Jerzy Niemczuk Imitacje OPOWIADANIA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 NIE ODWRACAJ SIĘ Ewie Nie mam ambicji literackich. Powtórka z pamięci jest raczej sprawą wewnętrznego bilansu. Jakąś formą przesłuchania samego siebie. Chciałbym krótki fragment mojego życia zobaczyć z zewnątrz poprzez słowa, które być może złożą się w całość. Znaleźć niekonsekwencje, fałsz, nowy trop, który pozwoliłby na udzielenie sobie sensownego wyjaśnienia. Nie mam do kogo mówić. Ci ludzie tutaj... Patrzymy na siebie i widzimy tylko kontury, powierzchnie, niewyraźne kształty poruszające się za matową szybą. Rozmawiamy uprzejmie i zdawkowo, wiedząc doskonale, że niczego się o sobie nie dowiemy. Na początku byłem nadto egzotyczny: człowiek z dużego miasta, który zjawia się niespodziewanie, wynajmuje ruderę, doprowadza ją do stanu używalności, poruszający się własnym rytmem, zbyt niespiesznym nawet jak na skromne wymagania tego miasteczka. Woda na młyn domysłów i plotek. Nigdy nie dowiedziałem się, o co mnie podejrzewali, pewne jest jednak, że poświęcali mi wiele uwagi. A jeszcze przekazy na niebagatelne przecież sumy. Kilka miesięcy minęło, zanim odważyli się okrężną drogą poruszyć sprawę pieniędzy. – Pan to chyba ma bogatą rodzinę – ni to zapytali, ni to stwierdzili. – Nie mam rodziny – odpowiadałem. Wiedziałem doskonale, że obwąchiwanie trwało zbyt długo, zbyt wiele narosło domysłów, żeby prawda mogła ich zadowolić. Bawiła mnie ich nieufność do jednoznacznie sformułowanych pytań i monstrualna cierpliwość pozwalająca miesiącami czekać na następną okazję do zaspokojenia ciekawości. Dowiedzieli się więc dopiero po roku. (Piszę „oni”, bo nie potrafię dostrzec w nich pojedynczych egzemplarzy. To pewnie niesprawiedliwe, ale świadczy dowodnie o tym, jak mało ich znam). Moją odpowiedź, że zajmuję się przekładami, uznali zapewne za wykręt. Po roku cierpliwego wyczekiwania należało się im coś bardziej pikantnego. Jeszcze trudniej przyszło im się zapewne pogodzić z tym, że nikt mnie nie odwiedzał, a poza przekazami nie otrzymywałem żadnych listów. Początkowo przychodziły tu dzieci. Stawały na palcach przy drodze usiłując dostrzec coś przez uchylone okno. Nie działo się nic godnego uwagi, więc odchodziły zawiedzione. Ktoś tam skojarzył stempel wydawnictwa z literaturą, bo zjawiła się u mnie delegacja ze szkoły, żebym wystąpił jako pisarz. Wyjaśniając nieporozumienie odprawiłem ich uprzejmie. Monotonny tryb życia sprawił, że zacząłem tracić rachubę czasu. Następujące po sobie dni niczym się nie różniły, zmiany pogody układały je w jednostajne cykle. Próbowałem śledzić dyskretnie niedzielną odświętność małego miasteczka, nie znalazłem jednak nic ciekawego poza imponującą nudą. Wszyscy zdawali się czekać, z uwagą obserwując drobne zmiany, które mogłyby oznaczać zapowiedź niezwykłych wydarzeń. Nie działo się nic szczególnego. Nim przywykłem do narzuconego sobie rytmu codziennych zajęć, zdarzały mi się chwile słabości, gdy skłonny byłem rzucić swoją pustelnię i wracać do byłej żony. Ratowała mnie jednak wyobraźnia – wiedziałem doskonałe, że naciśnięcie klamki uruchomi stare układy wzajemnych pretensji i niemożności. Pozostało mi przystosować się do rytmu posiłków, pracy i snu. Znalazłem prawdziwą satysfakcję, jakby życie było opornym tworzywem, które poddało się wreszcie kreacji. Stało się to z czasem czymś w rodzaju organicznej potrzeby, w kolejne fazy dnia wkraczałem machinalnie, a najmniejsze odchylenie od codziennego rygoru stało się nieznośne. Zacząłem obawiać się wszystkiego, co mogłoby zagrozić mojej precyzyjnej i okrzepłej już konstrukcji: bałem się choroby, tego że zgaśnie światło, a zapas świec zniknie w niewytłumaczalny 5 sposób. Ale z czasem każdy dzień stał się zamkniętą, doskonałą formułą, niemal samowystarczalną ideą dnia wypełnionego do końca. Zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia ogólnie przyjętych norm wiodłem życie ekscentrycznego idioty, choć nie było w tym nic widowiskowego. Miało to nie tylko znakomite pozory unormowanego życia, ale w sposób paradoksalny – było nim. Na dobrą sprawę każde ludzkie zajęcie jest głęboko pozbawione sensu i bezsensem jest wnikanie w to. Podjąłem wysiłek, aby stworzyć siebie na nowo. Nieefektowny wprawdzie, ale nie pozbawiony heroizmu. Przekłady kryminałów, solidne, rzemieślnicze sprawne, dawały mi dochód znacznie większy, niż potrzebowałem do wygodnej egzystencji. Pozostawało nadzorowanie działania mojego perpetuum mobile. Życie zakomponowane jako idealny mechanizm to przecież czysta forma... Odczuwałem wyraźną satysfakcję twórczą i przewagę nad światem, który podporządkował się moim zamiarom. Obwarowałem się tak doskonale, że do mojej przejrzystej kuli nic z zewnątrz nie miało dostępu. Nastąpiło apogeum. Byłem zaślepiony zadowoleniem z siebie jak gwałtowną namiętnością. Sfera odczuć uległa więc także pewnym przemianom. Moja nietypowa metoda kształtowania osobowości przeobraziła psychikę. Wiedziałem o tym i upajałem się własną innością. Mniej więcej przed miesiącem około dziesiątej, z nowymi siłami po dwugodzinnym relaksie, zabrałem się do kończenia kolejnej porcji przekładu. Udało mi się przełożyć kilka zdań na jednym oddechu... Muszę jeszcze cofnąć się na chwilę. Otóż samotność uczyniła mnie wyjątkowo wrażliwym na odczuwanie czyjejś obecności w pobliżu. Kiedy przechodziłem przez miasteczko, często czułem na sobie ludzkie spojrzenia. Zwykle gdy odwracałem się, udawało mi się pochwycić czyjś wzrok albo dostrzec odwracającą się twarz. Pielęgnowałem i doskonaliłem tę umiejętność, aż osiągnąłem w niej bezbłędną perfekcję. Wtedy właśnie, przed miesiącem, poczułem na sobie ciężar czyjegoś wzroku. Nie przyszło mi oczywiście do głowy, że mógłbym się mylić. Sądziłem, że ktoś wszedł niepostrzeżenie do pokoju i czeka na stosowny moment, aby się do mnie zwrócić, odrzuciłem jednak natychmiast tę możliwość – bezszelestne przejście po mojej niemiłosiernie skrzypiącej podłodze graniczyłoby z cudem. Odwróciłem się jednak machinalnie, tak jak robiłem to na ulicy, gdy chciałem sprawdzić, kto mnie obserwuje. Pokój był ponad wszelką wątpliwość pusty. Mimo to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że kiedy odwracałem się, czyjeś spojrzenie skryło się za powiekami. To przywidzenie rozbawiło mnie początkowo, potem nieco zaniepokoiło. W moich życiowych planach nie przewidziałem miejsca na urojenia. Otworzyłem na wszelki wypadek okno – wydawało mi się, że niedobór tlenu może wywoływać niewielkie halucynacje. Ponownie siadłem do pracy, tym razem z mocnym postanowieniem, że nie ulegnę nie kontrolowanym impulsom wyobraźni. Po paru minutach praca pochłonęła mnie na tyle, że zapomniałem o tym drobnym incydencie psychologicznym. Następnego dnia uległem identycznemu złudzeniu. Przeświadczenie, iż ktoś mnie obserwuje, było tak silne, że mimo woli spojrzałem w tę stronę pod pretekstem sięgnięcia po zapałki. I ponownie tak jak poprzednio odniosłem wrażenie, że ktoś odwrócił wzrok. Postanowiłem nie poddawać się fantasmagoriom. Skoncentrowałem uwagę na tekście i mozolnie brnąłem przez obcojęzyczne zdania. Odczuwałem jednak sztuczność całej tej sytuacji, śmieszność własnego uporu graniczącego z donkiszoterią – walczyłem przecież z urojonym przeciwnikiem. Jeśli coś mnie niepokoiło, to nie poczucie zagrożenia, które może nadejść z zewnątrz, lecz słabość mojej psychiki. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się tracić kontroli nad imaginacją. Kiedy ze znacznym opóźnieniem zdołałem ukończyć szóstą stronę, nie myślałem już o tym błahym incydencie, miałem tylko trochę żalu do siebie, że uległem chwilowej słabości. 6 Następny dzień pamiętam doskonale. Odbiegał on znacznie od zwykłego rozkładu zajęć. Postanowiłem zafundować sobie większą dawkę relaksu i kilka godzin przesiedziałem nad rzeką łowiąc ryby. Mgła opadła, niebo było przejrzyste i słoneczne, a połyskliwie metalicznej powierzchni rzeki ani na moment nie zmarszczył podmuch wiatru. Wyblakła już nieco w słońcu zieleń liści i trawy uzupełniała spokojną scenerię tego poranka. Daleki jestem od sentymentalnej emfazy wobec przyrody, do tak zwanych wspaniałych zachodów słońca czułem zwykle lekkie obrzydzenie, a oglądając imponującą licytację jesiennych barwnych plam w lesie czy parku nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to natura naśladuje kulturę, powielając niezamierzenie impresjonistyczne pejzaże. Doceniam jednak scenograficzne walory przyrody, o ile nie zakłócają one mojego stanu wewnętrznego. Tak było tym razem. Wieczorem rozluźniony i wypoczęty rytmicznie wystukiwałem na maszynie kolejne strony powieści. W ciągu godziny przepisałem sześć stron i mimo że zakończenie pracy nad książką planowałem na dzień następny, wszystko wskazywało na to, że uporam się z tym przed czasem. Przepełniała mnie energia, nagliła świadomość bliskiego końca, wydawało się, że nic nie jest w stanie zakłócić finałowego tremolo. W pewnej chwili zacząłem jednak odczuwać rodzaj niewygody zmuszającej do zmiany pozycji lub choćby do lekkiego napięcia mięśni. Była to dokładna kopia sytuacji z dnia poprzedniego. Tym razem dałem się sprowokować nadwrażliwej wyobraźni i przez dłuższy czas siedziałem bez ruchu. Rozluźniłem mięśnie, pozwoliłem opaść powiekom, oddychałem powoli i głęboko. Kiedy podniosłem się wreszcie, wrażenie minęło bez śladu. Szukałem przyczyn powracającej natrętnie niedyspozycji, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Byłem bez wątpienia zdrowy fizycznie, nigdy dotąd nie miałem żadnych obsesji, nie żywiłem nieuzasadnionych obaw czy lęków. Zasnąłem jak zwykle bez trudności. Śpię głęboko, ale dość czujnie. Mój model snu dostosował się do programu zajęć – jego głębokość pozwala na pełną regenerację. Pamiętam jednak, że budzony przez kogoś trzeźwiałem od razu. Nie znam błądzenia na pograniczu snu i jawy. Także i tym razem wrażenie czyjejś obecności w pobliżu spowodowało, że natychmiast przekroczyłem granicę snu. Zapamiętałem dokładnie, co mi się śniło. Było to typowo oniryczne przetworzenie wrażeń z najbliższej przeszłości. Siedziałem nad rzeką w swoim fotelu i łowiłem ryby. U moich stóp rosły rydze, podlewałem je wodą z rzeki, a one powiększały się na moich oczach. Spławik zanurzał się co pewien czas, czułem, że żyłka napina się do granic wytrzymałości. W siatce trzepotały trzy wielkie liny. Zastanawiałem się, co robić z kolejnymi schwytanymi rybami – moje własne potrzeby były w tym względzie niewielkie. Z pamięci wyłaniały się twarze przyjaciół i kobiet, które znałem, a także twarze zapamiętane przelotnie, tych ostatnich nie umiałem przypisać do konkretnego miejsca i czasu. Wszyscy wywołani z pamięci kręcili głowami albo odwracali się wzruszając ramionami. Ryby leżące na brzegu trzepotały konwulsyjnie. Zacząłem spychać je nogą do wody, ale one wyskakiwały na brzeg i bezzębnymi pyszczkami czepiały się nogawek moich spodni. Gładziłem je po śliskich grzbietach, wypowiadałem jakieś słowa pocieszenia. Próbowałem uciec, ale pełzły za mną z piskiem. Dopiero gdy wszedłem do wody, uspokoiły się, wszystkie zwróciły pyszczki w moją stronę i zaczęły wpełzać do rzeki. Obudziłem się nagle, czując nieokreślony niepokój. Ktoś patrzył na mnie w ciemności. Senność ustąpiła bez śladu. Zapaliłem światło. Nie bałem się. Nie zwróciłem nawet twarzy w stronę, gdzie mogłem się spodziewać tej irytującej obecności. To bez sensu. Nie miałem najmniejszej skłonności do metafizyki i nawet w drobiazgach unikałem nieracjonalnych odruchów. Czułem jednak, że nie zasnę. Sięgnąłem po papierosy łamiąc bezwzględnie dotąd przestrzegane zasady. Zapałka trzasnęła rachitycznym płomieniem i wtedy kątem oka dojrzałem zielonkawy refleks czyichś oczu. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że ulegam halucynacji, ale mimo to ścierpła mi skóra. Wrażenie było mocne. Zapaliłem ostre światło, licząc na to, że rozsądek rozproszy 7 przywidzenia. Metr po metrze przejrzałem cały pokój; drzwi i okna były dokładnie zamknięte, podłoga nie naruszona. Skończyłem dokładne oględziny, gdy nastał brzask. Zjadłem lekkie śniadanie i wcześniej, niż miałem to w zwyczaju, poszedłem po zakupy. Świadomość nie najlepszej kondycji psychicznej sprawiła, że po raz pierwszy od roku pomyślałem, czy nie zrobiłaby mi dobrze rozmowa z kimkolwiek. Zagadnąłem po drodze jakąś kobietę – wydawało mi się, że znam ją z widzenia. Patrzyła na mnie nieufnie i mimo moich usilnych prób nawiązania rozmowy odeszła. Odwykłem widocznie od obcowania z ludźmi, konwersacyjną terapię poprowadziłem zbyt niezręcznie i łapczywie, po zdawkowej wymianie grzeczności odsuwano się ode mnie. Nic dziwnego – przyzwyczajeni do mojej dyskretnej, nie narzucającej się obecności, nagłą zmianę w moim zachowaniu potraktowali z pewną rezerwą. Przyzwyczaiłem ich do mojego obrazu stworzonego na podobieństwo marzeń o pełnej niezależności. Po południu poszedłem jednak do restauracji przy dworcu. Nosi ona oczywiście nazwę ,,Dworcowa”. Nie miałem ochoty na alkohol, chciałem znaleźć się przez chwilę wśród ludzi, stać się na moment jednym z anonimowych klientów zakładu czwartej kategorii, wsłuchać się w szum nic nie znaczących rozmów i czuć to mizerne i smrodliwe ciepełko pijackiej odświętności. Zobaczyć tych ludzi na luzie, na moment poddających się iluzji, że to, co mówią i słyszą, jest ważne, podejrzeć karykatury ich skrywanych ambicji, ich groteskowy kurzy wzlot, nim kolejny kac pogrąży ich w letargu. Wchodząc słyszałem brzęczenie wielu głosów, co jakiś czas ponad głowami siedzących wzlatywał jakiś namolny bełkot. Kelnerka zjawiła się niemal natychmiast – zamówiłem setkę i śledzia. Gwar przycichł, coraz więcej oczu zwracało się w moją stronę. Wkrótce stało się to bardziej nieznośne od moich nocnych majaków. Zapłaciłem więc i wyszedłem nie dopijając wódki. Byłem intruzem. Zbyt dobrze znali mój tryb życia, żeby pojawienie się w knajpie uznać za fakt zwykły. Próbowałem zbagatelizować lekkie rozgoryczenie, wmawiałem sobie, że poprzednio także nie czułem się dobrze w knajpach kategorii czwartej. Przyszło mi to jednak nie bez trudności. Rozluźnienie psychicznej dyscypliny przeobraziło się więc w lekką depresję. Do pisania siadłem tym razem niechętnie. Zacząłem sobie nawet wyobrażać, że zmienię tryb życia, przeniosę się w jakieś inne miejsce i zacznę wszystko od początku, inaczej. Otrząsnąłem się z tego z zażenowaniem. Sam przecież postanowiłem ukształtować swój los. Świadomy wybór – to wystarczy, żeby być człowiekiem. Robię to, co umiem, i staram się to robić jak najlepiej. Nikomu nie chcę niczego zawdzięczać. Nie chcę rezygnować z siebie dla innych i od nikogo nie wymagam takiego kompromisu. Mój dekalog i mój modus vivendi. Jedynie to różni mnie od innych, w tym tylko jestem niepowtarzalny jako jednostka, a cała reszta jest pozorem, ornamentacją osobowości, szlaczkiem. z taśmowej produkcji ludzkości. Jestem pustelnikiem, zgoda. Ale to ja sam jestem stwórcą mojego przyziemnego boga. Jeśli dla jednych może być bogiem porządek rzeczy, to dla mnie może nim być porządek mojego własnego świata. Moja idea jest przyziemna, ale ma swoją ludzką miarę wyrzeczeń, która przesądza o jej wartości. Powziąłem więc mocne postanowienie, że podporządkuję się terapii przez pracę. Siadając za biurkiem odczuwałem jednak lekki niepokój. Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim skupiłem uwagę na przekładzie, a kiedy wydało mi się, że wziąłem pierwszą przeszkodę, znowu zacząłem poddawać się tej przeklętej obsesji. Nie traciłem kontroli nad sobą, całkowicie panowałem nad gestami. Wyprostowałem się ostrożnie. Żadnych zakłóceń percepcji. Zmysły działały na pozór sprawnie. Ostro widziałem rozłożone na biurku przedmioty. Słuch łowił wyraźnie szelesty za oknem. Chciałem możliwie długo zachować ten stan psychiczny, obejrzeć siebie siedzącego nie- 8 ruchomo, nękanego natrętną manią prześladowczą. Ja siedzący czułem na sobie ciężar czyjegoś wzroku w pokoju, w którym poza mną nikogo nie było. Ja wnikający w siebie pytałem o przyczyny i odpowiadałem szczerze, że nie czuję lęku, że moje zmysły są sprawne, tętno w normie, moje oczy widzą za oknem ciemny kontur gałęzi i niebo z chmurami, których krawędzie rozjaśnia odbite światło księżyca, ramy okna są białe, pokryte siatką drobnych pęknięć, szyby noszą ślady zacieków po ostatnim deszczu, w szybie odbija się moja nieruchoma twarz i... Odwróciłem się powoli. W odległości paru metrów dojrzałem dwa opalizujące punkty mniej więcej pół metra ponad oparciem fotela, którego ciemna bryła rysowała się obok. Nie szukałem tymczasem żadnych racjonalnych wyjaśnień. Zachowując spokój zacząłem ostrożnie eksperymentować. Sięgnąłem za siebie ręką i powoli unosząc abażur skierowałem światło lampy w tamtą stronę. Punkty przybladły nieco, lecz nie zgasły. Gdy odwróciłem światło, widziałem je równie wyraźnie jak poprzednio – dwa zielonkawo opalizujące punkty. Myślałem „punkty”, a nie „oczy”, jakbym mimowolnie budował hipotezę, starając się wystrzegać pochopnych wniosków. Nie bez pewnej pedanterii odnotowałem ich rozstawienie – mogło wynosić około trzech centymetrów, odległość od podłogi mniej więcej półtora metra. Odrzuciłem wszelkie prymitywne analogie, które podsuwała mi natrętnie wyobraźnia. Badałem to, jak bada się zapewne rodzaj fizycznego fenomenu, przyjmując na wstępie materialność zjawiska, bo jeśli to przejaw choroby psychicznej, i tak byłem skazany na przegraną. Nie miałem złudzeń, że niesprawny mechanizm można naprawić nie nadającymi się do użytku narzędziami. Musiałem więc korzystać z szansy, jaką stanowiła ta wątła alternatywa. Uniosłem się z fotela i zacząłem zbliżać się powoli. Gdy byłem w odległości około dwóch metrów, „punkty” zniknęły na moment i pojawiły się ponownie nieco dalej. Wróciłem na poprzednie miejsce i one także przesunęły się z powrotem. Z tego dystansu mogłem je obserwować dokładnie. Przypominały ludzkie oczy w tym kształcie, jaki nadają im powieki. Połyskliwa rogówka i rozszerzona w półmroku, lekko fosforyzująca źrenica. Niegdyś jako małe dziecko wiele uwagi poświęcałem manekinom. Najpierw sądziłem, że są żywymi ludźmi, wynajętymi do stania na wystawach, ale szybko zauważyłem, że nie umieją patrzeć. Ich wzrok był nieobecny, zawieszony ponad głowami prawdziwych ludzi, omijał przedmioty i nigdzie się nie zatrzymywał. Inaczej było z twarzami na portretach i fotografiach. One patrzyły i nie można się było przed nimi schować. Oczy nie były nieruchomymi oczami manekinów i nie były też wszystkowidzącymi oczami z portretów. One patrzyły. Od owego dnia nie podglądały mnie już ukradkiem. Czekały na mnie, wyraz zmieniał się, zdawało mi się, że umiem rozpoznawać ich nastrój. Po tygodniu przyzwyczaiłem się do tej niemej obecności. Oswojone pozwoliły podchodzić do siebie na niewielką odległość, musiałem wtedy koncentrować spojrzenie na jednym z nich, a kiedy uśmiechałem się do nich, zwężały się nieco. Znikały tylko wtedy, gdy wyciągałem rękę. Spłoszone patrzyły na mnie z niemym wyrzutem. Przestały mi przeszkadzać, bywało często, że pochłonięty pracą zapominałem o nich. W nocy budziły mnie lekkie dotknięcia. Ignorowałem je początkowo sądząc, że są kolejną fazą imaginacji. Obsesja wydała mi się niegroźna. Nie zakłócała jeszcze ustalonego rytmu, stanowiła nawet pewne urozmaicenie w moim monotonnym życiu. Pewnej nocy poczułem przez sen delikatne muśnięcie. Zerwałem się na równe nogi i wydało mi się, że widzę w mroku umykający bezszelestnie kształt. Rozsądek podpowiadał mi, że powinienem zgłosić się do psychiatry, ale ciekawość dalszego ciągu gry, którą podjąłem, powstrzymała mnie. Lekarz – to byłoby naruszenie autonomii świata, który stworzyłem. Z dwojga złego wolałem już paranoję w domowym zaciszu. Nie odczuwałem zresztą przykrości ani zagrożenia, tylko emocję. 9 Przed dwoma tygodniami (zająłem się właśnie przekładem powieści Nathaniela Blackwooda) odwróciłem się sięgając po słownik i dostrzegłem rękę cofającą się z oparcia fotela. Wydawało mi się, że kątem oka dostrzegam jakiś ruch za moimi plecami, raz mignął mi nawet owal kobiecej twarzy. W nocy słyszałem czyjś lekki oddech, delikatne skrzypienie podłogi, wielokrotnie widziałem cień przesuwający się po pokoju. To ukrywanie się przede mną było jednak irytujące. Skłonny byłem zgodzić się na oczywiste nieprawdopodobieństwo, na obłęd, ale nie na dziecinne podchody wyobraźni. Jakby zdając sobie sprawę z moich nie wyjawionych pretensji, to coś, znane mi dotąd we fragmentach, ukazało się w końcu w całej okazałości. Owego wieczoru wypiłem trochę koniaku. Było deszczowo i niżowo – przy moim ciśnieniu kieliszek koniaku działa korzystnie. Wyszedłem po coś z pokoju, a po powrocie kierując się jakimś wewnętrznym impulsem spojrzałem w stronę fotela. Ujrzałem dziewczynę stojącą nieruchomo z rękami złożonymi na oparciu. Gdy próbowałem się zbliżyć, kształty się zacierały, ale gdy wracałem na poprzednie miejsce, wydawały się intensywnie realne. Oczy rozpoznałem od razu. Stała naga, jej twarz była nieruchoma. Patrzyła nie na mnie, lecz gdzieś obok, jakby w zamyśleniu nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności. Nie zareagowała także, gdy się poruszyłem, sięgając po butelkę. Wypiłem spory łyk. Zrobiła dwa sztywne kroki w głąb pokoju, wyciągnęła przed siebie rękę szukając czegoś w powietrzu. Mogłem się jej teraz przyjrzeć dokładnie – gdyby była żywą kobietą, mogłaby mieć około dwudziestu lat. Krótkie ciemne włosy, skóra nosiła ślady niedawnej opalenizny. Jej ręce były w ciągłym ruchu, pochylała się, jakby coś podnosiła – szybko zdałem sobie sprawę ze znaczenia tej pantomimy, takie gesty wykonuje człowiek, który się ubiera. Powoli zakładała wyimaginowaną sukienkę, zapinała nie kończący się rząd guzików, w nie istniejącym lustrze poprawiała włosy. Miałem już za sobą połowę butelki i bawiła mnie bezmiernie piętrząca się fantasmagoria oraz to, że z podglądanego przeobraziłem się nagle w podglądacza. Próbowałem nawet namówić ją na kieliszek koniaku, ale nie zwróciła na mnie uwagi. Patrzyłem, jak przyklęka przyciskając kolanem jakiś nie istniejący przedmiot, wreszcie zmierza do drzwi. Narzuciłem płaszcz, wysączyłem resztki z butelki i poszedłem za nią. Otwierając drzwi usłyszałem odgłos gwałtownej ulewy. Obudził mnie plusk wody w łazience – czułem, jak pod czaszką łopocze wielki wodospad, ale na moje wyschnięte wargi nie spada nawet kropla. Oddychając nieco konwulsyjnie, powlokłem się w stronę łazienki – drzwi były jednak zamknięte. Zrezygnowany zwaliłem się na rozbabrane łóżko. Stanęły mi przed oczami wydarzenia ubiegłej nocy, ale bez ciągłości, jaką w pamięci pozostawia realne następstwo faktów, lecz we fragmentach, obrazach bez tła. Nie zdziwiłem się słysząc plaskanie gołych stóp po podłodze, nie zwróciłem nawet twarzy w stronę, skąd dochodziły te odgłosy. Czułem, że mój stan kompletnej ruiny ośmieli koszmar – chwasty zawsze pienią się bujnie na gruzach. Nasłuchiwałem obojętnie krzątaniny za moimi plecami mając nikłą świadomość, że jestem padliną, do której dobierają się monstra wyobraźni. Przyjmowałem ten fakt z pokorą, bo na nic innego nie było mnie stać. Leżenie w bezruchu. Bierny opór, dokąd się da. A potem... Nieważne. Chciałem tylko spokoju. Docierały do mnie jakieś słowa nie powiązane sensem. Gdy odwróciłem się wreszcie, zobaczyłem, że stoi nade mną, a jej usta poruszają się – miała na sobie mój szlafrok. ,,Przesada” – pomyślałem. – Mówi... – wymamrotałem do siebie z trudnością. – Ciekawe – dodałem obojętnie po chwili. Patrzyła na mnie z wyrazem rozbawienia. – Często ci się to zdarza? – zapytała. Milczałem, bo nawiązywanie rozmowy z fantomem wydało mi się niestosowne. Stała chwilę patrząc na mnie w milczeniu. – Chcesz, to sobie pójdę? Coś się we mnie zaśmiało potrząsając zbolałym ciałem. Spojrzała teraz z zainteresowaniem. 10 – Ty nie jesteś chyba zupełnie normalny? Trząsł mną wielki, tektoniczny śmiech. – Gdybym był normalny... – nie dokończyłem. Kac połączony z bezsensem sytuacji wprawił mnie w wyjątkowo nieznośny nastrój. Fantasmagoryczna konwersacja przekraczała tymczasem moje siły. Koszmar utrwalił się, rozpanoszył, nabrał bezczelnej wprawy w podtrzymywaniu pozorów. Powlokłem swoje ciało do łazienki. Strumienie lodowatej wody pobudziły jakieś mechanizmy życiowe. Chwilowo odzyskałem władzę nad ciałem. Krew przepychała się rytmicznie odpowiednimi kanałami. Mogłem oddychać. „Odda szlafrok?” Oddała. Było to być może zastanawiające, ale z pewnego punktu widzenia korzystne. Wracając do pokoju zauważyłem, że zapina sukienkę. – Widzę, że moja wyobraźnia wyprodukowała już odpowiednie kostiumy – powiedziałem to z lekką ironią. – Myślałam, że to ci się zdarza tylko po pijanemu. – Co? – Te historie, które mi wczoraj opowiadałeś. – Myślałem, że nie słuchasz – ostrożnie wyraziłem przypuszczenie. – Nie miałam wyboru. – W to nie wątpię – zabrzmiało to nieco ponuro. – Więc jednak coś pamiętasz? – Wiem swoje. – Wyglądałeś, jakby nic do ciebie nie docierało, obłęd w oczach, chwiejny krok, początkowo nie myślałam jednak, że jesteś pijany, dopiero kiedy przyglądałeś mi się z bliska, poczułam alkohol. Robiłeś wrażenie faceta z zaświatów. Tamci dwaj od razu uciekli. – To było ich dwóch? Mężczyźni? – Tak, i to najzupełniej męscy. Zjawiłeś się w samą porę, chociaż w pierwszej chwili nie byłam pewna, co gorsze, stałam jak sparaliżowana, kiedy podchodziłeś do mnie, a potem te nieprawdopodobne teksty, a do najbliższej wsi parę kilometrów. – Tamci dwaj cię nie wzięli? – Wzięli pieniądze za kurs do Torunia, spóźniłam się na pociąg, potem kazali wysiadać, znasz to, cnotka albo piechotka, wtedy zobaczyłam ciebie i zaczęłam krzyczeć. Nie pamiętasz? Pewnie nie pamiętasz, bo mówiłeś takie teksty, że nie wiedziałam, czy śmiać się, czy uciekać. Gdybyś nie był pijany, to myślałabym, że zwariowałeś. – Pamiętasz, co mówiłem? – Zupełny surrealizm, robiłeś takie wrażenie, jakby to, że mnie spotykasz późną nocą, w ulewny deszcz, na pustkowiu, było dla ciebie zupełnie oczywiste, powiedziałeś coś takiego: twoje oczy mam w domu od miesiąca. Byłam sparaliżowana strachem i szłam za tobą jak automat, kiedy próbowałam coś powiedzieć, przerywałeś mi słowami: „nie majacz, majaku” i machałeś rękami, mówiłeś też, że... nie istnieję, ale skoro już się zjawiłam, to żebym się zachowywała po ludzku. Dzisiaj to brzmi śmiesznie, ale wczoraj cierpła mi skóra i uciekłabym pewnie, gdybym miała dokąd. – Dobrze spałaś? – Pierwszy raz spałam w fotelu... Powiedziałeś, że do tej pory jakoś sobie tam radziłam. Śledziłem zielonkawe refleksy w jej oczach, które znałem tak dobrze. Były teraz trochę rozbawione i trochę niepewne. – ...i żebym nie łaziła i nie świeciła oczami, bo skończysz ze mną. Hej, źle się czujesz? – Nie. W porządku. Co jeszcze... – Nic, zasnąłeś jak kamień. Dopiero nad ranem odważyłam się zejść z fotela. 11 Jej wersja, wprawdzie mało prawdopodobna, była jednak lepiej umotywowana. W korytarzu znalazłem swój płaszcz ze śladami wilgoci, buty pokryte były warstwą zaschniętego błota. Patrzyłem jej w oczy. Znałem dobrze ten kontur, zielonkawy połysk tęczówki. W pokoju stała nieduża walizka, której przedtem nie zauważyłem. Siedziała przy biurku zwrócona twarzą w stronę pokoju. – Mieszkasz tu stale? – rozglądała się po regałach. – Tymczasem. – Co robisz? – Żyję z przekładów. – Jesteś sam? – Tak. – Słuchaj... – podeszła do mnie tak blisko, że czułem na skórze ciepło oddechu – Ty... ty znałeś kogoś podobnego do mnie...? Nadałem twarzy wyraz odpowiedni do tego melodramatycznego dialogu. Wyszło to chyba dość udatnie, bo spytała półgłosem: – Ona nie żyje?... – Żyje w mojej wyobraźni – wychrypiałem cynicznie. Musiałem jednak przeholować. – Nie wygłupiaj się – powiedziała. – Wiem na pewno, że coś było. Jej ciało wytwarzało ciepło, włosy rosły najzupełniej normalnie. Wydychała nosem powietrze. Pod lewym okiem niewielka, dwumilimetrowa blizna. Skóra ugina się pod dotknięciem, pod palcami można wyczuć ciepłe tętnienie. Kości stawiają realny opór. – Chcesz, to już pójdę? – Pójdziesz, kiedy zechcesz. – Chcesz, żebym jeszcze została? – Jeśli zechcesz, to zostaniesz. Odpowiadałem machinalnie. Oparła głowę o moje ramię, a ja badałem dyskretnie prawdopodobieństwo tej konstrukcji fizycznej. Drobne ułomności świadczyły na jej korzyść. Coraz głębiej poddawałem się iluzji. Miała paznokcie, włosy, skórę. Nie ulegała żadnym metamorfozom, jej realność utrzymywała się wciąż na poziomie normalnym. Jest od tygodnia. Ma dziesiątki drobnych i niepodważalnych dowodów na własne istnienie. Gromadzę je skrzętnie. Nie mogę natrafić na żaden ślad, którym dalej mogłaby pójść moja podejrzliwość. Czuje ból, przyjemność, reaguje na przykrości. Po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy śpię z kobietą. Zacząłem wierzyć, że wszystkie moje obsesje narodziły się w ciągu jednej nocy, że nie znanym mi sposobem sen nałożył się na przeszłość, a moja pamięć dostała się w pułapkę i bezsilnie roi fantazje, żeby znaleźć z niej jakieś wyjście. Zwyczajny życiorys dziewczyny urodzonej w drugiej połowie naszego wieku. Studentka WSR, drugi rok weterynarii. Ojciec, Stefan, nie żyje od roku. Matka, Janina, pracownica toruńskiej „Elany”. Wakacje przerwała z powodu dokuczliwego zimna. Dowód osobisty. Stałe miejsce zamieszkania. Pierwszy stosunek w wieku lat osiemnastu, w domku kempingowym nad Neckiem, ze starszym o dwa lata studentem biologii. Egzamin z chemii w sesji poprawkowej. Zdjęcie w dowodzie osobistym, w legitymacji studenckiej, w indeksie (brak dwóch zaliczeń). List adresowany do niej zaczynający się od słów: „Droga Lu. Od tamtego razu nie myślę o niczym innym...” Książki, które wzięła ze sobą na wakacje: Roman Bratny „Lot ku ziemi”, Grzegorz Walczak „Pamiętnik małżeński”. 12 Czuwałem nocami nasłuchując jej oddechu, nie zaobserwowałem jednak żadnych podejrzanych zmian. Pisząc czułem jej obecność za plecami. Sprawdzałem często, czy jest tam rzeczywiście. Była. Trzy dni temu wyjechała – ostatni termin egzaminu poprawkowego. Wróciłem do swoich codziennych zajęć, ale zamiast tłumaczyć, kończyłem ten tekst. Uświadomiłem sobie, że jej obecność nie pozostawiła najmniejszego śladu, nie znalazłem nawet włosa na poduszce. Tylko czasami wydaje mi się, że czuję na sobie czyjś wzrok, ale to pewnie złudzenie. 13 SPŁATEK Obracali ten papier w rękach, oglądali go pod światło, nicowali na wszystkie możliwe strony. Wychodziło na jedno: że jest to przydział mieszkania. Papier był dobry i oznaczał, że w bliskim terminie mieliśmy się podzielić na dwie osobno mieszkające rodziny. Mimo że wszystko już było wiadome, papier nadal krążył z rąk do rąk w atmosferze namaszczenia i powagi, bo z faktami przełomowymi należy się oswajać powoli, żeby nadmiarem radości nie spłoszyć szczęścia. Ojciec z głębokim namysłem wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie. – Dalibyśmy wam pieniądze... – zaczął ostrożnie. – Ale nie mamy – dokończyła za niego matka. – To, co było, to poszło na życie. Pokiwaliśmy z żoną głowami ze zrozumieniem. Pamiętałem z dzieciństwa, że życie jest potworem pochłaniającym wszystkie przyjemności, kosztownym i nienasyconym. „Życie” wymagało ciągłych ofiar i wyrzeczeń, rezygnacji z lodów i słodyczy, z pójścia do kina czy zaproszenia dziewczyny do kawiarni. Nie dziwiło mnie, że rodzice nie mieli żadnych oszczędności, chociaż zarabiali teraz o wiele lepiej. „Życie” szybko zwietrzyło nowe możliwości i domagało się dalszych kosztownych wyrzeczeń. – Mam taki pomysł – ojciec uśmiechnął się przebiegle, patrząc na matkę, a ta zmarszczyła czoło podejrzewając, że coś mogło stać się bez jej udziału. Wymieniliśmy z żoną szybkie spojrzenia. – Pamiętasz, Zośka, ten dług u Sewerka? Widać było, że już się ta pamięć zazębiła, bo matka pokiwała głową, przytaknęła, ale w bok jakoś, bez entuzjazmu. – Miał oddać pięć lat temu, jak wziął po Staśku gospodarstwo. Byłoby jak raz na meble do waszego mieszkania. – Nie odda – twarz matki, grymas ust, wyrażała powątpiewanie. – Nam by pewnie nie oddał, ale im może oddać. – Spróbować nie zaszkodzi, ale musielibyście pojechać tam jak najszybciej, póki jeszcze ma pieniądze. – A nie można by napisać? – zapytała naiwnie moja żona. Matka wzruszyła na to ramionami. – Napisać do nich? Nie odpiszą nawet. Tam trzeba samemu pojechać i przycisnąć, inaczej to można do sądnego dnia czekać. – A co to za pieniądze? Pożyczyliście im kiedyś? – żona nie zdążyła jeszcze poznać tej rodzinnej historii. Ojciec już otwierał usta, ale matka powstrzymała go ruchem ręki: – Matka dała mi jałówkę jako wiano, jak wychodziłam za mąż za ojca, ale krowę wzięła Mańka, bo mnie w mieście co po niej. Teraz tak: Mańka miała mnie spłacić, ale jak raz umarł Heniek, brat znaczy, i te pieniądze dostała najpierw jego żona, a mój dług przeszedł na Staśka, drugiego brata. Po śmierci babki gospodarkę wziął Sewer z żoną, bo Stasiek poszedł do fabryki... – A tam, poszedł – żachnął się ojciec – braciszek go wyrzucił z gospodarki – to co miał robić. – Tak było – przyznała matka. – Nie dość, że go wyrzucił z domu, to jeszcze nie spłacił ani jego, ani mnie. – I nie spłaci, jego w rodzinie Hitler nazywają. – Im może odda – wskazała głową w naszą stronę. – Wstyd mu będzie. – Może – bez przekonania przyznał ojciec. – To jest rodzinka! 14 – Twoja też niewiele lepsza – odcięła się matka. – O, rok temu Józiek wziął telewizor za dwa i pół, pięćset ci zapłacił, a reszty do tej pory nie ma. – Myślisz, że ja nie pamiętam? Teraz jest okazja. Jak raz się przyda parę złotych, żeby dzieciaki na pusto nie jechały. Wpadniecie do Niedowoli, to sobie odbierzecie. Nie wiadomo, czy od tych twoich grosz jakiś wyciągną, to przynajmniej tyle będą mieli. Pogubiłem się nieco w tym labiryncie rodzinnych powinności i scedowań. – Czy te pieniądze to spłata za gospodarkę? – zapytałem. – Moja część – wyjaśniła matka. – Wyszły nowe przepisy. Zdaje się, że wuj nie ma obowiązku spłacać. – Nie ma obowiązku? – zdziwiła się matka. – A kto stodołę postawił? – Chyba nie wy? – tym razem zdziwiła się żona. – A kto? – obruszył się ojciec dzwoniąc łyżką po ściankach szklanki. – Stodołę im postawiłem i chlew naprawiłem. – Babka zawsze mówiła – wtrąciła się matka zbierając ze stołu rozsypany cukier – najpierw Zośkę spłacić, bo żeby nie jej mąż, to wszystko by się zawaliło. – A jednak nie spłacili? – Przecież mówię: wiana nie dostałam, posagu żadnego, w jednej sukience z domu wyszłam, bo Mańka bardziej potrzebowała. Już miał nas Sewerek spłacić, to jak raz Heniek umarł i te pieniądze dali jego żonie na pogrzeb. Sama mówiłam: ja poczekam, jej dajcie, bo jest w potrzebie. Stanęło na tym, że jedziemy oboje, bo rodzice wymyślili, że jak ich synowa przyjedzie, to rodzinie nijak będzie przy obcej bądź co bądź osobie długu nie zwrócić. Leżąc w łóżku dodawaliśmy sumy, które istniały w sferze możliwości równie niepewnej jak meteorologiczne prognozy. Po długiej dyskusji ustaliliśmy, że żona wyliczy maksimum, a ja, jako pesymista, minimum. Dodaliśmy to do siebie i podzieliliśmy na pół. Wyszło niecałe dwadzieścia. – Mało – orzekła żona. – Musimy wziąć jeszcze jedną pożyczkę. – Jeszcze jedna? – podniosłem protest. – Czym ją spłacimy? – Jak to? Przecież są pensje... – A na życie? Nic nie zostanie. – Wystarczy to, co zarobisz. Będę gotowała tanie obiadki i mleczne śniadania. Próbowałem czytać do poduszki Kierkegaarda „Bojażń i drżenie”, ale już inne mną drżenie owładnęło– reisefieber. Żona chichotała nad „Konopielką”, ta lektura miała ją wprowadzić w odpowiedni nastrój przed wyjazdem bądź co bądź na wieś. Przewracałem się z boku na bok nie mogąc zasnąć. Sen dopadł mnie dopiero nad ranem. Przełknąwszy w pośpiechu jakieś naprędce uszykowane kanapki popędziliśmy na dworzec, wpadliśmy tam na pięć minut przed odjazdem autobusu. Na przystanku kłębił się tłum. Najciaśniej było przy krawężniku, skupili się tam najmniej cierpliwi. Stali przestępując z nogi na nogę. Z boków cisnęli się ludzie o nerwowych, niespokojnych twarzach, pewnie bez biletów, na ostatnią chwilę, z nadzieją, że może coś się znajdzie. Już podjeżdża. Więc ręce na bagaż, ręka za rękę, żeby razem, żeby nie oddzielili rąk od bagażu, rąk od rąk i od biletów. ,,Najpierw z biletami” – kierowca góruje nad tłumem spokojem stojąc ma stopniu jak na bramce. Są dwie możliwości: pchać się albo się nie pchać. Mam własną taktykę: wciskam się w tłum i daję się popychać, wynosi mnie powszechna fala tłumu. To, że na końcu można bez tłoku, jest urojeniem naiwnych. Na końcu ci bez biletów blokują dostęp do kierowcy, trzymają się kurczowo, i racjonalizm w żadnej formie do nich nie trafia. Ta druga fala tłoku jest znacznie bardziej oporna, wolę więc forsować pierwszą. Nie wolno się dać zdegradować do grupy hien podróżnych. Torba tylko z pozoru przeszkadza przy wsiadaniu, można ją wykorzystać jako maszynę prostą, kotwicę lub balast. Po burcie łatwiej, nacisk jest tam jednostron- 15 ny, autobus się nie pcha, bo i tak pojedzie. Wkładam więc klin między tłum a burtę i popycham. Idzie opornie, bo coś się zatkało już w pierwszej fazie wchodzenia. Zaszpuntowali się zabiletowani, ci z miejscówkami, z gwarancjami. Trzy osoby sklinczowane w progu. Ktoś będzie musiał ustąpić albo może wbrew fizycznej niemożliwości przepchną się wszyscy troje. Kierowca z zainteresowaniem obserwuje ich wysiłki, on się nie denerwuje, bo to nie jego broszka, jemu za nerwy nie płacą, tylko za kilometry, czyli może poczekać. Ale ludzie nie mogą, bo się spieszą, żeby usiąść, więc popychają, ugniatają, aż słychać, jak organizm trzeszczy. No i poszło. Noga za nogą w miejsce po nodze. Przerzucamy górą jakieś dziecko, bo matka rozsądnie wzięła najpierw bagaż. Obok mnie jakiś facet pcha się bez głowy, destrukcyjnie, brzuchem, siłowo. Po chwili widzę, jak zaślepiony wysiłkiem chybia i wpada za drzwi, będzie musiał od początku. A ja, choć to bez sensu, pcham się też. Technikę mam niezłą, już nieraz w życiu się pchałem. Jesteśmy w pierwszej dziesiątce. W środku rozsiadamy się. Teraz już powoli, bez pośpiechu. Stoimy z biletami i w skupieniu szukamy swoich miejsc. A znaleźć nie jest łatwo, głowę trzeba za oparcie wsadzić, a jak numerek oberwany, trzeba doliczyć do najbliższego biorąc pod uwagę kierunek narastania i analogię rozmieszczenia. W końcu siedzimy, ale zauważam, że moje miejsce jest przede mną. Siedzi na nim jakiś młody człowiek. Na szczęście okazuje się, że ja siedzę na jego miejscu, a żona na swoim, czyli w porządku. Pertraktuję jeszcze w sprawie torby; pod jego miejscem można ją zmieścić, a pod moim nie, bo koło. Póki co stawiamy torbę na nogach, stopy na kołach i czekamy. – Niech wujo da bilet, zobaczymy, jakie miejsce. Wujo trzyma w ręku bukiet krepinowych kwiatów przetykany drewnianymi ptaszkami na drutach, odziany jest w tenisowe spodnie, pamiętające czasy, gdy tenis był jeszcze ekskluzywną zabawą elity, i koronkową koszulę w kolorze bordo, na głowie ma czarny niewielki beret uformowany dwoma bocznymi wklęśnięciami. Nogi stawia z godnością na uwolnionych miejscach. – Wujo siada – siada więc, ręce opierają się jak łby zmęczonych koni, głowa opada na piersi. Silnik już gra, tranzystory warczą. Festiwal opolski kontra wiadomości sportowe. – Panowie, nie wszyscy chcą słuchać. Wyciszają niechętnie, przyciszone odbiorniki warczą złowrogo. Radio mu się nie podoba. Zaczyna się podróż, rozsiadamy się wygodnie, otwieramy okna, zamykamy okna, uchylamy i dociskamy. Coś tam sobie myślę dyskursywnie na temat podróży, zostaje mi z tego tylko końcówka: każdemu wieje lub grzeje w zależności od pozycji. Przerywam myślenie, bo właśnie mi powiało. Nagle wybucha coś na kształt paniki. Tylne drzwi się zacięły, trzeba przechodzić środkiem przez cały autobus – im dalej, tym mniej ludzi wie o popsutych drzwiach. Należy wyjaśniać, wysłuchiwać rad w kwestii otwierania zacinających się drzwi, przekonywać o niemożności i dopiero wtedy ewentualnie przeskakiwać siedzenia. Na następnym przystanku tylne drzwi otworzyli bez trudu wsiadający, zacięły się natomiast przednie. Ci, co stoją w środku, przestają cokolwiek rozumieć. – To przodem nie można? – pytają z pretensją przepychających się do tyłu. – Z przodu popsute. – Przecież z tyłu były popsute. – Były, ale teraz są z przodu. Ci z zamiarem wysiadania na następnym przechodzą ponownie depcząc środkowym siedzenia i spokój. Środkowi włażą na bocznych, żeby przedni mogli przejść do tyłu, ale tyłem nalazło już świeżych tylnych i ci też mają swoje pretensje. – To nie można było wysiąść przodem? – Z przodu popsute – odpowiadają cierpliwie, bo muszą jakoś wysiąść. – Z tyłu były popsute – mówi ktoś z tylnych siedzących. 16 – Trzeba się było wcześniej decydować – mówią tylni ze świeżego zaciągu, bo jeszcze nie orientują się w sytuacji. – Wcześniej się tylne nie otwierały. – Jak to nie otwierały, kochany, kiedy przed chwilą wsiadłem. – A ja chcę wysiąść. – Był pan z przodu, trzeba było się nie ruszać. – Przecież mówię, że z przodu popsute. Na następnym przystanku sytuacja się skomplikowała jeszcze bardziej, bo przednie drzwi nadal nie funkcjonowały, pojawili się natomiast nowi tylni w takiej ilości, że drzwi nie dawały się zamknąć. – Państwo przejdzie, z przodu jest luźno – usiłowali wpuścić w maliny stojących tylni siedzący, bo im było niewygodnie, ale czołówka tylnych pomna była poprzednich doświadczeń i obstawała przy swoim. – Nam tu dobrze – odpowiadali wykrętnie. – Ale my chcemy wejść – siedzący znaleźli sojuszników w nie uświadomionych jeszcze tylnych z ostatniego przystanku. – Trzeba było wsiadać przodem – awangarda tylnych opanowała już zasadę dialogu. – Z przodu popsute. – Tak, tak, z przodu popsute, z tyłu popsute, tylko ludzi włazi coraz więcej – odcięli się stojący. Autobus przyspieszył gwałtownie i stojący zwalili się na siedzących, co zakłóciło dotychczasowy ład i wyraźny podział na tych, co siedzą, i tych, co stoją. Siedzący zaczęli insynuować, że stojący jadą na gapę. – Siedzisz pan, to siedź pan cicho, na swoich nogach stoimy – odpowiedział na podejrzenia ktoś z wierzchu. – Ale siedzicie na moich. – Siedzimy, bo nie możemy ustać. Od połowy drogi zrobiło się luźno. Pędziliśmy w ciszy do celu podróży, w żabią perspektywę wyciętą we mgle przez światła reflektorów. Od przystanku do chałupy krewnych było ze trzy kilometry. Zabrałoby nam to dodatkowe pół godziny, a przecież tego samego dnia mieliśmy wracać. Zacząłem pertraktować z kierowcą. Parsknął tylko pogardliwie na moją propozycję. – Panie, jakby każdy chciał zatrzymać, gdzie mu wygodnie, to ja bym dzień i noc tę trasę robił. Próbowałem go przekonać, że tylko my wysiadamy, a mało prawdopodobne, żeby ktoś chciał się zabrać z przystanku, bo to pośpieszny. – Pan wie swoje, a ja mam przepisy – odpowiedział twardo. Zdecydowałem się przemówić do łapy. Pogrzebałem w kieszeni. Nawet mięsień nie drgnął mu w twarzy, ale uszy jakby się nieco poruszyły. Przyjął monetę zręcznym nachwytem. – Powiesz pan, gdzie – rzucił kątem warg w moją stronę. Wysiedliśmy więc komfortowo o dwa kroki od krytej strzechą chałupy, której okna niewiele już wystawały ponad ziemię. Minęliśmy drewnianą furtkę i zatrzymaliśmy się pod drzwiami. Zapukałem i nie czekając na odpowiedź nacisnąłem skobel. Kuchnia, którą pamiętałem jasną i czystą za życia babki, wydała mi się teraz ciemna i ponura. Pośrodku siedział wuj Sewer z nożem w ręku. Jabłko wysunęło mu się spomiędzy palców. Patrzył na nas nieprzyjaźnie, ale widać było, że nie poznał. A potem jakiś błysk przypomnienia i zobaczyłem, jak opada mu szczęka. Uśmiechnął się krzywo i z trudem wycisnął z siebie jakieś stosowne pozdrowienie. Nie zapraszał ani nie wypraszał. Wyczekiwał w obronnej pozie. Skrzypnęły drzwi i stanęła w nich ciotka z bańką mleka w ręku. Szybkim spojrzeniem 17 oceniła sytuację i podjęła decyzję. Przypadła do nas hałasując gościnnie. Wuj wycofał się w cień, pod szczoteczką wąsów, którym po części zawdzięczał paskudne przezwisko, tlił mu się krzywy, nieprzychylny uśmiech. Na stole stanęła oranżadówka porzeczkowego wina domowej roboty. Zapadła chwila kłopotliwej ciszy. – Ojciec zdrowy? – rzucił wuj w moją stronę. – Chory. – Ja też chory. – Na zmianę chorujemy. Co jedno wyzdrowieje, to drugie zapada – dorzuciła do puli nieszczęść ciotka. – A matka zdrowa? – Czeka na operację. – A ja na sanatorium – przebiła błyskawicznie ciotka. – A wy zdrowi? – wuj zdryfował ostrożnie w stronę celu naszej wizyty. – Mieszkanie dostaliśmy – zmieniłem temat, żeby nie tracić czasu na dalszą licytację. Tamci wymienili szybkie porozumiewawcze spojrzenia. – A u nas, o, chałupa się wali. – Kary płacimy, bo strzecha – dorzucił wuj. Zauważyłem, że mojej żonie rzednie mina. Siedziała cichutko na skraju krzesła i nawet się nie uśmiechała. – No właśnie, skoro mowa o płaceniu... – postanowiłem być bezwzględny. – Może jeszcze wina? Przyniosę – ciotka popędziła do spiżarni nie czekając na odpowiedź. Wiedziała, że bez niej nie zacznę. Wuj uśmiechał się krzywo w milczeniu. Ciotka wróciła po chwili i hojnie chlapnęła do kubków. – Mam tu list od ojca do was. Trzymali razem kartkę papieru i czytali poruszając przy tym bezgłośnie wargami. – A to mieszkanie, to już własne? – zapytała nieufnie, kiedy skończyła. – Mam nawet przydział przy sobie. Przeczytali więc i przydział. – A po co wam meble? – wuj udawał zdziwienie. – To nie możecie starych zabrać? – Nie możemy, bo nie mamy. Mieszkaliśmy w wynajętych mieszkaniach, przeważnie umeblowanych – żona po raz pierwszy włączyła się do rozmowy. Popatrzyli na nią z zainteresowaniem, trochę skonsternowani. Naraz wuj zerwał się na równe nogi, pochylił do przodu i szeroko rozstawiwszy stopy młócił ręką w powietrzu pokrzykując: – Dawałem! Mam świadków, że dawałem! I co? Nie wzięli! Tamtej dać, mówią! A to przecież obca, nie nasza krew! – Przecież to na pogrzeb twojego brata! – Gadanie, trumna była, zanim my pieniądze przysłali. Rozeszło się po obcych. A teraz co? Nie mam! – Nie mamy – ciotka bezradnie rozkłada ręce. – Kto by tam miał tyle pieniędzy. – Dawałem! Nie wzięli. – Jakbyśmy mieli, tobyśmy oddali. – Nie musi być cała suma... Może przynajmniej część... – wbrew umowie, którą zawarliśmy przed wizytą tutaj, żona wtrąca się do targów, czuję, że tracimy najważniejszy atut w tym rytuale – upór, obstawanie przy swoim. Teraz pozostaje tylko liczyć na żywioł i łut szczęścia. Tamci dwoje poczuli się pewniej. Ciotka labidzi, przewraca szuflady na znak, że puste. Wuj szuka jakichś papierów, mających stanowić dowód jego ubóstwa. Nie było już na co liczyć. Zaczęliśmy się żegnać życząc sobie wzajem zdrowia. Ale na drogę wybiegła za nami ciotka. 18 – Z nim to nie ma co gadać – mówi. – Na stare lata zwariował zupełnie, całą rodzinę zraził do siebie, ale ja wam obiecuję, jak tu stoję, że oddam. Wszystko oddam, jak tylko dostaniemy pożyczkę, całe dziesięć tysięcy. – Dwanaście – poprawiam, ale udaje, że nie słyszy. Jeszcze podbiega za nami kawałek. – Jak tylko dostanę! – krzyczy. – Najpierw połowę wyślę! Cztery tysiące! – w miarę jak się oddalamy, suma zmniejsza się, po roku dotrze do nas przekaz na dwa tysiące. Tymczasem skreślamy dwanaście z rejestru spodziewanych wpływów i jedziemy do stryjny po zaległą część za telewizor, żeby przynajmniej koszty wyjazdu pokryć i nie wracać z pustymi rękami. Rozklekotany autobus sunął pośród gęstej jak mleko mgły. Żona pogodziła się już z odłożeniem zakupu regału na lepsze czasy. Jeszcze mamy szansę na stół i krzesło. Tymczasem mgła na drodze gęstnieje, światła reflektorów grzęzną w niej, to już nie jest widoczność, a jazda po omacku. Patrzę na kierowcę, ale ten spokojny, papierosa sobie pali, od czasu do czasu paproch wypluje. Szybkość nie spada poniżej sześćdziesięciu. Syknąłem, bo poczułem na ręce ostre paznokcie mojej małżonki. W półmroku dostrzegłem na jej twarzy grymas strachu. Pomyślałem, że mógłbym odwrócić jej uwagę od drogi przygotowaniem do mocnych wrażeń we wsi rodzinnej ojca. Niedowola, ciekawa być może dla etnografa, mniej była interesująca jako obiekt turystyczny, ze względu na brak tradycji higienicznych, a stryjna Malinowska była babą niespożytą w pracy na polu, niewielkie natomiast znaczenie przywiązywała do czystości w chałupie. Żyła sobie spokojnie bez wody i mydła, być może dlatego, że uznała kiedyś, iż jest wyjątkowo szpetną kobietą, co podkreślała przy każdej okazji, nie bez racji zresztą, a sąsiedzi uprzejmie ten fakt potwierdzali, bo naród tam mieszka szczery: – Ty, Malinowska, rzeczywiście paskudna jesteś jak rzadko – mawiali. – Ano, aż patrzeć hadko – stwierdzała z jakąś dziwną satysfakcją stryjna. Spojrzałem na żonę i odezwałem się ni w pięć, ni w dziesięć: – W jednej wsi to jako tako, a w innej to istne średniowiecze. – Coś ty, bywałam na wsi. Natura zmienia ludzi, są jakby inni, powolniejsi, pełni przyjaźni dla świata. – Co do tego zgoda, ale nie o to chodziło. Zdarza się, że jest brudno. Nie wszędzie, ale bywa i wyjątkowo. – No, wiesz... Kury, kaczki, świnie nakarmić i utrzymać porządek to nie takie proste... Ale można, pamiętam taką wieś – po raz chyba dziesiąty opowiedziała historię o jakimś farmerze kurzym z Suwalszczyzny, który żył tam sobie w pełnym komforcie. Zrezygnowałem więc z przedmowy i zdałem się ponownie na żywioł. Kierowca nie robił tym razem trudności, sam zatrzymał się pół kilometra za przystankiem. Z trudem odszukaliśmy drogę w siwiejącej ciemności, rozrzucone domy kolonii nie mogły nam służyć za drogowskazy. Gdy niespodziewany powiew wiatru zdmuchnął na chwilę gęsty kożuch, zdało mi się, że dojrzałem dom rodzinny ojca. Ruszyliśmy po omacku na skróty po jakimś rżysku. Po paru minutach drogę zagrodził nam pochylony płot. Usłyszeliśmy skowyt psa, znak, że znaleźliśmy się w pobliżu jakiegoś ludzkiego siedliska. Pies nie szczekał, a jedynie zaskomlał i szarpiąc w panice krótki łańcuch umknął do budy. Warczał stamtąd, ale więcej było w tym strachu niż groźby. Było coś zamierzchłego w tej niesamowitej mgle. Żona przylgnęła do mojego ramienia. Rozpoznawałem teraz jakieś fragmenty obejścia, w głowie kołatały mi się obrazy zapamiętane w dzieciństwie. Erozja czasu odcisnęła ślady na chacie. Wydawało mi się, że w oknie za zmatowiałą szybą dostrzegłem babinę zakutaną w chustę i kożuch. Na nasz widok cofnęła się o krok i przeżegnała szeroko na tutejszą modłę. Trzeba było przejść przez ciemną sień i skręcić przez 19 kuchnię – ciemność zaskoczyła nas i tutaj – do jedynej oświetlonej izby. Miękka łapa mroku stłumiła kroki. Nagle w rozpaczliwej rejteradzie, na łeb, na szyję zwaliła się na nas oślepiona ćmą kura, gdacząc i waląc skrzydłami. Widać buszowała na kuchennym piecu, a może posadzili ją na jajach w cieple. W pozostałej części domu panowała jednak niczym nie zmącona cisza. Poczułem się nieswojo. Na oślep odnalazłem klamkę. Zatrzymaliśmy się w progu. W głębi izby stała babina, która przed chwilą pokazała się w oknie. Znów ten sam szeroki ruch ręką, ale jakby szybszy, w popłochu. Cofa się o krok i teraz dopiero mrużąc oczy przygląda się nam uważnie, bez słowa. I nagle zaczyna z siebie dobywać jakiś śpiewny cichy dźwięk, dopiero po chwili uczę się odróżniać poszczególne słowa. – Malinowska, a taż to nie twojego brata syn? Taż jakby podobny z twarzy. Odpowiedział jej ruch z ciemnego kąta, gdzie stało drewniane łóżko. Z kraciastej pościeli baba wielka zaczęła się gramolić. Najpierw głowa obwiązana chustą, niebieskie wyblakłe oczy patrzą na nas z wysiłkiem, wreszcie wargi rozciągają się odsłaniając resztki uzębienia. Wyskakuje z łóżka w ciepłym kaftanie, spódnicy, otrzepuje się z pierza, i do nas. Witać się, bo to stryjna. Jazgotliwie i gościnnie, tutejszym obyczajem. – Takie goście, takie goście! Kto by to pomyślał! A mnie zmogło! – Niech stryjna leży, jak chora – już mi się udzielił tutejszy sposób mówienia, zdaje się, że nawet z lekka zaciągam. – Jakże tam leżeć, kiedy takie goście przyjechali! A my myśleli, że to świadki Jehowy i strach otwierać, bo chłopa w domu nie ma, to i nie ma kto pogonić. No, ale jakże wy się będziecie witać ze mną? Ja taka paskudna. – Co prawda, to prawda – poczciwie przyznała babina w kożuchu – we wsi paskudniejszej nie było. – A ta stara baba to Prociuczka, starego Prociuka siostra – przedstawiła stryjna osobę w kożuchu i nagle wpadła w popłoch, aż się za głowę złapała. – Ja tu stoję, głupia, a wy z podróży, głodne pewnie! – Nie! – krzyczę. – Po obiedzie, przed chwilą jedliśmy! – uzupełniam w panice, ale już za późno. Stryjna rąbie już wielkie pajdy chleba nożem, jakiego używa się tu do szlachtowania świń. – Z drogi, na pewno zje z apetytem. – A pewno, co by mieli nie zjeść – wtóruje Prociuczka uprzejmie, a stryjna za talerz i pod światło; coś jakby jajka na nim rozbite, a i pierza tam było pouczepiane. Znaczy brudny. To go chlap w wodę i zapaską, kiepsko idzie, to gazetą pożółkłą ze starości i przez muchy upstrzoną, czyli z lata jeszcze. – Nie czysty on, ale umyty! Kiełbasy nakroję! – krzyczy stryjna, bo ugościć chce. Ale nam już gardła ściska inna wersja higieny, jużeśmy odstali – bieżąca woda, detergenty... Przed nami talerz, a na nim kilo kiełbasy w kusztyczki pociachanej. Nie zjeść nijako, a zjeść nie idzie, a tu stryjna dalej gościnna, do stołu zaprasza, łokciem spycha, co by tam nie leżało. Widzę, że moja miastowa żona zbladła, chyba jeść nie będzie. W popłochu zaczynam grzebać w myślach, ale w takiej sytuacji trudno coś przydatnego znaleźć. Albo kontuzja, albo dystrakcja. I nagle odpowiednia myśl sama mi do głowy przychodzi. – Stryjna, pokaż nam obejście! Podobno chlew pobudowaliście. Od razu co innego się robi: niby to się kryguje, że jak to tak świnie pokazywać, ale już się wyprostowała, już do jedzenia nie przymusza. Idziemy, stryjna z godnością, z namaszczeniem odpowiednim, a my z ulgą, że udało się wymigać od poczęstunku. Zaglądamy do obory: dwie krowy mleczne, dwie jałówki, cielę się między nimi szwenda. W chlewie podnoszą się na nasz widok odpasione ryje. Siedem wieprzków, a każdy po sto kilo. Stryjna dumna, ale dla świń nie- 20 przyjemna, bo to brudna gadzina. Krzywi się przepraszająco i trochę nos dla elegancji zatyka. Jeszcze jakieś drzwi obok, też zaglądamy. Okna świeżo wstawione, szyby czyste, a drzwi solidne z surowego drzewa, okute. – A tu kto mieszka? – pyta żona, a my z ciotką w śmiech. Patrzy na nas zdziwiona. A stryjna aż się tym śmiechem zakrztusiła. No bo kto by pomyślał, że pakamerę przy chlewie można wziąć za izbę. A ta dalej nie rozumie, pomieszczenie przyjemne, czyste, otynkowane, podłoga betonowa, dlaczego nie mógłby tu ktoś mieszkać? W mieście zdarza się ludziom żyć w gorszych warunkach. Przy stodole jest chwila ciszy, bo stodoła wielka, pojemna, jest na co popatrzeć. Więc ja nareszcie o telewizorze, cel przyjazdu wykładam, a stryjna zaraz ręce załamuje i za głowę się łapie oburącz, szarpie nią na boki, mało nie urwie. Tak tutaj baby rozpaczają. – Taż ten lewizor... – zaczyna labidzenie. Skrót mi się podoba, bo poręczny. – Co z nim nie było, taż pograł ze dwa dni, ślepili my, a tam tylko coś ciemne w nim lata, że strach zimą oglądać. To ja mówię, zawieź stryjowi z powrotem, ja tych pieniędzy nie chcę, żeby tylko tego diabła nie było! Taż on na nic, a jeszcze na ciemno w nim widać, jakby piekło czy co? Jeszcze się co złego przez to przydarzy! – Co w nim może być złego, pewnie się rozregulował w transporcie, bo przecież odbierał, sam pamiętam. Ale stryjna tylko głową kręci i coś od uroków mamrocze. Słowami, czuję, jej nie przekonam. Wracamy do chałupy. Włączyłem odbiornik i czekam, zaczyna coś w nim bzyczeć, jakaś dziwna wibracja. Próbuję kręcić pokrętłami ukrytymi we wnętrzu skrzynki. Po chwili wyłania się obraz, nadspodziewanie wyraźny. Zapraszająco uśmiechnięta twarz spikera. Wołam stryjnę, bo obie baby z nabożnym strachem wycofały się do kuchni, wzdragają się, spłoszone jakby, ale w końcu udaje mi się je nakłonić do wejścia. Sadzam je na krzesłach, jak nie zobaczą, to przecież nie uwierzą. Sami wychodzimy na papierosa, rozmawiamy chwilę półgłosem. Dokoła siwa od mgły ciemność. Pies zaczyna wyć głucho, że aż ciarki chodzą po plecach. Wracamy nie zauważeni. Baby siedzą zapatrzone, ani drgną. Żona zatrzymuje się w progu, słyszę jej przyspieszony oddech i wycie psa. – No więc jednak działa – mój głos brzmi jakoś obco. Na nieruchomych twarzach kobiet wiją się języki siwego światła. Żadnej odpowiedzi. Nieruchome oczy zapatrzone w księżycowy blask ekranu wyglądają jak oczy somnambulików. Podchodzę do nich, potrząsam stryjnę za ramię. Nie reaguje, czuję, że to ciało jest nienaturalnie sztywne. Z drugą babą to samo. – Paweł! Odwracam się. – Popatrz! – w głosie mojej żony wibruje przerażenie, zawieszona w powietrzu ręka wskazuje na stół. Patrzę w tym kierunku. Na stole tli się lampa naftowa. Jeszcze nie rozumiem. – Uciekajmy stąd, błagam cię – w jej głosie jest tyle przerażenia, że cierpnie mi skóra. – Uciekajmy, póki jeszcze czas! Czuję, że nogi same niosą mnie w stronę drzwi, jeszcze tylko kilka kroków przez ciemną sień i trzymając się kurczowo za ręce pędzimy gumnem ścigani przez chrapliwe odgłosy. 21 EKSPERYMENT Wyobraźnia często podsuwa gotowe wzory tego, co ma nastąpić, jest schematyczna i nie przewidująca, pomija szczegóły, które później decydują o całości, są ziarnami piasku w trybach zdarzeń lub kroplami wody drążącymi skały i spychającymi lawiny. Tym razem także było inaczej, niż to sobie wcześniej wyobrażałem. Profesor nie był staruszkiem z freudowską bródką, w połyskujących łagodną mądrością okularach. Gdyby nie lekko siwiejące na skroniach włosy człowieka witającego mnie w progu gabinetu, pomyślałbym, że to mój rówieśnik. Jak zwykle niezbyt zrozumiale wymamrotałem swoje nazwisko i zająłem miejsce naprzeciw rozległego biurka, podczas gdy profesor szukał długopisu pod stertami papieru. Na przeciążonych regałach stały rzędami roczniki „Studia Sociologiae”. Mimo upału, wyciskającego na czole krople potu, na wieszaku pod ścianą wisiała zimowa kurtka. Rozglądałem się z ciekawością, a Profesor rzucał mi uważne spojrzenia znad rozłożonych papierów. Wreszcie zapytał z uśmiechem: – Chce pan zatem wziąć udział w naszym eksperymencie? Mam nadzieję, że zapoznał się pan z wymaganiami. – Tak, oczywiście. To znaczy, w więzieniu nigdy nie siedziałem ani w zakładzie poprawczym – dodałem pośpiesznie. – Widzi pan... nie wszyscy, którzy kandydują, będą mogli uczestniczyć w eksperymencie. Populacja, grupa ludzi, którą badamy, powinna być zróżnicowana społecznie... Chociaż pana to właściwie nie dotyczy, jest pan jednym z pierwszych, którzy się zgłosili... Zaświadczenie lekarskie w porządku – przerzucał papiery, które przedstawiłem zgodnie z wymaganiami. – Absolwent szkoły średniej, zdawał pan na studia... chwilowo bez sukcesu. Tymczasem nie pracuje pan. Bardzo dobrze. Jest pan zatem trzeci. A... co pana skłoniło do zgłoszenia się? Spodziewałem się tego pytania, a jednak moja odpowiedź wypadła dość mętnie. Mówiłem coś nieskładnie o naukowym pożytku, o wolnym czasie i ciekawości, Profesor kiwał głową z uśmiechem. – Chociaż to nie jest przecież prawdziwe więzienie – dodałem na koniec. – Nie wymagamy wcale od ochotników, żeby traktowali to zupełnie serio. Chodzi o dotrzymanie z ich strony jednego tylko warunku: przebywania przez dwa tygodnie w odosobnieniu. Będziecie oczywiście badani i obserwowani, ale wyniki tych badań służą wyłącznie celom naukowym. Te cele, prycze i kraty to tylko scenografia, najważniejsze jest to, co dzieje się między ludźmi. Prawda? No, właśnie. Proszę zatem do soboty uregulować swoje sprawy osobiste, a potem zgłosić się o dziesiątej pod ten adres. I koniecznie proszę o dyskrecję. Pan rozumie, nie mamy jeszcze oficjalnej zgody na eksperyment. Podał mi kartkę i uścisnął dłoń. Miałem niejasne wrażenie, że zgodziłem się na udział w przedstawieniu nie znając tekstu sztuki ani swojej w niej roli. Przedtem musiałem jednak odegrać epizod prywatny, do którego długo przygotowywałem się w najdrobniejszych szczegółach. Kiedy Lu otworzyła drzwi, musiała zauważyć coś dziwnego w mojej twarzy, bo jeszcze w progu spytała, czy nic się nie stało. Uspokoiłem ją gestem ręki, starając się zarazem, żeby zgodnie ze scenariuszem wypadło to dość dwuznacznie. Dopiero w pokoju popatrzyłem w jej oczy z tkliwą hipokryzją i zacząłem półgłosem w niskiej tonacji: – Muszę ci coś powiedzieć, Lu. 22 Po jej twarzy przemknął cień lekkiego niepokoju. Patrzyła na mnie wyczekująco, jakby za chwilę miały wystąpić objawy nie znanej choroby. Przedłużyłem pauzę pod pretekstem przypalenia papierosa. – Widzisz... tak się złożyło, że przez jakiś czas nie będziemy się mogli widywać. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, bo już kilka razy odgrażałem się, a potem wracałem zbyt wcześnie, by mogła to traktować serio. – Wyjeżdżasz? – Można to i tak nazwać. – Nic nie wiedziałam. – Zdecydowałem się wziąć udział w pewnym eksperymencie. – Co to za eksperyment? – Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. . – Wygłupiasz się. W moich oczach nie znalazła jednak kpiny. – Będę miał tam dość czasu, żeby pomyśleć o wszystkim. – Jak chcesz... – wyczułem w jej głosie rozgoryczenie. – To dziecinada – dodała po chwili – myśleć można wszędzie. Milczałem, przypomniałem sobie nasze ostatnie zbliżenie, które, mimo że gwałtowne, ani mnie, ani jej nie dało satysfakcji. Było to tak, jakbyśmy gwałtownością gestów starali się pokryć roztargnienie. – Myślałam, że wyjedziemy razem na tydzień. – Nic o tym nie mówiłaś. – To miała być niespodzianka. – Przykro mi, ale to nieaktualne – mówiąc to byłem pewien, że blefuje licząc na moją słabość, a jednak iskierka niepewności psuła mi teraz precyzyjnie ustawione szyki. Pożegnanie posiało we mnie trochę wątpliwości co do sensu całego przedsięwzięcia i mojego w nim udziału. Pocieszałem się frazesami – że pozwoli mi to na lepsze poznanie samego siebie, że nie sposób przecenić naukowego znaczenia eksperymentu. Nikt nie interesował się mną serio – może Lu na początku naszej znajomości, ale ona przede wszystkim chciała mnie mieć dla siebie, nie myślała nigdy, kim jestem w środku, jaki jestem naprawdę. Miałem nadzieję, że uda mi się zaspokoić wewnętrzny ekshibicjonizm. W sobotę punktualnie zjawiłem się pod wskazanym adresem. Była to smrodliwa ślepa uliczka na przedmieściu zwieńczona żelazną bramą. Idąc minąłem dwie dziewczynki. Mniejsza, może trzyletnia, siedziała na drewnianym wózku z dyszlem, jakich używają niekiedy handlarze starzyzną. – Trzymaj to, jakby cię ktoś zaczepiał – usłyszałem głos starszej dziewczynki. Obejrzałem się. Mała na wózku trzymała w ręku szyjkę od butelki po mleku i patrzyła na mnie dużymi nieruchomymi oczami. Gdy podszedłem, jej buzia wykrzywiła się w podkówkę. Nie protestowała, kiedy ostrożnie wyjmowałem jej szkło z ręki. Dopiero gdy stanąłem pod bramą, usłyszałem tupot drobnych nóżek i turkot wózka. Zadzwoniłem w blachę szyjką od butelki, prawie natychmiast otworzyły się niewielkie drzwiczki z boku. Z zalanej słońcem ulicy wszedłem w półmrok. Zrobiłem parę niepewnych kroków, ktoś niewidoczny w mroku popchnął mnie lekko w stronę kolejnych drzwi. Tym razem oślepiło mnie światło. Znalazłem się w pomieszczeniu z dużym okratowanym oknem, usłyszałem metaliczny trzask, który drgał jeszcze przez chwilę odbijając się o puste ściany pomieszczenia. Z trudnością przełknąłem ślinę. Zza stołu podniósł się człowiek w granatowym kombinezonie. 23 – Podejdźcie no tutaj. Dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że nie spuszcza oka z mojej ręki. – Ach, to... Zabrałem jakiemuś dziecku na ulicy. – Dziecku? – na jego twarzy nieufność walczyła o lepsze ze zdziwieniem. – Takiej małej dziewczynce. – Opróżnijcie kieszenie. Ale najpierw połóżcie to na stole. Widzisz, jaki gagatek, a mieli być niekarani– zwrócił się do kogoś za moimi plecami. Był to zapewne człowiek, który otwierał drzwi. Przetrząsałem niezręcznie zakamarki ubrania. Chciałem zatrzymać długopis, ale wyjął mi go z ręki i dołączył do przedmiotów przeznaczonych do depozytu. – Rozbierać się – rzucił nie przerywając wypełniania formularza. Gdy stanąłem przed nim nagi, przerzucił przez stół szary tłumok. Był to mój więzienny uniform. Stalowoszara kurtka z szorstkiego materiału i nieforemne spodnie. – Podpiszcie tutaj i do łaźni – podsunął mi wypełniony formularz. – Od dzisiaj do końca pobytu tutaj jesteście numerem trzy. Zrozumiano? Strażnik, odprowadzić więźnia. Człowiek w granatowym kombinezonie i kasku (wydawało mi się, że podobnych używają na budowach) popchnął mnie lekko w stronę drzwi. Przed kabiną natryskową włożył mi do ręki kawałek mydła rodzaju „Biały jeleń” i szarą lnianą ścierkę. – Macie cztery minuty na kąpiel, potem wyłączam wodę. Zrozumiano? – W porządku. – Mówi się: tak jest – uśmiechnął się szeroko i klepnął mnie po ramieniu. Zardzewiałe sitko prychnęło strumieniem zimnej wody. Szliśmy długim, ciemnym korytarzem. Strażnik za moimi plecami pobrzękiwał kluczami zawieszonymi na kółku. Wreszcie zatrzymaliśmy się. Wchodząc do celi zdążyłem zauważyć przykryty klapką wizjer. Stałem niepewnie z tobołem pod pachą. Za plecami usłyszałem zgrzyt klucza. Z pryczy po prawej stronie podniósł się łysawy człowieczek i szedł z wyciągniętą na moje powitanie ręką. – Dzień dobry – wymamrotałem bez przekonania, bo te zwykłe słowa wydały mi się nagle nieodpowiednie. – Za co pana wsadzili? Łysawy wymyślił pewnie ten dowcip czekając, aż w celi zjawi się kolejny lokator. – Za ciekawość. Roześmieliśmy się obaj. Wydało mi się, że obaj odczuliśmy ulgę, pierwsze lody zostały przełamane. Zająłem górną pryczę po lewej stronie i z ciekawością rozglądałem się po celi. Niewielkie okno umieszczone było pod samym sufitem, zabezpieczała je gruba krata z kutego żelaza. Nad moją głową wisiała w drucianym kagańcu upstrzona przez muchy żarówka. W kącie za przepierzeniem z półprzeźroczystego zbrojonego szkła stała muszla klozetowa. – A pan tu za co? – podjąłem rozpoczęty wcześniej wątek. Łysawy człowieczek klepnął się po udzie. – Wie pan, głupia sprawa, ja tu właściwie na urlop, ja jestem krawiec, pojadę do rodziny, to zawsze: przyszyj to, popraw tamto, i tak w kółko, to niech pan powie, co to za odpoczynek, a tak to i nauka skorzysta, i igły tu nie dadzą. Tak to jest... Poczęstował mnie papierosem. – A pan to pewnie student? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dotarł do nas odgłos zbliżających się kroków. – Prowadzą nowego – ożywił się krawiec. W napięciu czekaliśmy na zgrzyt klucza. Po chwili w progu stanął otyły starzec w okularach w drucianej oprawce. Szare spodnie sięgające do poło- 24 wy łydek nadawały mu wygląd groteskowy i żałosny. Na kieszeni po lewej stronie kurtki widniała duża wymalowana farbą olejną dwójka. – Nie kłaść się na pryczach w dzień! Nie znacie regulaminu więziennego? – strażnik mówił służbiście i szorstko, ale jednocześnie odsłaniał w uśmiechu rzadkie żółte zęby. Bez wahania podjąłem grę. Zeskoczyłem na podłogę trzaskając przesadnie obcasami. – W porządku – mówiąc to strażnik ledwo zauważalnie mrugnął do mnie. – Przyprowadziłem nowego klienta. Były nauczyciel. Może się czegoś od niego nauczycie, czasu jest dość – wychodząc śmiał się jeszcze tubalnie z własnego dowcipu. Nauczyciel tymczasem witał się z nami z namaszczeniem, co wydało mi się niestosowne w tej tak odbiegającej od normy sytuacji. Zdaje się, że dostrzegł cień wahania w moich oczach, bo powiedział po chwili gestykulując żywo: – Człowiek powinien zachować godność w każdej sytuacji. Musimy o tym pamiętać, młody człowieku. Przytaknąłem mu bez przekonania. Jego duże miękkie ręce były w ciągłym ruchu. Poprawiały coś, przygładzały, zręcznie odwracając uwagę od monotonnego szumu wypowiadanych słów. – ...w więzieniu człowiek się zmienia – kończył właśnie jakieś zdanie, którego wcześniejszy fragment umknął mojej uwadze. – Panie profesorze – w głosie krawca brzmiało zdziwienie – to przecież nie jest prawdziwe więzienie, tylko naukowe. To chyba co innego. – A oczywiście, naturalnie. W prawdziwym przecież nigdy bym się nie znalazł. Jestem niewinny. – Wszyscy jesteśmy niewinni – obruszył się krawiec. – Ale wyjść stad nie możemy – wtrąciłem się do rozmowy. – Jak to – nie możemy? – Przecież się zgodziliśmy na dwa tygodnie. – No, oczywiście, oczywiście, ale w razie czego. Są przecież takie okoliczności, że w razie czego... – Nie było o tym mowy. – Pewnie trzymają to w tajemnicy ze względu na dobro nauki. – A właśnie, a propos – profesor merdał wskazującym palcem lewej ręki, jakby strząsał popiół z nie istniejącego papierosa – czy panowie zauważyli kogoś z personelu naukowego? Nie? No, właśnie – ja też nie zauważyłem. Bo ci strażnicy to nie wyglądają na uczonych. – Może ucharakteryzowani. – Myśli pan, że do tego stopnia? No, to możliwe, ale żeby aż tak, to się nie spodziewałem. W ciągu godziny nasza cela zapełniła się. Było nas teraz sześciu. Przybyli: młody wyrobnik wykorzystujący przerwę w pracy, niedoszły absolwent seminarium duchownego i szary, nieokreślony człowiek, prawie niezauważalny w więziennym uniformie. Dla zabicia czasu zaczęliśmy wymyślać więzienne przezwiska. Krawiec został Sztruksem, ja Studentem, a niedoszły zakonnik Pastorem. Utknęliśmy przy urzędniku, który w zabawie nie brał udziału. Siedząc w bezruchu upodobnił się do szarych ścian otoczenia, tak że niewiele brakowało, a przeoczylibyśmy jego osobę. Nic do niego nie pasowało. – Jak go nazwać? – głowiliśmy się głośno. – Nijak – odpowiedział prawie niedosłyszalnie i wzruszył ramionami. Wszyscy okazali się zgodni, że jest to jedyne przystające do niego określenie. Około drugiej zabrzęczał na korytarzu wózek z obiadem. Strażnik dzwonił w progu kluczami, a kalifaktor rozlewał do blaszanych misek breję, w której tkwiło parę kawałków tłustego mięsa. Dostaliśmy do tego po pajdzie gliniastego żytniego chleba. Nikt jakoś nie kwapił się do jedzenia. Mieszaliśmy w miskach sondując ich zawartość. Pierwszy zdecydował się Nijak. 25 – No i jak? – zapytaliśmy go przy trzeciej łyżce. – Ja nie czuję smaku. Mam katar – dodał nosowo tonem usprawiedliwienia. Emeryt zanurzył łyżkę z determinacją. – W czasie pierwszej wojny... – nie mógł zapanować nad grymasem lekkiego obrzydzenia – jadłem gorsze rzeczy. A bywało też, że nic nie jadłem – zakończył bez przekonania. – Ciekawe, z czego to – Sztruks próbował w sobie rozbudzić zainteresowanie dla dziwnej potrawy. – Słone. – Ale świństwo! – Eee, to chyba jednak nie wieprzowina. – Pastor przyglądał się w nabożnym skupieniu tłustemu ochłapowi. – Może to ze szczurów, oni je tam trzymają, widziałem na filmach – odezwał się młody wyrobnik, zwany przez przyjaciół Sztosem. – Proszę nam nie obrzydzać, wystarczy, że mamy ubikację w pokoju. Jedynie miska Nijaka była pusta. – Naprawdę to zjadłeś? – nie dowierzał Sztos. – Mam katar, nic nie czuję, żadnego smaku. – Jak się ma katar, to się nie ma apetytu. – Ze mną jest odwrotnie. – Ty się módl, Nijak, żeby cię ten katar nie opuścił przez dwa tygodnie – powiedział Pastor. Nad talerzami unosił się smród nieświeżego mięsa nęcąc wielkie metaliczne muchy. – Ciągną do padliny – Sztos wodził oczami za pikującą muchą-plują. – Nie bądź taki wybredny, tu nie restauracja. – Wybredny, nie wybredny, ale kataru nie mam. Emeryt zaklaskał w ręce i wzniósł je w górę gestem kaznodziei. – Dosyć tego. Nie kłóćcie się, chłopcy. Zabraliśmy się do żucia gliniastego chleba. Pastor miał rację doradzając zostawienie go na deser, lepki, gliniasty gniot znakomicie oczyszczał jamę ustną z resztek zupy. – Ludzie, w co myśmy się wpakowali – Sztos najwyraźniej żałował swojej decyzji. – Więzienia mi się zachciało. Wcześniej czy później i tak bym tam wylądował. Przynajmniej bym wiedział, za co. Przez dłuższy czas siedzieliśmy milcząc. Pastor spoglądał w zamyśleniu na skrawek nieba w oknie. – Tam to pewnie ze trzydzieści w cieniu – nostalgicznym tonem monologował Sztos. – Moja dziewczyna poszła pewnie na basen, słońce jej przygrzewa tu i tam. Wszyscy wydawali się zajęci własnymi myślami, jedynie Pastor przechadzał się z widoczną wprawą po ciasnej celi. – Moja dziewczyna od razu się puści, jak mnie ze dwa dni nie będzie. Zawsze tak jest, jak mnie nie ma – Sztos ciągle nie tracił ochoty na zwierzenia. – Ty, Student, co się robi w więzieniu? Wzruszyłem ramionami przyglądając się swoim krótko przyciętym paznokciom. – Jak ona dwóch dni nie może wytrzymać, to jaka ona twoja? – podwiązał się do rozmowy krawiec. – Taki ma charakter. Lubi sobie pozwolić. Ja jej tam nie żałuję. Jak jest okazja, to sam walę na boku. Lubię te rzeczy. Reszta przysłuchiwała się tej rozmowie z rosnącym zaciekawieniem. Poczułem, że Pastor dotyka delikatnie mojej ręki. Mógł to być przypadek, więc dyskretnie przesunąłem dłoń o parę 26 centymetrów, ręka Pastora podpełzła jednak znowu, czułem jej lepkie ciepło i słyszałem przyspieszony oddech. – Jakby tu były dziewczyny, to szłoby wytrzymać. – Są tacy, co wolą chłopców – usłyszałem swój głos i poczułem, że dłoń Pastora umknęła w pośpiechu. – Ja tam nic do nich nie mam – ciągnął liberalnie Sztos – ale jakbym dorwał takiego zboczeńca, tobym mu chyba nogi z dupy powyrywał. – Nie można tak bez pardonu, to jest, panowie, choroba, która się bierze z tego, że młodego chłopca ubierają w sukieneczki – wyjaśniał zawiłą problematykę homoseksualizmu Emeryt. – Po co? – Bo chcieli córkę, a nie syna. I w ten sposób krzywdzą dziecko, które rośnie na dziewczynkę, chociaż wszystko mu tam rośnie jak chłopakowi. Z tej sprzeczności wyrastają właśnie pederaści. – A jak dziewczynkę przebierać za chłopaka, to co? – zapytał ożywiony niespodziewanie Nijak. – To lesbijka. – Chciałbym zobaczyć, jak one to robią – w oczach Sztosa zajaśniało seksualne marzenie. Dalszą rozmowę przerwało wejście strażnika. – Macie wybrać celowego. – Po co? – Ktoś musi być odpowiedzialny za porządek w celi. Takie są przepisy. I nie kłaść się na pryczach, tu nie sanatorium. – Może zagramy w marynarza? – zaproponował Sztruks po wyjściu strażnika. – Uważam, że celowym powinien zostać Emeryt jako najstarszy i najbardziej doświadczony – powiedział Pastor ze swego kąta. – Zgadzam się – rzucił skwapliwie były nauczyciel wykonując coś w rodzaju ukłonu. – Uważam jednak, że mimo wszystko, to znaczy, jestem zdania, że powinniśmy głosować w tajnych wyborach – wszystkie oczy zwróciły się w stronę Nijaka, który nieśmiało wypowiedział te słowa. – Nie mamy papieru ani ołówka. – Zostało trochę chleba, może się da coś z tego ulepić, powiedzmy: kulka – Emeryt, stożek – Pastor, kluska – Nijak i tak dalej. Zabraliśmy się więc do lepienia, każdy z nas osłaniał swoją figurę przed oczami sąsiada. Po paru minutach obszedłem celę z czapką i zebrałem głosy. W pełnej napięcia ciszy wysypałem jej zawartość na pryczę. – Pięć głosów Emeryt, jeden głos... – zawiesiłem głos na chwilę – Nijak. Wszyscy spojrzeli na Nijaka, który nieco przybladł i nerwowo przełykał ślinę. – Gratulacje, szefie – rozładował napięcie Sztruks pozdrawiając Emeryta podniesionym kciukiem. – Postaram się nie zawieść waszego zaufania i ze swoich obowiązków wywiązywać się, że tak powiem, solennie. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się ostrożnie. Zostały mi jeszcze dwa. Pastor, Emeryt i Nijak nie palili. Sztos zdążył wyciągnąć ode mnie jednego. Przepływ czasu stawał się coraz bardziej niezauważalny. Fascynacja nowością i innością minęła bez śladu, udzielił mi się irytujący nastrój bezprzedmiotowego oczekiwania. Leżałem nasłuchując szmeru rozmów. Nie miały już one w sobie atmosfery ożywienia – monotonny szum, ziewnięcia, pauzy. 27 – Podobno są tu jeszcze dwie cele. Obie sąsiadują z nami. Szóstka taka jak nasza i pojedynka bez okna, izolatka. – Ciemnica? – zdziwił się Pastor. – Jak to? Więc można każdego z nas tam zapakować? Z jakiej racji? Jak tak, to ja czniam ten interes – podskoczył Sztos. Wszyscy byliśmy nieco wstrząśnięci. Nauka nauką, ale nie do tego stopnia. – Spokojnie, panowie – przejął inicjatywę celowy. – Nie mamy przecież na sumieniu żadnego wykroczenia, nie ma więc najmniejszego powodu, żeby kogokolwiek z nas karać ciemnicą. A poza tym wydaje mi się, że to działa raczej jako ozdoba. – Ładna mi ozdoba – obruszył się Sztos. – Ciemno jak w dupie i chleb z wodą. – A poza tym, to dlaczego jeszcze nie ma tych naukowców? – Właśnie. – Nikt się nami nie interesuje. – A może nas wsadzili naprawdę? Po tych słowach wszystkim nam ścierpła skóra. –.Jak to naprawdę? Tak bez powodu? – Profilaktycznie na przykład. – Co ty, Student, rozmawiałem z Profesorem, to poważny człowiek. – Nawet nie wiem, jak się nazywa. – Co to ma za znaczenie. Najważniejszy jest tytuł naukowy. – Mógł się podszyć – spojrzeliśmy w milczeniu na Sztruksa. Rzeczywiście. Latem większość pracowników naukowych powinna być na wakacjach. Wejście do Instytutu na kilka godzin nie przedstawiało większego problemu. – Może to jakiś wariat? – A ci pozostali? – Mogą nie wiedzieć. Gdyby tak było rzeczywiście, to siedzielibyśmy, jak by tu powiedzieć, niewinnie, no, bez powodu. Miejsce po ożywionej rozmowie wypełniła kłopotliwa cisza. Siedzę bez powodu – ta myśl prześladowała każdego z nas. W zadymionej i znieświeżonej naszą obecnością celi czuć było krzywdę, niespodziewaną i nie zawinioną. Nasze dotychczasowe siedzenie miało jakiś sens ogólniejszy, w tej chwili stało się nieznośnym czekaniem na niewiadome. Późnym wieczorem zakołatał do drzwi celi strażnik. – Wychodzić! – zakomenderował. – Celowy, ustawić więźniów pod drzwiami. Na korytarzu stali już w karnym szeregu tamci spod drugiej celi. W mętnym świetle dwudziestek piątek wydawali się do siebie podobni, szarzy, nieforemni, w nieokreślonym wieku. Robili do nas porozumiewawcze miny, ale kiedy któryś z nich usiłował coś powiedzieć, doskoczyli do niego dwaj strażnicy. – Spokój, bo cofniemy do celi, a krzykacza zamkniemy w izolatce. – Baczność! – wrzasnął ten, który nas wyprowadził. Usłyszeliśmy odgłos kroków i zza zakrętu wyłonił się szczupły szpakowaty czterdziestolatek o ptasiej twarzy. Miał na sobie coś w rodzaju granatowego munduru. Za nim rzędem szli trzej strażnicy w kaskach na głowach, u ich boków dyndały solidne półmetrowej długości drewniane pałki. Wymieniliśmy w szeregu porozumiewawcze spojrzenia. Szpakowaty zaczął się tymczasem przechadzać wyczekując na moment ciszy. Wreszcie przemówił niskim metalicznym głosem: – Jestem naczelnikiem więzienia. Moim zadaniem jest utrzymanie porządku i dyscypliny w zakładzie karnym oraz nadzór nad czynnościami strażników. Utrzymanie kilkunastu dorosłych 28 ludzi w trudnych warunkach izolacji wymaga dysponowania określonymi środkami nacisku. Ja i personel zakładu – w tym miejscu wskazał na strażników, a ci w rewanżu spojrzeli na nas klepiąc się po bokach, do których mieli przytroczone pałki – traktujemy to jako ostateczność, ale w razie ostateczności nie cofnę się przed użyciem określonych środków represji. Opracowany przeze mnie regulamin więzienny będzie obowiązywał bezwzględnie wszystkich więźniów od dzisiaj aż do dnia opuszczenia zakładu. Odczytam teraz najważniejsze punkty okólnika, a po apelu celowi otrzymają jego kopie. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej złożoną kartkę pokrytą maszynowym pismem. – Punkt pierwszy. Próby opuszczenia zakładu karnego przed upływem terminu przewidzianego wyrokiem karane będą z całą surowością. Dalej, stawianie czynnego oporu strażnikom i inne formy utrudniania im pracy karane będą przy pomocy bezwzględnych środków. Następny punkt: wszystkich więźniów obowiązuje troska o utrzymanie ładu i porządku w pomieszczeniach do tego celu przeznaczonych. Na terenie zakładu zabrania się: nawiązywania kontaktów z więźniami przebywającymi w sąsiedniej celi. Rozmów w czasie apelu i na spacerach, rozmów ze strażnikami na tematy nie związane bezpośrednio z wykonywanymi przez nich czynnościami. Strażnicy mają prawo i obowiązek użycia pałek w obronie własnej i w wypadku zagrożenia mienia więziennego. To wszystko. W półmroku wydawało mi się, że naczelnik uśmiecha się lekko. Napotkałem niepewne spojrzenia kolegów. Oba wyloty korytarza zamknięte były przez stojących w bezruchu strażników. Narastająca cisza stała się niemal dotykalna. W regulaminie, chociaż był szczegółowy, nie znaleźliśmy słowa o nauce ani o poświęceniu z naszej strony. – Są pytania? – rzucił naczelnik. – Zupa śmierdziała – usłyszałem nieśmiały głos Sztosa. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Wydawało mi się, że zmalał jakby i poszarzał, ale równie dobrze mógł to być przypadkowy efekt wywołany przez refleksy chwiejnego światła. – Zupa została zatwierdzona przez zarząd i nie ma powodów, żeby miała śmierdzieć – naczelnik wymówił te słowa tonem łagodnej perswazji. – Śmierdziała padliną – Sztos podtrzymywał z determinacją swoje zdanie. – Piątka, krok w przód wystąp! – zakomenderował naczelnik. – Kto wam powiedział, że śmierdziała? – zapytał konfidencjonalnie. – Wszyscy, nawet muchy poczuły – odpowiedział Sztos. – Szóstka – zwrócił się naczelnik do Nijaka – czy wam też zupa śmierdziała? – Ja nie wiem, ja mam katar – wybełkotał Nijak przez zatkany nos. – Ale głosu nie straciliście, odpowiadać umiecie? – Śmierdziała – usłyszałem głos wydobywający się ponad wszelką wątpliwość z mojego gardła, ale ku mojemu zdumieniu brzmiał on nosowo i kataralnie. Naczelnik wyrósł nagle przed moim nosem, w jego szarych oczach migotały iskierki rozbawienia. – Wy też macie katar? – zapytał i wszyscy się roześmieli. – Panie naczelniku – z szeregu wyłonił się nasz celowy i prawą ręką motał okrągłe gesty. – Jak wiadomo, nie wszyscy mają tak samo bystry wzrok i węch... Niemniej... – Niemniej daje się tu wyczuć jakiś smród – mówiąc to naczelnik założył ręce do tyłu i wodził wzrokiem po naszych twarzach. – Otóż to – wtrącił skwapliwie Emeryt. – Smród, który – ciągnął naczelnik nie zwracając najmniejszej uwagi na Celowego – ma na celu zdyskredytowanie ofiarnych starań zarządu przez niektóre niesubordynowane jednostki. Obiecuję, że rozpatrzymy tę sprawę gruntownie – zakończył złowieszczo. – Koniec apelu. Odprowadzić. 29 Gdy w celi zgasło światło, Sztos zaczął onanizować się z pasją. Zasnąłem nasłuchując skrzypienia jego pryczy. Śniła mi się Lu pływająca nago w wielkim akwarium, które tworzyło zarazem jedną ze ścian celi. Przed szybą siedzieli więźniowie i uprawiali zbiorowo samogwałt. Pomiędzy nimi był także naczelnik. Kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, jego ogromny członek okazał się drewnianą pałką. W nocy obudziłem się niespodziewanie. Cela pełna była pomrukiwań, mamrotania i dwuznacznych mlaśnięć. Na podłodze leżał pocięty kratami prostokąt światła. Ponownie zapadłem w męczący głęboki sen – obudziły mnie dopiero krzyki na korytarzu i walenie w drzwi. – Pobudka! – głos oddalał się. Klnąc pod nosem rozprostowywaliśmy kości. Ziewając patrzyliśmy na siebie z pewnym rodzajem zaskoczenia, jakby nasze twarze nie były tymi, które spodziewaliśmy się zobaczyć po przebudzeniu. Przed śniadaniem spędzono nas na apel poranny. W mętnym blasku żarówek, bo dzienne światło tam nie docierało, wysłuchaliśmy sześciu punktów drobiazgowych uzupełnień regulaminowych zakazów. Sztos i Emeryt zostali ukarani naganą z ostrzeżeniem, a ja trzydniowym zakazem spacerów. Pozostałym więźniom udzielono napomnienia. Trwało to jednak krócej niż dnia poprzedniego. Zanim wróciliśmy do celi, dyżurny strażnik rozdał celowym wykaz tematów, których poruszanie w rozmowach zostało zagrożone karą ciemnicy. Wykaz zawierał osiemnaście pozycji, a na liście prohibitów znalazły się między innymi rozmowy na temat wyżywienia, seksu i funkcjonowania administracji zakładu karnego. Podczas śniadania składającego się z kawy zbożowej i chleba ze sztucznym miodem gawędziliśmy dość swobodnie o pogodzie na Malajach. Jedynie Sztos nieufnie obwąchiwał miód i mruczał coś pod nosem. – Jedzie od tego gównem – stwierdził wreszcie ponuro. Celowy syknął ostrzegawczo, bo klapka judasza przesunęła się nieznacznie. – Trzeba to sformułować ostrożniej – rzucił szeptem – że kał czuć sztucznym miodem czy coś w tym rodzaju. – Nie jem tego gówna. – Przede wszystkim nie mów o jedzeniu. Można to przecież tak sformułować, żeby wilk był syty i owca cała. – To też o jedzeniu. – Dlatego o tym nie mówię. Rozmawiajmy dalej, jakby nigdy nic, o pogodzie na Malajach. Otóż, w czasie deszczu zenitalnego na Malajach zdarza się, że szambo podejdzie do ula... – widać było, że Celowy czuje się w tej dyplomacji jak ryba w wodzie. – To wina pszczół. – Ale z ula też mogą być przecieki. – W czasie deszczu lepiej się nie wychylać, bo można umoczyć. – A mnie mogą wskoczyć. Jedzenie jest do dupy i jaka sprawa? – Sztos jakby nie widział naszych ostrzegawczych gestów. Nikt mu nie odpowiedział. Nie było mu co odpowiedzieć. Czekaliśmy apatycznie, aż odgłos telepiącego się z obiadem wózka ustanie pod naszymi drzwiami. Kalifaktorowi towarzyszyli dwaj strażnicy. Sztos podszedł ze swoją miską jako ostatni. – Tak się dziwnie składa, że piątka idzie do naczelnika na rozmowę – powiedział wyższy strażnik. – Możecie mi otworzyć w dupie parasol – zaproponował Sztos. – Taki jesteś mocny w pysku, synu? Drugi zrobił pół kroku w przód. 30 – Ty sobie, gnojku, nie pozwalaj – warknął ostrzegawczo. Kalifaktor na wszelki wypadek odciągnął wózek w głąb korytarza. Strażnicy natomiast na lekko ugiętych nogach zaczęli posuwać się za cofającym się Sztosem – dopóki ściana nie zatrzymała go w pół kroku. Robił teraz wrażenie zupełnie obojętnego. Osuwał się wolno po ścianie, aż w końcu usiadł na podłodze. Wyższy strażnik pochylił się nad nim i troskliwie ujął go pod pachy. Dopiero teraz Sztos podniósł głowę i popatrzył mu z bliska w oczy, a kiedy tamten poprawiając chwyt zbliżył twarz jeszcze bardziej, wykonał szybki ruch głową. Usłyszeliśmy zduszony ryk, nosowy, imponujący. Na pierwszy rzut oka robiło to wrażenie namiętnego pocałunku – konwulsyjnie objęci padli na podłogę. Sztos nie zwalniając uchwytu miażdżył zębami nos prześladowcy, tamten z kolei usiłował wsadzić mu palec w oko. – Pod ścianę! – krzyknął na nas mniejszy strażnik, chociaż zamarliśmy w bezruchu. Kalifaktor walił chochlą na alarm. Teraz usłyszeliśmy charkot Sztosa. Duszony na cztery ręce rozluźnił wreszcie chwyt. Strażnik chwiał się zasłaniając twarz dłonią, pomiędzy palcami ciekł strumyk krwi. Bezwładne ciało leżącego podrzucały kopniaki, gdy próbował się podnieść, uderzenie pałki wbiło go w podłogę. Spod ściany ruszył celowy, posuwałem się ostrożnie obok niego. Strażnicy odwrócili się od leżącego i wywijając pałkami nad głową ruszyli w naszą stronę. Nagle pod sufitem jak miękki bezszelestny nietoperz przeleciał materac. Tuż za nim ja, dołem, i za nogi. Złapałem go lewą ręką za piętę i pchnąłem barkiem. Czułem, że pada, ale jednocześnie usłyszałem jednostajny szum i ściany celi runęły. Gdy ocknąłem się, powietrze drgało rytmicznie od walenia michami w podłogę. Wszyscy wyli ogłuszająco, a na korytarzu słychać było tupot nóg. Sąsiednia cela skandowała coś głośno. Czaszkę rozsadzał mi tępy ból. Przesunąłem dłonią po głowie, poczułem, że włosy są zlepione zaschłą już krwią. Nade mną pochylał się z troską Sztruks. – Oberwałeś, ale tamtych musieli wynosić. Sztosa nie daliśmy zabrać – potrząsając wojowniczo zdobyczną pałką opowiadał gorączkowo, co zaszło, zanim odzyskałem przytomność. Materacem rzucił Nijak, w chwilę potem wszystkie przedmioty posypały się na strażników, a przez otwarte drzwi nadciągnęły posiłki. Zabrali swoich i uciekli zatrzaskując drzwi celi. – Koledzy! – Emeryt wzniósł rękę uciszającym gestem – musimy przygotować się do obrony, zanim ci szaleńcy wprowadzą karę śmierci dla buntowników. Zdobyliśmy dwie pałki, ale z pryczy można powyjmować deski. Teraz nie mamy już nic do stracenia. Gdy skończyliśmy rozbierać łóżka, na korytarzu zapanowała podejrzana cisza. W celi obok także ucichło. Nasłuchiwaliśmy podejrzliwie. Wreszcie dał się słyszeć odgłos pojedynczych kroków. Kątem oka widziałem, jak Sztruks kurczowo zaciska dłoń na trzonku pałki. Usłyszeliśmy kaszlnięcie i zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. W progu stanął człowiek w cywilnym ubraniu. Nie od razu poznałem Profesora. Wydał mi się bledszy niż przed kilku dniami, ręce drżały mu lekko. – Chciałem powiadomić panów o przerwaniu eksperymentu... Za chwilę wydamy wam rzeczy osobiste. Jeśli istnieje potrzeba, udzielimy pomocy lekarskiej poszkodowanym. Wstydliwie chowaliśmy za plecami pałki i deski z połamanych pryczy. 31 PRZEMIANA Nie pamiętam, kto zaczął rozmowę na ten temat. Bodaj któryś z elokwentnych krytyków powiedział coś o micie Hermafrodyty w poezji francuskich symbolistów. Młody, świeżo habilitowany genetyk przekąszał wówczas wódkę, którą pił drobnymi nerwowymi łykami człowieka roztargnionego, porcją sałatki z włoskich orzechów. Temat jednak szybko się wysączył, a butelki odsłoniły dno; zrobiło się późno. Goście spoglądali na zegarki. Nastąpiła krótka ceremonia pożegnalna i wreszcie zostaliśmy sami z genetykiem, który zatopiwszy wzrok w cukiernicy gryzł kawałki żółtego sera ze śliwką. – To ja może... – rzucił bez przekonania, ocknąwszy się niespodziewanie, i zawiesił zdanie w połowie. – Nie, dlaczego... – nawiązała wątły dialog żona patrząc niespokojnie na stos brudnych talerzy. – To świetnie – powiedział z wyraźną ulgą badacz. – Właściwie nie mam jeszcze ochoty wracać do domu. Uśmiechnęliśmy się zachęcająco. Z trudem opanowałem przemożną chęć ziewnięcia. – Może herbaty? – żona zrobiła nieokreślony ruch w stronę kuchni, co od biedy mogło uchodzić za gotowość. – Jeśli można, to kawy... Dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się dokładniej jego twarzy. Mogłaby ona uchodzić za przystojną, gdyby nie wyraźny brak dyscypliny jej właściciela, który jak abnegat nosił ją bez troski o zewnętrzny wygląd. Mimikę dyktowały jej jakieś wewnętrzne, trudne do rozszyfrowania impulsy. Nie służyła ona ekspresji ani w ogóle nie była na pokaz. To, co u innych mogło uchodzić za wyraz twarzy, u niego było zaledwie refleksem przypominającym urwane zdania, za krótkie, aby powiązać je w dialog. Wydawał się nieco męczący jako rozmówca. Dyskretnie rzuciłem okiem na przegub ukrytej pod stołem ręki – dochodziła dwunasta. – Pan bez parasola? – rzuciłem w jego stronę siląc się na uprzejmy ton. Machnął ręką i uśmiechnął się przepraszająco. – Zaczekam, aż przestanie padać. Czajnik zawył ochryple, po chwili w szklankach zabulgotała woda. W milczeniu popijał ukrop, na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Odstawił szklankę i wyprostował się przeciągając dłońmi po udach. – Jeżeli chodzi o sprawy seksualne... – zaczął dość niezwykle i zawiesił zdanie w połowie. Spojrzałem na żonę. Jej zmarszczone lekko czoło znamionowało gwałtowny przypływ domysłów. Sam też byłem nieco zaskoczony tym wstępem. Miałem przed sobą poważną twarz młodego naukowca, który obracając kieliszek w palcach ciągnął po krótkiej przerwie dalej. – Otóż wracając do tej rozmowy o micie Hermafrodyty w literaturze... Przyszło mi do głowy, że moje ostatnie badania, wyników jeszcze nie ogłosiłem, ale to duża sprawa, jestem pewien, że mam rację, choć na tym etapie to tylko częściowo udokumentowana hipoteza. – Czy to ma jakiś związek z seksuologią? – zapytała żona, ten wstęp musiał ją nieco zaskoczyć. – Nie, nic podobnego. Moje prace dotyczą konwersji osobowości. Tak, to brzmi dość dziwacznie, ale wspólnie z cybernetykiem opracowałem metodę, jak by to nazwać... retransmisji jaźni. Zabawne, prawda?... A jednak wszystko wskazuje na to, że prawdziwe. – Mówi pan o przeszczepieniu mózgu? – sondowałem ostrożnie docenta. 32 – Nic podobnego! Ani ja, ani mój przyjaciel nie mamy pojęcia o chirurgii przeszczepów. Mój przyjaciel cybernetyk pracował nad programowaniem zachowań organizmów żywych. Ponieważ sam problem techniczny jest zbyt skomplikowany, by można go było pokrótce zreferować laikowi, poprzestanę jedynie na efekcie końcowym. Wyniki okazały się zupełnie zaskakujące, przerosły wszelkie oczekiwania. Polecenia, które wydawał projektor dyspozycyjny, były wykonywane przez doświadczalne zwierzęta w dziewięćdziesięciu procentach. W pierwszej fazie prac nie brałem bezpośredniego udziału, ale kilka spraw budziło wątpliwości Adama, a moja wiedza mogła okazać się przydatna. Nawiązaliśmy więc bliższą współpracę, tym bardziej że przyjaźnimy się od lat. Jeszcze jako obserwator doświadczeń zauważyłem, że nie wszystkie zwierzęta są równie podatne na ten rodzaj działań. Wziąłem na siebie badanie przyczyn tego zjawiska, ponieważ obok genetyki zajmuję się także etologią. Wkrótce okazało się, że zwierzę musi być oswojone z dyspozytorem, że powinno czuć do niego coś w rodzaju sympatii... Przerw i nie dokończonych zdań było coraz mniej. Zastanawiałem się, ile prawdy jest w tym, co słyszę. Miałem już za sobą trochę dziennikarskich doświadczeń z nawiedzanymi przez urojenia, słuchałem więc tych rewelacji z pewną dozą nieufności. – Pies Adama – ciągnął dalej – okazał się najlepszym medium. To słowo trąci wprawdzie spirytystyczną szarlatanerią, ale w tym wypadku jest jak najbardziej na miejscu. Przerzuciliśmy wówczas setki raportów naukowych na temat tak zwanych cudownych zwierząt; myślących psów, rachujących koni itp. Wielu naukowców przypisywało te cyrkowe triki mimowolnym sygnałom ze strony tresera, a nawet rodzajowi więzi telepatycznej pomiędzy zwierzęciem i człowiekiem. Sądziliśmy więc początkowo, że wynalazek Adama jest rodzajem wzmacniacza. Dalsze eksperymenty przerosły jednak nasze najśmielsze marzenia. Zaczęliśmy zwierzęta dobierać parami, poddając je równocześnie działaniu przekaźnika. Okazało się, że wywołuje to znaczne zmiany w ich zachowaniu; część zwierząt wykazywała psychiczne dewiacje, wśród par myszy na przykład samce przejmowały żeński model zachowań, przybierając charakterystyczną pozycję uległości, samice natomiast próbowały kopulować tak jak samce. – To chyba zdarza się także w naturze – usiłowałem uruchomić moje skromne rezerwy wiedzy o tym przedmiocie. – Tak, ale ma charakter akcydentalny, My natomiast mieliśmy do czynienia z prawidłowością. Testowaliśmy dalej zwierzęta poddane eksperymentowi. Pierwsza była para szczurów. Każde ze zwierząt poddaliśmy wcześniej odmiennej tresurze. Samiec nauczył się wyszukiwać pokarm w labiryncie, samica natomiast otrzymywała karmę po naciśnięciu jednego z dwóch guzików umieszczonych na ściance klatki. Następnie poddaliśmy je działaniu przekaźnika i umieściliśmy w dwóch analogicznych pomieszczeniach wyposażonych zarówno w guziki, jak i labirynt. Samica bez wahania wbiegła do labiryntu, a samiec po krótkiej chwili wybrał odpowiedni guzik... – To mógł być przypadek – mimo wszystko byłem nieco podniecony opowiadaniem docenta. – Oczywiście, że tak. Przeprowadziliśmy tysiące prób, zanim odważyliśmy się przyjąć hipotezę... transpozycji osobowości. Badaliśmy odruchy warunkowe analizowaliśmy drobiazgowo reakcje na wszystkie możliwe bodźce. Zwierzęta zmieniały nie tylko model zachowań i poczucie płciowej identyfikacji, ale ponad wszelką wątpliwość odwoływały się do innego zasobu doświadczeń zakodowanych w pamięci. – To tak, jakby otrzymały nowe wcielenia? – żona słuchała z wyraźnym zainteresowaniem. – To jedyne wytłumaczenie – odpowiedział z przekonaniem młody naukowiec. – Dlaczego jednak przyszedł pan z tym do nas? Chodzi panu o publicity? Temat jest na tyle frapujący, że mógł pan skorzystać z pomocy bardziej renomowanych dziennikarzy, nawet jeśli to tylko nie w pełni udokumentowana hipoteza – żona domagała się wyjaśnień z zawodową dociekliwością. 33 – To nie jest takie proste – docent W. nerwowo gładził brodę. Poprawił się w fotelu i zwrócił się w moją stronę. – Czytałem pański esej o problemach etycznych nauki. Poszukiwania są koniecznością, jednocześnie zaś każdy krok wymaga wyobraźni i odpowiedzialności. Trudno się od tego uwolnić. Proszę sobie wyobrazić, jakie nieskończone możliwości stwarza tego rodzaju odkrycie. Zapadła chwila ciszy, pod sufitem wiły się serpentyny papierosowego dymu. – Chciałbym prosić o absolutną dyskrecję, w przeciwnym wypadku mielibyśmy mnóstwo kłopotów. Zresztą bez niezbitych dowodów nikt by wam w to nie uwierzył, na czele z przedstawicielami świata nauki. Chcielibyśmy uniknąć niezdrowej sensacji, przynajmniej zanim prace nie zostaną doprowadzone do końca. A potem, potem zobaczymy, co dalej – przeciągnął kciukiem po policzku i spojrzał na nas z rozbawieniem. Żona lekko zacisnęła palce na mojej dłoni, przestałem dłubać zapałką w popielniczce. Jazgot tramwajów dawno już ucichł, musiało więc być grubo po pierwszej. Wreszcie odezwałem się: – Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego właśnie nam pan o tym opowiada. Przytakiwał mi w milczeniu i uśmiechał się pod nosem. Nie wyglądał zupełnie na faceta, którego by przygnała potrzeba zwierzeń. Równie mało prawdopodobne, że chciał nam zaimponować swoimi osiągnięciami, tym bardziej że jego udział w odkryciu był, jak sam to podkreślał, niewielki. Więc co? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie. – To dość zawiła historia – docent W. zaczerpnął powietrza w płuca. – Zaczęło się właśnie od tego, że przed dwoma miesiącami sięgnąłem po pański artykuł. Nabrałem ochoty, żeby z panem o tym pogadać. Wkrótce okazało się, że świat jest mały i że mamy kilku wspólnych znajomych. Chciałem coś wiedzieć o panu jako o człowieku, zanim się spotkamy. Przy okazji dowiedziałem się o waszym małżeństwie, przepraszam, że tak to formułuję, ale zaraz wyjaśnię, o co mi chodzi. Otóż... może pan o tym wie, że przyjaciele traktują waszą parę jako ewenement. Dziesięć lat razem, miłość, porozumienie bez słów... te rzeczy... Nosek mojej żony poruszył się niecierpliwie. Te komplementy ze strony osobnika o pewnych skłonnościach do inwigilacji były nieco żenujące. – Przyszedł mi wówczas do głowy pewien pomysł – mówił dalej, wprawiwszy korpus w wahadłowy ruch. Nagle zaświtało mi w głowie. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. – Pan się domyśla, o co chodzi? Tym lepiej... Jak już mówiłem, gwarancją powodzenia transpozycji jest silny związek uczuciowy, w innych przypadkach mieliśmy do czynienia z psychicznymi dewiacjami analogicznymi do schizofrenii u ludzi. Podobnie zdarzało się, gdy czas transpozycji był za krótki. – Chcecie przeprowadzić ten eksperyment na ludziach? – zapytała naiwnie Anna patrząc na niego oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. – To kwestia przyszłości, ale przyszłości niedalekiej. Najważniejszą sprawą w tej chwili jest zaufanie, którym was obdarzyłem. Chciałbym zapytać, co sądzi pan o tego typu eksperymencie. Nie chodzi o normy etyczne, ale niech spróbuje się pan postawić na moim miejscu. Patrzyli teraz na mnie wyczekująco. Sięgnąłem do barku, gdzie stało jeszcze pół butelki węgierskiej brandy, – Skutki mogą być trudne do przewidzenia. Obserwujecie przecież jedynie zewnętrzne objawy. Behaviour. Nie ma żadnej gwarancji co do tego, jaki rodzaj zmian jakościowych zachodzi w psychice organizmów poddanych... jak pan to nazwał?... transpozycji, zdaje się. – Stuprocentowej gwarancji nie ma i nie będzie, póki nie zdecydujemy się na przeniesienie osobowości ludzkiej. Jest jednak faktem niezbitym, że zwierzęta przystosowały się do nowej sytuacji. Kilka par szczurów wychowało potomstwo, co świadczy o przystosowaniu się do od- 34 wróconych ról płciowych. Ale o pełnym sukcesie można będzie mówić, gdy poznamy skutki od wewnątrz. – To kwestia świadomości ryzyka ze strony tych, którzy zechcą się temu poddać – powiedziałem z namysłem. – Poza tym zdaje się, że prawidłowy rodzaj identyfikacji płciowej zakłada pociąg do płci przeciwnej. Mielibyśmy wówczas do czynienia ze sprzecznością roli płciowej i faktycznej, fizycznej płci, a więc z transwestytyzmem. – Łagodziliśmy skutki tej rozbieżności terapią hormonalną ze znakomitym skutkiem, ale ryzyko oczywiście istnieje nadal. W pewnych warunkach, przynajmniej teoretycznie, jest ono jednak niewielkie. Przecież miłość to nie tylko – wykonał nieokreślony gest – fizyczne zbliżenie, ale także harmonia osobowości. – Myśli pan o nas? – zapytałem niespodziewanie. – Oczywiście – przyznał bez wahania. – Dlatego tu w ogóle przyszedłem. Naturalnie, nie musicie się na to decydować od razu... Wyciągnął z kieszeni marynarki jakiś poszarpany notes w plastykowych okładkach i zaczął go kartkować. Siedzieliśmy bez ruchu, ta niezwykła propozycja wprawiła nas w lekkie osłupienie. – Dlaczego akurat my mamy paść ofiarą pańskiego wyboru? – Anna powiedziała to z pozorną lekkością, ale w jej głosie dźwięczała nuta niepewności. – To dość proste. Powodów jest kilka. Po pierwsze, wasz wzajemny stosunek jest warunkiem powodzenia eksperymentu w moim mniemaniu. – Uznał nas pan za parę odpowiednich szczurów doświadczalnych? – U szczurów związki są bardziej zawiłe – roześmiał się. – Jako zwierzęta stadne... Zresztą, dajmy spokój gryzoniom. Myślę też, że tego rodzaju doświadczenie, jedyne w swoim rodzaju, może być w pewnym sensie kuszące. Proponuję, żebyśmy wrócili do tej rozmowy za miesiąc – wstał gwałtownie, łapiąc nad samą podłogą padające krzesło, i pożegnał się nieoczekiwanie. Tej nocy, choć do świtu zostało niewiele, miałem kłopoty z zaśnięciem. Anna nie spała także, a raczej budziła się co chwila z płytkiego snu. – Myślisz, że to możliwe? – usłyszałem w końcu jej niepewny szept. – Nie wiem. To, co mówił, brzmi dość prawdopodobnie, ale to jeszcze nie dowód. Przypomniałem sobie mój jedyny reportaż. O człowieku prześladowanym przez kosmitów. Jego wizja była sugestywna, malownicza i logiczna, dowody zebrane precyzyjnie; wszystko czyniło tę relację wstrząsającym dokumentem szaleństwa. Zdawał sobie sprawę ze swej choroby, przypisywał ją jednak przybyszom z odległej planety, którzy mieli wykorzystywać jego mózg jako przekaźnik. Przemknęło mi wówczas przez myśl, że gdyby to, co rozsądek nakazywał mi przypisać obłędowi, było prawdą, nie znalazłby się nikt, kto by w nią uwierzył. Głęboka samotność tego człowieka o błyskotliwej inteligencji wstrząsnęła mną. Mój tekst nigdy nie ukazał się w druku. – Czy pamiętasz – Anna odwróciła się twarzą do mnie – jak kiedyś oddaliśmy sobie nawzajem ciała na własność? Mój fotoplastykon intymnych przeżyć wyświetlił tamtą scenę. Frapowało mnie zawsze, że taki wywołany z pamięci obraz, jak zwykle mglisty i trudno uchwytny, widzę, jakbym stał obok i patrzył na siebie, jakby pamięć nie rejestrowała jedynie tego, co było, lecz wzbogacała przypomnienie o jakiś nowy punkt widzenia, którego nie było w tamtej wywołanej z przeszłości sekwencji. – A więc to byłaby tylko formalność – powiedziałem i roześmieliśmy się oboje. Jej ręka w eterycznej pieszczocie przesunęła się po moich plecach. 35 – To mogłoby być zabawne. Tylko że twoje ciało jest na mnie o parę numerów za duże. Moja biedna dusza kołatałaby się w nim jak w pustym pokoju... To byłoby niezwykłe, ale to przecież byłby homoseksualizm, prawda?... – Dlaczego homoseksualizm? Z punktu widzenia biologii wszystko odbywałoby się prawidłowo. – Ale czułabym się kobietą? – To nie jest zupełnie pewne. – To okropne, za nic się na to nie zgodzę. – Przecież nie musisz. – A ty chcesz tego? – Możemy odmówić. – Bylibyśmy jedynymi ludźmi na świecie... Mit androgyne... Nieziszczalne marzenie ludzkości w zasięgu ręki. Próbowałem sobie wyobrazić psychologiczne konsekwencje tej przemiany, ale przekraczało to moje możliwości imaginacyjne. Kim byłbym? Kobietą? Homoseksualistą albo narcyzem? Anna zdawała się rozmyślać o tym samym. Przez pierwsze tygodnie starannie omijaliśmy ten temat. Zasięgnąłem opinii o docencie W. Uchodził za bardzo zdolnego naukowca. Także jego przyjaciel miał znaczne osiągnięcia, natrafiłem nawet na reportaż dotyczący patentu protezy jego pomysłu. Otrzymał za ten wynalazek nagrodę państwową, ale minęły dwa lata i nie znalazł się producent, który podjąłby się seryjnego wytwarzania. Koszty prototypu były niezwykle wysokie. Szwedzi gotowi byli wprawdzie kupić wynalazek na pniu, ale zastrzegali sobie wyłączność praw produkcji. W końcu jednak zgodzili się na współpracę ze stroną polską. Na kilka dni przed terminem ustalonym z W. Anna zapytała mnie wprost, co sądzę o tej historii. Sama nie bardzo wierzyła w możliwość, jak to nazwała, metamorfozy. – Może spróbujemy? – udawałem niepewność, choć byłem już przekonany, że zgodzimy się oboje. – Zdajesz sobie sprawę z ryzyka? – zapytałem dla formalności. – Myślałam o tym. Jestem zdecydowana, jeżeli tobie na tym zależy. – Nie chciałbym, aby wyłącznie do mnie należała decyzja. – Mam przecież wolność wyboru. – I wybrałaś? – Tak... W końcu nic nie tracę... – uśmiechnęła się mrużąc zielone przejrzyste oczy – przynajmniej jeśli chodzi o wagę. W kilka dni po tej rozmowie, wczesnym rankiem zadzwonił telefon. Rozpoznałem głos W. – Wszystko gotowe – zaczął bez żadnych wstępów, nie przedstawiając się nawet. – Chcę tylko zdecydowanej odpowiedzi. – Zdecydowaliśmy się. Anna podsłuchiwała przytulona do mego ramienia. – W takim razie o jedenastej. Proszę przyjść punktualnie. Podaję adres. Słuchawka opadła na widełki. W oczach Anny dostrzegłem teraz popłoch. – Możemy się jeszcze wycofać? – Oczywiście, jeżeli tylko zechcesz. – To nie to. Jestem zdecydowana – powiedziała z nagłą determinacją. 36 W. musiał być na miejscu już od kilku minut, bo krążył po chodniku zagryzając zgaszonego papierosa. Ruszył w naszą stronę biegiem i niemal wyciągnął z taksówki. Był wyraźnie podniecony. Popychał nas w stronę klatki schodowej nie dając dojść do słowa. Na końcu labiryntu korytarzy, w otwartych drzwiach czekał cybernetyk. Wydawał się początkowo spokojniejszy, ale wkrótce i jemu udzieliło się podniecenie. Dość chaotycznie opowiadał o technicznych szczegółach eksperymentu, trudno się było w tym wszystkim połapać. W. zasypywał nas stosami papierów i fotografii, które dokumentowały poszczególne etapy pracy. Oszołomieni słuchaliśmy tego z roztargnieniem. Wreszcie posadzono nas na dwóch ustawionych obok siebie fotelach. Do głowy i rąk przytroczono mnóstwo czujników mających rejestrować reakcje. W rękach W. pojawiła się strzykawka. Z igły trysnęła mała fontanna cieczy. Ich twarze spoważniały teraz. Kazano nam liczyć głośno. Drzwi zamknęły się i poczułem łagodną wibrację. Rozpocząłem podróż, z której nie wyniosłem żadnych wrażeń. Czyjeś głosy gdzieś daleko. Teraz zbliżają się. Twarze pochylają się nade mną. Czyjeś ręce odklejają plaster z mojej skroni. Gdzie jestem. Po prawej ręce kojąca płaszczyzna ściany. Potem gwałtowny ból głowy. Zacząłem też odczuwać mdłości i osłabienie. Przypominam sobie teraz. Spoglądam w lewo i mam wrażenie, że patrzę w lustro. Moje oczy wpatrzone we mnie. Na twarzy grymas zmęczenia i niepewności. Więc nie udało się. Tylko po co to lustro. Podnoszę zdrętwiałą i oporną rękę do oczu. Kręci mi się w głowie. Mały szok. Ręka, której kształt znam tak dobrze... W. patrzy na mnie z niecierpliwością, pytająco. W ręku trzyma notes i długopis. Kiwam powoli głową patrząc mu w oczy. Uspokajający gest, cień uśmiechu. Jestem zbyt wyczerpany, żeby myśleć. Chcę coś powiedzieć, ale język odmawia mi posłuszeństwa. Jak we śnie. Wydaję jedynie wysoki nieartykułowany głos. W. porusza wargami, dźwięk dociera do mnie z pewnym opóźnieniem. – ...wywołać ogromny szok – słyszę. – To chyba powinno pomóc. Pojawia się butelka winiaku. Brzęk szkła. Przelewanie płynu. Oswajam się z tymi dźwiękami, ale nadal słyszę jak przez grubą ścianę. Pierwszy kieliszek dla mnie. Trafiam ręką w próżnię. Rozlega się brzęk tłuczonego kieliszka. To na szczęście. Śmiech. Poją mnie koniakiem. Jak dziecko. Krztuszę się, ale za to po chwili odczuwam łagodne znużenie i na chwilę zapadam w sen. Gdy budzę się, butelka jest już opróżniona do połowy. Wydaje mi się, że mogę już mówić. Poprawiam się w fotelu, ale doskoczyli do mnie, spokojnie, powoli, jesteś w szoku, żadnych gwałtownych ruchów. Patrzę teraz w tamte oczy. To były moje oczy. Jeszcze nie tak dawno nimi patrzyłem na świat- Myślę tak dopiero teraz. Bełkoczę coś bez sensu. Już lepiej, ból głowy ustępuje. Chcę uchwycić za poręcz, ale ręka trafia w powietrze. – Brak wyczucia dystansu, niech pani spróbuje dotknąć palcem do czubka nosa – to do mnie. Drewniany palec uderza w policzek. Czuję na skórce dotknięcie długiego paznokcia. Osłabienie – jak po długiej chorobie. – To powinno przejść po krótkim treningu. Odwieziemy was teraz do domu. Samochód W. jest zaparkowany tuż przy wyjściu z budynku. Sprowadzają nas, a właściwie znoszą po schodach. Zaburzenia zmysłu równowagi. Zdziwione twarze ludzi zatrzymujących się na nasz widok na ulicy. Biały kitel docenta W. chroni nas przed dwuznacznymi uwagami. To ciało jak nie dopasowane ubranie. Drobne stopy nie dające pewnego oparcia, mdłe ręce. Zamykam oczy i rozluźniam mięśnie, uporczywe drżenie powoli ustępuje. Schody, winda, wreszcie drzwi, które otwierają się jak we śnie. Zapewniamy naszych opiekunów, że poradzimy sobie, wysłuchujemy rad, które należą do domeny czystej teorii, bo przecież nikt przed nami... Wreszcie zostajemy we dwoje. Boimy się opuścić fotele, zasypiamy w nich, chyba ze strachu i niepewności. Budzi nas zmierzch, ciemność spotęgowała dźwięki. Próbuję jeszcze raz dotknąć palcem do czubka nosa, i tym razem mi się to udaje. Podnoszę się i robię kilka niepewnych kroków. Czyjś głos osadza mnie w miejscu. Mężczyzna, którym byłem, wstaje niepewnie na nogi. Zbliża się do 37 mnie. Przez długą chwilę stoimy podtrzymując się nawzajem jak dzieci, którym zakręciło się w głowie po szaleńczej zabawie. Poczuliśmy głód. Po kilku próbach wykonania bardziej złożonych czynności możemy wreszcie zjeść kolację. Patrzymy na siebie nieufnie. Czuję jej wzrok, a kiedy odwracam się, mam wrażenie, że zostałem zaskoczony przez kogoś obcego. Przychodzi mi do głowy, że możemy rozładować to napięcie alkoholem. W barku znajduję jakąś butelkę wypełnioną do połowy. Po kilku kieliszkach wiruje mi w głowie, ale lęk i niepewność ustępują. – Nie powinnaś już pić więcej – to mówi ona kładąc akcent na słowo ,,powinnaś”. Śmiejemy się oboje z lekkim zażenowaniem. Zastanawiam się, czy w nowej sytuacji możliwe jest fizyczne zbliżenie. Wystarcza jednak rzut oka w jej (jego?) stronę, by przekonać się, jakie to odległe. Obudziliśmy się w nowych wcieleniach, ale właśnie poczucie obcości zbliżyło nas paradoksalnie do siebie. Zaczęła nurtować mnie myśl, czy czuję się kobietą. Wciąż zapominałem o tym nowym ciele i potykałem się o nie. Ale wystarczyło go dotknąć, aby to przeżyć jak dziwaczny sen o zaskakującej deformacji. Poczułem muśnięcie ręki, znajome, ale symetria tego kontaktu uderzyła mnie jakimś zaprzeczeniem, groteskowym odwróceniem. I tamta ręka cofnęła się spłoszona, jakby doznała tego samego. Przez trzy dni uczyliśmy się nowej roli. Walczyliśmy z materią najpierw oporną, potem coraz bardziej uległą. Oswoiliśmy się z widokiem swoich twarzy, choć ciągle prześladowało nas wrażenie, że wędrują za nami lustra. Ale nie tylko ciała musiały się uczyć nowej treści, ja też uczyłem się impulsów tego złożonego mechanizmu i niekiedy ulegałem im. Mój zmysł dotyku stał się o wiele bogatszy. Poznałem po raz pierwszy w życiu, co znaczy znużenie, nad którym nie można zapanować, owa gwałtowna potrzeba snu, w której rozpoznawałem nawyk mojej żony. Sprawdzałem granice swoich fizycznych możliwości. Drażniły mnie te wiotkie mięśnie niezdolne do większego wysiłku, warstewka tłuszczu odkryta na brzuchu, krótkie i miękkie ruchy, do jakich byłem zdolny teraz. Wreszcie stało się to, czego mogłem się kiedyś spodziewać, ale czego na dobrą sprawę nie umiałem sobie wyobrazić. Którejś nocy leżeliśmy blisko starając się mówić jak najmniej, aby nie słyszeć tych chropawych, bełkotliwych dźwięków, jakbyśmy oboje przechodzili mutację, bo nasze głosy nie nawykły jeszcze do nowych możliwości. Leżeliśmy więc w półmroku, któremu uliczne latarnie nigdy nie pozwoliły przerodzić się w ciemność. Nagle poczułem na ramieniu dotknięcie i rękę delikatnie przesuwającą się w dół ciała. W kilka dni później wyjechaliśmy nad jeziora. Udało nam się rozbić namiot w jednym z nielicznych odludnych miejsc i poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku wypróbowaliśmy możliwości, jakie dawała nam nowa sytuacja. Bardzo dużo pływałem. Pierwsze próby szły opornie, brakowało kondycji i sił, ale po tygodniu zacząłem zauważać, że moje aktualne wcielenie, mimo że o wiele delikatniejsze, jest zupełnie wytrzymałe i nie tak słabe, jak skłonny byłem wcześniej podejrzewać. Sądziłem, że po trzech tygodniach osiągnę pełną formę. Mimo fizycznej oczywistości nadal czułem się mężczyzną. Którejś nocy, gdy udało nam się wreszcie wykurzyć ostatniego komara i dokładnie zasznurować namiot, poczułem na sobie skupione spojrzenie mojej żony. – Stało się coś? – zapytałem tym wysokim głosem, do którego używania już się od biedy przyzwyczaiłem. – Wydaje mi się... jak by to powiedzieć... – No, co takiego? – Powinieneś już mieć okres... – spojrzała na mnie niepewnie. Może się to wydawać dziwne, ale dotąd jeszcze o tym nie pomyślałem. 38 – Liczyłaś? – Nie myślałam o tym. – Przecież jesteś... – zawahałem się. To, że to ona była kobietą, nie było już takie oczywiste. Zrozumiała mnie bez słów. Po męskiej twarzy przemknął refleks jej dawnego uśmiechu. Poczułem, jak cierpnie mi skóra. Na taką ewentualność nie byłem zupełnie przygotowany. Musiała dostrzec w moim zachowaniu cień paniki. – Nie martw się, przecież jestem z tobą – powiedziała. – Łatwo ci mówić... – nie dokończyłem zdania. Przed oczami stanęła mi przerażająca wizja porodu. W końcu w głębi duszy byłem mężczyzną. – A gdyby to była prawda, usunąłbyś? Po raz drugi ścierpła mi skóra. Drżącą ręką sięgnąłem po papierosa. Otoczyła mnie ramieniem delikatnie, ale jej ciałem, moim dawnym ciałem wstrząsał już wewnętrzny śmiech. Po chwili śmiała się już na cały głos. Na szczęście po paru dniach zacząłem odczuwać bóle krzyża. Wszystko przebiegało bez zakłóceń; kobiece przypadłości dały mi się jednak porządnie we znaki, przez trzy dni nie ruszałem się prawie krokiem z biwaku. Po tym doświadczeniu coraz częściej mówiąc o sobie używałem żeńskiej formy. Ogarnął mnie także paniczny lęk przed zajściem w ciążę, co w mojej sytuacji było dość zrozumiałe. Nasze życie erotyczne stało się w tym czasie bardzo intensywne, początkowo poczucie dwuznaczności całej tej sytuacji paraliżowało nas i rozpraszało. Wkrótce jednak właśnie seks okazał się azylem, odnajdowaliśmy w nim nie tylko nowe, nie znane dotąd emocje, ale przede wszystkim zapomnienie. Nasze szanse były w tej sferze w pełni wyrównane, a żona okazała się wspaniałym kochankiem; to, co mogłem przeżyć w tym czasie u jej boku, było o wiele bogatsze od moich wcześniejszych doświadczeń. Właśnie w łóżku, nie gdzie indziej, najłatwiej nam było przyjąć role narzucone przez ciała. Może to kwestia hormonów, ale biologicznie czułem się wtedy w pełni kobietą. Zaczęła nam dokuczać samotność, prowiant kończył się. Coraz częściej chodziliśmy do odległej wsi uzupełniać zapasy. Czuliśmy się najpierw nieswojo, jakby za chwilę ktoś miał odkryć mistyfikację, ale nic takiego oczywiście nie nastąpiło, przeciwnie, chłopi wodzili za mną oczami, ale nie było w tym cienia podejrzeń, dla nich nie ulegało wątpliwości, że jestem kobietą. Dwudniowy deszcz odciął nas od świata. W wilgotnym powietrzu baterie tranzystorowego radia przestały działać. Kiedy deszcz ustał, przez jezioro dotarły do nas dźwięki tanecznej zabawy gdzieś na odległym brzegu. Przyszło nam do głowy, że moglibyśmy potańczyć. Po krótkim sprawdzianie – oboje byliśmy nie najgorszymi tancerzami – postanowiliśmy zaryzykować. Ruszyliśmy ścieżką nad brzegiem jeziora odgadując drogę pod nogami, co chwila któreś z nas potykało się o wystające korzenie. Po godzinie marszu dobrnęliśmy na miejsce. Na drewnianej zatłoczonej platformie roiły się tańczące pary, na parkiecie nie było miejsca na zrobienie dwóch kroków. Przygrywał jakiś zespół, którego skład był niewątpliwie dziełem przypadku. Różnice poziomu wyszkolenia były wręcz przejmujące. Skrzypek, prawdopodobnie absolwent jakiejś szkoły muzycznej, wydawał się bawić nieźle rolą grajka, jedynym atutem perkusisty było mocne uderzenie, a ton całej grupie nadawał wokalista wyposażony w elektryczną gitarę, toczył on dramatyczną walkę z mikrofonem, wydawało się, że po raz pierwszy zetknął się z tym urządzeniem. Piszę list, na niebie jasno... Torturowany mikrofon zawył boleśnie. Jak się masz, kochanie, jak się masz? Tańczący byli już na dobrych obrotach. Po kilkunastu minutach muzycy ogłosili przerwę dla nabrania, jak to określił wokalista, powietrza w gardła. Stanęliśmy pod drzewem paląc papierosy przeciwko komarom, atakującym teraz z furią rozgrzane ciała, i nasłuchiwaliśmy orgiastycznych odgłosów; pisków i porykiwań, jakichś dzikich pogoni i wybuchów niepohamowanego śmiechu. 39 Orkiestra wróciła na miejsca i zaczęła grać przebój Boby Wintona nadając mu swojski koloryt. Na parkiecie coraz wyraźniejszą przewagę miał rodzaj niebezpiecznego w tym tłoku galopu, choć rytm melodii wydawał się dość niemrawy, zabawa osiągnęła apogeum. Wahaliśmy się, czy ryzykować, gdy poczułem, że otacza mnie czyjeś ramię, dotarł do mnie zapach wódki i tanich papierosów. – Pani pozwoli do tego kawałka – popychał mnie w stronę parkietu. Anna mogła tego nie zauważyć, przechodzący ludzie przesłonili ją na chwilę. Próbowałem strząsnąć jego ramię, ale bez skutku. – Nie tańczę – starałem się zachować spokój. – Jesteś z tym frajerem? – z nagłym zainteresowaniem spojrzał w kierunku Anny, która przepychała się w naszą stronę. – Nie bój nic, on się zgodzi – byczek o tępej gębie wypowiedział te słowa tonem pogróżki, uśmiechając się przy tym bezczelnie, jego druga ręka przesunęła się po mojej piersi. Pociemniało mi w oczach z wściekłości i obrzydzenia, w pierwszym odruchu gotów byłem rzucić się na oślep na napastnika, ale zdałem sobie sprawę z jego fizycznej przewagi. Na pomoc Anny nie mogłem liczyć, zauważyłem, że robi jakiś niezgrabny gest w naszą stronę: ręce wyciągnięte przed siebie, zmrużone oczy. Cała postać tchnęła bezradnością i determinacją zarazem. Chciałem ją ostrzec, zatrzymać, jej wkroczenie mogło tylko pogorszyć sytuację. Nagle zatrzymała się, nieco wcześniej tamten zacisnął obie dłonie na mojej szyi. – Widzę, że teraz zatańczysz. On chyba też nie będzie miał nic... – wykonał biodrami zawiły balans. Zaryzykowałem licząc na zaskoczenie. Trzema rozstawionymi palcami uderzyłem go w gardło. Skutek był natychmiastowy: dostrzegłem wybałuszone bólem i zdumieniem oczy. Kiedy zwolnił uścisk i odchylił się do tyłu, strzeliłem go kolanem w jądra. Gdy harcząc osuwał się na kolana, piętą prawej nogi trafiłem go w twarz. Nie oglądając się za siebie chwyciłem Annę za rękę i biegiem pociągnąłem ją w stronę lasu, mijając po drodze zamarłe w bezruchu twarze. Na skraju lasu zatrzymaliśmy się zdyszani. Mdliło mnie, a całe ciało dygotało z emocji i wysiłku. Przez chwilę czekaliśmy w napięciu, ale nie było słychać odgłosów pogoni. Po krótkim zamieszaniu wywołanym przez zajście orkiestra zaczęła grać ponownie. To wydarzenie przyspieszyło nasz wyjazd do Warszawy. Zresztą deszcze padały coraz częściej i mieszkanie w namiocie stało się uciążliwe. Urlop kończył się. Stanęliśmy wobec poważnego problemu. Mogłem od biedy zastąpić w pracy Annę, była dziennikarką w dziale miejskim, ale ona nie poradziłaby sobie z prowadzeniem działu krytycznego w tygodniku. Część pracy mogliśmy wprawdzie robić w domu, ale nie było to możliwe w pełni. Ja musiałem stwarzać pozory, że pracuję intensywnie, rola Anny była nieco łatwiejsza, dawałem jej szczegółowe instrukcje dotyczące każdej sprawy. Przez pierwsze tygodnie nikt nie miał zastrzeżeń, ale trudności wydawały się nie do uniknięcia. Opracowaliśmy wprawdzie złożony system kontaktów i sygnałów alarmowych, wiedzieliśmy jednak, że pewnego dnia musi nastąpić krach. – Nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność – powiedziałem w czasie jednej z naszych wieczornych odpraw – w każdym razie ja powinienem zrezygnować, twoje obowiązki zawodowe za bardzo mnie absorbują. – Ja nie narzekam. – Bo odwalam za ciebie najtrudniejszą część roboty. – Widzisz jakieś wyjście? Nie widziałem. Tymczasem bawiliśmy się odwróconymi rolami i żadne z nas nie myślało o powrocie do poprzedniego stanu. Niepokoił nas jednak fakt, że W. nie stara się nawiązać z nami kontaktu. Początkowo sądziłem, że wystarczały mu moje raporty o przebiegu eksperymentu (pisałem je z myślą o późniejszym opublikowaniu, taka pozycja wydawnicza stałaby się bez wąt- 40 pienia bestsellerem), dziwił mnie jednak brak odpowiedzi, poza jednym listem na poste restante, jeszcze w czasie naszego pobytu nad jeziorem. Mimo ostrożności z mojej strony, wpadłem. Wyliczenia wskazywały, że to zupełnie bezpieczny okres. Widocznie nastąpiło jakieś zaburzenie cyklu owulacji. Nie miałem wątpliwości, że jestem w ciąży: podwyższona temperatura po przebudzeniu, mdłości, brak krwawienia. Dostrzegłem też zmiany psychiczne; stałem się pobudliwy, przy lada niepowodzeniu łzy napływały mi do oczu. Ukrywałem ten stan przed Anną, ale ona szybko zorientowała się, że coś nie jest w porządku. Musieliśmy podjąć szybką decyzję. – Nie mogę przecież urodzić, zrozum... Urlop macierzyński, karmienie piersią... a ciebie tymczasem wyleją z pracy. – Już się wciągnęłam, to nie taka sztuka. Posłuchaj, zbliża się trzydziestka, to ostatnia okazja. Pokręciłem głową. – Mogę ci dać adres lekarza. – To nie jest rozwiązanie! – Więc co? – Musimy porozmawiać z W. Przystała na to bez entuzjazmu. Nie dziwiłem się temu specjalnie, ona też w końcu jeszcze nie rodziła. Kilka razy wykręcałem numer Instytutu, zanim ktoś podniósł słuchawkę. – Halo – nie znałem tego głosu. Wymieniłem nazwisko docenta. Zapadła chwila ciszy. – Nie ma tu nikogo. Remont jest. Może portierka wie, ale u niej telefon popsuty. Nie miałem adresu W. poza Instytutem, pojechałem więc na portiernię. Kiedy padło nazwisko W., babina wybuchnęła lawą słów, z których niewiele rozumiałem. Zorientowałem się, że mówi o jakimś pożarze. – Wszystko się popaliło, taki był pożar. Pani! Straż w parę godzin nie mogła ugasić, dwa piętra poszły z dymem! A docent poparzył się, jak ratował tego drugiego doktora, jeszcze zanim straż przyjechała. Był w szpitalu, a teraz to jest w domu, jak raz wczoraj o lasce tu przyszedł. A adres mogę dać, sam mówił, żeby dać, jakby kto pytał, to czemu nie. Było południe. Wrześniowe słońce grzało jak w środku lata. Na postoju taksówek zakręciło mi się w głowie. Na szczęście nie musiałem długo czekać. Dzwonek do mieszkania W. nie działał. Dłuższy czas pukałem, zanim usłyszałem jakiś ruch w środku. Nie poznałem go, kiedy stanął w otwartych drzwiach. Miał nienaturalnie krótkie włosy, a jego twarz była zupełnie naga, pozbawiona rzęs i brwi. Stał oparty na lasce. – Ach, to pani. Spodziewałem się tej wizyty, proszę wejść. Nie mogłem was wcześniej zawiadomić, bo dopiero wczoraj wyszedłem ze szpitala. Poprowadził mnie w głąb mieszkania. Mówiąc krzątał się niezdarnie szukając na stole miejsca dla butelki coca-coli. Usiadł i przez chwilę przyglądał mi się uważnie w milczeniu. Potem zaczął opowiadać: – To się stało pod koniec ubiegłego miesiąca. Domyśliłem się, że Adam przygotowuje jakąś niespodziankę. Był niezwykle podekscytowany. Do tej pory nie wiem, co to było... – napełnił szklankę ciemnym płynem. – Dwudziestego ósmego... tak, tego właśnie dnia umówił się ze mną w Instytucie po południu, przyjechałem nawet parę minut wcześniej. Już na dole zobaczyłem kłęby dymu. Kiedy tam wpadłem, leżał na podłodze w kałuży wody, chyba dlatego ominęły go płomienie... – Nie żyje? 41 – Żyje – odpowiedział z pewnym wahaniem. – Żyje – powtórzył po chwili patrząc gdzieś w bok ponad moją głową. – Jest jakaś nadzieja? Uśmiechnął się. – Ja wyszedłem z tego gorzej poparzony. Nie o to chodzi. Wszystko spłonęło. Przekaźnik i cała dokumentacja... Na czoło wystąpił mi zimny pot. – To znaczy, że na razie nie ma mowy o powrocie... do dawnej postaci? – Na razie... – pokiwał głową. Spojrzał na zegarek. – Ma pani godzinę czasu? Jechaliśmy zadrzewioną aleją nie odzywając się do siebie słowem. Byłem na wpół odrętwiały, świat zewnętrzny docierał do mnie z trudnością. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem szpitala. Nie wiem, jak długo czekałem na W., zjawił się wreszcie w towarzystwie lekarza. Weszliśmy do gabinetu. – Spokojny pacjent, nie mamy z nim najmniejszych kłopotów – lekarz wskazał w stronę drzwi. Odwróciłem się. Stał w progu. Na jego twarzy błąkał się łagodny nieśmiały uśmiech. Pielęgniarz popchnął go lekko w stronę krzesła. Usiadł posłusznie nie przestając się uśmiechać do czegoś ponad naszymi głowami. – Zupełnie nieprawdopodobny przypadek – lekarz-patrzył na niego z pewnego rodzaju podziwem. – Jakie są rokowania? – zapytał W. Lekarz spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem w oczach. – Już panu mówiłem, że nie jestem w stanie postawić diagnozy. Z czymś takim nie zetknąłem się jeszcze w mojej praktyce. – Adam – W. powiedział to półgłosem przechylając się przez stół, na twarzy jego przyjaciela nie drgnął nawet mięsień. – Adam – powtórzył z nutą żalu. – To bez sensu, mówiłem panu – lekarz położył mu rękę na ramieniu... W popołudniowym słońcu świat za szybą samochodu wydawał się płaski, dwuwymiarowy. – Popełnił jakiś błąd i znalazł się w polu działania przekaźnika, przypadek albo nieostrożność – W. mówił to jakby do siebie. – Jest teraz pusty... Została tylko cielesna powłoka. Patrzyłem bezmyślnie na mijane samochody. – Odwieźć panią do domu? – Dziękuję. Wysiądę tutaj. Zatrzymaliśmy się przed ciągiem sklepów na ruchliwej o tej porze ulicy. Wmieszałem się w tłum i potrącany przez przechodniów stanąłem przed witryną jakiegoś sklepu. Na wystawie siedziała lalka ubrana w śpioszki. Nad jej głową na rozwieszonych pieluchach pomysłowy dekorator umieścił napis: ,,Kolekcja dla maluchów”. 42 KARUZEL Rzeczka przelewała się bulgocząc po kamienistym dnie, a Piotr G. wytrzeszczał oczy w półmroku, chociaż widział tyle, co lustro, gdyby wstawić je w miejsce oczu, bo głowę miał w środku zajętą myśleniem, a patrzył tak tylko, dla pozoracji, żeby z wierzchu nie było widać. Zamierzona pozoracja okazała się jednak dość pozorna, a myślenie Piotra G. zbyt mamrotliwe, żeby ukryć je przed jakimikolwiek pozorami – na szczęście mrok gęstniał i tym sposobem myślenie Piotra G., przynajmniej na oko, pozostawało jego sprawą wewnętrzną. Nie należał do natur refleksyjnych, a nawet więcej – myślenie nie odgrywało w jego życiu żadnej roli, od dawna podlegał trwałemu stanowi wewnętrznej nieważkości, który z żadną refleksyjnością nie miał nic wspólnego. Chodził kiedyś do szkoły i nauczył się czytać i pisać, ale było to raczej ustępstwo wobec zewnętrznych nacisków, niż wysiłek wewnętrzny. Podjął w końcu pracę, pracował jednak tylko kilka dni. Któregoś ranka ruszył tropem rudo ubarwionego kota patrząc na jego rytmicznie poruszający się ogon; kot przepadł gdzieś, a Piotr został sam na sam z ulicą na przestrzał przecinającą Miasteczko i z dwiema możliwościami, z których pierwsza oznaczała szukanie, kluczenie, pośpiech, a druga była jasną i prostą oczywistością leżącą pod nogami. Odtąd Piotr poruszał się tylko prostymi drogami z bezwładnością bilardowej kuli; odbijał się od napotykanej przeszkody, zmieniał kierunek marszu i szedł prosto do przeszkody następnej. Mógł więc w sposób absolutnie nie przewidziany znaleźć się gdziekolwiek i nie odczuwać z tego powodu zdziwienia, ponieważ, aby się zdziwić, trzeba najpierw oczekiwać określonego stanu rzeczy, gdy tymczasem na jego miejscu pojawia się jakiś inny stan będący jawnym zaprzeczeniem oczekiwanego. Piotr nie oczekiwał niczego, a więc nie dziwił się także niczemu w ciągu pięćdziesięciu lat swojego życia. Nie zdziwił się nawet, gdy po zasianiu grządki nasionami niewiadomego pochodzenia i zabezpieczeniu jej przed kurami fosą półmetrowej głębokości i szerokości blisko trzydziestu centymetrów, kury zamiast wpadać w pułapkę, przeskakiwały ją swobodnie. To samo zrobiłby na miejscu kury – takie wytłumaczenie wystarczało mu w zupełności. Ten epizod napełnił go tylko wtórną niechęcią do wszelkiej myśli, planu, konceptu i projektu. Kiedyś trafił do opuszczonej stróżówki przy śluzie, a ponieważ wychodził i wracał bez przeszkód, pozostał tam na zawsze. Latem przychodzili do niego robotnicy z pobliskiej budowy, pili wódkę, grali w oko i opowiadali o kobietach, czasem mówili: zatańcz, Pioter, i dawali mu się napić, no, wypij, zatańcz, a kiedy tańczył obejmując nie istniejący kształt kobiety, przesuwając ręce po jej piersiach, zadzierając spódnicę i wsuwając paluchy w wilgotne zakamarki jej rozgrzanego ciała, zaśmiewali się, klepali go po ramionach, ale z ciebie dansior, ale z ciebie amant, Pioter, zostawiali mu resztki kaszanki i drobne pieniądze. Pewnej nocy przyszli we trzech z pijaną kobietą, mamy dla ciebie dziewczynkę, Pioter, zabaw się, pokaż, jak obracasz taki towar, potrząsał głową ze strachem, no, no, Pioter jest dżentelmen, zostawimy ci ją. Odeszli, a Piotr patrzył na kobietę przy zapalonej świeczce, a gdy próbował wyciągnąć rękę, ona zaczynała kląć i wtedy mamrotał jej przekleństwa w nabożnym skupieniu, klęcząc przy łóżku. Gdy przeciągając się zaczęła przecierać oczy, uciekł w popłochu ze stróżówki i ukrywszy się w pobliskich krzakach patrzył w napięciu na uchylone drzwi. Patrzył, jak oparłszy się ręką o róg domu, głęboko wychylona do przodu, w wymiętej spódnicy i poplamionej bluzce, drugą rękę przyciskając mocno do czoła rzyga, klnąc w przerwach zachrypniętym głosem. Patrzył przełykając ślinę, jak myje się w rzece, a potem chwiejnym krokiem odchodzi w stronę Miasteczka. Nocami wracała do niego, stawała w progu naga, pachnąca perfumami i drogim jedzeniem, biała i pulchna. Z odchyloną do tyłu głową zaczynała wirować coraz szybciej, złoty ząb połyski- 43 wał w rozchylonych ustach; pozostawał już tylko krzyk, głębokie ,,aaa” osypujące się po ścianie znieruchomiałych w mroku drzew, jak wtedy, gdy do Miasteczka przyjeżdżał karuzel, drewniane wozy ciągnięte przez traktor, kryjące barwny do zawrotu głowy świat, odświętny i wirujący, Piotr zadzierał głowę patrząc na krążące koło i żeby utrzymać się na nogach, obracał się coraz szybciej, żeby nie upaść, żeby nie upaść, i świat to był wielki karuzel, i tylko on śmiejąc się stał w miejscu poruszając nieznacznie nogami, żeby nie upaść, roześmiane twarze biegły dokoła rozpędzone szybkością, i upadł zatrzymując rozpostartymi ramionami zwariowany, kręcący się w kółko świat, a kiedy zataczając się wracał, nad prostą drogą wirowały kolorowe światła, cichnąc dopiero w otwartych drzwiach stróżówki. Czekał na nadejście kobiety w uroczystej pozie na zasłanym brudnymi szmatami wyrku – im bardziej czekał, tym dłuższe stawało się oczekiwanie, uroczyste napięcie przepoczwarzało się w niecierpliwe grymasy, ręce biegły w niewiadomym kierunku, sięgały i wracały puste, nikt nie nadchodził, tylko ciemność pochylała się nad chybotliwym płomieniem świecy. Siedział dalej, ale głowa pogrążała się w sen coraz niżej, aż opadła na piersi i teraz całe ciało pochylało się nad leżącym nisko snem. Ciche skwierczenie przywróciło mu nagle przytomność, rozejrzał się po ukrytych w półmroku ścianach, usłyszał narastający nad jego głową wibrujący gwizd. Podniósł oczy – pod sufitem na cienkiej nitce wirował olbrzymi pająk. Nabrzmiały odwłok przybliżał się i oddalał, rozcapierzone odnóża zakreślały koło zwielokrotnionym cieniem. Piotr skurczył się z obrzydzenia i wciągnął nogi na łóżko, ale pająk wirował bez opamiętania w powietrznym tańcu nie zwracając na niego uwagi, pochłonięty monotonnym rytmem. Pulsujący świergot przenikał teraz wszystkie zakamarki pomieszczenia. Oho, pomyślał Piotr i tym sposobem wieloletni nawyk niemyślenia został przełamany, to myślenie nie zastanawiając się potoczyło się potoczyście z góry na łeb, począwszy od słów „co by tu...”, „jak by tu...”, przybierając stopniowo coraz bardziej skomplikowane formy, na przykład „jestem”, „jestem tutaj i patrzę”, „patrzę i widzę”, zdało sobie sprawę z własnego istnienia przepoczwarzając się w niespodziewaną świadomość i Piotrem wstrząsnął powtórnie dreszcz obrzydzenia, jakby pod czaszką dojrzał siebie wczorajszego – wirującego bez opamiętania. Ekstatyczny gwizd przebił czaszkę i Piotr padł bez czucia pogrążając się w głęboki sen pełen zawrotów i męczących koszmarów. Gdy otworzył oczy, zobaczył, że pająk ucieka w kąt pokoju ciągnąc za sobą kosmatą smugę cienia. Leżał chwilę rozglądając się po mieszkaniu, jakby ujrzał je po raz pierwszy, bo w istocie po raz pierwszy zobaczył świat tak wyraźnie; kształty przedmiotów o odcinających się ostro konturach tkwiły w bezruchu nie zakłóconym żadnym podskórnym ruchem, który dotychczas zaskakiwał go i przerażał, gałęzie za oknem nie udawały niczego innego – po prostu poruszające się gałęzie, usłyszał monotonne skrzypienie dachu nie zapowiadające niczyjej obecności – naturalny skutek przewalającego się górą słonecznego wiatru. Ręce podniosły go, a nogi wyprowadziły i stało się to bez udziału tak zwanej woli, bo wola była teraz wolą myślenia hulającego pod czaszką jak w pustej remizie, a nie wolą podnoszenia się i łażenia bez widocznego sensu. Zresztą ciało jakby nie przywykło jeszcze do nowej roli. Tak więc podczas siedzenia i patrzenia na płynącą do zmierzchu rzekę, będącego, jak już wcześniej zaznaczyliśmy, pozoracją, w szczególności gęba puszczona jakby samopas nie potrafiła udźwignąć roli człowieka myślącego i zarazem starannie ukrywającego ten stan pod pozorami patrzenia; a to oczy wybałuszały się ponad miarę, a to nos (jak pies starający się zwrócić na siebie uwagę nieobecnego duchem pana) zaczynał podskakiwać i merdać pośrodku twarzy, a to wargi powtarzały w tępym zdziwieniu dziejące się w głowie myśli. 44 A myśl Piotra G., przycupniętego na nadbrzeżnym kamieniu, szła w następującym kierunku – najpierw pokręciła się po głowie bez składu i ładu, cząstkowa i nie złożona, potem zaczęła się ładzić i składać w coś, co można by nazwać hipotezą zaszłych wydarzeń. Tak więc był sobie jak dotąd ni taki, ni siaki, ni owaki, ni z przypadku, ni z wyboru, ni z pióra, ni z pierza – trochę odmieniec, trochę odyniec. I byłby sobie był dalej, jakby nie było tego, co było... ..,,ło” powtórzyły wargi bezgłośnie, a nos podskoczył nieco w górę i opadł na stosowne miejsce. A było jedno – pająk. No bo i co innego, jak nie pająk. Musiałoby być – a nie było, znaczy – tylko pająk. Ale żeby pająk jak pająk – niechby sobie żył. A ten był jak dziesięć, jak dwadzieścia pająków – wielki jak szczur... Widział kto pająka wielkiego jak szczur? Nie widział, bo nie ma... Ale był, bo on widział... W tym miejscu Piotr zauważył, że drogi, jakimi chadzają jego myśli, nie są tak proste jak te, którymi on sam dotąd chadzał; że dwie myśli, co idą prostą drogą stwierdzenia tego, co jest, nijak nie mogą dojść do żadnego wniosku. Ano, nie ma takich pająków... Ale ten jest, znaczy, musiał się skądsiś wziąć. Ze świata się nie wziął, bo tam takich nie ma – a jest tylko świat i on, Piotr... Znaczy, musiał się wziąć z niego... Wziął się z niego, wylazł na ścianę i robił karuzel. W nim był, jak szczur siedział, opętał go pajęczynami i drogi mu poplątał – ludzie na niego dziwnie patrzyli, bo w nim był pająk opętaniec. Ale już nie spojrzą – nie ma na co, teraz jest jak każdy – pusty. I z uczuciem lekkości, mimo odrętwiałych od długiego siedzenia nóg, podniósł się i poszedł w stronę stróżówki. W progu coś go zatrzymało – on tam siedzi, siedzi i czeka w ciemnym. Grzebał po kieszeniach szukając zapałek, wymacał wreszcie pudełko i lekko drżącymi rękoma potarł zapałkę. Na ścianach zachybotały cienie. Zapalił świeczkę i podniósł ją do góry – jeden z kątów zasnuty był ciężką pajęczyną, ale pająka nie było. Podniósł świeczkę na wysokość wyciągniętej ręki i wtedy poczuł raczej, niż dojrzał, ciemny kształt przemykający nad głową. Jakby kosmate odnóża przebiegały mu po plecach – machnął jedną ręką odganiając chwilowo popłoch. – Jest, to jest, ale nie we mnie – krzyknął prawie z ponurą pewnością siebie. Pająk wysunął się z kąta, zatrzymał się jednak, jakby osadziło go w miejscu spojrzenie Piotra – popuścił trochę spojrzenia, a ten na to popuszczone zaraz wylazł i okazał się w całej okazałości, z wielookimi oczami spoglądającymi uważnie i nieruchomo, obrzydliwy i nieśmiały w tym swoim niepewnym wielonogim przebieraniu. Spojrzał groźnie i odnóża lękliwe pobiegły wstecz. Zaśmiał się. Ja jego, a on mnie, pomyślał. – No, wyłaź... Potańczysz. Dansior... Kosmaty – jakby skorzystał skwapliwie z pozwolenia – wybiegł na środek sufitu, gdzie tkwił jeszcze hak i szczątki instalacji elektrycznej, i zawisł na nitce obracając się lekko dokoła własnej osi. Narastający dźwięk zaczął wypełniać pomieszczenie, pająk zataczał coraz szersze koła, gwizd stał się ostrzejszy, wciskał się teraz pod czaszkę wszystkimi otworami. Siła odśrodkowa wepchnęła pająka pod sufit, a błyskawiczny ruch obrysował w powietrzu ciemny okręg. Jakby gwizd lada chwila miał przeciąć nić, a rozcapierzony kształt uderzyć szczeciniastymi odnóżami i miękkim odwłokiem w twarz patrzącego. – No, już – nerwowym, chrapliwym głosem. – Już, mówię – podniesiony głos utonął we wszechobecnej wibracji. – Koniec! – wrzasnął histerycznie i w tej samej chwili pająk wystrzelił jak z procy lądując w gęsto utkaną sieć, która zakołysała się gwałtownie, nie pękła jednak. Włosy z jeżyły się Piotrowi na głowie. Poczuł po długotrwałym napięciu gwałtowne znużenie. Położył się wpatrzony w pajęczy kąt. Bronił się przed zaśnięciem, ale w końcu powieki opadły i zaczął się sen. Śniło mu się, że czyjeś oczy patrzą na niego uważnie i nieruchomo. Próbował rozchylić powieki, ale dociskał je ciężar tego obcego wzroku. W końcu udało się i w uchylone źrenice wcisnęło się ostre światło dnia. Biała ściana z utkanym z pajęczyny trójkątem przybliżała się i oddalała – była pusta. Poczuł niepokój, 45 nerwowo omiatał wzrokiem dostępne zakamarki, wszędzie nic. W końcu wsunął rękę pod głowę, uniósł nieco ciało i znieruchomiał – pająk przywarował na jego piersiach. Przestał oddychać czując narastający pod skórą dreszcz, mięśnie odmawiały posłuszeństwa jak we śnie, zdawało mu się, że płytki oddech opiera się na przylgniętym do koca głowonogim. Krzyk narastał mu w gardle, ale dobywał się tylko szept i ciche zawodzenie, pająk drgnął, jakby chciał posunąć się do przodu, i dopiero teraz krzyk uderzył mocno z monotonnego zawodzenia w pół ruchu głowonogiego, który rozpoczął szaleńczą rejteradę, zakosami umykając do kąta. Po co wylazł, myślał, ma swój kąt, ja mam swój, każdy w swoim, ja jego, on mnie... Ja do niego nie lezę. A może on chce znowu... – zadygotał czując prawie szczeciniaste odnóża wciskające się pod czaszkę. Wisiał w sieci podobny do czarnej, ponurej gwiazdy. Wstał, rozpalił w piecu i podgrzał wczorajszą kawę, po czym siadł za stołem i pił zagryzając kawałkiem zeschłego chleba. Rzucił okruch na podłogę, głowonogi przybiegł żwawymi kroczkami i znieruchomiał nad kawałkiem chleba, nawet nie dotknął, skorzystał tylko z okazji, żeby przysunąć się bliżej i teraz tkwił swoim zwyczajem w bezruchu. Piotr skulił się na krześle i niespodziewanie zapłakał cichutko jak przestraszone dziecko. Ten dzień był bezwietrzny i powierzchnia rzeki wyglądała jak wypolerowane ostrze siekiery. Siedzącemu nad brzegiem wydawało się, że rzeka stanęła zatapiając w nim wodniste oko i czeka na to, co musi się stać. Piotr wyobraził sobie, że pająk wrócił do głowy i każe mu wirować pod sufitem na sznurze – z szeroko rozstawionymi nogami i rozrzuconymi ramionami, z gwizdem zaciskającym się na gardle jak szorstka pętla. Karuzel, pomyślał, zrobi karuzel. Wrócił do stróżówki, gdzie pająk jakby czekał na jego przyjście wciśnięty głęboko w kąt. Piotr sięgnął po siekierę o długim stylisku, zostawił szeroko otwarte drzwi i wolnym krokiem posuwał się do pajęczego kąta. Stylisko przebiło sieć i koniec drzewca lekko trącił odwłok. Pająk skurczył się, ale zaraz sięgnął łapkami w stronę siekiery. Trącił go mocniej i kosmaty kształt wystrzelił z kąta. Zaganiał go w stronę drzwi, wreszcie udało się wypchnąć go za próg. Wyszedł za nim. Za drzwiami pająk zatrzymał się. Znowu powoli wyciągał siekierę, a gdy go trącił, ten skurczył się jak przy pierwszym dotknięciu, błyskawicznie wbiegł po wyciągniętym ramieniu na plecy i zeskoczył na podłogę. Piotr potknął się o próg i upadł nie wypuszczając z rąk siekiery – w tej pozycji tkwiący na środku podłogi pająk wydawał się większy niż w rzeczywistości. Tak, to tak, on chciał tak, a nie – to inaczej. Zbliżali się do siebie – Piotr na czworakach, w napięciu, nie wypuszczając siekiery z ręki, tamten na nerwowo drgających odnóżach, jakby szykował się do skoku. Podniósł w górę przednie łapki, które niespodziewanie sennym ruchem objęły spadające ciężko jak kamień ostrze siekiery, odwłok pękł z mlaśnięciem utopionym w odgłosie przecinanej deski i tylko pokryte szczeciną nóżki drgały w dogasającym tańcu. Uderzył ręką w stylisko, ale siekiera tkwiła mocno, jeszcze raz – wyszła. Teraz kręcił się dokoła, powoli ciągnąc rozpruty odwłok. Rozdygotanymi rękami przykrył go blaszaną puszką, następnie pochylił się czując osuwający się wewnątrz ciężar i słuchał cichego chrobotu. Zamknął puszkę pokrywką, wyniósł przed dom, wstawił do wygrzebanego siekierą dołka i położył na wierzchu ciężki kamień. Chrobot przycichł. 46 PTAK Trudno z całą pewnością orzec, co było przyczyną nagłej przemiany Piotra Cierpa. Być może pewne symptomy tkwiły już w jego nazwisku, które prowokowało los do akcji, a z przyczyn fizycznych niewykluczone są ruchy Browna, za pomocą których można wytłumaczyć wiele zjawisk nie mających uzasadnienia w prawach fizyki. Przyczynkarze próbowali ograniczać przyczyny tego złożonego zjawiska do aspektów administracyjnych, podkreślając, że w owym czasie nastąpiło wiele zmian personalnych w miejscowym magistracie. Zdarzyło się to w kilka dni potem, jak posadzono Cierpa w jednej ławce z Ligęzą. Spodziewano się po tym zestawieniu efektu statystycznej przeciętności; Cierp miał opinię ucznia spokojnego i rozgarniętego, Ligęza uchodził natomiast za krnąbrnego idiotę, co najwyżej przypisywano mu niekiedy działanie z premedytacją. Pierwszą ich wspólną akcją było wymontowanie śruby mocującej siedzenie, które tym sposobem przybrało pozór huśtawki i stało się ilustracją stanu chwiejnej równowagi pedagogicznej jedności przeciwieństw. Głośny upadek Ligęzy w czasie nauki języków obcych okazał się skromną zapowiedzią tego, co miało nastąpić. Następnego dnia bowiem doszło pomiędzy nimi do zakładu o płeć nie zidentyfikowanego gatunkowo ptaka wykonanego w obowiązującym stylu ludowym cepelia. Stworzenie to, zdobiące klasę od niedawna, jednym przypominało samicę cietrzewia, innym koguta głuszca wyczerpanego tańcem godowym. Ligęza upierał się tępo, że ptak jest bezpłciowy, jako że znamion płci w istocie nie było widać, a bezpłciowa może być tylko samica. Cierp żywił głębokie przekonanie, że ludowy twórca przedstawił na zamówienie Cepelii samca. – Ty mi udowodnij, że to samiec – ucinał z uporem wszelkie wywody Ligęza. Skończyło się więc na zakładzie – brak przekonującego dowodu miał stanowić o przegranej w wysokości trzech butelek rodzaju bełt, nie mówiąc oczywiście o niewymiernych stratach moralnych. Cierp spędził w łóżku bezsenną noc – dopiero z pierwszym brzaskiem zaświtał mu pomysł. Na pół godziny przed lekcją zabrał się gorączkowo do pracy – na pulpicie nauczycielskim ustawił krzesło, na krześle akwarium, którego zawartość – zadręczone mieczyki – wylał bez skrupułów za okno. Stało się to zresztą tematem wielu rozmów w pobliskim barze ,,Zacisze” (piwo wyłącznie do konsumpcji), klienci tego lokalu byli przeświadczeni, że to zepsuta partia piwa wywołała u nich zbiorowe delirium: jakoby pokazały im się w kałużach złote rybki. Kiedy na oczach oniemiałej klasy Cierp ostatnim pociągnięciem pędzla uwierzytelnił swój dowód, w progu stanął nauczyciel historii zwany Kremówą z racji swych sentymentów do Napoleona i żółtawozielonkawej karnacji. Piramida zachybotała się. Kremówa zatopił osłupiałe oczy w przesuniętym pulpicie, bo już samo przemieszczenie katedry zachwiało strukturą szkolnego ładu, a następnie powoli przeniósł wzrok na szczyt niezwykłej konstrukcji. Obaj, uczeń i nauczyciel, z trudem utrzymywali równowagę, jakby stali na jednej naprężonej linie. Trwało to niezmiernie długo. Obydwaj ugrzęźli w zgęstniałej ciszy. Wreszcie Kremówa ku ogólnemu zaskoczeniu powiedział nadspodziewanie spokojnie: – Proszę zejść. Te spokojnie wypowiedziane słowa przecięły niewidzialne nici utrzymujące pożałowania godną całość. Cierp runął ze szczytu, a za nim grzmotnęło akwarium rozpryskując się efektownie, na kawałkach szkła zatańczyło spadające krzesło. Jeszcze hałas nie zamarł, gdy Kremówa podłączył się do niego falsetem: – To, to... – krzyczał – to profanacja! Pornografomania! Piramidalna prefabrykacja! Kto to zrobił?! – ryczał, gdy na jego oczach pędzel sechł w drżących rękach sprawcy. 47 – Zły to ptak... – zaczął drżącym z emocji głosem, ale urwał, gdy ponownie spojrzał na ścianę. – Gniazdo! Gniazdo rozpusty! Cierp stał ze spuszczoną głową, pociągając nosem, co mogło oznaczać zarówno skruchę, jak i lekceważenie powagi sytuacji. – Wyjść! – Kremówa odwrócił się w stronę Cierpa, patrzył jednak ponad jego głowę. – Jutro poniesiesz konsekwencje tego wybryku natury! Włącznie z ostatecznymi! Reszta wyjąć kartki! Pisać. Praca kontrolna numer trzy. Imię, nazwisko, data. Punkt pierwszy, pisać: wymienić przyczyny wojen punickich. Podać siedem. Dwa, punkt drugi: wymienić wujów Napoleona Bonapartego. Trzy, pisać, podać królów polskich w porządku chronologicznym od zarania począwszy... Za Cierpem zatrzasnęły się drzwi. – Czas: dziesięć minut – dopadło go na korytarzu. Wieczorem tego dnia w miejskim parku zwanym przez okoliczną ludność srajborem odbyła się przy świadkach przemiana Cierpa w Ptaka. Wlał w siebie pierwszą butelkę nie chcąc jej dzielić z kolegami, tak jak oni nie dzielili z nim odpowiedzialności. Potem drugą. Zgarbił się przy tym, jakby na plecach skrzydła mu zaczęły kiełkować. Po trzecią wyciągnął tylko rękę, ale natrafił na pustkę. Gest ten stał się przyczyną dziwacznego monologu. – To już szczyt... Wszystko się zwraca... – z trudnością opanował odruch wymiotny. Płyn o ambitnej nazwie wino pustoszył młody organizm. – Wszystko się zwraca przeciwko mnie – uzupełnił po chwili. – Wygrywając przegrałem zarazem. Z wysokości poniżenie. Uuuuu – zawył żałośnie. – Broniłem prawdy i... wypaczyłem. Co wypaczyłem? Pytam. – Z tym wzwodem to żeś trochę przesadził – rzucił ktoś współczującym tonem. Cierp jakby tego nie słyszał, patrzył na swoją zawieszoną w powietrzu rękę. – Chciałem jedności, i co? Wyszedłem rozdwojony... widzę podwójnie, ale najgorsze jest to w środku. Żeby o tym, to musiałbym chyba podwójnym językiem. – Tak, Ptak – orzekli koledzy – trzeba było nie kaligrafować. Jakbyś się pospieszył, to byłoby na odpowiedzialność zbiorową. Zabrali się łakomie do osuszania ostatniej butelki. – Chciałem dobrze – westchnął Ptak i na wydechu opadł na ławkę. – Dobrze, to ty wiesz, co możesz... – Ligęza, który był fundatorem, nie miał litości dla zwycięzcy. – Jesteś w dołku, ale tak w ogóle to górą – współczuł ktoś powtórnie. – Zależy, z której strony patrzeć – zastrzegli się pozostali. – My nie zazdrościmy, chociaż doceniamy i rozumiemy. Zeszło na konkrety. Ptak bał się powrotu do domu – w rodzinie kultywowano pewne tradycje walki zbrojnej. Ktoś tam kiedyś coś wysadził, komuś innemu coś tam urwało. Nie miał wątpliwości, że gdy się ujawni, przemówią emocje. Wydawało mu się, że już słyszy tubalny głos ojca grożącego katorgą w sektorze prywatnym i matkę wypominającą mu karmienie piersią w czasach konsumpcyjnego niedosytu. Pomijając już pomówienia o degenerację i odchylenia nihilistycznoseksualne. Z czarnej otchłani dobiegały go jęki zszarganej świętości. Miał poczucie, że jak by się nie ustawił, to i tak wszystko będzie miał za plecami, a przed sobą tylko dno i brudną ciemność. Poczuł się nagle jak facet, który umarł przedwcześnie i ogląda własny pogrzeb, na którym nikt po nim nie płacze. – Zerwij się na tydzień, napisz list, że nie żyjesz, a potem wróć. Po śmierci się takie rzeczy wybacza. Ptak zaczął gruntownie rozważać tę możliwość z trudem mobilizując władze umysłowe – myśli rozbiegały się jak gromadka niesfornych dzieci. Gdy sięgnął do rodzinnej historii, przypomniał mu się przypadek niespodziewanego powrotu zza grobu. Pół wieku z hakiem upłynęło od 48 chwili, gdy Cierpom przekazano krzyż walecznych i list z gratulacjami oraz zawiadomienie o śmierci stryjecznego dziadka. Miał on umrzeć jako bohater w czasie odwrotu spieszonej kawalerii. Świadkowie jego śmierci, towarzysze frontowi, zjawiali się potem co jakiś czas. Wspominali, a przede wszystkim jedli i pili. Tymczasem uznany za poległego dziadek wrócił niespodzianie do życia i kraju jako Stefano Cerpi, obywatel brazylijski. Po polsku umiał już tylko na migi, a portugalskiego się nie nauczył z powodu awersji do języków obcych. Okazało się, że owego krytycznego dnia doznał kontuzji w głowę od własnego konia przerażonego przygotowaniem artyleryjskim i stracił chwilowo orientację w terenie. Ocknął się dopiero po sforsowaniu nieprzyjacielskich transzei. Z niewoli, którą wspominał z rozrzewnieniem, dostał się do Brazylii. Początkowo wegetował tam nędznie, nieznajomość języka okazała się przeszkodą w znalezieniu dobrze płatnego zajęcia, ale ten sam brak stał się niespodziewanie atutem, gdy dotarł do Rio de Janeiro – uznano go tam za głuchoniemego i przyjęto na posadę dziennego stróża w jednym z ekskluzywnych burdeli, jego domniemane kalectwo było gwarancją dyskrecji. Pracował tam wiele lat, a trwałoby to zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie chorobliwe przywiązanie właściciela interesu do personelu. Po kilkunastu latach dom przestał przynosić dochody, Stefan Cierp vel Stefano Cerpi postanowił więc wrócić do kraju. Powitalne przyjęcie nie udało się – dotknięty tym do żywego staruszek pożarł publicznie paszport i oszczędności. Nie zdołano ocalić niczego, na domiar złego przewrotny i łakomy starzec zniedołężniał na skutek dolegliwości żołądkowych i stał się niezwykle uciążliwy. Nawet Ptak miał do niego w dzieciństwie pretensje, że swoim nagłym przyjazdem przekreślił szansę na krewnego za granicą i skompromitował rodzinną legendę. – Ten numer dwa razy w tej samej rodzinie nie przejdzie – odpowiedział ponuro po dłuższym namyśle. Ligęza tymczasem nasikał do butelki, zakorkował ją i zabezpieczywszy plastykową czapeczką wsunął pod ławkę. Milczeli. Z krzaków srajboru dochodziły odgłosy wygniatanych gałęzi i miarowe sapanie, z którym konkurowało cykanie świerszczy. W ciemnych alejkach szeptami pełnymi emocji nawoływali się podglądacze. Jeden z nich skierował światło latarki na oblegających ławkę chłopców, ale spłoszony niezwykłością tej milczącej grupy umknął pomiędzy świerki znacząc drogę ucieczki trzaskiem gałęzi. – Pogonimy pedała? – nieśmiało zaproponował Ligęza, ale chętnych do zabawy ze zboczeńcem nie było. Jeszcze wczoraj staraliby się osaczyć go w trzcinach jeziorka Brukowego albo zapędzić na drzewo – pogoń za erotomanem należała do rytuału wieczornych spotkań w srajborze. Tego wieczoru jednak wisiało nad nimi widmo zbezczeszczenia. Rozeszli się więc bez słowa. Ptak spędził noc w nadpalonej muszli koncertowej. Także następnego dnia nie wrócił do domu – dwa dni grasował na skraju parku żywiąc się śniadaniami zabranymi dzieciom udającym się do szkoły. Po dwóch dniach owocnego oczekiwania na odnośne decyzje odbył się ponury apel. Klasy zostały zgonione na miejsce uroczystych spędów, ożywające jedynie z kalendarzowych okazji. Miało tu dojść do ogłoszenia tego, co, choć ściśle tajne, i tak było wszystkim wiadome. Uczniowie stali w karnych czworobokach, na rogach tych czworoboków stanęli wychowawcy – na twarzach tych ostatnich malował się wyraz uroczystej konieczności. Zapadła cisza, po której jak po czerwonym chodniku wszedł Dyrektor. Szedł, jakby nikogo nie było, jakby najkrótszą drogą podążał w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Zatrzymał się nagle z wprawą mówiącą o jego wieloletnim doświadczeniu i, jak obudzony z głębokiego snu, teraz dopiero dojrzał milczące zgromadzenie. Ale w tym nagłym dojrzeniu nie było nic z bezradnego zaskoczenia – gdyby było, stłumiłby je równie sprawnie, jak się zatrzymał. Postąpił parę kroków, 49 ale nie sztywno i w zamyśleniu, ale prywatnie jakoś i jakby intymnie, a potem spojrzał tak, jakby teraz dopiero sprawa doń dotarła i musiał ją rozstrzygnąć kompetentnie i nieodwołalnie. Ręce założył do tyłu i zmarszczył czoło. I... powoli wrócił na poprzednie miejsce. (Ileż to trzeba lat doświadczeń i rutyny, aby proste wejście i przejście stać się mogło dramatycznym widowiskiem. Ileż błyskotliwej wirtuozerii, aby samą obecnością wypełnić akcję. Erudycja wydaje się wobec tej niezwykłej umiejętności zwykłą kuglarską sztuczką.) Można by pomyśleć, że ceremonia przejścia i powrotu była tylko ornamentacją uroczystego przekazania wiadomości – ale prawda jak zwykle mija się z celem. Cisza bowiem pogłębiła się. Skrzypienie osiągnęło zenit, a nieruchomość u zenitu stała się ideą bezruchu tak napiętego w oczekiwaniu, że wystarczyłoby rękę zgiąć w łokciu gwałtownym ruchem, aby zgromadzeni padli jak ścięci, jakby ich napięcie powiązane było niewidzialnymi naciągniętymi do granic ostateczności nitkami. Teraz dopiero Dyrektor podniósł oczy i przeniósł wzrok na twarze stojących. Najbardziej zdyscyplinowani przestali oddychać. Patrzył na nich z troską – przelotnie, a jednak wnikliwie, i było w tym patrzeniu coś z przedsennego liczenia i coś z uważnej lektury, gdy z poszczególnych liter wyłania się sens zdań, akapitów i większych fragmentów. Zdawało się, że jego wzrok nada za chwilę sens zgromadzeniu. Nikt tego sensu jeszcze nie zna, ale pozna, pozna na pewno. Wyłoni się on jak słońce zza horyzontu oświecając obecność obecnych. Dyrektor chrząknął. I nagle z głębokiej ciszy, jak z zasadzki, jego głos rzucił się na uwagę słuchaczy. – Taaa... – powiedział. Po krótkiej przerwie ciągnął dalej lekko: – W naszej szkole, prawda, doszło, że tak powiem, do ekscesów, prawda, o których wszyscy wiemy, i nie ma potrzeby ani miejsca, bo to nie jest miejsce na jakiś tam, prawda, te... Taaa... Nasza szkoła ma znaczne osiągnięcia, jej autorytet w porównaniu z latami ubiegłymi poprzedniego stulecia wzrósł znacznie i wynosi powyżej średniej krajowej. Nasi uczniowie uczą się z zaparciem, a nasi nauczyciele z samorządem... tak, szkolnym, ustalili wiele nowych i nowatorskich dyrektyw. Nie wszystkie problemy zostały jeszcze rozwiązane po naszej myśli i my nie tracimy tego pola z uwagi, użyźniamy je i nawozimy, jak dobry rolnik swoją trzodę. Jesteśmy nowoczesnym gospodarzem, odrzuciliśmy bat i stosujemy nowoczesne środki audiowizualne. Zdajemy sobie sprawę z waszych bolączek i to jest naszym wspólnym celem, który sobie wytykamy. Wiemy, że nie jest najlepiej na polu nauczania języka obcego hiszpańskiego w naszej szkole,. a to z powodu braku nauczyciela tego języka obcego. Ale język ten jest przedmiotem nauczania u nas i pozostanie, pomimo przeróżnych knowań zmierzających do podważenia zaufania do naszych metod. Zdajemy sobie także sprawę, że nie najlepiej działa nasza stołówka, która od lat pięciu, to jest od chwili jej wybudowania, nie wydaje obiadów. Uruchomienie stołówki było wielkim przedsięwzięciem, jej wykorzystanie jest sprawą nas wszystkich. Pamiętajmy jednak, że w naszej szkole nikt nie głoduje, przeciwnie, każdy może sobie jeść, co mu się podoba. Są jednak wśród nas, żeby nie powiedzieć, ludzie, którzy za nic mają dobre imię naszej szkoły... Są to sprawy zbyt poważne, żeby o nich mówić. Powiem krótko: decyzją rady pe..., dobrze mówię, pedagogicznej uczeń Cierp zostaje wydalony. Społeczność szkolna oddaliła się pospiesznie do zwykłych zajęć zostawiając na marginesie Cierpa, zwanego także Ptakiem. Instytucjonalnie odtrącony wolnym, bezmyślnym krokiem zmęczonego zwierzęcia ruszył przed siebie ciągnąc torbę wypełnioną niepotrzebnymi już przedmiotami. Chodniki podsuwały mu kierunek marszu, niesiony tłumem przez zielone światła dotarł do brzegu rzeki i zatopił wzrok w monotonnym przepływie. Z tego zanurzenia wysnuła się niespodzianie myśl o przyszłości, bo przecież poddawanie się inercji przepływu to nie przyszłość, a jedynie uległość wobec nacisków, popchnięć, bezmyślne przyjmowanie falowania. Zaczęła go nurtować myśl. Wyżłobiła w nim koryto, a w tym korycie 50 wykarmiła się jego wyobraźnia. Był to być może kulminacyjny moment przełomu Ptaka. Wstał i ruszył na południe odmierzając nogami metry ojczystej ziemi. Wschody i zachody słońca poczęły następować po sobie z niezwykłą szybkością. Mijane miasta robiły wrażenie wymarłych, gdyby nie ludzie wyglądający na pierwszy rzut oka jak zastygli w bezruchu, który okazywał się w istocie nieskończenie wolnym ruchem. Ptak poruszał się jakby w innym wymiarze, nie czuł głodu, chłodu, owych sekundowych niewygód, wszystko zdawało się przepływać obok nie dotykając nawet naskórka. Docierały do niego nie wrażenia, lecz cienie ulotnych wrażeń. Pewnego niepoliczalnego dnia (mógł to być na przykład sobotni ranek) stanął na drodze, której cztery pasma przewijały samochody, pędząc je z południa na północ i odwrotnie. Rozejrzał się uważnie, po raz pierwszy od iluś tam dni. Jakby las. Tak, to na pewno las. Zielono. Trawa, drzewa, jakieś krzaki. Dużo tego wszystkiego. Odgłosy. Stuki i cyki. Jakiś chlupot. Rzeka, nie rzeka. Poszedł za tym głosem i po chwili dotknął wyschniętymi palcami połyskliwej powierzchni. Pochylił się i zanurzył w niej wargi. Był już późny wieczór, gdy uniósł głowę. Zwalił się na ziemię i zasnął. W czasie snu jego skórę pokryła zielona warstwa mchu. Strząsnął ją z siebie po tygodniu wraz z pamięcią o przeszłości – nie tylko nie mógł sobie przypomnieć niczego, ale nawet nie usiłował. Było tylko tu i teraz przeniknięte oczywistością jasną jak pogodny letni ranek, który go obudził. Nie zastanawiając się ruszył na poszukiwanie. Już po chwili zakończyło się ono sukcesem – puszka wypełniona białą farbą stała nie opodal szosy. Na jej wierzchu leżał pędzel pokryty nie zaschniętymi jeszcze soplami. Gęsta kropla farby spadła na asfalt. (Zatrzymajmy się na chwilę w .tym najzupełniej przełomowym momencie, aby dokonać kilku wulgarnych konstatacji natury psychosocjo-, a także metafizycznych. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Ptak odczuł tak czy owak rozumianą potrzebę ekspresji. Przemożną na tyle, że nie do opanowania. Jego społeczna dewiacja i odepchnięcie, połączone ze stresem i amnezją, utworzyły przedziwny gniot metafizyczny, samosterowny i obdarzony niezwykle kreacyjną intuicją. Tłumaczy to przynajmniej częściowo przedziwną sprawę puszki z farbą i jej dalszego zastosowania. To znaczy, sprawę odnalezienia puszki, bo pozostawienie było konsekwencją aspołecznej i imarnotrawczej postawy akonserwatora pasów ciągłych autostrady U-15.) W gorączkowym pośpiechu począł Ptak pisać owe niezwykłe teksty, które w ciągu paru miesięcy miały mu przynieść sławę. Była to skondensowana liryka, purenonsensowne aforyzmy szokujące niepospolitością skojarzeń – słowa następowały po sobie w kilkunastometrowych odstępach zgodnie z kierunkiem jazdy. Pierwszego dnia napisał sześć wierszy przemierzając przestrzeń dziesięciu kilometrów. Przy słupku milowym czekała na niego nagroda – potrącona przez samochód gęś. Była jeszcze ciepła. Spojrzał w niebo, ale nie było tam miejsca na jego wdzięczność – zaciągnęło się chmurami. Wszedł do lasu i pod piaszczystą skarpą upiekł gęś w glinie. Następnego dnia napisał cykl erotyków, które – mimo że nie zawierały żadnego słowa z dziedziny seksu – przepojone były wysublimowaną zmysłowością. Po ukończeniu cyklu zaczaił się w okolicach ostatniego wersu i śledził reakcje przejeżdżających. Już po godzinie fiat wiozący nobliwą parę wyglądającą na stare małżeństwo zatrzymał się na skraju drogi. Z głębi dobiegły chutliwe kląskania. Nie ruszał się z tego miejsca przez kilka dni. Przekonał się, że jest czytany z zainteresowaniem, a jego twórczość zbliża ludzi do siebie. Najbardziej wzruszyła go para młodych kochanków, którzy mówili do siebie w chwili kulminacji słowami jego wierszy. Oni też wyglądali na najszczęśliwszych. Odjechali dopiero po dwóch dniach zostawiwszy przez roztargnienie koc. Noce stawały się coraz chłodniejsze. Ptak posunął się w swych pracach daleko na północ. Nie wiedział jeszcze, że na drodze twórczej poprzedza go sława. Anonimowość i bezinteresowność 51 artysty intrygowała czytelników i entuzjastów, wśród których znalazło się także kilku renomowanych krytyków stołecznych. Jego utwory wymieniane były w dyskusjach literackich. Mówiono o świeżych środkach ekspresji, o atakowaniu wrażliwości odbiorcy chwytami zbliżonymi do reklamy, a przede wszystkim o spontaniczności metaforyki sięgającej do zasobów codziennych doświadczeń, lecz zarazem uniwersalnej, będącej ewenementem w świecie wymierających wrażeń. Nikt go nigdy nie widział, ale w literackich kawiarniach plotkowano o jego życiu erotycznym, o kobietach, które pod pozorem kontynuowania ambitnej lektury pojawiały się w zasięgu jego pędzla. Homoseksualiści dementowali te poglądy z przekonaniem, a poeta Poroń, wiecznie pijany cyklofrenik, autor nagrodzonego przed laty tomu ,,Garby kwiatów”, znany głównie ze swych tyrad przeciwko narodowi i zmianom klimatycznym, ryczał, że widział go na własne oczy żyjącego z przyrodą. Ucichł jednak, gdy ktoś spytał półgłosem, z czego on sam żyje. Mimo wszystko Poroń był najbliższy prawdy. Ptak oddawał się wyłącznie twórczości. Pochłonięty przez gwałtowną erupcję talentu tracił z oczu rzeczywistość własnego istnienia. Przychodzi jednak taki moment, gdy twórczość przestaje wystarczać. Jego erotyki o nie spełnionej miłości wymagały dopełnienia jak nie dokończone zdanie. Zaczął odczuwać niepokój, którego nie potrafił już przenieść na asfalt. Pochylony macał przed sobą czerń białym pędzlem. Znalazł się na zakręcie... Nie słyszał nawet gwałtownie hamującego samochodu. Czerń zatrzasnęła się nad jego głową, a następnie wyłoniła kobiecy głos: – Nic panu nie jest? Proszę pana, może pan mówić? – Mówić? O czym? – zapytał z pewnym namysłem i zemdlał po raz drugi. Ocknął się, gdy kobieta ocierała mu cieknącą z nosa krew. Obserwował ją spod zmrużonych powiek – była to szczupła blondynka o jasnych, niespokojnych oczach. Zamrugał powiekami, ale majak nie znikał, a nawet zabrał się do rozpinania mu guzików koszuli na piersiach. Ptak machinalnie wyciągnął przed siebie ręce – natrafił na miękki opór, przesuwał dłonie to w górę, to w dół badając materialność zjawiska. Zdziwione oczy patrzyły na niego z troską. „Materialna uległość” – wymamrotał plącząc się w detalach bielizny. „To niemal nekrofilia” – pomyślała kobieta czując na swoim ciele ręce ofiary. „Ja ją...” – zaczął swoją myśl Ptak i szukał przez chwilę odpowiedniego słowa. „Wykreowałem” – przypomniał sobie po chwili. „Odszkodowanie powypadkowe” – szukała dla siebie usprawiedliwień kobieta, ale wzajemne opory i tak już zostały przełamane. Późnym wieczorem znalazł się w mieszkaniu Barbary Biernat. Pracownia ta służyła niegdyś za pralnię lokatorom praskiej kamienicy, później lokal zagarnął nielegalny kuśnierz na melinę z wyszynkiem i innymi formami konsumpcji. Jego działalność okazała się jednak zbyt wszechstronna – łączny wyrok ośmiu lat więzienia za paserstwo, sutenerstwo, meliniarstwo i zakłócanie porządku publicznego zapewnił artystce względny spokój w pierwszym okresie twórczości. Pomieszczenie podzielone było kotarą na dwie części. W pierwszej umieszczone zostały sztalugi, palety, blejtramy, a centralnym punktem było coś w rodzaju męskiego torsu podziurawionego licznymi ranami, w które powtykano części garderoby, ołówki, pędzle oraz inne dające się wetknąć przedmioty. Część druga była natomiast gąbczasta i wymoszczona. Poza półką z książkami i zestawem materaców z gąbki znajdowały się tam trzy nienaturalnej wielkości misie. Dziwne kształty zawdzięczały one zawartości; jeden z nich był pojemnikiem na pościel i koce, drugiego – w zależności od pory roku – wypychano letnią bądź zimową garderobą, a w trzecim właścicielka przechowywała korespondencję i brudną bieliznę. Pod ścianą naprzeciw okna stała czarna wanna okolona plastykowym parawanem pomalowanym w sceny rodzajowe. W tym właśnie pomieszczeniu został Ptak osadzony na czas dłuższy. Ściągnięto z niego rozpadające się łachmany, wymyto w czarnej wannie i złożono w gąbki. Poddawał się bez oporów – w tym czasie rzeczywistość była dla niego rodzajem łagodnego miękkiego snu, niezwykłe napięcie twórcze równie gwałtownie, jak nastąpiło, przeobraziło się w stan krańcowego luzu. Po kilku 52 dniach w pracowni zaczęli pojawiać się jacyś ludzie, przyglądali mu się z uwagą, prowadzili zdawkowe rozmowy o nie obchodzących go sprawach i przynosili w podarunku różne części męskiej garderoby. Znany satyryk pozostawił mu wytarte dżinsy, krytyk poetycki koszulkę polo, a pewien konceptualista drewniane chodaki. Ptak próbował wychodzić na spacery – osłabiony długim leżeniem poruszał się niepewnie, już po kilkunastu krokach musiał szukać oparcia, a przed oczami wirowały mu różnobarwne plamy. Trzeciego dnia udało mu się dotrzeć do bramy. Wyjrzał na ulicę. Jakaś baba pchała dziecięcy wózek załadowany pyzami, apatyczny koń zaprzężony do platformy stał żując wędzidło. Nagle załopotały gołębie. Koń poruszył się niespokojnie. Pod kopytami rozciągała się lepka tafla asfaltu. Ptak cofnął się i uderzył plecami o mur. Kuśtykając i balansując ciałem dla utrzymania równowagi dotarł do drzwi. Aż do powrotu swojej opiekunki przesiedział nieruchomo rozpamiętując każdy szczegół wydarzeń z ostatnich miesięcy, które wyświetliła nagle uruchomiona taśma pamięci. Tego dnia Barbara Biernat przyniosła mu tom wierszy wydrukowanych białą czcionką na czarnym papierze. Na okładce (jakim sposobem?) widniało jego prawdziwe nazwisko. Milcząc długo przeglądał zawartość książki, a potem zaczął opowiadać chaotycznie i niewprawnie. W kilka lat później twórca słynnej Strofostrady, laureat nagrody wydziału drogowego i znany scenarzysta, miękko resorowanym fiatem wracał z wieczoru autorskiego. Przepełniało go kojące uczucie zadowolenia z siebie, wciskał więc gaz delikatnie, a w pamięci odliczał cenę biletu kolejowego od kosztów benzyny i oleju. W pewnej chwili pod kołami przesunęła się biała inskrypcja. Gwałtownie osadził wóz w miejscu. „Restaurują?” – przemknęło mu przez myśl. Farba była jeszcze świeża, opony rozmazały nieco napis. Wrócił do samochodu i ruszył powoli usiłując złożyć w całość kolejne fragmenty. „Raz – się Zocha – nachyliła – to ją cosik – wzięło z tyła – hej!” Nie miał już teraz wątpliwości, że to tylko echo nieudolnych epigonów. Przed maską samochodu prysnął do rowu jakiś ludzki pokraczny kształt. Ptak namacał pod fotelem poręczny lewarek i powoli otworzył drzwiczki. Tamten stał uśmiechając się głupkowato, a potem zaczął machać gwałtownie rękami i piać jak kogut. Lewarek wysunął się z rąk poety. Sięgnął po papierosy. – Zapalisz? Przytaknął skwapliwie i wyciągnął poplamioną rękę. – Dawno tak sobie malujesz? – Pewnie. U nas to każdy głupi potrafi do rymu. 53 MISTYFIKACJA Nacisnąłem klamkę, najpierw lekko, potem energiczniej, i żeby dodać sobie pewności zrobiłem dwa zamaszyste kroki. Moja energia natrafiła jednak na niespodziewaną przeszkodę – znalazłem się w strumieniu ostrego południowego światła, w którym rozpłynęły się kształty zapełniających pokój przedmiotów, i zawadziwszy nogą o krawędź dywanu utraciłem równowagę. – ...pan siada – przedarł się do mnie przez uliczny jazgot, dochodzący z otwartego okna, głos z lewej. W momencie, gdy to usłyszałem, balansowałem na brzegu dywanu i miałem do wyboru dwie możliwości: albo próbować powrotu do pozycji pionowej, co niechybnie musiałbym przypłacić utratą pewności siebie, albo – co wydało mi się wówczas bardziej naturalne – usiąść na podłodze. Siedząc już próbowałem przybrać wyraz twarzy, który potwierdzałby oczywistość mojej pozycji – gdy z prawej coś ciężkiego klapnęło. Poczułem pewien rodzaj przewagi – udało mi się narzucić rozmowie odpowiedni poziom, zanim się jeszcze zaczęła. – To jest Józio, mój podwładny – powiedział z góry ten z lewej, wskazując na kwadratową postać po prawej stronie. Moja przewaga była więc jeszcze połowiczna, ale uświadomiłem sobie istniejącą szansę – jeżeli Rozmowa potrwa dłużej, tego na górze zabolą nogi, gdy usiądzie choćby na krześle, będzie to ustępstwo wobec mnie; jeżeli nie usiądzie, poczuje zmęczenie, a być może także i ból karku – tak czy owak dalsze perspektywy tej sytuacji były bardziej korzystne dla mnie. – Kurpierwdu... – burknął tymczasem Józio na moje nieznaczne skinienie głową, a nogi z prawej przeniosły się na lewą. Ręka tego ważniejszego pogładziła krótką sierść na głowie Józia. Ten zmrużył ślepia i położył się wygodnie na brzuchu. Na twarzy Ważniejszego pojawił się tymczasem gumowy rozciągliwy uśmiech w całej gamie odcieni: od wyrozumiałej sympatii po złowróżbną dwuznaczność. Z tego bogatego zestawu wyłonił się wreszcie pobłażliwy uśmieszek i na stałe przylgnął do twarzy. Prymitywna imitacja tego grymasu wykrzywiła również twarz leżącego. – Jesteśmy tutaj prywatnie... – Ważniejszy zrobił znaczącą pauzę i mrugnął do mnie figlarnie, żeby nie powiedzieć – fikcyjnie. – Ouuu, ho, ho, ho! – rozciągnięty u jego stóp prymityw zaniósł się paroksyzmem śmiechu. – Szef jak coś powie, to można się ze śmiechu żes... Ważniejszy wraził mu w gębę czubek buta tłumiąc zakończenie zdania i wycedził przez zęby: – Zamknij mordę. Potężna żuchwa kłapnęła posłusznie. Najpierw dało się słyszeć skrzypienie miażdżonej skóry, a potem wycie stojącego. – Co za odrażający prymityw! – dyszał oburzeniem, gorączkowo usiłując rozsupłać sznurowadło. Nie bez trudu uwolnił nogę, ściągnął skarpetkę z butem w zębach. Przekrwione ślepia wyrażały najwyższe stadium niepokoju. Przyglądaliśmy się mu przez chwilę z kliniczną dociekliwością. – Trismus, szczękościsk – mruknął pod nosem szef kręcąc z niedowierzaniem głową. – Przydałby się łom. Józio wydał stłumiony jęk rozpaczy. – Nowy but. Kupiłem w komisie... Trzeba mu zatkać nos, bo przepiłuje fleki. Wydobył z szuflady plaster na odciski i przytwierdził go do nozdrzy podwładnego. – To parę minut potrwa... Będziemy mogli spokojnie porozmawiać – rzucił w moją stronę zapalając papierosa. – Zapłacę panu trzydzieści kawałków za pewną informację. 54 Przyszło mi do głowy, że nie wiem niczego, co byłoby warte trzydzieści kawałków, ale nie dałem tego po sobie poznać. Od chwili przekroczenia progu tego pomieszczenia osiągnąłem jakiś inny wymiar, którego inercji ulegałem w coraz większym stopniu. Grałem rolę nie znając słów. – To nie pociągnie za sobą żadnych realnych skutków – ciągnął szef tonem łagodnej perswazji. – Proszę sobie wyobrazić, że ktoś zjawia się u pana i żąda drobnej przysługi za dobrą opłatą. Chodzi tylko o gest, reszta jest fikcją. Konkretem jest tylko gotówka... No, nareszcie puścił. Co za bydlę! Józio z zapałem pucował rękawem marynarki ośliniony but, łapczywie wdychając powietrze. – Umówmy się, że chcę obdarować pana okrągłą sumą, ale potrzebny mi jest pretekst... Chyba rozwiałem pańskie wątpliwości? Nie będę pana nudził pryncypiami, chodzi nam przecież o konkrety – zawiesił głos i przyglądał mi się badawczo. – Zna pan J.? – powiedział to tak właśnie: „Jot”, jakby ten inicjał mógł oznaczać dla mnie jakąś konkretną osobę. – T y l k o p a n może nam pomóc w odnalezieniu tego człowieka. Przystąpił teraz do szczegółowego rysopisu podając przy tym znaki szczególne, opowiadał drobiazgowo o jego zwyczajach i sposobie bycia. – No więc? – Wydaje mi się sympatyczny – powiedziałem. – Sympatyczna jest pana naiwność, ale – proszę wybaczyć – pana sympatie są naiwne – pozwolę sobie na paradoks. – Ha – parsknął Józio raz, a potem jeszcze parokrotnie, co zabrzmiało jak urywane szczeknięcia. Ważniejszy stracił najwyraźniej wątek i zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem, tu i tam, tam i sam. Owo przemierzanie stało się jakby miarą zatrzymanego czasu, chodzeniem bez wyjścia, pułapką. Józio za jego nogą oczami, z oczami w oczach, a w oczach rozpacz. Ja w bezruchu i bezpoczuciu czasu, bo liczenie kroków na nic się zdawało, bo skoro zgubiłem początek, to do czego miałbym dodać owe przeliczone. Siedziałem więc nieruchomo i kątem oka z satysfakcją obserwowałem rosnące znużenie idącego. Nagle Józio nadspodziewanie zwinnie wychylił się do przodu i dziabnął mnie w łydkę, ten na górze krzyknął „brek” i szedł przez chwilę dalej, ale udało mi się podstawić mu drugą, wolną nogę, więc runął na dywan. Zerwałem się jak najszybciej na zesztywniałe po długim siedzeniu nogi. Stałem nad nimi, gdy sadowili się w nowym położeniu. Ważniejszy krzyknął „wejść” i w tej samej chwili, zanim jeszcze jego okrzyk dobrzmiał do końca, przez gwałtownie otwarte drzwi wbiegł nagi człowiek z twarzą zasłoniętą czarną chustą, a za nim, ramię w ramię, dwóch uzbrojonych w rozpylacze. Nagi zatrzymał się nagle, dostrzegłem błysk ognia i padłem na podłogę, obok mnie zwaliło się bezwładne ciało. Nim jeszcze zdążyłem ochłonąć, wywlekli go za nogi z pokoju, znacząc drogę dwiema strużkami krwi. Jeden z oprawców usiłował szybko zamknąć drzwi, ale w szparze między framugą i drzwiami zachrzęściły palce zabitego, dłoń rozprostowała się powoli w groteskowym geście pożegnalnym. Zamknąłem oczy i wydawało mi się, że ta gwałtowna scena była przywidzeniem, fantasmagorią zmęczonej wyobraźni, poczułem jednak cierpki zapach prochu. Otworzyłem oczy, na podłodze widniały nitki krwi, Józio oblepiał je właśnie papierowymi serwetkami. Leżałem w niewygodnej pozycji, oddychając z trudnością – Józio położył właśnie ostatnią serwetkę i pochylił się nade mną, usiadł mi na plecach, kolanami przyciskając ręce do podłogi. W chwilę później ostry ból wstrząsnął moim ciałem, zaczynał się w lewej dłoni. Przez doznanie bólu przebiło się dziarskie postukiwanie młotka, poczułem je raczej, niż usłyszałem. Teraz ból zaświdrował w prawej ręce, ponownie zastukał młotek i podłoga pochyliła się lekko; spadałem w dół próbując chwytać lecące obok przedmioty. – My nie żartujemy – przebiło się przez rytmiczne pulsowanie urosłych nagle do monstrualnych rozmiarów dłoni. 55 Między kolejnymi uderzeniami bólu przemknął mi pomysł, który wypowiedziałem, zanim zdołałem domyśleć do końca: – Muszę do ubikacji. Naradzali się szeptem i widziałem ich twarze, gdy patrzyli na mnie z troską i niechęcią zarazem. – ...lepiej chyba klepki, gwoździ już nie ma – dotarło do mnie. Józio zabrał się do podważania klepek. Podniosłem się ostrożnie i ruszyłem do kabiny, opierając o pasek końce trzycalowych gwoździ. Józio trzymał wartę pod drzwiami. Udało mi się w końcu ściągnąć spodnie. Mogłem teraz wyjrzeć przez uchylone okienko – w dole, głowa przy głowie przesuwali się ludzie. Skok z piątego piętra, i to jeszcze z rękami przybitymi do podłogi, nie wchodził w rachubę. – Już? – usłyszałem pod drzwiami. – Jeszcze nie – wystękałem wyrzucając przez okno szlafrok i wiklinowy kosz na śmieci. Następnie, pomagając sobie łokciem i zębami, założyłem haczyk. – Już? – niecierpliwił się Józio. – Jeszcze nie – wykrztusiłem gramoląc się na sedes i z radością niespodziewanej szansy uwolnienia nasunęło mi się skojarzenie mojej sytuacji z zabawą w chowanego. – Już?!!! – zniecierpliwienie Józia sięgało już widać szczytu. – Jeszcze nie! – krzyknąłem robiąc krok z parapetu na wąski występ w ścianie. Kiedy siedziałem już pod sufitem na rezerwuarze, z którego woda spływała do muszli klozetowej, wyciągnąłem szyję i ujrzałem na ulicy spory tłum gapiów. Ci, którzy byli najbliżej kosza i szlafroka, usiłowali się cofnąć, ale ze wszystkich stron napływali nowi, przepychając się i podskakując zaciskali wokoło ciasny pierścień. Poruszyła się klamka. – Już?!!! – w głosie Józia brzmiała determinacja. – Szukaj! – krzyknąłem i machnąwszy nogą ulokowałem but w samym środku tłumu. But podskoczył kilkakrotnie na gęstogłowym mrowisku, wybijając parę dziur, które zamknęły się szybko jak woda nad kamieniem. Ściana drżała tymczasem od ciężkich uderzeń, Józio z bliżej nie określonych przyczyn usiłował otwierające się na zewnątrz drzwi wbić we framugę. W chwilę później częstotliwość uderzeń wzmogła się, były one na przemian lżejsze i silniejsze – widać do wyważania wziął się też Ważniejszy. Ściana rysowała się coraz wyraźniej, zaczął odpadać tynk i podnosiły się kłęby białego pyłu. Podkurczyłem nogi i w tym samym niemal momencie drzwi wraz z framugą przeleciały łukiem pode mną. Na dwa utytłane kształty posypały się cegły i kawałki tynku. Ciężko dysząc dopadli otwartego okna. Na dole ruch uliczny był już zatrzymany, przez skotłowany tłum przepychały się wyjąc falsetem karetki pogotowia. Ci dwaj wyglądali przez okno w milczeniu, łapiąc z trudem oddech. Nad ich głowami unosiły się kłęby białego pyłu. Siedziałem zgarbiony na rezerwuarze, bezpieczny w białej mgle osadzającej się cienką warstewką na zębach i wargach. W swojej wyższości nad tymi u okna nie czułem bólu, a tylko emocję, od której drżały ciążące mi ręce. Tłumiłem wewnętrzny chichot i stukotałem bezwiednie klepkami, ale i ten odgłos nie ściągał mi na głowę żadnego niebezpieczeństwa, ginąc w tumulcie dochodzącym przez otwarte okno. – Ty skacz za nim, a ja zbiegnę schodami – wycedził Ważniejszy. – Wysoko, szefie... – skowyczał Józio szczękając przy tym zębami. – Na parapet! No... hop! – odruch podrzucił to wielkie cielsko. Stał teraz przygarbiony, a przez jego grzbiet przebiegały miarowe dreszcze. Uspokoił się jednak i tylko nerwowe siąkanie dowodziło wewnętrznej emocji. Ważniejszy wybiegł przeskakując stertę cegieł. Józio tymczasem znowu skowyczał, tym razem żałośniej i doniosłej. Przykląkł wreszcie i przycichł, przekrzywił głowę; wszystko wskazywało na to, że próbuje teraz myślenia. 56 Moja sytuacja stawała się coraz bardziej niewygodna. Obawiałem się nie tyle wyników Józiowych przemyśleń, co zwycięstwa instynktu samozachowawczego, walczącego właśnie z rezultatami wszechstronnej i zapewne długotrwałej tresury. Obie te przeciwstawne motywacje istniały obecnie w stanie chwiejnej równowagi, co szybko znalazło odpowiedni wyraz w zachowaniu Józia. Siadł okrakiem na parapecie i jedną ręką trzymając się kurczowo krawędzi okna, drugą potrząsał energicznie, jakby chciał się jej pozbyć. Ta czynność kosztowała go chyba dużo wysiłku, bo robił częste pauzy i popluwał wówczas przez okno. W końcu wstał, manipulował chwilę przy spodniach, po czym oddał mocz na głowy gapiów kotłujących się dokoła karetek. Gdy skończył, splunął kilkakrotnie i odwróciwszy się tyłem zaczął ściągać spodnie. Zrozumiałem wówczas, że wybrał prostszą wersję wykonania rozkazu, swoiste pars pro toto, z pomocą którego mógł jeszcze czas jakiś opóźniać ostateczne wypełnienie. Prymitywne kunktatorstwo Józia było dla mnie niebezpieczne, przycupnął twarzą w moją stronę, wystarczyło, żeby podniósł głowę... Ostrożnie spuszczałem nogę. Piętą dotknąłem jego czoła – nagle podniósł oczy, błysnęło w nich przez moment zdumienie i strach, i błyskawicznym podrzutem głowy chwycił mnie zębami za zsuniętą nieco skarpetkę. Popchnąłem go lekko, celując w nos, zachwiał się, nie wypuścił jednak skarpetki z zębów. Elastyczna materia wyciągnęła się, czułem, jak pod wzrastającym ciężarem zsuwa się powoli z mojej stopy. Jeszcze, tym razem mocniej... Odchylił się do tyłu z rękoma unieruchomionymi pod kolanami, bez żadnej już szansy na odzyskanie równowagi. Moment ostatecznego upadku odwlekał się jednak – był nieodwracalny, lecz rozciągał się w czasie, a zsuwająca się skarpetka była niezwykłym symbolem tego rozciągnięcia. Czułem się kapłanem jakiejś odwiecznej symetrii – ta sama czynność wydalnicza, która dla mnie stała się wybawieniem, dla niego oznaczała zgubę. Siedzieliśmy twarzą w twarz, połączeni upływającą skarpetką, reszta była już tylko kwestią czasu i bezlitosnego mechanizmu praw fizycznych. Skarpetka strzeliła bezgłośnie i odchylenie Józia zaczęło być spadaniem. Oddalający się ryk urwało ciężkie uderzenie, jakby spadł worek z kartoflami. Westchnienie tłumu – była w nim ulga oczekiwanego spełnienia... Przyszło mi na myśl, że to gapie biegnący do nie istniejącego wypadku spowodowali jego zaistnienie. Byli bezwiednymi twórcami nieoczekiwanego splotu przypadków, których ostateczną konsekwencją był mój czyn. Zbiegowisko, karetki pogotowia, cały ten tumult był do tej pory wielką mistyfikacją. Upadek Józia uzupełnił brakujące ogniwo, nieruchomy kształt leżący tam w dole nadawał sens wszystkiemu, co działo się dotychczas. Uświadomiłem sobie także inny, równie znaczący fakt. Rozmowa będąca dotąd jawnym nieporozumieniem stała się uzasadniona – byłem podejrzany. Kolejność faktów to rzecz mało istotna wobec moralnej i prawnej kwalifikacji czynu. Przekonałem się, że okrutne traktowanie, jakiego doznałem, było głęboko uzasadnione. Szczególne prawo miał do tego Józio, który był przecież m o j ą o f i a r ą. Poczułem ulgę, lekkość, która przyprawiała o drżenie. Nabierając powietrza wielkimi haustami, poprawiałem na sobie ubranie. Ostrożnie zszedłem po schodach i wymknąłem się na ulicę oświetloną już pulsującym blaskiem lamp rtęciowych. Fale gorąca napływające do twarzy nasunęły mi skojarzenie tych lamp z wielkimi termometrami. Zacząłem więc liczyć; przy trzydziestu dziewięciu zrobiło mi się słabo. Oparłem się o pobliską ścianę i głęboko wdychałem przesycone spalinami powietrze. Nagle wydało mi się, że ktoś pochyla się nade mną. Uniosłem głowę i ujrzałem kamienną rzeźbę Chrystusa zgarbionego pod ciężarem krzyża. Widziałem ją już wielokrotnie, ale dopiero teraz przyglądałem się uważnie. Z odrętwienia wyrwał mnie odgłos hamującego właśnie na przystanku autobusu. Gdy wsiadałem, wgramolił się za mną staruszek w szaliku zamotanym ciasno na szyi mimo ciepłego letniego dnia i grube babsko o niespokojnych oczach. Kilka miejsc było zajętych. 57 Obok kasownika śpiąc z otwartymi ustami stał jakiś mężczyzna. Staruszek grzebał po kieszeniach, w końcu wydobył bilet kolejowy i rozglądał się za kasownikiem. Kiedy autobus zatrzymał się gwałtownie, staruszek znalazł się naprzeciwko śpiącego i z namaszczeniem drżącą ręką wsunął mu bilet w rozchylone zęby. Ten zamknął usta i nerwowo poruszył szczękami. – Połknął! Znowu połknął... – zaskrzeczał z żalem staruszek i zaciśniętą piąstką stuknął w skroń śpiącego. Pijak otrząsnął się, spojrzał nieprzytomnie przekrwionymi oczyma. – Co... już? –zachrypiał. – Panie, mój bilet – w głosie staruszka świdrowała rozpacz. – Wont – popchnięty brutalnie staruszek przysiadł na najbliższym siedzeniu, opuścił głowę i natychmiast zaczął drzemać. Pijak tymczasem machając niepewnie rękami, jak ptak próbujący pierwszych ruchów skrzydeł, wyfrunął otwartymi drzwiami. Twarze pasażerów zobojętniały na nowo, tylko babsko patrzyło na mnie z nienawiścią, kręciło się, parskało. – Nawbija sobie gwoździ, zapuści kudły i myśli, że bógwico, mądrala, hypis, jogi jeden. Twarze jadących ożywiły się. – To są te klepki, co mu ich w głowie brakuje – odezwał się mężczyzna jadący w towarzystwie dwóch chichotliwych i krygujących się czterdziestolatek. – Że na takiego mężczyzny nie ma – ciągnęło babsko w wyższych rejestrach ośmielone aprobatą współpasażerów, zwracając się tym razem do drzemiącego staruszka. – A nie ma, nie ma... połknął – pokiwał głową z żalem staruszek. – Taki to nawet kobiety w poważnym stanie nie uszanuje, jak ten Mason w Ameryce. Zamorduje! Zgwałci, pederasta jeden! Na moje szczęście autobus od kilku już minut stał między przystankami. – Panie kierowniczy, czy to jest, kurwa, autobus, czy to jest poczekalnia? – krzepki głos ściągnął na siebie uwagę ludzi. Poczułem się trochę swobodniej. Kierowca podniósł maskę. – Panie kierowniczy, pan mi powie, co to jest: stoi i warczy – odezwał się ten sam głos. – Ludzie, jak wam się nie podoba, to wysiadajcie! – kierowca trzasnął maską i wgramolił się na swoje miejsce. Kiedy wyszliśmy, drzwi zatrzasnęły się i autobus ruszył ostro z miejsca. Znalazłem się na jakiejś klatce schodowej i zrobiłem parę kroków po schodach, a kiedy usłyszałem za plecami otwierane drzwi, przemknąłem się możliwie cicho na drugie piętro. Jedno z mieszkań ozdobione było trzema dzwonkami. Wybrałem trzeci, z napisem „Seminarium” – powolne, zdecydowane kroki słychać było coraz bliżej, serce zaczęło mi uderzać gwałtownie, czułem mdłości. Drzwi uchyliły się i – „proszę, proszę” – ciemnym korytarzem wszedłem do niewielkiego, słabo oświetlonego pokoju. Siedziało tam kilka osób – wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Zająłem miejsce w przedostatnim rzędzie krzeseł, a jeden z siedzących zaczął kontynuować przerwaną widać moim wejściem wypowiedź. – Naciągana problematyka to tak jak naciągane majtki: zasłaniają zamiast ukazywać – mówił dyskutant, pomagając sobie ekspresywną gestykulacją. – Dziękuję bardzo. Kątem oka zauważyłem wejście dwóch mężczyzn. Usiedli za moimi plecami tak, że nie mogłem się im przyjrzeć nie odwracając głowy. Tymczasem udzielono głosu następnemu; był to szczupły chłopiec o nerwowej, inteligentnej twarzy. – Nie mogę się zgodzić z moim przedmówcą. Mimetyzm... – tu przerwał i zaczął wykrzywiać twarz na rozmaite sposoby – jest robieniem gęby realności. Nie jest twórczością, ale podstawianiem luster, a więc sprowadzeniem działalności twórczej do rangi prostych zajęć fizycznych. – Jedyna szansa literatury to – znowu zrobił efektowną pauzę i w ciszy, która zaległa, dało się słyszeć skrzypienie krzeseł za moimi plecami. 58 – Przepraszam, czy możemy wyjść do ubikacji – usłyszałem znajomy głos. Jakieś ręce podniosły mnie z krzesła i znalazłem się za drzwiami. W świetle rozpoznałem twarze Ważniejszego i Józia. – Pan żyje? Józio miał podbite oko i spłaszczoną głowę, ale mimo to jego obecność wydała mi się czymś nieskończenie niestosownym. – Upadł na miękkie – stwierdził oschle Ważniejszy, otulając mnie kąpielowym szlafrokiem, tym samym, który wyrzuciłem przez okno. – To – wskazał głową na szlafrok – żeby pan nie wzbudzał sensacji. – Józio tymczasem energicznym ruchem ręki oderwał mi guziki od spodni i wsunął je pod wycieraczkę. – A to na wszelki wypadek, gdyby przyszła panu znowu ochota uciekać – dodał sprowadzając mnie ze schodów. Na dole czekała taksówka. – Pan bokser?... Milczeliśmy, a taksiarz mrugnął porozumiewawczo w lusterko. – Mnie tam, panowie, nic już nie zdziwi – bywałym tonem zaczął monologować. – Biorę wczoraj kurs spod hotelu, wsiada para, eleganccy oboje, zagraniczne łachy, każą się wozić po mieście, patrzę w końcu w lusterko, nie ma kobiety, co jest, zaglądam, o ty w życiu, taksa to nie burdel, mówię, i wypirgałem to kurestwo na chodnik. A ona mi mówi: – Coś pan, niedzisiejszy? Kopulacja wyszła z mody. – Takie są ludzie. Józio i Ważniejszy milczeli z kamiennymi twarzami. Taksówka zatrzymała się. Po chwili byliśmy znowu w tym samym pokoju. Józio paroma uderzeniami młotka wpasował mnie w podłogę, wyszedł do kuchni i wrócił z żelazkiem. – Szefie, wełna czy od razu na len? – postawił mi żelazko na obnażonych plecach i manipulował przy termoregulatorze. – Na razie wełna. Na plecach z cichutkim, nierównomiernym cykaniem budziło się ciepło, gorąco, żar świdrujący do kości. – Powiem wszystko – wykrztusiłem. – Stop – ulga i ostre pieczenie. – Wszystko! – wycharczałem heroicznie po długiej przerwie. Nic przecież nie wiedziałem, a nawet gdybym wiedział, skłamałbym. To jedno słowo kołatało mi się natrętnie po głowie. Żelazko już nieco wystygło, ale zetknięcie metalu z porażoną skórą wywołało ostry ból. – Nylon... sztuczny jedwab... wełna – dyktował Ważniejszy. – No?... – Powiem... – Chcemy wiedzieć, gdzie można go spotkać... – Będzie jutro... na cmentarzu... w południe – wiedziałem, że cmentarz już nie istnieje, że zrobiono na jego miejscu skwer, służący miłosnym schadzkom, konsumpcji taniego wina zwanego ,,bałaganem” i psich spacerów. Pomysł wskazania tego miejsca nasunęła mi moja obecna sytuacja – myślałem o śmierci, w dzieciństwie często bawiłem się na cmentarzu, który wówczas jeszcze istniał i sąsiadował z moim domem. Teraz był czymś nieuchwytnym, iluzorycznym, czymś, co dosłownie nie istniało w postaci cmentarza, a jednak było określonym miejscem. – To pańskie honorarium – niewielkie zawiniątko upadło obok głowy. W malignie i odrętwieniu kołatała się jakaś natrętna myśl. – Było, nie było, świnia ma ryło – wyskandował dziarsko Józio wyjmując gwoździe. Zapadłem w ciężki, męczący sen, w którym uparcie powracały epizody dzisiejszego dnia, przeinaczone i przedrzeźnione. Gdy otworzyłem oczy, byłem sam. Świtało. Znowu zasnąłem i 59 obudził mnie dopiero zegar wybijający jedenastą. Fizyczne dolegliwości ustąpiły pozostawiając tylko blizny na rękach. Gdyby nie to i obluzowane, przedziurkowane klepki, wszystko mogłoby być koszmarnym snem. Potknąłem się o coś leżącego na podłodze i usłyszałem stłumiony brzęk. I wtedy ogarnęła mnie panika – przecież zdradziłem kogoś, leżał tu jawny dowód, kogoś, kto mógł być kimkolwiek, kogo nie znałem, a może nawet znałem dobrze. Mógł się tam znaleźć przypadkiem. Fakt zdrady był prawdziwy, dokonany i opłacony – przypadek mógł być jedynie czymś subiektywnym, ważnym tylko dla mnie. To, co wydawało mi się przewrotnym pomysłem, mogło być obosieczne, mogło mnie samego zaskoczyć jakimś nieuchronnym zbiegiem przypadków. Gdy wybiegałem, mignęła mi w lustrze twarz moja, ale zmieniona nie do poznania. Uliczny zegar wskazywał za pięć dwunasta. Biegłem pętany mdlącym doznaniem nagłego wysiłku. Biegłem wbrew nogom przeciwstawiającym się z ciastowatą biernością. Minąłem ostatni dom i nagle znalazłem się w strumieniu ostrego, południowego światła. Zobaczyłem dwie znajome sylwetki i doznałem uczucia ulgi – wkoło było pusto, w promieniu setek metrów nikogo. Ci dwaj ruszyli w moją stronę. Zacząłem uciekać w kierunku trawnika, rozpostartego jak wielki zielony dywan. Nagle, zdrętwiałą stopą zaczepiłem o krawężnik. Siedziałem rozcierając skręconą nogę, gdy pochylali się nade mną. – Rysopis się zgadza, blizny na rękach też – komunikował Józio. – A jednak... Myślałem, że kłamie – powiedział w zamyśleniu Ważniejszy. 60 IMITACJA DZIARSKIEGO MARSZA Teraz ta nagła tożsamość: łóżko, on, dywan, stół – wszystko zrównane do poziomu podłogi, płaskie i podstawowe. Wyjście, powrót, dom. Pełznąca po okiennej ramie mucha, której łażenie w kwadratowe koło wydaje się paradoksalnie drogą naprzód. Wyjście bez wyjścia, studia bez perspektyw i powracający jak mdłości powrót. Dbałość o poziom, co oznacza chodzenie najkrótszymi drogami po płaskim. Jak nieuchronny werdykt: wyżej dupy nie podskoczysz. I marzenia o hierarchii dni, godzin. Myśli o zniesieniu podłogowej demokracji wyjść bez wyjścia i powracających jak mdłości powrotów. Albo to myślenie teraz: nie jakby on sam myślał, ale jakby coś w nim myślało bez udziału woli, bez ładu i składu. Musi w tym wszystkim być jakiś zaczep, żeby ucapić i mimo ograniczeń – nad poziomy. Jego myśli, myślątka, idące dotąd po omacku rączka w rączkę, zaczęły się gubić, iii, yyy, mmm, zzz... Jakby mucha. Co mucha? No, mucha – łazi po ścianie. No to co. Nic, mucha jak mucha, zwyczajna. Swołocz. Bezcześci portrety i roznosi zarazki. Niepożyteczna. Brrrdąg! Kawałek tynku zafurgotał po ścianie, ale w dogasającym echu ponownie zaczęło się tlić natrętne brzęczenie. Unosiło się nad beznogim butem jak ironiczny duch upadłego czynu. Drżącymi z nagle wyzwolonej zaciekłości rękami łamiąc kilka zapałek podpalił w końcu gazetę i ruszył ostro tropem brzęczenia. Mucha pikowała w dół. Ucichła nagle. Szukał wątłego truchła pod czarnym pierzem, które podrywało się do niemrawego lotu, jakby spłoszone przez niecierpliwe palce. Pochylonego nad podłogą zasłaną konwulsyjnie skręconymi strzępami zadrukowanego papieru dopadło doznanie miałkości poszukiwań. Bezskuteczna wielokrotność kompromitowana ulotną pojedynczością. Ogniem i butem na takie bez mózgu prawie. Muchołap. Czworonóg. Wstać i oczyścić się. Zaczął niby od niechcenia zgarniać nogą popiół i połamane zapałki. Niespodziewanie zadźwięczała triumfalnie pod oknem. Puknęła w szybę. Zrobił krok w tę stronę. Z desperacją postukiwała w brudną taflę szkła. I wtedy spokojnie obliczonym gestem rozgniótł ją palcem. Mogłoby się wydawać, że uśmiercenie muchy nie zamykało się w samym fizycznym fakcie zniszczenia niepożytecznego owada, lecz miało pewien sens ogólniejszy: symboliczny, metaforyczny czy nawet paraboliczny. Otóż nic podobnego... Coś się jednak musiało stać – może nie całkiem to, czego oczekiwał, ale także nie to, co było byle jakim pozorem dziania się, odsłaniającym swój pozorny charakter już następnego dnia po przebudzeniu. Bo następnego dnia... Następnego dnia, zanim jeszcze światło osiadło na uchylonej źrenicy, oświeciło go wewnętrzne poczucie, że udało mu się zostawić coś za sobą, ową miałkość poczynań i dokonań. Był pewien, że podobny epizod już mu się nie przytrafi i nie była to fałszywa świadomość chwilowej przemiany, lecz rodzaj głębinowego doznania. Gdyby wyłącznym motywem ludzkiego działania był bezkrytyczny entuzjazm, to zerwałby się natychmiast z łóżka i ruszył przed siebie zmierzając do wybranego celu. Ale motywy tworzą chwiejną równowagę – wraz z nagłą i bezkrytyczną akceptacją działania narodziła się krytyczna opozycja połowicznie paraliżująca wszelkie próby czynu. Pomiędzy afirmacją a opozycją biegła linia, przecinając ciało mniej więcej wzdłuż kręgosłupa. Rozłam wewnętrzny osiągnął bowiem ów klarowny stan, w którym wszelkie objawy widoczne były gołym okiem. Prawe oko pozostało więc zamknięte, podczas gdy lewe spoglądało zupełnie trzeźwo. Jedna część mózgu domagała się natychmiastowego i bezwarunkowego czynu, druga natomiast broniła zawzięcie bezruchu i sta- 61 gnacji. Próba zrobienia pierwszego kroku zakończyła się nieoczekiwanie szpagatem, a podczas zapinania koszuli, naciągniętej po długiej szarpaninie, za lewą ręką posuwała się prawa i odpinała zapięte przed chwilą guziki. Owa tak drastycznie uzewnętrzniona walka wewnętrzna zakończyła się rodzajem kompromisu. Zwycięstwo wydaje się często bezsporne i niepodważalne, ale gdy wnikliwiej spojrzeć na jego realne skutki, okazuje się na ogół efektownym zwieńczeniem końca dzieła wzajemnych ustępstw. Tak było i w tym wypadku: obiektywnie zwyciężyła chęć działania, ale nie była to już czysta afirmacja czynu jako takiego w jego rozciągłej ogólności, lecz potrzeba sceptyczna, uruchamiająca mechanizm sceptycznej samokontroli. Krytyczna opozycja zrezygnowała więc z odpinania zapiętego i rozwiązywania zawiązanego, odpięła natomiast i rozwiązała sztywny gorset ślepego entuzjazmu. Gdy wszystko dokoła zastygło w nieładzie, a lekkie wahadła spopielałych gazet przestały się poruszać i zdawało się, że dalszy ciąg akcji podtrzymuje tylko bicie serca, ściana będąca zawsze poza wszelkimi podejrzeniami wyłoniła prowokującą ze wszech miar niespodziankę. Oto ze ściany powojennego przecież mieszkania, nie naruszając zwartej struktury cegieł i tynku, wyłoniło się coś nieprawdopodobnego. Najpierw do połowy – co zresztą w początkowej fazie nie było jeszcze pewne – a w chwilę później pozwoliło się oglądać w całej okazałości, o ile słowo ,,okazałość” było w tym szczególnym przypadku na miejscu. Jeśli bowiem całość tego robiła wrażenie nie do opisania, to poszczególne elementy dawały się od biedy opisać. I tak, zaczynało się to świńskim ryjem, który sam w sobie byłby może najbardziej ludzką częścią wzmiankowanej całości, gdyby nie efekt, że służył on do utrzymywania w stanie chwiejnej równowagi wielkiego nakrapianego jaja. Dwugarbny korpus wytatuowany był w pasy dla pieszych i utrzymywał się, obrażając prawa fizyczne, na wątłych kaczych łapach. Z tyłu sterczał triumfalnie szczurzy ogon, a spodem ciągnęły się dwoma rzędami kobiece piersi, które od czasu do czasu dawały wytchnienie kaczym łapom. Było to ponad wszelką wątpliwość monstrum – sprawą do wyjaśnienia pozostawało wszakże jego pochodzenie. Ponieważ na pierwszy rzut oka, a tym bardziej po wnikliwej obserwacji, urągało ono najbardziej nawet liberalnej zoologii, pozostawała możliwość halucynacji. Jakby mało było samego wyglądu (o ile słowo ,,wygląd” może mieć w tak jaskrawym przypadku zastosowanie), monstrum zaczęło się posuwać ku przeciwległej ścianie. Oczy zajarzyły się zielonkawym światłem, łapy zaklaskały po bezwłosych bokach do taktu, a piersi przejmując ich rolę poruszyły całość nadając jej pozór gąsienicy defilującej przy akompaniamencie odgłosów fałszywie imitujących dziarskiego marsza. Zanim ryj dotknął ściany i wniknął w nią osmotycznie, tak jak z niej wyniknął, wykatapultował nagle olbrzymie jajo, które z trzaskiem rozbiło się o sufit. Po zjawisku pozostały tylko szczątki jaja, smród siarkowodoru i osłupienie. Mimo wszystko to coś było przecież przed chwilą i wykazywało podobieństwo do rzeczywistości, chociaż w rzeczywistości empirycznej jego istnienie było wręcz obraźliwe. Gdyby doświadczył tej sceny człowiek religijny, po zobaczeniu tego, co mu było dane widzieć, przestałby zapewne wierzyć w Boga. Ale on wierzył głęboko, że Bóg nie istnieje – wobec tego żadna wyższa instancja nie mogła ponosić odpowiedzialności za powołanie do istnienia tak nieboskiego stworu. Nie mógł on stanowić także wytworu imaginacji. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie tego sam z siebie. Pozostał niesmak. Pod nogami idącego przesuwały się metry betonowego chodnika. Coś gryzło go wewnętrznie nie zostawiając widocznych śladów, a więc nie dając także możliwości ich zabliźnienia. Gryzło w miejsca niedostępne zajadle, choć bezzębnie, a w rezultacie ostrzej od najostrzejszego zęba. Bo 62 idealna ostrość przechodzi nieuniknienie w nicość, która jest być może najostrzejszą formą ostrości. Że też właśnie jemu, obywatelowi kraju środka Europy mającego wspaniałe tradycje metafizyki folklorystycznej, musiało się przydarzyć t a k i e objawienie. Zazgrzytał zębami snując tę myśl tak paradoksalnie niepomyślną w sytuacji wymagającej jasnych celów i pokaźnych środków. Idąc doszedł do wniosku, że jego myśl krąży po śnieżnej krainie, gdzie nie ma przetartych szlaków i nie widać celu. Sformułował więc pospiesznie roboczą dyrektywę na dalszą drogę. Brzmiała ona: wiem, że muszę. Wielkość dwóch pierwszych słów była ugruntowana filozoficzną tradycją i nie nastręczała żadnych wątpliwości, a następujący po nich imperatyw brzmiał wprawdzie kategorycznie, ale... To właśnie „ale” zmniejszało jego wymiar przynajmniej o połowę. Próbował dołożyć tam słowo „działać” i „być”, ale jako formalne dopełnienie nie spełniały one warunku spełnienia. „Działać” uruchamiało nowe wątpliwości i nowe potrzeby dookreśleń. „Być” podsuwało dwa rozwiązania, z których pierwsze okazało się cytatem, a do tego chwiejną alternatywą, a drugie otwierało nowe perspektywy zwątpienia oraz domagało się przydawki, której odnalezienie nastręczało te same trudności co odszukanie najważniejszego ogniwa. Pozostawało więc iść w nieokreślonym kierunku z nadzieją, że kiedyś się zajdzie, ale taki wybór pociągał za sobą pewne niebezpieczeństwo – długotrwałe chodzenie mogło przejść wszelkie oczekiwania; im dłuższy byłby marsz, tym stawałby się rzeczywistszy od iluzorycznego celu, od którego przeczucia mijałoby coraz więcej czasu. Chodzenie, które przeszło samo siebie, okazałoby się w końcu celem samym w sobie, a wtedy byłoby już za późno. Aby dojść do punktu, który osiągnął nasz bohater idąc ulicą, aby więc dojść do tego punktu rozważań pomijając jednak ich meandryczną drogę, przywołajmy przykład. Oto wieziemy dziecko w nie znanym mu kierunku. – Dokąd jedziemy? – pytamy. – Do tego drzewa, ooo... – A teraz, kiedy je minęliśmy? – Do tamtego kamienia. – I co będzie dalej? Kamień za nami. – Znowu drzewo. – A potem? – Znowu jakiś kamień. I tak dalej, aż dziecko powie, że potem po prostu staniemy, bo skończy się benzyna – i to właśnie jest najbardziej plastyczna formuła tego, o co nam chodzi. W tym punkcie przerywamy refleksje, które refleksem nie nadążają za biegiem wydarzeń i które nie są reflektorem oświetlającym biały obszar Syberii naszego bohatera, gdzie wszystko jest na tyle jasne, aby można to było nazwać białą plamą. Poszerzy to wprawdzie przestrzeń wątpliwości, ale zmieści się zgoła w dialektyce zewnętrznego i wewnętrznego. W czasie gdy zajęci byliśmy poglądową formułą chodzenia, które przeszło samo siebie, nasz bohater odkrył na własny użytek banalną prawdę, z której wyciągnął daleko idące wnioski: proces życia zmierza ku swemu finalnemu i naturalnemu spełnieniu, jakim jest śmierć, a ponieważ natura wykazuje zdumiewającą celowość, przeto śmierć jest celem życia. Umrzeć wydało mu się najdoskonalszym spełnieniem imperatywu potwierdzonym praktyką, sofistyką, statystyką, kazuistyką i czort wie czym jeszcze, i owa banalna prawda zdała mu się tak absolutna, że w pół kroku opadła go idea samobójstwa, co było prostą konsekwencją myślenia o rzeczach nieskomplikowanych w sposób pokrętny. Koniec stał się więc początkiem prostej drogi po kwadratowym obwodzie koła. 63 Ponieważ uważał się w głębi ducha za człowieka nie wtajemniczonego, a także nie miał właściwie niczego, co było, ten brak zdał mu się beznadziejnym brakiem możliwości. Doznał głębokiego poczucia bezsensu. Idea samobójcza znalazła podatny grunt i na przestrzeni dwóch decydujących kroków rozwinęła się w mocne postanowienie. Niecierpliwość wykluczała wszelkie żmudne przygotowania, a także wiązanie pętli, skoki czy cięcia – pozostało tylko odcięcie się od podstawowego źródła zasilania, jakim jest powietrze, autolikwidacja przez natychmiastowe zaniechanie. Stanął więc i zaniechał. Ten wyrafinowany oportunizm był w istocie dość naiwny, po kilkudziesięciu sekundach okazało się, że na samym zaniechaniu rzecz się nie kończy. Potrzebna była praca, praca i jeszcze raz praca, bezsensowna jak zatrzymywanie syzyfowego kamienia. Powietrze wciskało się do rozpędzonego krwiobiegu wszystkimi porami, oddalając moment zakończenia o organicznie niezbędną jednostkę czasu pracy niewykonalnej. Przechodnie mijali go początkowo obojętnie. Potem, gdy zrobił się manifestacyjnie czerwony, a jego oczy wytrzeszczyły się ponad przeciętną miarę, niektórzy zaczęli przystawać przyglądając się z lekkim zainteresowaniem. Czerwień pogłębiała się, lecz nie mogła pogłębiać się nieskończenie, więc co cierpliwsi (nauczeni ziemskim doświadczeniem, że wszystko, co ma swój początek, zmierza nieuchronnie do końca) tkwili w oczekiwaniu na finał tego niezwykłego zjawiska. Patrzących przybywało, tak że nieliczna dotąd grupka rozrosła się w spory tłum. Tłum jako taki stanowi żywioł, a jako żywioł zatraca jakiekolwiek cechy indywidualne, tłumem rządzą prawa najbliższe ścisłości praw fizycznych. Przepływ informacji jest prawie identyczny w każdym środowisku: ci z kręgów najbliższych miejsca wypadku snują przypuszczenia, które przekazują dalszym jako fakty, tamci z kolei dalej, tym, co już nie bardzo widzą, co i jak. Największy wkład mają ci, którzy ani nie widzieli, ani nie słyszeli – im mniej są wtajemniczeni, tym większą czują potrzebę, bo jest ona integralnym składnikiem misterium. Dokonują więc samowtajemniczenia i wtajemniczają dalszych niewtajemniczonych. W tym wypadku pewna wrażliwa osoba zadzwoniła na komisariat, że nie znany osobnik owinięty w transparent próbuje się podpalić publicznie, druga na pogotowie, że na trotuarze ulicy Głównej jakaś staruszka rodzi w prymitywnych warunkach. Ktoś na wszelki wypadek wezwał także straż pożarną. Ruch uliczny został wstrzymany, bezsensowny tłum rozrósł się w masy, których nieartykułowany pomruk zaczynał nabierać groźnego sensu. Gdy karetka pogotowia, radiowóz i wóz bojowy próbowały nie bez trudności dotrzeć na miejsce wypadku, zdarzyło się coś przypadkowego, a zarazem koniecznego. W pobliżu centrum zbiegowiska stał kryty pojemnik na śmiecie, na ten właśnie pojemnik wgramolił się osobnik w ciemnym garniturze. Podniósł rękę, aby utrzymać równowagę, co mogło jednak wyglądać na gest oratorski, i w tej chwili, gdy jego dłoń zakreśliła w powietrzu dwuznaczny łuk, ludzie stojący z tyłu cofnęli się o krok, żeby lepiej widzieć wyniesioną nad tłum osobę, a ci, którzy byli do niego zwróceni twarzą, zostali popchnięci przez stojących za nimi, którzy zrobili z kolei krok do przodu z tego samego powodu, dla którego stojący z tyłu cofnęli się. Pojemnik zachybotał i osoba w pół gestu runęła w tłum. Głuchy jęk tysiąca nadał temu upadkowi nad wyraz dramatyczny pozór. Niemal natychmiast w rewanżu za tak brutalne pozbawienie prawa głosu owego osobnika poturbowano niepozornego człowieczka, który mimo słonecznej pogody nosił płaszcz od deszczu. Tymczasem zbliżał się finał; północna część zgromadzenia zaintonowała hymn, który zmieszał się z ciągnącą od południa pieśnią kościelną i przeciągłym wyciem wjeżdżającej w środek karetki pogotowia. 64 Nasz bohater w tym właśnie momencie zaczynał tracić przytomność, lecz nim osunął się na ziemię, podtrzymały go mocne ręce lekarzy.