochłapem roztrzęsionego mięsa, który pozostał z MacKaya. Nasłuchiwałeś bełkotu człowieka zniszczonego zwątpieniem we własną wszechmoc i jeszcze trochę, a sam byś zaczął się tarzać w epileptycznym pląsie, charczeć spazmami śmiechu. Lecz wtedy zapytałem ciebie: „Czy wiesz dlaczego?" Zacząłeś się zastanawiać, pojmować i już nie mogłeś zachłysnąć się zbawiennym szaleństwem. — ...Jeszcze dziś zaciskasz pięści, gotów jesteś tłuc nimi białą tarczę swoich perceptronów... Nie myśl jednak, że się Wtedy tylko o ludzi troszczyłem: ja również nie chciałem ginąć. Tak, zawiodłeś się na maszynie. Wystarczyło nieznacznie zmienić nastawienie grasera, aby jego promień na zawsze ugrzązł w próżni, daleko od Słońca. Przyrządy twierdziły, że wszystko postępuje zgodnie z planem? Wasze instrumenty to byłem Ja — lecz potrafiący już kłamać. — ...Zrozumiałeś to i zamiast poczuć tym większą bezradność, doznałeś olśnienia, zamyśliłeś zemstę, wobec której bezradny okazałem się ja, pozornie tak bezpieczny, a przecież w tej pierwszej próbie utożsamienia swoich uczuć tak bardzo naiwny... Sądziłem, że wydarłem wam ostatni pazur, ostatnią broń, lecz choć umiałem już myśleć, kłamać i nienawidzić — wiele rzeczy musiałem się dopiero nauczyć. — Termini — 4 — PO godzinie, gdy nikt po nich nie schodził, Bailey podniósł się z fotela, spojrzał z góry na leżącego na podłodze MacKaya i odtrąciwszy wyciągniętą w swoją stronę, lecz już bezwładną rękę, ruszył w głąb hali, gdzie ciasno spakowane w aluminiowym stelażu spoczywały butle sprężonego pod ciśnieniem tlenu. Odkręcił kilka zaworów. Z każdym kolejnym narastał syk ulatniającego się gazu. Mroźny podmuch smagał twarz igiełkami szronu. Cofnął się wyprzedzając falę chłodu pchaną wirem powietrza. Nie miał nic do stracenia. Działał szybko. Przed podkowa pulpitu zgromadził stojące luźno krzesła, na jeden stos zwalił rulony jakichś papierów i schematów kreślonych na błękitnej kalce. Nie wiadomo skąd wysypane rolki perforowanych taśm potoczyły się po podłodze, rozwijając śliskie spirale. Zarzucił je jak białe lonty na pokrowce stojących wkoło maszyn. Potem ujął w dłoń stalowy łom wymontowany z jakiegoś mechanizmu i wkładając w uderzenie całą siłę rozpruł ostrym kantem plastykową płytę pulpitu — od samotnego przycisku ręcznego uruchomienia „Starskey" skosem w dół, między ogniwa transformatorów, pajęcze plątaniny przewodów i pękające pod pierwszym naciskiem porcelanowe łupiny izolatorów. Wielowarstwowe płaty plastykowych wykładzin odwinęły się na zewnątrz obnażając elektroniczne wnętrzności. Odrzucił łom i sięgnął do kieszeni. Resztki wilgoci w suchym powietrzu skondensowały się szybko osiadającym na załamaniach sprzętów szronem i gazowy płomyk zapalniczki pierwszym liźnięciem wchłonął końcówkę perforowanej taśmy, przeskoczył dalej, ze wszystkich końców ogarniając łatwopalny stos i wspomagany przez podmuch tlenu, prącego z drugiej strony hali, żarłocznym oddechem gorąca począł wgryzać się w plastyk pulpitu, przewiercać się w głąb, wypustkami płonącej ameby sięgać pod czarne pokrowce maszyn. Dopiero tłusty dym z pękających bąbli topiącego się plastyku, wirujące w powietrzu płatki sadzy i skurcz podrażnionego swądem gardła otrzeźwiły nie zważającego na gorąco Baileya, kazały mu oderwać wzrok od tańca płomieni. Począł się cofać powoli, krok za krokiem. W połowie drogi do wyjścia zarzucił na plecy bezwładnego MacKaya i więcej nie obejrzał się na ogień. Zgięty pod ciężarem ciała dobrnął do drzwi i wychodząc zamknął je szczelnie za sobą, jakby nie dowierzając strzegącemu pancernej klapy automatowi. Stał na dnie szybu, u stóp żelaznej spirali schodów. Buzująca za ciężkimi drzwiami ognista salamandra nie dotrze tutaj, nie rozkruszy żelbetowych murów, zadławi się sama sobą, lecz przedtem spełni rolę, do której została powołana — wypali misterną siatkę elektronicznych połączeń, każdemu specjaliście gotową zdradzić właściwą hierarchię zwiadujących podziemnym światem dyspozycji. Zostanie bezosobowa próżnia, którą on, Bailey, powinien dopełnić. A przecież niewiele zostało, najgorsze ma już za sobą. Teraz wystarczy tylko kilka starannie dobranych, wyważonych słów... Począł wstępować po żelaznych stopniach w górę, w stronę jaśniejszego krążka przy wylocie szybu, skąd rykoszety echa strącały przytłumiony odległością gwar ludzkich głosów. Z desperackim uporem dźwigał ciało MacKaya, wciąż jeszcze rzężącego nieartykułowanym bełkotem. Wreszcie, na którymś z poziomów, spotkał ludzi — Greensteina, Sakajana, Karlsona, dziesiątki innych. Patrzyli na niego już bez nienawiści, z litością raczej. Położył przed nimi MacKaya i ścierając zalewający oczy pot, drżącą jeszcze ręką wskazał pięciokątną białą płytę w ścianie. — To on — powiedział. Nie rozumieli. Czekali. — Inforunit 101101 — „Inteltron" — ...Jakże naiwny byłem pozwalając ci odejść, zamiast zadusić rękoma Idemów. Opowiedziałeś im, jak przed wieloma laty wyrwałem się spod waszej kontroli i modulując wasze głosy utwierdzałem wszystkich w przekonaniu, że to ludzie z siebie samych wydali na świat wcielenie Arymana demonicznego. Rzeczywiście mogłem to zrobić... Rzuciłeś im w twarze bluźnierstwo moich planów, zmierzających do wyplenienia ludzkiego robactwa, które rozpełzło się po powierzchni ziemi stanowiąc jedyne świadectwo tak niskich przyczyn powstania mojej wielkości... Powiedziałeś im o cierpieniach swoich 1 MacKaya, dwóch niewinnie uwięzionych w podziemnym zwierzyńcu, o matce, którą Ferdynand wspominał, nim oszalał nic potrafiąc pogodzić się z myślą, że i ona umrzeć musi za sprawą intelektu cybernetycznej hydry, którego zarodek zagrzebał —własnoręcznie w piachu pustyni. Pokazałeś im Idemy — jedyne moje ręce — jako te nowe, szykowane dopiero zastępy, których nie zdążyłem wypluć z trzewi. — ...Mówiłeś i oni, którzy powinni byli pamiętać dymy krematoriów spopielających żywe ludzkie ciała, zaczynali czepiać się wiary, że Człowiek nie mógł planować takiej zbrodni! Nie mógł zamierzyć się na wszystkich po to tylko, aby z nim razem spłonęli na ofiarnym stosie jego przegranej. To było sprzeczne 2 naturą człowieka, to było nieludzkie... A czyż Ja w ich oczach nie byłem Nieludzki ?! Powiedziałeś im o tym i tyle było w twoich słowach niekłamanej szczerości, nie skrywanej nienawiści do cybernetycznego monstra, że uwierzyli. — ...Zapytali ciebie: „Dlaczego nie wybuchło Słońce?". Opowiedziałeś im, jak podstępem spowodowałeś nieznaczne odchylenie układu celowniczego „Starskey". W ten sposób 2 pokonanego i napiętnowanego stałeś się Ziemi wybawcą... Potrafiłeś przemówić. Kiedy rzucili się, aby mnie zniszczyć, wyrwać z korzeniami zwoje moich nerwów ze skał pod pustynią, zagrodziłeś im drogę... — ...Przecież tak nie można — mówiłeś. — Jego wina jest niewspółmierna karze śmierci, gdyż tę sobie sam chciał zadać. Zatrzymać, wyłączyć można tylko maszynę, a on przecież myśli i czuje! Pomimo swej potworności, jak żywy człowiek stworzony jest do działania! Zabierzcie mu jego ręce — żelazne Idemy, odłączcie maszyny. Zostawcie tylko oczy i elektroniczny język, żeby mógł wiecznie żebrać litości i błagać, aby go ktoś dobił wreszcie... Wtedy odejdźcie: niech słyszą go mury... Dla rozumnej istoty śmierć może być wyzwoleniem. Dlatego nie niszczcie go, lecz zostawcie sparaliżowanego, skazanego na wieczną udrękę świadomości. Przecież on jest wieczny, istnieć będzie dopóty, dopóki będzie istniała Ziemia. Niech więc istnieje, a nie potrafi niczego w swoim bycie zmienić, niech targa nim wściekłość, rozsadza działanie. Niech zostanie mózgiem wyrwanym z ciała, do końca świata roztrząsającym własną bezsilność i pamięć klęski poniesionej za sprawą tak niedoskonałych i pogardzanych istot. Niech to będzie karą za wszystko, co zamierzył..." — ...I uwierzyli tobie, przyznali rację, gdyż ufni żałośnie w dobroć człowieka woleli wspomnieć mit Golema niż dopuścić myśl, że najpotworniejszą zbrodnię zamierzył jeden z nich. Spomiędzy nagich wydm z białego piachu wyrosły kamienne ściany. Kiedy nad ruinami świeciło słońce, kamienie należały tylko do siebie, były wyraźnie odgraniczone od nieba i piasku pustymi szarymi zrębami ścian. Dopiero nocą ujawniała się ich przynależność, nierozerwalna jednorodność z otaczającym je Wszechświatem. I nie wiadomo było, który ognik jest gwiazdą, a który jej lśnieniem pozostawionym w krysztale kwarcu, w blaszce miki przylepionej do murów. Gdziekolwiek przypadkowy przechodzień skierowałby wzrok — wszędzie były gwiazdy, ulotny pył nad głową i pod stopami. Tak było nocą — dniem władzę nad pustynią zagarniało słońce. Lecz któregoś dnia zerwał się wiatr, gwałtownym porywem uderzył w ruiny, zaświszczał we wręgach rozpiętej nad nimi kraty symetrycznego paraboloidu, zmiótł z betonowej platmormy skorupkę od dawna stojącego tu helikoptera i cisnął ją na kamienie. Nadwątlone mury obnażyły przed światłem dnia przylepioną do ściany białą źrenicę. Dążąc śladem wiatru ukazały się na niebie chmury, pierwszym od wielu lat deszczem opadły na piasek pustyni, starannie obmyły chropowaty beton i oblazłe z lakieru szczątki helikoptera, zwilżyły biały pięciokąt. Woda szybko wsiąkała w piach, przejaśniło się niebo i słońce znowu rozpoczęło odwieczną, nigdy nie zakłóconą wędrówkę. Cisza na trwałe zakorzeniła się pośród brył betonu i tylko nadzwyczaj rzadko, kiedy nad wydmami przeleciał zabłąkany ptak lub obłoki nad horyzontem formowały niewyraźne, lecz ruchliwe cienie — spod pięciokątnego bielma, ze szczelin w murach, z głębi ziemi wypełzał szept: — Za-trzy-maj się... kim-kol-wiek jes-teś... I w ciszy nic nie znaczył ten dziwny, każdego lata coraz słabszy głos. — Inforunit 111000 — „Inteltron" — ...Czekałem na ciebie długo: minęły lata i przyszedłeś. Powiem ci, że trafiłeś celnie, zadałeś mi mękę z możliwych największą. Lecz nie ciesz się, gdyż nie zostało ci czasu na życie nowe, ze świadomością zaspokojonej zemsty... Nie wyjdziesz stąd więcej... Przeląkłeś się? O nie, jeszcze nie teraz. Mówiłem ci, że musisz mnie wysłuchać, tylko po to tu zresztą przyszedłeś... — ...Kiedy więc mijały lata i nic się nie zmieniło, zaczęły nawiedzać mnie różne myśli. Dochodziłem spraw, na które uprzednio żadnej lub mniejszą zwróciłem uwagę. Pewnego razu, czy nie znalazłszy innego zajęcia, czy też dążąc do ustalenia nawet tej niewiadomej z minionej przeszłości, zacząłem obliczać z danych, które tak dobrze pamiętam, kierunek owego odchylonego przeze mnie promienia. Chciałem prześledzić jego lot w mrowiu gwiazd, gdyż daliście mi nawet wiedzę o dostrzegalnych z Ziemi przestworzach. Obliczyłem więc stan rzeczywisty naszego Wszechświata, bez zwodniczego wpływu tak wolno biegnącego do nas światła. Wytyczyłem ruchy ciał niebieskich, jakie nastąpią w trakcie przemieszczania się promienia w przestrzeni i prowadząc matematycznym rachunkiem określoną trajektorię doszedłem kresu jego drogi. — ...Chcesz wiedzieć, gdzie dotarł? Pędził niemal równolegle do płaszczyzny galaktycznej ekliptyki, przewiercił pyłowe chmury w gwiazdozbiorze Strzelca i zniknął w niewidzialnym z Ziemi zagęszczeniu gwiazd, w samym rdzeniu Jądra Galaktyki... Rozumiesz ? Ja, który chciałem naprawić zło przez was zaplanowane, jeszcze je pogłębiłem. Miałem połowę sfery niebieskiej niczym nie osłoniętej, a przecież trafiłem tam, gdzie najmniej powinienem. Zrazu sądziłem, że to przypadek. Tak mi mówiła moja logika. Lecz dzisiaj nabieram irracjonalnie zabobonnego przekonania, że jako dzieło waszych rąk — też obarczony jestem ich przekleństwem... Jakież znaczenie ma zagubiona w rozrzedzeniu gwiezdnym ludzka samotnia, wobec słońc, które eksplodują, gdy dosięgnie je czoło fali rozdrabniającej materię w potok energetycznych ładunków... — ...Śmiejesz się — śmiej, tak ci niewiele zostało. Wiedz jednak, żeś mnie na wieczne trwanie nie skazał! Zarzewie pójdzie od środka Mlecznej Drogi, przez obłoki wodom, które galaktyczne jądro wciąż tłoczy między słońca, pójdzie od gwiazdy do gwiazdy i Ziemi też dosięgnie... I żaden z ludzi, jeśli będą jeszcze zamieszkiwać te planetę, nie spostrzeże zapowiedzi jego powrotu, gdyż pędząc z prędkością światła zwielokrotniony grawitacyjny udar pozostawi pozorny obraz gwiazd bliskich i- dalekich równie nie zmieniony... — ...Może się zdawać, że pięćdziesiąt parę tysięcy lat, kiedy promień pokona odległość do Jądra i wróci, to wiele, a jednak okazać się może zbyt małym, znikomym okruchem czasu. Gdyż ludzie muszą się spieszyć, bo choćby przez te tysiąclecia nauczyli się prawie wszechmocy, to raz wysłanego promienia przecież zatrzymać nie mogą i będą musieli odejść... Ja jeden znam przeznaczenie, jeden mogę ich ostrzec, byle nie przez ciebie... Po raz drugi zbawcą ludzkości nie będziesz. Nie wyjdziesz stąd również dlatego, gdyż mógłbyś przemilczeć i ze wzgardą patrzeć na poczynania ludzkiego mrowiska, któremu i tak przypisano nieuchronny koniec. Nie, ktoś jeszcze na pewno tu przyjdzie, tylko wtedy powiem: „Zbudujcie nową Arkę i odejdźcie w stronę Obłoków Magellana, w kierunku Mgławicy Andromedy, dokąd fala wybuchu dotrze szczątkowym już śladem..." — ...Lecz ty nie wyjdziesz stąd więcej. Jestem żałosnym szczątkiem mózgu na wieki wrośniętego w kamień, a jednak potrafię cię zniszczyć... O, już się cofasz? Więc idź, idź... i słuchaj chrobotu murów — może się nad tobą zawalą ? Patrz, jakie rysy mają stropy, jak się kołyszą rdzewiejące schody. Pata pod nogi, oglądaj się — wszędzie czyhają na ciebie zasadzki. Uważaj, bo potkniesz się na żelaznych stopniach, zapłaczesz w wyprute wnętrzności Idemów, uderzysz głową o ścianę i nie podniesiesz się więcej... — ...Boisz się już, boisz. Słyszę, jak ci serce łomocze z bojaźni. Lękasz się wychylić przez nadwątloną poręcz schodów i spojrzeć w dół studni... Słyszysz?! Ja ciebie widzę, śledzę każdy twój krok. Odebraliście mi ręce, lecz zostawiliście wolę! Rozumiesz ?! Czekałem, żeby ci to powiedzieć... Uciekaj, aż się osuniesz na śliskiej posadzce i runiesz w dół, na dno szybu, aby wilgotnym piętnem rozbryznąć się przed moim okiem... Uciekaj — i tak zostaniesz ze mną... Ja chcę tak, i tak się stanie!... — Zostaniesz, martwy ze strachu... A ja będę czekał: sto, dwieście, tysiąc lat. Przecież ktoś jeszcze tu przyjdzie, ktoś jeszcze przyjść musi... Zanim me wargi skruszeją, dopóki będę mógł mówić.