JULIAN MAY PRZECIWNIK SAGA O PLIOCEŃSKIM WYGNANIU (PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA) Trzem mistrzyniom różdżkarstwa: Julii Feilen May, matce Normie Olsen, nauczycielce Ruth Davies, sąsiadce w podzięce. WIELOBARWNY KRAJ Streszczenie Wielka Interwencja w roku 2013 otworzyła ludzkości drogę do gwiazd. Do roku 2110, kiedy zaczyna się akcja pierwszej części sagi, Ziemianie zostali pełnoprawnymi członkami dobrowolnej konfederacji planetarnych kolonizatorów Środowiska Galaktycznego, które miało wysoko rozwiniętą technikę i umiejętność dokonywania zaawansowanych operacji mentalnych zwanych metafunkcjami. Geny odpowiedzialne za pięć głównych zdolności metapsychicznych - jasnosłyszenie, zniewalanie, kreatywność, psychokinezę i korekcję czy inaczej uzdrawianie - stanowiły dziedzictwo ludzkości od niepamiętnych czasów, lecz rzadko się ujawniały, pozostając w stanie uśpienia, aż do schyłku dwudziestego wieku, kiedy w wyniku ewolucji zaczęło się pojawiać coraz więcej czynnych metapsychików. Pięć założycielskich ras Środowiska obserwowało rozwój ludzkości przez dziesiątki tysięcy lat. Jednak dopiero po rozpaczliwym telepatycznym apelu czynnych Środowisko zdecydowało się na interwencję. Po naradach postanowiono przyjąć Ziemian do wspólnoty „przed osiągnięciem dojrzałości psychospołecznej" ze względu na ogromny potencjał metapsychiczny i możliwość prześcignięcia innych ras. W gorączkowych latach po Wielkiej Interwencji rozwiązano niemal wszystkie problemy Ziemi. Zlikwidowano choroby, nędzę i ignorancję. Przy pomocy kosmitów Ziemianie skolonizowali ponad siedemset planet, które wcześniej zbadano i uznano za odpowiednie do zamieszkania. Ziemianie nauczyli się rozwijać siły metapsychiczne poprzez specjalne szkolenie i inżynierię genetyczną. Chociaż liczba ludzi z czynnymi funkcjami metapsychicznymi wzrastała w każdym pokoleniu, w roku 2110 większość populacji była „normalna", to znaczy posiadała metafunkcje bardzo słabe albo utajone, nie nadające się do wykorzystania z powodu barier psychologicznych lub innych czynników. Codzienną działalność społeczno-ekonomiczną Państwa Ludzkości Środowiska prowadzili „normalni", ale metapsychicy zajmowali uprzywilejowane stanowiska w rządzie, nauce i innych dziedzinach, w których mentalne zdolności były cenne dla Środowiska jako całości. Tylko raz, między Wielką Interwencją a rokiem 2110, wydawało się, że przyjęcie ludzkości do Środowiska było błędem: w roku 2083, podczas krótkiej Rebelii Metapsychicznej. Wzniecona przez garstkę Ziemian kierowanych przez Marca Remillarda Rebelia omal nie doprowadziła do zniszczenia całej organizacji Środowiska. Stłumili ją lojaliści, ludzie, między innymi brat Marca Jack. Następnie podjęto kroki, żeby nie dopuścić w przyszłości do podobnej katastrofy. Około stu buntowników uniknęło kary dzięki ucieczce przez jedyny w swoim rodzaju „tunel ratunkowy" w postaci jednokierunkowej Bramy Czasu prowadzącej sześć milionów lat w przeszłość, do ziemskiego pliocenu. Osiedlili się na wyspie Ocala w części Ameryki Północnej, która w przyszłości miała się nazywać Florydą. Dobrze wyposażeni w sprzęt Środowiska, żyli w izolacji przez dwadzieścia siedem lat, podczas gdy ich przywódca, korzystając ze sztucznie wzmocnionych ultrazmysłów, daremnie przeczesywał Galaktykę w poszukiwaniu planety zamieszkanej przez metapsychików dysponujących rozwiniętą techniką. Marc Remillard nie zrezygnował z marzenia o ludzkiej dominacji w Galaktyce, mimo że starzy towarzysze utracili tę nadzieję, a jego własne dzieci się zbuntowały. W Środowisku Galaktycznym stłumienie Rebelii Metapsychicznej oznaczało początek Złotego Wieku ludzkości. Ludzcy metapsychicy przyłączyli się do Jedności, niemal mistycznej mentalnej wspólnoty zwanej Umysłem Galaktycznym. Niemetapsychicy na Ziemi i setkach kolonii cieszyli się nieograniczoną przestrzenią życiową, dostatkiem energii, możliwością zasiedlania i eksploatowania nowych światów, uczestnictwem we wspaniałej cywilizacji galaktycznej. Lecz nawet w Złotych Wiekach trafiają się nieprzystosowani, w tym wypadku ludzie, którzy z różnych powodów nie mogli się podporządkować dość sztywnym strukturom społecznym Środowiska. Malkontenci postanowili udać się na wygnanie przez Bramę Czasu. Brama Czasu została odkryta w roku 2034, w okresie gwałtownego rozwoju nauki po Wielkiej Interwencji. Ponieważ prowadziła tylko w przeszłość (powracające rzeczy starzały się w ciągu sekund o sześć milionów lat i rozpadały w proch) i do określonego miejsca (doliny Rodanu), odkrywca doszedł do smutnego wniosku, że jest to osobliwość bez praktycznego zastosowania. Po śmierci odkrywcy w roku 2041 wdowa Angelique Guderian stwierdziła, że mąż się mylił. W Państwie Ludzkości Środowiska znalazło się sporo malkontentów gotowych przyzwoicie zapłacić za przeniesienie do świata bez reguł. Geolodzy i paleontolodzy wiedzieli, że pliocen to idylliczna epoka tuż przed narodzinami rozumnego życia na naszej planecie. Romantycy i indywidualiści niemal wszystkich grup etnicznych Ziemi szybko odkryli „podziemną kolejkę" do pliocenu, która zaczynała się w oryginalnej francuskiej gospodzie w pobliżu granicy metropolitalnego centrum Lyonu. Od roku 2041 do 2106 odmłodzona Madame Guderian wysyłała klientów ze Starej Ziemi na Wygnanie, do domniemanego raju sprzed sześciu milionów lat. Nie znając dalszego losu chrononautów, dręczona spóźnionymi wyrzutami sumienia, Madame sama przeniosła się do pliocenu, a jej gospodę przejęło nieoficjalnie Środowisko, które uznało Bramę Czasu za dogodny sposób pozbywania się dysydentów. Do roku 2110, w ciągu siedmiu lat działania Bramy Czasu, prawie sto tysięcy osób udało się ku nieznanemu przeznaczeniu. W sierpniu 2110 roku na Wygnanie trafiło osiem osób tworzących tzw. Grupę Zieloną. Trzy kobiety i pięciu mężczyzn odegrało kluczową rolę w dramacie, który miał wpływ nie tylko na plioceński świat, ale i na samo Środowisko. Grupa Zielona odkryła, podobnie jak przed nimi inni podróżnicy w czasie, że idyllyczna plioceńska Europa znajduje się pod kontrolą humanoidów z galaktyki Duat odległej o wiele milionów lat świetlnych od naszej części wszechświata, wygnanych stamtąd z powodu barbarzyńskich obyczajów. Dominujący odłam tych egzotów, Tanowie, byli wysocy i przystojni. Mimo tysiąca lat pobytu na Ziemi ich liczba nie przekraczała dwudziestu tysięcy, gdyż reprodukcję hamowało szkodliwe promieniowanie Słońca. Odwieczni wrogowie Tanów, Firvulagowie, czterokrotnie przewyższali ich liczebnie. Nazywani Małym Ludem, byli przeważnie niskiego wzrostu, choć trafiali się wśród nich osobnicy wysocy jak ludzie, a nawet prawdziwe olbrzymy. Na plioceńskiej Ziemi nie mieli kłopotów z rozmnażaniem, ale w porównaniu z Tanami żyli krótko. Tanowie i Firvulagowie stanowili dymorficzną rasę. Ci pierwsi byli metapsychicznie uśpieni, drudzy natomiast czynni, choć przeważnie mieli ograniczoną moc. Tanowie, dysponujący bardziej rozwiniętą techniką, skonstruowali wzmacniacze umysłu, naszyjniki zwane złotymi obręczami (torkusami), które uczynniały i usprawniały metafunkcje. Miało to jednak swoją cenę. Zdarzało się, że mimo wysiłków zrozpaczonych tańskich dorosłych dzieci o „niekompatybilnych" umysłach umierały z powodu syndromu zwanego „czarną obręczą". Tragedie te jeszcze zaostrzały problem niskiej rozrodczości. Firvulagowie, twardsi i prymitywniejsi od swoich wspaniałych pobratymców, nie potrzebowali obręczy, żeby korzystać z metazdolności. Niektórzy z ich wielkich bohaterów dorównywali pod tym względem Tanom. W ciągu tysiąca lat spędzonych na Ziemi (którą nazywali Wielobarwnym Krajem) siły Tanów i Firvulagów w rytualnych wojnach toczonych z nakazu religii były mniej więcej wyrównane. Tanowie nadrabiali wyrafinowaniem i techniką liczebną przewagę prymitywniejszych Firvulagów. Pojawienie się ludzi przeważyło szalę na korzyść tych pierwszych. Tanowie zdobyli kontrolę nad Bramą Czasu i wszystkich nowo przybyłych brali w niewolę. Dokonano zdumiewającego odkrycia o doniosłym znaczeniu, że ludzka plazma zarodkowa jest podobna do plazmy Tanów. Zwiększyło to przyrost naturalny, a w dodatku mieszańcy posiadali niezwykłe siły fizyczne i mentalne. Przybysze wspomogli podupadłą naukę Tanów, dając jej zastrzyk w postaci wiedzy i doświadczenia Środowiska Galaktycznego znacznie bardziej zaawansowanego w rozwoju. Chrononauci nie mogli zabierać do pliocenu nowoczesnej broni, a Tanowie byli bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o rodzaj sprzętu bojowego, który pozwalali konstruować ludzkim niewolnikom. Mimo to, dzięki ludzkiej pomysłowości, Tanowie uzyskali przewagę nad wrogiem, zwłaszcza że Firvulagowie nigdy nie kojarzyli się w pary z ludźmi i generalnie nimi pogardzali. Większość chrononautów prowadziła całkiem niezłe życie pod panowaniem Tanów. Całą ciężką pracę wykonywały ramapiteki, posłuszne dzięki szarym obręczom. O ironio, te małe małpki należały do linii hominidów, której ukoronowaniem stał się sześć milionów lat później Homo sapiens. Przed przybyciem ludzi Tanowie wykorzystywali je do nieudanych eksperymentów rozrodczych. Niektórzy ludzcy niewolnicy, zajmujący ważne stanowiska albo wykonujący ważne zadania, również nosili szare obręcze. Nie wzmacniały one czynności meta, lecz pozwalały na telepatyczne porozumienie z Tanami, którzy za pomocą urządzenia mogli również wymierzać kary lub nagradzać. Jeśli testy wykazywały, że nowo przybyły podróżnik w czasie ma znaczne utajone metafunkcje, szczęściarz otrzymywał srebrną obręcz. Był to prawdziwy wzmacniacz podobny do złotych obroży noszonych przez egzotów, lecz miał wbudowane obwody kontrolujące, a nieposłuszeństwo sprowadzało rychłą i surową karę. Ludzie ze srebrnymi obręczami zostawali warunkowymi obywatelami Wielobarwnego Kraju. Z rzadka, i to tylko jeśli się sprawdzili, otrzymywali złote obręcze i całkowitą wolność. Zarówno dla ludzi jak i dla Tanów obręcze były potencjalnie niebezpieczne. Zdarzało się, że nieprzystosowany właściciel wariował albo umierał. Patologiczne reakcje zdarzały się zwłaszcza wśród ludzi bez ukrytych zdolności metapsychicznych. Ośmiu członków Grupy Zielonej Tanowie zbadali zaraz po przybyciu do pliocenu podobnie jak wszystkich chrononautów. Pięciu z nich okazało się „normalnymi", to znaczy nie było nadziei na pobudzenie ich uśpionych zdolności metapsychicznych. Należeli do nich Klaudiusz Majewski, stary paleontolog; Siostra Amerie Roccaro, lekarka i kapłanka; Stein Oleson, wiertacz o sile Herkulesa; Ryszard Voorhees, zdymisjonowany kapitan statków międzygwiezdnych, i Brian Grenfell, antropolog, który przybył do pliocenu w ślad za swoją ukochaną Mercy Lamballe. Trzej pozostali członkowie Grupy Zielonej w żadnym razie nie byli „normalni". Aiken Drum, czarujący młody kanciarz, wykazał bardzo silne utajone zdolności metapsychiczne i otrzymał srebrną obręcz. Felicja Landry, młoda sportsmenka, zdawała sobie sprawę, że posiada niezwykłe metazdolności, ale odmówiła współpracy z Tanami i udało się jej uniknąć testów. Ósmym i najbardziej niezwykłym członkiem grupy była Elżbieta Orme. W Środowisku pracowała jako nauczycielka, będęc w pełni czynną Wielką Mistrzynią metapsychiczną. Z powodu uszkodzenia mózgu w czasie wypadku utraciła potężne zdolności jasnosłyszenia i korekcji. Zrozpaczona wykluczeniem z metapsychicznej Wspólnoty postanowiła udać się do pliocenu. Tam miała się znaleźć wśród podobnych sobie, gdyż czynnym nie pozwalano na podróż w czasie. Ku swojemu zdumieniu Elżbieta odkryła, że szok spowodowany translacją przywrócił jej zdolności metapsychiczne. W pierwszej chwili poczuła przerażenie, a następnie wściekłość z powodu ironii losu, zwłaszcza że Tanu Creyn zaczął jej opowiadać, jakie „cudowne życie" będzie miała w Wielobarwnym Kraju. Jako jedyna bezobręczowa czynna, stanowiła wyjątkowy skarb. Sam król Tanów miał zostać jej małżonkiem... Wieczorem wyruszyły z tańskiego Zamku Przejścia dwie karawany. Grupa Zielona została podzielona na połowę. Na północ, do miasta Finiah, udawali się normalni ludzie, którzy mieli zostać niewolnikami i służyć do prokreacji. Wśród nich znalazł się Klaudiusz, siostra Amerie, Ryszard i Felicja, która wyznała przyjaciołom, że zamierza uciec i zniszczyć całą rasę Tanów. Karawana jadąca na południe, do tańskiej stolicy Muriah leżącej w basenie Morza Śródziemnego, była znacznie mniejsza. W jej skład wchodzili Lord Creyn, Elżbieta, Aiken Drum, dwoje innych srebrnoobręczowych Sukey Davies i Raimo Hakkinen, gigantyczny eks-wiertacz Stein Oleson, który dostał szarą obręcz i miał zostać gladiatorem, oraz bezobręczowy antropolog Bryan Grenfell, doceniony przez Tanów jako wybitny specjalista w swojej dziedzinie. W Muriah miał nadzieję odnaleźć swoją ukochaną. Grupa zmierzająca na północ wkrótce podniosła bunt pod przywództwem Felicji. Niezwykle silna, o potężnych zdolnościach poskramiających, które pozwalały jej panować nad zwierzętami, Felicja przemyciła mały stalowy sztylet przez bramę Zamku Przejścia. Współdziałając z Ryszardem, kapitanem statków międzygwiezdnych, oraz dwoma mężczyznami przebranymi za samurajów, Yoshimitsu i Tatsuji, zabiła Lady Epone oraz całą eskortę złożoną z szaroobręczowych. Część uwolnionych jeńców, za namową Basila Wimborne'a, byłego wykładowcy uniwersyteckiego i alpinisty, postanowiła udać się nad Lac de Bresse leżące w Jurze. Klaudiusz, stary paleontolog, przekonał troje przyjaciół z Grupy Zielonej, że będą bezpieczniejsi, uciekając w gęsto zalesione Wogezy zamiast ryzykować długą podróż nad jezioro. Jeden z Japończyków wybrał samotną podróż na północ z zamiarem dotarcia do morza. Klaudiusz, Ryszard, Amerie i Felicja uciekli w Wogezy. Po drodze spotkali grupę wyjętych spod prawa ludzi, uciekinierów z tańskich osad, których nazywano Motłochem. Ich przywódczynią okazała się sama Madame Angelique Guderian, była właścicielka Bramy Czasu i główna sprawczyni plioceńskiej degradacji ludzkości. Nosiła złotą obręcz, podarunek od Firvulagów, którzy zawarli kruchy sojusz z Motłochem przeciwko śmiertelnemu wrogowi, Tanom. Tanowie zorganizowali wielki pościg za uciekinierami. Schwytali Basila Wimborne'a oraz większość jego grupy i odesłali do Finiah. Lord miasta, Velteyn, osobiście poprowadził Latające Polowanie w Wogezy za pozostałymi zbiegami, ale oni byli już bezpieczni z Madame i Motłochem. Z niedowierzaniem wysłuchali jej planu oswobodzenia ludzkości spod tańskiego jarzma przy dość niechętnej pomocy Firvulagów. Setki kilometrów na wschód od Rodanu znajdował się tak zwany Grobowiec Statku. W tamtym miejscu spadł na Ziemię, tworząc olbrzymi krater, tytaniczny organizm zdolny do podróży kosmicznych, który przywiózł Tanów i Firvulagów z galaktyki Duat. Pasażerowie Statku pod opieką jego Oblubienicy zdążyli uciec z umierającego organizmu na małych maszynach latających. Obie grupy egzotów zostawiły latacze wokół krawędzi wielkiego krateru po rytualnej walce stoczonej na cześć Statku przez dwóch wielkich bohaterów, Lugonna Błyszczącego z Tanów i Sharna Potwornego z Firvulagów. W jednym z lataczy, które miały przez tysiące lat spoczywać w kraterze, pochowano uroczyście ciało Lugonna razem z laserową Włócznią. Madame zaproponowała, że poprowadzi ekspedycję Motłochu do Grobowca Statku i odzyska Włócznię, którą Tanowie uważali za świętą. Gdyby latacze okazały się sprawne, co wydawało się całkiem prawdopodobne, ekspedycja spróbowałaby uruchomić jeden z nich, by użyć go później, podczas ataku na Finiah, twierdzę Tanów. Po wielu przeciwnościach pierwsza faza wielkiego planu Madame Guderian powiodła się. Tanowie musieli opuścić Finiah, tracąc jedyną kopalnię baru, z którego produkowano najważniejszy element obręczy. Felicja, wykazująca coraz ostrzejsze objawy psychozy, zdobyła dla siebie złotą obręcz w zburzonym mieście. Mentalny wzmacniarz obudził potężne siły zniewalające, psychokinetyczne i kreatywne drzemiące w jej mózgu i podsycił pragnienie zemsty na Tanach. Następna faza planu Madame zakładała dostanie się do fabryki obręczy w Muriah oraz równoległą akcję mającą na celu zamknięcie Bramy Czasu. Madame i dziesięcioro jej towarzyszy, łącznie z Felicją, Klaudiuszem, Siostrą Amerie i Basilem Wimborne'em - którzy zostali uwolnieni po upadku Finiah - wyruszyli w długą podróż na południe. Wzięli ze sobą laserową Włócznię Lugonna. Broń wyładowała się podczas ataku na Finiah, ale spiskowcy mieli nadzieję, że ich towarzysz z Grupy Zielonej, Aiken Drum, potrafi ją naładować. Zamierzali się zwrócić do niego o pomoc. Aiken - razem z Elżbietą, Bryanem, Steinem i innymi uprzywilejowanymi więźniami - zetknęli się z zupełnie innym obliczem Wielobarwnego Kraju po przybyciu do Muriah. Podczas wystawnej uczty zostali przedstawieni tańskiej arystokracji i potraktowani jak goście honorowi, a nie jak niewolnicy. Elżbieta dowiedziała się od króla Thagdala, że sama Brede Oblubienica Statku, tajemnicza strażniczka obu ras egzotów, zapozna ją z obyczajami Tanów. Po inicjacji, która miała trwać miesiąc, Elżbieta i król mieli dać początek nowej dynastii bezobręczowych, w pełni czynnych mieszkańców. (Królowa Nontusvel bez zastrzeżeń zgodziła się na plan męża, mimo że potomstwo Elżbiety mogło usunąć w cień jej własne dorosłe dzieci, potężnych metapsychików.) Antropolog Bryan otrzymał zadanie przeprowadzenia badań nad wpływem ludzi na sytuację Tanów. Król Thagdal uważał, że ludzkie geny i innowacje techniczne są wielkim dobrodziejstwem dla Tanów, i spodziewał się, że wyniki badań Bryana potwierdzą słuszność jego polityki zachęcającej do zawierania mieszanych małżeństw i przyjmowania niektórych ludzkich wynalazków. Frakcja kierowana przez Nodonna Mistrza Bojów, najpotężniejszego syna Thagdala i Nontusvel oraz przewidywanego następcy tronu, twierdziła, że przybycie ludzi miało szkodliwy, degenerujący wpływ na kulturę Tanów. W trakcie bankietu okazało się, że Steina Olesona, muskularnego eks-wiertacza zaprzyjaźnionego z Aikenem, czeka ponury los. Wystawiono go na sprzedaż jako gladiatora. Chcąc uratować przyjaciela od pewnej śmierci, Drum złożył zuchwałą ofertę kupna Steina. Tanowie osłupieli, kiedy przewodnicząca Bractwa Jasnosłyszących Mayvar Twórczyni Królów nie tylko przyjęła ofertę Aikena, ale wzięła go pod swoją opiekę. Mayvar zorientowała się, że młody mężczyzna w złotym kombinezonie pełnym kieszeni posiada ogromne uśpione siły metapsychiczne, które dopiero zaczynały się ujawniać pod wpływem srebrnej obręczy. Wstrząśnięty tym, co ujrzał po wejrzeniu w umysł zuchwalca, oraz reakcją Mayvar (którą nie darmo nazwano „twórczynią królów"), Thagdal zaakceptował ofertę Aikena. Po okresie szkolenia Aiken miał uwolnić królestwo od potwora Delbaetha, Firvulaga. W ciągu następnych tygodni Mayvar nauczyła Aikena korzystać z szybko rozwijających się metafunkcji. Drum stał się w pełni czynnym metapsychikiem, lecz Mayver ukryła ten fakt przed Tanami. Przy pomocy Steina udało mu się pozbyć Delbaetha. Później w tajemnicy sprzymierzył się z przewodniczącym Gildii Poskramiaczy, człowiekiem Sebi-Gomnolem, który miał własne plany przejęcia władzy w królestwie Tanów. Tymczasem antropolog Bryan bez zapału prowadził badania, gdyż nadal kochał dawno utraconą kobietę. Mercy Lamballe przybyła do pliocenu niedługo przed Grupą Zieloną. Jako uśpiona metapsychiczka z niezwykłymi siłami kreatywnymi, Mercy została żoną potężnego Nodonna Mistrza Bojów i całkowicie oddała się sprawie Tanów. Nodonn i jego rodzeństwo z Zastępu Nontusvel zachęcili Mercy, by omamiła Bryana. Zamierzali wykorzystać wyniki jego badań przeciwko królowi i Gomnolowi. Elżbieta natomiast przebywała pod opieką Brede Oblubienicy Statku po nieudanych zamachach Nodonna i Zastępu, którzy uznali ją za zagrożenie dla dynastii. Bezpieczna w pokoju bez drzwi chronionym przez pole siłowe przed fizyczną i mentalną penetracją, Elżbieta zwierzyła się egzotycznej kobiecie ze swojej rozpaczy i braku nadziei. Oblubienica Statku, troszcząca się po macierzyńsku o obie rasy, Tanów i Firvulagów, uznała Elżbietę za jedyną osobę, która będzie potrafiła uczynić z barbarzyńskich wojowników obu ras prawdziwie cywilizowane społeczeństwo umysłu (czego Brede sama nie była w stanie dokonać). Elżbieta jednak odrzuciła rolę duchowej matki. Wykorzystała za to doświadczenia zdobyte w Środowisku, żeby uaktywnić siły metapsychiczne Brede, i obie kobiety przez krótki czas cieszyły się ograniczoną Jednością. Położył jej kres upór Brede, która nalegała, by Elżbieta przyjęła na siebie rolę strażniczki. Orme zdecydowanie odmówiła, nie chcąc brać na siebie takiej odpowiedzialności. Zbliżał się październik i cały Wielobarwny Kraj przygotowywał się do corocznej rytualnej wojny, Wielkiej Bitwy, poprzedzonej miesięcznym Rozejmem. Madame Guderian i grupa sabotażystów wykorzystali pokój, żeby wprowadzić w życie swoje plany. Madame i Klaudiusz dotarli do Bramy Czasu i ukryli się w jej pobliżu. Zamierzali poczekać, aż pozostali spiskowcy - Felicja, Siostra Amerie, Basil i Indianin Peopeo Moxmox Burkę - dotrą do Muriah i uderzą na fabrykę obręczy mieszczącą się w siedzibie Gildii Poskramiaczy. Ataki na Bramę Czasu i na fabrykę miały być przeprowadzone równocześnie. Sabotażyści chcieli wykorzystać Włócznię do zniszczenia fabryki. Wezwali Aikena Druma do swojej kryjówki i dali mu broń, którą on obiecał naładować. W rzeczywistości młody kanciarz wcale nie miał zamiaru pomagać byłym towarzyszom. Zachęcony przez Mayvar i Gomnola, planował zostać królem Wielobarwnego Kraju, pokonawszy Nodonna w nadchodzącej Wielkiej Bitwie. Ostrzegł swojego wspólnika Gomnola, że zbliża się atak sabotażystów na fabrykę obręczy, a sam, zamieniwszy się w ptaka, poleciał na północ, żeby przeszkodzić Madame i Klaudiuszowi w próbie zamknięcia Bramy Czasu. Bez powodzenia. Para starców, poświęciwszy życie, przekazała ostrzeżenie Państwu Ludzkości Środowiska i podróże w czasie zostały zawieszone. Sabotażystów, którzy dostali się do fabryki, przywitał oddział tańskich rycerzy, członków Zastępu Nontusvel przysłanych przez Nodonna. Z ocalałych spiskowców Felicję oddano w ręce Culluketa Interrogatora, a Siostrę Amerie, Wodza Burkę i Basila wtrącono do więzienia, gdzie mieli czekać na śmierć. Lord Poskramiacz Gomnol został zabity za zdradę przez tańskich rycerzy, a winę zrzucono na Felicję. Przed Wielką Bitwą powstało kilka kryzysowych sytuacji. Aikenowi, pozbawionemu potężnego wspólnika Gomnola, zaczął zagrażać Stein. Krzepki wiertacz, uwięziony razem z żoną Sukey, zaczął tracić rozum pod wpływem szarej obręczy. Istniało niebezpieczeństwo, że niechcący wyjawi rolę Aikena w spisku przeciwko Tanom. Oparłszy się pokusie zabicia Steina i Sukey, Aiken ubłagał Mayvar, żeby wydostała parę z więzienia i wysłała z dala od Muriah, poza zasięg jasnosłyszenia Zastępu. Mayvar wzięła udział w tajnym spisku Frakcji Pokojowej, która liczyła na to, że Aikenowi uda się zdobyć tron i zapoczątkować nową erę pokoju i cywilizacji w Wielobarwnym Kraju. Do pacyfistów należał Minanonn Heretyk, były Mistrz Bojów wypędzony w Pireneje. Brede Oblubienica Statku pozwoliła Elżbiecie opuścić pokój bez drzwi, kiedy przekonała się, że Wielka Mistrzyni jest zdecydowana prowadzić własne życie bez narzuconych obowiązków. Elżbieta zgodziła się zabrać ze sobą balonem Steina i Sukey. Czekała na nich na szczycie góry za Muriah. Korektor Creyn wydostał ich z więzienia, ale nie mógł zostawić Felicji, którą znalazł nieprzytomną i bliską śmierci w sąsiedniej celi. Miał nadzieję, że Elżbieta ustąpi jej miejsca w balonie. Elżbieta poczuła się schwytana w sieć. Była pewna, że wszystko zaplanowała Oblubienica Statku, żeby przeszkodzić jej w ucieczce. Wysłała Felicję, Steina i Sukey swoim balonem, a sama wróciła do pokoju bez drzwi i otoczyła się mentalnym kokonem, który odizolował ją od świata. Nadszedł czas Wielkiej Bitwy. Wszyscy Tanowie i Firvulagowie oraz duża rzesza niewolników zebrali się na Białosrebrnej Równinie pod Muriah. Na dowódcę Bitwy Mayvar wyznaczyła Aikena, który zyskał sobie wielu zwolenników wśród Tanów i mieszańców. We wstępnym pojedynku Mercy pokonała Aluteyna Mistrza Rzemiosł i została nową Przewodniczącą Gildii Kreatorów. Setki kilometrów na zachód od Białosrebrnej Równiny trzej uciekinierzy odgrywali dramat, który miał decydująco wpłynąć na los niczego nie podjrzewających pojedynkowiczów. Torturując Felicję, Culluket Interrogator nieświadomie zastosował drastyczną technikę korekcji umysłu, którą wcześniej Elżbieta wykorzystała wobec Brede. Dzięki temu Felicja stała się czynna metapsychicznie. Już nie potrzebowała obręczy. Jej zdolności psychokinetyczne i kreatywne, zwłaszcza ich destrukcyjne aspekty, nie miały sobie równych na plioceńskiej Ziemi. Jednocześnie nasiliła się u niej psychoza. Pragnienie zemsty na Tanach połączyło się nierozerwalnie z sadomasochistycznymi skłonnościami chorego umysłu. Z pomocą Steina Felicja postanowiła otworzyć wąski Przesmyk Gibraltarski i wpuścić Atlantyk do pustego Basenu Śródziemnego, topiąc uczestników Wielkiej Bitwy. Pod wpływem mentalnych ciosów skalna bariera zaczęła się kruszyć, lecz Felicja osłabła w decydującym momencie. Zaślepiona nienawiścią, zaczęła się modlić o pomoc do sił ciemności... i pomoc nadeszła. Ostatni tytaniczny strumień energii otworzył Wrota Gibraltarskie i potężna kaskada morskiej wody zaczęła wypełniać suchy basen Morza Śródziemnego, pędząc w stronę Białosrebrnej Równiny. Po ostatnim wstrząsie Felicja wyfrunęła z balonu pod postacią monstrualnego kruka. Stein i Sukey poszybowali dalej na sztormowych wiatrach i wylądowali w odległej części Francji. Gdy jasnosłysząca Brede Oblubienica Statku uzyskała świadomość katastrofy, zajwiła się w celi Amerie, Basila i Wodza Burkę, wyleczyła ich i zabrała do kompleksu Gildii Korektorów mieszczącego się na Górze Bohaterów poza Muriah. Przebywała tam Elżbieta pogrążona w letargu. Brede poleciła trojgu towarzyszom, żeby strzegli Elżbiety, „najważniejszej osoby na świecie", i czekali do następnego ranka na dalsze wskazówki. Tymczasem Wielka Bitwa zbliżała się ku końcowi. Po raz pierwszy od czterdziestu lat Firvulagowie dotrzymywali pola przeciwnikowi. Konserwatywny Mały Lud do tej pory odmawiał przyjęcia ludzkiej taktyki, co zrobili Tanowie. Lecz zwycięstwo Firvulagów i Motłochu w Finiah otworzyło oczy generałom, Sharnowi i Ayfie, i przekonało do innowacji. Po podliczeniu rezultatów pojedynków okazało się, że Firvulagowie wygrywają z Tanami. O zwycięstwie miał przesądzić finał rytualnej wojny, podczas którego spotykali się bezpośrednio mistrzowie. Rywalizacja między Aikenem a Nodonnem podzieliła Tanów. Na uczcie poprzedzającej Pojedynek Herosów Nodonn próbował zdyskredytować Aikena, przedstawiając wynik badań Bryana Grenfella nad wpływem ludzi na Wielobarwny Kraj. To umocniło podział między tradycyjnie nastawionymi Tanami a zwolennikami Aikena. Pojedynki wygrali Firvulagowie. Jedynie zwycięstwo Aikena nad potężnym generałem Firvulagów Pallolem Jednookim mogło przechylić szalę na rzecz Tanów. Aiken powiedział Nodonnowi i tradycjonalistom, że pokona potwora, jeśli pozwolą mu walczyć na swój sposób. Ostatecznie otrzymał zgodę i pokonał Pallola, a Tanowie zostali ogłoszeni zwycięzcami Wielkiej Bitwy. Rozgoryczeni porażką Firvulagowie opuścili Białosrebrną Równinę. Został tylko dwór królewski, żeby obejrzeć uroczystość wręczenia nagród i intrygujący pojedynek między Aikenem a Nodonnem o tytuł Mistrza Bojów. Cały kwiat tańskiego rycerstwa zebrał się, żeby obserwować walkę. Przybyła sama Brede, żeby zobaczyć, jak Mayvar Twórczyni Królów nadaje Aikenowi nowe imię Lugonn po Błyszczącym Bohaterze, który tysiąc lat wcześniej zginął w Grobowcu Statku. Aiken otrzymał również świętą Włócznię, naładowaną i gotową do użycia. Nodonn miał walczyć podobną bronią, Mieczem, który należał kiedyś do bohatera Firvulagów. Dwaj przeciwnicy zaczęli pojedynek w chwili, kiedy na Białosrebrną Równinę wdarł się Atlantyk. Mentalne krzyki tysięcy tonących obudziły Elżbietę ze śpiączki. Razem z trójką towarzyszy widziała z wieży zniszczone Muriah i zalaną Białosrebrną Równinę. Nie wszyscy uczestnicy bitwy i widzowie zginęli w Potopie. Ocalała większość Firvulagów, którzy wcześniej wyruszyli łodziami do domu. Nielicznych Tanów wyrzuciła na brzeg fala powodziowa, garstka uratowała się dzięki zdolnościom metapsychicznym. Ludzie i mieszańcy dopłynęli do brzegu. Ranni rycerze tańscy przebywający w siedzibie Korektorów razem z wieloma członkami Gildii byli bezpieczni. Aluteyn Mistrz Rzemiosł i banda tchórzliwych rycerzy dryfowali bezpiecznie w Wielkiej Retorcie, w której mieli zginąć. Aiken Drum uratował Mercy. Lecz ponad połowa wspaniałych Tanów zginęła. Zaszokowana i wyrwana z samolubnej rozpaczy Elżbieta podjęła się roli strażniczki, którą przydzieliła jej Brede, i koordynowała ewakuację Muriah z pomocą Wodza Burkę, Basila, Siostry Amerie oraz potężnych korektorów Dionketa i Creyna. Po kataklizmie powstała w Wielobarwnym Kraju nowa równowaga sił. Sharn i Ayfa zostali monarchami Firvulagów i zapoczątkowali bezprecedensowe reformy, łącznie z udomowieniem zwierząt, wykorzystaniem broni przemyconej ze Środowiska oraz eksperymentami nad ofensywnym metakoncertem. Władcy Firvulagów zakończyli długotrwały rozłam z mutantami Wyjcami, zagwarantowali im prawa obywatelskie i zachęcili lorda Sugolla, by osiedlił się wraz z poddanymi w opuszczonym mieście Firvulagów Nionel. Po ewakuacji Muriah Elżbieta wycofała się do samotni na Czarnej Turni w południowej Francji, żeby medytować nad swoją nową rolą i jej implikacjami. Creyn Korektor znalazł się wśród osób, które postanowiły towarzyszyć Wielkiej Mistrzyni. Dionket oraz miłujący pokój Tanowie, Firvulagowie i ludzie udali się w odległe Pireneje, by dołączyć do Minanonna Heretyka. Felicja, teraz całkiem obłąkana, zamieszkała w kryjówce na górze Mulhacen w południowej Hiszpanii i często przybierała postać gigantycznego kruka. W jaskini przechowywała wielki łup w postaci zagrabionych złotych obręc/y oraz Włóczni Lugonna, którą wydobyła z Nowego Morza. Felicja obsesyjnie szukała Culluketa Interrogatora, którego nazywała Ukochanym. Czuła się również prześladowana przez „diabły", które pomogły jej przerwać Wrota Gibraltarskie. Głosy, które słyszała Felicja, nie były wytworem wyobraźni. W dalekiej Ameryce Północnej, na wyspie Ocala, znajdowała się osada członków Rebeli Metapsychicznej. Przed dwudziestu siedmiu laty Buntownicy utorowali sobie drogę do Bramy Czasu Madame Guderian i przeszli do pliocenu, zabierając ze sobą dużą ilość sprzętu i najróżniejszych urządzeń. Kiedy ich przywódca Marc Remillard odkrył, że Europa znajduje się pod kontrolą egzotów, schronił się za Atlantyk. Tanowie, którzy próbowali powstrzymać uciekinierów, zostali pokonani w potyczce, a incydent usunięto z tańskiej historii. Przez cały okres wygnania Marc Remillard oddawał się gwiezdnym poszukiwaniom. Miał nadzieję znaleźć świat zamieszkany przez wysoko rozwinięte istoty. Liczba jego towarzyszy stopniała do czterdziestu trzech. Oprócz nich na wyspie żyło też trzydzieścioro dwoje ich dorosłych dzieci i garstka przedstawicieli trzeciego pokolenia, wegetując albo buntując się z powodu bezczynności, zależnie od temperamentu. Przez wiele lat dzieci Rebeliantów z nudów obserwowały wydarzenia w Wielobarwnym Kraju i beznadziejnie tęskniły za wyrafinowaną cywilizacją Środowiska, które próbowali zdominować ich rodzice. Gdy Felicja wysłała telepatyczny apel z Gibraltaru, dzieci przekonały Marca i paru starszych, żeby jej pomogli, łącząc siły w psychokreatywnym metakoncercie. Od czasu Potopu młodzi naprzykrzali się telepatycznie Felicji, ale dziewczyna przerażona głosami „diabłów" nie odpowiadała im. Marc i jego towarzysze uznali europejską katastrofę za mało istotne wydarzenie, lecz dzieci wierzyły, że chaos w Wielobarwnym Kraju stanowi dla nich wyjątkową okazję ucieczki od jałowej egzystencji w pliocenie. Nową gwiazdą w zniszczonym królestwie Tanów został sam niepoprawny Aiken Drum, obecnie Aiken-Lugonn Mistrz Bojów i uzurpatorski władca byłego miasta Nodonna, Goriah w Brytanii. Skłonna do oportunizmu Mercy, która sądziła, że jej ukochany Nodonn nie żyje, pomagała Aikenowi w usiłowaniach zdobycia tańskiego tronu i obiecała, że wyjdzie za niego podczas majowego Święta Miłości. Wielu ocalałych Tanów oraz większość mieszkańców zgromadziło się pod sztandarem potężnego młodego metapsychika. Konserwatyści skupili się wokół Celadeyra z Afaliah, jednego z niewielu ocalałych bohaterów czystej krwi. Culluket Interrogator został u boku Aikena kimś w rodzaju Wielkiego Wezyra. Nie tylko uważał go za swoją szansę życiową, lecz również miał nadzieję, że Drum zdoła go ochronić przed szaloną Felicją, wytrwale tropiącą „Ukochanego". W czasie zimowej pory deszczowej wojska Firvulagów przeprowadziły serię ataków na miasta Tanów i wioski Motłochu mimo rozejmu, który ogłoszono po Potopie. Monarchowie Firvulagów Sharn i Ayfa obwiniali o napady renegatów Wyjców i z uporem twierdzili, że popierają pokojowy plan Aikena. Zakładał on zlikwidowanie Wielkiej Bitwy (i zakończenie wszelkich walk między Tanami i Firvulagami) oraz zastąpienie jej Wielkim Turniejem, który miał się odbywać na Złotym Polu Firvulagów obok Nionel, odpowiedniku tańskiej Białosrebrnej Równiny, nie wykorzystywanym od czterdziestu lat z powodu tańskich zwycięstw w Bitwach. Rzemieślnicy Firvulagów przygotowali nowe trofeum, Śpiewający Kamień, który miał zastąpić Miecz Sharna, zgubiony podczas Potopu. Dla scementowania nowego przymierza zaproszono królów Firvulagów do Goriah na tańskie Święto Miłości jako gości honorowych Aikena i Mercy. Gdy niektórzy przedstawiciele tańskiej arystokracji wyrazili niechęć uczestniczenia w tym wydarzeniu, podejrzewając, że Aiken wykorzysta okazję, żeby ogłosić siebie królem, uzurpator zebrał wojsko i dokonał „objazdu", żeby przekonać niezdecydowanych. Objazd zakończył się sukcesem, lecz uparty Celadeyr z Afaliah skapitulował dopiero wówczas, kiedy Aiken pokonał go w mentalnym pojedynku. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Aiken rozpoczął objazd, na początku kwietnia, dzieciom Rebeliantów z Ocali udało się wreszcie skontaktować z Felicją. Młodzi złożyli jej złudne obietnice, a ona zgodziła się z nimi spotkać w Europie. Amerykanie zamierzali wykorzystać ogromną moc Felicji do własnych celów. Chcieli zbudować nowe urządzenie zniekształcające czasoprzestrzeń, dzięki któremu mogliby wrócić do Środowiska. Wśród prowodyrów znajdował się syn Marca Hagen i córka Cloud. Marc początkowo sprzeciwiał się ich planowi. Według niego dwustronna Brama Czasu stanowiłaby stałe zagrożenie dla byłych Rebeliantów, którzy uniknęli kary. Dzieci przysięgły, że zniszczą plioceńską bramę zaraz po przejściu do Środowiska. Chwilowo dostosowując się do okoliczności, Marc zgodził się puścić Cloud, troje młodych ludzi oraz swojego rówieśnika Owena Blancharda do Europy na spotkanie z Felicją. Zabronił natomiast wyjazdu Hagenowi pod pretekstem, że jedyny syn musi mu pomagać w gwiezdnych poszukiwaniach. Hagen, który bał się potężnego ojca i zazdrościł mu, teraz prawdziwie go znienawidził i postanowił uciec spod jego władzy. W Goriah Mercy urodziła Agraynel, dziecko króla Thagdala, i opłakiwała Nodonna. Zgodziła się wyjść za Aikena, choć go nie kochała i wiedziała, że uczucie młodego mężczyzny wobec niej jest zabarwione strachem. Ale Nodonn nie zginął. Wyrzucony przez Potop na daleką wyspę Kersic (późniejszą Korsykę i Sardynię), został uratowany przez Huldę, prostą kobietę, w której żyłach płynęła krew ludzi i Firvulagów, oraz jej złośliwego dziadka Isaka. Nodonn odzyskał przytomność po pięciu miesiącach. Ku swojemu przerażeniu odkrył, że jest sparaliżowany, nie ma jednej ręki, a Hulda, pielęgnując go, wykorzystuje jednocześnie jako obiekt miłości. Ściany jaskini tłumiły telepatyczne wezwania, więc Nodonn musiał znosić oddanie Huldy i drwiny Isaka. Wolni ludzie z Motłochu żyjący w lasach wokół stolicy Firvulagów Wysokiego Vrazla założyli wkrótce po upadku Finiah wioski, w których wytapiali żelazo i produkowali z niego broń. „Krwawy metal" był zabójczy dla obu ras egzotów. Inżynier metalurg Tony Wayland, który w Finiah zajmował uprzywilejowaną pozycję, został zmuszony przez zwycięski Motłoch do pracy w kopalniach. Po jakimś czasie uciekł wraz z ekscentrycznym towarzyszem Dougalem, mając nadzieję uzyskać schronienie i przywileje od Aikena Druma. Obaj zostali schwytani przez Wyjców i zabrani do odbudowanego Nionel akurat na Święto Miłości. Aiken wrócił z objazdu do Goriah wyczerpany na ciele i umyśle. Chroniąc się przed zamachami na życie za pomocą przenośniego generatora pola siłowego, pokazał Mercy ogromny skład broni i innego sprzętu przemyconego ze Środowiska, który Nodonn założył w lochach Szklanego Zamku. Aiken podejrzewał, że Firvulagowie spróbują go zamordować podczas zbliżającego się Święta Miłości. 27 kwietnia łódź wioząca Cloud Remillard i jej towarzyszy dotarła do ujścia Rio Genil w Hiszpanii. Podczas długiej morskiej podróży Vaughn Jarrow zabawiał się polowaniem i uśmiercaniem inteligentnych morswinów. Rozwścieczona Felicja zabiła go i śmiertelnie raniła szypra statku Jillian Morgenthaler. Ułagodzona przez starego buntownika Owena Blancharda, omal nie wpadła w pułapkę zastawioną przez przybyszów z Ameryki Północnej. Uratowało ją telepatyczne ostrzeżenie wysłane przez Elżbietę, która usilnie namawiała dziewczynę na przybycie do Czarnej Turni. Obiecała, że będzie ją leczyć. Felicja zgodziła się i odleciała pod postacią kruka, zostawiając wstrząśniętych Cloud, Owena i Elaby'ego Gathena, którzy zastanawiali się co robić dalej. Marc był niedostępny. Zamknięty w urządzeniu cerebroenergetycznym, badał odległe gwiazdy. Wyglądało na to, że jedynym wyjściem jest zaprzyjaźnienie się z Aikenem. Uzurpator Goriah był jednak zajęty innymi sprawami. Jeszcze przed właściwym świętem zabrał króla Sharna na Latające Polowanie, podczas którego Firvulag ledwo uszedł z życiem, zaatakowany przez groźnego plezjozaura. Sharn słusznie podejrzewał, że Aiken chciał się go pozbyć. W odwecie zorganizował wraz ze stronnikami metakoncert, lecz zabrakło im wprawy, żeby zabić Aikena. Tańskie Święto Miłości zrobiło wielkie wrażenie na gościach. Szeptano o zbliżającej się Nocnej Wojnie, o wznowieniu starego konfliktu Tanów i Firvulagów, który przerwało wygnanie z Duat. Pierwszego majowego dnia Aiken poślubił Mercy. Przeciągnąwszy większość Tanów na swoją stronę albo zastraszywszy, ogłosił się królem, z błogosławieństwem Elżbiety, i wyznaczył nowy Wysoki Stół, w którym znaleźli się zarówno jego przyjaciele, jak i dawni wrogowie. Do tych ostatnich należeli Celadeyr z Afaliah i Kuhal Ziemiotrzęśca, brat Nodonna uratowany z Potopu i pielęgnowany przez Celadeyra. Równocześnie w mieście Wyjców Nionel odbyło się Święto Miłości Firvulagów. Panny młode Wyjców uniknęły upokorzenia, gdyż podczas Tańca Narzeczonych zostały wybrane przez spragnionych miłości mężczyzn z Motłochu, którzy nie dostrzegali monstrualnych deformacji pod złudnymi postaciami atrakcyjnych kobiet. Wśród oczarowanych znaleźli się Tony i Dougal, którzy następnego ranka przekonali się, że poślubili goblinki. W jaskini na Kersic Hulda odprawiła własne Święto Miłości. Ubrała spraraliżowanego Nodonna w szklane zbroję i wzięła go w objęcia. Stary Isak podglądał parę. Odraza i wściekłość sprawiły, że Nodonn odzyskał siły, odepchnął Huldę i zabił nikczemnego starca. Zabiłby również kobietę, ale przed śmiercią Isak kazał mu „zajrzeć do środka". Nodonn odkrył, że Hulda nosi w łonie ich syna. Tutaj, w jaskini chronionej przed groźnym promieniowaniem słonecznym, które czyniło go prawie bezpłodnym przez osiem lat, Nodonn spłodził dziedzica, którego pragnął od tak dawna. Oszczędziwszy Huldę, powiedział jej, że ma dbać o dziecko i czekać na rozkazy. Następnie opuścił jaskinię i wysłał telepatyczny przekaz do Mercy. Na Ocali Hagen Remillard wreszcie zebrał odwagę, by się zbuntować przeciwko strasznemu ojcu. Podczas gdy Marc kontynuował daremne gwiezdne poszukiwania, Hagen i reszta dzieci Rebeliantów oraz wnuki uciekli z wyspy, kierując się do Europy. Marc „wrócił" szesnastego maja ze złymi przeczuciami. Na zwołanej naradzie niektórzy ze starych przyjaciół głosowali za zabiciem uciekinierów, by w ten sposób zapobiec groźbie powstania dwustronnej Bramy Czasu. Marc odrzucił tę propozycję i zaproponował inny plan. Gdy warunki atmosferyczne będą sprzyjające, starsi zepchną zbiegów na wybrzeże Afryki, a sami w tym czasie naprawią zniszczone łodzie i ruszą w pościg. Jednocześnie Marc przeszkodzi próbom Cloud, która zamierzała nawiązać bezpośredni kontakt z Aikenem. Przy odrobinie szczęścia może uda się zlikwidować nowo koronowanego króla... Ukrywając tożsamość Marc skontaktował się na odległość z Aikenem i powiedział mu, że wie o planowanej ekspedycji do Hiszpanii. Aiken chciał pod nieobecność Felicji odszukać jej kryjówkę i odzyskać bezcenną Włócznię Lugonna, która była nie tylko doskonałą bronią, ale również odwiecznym symbolem władzy królewskiej. Marc zaproponował, że wskaże mu kryjówkę, i obiecał mentalną pomoc swoich ludzi. Nikt nie wiedział, kiedy Felicja opuści Czarną Turnię. Jeśli przyłapie Aikena na próbie rabunku, będzie potrzebował wszelkiej pomocy. Aiken domyślił się, kim jest nieznany rozmówca. Choć nie ufał Marcowi, aż się palił, żeby wykorzystać program metakoncertu, który proponował mu przywódca Rebeliantów. Jako żywy „bezpiecznik" miał posłużyć nieszczęsny Culluket, chroniąc króla przed bezpośrednim mentalnym wpływem Marca. Doszedłszy do porozumienia z Remillardem, Aiken wyruszył do Hiszpanii z armią złożoną z najsilniejszych metapsychików. Zaplanował spotkanie z Cloud Remillard i jej towarzyszami oraz z posiłkami pod dowództwem konserwatywnego Celadeyra z Afaliah. Aikenowi towarzyszyła Mercy. Zmusiła Culluketa, by poleciał z nią na tajne spotkanie w obozie Celadeyra i tam przekazał im nowinę, że Nodonn żyje. Celadeyr bardzo się ucieszył, podobnie jak dochodzący do zdrowia Kuhal Ziemiotrzęśca. Mercy nie śmiała wcześniej telepatycznie podzielić się wieścią, bo obawiała się, że Culluket, potężny korektor, który nienawidził swojego brata Nodonna, zdradzi ją przed Aikenem. Lecz teraz Culluket niechętnie przyznał, że zmienił swoje stanowisko, gdyż Aiken wyznaczył go do roli „bezpiecznika", która groziła mu śmiercią. Mercy nalegała, by wszyscy opuścili Aikena i uciekli z nią do odległego Var-Mesk, gdzie ukrywał się Nodonn. Aluteyn przypomniał, że złożyli królowi przysięgę wierności, a poza tym byłoby rzeczą niehonorową opuszczenie towarzyszy w decydującym momencie. Nie, muszą kontynuować wyprawę do kryjówki Felicji. Jeśli przeżyją, wtedy zbiorą się wokół Nodonna! Drugiego czerwca, kiedy wojsko Aikena ruszyło na górę Mulhacen, Elżbieta podjęła się ostateczniej próby oczyszczenia umysłu Felicji z patologicznych czynników odpowiedzialnych za psychozę. Wbrew radzie mądrego Dionketa, który był Lordem Uzdrawiaczem Tanów, wierzyła, że gdy tylko Felicja wyzdrowieje, zrezygnuje z megalomańskich fantazji i z pożytkiem wykorzysta swoją ogromną moc. Narażając się na wielkie niebezpieczeństwo, Elżbieta dokonała psychicznego drenażu. Felicja obudziła się z umysłem wolnym od anomalii... i wyśmiała altruistyczne propozycje Elżbiety, a potem odleciała z Czarnej Turni w poszukiwaniu własnych przyjemności. Pierwszy postój wypadł w osadzie Motłochu, Ukrytych Źródłach. Siostra Amerie akurat odprawiała mszę dziękczynną za bezpieczny powrót do domu. Felicja zażądała, żeby zakonnica zrzuciła habit i odleciała z nią. Kiedy Amerie odmówiła, Felicja zabiła ją, wykorzystując siłę metapsychiczną. Następnie postanowiła odszukać swoją drugą miłość, Culluketa Interrogatora. Nie znalazłszy go w żadnym z tańskich miast, skierowała się do swojej kryjówki, żeby tam spędzić noc. Na miejscu odkryła, że górska jaskinia jest pogrzebana pod tonami skały. Domyśliła się, że to sprawka Aikena. Ogarnięta furią, ruszyła za wrogiem i jego wojskiem, które płynęło łodziami w dół Rio Genil. Technicy Aikena gorączkowo pracowali przy naprawie laserowej Włóczni. Tylko ona mogła im zapewnić bezpieczeństwo w razie ataku Felicji. Marc zobaczył na odległość zbliżającą się Felicję i przesłał ostrzeżenie. Aiken przyjął na siebie rolę dyrygenta w metakoncercie i pokierował potężną wiązką psychoenergii, nie wykorzystując jednak maksymalnej mocy. Podczas niszczenia kryjówki stwierdził, że próba skanalizowania całej energii i przepuszczenia przez nagi mózg zabiłaby go. Może to właśnie planował Marc. Kiedy fala uderzeniowa zamarła, Aiken usłyszał głos Marca: „Chyba ją dostałeś." Ułamek sekundy później radość króla zmieniła się w przerażenie. Usłyszał telepatyczny okrzyk Remillarda: „Boże, ona wykonała skok!" Po chwili Marc zawołał, żeby Aiken po raz drugi zaatakował Felicję. Metakoncert w wykonaniu tysięcy połączonych umysłów nagle się załamał. Coś poszło nie tak, ale Aiken wiedział, że jeśli nie trafi Felicji całą mocą, którą ma do dyspozycji, ona z pewnością zniszczy ich wszystkich. W desperacji zaatakował dziewczynę całym ładunkiem psychoenergii. Sam stracił przytomność pod wpływem szoku. Kiedy oprzytomniał, zobaczył przy sobie Elżbietę, Dionketa i Creyna, którzy uratowali go od śmierci. Przewidziawszy nieszczęście, Elżbieta poprosiła Minanonna, żeby przeniósł ją i dwóch korektorów do Hiszpanii, gdzie obserwowali potyczkę z Felicją i całą katastrofę. Felicja zniknęła. Mentalny podmuch spowodował ogromną lawinę skalną, która pogrzebała część floty Aikena i zmieniła bieg Genil. Cull zginął, podobnie jak Mistrz Rzemiosł, Mercy i dziewięćdziesiąt innych osób. Reszta była bezpieczna i czekała na odzyskanie przytomności przez króla. Aiken nie mógł uwierzyć, że Mercy nie żyje. Nie znaleziono jej ciała. Jedynym dowodem były słowa Celadeyra, który twierdził, że widział ją martwą, oraz srebrno-szmaragdowy hełm. Śmiertelnie osłabiony Aiken wrócił do Goriah na rekonwalescencję. Próbował porozmawiać na odległość z Markiem Remillardem, ale nie otrzymał odpowiedzi. Minęło trochę czasu. Oddział Motłochu dowodzony przez Basila Wimborne'a wyruszył po raz drugi do Grobowca Statku. Tam członkowie ekspedycji naprawili dwadzieścia dziewięć egzotycznych maszyn latających. Zgodnie z planem dwadzieścia siedem lataczy ukryto na zboczu Monte Rosa, która w czasach pliocenu przewyższała Mount Everest. Wódz Burkę uznał, że ów teren będzie niedostępny dla Aikena i Firvulagów. Na pozostałych dwóch lataczach ekspedycja wróciła w Wogezy. Ukryto je w dolinie Hien niedaleko Nionel i zamierzano przystosować do celów obronnych. W małym tańskim mieście Var-Mesk leżącym na wybrzeżu Nowego Morza Celadeyr z Afaliah w końcu spotkał się z Nodonnem. Przywiózł ze sobą Mercy, która oczywiście nie zginęła w lawinie. Nastąpiło czułe powitanie męża i żony. Ponieważ nie było czasu na regenerację ręki Nodonna, Mercy wyczarowała mu srebrną protezę zamiast drewnianej, którą wystrugał Isak na Kersic. Nodonn z żalem poinformował Mercy, że będzie musiała wrócić do Aikena, a on razem z Celadeyrem zajmie się organizowaniem konserwatywnej opozycji. Mercy miała go informować o posunięciach króla, który był zbyt potężny, by Tanowie mogli go śledzić telepatycznie. Po krótkim spotkaniu kochankowie rozstali się. Mercy wróciła do Aikena i opowiedziała mu historyjkę o amnezji. Wydawało się, że król jej uwierzył, lecz bardzo się zmienił w porównaniu z wesołym kanciarzem, który przybył do Wielobarwnego Kraju poprzedniego sierpnia. Stał się ponury i jeszcze nie odzyskał pełni sił po walce z Felicją. Para królewska zajęła się przygotowaniami do Wielkiego Turnieju, który miał się odbyć w październiku zamiast Bitwy. Tymczasem Nodonn i Celadeyr przesłali wieść do tradycjonalistów, że wyznaczony przez króla Thagdala dziedzic żyje i jest gotowy rzucić wyzwanie uzurpatorowi. Brat Nodonna Kuhal Ziemiotrzęśca odzyskał siły po nowatorskim leczeniu w Skórze, które odbył razem z Cloud Remillard. Cloud, oczarowana Kuhalem i samotna w Wielobarwnym Kraju (jej brat i towarzysze, którzy wylądowali na zachodnim wybrzeżu Afryki, wolno posuwali się lądem na północ) oddała się sprawie tradycjonalistów. Nodonn obiecał współpracę przy tymczasowym otwarciu Bramy Czasu, jeśli dzieci Rebeliantów zniszczą ją całkowicie po przejściu. Los Marca nadal pozostawał nieznany. Remillard nie odpowiadał na wezwania Cloud, podobnie jak inni buntownicy z Ocali. Cloud doszła do wniosku, że ojca zaatakowała Felicja po niezwykłym metapsychicznym manewrze zwanym „W-skokiem" (w inny wymiar) lub translacją. Było to coś w rodzaju mentalnej podróży przez hiperprzestrzeń, której wcześniej dokonał Statek Brede, przenosząc egzotów z galaktyki Duat na Ziemię. Skok w inny wymiar był rzadką, lecz znaną metazdolnością w Środowisku Galaktycznym. Felicja mogła wyśledzić Marca, kierując się wzdłuż jego promienia telepatycznego, i zrobić mu poważną krzywdę. Cloud i Hagen podejrzewali, że Marc przeżył, gdyż był zamknięty w pancernej kapsule urządzenia cerebroenergetycznego wzmacniającego umysł. W przeciwnym razie obrażenia z pewnością wymagałyby leczenia w basenie regeneracyjnym na Ocali. To by wyjaśniało, dlaczego od trzech miesięcy nie ma kontaktu z Markiem... W Nionel, mieście Wyjców, metalurg Tony Wayland i jego przyjaciel Dougal postanowili przyłączyć się do Aikena. Porzuciwszy oddane żony, ruszyli przez dżunglę i przypadkiem trafili do Doliny Hien, gdzie schwytał ich Motłoch pracujący przy dwóch egzotycznych lataczach. Jako dezerterów z Żelaznych Wiosek i zdrajców, Tony'ego i Dougala odesłano pod eskortą do Ukrytych Źródeł, gdzie miał ich osądzić Wódz Burkę. Po drodze grupa natknęła się na oddział Firvulagów. Dougal uciekł, członkowie eskorty zginęli, a tchórzliwy Tony uratował życie, zdradzając Firvulagom miejsce ukrycia lataczy. Przewieziony do Wysokiego Vrazla Tony powtórzył swoją opowieść królowi Sharnowi i królowej Ayfie, po czym przekazano go Straszliwej Skathe. Monarchowie natomiast zaczęli się zastanawiać, jak wykorzystać informację. Zdawali sobie sprawę, że Nodonn zbiera wojsko w Afaliah i że ma Miecz Sharna, którym kiedyś władał przodek króla Firvulagów podczas Nocnej Wojny i który powinien trafić w ręce jego sukcesora w razie wznowienia działań wojennych. Mimo posiadania Miecza Nodonn był jeszcze za słaby, żeby zaatakować Aikena w Goriah. A Aiken miał Włócznię. Lecz gdyby Nodonn miał do dyspozycji samoloty... Sharn i Ayfa postanowili powiedzieć Nodonnowi o dwóch lataczach (których oni sami nie potrafili użyć), ukrytych w Dolinie Hien, w zamian za Miecz, oczywiście jeśli Nodonn pokona uzurpatora. Nodonn jako człowiek honoru z pewnością dotrzymałby umowy, a wśród Pierwszych Przybyszów bez wątpienia znajdowało się paru pilotów. Propozycja została przyjęta. Dwudziestego czwartego sierpnia czterech Tanów i Cloud Remillard zjawili się w Dolinie Hien, gdzie sterroryzowali Basila i jego załogę. Jeden z samolotów pilotował Tufan Gromowładny, doświadczony tański pilot, a drugi - Celadeyr, który kiedyś przeszedł odpowiednie szkolenie. Nodonn poprowadził czterystu tańskich rycerzy do powietrznego ataku na Goriah. Mercy poznała wcześniej ich plany. Chcąc przeszkodzić Aikenowi w wykorzystaniu broni Środowiska przeciwko Nodonnowi, nakłoniła do współpracy psychokinetyka Sulivana-Tonna, którego młoda żona Olone była zakochana w Aikenie. Mercy i Sullivan włamali się do lochów. Kreatywną mocą królowa zniszczyła wykładzinę izolacyjną magazynu i pogrzebała cały sprzęt w gąbczastej substancji pełnej bąbli trującego gazu. Aiken nakrył ich, kiedy wracali z zamkowych piwnic. Zabił Sullivana i zaprowadził Mercy do sypialni. Kiedy umierała, przejął całą jej moc. We wczesnych godzinach rannych Nodonn i jego rycerze zaatakowali zamek w Goriah. Aiken strącił jeden samolot wraz z załogą i oddziałem Tanów. Dwustu rycerzy dowodzonych przez Nodonna, Celadeyra i Kuhala Ziemiotrzęścę dotarło do Szklanego Zamku i wdało się w bezpośrednią walkę z żołnierzami Aikena. Królowi udało się zebrać tylko garstkę obrońców, lecz większość z nich była wyposażona w broń Środowiska: karabiny laserowe i pistolety paraliżujące, dzięki którym zdobyli przewagę. Nodonn znalazł ciało Mercy i w momencie kiedy się z nią żegnał, usłyszał głos Aikena, który wyzywał go na ostateczny pojedynek. Wisząc w powietrzu, dwaj przeciwnicy przystąpili do walki, którą przed wieloma miesiącami przerwał Potop. Nodonn zaatakował Aikena wiązkami z broni fotonowej oraz energią mentalną. Aiken bronił się słabo, ukryty wewnątrz psychokreatywnej bańki. W zamku przerwano bitwę, żeby obserwować fantastyczny pojedynek. Kiedy wydawało się, że osłona siłowa Aikena słabnie, Nodonn postawił wszystko na jedną kartę i oddał dwa ostatnie strzały z Miecza. Mały człowieczek zniknął w oślepiającej kuli światła... ale kiedy ta zagasła, pojawił się nietknięty i bez osłony. Nodonn zrobił wszystko, co było w jego mocy. Teraz przyszła kolej na Aikena. Nieurodzony Król z pogardą pozbył się Miecza i Włóczni. Zaatakował posiłkując się wyłącznie energią mentalną i zabił przeciwnika. Ciało Nodonna zamieniło się w popiół, poczerniała srebrna ręka zaczęła spadać do morza, lecz Aiken schwycił ją triumfalnie, wchłonąwszy wcześniej całą metapsychiczną moc wroga. Po drugiej stronie Atlantyku, na Ocali, Marc Remillard obserwował rozwój sytuacji. Teraz mógł wprowadzić w życie własne plany. Był dwudziesty piąty sierpnia. Dokładnie przed rokiem Aiken i inni członkowie Grupy Zielonej przeszli przez Bramę Czasu do pliocenu. Oto czwarty i ostatni tom „Sagi o Plioceńskim Wygnaniu", który rozpoczyna się od krótkiego przypomnienia wielkiej bitwy z Felicją nad Rio Genil, a potem podejmuje główny wątek od zwycięstwa Aikena nad Nodonnem. PROLOG l Stało się tak, jak przewidziała Elżbieta, i to nie dzięki metapsychicznemu jasnowidzeniu, lecz zwykłej logice, gdyż dobrze znała bohaterów dnia. Aikena Druma, Felicję Landry i Marca Remillarda. Umilkły ostatnie echa wielkiego psychokreatywnego wstrząsu. Czterej obserwatorzy wisieli wysoko nad Hiszpanią wewnątrz bańki ochronnej wytworzonej przez umysł Minanonna Heretyka. - Felicja na pewno nie żyje - stwierdził Minanonn. - Jej obraz i myśli zgasły. - Creyn zachował ostrożność. - Co o niczym nie świadczy - mruknął Dionket Lord Uzdrawiacz. Z tej wysokości jasnosłysząca moc Elżbiety, o wiele potężniejsza niż moc trzech Tanów, nie mogła dostarczyć potwierdzenia. Jeśli Felicja żyła, była pogrzebana pod ogromnym skalnym rumowiskiem. - Sądzę, że możemy bezpiecznie wylądować - oświadczyła. - Musimy zaryzykować. Ofiary potrzebują pomocy... Dionket wysłał Minanonnowi krótkie ostrzeżenie: Zachowaj maksymalną osłonę, Bracie! Szybując w dół przez warstwy dymu, trzej egzoci i ludzka kobieta nie czuli ruchu powietrza. Nie docierał do nich swąd płonącej dżungli, para unosząca się znad Rio Genil, która zmieniła bieg, kurz wzbijający się z osypiska, które wypchnęło rzekę z pierwotnego koryta i pochłonęło część flotylli Aikena. - Tylu zabitych i rannych - powiedział ze smutkiem Heretyk. - Zginął Artigonn, syn mojej zmarłej siostry. I Aluteyn Mistrz Rzemiosł, niech Tana da mu wieczny odpoczynek! Nie chciał się wyrzec starej religii wojny, choć odrzucało ją jego serce. - Widzę króla. Dionket przekazał im obraz Aikena leżącego na piaszczystym brzegu rzeki, nieruchome ciało w złotym kombinezonie, nie bijące serce i umysł skurczony do krzyczącej drobinki. - Ty i Creyn idźcie do niego - poleciła Elżbieta. Cała czwórka wylądowała na wielkiej płaskiej skale pokrytej spaloną roślinnością, wysepce pośród spienionej brudnej wody. - Utrzymajcie go przy życiu, póki się nie zjawię. Wielu ocalało. W większości są cali i zdrowi. Zorganizujcie ekipy ratunkowe. Minanonn i ja dołączymy do was. Muszę najpierw sprawdzić, co się stało z Felicją. Przeszukam miejsce gdzie upadła niczym meteor który spłonął atmosferze. Dlaczego mój umysł ciągle wzdraga się na wspomnienie jej ostatniego krzyku. Agonii i żalu to oczywiste ale dlaczego triumfu? - Potwór nie żyje. I dzięki niech będą Bogini! - Twarz Creyna zabarwiały na czerwono płomienie. - Chodźmy, Lordzie Uzdrawiaczu. Uniesieni w powietrze mocą psychokinetyczną Dionketa, dwaj korektorzy zniknęli w mroku. Elżbieta i Minanonn zostali na zwęglonej wysepce. Ochronna sfera psychoenergii zniknęła. Wokół nich z rzeki wystawały na pół zatopione drzewa, ciągnąc przerwane liany po wodzie pełnej odłamków skał. Niektóre nadal płonęły. Na innych krzyczały i pohukiwały żałośnie przerażone małpy i inne leśne stworzenia. Elżbieta miała zamknięte oczy, jej umysł szukał, sięgając ultrawzrokiem pod ziemię. Popiół i sadze osiadły jej na włosach i ubraniu. Stojący obok Minanonn, brodaty jasnowłosy gigant w tunice, górował nad nią. Pod pachą trzymał pojemnik o długości pół metra wykonany z ciemnego egzotycznego materiału. Widoczny na nim delikatny wzór był wyhaftowany czerwoną i srebrną nicią, które lśniły w gęstniejącej ciemności jak smugi gazu międzygwiezdnego. Pudełko zawierało potężny generator pola siłowego, który Brede Oblubienica Statku nazywała pokojem bez drzwi. Elżbieta szukała. We wraku łodzi pneumatycznej dryfował martwy rycerz w popękanej szklanej zbroi. Z rumowiska po prawej stronie słała telepatyczne wołanie o pomoc zagrzebana i niewidoczna w zwodniczych cieniach kobieta wojownik. Już niedługo Siostro, uspokoił ją były Mistrz Bojów. Jego mentalny głos dodał odwagi innym: Wkrótce nadejdzie pomoc. Elżbieta szukała. Czy Felicja naprawdę zginęła? Wyparowała w kulminacyjnym momencie gigantomachii, zabierając ze sobą Culluketa. Przejrzyj wspomnienia, dokonaj selekcji i analizy. Rozwiąż paradoksy, skupiając się na krytycznej chwili, gdy dziewczyna ponownie się tu zmaterializowała po translacji do Ameryki Północnej. Zdesperowany Aiken Drum wezwał całą moc metakoncertu. Elżbieta ponownie ujrzała powolny przepływ energii od tysięcy połączonych umysłów do króla i jej niesłychane wzmocnienie dokonane przez Marca w chwili, kiedy mentalny strumień miał przejść przez Ukochanego Felicji. Tak! Mimo braku doświadczenia w dziedzinie ofensywnych metafunkcji Elżbieta przejrzała zamiar Anioła Otchłani: eliminację dwóch wielkich umysłów, które zagrażały jego planom, i śmierć trzeciego, niewartego splunięcia. Lecz najważniejszy był właśnie Culluket, mentalny bezpiecznik. We wspomnieniach Elżbieta zobaczyła Felicję w trakcie skoku translacyjnego. Dziewczyna dostrzegła śmiertelne niebezpieczeństwo grożące Ukochanemu. Instynkt podpowiedział jej, jak mu zapobiec i jaka będzie cena. Felicja włączyła się do metakoncertu, wtargnęła w nieszczęsny przewodnik, nim jego umysł zdążył ulec zniszczeniu. Wzięła na siebie całą miażdżącą energię, dobrowolnie zaabsorbowała całą metapsychiczną moc i zmieniła się w rozjarzoną Dwoistość. Król, choć stracił przytomność, przeżył. Jego ciało i umysł na moment umarły, ale ten stan był odwracalny. Inny los spotkał Ukochanego Interrogatora, który zginął razem z Felicją. Pozostały tylko ich umysły, dzięki nieugiętej woli zespolone w drobinie materii powstałej z psychicznej energii. Głęboko pod tysiącami ton parujących skał, na płyciźnie Rio Genil, jarzył się białym światłem maleńki rubinowy cylinder... - Znalazłam Felicję. - Elżbieta otworzyła oczy i przekazała obraz Minanonnowi. - I Culla również. Elżbieto! Oni żyją? Można to tak nazwać. Albo zawieszeniem. Lub zapomnieniem. Ten stan przekracza moją zdolność rozumienia. Ale nie moją! Znam go dobrze. [Obraz ognistego kokonu.] Na Tanę!... Wy ludzie. Przecież Cull... ...to jego wolny wybór. On czepia się życia. Cierpienie bez końca! Lecz za to życie w pseudoJedności. Parodiamiłości! Obrzydliwość! Minanonnie oni są skazani na swoje duchowe towarzystwo. Próbowałam ją uratować jakże próbowałam i byłam głupiodumna. Lecz ona będzie dla siebie centrum świata odrzuciła litość postanowiła spłonąć razem z Cullem i Markiem. O Boże czasami myślę że nawet ja... Elżbieto twoje myśli są zagadkami. Wiem. Zapomnij o nich. Jak możesz porównywać siebie z innymi? Ja jestem prostym wojownikiem miłującym pokój ale dzieckiem wobec ciebie i MarcaAbaddona. Jeśli wy dwoje popełniliście grzech jest on dla mnie niepojęty. Lecz Cull! On był synemThagdala moimbratem. Wiedziałem czego pragnie. W przeciwieństwie do biednego Aluteyna i tylu innych znał prawdę ale drwił z niej wyniosły samotny a w końcu znudzony śmiertelnie bał się śmierci personifikował śmierć. A teraz jest skazany na Felicję. Musi ją chronić. Otaczać jej płomień. Żałuję mojego biednego brata. Tak jak ja żałuję Felicji. Możemy się tylko modlić i śpiewać za nich Pieśń. Muszę jeszcze coś zrobić. Z twoją pomocą. [Obraz.] O Bogini! Na pewno nie ma szansy na przywrócenie ich do życia?! Nie odważymy się ryzykować. Więc dlatego przeniosłaś pokójbezdrzwi! Przed śmiercią Brede dostroiła pokój do mojej aury. Wpuszcza tylko mnie i nikogo innego. Nawet Aikena czy Marca. Rozumiesz! Nie wolno nam próbować ożywić tej strasznej Dwoistości! Przygotujemy dla niej temenos tabernaculum niedostępne sanktuarium niech w nim spłonie nie niepokojona. Kiedy? Bóg wie. Żadna energia żadna materia żaden umysł nie dostanie się do wnętrza pola siłowego. Grawitomagnetyczny pokój przetrwa tak długo jak Ziemia. Lub do czasu gdy ja go otworzę. Zatem Dwoistość będzie uwięziona na zawsze. Niezupełnie. ? Zapomniałeś. Znajdujący się w pokoju zawsze mogą swobodnie wyjść. Jak? To niemożliwe! Spójrz na tę istotę Elżbieto. Mikroskopijna ledwo świecąca na granicy śmierci z wyczerpania! Lecz broni się przed śmiercią. Więc nigdy nie uwolnimy się od zagrożenia? Spokojnie przyjacielu. Czuję (może Oblubienica Statku powiedziałaby że wiem) iż ta istota nigdy więcej nie zagrozi Wielobarwnemu Krajowi. To ryzykowna opinia Lady. Tym razem nie mam wątpliwości. Jeśli zostawisz tutaj pokójbezdrzwi pozbawisz się ochrony. Będziesz bezbronna na Czarnej Turni... Dość Minanonnie. Pomóż mi. Użyj swojej psychokinetycznej mocy odsłoń na chwilę tę istotę żebym mogła wznieść jej nagrobek. Musimy pośpieszyć do Aikena... Uzdrów go a uzdrowisz nemezis. Zrobię to mimo wszystko. Wiele mu zawdzięczam. On podjął się zadania którego ja nie chciałam na siebie wziąć. PROLOG 2 Mężczyzna w średnim wieku, z wystającą szczęką i niewielkim aparatem na głowie, zajmował się prostymi pracami ogrodniczymi. Pozostali mieszkańcy Ocali zebrali się w obserwatorium wokół przywódcy ciężko rannego w bitwie, która stoczyła się w planetarnym eterze. Było prawie tak jak za dawnych dobrych czasów! Mieli dość rozsądku, żeby go nie zapraszać. - Biedny włóczęga - zaśpiewał Alexis Manion żałobnym tonem. - Dii-da-da dum dum da. - Zgarnął martwego ptaka i położył na wózku, który toczył się posłuszny jego nieodpartej mocy psychokinetycznej. - O tak, bez wątpienia zbłądziłem. Zostałem łajdakiem. Z nieobecnym uśmiechem na twarzy ruszył dalej ścieżką powłócząc nogami i nucąc pod nosem. Ogrody wokół obserwatorium Marca Remillarda wygrzewały się w słońcu późnego popołudnia, ale pod drzewami zalegał głęboki cień. Wielkie jak talerze kwiaty wśród skręconych metrowych liści wydzielały intensywny zapach, który przytłumiał subtelniejszą woń męczennicy. Mężczyzna oczyścił białą ścieżkę z martwych motyli. (Niestety były to zwykłe bielinki. Nie nadawały się do jego kolekcji.) Doznał współczucia, kiedy dostrzegł następną ofiarę robotów chroniących obserwatorium: złotą czaplę, wspaniałą w swym godowym upierzeniu, która spadła tuż przy ścianie budynku. W elektronicznie przytępionym umyśle Maniona powoli uformowała się myśl. Zerknął w górę na wąski parapet wokół otwartej kopuły obserwatorium, stąd wystawały lufy laserów rentgenowskich, tworząc lśniące zasieki. Tak! Ciało samicy utkwiło w załamaniu muru. Biedni ptasi kochankowie! A jednak, skoro jeden musiał odejść... - Jeśli pozostaniesz nieczuła i uparta, zaśpiewał, zginę tak jak oni, a ty będziesz wiedziała dlaczego. - Mentalnym ciosem strącił z parapetu martwe ciało i wrzucił do kosza. - Choć pewnie nie zawołam, gdy będę umierał... Alex. Przyjdź tu natychmiast. - Och, wierzbo - szepnął starannie zamykając wieko. - Wierzbo płacząca... Szybko do diabła! - Wierzbo płacząca. Jordan Kramer nie mógł zapanować nad wyciszonym, zaprogramowanym umysłem Maniona. Posypały się telepatyczne epitety. Manion uśmiechnął się smutnym uśmiechem idioty (tak nie pasującym do wystającej szczęki) i włożył miotłę i kosz do uchwytów z boku wózka. Wziął do ręki nożyce. W górze zgasły promienie laserów. Wyłączono zasilanie. Kormoran przeleciał bezkarnie nad zamykającą się kopułą i poszybował nad jezioro Serene. Manion pomachał mu i zaczął obcinać zwiędłe kwiaty różowych lilii rosnących w rozwidleniu gumowca. Zaczął nową piosenkę: Mój chłopcze, możesz ode mnie dostać Największe ze wszystkich cierpień, Które spotykają człowieka, Które go dręczą i otumaniają, Dla bojaźliwych rzecz najgorszą! Z obserwatorium wybiegli ludzie. W eterze gwałtownie zmieszały się telepatyczne myśli: To ten cholerny zniewalacz Steinbrenner złap go... Dobrze. Pat chodź pomóż mi go unieszkodliwić. Zgoda pośpieszciesiępośpieszcie! ONABYŁATUTAJTAKPOTWÓRFELICJABYŁATUTAJCZY NIEROZUMIECIEŻETOBYŁAILUZJAOCHRYSTENIE RZECZYWIŚCIENIEWIDZISZ... Lauro i tyiDorsey przygotujcie basen niech Keoghowie przyprowadzą wózek. Zgoda/Zgoda?Zgodazgoda. BOŻEBLANCHARDUMARŁPOCZULIŚCIETONIECHGO DIABLICOZPOTWOREMFELICJĄCZYONASPALIŁA MARCAKTODODIABŁAWIEŻETOBYŁSKOKWINNY WYMIARDZIECICOZNIMICZYSĄBEZPIECZNEOBOŻE MARCNIEŻYJEFELICJANIEŻYJEAMOŻEONA WCHŁONĘŁAMARCAWYCHOLERNIIDIOCIZAMKNIJCIE SIĘONIEZAMKNIJCIESIĘONIEGENYMENTALNEGO CZŁOWIEKAGENYMARCAMARCAZAMKNIJCIESIĘ ZAMKNIJCIESIĘZAMKNIJCIESIĘ... Zamknij się! TRANSLACJATRANSLACJAONAMOGŁAGOSPALIĆ WCHŁONĄĆ to był skok w inny wymiar mówię wam... Cisza! . . . . . . . Jordy nie możesz mieć pewności. To była translacja. Nie waż się zgłębiać póki się nie upewnimy co do jej wyskoku. To dlatego sprowadzają Maniona ty głupcze! GENY. O BOŻE GENY. Cholerne geny! Dzieci! GathenDalembertWarshawYanWyk ZOSTAŃCIE wszyscy inni niech wyjdą. Muszę wiedzieć że dzieci mnie nie wykończą cholerny Marc cholerne geny wszyscy jesteście przeklęci... Steinbrenner kiedy zdejmiesz poskramiacz załóż go Helayne. Dobrze. Niepomny na nic Alexis Manion przechadzał się wśród orchidei. I zjawił się wielki Jeff Steinbrenner, arcyłotr i dzieciobójca cuchnący adrenaliną! I ładna Pat Castellane o zapłakanych stalowych oczach! Zdumiewające. Manion zaśpiewał: Jeśli chcecie coś osiągnąć w świecie. Musicie rozwijać swoje talenty. Musicie go poruszyć i zdeptać, I robić swoje. Inaczej, wierzcie mi, nie macie szans! Dwoje przybyłych rzuciło się na Maniona i zerwało mu z głowy elektroniczny poskramiacz. Krajobraz Florydy zmienił się w koncentryczne kolorowe kręgi, a Alex dostał konwulsji. Trzymali go mocno, podczas gdy jego mięśnie napinały się i drgały. Korekcyjny tusz Pat uspokajał, a Jeffa - koił ból. Wreszcie umysł odzyskał normalny rytm i Manion mógł stanąć o własnych siłach. Cały drżał, a po brodzie ciekła mu krew z przygryzionego języka. Psychokinetycznie odepchnął ich ręce. Czuł się tak sponiewierany, że nie potrafił opanować złośliwej satysfakcji, kiedy odkrył, po co przyszli. - Felicja go dopadła? - Wybuchnął śmiechem. Zniewalający cios Steinbrennera nie odniósł skutku. Z urządzeniem poskramiającym na głowie Manion z trudem dawał się ujarzmić, bez niego był jak skała. - Niech drań ugotuje się we własnym sosie! - Alex, nie chodzi tylko o Marca! - krzyknęła Patricia. Wzięła Maniona za rękę. Jej skóra była lodowata mimo czerwcowego upału. - Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Dzieci również. Metakoncert... nie wiemy, co się stało. Owen Blanchard nie żyje, syn Ragnera Gathena też, i Bóg wie ilu jeszcze w Europie. Nic nie wiemy o Felicji. Komputer Marca wyłączył się w momencie skoku... Wbrew sobie Manion stwierdził, że jego zainteresowanie rośnie. - Jej umysł wygenerował prawdziwe pole ypsilon? Nie wspomagany? - Tak sądzimy. Pojawiła się w obserwatorium i zaatakowała Marca pomimo pancerza cerebroenergetycznego. Manion zachichotał. - No tak. Co za przykra niespodzianka. Patricia pociągnęła go w stronę obserwatorium. Przy wejściu stało około dwudziestu weteranów Rebelii, rozsiewając wokół siebie emocjonalną mieszankę, która mroziła krew w żyłach. Myśl Steinbrennera zahuczała jak grzmot. Rozejdźcie się! Idźcie do domów! Dokądkolwiek. On żyje. Wsadzimy go do basenu regeneracyjnego gdy tylko zjawią się Diarmid i Deirdre. Teraz się wynoście. Ludzie zaczęli się rozchodzić z mentalnymi pomrukami niechęci. Manion pogrążył się w myślach. Nienawiść chwilowo w nim wygasła wobec intrygującego problemu. - Skok! Kiedy po raz ostatni próbowaliśmy go potwierdzić? W dwutysięcznym sześćdziesiątym siódmym? Tak... chłopak z jednego z czarnych światów. Engong? Ale on przeskoczył zaledwie dwa kilometry, a my... - Będziesz musiał dokonać retrospektywnej analizy pola dynamicznego - przerwała mu Patricia. - Kramer nie potrafi sobie z tym poradzić, a musimy potwierdzić skok Felicji. Posłuchaj mnie, Alex. - Podzieliła się z nim telepatycznie straszną możliwością. - Sądzimy, że Marc żyje, lecz nie mamy z nim kontaktu. Skaner omal się nie przepalił. Nie odważyliśmy się otworzyć kapsuły... Manion skinął głową. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Póki się nie upewnicie, że osobą w środku jest Marc Remillard. Tak. Interesujące. Weszli do obserwatorium w chwili, kiedy Peter Dalembert i Ragnar Gathen wypychali Helayne Strangford. Steinbrenner podał im poskramiacz. Potężny, szalony umysł Helayne wyrwał się ku Manionowi. - Nie pomagaj im, Alex. Niech Marc umrze w tym przeklętym cerebroenergetycznym wzmacniaczu! Będziemy mieli wtedy pewność, że dzieci... Jej głos umilkł nagle. Patricia ponagliła Maniona, żeby wszedł do środka. Przy zamkniętej kopule w obserwatorium było ciemno, a temperatura o dziesięć stopni niższa. Czekała na nich tylko garstka Rebeliantów. Środek pomieszczenia zajmowała winda hydrauliczna. Na platformie stała czarna cerametaliczna kapsuła, lśniąca w świetle małego reflektora, lecz nieprzezroczysta dla ludzkiego oka. Alexis Manion uwolnił się od Castellane i podszedł do groźnie wyglądającej aparatury. - Więc znowu się przeliczyłeś, co? Ekran i głośnik, które normalnie zapewniały komunikację z ukrytym operatorem urządzenia CE, pozostawały ciemne i nieme. Manion podszedł wolno do monitora funkcji życiowych i przestudiował odczyty, a następnie spojrzał na wyświetlacz skanera mózgowego. Podprogowe emanacje wydobywające się z masywnej kapsuły nie miały rozpoznawalnego wzoru, świadczyły jedynie, że w środku jest ktoś żywy. - Jesteś Markiem Remillardem? - spytał łobuzersko Manion. - Czy małą Felicją? - Właśnie tego masz się dowiedzieć, Alex - odezwał się Jordan Kramer. Stał przy głównej konsoli komputera, a za nim kulił się Van Wyk. Keoghowie w końcu przybyli z zestawem pierwszej pomocy. Warshaw pomogła ustawić go przy platformie windy. - Ufacie mi? - rzucił drwiąco Manion, przeszukując umysły towarzyszy. - Marc nie ufał. To dlatego zrobił ze mnie żywego trupa. - Musimy ci ufać, Alex - powiedział Gerrit Van Wyk. - Analiza tego cholernego wydarzenia przekracza nasze kompetencje. Tylko ty nam możesz powiedzieć, czy Felicja skoczyła z powrotem do Europy po zabiciu Marca. Jeśli nadal tutaj jest... jeśli wchłonęła Marca, a my otworzymy kapsułę i wypuścimy ją, ona zetrze Ocalę z powierzchni Ziemi. - To ci historia - zanucił Manion. Zmarszczył brwi i przyjrzał się wykresom widocznym na ekranie i opatrzonym nagłówkiem: „Przypadek nie potwierdzony". - Ktokolwiek znajduje się w środku, jest ciężko ranny - stwierdziła Patricia. - Jeśli przez ciebie Marc umrze, zabiję cię, Alex. - Może byłbym ci wdzięczny, Pat. Kramer podał mu mikrofon do wydawania poleceń komputerowi. - Wiemy, że bardzo kochasz dzieci, Alex. Marc chce je oszczędzić, ale nie wiemy, w jaki sposób. Bez niego pozostanie nam tylko jedno wyjście, żeby zapobiec otwarciu Bramy Czasu. Bardzo brzydkie. - Przypuśćmy, że podam fałszywy wynik analizy? - odpalił Manion. - Pozwolę, by Felicja pokrzyżowała nam plany? Miałbym wtedy pewność, że dzieci ocaleją. Frustracja i wściekłość towarzyszy uderzyły w mentalny ekran specjalisty od pola dynamicznego. Bezskutecznie. Van Wyk jak zwykle pierwszy stracił samokontrolę. Jego umysł krzyknął: On może skłamać on może! Zrobił to już wcześniej kiedy uknuł razem z dziećmi tę przeklętą intrygę z Felicją... - Och, zamknij się, Gerry - powiedział Manion z nagłym znużeniem. Wziął mikrofon od Kramera i zaczął wydawać polecenia. Pozostali cofnęli się. Napięcie opadło, pozostawiając odrętwienie i słabą nadzieję. Kiedy na ekranie zaczęły się formować i przekształcać wielobarwne budowle prawdopodobieństw, Manion zagwizdał przez zęby: „Jestem kapitanem Pinafore". Wreszcie unieruchomił na monitorze wymyślną konstrukcję i zasypał umysły Kramera i Van Wyka skomplikowanymi wzorami matematycznymi. - I macie. To oczywiste nawet dla was, fizyków od siedmiu boleści. Pojedyncza translacja wymiarowa i błyskawiczny odwrót przez hiperprzestrzeń. Wasz piekielny ładunek zapewne wykończył Felicję. Prawdopodobnie Małego Króla również. Ekwiwalent PC wyniósł siedemset jednostek. - W trakcie metakoncertu odnieśliśmy niejasne wrażenie, że nastąpiła mentalna fuzja - stwierdziła Cordelia Warshaw. - Felicja nie stopiła się z Markiem - oświadczył Manion. - Moim zdaniem przeklęta dziewczyna jest martwa. Odwrócił się do mikrofonu i wywołał nośnik trybu intymnego dostrojony do określonej mentalnej sygnatury z dokładnością, której nie mógł osiągnąć nikt inny. - Hej, ty tam w kapsule! Słyszysz mnie? Uszkodzony skaner potwierdził, że osoba znajdująca się w czarnej skrzyni słyszy. - Powiedz tym głupcom, kim jesteś. Włączyłem program identyfikacji EK. Potrzebna jest nam jedna świadoma myśl. Z głośnika dobiegły trzaski. Obraz zamigotał. Na monitorze ukazał się napis: ID NIE POTWIERDZONA. Patricia Castellane wzięła mikrofon. - Marc, tu Pat. Porozum się z nami. Wszystko jedno w jaki sposób. Musimy wiedzieć, czy to ty. Proszę, Marc! Głośnik zaszeleścił jak suche liście poruszane przez wiatr. Ekran wyświetlił: ZH? JE? [FONEM NIEJASNY.] I analiza: ID NIE POTWIERDZONA. - Potrzebujemy czegoś więcej - oświadczyła Warshaw pracująca przy drugim terminalu. - Marc, chcemy ci pomóc - powiedziała Patricia. - Tylko odezwij się do nas. Buczenie przechodzące w syk. ZH? JE? SS? [FONEMY NIEJASNE.] ID NIE POTWIERDZONA. - Zapytaj go o imię - podsunęła Warshaw. - Quel est ton nom, cheri? - zapytała Patricia takim tonem, jakby zwracała się do małego dziecka. JE SU? SOO? SU? JE SUIS = „JESTEM". [DIALEKT FRANCUSKO-AMERYKAŃSKI] - Ton nom! Quel est ton nom, mon ange d'abime? JE SUIS LE TENEBREUK = „JESTEM Z CIEMNOŚCI." [ZNACZENIE PRZENOŚNE? POEMAT „EL DESDICHADO" GERARDA DE NERVALA (PSEUD., LABRUNIE, GERARD, 1808-1855)] - Mam cię! - wrzasnął psychotaktyk. Metaliczne nutki zawisły w powietrzu. W dolnym prawym rogu ekranu pojawiły się świecące słowa, potwierdzenie mentalnej sygnatury: IMS POZYTYWNA: REMILLARD, MARC ALAIN KENDALL 3-602-437-121-015M. Gerrit Van Wyk rozpłakał się. Ragner Gathen wydał głębokie westchnienie. Diarmid Keogh i jego niema siostra wymienili się myślami ze Steinbrennerem i przygotowali urządzenie do reanimacji. JE SUIS LE TENEBREUX LE VEUF L'INCONSOLE LE PRINCE D'AQUITAINE A LA TOUR ABOLIE ABOLIE ABOLIE CYNDIO MÓJ BOŻE CYNDIO NIE... Alexis Manion roześmiał się. Patricia Castellane wydała nieartykułowany okrzyk i rzuciła mikrofon. Bełkot odbijał się echem w mrocznym pomieszczeniu: MA SEULE ETOILE EST MORTE! CYNDIA... MON LUTH CONSTELLE PORTE LE SOLEIL NOIR... J'AI DEUX FOIS VAINQUEUR TREVERSE L'ACHERON NA PRÓŻNO. DZIWKA NIE ŻYJE JACK. ZRUJNOWAŁA MNIE ALE TERAZ NIE ŻYJE. Diarmid Keogh pośpiesznie podniósł mikrofon siłą psychokinetyczną. Wyłączył głośnik kapsuły. Tylko ekran przekazywał jeszcze dziwną przemowę. Keogh rozpoczął procedurę otwarcia aparatury CE. Szczęknęły klamry, chwytaki objęły masywny hełm i przekręciły go o ćwierć obrotu. Ze spojenia wyciekła strużka płynu, która zmieniła się w mały potop. Zepsuł się system drenów i Marc omal się nie utopił. - Włączyć ten cholerny podnośnik! - rzucił Steinbrenner. - Tylko spokojnie. Bóg wie, co jest pod... Obrazy! Nieprzenikliwy dla myśli hełm uniósł się, odsłaniając głowę operatora. [Widoki, dźwięki, uczucia, zapachy, smaki, normalne i zniekształcone, całe i fragmentaryczne, ulotne i oszałamiające. Wspomnienia. Halucynacje. Okropności. Ekstazy. Archetypowy worek na śmieci głębokiej podświadomości, mentalna kakofonia, koszmarna, na pełen regulator, emocjonalne przystanki pisktrąbieniesyk i grzmiący dźwięk burdonu. Całość omotana siecią piekącego bólu.] Marc przestań! krzyknęli wszyscy obecni, zmiażdżeni natłokiem wrażeń. Zapadła cisza. Głowa wystająca z cerametalicznego kołnierza uniosła się lekko. Głęboko osadzone szare oczy otworzyły się, ukazując ogromne źrenice. Zielonkawy płyn ściekał z siwiejących włosów na czoło, gdzie mieszał się z krwią płynącą z drobnych ranek po elektrodach. - Wszyscy nie żyją - powiedział normalnym głosem. [Obrazy: Śnieg, lampki bożonarodzeniowe sanki Dobbin Cantique de Noel miedziana plakietka Góra Waszyngtona niewyraźna pośród zamieci stary wariat trzymający na rękach długowłosego kota.] Patricia zbliżyła się do kapsuły. - Kto nie żyje? Felicja i Aiken Drum? - Cyndia, Jack i Diamentowa. Kącik wydatnych ust uniósł się w znajomym uśmiechu. Sine powieki zamknęły się. [Obrazy: Niebiesko-biały iskrzący się punkt katastrofy. Mentalny szept: skończone WielkiBracie teraz musisz również stać się potężniejszy albo nie adieu drogi Marc zapach sosny gasnące światło klejnotu rozpad triumfującej Jedności.] - Żadnego poważnego urazu głowy - oznajmił Steinbrenner. - Tętnica szyjna w porządku, hełm wygląda na nie uszkodzony. Przygotujcie worek na ciało. Jaki wynik głębokiej korekcji, Diarmid? - Wygląda na to, że on świadomie podtrzymuje funkcjonowanie autonomicznego układu nerwowego. - Keogh potrząsnął głową. - Bardzo źle, Jeff. Deirdre mówi, że są metaboliczne ślady ostrego zewnętrznego urazu tułowia i kończyn. Wiesz, że on sam się odmładza i potrafi sobie poradzić ze zwykłą raną. Lecz tym razem angiogeneza następuje zbyt wolno z powodu przeciążenia. - Musimy zdjąć pancerz - stwierdził Steinbrenner - i zobaczyć, co... - Zaczekaj - odezwał się Marc wyraźnie i otworzył oczy. [Odurzający zapach sosny.] Steinbrenner i Keoghowie zamarli. - Utrzymuję chłodzenie... i nawilżanie... dolnej połowy ciała. Gdy opuszczę urządzenie... będę musiał się wyłączyć, żeby podtrzymać funkcjonowanie najważniejszych organów. Żadnej komunikacji. Lecz najpierw muszę wam powiedzieć... - Pozwól sobie pomóc! - krzyknęli wszyscy. - Nie. Słuchajcie. Nasz eksperyment zakończył się połowicznym sukcesem. Felicja zginęła. Niestety Aiken Drum nie. Jest ciężko ranny. Uzdrowiciele na pewno go wyleczą. Ja też dojdę do siebie. - Ale co ci się stało? - wykrzyknęła Patricia. [Obrazy. Oślepiająca kobieca postać materializuje się w powietrzu. Ubrana w zbroję stoi wysoko na platformie otoczona astralnym ogniem od szyi w dół. Chłodzenie i system podtrzymywania życia pracują pełną parą wewnątrz ultragęstego cerametalu, a demoniczna siła wdziera się przez nieprzenikliwą osłonę, atakuje dato spoczywające w środku. Neuroreceptory i układ krążenia ud spalone, cały płyn odżywczy wędruje do układu szyjno-tętniczego. Schłodzona krew i chemiczny płyn owodniowy konserwujące organy wewnętrzne, główne części szkieletu i mięśnie. Psychokreatywna pochodnia sfrustrowanego umysłu przesuwa się po wrażliwej powierzchni ciała, pali skórę na głębokość czterech milimetrów, niszczy ręce, stopy i zewnętrzne narządy płciowe. Potem, niezdolna do dokończenia dzieła, wycofuje się.] - Geny! - Bezpieczne. Nie martw się. Trzy miesiące w basenie i będę taki jak zawsze. - Mózg! - W momencie ataku skierowałem całą kreatywną moc do głowy. Mózg ocalał... większa część. Udało mi się wyrzucić Felicję z kapsuły. Epizod trwał niecałe pół sekundy. Na szczęście w takich wypadkach szok jest opóźniony. Zdołałem odzyskać kontrolę nad metakoncertem tuż przed ostatecznym uderzeniem. Potem wykorzystałem całą energię na podtrzymanie życia. Wielkie oczy zapłonęły i obecni drgnęli wstrząśnięci obrazem agonii. Umysł Marca uspokoił się. Emanował znowu dawnym magnetyzmem i pewnością siebie. - Nie martwcie się! Nawet to nieszczęście było cennym doświadczeniem. Nauczyłem się... ale pokażę wam, kiedy się obudzę. Tymczasem przygotujcie wszystko do wyjazdu do Europy. Jordy i Peter... liczę na was, że naprawicie CE. Rozbierzcie je... zasilanie, komputer, urządzenia pomocnicze, zapasową kapsułę, wszystko! Wyciągnijcie Kyllikki i załadujcie sprzęt na pokład. Włączcie małe pole sigma, żeby dzieci i Aiken Drum nie mogli was wyśledzić. Mój plan polega na zniszczeniu terenu Bramy Czasu i zakłóceniu w ten sposób geomagnetycznego składnika pola tau. Sam Guderian napisał, że to czynnik decydujący dla lokalizacji zniekształcenia czasoprzestrzeni. Z planu wynika taka korzyść, że nie będziemy musieli walczyć bezpośrednio z dziećmi ani z Aikenem Drumem. I skutek będzie nieodwracalny. Nie mogę teraz powiedzieć więcej. Zaufajcie mi. - Ufamy - zapewniła go Patricia. Znowu ten uśmiech [sosna sosna sosna]. I ból. Marc śmiał się i krzyczał telepatycznie. Jeszcze się nienarodziłeś MentalnyCzłowieku jestemwolny! - Opiekuj się mną, kiedy będę pływał, Pat - zwrócił się do Castellane normalnym głosem. - Wszyscy wiemy, że basen regeneracyjny ma swoje kaprysy i dziwactwa. Nie chcę się obudzić z dodatkowymi palcami lub czymś w tym rodzaju. - Dopilnuję tego - szepnęła. - Teraz pozwól, że uwolnię cię od bólu. Bólbólbólból. [Obrazy: dorastający chłopiec odkrywa becik niemowlaka, żeby ujrzeć różową doskonałość. Mamo on jest w porządku tata się mylił mimo wszystko prawda Tak kochanie mylił się mylił się mylił się. Sosny róże rakowatość smród dym kapiąca świeca consummatum est młody Jack.] - Dziękuję ci, Pat. Nie, muszę to zrobić sam. Au'voir. Oczy zamykają się. Mentalne projekcje gasną. Marc Remillard pogrąża się w otchłani. Część I WCHŁONIĘCIE ROZDZIAŁ PIERWSZY Letnia mgiełka. Wyługowała świat ze wszystkich kolorów, zostawiając tylko szarości. Ołowianoszare nagrobki szara pajęczyna szara mysz szary popiół szary kurz szary trup. Niesłychane, żeby o tej porze roku, pod koniec sierpnia, pojawiła się mgła. To musiał być kolejny znak, równie straszny jak śmierć Jednorękiego Wojownika. Wiele osób twierdziło, że mgła ma swoje źródło w silnie schłodzonych prochach bohatera: wszystkie molekuły martwego ciała obrastały pyłem wodnym, każdy malutki fragment przyciągał do siebie łzy powietrza tworząc wszechogarniający całun nad Wielobarwnym Krajem. (Ludzie o mniejszym zamiłowaniu do makabry doszli do wniosku, że jest to meteorologiczny wybryk natury, być może spóźniona konsekwencja Potopu, który wypełnił Puste Morze. Tak... lecz nie było ich w Goriah, nie obserwowali pojedynku o świcie z blanków Szklanego Zamku!) Mgła spłynęła na całą Armorykę od cieśniny Redon po gęstą dżunglę górnej Loary, na Zatokę Akwitańską i bagna Bordeaux. Spowiła moczary Basenu Paryskiego i Las Hercyński, popłynęła na wschód do Wogezów, Jury i podnóży Gór Helweckich. Po południu jej front pokonał przełęcze kantabryjskie i dotarł do środkowej Koneyn. Zasnuł niskie Sierra Morena, opadł nad Gwadalkwiwir i zatrzymał się dopiero na grani Gór Betyckich pokrytych śniegiem, kładąc się na stokach Velety i Alcababy oraz pustego, zniszczonego Mulhacen. Łagodna, wysysająca energię, zasłoniła słońce, stłumiła dźwięki i zmoczyła roślinność, która zaczęła ociekać wodą. Zwierzęta leśne pochowały się. Zmarznięte ptaki i owady zapadły w sen. Wielkie stada zwierząt zamieszkujących plioceńskie stepy stłoczyły się na wzniesieniach terenu. Stały jak sparaliżowane, z drgającymi nozdrzami, nastroszonymi uszami i szeroko otwartymi oczami. Zmysły nie otrzymywały żadnych sygnałów. W tym dniu Nieurodzony Król odniósł wielkie zwycięstwo. Królowa Mercy-Rosmar i Nodonn Mistrz Bojów zginęli. Król wrócił do zamku z trofeum. Rycerze i giermkowie wybiegli mu na spotkanie, rozradowani i wznoszący mentalne okrzyki triumfu. Lecz cofnęli się skonsternowani, kiedy król rzucił srebrną rękę na dziedziniec i stanął w milczeniu, z pustym wzrokiem, chroniony ekranem i najwyraźniej odmieniony. Nie wyczerpany, wbrew temu, czego można się było spodziewać, lecz bliski wybuchu. Towarzyszący mu wielcy bohaterzy Bleyn i Alberonn zaczęli go namawiać, żeby uciekł przed tłumem. Lecz król nie chciał iść do sypialni (dopiero znacznie później dowiedzieli się dlaczego), więc Bleyn powiedział: - W takim razie zaprowadzimy cię do mojej Lady Tirone Śpiewaczki Serc, która spróbuje ci pomóc. Król poszedł z nimi i nie opierał się, kiedy zdejmowali z niego zakurzoną zbroję i kładli na łóżko w zacisznej komnacie. Nie miał na ciele żadnych ran, ale choć zachował mentalną osłonę, towarzysze czuli, jak cierpi jego psychika, jak wyrywa się z więżącego ją małego ciała. - Co się stało? - spytała przerażona Tirone. Aiken nie odpowiedział. - Jeśli mam ci pomóc, Wysoki Królu, musisz otworzyć się przede mną i powiedzieć, jaka dziwna niemoc cię dopadła. Król tylko potrząsnął głową. Tirone wykonała bezradny gest, spoglądając na męża i Alberonna, a potem znowu zwróciła się do króla. - Wolałbyś zatem, żebyśmy cię zostawili? Nie możemy nic zrobić? - Nie dla mnie - odezwał się wreszcie. - Zajmijcie się naszymi żołnierzami i dopilnujcie uprzątnięcia bałaganu. Ja sobie odpocznę. O dwudziestej zajmę się jeńcami. Nawiążcie kontakt z pozostałymi członkami Wysokiego Stołu i każcie im się przygotować. - To z pewnością może poczekać - zaprotestował Alberonn. - Nie - oświadczył król. Trójka Tanów ruszyła do wyjścia. - Będę w pobliżu, na wypadek gdybyś mnie potrzebował, królu - oznajmiła Tirone. - Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to przespać się. Nieurodzony uśmiechnął się do niej. - Istotnie najlepsze, ale tamci dwoje mi nie pozwolą. Tanowie nie zrozumieli, lecz przesłali mu słowa otuchy i szacunku. Wychodząc pomyśleli, że jest bardzo samotny. Odsiecz posuwała się Wielką Południową Drogą: dwadzieścia wozów wyładowanych sprzętem przemyconym ze Środowiska, dwustu tańskich rycerzy, tyle samo ludzi należących do Elitarnej Królewskiej Gwardii Złotych oraz pięciuset szaroobręczowych usługujących żołnierzom, woźniców, lokajów i personelu pomocniczego. Ci bez umiejętności jasnosłyszenia (w tym większość złotoobręczowych ludzi, którzy otrzymali obręcze jako honorarium od króla niezależnie od tego, czy posiadali uśpione zdolności metapsychiczne, czy nie) mieli widoczność ograniczoną do dwóch metrów, czyli na długość chaliko. Nie można było dojrzeć towarzysza jadącego w przodzie, zwłaszcza że karawana bardzo się rozciągnęła. Poszczególne pary jeźdźców i wozy z eskortą jechały w całkowitej izolacji. Doszły do tego problemy ze strażnikami-psodźwiedziami. Odkąd opuścili Sayzorask, samowolne bestie popisywały się, płosząc wierzchowce, plącząc się im pod nogami, śliniąc się, wyjąc, tocząc żółtymi ślepiami i opierając się wysiłkom zniewalaczy, którzy próbowali zagnać je na pozycje po bokach kolumny. - Złe jony - postawił diagnozę złotoobręczowy Yoshimitsu Watanabe. - Z powodu mgły amficjony stały się nadwrażliwe na metapsychiczne wibracje. Sam czuję, że coś wisi w powietrzu. W Kolorado miałem psa, czterdziestopięciokilowego akitę, który chodził ze mną na wyprawy w góry. Czasami tak samo się zachowywał, kiedy zanosiło się na naprawdę fatalną pogodę. Nauczyłem się słuchać starego lnu, gdy dawał mi do zrozumienia, żebyśmy zmykali z gór. - Hej, sądzisz, że szykuje się burza, szefie? Sunny Jim Quigley, powożący wielkokołowym krytym wozem Conestoga z cennym radarem na podczerwień i aparaturą pomocniczą, był jedynie zakapturzoną sylwetką. Tylko jego głos niósł się wyraźnie, wzmocniony telepatycznie przez szarą obręcz. - Burza? - Yosh wzruszył ramionami. - Kto to wie? Jeśli chodzi o plioceński klimat, moje doświadczenie jest ograniczone. Ty jesteś tubylcem. - Paryskie moczary w niczym nie przypominają tych okolic - stwierdził Jim. - Półpustynia na zboczach gór, dżungla nad Rodanem. Jedno jest pewne. Nagle się ochłodziło. Czy to możliwe, żeby tak wcześnie nadeszła pora deszczowa? - Tylko tego nam potrzeba - burknął Vilkas, który jechał na chaliku po prawej stronie wozu. - Jakby i tak nie było dość ciężko ciągnąć ten cholerny sprzęt do Goriah. Zanim dotrzemy do Bardelask, tych przeklętych straszydeł będzie tu więcej niż karaluchów w śmietniku! Widziałem to już wcześniej, więc wiem. Firvulagowie planują zająć najpierw małe miasta. Dlatego uderzyli na Burask, dlatego szykują się na Bardelask i zrzucają winę na Wyjców. Kiedy padną małe miasta, oni ruszą na większe, ale słabo bronione, takie jak Roniah. A Najjaśniejszy guzik na to poradzi! - Hej, Vilkasie, przecież król nas wysłał, no nie? - zaprotestował Jim. - Zawieziemy radaroskop do Bardelask, żeby żadna zjawa nie mogła się podkraść w przebraniu. Na pozostałych wozach mamy dość sprzętu dla Lady Armidy, żeby hałastra z Famorel nie odważyła się wytknąć nosa poza Alpy. Zgadza się, szefie? - Taka jest strategia Aikena-Lugonna. Yosh podprowadził chaliko bliżej wozu i zmarszczył czoło. Jego złota obręcz była ciepła pod wykonaną ze skóry mastodonta nodowa, częścią ozdobnej samurajskiej zbroi. „Słyszał" innych Tanów szepczących niespokojnie ze sobą na prywatnych falach mentalnych, niezrozumiale dla złotoobręczowych ludzi. Co się dzieje? - Jeśli król tak się martwi o Bardelask - powiedział Vilkas kwaśno - dlaczego sam nie zaniósł do miasta tego złomu albo nie kazał zrobić tego tłuściochowi Sullivanowi-Tonnowi, zamiast skazywać nas na trzytygodniową mordęgę? - Co to byłoby za urządzenie, gdyby potrafił je zmontować Yoshi-sama? - spytał Sunny Jim rozsądnie. - Albo broń, której potrafią użyć Lord Anket, Lord Raimo i elitarni? Też coś! Yoshi uważaj! dobiegł mentalny okrzyk Anketa. Psodźwiedzie szaleją! Może to szablozębe koty, może Wróg, może Tana wie kto... - Wyciągnąć broń! - krzyknął samuraj do towarzyszy. W tej samej chwili Vilkas sypnął przekleństwami, gdyż jego chaliko stanęło dęba. Coś dużego i czarnego wypadło z mgły. Amficjon uskoczył zygzakiem przed pazurami chaliko Vilkasa i zniknął pod wozem. Obok Yosha pojawiły się z ujadaniem dwa następne psodźwiedzie, szukając tego samego schronienia. Podniósł się harmider. Cztery zwierzęta z zaprzęgu poczęły wierzgać i rżeć. Ważące po dwieście kilo amficjony, które schowały się pod wozem, walczyły ze sobą, obijając się o ogromne koła. - Uwaga! - wrzasnął Jim ściągając wodze. - Wywrócimy się! Vilkas daremnie dźgał futrzaste cielska końcem długiej lancy. Jego przekleństwa ginęły w tumulcie. Wóz zakołysał się jak tratwa na wysokiej fali i cenny ładunek zadudnił o jego drewniane boki. Dwaj tańscy poskramiacze oraz czynny złotoobręczowy człowiek, wszyscy w niebieskich szklanych zbrojach, świecących matowo w kłębach mgły, przygalopowali na chalikach. Ich mentalne wysiłki okazały się jednak bezskuteczne wobec szału psodźwiedzi. Cofnijcie się! rozkazał Yosh. Wyciągnął Husqvarnę i ustawił na najszersze pasmo rażenia. Karabin zaskwierczał i omiótł ziemię wiązką energii. Rozległo się stłumione wycie. Spod wozu wysokoczyło w ostatnim paroksyzmie masywne zwierzę i roztrzaskało się o prawe przednie koło. Zapadła cisza. Pośród bezkształtnej bieli zmaterializowała się wysoka postać świecąca na fioletowo. Rząd wierzchowca jaśniał takim samym niesamowitym światłem. To był Ochal Harfiarz, wnuk władczyni Bardelask i dowódca kolumny. Uciszył wyjaśnienia Yosha i wymówki poskramiaczy. - Znalazłem źródło niepokoju, który nas dręczył przez cały ranek. - Wskazał na wschód. - Tam. Po drugiej stronie Rodanu. Patrzcie! Przekazał obraz. Ludzie obdarzeni słabszym ultrawzrokiem odnieśli wrażenie, jakby mgła nagle stała się przezroczysta, podobnie jak las rosnący za rzeką. Jedną ze stromych dolin tworzących korytarze do Alp nadchodziła armia pewna swojej siły. Maszerowała szybko przez upiorną dżunglę widzianą ultrazmysłami, nie rzucając cieni. Żołnierze byli niezliczeni jak kolonia drapieżnych mrówek i nierozpoznawalni, póki mentalne oko Ochala ich nie powiększyło. Wtedy okazało się, że to Firvulagowie. Znajdowali się w odległości około czterech kilometrów i wbrew zwyczajowi nie przybrali iluzorycznych postaci. Może ufali, że mgła ich ukryje, a może nie dbali o to, czy zostaną zauważeni. Nadchodzili, giganci, karły i wojownicy średniego wzrostu, „zakuci" w obsydianowe zbroje. Nieśli tradycyjną broń i sztandary ozdobione złoconymi czaszkami. Maszerując śpiewali wojenną pieśń niesłyszalną dla Tanów i ludzi. Lecz słyszały ją psodźwiedzie. Szlak, którym szli Firvulagowie, prowadził prosto do doliny Rodanu i przecinał się z wąską drogą biegnącą wzdłuż wschodniego brzegu do Bardelask, które leżało o pół dnia drogi stąd w górę rzeki. Armia liczyła co najmniej osiem tysięcy wojowników. - To przecież główny zastęp Mimee z Famorel - stwierdził Ochal. - Skończą się teraz napady i zrzucanie odpowiedzialności na Wyjców za gwałty popełniane w mieście mojej babki. Mały Lud otwarcie narusza Rozejm! Bez wątpienia ośmieliła ich śmierć Nodonna Mistrza Bojów. - Oto pierwsza ofensywa w konflikcie, którego obawiali się niektórzy z nas - odezwał się jeden z tańskich poskramiaczy. - Nie potrafię wymówić jego nazwy! Wszyscy znamy przepowiednię Celadeyra. Niech Tana ma litość nad nami! - Już rozmawiałem z Lady Armidą - oznajmił Ochal. - Mieszkańcy będą bronili miasta do końca, choć wróg ma ogromną przewagę liczebną. - Ho! - szepnął Jim. - Nigdy w życiu nie widziałem tylu straszydeł! - W porównaniu z armią, która uderzyła na Burask, to mały oddziałek - burknął Vilkas. - Bardelask jest skazane... a wraz z nim najlepszy browar w pliocenie. Teraz będziemy pili tylko sikacze i soczki. Yosh oklapł. - Ochalu, radar na podczerwień i broń Środowiska są teraz warte dla Bardy nie więcej niż pierdnięcie myszy - powiedział. Dowódca pokiwał głową ze smutkiem i zwrócił się do kolumny w rozkazującym trybie: Towarzysze! Nie zdążymy do mojego rodzinnego miasta przed Firvulagami. A jeśli spróbujemy dostać się do Bardelask od strony Rodanu, napadną na nas. Rozmawiałem z królem, błagając go, żeby pozwolił nam umrzeć razem z moją szanowną babką. Zabronił nam jednak z powodów strategicznych... - Niech Bóg błogosławi Aikena Druma! - mruknął Vilkas. ...więc musimy się przegrupować i natychmiast wracać do Sayzorask. Król powiedział, że nowoczesny sprzęt, który wieziemy, należy za wszelką cenę uchronić przed Wrogiem. Zaczekamy w Sayzorask na jego rozkazy... - I przy naszym szczęściu skończymy maszerując na Famorel - dobiegł cichy komentarz Vilkasa. Ochal zignorował go i zwrócił się do Yosha. - Zreperujcie wóz jak najszybciej, a ja sprawdzę resztę kolumny. Istnieje możliwość, choć niewielka, że wrogowie przeprawią się przez rzekę i zaatakują nas, więc lepiej nie zwlekajmy, bo stanowimy zbyt kuszący cel. Zapewne wiedzą, że tutaj jesteśmy, i mogą podejrzewać, co wieziemy. Yosh wykonał tański salut, a Ochal Harfiarz skinął mentalnie na czekających poskramiaczy. Lśniąca fioletowa postać i trzy niebieskie rozpłynęły się we mgle. Po ich odejściu zrobiło się dużo ciemniej. Do zachodu słońca pozostała niecała godzina, a mgła jakby zgęstniała. Yosh wsunął Husqvarnę do pochwy. - Bierzmy się do roboty. Wyjmij lampę, Vilkasie. Zbadamy szkody. Kiedy Litwin wypełnił rozkaz, Jim zeskoczył ostrożnie z wozu i uspokoił cztery helladoteria. Przestępowały z nogi na nogę i strzygły uszami. Jim przykucnął i przy świetle lampy na baterie słoneczne obejrzał złamane koło. - Szkoda, że nasze zbroje nie świecą tak jak zbroja Lorda Ochala i innych czynnych. Przydałoby się w takim mroku. - Nie świecisz, jeśli nie masz mocy - powiedział Vilkas. - Psychoaktywne mikroby zamknięte w warstwach szklanych zbroi nie świecą dla takich jak ty i ja. - Zrobił pauzę i dodał znacząco. - Albo dla złotoobręczowych takich jak Lord Yoshimitsu, który nie jest prawdziwym uśpionym. - Ale którzy mimo to zdobyli przywileje - dorzucił Yosh. - Gdyby król dotrzymał obietnic, wszyscy ludzie nosiliby złoto! - skwitował Litwin gorzkim tonem. Jim spojrzał na Vilkasa i skrzywił się. - Hej, lubię swoją szarą obręcz. Zwłaszcza w samotne noce. - I zwracając się do Yosha, dodał: - Szefie, potrzebujemy gościa z PK, żeby podniósł ten cholerny wóz. Człowieka, a nie tańskiego arystokratę, który schrzani robotę. I porozmawiaj też ze starym Maggersem, żeby przyniósł nam zapasowe koło. Yosh skinął głową. - Wyprzęgnijcie zwierzęta. Poproszę Lorda Raimo, żeby nam pomógł. Kilka metrów za wozem zsiadł z chaliko i powiedział: - Matte, Kiku. Dobra dziewczynka. Wielkie zwierzę wyglądało w mroku jak nakrapiany posąg. Stanąwszy na palcach, Yosh rozpiął juk i wyjął z niego kawanawa, grubą linę z ostrymi hakami. Wrócił do towarzyszy i wskazał na ogłuszone psodźwiedzie leżące obok przewróconego wozu. - Musimy odciągnąć bestie i wykończyć je. Weźmiemy do tego jedną z hellad. Ty jednak będziesz musiał wczołgać się pod spód i przyczepić liny - powiedział do Litwina. Vilkas jęknął. Jeszcze rano jego skórzane spodnie były czyste, a pancerz z brązu i butelkowego szkła oraz nagolenniki świeżo wypolerowane. Przez chwilę się wahał. Na końcu języka miał protest. Nagle poczuł słaby impuls elektryczny na szyi. - Tak jest, Yoshi-sama. - Dziękuję, Vilkasie. Yosh odwrócił się do hellady, a tymczasem Vilkas opadł na zakrwawioną ziemię i wpełzł pod wóz, ciągnąc za sobą linę. Ogłuszone i poranione bestie leżały bezładnie. Jedna wypróżniła się po otrzymaniu paraliżującej wiązki. Powstrzymując wymioty, Litwin zatopił wielkie haki w barku zwierzęcia. - Gotowy? - zawołał Yosh. - Gotowy. Gdyby nie wzmacniająca obręcz, odpowiedź byłaby niesłyszalna. Na szczęście dla Vilkasa samuraj nie potrafił odczytać niuansów telepatycznego przekazu. Vilkas wygramolił się spod wozu i zaklął z odrazą. Na rękach i nogach miał plamy zakrwawionego błota i ekskrementów. Lina naprężyła się i ukazało się ciało pierwszego amficjona. - Hej, koleś, przynajmniej nie musimy walczyć o życie w Bardy - próbował go pocieszyć Jim. - Mogło być gorzej. - Jeszcze będzie. Tylko poczekaj! Yosh wyłonił się z mgły, prowadząc helladę pociągową. - Monku, monku, monku - zbeształ Vilkasa i oddał mu linę. - Dość narzekania. Właź z powrotem człowieku. W nagrodę zaprogramuję ci dzisiaj na obręczy dodatkowe przyjemności. - Dziękuję, Yoshi-sama - powiedział niewolnik grzecznie. Zanurkował pod wóz i wbił ostre haki w szyję następnego psodźwiedzia. ROZDZIAŁ DRUGI Konwój modułowych pojazdów terenowych ATV, których liczba zmniejszyła się do piętnastu po wypadku z wciągarką w górach Rif, sunął w miedzianym pod wieczór afrykańskim słońcu, otoczony kurzem i rojami much. Wyczuwało się atmosferę podniecenia. Brzeg Morza Śródziemnego znajdował się w odległości niecałych dziewięćdziesięciu kilometrów. I Wielki Wodospad. Od ponad dwóch miesięcy, odkąd zbiegowie z Ocali odważyli się opuścić obóz na wybrzeżu marokańskim, na które wyrzuciły ich wiatry skierowane przez rodziców, jechali na północny wschód w stronę punktu orientacyjnego, który stał się symbolem ich winy i śmiałości. Przebyli ponad półtora tysiąca kilometrów przez plioceńską dzicz - bagna, dżungle, pustynię i ostatnio przez pasmo Rif - a teraz toczyli się przez suche zarośla pokrywające najwyższe wzniesienie przerwanego Przesmyka Gibraltarskiego. Logika podpowiadała dowódcy ekspedycji, Hagenowi Remillardowi, że powinni skierować się bardziej na wschód i obrać bezpośredni kurs na Morze Śródziemne, przez które musieli się przeprawić, by dotrzeć do Afaliah na spotkanie z Cloud Remillard. Lecz logika załamała się wobec nieodpartej pokusy ujrzenia wodospadu. Jak mogli się jej oprzeć? Brali udział w jego stworzeniu, gdy wraz z rodzicami pomagali Felicji wpuścić wody oceanu do Pustego Morza. Musieli go zobaczyć. To był psychologiczny imperatyw. Piątkę dzieci z nielicznej trzeciej generacji Ocali, nazywanych Szczeniakami, ogarnęło jeszcze większe podniecenie niż rodziców. Kiedy na horyzoncie pojawił się wysoki słup pary zapowiadający kaskadę, malcy zaczęli się niecierpliwić. Było oczywiste, że nie zasną tej nocy, nie zobaczywszy cudu natury. Tak więc Hagen postanowił zrezygnować ze zwykłego biwaku po zachodzie słońca i jechać dalej. Scenerię miało im rozjaśnić światło księżyca. Pożałował swojego impulsu, kiedy Phil Overton uległ zniewalającemu urokowi swojej czteroletniej córeczki Calindy, która ubłagała go, żeby pozwolił jej usiąść obok siebie w pierwszym pojeździe. Natychmiast rozległy się nieuniknione protesty pozostałych Szczeniaków. Mimo obiekcji Hagena, dorosłym nie pozostawało nic innego jak przenieść wszystkie dzieci do modułu dowódcy. Dianę Manion zamieniła się miejscami z Nialem Keoghiem i przyrzekła Hagenowi, że użyje każdego ergu swojej korekcyjnej mocy, żeby zapanować nad Szczeniakami, zaś zbyt miękki Overton został zdegradowany z funkcji nawigatora do funkcji niańki. Lecz im bliżej wodospadu, tym nieznośniejsze robiły się dzieci. - Tatusiu, włącz znowu przeszukiwiacz! - poprosiła Calinda. - Wiem, że tym razem zobaczę wodospad! - Przeszukiwacz! Przeszukiwacz! - zakrzyknęli Joel Strangford i Riki Teichmann, którzy mieli cztery i pół oraz pięć lat. Zaczęli się szamotać, usiłując dotrzeć bliżej holoekranu, i przy okazji popchnęli małą Hope Dalembert. Mała zaczęła płakać. - Baranie łby! - rzucił sześcioletni Daven Warshaw lekceważąco. - TSL nie wykryje dziury w ziemi, jeśli po drodze są wzgórza. - Wykryje! Wykryje! - Tylko jeśli kąt załamania jest odpowiedni - wyjaśnił David. - A nie jest. Myślicie, że Wrota Gibraltarskie to wyschnięte wadi albo piaskownica? Phi! - Więc pokaż je nam ultrawzrokiem, panie Mądralo! - zażądała Calinda. Choć niezdolny do takiego wyczynu, Davey odmalował w wyobraźni obraz, który zdumiał Szczeniaki do tego stopnia, że umilkły: kula ziemska pękniętaniczym gigantyczny melon i fontanna tryskająca w kosmos. - To wygląda raczej tak - powiedziała Dianę Manion i wprowadziła pewne poprawki do obrazu. Rozczarowane Szczeniaki zapiszczały. - To tylko mały wodospad - zaprotestował Riki. - Jak w książce babci o Starym Świecie. Niagara. Nasz wodospad jest większy niż jakikolwiek inny na świecie! Calinda odęła wargi. - Nie chcę oglądać małego wodospadu. Hagen, mówiłeś, że będzie olbrzymi. - Olbrzymi - powtórzyła mała Hope Dalembert przez łzy. - Phil, Phil, włącz przeszukiwacz! - krzyknął Joel. Pozostałe dzieci poparły go, tłocząc się przy biednym Overtonie i Hagenie siedzącym przy głównej konsoli, aż ten ostatni odepchnął je PK i jednocześnie wydał telepatyczne polecenie: Uciszcie się! O dziwo, dzieci posłuchały go. - A teraz słuchajcie, Szczeniaki - powiedział Hagen na głos. - Jesteśmy prawie na miejscu. Chyba coś wyczuwam! Wam też się uda, jeśli zamkniecie się na jedną minutę... Wycie turbiny ATV wjeżdżającego na grań. Chrzęst i trzask łamanych krzaków. Szum klimatyzacji. Fałszywa serenada karłowatych hien ukrytych w zaroślach fioletowych o zmierzchu. I nagle dźwięk, który nie był dźwiękiem. Drganie powietrza o tak niskiej częstotliwości, że nie mogły go wykryć nerwy słuchowe. - Tatusiu, mam coś w gardle - szepnęła Calinda. - Czuję hałas. Phil wziął ją na kolana, a Diana uspokoiła mentalnie troje mniejszych dzieci. Tylko dojrzały i mądry Davey Warshaw był rozpromieniony. - To jest to! Wielki Wodospad! Szybciej, Hagen, jedź szybciej! Syn Abaddona parsknął śmiechem i otworzył przepustnicę. Na drodze stanął im karłowaty dąb, lecz Hagen go przejechał zamiast ominąć. Szczeniaki krzyczały, gdy pędzili naprzód przez kłębiącą się żywiczną parę, smagani przez gałęzie. Turbina ATV na energię słoneczną wyła na coraz wyższych obrotach. Wspinali się coraz wyżej i wyżej ku wieczornemu niebu. Dziwna wibracja nasiliła się. Nawet dorośli poczuli, że chrząstki krtani drgają im w takt potężnej melodii. Hope Dalembert rozpłakała się i ukryła twarz w piersiach Dianę, lecz czwórka pozostałych Szczeniaków wytężała niewprawny ultrawzrok, szeroko otwierając oczy. Wehikuł dotarł na szczyt wzniesienia, zaturkotał po wystających skałach i zatrzymał się na niewielkim płaskowyżu omiatanym wiatrem. Pojazd i całe wzgórze drgało. Stałe dudnienie, ledwo słyszalne, nie było bolesne dla uszu. Dorośli i dzieci siedzieli nieruchomo przez dłuższy czas. Potem Davey otworzył właz i zaczął się gramolić na zewnątrz. Phil Overton chwycił Calindę i Joela, a Dianę wzięła mocno za ręce Rikiego i Hope. Hagen, który został sam w kokpicie, spojrzał na zapierający dech w piersiach dziw natury widoczny na ekranie skanera terenowego. - Wreszcie jesteśmy na miejscu, tato - rzucił w powietrze. - To również twoje dzieło tak samo jak Felicji i nasze. Chciałbyś je zobaczyć moimi oczami? Cisza. Hagen roześmiał się. - Więc cię zabiła? Wariatka o samorodnym talencie wykończyła buntownika, który rzucił wyzwanie Środowisku? Co za marny koniec. Nie taki przewidywałem w swoich edypowych fantazjach. Nic. Hagen przerwał monolog i wsłuchał się w grzmot. Automatycznie wyłączył systemy wehikułu i wyszedł na zewnątrz. Znajdowali się na końcu lądu pod niebem koloru indygo. Sierpniowy księżyc w pełni stał wysoko nad wschodnim horyzontem. Po prawej stronie ziała monstrualna przepaść z nową zatoką Alboran. W jej czarnej tafli nie odbijały się gwiazdy. Po lewej ciągnął się do Atlantyku szeroki kanał. Niczym srebrna kurtyna łączył je największy wodospad na Ziemi. Instrumenty Hagena zarejestrowały wymiary: 9,7 kilometra szerokości i 822 metry wysokości. Wodospad stale się powiększał, w miarę jak nasilała się erozja i pogłębiała Cieśnina Gibraltarska. Wielki Wodospad miał przetrwać niecałe sto lat, napełniając przez ten czas cały basen plioceńskiego Morza Śródziemnego. Pozostałe pojazdy konwoju dotarły kolejno na płaskowyż i zatrzymały się. Podróżnicy wysiedli i zebrali się przy krawędzi urwiska. Dwadzieścia osiem kobiet i mężczyzn oraz pięcioro dzieci. Normalna rozmowa była niemożliwa, a mentalna wydawała się zbyteczna. Mieli co podziwiać i zapamiętywać. Mogliby tak stać przez wiele godzin, lecz światło księżyca zbladło i powiał wilgotny wiatr. Od Europy nadpłynęła gęsta mgła i przesłoniła widok. To chyba koniec, zabrzmiał słaby mentalny głosik Calindy Overton. Tak. Przyjemniejsza część, potwierdził Hagen. Dorośli roześmiali się, żeby ukryć inne emocje. Rodzice powiedzieli, że pora iść spać. Nial Keogh, jak zawsze praktyczny, wskazał miejsce dogodne na obozowisko, które wypatrzył, gdy pozostali myśleli tylko o tym, żeby jak najszybciej zobaczyć cud. Rozmawiając ze znużeniem, dzieci i wnuki Rebeliantów wróciły do pojazdów. Tylko Hagen został na płaskowyżu przy module dowódcy, odesławszy wpierw Phila, Dianę i Szczeniaki. Zaczekał w gęstniejącej mgle do północy, kiedy powstały optymalne warunki na kontakt telepatyczny, i wytężył ultrawzrok, kierując go w stronę Betyckiej Kordyliery i tańskiego miasta Afaliah. Kiedy się upewnił, że odnalazł właściwe skupisko aury życiowej, zmniejszył maksymalnie mentalny promień, przestroił go na tryb intymny siostry i zawołał. HAGEN: Słyszysz? CLOUD: Tak. Gdzie jesteś? HAGEN: [Obraz.] CLOUD: !! Więc to jest to! Nic dziwnego że Potop zniszczył Muriah. Wydaje się nieprawdopodobne że stworzyła go wyłącznie siła umysłu. Felicja... HAGEN: ...i jej diabły! CLOUD: Hagenie musieliśmy. HAGEN: Racjonalizujesz po fakcie, córko Marca. CLOUD: Myślałam że poprosisz Dianę żeby cię wyleczyła z tej nieznośnej skłonności do hamletyzowania. Stajesz się wielkim nudziarzem. HAGEN: Ty i tata nie zdołaliście mnie wyleczyć. Czego więcej oczekiwać od niej? CLOUD: Ona cię kocha, głupku. To bardzo pomaga w korekcji. HAGEN: O tak. Powinienem pamiętać o tobie i twoim tańskim kochasiu... CLOUD: Do diabła z tobą i twoimi problemami bracie. HAGEN: Może odłożymy uprzejmości na później? Co się stało w Goriah? CLOUD: [Filmowy przegląd sytuacji.] HAGEN: Totalne fiasko. I tyle jeśli chodzi o nasze planowane przymierze z Nodonnem! Miło, że twój Kuhalprzeżył... Sądzę, że wrócimy do naszego pierwotnego scenariusza z Aikenem Drumem. Nie będzie nim tak łatwo manipulować jak można by było Nodonnem ale pewnie nam się uda. Kto wie? Może facet ma wątpliwości co do swojej przyszłości jako Króla Elfów i dojdzie do wniosku że nasz plan powrotu do Środowiska jest interesujący... CLOUD: Hagenie tata przyjeżdża. HAGEN: O cholera. Kiedy? CLOUD: Nie powiedział tego jasno. Rozmawiał ze mną dzisiaj rano po pojedynku Aikena z Nodonnem. Obserwował go. HAGEN: Tak. CLOUD: Powiedział że przyjeżdża do Europy gdy tylko zakończy się modyfikacja wzmacniacza cerebroenergetycznego. Przywiezie go a także komputer i laser rentgenowski z obserwatorium. HAGEN: Dobry Boże jak? CLOUD: Podnieśli szkuner Waltera Saastamoinena. Ma cztery maszty i siedemdziesiąt metrów więc jest dostatecznie duży żeby przewieźć połowę aparatury z Ocali. HAGEN: Cholera. Powiedziałem Veikko że powinien go zatopić na głębszej wodzie albo wysadzić w powietrze! Sentymentalny dupek. Niech no pomyślę... dotarcie tutaj zabierze im co najmniej miesiąc. CLOUD: Tata jest wściekły że ruszyliście lądem. HAGEN: Groził uderzeniem na odległość? CLOUD: Nie. Był bardzo powściągliwy. Powiedział tylko żebym cię ostrzegła przed próbą kontaktu z Aikenem Drumem bo inaczej spotkają was przykre konsekwencje. HAGEN: ?? Dziwne że nie porozmawiał ze mną... CLOUD: CE jest rozmontowany i gotowy do załadowania na statek... HAGEN: Do diabła moja droga tata ma dość mocy żeby się ze mną skontaktować bez żadnych wzmacniaczy. A może...?!!! [Obraz.] CLOUD: Mieliśmy rację co do Felicji. Wykonała skok i mocno go poturbowała. Spaliła go od szyi w dół... HAGEN: [Szybko wygaszony obraz.] CLOUD: [Ból.] Pływa w basenie regeneracyjnym od czerwca. HAGEN: Cloudie a jeśli Felicja zrobiła coś więcej. Jeśli ugotowała mu mózg? A on wyleczył sobie najgorsze rany ale nie przebywał w basenie dostatecznie długo by dokonała się całkowita regeneracja nerwów? Do diabła wszystko by mu zajęło osiem dziewięć miesięcy! CLOUD: Jeśli ucierpiały jego metafunkcje to by wyjaśniało... HAGEN: Możesz się założyć. Rozmawiał z tobą w trybie intymnym bo jesteś lepszą jasnosłyszącą ode mnie. Możliwe że stracił moc! A skoro nie jest w stanie pokierować kreatywnym metakoncertem nie ma obawy że nas załatwi na odległość! Och Cloudie dziecinko to może być wielki przełom! Będzie musiał walczyć uczciwie! Podejść blisko żeby nas zniewolić albo porazić mentalnie. Niech próbuje zwłaszcza kiedy będziemy mieli po swojej stronie Aikena Druma i bandę egzotów... CLOUD: Tata powiedział, że zrobi wszystko, żeby nam pomóc. Gdybyśmy tylko mu zaufali! HAGEN: [Wykrzyknik.] CLOUD: Powinien wiedzieć, że nie pozwolimy władzom Środowiska dostać się do pliocenu. HAGEN: Czyżby? CLOUD: Ty... ty... on nas kocha. HAGEN: Ten jego cholerny nieludzki rodzaj miłości...! Kochał mamę a wiemy co jej zrobił. Nigdy się nie zastanawiałaś dlaczego? CLOUD: To wszystko jest... HAGEN: W bibliotece na Ocali. Zauważyłaś kiedyś że komputerowe dane na temat większości aspektów Rebelii Metapsychicznej są dostępne z wyjątkiem najważniejszej sprawy? Celu tej całej awantury? Dlaczego musieli walczyć na litość boską? Cel Rebelii: „Wychowanie Mentalnego Człowieka i zapewnienie mu należnego miejsca w Sprzężonym Środowisku." Czy to do cholery ma być powód do wojny? CLOUD: Tata i jego ludzie chcieli, żeby Państwo Ludzkości dominowało... HAGEN: To nie takie proste! Chodziło o coś jeszcze. Można to wywnioskować ze wzmianek w innych bankach danych. Z drobnych aluzji ledwo uchwytnych jak rzeczy które dostrzega się kątem oka! Rebelia taty miała coś wspólnego z nami. Z dziećmi. On zamierzał zrobić coś tak strasznego że jego własna żona poczuła się usprawiedliwiona by podjąć próbę zamordowania go a Środowisko ogłosiło wojnę przeciwko niemu po stu tysiącach lat niezakłóconego pokoju. CLOUD: To już minęło. Skończyło się dawno temu. HAGEN: Droga siostro to się jeszcze nie wydarzyło. CLOUD: Przestań Hagenie przestań! Najważniejsze to wydostać się stąd! Uciec od niego od tego żałosnego prymitywnego świata gdzie nasze umysły są samotne i bezradne. Pod żadnym pozorem nie możemy tracić z oczu tego celu. HAGEN: ...I co? CLOUD: Musimy zaryzykować i skontaktować się z Aikenem Drumem. Przyjedźcie jak najszybciej do Afałiah. Skoro już dotarliście do Morza Śródziemnego podróż nie powinna zająć dużo czasu. Płyńcie w stronę Półwyspu Balearskiego. Doskonały szlak zwany Drogą Aveńską prowadzi stamtąd prosto do Afaliah. Kiedy się tu zjawicie zorganizujemy spotkanie. Kuhal mówi... podpowiedział mi pewien element przetargowy, który powinien skłonić go do współpracy. Rozmawialiśmy ze sobą na odległość po tym jak Aiken pokonał Nodonna. Kuhal nie chciał żebym stracił nadzieję. HAGEN: Co to za pomysł? CLOUD: [Obraz.] HAGEN: Niech mnie licho. Właśnie w Afaliah? CLOUD: Są w lochach. Nie pozostał tutaj nikt kto by zakwestionował moją władzę nad nimi więc przez cały dzień pracowałam przy pomocy miejscowego głównego korektora. Prawie się nam udało. HAGEN: Aiken Drum pocałuje nas za to w tyłki! CLOUD: Nie mów jak głupiec. Tak czy inaczej będziemy musieli zachować maksymalną ostrożność. Aiken jest niebezpieczny ie. Może bardziej niebezpieczny niż tata. HAGEN: Bzdura. CLOUD: W czasie pojedynku w Goriah Aiken wytrzymał wszystkie ataki Nodonna łącznie z wiązką z działa fotonowego. I jeszcze coś. Kiedy zabił Nodonna i królową Mercy wchłonął ich metapsychiczną moc. HAGEN: Co takiego? CLOUD: [Obraz.] To bardzo tajemnicze zjawisko. Pamiętam, że w danych komputerowych na temat Poltrojan były wzmianki o czymś takim w związku z kultem przodków. Bardzo to zawile. Nigdy w pełni nie udokumentowane u ludzi. Lecz zdaje się że Aiken tego dokonał. Cały Szklany Zamek w Goriah huczy od plotek. Przekonamy się. Kuhal mówi że według niektórych Tanów wchłonięcie może zabić Aikena. HAGEN: Pobożne życzenia. Posłuchaj Cloud musimy pozyskać go do współpracy. Nie możemy walczyć z nim o teren Bramy Czasu a żeby zbudować urządzenia Guderiana trzeba będzie się tłuc po całej Europie w poszukiwaniu surowców. Nie mówiąc o pozyskaniu techników wyszkolonych w Środowisku. Naszą jedyną nadzieją jest dobra wola małego Draculi żywiącego się mózgami. Chyba że zmusimy go by nam pomógł. CLOUD: Nie tylko to zależy od Aikena. HAGEN: ? CLOUD: Kuhal. On i pozostali spiskowcy zostali wzięci do niewoli i oskarżeni o zdradę stanu. Przebywają w Goriah chronieni polem sigma. Grozi im kara śmierci. ROZDZIAŁ TRZECI Sąd was wzywa - ogłosił komandor Congreve. Stu dwudziestu dziewięciu ocalałych żołnierzy pokonanej armii Nodonna utworzyło milczący podwójny szereg z Kuhalem Ziemiotrześcą i Celadeyrem z Afaliah na czele. Uprzedzeni przez rozradowanych lokajów, którzy przynieśli im kolacje, tańscy rycerze nałożyli szklane zbroje i doprowadzili się do porządku. Jaśnieli wyzywająco wspaniałym blaskiem: kreatorzy niebieskim, poskramiacze szafirowym, a psychokinetycy różowo-złotym. Nieliczni jasnosłyszący przypominali posągi wyrzeźbione z lśniącego ametystu. Oddział Congreve'a przyniósł zamknięte kosze. Na mentalny rozkaz żołnierze puścili je już wzdłuż szeregów jeńców, rozdzielając zestawy kryształowych łańcuchów. Każdy spiskowiec dobrowolnie zakładał na nadgarstki te symbole uległości wobec Tany i przyczepiał główny łańcuch do złotej obręczy. - Jesteśmy gotowi - oznajmił Kuhal górując nad komendantem garnizonu Goriah. Zerknął na przyszłościową broń Congreve'a nie pasującą do egzotycznej paradnej zbroi. - To nie będzie potrzebne. - Święte łańcuchy wiążą nas tak samo jak słowo honoru - mruknął stary Celadeyr. Mentalna mina Congreve'a pozostała lodowata. - Podobnie jak przysięga lojalności wobec króla Aikena-Lugonna, którą złożyliście podczas Święta Miłości! Chodźcie za mną. Odwrócił się, prezentując laserowy karabin Matsushity i ruszył z baraków aresztu w stronę zewnętrznej wartowni Szklanego Zamku. Mgła przesłoniła mocno uszkodzoną fasadę. Choć minęło niecałe szesnaście godzin od nieudanego ataku, usunięto większość gruzu. Stosy przezroczystych bloków i rozrzucone narzędzia świadczyły, że naprawa trwa. Bajkowe oświetlenie wież było tej nocy tylko fioletowe i złote, a ogólny efekt osobliwie psuł brak wielkiej iglicy odstrzelonej przez Nodonna. Jeńcy przekroczyli spalone ruiny głównej bramy i weszli do centralnej wieży. Większość korytarzy była uprzątnięta i tylko nadtopione szkło oraz okna zabite deskami stanowiły pamiątki po desperackiej walce, która się tutaj odbyła. Tańscy rycerze maszerowali, dumnie niosąc łańcuchy. Ich metapsychiczny blask przytłumiał światło oliwnych lamp wiszących na ścianach. W końcu dotarli do głównej sali audiencyjnej cytadeli Goriah, którą uzurpator kazał odnowić. Podłoga była wyłożona złotymi i ciemnofioletowymi płytami. Kolumny z giętego bursztynowego szkła podtrzymywały wysoko sklepiony sufit ozdobiony małymi lampkami, które wyglądały jak gwiazdy. Podium było jedyną jasną rzeczą w pomieszczeniu. Za nim lśnił emblemat Nodonna Mistrza Bojów przedstawiający słońce i zachowany przez uzurpatora również jako tradycyjny znak herbowy Lugonna, pierwszego przybysza. Lecz ozdobna tarcza słoneczna sprawiała teraz smutne wrażenie. Zniknął apolliński uśmiech wraz z popiołami, które rozwiały się w powietrzu, i zniszczoną srebrną ręką. Na honorowym miejscu stał tron z czarnego marmuru otoczony przez dwadzieścia pustych krzeseł. Na tronie siedział mały człowiek jedząc jabłko: Nieurodzony Król Wielobarwnego Kraju. Najwyraźniej dopiero co przyszedł z mgły, gdyż miał na sobie sztormówkę ze złotej skóry lśniącej od wilgoci. Odrzucony kaptur z wizjerem ukazywał gołą szyję. Aiken-Lugonn nie potrzebował sztucznego wzmocnienia mocy metapsychicznej. Jeńcy ustawili się przed podium, a Congreve złożył telepatyczny meldunek i wycofał się razem z eskortą w mroczną głąb sali. Król ugryzł jabłko i przesunął wzrokiem po zdziesiątkowanej kompanii bojowej. Nie otaczał go metapsychiczny nimb. Wyglądał mizernie. Tylko ciemnorude włosy i brwi oraz oczy jak małe węgielki ożywiały jego twarz. Kuhal Ziemiotrzęśca odezwał się do Celadeyra na modłę intymną: Więc on żyje Celo... Mimo plotek że zadławił się zdobyczą! Ach, jemu to nie groziło. Lecz wygląda jakby cierpiał na psychiczną niestrawność. Nodonn i Mercy-Rosmar! Wchłonięcie jednego z nich byłoby ponad siły naszych największych bohaterów. Co mamy myśleć o człowieku który zasymilował dwa takie umysły? Może to ostateczne potwierdzenie że on naprawdę jest Przeciwnikiem. Nie potrzebowałem żadnego potwierdzenia. Tylko wy młodzi wątpiliście. Nieprawda Celo. Mistrz Rzemiosł również nie wierzył. Podobnie jak Lady Morna-Ia. Wiem że nawet mój brat Nodonn wątpił gdy zbliżał się jego koniec... Uwierzył. Wątpił. Kto lepiej ode mnie znał Nodonna. Może jeszcze mój zmarły bliźniak Fian Lamacz Nieba? Nodonn był najstarszym synem Thagdala i Nontusvel. Służyłem mu przez trzysta osiemdziesiąt pięć lat jako Drugi Lord Psychokinetyk. Aiken Drum Przeciwnikiem? Nonsens. Nodonn nienawidził i bał się tego sieroty. Uważał go za awanturnika i parweniusza z Motłochu. Nigdy go nie uznał za ostatecznego Wroga. Przecież nawet Firvulagowie wiedzą kim jest ten drań! Jak sądzisz dlaczego Mały Lud współdziałał z nami pokazując samoloty w zamian za obietnicę zwrotu Miecza Sharna? Pojawienie się Przeciwnika wieści Nocną Wojnę a oni nie mogą stoczyć ostatecznej bitwy świętego Miecza. Och Kuhalu uwierz mi! Nodonn nigdy nie wątpił. To ty wątpisz! Wiem dlaczego. Należy winić tę kobietę z Ameryki Północnej... tę z którą wyswatał cię Boduragol w czasie leczenia... Stary głupiec. Gdyby nie Cloud miałbym połowę umysłu. I masz. Złą połowę! Wszystkie tańskie instynkty i duch umarły razem z Fianem... Przestań wstrętny staruchu! Ani ty ani nikt inny nie może mi zarzucić tchórzostwa! Ani braku lojalności wobec Nodonna i naszej religii. Sprawa Przeciwnika nie ma nic do rzeczy teraz, kiedy stoimy przed sądem jako podli zdrajcy. Tak. Wybacz mi Bracie Ziemiotrzęśco. Jestem przegranym ramolem i powinienem myśleć raczej o pokoju Tany a nie o jakiejś mitycznej apokalipsie. Lecz widziałem tyle znaków których brak zdumiewał nas tysiąc lat temu podczas konfliktu w galaktyce Duat. Teraz zobaczyliśmy wielką wodę! Monstrualnego padlinożernego ptaka Morigela! Jednorękiego Wojownika prowadzącego kompanię bojową wbrew wszelkim zwyczajom! Letnią mgłę! Pozostaje więc ostatni straszny omen wieszczący Noc. Mówię ci Kuhalu że wkrótce wybuchnie wojna podczas której nie będzie można odróżnić przyjaciela od wroga. Na koniec rozstąpi się ziemia i niebo, a Przeciwnik zatriumfuje. Celo... On jest tutaj. Aiken Drum stanął na brzegu podwyższenia, kończąc jeść. Ogryzek rzucony przez ramię zniknął. W tym samym momencie w prawej ręce króla pojawiły się stalowe nożyce. - Wiecie, co to jest? - zapytał spokojnym głosem. Śmiertelnie groźne narzędzie z krwawego metalu zalśniło. - Żelazo. Wy, Tanowie, uważacie, że nie można usunąć obręczy, nie zabijając właściciela. Cóż, myliliście się. Istnieją dwa sposoby. Jednym z nich jest użycie tego narzędzia. Kiedy przecina się obręcz żelaznymi nożycami, ból jest piekielny. Może nawet przyprawić o szaleństwo. Lecz większość zdrowych dorosłych Tanów przeżywa operację, choć cudowne metapsychiczne moce wracają do stanu uśpienia i stajecie się mentalnymi impotentami, takimi jak bezobręczowi ludzie. Jeńcy zajaśnieli mocniejszym blaskiem. Twarz Aikena była pozbawiona wyrazu. Odwrócił się do nich plecami i nagle rozbrzmiał jego telepatyczny głos na modłę intymną. Niech Wysoki Stół zbierze się na sąd. Nad niektórymi krzesłami zarezerwowanymi dla Wywyższonych ukazały się telepatyczne obrazy członków rządzącej rady Wielobarwnego Kraju. Morna-Ia Twórczyni Królów, Bleyn Czempion, Alberonn Pożeracz Umysłów i jego żona Eadnar, Condateyr Fulminator z Roniah, Sibel Długi Warkocz, Neyal z Sasaran, Estella-Sirone z Darask i Lomnovel Wypalacz Mózgów z Sayzorask. Intymna myśl Celadeyra wyrażała konsternację: Tak niewielu! Kuhal przesłał mu sardoniczną odpowiedź: Nasze miejsca są puste Celo. Podobnie jak Tufana z Tarasiah i Diarmeta z Geroniah którzy zginęli w zestrzelonym lataczu. I miejsce biednego Moreyna Szkłomistrza który zatruł się oparami siarki. I miejsce królowej Mercy! I miejsce tych którzy zginęli nad Rio Genil - Artigonna i Mistrza Rzemiosł oraz mojego brata Interrogatora. Niech no pomyślę... wolne jest też miejsce Drugiego Korektora. Kogo jeszcze brakuje? Mam. Armidy Groźnej Lady Bardelask. Bez wątpienia ma ważniejsze sprawy na głowie. Dziewięciu obecnych, stwierdził Celo. Kworum. Wystarczy żeby wydać wyrok. Ylahayll aż za dużo! Zastanówcie się! odezwał się Aiken. Jaki jest wasz werdykt? Dziewięć zjaw powiedziało: Są winni zdrady stanu. Jaka grozi za to kara według tańskiego prawa? Zakucie w Łańcuch Milczenia do czasu następnej Wielkiej Bitwy. Potem ofiara z życia dla naszej litościwej Bogini złożona w Wielkiej Retorcie. Mały człowieczek wyszczerzył się. - Niedobrze - powiedział normalnym głosem. - Jak wszystkim wiadomo, zlikwidowałem Bitwę. Tej jesieni ma się odbyć Wielki Turniej, a przestępcy gotujący się w szklanym piecu zepsuliby nastrój uroczystości. Odwrócił się twarzą do jeńców i uniósł nożyce. - Usłyszeliśmy opinię Wysokiego Stołu. Teraz zamierzam spytać o waszą! Lecz najpierw kilka uwag. Nie popełnijcie błędu. Nodonn Mistrz Bojów nie żyje i królowa Mercy-Rosmar też. Wchłonąłem część ich osobowości. Sami wyciągnijcie wniosek, co to oznacza... Po drugie, Sharn i Ayfa pogwałcili zawieszenie broni. Zauważyliście nieobecność Armidy Groźnej. W tej chwili jej miasto Bardelask atakuje ośmiotysięczna armia Firvulagów. Armida i jej ludzie walczą o życie. Przegrają. Odsiecz, którą im wysłałem, nie przybyła na czas. Po trzecie, szpiedzy Condateyra twierdzą, że następne na liście będzie Roniah. Jeśli nie utrzymamy miasta do czasu Rozejmu, znajdziemy się w poważnych kłopotach! Nieżyjący Lord Bormol z Roniah gromadził sprzęt przemycony ze Środowiska, podobnie jak jego nieboszczyk brat Osgeyr z Burask, a wszyscy wiemy, co się stało, kiedy Burask padło. Mały Lud zgarnął duży skład nowoczesnej broni, której teraz używa przeciwko Bardelask. Lecz jeśli Firvulagowie położą gnomie łapska na skarbie Bormola, będzie jeszcze gorzej, bo Condateyr mówi, że nielegalny magazyn broni nieżyjącego dowódcy jest dziesięć razy większy od składu Osgeyra! Skoro nie możemy obronić Roniah, musimy zniszczyć broń, żeby nie dostała się w ręce Sharna i Ayfy. Blask skutych łańcuchem rycerzy przygasł. Stary Celadeyr bezgłośnie poruszał ustami. - Do diabła ze wszystkim, co odbiera chwałę prawdziwej walce! - wybuchnął. - Zniszcz te diabelskie wynalazki albo nie będziesz królem Tanów! Gdzie twoje poczucie honoru? - Może lepiej zadaj to pytanie królowi Sharnowi i królowej Ayfie - poradził Aiken. - I wicekrólowi Mimee z Famorel, który oblega Bardelask... Przy okazji upewnij się, że ich wizja Nocnej Wojny jest taka sama jak twoja. Twarz starego bohatera była surowa i blada niczym wyciosana z wapienia. Mentalna bariera zachwiała się. - Nodonn poinformował mnie, że największy skład nowoczesnej broni znajduje się właśnie tutaj, w podziemiach zamku - wtrącił Kuhal. - A może królowej Mercy-Rosmar udało się go zniszczyć? - Sprawiła tylko, że nie można go użyć - odparł Aiken. - Nodonn nie był takim tradycjonalistycznym dupkiem jak Celo. Sam zamierzał wykorzystać broń Środowiska, żeby zlikwidować opozycję. Teraz loch jest wypełniony trującą i cuchnącą pianką. Posłaliśmy do Rocilan po chemika szkolnego w Środowisku. Jest najlepszy w Wielobarwnym Kraju, a wy, Tanowie, założyliście mu srebrną obręcz i kazaliście nadzorować cholerną fabrykę cukierków! - Aiken uśmiechnął się krzywo. - Nie pali się do nowej pracy, choć obiecałem mu złotą obręcz. - Jeśli to, co mówisz o Firvulagach, jest prawdą - powiedział Kuhal - grozi nam klęska... - Mnie grozi - sprostował Aiken. Skinął na dziewięć projekcji członków Wysokiego Stołu. - Im też. Wysokie Królestwo Tanów, które podobno kochacie, znajduje się na krawędzi przepaści! Lecz wy nie musicie czekać na jego upadek. O nie. Możecie wybrać śmierć. Nie za rok w Retorcie, lecz jutro rano. Szybką i czystą, z rąk straży Congreve'a uzbrojonej w karabiny Matsu. Według tańskiego prawa jesteście skazańcami, lecz nastała nowa era i wielu z was osobiście wybierze sobie karę. Umysły zaskoczonych jeńców rozszeptały się na intymną modłę. - Jeszcze coś powinniście wiedzieć - dodał Aiken. - Elżbieta przekazała mi pewną wiadomość. Wielki metapsychik, którego znaliśmy jako Abaddona, szykuje się do opuszczenia Ameryki Północnej. Przyjeżdża tutaj. - Gwiazda z zachodu - powiedział Celadeyr martwym głosem. Aiken milczał. - Powiedziałeś, że możemy wybrać czystą śmierć - zauważył Kuhal. - Czy to jest alternatywa? - Wskazał na nożyce w dłoni Aikena. - Mentalna kastracja za cenę wolności? - Na co byście mi się wtedy przydali? - spytał król cicho. - Pokazałem wam żelazo tylko po to, żeby zachęcić was do poprawy. - Kuhalu, nic się nie zmieniło... - zaczął Celadeyr. - Jestem starszy rangą, Celo - przerwał mu Ziemiotrzęśca - choć młodszy latami. Domagam się prawa zostania waszym rzecznikiem. Spojrzał na rycerzy. Zgadzacie się towarzysze broni? Zgadzamy. A ty Celadayrze z Afaliah? Ja... poddaję się twojej władzy. Kuhal Ziemiotrzęśca uniósł ręce. Kryształowe ogniwa utworzyły dwa lśniące łuki od nadgarstków do szyi. Cała postać zapłonęła różowo-złotym blaskiem. - Zatem ogłaszam werdykt. Obecna tu kompania bojowa jest winna złamania przysięgi wierności. Winna udzielenia poparcia Pretendentowi. Winna podniesienia broni przeciwko prawowitemu Suwerenowi. Nasze życie jest zastawem i możesz z nim zrobić, co zechcesz, królu Aikenie-Lugonnie. Wiedz jednak, że zdajemy się na twoją łaskę i bez żadnych warunków ofiarujemy ci na służbę swoje umysły i ciała. Bierzemy Tanę na świadka. Mały człowieczek westchnął. Szklane łańcuchy opadły na podłogę z melodyjnym brzękiem. - Jesteście wolni. Król obrócił się, podszedł do czarnego kamiennego tronu i usiadł. Nagle pochylił się do przodu i chwycił Kuhala zniewalającą mocą jak motyla na szpilkę. - Sentymenty to dobra rzecz. Lecz my, ludzie z Motłochu, uważamy, że czyny przemawiają głośniej niż słowa! Chcę, żebyście udowodnili swoją lojalność. Żadnego wazeliniarstwa, żadnego targowania się. Rozumiesz mnie, Ziemiotrzęśco? - Rozumiem, Wysoki Królu. Aiken uśmiechnął się. - Więc bierzmy się do poważnych spraw. Gdzie ukryliście resztę samolotów? ROZDZIAŁ CZWARTY Dysząc ciężko, brat Anatol Gorczakow wspinał się na górę spowitą mgłą. Zatrzymywał się co pięćdziesiąt kroków, żeby dać odpocząć spuchniętej kostce i łomoczącemu sercu. Jaka szkoda, że bandyci zabrali mu chaliko! Chalika nigdy nie gubiły drogi, nawet gdy noc była ciemna, a szlak kręty. Mając wierzchowca, dotarłby do górskiej chaty cztery czy pięć godzin temu. Wysuszyłby się, ogrzał, najadł i może nawet rozpoczął misję. Lecz chaliko, ładne zwierzę, dar od Lomnovela z Sayzorask, okazało się nieodpartą pokusą dla czterech rozbójników grasujących na Wielkiej Południowej Drodze. Rozsądna uwaga Anatola, że potrzebuje wierzchowca, by wykonać zadanie dla Lorda, została przywitana wesołym śmiechem... i czterema vitrodurowymi lancami przytkniętymi do szyi. - Błogosławieni są biedni - powiedział sentencjonalnie herszt uśmiechając się. - Pomagamy ci zostać świętym, padre. Schodź na ziemię. Anatol westchnął i zsunął się z wysokiego siodła. Trzydzieści lat wędrówek po plioceńskiej Europie uczyniło go wrażliwym na jeszcze bardziej niezrozumiałe przejawy bożej woli. Skoro miał przejść ostatnie pięćdziesiąt kilometrów na piechotę, flat voluntas tua. Z drugiej strony... - Nigdy nie uda się wam sprzedać zwierzęcia - uprzedził. - Białe chalika są rzadkością. Spróbujcie wjechać na nim do miasta, a zajmie się wami pierwszy szaroobręczowy patrol. - Katechu! - wykrzyknął młody bandyta, któremu brakowało dwóch przednich zębów. Sądząc, że to coś obraźliwego, Brat Anatol warknął: - Uważaj na słowa, smarkaczu. - Nie, nie, padre! Jemu chodzi o barwnik, który wyrabia się z kory krzewów cierniowatych - wyjaśnił pośpiesznie przywódca bandy. - Natrzemy nim rumaka i z białego Wywyższonych stanie się dzikim brązowym chaliko. Zanim dotrzemy na aukcję w Amalizan, jego pazury stępią się, a ślady od siodła znikną. A w ostatniej chwili wsadzimy mu trochę imbiru w zadek, żeby nie zachowywał się zbyt potulnie. Szczerbaty zbój zachichotał i opisał ostatni fortel z niesmacznymi szczegółami, podczas gdy pozostali przetrząsali bagaż Anatola. Postanowili zostawić mu wełniany habit i sandały, które miał na sobie, woreczek z sucharami i salami, mały bukłak z wodą i wreszcie - po ostrej naganie mnicha - kwarcowo-halogenową latarkę. To ostatnie ustępstwo zrobili niechętnie, kiedy Anatol powiedział im, że idzie w dzicz Montagne Noir, gdzie wysoka wilgotność uniemożliwia utrzymanie ognia przez całą noc, a potrzebne jest jakieś źródło światła, żeby odstraszyć drapieżniki. W ostatnim wspaniałomyślnym geście herszt bandytów wyciął Anatolowi mocny kostur. Wyekwipowany w ten sposób mnich ruszył w dalszą drogę. Przez trzy dni wędrował przez gęsty las tropikalny wzdłuż wartkiej rzeczki. Jedynym napotkanym zwierzęciem okazała się wielka czarna antylopa - prawdziwy zwierzęcy patriarcha - która na szczęście stała po drugiej stronie rzeki. Dżungla stopniowo przeszła w las iglasty, aż wreszcie ustąpiła miejsca rozległym wrzosowiskom pociętym przez skalne występy. Anatol zobaczył stada koziorożców o potężnych rogach przypominających szable. Czasami podążały za nim stromym szlakiem ciekawskie małe giemzy. Kiedy wreszcie ukazała się Czarna Turnia stercząca pośród gór porośniętych świerkami, serce mu drgnęło. Jeśli taka będzie wola Boża, spełni obietnicę złożoną ponad cztery miesiące temu innej osobie duchownej, którą poznał w obozie uchodźców przy Zamku Przejścia. Razem obmyślili tę misję. Lecz teraz, zagubiony we mgle i gęstniejącym mroku, zadał sobie pytanie: Czyżbym był aroganckim starym osłem? Sądziłem, że powiedzie mi się tam, gdzie ona zawiodła? A jeśli nigdy nie znajdę tego miejsca? Albo jeśli tam dotrę, a tańscy strażnicy mnie przepędzą? Zjadł na śniadanie resztki zapasów. Głód i zmęczenie przyprawiały go o zawroty głowy. Potykał się wielokrotnie, idąc przez rumowisko, które nie oferowało żadnego schronienia. Mgła przeszła w zimną mżawkę. Lewa kostka, którą skręcił po południu, była teraz tak spuchnięta, że pasek sandała wpił się w zsiniałe ciało. Gdzie może być ten przeklęty szlak? Włączył latarkę i rozejrzał się. Żółty promień sprawiał wrażenie materialnego. - Archaniele Rafale, patronie podróżników, pomóż mi znaleźć szlak! I zobaczył go: trzy ułożone jeden na drugim kamienie i jako premia kupka starego gnoju chaliko, wyraźny znak, że przejeżdżał tędy jakiś inny wędrowiec. Brat Anatol pobłogosławił Pana, znak i łajno. W kostce czuł pulsujący ból. Był zziębnięty i tak wygłodniały, że zjadłby podeszwę, ale przynajmniej wiedział, gdzie jest. Przymocował latarkę do paska, chwycił kij i ruszył ciężko przed siebie. Szlak wznosił się nadal, biegnąc między skalnymi płytami czarnymi jak atrament. Anatol dotarł do rozwidlenia. W prawo czy w lewo? Wzruszył ramionami i skręcił w prawo, na szerszą ścieżkę. Żółty promień oświetlił żwir lśniący od wilgoci, zwalisko gnejsów, zdradliwe śliskie zbocze i... pustkę. - Mat' czestnaja! - wykrzyknął. Zachwiał się i kurczowo ścisnął kostur, który zaklinował się w skalnej szczelinie. Jeszcze jeden krok i runąłby w przepaść. Uratowało go tylko światło latarki i bandycki kij. Mnich opadł na kolana, drżąc z przerażenia i ulgi. Popękany łupek kłuł go przez mokry habit jak tępe noże, ale nieodmłodzone ciało miał tak przemarznięte, że prawie nie czuł bólu. Pochylił głowę i odmówił Ave Maria w starym języku. Gdzieś w dole kipiał i ryczał górski potok. Dął wiatr. Anatol spojrzał w górę i zobaczył księżyc mknący między postrzępionymi chmurami. Mgła rozwiała się i po kilku minutach ukazała się głęboka dolina przecięta srebrnym strumieniem. Przeciwległe zbocze znajdowało się w głębokim cieniu. Wyrastała z niego grań zwieńczona szczytem w kształcie papieskiej tiary. Czarna Turnia. Anatol wstał i uniósł latarkę. Mogli go zobaczyć! Znajdował się na otwartej przestrzeni, z dala od skał. Jasnosłyszący strażnicy pewnie go obserwowali od wielu godzin, kiedy szedł we mgle. Może nawet wysłali ostrzeżenie. - Dobry wieczór! - zawołał przekrzykując wiatr. - Jestem brat Anatol Sewerynowicz Gorczakow z Zakonu Braci Mniejszych. Przysłano mnie z ważną wieścią. Mogę iść dalej? Czy to tylko wiatr, czy może badające go spektralne metazmysły? Może jakiś egzota przygląda mu się uważanie z olimpijską życzliwością, a może zamierzał go odgonić jak natrętnego komara? A jeśli na górze nie ma nikogo, a on jest tylko starym pomyleńcem goniącym resztką sił? Stojąc chwiejnie, ściskał kurczowo kij i latarkę. I wtedy w głębi wąwozu, po swojej stronie strumienia, zobaczył maleńkie czerwone światełko. Po chwili tuż za nim pojawiło się białe, kolejne czerwone i dalej wiele innych, na przemian białych i czerwonych, czerwonych i białych. Tworzyły kropkowaną linię prowadzącą w stronę wylotu doliny. Bez wątpienia wytyczały szlak. Anatol gwałtownie zaczerpnął powietrza. Jeszcze więcej światełek biegło zygzakiem po przeciwległym stoku doliny, oświetlając serpentyny, które wiodły na wierzchołek. Na samej górze, w całkowitej izolacji, wznosiła się duża alpejska chata, jaśniejąca jak kosz rozżarzonych węgli. Tak jak ją opisywała Siostra Roccaro. Anatol wyłączył latarkę. Rozproszyły się ostatnie tumany Letniej Mgły. Zbocze góry zalśniło w blasku księżyca. Baśniowe światełka i zaczarowany dom na turni zniknęły równie nagle, jak się pojawiły. Została tylko pojedyncza czerwona latarnia, która wskazywała właściwy skręt na rozwidleniu odległym o kilkanaście metrów. Brat Anatol pokuśtykał w jej stronę. Zanim dotarł do skrzyżowania, czerwone światło zgasło, a trochę dalej pojawiło się białe. - Bardzo uprzejmie z waszej strony - powiedział. - Trochę to jednak potrwa. Zagrzejecie wodę na herbatę, co? I może zostawicie mi kanapkę? Bała gwiazda świeciła nieruchomo. Z wyjątkiem westchnień wiatru pośród skał panowała cisza. - Więc idę - oświadczył brat Anatol i podjął przerwaną wędrówkę. Elżbieta i Creyn wrócili z ostatniej metapsychicznej wyprawy na Ocalę z połączonymi umysłami. Lecz zamiast się rozłączyć, siedzieli przy dębowym stole i czekali, czy „to" jeszcze się powtórzy. Spojrzeli w stronę zachodnich okien. Niebo usiane było gwiazdami, które rzucały wyzwanie księżycowi. CREYN: Znowu się pojawił. ELŻBIETA: Tak. Już trzeci raz. Teraz może trochę wolniej. I z większą pewnością siebie. CREYN: To projekcja prawda? ELŻBIETA: Módl się żeby tak było przyjacielu. Spróbujmy dokładniejszej analizy. Za oknem zmaterializowała się postać wysokiego mężczyzny, zasłaniając gwiazdy. Połączone ultrazmysły utworzyły sondę ostrą jak lancet i zaczęły operować nią delikatnie. Czy to prawdziwe molekuły? A może istota jest tylko psychokreatywną zjawą, obrazem równie materialnym jak hologramy w trójwymiarowej telewizji lub „posłaniem" od Tanów albo Firvulagów? Sonda natrafiła na eteryczny twór subtelniejszy niż mentalny ekran, nie znane Elżbiecie pole dynamiczne, nie odbijające, lecz pochłaniające energię. On blefuje, stwierdził Creyn. To wojna psychologiczna, odparła Elżbieta. Próba zmiękczenia nas przed prawdziwą konfrontacją niech go diabli. Człowiek stojący na balkonie miał na sobie obcisły czarny, połyskujący strój z ukośnym zapięciem. Na poziomie obojczyków i bioder znajdowały się tajemnicze ozdoby, najwyraźniej jakieś urządzenia. Szyja i głowa były odsłonięte, a kręcone włosy dziwacznie sterczały na czaszce niczym macki. Mężczyzna o dobrze znanych rysach patrzył prosto na nich. Chcąc mieć pewność, że przybysz ją usłyszy, Elżbieta odezwała się w intymnym trybie: Dlaczego się z nami nie skomunikujesz Marc zamiast grać w ciuciubabkę? Obraz nie był całkiem nieruchomy. Włosy poruszyły się, a kącik ust uniósł o milimetr. Tej nocy, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich wizyt, gościa otaczała aparatura wydzielająca słabą poświatę. W nocne niebo ciągnęły się potężne kable i przewody. CREYN: Urządzenie cerebroenergetyczne najwyraźniej znowu działa. ELŻBIETA: Pewnie przy nim majstrowali podczas wcześniejszych dwóch prób. A może rany zmusiły go wykorzystania nowych obwodów nerwowych. Czyżby głowa skinęła ledwo dostrzegalnie na znak potwierdzenia? Słyszysz nas w krótkodystansowym trybie konwersacyjnym Marc? Uśmiech poszerzył się. ELŻBIETA: Co za ulga. Jesteśmy już zmęczeni śledzeniem ciebie twoich dzieci Aikena spiskowców Nodonna i Firvulagów. Brakowało nam ciebie ostatniej nocy. Byłeś zbyt pochłonięty Wielkim Pojedynkiem? Komu kibicowałeś? Wynik musi być sporym ciosem dla twoich dzieci ale na pewno obmyślą nowy plan. Czego one naprawdę szukają w Europie Marc? To oczywiste że mają głębszy motyw niż wyrwanie się spod ojcowskiej kontroli i szukanie własnego szczęścia w barbarzyńskim kraju. Nie sądzę żebyś ścigał dzieci z tak przyziemnego powodu. Chyba już zakończyłeś przygotowania do podróży. Mimo pola sigma ochraniającego Kyllikki wiemy że udało ci się załadować na nią całkiem sporo sprzętu. Wyruszysz wkrótce? W ciągu ostatnich dni napływa z Afryki sporo tajemniczych szeptów w trybie intymnym. Jak sądzisz co zamierzają dzieci? Zapadnięte oczy zamrugały wolno. Krzywy uśmiech zniknął. ELŻBIETA: Marc nie masz pojęcia jak utrudniasz mi wykonywanie obowiązków. Wątpię czy plan Brede wobec mnie jako opiekunki egzotów brał pod uwagę ciebie i intrygi twoich dzieci. Powiedziałam Aikenowi o twoich przygotowaniach do podróży. Trochę się zdenerwował. Traktuje swoje królowanie poważnie i podejrzewam, że całą nabytą mocą przeciwstawi się wszelkim próbom pozbawienia władzy. Rozumiesz co mam na myśli. Z pewnością widziałeś co zrobił. Trudno mnie zadziwić ale muszę przyznać że jego wyczyn zrobił na mnie wrażenie. Czyżby oczy trochę się zwęziły, a usta zacisnęły? ELŻBIETA: Chcę zapobiec gwałtownej konfrontacji między tobą i Aikenem. Pozwól mi pośredniczyć. Ustrzegę was przed katastrofalnymi błędami. Aiken już nie jest tym metautracjuszem i psotnikiem, z którym miałeś do czynienia, zanim wszedłeś do basenu. Zmienił się bardzo od czerwca. Zewnętrznie i wewnętrznie, zwłaszcza jeśli chodzi o agresywny potencjał! Uruchomił program metakoncertu, który dostał od ciebie, i wyszkolił złotoobręczowych. Jeśli Aiken zbierze dość ludzi i nauczy się w pełni korzystać z wchłoniętej mocy, będzie dla ciebie groźnym przeciwnikiem. Zastanów się, zanim przystąpisz do działania. Poradź swoim zapalczywym dzieciom, żeby zrobiły to samo. Możemy mieć pokój Marc! Nie chcesz o tym ze mną porozmawiać? Postać stojąca na balkonie rozmyła się. Zaczęły przez nią prześwitywać gwiazdy. Elżbieta na próżno prosiła. Przeszła na tryb długodystansowy, wołając imię Marca, a wreszcie umilkła. Obraz zamigotał i zniknął bez śladu. Elżbieta przerwała mentalne połączenie z Creynem i wykrzyknęła: Niech go diabli wezmą za jego arogancję! Niech go diabli! Zwiesiła głowę i wybuchnęła płaczem. Creyn Korektor podszedł i ukląkł przy jej krześle. Przytuliła się do niego, wylewając z siebie tłumiony do tej pory niepokój i rozdrażnienie. Z niebezpieczną siłą ogarnęła ją dawna pokusa, żeby się wycofać. Tanu dyskretnie zamknął umysł. Była tylko jego fizyczna obecność, silne ramiona, ciepła szeroka pierś, równomierne bicie egzotycznego serca. Elżbieta przestała płakać: - Jestem cholerną idiotką - stwierdziła. - Płacz jest dobry. Bardzo ludzki. I bardzo tański. - Zrobiłam, co mogłam. Kiedy się obudziłam po Potopie w Siedzibie Korektorów i podjęłam się tego zadania, naprawdę zamierzałam zrobić co w mojej mocy. W Środowisku praca planetarnego nadzorcy tradycyjnie przypadała osobie, która jej nie chciała. I Bóg wie, że ja również! Ale... wszystko partaczę, Creynie. Nie widzisz tego? Uważacie, że Wielka Mistrzyni Jasnostysząca i Korektorka powinna być metapsychiczną czarodziejką i wszechwiedzącą półboginią. Lecz w Środowisku byłam tylko nauczycielką, a nie wyszkoloną administratorką czy analitykiem socjoekonomicznym. Jak mogę być rzecznikiem i arbitrem tylu różnych frakcji? A jeszcze na dodatek przyjeżdża do mnie z północnoamerykańskiej Elby galaktyczny Napoleon! Brede nazwala mnie najważniejszą kobietą na świecie. Kompletny nonsens! Przypomnij sobie, jaki potworny błąd popełniłam w związku z Felicją. Nie miałam pojęcia co zrobić z tak niebezpieczną osobowością. Skuteczna interwencja była dziełem Aikena. Wkrótce on się tutaj zjawi, żebym pomogła mu zintegrować umysł. Wchłonięcie obcej mocy spowodowało coś w rodzaju mentalnej niestrawności, która może doprowadzić go do śmierci, jeśli szybko nie otrzyma pomocy. Co powinnam zrobić? Jeśli pozostawię go samemu sobie, Marc albo jego dzieci będą mieli wolną rękę! Nie nadaję się do tej pracy. Dyrygent w Środowisku ma rozległe zaplecze organizacyjne: władzę wykonawczą Magistratu, wszelkie zasoby Rady, Jedność, która dodaje siły i otuchy. A ja jestem sama. Byłoby ci lepiej gdybyś nas kochała. Odsunęła się od niego. Jak zawsze, kiedy Tanu ośmielił się wejść na niebezpieczny grunt, wyrastał między nimi mentalny mur. Mogłabyś na początek zacząć od kogoś kto cię kocha. Creynmójprzyjacielu nie ja nie mogę nie... - Obie nasze rasy powinny się kochać - powiedział na głos. A nie borykać samotnie z losem. Wiesz, że kocham cię od pierwszej chwili, kiedy się spotkaliśmy w Zamku Przejścia. Żadne z nas nie było wtedy odludkiem z własnej woli. To śmierć twojego Lawrence'a i pozorna utrata zdolności metapsychicznych pchnęły cię na wygnanie. A ja owdowiałem zaledwie rok przed twoim przybyciem. Mogłem wtedy tylko stać z boku i obserwować. Lecz później, gdy już mogłem ci służyć, pomagać w exodusie z Aven i towarzyszyć na Czarnej Turni, w całym życiu nie byłem szczęśliwszy. Chcę się dzielić z tobą wszystkim. Elżbieta mocno obejmowała go ramionami, ale mur między nimi był wysoki i diamentowy. - Posłuchaj swojego ciała - błagał Creyn. - Ani Tanowie, ani ludzie nie są bezcielesnymi umysłami. Kiedyś zaznałaś miłości ze swoim mężem i to pomogło ci kochać tysiące dzieci, które uczyłaś. Teraz żyjesz w innym świecie, ale znowu możesz się nauczyć kochać. - Jesteś moim najdroższym przyjacielem - powiedziała łagodnie. - Wiem, co oferujesz, co chcesz dla mnie zrobić, choć wiesz, że nie kocham cię w zmysłowy sposób. Lecz nic z tego nie wyjdzie... - Innym się udało, w twoim świecie i w moim. - Ton jego umysłu zawierał smutną drwinę z samego siebie. - A my korektorzy mamy dużą wprawę w tych sprawach. - Och, mój drogi. - Uniosła głowę i odsunęła się od niego. W jej oczach lśniły łzy. Pod wpływem impulsu pokazała mu palące wspomnienie. - Gdyby to było takie proste! Lecz sam powiedziałeś, że kiedyś kochałam. Gdybym nie zaznała prawdziwego małżeństwa w Jedności... - Czy przepaść jest tak wielka? - krzyknął. - Jestem od ciebie o tyle gorszy? Elżbieta zamknęła się w sobie i rozpłakała. - Rozbudziłaś Brede metapsychicznie. Zrób ze mną to samo. Z czasem stworzymy własną Jedność! Podniósł się, wysoki w czerwonej szacie wysadzanej rubinami i kamieniami księżycowymi, ze złotą obręczą na szyi. - Brede nie była Tanką. Głos Elżbiety był stłumiony. Wstała powoli z krzesła i podeszła do kominka, w którym płonęły nierówno sosnowe polana. Rozgarnęła je pogrzebaczem i nacisnęła skórzane miechy, aż pojawiły się małe płomyki. - Brede należała do bardziej prężnej rasy. Pod pewnymi względami bardziej ludzkiej niż wasza, pod innymi mniej. Była niewiarygodnie stara i przez to ogromnie wytrzymała mentalnie. I była Oblubienicą Statku! Towarzysz zostawił jej szczególne dziedzictwo, które sprowadziło na nas ciężką próbę. Skinął głową. - Mój ból jest niewystarczający... - Nie wiem co zrobić, żebyś wytrzymał przejście do stanu czynnego. I żebym ja to również przeżyła. Rozumiesz, o co mi chodzi, mój drogi? Wejrzyj we mnie. Co musiałby przejść uśpiony dorosły, żeby otworzyć w sobie nowe mentalne kanały... - Zniósłbym wszystko, żebyś tylko mnie pokochała! - Umarłbyś. To ponad moje siły! Nie potrafię zrobić cię czynnym, podobnie jak nie potrafię ocalić biednego dziecka Mary-Dedry. Przecież uwolniłabym wszystkie umysły, gdybym mogła, nieprawdaż? Gdybym tylko mogła... Znowu przytuliła się do niego. Stali przy wschodnim oknie. - Nie poddawaj się Elżbieto. Wytrzymaj. Jeśli sama nie możesz pokochać, niech cię pocieszy oddanie tych, którym jesteś potrzebna. Módl się o wytrwałość. Elżbieta się roześmiała. - Brede czekała na śmierć czternaście tysięcy lat. Czy ja będę musiała czekać sześć milionów? Creyn dotknął palcami jej spuchniętych powiek, kojąc i osuszając łzy. - Porzuć czarne myśli. Spójrz w gwiazdy i weź się w garść. Na dole czekają na nas od wielu godzin. - Biedny Minanonn. Nie wiem, co mu powiedzieć. Mimowolnie uniosła oczy ku niebu. - Dziwne! Spójrz na tamto ciasne skupisko słabo widocznych gwiazd tuż nad horyzontem. Zastanawiam się, czy to są Plejady, małe skupisko gwiazd odległe o czterysta lat świetlnych od mojej rodzinnej planety Denali, leżącej w takiej samej odległości od Ziemi. My, koloniści, żywiliśmy wobec niego sentyment... - My i Firvulagowie też mamy symboliczną konstelację, Trąbkę. Widzisz tam? Tuż nad twoimi Plejadami. Nasza galaktyka jest stąd niewidoczna, nawet przez teleskopy przywiezione przez chrononautów do Wielobarwnego Kraju. My wiemy jednak, że Duat leży za gwiazdą z ustnika Trąbki, niezliczone lata świetlne od Ziemi. Otoczył ją ramieniem. Zaprowadził do niszy naprzeciwko kominka, gdzie kiedyś stał projektor pola zwany pokojem bez drzwi. Teraz w niszy zostały tylko dwa inne podarunki od Oblubienicy Statku: obraz galaktyki spiralnej z poprzeczką i dwoma wielkimi ramionami oraz abstrakcyjna rzeźba kobiecej postaci. - Minanonn, ja i reszta Frakcji Pokojowej wierzymy, że Tana jest dobra, że istnieje wyższy etap ewolucji niż rozwój fizycznego wszechświata, ciała i umysłu. Że istnieje Wszystko, do którego tęsknią kolejne pokolenia i zbliżają się do niego coraz bardziej. Wyznawcy starej religii wojny uważają, że Wszystko jest osiągalne tylko poprzez śmierć i anihilację. Stąd ich mit o Nocnej Wojnie, która najpierw unicestwi wygnanych Tanów i Firvulagów, a później zniszczy resztę światów Duat. - Brede mówiła mi o tym. Winę przypisała tańskim obręczom, które ona uznała za metapsychiczną katastrofę, zapędzającą Umysł waszej galaktyki w ślepą uliczkę. Jej obawa była uzasadniona, Creynie. Obręcz, podobnie jak każde sztuczne wzmocnienie umysłu, stanowi przeszkodę w osiągnięciu Jedności. Udowodnili to w Środowisku Marc Remillard i jego ludzie. - My wierzymy, że nawet ten straszny paradoks, czyli kres Umysłu Duat, jest częścią ogólniejszego planu, i że znajdzie się rozwiązanie. Elżbieta podeszła do kominka i z nieobecną miną rozgarnęła żar. Poleciało kilka iskier. - Nie sądzę, żeby Brede podzielała ten pogląd. Doszła do wniosku, że ewolucja Umysłu Duat będzie trwała tylko pod warunkiem, że połączycie się z ludzką rasą. Może sądziła, iż plioceńska populacja skrzyżuje się z prymitywnymi Homo sapiens i posieje metapsychiczne ziarna w ogromnych, pustych mózgach neandertalczyków. Voila! I oto człowiek z Cro-Magnon. Zastanawiające jest, że współczesny człowiek pojawił się nagle i w ciągu marnych pięćdziesięciu tysięcy lat doszedł do metapsychicznej aktywności. Pogrzebała w gasnącym ogniu. Zwęglone polana rozsypały się. - Jeśli to ma być plan dobrego Boga - kontynuowała bezbarwnym głosem - to twoja wiara jest bardziej bezwzględna niż moja, Creynie. Ludzie osiągną Jedność, wykorzystując jako stopień Umysł Duat skazany na zagładę. Widziałeś, jak armia mrówek buduje most nad strumieniem w dżungli? Tysiące owadów dobrowolnie się topią, żeby szczęśliwsi towarzysze mogli po nich przejść na drugą stronę. - Elżbieto, mieszkańcy Duat nic nie wiedzą. - Ale ja tak. - Odstawiła pogrzebacz. - I nie potrafiłabym tego znieść. - Ty tylko się bawisz rozpaczą - stwierdził. - Wiem. Siostra Amerie mawiała, że człowiek robi wyrzuty Duchowi Świętemu tylko w razie niebezpieczeństwa, ale nie mogła zwalczyć u mnie tego nawyku. - Elżbieta uśmiechnęła się promiennie. - Zejdziemy na dół i zrobimy odprawę? Drzwi do przestronnego salonu otworzyły się z hukiem i nagły harmider przerwał mentalną debatę. Elżbieta i członkowie Frakcji Pokojowej byli tak zaskoczeni, że nie zareagowali. Dzięki temu mnich wymknął się Mary-Dedrze, Godalowi Stewardowi i dwóm tańskim służącym, którzy ścigali go od kuchni. Zabrakło im sił psychokinetycznych i poskramiających, by zatrzymać starca. Wpadł do salonu, a za nim prześladowcy, którzy wymamrotali telepatyczne przeprosiny i spóźnione prośby o pomoc. - Stać! - ryknął Minanonn i zerwał się z sofy jak Jupiter ciskający piorunami. Piątka intruzów zamarła w pół kroku. - Kto u licha... - zaczęła Elżbieta. Minanonn uwolnił domowników od zniewalającego uścisku. Stary franciszkanin w zniszczonym habicie stał sparaliżowany na jednej nodze. Ręce miał uniesione i zaciśnięte pięści. Jego oczy były żywe i błyszczące. - Przyjęliśmy go miło - wyjaśniła Mary-Dedra z oburzeniem. - Pomogliśmy mu znaleźć drogę, osuszyli i poczęstowali dobrą kolacją! - Wydawał się nieszkodliwy - dorzucił Godal Steward - póki Dedra nie napomknęła, że Elżbieta zeszła na dół, żeby się spotkać z Wywyższonymi... - Wtedy stary głupiec krzyknął coś o misji - powiedziała Mary-Dedra - i pobiegł do drzwi, zanim się zorientowaliśmy, co robi! Jeśli pozwolicie, wyrzucimy go za bramę. - Najpierw wysłuchajmy, z czym przychodzi - zasugerował Dionket Uzdrawiacz. - Pozwól mu mówić, Minnie - wtrącił Peredeyr Pierwszy Przybysz. - Ale trzymaj go mocno - dodał Meyn Bezsenny. Mnich, nadal unieruchomiony od szyi w dół, oblizał wargi i odchrząknął. Utkwił oczy w Leilani-Tegvedzie Prostobrewej i spytał: - Czy mam przed sobą Wielką Mistrzynię Elżbietę Orme? - To ja - odezwała się mniej imponująca kobieta w surowej czarnej sukni. Na twarzy zakonnika odmalowała się ulga. - Nazywam się Anatol Sewerynowicz Gorczakow - przedstawił się z godnością mimo śmiesznej postawy. - Należę do Zakonu Mnichów Mniejszych. Amerie Roccaro przysłała mnie, żebym został twoim duchowym doradcą, pani. Elżbieta wytrzeszczyła oczy, ale milczała. - Możesz mnie puścić - zwrócił się brat Anatol do Minanonna. - Wrócę spokojnie do kolacji, a wy możecie kontynuować naradę. - I powiedział do Elżbiety: - Zaczekam, aż pani będzie gotowa. Minanonn zerknął na Elżbietę. Gdy skinęła głową, rozluźnił zniewalający uścisk. Anatol opuścił nogę, rozprostował dłonie i poprawił pas sutanny. Zrobił dość niedbały znak krzyża. - Kiedy pani będzie gotowa - powtórzył, odwrócił się i wyszedł z pokoju. ROZDZIAŁ PIĄTY W szystko wskazywało na to, że pierwsza wizyta hurysy u Tony'ego Waylanda będzie ostatnią. Oszalały ze strachu i na pół nieprzytomny po przesłuchaniu u Straszliwych Wysokości Sharna i Ayfy, Tony był pewien, że czekają go tylko tortury i śmierć. Zdumiał się, lecz nie miał ochoty zadawać pytań, kiedy do jego celi w lochach Wysokiego Vrazla weszła uwodzicielska istota. Może miała go sprowokować do nowej zdrady wobec ludzkości. Może miała być tutejszym odpowiednikiem ostatniego papierosa dla skazańca. Tak czy inaczej, była smukła i lubieżna, o mniej więcej ludzkich proporcjach. Choć czarna jak węgiel skóra i szkarłatne włosy zdradzały egzotyczne pochodzenie, nigdy by nie podejrzewał prawdy. Już ją objął i wszedł na drogę bez powrotu, kiedy los się odwrócił w najbardziej nieprawdopodobny sposób. Karbree Robak, który go schwytał, zszedł hałaśliwie do lochu, zabębnił w drewniane drzwi celi i ryknął: - Skathe! Wiem, że tu jesteś, suko! Masz pecha! Natychmiast wyruszamy do Goriah! Demoniczny wrzask ostudził miłosny zapał Tony'ego, hurysa zeskoczyła z pryczy i obrzuciła przekleństwami rozradowanego potwora, który stał za drzwiami. - Nie obwiniaj mnie, kochanie - zadrwił Karbree. W wizjerze błysnęło zielone oko. - To decyzja Sharna i Ayfy. Chcą, żeby emisariusz dotarł na miejsce, gdy tylko Nodonn załatwi uzurpatora z Motłochu. Mamy go przydusić, żeby nam zwrócił święty Miecz, zanim wymyśli jakiś powód, by zerwać umowę. Królewska para rozkazuje, żebyśmy opuścili Wysoki Vrazel w ciągu godziny, więc zapomnij o swoim diabelskim eksperymencie i wkładaj zbroję! Hurysa pochyliła się nad Tonym, zasłaniając go wspaniałymi włosami. Pogładziła go po piersi. - Później, drogi Tonee - szepnęła rysując krwistoczerwonymi paznokciami linię od mostka do pępka. Tony poczuł, że cela wiruje wokół niego. Kobieta pocałowała go. Jej usta smakowały jak truskawki. Przez ułamek sekundy uwierzył, że jest jego porzuconą żoną. - Rowane, nie odchodź! - krzyknął. I wtedy iluzja zniknęła, a Tony wydał szloch przerażenia. Nad nim stała, dotykając głową sufitu, przerażająca dziwożona zwana Straszną Skathe. Wyszczerzyła się, ukazując usta pełne kłów podobnych do zakrzywionych sztyletów z kości słoniowej. - Ładna jestem? - Pogłaskała Tony'ego pod brodą. Jej pięść miała wielkość młota, a łaskoczący palec był zakończony pazurem, który przyniósłby chlubę orłowi. - Zastanówmy się. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy zabrać cię ze sobą. Będziemy podróżowali szybko i bez bagażu, ale pojedziesz razem ze mną. W drodze znajdziemy odpowiednią chwilę. Przez ponad dwa dni bohaterowie Firvulagów i ich nadliczbowy towarzysz jechali bez odpoczynku na zachód, zatrzymując się tylko po to, żeby zmienić chalika. W Burask dotarła do nich nowina o klęsce Nodonna. Misja stała się bezcelowa. Zamierzając podjąć przerwany eksperyment Skathe wynajęła drogi apartament w najlepszym hotelu w mieście, który w czasach gdy Burask należało do Tanów, był miejscowym domem uciech. Lecz Tony uśmiechnął się szyderczo na widok hurysy, powiedział: „Nic z tego", zwalił się na łóżko i zasnął jak kamień. Skathe burknęła coś na temat ludzkiego braku wytrzymałości i przybrała z powrotem gigantyczną postać. Znała sposoby, by rozbudzić Tony'ego, i ciekawe eksperymenty, które mogłyby stanowić preludium do właściwej zabawy. Lecz gdy przystąpiła do sprawdzania tych możliwości, usłyszała brzęczenie w głowie. Pokryte futrem łoże z chrapiącym Tonym zakołysało się i zniknęło, a na jego miejscu pojawił się obraz królowej Ayfy. Skathe, Wielki Kapitanie! dobiegł telepatyczny głos monarchini. - Na rozkaz, Wasza Przerażająca Wysokość. Jak widzę, zabawiasz się w zwykły wulgarny sposób, a tymczasem książęta giną, ziemia drży, zdarzają się omeny! Możesz zapomnieć o rozrywkach. Zbliżają się doniosłe wydarzenia - bitwy! - i ty w nich weźmiesz udział. - Wasza pokorna służka, Władczyni Wysokości i Głębin. Tak lepiej. Chcę, żebyście oboje z Robakiem ruszyli co koń wyskoczy do Bardelask. Nodonn nie żyje, a Oszust jest osłabiony, więc mamy doskonałą okazję, żeby przypuścić decydujący atak. Miasto znękane przez napady jest gotowe do zdobycia. Wydaliśmy Mimee z Famorel rozkaz wymarszu. Ty i Robak będziecie oficjalnymi obserwatorami. Sharn i ja oczekujemy uczciwego raportu, a nie bombastycznych przechwałek Ptasiego Móżdżku. Znasz tych generałów! Faszerują komunikaty relacjami o bohaterskich czynach, zaniżają straty, dane o skuteczności oddziału i spisy łupów. To będzie pierwsza akcja bojowa zastępu z Famorel od ponad pięćdziesięciu lat. Spisali się dość dobrze podczas ostatniej Wielkiej Bitwy, kiedy pilnował ich sztab generalny, ale chcę mieć pewność, że są wierni nowym obyczajom. - Broń połączona, umysły zjednoczone! - wtrąciła Skathe szybko, cytując nowy slogan Firvulagów. Oszczędź te bzdury dla żołnierzy, choć po prawdzie nie potrzebują wielkiej zachęty, zważywszy że Bardelask ma największy browar w Wielobarwnym Kraju... - Oto co nazywam celem strategicznym! Zachowaj trzeźwy osąd. To samo dotyczy Robaka. Liczymy, że Famorel będzie strzegło naszej południowej flanki, gdy w następnym miesięcu wyruszymy na Roniah. Akcja w Bardelask to drobna potyczka, ale zarazem doskonała okazja do oceny gotowości bojowej. Zrób dobrą robotę. Gdy po wygranej bitwie przyślesz raporty, nie będzie mnie obchodziło, ile piwa wyżłopiesz albo ilu facetów z Motłochu przelecisz. Teraz ruszajcie... i Slitsal! Wojowniczka-dziwożona zasalutowała niknącemu obrazowi. - Slitsal, Królowo! Przerzuciła Tony'ego przez ramię i skierowała się do hotelowej stajni. Dziesięć godzin później dwoje Wielkich Kapitanów i nieprzytomny jeniec dotarli do opuszczonego tańskiego fortu nad Saoną. Gęsta mgła, która zakryła Złote Wybrzeże, spowodowała niewielkie opóźnienie. Na miejscu skonfiskowali barkę rzeczną wraz z pilotem pozbawionym obręczy. Regularni żołnierze Firvulagów, którzy zadbali o zaopatrzenie, załadowali na łódź bagaże bohaterów, podczas gdy Tony stał oszołomiony na przednim pokładzie, zastanawiając się, gdzie jest. Szyper łodzi, pospolita kobieta chuda jak tyczka, nieoczekiwanie wykazała się odwagą mimo utraty obręczy i faktu, że obie kostki miała przykute łańcuchem do dwudziestosiedmiokilowej kotwicy, którą musiała trzymać w ramionach. Splunęła pod nogi Karbree, kiedy powiedział, że ma ich zawieźć do Bardelask. - Nic z tego. Wypchajcie się. Robak przymrużył z rozbawieniem gadzie oczy. - Nie bądź nierozsądna, kobieto z Motłochu. Masz kiepską alternatywę: naukę nurkowania z dużym kawałkiem ołowiu. - Równie dobrze mogę umrzeć teraz jak później - odpaliła. - Wszyscy wiedzą, co dzieje się z ludźmi schwytanymi przez was, diabły. Gwałt, pozbawienie członków i przyglądanie się, jak je pożeracie. Nie, dziękuję, ogrze. Możesz utopić mnie od razu. - Niesłuchałaś się zbyt wielu tańskich kłamstw, kochanie - odezwała się Skathe. Wepchnęła Tony'ego po trapie i posadziła na wygodnej ławce. - Zapytaj tego faceta. Nikt go nie zjadł. - Jeszcze nie - odparła kobieta. Tony nagle się rozbudził. - To tylko propaganda - zaskrzeczała Skathe radośnie. - Bajki. O rany, jaka piękna łódź! Karbree wyprostował się. Jego obsydianowa zbroja wysadzana setkami zielonych beryli i cyzelowana złotem lśniła wspaniale w kłębiącej się mgle. - Wiesz, kim jesteśmy, kobieto z Motłochu? Bohaterami Wielkiej Bitwy! Spokojnymi emisariuszami dworu Firvulagów! - Jesteście straszydłami, a straszydła jedzą ludzi - upierała się kobieta. - W każdym razie robią to giganci, a ty się do nich zaliczasz, wielkoludzie. Karbree uderzył się w napierśnik z donośnym brzękiem. - Ja, Karbree Robak, przysięgam na mój honor jako członka Rady Gnomów, że nie stanie ci się krzywda, jeśli będziesz współpracować! Zawieź nas szybko do Bardelask, omijając tański patrol w Roniah i pokonując cztery katarakty, a uwolnimy cię i oddamy łódź, gdy tylko bezpiecznie dotrzemy do celu. Bagaż został rozmieszczony i karłowaci żołnierze ustawili się przy cumach. Karbree uśmiechnął się, wyciągnął rękę do szypra i zaproponował: - Pozwól, że zaniosę kotwicę na pomost sternika. Kobieta przygryzła dolną wargę. - Cóż... - Jaki dobrze utrzymany statek - pochwaliła Skathe. - Musi być bardzo szybki. Ile czasu zajmie nam podróż, kochanie? - Mogę was zawieźć do Bardy w ciągu dwudziestu sześciu godzin. Albo mniej, jeśli mgła się rozwieje i będę mogła pokonać bystrzyny przy pełnej prędkości. - Wspaniale - powiedziała dziwożona. - Ruszajmy. - W porządku, umowa stoi. Kobieta ruszyła przez pokład razem z Karbree troskliwie niosącym kotwicę. Kilka minut później odbili od brzegu. Na spokojnym odcinku rzeki poniżej Roniah, kiedy noc i mgła przekształciły łódź nakrytą dachem z pląsu w łagodnie kołyszące łono, Tony zdrzemnął się i miał sen, że straszna istota, która trzyma go w niewoli, nie jest wojownikiem Firvulagów, lecz jego narzeczoną z Wyjców. Rowane. - Nie chciałem cię zostawić - wymamrotał. - Po prostu okazałem się za słaby. Gdyby mi nie zabrali obręczy, wszystko byłoby w porządku. Wybacz mi, że odszedłem. Wybacz... - Ależ ty nie odszedłeś, kochany Tonee. Jesteś tutaj ze mną. Nie musisz się bać. Tylko kochaj się ze mną tak jak zawsze. - Nie mogę bez obręczy. Na tym polega kłopot. Lecz Rowane - a może to była szkarłatnowłosa hurysa? - nalegała, próbował więc przypomnieć sobie, jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Rzucał się po koi, która była o wiele za wąska, a kiedy otworzył zaspane oczy i zobaczył... - Auuu! - wrzasnął i machnął na oślep pięścią. Spadł ze skórzanej kanapki i wylądował na brzuchu. Na szczęście pokład łodzi pnematycznej był dość elastyczny. - Wszystko w porządku? - dobiegł z przedniej kabiny rozbawiony głos Karbree. - Nie! - odburknęła Skathe. - Pilnuj swojego nosa, Robaku. Dźwignęła Tony'ego i posadziła na koi. Jedynym światłem była zielonkawa poświata bijąca od instrumentów rufowych. Dawało to niefortunny efekt, zmieniając włosy demona ze szkarłatnych w błotnistoszare. Tuląc się, hurysa zaczęła go całować po twarzy i głaskać po plecach. Wzdrygnął się. - Proszę, nie rób tego. Chciałbym się ubrać. Palcami musnęła płatki jego ucha. Usta przesunęły się w dół piersi jak szybkonogie owady. - Wolałabym coś przeciwnego! Tony zadrżał i odsunął się. - Powinnaś jeszcze dużo nauczyć się o ludziach. Naprawdę nie możesz mnie do niczego zmusić. Muszę być w nastroju. Akurat w tym momencie zdecydowanie nie jestem. - Jesteś przestraszony, biedaku? Niepotrzebnie. Obiecuję wypuścić cię po naszym małym eksperymencie. Tylko okaż trochę zapału! Moi pobratymcy zawsze byli uprzedzeni do kontaktów z ludźmi. Lecz później rozniosły się plotki, od kobiet Wyjców z Nionel, które wzięły sobie mężczyzn z Motłochu, że jest w was coś szczególnego. Mimo woli Tony poczuł szowinistyczną dumę. - Nowość ma w sobie urok - zaryzykował. - Właśnie! Więc o co chodzi? Nie pociąga cię ciało, które przybrałam? Wypróbuję inne! Miałeś żonę z Wyjców, więc sądziłam, że spodoba ci się coś wyszukanego. Lecz równie łatwo mogę się zmienić w babkę z twojej rasy. Albo może, skoro nosiłeś srebrną obręcz, w dominującą blondynkę z wielkimi piersiami... - Proszę! - Tony odsunął się. Na twarzy hurysy pojawił się wyraz zastanowienia. - Co miałeś na myśli, że osłabłeś, odkąd utraciłeś obręcz? Chyba nie jesteś impotentem, co? - Oczywiście, że nie! Ja tylko... widzisz, kiedy człowiek uprawia seks z egzotyczną kobietą, to jest... hmm, sprawniejszy, kiedy ma obręcz. Natomiast bez niej, a czasami nawet z nią, istnieje niebezpieczeństwo, że dojdzie do głosu pewne zahamowanie... - Aha! - powiedziała Skathe. Umilkła i zamyśliła się. Macając w ciemności, Tony znalazł spodnie i koszulę. Hurysa nie próbowała go powstrzymać. Z ulgą narzucił ubranie, jednocześnie przesuwając się w drugi koniec kanapy. Dziwożona nie ruszyła za nim, lecz nie odrywała od niego oczu. W końcu odezwała się: - Nie masz znaczącej mocy metapsychicznej. Dlaczego więc Tanowie dali ci srebrną obręcz? Za wyczyny w domu uciech? - Oczywiście, że nie - żachnął się Tony. - Byłem bardzo ważną osobą w Finiah. Wysoko ceniono moje umiejętności jako inżyniera metalurga. Kierowałem wydobyciem baru. - Interesujące. Ta kopalnia była naszym głównym celem. Madame Guderian zwróciła nam uwagę, że bez dostaw baru Tanowie nie będą mogli produkować obręczy. Tony odniósł niejasne wrażenie, że być może powiedział za dużo, więc dodał pośpiesznie: - Kopalnia jest całkowicie pogrzebana pod lawą. Nie ma najmniejszej szansy, żeby ją jeszcze kiedykolwiek otworzyć. Nawet za milion lat. - Albo sześć - powiedziała Skathe. Tony zamilkł. Ciało hurysy zaczęło się rozpływać i wydłużać. Po chwili Straszna Skathe spojrzała na niego z góry i zapytała spokojnie: - Dlaczego przeszedłeś przez Bramę Czasu, Tony? - Cóż... powód był bardzo prozaiczny. Kochanka powiedziała mi, że porzuca mnie dla innego faceta, mojego bezpośredniego przełożonego. We trójkę pracowaliśmy w tym samym zakładzie. Nie było mowy, żeby oboje z niego odeszli. Sytuacja stała się nie do zniesienia. - Więc uciekłeś. - Zepchnąłem ich do ośmiusetmeganeotonowej prasy. Potwór wytrzeszczył oczy. - Na cycki Te! - Uznano to za wypadek, ale ja wiedziałem, że korektorzy Środowiska nakryją mnie wcześniej czy później. Doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie dać nogę. Skathe poklepała Tony'ego po głowie. - Wiesz, podobasz mi się. - Więc dlaczego mnie nie wypuścisz? Nie nadaję się do twoich eksperymentów. Śmiertelnie mnie przerażasz, a poza tym jestem tak zmęczony, że mógłbym spać przez cały tydzień, i do tego piekielnie głodny. - Do licha, rzeczywiście! - Wybuchnęła donośnym śmiechem, który sprowadził Karbree pod drzwi kabiny. - Przyślij kosz z jedzeniem i piciem, Robaku! - Puściła oko do Tony'ego. - Zjesz i odpoczniesz trochę. Przywiązany do miękkiego fotela, żebyś był bezpieczny w czasie przeprawy przez katarakty. Mam zadanie do wykonania w Bardelask, ale kiedy skończę, zastanowimy się, co będzie z tobą dalej. Tony znowu miał sen. Tym znajdował się w Finiah, płonącym i zniszczonym. Na ulicach leżały trupy, Firvulagowie szykowali się do ostatniego ataku na bramę pałacu. Lord Velteyn i jego Latające Polowanie wisieli pośród dymu. Ich dzielne okrzyki bojowe dzwoniły w umyśle Tony'ego, który przedzierał się przez hordę najeźdźców z Motłochu, dzierżąc akwamarynowy miecz. W rzeczywistości było inaczej. Tony wiedział, że to wszystko nieprawda. Nigdy nie podejrzewał, że Finiah zostanie zaatakowane, dopóki hołota z Ukrytych Źródeł nie wdarła się do domu uciech, nie zabiła jego tańskiej towarzyszki łoża maczugą z żelaznymi kolcami i nie zaciągnęła go przed sąd. Ignorując tę sprzeczność, walczył do chwili, kiedy otworzył oczy i zobaczył kłęby dymu unoszące się nad przezroczystym dachem łodzi, usłyszał wojenne okrzyki °raz poczuł zapach bitwy, który uderzył go w nozdrza i rozbudził do reszty. Znajdował się sam w kabinie rufowej. Łódź stała zacumowana wśród papirusów tak wysokich i gęstych, że nie widział żadnych szczegółów okolicy. Widok w przodzie nie był tak bardzo ograniczony. Tony dostrzegł nabrzeże i płonące budynki. Gdy chwilami powietrze stawało się przejrzyste, widział tańską cytadelę z osmolonymi murami i ułamanymi wieżami oraz pojedynczy niebieski promień światła latarni morskiej rysujący się na tle nieba. W oknach fortecy pulsowały nierówno różnokolorowe światła. Z rzadka rozlegały się słabe eksplozje, które dziwnie przypominały ogień z karabinów dużego kalibru. To z pewnością było Bardelask. Bitwa najwyraźniej już się kończyła. Jak długo spał? Ruszył przed siebie, zastanawiając się, czy monstra go porzuciły. I wtedy usłyszał ciche odgłosy i szepty dochodzące z góry oraz nagły wybuch zduszonego śmiechu. Znieruchomiał. - Cudownie. Wspaniale! To był głos Karbree Robaka. - Nie ma to jak porządna bitwa - zgodziła się Skathe. - W sam raz, żeby pobudzić apetyt. Karbree zachichotał przerażająco. - Uważam, że powinnaś zaspokoić swój. W jakikolwiek sposób. - Przyjdzie pora, kochasiu. Mam swój styl. - Obserwowałaś mnie. Ja będę obserwował ciebie. Umowa to umowa. - W takim razie podzielimy się resztkami - zażądała Skathe. Robak spojrzał na nią spode łba, lecz zaraz się rozchmurzył. - Do diabła, dlaczego nie? Spróbujmy tych paluszków. Rozległo się wyraźnie chrupnięcie. Tony poczuł, że wnętrzności zmieniają mu się w lodowatą grudę. „Tanowie kłamią..." „to propaganda..." „na mój honor jako członka Rady Gnomów..." Ktoś beknął donośnie. Ktoś westchnął z zadowoleniem. Tony odniósł wrażenie, że głosy Firvulagów oddalają się od niego. - Wspaniała potyczka - stwierdził Karbree. - Dyscyplina w szeregach całkiem się rozpadła po zdobyciu browaru, ale trudno oczekiwać cudów. Skathe mruknęła twierdząco. - Dam staremu Mimee Ptakowi wysoką ocenę za główną akcję. Uważam, że jego oddział specjalny spisał się wyjątkowo dobrze, zważywszy na niewielką ilość nowoczesnej broni, którą zdołaliśmy posłać do Famorel. Robak wybuchnął rubasznym śmiechem. - A czy Wywyższona Lady Armida nie wyglądała na zaskoczoną, kiedy Anduvor Podwójna Pyta wpakował jej stalową kulę w gardło! Szkoda, że ciało wpadło do głównej kadzi fermentacyjnej. Zepsuło cały zaczyn. Ogry zarechotały na to wspomnienie. Rozległ się głośny plusk, a po nim szereg słabszych. Sprzątanie po uczcie. Karbree ziewnął potężnie. - Może mała drzemka? - zasugerowała Skathe. - Muszę się trochę przygotować do głównej rozrywki. Podrażnię się ze swoim dziubaskiem, zanim mu dam małą pamiątkę z Bardelask. Każę mu o nią żebrać. Nie będę się spieszyć. Bez obawy, obudzę cię, kiedy zacznie się prawdziwa zabawa! Ogarnięty przerażeniem, Tony ruszył chwiejnym krokiem ku rufie. Nie mógł wyskoczyć za burtę. Z wyjątkiem pomostu sternika łódź była nakryta dachem. Płyty z pląsu były sczepione małymi klamrami. Pozostawało mu tylko się ukryć, ale luki prowadzące na pokład ani drgnęły, szafki okazały się za małe, a schowki pod ławami były zapchane sprzętem żeglarskim. Beznadziejnie wyglądała sprawa znalezienia kryjówki na dziobie. Skathe w jednej sekundzie wyrwałaby drzwi z zawiasów. Jedyną szansę stanowiła góra bagaży zwalonych na rufie: wszelkiego rodzaju torby, worki, paki i skrzynki, przeważnie nie zawiązane. Ich zwawartość wysypała się bezładnie na pokład. Mógłby się zagrzebać w stosie i... - Tonee, obudziłeś się? Zamarł, ukryty za ogromnym skórzanym futerałem na zbroję. Hurysa skradała się korytarzem, czarnoskóra, z powiewającą szkarłatną grzywą. W jednej ręce coś trzymała, coś, co połyskiwało metalicznie w świetle płonącego miasta. - Przyniosłam ci wspaniały prezent, kochany. Tego właśnie potrzebowałeś! Będziemy mieli wspaniałą zabawę... Przystanęła i zmarszczyła brwi. - Tonee, zamierzasz być nieznośny? Skulił się, rozpaczliwie próbując wśliznąć się w pojemny futerał z przegrodami, i nagle wymacał coś twardego, smukłego, dłuższego niż ramię. Wyciągnął przedmiot, nie wierząc własnym oczom. Oczywiście monstra miały również inną broń, ale to... - Wyjdź natychmiast - syknęła, gniewnie wymachując podarunkiem. Tony wreszcie zobaczył, co to jest. Obręcz. Złota. Wychylił się zza futerału i uśmiechnął szeroko. - Tylko żartowałem, kochanie! Niewprawnie manipulował rękami ukrytymi przed wzrokiem dziwożony. Dawno temu spędził wakacje na barbarzyńskiej Assiniboi, a klasyczna broń jest wszędzie podobna. Straszna Skathe zachichotała i ruszyła w jego stronę w parodii tańca bajadery, wabiąc go niczym czarna wdowa. Tony wyprostował się powoli, kurczowo ściskając znalezisko i do ostatniej chwili celując w pokład. Kiedy prześladowczyni pomachała mu przed nosem obręczą, uniósł błyskawicznie archaiczną strzelbę na słonie Rigby 470 i strzelił jej w twarz. Eksplozja i gwałtowny odrzut sprawiły, że się zatoczyła. Zobaczył, że dziwożona pada z odstrzelonym tyłem czaszki, a ściana nagle przybiera kolor jej włosów. Drugi Firvulag nadbiegł z wrzaskiem pod postacią uskrzydlonego smoka bez kończyn, o zielonych oczach wielkich jak spodki i kłach ociekających jadem. Lecz Rigby była dwururką i Karbree zginął równie haniebnie jak jego towarzyszka. Tony podniósł złotą obręcz jak zahipnotyzowany i włożył na szyję. - Rowane - szepnął. W tym momencie usłyszał syk i pojął, że jeszcze nie jest bezpieczny. Musisz zapłacić pewną cenę, jeśli się miotasz po dmuchanej łodzi z karabinem dużego kalibru, lecz zważywszy na okoliczności było to rozsądne postępowanie. ROZDZIAŁ SZÓSTY Psychokreatywna kula ochraniała króla i chemika unoszących się nad spienioną masą, która wylała się z podziemnego magazynu i częściowo wypełniła klatkę schodową. Maź oblepiła niezliczone pakunki z pląsu i kontenery. - Diabelski pudding - rzucił chemik. Podczas ceremonii zakładania srebrnej obręczy Tanowie nadali mu imię Wex-Velitokal niewiele zgrabniejsze od oryginalnego nazwiska: Ethelbert Anketell Milledge-Wexler. Lecz przyszło mu na ratunek zamiłowanie egzotów do przydomków i teraz wszyscy go znali jako Berta Cukiernika. Tak właśnie przedstawił się królowi bez śladu zakłopotania. - Królowa Mercy-Rosmar zrobiła to paskudztwo z izolacji ściennej - wyjaśnił Aiken. - Chciała mi przeszkodzić w użyciu broni i sprzętu Środowiska przeciwko oddziałowi Nodonna, ale tak, by nie zniszczyć ich bezpowrotnie. Udało się jej to doskonale. Bańki śmierdzącej piany wypełnione są trującym gazem. Gdyby zwykły śmiertelnik zaczął tu grzebać, zginąłby na miejscu. Tanu bez kreatywnej osłony musiałby spędzić w Skórze z sześć tygodni. - Możesz pobrać próbkę, królu? Bert Cukiernik wyciągnął urządzenie wielkości dyktafonu, z małym zbiorniczkiem na wierzchu. - Ten aparacik wykona analizę w pół sekundy. Aiken skinął głową. Nad groźnymi mydlinami zmaterializowała się mała bańka, nabrała ich odrobinę, przedostała przez warstwy większej sfery otaczającej obu mężczyzn i zniknęła w analizatorze. Bert zamknął zbiornik i spojrzał na wyświetlacz. - Jej Wysokość postąpiła bardzo sprytnie. Po prostu rozbiła na składniki zwykłe molekuły poliuretanu stanowiącego materiał izolacyjny: dwuizocyjanian tolilenu i polioksypropylen. Podgrzała to świństwo i dodała wodę gruntową z zamkowych studzienek. Następnie domieszała trochę izocyjanianu, żeby powstał cyjanowodór. - Jak się tego pozbędziemy? - Cóż, utalentowany kreator mógłby odwrócić proces... Twarz króla pozostała bez wyrazu. - Co jeszcze? - Najlepszym rozwiązaniem byłby aceton. Skuteczny i nieszkodliwy dla termoplastikowych opakowań. Nie przypuszczam, żebyście mieli zmagazynowane kilka tysięcy litrów? Aiken roześmiał się gorzko. - Prawdopodobnie jest tu gdzieś zagrzebane urządzenie, które wyprodukowałoby potrzebną ilość w pięć minut. Tylko że królowa zniszczyła komputer inwentaryzacyjny, więc jest to teraz jeden wielki worek na śmieci. Gdybym miał przed sobą dwie skrzynie, pewnie bym nie odróżnił aparatu do produkcji acetonu od robota-barmana. - No cóż! Możemy oczywiście wyprodukować aceton od samego początku. Nie jest to szczególnie trudne, choć ma niewiele wspólnego z moim ostatnim projektem, czyli udoskonaleniem procesu uzyskiwania olejku pekanowego, który wykorzystujemy do produkcji markowych czekolad śmietankowych... Aiken zamrugał. Chemik przerwał dygresję, jakby przed twarzą strzelił mu bat. - Z drewna twardego robi się kwas prioligenowy. Działa się na niego wapnem palonym. Kamieniarze powinni mieć go dużo. Potem destyluje się zawiesinę, żeby otrzymać octan wapniowy, który następnie się podgrzewa. Prosta produkcja. - Ile czasu by to zajęło? - zapytał Aiken. Poszybowali w górę i wylądowali na szczycie kamiennych schodów. Kula pola siłowego rozpłaszczyła się, odpychając niewidzialny gaz od szczelnie zamkniętych drzwi. - Daj mi, królu, surowce i personel, a roztwór będzie gotowy za trzy tygodnie. Sama dekontaminacja może potrwać dłużej, chyba że macie dla robotników ubrania ochronne i aparaty tlenowe. Aceton rozpuści pianę, ale trzeba będzie jeszcze się pozbyć cyjanowodoru. Mały człowiek w złotym kombinezonie i chemik ubrany w elegancką turkusową szatę weszli do wielkiego zamkowego holu. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. - Nie myślisz jak metapsychik, Cukierniku - stwierdził król drwiąco - ale nic dziwnego. Masz inne talenty. - Maszerowali szybko korytarzem. - Otrzymasz bardzo gorliwych pomocników, którzy zrobią wszystko, co im każesz. Przygotują surowce, zbudują aparaturę, wyczyszczą, skrzynka po skrzynce, paczka po paczce, skażony sprzęt. Ochronią mentalnie ciebie i siebie, więc nie musisz się martwić o bezpieczeństwo. Co więcej, mogą przez tydzień pracować bez snu. To łatwe, jeśli się jest dzielnym Tanem. Aiken otworzył drzwi. W małym przedpokoju czekało kilku Tanów w cywilnych ubraniach. Na widok króla wstali i w geście poddaństwa położyli prawe dłonie na złotych obręczach. Mentalne bariery ochronne opadły. Wszyscy byli kreatorami albo psychokinetykami. Chemik cofnął się, przejęty nabożnym lękiem, i ukorzyłby się przed nimi zwyczajem srebrnoobręczowych, gdyby król go nie powstrzymał. Lekki uśmiech wykrzywił usta Aikena w trakcie dokonywania prezentacji. - Oto Kuhal Ziemiotrzęśca, Celadeyr z Afaliah i ich towarzysze. Będą twoimi głównymi pomocnikami, ale możesz dostać tylu, ilu zażądasz. Bert Cukiernik zdołał tylko skinąć głową bez słowa, kiedy byli członkowie Wysokiego Stołu i tańscy arystokraci złożyli mu głęboki mentalny ukłon. W tym momencie król spojrzał na niego pałającym wzrokiem. Obręcz na szyi chemika rozgrzała się. Z mentalnych szeptów egzotów Bert wywnioskował, że zmieniła się w złotą. - Masz siedem dni na wyprodukowanie rozpuszczalnika i odkażenie sprzętu - oświadczył Aiken. - Pracuj tak, jakby od ciebie zależał los Wielobarwnego Kraju. - A zależy? - zapytał wstrząśnięty chemik. Umysły zdumionych Tanów powtórzyły to pytanie i sformułowały wiele innych. Lecz płonące oczy wysłały ostrzeżenie i Tanowie zawahali się. Chwilę później król wyszedł. AIKEN: Ochal! Jak idą sprawy? OCHAL HARFIARZ: Nieźle, Wysoki Królu. Straż przednia właśnie się przeprawia przez rzekę Galegaar. Wkrótce dotrzemy do Calamosk. Tam zmienimy wierzchowce. Powinniśmy przybyć do Afaliah za niecałe dziesięć godzin. AIKEN: Doskonale. Musicie się tam znaleźć przed Amerykanami. Mam złe wieści. Wczoraj na Nowym Morzu mieli stały wiatr w plecy, a tuż przed północą Morna-Ia wypatrzyła ATV Hagena zbliżające się do przesmyku Aven. OCHAL: Na zęby Tany, co za pieskie szczęście! Wozy z zaopatrzeniem i główny trzon oddziału dotrą do Afaliah nie wcześniej niż czterdzieści godzin po nas. Jeśli wehikuły Amerykanów popędzą do miasta Starą Drogą Aveńską, będziemy załatwieni! AIKEN: Całkiem możliwe. Nie sądzę, by można wierzyć w obietnice Cloud Remillard. Zwłaszcza jeśli dostanie wsparcie od brata i jego bandy uzbrojonej po zęby w broń Środowiska. Ona twierdzi, że grupa młodych rebeliantów nie zamierza podbić Wielobarwnego Kraju, ale nie ma sposobu, żeby się o tym przekonać, póki osobiście ich nie prześwietlę. OCHAL: Co więc powinniśmy zrobić, Królu? AIKEN: Twój oddział jest za mały i za słabo uzbrojony, żeby ryzykować walkę. Postępuj tak, jak planowaliśmy. Bądź uprzejmym dyplomatą, póki Cloud nie zabierze cię na spotkanie z Wimborne'em i pozostałymi więźniami. Wtedy powiedz jej, że zabierasz ich do Calamosk i wiej. Cloud nie odważy się użyć wobec ciebie mocy korekcyjnej wiedząc, że Kuhal Ziemiotrzęśca jest w moich rękach, i nie mając przy sobie brata. OCHAL: Wyślesz nam posiłki do Calamosk, Królu? AIKEN: Tak. Prawdopodobnie Hagena Remillarda będzie korciło, żeby za tobą ruszyć. Z pewnością ma nad wami przewagę siły ogniowej. Sądzę jednak, że amerykańskie dzieciaki nie zaryzykują totalnego ataku na Calamosk, gdyż będą się obawiały, iż zabiją Wimborne'a i jego grupę. Wtedy ja przemówię im do rozsądku! OCHAL: Zabierzesz Latające Polowanie do Koneyn, Wysoki Królu? AIKEN: W swoim czasie. Tak czy inaczej, ujrzysz mnie w Calamosk za dwa albo trzy dni! Tylko pamiętaj, że polegam na tobie, Harfiarzu. Nie pozwól, żeby się coś stało Draniom Basila. SHARN! Aikenprzyjacielu! Jaksięmasz? Oddawnadęniesłyszałem! Cholernydraniu coukurwynędzy z Bardelask? Nnnnnooonnnooocóżnnnooocóż... MimeeFamorelogłosiłsię Wicekrólem jest daleko od WysokiegoVrazla pozaMojąkontrolą GwałcicielRozejmu miał żal wobec Armidy Wspaniałej (niechspoczywawpokoju) odrzucił królewskąpolitykę zaczekaj aż Ayfa i Ja odzyskamy panowanienadsytuacją MimeePtasiMóżdżek to raptus... GÓWNO NIETOPERZA. Aiken! Chłopcze! Chyba nie myślisz poważnie że zachęcamy do wypadów przeciwko Tobie? Ze łamiemy Królewskie Słowo? Założę się o twojejaja że tak. Przysięgam na MójHonor jako MonarchyWysokości i Głębin Ojca Wszystkich Firvulagów... Bujdy! Wiem bardzodobrze co jest warte twoje słowo dane ludziom. [Kolorowy obsceniczny obraz.] I nie sądź że nie przejrzałem twoich knowań z Motłochem w sprawie samolotów dla Nodonna! Poddajęsię drogichłopcze. Skusiła mnie myśl że MIECZ wpadnie jak dojrzały owoc w ręce diabłaMistrzaBojów... Bardziejprawdopodobne że to byłtwójpomysł. Cóż postawiłeś na niewłaściwego zawodnika KróluSkorpioniePrzezroczysteFlaki i pokpiłeś sprawę! Planowałem miłąprzyjacielską niespodziankę podczas WielkiegoTurnieju ale teraz... Nie! Nieprawda! NiechTe mnie wtrąci w najgłębsząotchłań! ...będziesz mnie musiał poćwiartować i wyrwać wątrobę zanim ci pozwolę na perfidne sztuczki z Mieczem. Chłopcze... KróluAikenieLugonnie... BracieSuwerenie... To było straszne nieporozumienie. [Litościwy śmiech.] Naprawdę! Udowodnię to! Zmuszę Mimee żeby się wycofał z Bardelask... Kurwa twoja mać Sharn KrólewskiDupku miasto płonie Armida i rycerze martwi. Co z tego że się teraz wycofacie? Co powiesz na reparacje. Roniah. ? Roniah przebrzydłyhipokryto. Odwołaj akcję. ?? Zrezygnuj z uderzenia na Roniah wyznaczonego na ostatn tydzień września. Biorę Te na świadka... W PORZĄDKU. POLOWANIE WYLATUJE DZISIAJ W NOCY. Nie zaczekaj sprawdzę może Medor albo Betularn lub Fafnor spiskowali za moimi plecami... Ratuj twarz jak chcesz ale łapy precz od Roniah! Sprawdzę. Tylko się uspokój. [Bolesny śmiech.] ???(!)Aikenie możemy być przyjaciółmi. Wielobarwny Kraj jest dostatecznie duży dla wszystkich. A jeśli chodzi o Miecz... Wiesz że jest święty dla mojego ludu. Należał do mojego praprapradziadka SharnaPotwornego. Oddaj go nam Aikenie. Dotrzymamy warunków pokoju. Przysięgam. Ostatecznądecyzję podejmę po Turnieju. Wszystko będzie zależało od dobregozachowania. Zgoda! Wiedziałem że jesteś rozsądnym chłopakiem! Świetny pomysł! Obietnica odzyskaniaMiecza utrzyma w ryzach zapalczywców pozwoli im oszczędzić energię na Turniej! Zaczekaj aż zobaczysz cudowny ŚpiewającyKa mień... [Zmęczenie.] Dobranoc Sharn. Dobranoc Aikenie. Dobranoc... Po raz pierwszy od prawie tygodnia Aiken poszedł do królewskich apartamentów. Wstawiono z powrotem złote drzwi, naprawiono zniszczenia dokonane przez najeźdźców, usunięto na jego rozkaz wszystkie rzeczy, które należały do królowej Mercy-Rosmar. Gdy szedł teraz przez cichy salon z balkonem wychodzącym na morze, zauważył, że znikneły niektóre obrazy, rzeźby, rośliny w donicach, krosno, które Mercy zabrała do pliocenu i na którym tkała miękkie szale z wełny owczej, miska wielkiego białego psa, rzeźbiony sekretarzyk z buteleczkami specjalnych ziół, niebieski dywan i haftowane poduszki z rattanowych foteli. W przebieralni otwarte szafy ziały pustką. W wazonach nie było kwiatów. Znikneły szkatułki na klejnoty, kosmetyki, a nawet zapach jej perfum. Wyniesiono stolik z lampą do czytania oraz pudła z książkami, płyty, taśmy z nagraniami średniowiecznych widowisk, oper i sztuk, przezrocza Starej Ziemi, które pokazywała niedouczonemu chłopakowi z kolonii w zimowe noce, kiedy deszcz smagał Szklany Zamek, a oni razem planowali, jak zdobędą tron... Odeszła. Została. I ten drugi również. Gdy tak stał w pustej przebieralni, wydawało mu się, że słyszy echo śmiechu. Płonął. Jego umysł był potwornie spuchnięty podobnie jak ciało rozpychające złoty kombinezon, który nosił z uporem, choć Letnia Mgła już się rozwiała. Usłyszał własne słowa: „Gdybyś mnie kochała! Albo gdybym ja ciebie nie kochał!" I przypomniał sobie jej głos mówiący: „Kiedy umrę, nie znajdziesz innej. Nieszczęsny głupiec! Jak to zrobisz, Amadanna-Briona?" Zrobił to, do czego pchnął go instynkt. Wchłonął oboje z zazdrości, strachu i wielkiej miłości, dławiąc się ich witalnością i mocą. To był jedyny sposób, krzyknął jego umysł. Stwierdził, że stoi w królewskiej łazience. W ściennych lustrach odbijał się w nieskończoność karzeł w lśniącej złotej skórze. Z nadludzką siłą zatkał uszy dłońmi. Wydał ochrypły krzyk pełen udręki. - Należycie do mnie! I miał rację. Mały człowieczek wpatrujący się w swoje odbicie w lustrze wysadzanym klejnotami. Znana onyksowo-złota łazienka z dużą wpuszczoną w podłogę wanną, której jeden koniec parował zapraszająco, a w drugim tryskała mała fontanna. Kosze żółtych orchidei o ciężkim zapachu. Głupi księżyc szpiegujący go przez świetlik. Stos fioletowych ręczników, żółty jedwabny szlafrok i espadryle wysadzane ametystami. Dzban ze schłodzonym miodem i kryształowy puchar, dokładnie według telapatycznych poleceń wydanych srebrnoobręczowej służbie: W porządku. Przyjrzał się swojej twarzy, bladej i przygnębionej. Wargi były mocno zaciśnięte w reakcji na mimowolny okrzyk, nos zaostrzony. Sądząc, że będzie widać jego stan, założył kombinezon przeciwdeszczowy, żeby ukryć opuchliznę i gorączkę. Wiedział, że kiedy zdejmie ubranie, ukażą się skutki żarłoczności. Uznał jednak, że wszystko jest w porządku. Zsunął kaptur. Głowa była spocona, ciemne kasztanowe włosy niemal tak czarne jak oczy. Zrzucił buty, rozpiął kombinezon i wyszedł z niego. Ciało miał umięśnione, żylaste, prawie nieowłosione. Po szwach ciasnego ubrania zostały lekkie ślady, ale poza tym wyglądał normalnie. Zniknęło to, co tak się obawiał znaleźć. Jeśli kiedykolwiek istniało. Roześmiał się głośno i zanurkował w parującym basenie. Wszystko było w porządku. Później, kiedy siedział na balkonie pijąc miód i obserwując sowy, przyszła Olone. Była strzelista jak młode drzewko, a jasne rozpuszczone włosy powiewały na morskim wietrze. Wysyłała kuszące i zniewalające fale, wkradała się do jego umysłu, lekko jak piórkiem muskając czułe miejsca. - Nie - powiedział. - Przepraszam, mój królu. - Szal opadł jej z ramion jak srebrna woda. Miała na sobie tylko przezroczystą suknię. - Chciałam ci pomóc. - I co jeszcze? - spytał cicho. Jego własna zniewalająco-korekcyjna sonda zagłębiła się w nią tak delikatnie, że dziewczyna niczego nie poczuła, zajęta własnymi niezręcznymi manewrami. - Chciałam ci powiedzieć, jaka jestem zadowolona, że zwyciężyłeś, że zdrajcy nie żyją... i Tonn również! Jestem twoja na zawsze. Jeśli mnie zechcesz. Aiken roześmiał się łagodnie. Olone stała przed nim dumnie, trzymając rękę na brzuchu. - Poczęłam nasze dziecko. - Podobnie jak sześćdziesiąt siedem innych tańskich kobiet. Jestem królem. - Myślałam, że będziesz zadowolony! - krzyknęła. Wysączył drinka, zamglonym wzrokiem i umysłem badając jej dumne młode ego. - Wiem, co myślisz, Oly. Kiedy byłem wyczerpany po walce z Felicją i sądziłem, że Mercy nie żyje, dodałaś mi sił i pomogłaś wyzdrowieć. Jestem ci za to wdzięczny i szczęśliwy, że nosisz jednego z moich synów. Lecz nie sądź, że możesz mną manipulować, Siostro Poskramiaczko. Wzniesione w panice mentalne mury zawaliły się. Olone cofnęła się w stronę drzwi balkonowych. - Wybacz mi, królu... - Biedna Oly. Twoje ambicje są śmiertelnie niebezpieczne. I daremne. Mam na razie dość królowych. - Ja... byłam głupia i zarozumiała. Nie krzywdź mnie! - Nie skrzywdzę, jeśli zaakceptujesz to, że się zmieniłem - zapewnił. Zawahała się, ale gdy zdała sobie sprawę, że Aiken nie jest zły, lecz rozbawiony i smutny, ochłonęła ze strachu. - Więc mam opuścić Goriah? - Oczywiście, że nie. I nie sądź, że przestałaś mi się podobać, bo nie dzielimy łoża. Jesteś wspaniałą dziewczyną i jeszcze będzie nam dobrze. Ale nie teraz. Możesz mi jednak dać małego buziaka! Olone wybuchnęła śmiechem i podbiegła do niego. Pocałowała go najpierw delikatnie, a potem z namiętnością. Objął ją lekko i dziewczyna poczuła wielką ulgę. Zrobiła wyznanie, a on jej wybaczył. Później usiadła na podłodze u jego stóp i powiedziała: - Czy to prawda, że wchłonąłeś umysł Nodonna i królowej jak legendarni bohaterowie na naszym utraconym świecie z Duat? I że gdybyś mnie posiadł teraz, kiedy zwycięski ogień jeszcze płonie w twoim umyśle, ja również zostałabym wchłonięta? - Elżbieta twierdzi, a musisz uwierzyć, że stało się to bez mojej świadomej woli, że przejąłem metapsychiczne atrybuty Mercy i Nodonna. Nic nie wiem o legendach twojej Duat. Z pewnością nie pożarłem żywcem dwóch osób ani nie porwałem ich dusz i nie uwięziłem w swojej głowie... - Ale bałeś się, że to właśnie zrobiłeś - szepnęła Olone. - Droga Oly. Nie jesteś głupia. Czy moja królewska niedyspozycja jest przedmiotem plotek w zamku? - Wiemy, że nie sypiasz i się zadręczasz. - Nie sądzisz, że mam powody? Wiesz, że Firvulagowie łamią pokój. - Będzie wojna? - Przycisnęła dłonie do brzucha. - Jeśli będzie wojna, wygram ją. - Czy wchłonięcie uczyniło cię silnym? - zapytała skwapliwie. - Tak silnym, że Sharn i Ayfa nie ośmielą się wystąpić przeciwko nam? Czy istotnie? Czy będzie mógł wykorzystać ukradzione moce? W tym sęk! Był pewien, że jeszcze nie teraz. To było przerażające doświadczenie. Nikomu oprócz Elżbiety nie odważył się ujawnić swojego stanu. Tylko ona wiedziała, że jest zdolny zaledwie do najprostszych operacji metapsychicznych, ledwo może latać, nie był w stanie unieść psychokinetycznie czterystu rycerzy Polowania, miotać strzał mentalnej energii ani stworzyć ekranu uginającego promienie laserowe. Moce, które przejął od Nodonna i Mercy, upośledziły jego własne metafunkcje. Nie potrafił ich skutecznie wykorzystać. Istniejące drogi nerwowe nie wystarczały. Musiał uformować nowe, zdolne do przenoszenia zwiększonego ładunku, podobnie jak zrobił po walce z Felicją, ucząc się programu metakoncertu i nowych technik agresji przekazanych mu łaskawie przez Abaddona. Zabrało mu to sporo czasu. Podobnie będzie tym razem... o ile nie zwiariuje w trakcie całego procesu, przed czym ostrzegała go Elżbieta. Tymczasem będzie musiał udawać, grać i oszukiwać. Nie mówiąc o odzyskaniu broni Środowiska i zdobyciu starożytnych maszyn latających, które ukrył w Alpach Basil Wimborne i jego załoga... - Nigdy nie wyjawię twojego sekretu, mój królu. Możesz na mnie polegać. - Co? Pogrążony w myślach, zapomniał o Olone i jej pytaniu. Sądził, że jest bezpieczny za mentalną barierą ochronną, która zachowała dawną skuteczność. Dziewczyna podniosła się i stanęła przed nim, okazując współczucie. - Nigdy nie powiem. Domyśliła się. Wrażliwa i niespokojna o nie narodzone dziecko, bystra, samowolna i zakochana w nim po uszy Olone wiedziała. - Aikenie, wszystko w porządku. Znajdziesz jakiś sposób. Musisz. Jesteś naszym królem. - Tak - powiedział z troską. Zagłębił się w fotelu, zamknął oczy i umysł czekając, aż dziewczyna odejdzie. Później spacerował po tarasie i włóczył się po zamku. Wchodził na wieże, przemierzał wiszące mostki, zaglądał do częściowo naprawionych bastionów, ciemnych z powodu okresowych wyłączeń światła. Pozdrowił nocnych wartowników, którzy zapewnili go, że wszystko jest w porządku. Wewnętrzne demony ożyły w nim przed świtem, więc poszedł do wielkiej złamanej iglicy z latarnią morską, skąd oboje z Mercy obserwowali meteory. Zamierzał sprawdzić, jak idzie odbudowa. Robotnicy dotarli już do przedostatniego podestu i za dzień lub dwa mieli skończyć roboty. Aiken stanął na nowej podłodze z zakurzonych szklanych płyt. Wiatr szarpał jedwabny szlafrok i szumiał w wąskich otworach strzelniczych. Brakowało sporego kawałka zachodniego muru, więc miał oszałamiający widok na cieśninę Redon. Co go czeka w najbliższych dniach? - Usłyszę cię? - spytał cicho. Mógł swobodnie rozmawiać telepatycznie na odległość kilkuset kilometrów, a rano wyraźnie dojrzał zniszczone Bardelask. Jasnosłyszenie, w przeciwieństwie do innych metafunkcji, zależało bardziej od wprawy niż siły. Miało nawet swój własny Pomocniczy obwód nerwowy łączący je z fizycznymi zmysłami i było znacznie mniej podatne na zanik niż pozostałe zdolności. Dlaczego by nie spróbować? Była noc, optymalna pora na długodystansową łączność, a on doskonale znał mentalną sygnaturę! Będzie po prostu obserwował. Nie nawiąże kontaktu. Oparłszy się o nie ukończony mur, wsadził głowę w otwór strzelniczy. Odprężył się i sięgnął w dal mentalnym wzrokiem, podążając za krzywizną plioceńskiej Ziemi, przesuwając szeroką wiązką po wodach Atlantyku. Leciutko muskał ich powierzchnię, unikając bólu. Dalej... dalej... dalej. Jest. Ameryka Północna. Teraz musi zbliżyć się do niej bardzo ostrożnie. Zawęzić promień. Pomknąć na południe wzdłuż licznych lagun Georgii, przeprawić się przez kanał Apalachee i znaleźć Ocalę. Wyszukać punkciki żywej aury. I ten jeden... Ból. Nie zważając na to, skoncentrować wiązkę, zbadać południowy kraniec wyspy i dużą zatokę, osłoniętą przed najgorszymi huraganowymi wiatrami przez archipelag Bermudów. Cloud Remillard wspominała, że tam zwykle kotwiczą łódź. Ostry ból. Duży czeteromasztowy szkuner Kyllikki, odremontowany, wygodny i szybki. Głęboko zanurzony. Wyładowany. Elżbieta mówiła, że nad łodzią jest rozpostarty parasol pola sigma, ale on nic takiego nie dostrzegł. Szkuner stał na kotwicy na czterdziestometrowej głębinie i żadne przenośne pole siłowe nie było dość potężne, żeby go ochronić. Rozdzierający ból. Odszukaj go teraz. Wszyscy Rebelianci znajdują się na statku, czekając na świt. On siedzi samotnie na tylnym pokładzie pod nocnym niebem, w białych drelichowych spodniach i czarnym podkoszulku. Marc Remillard uśmiechnął się do Aikena Druma. Obraz był niewyraźny, lecz głos brzmiał, jakby właściciel znajdował się na wieży w Goriah. Jak widzisz, jesteśmy gotowi do podróży. To dość bolesne. Po dwudziestu siedmiu latach niektórzy z nas bardzo niechętnie opuszczają wyspę. Więc dlaczego? Ach, całkiem zapomniałem! Uśmiech stał się szerszy. Nie wiesz wszystkiego, co? Musimy wziąć pod uwagę to, co ci powiedziały nasze zbłąkane dzieci. Pora, żebyś dowiedział się prawdy, królu Aikenie-Lugonnie. Mój syn Hagen, córka Cloud i ich towarzysze przybyli do Europy w jednym celu. Chcą otworzyć Bramę Czasu od strony pliocenu. To niemożliwe! Marc zaśmiał się niewesoło. Chciałbym uwierzyć. Obawiam się jednak, że jest to całkiem możliwe, gdy można zbudować wystarczająco skomplikowaną aparaturę. Nasi młodzi buntownicy wzięli ze sobą kompletne plany urządzenia Guderiana oraz części i cały specjalistyczny sprzęt. Chcą cię nakłonić, żebyś im zapewnił techników ze Środowiska, surowce i dostęp do miejsca, gdzie ma powstać Brama Czasu. Sugeruję, żebyś najpierw starannie rozważył konsekwencje. Otworzyć bramę... wrócić... Dzieci marzą, żeby „wrócić do domu", do Środowiska. Możesz sobie wyobrazić mój sąd na ten temat. Nad wzgórzami Armoryki pojawił się brzeg tarczy słonecznej. Eter wypełnił szum plazmy. Koncentracja zaczęła sprawiać Aikenowi potworny ból. Obraz się rozmył, lecz głos był słyszalny do samego końca: Przemyśl to, Aikenie. Brama Czasu prowadząca do Środowiska Galaktycznego i oczywiście pierwotny tunel ze Środowiska do pliocenu. Chcesz tego, królu Aikenie-Lugonnie? Chcesz wrócić do domu? Wiatr zaświstał wokół zburzonej wieży. Dłoń Aikena pulsowała, jakby miała pęknąć. Oślepiony, osunął się na kolana i przycisnął czoło do chłodnych szklanych płyt. Kiedy ukazało się całe słońce, usłyszał dobiegające z klatki schodowej głosy robotników i wziął się w garść. Niewidzialność nadal była w zasięgu jego możliwości, więc wymknął się niepostrzeżenie do swoich apartamentów. Wszedł do garderoby, gdzie wisiał stary kombinezon z wieloma kieszeniami. Otworzył przegródkę pod prawym kolanem i wyjął płytę, którą tam schował przed rokiem. Widniał na niej tytuł: Generator tau-pola Guderiana. Teoria i praktyczne zastosowanie Chcesz wrócić do domu? zadał sobie pytanie. W porannym słońcu usiadł na brzegu wielkiego okrągłego i zaczął czytać pierwszą stronę. ROZDZIAŁ SIÓDMY Nie tyle same gigantyczne pająki, co ich nawyki pokarmowe spowodowały w końcu załamanie pana Betsy. Dziewiątego dnia pobytu w celi miejskiego więzenia obudził się pod wpływem znajomego łaskotania. Jedno ze stworzeń przebiegło mu po ręce. Zaszlochał z odrazy i usiadł na słomianym legowisku, poprawiając perukę. W tym momencie zauważył ohydną istotę czającą się niecałe pół metra dalej, obok chrapiącego mediewisty Dougala. Pająk również zobaczył Betsy'ego, gdyż stanął dęba i z wyraźną bezczelnością zakręcił młynka odnóżami, wydając trzeszczący odgłos. Był czarny, owłosiony i miał odwłok wielkości brzoskwini. - Odrażająca bestia! - syknął Betsy. Wygładził pogniecioną krezę. Światło poranka wpadające przez szczelinę okienną, która wychodziła na wąwóz, ledwo oświetlało brudny loch. Wszędzie leżały skulone lub rozwalone postacie. Grupkę techników, pilotów i awanturników znanych jako Dranie Basila wydała w ręce Nodonna Mistrza Bojów tajemnicza czynna kobieta. Zostali też ograbieni z samolotów, które miały zapewnić wolność Motłochowi. Basila zabrano z celi wiele dni temu, przypuszczalnie na tortury. Czujnie obserwując pająka, Betsy pochylił się, żeby rozplatać szal, którym ciasno obwiązał krynolinę wokół kostek. Sypiał w ten sposób, gdyż w celi roiło się od myszy, zdobyczy gigantycznych pająków. Betsy dobrze wiedział - podobnie jak przed nim całe pokolenia kobiet - jakie spustoszenia potrafią wyrządzić małe gryzonie, kiedy wbiegną pod długą spódnicę. Może powinien się cieszyć z obecności pająków, gdyż w przeciwieństwie do myszy nie gryzły, ale nienawidził ich. Były zbyt wyrachowane i zbyt zręczne w polowaniu na ofiary, a myszy piszczały w rozdzierający sposób, ciągnięte do kryjówek w sklepieniu lochu. Gdy drapieżniki napiły się do syta ich krwi, zrzucały żałosne, omotane pajęczyną truchełka na więźniów. Betsy w wymyślnym elżbietańskim kostiumie stanowił najlepszy cel. A teraz ten pająk miał czelność rzucać mu wyzwanie! Betsy cisnął w niego paroma źdźbłami słomy, ale on się nie cofnął, lecz stał nadal obok zabandażowanej głowy Dougala. Betsy pomacał wokół siebie w mroku, szukając cięższego pocisku, ale niczego nie znalazł. Pająk drwiąco pomachał nogami. Betsy wstał z wysiłkiem i ku swojej konsternacji zobaczył, że cały bok krynoliny jest rozdarty i widać rusztowanie. Mamrocząc potrząsnął kostiumem, żeby się odpowiednio ułożył. Trzy mysie ciałka spadły ze spódnicy na podłogę. - Ty... ty wstrętny potworze! - wykrzyknął inżynier. Ściągnął brokatowy pantofel z czerwonym obcasem i cisnął nim z całej siły. Nie trafił pająka, który skoczył Dougalowi na twarz. Potężny mediewista otworzył oczy i wrzasnął morderczo, tłukąc się po brodzie otwartymi dłońmi i rozkopując słomę. - Precz, ty...! Aaaach, sukinsyn mnie ugryzł! Obudzili się pozostali więźniowie. Nieprzytomnie gramoląc się z legowisk, zakłócili spokój pająkom i nagle piwnica zaroiła się od pierzchających stworzeń. Biegały wszędzie jak czarne demony, a szalony Dougal ubrany w kolczugę opadł na słomę z żałosnym płaczem, ssąc kciuk. - Jad... działa - wyszeptał i zamknął oczy. - Cholera jasna! - krzyknął przerażony Betsy. Mediewista zaczął się wić. - Ugryzł Dougala! - powiedział Clifford i drżącym palcem wskazał na chirurga Magnusa Bella. - A tym mówiłeś, że są nieszkodliwe. - Bo to prawda - zaprotestował Bell. Ukląkł przy poszkodowanym i zbadał mu puls. - Zwykła histeria. Ściany i podłoga wokół nich zdawały się ruszać. Lecz tym razem był to uchwytny wróg, a nie tajemnicza kobieta, która ich oszukała i zniewoliła, założyła im szare obręcze niewolników i wtrąciła do tańskiego lochu. - Na co czekamy, koledzy? - zadźwięczał ostry kontralt Phronsie Gillis. - Bierzmy się do roboty! Dranie Basila ożywili się i z wrzaskiem rzucili do kontrataku. Betsy dzierżył w dłoni pantofel. Phronsie, Ookpik, Taffy Evans i Nirupam tłukli pająki butami, drewnianymi kubkami i talerzami. Farhat i Pongo Warburtonowie deptali stworzenia, Bengt miażdżył je gołymi pięściami. Technik Cisco Briscoe trzaskał z paska jak z bicza, a skutek przyprawiał o mdłości. Wszyscy rzucali przekleństwa, pohukiwali, biegali, potykali się o siebie, przez cały czas zbierając okrutne żniwo. W pogromie nie brała udziału tylko garstka Drani. Panna Wang kuliła się przy ścianie powstrzymując wymioty, grymaśny Filip stał z boku, krzywiąc się pogardliwie, a tybetański lekarz Thongsa na próżno upominał towarzyszy piskliwym głosem: - Błagam was! Miejcie szacunek! Te stworzenia są wprawdzie paskudne, ale pełnią pożyteczną rolę w lokalnej niszy ekologicznej! - Pierdolić ekologię - wychrypiał Stan Dziekonski, który podczas Rebelii Metapsychicznej dowodził pancernikiem. Skoczył na pająka obiema nogami. Dimitri Anastos ukląkł przy Magnusie. Trzymał wiaderko z wodą, a medyk opatrywał ukąszenie Dougala. - Jesteś pewien, że on nie umiera? - Aslanie! - jęknął rycerz. - Mam wytrzymać na tym ponurym świecie, który pod twoją nieobecność jest nie lepszy od chlewu? - Uspokój się, wielkoludzie - powiedział Magnus. - Będziesz żył. - Zabić! - Pan Betsy tłukł wroga pantoflem umazanym posoką. - Zabić! W tym momencie drzwi lochu szczęknęły, zaskrzypiały i otworzyły się z donośnym hukiem. Do środka wmaszerowało sześciu złotoobręczowych żołnierzy uzbrojonych w Husqvarny, a za nimi pojawił się Jasnosłyszący tański rycerz, na którego lśniącej szklanej zbroi widniał emblemat z harfą. W korytarzu stali z nagimi mieczami inni Tanowie jaśniejący błękitem zniewalaczy i różowo-złotą barwą psychokinetyków oraz paru ludzi z nowoczesną bronią Środowiska. Jasnosłyszący uniósł rękę rozkazującym gestem. Dranie Basila umilkli w jednej chwili, poskromieni przez szare obręcze. Tanu uśmiechnął się do nich. - Jestem Ochal Harfiarz. Przynoszę wam pozdrowienia od króla Aikena-Lugonna. Radujcie się, bo oto dobiegło końca wasze niesprawiedliwe uwięzienie! Mamy was stąd zabrać i przetransportować jak najszybciej do Calamosk, gdzie spotka się z wami sam król. Teraz pójdziecie na dziedziniec, gdzie czeka wasz przywódca Basil Wimborne. Odwrócił się i wyszedł z celi. Uwolnieni Dranie spojrzeli po sobie z tępym niedowierzaniem. Jeden z żołnierzy uniósł kciuk. - No, żwawo! Bo inaczej wszyscy skończymy w zupie. Dranie wybuchnęli śmiechem. Obuli buty, zgarnęli nędzny dobytek i ruszyli do drzwi. Sprawniejsi pomogli utykającym. Betsy wytarł słomą pantofle, założył sfatygowaną perukę i wyszedł jako ostatni. Dwaj żołnierze z tylnej straży stanęli po obu stronach wejścia do lochu i szczerząc się zaprezentowali broń, kiedy majestatycznie mijało ich drugie wcielenie dobrej królowej Elżbiety Pierwszej. Gdy drzwi się zatrzasnęły i umilkł metaliczny łoskot, w wielkiej celi zapanowała całkowita cisza. Pośród kłębowiska czarnych ciał leżących na słomie kilka wierzgnęło po raz ostatni i znieruchomiało. Po jakimś czasie z nor wyszły myszy i rozpoczęły świętowanie. To jest sen, powiedział do siebie Hagen Remillard. To musi być sen... Zakotwiczone i powiązane ze sobą ATV podskakiwały na płyciźnie Morza Śródziemnego obok przesmyku Aven. Uciekinierzy czekali na pierwszy brzask, żeby wyruszyć lądem do Afaliah. Hagen wziął nocną wachtę, pewien, że nie zaśnie po usłyszeniu wieści przekazanej przez siostrę. Oddział złotoobręczowych miał przybyć do cytadeli przed nim. Czy straż przednia Nieurodzonego Króla przedstawi mu ultimatum nie do przyjęcia? Zagrozi schwytanym pilotom i technikom, tak ważnym dla jego planów? Rozważając ewentualności, Hagen czuwał prawie przez całą noc. Lecz koło czwartej, kiedy energia życiowa człowieka spada do najniższego poziomu z powodu niedoboru cukru we krwi, nawet metapsychicy mają chwilę słabości. Mentalne oko zaszkliło się i spojrzało do wnętrza na świat cieni, wspomnień i przerażających fantazji, które przybrały formę sennego koszmaru. Trudi bierze go za rękę i prowadzi nieznaną ścieżką do miejsca, gdzie ziemia jest zryta, a ku porannemu niebu wznosi się nowa ogromna budowla, sypiąc iskrami i szumiąc. On zaczyna płakać, kiedy wchodzą do środka, gdzie czają się straszne rzeczy (ma dopiero trzy latka, a jego metapsychiczne receptory są niewykształcone i nieporadne). Niania mówi: „Cicho. Wszystko w porządku. Musimy przywitać się z tatą." Idą po śliskiej podłodze w mroczny chłód, wokół gromadzą się dorośli, ignorując słabe telepatyczne pytania, szepcząc mentalnie o niezrozumiałych sprawach: Gwiezdne poszukiwania... Lylmik?... SZALEŃSTWO!... Do licha, on to zrobił! Tysiąc siedemset lat świetlnych przy pierwszej próbie! I wrócił zdrowy na umyśle... Nie mogę uwierzyć, za aparatura zadziałała. Nigdy mnie nie zmusi do użyciapiekielnejmaszynerii Szalony Marcdochodził do siebiedwalata aterazznowuzaczyna... Zabierzcie stąd tego imbecyla. Jak długo potrwają gwiezdne poszukiwania? SZALEŃSTWO! SZALEŃSTWO! Jedyne co mamy to czas kochanie. Sześć milionów cholernych lat. To się uda... gwiezdne poszukiwania... uratują nas!... nowy początek... sprzężenie... zniewolimy ich albo zaapelujemy do altruizmuetyki... SZALEŃSTWO! Człowiek Mentalny... jeszcze możemy go poznać! Ty bałwanie. Och... Dajcie tu Hagena żeby popatrzył. Dajcie mu popatrzeć! Dajcie mu popatrzeć! SZALEŃSTWO! Niech dziecko zobaczy, jakie szaleństwo rzuciło nas na wygnanie! Niech spojrzy na własną przyszłość... To był tylko sen. Sen o uwięzionym mózgu wyjętym z ciała. Zadowolonym z istnienia! Sztucznie pobudzany, gardził prawdziwą Jednością i rozkoszował się samotnością. W tym śnie Trudi podniosła go, żeby popatrzył na tę rzecz, i powiedziała: „To twój tata." Trzylatek krzyknął i usiłował się wyrwać. To był tylko sen. Dlatego nie próbował uciec, kiedy znowu ujrzał tę istotę, tym razem za przednią szybą wehikułu. Stała na włazie między bliźniaczymi obudowami przerywaczy sonicznych. Ciężka postać o mniej więcej ludzkim kształcie jaśniała nikłym blaskiem. Z głowy wyrastały jej kable i niknęły w szarzejącym niebie. We śnie Hagen wstał z fotela przy konsoli nawigacyjnej, otworzył drzwi kokpitu i wyszedł na zewnątrz. Popłynął ku fantomowi i kiedy się do niego zbliżył, urządzenie CE zrobiło się przezroczyste. Operator ubrany w skafander wyciągnął ręce, pochylił się i uśmiechnął do wystraszonego trzylatka. - To tylko ja. Twój tata. Hagen cofnął się wiedząc, że nie powinien ryzykować uścisku. Nawet we śnie zdawał sobie sprawę, że ciało mężczyzny zakutego w pancerz jest zamrożone do temperatury bliskiej zera absolutnego, niemal całkowicie oddzielone od mózgu. - Chyba nareszcie rozumiem - stwierdził. - Jack był dla ciebie wzorem. Nie mogłeś wciąż się zmieniać. Byłeś za stary na skuteczną adaptację, lecz zdeterminowany stać się kimś więcej niż bratem Mentalnego Człowieka. - Jego ojcem - powiedział Marc. - I żyłbym szczęśliwy, widząc, jak rządzicie gwiazdami, które wam znalazłem. - Już nie byłbym człowiekiem. - Nie pamiętałbyś tego. - Odejdź! - krzyknął trzylatek. - Nie dotykaj mnie. Nie Patrz na mnie! Niania przytrzymała go, ale schował twarz w jej długiej spódnicy i rozpłakał się, odmawiając spojrzenia na ojca. Słyszał mentalne szepty, a potem ściany łagodnie zamknęły się wokół niego. Ktoś go podniósł i zabrał stamtąd... Obudził się na pustym pokładzie dziobowym w porannej bryzie i podszedł do włazu, na którym wcześniej stała zjawa. W pląsie widniały dwa wielkie okrągłe wgłębienia, jakby od wielkiego ciężaru. Yosh wcisnął na twarz zadaszony wizjer skanera na podczerwień. - Nareszcie. - Serwomotory zawyły i urządzenie oraz jego operator obrócili się wolno o trzysta sześćdziesiąt stopni. - Wspaniale. Latarnia morska to doskonały punkt. Jest stąd widoczność na jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów, zwłaszcza że Calamosk leży na wzgórzu. Dopiero w połowie drogi do Afaliah wyrasta przeszkoda, wzgórza po drugiej stronie Opaar. To cudeńko zbudowano z myślą o stepach. - A jak się sprawuje przy precyzyjnym strojeniu, szefie? - spytał Sunny Jim. On i Yilkas siedzieli w cieniu i pili piwo, odpoczywając po dwóch ciężkich godzinach spędzonych przy montowaniu baterii słonecznych. - Działa - mruknął Yosh. - Posuwamy się wolno Wielką Południową Drogą... na cztery-jeden-trzy-jeden-dwa-sześć-jeden przechodzi na drugą stronę stado hipparionów, leniwe bestie. Dobrze, że w pliocenie nie ma szybkich pojazdów. Trzeba by co pięćdziesiąt metrów ustawić znaki: UWAGA, HIPPARIONY! Vilkas odstawił wielki polewany kufel, otarł wąsy wierzchem dłoni i westchnął jak męczennik. - Musimy od razu podłączyć zdalne sterowanie czy możemy najpierw coś zjeść? - A jak sądzisz? Yosh wyszczerzył się do dwóch ashigaru i ponownie zniknął w wizjerze. Vilkas jęknął. - Co więcej, będziemy musieli dosztukować kable, żeby połączyć tablicę sterowaną mentalnie, to czerwone światełko i broń - kontynuował Yosh stłumionym głosem. - Przykro mi, koledzy. Ten złom ma ze czterdzieści lat, a lasery są jeszcze starsze. Ktoś mógł przeszmuglować nowocześniejszy sprzęt. - Pewnie tak. - Vilkas zajrzał posępnie do pustego kufla. - Ale kto wie? Tańscy lordowie, którzy mieli składy z kontrabandą, milczeli na temat swoich kolekcji. Nie było żadnych przecieków. Król Thagdal nadziałby ich głowy na piki, gdyby się dowiedział, co przed nim ukrywają. Wszystkie gadżety przechodzące przez Bramę Czasu miały przechodzić na własność korony. A rzeczy takie jak karabiny należało zniszczyć. Zaśmiał się ironicznie. - Na szczęście dla nas tak się nie stało! - Jim wskazał na dopiero co zainstalowaną broń średnich rozmiarów. - Ze szklanymi mieczami i siłą metapsychiczną nie mielibyśmy szans przeciwko Amerykanom. Ale lasery to co innego! Nigdy czegoś takiego nie widziałem na bagnach! - To złom - oświadczył Yosh stanowczo. - Tak przestarzały, że aż żal. Ma zasięg z dziesięć kilometrów, a wysiada przy siedmiu! Boże, co bym dał za parę nowoczesnych blasterów chronionych polem siłowym albo nawet za staroświeckie karabiny rentgenowskie. Jim spojrzał na niego z otwartymi ustami. - Hej, szefie, Środowisko Galaktyczne to dopiero musiało być miejsce! Yosh i Vilkas spojrzeli po sobie. - Czy twoi rodzice byli chrononautami, Jim? - zapytał inżynier automatyk. - Dziadkowie - odparł młody mężczyzna. - Przez dwa pokolenia mieszkaliśmy w Stilt jako wolni ludzie, po tym jak Firvulagowie opuścili Nionel. Nawet Wyjcy nie chcieli Basenu Paryskiego. - Zachichotał. - Dobrze się dla nas złożyło! Vilkas wlepił wzrok w swoje buty. - Chciałbyś wrócić na bagna, gdybyś miał okazję, dzieciaku? Wrócić do domu? - I jeść tracze i korzonki? - prychnął Jim. - Nic z tego. Możecie sobie zatrzymać stary Paryski. - Pstryknął palcami w szarą obręcz, która wydała metaliczny dźwięk. - To jest życie! - Jezu - powiedział Vilkas cicho. Yosh znowu zaczął manipulować przyciskami skanera. - Ostatnia próba. Podłącz jeden z laserów. Zobaczymy, jak się zachowuje na półautomatycznym sterowaniu. Jim wypełnił polecenie, a Vilkas włączył zasilanie. - Gotowe, Yoshi-sama - zameldowali szaroobręczowi. Sterwomotory nachyliły skaner, a Yosh usadowił się wygodnie na siodełku operatora. Zaczął przeszukiwać niebo, a elektronicznie sterowana broń przesuwała się zgodnie z ruchami urządzenia skaningowego... - Bliski zasięg. Spróbujemy. Zestrzelę ptaka. Tylko jednego małego ptaszka. Towarzystwo Ornitologiczne z Gór Skalistych wyrzuciłoby mnie za to z miasta. Lecz ja potrzebuje źródła ciepła, żeby wycelować... I... i... jest! Stado sokołów w odległości jeden-jeden-sześć-siedem-zero-cztery... cel pal! Cholera, wymknął się! To na pewno sokół. Złoty. Samiec. Przygotować się... - Szefie, nie! - krzyknął Jim. - Nie strzelaj! Yosh oderwał się od skanera, marszcząc z irytacją brwi. - Co, do diabła? - Zabicie złotego sokoła przynosi pecha! Zastrzelisz jednego i zwali się na ciebie całe gówno świata! - Och, na litość boską - wykrzyknął Yosh. - Proszę, szefie - błagał Jim. Yosh skrzywił się z niesmakiem i odwrócił się do wizjera. Skierował skaner na południe, w stronę brzegu Ybaar. - A co z cholerną perliczką na cholernym bagnie? - Strzelaj - powiedział Jim wesoło. Laser wydał krótki skwierczący dźwięk. Yosh odprężył się i westchnął. - Na razie tyle. Odłączyć laser. Schodzimy na dół... - Urwał, gdy złota obręcz przekazała mu wołanie. Yoshi słyszysz mnie? (Znał ten mentalny głos.) Słyszę Wysoki Królu! Przyjeżdżam. Laser gotowy? Właśnie skończyliśmy ale nie ma zdalnego sterowania ani sprzężenia karabinów... Mniejsza o to. Nie będą potrzebne. Zostańcie na wieży. Czekajcie na mnie. Nie mówcie nikomu że przybywam. Tak Wysoki Królu. Vilkas i Jim zbierali torby z narzędziami. Żaden nie zauważył roztargnienia Yosha. - Jeśli mamy podłączyć oko do głównej tablicy, będziemy musieli skądś wyjąć łączniki - stwierdził Litwin. - Zapomnij o tym - powiedział Yosh. - Król przyjeżdża. Nastąpi zmiana planu. - Zmarszczył brwi i wycelował skaner w niebo na północny wschód od Calamosk. - Chce, żebyśmy tutaj zostali i nie mówili nikomu, że jest w drodze. - Świetnie! - zawołał Jim. - Przyprowadzi ze sobą Latające Polowanie, żeby usmażyć tych drani zza morza? Yosh milczał, studiując ekran skanera. - Nie. Miałbym to na monitorze, a niczego nie widzę. Niczego! - Armia lądowa? - zaryzykował Vilkas. - Jak by utrzymał w sekrecie przemarsz lądem? - zaśmiał się Jim. - Jasne, że przyleci! - O mój Boże - jęknął Yosh. Odsunął mokrą twarz od wizjera i wdusił przycisk zerowania. Wstał sztywno z siodełka. Jego samurajska zbroja, zdjęta do prac instalacyjnych, leżała starannie złożona na ziemi. Na dobrze znany telepatyczny sygnał Jim i Vilkas nadbiegli pośpiesznie, żeby pomóc mu ją nałożyć. Zdumieli się, widząc pot na czole swojego pana i lekkie drganie mięśni policzkowych. Poprzez szare obręcze odebrali ślad mentalnego zamętu, który Yosh starał się przed nimi zataić. - Jezu, szefie, dobrze się czujesz? - spytał troskliwie prostolinijny Jim. - Dobrze. Pamiętacie, jak Clarty Jock radził ukrywać prywatne myśli przed tańskimi korektorami? - Pamiętam - powiedział Vilkas. - Wcale nie musiał mi mówić. - Śpiewaj w myślach piosenkę, wciąż od nowa - zacytował Jim. - Ja zawsze powtarzam tę, której nauczył mnie dziadek: Jesteśmy pionierami z gór, Mamy owłosione uszy... - Kiedy król przybędzie, ukryjcie swoje myśli - przerwał mu Yosh. - Ale dlaczego, szefie? Yosh przypasał miecze daisho i nodachi, a Vilkas nałożył mu nodowa, wycięty głęboko, żeby było widać prestiżową złotą obręcz. Jim podał wymyślny hełm z rogami w kształcie sierpów księżyca. - Mniejsza o powody. Dowiesz się we właściwym czasie. Wszyscy trzej stanęli na baczność, spoglądając na wschód. Na bezchmurnym popołudniowym niebie pojawił się maleńki punkcik. Jim i Vilkas wyprężyli się, lecz był to tylko ptak o żółtych i czarnych piórach podobny do jastrzębia. Przeleciał nisko nad wieżą. Wyraźnie dojrzeli długie źdźbło słomy, które trzymał w pazurach. Uważajcie, szepnął telepatycznie Yosh do swoich sług. Ptak sfrunął w dół. Nie był to jastrząb, lecz złoty sokół. Gdy wylądował na balustradzie, zamienił się w króla Aikena-Lugon-na dzierżącego w dłoni wielką Włócznię ze złotego szkła. - Cześć - powiedział król odrzucając kaptur kombinezonu. - Przygotowaliście laser, chłopcy? Yosh zasalutował i bez słowa wskazał głową na urządzenie. - „Jesteśmy pionierami z gór!" - zanucił Jim. Aiken uniósł ze zdziwieniem brew. - Nigdy bym się nie domyślił. - Wskoczył na siodełko urządzenia skaningowego. - Nie zadawajcie sobie trudu z instrukcjami. Trochę się na tym znam. - Spojrzał na południe. - Tak... oto Ochal i jego jeźdźcy. Przypuszczam, że dodatkowe osoby to Dranie Basila. - Ustawił skaner na maksymalny zasięg. - A za wzgórzami piętnaście pojazdów terenowych pędzących całą mocą silników. Vilkas i Jim popatrzyli na siebie wstrząśnięci i przestraszeni. Yosh stanął za plecami króla i zapytał spokojnie: - Jak możemy pomóc? Aiken odsunął się od skanera i skinął na Yosha, żeby zajął jego miejsce. Jim zręcznie chwycił kabuto, które jego pan zdjął z głowy i rzucił. - Chcę wam powierzyć tajemnicę państwową - oznajmił Aiken. Jego oczy płonęły jak węgle w papierowobiałej twarzy. - Nie będę groził, ale jeśli powiecie komuś, co się tu wydarzyło, bardzo możliwe, że stracę tron. I oczywiście was razem z nim. - Jesteśmy twoimi niewolnikami - zapewnił Yosh. Mimo niewygodnej pozycji w objęciach wielkiego skanera udało mu się złożyć głęboki ukłon. Vilkas i Jim zaszurali nogami, nerwowo oblizując wargi. - Wehikuły Amerykanów dogonią oddział Ochala przed Calamosk - stwierdził Aiken. - Uświadomiłem to sobie, kiedy ich zobaczyłem, lecąc tutaj. Musimy coś zrobić. - Do licha, myśleliśmy, że przyprowadzisz, Królu, Latające Polowanie! - powiedział Jim. Vilkas kopnął go w kostkę. - Nie mogłem zabrać Polowania - odparł Aiken spokojnie. - Ledwo zdołałem zamienić się w ptaka i przylecieć sam. Gdybym zaatakował ich Włócznią, nie starczyłoby mi siły, żeby wygenerować psychokreatywną osłonę. Mam przenośny generator pola sigma, ale użycie go jeszcze bardziej utrudnia latanie. Poza tym istnieje możliwość, że Amerykanie mają karabiny, które potrafią przeciąć małe pole siłowe jak melon. Zamierzam spróbować czegoś innego, a wy mi pomożecie. Wzbiję się na bardzo dużą wysokość. Ty, Yosh, wycelujesz dokładnie pięćdziesiąt metrów przed prowadzącym ATV i podasz mi telepatycznie współrzędne. Nie, nie mogę użyć własnej mocy jasnosłyszenia. Nie jestem w stanie namierzyć precyzyjnie celu odległego o sześćdziesiąt kilometrów. Poza tym resztką mocy muszę rozwalić im skanery. Prawdopodobnie będę musiał użyć Włóczni więcej niż jeden raz, więc bądź gotowy. Wszystko jasne? - Tak, Wysoki Królu. Najlepiej byłoby zaczekać, aż cel znajdzie się w odległości czterdziestu pięciu kilometrów. Skaner może zawieść przy maksymalnym zasięgu. - Dobry pomysł. Poczekam na odpowiedni moment. - Chryste, ale co się stało, Wasza Wysokość? - krzyknął Jim. - Jak pokonamy tę bandę, a później Firvulagów, skoro nie masz mocy? Aiken uśmiechnął się i poklepał kaptur złotego kombinezonu. - Zostało mi dość szarych komórek, Jim. Zwykłego sprytu, przez który trafiłem do pliocenu. Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego wyrzucili mnie ze Środowiska? Ponieważ stanowiłem zagrożenie! Są mózgi i mózgi. Mojemu akurat w tym momencie trochę brakuje metapsychicznej siły ognia, ale nie martw się. Wkrótce dojdę do siebie. Znajdę inne sposoby, żeby opanować sytuację. * Cloud w napięciu chwyciła się głównej konsoli. - Dogonimy ich! Spotkanie za jedenaście minut! - Mamy włączyć zakłócacze soniczne? - spytał Phil Overton. - Nie, idioto - odparł Hagen. - Kiedy znajdziemy się na linii celowania, żadnych drzew, żadnych cholernych antylop czy innych stworzeń zagradzających drogę, włączymy sigmy. Potem ustawimy się w jednym rzędzie i będziemy ich ścigać, aż znajdziemy się w odległości strzału. Ogłuszymy chalika, potem ludzi i zgarniemy ich. - Moglibyśmy już stąd strzelić do zwierząt - zasugerował Phil. - I przy okazji zabić jakiegoś pilota albo technika, od którego może zależeć nasze życie, kiedy zjawi się ojciec! - warknął Hagen. - Żadnych zakłócaczy, do cholery, i żadnej broni fotonowej. Użyjemy ich tylko przeciwko oddziałom z Calamosk. - Będziemy musieli zostawić szczeliny w sigmach, żeby można było prowadzić nawigację i strzelać z Husky - wtrącił Nial Keogh. - Jeśli są sprytni, użyją paralizatorów i wywołają efekt pioruna kulistego. - Zaryzykujemy - powiedział Hagen. - Ty i pozostali PK będziecie musieli uważać na metasztuczki. Przekaż to wszystkim. Nie rozwiniemy się w eszelon, dopóki teren nie będzie dogodny. Wydam rozkaz przyśpieszenia do maksimum. Uważajcie na zęby. Wycie silników zmieniło się w ryk. Wehikuły popędziły wyboistym szlakiem, podskakując, lawirując i wzbijając wielki pióropusz kurzu. - Mam ich na monitorze - zameldował Veikko Saastamoinen. - I widzę ultrawzrokiem. Wiedzą, że tutaj jesteśmy, ale nie wyglądają na zdenerwowanych. Hagen zrobił marsową minę. - Słychać coś? - Od niedzieli się ekranują. Co bym dał za program metakoncertu twojego starego! Moglibyśmy trafić każdego z żołnierzy w butelkowych zbrojach. - Król ma ten program - przypomniała Cloud. Jeźdźcy przejechali przez suche koryto strumienia i popędzili wzdłuż wąskiego pasa topól rosnących po drugiej stronie. Wehikuły mknęły z prędkością, która groziła utratą panowania nad kierownicami. - Musicie zwolnić! - wykrzyknęła Cloud. - Oni są... W tym momencie z góry strzelił krótki zielony błysk. Kurz wzbił się jak brązowy kwiat, a eksplozja wdarła się w mózgi wraz z telepatycznym okrzykiem: ZATRZYMAJCIE POJAZDY. NIE PRÓBUJCIE WŁĄCZAĆ PÓL SIGMA BO ZMIOTĘ DOWÓDCĘ. Veikko krzyknął i przycisnął dłonie do głowy. Hagen nacisnął hamulec i wehikuł zjechał gwałtownie na kamieniste pobocze, kołysząc się i żłobiąc koleiny deflektorami. Przechylił się mocno na lewy bok i omal nie przewrócił na dach. Nastąpiła druga eksplozja. Tym razem szmaragdowy promień uderzył niecałe piętnaście metrów przed kolumną. Hagen rzucił przekleństwo i zatrzymał pojazd. STÓJCIE. NIE WŁĄCZAJCIE SIGM BO STRZELĘ. Nial Keogh odezwał się cicho do mikrofonu, sprawdzając co u pozostałych. Veikko o wrażliwym umyśle opadł na podłogę kokpitu pod wpływem wibrującego mentalnego krzyku i zwinął się w kłębek, zatykając uszy. Na monitorze widać było tylko kolorowy śnieg. Cloud i Hagen spojrzeli na siebie niewesoło. Pierwsza część rozgrywki się zakończyła. Dobrze choć, że zwycięzcą nie był ich ojciec. Cloud odezwała się do Aikena w intymnym trybie: Zatrzymaliśmy się. Możemy wyjść i porozmawiać? Za ostatnim pojazdem rozległa się trzecia eksplozja i homeryczny śmiech. GŁUPCY. OBSERWUJĘ WAS OD WIELU GODZIN. MOGŁEM WAM USMAŻYĆ MÓZGI W CHWILI KIEDY POSTAWILIŚCIE STOPĘ W MOIM WIELOBARWNYM KRAJU. SĄDZICIE ŻE MOŻECIE PERTRAKTOWAĆ? Mamy propozycję która może cię zainteresować. Naprawdę nie zamierzamy podbić twojego królestwa. WIEM CO TO ZA PROPOZYCJA. CHCECIE OTWORZYĆ BRAMĘ CZASU. Zapłacimy ci za pomoc. JAK? Przez cały czas Hagen i Phil Overton naradzali się gorączkowo. Raptem młody Remillard zrobił zdziwioną minę i ukradkiem powiedział do siostry: Zabawne ale to nie jest psychokreatywnystrzał tylko działofotonowe! ODPOWIEDZCIE MI ALBO WAS UNICESTWIĘ! - Czarnoksiężnik z Krainy Oz - rzucił Phil Overton. - Tylko że z gigantycznym laserem. To nie jest blef, lecz mamy pole do manewru. Hagen powiedział: Jestem synem Marca Remillarda. Zapłacimy ci za współpracę pomagając pokonać wspólnego wroga którego znamy lepiej niż ty. W przeciwnym razie on zniszczy ciebie i nas. ON TWIERDZI ŻE WY JESTEŚCIE WROGAMI! A powiedział ci że nauczył się translacji? Nastąpiła długa cisza. W końcu odezwał się grzmiący głos: ODCZEKAJCIE TRZY GODZINY. POTEM JEDŹCIE DO CALAMOSK. DACHY WEHIKUŁÓW MAJA BYĆ ODKRYTE A BROŃ ZDEMONTOWANA. WYPIJEMY SOBIE HERBATĘ. ROZDZIAŁ ÓSMY Basil Wimborne i Dranie przybyli do cytadeli Calamosk, którą odwiedzili wcześniej tego roku w całkiem innych okolicznościach. Wtedy, w najgorszym okresie pory deszczowej, Basil był jednym z przywódców armii uciekinierów z zalanego półwyspu Aven. Razem z Wodzem Burkę, siostrą Amerie i Elżbietą utworzył sztab kryzysowy, z którego później powstali Dranie. Gdy pozbawionych dachu nad głową wypędził z Afaliah Celadeyr, dotarli do mniejszego miasta, oczekując jeszcze gorszego przyjęcia przez Lorda karierowicza Sullivana-Tonna. Przekonali się jednak, że Sullivan i jego młoda tańska narzeczona zostali niedawno wygnani przez Aluteyna Mistrza Rzemiosł i hałastrę rycerzy-renegatów uwolnionych z Wielkiej Retorty. Calamosk było zniszczone po oblężeniu i brakowało w nim żywności, lecz Aluteyn dał uciekinierom wszystko, co mógł, i poradził, żeby szli dalej na północ w bogatsze regiony. Wjeżdżając do Calamosk za Ochalem Harfiarzem, Basil i jego Dranie zauważyli pewne zmiany. Otynkowane na kolorowo domy do połowy wyłożone drewnem, które kiedyś dawały schronienie bezobręczowym ludziom, stały teraz puste. Między kamieniami brukowymi wyrastały chwasty. Wszystko pokrywał kurz i zwierzęce odchody. Kamienne donice i ogrody publiczne były nie podlewane i zapuszczone. Ponieważ Basil jako jedyny spośród grupy uwolnionych z lochu nosił kiedyś złotą obręcz, miał wprawę w używaniu mentalnego wzmacniacza i mógł rozmawiać telepatycznie na tańska modłę. Teraz zapytał Ochala: Co się stało? Calamosk wygląda na bardzo zaniedbane w porównaniu z innymi tańskimi miastami, które widziałem od czasu Potopu. Ramowie, odparł Ochal. Ci którzy nie zginęli uciekli do puszczy podczas zamętu po przejęciu władzy przez Mistrza Rzemiosł. Ramowie kochają pokój są wrażliwi i delikatni. Ostro reagują na silne emocje uciekają od złych wibracji a jeśli im się to nie uda cierpią na zaburzenia psychosomatyczne. Nie tylko Calamosk lecz również moje nieodżałowane Bardelask a nawet Goriah doświadczyły ucieczek ramów. Wysoki Król oczywiście kazał przysłać do stolicy następne małpki. Natomiast Calamosk musiało rozpocząć nowy program hodowli. To pechowo dla miejscowych notabli którzy potrzebują służby domowej, skomentował Basil. Wielu szaroobręczowych ludzi nadal jest wiernych powiem nawet że chętnych do służby. Oraz wielu bezobręczowych. Basil: Byli zbyt bojaźliwi albo zbyt ostrożni żeby przyłączyć się do Motłochu albo też zbyt mądrzy żeby popędzić do Goriah w nadziei że król da im złote obręcze! Ochal: [Śmiech.] Wiele miast miało ten problem. Król Aiken-Lugonn musiał znacznie odstąpić od pierwotnego planu nadawania obywatelstwa każdemu człowiekowi który o nie poprosi. Basil: Jego zamiary były szlachetne... Ochal: Lecz na szczęście dla porządku w Wysokim Królestwie wziął nad nimi górę wrodzony pragmatyzm. Ach! Nareszcie jesteśmy na miejscu. Karawana dotarła do pierwszego dziedzińca cytadeli pełnego obręczowych ludzi o różnej pozycji społecznej oraz cywilów i uzbrojonych Tanów. W otoczeniu zamku nie widać było zaniedbań rzucających się w oczy poza miastem. Słudzy podbiegli, żeby pomóc przybyszom przy zsiadaniu. Basila i jego Drani obsługiwali równie troskliwie jak ich eskortę. Gwardia Elitarna złożona ze złotoobręczowych ludzi stała obok z nowoczesną bronią gotową do strzału. - To dla was wielki zaszczyt - zwrócił się Ochal do Basila. - Sam Lord Miasta przybywa, żeby was powitać. Basil skłonił głowę z szacunkiem, kiedy zjawił się tański kreator w krótkiej tunice i akwamarynowej półzbroi. - Parthol Szybkonogi - przedstawił się. Na krótko włączył obwody przyjemności w szarych obręczach Drani, wywołując u niedoświadczonych metapsychicznie reakcję pełną zaskoczenia. - Moje gratulacje. Król pragnie was zobaczyć. - A my jego - odezwał się Basil. Spokojnie, powiedział do towarzyszy. Zachowajcie spokój! - Może najpierw doprowadzimy was do porządku? - Parthol mrugnął. - Stary loch Celo trudno nazwać ośrodkiem wypoczynkowym. Basil zaśmiał się sucho. - Jest pan bardzo gościnny, Lordzie Parthol. - Chodźcie za mną! Miła niespodzianka czeka! Basil i Dranie pobiegli za Lordem Miasta (gdyż Tanowie mogli jednym krokiem pokonać dwa metry). Prowadząc ich przez barbakan, wewnętrzną wartownię i do pałacowej wieży po ozdobnych schodach z białego marmuru, pokazywał godne uwagi udoskonalenia w obwałowaniach cytadeli. - Byłeś jednym z towarzyszy Mistrza Rzemiosł? - spytał Basil zdyszany. Parthol zaśmiał się. - Masz na myśli współwięźniem! Zgadza się. Stary Thagdal wrzucił mnie do Retorty za morderstwo. Zdekapitowałem swoją teściową Coventone Petrifactix podczas Królewskiego Polowania w Czarnych Górach. Nikt nie uwierzył, że wziąłem ją mylnie za Firvulaga. Nie rozumiem dlaczego. Po kilku kondygnacjach marmurowych schodów zeszli w dół do zamkowego korytarza wyłożonego różowymi i czarnymi płytami, oświetlonego pochodniami w srebrnych uchwytach. Basil i Dranie poczuli się nieswojo. - Tym razem to nie loch! - uspokoił ich Parthol. Dotarli do ogromnych czarnych drzwi ze srebrnymi klamkami, strzeżonych przez posągowe kobiety w srebrnych zbrojach. Uśmiechając się tajemniczo, Lord Calamosk skinął na gości, żeby weszli do środka. Dranie zaczęli szeptać i trącać się łokciami. Ktoś wydał gwizd pełen niedowierzania. Znaleźli się w ozdobionych kolumnami, sklepionych komnatach, które łączyły w sobie cechy okazałej tureckiej łaźni z węgierskim domem publicznym z fin-de-siecle'u. Były tam kryształowe kandelabry, barokowe sofy w alkowach za zasłonami i fantastyczna złoto-jaspisowa łaźnia parowa o ścianach udekorowanych mozaikami. - Zabawne, co? - zwrócił się Parthol do Basila. - Wasz nieodżałowany współplemieniec Sullivan-Tonn urządził to wszystko podczas swoich krótkich rządów, a my postanowiliśmy zachować całość. Pomysłowa rasa, ci ludzie, sądząc na podstawie malowideł. Basil odchrząknął nieśmiało. - Niektóre mozaiki zawierają... hmm... elementy folklorystyczne. Na przykład centaury, syreny i osobniki... hmm... o co bardziej heroicznych proporcjach. - O? Jaka szkoda. Zastanawiałem się, dlaczego żadne z nich nie przeszło przez Bramę Czasu. - Wydał krótkie polecenie na modłę rozkazującą i do pomieszczenia wbiegła ładna polinezyj-ska para w spódniczkach z kwiatów, niosąc tace pełne goździków. Mieli srebrne obręcze i kiedy podawali kwiaty oszołomionym Draniom, wydawało się, że promieniują pewnością siebie. - Salote i Malietoa zadbają o wasze wygody - powiedział Parthol. - Brakuje nam służby, więc będziecie musieli sami wyszorować sobie plecy, lecz myślę, że spodobają się wam ablucje. Spróbujcie kąpieli w bąbelkach! Sullivan pomyślał o wszystkim. Na koniec dostaniecie świeże ubrania. Mogę powiedzieć z dumą, że Calamosk szczyci się pierwszej klasy krawieckim moduplexem Halston 2100. Uszyje dowolny strój. Pan Betsy, który wąchał goździk westchnął z zachwytem. Parthol rozpromienił się na widok mężczyzny w zszarganej sukni. - Od czasu zamknięcia Bramy Czasu skarżymy się na brak materiałów Środowiska. Mamy tylko resztki nebulinu, dakolitu czy repelvelu, ale na pewno znajdzie się doskonałe płótno i pierwszorzędna bawełna. Poza tym zostało co najmniej dwadzieścia łokci jedwabnego brokatu turmalinowego, nie mówiąc o misternej srebrnej koronce doskonale nadającej się na kryzę. Phronsie Gillis uśmiechnęła się złośliwie. - A ze skrawków każę sobie uszyć jedwabne reformy! Betsy zignorował ją. - Przyjdę po was za parę godzin - powiedział Parthol Szybkonogi. - Nie próbujcie ucieczki ani innych głupstw, dobrze? Wszyscy nosicie szare obręcze. Z łatwością was wytropimy. Przynajmniej zaczekajcie ze spiskowaniem, aż się dowiecie, co król Aiken ma wam do powiedzenia. - Dobrze - powiedział Basil. - Zaczekamy. Kiedy Dranie skończyli podwieczorek, niezobowiązujące pogawędki stopniowo ucichły i wszystkie oczy zwróciły się ku małej postaci. Król Aiken-Lugonn siedział przed nie zapalonym kominkiem sali audiencyjnej na tronie ze złoconego dębu. Goście, którzy musieli się zadowolić pikowanymi poduszkami, przeważnie leżeli. Tylko kilku zachowało czujność, a pan Betsy stał. Król miał na sobie złoty kombinezon bez kaptura i diadem z czarnego szkła na ciemnorudych włosach. Dopił mrożoną herbatę miętową i zaczął gryźć kostki lodu. Dranie wpatrywali się w niego z napięciem. - Kto chciałby wrócić przez Bramę Czasu do Środowiska Galaktycznego? - zapytał wreszcie król. Pandemonium. Aiken uśmiechnął się i podniósł rękę. Zniewalający uścisk sparaliżował umysły obecnych. - Przykro mi, ale nie mamy czasu do stracenia. Wkrótce zjawią się kolejni goście. Wśród nich będzie dama, która wtrąciła was do lochu w Afaliah, a najpierw pomogła ukraść samoloty. Cloud Remillard. - Remillard! - wykrzyknęły umysły i głosy. - Widzę, że dotarło - zauważył król z ponurym uśmiechem. - Tak, ona jest jego córką. Marc Remillard i jego Rebelianci mieszkali w Ameryce Północnej przez dwadzieścia siedem lat, pilnując swoich spraw. Lecz teraz ich dzieci doszły do wniosku, że mają dość dominacji starszych, więc spakowały się, porzuciły domy i przyjechały tutaj. Najpierw Cloud z garstką przyjaciół, a później jej brat Hagen z resztką przedstawicieli drugiego pokolenia. - Dobry Boże - zawołał Basil. - To niewiarygodne! Marc Remillard podobno zginął podczas Rebelii razem z przyjaciółmi. Aiken wzruszył ramionami. - Madame Guderian ma dużo na sumieniu. Nie wiem, czy dobrowolnie pozwoliła im przejść, czy ją zmusili. Prawdopodobnie to ostatnie. Przemycili ze sobą mnóstwo sprzętu. - Och, Wasza Królewska Wysokość, mniejsza o to! - wykrzyknęła mała panna Wang z uczuciem. - Powiedz nam coś więcej o planach otwarcia Bramy Czasu... i powrocie! - To niemożliwe - oświadczył Dimitri Anastos. - Tunel jest jednostronny. Prowadzi ze Środowiska do pliocenu. - Nie - powiedział Aiken. - Wystarczy zbudować tutaj drugi generator tau-pola Guderiana. Właśnie to zamierzają zrobić dzieci Marca Remillarda i ich przyjaciele. - Wrócić do domu! - zawołała panna Wang. - Naprawić straszliwy błąd! Opuścić to okropne miejsce i żyć znowu w spokojnym Środowisku... - No, nie wiem - mruknęła Phronsiie Gillis z powątpiewającą miną. - Wygnanie ma swoje przykre strony, ale ogólnie biorąc podoba mi się tutaj. Masz ochotę zabrać się stąd, Bets? Pan Betsy zaśmiał się głucho. - Chyba żartujesz. - Środowisko to despotyzm! Do diabła z nim! - oświadczył Pushface. - Mów za siebie, błaźnie - odezwał się Chazz. - Stanę na czele kolejki po bilet powrotny. - Ile osób chce wrócić? - zapytał Aiken. Uniosło się jedenaście rąk, a po chwili dwunasta, należąca do mężczyzny o orlim nosie. - Ja również, Królu - oznajmił - jeśli ty i Anioł Otchłani planujecie małą wojenkę. Phronsie Gillis spojrzała na niego spode łba. - Wojna, którą planuje stary Marc Wielki Mistrz i Największy Łotr, nie będzie mała, Nazirze! Najprawdopodobniej będzie ostatnia dla plioceńskiej Ziemi i Środowisko nigdy nie powstanie! - Nie, to niemożliwe - powtórzył Dimitri z uporem pedanta. - Wbrew powszechnym wyobrażeniom tak zwane światy alternatywne lub równoległe czasoprzestrzenie nie istnieją. Nie można zabić własnego dziecka i zniknąć! Żadne działanie tutaj w pliocenie nie jest w stanie zmienić rzeczywistości, której przejawem jest Środowisko i wszystkie przyszłe wydarzenia. Według ogólnej teorii pola... - Zamknij się, Dimitri - rzucił pan Betsy. Anastos próbował się odciąć, ale Aiken poskromił go meta-psychicznym klapsem. - Kto z tych, którzy chcą odejść, potrafi pilotować tańskie samoloty? Panna Wang, Phillipe, Bengt Sandvik, Farhat, Pongo Warburton i Clifford unieśli ręce. - Ilu pilotów zostanie? Uniosły się ręce pana Betsy, Taffy'ego Evansa, Thongsy, Pushface'a i Staną Dziekonskiego. Król utkwił w Betsym zamyślony wzrok. - Co robiłeś w Środowisku Galaktycznym? Betsy wyprostował się i przybrał dumną postawę. - Doktor Hudspeth był badaczem i oblatywaczem ro-samolotów w oddziale Boeinga - wtrącił szybko Basil. - Niech mnie licho - mruknął Nieurodzony Król. Przesunął spojrzeniem po obecnych. Awanturnicy zesztywnieli, gdy poczuli korekcyjne sondy penetrujące wspomnienia. Na próżno usiłowali zamknąć mentalne okienka otwarte w ich umysłach przez szare obręcze. - Wykładowca z Oxfordu, który wspina się po górach - zdziwił się Aiken. - Trzeci inżynier na międzygwiezdnym frachtowcu... chirurg, który zrobił o jedną operację za dużo... projektant generatora pola ipsilon w G-Dyn Cumberland... konserwator jajobusów... eskimoski inżynier elektronik... szkoda, że nie ma metalurga... - Sir, słyszeliśmy, że nie masz wobec nas złych zamiarów - odezwał się Basil, gdy król skończył badanie. - Twój zastępca Ochal Harfiarz powiedział, że jesteś sprawiedliwym władcą mimo paru ludzkich dziwactw. Aiken roześmiał się. - Zwodzisz nas wizją powrotu do Środowiska i straszysz, że pliocen może stać się sceną nowej Rebelii Metapsychicznej - kontynuował Basil. - Poszperałeś w naszych mózgach na wyrywki, ale podejrzewam, że w odpowiednim czasie zechesz poznać miejsce ukrycia egzotycznych maszyn latających... - Och, znam je - przerwał mu Aiken. - Cloud Remillard mi powiedziała. - Więc powiedz, co zamierzasz z nami zrobić - zażądał wykładowca. - Mamy pozostać niewolnikami? Jesteśmy zwykłymi pionkami w twoich konszachtach z młodymi buntownikami? Aiken odchylił się na oparcie tronu z misternie rzeźbionego złoconego drewna. Było to trofeum skradzione przed wiekami Firvulagom przez tańskie Polowanie. Zdobił je lśniący lew o oczach z chryzoberylu. Ignorując pytania Basila, król wskazał na stojącego z boku mężczyznę o zamyślonej twarzy, gęstej rudej brodzie i karmazynowej opończy narzuconej na kolczugę. - Nie należysz do Drani Basila? - spytał Aiken. - Jestem szaleńcem, który szuka zbawcy - odparł Dougal. - Dougal jest całkiem nieszkodliwy - wtrącił Basil. - Obłąkany? - Król sprawiał wrażenie zaintrygowanego. - Dlatego nie mogę wysondować twojego umysłu? - Może - odparł Dougal. - A może jest inny powód. Aiken uniósł brew. - Chciałbyś wrócić do Środowiska Galaktycznego, sir Dougalu Obłąkany? - Sire, podobnie jak ty, waham się. - Aha - powiedział król. Wstał z tronu i podszedł do długiego stołu, na którym stało jedzenie i picie. Nalał sobie mrożonej herbaty z kryształowej karafki i zaczął myszkować po talerzach z ciastkami i kanapkami. - Dorosłe dzieci Rebeliantów zbuntowały się przeciwko władzy rodziców i przyjechały do Europy. Starsi płyną za nimi żaglowcem. Są zdecydowani przeszkodzić dzieciom w zbudowaniu urządzenia Guderiana. - Skoro coś trzeba zrobić, lepiej zrobić to szybko - powiedział Dougal. Aiken zamrugał. - Cloud i Hagen początkowo zamierzali zawrzeć pakt z No-donnem. Teraz oczywiście zwrócili się do mnie. Domagając się nie tylko egzotycznych samolotów, ale również pilotów i mechaników. Rzadkie surowce trzeba będzie zlokalizować z powietrza, a następnie wydobyć je i oczyścić na miejscu. - A ty zamierzasz się zgodzić, Królu - stwierdził Basil. Aiken ugryzł kruche ciasteczko. - Mam strategiczne powody. Chcę, żebyście mi pomogli. - To żaden wybór - poskarżył się Taffy - zważywszy na przeklęte obręcze! Aiken pociągnął łyk herbaty. - Niestety, przyjaciele, stoję przed dylematem. Spróbujcie zrozumieć moje położenie. Podobnie jak wielu z was chcę, żeby Brama Czasu została otwarta. Ale co będzie, jeśli ci, którzy nie chcą wracać do Środowiska, zmęczą się pracą przy budowie bramy i wymkną cichaczem, a przy okazji porwą samolot? To by postawiło pod znakiem zapytania całą operację. Mamy zbyt mało pilotów i mechaników. Nie chciałbym stracić żadnego. Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Więc będziesz nas trzymał w obręczach - stwierdził Basil. - Do czasu ukończenia Bramy Czasu. Lecz obiecuję, że nie będziecie poskramiani ani karani, jeśli zachowacie rozsądek. Co wy na to? - Skończy się na tym, że będziemy musieli walczyć z Markiem Remillardem! - wykrzyknął pan Betsy. - Bóg wie jakie mentalne czy inne sztuczki będą nam groziły ze strony bandy Rebeliantów! - Będziemy mieli broń i generatory sigma, które można zainstalować na lataczach - odparł Aiken. - Poza tym istnieją ekrany chroniące przed mentalnymi atakami. - Nigdy bym nie pomyślał - odparował inżynier. Aiken uśmiechnął się szeroko. - Ciągle zapominam, że mało mnie znacie. - Odstawił kubek i wrócił do tronu. Przybrał królewską pozę. - Pozwólcie, że zademonstruję, co to znaczy być Królem Wielobarwnego Kraju. Stał przez chwilę z zamkniętymi oczami. Gdy uniósł powieki, wydawało się, że w głębokich oczodołach płonie mentalny ogień. Z nastroszonych włosów posypały się iskry, a szklany diadem zajaśniał wewnętrznym blaskiem. Sieć fioletowych i bursztynowych błyskawic otoczyła postać monarchy, jakby stał się żywą elektrodą i utworzyła gorejący nimb. Wokół głowy pojawiła się prawdziwa grzywa z płomieni odbijających się od pozłacanej rzeźby lwa. Król uniósł ręce, w których trzymał miniaturowe słońce. Zaczął rosnąć, aż dotknął belek stropowych, zagrażając sztandarom zdobytym na Firvulagach. Przez komnatę popłynęły zniewalające i psychokreatywne fale. Dranie usłyszeli trzaski wyładowań. Byli sparaliżowani i oszołomieni widokiem. Tylko Dougal zachował swobodę ruchów. Padł na kolana. Jego twarz wykrzywiła się z bólu i radości, a z oczu pociekły łzy. - To ty! - krzyknął. - To ty! Krótka manifestacja niesamowitej mocy dobiegła końca. Mały człowieczek w złotej skórze opierał się niedbale o tron. Wyglądał normalnie. - Nie chcę się chełpić, ale Marca Remillarda może spotkać przykra niespodzianka, gdy spróbuje inwazji na nasz kontynent. Pamiętajcie, że podczas Rebelii Metapsychicznej dyrygował wieloma umysłami w agresywnym metakoncercie. Teraz jest w gorszej sytuacji. Wielu starych przyjaciół się wykruszyło. Na innych nie może polegać albo ich metafunkcje są za słabe. Możliwe, że jeśli wystąpi przeciwko mnie, zostanie sam. Tak czy inaczej, przeciwników jest niewielu. Jeśli mi pomożecie, pokonamy ich i zbudujemy bramę! Pomożecie? Dougal przycisnął dłonie do lwa wyhaftowanego na opończy. - Nie poznałem cię wcześniej, gdyż ukrywałeś swoją moc - odezwał się zduszonym głosem. - Nikt cię nie rozpoznał. Lecz teraz widzę, Aslanie, że przyszedłeś ocalić Narnię. Modliłem się o to. Nie opuścisz nas. Nie pozwolisz, by marzenie się rozwiało... - Milcz - rozkazał król ostro. I chociaż trzymał na wodzy moc zniewalającą, obłąkany mediewista umilkł i padł twarzą na marmurową posadzkę. Aiken obszedł go i spojrzał na Drani. - Pomożecie mi z własnej woli? - spytał dziwnie stłumionym głosem. - Tak - oznajmił Basil po chwili. - Ci, którzy chcą zostać w pliocenie, zrobią to dla przyjaciół, którzy zamierzają odejść. Aiken westchnął. - Dziękuję. Nagle otworzyły się wielkie drzwi sali audiencyjnej. Ukazał się w nich Parthol Szybkonogi, tym razem w pełnej zbroi, która jaśniała w półmroku niebieskozielonym blaskiem. Obok niego stał Ochal Harfiarz. Wzywałeś nas Wysoki Królu. - Odprowadźcie naszych przyjaciół do komnat, żeby odpoczęli - powiedział Aiken na głos i zwrócił się do Basila. - Jutro naradzimy się w kwestii wyprawy w Alpy po samoloty. Poprowadzi ją mój zastępca lord psychokinetyk Bleyn Czempion. Wyruszycie jak najszybciej. - Według rozkazu, sir. Basil złożył lekki ukłon i wysłał towarzyszom telepatyczne polecenie. Dranie wstali i ruszyli w stronę drzwi. Dougal podniósł się z podłogi. Wyciągnął lnianą chustkę z rękawa kolczugi i wydmuchał nos. Z jego twarzy zniknął nieobecny wyraz. - Jeśli zamierzasz zbudować machinę Guderiana, Aslanie, przyjmij moją radę i odszukaj mojego dawnego pana Tony'ego Waylanda. Samo wyprodukowanie drutu dysprozowo-niobowe-go do tau-generatora wymaga kunsztu światowej klasy, nie mówiąc o uzyskaniu czystego metalu z rud. Tony prowadził fabrykę baru w Finiah. Naprawdę zna się na rzeczy ten nasz stary Tony. - Gdzie on teraz jest? - spytał Aiken niecierpliwie. Dougal zwrócił oczy ku niebu. - Niestety! Złapały go te paskudne karły z Wogezów. Ja uciekłem, żeby przekazać wieść! Aiken wydał telepatyczny rozkaz Partholowi, który zbliżył się i delikatnie położył dłoń na ramieniu Dougala. - Może mi wszystko opowiesz po drodze? - zaproponował. Dougal pozwolił się zaprowadzić do drzwi, ale w ostatniej chwili rzucił przez ramię: - W twojej mocy, Aslanie, leży wydostanie go z niewoli, choć sądzę, że pertraktacje będą niebezpieczne. Aiken potrząsnął głową, robiąc bezradną minę. - Mam nadzieję, że Parthol wydobędzie z niego więcej. Kreatorski talent... ale, u licha, Ochalu, jest coś niesamowitego w tym wielkoludzie. - Ja również to wyczułem, Wysoki Królu. - Z trudem ukrywał niepokój. - Dobrze się czujesz? Amerykanie mogą jeszcze trochę poczekać... - Nie. Nie ma czasu. Dougal ma rację, „lepiej zrobić to szybko". - Posłusznie wykonali nasze polecenia i teraz czekają na wezwanie. Uwierzyłbyś, że przywieźli ze sobą pięcioro berbeci? - Ostatnio jestem gotowy uwierzyć niemal we wszystko - zauważył Aiken. - Bez kłopotów dostałeś od Hagena Remillarda duży generator sigma? - W tej chwili Yoshi dogląda jego instalacji na galerii, Wysoki Królu. - Dobrze. - Aiken dużymi krokami podszedł do tronu i usiadł ciężko. - Chcę mieć pewność, że żadna niepowołana osoba nie podsłucha następnej małej pogawędki. - Jakieś inne polecenia? Aiken machnął ręką. - Ściągnij tutaj kilku szarych, żeby sprzątnęli ze stołu, a potem przyprowadź Dzieci Rebelii. Ochal zasalutował i ruszył do wyjścia, ale król go zatrzymał. - Pamiętasz tę noc, kiedy po raz pierwszy przybyłem do Muriah na wielką ucztę króla Thagdala? Nowo przybyli tak się popisali, że biliście się o nich. - Pamiętam, Wysoki Królu. - Ochal skrzywił usta. - Zwariowana noc! Lecz teraz widzę, że to był twój pierwszy ruch w wielkiej grze. Aiken wpatrywał się w dal. - Była tam mała srebrna korektorka. Śpiewała. Pamiętasz? - Nadal ją słyszę we wspomnieniach, Najjaśniejszy. Proszę, powiedział Aiken. Gdy Amerykanie weszli lękliwie do komnaty chronionej polem sigma, żeby się spotkać z groźnym Królem Wielobarwnego Kraju, zobaczyli małego człowieczka siedzącego na dużym rzeźbionym tronie, a u jego stóp baśniowego rycerza w ametystowej zbroi, który grał na harfie wysadzanej klejnotami i śpiewał Przez całą noc. Kiedy Basil Wimborne upewnił się, że srebrnoobręczowy kasztelan i słudzy już nie wrócą, wyszedł na balkon sypialni, odszukał plioceńską Gwiazdę Polarną i ustawił się we właściwym kierunku. Między Calamosk a Czarną Turnią leżał masyw Płonących Gór, a jego zdolność jasnowidzenia była poślednia, nawet w czasach gdy nosił złotą obręcz. Lecz istniała nadzieja, że Elżbieta jako Wielka Mistrzyni usłyszy jego słabe wołanie. Zamknął oczy, dotknął ciepłego metalu i zebrał całą psychiczną energię. Elżbieto... Basil! Omójdrogi mójdrogi myśleliśmy że nie żyjesz. CloudRemillard i Nodonn zabrali Drani i samoloty do Afaliah. Jesteś bezpieczny? A pozostali? Teraz tak. Z Aikenem w Calamosk. Wiesz że przyjechały DzieciRebelii? Tak. I wiem że wkrótce przybędzie ichojciec. Aiken i Dzieci zamierzają wykorzystać nas i samoloty. Zgodziliśmy się. Ależ Basilu. Nosicie teraz szare obręcze więc przypuszczam że zmuszono was do współpracy. Istnieje niebezpieczeństwo że Aiken zrobi sobie wroga z Marca sprzymierzając się z jego dziećmi. Zostaniecie wplątani w metapsychiczny spór. Może lepiej poproszę Aikena żeby was uwolnił... Elżbieto nie wiesz? ? Po co Dzieci chcą się sprzymierzyć z Aikenem? Żeby uciec spod władzy rodziców... Żeby otworzyć Bramę Czasu z tej strony. ... Elżbieto? Elżbieto? Tak Basilu. Jak zamierzają to zrobić? Zbudować urządzenieGuderiana. Uda się im jeśli Aiken pomoże. Marc zrobi wszystko żeby temu przeszkodzić. Dzieci mają pięć ton broni Środowiska + samoloty. Aiken twierdzi że Marc jest od niego słabszy. Mój Boże. Co robić? Co? Jeśli oddamy samoloty nadzieja Motłochu na wolność przepadnie. Elżbieto pomóż nam powiedz co robić! Nie wiem Basilu muszę wziąć pod uwagę wiele czynników bądź cierpliwy. Na razie słuchaj Aikena. Skontaktuję się z tobą w trybie intymnym ale najpierw pomyślę. Muszę pomyśleć o Boże otwarta brama! Elżbieto zrób pewną rzecz. Tak Basilu? Powiedz wszystko PeopeoMoxmoxBurke'emu z Ukrytych Źródeł. Dobrze. Ale jego ludzie mają niewielką szansę dotrzeć przed grupą Aikena do samolotów ukrytych w Alpach... Niemenie nie proś go o to! Nie. Powiedz mu o planach otwarcia bramy. Pomóż mu rozwiązać dylemat bezczynność/strach. Peostrach?Peo? Elżbieto długo medytowałaś na Czarnej Turni a my czekaliśmy na radę. Nie dostaliśmy żadnej. Plan z samolotami wydał się jedyną szansą uchronienia Motlochu przed zagrożeniem ze strony Firvulagów i Aikena. Peo chciał żebyśmy użyli samolotów do napaści na Roniah i zdobyli broń Środowiska. Byliśmy prawie gotowi kiedy zjawił się Nodonn. Teraz... co teraz? Jaka nadzieja pozostała? Nie możesz nam nic doradzić? Basilu nie wiem co planuje Aiken ani Marc. Firvulagowie będą robili napady aż do Rozejmu. Nie mogę udzielić rady Peo ani tobie. Jeszcze nie. Powiedz im o bramie. Otworzyć bramę... Myślisz że zmęczony walką Peo wróciłby do Środowiska? Możliwe. Inni też skoro nadzieja przepadła. A ty Basilu? Jeszcze nie wszedłem na swoją górę. Ach. Plioceński Everest. Pamiętam. Peo musi się dowiedzieć o bramie. Wszyscy ludzie muszą. Żeby podjąć decyzję. Nawet ty. ... Wybacz mi Elżbieto. Będę czekał na twoje wezwanie. Do widzenia. Do widzenia Basilu. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY W pokoju dziecinnym nie było najmniejszego przewiewu. Choć słońce zaszło, nieruchome letnie powietrze nadal napierało na dom jak tłusta spocona ręka. Elżbieta, stojąca w otwartym oknie i pochłonięta rozmową na odległość, nie zwracała na nic uwagi. Nagie ramiona, blade i lśniące od potu, trzymała wyciągnięte przed siebie. Jakby chcąc się opancerzyć przed ciężką próbą, włożyła czarną tańską suknię z karczkiem, bez paska. Szkarłatne wstążki były wysadzane klejnotami. Kolory Brede. Czekanie przedłużało się. Minanonn znosił je spokojnie, pogrążony we własnych myślach, lecz oburzenie brata Anatola rosło wraz z fizycznym dyskomfortem, do którego przyczyniał się płacz cierpiącego dziecka. W końcu Mary-Dedra wyjęła synka z koszyka, przytuliła i zaczęła kołysać, przytykając obręcz do obręczy, dzieląc ból, którego nie mogła ukoić. Anatol nie mógł tego dłużej znieść. Zerwał się ze stołka stojącego w rogu pokoju i podszedł do Minanonna. - To potworne - szepnął. - Jesteś zniewalaczem. Pomóż tej biednej kobiecie i dziecku! Przynajmniej wyzwól je od bólu... - Ono musi zachować pełną świadomość podczas korekcji. Dedra to rozumie. - Więc bierzcie się do roboty! - wybuchnął zakonnik. - Co Elżbieta wyprawia, na litość boską? Zawołaj ją! - Nie odpowiedziałaby na telepatyczne wezwania, gdyby to nie było ważne - powiedział Minanonn. - Uspokój się i myśl o swoich obowiązkach. Urażony Anatol odwrócił się i pośpieszył do Mary-Dedry. To ona poprosiła mnicha o obecność podczas operacji, a nie wyniosła Wielka Mistrzyni, która ledwo go zauważała od ośmiu dni, odkąd zamieszkał w górskim domu. Dawna Maribeth Kelly-Dakin, złotoobręczowa protegowana Mayvar Twórczyni Królów, obecnie służyła jako gospodyni na Czarnej Turni. Kiedy Anatol położył rękę na główce jej dziecka-mieszańca, wymusiła uśmiech. - Jestem zadowolona ze zwłoki, bracie. Gdy Elżbieta i Minanonn zaczną, Brendan będzie jeszcze biedniejszy. Dlatego cię prosiłam, żebyś tu przyszedł. Dla mnie. Anatol mimowolnie cofnął dłoń, jakby się sparzył. - Skoro on jest czarnoobręczowym... - zaczął, ale zaraz się pohamował. - Elżbieta i korektorzy powinni mu ulżyć w bólu, a nie potęgować go jakimś diabelskim eksperymentem! Dedro, jak możesz im na to pozwolić? Kobieta zamknęła oczy. Spod powiek potoczyły się łzy. Dziecko zawodziło monotonnie, przywierając kurczowo do matki. Chłopiec był piękny, jasnowłosy, o długich kończynach. Tylko nienaturalne zaczerwienienie skóry i wielkie bąble pod miniaturową złotą obręczą świadczyły o jego stanie. - Nie rozumiesz, bracie - powiedział Dedra. - Brendan stanowi wyjątkową okazję dla Elżbiety. Może to zrządzenie opatrzności. Syndrom czarnej obręczy występuje też u innych dzieci. Lecz wszystkie z wyjątkiem Brendana są czystej krwi Tanami. - Spojrzała w oczy starego kapłana. - Jesteś w plioce-nie od dawna. Z pewnością słyszałeś o tym. - Gdyby nie zakładali dzieciom obręczy, nie byłoby powikłań! - I sił metapsychicznymi. - Na mokrej twarzy Dedry pojawił się dziwnie ironiczny wyraz. - W Środowisku nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mają metapsychicy. Gdy przybyłam do pliocenu, tańskie testy wykazały, że mam silne uśpione zdolności. Powiedziano mi, że dostanę obręcz, a ja się bałam. Teraz wolałabym umrzeć niż z niej zrezygnować. - I to jest cena - powiedział Anatol wskazując na dziecko. - Warto było, Dedro? Uniosła brodę. - Miliony lat świetlnych stąd leży galaktyka pełna egzotów w obręczach, którzy uważają, że warto. Dlaczego ich nie osądzasz, bracie? - Przepraszam za brak delikatności. - Wzruszył ramionami. - Nigdy nie byłem wielkim teologiem, tylko biednym zakonnikiem z Jakucka, który pochopnie zdecydował się wziąć parafię w pliocenie. Powiedz mi, dlaczego uważasz, że przypadek małego Brendana to wyjątkowa okazja. - Mieszane dzieci nigdy nie stają się czarnoobręczowymi. Podobnie jak potomstwo Thagdala. Brendan jest jednym i drugim... - mocniej przytuliła kwilące dziecko... - i jak widzisz, przytrafiło mu się to. Nie wiem dlaczego. Elżbieta próbowała w Muriah pomóc tańskim czarnoobręczowym dzieciom, ale bez powodzenia. Jej porażka wynikała zarówno z budowy tańskiego mózgu jak i złożoności problemu. Lecz mój Brendan ze swoim mózgiem mieszańca powinien być łatwiejszym przypadkiem. Elżbieta grzebie w nim, odkąd miesiąc temu ujawniła się choroba. Próbowała różnych rzeczy. Dedra zamknęła oczy. Znowu polały się łzy. Brat Anatol spojrzał na swoje sandały czekając, aż kobieta się opanuje. - Biedny Brendan jest wyjątkowy również pod innym względem - stwierdziła. - Większość czarnoobręczowych dzieci umiera w ciągu dwóch lub trzech tygodni. Moje dziecko jest silniejsze. Jak to zwykle mieszańcy. - Więc jest nadzieja? Dziecko zapłakało głośniej i Dedra zaczęła je kołysać. Spojrzała na Elżbietę, która stała nieruchomo w oknie, zwrócona twarzą w kierunku odległych Pirenejów, różowych na tle zamglonego krajobrazu Langwedocji. - Mój Brendan urodził się taki silny, taki doskonały - powiedziała Dedra zawodzącym głosem. - Nie chorował ani jednego dnia przez cały exodus z Aven, kiedy byliśmy zziębnięci, przemoczeni, głodni, pokąsani przez komary i nękani przez bezlitosne bestie Lorda Celadeyra. Mój cudowny Brendan! Nauczył się chodzić w wieku siedmiu miesięcy, rozmawiał ze mną na odległość, gdy byłam w innej części domu. Jeśli jakieś dziecko jest w stanie przeżyć zespół czarnej obręczy, to właśnie on. A potem może inne. - Pocałowała jasne loczki. Krzyk dziecka przeszedł w szlochanie przerywane czkawką. - Jeśli Brendan umrze, będę wiedziała, że przynajmniej próbowaliśmy. Wiedza, którą zdobędziemy, wynagrodzi jego ból i mój. - Ależ, Dedro, on jest za mały, żeby wybierać - zaprotestował Anatol. - Ja wybieram za niego. - Położyła dziecko na materacyk wodny i mokrą szmatką wytarła mu buzie. - To moje prawo. Wiem, co jest najlepsze dla mojego dziecka. Mnich poczuł w sercu nagły chłód. Ile razy słyszał ten sam argument wysuwany przez kleryków z Diecezji Syberyjskiej. Popierali oni Remillardów i im podobnych, którzy twierdzili, że usprawiedliwione są wszelkie środki - nawet potencjalnie niebezpieczne eksperymenty na niedojrzałych mózgach - przyśpieszające metapsychiczną ewolucje i dominację ludzkości. Ta kwestia dzieliła ludzkich moralistów, ale etycy Środowiska z egzotycznych ras nie mieli żadnych wątpliwości i wyrażali pełną dezaprobatę. Trzy lata po tym, jak Anatol wyruszył z misją przez Bramę Czasu, dowiedział się, że kontrowersje doprowadziły do Rebelii Metapsychicznej. Minanonn wyszedł z cienia i stanął nad łóżeczkiem dziecka, surowy i majestatyczny w błękitnej szacie. - To, co mówi brat Anatol, zgadza się z poglądami mojej Frakcji Pokojowej - powiedział do Mary-Dedry. - Musimy poddać się boskiej woli, choć może nam być trudno. Jedyny pokój to pokój Tany. - Chyba nie uważasz, że powinnam pozwolić Brendanowi umrzeć! - wybuchnęła Dedra. - Gdyby tak było, nie pomagałbyś Elżbiecie! - Poprosiła mnie o pomoc - odparł były Mistrz Bojów - i chętnie jej udzielę, bo mam nadzieję, że dziecko zostanie wyleczone. Lecz nie nakłaniałbym cię do kontynuowania leczenia, które przedłużyłoby jego ból, gdyby nie było szansy powodzenia. To niesprawiedliwe zmuszać niewinną istotę do tak strasznego cierpienia, nawet dla jego dobra albo dobra bliskich osób. - Powinieneś zostać jezuitą! - stwierdziła Dedra i dodała zwracając się do Anatola. - A jeśli chodzi o ciebie, bracie, zaprosiłam cię tutaj, żebyś się za nas modlił, a nie prawił kazania. Więc zrób to, jeśli łaska! Dziecko wystraszone jej gwałtownością znowu zaczęło płakać. Anatol opanował się, spuścił głowę i wyszeptał: - Panie Boże, pobłogosław matkę i jej dziecko, ulżyj im w cierpieniu. Nie wódź nas na pokuszenie, ale zbaw ode złego. - Znajdź lepszą modlitwę - powiedziała Elżbieta chłodnym tonem, podchodząc do nich. - Na tę jest za późno dla Dedry i dla mnie. Kiedy zakonnik się cofnął pobladły na twarzy, Elżbieta rzuciła telepatycznie do Minanonna: / może za późno dla Wielobarwnego Kraju. MINANONN: Elżbieto, co się stało? ELŻBIETA: Rozmawiałam z Basilem i królem a potem sprawdziłam to co powiedzieli. Aiken i młodzi Amerykanie zgodzili się pracować razem przy otwarciu Bramy Czasu od strony pliocenu. Marc Remillard jest w drodze do Europy ze swoimi towarzyszami zdecydowany zrobić wszystko żeby temu zapobiec. MINANONN: Na litość Tany to może doprowadzić do Nocnej Wojny. Stary franciszkanin przyglądał się Elżbiecie. W czarnej jedwabnej sukni ozdobionej rubinami wydawała się piękna i niedostępna jak Atena. Długie rozpuszczone włosy skręciły się w loki w wilgotnym powietrzu. Uśmiechnąwszy się lekko, powiedziała na głos: - Przyszedłeś tu, żeby się modlić za nas, bracie. Więc zrób to. Powiedz, jak mamy się zdać na łaskę bożą zamiast na siebie samych. Ty suko o zimnym sercu! pomyślał mnich. Nic dziwnego, że biedna Amerie się poddała... Już miał wyjść z pokoju, kiedy poczuł w głowie dziwny uspokajający dotyk. Choć nie miał obręczy, wiedział, że to może być tylko Minanonn. Jego nieodparta moc unosiła go jak fala. Mamy ze sobą wiele wspólnego, zdawał się mówić egzota. Naszym przeznaczeniem jest wpłynąć na tę okropną kobietę w decydujący sposób... Cóż, niech tak będzie, Anatolu Sewerynowiczu! - Jest taka stara modlitwa, którą bardzo lubię - powiedział. - Wydaje się, jakby została napisana z myślą o nas, plioceńskich wygnańcach: Wieczny Ojcze, sięgający od końca do końca wszechświata i rozkazujący wszelkiemu stworzeniu skinieniem władczej ręki, dla ciebie czas jest odkrywaniem prawdy, która już istnieje, odkrywaniem piękna, które dopiero ma się pojawić. Twój Syn nas zbawil, wyszedł poza czas, żeby nas uratować od śmierci. Niech jego obecność prowadzi ku nieograniczonej prawdzie i objawi nam piękno Twojej miłości. - A teraz was zostawię, żebyście zrobili to, co uważacie za konieczne. Chyba pójdę do źródła, zanim się ściemni. Może tam będzie chłodniej. Może pojawiły się już grzyby. Nie mogę się oprzeć jako stary Syberyjczyk. Położył rękę na główce dziecka i pobłogosławił je. - Mogę pójść z tobą, bracie? - zapytała Mary-Dedra. - Jak chcesz - odparł Anatol - ale nie spodziewaj się, że będę miłym towarzyszem do rozmowy. Przytrzymał drzwi pokoju dziecinnego. Wyszli oboje. Sprzężeni ze sobą Elżbieta i Minanonn byli jakby w gęstwinie winorośli, która ich jednocześnie przenikała i otaczała. Wielowymiarowy odpowiednik umysłu dziecka miał surrealistyczne barwy i drgał z chorobliwą witalnością. Wybuchy niszczącej energii przenosiły się wzdłuż połączonych włókien przypadkowymi torami niczym myszy pędzące w tę i z powrotem po labiryncie z kryształowych rur. Naciśnij tutaj, poleciła Elżbieta Minanonnowi. A teraz tu. Dobrze! Kiedy wypalę to miejsce, zatrzymaj powstałą falę, żeby nie spowodowała ataku epilepsji ani nie pogłębiła dysfunkcji... Pracowali wspólnie, tworząc nowe połączenia i omijając inne, tkając od nowa neuronowy gobelin, w którym metazdolności będą współistnieć w harmonii z innymi funkcjami umysłu dziecka zamiast prowadzić wojnę na śmierć i życie. Siła. To był przełom. Kiedy Elżbieta wcześniej próbowała tej metody z korektorami Dionketem i Creynem, na przeszkodzie stanęła jej krnąbrność niedojrzałej woli. Dziecko nie chciało się nauczyć nowego sposobu myślenia, który mógł je uratować. Młody mózg był niezdolny do reakcji na subtelne bodźce. Mimo to Elżbieta żywiła przekonanie, że jej program korekcyjny okaże się skuteczny, jeśli narzuci go siłą. Dlatego zaryzykowała, projektując nową konfigurację z udziałem potężnego zniewalacza Minanonna i poświęcając finezję na rzecz brutalnej, lecz skutecznej kuracji. Razem zaczęli tłuc, krajać i ciąć. Pomogło. Lecz operacja trwała zbyt długo. Elżbieta dała znak, żeby zrobić przerwę. Dokonali częściowej zmiany kanałów nerwowych łączących prawą i lewą półkulę mózgu. Tę operację Wielka Mistrzyni uznała za decydującą. Gdyby się udała, mogłaby przynajmniej dowieść słuszności samej idei programu korekcyjnego. Oboje zdawali się unosić w sieci stworzonej z pędzących światełek. Elżbieta poleciła Minanonnowi, żeby przerwał na chwilę tamowanie, by można było sprawdzić nowe kanały. Precyzyjnie dostroiwszy siłę korekcyjną, pobudziła odpowiedni obszar kory mózgowej prawej półkuli. Natychmiast zareagował cały mentalny hologram, jaśniejąc wspaniałym harmonijnym światłem. Przez krótką chwilę dziecko miało normalny mózg... i coś więcej. Potem wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Elżbieta wycofała się, pociągając Minanonna za sobą. - Widziałeś? - wykrzyknęła. - Wszechmocna Tano, to wspaniałe. Ale co to było? Leżał na łóżku z głową przy koszyku dziecka, a Elżbieta siedziała na krześle. Minanonn uniósł się z wysiłkiem, cały drżący i tak zlany potem, że jedwabna szata oblepiła herkulesowe ciało. - Mój program - szepnęła Elżbieta. Wyciągnęła rękę do dziecka, które kwiliło niespokojnie i szarpało obręcz spuchniętymi paluszkami. Pod jej dotknięciem uspokoiło się i zaczęło lżej oddychać. - Więc to działa? - zapytał Minanonn. - Wyleczymy go? Elżbieta wyglądała jak skamieniała. Tylko jej dłoń gładziła obręcz dziecka. Minanonn powtórzył pytanie. - Nie wiem, czy będziemy w stanie go wyleczyć - odpowiedziała. - Pracujemy tak wolno. Dajesz z siebie wszystko. Lecz sam program... - Uniosła głowę i napotkała jego wzrok. - Minanonnie, na krótką chwilę dziecko stało się czynne. Tanu wytrzeszczył oczy ze zdziwieniem. - Przez krótką chwilę jego mózg funkcjonował harmonijnie - wyjaśniła. - Całkowicie ominął stary obwód nerwowy generowany przez obręcz i skorzystał z nowych kanałów, które otworzyliśmy. Ale nie tylko. Na moment Brendan stał się prawdziwie czynnym metapsychikiem. Palce Heretyka odruchowo powędrowały do złota na jego własnej szyi. - Bez obręczy? Takim jak ty i król? Skinęła głową. - Kiedy układałam program korekcyjny, oparłam się na ludzkich wzorcach metapsychicznych podobnych do tych, które przekazywałam małym dzieciom w Środowisku. Sporo dzieci jest potencjalnie czynnych, lecz metafunkcje prawie nigdy nie rozwijają się optymalnie, jeśli młody umysł nie jest szkolony. Proces ten jest podobny do nauki mówienia. Komunikacja werbalna jest bardzo skomplikowaną rzeczą, którą przyjmujemy jako coś naturalnego, lecz dziecko nie nauczy się jej, jeśli mózg nie otrzyma odpowiednich bodźców, najlepiej w młodym wieku, kiedy wola jest bardzo silna. Także rozwój metafunkcji zależy głównie od edukacji, choć w szczególnych okolicznościach proces może stać się instynktowny. Nie wiemy jeszcze wielu rzeczy, zwłaszcza o czynnikach hamujących, które utrzymują człowieka w stanie nieczynnym mimo silnych uśpionych metazdolności. - Jak w przypadku Felicji. - I Aikena - dodała. - Oboje w końcu stali się czynni, lecz w różny sposób. U Felicji nastąpił bolesny przełom. Podobną procedurę zastosowałam wobec Brede Oblubienicy Statku. Lecz Aiken... Jak już powiedziałam, jest wiele niewiadomych. Czasami osoby o wyjątkowo dużych uśpionych zdolnościach mogą się wznieść na wyższy poziom dzięki mentalnym programom uruchamiającym. Ludzcy metapsychicy sprzed Interwencji prawie wszyscy byli samoukami. Gdy nasza rasa weszła do Środowiska, przejęła od egzotów ich metody nauczania. Między innymi zapoczątkowaliśmy metapsychiczną edukację dzieci poprzez telepatyczną interakcję między matką a płodem. Minanonn zaśmiał się słabo. - Z obręczami sprawa jest o wiele prostsza! - Prostsza nie oznacza, że lepsza - skwitowała ostrym tonem. - Gdyby uciąć dzieciom nogi i przeszczepić im wózki z silnikami, nie trzeba by ich uczyć chodzić! Minanonn opuścił głowę. - Oczywiście masz rację. Nie myślę jasno. - Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. - O Bogini, ależ jestem zmęczony. Bałem się, że cię zawiodę w krytycznej chwili. W porę skończyliśmy. - Spisałeś się bardzo dobrze - zapewniła go. Lecz mówiąc to wsunęła sondę-lancet w mózg Minanonna i przeraziła się jego stanem. Sama była wyczerpana, ale tański bohater, nieprzywykły do oszczędnego gospodarowania siłami podczas długotrwałego wysiłku, bardzo nadwątlił swoją zniewalającą moc i był bliski załamania. Cyfrowy zegar wiszący na ścianie pokoju dziecinnego wskazywał, że pracowali prawie osiem godzin. Dochodziła druga nad ranem. - Musisz odpocząć - stwierdziła. - Wykonaliśmy ciężką pracę. - Nie musisz mi tego mówić! - Wstał chwiejnie z łóżka i spojrzał na śpiące dziecko. - Czuję się, jakbym sam stoczył Wielką Bitwę, a przecież ono było jedynym przeciwnikiem. - Mózgi dzieci są znacznie mniej wrażliwe niż dorosłych. To kwestia przetrwania. Heretyk westchnął i uśmiechnął się smutno. - Wieczorem będę gotowy do dalszej pracy. - Minanonnie... - Zawahała się i położyła dłoń na jego potężnym przedramieniu. - Odczekajmy trochę. Trzy dni. Tanu uniósł jasne brwi, a w jego oczach pojawił się błysk przerażenia i zrozumienia. - Aż tak źle? Skinęła głową. - To nie twoja wina. Jesteś jednym z najlepszych zniewalaczy, jakich znam. Lecz zadanie jest piekielnie trudne. - Ty mały twardzielu - powiedział Minanonn do dziecka. - Jesteś za twardym przeciwnikiem dla takiego zmęczonego wojownika jak ja. - Ruszył do drzwi. W progu odwrócił się i zapytał: - Mam powiedzieć Mary-Dedrze, żeby przyszła? - Jeszcze nie. Najpierw zbadam skorygowane obszary mózgu dziecka, póki śpi spokojnie. Dobranoc, Minanonnie. I dziękuję. Kiedy wyszedł, stanęła przy łóżeczku i głębokowidzącym wzrokiem zbadała spojenia. Ból na razie ustąpił, lecz czy stan dziecka rzeczywiście się poprawił? Gorączka utrzymywała się, a wokół obręczy powstały nowe pęcherze. Brendan był silny, ale nadal groziło mu niebezpieczeństwo. Brutalna metoda leczenia okazała się skuteczna, ale zbyt powolna. Gdyby Minanonn był wytrzymalszy, pomyślała Elżbieta z żalem, przekonana, że w tym wypadku konfiguracja korektor-zniewalacz jest właściwa. Kluczem pozostawała siła... Dziecko spało. Mały Brendan, którego rozwijający się mózg walczył z obręczą zamiast ją przyjąć. Czyżby dzieci, które umierały, zawsze były wojownikami bliskimi naturalnego stanu czynnego? Aiken Drum oparł się działaniu obręczy i pokonał ją. Jak? Lecz Aiken, niedoświadczony w metapsychicznej analizie, nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. I choć stał się najpotężniejszym zniewalaczem w Europie, nie śmiała go prosić, by jej pomógł w leczeniu dziecka. Sam był ciężko chory, bliski śmierci. Zamyślona osunęła się na krześle. Nagle poczuła miły chłodny powiew na nagich ramionach. Niech wreszcie skończy się ten dokuczliwy upał, a porządna burza z piorunami oczyści powietrze. Mogłaby wtedy wszystko zrozumieć. Nie tylko rozwiązać problem czarnoobręczowych dzieci, lecz również podołać wyzwaniu rzuconemu przez Brede. Wiatr się wzmógł. Elżbieta uniosła włosy z karku, rozkoszując się chłodem. - Och, wspanale - zamruczała. - Cieszę się. Chciałbym dla ciebie rozpętać burzę, ale odległość jest zbyt wielka. Obejrzała się zaskoczona i zamarła na widok Marca Remillarda obserwującego ją zza okna. Tym razem halo wokół urządzenia wzmacniającego przybrało formę niewyraźnego migotania, a ciało zawieszone w powietrzu wydawało się całkowicie materialne. Elżbieta dostrzegła grę mięśni pod obcisłym czarnym skafandrem ciśnieniowym, gdy Marc uniósł rękę w znajomym metapsychicznym pozdrowieniu, które zapraszało do fizycznego i mentalnego kontaktu. Nie! krzyknęła odruchowo i zerwała się z krzesła. Nadpłynęła do niej świeża fala chłodnego powietrza. Marc uśmiechnął się smutno, unosząc wyżej jeden kącik ust. Ręka powoli opadła do boku. - Naprawdę tutaj jesteś - stwierdziła raczej, niż zapytała. - Jak widzisz, Wielka Mistrzyni. - Czy to prawdziwa translacja hiperprzestrzenna? Jedynie siłą umysłu? - Wzmacniacz cerebroenergetyczny pomaga mi generować pole ipsilon, lecz skok wykonuję własnymi siłami. - Przypuszczam, że nauczyłeś się tego od Felicji. Poważnie cię zraniła? - Gdzie ona jest? - spytał zamiast odpowiedzieć na pytanie. - Nie wyczułem jej aury nawet przy maksymalnym wzmocnieniu zdolności jasnosłyszenia przez CE. Elżbieta pokazała mu grób dziewczyny nad Rio Genil, nieprzenikliwy „pokój bez drzwi" zagrzebany głęboko w osypisku. - Felicja jest poza twoim zasięgiem, Marc. Będziesz musiał poszukać innego partnera. Wydawało się, że oczy ukryte w cieniu mrugnęły. - Jesteś bezbronna, Wielka Mistrzyni. Wyprostowała się. - Na co więc czekasz? Po twojej przeklętej Rebelii nauczyliśmy się w Środowisku paru rzeczy! Między innymi technik obronnych przed zniewalającymi manipulacjami, których dokonywałeś razem ze sprzymierzeńcami. A jeśli chodzi o Wielkich Mistrzów, to znamy sposoby, żeby się uchronić przed mentalną przemocą. Chętnie bym teraz ich użyła. - Może lepiej zostanę tu, gdzie jestem. Dla dobra nas obojga. CE upiera się przy towarzyszeniu mi w locie przez hiperprzestrzeń. Jeśli twoja chata nie ma wzmocnionych stropów, mógłbym się okazać niebezpiecznym gościem. Zafascynowana, spytała wbrew sobie: - Masz na myśli, że przy prawidłowej translacji maszyna zostanie na miejscu? - O tak. I skafander również, jeśli zechcę. - Wykonał dworny ukłon. - Zatrzymam go jednak, żeby ci oszczędzić widoku blizn. - Czego chcesz? - spytała zmęczona słowną utarczką. Wskazał głową na śpiące dziecko. - Interesuje mnie ten problem. Ma wiele wspólnego ze sprawami, które mnie kiedyś zajmowały... au temps perdu. - Jestem pewna, że brat Anatol się zgodzi. Roześmiał się. - Czujesz pokrewieństwo? - Z członkami Klubu Frankensteina? O tak. Lecz jestem amatorką, jeśli chodzi o mieszanie w biegu ludzkiej ewolucji. Brakuje mi pewności siebie i twoich wielkich kwalifikacji. Weźmy sprawę z czarną obręczą. Partaczę ją. Dziecko pewnie umrze, lecz nie mogę pozbyć się myśli, że tak byłoby najlepiej. Jeśli uratuję Brendana i inne dzieci, jaka przyszłość je czeka w tym przeklętym kraju? Nie potrzebuję daru jasnowidzenia Brede, żeby wiedzieć, co się stanie, kiedy dotrzesz do Europy. Wybuchnie wojna o Bramę Czasu. - Nie, jeśli Aiken będzie współpracował ze mną, a nie z moim synem. Mogłabyś zasugerować Aikenowi, w czym leży jego interes. Roześmiała się gorzko. - Jesteś głupcem, jeśli myślisz, że mam takie wpływy. Aiken robi, co chce. Jeśli postanowił pomóc twoim dzieciom w ucieczce, nie odwiedzie go od tego nic, co powiem lub zrobię. Ciemna postać opuściła się trochę, wysyłając strumień chłodnego powietrza. Elżbieta pośpiesznie nakryła dziecko. - Twoim zapewnieniom o bezradności brakuje przekonania - stwierdził Marc. - Może masz własne powody, by popierać budowę plioceńskiej Bramy Czasu? - A co z twoimi motywami? - odpaliła. Naprawdę tak się boisz Magistratu? A może wolisz zobaczyć swoje dzieci martwe niż utracić je dla Jedności, której nie potrafiłeś zaakceptować? - Źle mnie osądzasz - powiedział. - Kocham je. Wszystko robiłem dla nich. Dla wszystkich ludzkich dzieci. Dla Mentalnego Człowieka, który pragnie się narodzić... - Daj, spokój, Marc! - krzyknęła. - To już skończone od ponad dwudziestu siedmiu lat! Ludzkość wybrała inną drogę, nie twoją! - Ogarnęło ją wielkie zmęczenie. Poczuła pieczenie w oczach. Potężne mentalne mury, które wzniosła przeciwko władczej obecności rebelianta, osłabły. Była podatna na zranienie i on o tym wiedział, lecz nie wykorzystywał okazji. - Pozwól dzieciom odejść. Środowisko przywita je z otwartymi ramionami. Zawróć statek i płyń z powrotem do Ameryki Północnej. Zadbam o to, żeby plioceńska Brama Czasu zamknęła się na zawsze, a ty i pozostali Rebelianci żyli w spokoju. - Jak to zrobisz? - spytał. - Wracając do Środowiska? Odwróciła głowę. - Zostaw nas, Marc. Nie niszcz naszego małego świata. - Biedna Wielka Mistrzyni. Rola, którą wybrałaś, jest trudna. Powoduje niemal taką samotność jak moja. Jego głos stał się donośniejszy. Przestraszona uniosła wzrok i zobaczyła, że przybysz stoi na szerokim parapecie. Nie było ani śladu otaczającej go upiornej maszynerii. Niczym we śnie Elżbieta patrzyła, jak Marc schodzi z okna i zbliża się powoli do wiklinowego łóżeczka, zostawiając mokre ślady na parkiecie. Już nie czuła podmuchów zimnego powietrza. Marc w pełni się zmaterializował, oddzielił od urządzenia wzmacniającego. Dłonią w rękawicy chwycił brzeg koszyka. Elżbieta usłyszała skrzypienie wikliny. Spojrzały na nią szare oczy ukryte pod gęstymi brwiami. - Pokaż mi program, którego używasz do korekcji dziecka. Szybko! Nie mogę pozostać w tym stanie dłużej niż przez kilka minut. Była jak sparaliżowana. Już nie czuła strachu. Spełniła jego prośbę. - Bardzo pomysłowy. To twoje dzieło? - Nie. Spore fragmenty pochodzą z kursów Instytutu Metapsychicznego na Denali, gdzie uczyłam dzieci. - Od moich czasów w dziedzinie korekcji uczyniono duże Postępy. Uważam, że twój program jest w stanie wyleczyć dziecko. - Jest zbyt powolny - powiedziała Elżbieta fachowym tonem. - Przy takim tempie, w jakim pracowałam z Minanonnem, cała procedura zajęłaby ponad tysiąc dwieście godzin. Dziecko na pewno by umarło. - Musicie zwiększyć moc zniewalającą. Przy dokładnym zogniskowaniu mózg dziecka wytrzyma dziesięć razy większe ciśnienie niż to, które wytwarza Minanonn. Wszedł w mały mózg i przeprowadził badanie. Dziecko poruszyło się i zamruczało cicho, uśmiechając się przez sen. - W tej konfiguracji mogę wykorzystać tylko jeden pomocniczy umysł. Zniewalający metakoncert nie wchodzi w grę - powiedziała Elżbieta. - Myślałem o czymś innym. - Marc wycofał korekcyjną sondę i cofnął się o dwa kroki. - Musielibyśmy zaczekać, aż Manion, Kramer i ja rozwiążemy główny problem translacji i zlikwidujemy efekt sprężyny, która ciągnie mnie do punktu wyjścia. Nie wolno nam ryzykować, że to się stanie w połowie korekcji. Nawet przy maksymalnej mocy zniewalania wykończenie malca zajmie ponad sto godzin. - Wykończenie? - powtórzyła Elżbieta słabym szeptem. Marc zwrócił się do niej w intymnym trybie: Razem moglibyśmy wyleczyć go całkowicie. Gdyby wprowadzić pewne poprawki do twojego programu stałby się czynny. - Pracować z tobą? Nie potrafiłabym... - Zaufać mi? - Uśmiechnął się z autoironią i poklepał po głowie. Zielonkawe krople ściekły z mokrych włosów na framugę okienną. - Tutaj mój umysł jest bez wspomagania, Elżbieto. Nie będzie ci groziło niebezpieczeństwo, jeśli wykonamy program dokładnie według planu: zniewalacz podporządkowany, ty zachowujesz funkcję dyrygenta. Nie byłabyś narażona na... diaboliczny wpływ. Zrobił krok w noc. Wokół kwitującej postaci pojawiło się znowu półprzeźroczyste urządzenie cerebroenergetyczne i Marc zaczął gwałtownie się oddalać, lecz jego mentalny głos był wyraźny: Chcę to zrobić. Pozwól mi pomóc. - Ile czasu zajmie ci rozwiązanie problemu, o którym wspomniałeś? - zawołała Elżbieta. Czyżbym była szalona? Naprawdę biorę poważnie jego propozycję, jestem gotowa mu zaufać? Będę potrzebował co najmniej tygodnia. Może trochę dłużej. Dasz radę utrzymać dziecko przy życiu tak długo? - Minanonn i ja będziemy kontynuowali leczenie. Jeśli nie wystąpią komplikacje, dziecko powinno przeżyć. Myślę... Dobiegł ją cichnący ironiczny komentarz: Może brat Anatol przypuści szturm na niebiosa. Po chwili rozgwieżdżone niebo było puste. Dziecko zapłakało, głodne i zmarznięte. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Były sędzia Burkę, w samej przepasce biodrowej i mokasynach, klęczał w kanu ukrytym wśród trzcin i czekał, aż antylopa podejdzie dwa metry bliżej. Tym razem nie mógł chybić. Słońce stojące nad moczarami górnej Mozeli wyglądało jak brama do piekła. Pot ściekał Burke'emu do oczu. Indianin zamrugał. Oddychał płytko, trzymając przy policzku naciągniętą kuszę. Wnętrzności skręcały mu się z bólu, w głowie dudniło, rwały ścięgna w kolanach, zwiększając udrękę kaca. W dodatku zauważył, że drzewce strzały jest skrzywione. Na widok ostatecznego świadectwa niekompetencji wyrwało mu się bezgłośne „O rany!" Wycelował ponownie, na próżno usiłując naprawić błąd, i zwolnił cięciwę. Strzała drasnęła zwierzę w kłąb. Antylopa podskoczyła i zaczęła brnąć przez wodę głęboką po pęciny. Z pyska ściekały jej częściowo przeżute rośliny. Peopeo Moxmox Burkę z Wallawalla nasadził następną strzałę i wystrzelił, daleko od celu. Antylopa puściła się wielkimi susami, rozpryskując wodę. Przestraszone dzikie kaczki wzbiły się w powietrze, a pstry łabędź wyleciał krzycząc z kępy traw. Po chwili wszystko ucichło oprócz cichych przekleństw Burke'a. Indianin wypuścił łuk z rąk i pozwolił mu spaść na dno kanu. Chwycił wiosło, zanurzył je głęboko i wypłynął z naturalnej zatoczki na otwartą wodę, kierując się w stronę wątłego cienia cyprysów. Zakotwiczył przy jednym z sękatych korzeni i uraczył się porządnym łykiem ze skórzanego bukłaka. Wyraźnie słyszał brzęczenie w głowie. Pociągnął następny łyk i wzrok mu się poprawił. Stękając, usadowił się wygodnie i zaczął sprawdzać resztę strzał. Niemal wszystkie były krzywe. Wziął do ręki łuk. Klej się wykruszył, warstwy drewna cisowego rozkleiły. Cięciwa była wytarta i słaba. Nawet skórzany kołczan z plamami pleśni rozchodził się na szwach. Nic dziwnego, że nie udało mu się upolować ani jednej antylopy! Łuk i strzały, podobnie jak reszta indiańskiego wyposażenia, od wielu miesięcy leżały zapomniane na półce w wigwamie. Od czasu powrotu do Ukrytych Źródeł był tak zajęty planowaniem obrony przed napaściami Firvulagów, że nie znajdował czasu na polowanie. Co mu przyszło dzisiaj rano do głowy? Co go skłoniło do szukania pierwotnej rozrywki? Nagle rozbudzony wyskoczył z łóżka Marialeny Torrejon z mocnym postanowieniem, że wieczorem odbędzie się wielka uczta - oficjalne świętowanie wspaniałej nowiny! - i on sam, wolny przywódca Motłochu, dostarczy zwierzynę. - Chcesz wyprawić kolejne przyjęcie? - spytała zaspana Marialena, wysuwając pulchne ramiona spod lnianych prześcieradeł. - Hombre, que te jodas! Po ostatniej nocy mam w głowie wybuchający wulkan... On tylko uśmiechnął się tajemniczo. Wioska wpadła w szał radości, kiedy oznajmił, że zamach Nodonna się nie powiódł, a Basil i Dranie są bezpieczni. - Nie przekazałem ci wszystkich wieści od Elżbiety, bubele. Chciałem zachować resztę na później! Będziemy mieli naprawdę wielką ucztę, monstrualne barbecue, słyszysz? Przyniosę sześć antylop i wtedy powiem wam największą nowinę od czasu Potopu! - Loco indio - zamruczała czule. - No me importu dos cojones. - Wstała i ruszyła w jego stronę. - Popatrz, teraz jest miło i chłodno. Wcale nie musisz iść na polowanie. Lucien i dzieciaki upolują zwierzynę na ucztę. Vamos a pichar, mi corazón, mi porra de azucar... Wyciągnęła do niego ręce, ale on już wyszedł z chaty, nagi i, prawdę mówiąc, nadal mocno zamroczony. Kierował nim atawistyczny męski instynkt, który, przynajmniej w tej chwili, był silniejszy niż seks. Potykając się, Burkę poszedł do swojego wigwamu i ubrał się. Nie w meksykańskie spodnie i mocne buty, które stanowiły jego zwykły strój od czasu exodusu z Muriah, lecz w starą przepaskę na biodra i mokasyny. Szukając przyborów myśliwskich, odrzucił nowoczesny składany łuk z pląsu i metalu, śmiertelnie groźny i niezawodny, oraz vitrodurowe strzały z żelaznymi bełtami, które zabiły tylu egzotycznych przeciwników. Zamiast nich wybrał sprzęt, który wziął ze sobą, przechodząc wiele lat temu przez Bramę Czasu, kiedy jeszcze pielęgnował marzenie o powrocie do plemiennych zwyczajów. Peopeo Moxmox, szlachetny dzikus i były sędzia Sądu Najwyższego Stanu Waszyngton, siedział w kanu i śmiał się. Łódka była wykonana nie z kory, lecz z dekamolu, cudu techniki Środowiska. Kiedy zabawa się kończyła, spuszczał z łódki powietrze i wsadzał ją do kieszonki przy pasku. Nagle przypomniał sobie powiedzonko, którym drażnił go stary dobry Saul Mermelstein, kiedy Burkę był początkującym prawnikiem w Salt Lake City: „Uważaj, biedny Indianinie, którego dumna dusza nigdy nie zbłądziła pod wpływem nauki..." Ależ tak, tak! Zwłaszcza w prymitywnym pliocenie. Przesunął palcami po skrzywionym drzewcu, obracając je tak, że starannie spiłowane obsydianowe ostrze zalśniło w słońcu. Gdzieś w wigwamie znajdowała się prostownica do strzał, bez której nie mógł się obejść żaden pierwotny myśliwy. Lecz z drugiej strony, vitrodurowe strzały były niezniszczalne i miały wymienialne groty, a niektóre - wbudowane transpondery do śledzenia rannej zwierzyny. Biały Indianin! Więc dlaczego tu dzisiaj przypłynąłem? - skierował pytanie do świata. - Po co pytasz, Burkę? Ty beznadziejny głupku! Sapnął niewidoczny krokodyl, zaśpiewał ptak. Dwa niebieskie motyle zawirowały w tańcu godowym nad połyskującą wodą. Peopeo poczuł zapach wanilii w nieruchomym gorącym powietrzu i spojrzał w górę na kępę ślicznych małych orchidei wyrastających z pęknięcia w korze cyprysu. Wyciągnął rękę i dotknął ich. Był bardzo zadowolony, że zrobił sobie wyprawę, zadowolony, że niczego nie upolował. Po jakimś czasie spojrzał na ręczny zegarek, przedmiot równie ładny (i nowoczesny) jak złota obręcz. Dochodziła 1600. Wyruszając zostawił notatkę dla Denny'ego Johnsona, żeby zjawił się nad rzeką z chalikami i mnóstwem worków na antylopy... Uśmiechając się szeroko, odwiązał cumę i powiosłował na lagunę, w stronę głównego nurtu Mozeli. Znowu pojawił się łabędź o biało-czarnym upierzeniu i zaczął sunąć majestatycznie śladem łodzi. Gdy Burke zostawił go za sobą i falki za kanu rozpłynęły się, ptak wyglądał jak nałożony na swoje własne odbicie w ciemnym lustrze. Kępy szmaragdowych traw zwieńczonych pierzastymi wiechciami rysowały się na tle głębszej zieleni dżungli. Wódz obejrzał się przez ramię i wstrzymał oddech. Zapamiętał ten widok... i wiele innych. Kanu osiadło na mieliźnie. Burkę zepchnął łódź na głębszą wodę i stojąc zaczął mocno wiosłować w górę rzeki. Miał nadzieję, że Denny będzie czekał sam. Dzielnie zniesie powitalne żarty, a w drodze do Ukrytych Źródeł przekaże mu nowinę o Bramie Czasu. I razem przedyskutują sposoby zdobycia Zamku Przejścia przez Motłoch. Więźniowie z Żelaznych Osad i Haut Fourneaville w liczbie około siedemdziesięciu czekali uzbrojeni w wielkiej drewnianej klatce. Mieli dobrą pozycję na szczycie małej góry, częściowo osłonięci granitowymi skałami. Firvulagowie nie mogli ich zaskoczyć, okrążyć ani uciec się do zwykłego zmasowanego ataku lub sztuczek z przebraniami. Górników z Motłochu, weteranów wielu potyczek w obleganych Żelaznych Osadach, można było pokonać tylko siłą mentalną. Król Sharn, znajdujący się w punkcie obserwacyjnym na pobliskim wzgórzu, przygryzł dolną wargę patrząc, jak pierwsza kompania dzielnych gnomów dowodzonych przez Pingola Gęsią Skórkę rozpoczyna atak. Od strony broniących się więźniów dobiegały na razie tylko przekleństwa i kocia muzyka. Musiał nimi dowodzić doświadczony wojownik, który potrafił narzucić dyscyplinę zdemoralizowanemu oddziałowi. Krzyki ucichły i zaraz podniosły się na nowo, kiedy mniejsza drużyna dziwożon bojowych pod dowództwem Fouletot Czarne Piersi ruszyła w górę wąwozu po lewej stronie grani. Ta trasa zapewniała atakującym więcej kryjówek, ale była dużo bardziej stroma. Dla Sharna i Ayfy obserwujących manewry z odległości pół kilometra dwie grupy wypadowe wyglądały jak roje czarnych żuków, które powiewając sztandarami jak czułkami, wdrapywały się pod palącym słońcem na gigantyczny koszyk piknikowy. - Nadal uważam, że błędem było uzbrojenie jeńców w żelazo - odezwał się Sharn. - Jedno draśnięcie oznacza śmierć dla naszych żołnierzy. - Muszą się przyzwyczaić do niebezpieczeństwa - stwierdziła Ayfa brutalnie. - Myślisz, że Roniah będzie bronione szklanymi mieczami i toporami z brązu? Prawdę mówiąc jeńcy powinni mieć paralizatory i karabiny laserowe oprócz strzał zakończonych krwawym metalem. Tak będzie w prawdziwej bitwie. Przypomnij sobie, co się stało z oddziałem Mimee w Bardelask. - Do licha, przecież zwyciężyli! - Tylko dlatego, że nielicznym obrońcom Bardy zabrakło strzał. A gdyby tabor Aikena Druma z przyszłościową bronią przybył na czas, byłby to dla nas sądny dzień! - Królowa zmarszczyła brwi, obserwując wojsko wspinające się na zbocze. - Nasi chłopcy i dziewczęta muszą zrozumieć, że siła mentalna jest jedynym pewnym sposobem na zwycięstwo. Metakoncert, nie zaś bezładne, nieskoordynowane indywidualne wysiłki. Dlatego Betularn Białoręki tak zorganizował manewry, żeby dać Motłochowi taktyczną przewagę, i wyznaczył na dowódców takich smarkaczy jak Fouletot i Pingol. - Miejmy nadzieję, że jeńcy będą dzielnie walczyć - powiedział Sharn osłaniając oczy, żeby spojrzeć na cichą klatkę. - Byłoby szkoda, gdyby stchórzyli. Ayfa prychnęła. - Betularn dał im osobiste zapewnienie, że jeśli powstrzymają nasze wojsko do zachodu słońca, odzyskają wolność. Król zarechotał z aprobatą. - Biedni durnie! Chyba nigdy się nie nauczyli, że Firvulag dotrzymuje uroczystego słowa danego tylko innemu Firvulagowi albo Tanowi, a nie Motłochowi. Jak można zawierać pakt honorowy z podludźmi? - Wciąż się na to nabierają - zauważyła Ayfa potrząsając ze zdumieniem głową. - Nawet najmądrzejsi spośród Motłochu! Król siedząc na krzesełku pochylił się do przodu i zrobił marsową minę. - Grupa Pingola za bardzo zbliża się do klatki. Dlaczego nie wznoszą ekranu defensywnego? Jeńcy w każdej chwili... na kły Te! W momencie kiedy król wydał okrzyk konsternacji, z klatki wyleciał grad strzał z żelaznymi grotami i spadł na oddział szturmowy. Rozległy się wrzaski, jęki i spóźniony telepatyczny rozkaz. Przed atakującymi wyrosła nierówna bariera mentalnej energii, błyskająca tu i ówdzie, gdy jakiś spóźniony karzeł włączył się do defensywnego metakoncertu. Jeńcy zawyli szyderczo i zaczęli wysyłać salwę za salwą. Kompania Pingola nie ustąpiła pola, koncentrując się na wzmacnianiu mentalnej tarczy, która utworzyła przezroczystą bańkę o wysokości około czterech metrów. Nawet ze sporej odległości Sharn i Ayfa słyszeli złowrogi brzęk żelaznych grotów odbijających się od bariery. Dobra robota! Król wysłał telepatyczną pochwałę i wstał przybierając postać monstrualnego skorpiona. Garstka gnomów wzniosła niezbyt entuzjastyczny okrzyk, lecz większość robiła, co mogła, żeby utrzymać parasol ochronny. Dla innych, leżących nieruchomo na skałach, mentalna osłona pojawiła się za późno. - Ekran jest za szeroki - zauważyła Ayfa z dezaprobatą. - A ten półgłówek Pingol czekał za długo na wydanie rozkazu... - Nadchodzą duże dziewczynki! - wykrzyknął Sharn. Dziwożony Fouletot szły stromym wąwozem na lewo od klatki, chronione solidnym małym ekranem. Kilkanaście gigantycznych egzotek, jedna piąta oddziału, odłączyło się od pozostałych i utworzyło zwartą formację. Chwilę później spomiędzy nich wystrzeliła w górę niebieska płonąca kula niczym świeca rzymska. Poleciała wysokim łukiem nad granią, spadła na dach klatki i przedostała się między prętami przy akompaniamencie straszliwych krzyków Motłochu. Kłęby gęstego dymu zasnuły pobliskie skały. Po krótkiej przerwie na dziwożony posypał się wściekły deszcz strzał. Jedna z napastniczek upadła z wyciem, a pozostałe szybko poszerzyły ekran. W dole zbocza na wprost klatki przegrupowywał się oddział gnomów. Posypały się na nich bezładnie strzały, z których większość odbiła się od ekranu. Wzniesiony przez kreatorów powoli wchodzących półkolem na wzgórze, był teraz bardziej zwarty i skuteczny. Przebijały go nieliczne pociski, które jednak przynosiły śmierć przy najmniejszym zranieniu. Ludzie w klatce wiwatowali i krzyczeli z całych sił za każdym razem, kiedy padał egzota. Wojownicy Pingola przestali wymachiwać pikami i utworzyli trzy szeregi za ekranem. Nagle trzy płonące kule energii, niemal białe w ostrym słońcu, wzbiły się jak komety i połączyły nad klatką. Konstrukcja buchnęła płomieniem, a więźniowie zaczęli wrzeszczeć i skakać, gasząc płonące deski ubraniami, a bardziej uparte płomienie szczupłym zapasem wody do picia. Burza strzał osłabła tylko na chwilę. Wkrótce stała się jeszcze gwałtowniejsza niż do tej pory. Mały oddziałek dziwożon dotarł do skalnej platformy około pięćdziesięciu metrów poniżej klatki. Półka była bardzo wąska i zasłana okruchami zwietrzałych skał osypującymi się z urwiska. Zamiast próbować tej drogi dziwożony rozwinęły się w jeden szereg, utrzymując mentalny parasol. Na telepatyczny sygnał wyciągnęły czarne szklane miecze i otworzyły szczelinę w ekranie. Z czubków broni strzeliły pojedyncze promienie, które tuż przed klatką połączyły się w grubą skręconą błyskawicę. Uderzyła ona prosto w klatkę i jednocześnie do Sharna i Ayfy dotarł huk i błysk, który tak ich oślepił, że przegapili początek szarży Pingola. Dopiero po chwili krzyknęli z zachwytem na widok gnomów biegnących na wzgórze w zdyscyplinowanym szyku i bombardujących więźniów psychokreatywnymi seriami. - Pięknie! - wykrzyknął Sharn machając skorpionim ogonem. Przewrócił stolik, ale oboje z królową nie zauważyli, że skaczą po rozlanym piwie, grzybach, piklach, kawałkach melona, węgorzu a la Flamande i kandyzowanych malmignatach. Bić drani z Motlochu! krzyknęła Ayfa. Broń połączona, umysły sprzężone! Żołnierze odpowiedzieli: Yllahayl Wrogowi! Piorun stworzony przez Fouletot Czarne Piersi i jej drużynę rozbił klatkę w drzazgi i zabił wielu obrońców. Ocaleli zaczęli się gramolić na skały, ściskając łuki, długie noże i tomahawki, gotowi do walki wręcz z nadchodzącymi Firvulagami. Od strony atakujących posypały się następne ogniste kule. Dziwożony wypuściły ostatnią błyskawicę, do końca demolując klatkę. Ludzie i egzoci starli się ze sobą. Motłoch nurkował pod chwiejne mentalne ekrany albo wypuszczał strzały wysokimi łukami, celując w tylne szeregi wroga. Dyscyplina wśród egzotów rozprzęgła się i wkrótce załamała. Oficerowie i szeregowcy zapomnieli o metakoncercie i uciekli się do tradycyjnych form walki. Wydali okrzyki bojowe, przybrali monstrualne postacie i spadli na mniejszego liczebnie przeciwnika. Karły cięły ząbkowanymi obsydianowymi mieczami. Ogry szalały, przebijając wrogów lancami, albo łapały ich i rozrywały na strzępy. Bitewna wrzawa odbijała się echem po całej górze Grand Ballon. W powietrze wzbiły się pióropusze dymu i pary, gdy niektórzy z napastników przypomnieli sobie o rozkazach i użyli mentalnej energii, żeby zanihilować wroga. Sharn i Ayfa przybrali normalne kształty i w milczeniu obserwowali scenę. Oślepiająca tarcza słoneczna schowała się za wieże Wysokiego Vrazla, a chłodny wiatr rozwiał odór rzezi. Krążące w górze padlinożerne ptaki zaczęły lądować na ziemi. W końcu nad polem bitwy zapanowała wielka cisza, a w umysłach króla i królowej zadźwięczały głosy Pingola i Fouletot: Wysoki Królu i Wysoka Królowo, ogłaszamy zwycięstwo w imię Te! Wszystkie karły i ogry oraz inne monstra zebrały się przed zniszczoną klatką i krzyknęły unosząc broń i sztandary: - Chwała i cześć Te, Bogini Bitew! Chwała Sharnowi i Ayfie, Wysokiemu Królowi i Wysokiej Królowej! Chwała Wielkim Kapitanom Pingolowi i Fouletot oraz nam wszystkim! Broń połączona! Umysły sprzężone! Slitsal! Slitsal! Slitsal! Z sercami przepełnionymi dumą monarchowie odpowiedzieli zgodnie z rytuałem i ogłosili triumfalny koniec manewrów. Potem przez jakiś czas obserwowali, jak noszowi, uzdrawiacze, grabarze, inspektorzy, ratownicy i zwykli sprzątacze pobojowiska wykonują swoją pracę. Pozorowana bitwa kosztowała życie dwudziestu dwóch Firvulagów. Było tylko trzech rannych. Wszyscy jeńcy zginęli. - Dobra robota - powiedział Sharn. - Inni kapitanowie będą do śmierci korzystać z tej lekcji i następne manewry będą bezkrwawe. - Ani chybi, skoro Żelezne Osady są prawie wyludnione - zauważyła Ayfa. - Zabrakło nam jeńców, chyba że wyślemy Monolokee Obrzydliwego na Fort Rusty. - Jeszcze nie. Oczyszczenie Wogezów z Motłochu może poczekać do Rozejmu. W ciągu następnych trzech tygodni musimy się skoncentrować na ważniejszych sprawach. Oprócz przygotowań do Nocnej Wojny mamy ćwiczenia przed Turniejem. I Roniah. Królowa podniosła z ziemi złoty puchar, odszpuntowała nową beczułkę piwa i usiadła. - Nadal planujesz wielki atak z udziałem Mimee i tak dalej? Sharn patrzył na pole bitwy, opierając pięści wielkości szynek na biodrach zakutych w paradną zbroję. - Przekonawszy się, że naprawdę potrafimy stworzyć meta-koncert, jestem skłonny zmienić plan. Od czasu Bardelask strach działa na naszą korzyść. Nie będziemy musieli się trudzić w Roniah. Jeśli chodzi o Mimee, niech złupi Bardelask i wycofa się, by wyglądało na to, że ustępujemy przed żądaniami Aikena. Tymczasem weźmiemy oddział śmiałków i ruszymy ostrożnie wzdłuż wschodniego brzegu Saony, potem wsiądziemy na dekamolowe łodzie i znienacka uderzymy na cytadelę od strony rzeki. Condateyr nigdy nie wpadnie na to, że spróbujemy inwazji z tej strony. Dla ograniczonego Małego Ludu to będzie niesłychane! Spadniemy na nich szybko jak łasice, uderzymy siłą mentalną, krwawym metalem i nowoczesnymi laserami, dostaniemy się do lochu z bronią Środowiska i wymkniemy się z łupem, zanim żołnierze z garnizonu zdążą wciągnąć spodnie. - Obrócił się i wyszczerzył do żony. - Jeśli uderzymy tuż przed Rozejmem, Aiken nie będzie mógł się zrewanżować. - Ale się wścieknie i będzie wiedział, kogo winić... - To prawda, lecz Wysoki Stół nie pozwoli mu naruszyć Rozejmu. W kontaktach z nami ogranicza go tańska etyka, lecz my mamy prawo traktować go jak każdego innego człowieka z Motłochu! Ayfa zastanawiała się przez chwilę. - Można by przebrać naszych za Motłoch na czas akcji w Roniah. Niewielka zmiana kształtów nie powinna osłabić ofensywnego metakoncertu. A iluzję spotęguje fakt, że użyjemy żelaznej i przyszłościowej broni. Oczywiście weźmiemy ze sobą zabitych i będziemy uważali, żeby nie zostawić obciążających śladów. - Podoba mi się ten pomysł! - wykrzyknął Sharn. Wziął puchar, przetarł go brokatowym obrusem i wyciągnął w stronę Ayfy do napełnienia. Pociągnąwszy duży łyk, przyjrzał się czaszce Velteyna z Finiah i powiedział: - Ten facet był naszą pierwszą zdobyczą w Nocnej Wojnie, Ayf. Wszystko zaczęło się w Finiah, od pierwszego zwycięstwa po tylu latach hańby, a na dobre los odmienił się w czasie Ostatniej Wielkiej Bitwy, choć ograbiono nas z należnego triumfu. Pierwsze wydarzenie podniosło nas na duchu, drugie utwierdziło w postanowieniu. - Spojrzał czule na pomarańczowowłosą ogrzycę. - Kazałem Mimee przysłać z Bardelask czaszkę Lady Armidy, żeby zrobić odpowiedni puchar dla ciebie. Ayfa opuściła wzrok, a po policzku stoczyła się jej łza wzruszenia. - Zanim nastaną deszcze, będziemy mieli komplet! Sharn wybuchnął śmiechem. Monarchowie wznieśli toast i ponownie napełnili puchary. - Szkoda, że Aiken jest takim pokurczem. Jego czaszka ledwo się nada na kieliszek do jajka - powiedział Sharn. - Możemy się nim wymieniać przy śniadaniach - zasugerowała żona. - A przy okazji, czego on chciał dzisiaj rano? Król machnął ręką lekceważąco. - Coś bredził o odszkodowaniach za Bardelask. Zgodziłem się na jego żądania. Dlaczego nie? Odbierzemy wszystko po Nocnej Wojnie! Ale wyskoczył jeszcze z pewną dziwną sprawą. Czy wiemy coś o człowieku z Motłochu, Tonym Waylandzie? - To facet, którego złapał Robak. Ten, który puścił farbę o samolotach ukrytych w Dolinie Hien. Sharn uderzył pięścią w stół. - Racja. Zapomniałem. Otóż Aiken chce, żebyśmy mu go oddali. Twierdzi, że Tony jest jego serdecznym przyjacielem. Obiecał nawet, że zmniejszy roszczenia, jeśli go natychmiast przyślemy. Ayfa nachmurzyła się i zakręciła resztką piwa w pucharze. - Naprawdę? Coś mi tutaj śmierdzi. Tony spodobał się Skathe. Kiedy wysłałam ją i Karbree, żeby nadzorowali operację w Bardelask, zabrali ze sobą tego człowieka. I zginęli, Skathe i Robak, w bardzo tajemniczy sposób... Król pokiwał głową. - We wszystkich morderstwach czuć zdradę Motłochu. Mimee nie potrafił tego wytłumaczyć. Miasto już było zdobyte, kiedy znaleziono na pół zatopioną łódź i ciała. Myślisz, że Tony mógł... - Kto wie? - Twarz królowej wewnątrz hełmu przybrała straszny wyraz. - Niech Mimee go wytropi. Prześlij wiadomość do Małego Ludu z Południa. Jeśli ten człowiek zabił moich przyjaciół Skathe i Robaka, należy go jak najszybciej wydać Tanom. - Cóż - powiedział król. - Aiken nie określił warunków umowy. Ayfa zerwała się i pocałowała go w owłosiony policzek. - Ty zawsze rozumiesz. - Zawsze! - powtórzył podchwytując blask w jej oczach. Odstawił puchar na stół i łagodnie wyjął drugi z jej rąk. Dwie monstrualne postacie w zbrojach złączyły się, a pozłacane słońcem skały odbijały echem donośny akt małżeński. Bezpieczny w swojej reducie z worków na orzeszki ziemne, Tony Walyand obserwował z poddasza magazynu portowego łupienie Bardelask, które dobiegało końca. Ostatnie wyładowane wozy zbierały się wzdłuż drogi przy nabrzeżu. Grupy jeńców, ledwo żywych po tygodniu wytężonej pracy, przynosiły resztki skarbów z nadrzecznych budynków: beczki z olejem, alkohol, barwniki, bele rzadkich skór, głowy cukru, jedwabne liny i materiały, ziarna kawy w jutowych workach, skrzynie przypraw i cenny dżem truskawkowy. Na szczęście dla Tony'ego Firvulagowie nie przapadali za orzeszkami ziemnymi. On sam nie mógł na nie patrzeć po sześciu dniach monotonnej diety. Dzięki złotej obręczy słyszał pełne zniechęcenia rozmowy szaroobręczowych jeńców. (Wszyscy, którzy nosili złote lub srebrne obręcze, zostali zabici.) Z punktu widzenia Tony'ego wieści były dobre. Zamiast zatrzymać Bardelask i uczynić je bazą dla łupienia statków pływających po Rodanie, najeźdźcy otrzymali rozkaz wycofania się. Dowódca Zastępu z Famorel, złośliwy gnom imieniem Mimee, który przybierał iluzoryczną postać nie latającego roka, wpadł w gniew z powodu utraty dodatkowego źródła dochodów i oberwał głowy dwudziestu dwóm szaroobręczowym, zanim odzyskał panowanie nad sobą. Później Tony dowiedział się, że Mimee miał drugi atak furii, kiedy król Sharn wykluczył Famorel z udziału w planowanym ataku na Roniah. Ta informacja pomogła Tony'emu podjąć decyzję podróży na północ, a nie na południe, gdy już mógł bezpiecznie opuścić kryjówkę. Czas oczekiwania wykorzystał na zaznajomienie się z obręczą. Złoty naszyjnik, który dała mu nieboszczka Skathe, zawierał elementy wzmacniające umysł podobnie jak w srebrnej obręczy, którą nosił w Finiah. W przeciwieństwie jednak do tamtej złota obręcz nie miała obwodu zniewalającego ani urządzenia śledzącego. Tony znowu był w posiadaniu wspaniałych mocy, które czyniły życie w Finiah tak satysfakcjonującym. Wzmocnienie umiarkowanych zdolności psychokreatywnych dało mu możliwość dokonywania drobnych, lecz użytecznych cudów. Mógł pobierać z powietrza wodę do picia i usuwać ją z przemoczonego ubrania, kiedy rzeczna mgła spowijała w nocy jego kryjówkę. Mógł smażyć orzechy w łupinkach, skrzesać ognień bez zapałek, zabijać robactwo, które ośmielało się atakować jego osobę. Kiedy w ciągu dnia poddasze się nagrzewało, wytwarzał chłodny powiew. Jeśli się znudził, magiczna obręcz zapewniała mu autoerotyczną rozrywkę. Usuwała fizyczne zmęczenie, goiła rany, sprowadzała w mgnieniu oka ożywczy sen, budziła, gdy średniej wielkości stworzenie zbliżało się na odległość piętnastu metrów od kryjówki, odpędzała niepokój i rozjaśniała w głowie, by mógł snuć plany. Dzięki niej mógł się posługiwać metazmysłami na odległość około trzystu kilometrów. (Ten ostatni talent wcale nie występował powszechnie wśród srebrnoobręczowych, lecz Tony miał jedenaście lat praktyki.) Ponieważ Finiah było prowincjonalnym miastem, bawiło go gromadzenie mentalnych sygnatur tańskich notabli, których spotykał na gruncie towarzyskim w domu uciech. Później ich szpiegował. Ku swojemu rozczarowaniu nie jasnosłyszał przez kamienne mury, lecz wielokrotnie mógł zaobserwować, do czego są zdolni egzoci w czasie podróży. Polowania to był drobiazg! Czekając, aż Firvulagowie opuszczą Bardelask, zastanawiał się, którzy z jego dawnych srebrnoobręczowych towarzyszy przeżyli zniszczenie Finiah. Gdzie teraz byli stary Yevgeny i Stendal, próżny Liem i flegmatyczny Tiny Tim, ckliwa Lisette i Agnes Dziewica-Męczennica? Mógłby ich zawołać. Nawet próbował przez godzinę, lecz sygnatury wysyłane w eter nie doczekały się odpowiedzi. Dawni przyjaciele stracili obręcze albo życie, zagubieni w chaosie zmiennych czasów. Nie miał ochoty rozmawiać z byłymi tańskimi współpracownikami, nawet z Kreatywnymi Braćmi. Jeden z tysięcy ludzkich wyrzutków nie obchodził egzotów. Mieli teraz własne kłopoty, biedacy, a do wielu z nich przyczynili się ludzie. Był jeszcze Dougal. Obłąkany, lecz lojalny. Tylko że nie nosił obręczy i prawdopodobnie stał się pokarmem dla trupożerców w Lesie Hercyńskim, gdzie złapał ich w zasadzkę patrol Robaka. Nie... pozostała tylko jedna istota w Wielobarwnym Kraju, którą mogło interesować, czy Tony Wayland żyje. A może go znienawidziła? Miałby za swoje. Oczy zaszły mu mgłą od żalu nad samym sobą. Oparł głowę na chrzęszczącym worku z orzechami. Na zewnątrz magazynu rozlegały się gardłowe rozkazy Firvulagów, trzaskanie batów, parskanie hellad i rżenie chalików, pobrzękiwanie uprzęży, dudnienie i odgłosy załadunku. Było gorąco, wilgotno i nudno. Czas znaleźć pocieszenie w obręczy. Nagle usłyszał pełen wściekłości wrzask egzoty. Towarzyszący mu ludzki okrzyk ucichł w połowie. Tony przełączył się na pasmo szarych. Choleracholeracholera spójrzcie ten biedny Werner! Biedny sukinsyn powinien mieć więcej rozumu i zawiązać węzeł w kształcie ósemki taki ładunek musiał się rozsypać... Ale żeby zaraz wyrywać język? Jego wina że pyskował straszydłom. MatkoSwięta on się wykrwawi na śmierć! Icoztego? Wkrótce wszyscy będziemy martwi. Patrzciepatrzcie nadchodzi trzech oprawców O Chryste z laserami... Czując mdłości Tony wyłączył się. Nie mógł pomóc nieszczęśnikom. Na zewnątrz rozległy się jęki, przekleństwa, ostry rozkaz w języku Firvulagów i skwierczenie karabinów Matsu. Ludzka paplanina umilkła. Tony poddał się kojącemu działaniu obręczy. Ujrzał siebie, jak płynie Rodanem w kradzionej łodzi, podąża ostrożnie na północ Wielką Drogą, przeżywa dzięki sprytowi i mentalnemu wzmacniaczowi. Gdy zacznie się Rozejm, szlak na północ od Roniah zaroi się od miłośników sportu ze wszystkich trzech ras zdążających na Wielki Turniej. Wtedy będzie mógł podróżować otwarcie. Ruszy wzdłuż Saony, minie Burask pozostające w rękach Firvulagów (niegroźnych w czasie Rozejmu) i pojedzie w dół Nonol, do jedynego schronienia, jakie mu pozostało, miasta o kopułach z migdałowego bazaltu, lśniącego jak El Dorado, otoczonego łąkami i połączonego tęczowym mostem z turniejowym Złotym Polem. Do miasta potworów, miasta przyjaciół. Pojedzie do domu, do Nionel i Rowane. W marzeniach objął żonę i zaznał radości. Gdy się obudził, stwierdził, że słońce już zaszło i zrobiło się chłodniej. Z wyjątkiem odległego wycia hien i szczurzych pisków wewnątrz magazynu, w Bardelask panowała cisza. Tony wstał, otrzepał z ubrania łupinki orzechów i zszedł po drabinie. Na nabrzeżu zobaczył to, czego się obawiał. Znalazł również niewielką łódź z wiosłami przycumowaną obok zdewastowanego sklepu z zaopatrzeniem dla statków. Przed wyruszeniem w drogę Tony zgromadził rzeczy, którymi wzgardzili Firvulagowie. Nie musiał wiosłować. Prąd spokojnej Izery miał go ponieść niecały kilometr do Rodanu. Tam Tony zamierzał rozbić obóz i rankiem wyruszyć w drogę do domu. ROZDZIAŁ JEDENASTY AIKEN: Pozdrowienia Elżbieto. Elżbieta: Cześć i gratulacje! Widzę że szykujesz się do wyjazdu z Calamosk. Byłeś bardzo zręczny podczas rozmów z młodymi Amerykanami. AIKEN: Nabrali się na mój blef jeśli to masz na myśli. I na razie są gotowi zaakceptować moją władzę. Hagen Remillard coś podejrzewa ale nie potrafi dociec prawdy. ELŻBIETA: Próbował cię wysondować? AIKEN: Prędzej jego siostra ale nie do tej pory byli bardzo ostrożni. Nadal węszą. ELŻBIETA: Jedziesz prosto do Goriah? AIKEN: Tak. Na skrzyżowaniu ze szlakiem do Amalizan oddzielą się od nas członkowie wyprawy alpejskiej. Przepłyną Lac Provencal a za Darask skierują się w stronę gór. Dotrą do Monte Rosa od strony włoskiej. Bleyn przyjeżdża z Goriah żeby poprowadzić ekspedycję a Ochal Harfiarz będzie jego zastępcą. Wysyłam siedem z piętnastu ATV i dziesięciu ludzi Hagena jako kierowców. Basil i jego Dranie oczywiście też pojadą. Zostanie tylko Dimitri Anastos przemądrzały inżynier od pola dynamicznego. Hagen uznał że facet może się okazać pomocny przy budowie Bramy Czasu. Ekspedycję uzupełniam trzydziestoma kilkoma Tanami i złotoobręczowymi uzbrojonymi po zęby. Te samoloty to klejnoty rodzinne moja droga. Niezależnie od projektu Bramy Czasu muszę je dostać żeby pokrzyżować plany Marcowi i Firvulagom. Mogłabyś pomóc wyprawie. ELŻBIETA: Badać trasę? AIKEN: Przede wszystkim. Ludzie z Darask twierdzą że nikt nie zna terytorium na wschód od prowincji nadmorskich. Na północy leży Famorel. Ekspedycja chce za wszelką cenę uniknąć spotkania z wojskiem Mimee. Gdybyś tropiła wrogów wskazywała najszybsze szlaki dla ATV wielu osobom uratowałabyś życie. ELŻBIETA: Oczywiście. Z chęcią. AIKEN: [Ulga.] Obawiałem się że to może być wbrew którejś z twoich cholernych zasad. ELŻBIETA: Nie mogę ci pomagać w działaniach agresywnych Aikenie. W tym wypadku zdobycie samolotów może zapobiec wojnie. AIKEN: Lepiej żeby tak się stało. ELŻBIETA: Od razu zaczniesz pracę nad urządzeniem Guderiana? AIKEN: Alberonn i Lady Morna-Ia szukają techników i specjalistów. Personel zgromadzą w Goriah. Szkoda że nie mogę ukryć się z projektem w miejscu którego Marc nie potrafiłby znaleźć. Z drugiej strony nie chciałbym stracić Hagena z oczu. Wśród tych smarkaczy wygląda jak sir Galahad. Poza tym idzie nam świetnie. ELŻBIETA: Naprawdę sądzisz że zbudowanie generatora pola tau jest możliwe? AIKEN: Amerykanie przywieźli ze sobą mnóstwo sprzętu. Wiele przydatnych rzeczy znajdziemy pewnie w składzie Goriah który Kuhal i Celo już oczyścili. Kończą teraz inwentaryzację. Najtrudniej będzie zdobyć pewien metal ziem rzadkich. Hagen twierdzi że musimy go poszukać w Fennoskandii. Nawet z powietrza piekielnie trudno będzie znaleźć rudę. Żaden z Tanów nie zna północnych krain. ELŻBIETA: Możesz pozyskać pomoc Sugolla. AIKEN: ? ELŻBIETA: Wielu jego poddanych mieszkało w tamtym regionie przed połączeniem się Wyjców. Niektórzy może jeszcze tam zostali. Wiem, że wielu mutantów było zapalonymi górnikami którzy wydobywali klejnoty i cenne metale. Jeśli powiesz im czego potrzebujesz może ułatwią poszukiwania. AIKEN: Świetny pomysł. Porozmawiam z Sugollem naplotę bajeczek... ELŻBIETA: Powiedz mu prawdę. Całą. AIKEN: Chyba nie sądzisz że on... o mój Boże nie! ELŻBIETA: Wszyscy miłujący pokój mieszkańcy Wielobarwnego Kraju muszą się dowiedzieć o Bramie Czasu. Niech mają wybór. AIKEN: [Śmiech.] Kobieto! Już to widzę. Dziesięć tysięcy goblinów wysypujących się z Bramy Czasu w dwudzieste drugie stulecie! Przybywają sąsiedzi! Środowisko musiałoby znaleźć jakąś wolną planetę. ELŻBIETA: Mógłbyś zostać ich przywódcą. AIKEN: A kto powiedział że wracam? ELŻBIETA: A nie? Uznałam to za oczywiste. AIKEN: Mów za siebie kochanie. Projekt budowy bramy to długofalowe przedsięwzięcie i niepewny rezultat. Jest mnóstwo innych kłopotów które mi dostarczają rozrywki. Na przykład odzyskanie zdrowia psychicznego i mocy zanim ten przeklęty Abaddon wyląduje w Europie. ELŻBIETA: Aikenie... Myślałam że wiesz o skokach Marka. [Obraz.] Zjawił się tutaj. Na Czarnej Turni. Jeszcze nie kontroluje w pełni tej umiejętności ale niedługo będzie potrafił się teleportować do każdego miejsca na świecie. AIKEN: Więc Hagen mówił prawdę. Miałem nadzieję że się myli. Że Marc dokonał tylko wyrafinowanej bilokacji dzięki wzmocnionym ultrazmysłom i kreatywności. ELŻBIETA: Zmaterializował się w moim górskim domu. AIKEN: Jezu! Groził ci? ELŻBIETA: Nie. AIKEN: Mogę ci dać generator sigma. Hagen uważa że Marc nie będzie w stanie przeniknąć przez pole siłowe. ELŻBIETA: Dziękuję ale nie. Muszę załatwić sprawę z Markiem na swój sposób. AIKEN: Masz sposób? Doskonale! Szkoda że nie mogę powiedzieć tego samego. Podczas narad ukrywaliśmy się pod wielkim SR-35 Hagena żeby Marc nie mógł nas podejrzeć ani przyłączyć się do towarzystwa. Skorzystam z niego także w Goriah ochraniając projekt Guderiana. Lecz król nie może stale żyć w cholernym srebrnym akwarium. Kiedy Marc nabierze wprawy da się nam we znaki. Boję się moja droga. Kiedy on się dowie o projekcie bramy będzie mnie próbował zabić... i może mu się udać. ELŻBIETA: Jest znacznie słabszy niż kiedyś. Felicja zraniła jego ciało i mózg. AIKEN: Tak mówią Hagen i Cloud. Lecz nie wiedzą o ile zmniejszyła się jego moc. Nawet jeśli o dziewięćdziesiąt procent to i tak wystarczy na mnie w obecnym stanie! Nie wspominając o pomocy którą Marc uzyska od nich. ELŻBIETA: [Troska.] Od nich? Chyba nie mówisz o dzieciach Remillarda i ich przyjaciołach ani o starych Rebeliantach... AIKEN: [Cichy śmiech.] ELŻBIETA: Twój stan się nie poprawił? AIKEN: Tracę grunt. ELŻBIETA: Symptomy? AIKEN: Nie spałem od walki z Nodonnem. Dziesięć strasznych dni. Ledwo mogę latać nie mówiąc o noszeniu kogokolwiek. Kreatywność znikoma z wyjątkiem tworzenia iluzji. Niemal utraciłem zdolność do korekcji. Potrafię jeszcze zniewalać. (Jakbyś sama o tym nie wiedziała!) Mogę porozumiewać się na odległość choć z wielkim trudem. ELŻBIETA: Nigdy bym tego nie poznała. Masz bardzo zwodniczą psychopowierzchowność. AIKEN: [Rozpacz i zmęczenie.] Masz na myśli droga pani że jestem oszustem. To mój ostatni bastion. Jeśli szybko nie otrzymam pomocy stanę się do czasu Rozejmu kompletnym pomyleńcem. ELŻBIETA: Och Aikenie. AIKEN: Jestem gotowy. Powiedz słowo a zjawię się. ELŻBIETA: Na Czarnej Turni? AIKEN: Chyba że nauczyłaś się leczyć na odległość. ATV opuszczą Calamosk za godzinę. Dwa dni zabierze nam dotarcie do rozgałęzienia dróg pod Amalizan gdzie nastąpi spotkanie z Bleynem i oddzielenie się ekspedycji alpejskiej. Czarna Turnia leży w odległości zaledwie ośmiu kilometrów stamtąd. Myślę że starczy mi sił. Umówmy się wieczorem piątego września. ELŻBIETA: Aikenie spodziewam się powrotu Marca. Nie byłbyś tutaj bezpieczny. Nawet mając ekran sigma. On nie powinien... nie odważę się... AIKEN: [Gniew + strach.] Może sądzisz że żartuję na temat swojego mentalnego stanu! Otóż nie. W ciągu dnia kiedy mam dużo zajęć nie jest jeszcze tak źle. Lecz nocami jest coraz gorzej. Tracę kontrolę nad nimi. Robią wszystko żeby sobie ze mnie ostatni raz zażartować. Umrę haniebnie! ELŻBIETA: Nie rozumiem. Podobno doświadczasz halucynacji oraz metapsychicznego osłabienia i bólu? AIKEN: To nie jest złudzenie! To dzieje się naprawdę [obraz] i jest tak groteskowe że się wstydzę to niemożliwe [obraz] oni nie żyją nie mogą tego robić [obraz] przez nich puchnę płonę tracę energię [obraz] nieważne czy to realne najważniejsze że mnie wykańcza. ELŻBIETO POMÓŻ MI!! [Wyjątkowo obsceniczne obrazy nagle zniknęły.] ELŻBIETA: Tak. Oczywiście że pomogę. Przylecę do ciebie. AIKEN: Przylecisz? ELŻBIETA: Spokojnie kochany. Przylecę. Minanonn mnie przyniesie a także Dionketa i Creyna. Pomożemy ci. AIKEN: Sama. Przybądź sama. (Nikt nie może wiedzieć! Nikt nie może wiedzieć!) ELŻBIETA: Będę potrzebowała pomocy jak wtedy nad Rio Geni! po bitwie z Felicją. Zaufaj mi. AIKEN: Naprawdę się zjawisz? ELŻBIETA: Tak. Posłuchaj mnie teraz. Musimy znaleźć bezpieczne miejsce. Nie będziemy używali pola siłowego które jest jak latarnia morska dla dobrego jasnosłyszącego. Marc nie może nic podejrzewać. AIKEN: (Nikt nie może wiedzieć! Zwłaszcza on! Upokorzenie! Ośmieszenie! To wszystko jest jak dowcip zrobiony żartownisiowi!) ELŻBIETA: Są ważniejsze powody żeby zachować dyskrecję. Zbuduję fundamenty dla twojej reintegracji. Ty dokonasz reszty. AIKEN: Nie wyleczysz mnie do końca? ELŻBIETA: Uwolnię cię od przykrych objawów a wtedy sam będziesz mógł odzyskać metafunkcje. Wyzdrowiejesz tak samo jak po Rio Genil. Chyba nie chcesz żeby wrogowie dowiedzieli się o twojej słabości. AIKEN: (Nikt nie może się dowiedzieć o tej hańbie.) ELŻBIETA: Posłuchaj. Minanonn mówi że dogodne miejsce znajduje się dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od skrzyżowania szlaków. [Obraz.] To jaskinia opuszczona wieki temu kiedy Mały Lud wywędrował z południowej Francji. AIKEN: Tak. Widzę. Chcesz się tam ze mną spotkać? ELŻBIETA: Czekaj tam na mnie piątego przed zachodem słońca. Marc wykonuje skoki nocą żeby zminimalizować wpływ słońca na pole ipsilon. AIKEN: Oni też atakują nocami. Nawet jeśli śpię pod sigmą. ELŻBIETA: Wkrótce wydobrzejesz. AIKEN: Jesteś pewna? ELŻBIETA: Nie nie jestem. To czego dokonałeś jest bez precedensu. Lecz zrobię co w mojej mocy żeby ci pomóc. AIKEN: Proszę. Proszę. Spróbuj. Och Elżbieto oni są tacy straszni tacy potężni. Zniewalają mnie i karzą za to że ich wykorzystałem. Nienawidzę ich. Nie wiedziałem że tak się stanie nie przypuszczałem nie zastanawiałem się... ELŻBIETA: Powiedz sobie że to tylko złudzenie. Sen a nie rzeczywistość. AIKEN: A więc to się nie dzieje naprawdę z moim ciałem? ELŻBIETA: Nie kochany. Uspokój się. Czekaj na mnie w jaskini. Wszystko będzie dobrze. (Mam nadzieję.) AIKEN: Tak. Sam sobie to powtarzałem. ELŻBIETA: Do widzenia Aikenie. (Do widzenia biedny półbogu biedny nieokiełznany Loki biedny głupi Priapie biedny Mentu--Ra biedny Ityfallikosie. Teraz oboje wiemy jaką straszną rzeczą jest żyć w micie z naszego własnego wyboru.) Burza rozszalała się tuż po tym, jak Minanonn przeniósł Elżbietę, Dionketa i Creyna nad Wielką Południową Drogę. Chmury tworzyły długi wał od Zatoki Lwów po ciemny zachodni horyzont. Były białe u góry i fioletowe od spodu, zabarwione miedzianymi smugami na zachodnich krańcach, gdzie dąsało się gasnące słońce. Błyskawice przeszywały powietrze, a towarzyszył im stały głuchy łoskot piorunów. - Nie martw się - uspokoił Elżbietę były Mistrz Bojów. - Będziemy w jaskini przed deszczem. - Tak czy inaczej, burza oznacza koniec tego potwornego upału - odparła. - Naprawdę tak cię zmęczył? - spytał Dionket zaskoczony. - Dla mnie był przyjemny. Przypominał mi Duat. Choć przydałoby się trochę więcej wilgotności, żebym się poczuł jak w domu. - Wy, Pierwsi Przybysze! - mruknął Creyn rozbawiony. - Tęsknicie za piekłem przodków. - Nonsens, chłopcze - odparł Minanonn. - Duat była znacznie przyjemniejsza niż ta planeta. Lekka mgiełka łagodziła blask słońca, nie występowały susze trwające dużą część roku i potopy przez resztę czasu. Na Duat deszcze padały równomiernie w ciągu całego roku i rzadko bywało zimno, nawet w aphelium. - On mówi oczywiście o ziemiach Tanów - wyjaśnił Dionket. - Mieszkaliśmy w okolicach równika, a Firvulagowie na biegunach, gdzie są wysokie góry. Upiorna kraina. Ciągle jest zima. - Nie ma pór roku? - spytała Elżbieta. - Nie takie, o których by warto mówić - odparł Lord Uzdrawiacz. - Oś naszej planety ma minimalne nachylenie. - To sztywny świat - zauważył Creyn - i takie ludy zrodził. Na szczęście planety skolonizowane przez Duat okazały się bardziej elastyczne. One stworzyły pokojową galaktyczną federację, która odrzuciła próbę zaprowadzenia od nowa starej religii wojny przez Duat. - Brede uczyła mnie trochę o waszej historii - powiedziała Elżbieta, spoglądając na groźne chmury burzowe. - Czy kolonie Duat jako jedyne w waszej galaktyce odbywały podróże kosmiczne? - Tak - odparł Dionket - ale były jeszcze Statki. - Statki. - W głosie Elżbiety brzmiało zdumienie. - Są nieprawdopodobne. Brede pokazała mi szklany model. Jak mogły w próżni wyewoluować inteligentne formy życia? - Próżnia nie istnieje - stwierdził Lord Uzdrawiacz. - Przestrzeń między gwiazdami jest wypełniona materią i energią. Wszystkie molekuły organiczne niezbędne do powstania życia są obecne w chmurach pyłu, który dryfuje przez galaktyki. Również przez tę tutaj, która jest siostrą Duat. Elżbieta milczała. Powietrze zrobiło się nienaturalnie przejrzyste. Nawet bez wytężania ultrawzroku mogłaby dojrzeć każdy liść na drzewach dżungli, każde źdźbło suchej trawy między koleinami pylistej drogi, każdy kamyk, pasikonika i posłonka na spieczonej ziemi. - W Środowisku siedemset osiemdziesiąt cztery planety zamieszkiwali ludzie - odezwała się w końcu - łączenie ze Starą Ziemią. Ile kolonii liczyła Duat? - Ponad jedenaście tysięcy czterysta - odparł Dionket. - Nawet po Galaktycznej Wojnie Domowej populacja sięgała stu piętnastu miliardów. - Połowa Środowiska - zadumała się Elżbieta - więcej niż potrzeba do sprzężenia Galaktycznego Umysłu, gdybyście nie zabrnęli w ślepy zaułek złotych obręczy. - Ty tak twierdzisz. - Mam prosty umysł - oświadczył szorstko Minanonn. - Nadaje się do wykonywania zadań wymagających raczej siły niż subtelności. Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia wyjaśnisz mi dokładnie, czym jest owo „sprzężenie" i czego brakuje nam, Tanom! Frakcja Pokojowa stanowi wspólnotę, która dodaje otuchy i stymuluje. Czy wasza Jedność jest dużo wspanialsza? - Może sam się o tym przekonasz - powiedziała Elżbieta słabo. W jej umyśle uformował się obraz, na widok którego trzej egzoci gwałtownie zaczerpnęli powietrza. - Brama Czasu do Środowiska? - spytał Dionket z niedowierzaniem. - Moglibyśmy przez nią przejść? - wykrzyknął Minanonn. - Jeśli uda się zbudować urządzenie i jego działanie nie będzie stanowiło zagrożenia dla Środowiska, wszyscy ludzie dobrej woli z Wielobarwnego Kraju będą mieli wybór - oświadczyła Elżbieta. - Wiecie, jaka byłam sceptyczna, gdy Brede nazwała mnie „najważniejszą kobietą na świecie". Ostatnio zastanawiałam się nad rolą strażniczki Bramy Czasu. Z pewnością miałoby to więcej sensu niż nadzorowanie hord barbarzyńców i malkontentów wygnanych ze Środowiska. - Wróciłabyś? - spytał Creyn. - Zabierając nas? - Wydaje mi się, że powinnam - odparła, lecz w jej głosie pobrzmiewał ton niepewności. - Kiedy będziesz wiedziała na pewno? - zapytał Creyn. - Jeszcze za wcześnie o tym myśleć. Wiele rzeczy może pójść źle. Brama może się nie otworzyć, może wybuchnąć Nocna Wojna, jeśli Aiken nie odzyska mentalnej siły. - Zbliżamy się do obozu - oznajmił Minanonn. - Uczyń nas niewidzialnymi, Lordzie Uzdrawiaczu. - Zrobione - zameldował Dionket. Przelecieli nad połacią prerii między dwoma strumieniami. Tu i ówdzie rosły zagajniki srebrnych topól i jesionów. Pojazdy terenowe Amerykanów stały zaparkowane w ciasnym kręgu, otoczone przez niedbałe skupisko tańskich namiotów i grupę spętanych chalików. - Widzę, że przybyło już wojsko Bleyna - zauważył Minanonn. - Wyczuwasz obecność króla? - spytał Elżbietę. Wielka Mistrzyni wytężyła ultrawzrok. - Już wyruszył. Chcecie zbliżenie? Kiedy trzej Tanowie wyrazili zgodę, pokazała im grupkę zebraną w dużym namiocie jadalnym. Jedzono właśnie kolację. Dwa długie stoły oddzielono od pozostałych wyraźną metapsychiczną kurtyną. U szczytu jednego z nich siedział silnej budowy mężczyzna około trzydziestki, który z nachmurzoną miną słuchał szczuplejszego towarzysza o lisiej twarzy. - Hagen Remillard - wyjaśniła Elżbieta. - Z wyjątkiem ciemnoblond włosów i nieco niższego wzrostu wykazuje spore fizyczne podobieństwo do ojca. Podobieństwo mentalne nie jest duże. Pokazała im również Cloud, która siedziała przy drugim stole, a potem pozostałych dwudziestu siedmiu dorosłych i pięcioro dzieci. - Wszyscy są tacy młodzi - stwierdził Creyn. - Czy ich umysły są wyjątkowe? - Na razie wiem o nich bardzo niewiele, wyjąwszy to, co Aiken opowiadał mi o Remillardach. Jeśli chodzi o ich metazdolności, są w pełni czynni, lecz nie najlepiej wyszkoleni przez rodziców i innych eks-rebeliantów. Zważywszy na dziedzictwo, prawdopodobnie mają liczne talenty. Możliwe, że większość jest dość groźna. Nie zapominajmy, że pomogli Felicji otworzyć Gibraltar. - I utopić tysiące ludzi - dodał Minanonn bezbarwnym tonem. Egzoci przyjrzeli się niewinnie wyglądającym ludziom. Młody czarnoskóry mężczyzna siedzący przy stole Cloud zabawiał towarzystwo śmieszną historyjką. Rodzice wycierali umazane brody dzieci i upominali za naruszenia etykiety. Towarzysze drażnili się z pulchną brunetką, która wzięła dwa kawałki tortu. - I ta wasza Jedność jest dla nich tak cennym celem, że nawet najstraszniejsze środki wydają się usprawiedliwione? - rzucił Dionket. - Ich wychowanie trudno uznać za idealne z etycznego punktu widzenia - odparła Elżbieta. - Jeśli my jesteśmy barbarzyńcami - mruknął Minanonn - kim są oni? - Dziećmi - powiedziała Elżbieta. - Dorosłymi dziećmi. - A twoje Środowisko? - włączył się Dionket. - Przywita chętnie tych młodych masowych morderców? - Przyjmie każdy umysł przygotowany do szukania dojrzałości, co jest zawsze bardzo bolesnym procesem, lecz stwarza wiele okazji do pokuty. Środowisko będzie wiedziało, kto stara się szczerze, a kto nie. Nie można oszukać Jedności... już nie. Obozowisko zostało za nimi. Lecieli teraz nad wzgórzami porośniętymi gęstym lasem. Na zachodzie niebo zrobiło się zupełnie ciemne. Rozjaśniały je tylko błyskawice. Grzmoty zmieniły się z pomruku w równomierny łoskot akcentowany od czasu do czasu silniejszym hukiem. Nieregularne podmuchy wiatru targały wierzchołkami drzew. Minanonn wskazał przed siebie i powiększył obraz. - Jaskinia znajduje się w zboczu tamtego wzgórza. Wejście jest dobrze ukryte. Opadli nad dziko kołyszącą się dżunglę i wylądowali na zboczu, gdzie po omszałych skałach płynął strumyk, a z ogromnych gumowców zwisały splątane liany. Szczelina w skale nie rzucała się w oczy. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że piękny czarno-żółty pająk zamknął wejście pajęczyną niczym kratą. Heretyk podniósł stworzenie PK i wypuścił w podszycie. - Królewski strażnik - rzucił z chłodnym uśmiechem. - Zauważcie, że przybyliśmy przed deszczem. Weszli do komory, która wyglądała na ślepą. Była zasłana kamieniami i suchymi liśćmi. Minanonn poprowadził ich pewnie. Skręcili ostro w ciemność. Przewodnik uniósł dwa palce i zapalił stały żółty płomień, oświetlając drogę do krętego korytarza tak wąskiego i niskiego, że Tanowie musieli się poruszać w niewygodnym przysiadzie. Dalej tunel zrobił się szerszy. Jego ściany lśniły wilgocią. Powietrze falowało w złowrogim rytmie i niosło metaliczno-cebulowy zapach. W końcu dotarli do ślepej uliczki. Ciemna skała była mocno pożyłkowana czerwonymi i pomarańczowymi minerałami. W ścianie znajdowały się drzwi z butwiejącego drewna. Na zmatowiałej płytce umocowanej tak nisko, by mogły ją odczytać gnomie oczy, widniały wyblakłe napisy w języku Firvulagów. Minanonn musiał się pochylić. - Rtęciowa Jaskinia - przetłumaczył. - To jest to miejsce. - Czujnie przekrzywił głowę. - Słuchajcie! Wtężyli metasłuch, ale wyglądało na to, że za przegniłymi deskami panuje pustka. Jedynymi dźwiękami było kapanie wody i chrzęst kamieni. Minanonn zgasił metapsychiczną pochodnię i położył dłoń na zasuwie. Przez szpary między deskami przedostawał się migotliwy blask. - Uważaj, Bracie Zniewalaczu - ostrzegł Dionket. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Ujrzeli płaskie schody prowadzące w dół do komory z kolumnami wykutej w litej skale. Pośrodku znajdowało się zagłębienie, które wyglądało jak wyłożone lustrem o powierzchni co najmniej pięciu metrów kwadratowych. Z niszy po prawej stronie sączyło się światło, rzucając cień na pustą szarą ścianę. Cień potwora. Chwiał się w przód i w tył, tak że jego rozmiary stale się zmieniały i trudno było ocenić prawdziwą wielkość. Cień był ogromny. Ciało humanoidalne, lecz groteskowe, z opasłym brzuszyskiem, wystającymi pośladkami i nieproporcjonalnie chudymi nogami. Potwór miał ogromne piersi ze sterczącymi brodawkami i długie ręce. Z szerokich barków wyrastały trzy wydłużone szyje, które splatały się jak ciała pytonów. Głowy były słabiej zarysowane. Jedna wyglądała na ptasią, druga na lwią, a trzecia - gadzią z licznymi kłami i rozwidlonym językiem. - Wielka Bogini! - szepnął Creyn. - Co to może być? To nie jest Firvulag ani Wyjęć. Wyczulibyśmy ich aurę. Co robi ten stwór? Na Tanę, czy to monstrualny ogon? - Nie - powiedział Dionket. - To nie jest ogon. Z trzech gardeł wydobył się cichy zwierzęcy krzyk i seria chrząknięć do rytmu wijącego się cielska. Dźwięk narastał, w miarę jak zniekształcenia się pogłębiały. Z dolnej części tułowia wyrosło coś podobnego do kolumny, sztywne niczym pień drzewa i niemal trzy razy grubsze od nóg. Istota zachwiała się, tracąc równowagę, a rzecz urosła na wysokość ramion i wyżej, pulsując. Pajęcze ręce bezskutecznie próbowały ją podtrzymać, grzbiet wyginał się w łuk, a trzy głowy okręcały się i wyły w demonicznym trio. Kolana ugięły się, a potwór odchylił do tyłu, poruszając biodrami. Piersi sterczały ku sufitowi jaskini, podobnie jak gigantyczny członek, który wydawał się dłuższy niż całe ciało. Zwierzęce krzyki stały się ogłuszające i po chwili buchnęło oślepiające białe światło. Zamierający trzytonowy jęk odbił się echem od kolumn. Cień zniknął. W jaskini zapadła ciemność i tylko nierówna złota poświata emanowała z tego samego źródła co wcześniej jasny blask. - Chimera - powiedziała Elżbieta cicho. - Chodźcie. Zbiegła po schodach. Uważaj! krzyknął mentalnie Minanonn i rozpostarł przed nią mentalny ekran. Lecz ona się odwróciła i potrząsnęła głową. Zniewalacz opuścił barierę. Trzej Tanowie skupili się, żeby utworzyć kordon ochronny wokół Elżbiety, która ruszyła szybko przez jaskinię obok zanurzonego lustra i weszła do niszy. Gdyby nie ich kroki, panowałaby zupełna cisza. Eter był pusty. W bocznej komorze ujrzeli stojącą na podłodze lampę zapalaną mentalnie i wysadzaną klejnotami. Dogasała jak gasnące węgielki. Obok niej leżał Aiken Drum. Jego ciało wyglądało normalnie, podobnie jak twarz zwrócona w ich stronę. Oczy miał otwarte i oddychał przez usta. Miał na sobie złoty strój przeciwdeszczowy. Materiał popękał na szwach i pomiędzy strzępami prześwitywała blada skóra. Elżbieta uklękła, podniosła kaptur i dotknęła policzka Aikena. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech. - Przyszłaś - wyszeptał. - Teraz wszystko będzie dobrze. Aiken śnił. Stał na lustrze, które sięgało od horyzontu po horyzont, a nad nim znajdowało się roziskrzone nocne niebo z Drogą Mleczną widzianą z jego rodzinnej Dalriady. Gdy spojrzał w dół, ujrzał odbite gwiazdy, własne nagie ciało i zdziwioną twarz, a zerknąwszy przez ramię... Rozejrzał się z okrzykiem przerażenia. Nic. Nikogo. Lecz w dole nadal byli ci dwoje, srodzy, z wyrazem dezaprobaty na twarzach. Mężczyzna i kobieta, których nigdy wcześniej nie widział. On ciemnowłosy, o żywych czarnych oczach, wydatnym nosie i ustach zaciśniętych w wąską kreskę. Ona z ciemnorudymi kręconymi włosami, o drobnych regularnych rysach, zbyt surowych, by uznać je za piękne. - Gdzie byliście? - zapytał z wyrzutem. Spojrzeli po sobie, a potem na niego z nikłymi uśmiechami i zniknęli. Wezbrała w nim gorycz. Usłyszał pisk jakiegoś małego stworzenia, drwiące rymowanki wyśpiewywane przez dzieci i jego dorosły potężny głos wykrzykujący sprośności. Lustro, na którym stał, falowało jak rtęć, stawało się płynne. Utonął w nim i znalazł się w całkiem zwyczajnej okolicy: krótka trawa z nielicznymi kwiatami, skraj lasu o rzut kamieniem... Zatrzymał się i podniósł kamień. Na białej powierzchni widniał napis: Nie było mnie, pojawiłem się. Byłem, nie ma mnie. To wszystko. Kto powie więcej, ten skłamie. Nie będzie mnie. Na pół ukryty w trawie leżał cały rządek kamieni. Podniósł następny, ale tym razem nie znalazł słów. Zawahał się, odłożył oba na miejsce i z niepokojem przyjrzał się linii. Zdawała się wytyczać granicę, której przekroczenie mogło okazać się bardzo niebezpieczne. Patrząc w ziemię odkrył, że ma na nogach swoje stare złote buty ze schowkami, a na sobie kombinezon z wieloma kieszeniami, z których każda zawierała jakiś użyteczny przedmiot dla roztropnego podróżnika. - Dlaczego nie, do diabła? - zapytał samego siebie zuchwale i odzyskawszy pewność siebie, przekroczył granicę. Płynął ratując życie. Słona woda wypełniała mu usta i nos. Rozpaczliwie zdążał w górę ku zielonemu światłu, które stopniowo stawało się złote. Wreszcie wychynął na powierzchnię, kaszląc i dławiąc się. Był bardzo słaby i wiedział, że w każdej chwili znowu może zacząć tonąć. Coś unosiło się obok niego na wodzie, zbliżało do niego. Zobaczył, że to kocioł, szalupa ratunkowa. Słabo bijąc wodę rękami i nogami, przepłynął kilka metrów. Sięgnął do uchwytów naczynia. Ze środka wyskoczył smok i rzucił się na niego. Kły o włos minęły macającą rękę. Kropla jadu trafiła go w lewe oko. Krzyknął z bólu i osunął się do wody. Pieczenie natychmiast ustało. Rozluźnił się i zaczął się pogrążać w ciepłych falach... które oznaczały śmierć. Nie! krzyknął. Znowu poczuł ból. Furia dodała mu sił. Znowu wyskoczył na powierzchnię i stwierdził, że obok niego dryfuje złoty Kral. Tym razem, kiedy Mercy zaatakowała go z otwartą paszczą, chwycił smoczą szyję i ścisnął. Uderzał gadzim łbem o brzeg kotła, aż stwór znieruchomiał zakrwawiony. Sam wdrapał się do środka, nareszcie bezpieczny. Wiedźma Mayvar pochyliła się nad nim i pocałowała wypalone oko, uzdrawiając je. Potem wzięła go na kolana i zaczęła kołysać. Dziecko przytuliło się, zadowolone i najedzone, i zasnęło. Znajdował się na roziskrzonej solnej równinie, zamknięty w połyskującej złotej zbroi. Przeciwnika nigdzie nie było widać. Tchórz! Gdzie się ukrywa? Dlaczego nie wychodzi i nie walczy? Chwycił fotonową Włócznię i przeszukał oślepiającą równinę zmrużonymi oczami. Spojrzał w słońce. W jego stronę pędził jakiś cień. Złoty orzeł spadł na niego z wysuniętymi pazurami, celując w twarz. A on miał wizjer otwarty. Krzyknął, kiedy pazury rozorały mu prawe oko. Upadł ciężko na plecy, słysząc triumfalny krzyk ptaka. Krew trysnęła strumieniem. Niebo było czerwone, a słońce bezlitosne. Wiedział, że będzie leżał na pół oślepiony i spieczony, aż umrze z wycieńczenia. Orzeł krążył wysoko poza jego zasięgiem, a on smażył się w zbroi, bezradny. Pozostała mu jednak Włócznia. Ostatkiem sił uniósł szklaną lance, ustawił na pełną moc i wystrzelił prosto w twarz słońca. Światło pochłonęło światło. Patriarchalny ptak runął z nieba, które nagle przybrało kolor indygo. Kiedy uderzył w ziemię, przemienił się w mężczyznę w zmatowiałej szklanej zbroi, dzierżącego złamany Miecz. W agonii Aiken podpełzł do nieruchomej postaci Mistrza Bojów, czując, że jego własne życie uchodzi przez rozorany oczodół. Wyciągnął drżącą rękę do pękniętego hełmu wroga i otworzył. Ujrzał twarz Steina Olesona. Poczuł, że kręci mu się w głowie, i zwalił się na pierś tytanicznego rycerza. Serce pod szklaną zbroją z herbową tarczą słoneczną jeszcze biło. Zdumiony Aiken dźwignął się, odzyskawszy siły. Zobaczył, że gigant się uśmiecha, unosi dłoń w rękawicy i ofiarowuje złamany Miecz w geście poddania. Aiken przyjął go i poczuł, że wraca w niego życie, a wzrok się wyostrza. Pochylił się nad umierającym mężczyzną i pocałował go w usta. W lustrze panowała głęboka noc. Z rtęciowej sadzawki wyszedł trzygłowy hermafrodyta, gramoląc się na brzeg. Już nie był przerażającym monstrum. Choć nadal miał cechy męskie i żeńskie, deformacje zniknęły, a kończyny odzyskały właściwe kształty i proporcje. Stanął w świetle gwiazd, wysoki i pełen wdzięku. Centralna lwia głowa była wyprostowana i dumna, smocza i orla skierowane w jej stronę i lekko przechylone. W blasku gwiazdozbioru Strzelca odbicie chimery ciągnęło się przez całą sadzawkę rtęci. Aiken stwierdził, że to jego odbicie. - Co to oznacza? - krzyknął z rozdrażnieniem. - Narodziłeś się - odparła Elżbieta. Zastanawiał się przez chwilę. - Na Dalriadzie uznali mnie za psychopatę. - Byłeś nim. Cierpiąca dusza. Niekompletna. Byłeś słaby, kaleki, przegrany, a jednocześnie inteligentny, czarujący i skrajnie egocentryczny. Nie potrafiłeś nikogo kochać oprócz siebie samego, choć udawałeś uczucie, kiedy ci to odpowiadało. - Chcieli mnie zamknąć... albo zabić? - Stanowiłeś zagrożenie dla społeczeństwa. Uratowałeś się przybywając tutaj. Srebrna obręcz skanalizowała chorą energię psychiczną. Nabrałeś pewności siebie i zacząłeś się zmieniać, gdy stwierdziłeś, że masz prawdziwą moc. - W Środowisku to byłoby niemożliwe. - Nie pasowałeś do niego. Wielobarwny Kraj jest prostszym światem. Tutaj byłeś zdolny nawet pokochać. I odważyłeś się na to dwukrotnie. Osiągnąłeś coś w rodzaju mentalnej integracji. Lecz to nie wystarczyło. Nie tobie! Ciągnęło cię do Mercy, a jednocześnie pragnąłeś rzucić wyzwanie Nodonnowi. Chciałeś być kimś więcej niż potężnym, szczęśliwym człowiekiem. Chciałeś zostać Królem. Dlatego zafascynowały cię dwa niezwykłe umysły. Wchłonąłeś je, bo uważałeś, że czegoś ci brakuje, by zaspokoić ambicje. - Oszukałem ich skutecznie! - Tak. Lecz nie mogłeś oszukać siebie. Przypomnij sobie iluzoryczne ciała, które przybierałeś: motyla, ważki, kozodoja, złotego sokoła. Każde następne coraz silniejsze, ale nadal skrzydlate, nieuchwytne. Byłeś fałszywym królem, nie arystokratą. - Kutasem-złamasem. - Miałeś ambicję rządzenia światem. Dlatego dokonałeś wyczynu przekraczającego wszelkie wyobrażenie. Mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa przejąłeś metafunkcje, które mogły ci pomóc w królowaniu. Byłeś jak człowiek, który mieszka w pięknym dużym domu, ale nigdy nie przestaje marzyć o pałacu. Pewnego dnia marzenie się spełnia. Zostają dostarczone wszystkie materiały budowlane... - Grzebiąc oryginalny dom! Rozumiem. - Prawie samodzielnie dokonałeś korekcji. Dionket, Creyn i ja pomogliśmy ci - ja kierowałam, oni mnie wspierali - ale psychiczna dojrzałość, która stanowi teraz solidny fundament, jest twoim dziełem. Pałac wprawdzie nie jest ukończony, ale masz plany budowy i środki, żeby stworzyć harmonijną całość. - Jak długo to potrwa? - Może całe lata, a może chwilę. - Lepiej módl się o to ostatnie, kochanie, dla dobra nas wszystkich! Jeszcze jednej rzeczy nie rozumiem. Skąd lew? - Będziesz sam musiał znaleźć odpowiedź, Aikenie. To królewskie zwierzę, ale nie ma skrzydeł. Czasami zabija swoje młode, ale potrafi bronić dumy do śmierci. - Masz na myśli, że nadal mogę wszystko spieprzyć. - Jesteś człowiekiem, mój drogi, i staniesz przed wieloma wyborami. Z pewnością możesz przegrać. Archetyp oszusta to dziwna rzecz, nie występuje często. Może to i dobrze! Widzisz, Oszust to osoba, której jednocześnie się boimy i którą podziwiamy. Wiemy, że może nam zrobić brzydki kawał, ale ma dar rozśmieszania, który ułatwia znoszenie bólu życia. Taki człowiek bierze ten ból na siebie, jak powiedział kiedyś pewien wielki psycholog. Może dzięki tej uwadze zrozumiesz, co oznacza lew. Jeśli zaakceptujesz go jako integralną część swojej osobowości, przestaniesz być płochym Merkurym, który pędzi, dokąd mu przyjdzie ochota. Przestaniesz się śmiać i przyjmiesz na siebie ból w obronie dumy. Może nawet poświęcisz życie. - Ha! Niech hieny lepiej uważają! Elżbieta roześmiała się. - Mój drogi. Do boju, Hermesie Trismegistosie, potężny wodzu. - Możesz na to liczyć - odparł Król. Część I KONWERGENCJA ROZDZIAŁ PIERWSZY W ciągu pierwszych czterech lat wygnania panował na tyle silny duch optymizmu, że niektórzy osiedleńcy z Ocali zdecydowali się na dzieci i postawili na rozwój techniki. Wprawdzie nie musieli znosić niewygód, gdyż jako naukowcy, specjaliści wojskowi i planetarni administratorzy przywieźli ze sobą dużo nowoczesnych urządzeń. Mimo to mnożyły się osiągnięcia techniczne, gdyż Rebelianci starali się przekształcić wyspę w dom. Gdy wyleczyli się z mentalnych i fizycznych ran, zaczęli zdobywać umiejętności potrzebne osadnikom. W wypadku Waltera Saastamoinena wybór był przesądzony. Dawny zastępca dowódcy Gwiezdnej Floty Ragnara Gathena wziął się za rzemiosło swoich przodków: budowanie statków. Z pomocą byłego adiutanta Roya Marchanda i kilkunastu innych towarzyszy oraz danych z biblioteki komputerowej Walter zbudował siedemdziesięcioczterometrowy czteromasztowy żaglowiec, który stał się głównym frachtowcem kolonii, przewożącym wszystko od minerałów po konie z Antyli i obu Ameryk do pierwszej osady założonej nad zatoką Manchineel. Nazwał go Kyllikki na pamiątkę czarodziejki z fińskiego eposu i nadał mu kształt starych pacyficznych towarowców, ładownych lecz zgrabnych. Statek miał dziób klipra ozdobiony rzeźbą jasnowłosej czarodziejki, długi bukszpryt, rozległy pokład i rufę nawisającą. Maszty z pni wielkich długoliściastych sosen pochodzących z dziewiczych lasów Georgii wznosiły się trzydzieści pięć metrów nad pokładem z czarnego mahoniu i miały sportowe nachylenie. Kiedy przyszło do taklowania, towarzysze Waltera, pełni romantycznych wyobrażeń na temat legendarnych żaglowców, chcieli wyposażyć statek w pełen zestaw prostokątnych żagli. Główny szkutnik wykazał im, że rejowe ożaglowanie wymaga licznej załogi, sprawnej i odważnej, która będzie się wspinała po wantach i śmigała po rejach przy każdej pogodzie, nie wyłączając gwałtownych szkwałów i częstych huraganów, które nawiedzały wody Florydy. Żagle skośne, choć nie tak szybkie i widowiskowe, mogła obsługiwać z pokładu nawet banda nowicjuszy. Co więcej, można było zainstalować kołowroty do automatycznego wciągania, brasowania i refowania. Względy praktyczne i zdolności zniewalające Waltera zwyciężyły. Kyllikki stała się czteromasztowym szkunerem gaflowym obsługiwanym przez sześciosobową załogę. Kiedy uroki prostych urządzeń zbladły i Ocala przeżyła krótki rozwój wyrafinowanej techniki, Kyllikki zyskała silnik na baterie słoneczne, który napędzał parę chowanych wirników, podobnych do tych z terenowych pojazdów, które Rebelianci zabrali z sobą ze Środowiska. Szkuner pływał dużo, żeby zaspokoić popyt na egzotyczne surowce, służył nawet przez jakiś czas jako pływająca platforma wiertnicza i jako stacja pomp dla dużego koncentratora jonów. Lecz w miarę jak lata przechodziły w dekady, coraz więcej buntowników uważało gwiezdne poszukiwania Marca ze bezsensowne i powoli traciło ambicje. Kyllikki padła ofiarą ogólnego marazmu i zmieniła się w łódź wycieczkową dla znudzonych degeneratów. Ścigała wieloryby po zatoce Missisipi, woziła nostalgicznych poszukiwaczy rozrywek do plioceńskiej Nowej Anglii, ekspedycje nurków po Morzu Karaibskim, transportowała przedstawicieli dzikiej fauny do rezerwatu myśliwskiego na wyspie Zoo na Bermudach i brała udział w tragicznej wyprawie do wulkanu w Kostaryce. Wreszcie szkuner zabrał dużą grupę wygnańców i ich dorastających dzieci w epicką podróż na wyspy Antarktyki. Żona Waltera, Solange Forester, była jedną z dwudziestu paru osób, które postanowiły zakończyć życie w „czystej białej ciszy" południowego lodowca. Kiedy Walter wrócił na Florydę, sprezentował Kyllikki swojemu synowi Veikko i zaczął szukać pocieszenia w alkoholu. Lecz młody mężczyzna prawie nie korzystał z wielkiej zabawki i poczuł ulgę, kiedy Dzieci Rebelii w końcu postanowiły uciec z Ocali i Hagen rozkazał zatopić szkuner. Veikko zaprowadził statek do Sun Key Hole, naprawdę zamierzając go zostawić na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Lecz gdy pomyślał o ładunku wspomnień, o trosce, którą darzył Walter swoje dzieło w rzadkich chwilach trzeźwości, o ckliwych zapewnieniach ojca, że pewnego dnia się otrząśnie i zabierze wszystkich na wyprawę, przyprowadził statek z powrotem na Ocalę. Po wschodniej stronie zatoki Manchineel otworzył kurki spustowe, tak że Kyllikki legła miękko na koralowym piasku płycizny. Wysokie maszty poruszały się na małych falach. Z tego grobowca podniósł ją Marc Remillard, kazał naprawić i przygotować do pościgu. Ze wszystkich jednostek pływających, zatopionych lub nadal sprawnych, które składały się na małą flotę Ocali, tylko Kyllikki miała wystarczająco dużą ładownię, żeby pomieścić cerebroenergetyczny wzmacniacz Marca. Tak więc stanowiła kluczowy czynnik w jego planach, podobnie jak jej właściciel. Walter, brutalnie doprowadzony do normalnego stanu przez Jeffa Steinbrennera, płakał, po raz ostatni wypływając z zatoki Manchineel i kierując się w stronę zakazanego Wschodniego Przesmyku. Towarzysze byli poruszeni jego zachowaniem, które uznali za przejaw sentymentalizmu. Nie odważyli się mu przeszkadzać w takim memencie, wkraczając w jego umysł. Gdyby to zrobili, usłyszeliby okrzyk skierowany do młodego pokolenia znajdującego się po drugiej stronie Altantyku. Mimo za słabej mocy telepatycznej Walter musiał ich ostrzec, jednocześnie wysyłając gorzką naganę: Szkoda że nie starczyło wam odwagi żeby zatopić statek! Gdybyście zrobili to na co ja nie mogę się teraz zdobyć, wasze marzenie miałoby szansę się spełnić! Płyniemy za wami na Kyllikki. Powstrzymamy was przed otwarciem Bramy Czasu. Marc mówi że da się to zrobić pokojowo ale większość z nas obawia się najgorszego. Uciekaj Veikko! Weź ze sobą Irenę i innych. Ukryjcie się! Nadpływa Kyllikki która niesie śmierć. Mentalnej udręki kapitana nie zauważyło czterdzieści kilka osób znajdujących się na statku. Dla większości z nich pierwszy tydzień podróży był czasem wytchnienia i spokoju, szansą na odpoczynek po gorączkowych tygodniach przygotowań i ostatecznym wyrwaniu korzeni. Była to odpowiednia pora, żeby pozbyć się strachu i zdusić wątpliwości. Załoga uwijała się sprawdzając urządzenia, a pasażerowie drzemali na nasłonecznionych pokładach, wylegiwali się na rufie obserwując ryby, które wyskakiwały nad spieniony kilwater, albo siedzieli w jednym z bocianich gniazd pod kobaltowym niebem. W górze krążyły mewy, a rozwinięte żagle łopotały na słabej bryzie. W ciągu paru idyllicznych dni starzy zmęczeni Rebelianci próbowali oczyścić umysły z wszelkich myśli - zostawiając je Marcowi i dziesięciu magnatom, jego najbliższym przyjaciołom - i stopić się z rzeczą, która sprawiała wrażenie bardziej żywej od nich: dużym statkiem sunącym po migotliwym oceanie. Siódmego września, kiedy znajdowali się niewiele ponad czterysta kilometrów na południowy zachód od Bermudów, wiatr się wzmógł, a niebo zrobiło się ołowianoszare. Kyllikki mknęła ze zrefowanymi żaglami po coraz większych falach, a pasażerowie siedzieli pod pokładem, nie zwracając uwagi na zapewnienia Waltera, że nie zanosi się na prawdziwie brzydką pogodę, tylko na drobne tropikalne burze. Gdy mocno kołysało, a statek przedzierał się przez fale i cały drżał, przeważał nastrój przygnębienia. Potem nadeszły szkwały z piorunami i ludzie wpadli w rozdrażnienie. Kiedy słońce łaskawie zaświeciło, morze wzburzyło się od wielkich bałwanów przyprawiających o mdłości, a porywisty wiatr co chwilę zmieniał kierunek. Prologiem do prawdziwej katastrofy był sztorm, pozostałość po zamierającym huraganie. Po niebie gnały posępne chmury, a Kyllikki zanurzała się mocno, nierzadko przechylając niemal po relingi. Ci pasażerowie, którzy nie nabawili się choroby morskiej, wpadli w letarg albo rozdrażnienie z powodu zamknięcia, gwałtownego kołysania i dokuczliwego hałasu. Deski trzeszczały i jęczały, kołowroty zgrzytały, zmieniając ustawienie żagli, fale rozbijały się o kadłub, wiatr zawodził, silnik ryczał, włączany i wyłączany przez Ragnara i inżynierów, którzy naprawiali jakieś tajemnicze uszkodzenia, a maszty, reje i liny wibrowały setkami niemelodyjnych tonów. Wydawało się, że dawna magiczna łódź zmieniła się pod wpływem morza w pływającą izbę tortur. Paskudna pogoda trwała już czwarty dzień i barometr morale opadał do najniższego poziomu. Patricia Castellane siedziała sama w wielkim salonie, z którego wszyscy uciekli. Kolacja, gdyby ktoś miał na nią ochotę, musiałaby być improwizowana. Alonzo Jarrow i Charisse Buckma-ster leżeli złożeni chorobą morską, a nikt nie zgłosił się na ochotnika, żeby przejąć ich kulinarne obowiązki. Patricia doszła do wniosku, że nie jest głodna. Próbowała oglądać trójwymiarowego Latającego Holendra Webera, ale burzliwe kadencje tylko pogarszały jej samopoczucie. Włączyła więc lampy, skuliła się w fotelu z klasycznym dreszczowcem Desmonda Bagleya, sącząc gorący rum. Statek był mocno przechylony na prawą burtę, tak że bulaje po tej stronie znajdowały się pod wodą. Za grubym szkłem widać było wirującą, fosforyzującą pianę. Ten widok oraz kakofonia dźwięków podziałały hipnotycznie. Patricia zasnęła, lecz obudziła się raptownie, gdy ktoś chwycił ją za ramię i rozległ się naglący telepatyczny głos: Pat! Obudź się potrzebujemy twojej pomocy! Cordelia Warshaw wyglądała jak podstarzałe dziecko w o wiele za dużym dla niej, przemoczonym stroju sztormowym. Obok stał Steve Vanier, dawny analityk, a obecnie drugi oficer Waltera Saastamoinena. Jego umysł był ściśle zamknięty jak ostryga, a na twarzy widniał grymas bólu i wściekłości. Lewą ręką przyciskał do piersi prawy nadgarstek. Po jaskrawożółtym płaszczu ciekła strużka krwi, skapując na dywan do kałuży wody. - To Helayne Strangford - wyjaśniła Cordelia wciskając Patricii kurtkę nieprzemakalną. - Wdarła się na mosek i zaatakowała Steve'a nożem. - Musiała mieć gdzieś zachomikowaną butelkę, stara wariatka - dorzucił Steve. - Walter ją odciągnął. Bredziła coś o ratowaniu dzieci. Chciała rozbić statek. - O Boże - jęknęła Patricia. - Teraz wdrapała się na gniazdo bocianie i mówi, że skoczy - poinformowała ją Cordelia. - Wiesz, jaką jest silną zniewalaczką. Nie sądzę, żebyśmy byli w stanie ją powstrzymać. Próbowałam zawołać do pomocy innych magnatów, ale zareagował tylko Steinbrenner. - Akurat się na coś przyda - mruknął Steve, który krzątał się za barem. Pociągnął wielki łyk wódki prosto z butelki. - Jezu, to pomaga. - Zawołaj Marca! - powiedziała Patricia. Cordelia zaśmiała się piskliwie. - Jak zwykle zniknął. Zanim nauczył się skoków, wędrował tylko umysłem. Teraz opuszcza nas i ciałem, i duszą! - Walter chciał obudzić Marca, ale Kramer powiedział, że nie ma go od ponad dwóch godzin. - Zobaczę, co da się zrobić - oświadczyła Patricia. - A ty idź do ambulatorium - zwróciła się Cordelia do Steve'a. - Obudź cholernych Keoghów i sprowadź z obłoków, w których bujają. Pokaż im rękę. Tuląc do siebie butelkę, drugi oficer ruszył chwiejnie na korytarz, a dwie kobiety skierowały się na rufę. Wszystkie kabiny były zamknięte. Ta część statku wyglądała na opuszczoną. Zapierając się mocno z powodu przechyłu, doszły do przebudowanej ładowni rufowej, w której stało urządzenie cerebroenergetyczne wraz z oprzyrządowaniem. Pancerne drzwi zamknięto od wewnątrz. Jordy! Gerrit! Tu Pat. Wpuśćcie mnie. Nagły wypadek! zawołała Patricia podnosząc ultragłos. Cordelia wyjęła z kieszeni nieprzemakalnej kurtki latarkę i załomotała w drzwi. Po chwili błysnął nad nimi badawczy mentalny promień. Potem rozległy się szczęknięcia i drzwi uchyliły się odrobinę. Przez szczelinę wyjrzał Jordan Kramer z gradową miną. - O co chodzi, do diabła? Marc opuścił planetę. My go monitorujemy... Patricia pokazała mu mentalny obraz. - Helayne uciekła. Potrzebujemy Marca. Kramer jęknął. - Niech diabli porwą tę kobietę! Gdybyśmy jej tak bardzo nie potrzebowali do ofensywnego metakoncertu, pozwoliłbym jej skoczyć! - Możesz wezwać Marca? - spytała Patricia nagląco. - Nie ma mowy. W końcu zlikwidowaliśmy efekt sprężyny. Trudno powiedzieć, kiedy wróci. Dlaczego nie zawołacie innych zniewalaczy i nie zrobicie razem koncertu... - Prawie wszyscy są chorzy albo śpią. W każdym razie nie odpowiedzieli na wezwanie - wtrąciła Cordelia. - Przyszedł tylko Steinbrenner i Boom-Boom Laroche. Oprócz nich jest Walter, Roy i Nannie Fox, która miała ze mną wachtę, Steve i Pat. Kramer przybrał zafrasowaną minę. - Cóż, Van Wyk ani ja nic nie możemy zrobić. Nie jesteśmy zniewalaczami i musimy pilnować urządzenia. Próbował zamknąć drzwi. - Więc daj nam Maniona! - zażądała Patricia. - Pomoże nam PK, jeśli wyłączymy poskramiacz. - Nigdy w życiu! - krzyknął Kramer. - Zatrzymamy tu drania, póki Marc nie wróci bezpiecznie. Wypuścić go? Boże, byłoby dwoje szaleńców na wolności zamiast jednego! Widząc, że sprawa jest beznadziejna, Patricia zaczęła błagać. - Alex chciałby pomóc Helayne. Wiesz, że kiedyś byli... - O tak, wiem, i to bardzo dobrze - przerwał jej psychofizyk. - I wiem, co by się stało, gdyby Manion pomógł wam założyć poskramiacz dawnej ukochanej. Obezwładniłby was, rozwalił siłownię i zostawił Marca w szarej otchłani! Drzwi się zatrzasnęły. Nie tracąc czasu, dwie kobiety pobiegły na rufę. Deszcz ustał i w przerwach między chmurami pojawiał się czasami sierp księżyca. Kyllikki płynęła na autopilocie pod minimalnie rozwiniętymi żaglami. Wiatr ucichł, a czarne spienione fale powoli się uspokajały. Walter, Roy Marchand i Nanomea Fox stali pod masztem wyrastającym z niskiej nadbudówki rufowej, a w pewnej odległości od nich Jeff Steibrenner i Guy Laroche trzymali się relingu. Nanomea ścieciła reflektorem na dziko tańczące gniazdo bociacie. Roy ściskał w dłoni pistolet obezwładniający, a Laroche miał przewieszony przez ramię karabinek laserowy. Jest Pat, powiedziała Cordelia. Tylko ona nam pomoże. Helayne nadal siedzi w koszu, poinformował Walter. Nie da rady obezwładnić jej pistoletem? spytała Patricia. Maszty są uziemione poza tym jej kreatywność jest wystarczającą tarczą. Boom-Boom ma laser. W razie potrzeby strzeli, powiedział Roy. Nie nie! krzyknęła Patricia. Potrzebujemy Helayne! Ja pokieruję metakoncertem dobrze? Dobrze, zgodzili się obecni. Gotowi? Zaczynamy. Ich umysły złączyły się, posłuszne byłemu dyrygentowi z Okanagonu. Sięgnęły do obłąkanego umysłu i otoczyły go siecią mentalnej energii. Zacisnęły ją... Nagle wszyscy krzyknęli. Potężny mentalny cios rozbił meta-koncert. Z bocianiego gniazda wychyliła się upiorna twarz. W mózgach zadzwonił telepatyczny śmiech Helayne Strang-ford. PATRICIA: Chcemy ci pomóc Helayne. Proszę zejdź na dół. NiechOnmniebłagadlaczegotunieprzyszedłgdziesięukrywanigdymuniepozwolęskrzywdzićdzieci... PATRICIA: Marc nie chce skrzywidzić dzieci. Innichcą! Achtymetadziwkoostalowychoczach! ItymiłababuniuCordelio! TyJeffiedzieciobójco! Chceciezabićdzieciwięcjazabijęwas! PATRICIA: Chodź ze mną do Marca Helayne. On zadba o to żeby nikt nie skrzywdził dzieci. Obiecał. Wiesz że można zaufać Marcowi. Zaufać... ooo tak ja zaufałam. Wszyscy zaufaliśmy. W czasie Rebelii i nawet po klęsce. Zaufaliśmy Marcowi poszliśmy za nim kochaliśmy Marca. Ale on kłamał. PATRICIA: Marc nie kłamie. Właśnieżetaktaktak. Powiedział że nigdy nas nie opuści. Nigdy, ale odchodzi. PATRICIA: Helayne on zawsze do nas wraca. OnkłamiemówiżebyzniszczyćBramęCzasuiprzeszkodzićdzieciomwucieczce! Musizabićdzieciżebyochronićsiebie. Leczjagopowstrzymamwiemjaktozrobić. Zabijęwas! Zabijęgo! W świetle reflektora błysnął nóż. Helayne chwyciła się górnego salingu i powoli wdrapała na brzeg kosza. Luźna jedwabna piżama łopotała na wietrze jak proporzec. Skoczęzabijęwaswszystkich! PATRICIA: Nie potrafisz latać Helayne. Jeśli skoczysz zabijesz się. Chris i Leila będą się czuli winni. Mały Joel będzie płakał za babcią. Nie skacz. Zejdź na dół i pozwól że ci pomożemy. KochanyChris... kochanaLeila... drogiJoel. Onchceichzabićalewiemjakgopowstrzymać. Zabić inne umysły. Pozbawić diabłaaniołakata pomocnikówwmetakoncercie uczynić bezradnym! Słabym! Ludzkim!... Właśnie to zrobiłam. Ostatnie zdanie wypowiedziała tonem tak rzeczowym i zadowolonym, że siedmioro ludzi stojących pod masztem osłupiało. W tym momencie wybiegł z tupotem na pokład przerażony Steve Vanier. - Keoghowie zadźgani nożem! Weszła do nie zamkniętych kabin... Z jego umysłu dotarły do nich karmazynowe obrazy. Obłąkany śmiech Helayne zadźwięczał pod niebem zasnutym chmurami. Nanomea Fox trzymała reflektor nieruchomo na kołyszącej się postaci. - Walterze! - zawołała Helayne śpiewnym głosem. - Chodź na górę, kochanie! Pomóż mi. Obiecuję, że nie skoczę, jeśli przyjdziesz. Jej siła zniewalająca była niczym syreni zew. Walter ruszył z twarzą pozbawioną wyrazu w stronę masztu. Fox i Marchand stali bezradnie. - Nie, Walterze! - krzyknęła Patricia. Mentalne macki owinęły się wokół jej mózgu, nakazując wejść na górę, Royowi też i... Jeff Steinbrenner wyrwał karabin ze sparaliżowanych rąk Laroche'a i strzelił bez celowania. Rozległo się skwierczenie i niczym ogień świętego Elma ukazał się świetlny kwiat. Coś poderwało się do lotu, wydając ostatni dźwięk przypominający krzyk mewy. Kawałki drewna, metalu i liny posypały się na pokład. Wszyscy spojrzeli na roztrzaskane, puste bocianie gniazdo i po chwili ruszyli w dół po schodkach. Kiedy ciemna postać zmaterializowała się w pancernej kapsule, potulny mężczyzna siedzący w mrocznym końcu ładowni wreszcie przerwał milczenie. - Nadpływa statek komodora! Bosmanie, fajka! Panie Kramer, wciągnąć flagę jachtklubu Rye Harbour! - Zamknij się, Alex - rzuciła Patricia Castellane - albo, Bóg mi świadkiem, zaraz cię uspokoję. Alexis Manion umilkł i wstał z krzesła. Na wargach igrał mu chytry uśmiech. Tymczasem Gerrit Van Wyk i Jordan Kramer uwalniali Marca z pancerza. - Stabilność utrzymała się przez trzy godziny trzydzieści minut - powiedział Remillard. - Myślę, że rozwiązaliśmy problem. Jak to wyglądało z tej strony? - Doskonale - zapewnił Kramer. - Żadnych śladów anormalnego zakrzywienia pola pod wpływem bilokacji. Manion będzie musiał zrobić głębszą analizę, ale ogólnie wyglądało to bardzo dobrze. Jak daleko dotarłeś? - Osiemnaście tysięcy sześćset dwadzieścia siedem lat świetlnych. Do Poltroy. Sprawdzałem swoje możliwości i zaspokajałem ciekawość. - Czy translacja była natychmiastowa? - zapytał Van Wyk. - Tak - odparł Marc. - Zdaje się, że nie ma żadnego odpowiednika subiektywnych godzin albo dni spędzonych w otchłani podczas podróży z szybkością nadświetlną. Oceniam, że podczas każdego ze skoków znajdowałem się w matrycy hiperprzestrzennej przez trzydzieści subiektywnych sekund. Oczywiście wydostanie się na powierzchnię zajmuje trochę więcej czasu. Wszedł do miniaturowej kabiny prysznicowej i zdjął skafander ciśnieniowy. Uniosły się kłęby gorącej pary, która osiadła na dębowych deskach statku zasłanych kablami. - Więc dotarłeś na Poltroy, mój promienny chłopcze? - zaśpiewał Alexis Manion. - Zapomniałem, że w pliocenie planeta była w większej części pokryta lodowcem - powiedział Marc. - Na szczęście tubylcy wzięli mnie za boga i pożyczyli mi trochę futer, bo inaczej musiałbym zostać w pancerzu. To by zepsuło eksperyment. - Patricia podeszła z ręcznikiem i szlafrokiem do kabiny. - Chyba nareszcie do końca opanowałem program skoku, choć jeszcze dopracuję szczegóły. Mogę zabierać ze sobą pancerz jako ochronę we wrogim otoczeniu, zostawiać na powierzchni lub odsyłać do domu, gdzie poczeka na moje gwizdnięcie, i odciąć się całkowicie od urządzeń wspomagających. - Uśmiechnął się zawiązując pasek. - To niesamowite uczucie podróżować z szybkością nadświetlną bez statku. Jeszcze wspanialej było osobiście odwiedzić świat, który widziałem podczas gwiezdnych poszukiwań. - Czy przekraczanie granicy hiperprzestrzeni powoduje nieprzyjemne sensacje, takie jak na statku kosmicznym? - zapytał Kramer. Marc skinął głową. - Stapiam się z polem ypsilon. Niezależnie od tego, czy jest generowane mechanicznie, czy metapsychicznie, przejście jest bolesne. Skok wiąże się z wydłużeniem wektora podprzestrzeni i subiektywnego okresu spędzonego w otchłani. Ból narasta wraz z odległością. Skacząc na Poltroy, doszedłem niemal do kresu wytrzymałości, lecz teleportacja na Ziemi nie jest przykrzejsza niż zadra za paznokciem. Alexis Manion szelmowsko przekrzywił głowę i zaśpiewał: Jeśli to prawda, ciesz się; Odwaga nakazuje powiedzieć „żegnaj"! Pokaż przyjaciołom i wrogom Co jesteś wart! (Wiem, że to twoja sprawa.) Lecz obiecuję, że będę przy tobie. Choć niewiele o ciebie dbam. Niewiele dbam... niewiele dbam. Marc zmierzył go spokojnym wzrokiem. - Uwolnię cię od poskramiacza. Bierz się do pracy, Alex. Czekam na szczegółową analizę całej operacji. Potężną korekcyjną mocą podziałał na umysł specjalisty od pola dynamicznego, żeby zapobiec dezorientacji po usunięciu urządzenia uspokajającego. Manion skrzywił się, zamrugał i pomasował powieki. Nadal tkwiła w nim ukryta nienawiść, ale szybko ją zamaskował podejrzaną radością. - Mamy dla ciebie niespodziankę, Marc! Kiedy kota nie było, myszy harcowały. Patricia uprzedziła go, przedstawiając własną relację z wydarzeń na statku. Manion promieniał perwersyjną satysfakcją, a Kramer i Van Wyk stali w milczeniu, potwierdzając, że Helayne rzeczywiście zamordowała piętnaście osób, łącznie z żoną Kramera Audrey oraz magnatami z Rady, Deirdre i Diarmidem Keoghami i Peterem Dalembertem, zanim zastrzelił ją Steinbrenner. Szalona kobieta raniła parę osób, w tym poważnie Arkadiusza O'Malleya. - Bon dieu de merde - szepnął Marc. Jego umysł rozjarzył się oślepiającym blaskiem. - Mógłbyś się postarać o pracę na Poltroy - zasugerował Manion figlarnie - ale krajowcy pewnie woleliby mniej barwny życiorys. Marc stał bez ruchu. Jego twarz zszarzała, a oczy zabłysły jak u Abaddona. Alex Manion uniósł się w powietrze, wstrząsany drgawkami. Wytrzeszczył oczy, w kilku miejscach pociekła krew. Wydał zwierzęcy krzyk, a jego umysł zalał eter falami agonii. Chwilę potem spadł w konwulsjach na deski, cuchąc ekskrementami i wymiocinami. Marc spojrzał na niego beznamiętnie. - Tu es un emmerdeur, Alex. Masz szczęście, że nie tracę poczucia humoru. Nic ci nie będzie. Jutro zrobisz analizę pola. Bełkoczący mężczyzna znieruchomiał na podłodze. Nie spojrzawszy więcej na niego, Marc wziął Patricię za łokieć, minął przerażonych Van Wyka i Kramera i wyszedł na korytarz. - Powiedz słowo - odezwała się Patricia, kiedy wchodzili do jego kabiny - a sama zabiję tę świnię. Nie byłabym zdziwiona, gdyby się okazało, że to on dał narkotyk Helayne. On nastawił ją i dzieci przeciwko tobie! Straciliśmy Keoghów, naszych głównych korektorów. I Petera... - Biedni Keoghowie - mruknął Marc. - Siegmund i Sieglinde. Przynajmniej zginęli stylowo! Lecz kto by pomyślał, że Peter Dalembert umrze we własnym łóżku. Przytrzymał kurtuazyjnie drzwi kabiny. - Kiedy go znaleźliśmy, miał otwarte oczy. Jego twarz... - pokazała mu obraz - była całkiem spokojna. Kreator o jego mocy powinien się obronić przed nożem Helayne. Gdyby chciał. Marc podszedł do wbudowanej w ścianę kuchenki, włączył ją, a potem otworzył szafkę na ubrania. - Liczyłem na oddanie Petera dla Barry'ego, Fumiko i małej Hope, które powinny zrównoważyć jego silne pragnienie śmierci. - Z nieobecnym uśmiechem cisnął bieliznę, dżinsy i podkoszulek na łóżko. - Po raz kolejny się przeliczyłem. Oczywiście Peter myślał, że nie zdołam powstrzymać dzieci, nie robiąc im krzywdy. Patricia milczała. - Ty nigdy nie byłaś za łagodnością, prawda, Pat? - Będę się trzymać twoich planów. Zrobię, co każesz. Zawsze. Wiesz o tym. Już mnie nie obchodzi Mentalny Człowiek, Marc. Tylko ty. Ty jesteś moim aniołem zbyt strasznym żeby cię kochać łaskawie dzielącym ze mną życie dającym mi szaloną rozkosz choć ty nie masz żadnej. Dlaczego? Twój wielki plan jest wykonalny. Nie potrzebujemy Cloud Hagena ani innych dzieci skoro mamy geny i mózgi. Skoro mam ciebie mój nieśmiertelny! - Wierna Pat. Spoglądał na nią z wyżyn swojego wzrostu. Pozwolił opaść szlafrokowi. Jego ciało nadal było wspaniałe, choć pokrywała je skomplikowana sieć blizn po oparzeniach, skutek zbyt krótkiego pobytu w basenie regeneracyjnym. Tylko dłonie i genitalia wygoiły się doskonale. Patricia przytuliła się do niego. Dotknęła ustami jego warg. Smakowały solą i miodem. Poczuła, że unosi ją jasny płonący wir, który jego również porwał. Dzięki mistrzowskiemu operowaniu siłami metapsychicznymi nie ograniczały ich prawa grawitacji, ubranie nie stanowiło bariery, w uścisku nie było niezręczności. Niewysłowiona rozkosz niemal pozbawiła ją przytomności, uniosła jak gigantyczna fala. Na krótką chwilę zajaśniała podwójna gwiazda, ona w krzyczącym blasku spełnienia, on, jak zwykle, ukryty w swojej otchłani. Na samym początku Marc uprzedził ją, że nie ma mowy o miłości. Godziła się na to, zostawiając go samego w czasie kulminacji. Lecz tej nocy niedoskonale utkał kurtynę. Patricia dostrzegła to, co znajdowało się pod jaśniejącą koroną spełnienia. Leżała sama na łóżku, wypływając na powierzchnię. Wspomnienie zmroziło jej serce. Był roztargniony z powodu niedawnych strasznych wydarzeń? A może zdradził się podświadomie? - Marc - szepnęła. - Czy to prawda? Całkiem ubrany wyglądał przez okno nadbudówki. Morze pokropkowane gwiazdami uspokoiło się. Wielki szkuner mknął pod rozpostartymi żaglami. - Nie mów nikomu - odezwał się. - To byłoby niszczące dla morale. Dzieci nic nie wiedzą. Nikt nie wiedział oprócz Keoghów i Maniona. Alex ma własne powody, żeby zachować milczenie. - Od jak dawna? Od czasów sprzed Rebelii od jej śmierci je suis le veuf a la tour abolie. - Mój Boże! A my myśleliśmy, że Keoghowie... - Po śmierci Cyndii wyleczyli mnie, podobnie jak teraz basen regeneracyjny. - Mówił spokojnym głosem. - To nie jest organiczna dysfunkcja, tylko brak zdolności do życia. Mój zmarły brat składał ją na karb poczucia winy. Podejrzewam raczej, że to defekt woli albo uraz po upadku z dużej wysokości. - Spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. - Wyleczenie, jeśli nastąpi, będzie spontaniczne. Zapewni je sukces. Jeszcze może się nam udać. Mentalny Człowiek narodzi się, jeśli nie pozwolimy dzieciom przejść przez Bramę Czasu. Potrzebujemy ich. A przynajmniej mojego syna. - Gdybyś powiedział Hagenowi! Albo przedsięwziął środki ostrożności... - Zrobiłem to, ale nieskutecznie. W pierwszych latach pobytu na Ocali byłem zbyt ufny. Później, usiłując nadrobić zaniedbania, stałem się zbyt surowy wobec dzieci. Hagen ma słabą wolę. Wie o tym. Moje próby zastraszenia go wzbudziły w nim jedynie nienawiść. Wyjawienie prawdy dałoby mu broń do ręki. Wszystko jeszcze bardziej skomplikował sojusz dzieci z Aikenem Drumem. Mimo to możemy odnieść sukces. Jeśli Brama Czasu nie zostanie otwarta, jeśli zdołam udowodnić Hagenowi i Cloud, że ich kocham, że ich przeznaczeniem jest być ze mną... Patricia wstała powoli, odgarniając jasnobrązowe włosy z twarzy. Próbowała stłumić obawy. - Zostało nas tak niewielu. O'Malley może nie przeżyć, a Fitzpatrick i Sherwoode są słabi. Jeśli odliczymy tych trzech, zostają tylko dwadzieścia dwie osoby zdolne do ofensywnego metakoncertu. W tym sześciu magnatów. - Uda się nam. Mamy dużo konwencjonalnej broni. I umiejętność translacji. - Nie potrafisz przenosić broni. Nie odpowiedział. Patricia podeszła do kuchenki, wyjęła zamówiony posiłek i nalała dla obojga herbaty. - Jedz kolację, póki gorąca - powiedziała siadając przy stole przed oknem. - Jest szynka w sosie pomarańczowym i twoja ulubiona zupa grochowa. - Zamówiłem ją z myślą, że będę celebrował pomyślny skok. - Wziął łyżkę i spojrzał na parujący talerz. - Po dwudziestu siedmiu latach zostały tylko trzy torebki. Zupa grochowa w pliocenie. Odrobina New Hampshire na pokładzie żaglowca! Potrząsnął głową i zaczął jeść. Patricia piła herbatę, nie próbując zgłębić jego myśli. Po jakimś czasie odezwała się cichym głosem. - Teraz rozumiem, dlaczego sprzeciwiałeś się pomysłowi, żeby siłą zapobiec otwarciu Bramy Czasu. Wcale się nie bałeś zemsty Środowiska, prawda? Machnął ręką. - To była zasłona dymna. Według mnie konieczne oszustwo. Chodziło głównie o dzieci i mniej lojalnych przedstawicieli naszego pokolenia. - Tak myślałam. Więc spokojnie słuchałeś naszych krwiożerczych rozmów o zabiciu dzieci i nawet udawałeś, że rozważasz tę możliwość, bo przez cały czas wiedziałeś, że będziesz musiał znaleźć inny sposób. - Znalazłem - powiedział. - Zniszczenie formacji skalnych wokół potencjalnej Bramy Czasu. To proste i humanitarne... - Alexis Manion twierdzi, że to niemożliwe. - Co takiego? Marc odłożył łyżkę. Patricia poczuła na sobie jego siłę zniewalającą. Chętnie otworzyła pamięć, pokazując skomplikowane równania matematyczne, które przedstawił jej specjalista od pola dynamicznego. - Alex nazywa to trwaniem czasowych węzłów wydarzeń. Chodzi o to, że nie można zniszczyć terenu wokół plioceńskiej Bramy Czasu, bo on istnieje w podobnej postaci sześć milionów lat później. Ergo, nie da się zburzyć formacji skalnych, zaś w związku z tym sieci pola tau. Paradoksy są zabronione. Istnieje rzeczywistość. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość... - ...wszystko w pewnej ręce Boga - dokończył za nią, unosząc kącik ust w słynnym uśmiechu. - Kiedyś w to wierzyłem. - Ja nie! I nie chcę uwierzyć teraz. Lecz Alexis Manion wierzy, a był najlepszym w Środowisku teoretykiem od pola dynamicznego. - Do diabła z nim. Pat, czy on jeszcze z kimś rozmawiał o swojej teorii? Bezradnie uniosła ręce. - Obawiam się, że tak - odparła z rozpaczą w głosie. - Prawdopodobnie wykorzystał każdą chwilę bez poskramiacza. Czy Alex mógłby się mylić? - Nie. Ale mógłby kłamać. - Twarz Marca była ponura. - Dowiem się jutro. Nawet jeśli on ma rację, nie dopuszczę do otwarcia bramy! - Ale jak? - krzyknęła. - Marc, rozmawiaj z nami! Zaufaj nam tak jak kiedyś. Czujemy się zagubieni! Jesteś taki zaabsorbowany, najpierw gwiezdnymi poszukiwaniami, teraz skokami. Nie wiemy co robić. Chętnie cię posłuchamy. Tak długo czekamy i zostało nas tak niewiele... Pomóż nam! Wierzymy w ciebie. Rozwiej nasze obawy. Obiecaj, że nie przeskoczysz do innego świata i nie opuścisz nas. Sięgnął przez stół i chwycił jej rękę. Miał ciepłą skórę i piękne palce, a mentalny dotyk był kojący. - Opuścić was? Nigdy. Moje plany są zupełnie inne. Teraz mam pilne sprawy na głowie, ale obiecuję, że od jutra będziemy regularnie zbierać się na narady. Mam dobre wiadomości. Zdobywam zaufanie Wielkiej Mistrzyni Elżbiety Orme. Wziąłem się również za Aikena. Skoro już opanowałem skoki, przycisnę go serio. Nim się zorientuje, zakotwiczymy Kyllikki przy wyspie Breton naprzeciwko jego zamku. Otoczona sigmami będzie niedostępna i groźna. - Dzieci mają duże pole siłowe SR-35. - A my mamy baterię laserów rentgenowskich, które przebiją każdy przenośny ekran. Aiken Drum skapituluje, mówię ci. A mając go po naszej stronie, zaszachujemy dzieci i damy im mata. Są inne sposoby, by przeszkodzić w otwarciu Bramy Czasu. Możemy wysadzić laboratoria, uprzedziwszy dzieci, żeby się ewakuowały. Gdy zniszczę plany i niezastąpioną aparaturę, a więc mikromanipulatory sterowane mentalnie, fotonowe urządzenia do wytwarzania stopów, przyrządy do wytrawiania, nikt w pliocenie nie zbuduje urządzenia Guderiana. W końcu dzieci się opamiętają. - Marc, one nie chcą wrócić na Ocalę. Roześmiał się. - Niech spędzą kilka lat jako poddani w barbarzyńskim królestwie Aikena! Możemy składać im świąteczne wizyty, pod warunkiem że będziemy w sąsiedztwie Ziemi, i co jakiś czas ponawiać zaproszenia. Pokazał jej, co ma na myśli. Patricia gwałtownie wciągnęła powietrze. - Czy to możliwe? - wykrzyknęła. - Skoro potrafię wygenerować pole ypsilon dostatecznie duże, żeby przenieść przez hiperprzestrzeń siebie i trzy tony stali, teleportacja większej masy powinna być tylko kwestią wprawy. Wątpię, czy przy krótkich skokach na Ziemi pasażerowie w ogóle będą potrzebowali aparatury do podtrzymywania życia. Felicja nie potrzebowała. - Ale powiedziałeś, że polecimy poza Ziemię. - Mamy zapasowe urządzenie CE, które zamierzałem dać Hagenowi. Możemy zbudować ich więcej albo skonstruować kapsułę kosmiczną. Pat, nie rozumiesz? Nie musimy czekać na ratunek od innej sprzężonej rasy. Sami się uratujemy! - Nagle spoważniał. - Lecz to kwestia przyszłości. Na jutrzejszej naradzie wyjaśnię wam, co robiłem. Zbliża się koniec naszego wygnania. Wkrótce przygotujemy wszystko na przyjście Mentalnego Człowieka. Dzieci także, kiedy zrozumieją prawdę. - Tak. O tak. Podniosła jego rękę do ust. Siedzieli razem, pijąc herbatę i obserwując, jak świt zabarwia na różowo wschodni horyzont. Marc zapewnił ją, że to zapowiedź dobrej pogody. ROZDZIAŁ DRUGI Ostatnich poprawek dokonała Mooliane Ropucha i teraz Katlinel stała pośrodku przymierzalni w ukończonej kreacji. W pokoju roiło się od małych istot, które pracowały nad suknią. Nereidy, elfy, karlice i rusałki o zręcznych palcach zaświergotały w podnieceniu, kiedy główny krawiec Bukin Czcigodny zaczął obchodzić władczynię Nionel. Tu poprawił krzywą koronkę, tam wyprostował złotą nić, nachylił się, żeby zbadać ważny szew albo podejrzany koralik. W końcu cofnął się, odchrząknął i oznajmił: - Ujdzie. Przynieście lustro. Goblinki, krawcowe i szwaczki, pisnęły z radości i zaklaskały w dłonie, łapy albo inne kończyny górne. Dwie krzepkie dziewuchy-koboldy przyciągnęły trójdzielne stojące lustro i po raz pierwszy Katlinel ujrzała siebie w kreacji, którą miała nosić jako gospodyni pierwszego Wielkiego Turnieju. Suknia była skrojona z białego sztywnego materiału opalizującego różowo, żółto i bladozielono jak wnętrze muszli. Stanik i długie rękawy były ściśle dopasowane, podobnie jak cienka halka. Z obniżonego stanu wyrastały niczym płatki perłowej lilii zwężające się wstawki osadzone na drutach i opadające ku kolanom. Wierzchnia spódnica z delikatnej złotej koronki rozszerzała się kloszowo spod płatków, tworząc rowkowany jasny stożek. Złota koronka zdobiła również rękawy wykończone szerokimi mankietami. Całość ozdobioną kryształowymi koralikami, w których odbijały się mieniące barwy tkaniny, wieńczył fantazyjny wysoki kołnierz. Katlinel okręciła się wolno przed lustrem niczym zwielokrotniona tęczowa zjawa otoczona złotą mgiełką. - Suknia jest wspaniała - powiedziała. - Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Dziękuję wam, drodzy przyjaciele, a zwłaszcza tobie, Bukin. Pochyliła się i ucałowała projektanta w łysą głowę. Krasnolud oblał się rumieńcem od szyi po owłosione uszy. - Łaskawa Lady Katy - odezwał się burkliwie - moja kariera trwa trzy wieki. W tym czasie wymyśliłem wiele wspaniałych strojów. Wiesz, że nasz brzydki lud nie ma sobie równych w Wielobarwnym Kraju, jeśli chodzi o upiększenia. Ta kreacja jest arcydziełem i zasługą wszystkich zebranych wokół ciebie. - Perłowa lama jest wyjątkowa! - pisnął jakiś chochlik. Inny głos mu zawtórował: - Utkanie złotej koronki omal nie przyprawiło nas o obłęd! Bukin przestąpił z nogi na nogę. - Wielki Turniej będzie pierwszą uroczystością od ośmiuset pięćdziesięciu sześciu lat, w której Wyjcy wezmą udział wspólnie z normalnymi braćmi. Chcemy zaprezentować się godnie. A ponieważ jesteśmy szczególnie dumni z ciebie, będziemy cię sławić przed zgromadzonymi tłumami. Pani, jesteś kwiatem, który wyrósł z rasy Tanów i ludzi, a teraz kwitnie w dziwacznym ogrodzie. Cieszymy się, że jesteś z nami. Dodajesz nam otuchy swoją urodą i dobrocią. Okazując miłość i oddanie naszemu Panu, zdeformowanemu najpotworniej z nas, wlałaś nadzieję w nasze serca. Uznałaś za stosowne podziękować nam za ten dar, ale to my tobie powinniśmy podziękować. - Dziękujemy - szepnęły monstra. W tym momencie otworzyły się drzwi pracowni i zielonowłosy elf krzyknął: - Nadchodzi! Lord Sugoll nadchodzi, żeby obejrzeć naszą panią! Katlinel wyciągnęła ręce do władcy Mutantów, wysokiego i strasznego. Za nim szedł genetyk Gregory Prentice Brown, który rozpromienił się na widok objętych kochanków. - Zamierzałem ukryć prezenty do czasu Turnieju - powiedział Sugoll. - Lecz uznałem, że lepiej będzie je wręczyć w obecności oddanych przyjaciół. Gregory! Szkatułka! Strojąc miny jak podniecona małpka długouszka, Greg-Donnet Mistrz Genetyk podał mu spore srebrno-złote puzdro. Gdy Sugoll je otworzył, tłumek goblinów zaczął piszczeć i gwizdać z zachwytu. Monarcha wyjął naszyjnik z rzadkich kamieni i operując zręcznie dwiema mackami, zapiął go pod złotą obręczą żony. Trzecią macką podał jej diadem wysadzany tymi samymi dziwnie opalizującymi klejnotami. Katlinel nałożyła go na wymyślną koafiurę. - Teraz jesteś naprawdę naszą królową - oświadczył Sugoli. Groteskowe istoty wzniosły okrzyki i zaczęły pląsać po pokoju. Greggy złożył ukłon, pocałował Katlinel w rękę i mruknął: - Wspaniałe. Naprawdę wspaniałe. - Teraz poproszę was, żebyście zostawili nas na chwilę. Muszę naradzić się z moją Panią i Lordem Greggym w sprawach państwowych - zwrócił się pan Wyjców do poddanych. - Przerwa na obiad, wychodzić! - krzyknął Bukin. - Zmykajcie, chochliki, krasnoludy i gnomy! Mutanci pierzchli bezładnie. Sugoll, jego żona i Greg-Donnet zostali sami. Genetyk przyciągnął dwa krzesła dla Katlinel i siebie, a wielki potwór usiadł na podłodze. - Dzieją się dziwne rzeczy - oznajmił Sugoll. - Król Aiken-Lugonn poprosił mnie o przewodników na wyprawę do Fennoskandii. Zamierza poszukać pewnych rud. - Po co? - spytała Katlinel. Mały genetyk zachichotał. - Sami sobie zadaliśmy to pytanie, droga Kąty! Minerały, o które chodzi, to gadolinit i ksenotym zawierające metale ziem rzadkich. Jego Wysokość Psotnik był początkowo bardzo tajemniczy i nie chciał zdradzić, do czego ich potrzebuje. Gdy Lord Sugoll nie wykazał chęci współpracy, stało się jasne, że potrzeba jest paląca! - Dlaczego miałbym mu pomóc? - burknął mutant. - Co on ostatnio dla nas zrobił? Zostało siedem tygodni do Turnieju, a on nie przysłał pierwszej raty tańskiego udziału w kosztach. Niefrasobliwy kurdupel! Pewnie opóźnił cały skarbiec na ten bezwstydny pierwszomajowy spektakl Święta Miłości. - Metale ziem rzadkich? - Katlinel, która przed odstępstwem była członkinią Gildii Kreatorów i Wysokiego Stołu, ze zdziwieniem potrząsnęła głową ozdobioną klejnotami. - Nie znam się za dobrze na chemii, ale wystarczająco, by się orientować, że w tańskiej technice nie ma dla nich wielkiego zastosowania. - W przeciwieństwie do techniki Środowiska! - warknął Sugoll. - Gdy zwlekałem z odpowiedzią, złoty krętacz zdradził mi, po co mu potrzebne te surowce. Buduje Bramę Czasu! - Na wszechmocną Tanę - szepnęła władczyni. - Tunel prowadzący w przyszłość? Greg-Donnet uroczyście pokiwał głową. - Gromadzi ekspertów z całego Wielobarwnego Kraju i planuje otworzyć bramę, którą zatrzasnęła straszna Madame Guderian. Niebezpieczeństwo jest ogromne! - Naturalnie, wziąwszy pod uwagę fakty, zażądałem pełnej współpracy - oznajmił Sugoll. Katlinel spojrzała na niego z przejęciem. - Gdyby lud Wyjców przeszedł do świata, z którego pochodzę - powiedział Greggy łagodnie - miałby szansę pozbycia się deformacji. Sam trochę eksperymentowałem, lecz moje skromne próby są niczym w prównaniu z naukowymi możliwościami Środowiska. Tamtejsi naukowcy mogliby w ciągu paru miesięcy dokonać tego, co w pliocenie zajęłoby mi całe dekady. - Nie mogę uwierzyć, że Aiken... - Katlinel urwała potrząsając głową. - On jest diabelsko sprytny, wszyscy to wiemy. On musi coś knuć. Może wymyślił tę historię z Bramą Czasu, żeby pokrzyżować wojenne plany Sharna i Ayfy. - Jeśli tak, niech Te wesprze tańskiego króla! - wtącił Sugoll. - Tym bardziej mamy powód, żeby mu pomóc. Oddelegowałem Kalipina do udziału w ekspedycji Aikena, ponieważ ma doświadczenie w stosunkach z Motłochem. A także Ilmary'ego i Koblerina Malkontenta, którzy wiedzą o ziemiach leżących za Bursztynowymi Jeziorami i tamtejszych minerałach więcej niż ktokolwiek z nas. - Nie wzbudzajmy w naszych poddanych złudnych nadziei - poprosiła Katlinel. - Nie martw się - uspokoił ją Greggy. - Będę kontynuował eksperymenty. - Mrugnął wesoło. - Prawdę mówiąc, Skóra-basen wygląda całkiem obiecująco. Mam kilku ochotników do wypróbowania urządzenia. - Kiedy wyrusza ekspedycja Aikena? - zapytała Katlinel. - Pierwsi zwiadowcy powinni przybyć tutaj za kilka dni - odparł Sugoll. - Z Nionel pożeglują na północ do Wielkiego Zakrętu Seekol i ruszą dalej do Morza Anwerskiego. - Znalezienie rud zajmie wiele miesięcy - stwierdziła Katlinel. - O ile kiedykolwiek im się uda. A jeśli chodzi o budowę Bramy Czasu, to wydaje się zbyt nieprawdopodobne! - Obawiam się, że masz rację - westchnął genetyk. - Lecz jeśli się okaże, że to prawda... - Uśmiechnął się szeroko do Katlinel i jej przerażającego małżonka. - Bardzo bym chciał zabrać was oboje w wielką podróż po Środowisku Galaktycznym. Spodobałoby się wam. Na pewno. Kuhal Ziemiotrzęśca siedział na szklanej ławce w zacisznej części pałacowego ogrodu, czekając na ukochaną. Wieczór był pełen odgłosów: ćwierkania zielonych świerszczy, donośnych słowiczych treli, pobrzękiwania małych kryształowych dzwoneczków zawieszonych na drzewach i hałasów dobiegających z miejskiego targowiska, które znajdowało się kilkaset metrów za ogrodowym murem i wąskim pasem zieleni. W czasie rządów starszego brata Kuhala, Nodonna Mistrza Bojów, wieczorne targi były zabronione, lecz uzurpator zmienił ten przepis, żeby się wkupić w łaski obywateli, którzy woleli kupować i hulać po zachodzie palącego plioceńskiego słońca. Szarzy i bezobręczowi włóczyli się teraz swobodnie o każdej porze, zakłócając spokój i przydając dodatkowej roboty ramom-czyścicielom miasta. Wschodził właśnie sierp księżyca. Świetliki mrugały w krzakach otaczających sadzawkę z liliami. Okna Szklanego Zamku jaśniały różowymi kolorami, a świeżo naprawione wieże i blanki dekorowała feeria świateł. Wróciwszy triumfalnie z Calamosk, król wydał przyjęcie, żeby przedstawić Amerykanów Wysokiemu Stołowi, arystokracji i rycerstwu Goriah. Kuhal zjawił się na chwilę, z obowiązku, i przy okazji udało mu się zaaranżować spotkanie. Właśnie nadchodziła. Wstał z ławki, gdy odebrał jej chłodną pytającą myśl. Dziewczyna wyszła spomiędzy wierzb, dziwnie obca w przyszłościowym ubraniu z połyskliwej szarej satyny. Starannie chroniła umysł. Cloud, zawołał otwierając się przed nią. Stanęli obok siebie, nie dotykając się fizycznie. Jej korekcyjna sonda, delikatna jak skrzydło ćmy, wsunęła się szybko w jego mózg. - Rzeczywiście wyzdrowiałeś - stwierdziła na głos. - Nareszcie. Obie półkule są w dobrej formie, metazdolności odzyskane, a poczucie straty zepchnięte do głębokich warstw pamięci, gdzie jego miejsce. Stoczyłeś przegraną bitwę i odprawiłeś pokutę, sprzątając stajnię Augiasza. Dzięki temu pogodziłeś się z samym sobą. Jesteś znowu normalnym człowiekiem. - Tylko kiedy jesteś ze mną - powiedział. - Wydaje mi się, że nasza rozłąka trwała całe wieki. - Niecałe trzy tygodnie! Roześmiała się i odsunęła od niego. Jego twarz była nachmurzona, jasne włosy zmierzwione. Po raz pierwszy od Święta Miłości miał na sobie różowo-złotą szatę Drugiego Lorda Psychokinetyka. - To niemożliwe - oświadczył. - Wydarzyło się tyle strasznych rzeczy. - Twoja ciężka próba dobiegła końca. Jesteś znowu członkiem Wysokiego Stołu. - Mówiła bezbarwnym głosem, otoczona twardym mentalnym pancerzem. - Co zamierzasz teraz robić? - Służyć mu zgodnie z przysięgą - odparł Kuhal. - Wysyła mnie, żebym zebrał broń dla Roniah i zorganizował ochronę Zamku Przejścia. To zadanie jest związane z wielką odpowiedzialnością. - Bez wątpienia - powiedziała krótko i odwróciła się, żeby spojrzeć na staw. - Powodzenia. - Cloud, o co chodzi? - spytał zdezorientowany. - Myślałem, że będziesz się cieszyć ze spotkania tak jak ja. Czy moja pokora wobec króla budzi w tobie niesmak? Zmienia coś między nami? Cloud naciągnęła na ramiona szal z cienkiej wełny, choć wieczór był ciepły. - Między nami niczego nie ma, Kuhalu, oprócz zwykłego porozumienia, które jest dość typowe dla relacji korektor-pacjent. Więc wyruszasz do Roniah? Kiedy? - Pojutrze. Misja nie potrwa długo, a poza tym zawsze możemy znaleźć sposób, żeby być razem. - Nie - ucięła bezceremonialnie, pozornie zaabsorbowana widokiem wielkiej białej czapli, która dumnym krokiem brodziła wśród lilii wodnych w poszukiwaniu żab. - Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze kiedyś zobaczyli, skoro już jesteś zdrowy. Będę się w Goriah opiekowała zwerbowanymi naukowcami. Wielu z nich jest niezbyt entuzjastycznie nastawionych do Projektu Guderiana. Lecz musimy zbudować urządzenie jak najszybciej, więc nie będę miała czasu na rozrywki. Naprawdę już mnie nie potrzebujesz, Kuhalu, a z pewnością ja nie potrzebuję ciebie. Roześmiał się cicho i z najwyższą delikatnością wykorzystał siłę psychokinetyczną. Cloud poczuła, że unosi się kilka centymetrów nad trawę i okręca w powietrzu twarzą do niego. Kuhal przykląkł na jedno kolano, tak że ich oczy się spotkały. W jego głosie nie było śladu uległości, kiedy się odezwał: - Kłamiesz, Cloud Remillard. Ukrywasz myśli. Wiem, że mnie kochasz, bo inaczej nie miałabyś łez w oczach podczas prezentacji Wysokiemu Stołowi ani nie zgodziłabyś się spotkać ze mną. - Postaw mnie! - wykrzyknęła ze złością. - Ty wielki gburze! Okładała go mentalnie pięściami, ale nie mogła się oprzeć jego sile zniewalającej. Po dłuższej chwili postawił oburzoną dziewczynę na ziemi, uśmiechając się. - Kłamiesz - powtórzył. - Przyznaj się. Mentalny ekran zadrżał. Gniew ustąpił miejsca bardziej złożonym emocjom. - Może kocham... trochę. Lecz odkąd jestem ze swoimi, mam czas na myślenie. Przeanalizowałam sytuację w świetle tego... co się ma zdarzyć. - Masz na myśli decyzję o przejściu do Środowiska Galaktycznego? - Zrobimy to albo zginiemy próbując! - krzyknęła. - Nie jesteś w stanie zrozumieć, jak rozpaczliwie pragniemy uciec po tym, co przeszliśmy! - Wiem, że nie zawahaliście się przed zabiciem mojej rasy, gdy uznaliście, że stoi na waszej drodze. - Tak - przyznała. Ekran stał się przezroczysty, zdradzając poczucie winy leżące u podłoża decyzji. - Nigdy nie zapomnisz. Zresztą chodzi nie tylko o to. - Kocham cię mimo wszystko. Razem pójdzemy do Środowiska. Cloud wyrwał się cichy zdławiony okrzyk. Na próżno starała się ukryć komiczny obraz, który uformował się jej w głowie. - Co to jest koszykarz? - zapytał Kuhal z urażoną godnością. Wybuchnęła śmiechem, potem płaczem i objęła go klęczącego. - To żart - powiedziała żałośnie. - Złośliwy, okrutny żart. Ten nieznośny Hagen spekuluje, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy oboje poszli do Środowiska. - Nie rozumiem - powiedział przytulając ją. Lecz jego umysł śpiewał. Kłamała! - Zbyt się różnimy - stwierdziła odsuwając się od niego. Pośród jasności dostrzegł ciemne uparte jądro odmowy. - Mimo okrutnych kpin Hagen ma właściwie rację. Wcześniej czy później zaczęlibyśmy sobą gardzić... albo jeszcze gorzej. - W Afaliah fizyczne różnice nie liczyły się wobec pokrewieństwa dusz - przypomniał jej. Zebrała się do odejścia. - W Skórze byliśmy dwiema rannymi istotami. Lizaliśmy rany. Czuliśmy się samotni. Osieroceni. To naturalne, że ciągnęło nas do siebie. Nieuniknione. Lecz teraz już nie czujemy takiej potrzeby. Skończyło się, Kuhalu! Odchodzę. Ruszył za nią. Przyśpieszyła kroku, niemal zaczęła biec, ale z łatwością ją dogonił. Weszli w cień drzew, gdzie światło księżyca było nikłe jak blask garści monet rzuconych w powietrze. Kuhal przytrzymał dziewczynę. Zamajaczył nad nią jak leśny duch. Cloud przeraziła jego desperacja. - Nie wyjawiłaś mi prawdziwego powodu, dla którego mnie odrzucasz! Dlaczego, Cloud? Dlaczego? - Fian - powiedziała krótko. - Odrzuciłabyś mnie z powodu mojego zmarłego brata? - spytał ze zdziwieniem. - On był kimś więcej niż twoim bratem! - Był umysłem mojego umysłu... ale nie żyje. - Nie zajmę jego miejsca - oświadczyła. - Nigdy! Korekcyjne pchnięcie zaskoczyło go. Gdy się ocknął, stał samotnie z jej szalem w rękach. Król znudził się przyjęciem, które, prawdę powiedziawszy, nie było oszałamiającym sukcesem. Młodzi Amerykanie niewiele ucztowali i tańczyli. Woleli rozmawiać o sprawach zawodowych z naukowcami i technikami, którzy zostali zwerbowani do Projektu Guderiana. Około północy, kiedy zabawa powinna była rozkręcić się na dobre, sala balowa świeciła pustkami, a orkiestra grała dla siebie. Nieliczni goście prowadzili przygnębiająco szczere rozmowy. - Do diabła z tym - mruknął Aiken i wyszedł ociężale na dziedziniec, żeby zaczerpnąć powietrza. Zobaczył tam Yosha Watanabe i Raimo Hakkinena wsiadających do kolasy. - Jedziecie do miasta? - zapytał. - Nie winie was. Kiepska zabawa. - Westchnął ponuro. - Zamierzamy powłóczyć się po pubach - wyjaśnił Yosh - ale najpierw odwiedzimy moją pracownię. Tak długo mnie nie było w mieście, że rzemieślnikom prawdopodobnie udało się wszystko schrzanić. Niespodziewane inspekcje pomagają utrzymać ludzi w ryzach. Poza tym warsztat znajduje się tuż obok naszego ulubionego baru „Rusałka". - Aha. Zatem bawcie się dobrze, chłopcy - rzucił Aiken i okręcił się na pięcie. - Aik, chodź z nami! - zaproponował Raimo impulsywnie. - Zapomnij o królowaniu na jedną cholerną noc. - Zepsuję wam zabawę. - Po prostu pozbądź się królewskich nawyków - zasugerował Raimo. - W taki sposób? - zapytał Aiken. Ujrzeli słaby błysk. Wspaniała złota szata zniknęła. Król miał teraz na sobie szorty khaki, buty do łydek i niechlujny żółty podkoszulek z napisem „Dalriadzka Drużyna Surfingowców". Łatwo rozpoznawalna twarz była ukryta pod wystrzępionym słomkowym kapeluszem, a na szyi lśniła srebrna obręcz. - Wskakuj, dzieciaku - zawołał Raimo. - Pokażemy ci wielkie miasto. Pogonił helladę batem i powóz ruszył z turkotem po szklanym moście zwodzonym i krętej drodze, która prowadziła przez zamkowy park. Jeszcze zanim wyjechali na bulwar, kończący się na Placu Targowym, usłyszeli śmiech i wrzaski hulaków, nawoływania sprzedawców oraz dźwięki muzyki wykonywanej na fletach, skrzypkach i akordeonach przez wędrownych grajków. Plac był tak zatłoczony, że powóz posuwał się naprzód w żółwim tempie. Większość przechodniów stanowili ludzie, lecz trafiali się też spacerujący Tanowie. Aiken rozpoznał paru Wywyższonych, którzy wymówili się pilnymi sprawami i wyszli wcześniej z przyjęcia. Wszystkie sklepy wokół placu były otwarte. Środek zajmowały kolorowe budyki rzemieślników oraz handlarzy kwiatów, kupców towarów ze Środowiska i najróżniejszych drobiazgów. - Czegoś mi brakuje. - Raimo zmarszczył brwi. Po chwili strzelił palcami. - Sprzedawców Firvulagów! Pamiętasz, Yosh? Zanim wyruszyliśmy z karawaną do Bardy, na nocnym targu było mnóstwo straszydeł. Rozejm wywabił ich z lasów. Kramarzyli maskotkami, bransoletami, śmiesznymi grzybami i dziwacznymi trunkami. Teraz zniknęli... Yosh spojrzał na króla, który pokiwał głową marszcząc czoło. - Lody! Lody truskawkowe! - zachęcał nosowy głos. - Brzmi nieźle - powiedział Raimo z entuzjazmem. - Chcecie? Stanął na ławce woźnicy, zagwizdał przeraźliwie i uniósł trzy palce. Sprzedawca wyszczerzył się, kiedy nad głowami przechodniów poleciała w jego stronę moneta. Raimo odebrał psychokinetycznie trzy czubate kubki z różową masą, które bezpiecznie poszybowały do kolasy. Ruszyli dalej, delektując się przysmakiem. - Pyszne - stwierdził król oblizując wargi. - Powinniśmy zatrudnić tego gościa na czas Wielkiego Turnieju. Postawić mu budkę i niech sprzedaje lody w różnych smakach. Nowy deser cieszyłby się wielkim powodzeniem. - Dopilnuję tego - obiecał Raimo. - Stary Guercio będzie wniebowzięty. Skierował helladę w boczną uliczkę. Choć mniej zatłoczona niż plac, była pełna ludzi zdążających do słynnej „Rusałki" i innych barów. - Warsztat jest tutaj - oznajmił Yosh. Pochylił się i zabębnił w drzwi podwórzowe samurajskim mieczem. Ramapiteki otworzyły podwoje i Raimo wjechał kolaską do środka. Kiedy brama zamknęła się za nimi, hałas przycichł o sześćdziesiąt decybeli. Dziedziniec słabo oświetlały dwie wiszące lampy olejowe. - Oczywiście nikogo nie ma o tej porze - zauważył Yosh, kiedy wysiedli z powozu. - Małpki wprowadzą nas do środka. Telepatycznie przemówił do dwóch ramów. Jeden pośpieszył otworzyć wrota do budynku w kształcie stodoły, a drugi przyniósł nowoczesną elektryczną lampę. Gdy weszli do pracowni, Aiken wykrzyknął ze zdumieniem na widok ogromnych płacht papieru zwieszających się z sufitu i pokrytych wymyślnymi kolorowymi malowidłami postaci toczących walki na śmierć i życie. - To mi wyląda na fabrykę latawców! - Ciepło - powiedział Samuraj. - Neputa to gigantyczne lampiony niesione podczas tradycyjnych obchodów święta zbiorów w japońskim mieście Hirosaki na Starej Ziemi. Trochę zmodyfikowałem wzór, a poza tym nasze będą się toczyły na platformach wyposażonych w koła. Wierzcie mi, będą wspaniałe! Pokazał im malowidło leżące na czystej podłodze. Miało w przybliżeniu kształt wachlarza i wysokość sześciu metrów. Na specjalnym papierze widniały kwitnące drzewa i tański rycerz siedzący na chaliku, wszystko namalowane czarnym atramentem sumi, śmiałymi pociągnięciami, co dawało podobny efekt jak pokrycie witraża ołowiem. Delikatniejsze szczegóły były naniesione gorącym woskiem. Miały pozostać przezroczyste, kiedy barwniki nadadzą całości kolor. - Niezła robota - stwiedził Yosh. Przechadzał się po pracowni, oceniając ukończone malowidła, na których przeplatały się najróżniejsze motywy: japońskie, tańskie i inne. - Na Złote Pole możemy wysłać lampy statkiem, w częściach. Po złożeniu otrzymuje się dwa duże obrazy z przodu i tyłu, a mniejsze dekoracje po bokach. Oświetlenie pochodzi od setek świec umieszczonych w szklanych naczyniach wewnątrz konstrukcji. Parada kilkudziesięciu lamp w takt muzyki fletów i bębnów jest widowiskiem, które długo się pamięta. - Mrugnął do króla. - I bardzo oszczędnym. - Podoba mi się to! - wykrzyknął Aiken. - Chodźmy się napić. - Może zostawimy tu powóz? - zaproponował Raimo. Wyszli z pracowni. - Dobry pomysł - powiedział Aiken. Na jego rozkaz jedna z małpek otworzyła bramę i trzej mężczyźni wymknęli się na ulicę. - Z drogi! - krzyknął ktoś. - Zróbcie miejsce! Oddział szaroobręczowych w półzbrojach i fioletowych liberiach jasnosłyszących zaczął bezceremonialnie spychać przechodniów na boki, robiąc miejsce tańskiej damie jadącej na ogromnym białym chaliku. - Droga dla Najwyższej Osobistości! - warknął kaptal przygniatając Aikena do muru. Raimo i Yosh w złotych obręczach zostali potraktowani trochę uprzejmiej. - Znam tę kobietę - mruknął Aiken. - To Morna-Ia, która opuściła przyjęcie trąbiąc na cały zamek, że ma migrenę! - Wygląda na to, że udaje się na drugi seans w „Bijou" - stwierdził Raimo wyciągając szyję, żeby dojrzeć cel podróży szlachetnej damy. - Ciekawe, co grają? - Sokoła maltańskiego - odpowiedział przechodzący bezobręczowy. - Klasyczny dwuwymiarowy. Czarno-biały, ale dynamit! - I zniknął w ścisku. Nagle z niewytłumaczalnych powodów zapadła cisza. Na trzydziestometrowym odcinku drogi prowadzącej do placu utworzył się korytarz. Aiken ujrzał mijający go powoli wózek sprzedawcy lodów, który zatrzymał się przed klientem, bardzo wysokim mężczyzną o kręconych siwych włosach, w brązowej koszuli i spodniach oraz żółtej apaszce, które stanowiły ubranie cywilne elitarnej gwardii. Koszula opinała jego ramiona, jakby pożyczył ją od mniej potężnego kolegi. Zapłacił za lody i spróbował ich z wyraźnym zadowoleniem. Potem spojrzał w boczną uliczkę, skinął przyjaźnie głową Aikenowi i zniknął na zatłoczonym placu. - O mój Boże - wyszeptał król. - Szefie, dobrze się czujesz? - spytał Yosh. - Wyglądasz... Aiken wziął głęboki oddech, ściągnął słomkowy kapelusz, rzucił go na bruk i podeptał. - Aik, o co chodzi, do diabła? - wybełkotał Raimo. - Pora iść do „Rusałki" - rzucił Aiken przez zaciśnięte zęby - i bardzo, bardzo się upić. Ruszył przed siebie dużymi krokami, zostawiając Raimo i Yosha, którzy spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i powlekli się za nim. Jak długo zamierzasz zostać? - spytała Elżbieta Marca. - Pięć godzin powinno wystarczyć na początek. - Spojrzał na śpiące dziecko. - Zobaczymy, jak zareaguje na zwiększoną presję korekcyjną. Podczas następnej wizyty spędzę z wami więcej czasu. Lecz dzisiaj... - uśmiechnął się z zadumą - ...przed przybyciem na Czarną Turnię zrobiłem sobie małą wycieczkę. Wielobarwny Kraj jest bardzo interesujący. Chętnie o nim z tobą porozmawiam. Elżbieta obrzuciła niespokojnym wzrokiem mokry skafander z licznymi kablami i po raz pierwszy zauważyła linię punktowych ranek nad brwiami Marca. - Masz krew na czole. Skaleczyłeś się podczas wycieczki? Machnął niedbale ręką. - To od igieł. Ukąszenia komara. Wygoją się za parę minut. Nie znasz zasady działania wzmacniaczy cerebroenergetycznych, Wielka Mistrzyni? - W Środowisku są nielegalne. Uznano je za zbyt niebezpieczne dla operatora. Marc roześmiał się tylko. - Może chciałbyś jakieś wygodniejsze ubranie? - zapytała Elżbieta dość sztywno. - Jesteś miła. W ostatnim miejscu pobytu musiałem je ukraść. - Więc nie możesz niczego ze sobą zabierać podczas skoków? - spytała niedbałym tonem. - Jeszcze nie, lecz pracuję nad tym. Nie odrywając od niego wzroku, Elżbieta podeszła do drzwi pokoju dziecinnego i otworzyła je. Na ławce w korytarzu siedział stary franciszkanin i spokojnie odmawiał różaniec. Podniósł wyczekująco oczy. - Bracie Anatolu - odezwała się Elżbieta. - Przedstawiam ci Marca Remillarda. Anatol wstał, schował różaniec i spojrzał na przybysza. Marc ukłonił się lekko. - Nasz gość chce się przebrać - ciągnęła Elżbieta. - Może byłbyś tak uprzejmy i znalazł coś dla niego, a potem przyprowadził go tutaj. Aha, chcemy, żebyś wziął udział w seansach korekcyjnych, jeśli masz ochotę. - Chwalebna ostrożność, Wielka Mistrzyni - skomentował Marc z rozbawieniem. Elżbieta zacisnęła usta. Cofnęła się do pokoju dziecinnego i zamknęła drzwi, zostawiając mężczyzn samych. - Niepokoi ją pan - zauważył Anatol przyjaźnie. - A pana? A może czuje się pan uzbrojony przeciwko demonowi, nosząc napierśnik sprawiedliwości i hełm zbawienia? - Powinienem się pana bać - przyznał Anatol i skinął na Marca - ale jestem zbyt zaintrygowany. Przybyłem do pliocenu trzy lata przed waszą słynną Rebelią, kiedy był pan jeszcze Wielkim Mistrzem, który pomagał Państwu Ludzkości mydlić oczy niczego nie podejrzewającym egzotycznym członkom Rady. Kiedy był pan bohaterem, orędownikiem idei Mentalnego Człowieka. - A kim jestem teraz? - zapytał Marc miłym tonem. - Jest pan mojego wzrostu. Pożyczę panu swój świecki jedwabny szlafrok i drelichowe spodnie. Przy następnej wizycie będę miał dla pana coś odpowiedniejszego. Może biały frak albo strój Fausta? - Kim jestem, bracie Anatolu? Zatrzymany w pół kroku zniewalającą siłą, stary kapłan z wysiłkiem obejrzał się przez ramię. - Może zaczekamy z mentalnym prześwietleniem, aż się znajdziemy w moim pokoju? Wywracanie mnie na nice w korytarzu jest trochę niecywilizowane. - Jak pan chce. - Uścisk rozluźnił się i mężczyźni ruszyli dalej. - Co pan robi na Czarnej Turni, bracie? - Jestem spowiednikiem Elżbiety. - Stary mnich uśmiechnął się ironicznie. - Na razie nie korzysta z moich kapłańskich posług, ale jeszcze mnie nie wyrzuciła. Przez ostatnie dwa i pół tygodnia czekałem na pana przed pokojem dziecinnym codziennie od dziewiątej do trzeciej. Na jej polecenie. Może spodziewa się, że pana wyegzorcyzmuję czy coś w tym rodzaju? Marc roześmiał się serdecznie. - Będziesz miał okazję za parę minut, bracie. Zaczęli się wspinać po schodach. - Więc zamierza pan zintensyfikować leczenie Brendana, tak? - spytał Anatol. - Sądzi pan, że maluch przeżyje? - Można tylko próbować. Mnich rzucił bystre spojrzenie na podążającego za nim mężczyznę w czerni. - Zastanawiam się, dlaczego pan próbuje. Marc nie odpowiedział. - Czy dziecko jest tylko pretekstem? Anatol otworzył drzwi na szczycie schodów. Weszli do przestronnego mieszkania na poddaszu. Całą jedną ścianę zajmowały okna. Gdy drzwi się zamknęły, Marc powiedział: - Teraz. Anatol zgrzytnął zębami i stanął bez ruchu. Mocno zacisnął powieki. - Zrób to szybko, do licha. Poczuł na skórze głowy łaskotliwe zniewalająco-korekcyjne impulsy i mimo zamkniętych oczu zobaczył pokaz ogni sztucznych. Kiedy zaczął się drenaż, stracił kontakt z rzeczywistością. Po jakimś czasie stwierdził, że stoi całkiem zrelaksowany pośrodku salonu. Z łazieniki dobiegał szum prysznica i pogwizdywanie. Anatol odszukał w szafie wspaniały szlafrok ze szkarłatnego brokatu oraz stare spłowiałe spodnie i powiesił je na haku wbitym w drzwi. Potem wyszedł na balkon i pod gwiazdami odmówił modlitwę, żeby uspokoić nerwy. Getsemane. Krwawy pot. Co będzie, jeśli on poprosi? Wszyscy Remillardowie byli katolikami. Czy ten człowiek w ogóle ma poczucie grzechu? - To nie był grzech, tylko porażka, Anatolu Sewerynowiczu. Nawet jeśli moje wojsko zostało pokonane, samo porwanie się na wzniosłą rzecz stanowi trofeum... Kapłan odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Rebeliantem. - Naprawdę interesujące. Przez czterdzieści dwa lata spędzone w Świętym Zakonie wysłuchiwałem wszelkich grzechów, jakie istnieją. Ale coś takiego to prawdziwa rzadkość! - Jego wzrok padł na blizny Marca. - To kolejne trofeum wzniosłego przedsięwzięcia? - Nie. Tylko ślady ostatniego wypadku. Znikną za parę miesięcy. Moje ciało samo się odmładza. - Więc możesz zignorować sępy szarpiące ci wątrobę? A jednak to musi być dziwny rodzaj poczucia bezpieczeństwa. I samotność na długą metę. Cóż, gdybyś mnie kiedyś potrzebował, będę pod ręką. To samo powiedziałem Elżbiecie. Twarz Marca pozostała bez wyrazu. - Posłuchaj mnie, Anatolu Sewerynowiczu. Dobrze wiem, co masz na myśli. Jesteś dobrym człowiekiem, lecz nie sądź, że możesz się mieszać w moje sprawy. - Nie wmawiaj mi, że potrafiłbyś zabić biednego starego kapłana za to, że się modli za ciebie? - Zachowaj modlitwy dla Elżbiety. Ja ich nie potrzebuję. Wracajmy na dół. Skierował się do drzwi. Anatol ruszył za nim. - Nie igraj ze mną, mój synu. Twój brat Jack nigdy by ci nie puścił płazem takich słów. Marc zatrzymał się. - Jak na człowieka, który przybył do pliocenu przed... uzyskaniem rozgłosu przez mojego brata, wydajesz się dobrze znać jego mentalność - powiedział spokojnym głosem... - To dzięki wysłuchaniu spowiedzi - westchnął mnich. - Byłbyś zaskoczony, gdybyś się dowiedział, jacy są ludzie, którzy wyruszyli w podróż w czasie, żeby uciec przed rzeczywistością. A może nie! Wiem o tobie dużo więcej, niż wydobyłeś z mojej pamięci, synu. - Uśmiechnął się. - Na przykład o samotności. Czy to jest prawdziwy powód, dla którego zjawiłeś się na Czarnej Turni? Miałeś nadzieję, że znajdziesz metapsychika, który cię przyjmie jako człowieka, a nie upadłego anioła? - Bardzo interesujące pytanie - stwierdził Marc Remillard. - Spróbujmy obaj znaleźć na nie odpowiedź. - I wybuchnął śmiechem. ROZDZIAŁ TRZECI Chwała niech będzie Te, to był wspaniały sezon na gigantyczne ślimaki! Purtsinigelee Nakrapiany Brzuch zarechotał z satysfakcją, uniósłszy drewnianą pokrywkę z ostatniej tacy zwietrzałego piwa. Roiło się na niej od tłustych mięczaków, bursztynowych z szarymi plamkami. Miały wielkość bananów, które Motłoch hodował na plantacjach wokół Var-Mesk, i były znacznie bardziej soczyste i pożywne. Tego ranka wszystkie tace-pułapki były pełne tych stworzeń. Znęcone aromatem chmielu pełzły po ściółce tropikalnego lasu porastającego alpejską dolinę i dalej w górę po omszałych pniakach, na których stały tace. Wprowadzone w stan błogiego stuporu, wpadały do piwa i topiły się. Miały lekką śmierć. Purtsinigelee, który był spokojnym karłem, często rozmyślał o tym podczas codziennych zbiorów w dolinie Gresson. Ślimaki zamarynowane w małych beczułkach stanowiły nie tylko bogate w proteiny pożywienie dla jego rodziny, gdy z Gór Helweckich nadciągały zimowe burze, lecz również cenny towar na handel. Wybredni Firvulagowie z zachodniego Famorel płacili słono za takie doskonałe posezonowe mięczaki. Możliwe, że przysmak dotrze nawet na stół bankietowy króla Sharna i królowej Ayfy podczas tegorocznego Wielkiego Turnieju. Purtsinigelee miał nadzieję, że tak się stanie. Sam był raczej domatorem, ale robiło mu się przyjemnie na sercu, gdy pomyślał, że jego ślimaki znajdą się w najwyższych kręgach towarzyskich... Nucąc wesołą melodię, wrzucił ostatnie stworzenie do skórzaneg worka przewieszonego przez ramię. Odcedził tacę, napełnił ją ponownie starym piwem i starannie położył na miejsce luźną pokrywkę. Potem ruszył do domu na obiad, maszerując stromym szlakiem. Mgła spowijała mokre rododendrony, a ptaki i małpy robiły dużo hałasu nad rzeką. Po jakimś czasie Purtsinigelee wyszedł z gęsto zalesionego wąwozu na odkryty, skalisty teren. Mgła rozwiała się, gdy słońce powędrowało wyżej. Wstał chłodny, wspaniały wrześniowy ranek. Łąki były pełne kwiatów, a niebo tak intensywnie niebieskie, że aż bolały oczy. Wzdłuż północnego horyzontu wznosiło się majestatyczne, zapierające dech w piersiach pasmo Alp Pennińskich. Firvulagowie z Famorel nazywali je Górami Bogini nie tylko ze względu na ich piękno. Pierwsi Przybysze twierdzili, że szczyty pokryte śniegiem przypominają ziemie Małego Ludu na utraconej Duat. Żadne góry na plioceńskiej Ziemi nie były równie wysokie. Dom Purtsinigelee, podobnie jak domy wielu innych Firvulagów mieszkających w tej okolicy pozbawionej jaskiń, stał na imponującej wysokości, tuż pod granią, która oddzielała dolinę Gresson od rzeki Ysez na wschodzie. Zatrzymawszy się na chwilę, karzeł wypatrzył mały domek w kształcie kamiennego ula przycupnięty nad maleńkim stawem między dębami i sosnami powyginanymi od wiatru. A obok niego... Krzyknął z przerażenia i śmignął pod osłonę wielkiego głazu. Maszyny! Miłościwa Te! Jego dom otaczały jakieś dziwne pojazdy! Ostrożnie wytężył ultrawzrok i dostrzegł sporą grupkę ludzi. Potworność nad potwornościami! Wróg zaczaił się na niego! Karzeł jęknął głośno i upuścił worek ze ślimakami na ziemię. Moja biedna Hobbino... i dzieci! O Bogini, miej ich w swojej opiece! Z łomoczącym sercem wysunął się zza skały, chowając pod niskim jałowcem. Naliczył siedem maszyn podobnych do wozów, z ośmioma wielkimi kołami po każdej stronie. Były najeżone licznymi wypustkami o niewiadomym przeznaczeniu i miały dużo brudnych okien, które lekko połyskiwały w świetle słonecznym. Wyglądały na dwa razy wyższe od niego i może ze cztery razy dłuższe. Tańscy rycerze w szklanych zbrojach, a także obręczowi i bezobręczowi ludzie z Motłochu wchodzili do jego domu, wychodzili i włóczyli się po terenie, jakby byli właścicielami. Łotry! Te tylko wie, jakie okrucieństwa popełniali. Wziąwszy się w garść, zawołał żonę w trybie intymnym. Tak jak się obawiał, nie dostał odpowiedzi. Ściany domu były grube, odporne na normalną telepatyczną penetrację. Rozważył pomysł, żeby zawołać dzieci, dwóch synów i trzy córki w wieku poniżej dziesięciu lat, ale one przecież nie miały żadnej wprawy w mentalnym ekranowaniu. Z pewnością zdradziłyby jego obecność Wrogowi. Leżał przez jakiś czas, czując zamęt w głowie i udrękę. Kurczowo trzymał worek ze ślimakami. Wreszcie uczynił wysiłek, żeby się pozbierać. Co tutaj robi Wróg? Tanowie nigdy nie zapuszczali się w głąb Famorel. Z rzadka zabłąkał się w drodze z Var-Mesk nieszczęśnik wyjęty spod prawa, ale żaden nie przetrwał długo w Alpach, gdzie czyhali Tatsol Ziejący Ogniem i Ryfa Nienasycona! Ponieważ ten region zawsze był bezpieczny, Mały Lud nie miał tutaj garnizonów. Jedyni wojownicy mieszkali w pobliżu stolicy wicekróla, Famorel, odległej o sześć dni drogi na południowy zachód. Purtsinigelee rozmyślał intensywnie jak nigdy dotąd. Stawką mogło być coś więcej niż życie jego drogiej rodziny! Oddział ekspedycyjny liczył co najmniej pięćdziesiąt osób. Niektóre miały przy sobie przedmioty wyglądające na przyszłościową broń Motłochu, o której wszyscy trąbili. Musi koniecznie przekazać tę wiadomość dalej. Z najwyższą ostrożnością wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł. Miał do przejścia kilkaset metrów, żeby zniknąć z widoku. Gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, zaczął biec. Dotarł do rozwidlenia szlaku i skręcił na południe, równolegle do grani i rzeki. Między nim a domem znalazł się Masyw Pryszcza, naturalny ekran chroniący przed działaniem ultrazmysłów. Karzełek padł ciężko na ziemię, łapiąc oddech. Jego najbliższym sąsiadem był Tamlin Smrodliwy, producent olejku piżmowego mieszkający o dzień drogi na zachód. Z powodu samotności wynikającej z charakteru zajęcia był najbardziej zapalonym telepatycznym plotkarzem na całym pogórzu. Stary Tam zadba o to, żeby wielki bohater Mimee dowiedział się o najeździe. Zebrawszy mentalne siły, Purtsinigelee przesłał wieść. Gdy skończył, podniósł worek ślimaków i pomaszerował śmiało do domu, nie próbując się nawet ukrywać. Dotarłszy na miejsce stwierdził, że napastnicy odjechali. Jedyny ślad po nich stanowiła chmura kurzu unosząca się nad północną granią. Żona była cała i zdrowa i dzieci też. Siedzieli w odrętwieniu przy kuchennym stole. - Co się stało? - krzyknął Purtsinigelee. - Powiedzieli, że jadą na Wielką Boginię - poinformowała go Hobbino. - Nie zrobili nam krzywdy. Chcieli kupić jedzenie przed wyruszeniem w wysokie góry. - Zaczęła śmiać się histerycznie, pogrzebała w kieszeni spódnicy i wyjęła sakiewkę z irchy. - Popatrz! - Rozwiązała sznurki i wysypała lśniący stosik klejnotów na ręcznie tkaną serwetę. - To więcej niż zdołalibyśmy zarobić przez pięć lat! - A potem opróżnili piwnicę - wyrwał się najstarszy chłopiec. - Zabrali wszystkie baryłki i słoiki. - Tatusiu, powinieneś słyszeć, jakie brzydkie rzeczy mówili, kiedy otworzyli beczkę i zajrzeli do środka - dodała poważnym tonem najmłodsza dziewczynka. VEIKKO: Hagen. HAGEN: Jestem. Zaczekaj chwilę aż naleję sobie nowego drinka. VEIKKO: Szczęściarz. Nam został jedynie alkohol do użytku zewnętrznego. HAGEN: Poprzestań na herbatce ziołowej bo skończysz jak twój stary. VEIKKO: Lepiej jak mój niż jak twój dupku. HAGEN: Dobrze dobrze tym razem wygrałeś. Teraz się uspokój i złóż raport. Minęło już tyle czasu. VEIKKO: [Relacja.] HAGEN: [Śmiech.] Mam nadzieję, że Irena zna dużo przepisów na dania ze ślimaków. VEIKKO: Mając wybór między wspinaniem się na tę górę a pozostaniem w obozie i jedzeniem ślimaków dostaję gęsiej skórki. Powinieneś zobaczyć tego potwora Monte Rosę! To nie jest pojedynczy szczyt lecz całe cholerne pasmo. Ściana na końcu świata pokryta lodowcami. Kto by pomyślał że w pliocenie będzie tyle śniegu. Alpy tak po prostu wyrastają z doliny Padu. Od poziomu morza do dziewięciu tysięcy metrów zaledwie sześćdziesiąt kilometrów dalej. HAGEN: Podaj mi dokładne współrzędne obozu. VEIKKO: 45-50-31 północnej 7-48-13 wschodniej cztery tysiące trzysta dwadzieścia dwa metry nad poziomem morza. Znajdujemy się jakieś sześć kilometrów od głównego wierzchołka w linii powietrznej. Cholernie źle że nie jesteśmy ptakami! Z powodu choroby wysokościowej sapię jak morświn wyrzucony na brzeg. Andre zemdlał trzy razy dzisiaj po południu a niektórzy ludzie króla wyglądają jakby zaraz też mieli to zrobić. Myślę że ratują ich obręcze. Za to Tanowie najwyraźniej czują się świetnie a Dranie Basila są wręcz żwawi. Wimborne nazwał to miejsce „Obozem Bettaforca". Mimo śniegu w dekamolowych namiotach jest całkiem przytulnie. Tylko ten brak tlenu. Znachorzy Drani mówią że zaaklimatyzujemy się za parę dni. HAGEN: Coś wiadomo o planie wspinaczki? VEIKKO: Jutro wielka narada. Grupa szturmowa nie musi dotrzeć do samego szczytu. Wystarczy że przejdzie na drugą stronę góry gdzie są zaparkowane latacze. Jest pomysł żeby uruchomić jeden samolot przylecieć nim tutaj i zabrać resztę ludzi po następne. Nie powinno być kłopotów z przygotowaniem ptaków do lotu. Znajdują się na górze zaledwie od końca lipca. Najtrudniej będzie do nich dotrzeć. Wimborne ma zamiar zorganizować coś w rodzaju sztafety. HAGEN: Żaden z naszych ludzi nie weźmie udziału we wspinaczce? VEIKKO: Buckmaster i Collins zgłosili się na ochotnika. Znasz ich. HAGEN: Cholerne głupki! Powiedz im żeby o tym zapomnieli. Niech nikt nie ryzykuje życiem chyba że nie będzie innego wyjścia. VEIKKO: Amen. HAGEN: Kto został wybrany do głównego zespołu? VEIKKO: Jeszcze nie wiadomo. Na pewno będą to Dranie a poza tym Bleyn i któryś z jego egzotycznych fagasów. Muszą dopilnować żeby Dranie nie zwiali na lataczach. Powinieneś zobaczyć buty które Nirupam wytrzasnął dla alpinistów. Można by w nich ugotować kurczaka! Boże ale bym zjadł kurczaka... HAGEN: Reszta będzie siedziała i czekała? VEIKKO: Na to wygląda. HAGEN: [Wątpliwości.] Posłuchaj Veik. Mam złe przeczucia co do Firvulagów od których kupiliście ślimaki. VEIKKO: Myślisz że mogli donieść o nas dowództwu straszydeł? Podobno Elżbieta ma czuwać czy Mały Lud czegoś nie knuje a do tej pory nie zameldowała o żadnych podejrzanych ruchach... HAGEN: Nie polegałbym na niej zbytnio. Ma teraz ciekawsze zajęcia niż bawienie się w waszą niańkę. VEIKKO: ?! HAGEN: Wprost przyznała się do tego królowi. Twierdzi że pragnie nas pojednać z Markiem... VEIKKO: Niech się łudzi! Twój stary pojawił się znowu w Goriah? HAGEN: Nie odkąd król zauważył go tydzień temu smakującego nocne życie. My jesteśmy przygotowani na atak. Loch zamkowy jest wykuty w skale więc Marc tam nie wyskoczy a wszystkie wejścia są otoczone sigmami i strzeżone przez uzbrojone oddziały. Cloudie ma mentalne sygnatury wszystkich upoważnionych osób i sprawdza wchodzących i wychodzących na pałacowym komputerze. Tata nie będzie mógł się pod nikogo podszyć. Najważniejsi pracownicy są strzeżeni równie pilnie jak magazyn z częściami. VEIKKO: Jak idą poszukiwania? HAGEN: Zgromadziliśmy sporo dobrego surowca. Wygląda na to że tak jak przewidzieliśmy jedynym prawdziwym problemem będzie drut dysprozowo-niobowy do mikroukładów generatora tau. Król wysłał na północ grupę zwiadowców ale to może potrwać miesiące. Potrzebujemy tych samolotów Veik. Nie tylko do poszukiwań minerałów. Próbowałem namówić króla żeby poleciał nad ocean i zmiótł Kyllikki siłą psychokreatywną. Stanowczo odrzucił propozycję. Bez podania powodu. Wiedziałem że strzelając do nas posłużył się jakąś sztuczką! VEIKKO: Czy Kyllikki płynie do was? HAGEN: Jest w połowie drogi między Bermudami a Azorami. Będzie tu najwcześniej za dziewiętnaście dni. VEIKKO: [Strach.] Z działami gotowymi do strzału. Rzeczywiście lepiej szybko sprowadźmy latacze do Goriah. HAGEN: Masz całkowitą rację. Są coraz ważniejsze. Jak inaczej przetransportujemy urządzenie Guderiana na teren bramy, jeśli tata spróbuje nam przeszkodzić? VEIKKO: Prawdę powiedziawszy byłem zaskoczony że nie budujecie urządzenia od razu w Zamku Przejścia. HAGEN: Nalegałem na to ale król się sprzeciwił. Chce nas mieć na oku. Poza tym Goriah jest do tego najlepszym miejscem z punktu widzenia bezpieczeństwa i logistyki choć leży trochę za blisko morza. Problem z Zamkiem Przejścia polega na tym że od czasu Potopu jest opuszczony. Ostatniej zimy oddział Firvulagów zabił nieliczną straż i narobił dużo szkód. Obecnie trwają naprawy pod pretekstem że zamek będzie służył jako hotel dla podróżników zmierzających na Turniej który ma się odbyć na początku listopada. W zeszłym tygodniu król wysłał chłopaka Cloud żeby doglądał odbudowy Zamku Przejścia. VEIKKO: Pechowo dla niej. HAGEN: Uhm. Ona twierdzi że z Kuhalem koniec. Lecz ja widzę że regularnie ze sobą rozmawiają na odległość. Bez wątpienia toczą poważne dyskuje o sensie życia i podobnych bzdurach. VEIKKO: Jak Dianę? HAGEN: Daje mi w kość. Nagle zaczęła się obawiać o przyjęcie z jakim możemy się spotkać w Środowisku. Z powodu Gibraltaru. Z powodu tego kim jesteśmy. Prawie przekonała siebie że lepiej będzie zostać tutaj. VEIKKO: Boże! Po tym wszystkim co przeszliśmy? HAGEN: I co nas jeszcze czeka... VEIKKO: Może ona martwi się o ojca. HAGEN: Alex potrafi zadbać o siebie. Teraz kiedy tata zaczął skoki potrzebuje Maniona bardziej niż kiedykolwiek. Próbowałeś ostatnio rozmawiać z Walterem? VEIKKO: Na nic by się to nie zdało skoro każdej nocy obozujemy w dolinach żeby uchronić się przed ultrawzrokiem Firvulagów. Miałbym się skontaktować z Walterem skoro ledwo udało mi się z tobą? HAGEN: Spróbuj. Znajdujecie się w połowie najwyższej góry na Ziemi więc może ci się uda. VEIKKO: W porządku. Jeśli moje szare komórki jeszcze nie wysiadły z braku tlenu. Chcesz się dowiedzieć czegoś konkretnego? HAGEN: O morale na statku. Czy magnaci nadal są za wykończeniem nas. Czy tata skłania się ku podejściu w rękawiczkach. Chcę wiedzieć jak zamierza wykorzystać lasery. O tym dokąd skacze i co knuje z królem i Elżbietą. Czy Walter powie ci prawdę? VEIKKO: Jezu Hagen nie wiem. On chce żebyśmy uciekli. Podobnie jak Alex. HAGEN: Aha. Byłbym bardziej skłonny mu zaufać gdyby tak sprawnie nie prowadził szkunera. VEIKKO: Spróbuję porozmawiać z nim dzisiaj w nocy. To znaczy nad ranem. W dawnych czasach zwykle brał wachtę. Lecz nie miej zbytniej nadziei. Nie jestem taki dobry w rozmowach na odległość jak był Vaughn Jarrow. HAGEN: Nie jesteś również takim cholernym idiotą jak on. Postaraj się. VEIKKO: Jeszcze jedno. HAGEN: ? VEIKKO: Obozujemy w wyeksponowanym miejscu więc mogą nas zauważyć nie tylko Firvulagowie... Hagenie a jeśli Marc się tutaj zjaw? Wiem że nie może przenosić broni ale wcale by nie musiał. W niebezpiecznych miejscach wystarczy lekkie pchnięcie... HAGEN: Boże masz rację. Na jutrzejszej naradzie ostrzeż Basila i jego ludzi o tej możliwości. VEIKKO: I? HAGEN: Nie ryzykuj. Jeśli tata pojawi się na górze zabij go od razu. Irena O'Malley wyniosła z namiotu kuchennego górę parujących talerzy, postawiła je na stole i zajrzała do dzbanka z kawą. W końcu postanowiła zrobić sobie krótką przerwę w pracy i zobaczyć co u Veikko: Wspięła się na zbocze ponad obozem, gdzie siedział w blasku słońca na płaskiej skale pośród zasp starego śniegu. Zamknął się w sobie, pogrążony w cierpieniu. Przybrał niedbałą pozycję lotosu. Wydawał się kontemplować urwistą skalną ścianę, która wznosiła się nad nimi jak skamieniała tsunami zwieńczona lodowymi nawisami. Na wschodzie wyrastał ogromny Lodospad Gresson, a za nim, ozdobiony pióropuszem chmur, majaczył wierzchołek Monte Rosa. - Nadal cię boli głowa, kochany? - zapytała Irena i wskazała na prawie nietknięte śniadanie. - Nie miałeś ochoty na jedzenie? Veikko odpowiedział słabym uśmiechem. - Smakuje wybornie, Reno. Naprawdę. Po prostu nie jestem głodny. To chyba z powodu wysokości. Uklękła obok niego pośród alpejskich roślin, wysoka i silna, o lśniących czarnych włosach splecionych w nonsensowne warkoczyki. Położyła z troską dłoń na jego ramieniu i wsunęła korekcyjną sondę w jego umysł, lecz natknęła się na tę samą barierę tajemniczego smutku, która udaremniła jej wcześniejszą próbę. - Gdybyś mnie wpuścił, mogłabym ci pomóc! Co się z tobą dzisiaj dzieje? Nie próbuj mi wciskać tych bzdur o chorobie wysokościowej. Przygryzł wargi i odwrócił wzrok. Kiedy go objęła, stracił resztki samokontroli, walcząc jak dzikie zwierzę schwytane w pułapkę. - Powiedz mi - nalegała Irena. Zamknął oczy, a spod drżących powiek wydostały się łzy. - Przykro mi. Tak mi przykro. Wcześniej czy później i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą! - Veikko, powiedz mi. - Ostatniej nocy udało mi się porozmawiać z Walterem. Wydarzyło się coś strasznego. Hełayne Strangford wpadła w szał. Dziesięć dni temu... Marca nie było i nikt na pokładzie nie podejrzewał, co ona zamierza. Wiesz, jak sprytnie potrafiła się maskować. Zabiła wiele osób. Palce Ireny zagłębiły się w ramię Veikko. - Kogo? - Ojca Barry'ego Dalemberta. I oboje Keoghów, co nie znaczy, żeby Nial się tym przejął, zimny sukinsyn! - Cii, dziecino... kogo jeszcze? Veikko wtulił głowę w jej piersi i przekazał telepatycznie listę ofiar: Frieda Singer-Dow, matka Chee-wu Chana; Claire Shaunavon, matka Matiwildy; Audrey Traux, matka Margaret i Rebeki Kramer; Isobel Layton i Alonzo Jarrow, rodzice Vaughana Jarrowa; John Horvath, ojciec Imre; Abdulkadir Al-Mahmoud i Olivia Wylie, rodzice Jaśmin Wylie; Eva Smuts, współmatka Kane'a Fox-Laroche'a; Ronald Inman; Everett Garrison; Gary Evans i... Rozpłakał się. - Przykro mi, Reno. Arky również. Był jednym z rannych. Steinbrenner zrobił, co mógł, ale nie jest tak zręcznym chirurgiem, jakimi byli Keoghowie, a na Kyllikki nie ma basenu regeneracyjnego. Arky zmarł trzy dni temu. Jego umysł otworzył się wreszcie, a Irena przyłożyła psychiczny balsam, kołysząc Veikko w słońcu, które ogrzewało południowe zbocze góry. - Dziwne - powiedziała. - Śnił mi się tata. To był długi sen, pełen szczegółów. Coś w rodzaju przeglądu historyjek, które mi opowiadał, kiedy byłam mała, książek, które wspólnie czytaliśmy, i obejrzanych kaset. W tym śnie podróżowaliśmy po całym Środowisku. Najpierw odwiedziliśmy ludzkie kolonie Volhynia i Hibernia, żeby zobczyć, jak nasi krewniacy poskromili dziką przyrodę. Potem odpoczywaliśmy na wakcyjnej, kosmopolitycznej Riwierze. Stamtąd ruszyliśmy w objazd po egzotycznych planetach. Spotkaliśmy śmiesznych małych Poltrojan i odpychających osobników, którzy ociekali zielonym płynem, oraz wysokich hermafrodytów o ogromnych żółtych oczach. Mimo dziwnego wyglądu wszyscy byli sprzężonymi metapsychikami. Wiedzieliśmy Krondaku, którzy z bliska nie są tak przerażający jak na holofilmach. Mieliśmy coś w rodzaju seansu z Lylmikami. Dowiedzieliśmy się, że ich rasa jest tak stara, że może pochodzić z poprzedniego wszechświata. Wreszcie polecieliśmy na Starą Ziemię, do New Hampshire w Ameryce, gdzie na początku dwudziestego wieku O'Malleyowie i Petrowicze pracowali w fabrykach papieru i mieli niewielkie farmy. Widzieliśmy Górę Waszyngtona, gdzie zaczęła się Interwencja, i stary dom Remillardów w Hanowerze. Arky i ja wszystko to oglądaliśmy razem: dom naszych dziadków, szkoły, kościoły, sklepy, restauracje i inne znane miejsca. On był miłym starym draniem, Yeikko. Lubił ciebie, choć usilnie starał się tego nie okazywać. Wciąż pytał, kiedy będziemy mieli dziecko. - Nie tutaj. - Próbowałam mu to wyjaśnić. Dlaczego przestaliśmy wierzyć w Marca i jego gwiezdne poszukiwania. Lecz on nie chciał zrozumieć. A teraz nie żyje. I oni wszyscy. Veikko wytarł twarz rękawem, znalazł grzebień i przeczesał sztywne jasne włosy. Miał zamyśloną minę. - Niewielu pomocników zostało Marcowi. Policzmy. Sześciu magnatów, nie licząc Maniona. Ich naprawdę musimy się obawiać. Z tych, którzy przeżyli, tylko Kramer i Warshaw mają dzieci, a stara dama jest twarda, gdy w grę wchodzi lojalność wobec Marca. Nie jestem pewien Kramera. On może stanąć okoniem, gdyby przyszło do zabicia Marge i Becky. Podrzędnych umysłów... osiemnaście. Quinn Fitzpatrick i Allison Sherwoode są słabi, ale pozostali nadają się do koncertu. A wielki Boom-Boom Laroche jest wart tyle co dwóch metapsychików. - Z pewnością Walter by nie... Wszyscy natychmiast do dużego namiotu. - Narada. - Veikko wstał. W drodze do małej wioski złożonej z namiotów i zaparkowanych wehikułów powiedział: - Nie łudź się co do mojego ojca, Reno. Walter jest taki jak reszta eks-Rebeliantów. Poza zasięgiem aury Marca myśli samodzielnie, potrafi zrozumieć nasze stanowisko i sympatyzować z nami. Lecz gdy tylko znajdzie się w zniewalającej mocy Anioła Otchłani, ulega jego dawnemu czarowi podobnie jak my wszyscy, póki Alex Manion nie pokazał nam, jak się bronić. - I zapłacił za to - dodała Irenę. Po chwili zapytała: - Zamierzasz powiedzieć innym o morderstwach? - Nie, póki nie uzyskam zgody Hagena. Może nawet wtedy nie. Niech on przekaże wiadomość, kiedy wrócimy bezpiecznie do Goriah. Jeśli nam się to uda. Zajęli miejsca na dekamolowych ławkach twarzą do zaimprowizowanej mównicy, gdzie Basil Wimborne czekał cierpliwie na spóźnialskich. Członkowie wyprawy podzielili się na trzy grupy: dziesięcioro Amerykanów, dwudziestu Drani i ludzie króla - dwunastu Tanów i dwunastu złotoobręczowych ludzi. Tylko Basil i wesoły Nirupam krążyli swobodnie między nimi w czasie podróży z doliny Rodanu. Były wykładowca z Oxfordu zastukał trzykrotnie w pulpit i utkwił w słuchaczach wzrok pełen mentorskiej pewności siebie. Szmer myśli i głosów ucichł. - Pomyślnie zakończyliśmy pierwszy etap ekspedycji - zaczął. - Dzięki umiejętnościom naszych kierowców i uprzejmości Wielkiej Mistrzyni Elżbiety, która obserwowała trasę, udało się nam pokonać czterysta dziewięćdziesiąt sześć kilometrów od Darask do Obozu Bettaforca bez niemiłych przygód. Podróż zabrała nam czternaście dni, co jest w tych okolicznościach bardzo dobrym tempem. Drugi Lord Psychokinetyk Bleyn Czempion poprosił mnie, bym wam przekazał serdeczne pozdrowienia od króla Aikena-Lugonna, który jest z nami sercem i ultrawzrokiem. Jego Wysokość uważa, że druga faza operacji zakończy się równie pomyślnie jak pierwsza. Ta część przemowy została wygłoszona zdecydowanie ironicznym tonem. Dranie odpowiedzieli łobuzerskimi uśmiechami, lecz Bleyn i Tanowie zachowali powagę. - Właściwy atak na Monte Rosa wykona, jak wiecie, zespół Drani. Członkowie ekspedycji, którzy zostaną w obozie, będą mieli inne zadania. Elżbieta poinformowała dzisiaj rano Lorda Bleyna, że z miasta Famorel wyruszył oddział złożony z około dwustu ogrów i karłów. Maszerują teraz na północ doliną Izery. Możemy tylko przypuszczać, że podążą na wschód wzdłuż rzeki, przez Przełęcz Św. Bernarda wkroczą do doliny Proto-Augusty i zajdą nas od tamtej strony. Rozległy się okrzyki zdumienia i konsternacji. - Ostrzegałem, żeby zabić Firvulagów, od których kupiliśmy ślimaki - powiedział kłótliwy Lusk Collins, młody kierowca ATV z Ameryki Północnej. - Oszczędzenie ich było skalkulowanym ryzykiem - oświadczył Basil sztywno. - Pomijając względy humanitarne, przypomnę wam, że kazano nam unikać rozlewu krwi. Między królestwami Tanów i Firvulagów obecnie panuje zawieszenie broni. - Przypomnij to straszydłom z Famorel, a nie nam! - wykrzyknęła Phronsie Gillis. - Będziemy walczyć, do diabła! Kiedy karły tu dotrą? - Elżbieta ocenia, że za sześć dni - odparł Basil. - Jesteśmy dobrze uzbrojeni i mamy dość czasu, żeby się okopać i zabezpieczyć pozycje. Zajmie się tym Lord Ochal Harfiarz, więc nie będę teraz o tym mówił. Moją dziedziną jest wspinaczka i uważam, że to góra, a nie Firvulagowie z Famorel, okaże się najstraszniejszym przeciwnikiem. - Brawo - odezwał się pan Betsy. Basil pogrzebał w kieszeni koszuli i wyjął świstek papieru. Przestudiował go uważnie. - Głównym celem ekspedycji jest odzyskanie dwudziestu siedmiu ro-samolotów znajdujących się po drugiej stronie Monte Rosa i dostarczenie ich królowi do Goriah - kontynuował. - Poinstruowano mnie, żebym zachował rozsądek i nie narażał ludzi, zwłaszcza pilotów. Lecz ryzyko jest... hm, nieodłącznie związane ze zdobywaniem takiego szczytu jak ten, zwłaszcza że mamy tam niewielu doświadczonych alpinistów i tylko improwizowany sprzęt. Nie muszę mówić, że zamierzam odegrać główną rolę w tej operacji. Przed przybyciem do pliocenu kazałem sobie zmodyfikować organizm, by przystosować go do wędrówek po wysokich górach. Ponieważ ukrycie samolotów na zboczu Monte Rosa było moim pomysłem, jest słuszne, żebym uczestniczył w najbardziej niebezpiecznej fazie wyprawy. Niestety nie jestem pilotem ani nie potrafię uruchomić zamarzniętego silnika samolotu. Musicie też zrozumieć, że wejście na taką górę jak Rosa wymaga zespołowego wysiłku. Grupy pomocnicze rozbiją szereg obozów ze składami ekwipunku, żeby grupa szturmowa miała do szczytu jeden skok. Poprowadzę zarówno zespoły pomocnicze, jak i główny. - Podoba mi się każda chwila tej przygody - oświadczył pan Betsy cedząc słowa. Wyglądał bardziej anachronicznie niż zwykle w kurtce z multonu i kominiarce z pomponem wieńczących elżbietański strój. - Na moją prośbę - mówił dalej Basil - karawana Lorda Bleyna przywiozła z Goriah wciągarki mechaniczne, liny i kable, vitrodurowe młotki i czekany, medykamenty i ciepłe ubrania. Mamy dużo świetnie wyposażonych plecaków z dekamolowymi namiotami i drabinkami, kochery i grzejniki oraz zapas żywności w puszkach. Nirupam zmajstrował vitrodurowe raki oraz inny sprzęt. Nie mamy butli tlenowych, lecz sądzę, że obejdziemy się bez nich, gdyż będą się wspinać tylko najsilniejsi. Odwrócił się i wskazał na lśniące góry. - Monte Rosa wznosi się dziewięć tysięcy osiemdziesiąt dwa metry nad poziomem morza. Na szczęście, nie będziemy musieli wchodzić na wierzchołek, choć ja osobiście sprzedałbym duszę za taką możliwość. Dranie uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, a reszta członków wyprawy spojrzała na Basila z fascynacją i przerażeniem. - Pójdziemy natomiast do Zachodniej Przełęczy, tej w kształcie siodła, po lewej stronie szczytu. Leży ona na wysokości zaledwie siedmiu tysięcy ośmiuset metrów. Elżbieta zbadała ultrawzrokiem potencjalne szlaki i przekazała mi obrazy, na podstawie których z grubsza wytyczyłem trasę. Z Obozu Bettaforca najpierw przejdziemy przez zamarznięte pole, które widzicie bezpośrednio nad nami i który nazywałem Lodowcem Gresson. Lód jest stary, brudny i popękany. Będziemy musieli zachować maksymalną ostrożność. Gdy dotrzemy do lodowych nawisów, wybierzemy któryś z nich. Niestety staniemy przed kiepskim wyborem. Trzy jęzory po lewej oraz jęzor wysunięty najdalej na wschód są pionowe jak ściany. Pozostaje nam Lodospad Gresson, który wnosi się pod stosunkowo łagodnym kątem pięćdziesięciu stopni. Mówię „stosunkowo". Tu zacznie się prawdopodobnie najbardziej niebezpieczna część wspinaczki. Po przebyciu tego odcinka skręcimy na zachód. Zwróćcie uwagę na trzy masywne granie na południowym zachodzie, które przypominają zęby monstrualnego widelca. W drodze do Zachodniej Przełęczy musimy pokonać Środkowy Ząb i Zachodni oraz lodowiec między nimi pokryty dziewiczym śniegiem. Na trasie trzeba będzie założyć minimum trzy obozy. Utworzyłem grupę pomocniczą złożoną z dziewięciu osób, które będą naszymi... hm, Szerpami. Znajdą się w niej Nirupam, który rzeczywiście jest przedstawicielem tej grupy etnicznej, Stan, Phillipe, Derek, Cisco, Chazz, Phronsie, Taffy i Clifford. Po założeniu obozów wrócą na zasłużony odpoczynek w bazie. - Akurat na walkę z Firvulagami - westchnął Stan Dziekoński. - Ośmioosobowa grupa szturmowa zostanie podzielona na dwa niezależne zespoły - kontynuował Basil niewzruszenie - które wyruszą w odstępie godziny. Ponieważ będą obciążone sprzętem, skorzystają z zamontowanych wcześniej wyciągarek mechanicznych, o ile teren pozwoli na takie niesportowe manewry. Po dotarciu do Zachodniej Przełęczy zespoły ruszą w dół do miejsca, gdzie są ukryte samoloty. Znajduje się ono na północnym stoku na wysokości pięciu tysięcy dziewięciuset dwudziestu czterech metrów. - Po co dwie grupy szturmowe? - zapytała Irena O'Malley. - Wyczerpanie - odparł krótko Wimborne. W namiocie zapadła cisza. - Dzięki temu jest szansa, że przynajmniej jeden zespół w komplecie dotrze do celu. Będzie się składał z doświadczonego alpinisty jako dowódcy, pilota, technika i... - Tanu - wtrącił Bleyn Czempion. - Z rozkazu króla. - Jego mentalny ton był miły. - Ponieważ Lord Aronn i ja jesteśmy psychokinetykami, możemy się okazać użyteczni. - Zespół numer jeden będzie się składał ze mnie, doktora Hudspetha, Ookpika i Lorda Bleyna. Drugi z doktora Thongsy, który jest pilotem, alpinistą i lekarzem... - I to wszystko w jednym nieznośnym kurduplu - mruknęła Phronsie, łypiąc groźnie na Tybetańczyka, który udał, że tego nie widzi. - Nazir będzie technikiem, a Bengt głównym pilotem... - I ochroniarzem! - dorzuciła Phronsie. - Jeśli jakiś mały skośnooki znowu zacznie myśleć o porwaniu samolotu, stary Bengt tak mu da w dupę, że ten nigdy nie zobaczy swojej Szangri La. - Lord Aronn uzupełni drugi zespół - podjął Basil. - W idealnych warunkach oba zespoły dotrą do samolotów, więc będzie trzech pilotów, którzy przylecą do Obozu Bettaforca. Nasz specjalista od ATV, pan Collins, zapewnia mnie, że wehikuły można rozłożyć na niewielkie moduły i załadować na latacze. Wtedy zwiniemy obóz i polecimy na północny stok. Nawet jeśli Los pokrzyżuje nam plany i uruchomimy tylko jeden latacz, i tak przeprowadzimy ewakuację całego personelu w bezpieczne miejsce. W lataczach panuje podwyższone ciśnienie, więc wrażliwe osoby zaczekają na pokładzie, aż więcej samolotów zostanie przygotowanych do lotu. Wtedy na górze pozostaną tylko technicy i tańscy nadzorcy, którzy zajmą się resztą maszyn. Stojące przed nami zadanie jest trudne. Niektórzy mogą stracić życie. Wiemy jednak, że samoloty mogą odegrać decydującą rolę nie tylko w otwarciu Bramy Czasu, ale także w obronie Wielobarwnego Kraju przed potężnymi wrogami. Ryzykując, że was zanudzę, przytoczę trafny fragment wiersza Kiplinga: Jest coś ukrytego. Idź i znajdź to. Idź i szukaj za Ranges... Coś jest zagubione za Ranges. Czeka na ciebie. Idź! Jeśli są jakieś pytania, odpowiem na nie teraz. - Kiedy mają wyruszyć tragarze? - zapytał Stan. - Jutro Nirupam, Ookpik i ja wytyczymy trasę przez Lodowiec Gresson - odparł Basil. - Zespoły pomocnicze zaczną przenosić zapasy do pierwszego obozu u stóp lodospadu w środę dwudziestego czwartego. - Kiedy ptaki znajdą się w klatce? - spytał złotoobręczowy o zatroskanej twarzy. - Mamy dziewiętnaście dni - odezwał się Veikko. I poinformował zebranych, że wtedy przypłynie Kyllikki z działami laserowymi na pokładzie. Gdy wrzawa wywołana jego słowami ucichła, przekazał złe wieści o Marcu. ROZDZIAŁ CZWARTY Mary-Dedra wytarła zaognioną skórę synka i posypała aksamitnymi zarodnikami, ściskając nad nimi suchą purchawkę. Na chwilę jego umysł wyrwał się ze strasznego odrętwienia i uśmiechnął. Lubię to, powiedział. Matka zanuciła mu przez złotą obręcz: Wkrótce poczujesz się lepiej dużo lepiej wkrótce Brendanie. - Brat Anatol podsunął mi pomysł - odezwała się na głos do Elżbiety. - Powiedział, że to stary syberyjski lek. Wygląda na to, że grzyby lepiej łagodzą pęcherze niż balsamy. Dziecko utkwiło w Elżbiecie oczy o rozszerzonych źrenicach. Słabe uczucie przyjemności zgasił strach. Boli mnie? Boli znowu? Tak Brendanie, powiedziała Elżbieta. Będzie boleć żeby ból wreszcie zniknął. (I musisz się mnie bać, biedne dziecko. Nie możesz kochać dręczycielki, żeby obwody nerwowe się nie pomieszały i żebyś nie wziął bólu za radość.) Dedra nie przestawała wysyłać telepatycznych pocieszeń, owijając synka lekkim kocykiem. Lecz kiedy podała go Elżbiecie, zaniósł się beznadziejnym płaczem. Dedra krzyknęła, dręczona wyrzutami sumienia. - Jesteśmy bardzo blisko - zapewniła ją Elżbieta. - To może stać się dzisiejszej nocy. - Ale on wcale nie wygląda lepiej. Mówisz, że leczenie postępuje dobrze, ale ja nie widzę żadnej poprawy. Z wyjątkiem jego kontaktu ze mną. Mówi mi, jak bardzo go boli. - Wiem. Przykro mi, ale to nieuniknione. Gdybyśmy w trakcie korekcji utrzymywali go poniżej progu bólu, nie mógłby nam pomagać. Naprawdę jest z nim lepiej, Dedro. Uwierz mi. Niestety zmiany w mózgu jeszcze nie doprowadziły do fizycznej poprawy. Lecz we właściwym momencie będzie ona nagła i zdecydowana. Dotarliśmy już głęboko do multimodalnego jądra wzgórzowego, głównego obszaru integracyjnego. Zadanie jest prawie wykonane. - Będziecie znowu pracowali przez całą noc? - Tak. Elżbieta przytuliła łkające dziecko i przelała w nie potężną dawkę endorfin, żeby Dedra mogła przynajmniej zobaczyć synka uśmiechniętym... na wypadek gdyby jego widok miał być ostatnim wspomnieniem. - Dedro, nadal istnieje niebezpieczeństwo. Jak zawsze. Matka pocałowała dziecko w rozpaloną główkę pokrytą delikatnymi jak pajęczyna lokami. Kocham Brendana kocham. Brendan kocha mamę. - Wiem, jak ciężko pracowałaś - powiedziała Dedra do Elżbiety. - Ty i... ten mężczyzna. Jestem wam wdzięczna, cokolwiek się stanie. Uwierz mi. Elżbieta włożyła spokojne dziecko do koszyka. - Możesz teraz przysłać Marca. Powiedz bratu Anatolowi, żeby czekał dzisiaj z tobą. Wezwiemy go, gdy będzie potrzebny. - Żeby odmówił modlitwę za umierających. - Dobrze. Dedra wyszła z pokoju dziecinnego, a Elżbieta zbliżyła się do okna, żeby zaczerpnąć chłodnego powietrza. Księżyc przesuwał się nad posrebrzonymi falami Montagne Noir. Eter nad całą Europą był spokojny. Zdaje się, że jedyny strach i niepokój na świecie są tutaj, na mojej smutnej turni, a ja bardzo się boję. Nie osobistej porażki. Nawet nie rozpaczy Dedry. Boję się jego i energii, którą przeze mnie przekazuje do umysłu umierającego dziecka. Zjawiał się tutaj sumiennie przez dziesięć dni. Był doskonałym asystentem. Nigdy nie czynił najmniejszej próby, żeby przejąć kontrolę albo choćby kwestionować moje kierownictwo. Nawet zachowywał się oficjalnie. Mimo to czuję się zagrożona. - Dobry wieczór Elżbieto. Odwróciła się od okna. Stał przy koszyku dziecka, jak zwykle ubrany w karmazynowy jedwabny szlafrok, który brat Anatol chętnie mu odstąpił. - Spróbujemy dzisiaj zakończyć leczenie - oznajmiła. - Ponieważ będzie to trudne dla nas trojga, podzielimy je na krótkie etapy, żeby dziecko miało dość czasu na regenerację obwodów nerwowych. Jesteś gotowy? - Za chwilę. - Wyciągnął do niej zaciśniętą pięść i otworzył palce. W dłoni znajdowała się mała biała gwiazdka. - Wybrałem się dzisiaj na wycieczkę i przyniosłem ci pamiątkę. Wbrew sobie Elżbieta wzięła ją do ręki. To był kwiat ze złotym środkiem, otoczony mięsistymi płatkami pokrytymi delikatnym białym meszkiem. Przyjrzała mu się z zakłopotaniem. - Szarotka - powiedział Marc. - Zaczynamy? Trzymaj. Szybko zatrzymaj tę falę! Zrobione. Tak OBoże widzisz jak reaguje holosieć spal ją. Mocno tak wystarczy. Teraz wejdź do rdzenia. (SpijBrendanieśpijdziecinośpijteraz.) Odłącz spokojnie... wyjdź Marc i odpocznij. Siedzieli na krzesłach po obu stronach łóżeczka i z pochylonymi głowami łapali oddech. Jak zawsze on pierwszy odzyskał siły i podszedł do stolika po karafkę soku owocowego i szklanki. Gdy nalał soku, schylił się i podniósł coś z podłogi. - Zbubiłaś kwiat - powiedział z uśmiechem. Wzięła od niego roślinkę i wsadziła ostrożnie do kieszonki na piersi kombinezonu, tak że mechata gwiazdka utworzyła ozdobę. - Moja nagroda za dzielność - stwiedziła. - Gdyby nam się dzisiaj udało, mogłabym ją zatrzymać na zawsze. Uniósł szklankę w toaście i wypił sok. - W Środowisku szarotka rosła dziko tylko w wysokich górach - odezwała się Elżbieta po jakimś czasie. - W Alpach. - Tak samo jak w pliocenie. - Dokończył sok i nalał sobie następną szklankę. - To był dosyć niebezpieczny moment. Na szczęście dla mnie młoda Jasmine Wylie kiepsko strzela z karabinka Matsu. - Znalazłeś ekspedycję na Monte Rosa! - To nie było trudne. Starałem się zachować ostrożność podczas obserwacji, ale jest oczywiste, że się mnie spodziewano. I nie czekało mnie miłe przyjęcie. Wyznam, że zwiałem, nie próbując wysondować motywów strzelającej kobiety. Czy rozkaz strzelania wyszedł od Aikena Druma? - Ja... obawiam się, że to decyzja Hagena. Król ją jednak zaakceptował. Jest zdecydowany odzyskać samoloty. - Niech je sobie weźmie. Elżbieta była zaskoczona. - Nie zamierzasz przeszkodzić w akcji? - Dlaczego miałbym to robić? Musisz uspokoić Hagena i króla, powiedzieć im, że nie zamierzam składać ponownej wizyty na Monte Rosa w przewidywalnej przyszłości. - W głęboko osadzonych oczach pojawił się tajemniczy błysk. - Tak czy inaczej, jestem zadowolony, że mogłem ci przynieść kwiatek. Nagle zrozumiała i poczuła na plecach zimny dreszcz. - Przyniosłeś go wracając. - To moja pierwsza próba. Oczywiście trzymałem go w zamkniętej dłoni, co jest drobnym oszustwem, lecz od czegoś trzeba zacząć. Może przekażesz tę informację mojemu synowi. Mocniejmocniejmocniej silniejsze pchnięcie więcej energii o choleracholera.... Elżbietopołączmockreatywnąikorekcyjnąszybko! Takterazwidzę... w porządkudziękuję. Bożeomalgoniestraciliśmy. Wejdźznowu dordzenia. Narazie wystarczyobejście. (Śpijdziecinośpij.) Jezuwyjdźmy... Spojrzeli na małe ciałko, blade na tle białej pościeli. Pierś dziecka unosiła się i opadała prawie niezauważalnie. - Już go nie boli - szepnęła Elżbieta. - Prawie się nam wymknął, Marc. Posunęliśmy się za daleko, nacisnęliśmy za mocno. - Ale poskutkowało. - Tak - przyznała ochryple. Odpoczywali przez dłuższy czas, nie odzywając się. - Pozostało jeszcze odłączenie obręczy, moment prawdy. A potem uczynnienie. Elżbieta zakryła twarz dłońmi, pochłonęła samokorekcją. Kiedy uniosła głowę, zmarszczki wokół ust i na czole wygładziły się, ale z oczu wyglądał smutek. - Marc - odezwała się spokojnym głosem - dam sobie radę z odłączeniem, ale nie ze wzmocnieniem. W tej konfiguracji twoja energia przewyższa moją. Jestem nastawiona na tryb korekcyjny, a Brendan potrzebuje brutalnego pchnięcia, żeby wydobyć się ze stanu latencji. - Pozwól mi przejąć kierownictwo, a dokonam tego. Z jej umysłu buchnęło czyste przerażenie zmieszane z gniewem. - Wiedziałam! Na to czekałeś przez cały czas, prawda? Na okazję, żeby przejąć nade mną kontrolę! NiezrobisztegoniemożeszniechciędiablinigdyniezdobędzieszkontrolinadWielkąMistrzyniąprogramjestokreślonyiostałecznyzapobiegaprzemocy... - Nie, Elżbieto. Nie wykorzystam sytuacji. Proszę, zaufaj mi. Elżbieta odzyskała panowanie nad sobą. - Nie zaryzykuję. Brendan będzie normalnym człowiekiem bez obręczy, nawet jeśli pozostanie uśpiony. Musimy się z tym pogodzić. Marc pochylił się nad koszykiem. Pogłaskał główkę dziecka, długimi palcami przesuwając po ciemiączku, gdzie mózg jest chroniony tylko przez delikatną skórę. Kości jeszcze się nie zrosły. - Mógłby mieć o tyle więcej, gdybyś mi zaufała. - Aiken ci zaufał - odparowała. - Dałeś mu program metakoncertu przeciwko Felicji, który miał zabić oboje. - Nonsens. - Wiesz, co pokrzyżowało ci plany? Pokażę ci! - Przypomniała mu wydarzenia, których punktem kulminacyjnym była bitwa nad Rio Genil. - To Felicja uratowała Aikena, żeby jej ukochany Culluket nie zginął razem z królem. Kiedy było już po wszystkim i Aiken odzyskał przytomność, przeanalizował program metakoncertu i usunął pułapkę. Może go teraz bezpiecznie wykorzystać przeciwko tobie, i zrobi to, jeśli spróbujesz przeszkodzić w otwarciu Bramy Czasu. - Moje dzieci nie mogą przejść do Środowiska. Nie zdają sobie sprawy z tego, co zamierzają. - Skoro boisz się o bezpieczeństwo swoje i pozostałych Rebeliantów, możemy ci dać gwarancję, że jeśli będziesz się zachowywał pokojowo... - Nie chcę żadnych gwarancji, jeśli mój syn tu zostanie, ale to rzecz uboczna. - Wszystko jest rzeczą uboczną - krzyknęła Elżbieta. - Jedyne, co się teraz liczy, to dziecko. Dokończysz ze mną korekcję w konfiguracji podporządkowania zniewalacza? Wolno skinął głową. Kącik ust uniósł się w dziwnie miłym uśmiechu. Budzącym zaufanie, uległym. - Chodź ze mną - poleciła Wielka Mistrzyni. Przystąpili do pracy. ChodździecinochodźBrendanie. Nietamtądrogątędy. BOJĘ SIĘ. Chodź dziecko. Wypróbuj nową drogę jest stroma ale prowadzi do dobrych rzeczy wkrótce będzie łatwo bardzo łatwo. NIE. BOJĘ SIĘ. (Teraz Marc pchnij.) NIE [udręka] NIE! (MocniejMarcmocniej spal za nim drogę żeby musiał skorzystać z nowej.) Widziszdziecinowidzisz. O tak chodź teraz Brendanie. (Prawie gotowe...) Tylko spróbuj dziecko spróbuj tylko raz (ODETNIJ!) tak. [Zdumienie.] Mówiłam ci że będzie dobrze. [Zdumienie.] Tak dziecino tak. [Radość. Ulga. Rozwój.] Tak. (Ja potrzymam a ty owiń korę premotoryczną.) Ach. Zrobione Boże zrobione. Jest latentny ale bezpieczny. Usuń obręcz... cotyROBISZMarccoty... NIE!! PRZESTAŃ PRZESTAŃ ABADDON PRZESTAŃ PODŁYDRANIU PRZESTAŃPRZESTAŃPRZESTAŃ... Poprowadzę cię. Nie umrzesz. No widzisz... [Ekstaza.] ...zrobione. Jak łatwo. Wpuścisz nas? Biedna Elżbieta. Oczywiście. - Bardzo mi przykro, że musiałem użyć siły - powiedział trochę później. - Uznałem, że to najlepszy moment. Był dojrzały, gotowy. Doszedłem do wniosku, że cel uświęca środki. Wiedziałem, że nie popełnisz samobójstwa. Twoja podświadomość zrozumiała, że nie stanowię zagrożenia, nawet jeśli spanikowana świadomość próbowała ci wmówić co innego. - Ty diable - rzuciła, niemal sparaliżowana z oburzenia. - Jestem tylko mężczyzną, a ty kobietą. - Mówił spokojnym tonem, z lekką naganą. - Jesteś lepsza w trybie podporządkowanym, z czego bez wątpienia zdawał sobie sprawę twój mąż. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz się zastanawiała nad swoją sytuacją. - Nic dziwnego, że własne dzieci cię nienawidzą. I Środowisko... Odwrócił się ze zmęczeniem i podszedł do okna. - Ani tobie, ani dziecku nie stała się krzywda. A Brendan jest czynny. Sonda potwierdziła tę diagnozę. Dziecko spało bez snów. Skóra miała normalny różowozłoty kolor. Jedynymi śladami po bąblach były drobne strupki na szyjce bez obręczy. Elżbieta osunęła się w fotelu i zamknęła oczy, skrajnie wyczerpana. Usłyszała głos Marca. - Dzieci... Ty i Lawrence uważaliście, że praca jest ważniejsza, i za późno zrozumieliście błąd. Ja nigdy nie zamierzałem mieć naturalnych dzieci. Nie po tym, jak się okazało, że techniki inżynierii genetycznej są nieskuteczne wobec normalnego ludzkiego mózgu. Nie z moim dziedzictwem! Zmienne koleje losu Świętego Jacka zapewne znalazły się w podręcznikach historii Środowiska po Rebelii. Lecz wątpię, czy znasz prawdę o mnie i moim rodzeństwie: Lucu, Marie, biednej Madeleine, o urodzonych martwo i poronionych, o Matthieu, który by mnie zabił przed urodzeniem, gdybym go nie uprzedził i nie uderzył pierwszy. Och, tak naprawdę my, Remillardowie, nie byliśmy aniołami. Jeden święty i miriady grzeszników! I wszyscy oprócz jednego szczęściarza uwięzieni w słabych ciałach, krępowani przez ich potrzeby, niewoleni przez reakcje chemiczne, które nazywamy emocjami. I skazani, podobnie jak reszta ludzkości, na powolną, bolesną ewolucję przez całe pokolenia. I wtedy znalazłem sposób, jak przyśpieszyć ten proces. Oczami wyobraźni ujrzałem wolne i nieśmiertelne ludzkie mózgi, swoje dzieci. Spłodzenie Mentalnego Człowieka w zupełności zaspokoiłoby moje ojcowskie instynkty... Zapadła cisza. Elżbieta zobaczyła przed sobą Marca w znajomym czarnym stroju. Na nadgarstku miał zaciśniętą małą złotą obręcz. Brokatowy szlafrok brata Anatola leżał jak kałuża krwi u jego stóp. - Lecz spłodziłeś Hagena i Cloud. - Cyndia chciała mieć dzieci, a ja ją kochałem. - Ale nie mogłeś pokochać ich. - Oczywiście, że pokochałem. I kocham nadal. Zabrałem je tu ze sobą wiedząc, że są w mniejszym stopniu niż ja obarczone skazami. Nie potrafiłem zrezygnować z marzeń. Dzieci nadal mają w sobie potencjał. Nie tylko Hagen i Cloud, lecz wszystkie. Gdyby tylko mnie posłuchały. - Zupełnie nie rozumiesz, dlaczego chcą od ciebie uciec? - W głosie Elżbiety brzmiała odraza. - Ich wyobraźnia jest ograniczona, podobnie jak umysły. - Marc, oni po prostu chcą być wolni! - Kiedy byli młodsi - kontynuował Marc cierpliwie - chętnie akceptowali przeznaczenie. Lecz na Ocali zaczęły się problemy. Narosło zniechęcenie wśród moich słabszych towarzyszy, a ja zbyt wiele czasu spędzałem na gwiezdnych poszukiwaniach. Mój najbliższy przyjaciel Alexis Manion zamącił dzieciom w głowach. - On również jest w podręcznikach historii. Próbował obalić koncepcję Jedności. Marc zaśmiał się krótko. - Na pewno cię zainteresuje, że zmienił zdanie. - Masz na myśli, że odkrył prawdę! Jedność to jedyna droga, którą może iść ludzkość, żeby wyewoluować w naturalny sposób. Ty i twoi zwolennicy myliliście się, sądząc, że stanowi ona zagrożenie dla indywidualności. Ewolucja w kierunku Galaktycznego Umysłu jest nieuniknioną konsekwencją inteligentnego życia. Sprzężenie nie więzi naszych umysłów, ono je uwalnia! W naszej naturze leży to, że potrzebujemy innych ludzi, dążymy do uniwersalnej miłości. Wszystkie myślące rasy zdają sobie z tego sprawę, nawet te, które są na etapie przedmetapsychicznym. Dlatego twoje dzieci instynktownie zrozumiały, że Manion ma rację. Dlatego odrzuciły twój plan, który wydaje się prowadzić na skróty do doskonałości. - Plan by się powiódł. - Jest zbyt drakoński, pozbawiony choć odrobiny miłości. Rezultatem byłaby izolacja ludzkości od Galaktycznego Umysłu. Twój plan może się wydawać wspaniały, ale prowadzi w ślepy zaułek, podobnie jak złote obręcze Tanów. - Moglibyśmy wyzwolić ludzkość, dając każdemu umysłowi to, co miał Jack - upierał się Marc. To, co miał Jack. Elżbieta wreszcie zrozumiała. Wyciągnęła rękę i po raz pierwszy ujęła dłoń Marca. - Nie rozumiesz? Z Jackiem było inaczej. Twój brat nigdy nie pogodził się ze swoją odmiennością. Choć potworna mutacja nieodwołalnie skazała go na wyobcowanie, nie zrezygnował z przynależności do ludzkiej rodziny. Uznałeś Mentalnego Człowieka za ideał, ale on był zbyt mądry, żeby popełnić ten błąd. Dlatego przeciwstawił się tobie, choć cię kochał. Dlatego on i jego żona oddali życie, żeby położyć kres twojej Rebelii. - Zostawiając mnie osieroconym, nieśmiertelnym i przeklętym. Mówił lekkim tonem, ale zaciskał palce na jej dłoni. Cofnął rękę. Dziecko obudziło się i zaczęło gaworzyć. - Czas na mnie. Zanieś Brendana do matki. Otworzył przed nią drzwi. Na ten cichy odgłos Dedra i kapłan, którzy spali na ławce oparci o siebie, zerwali się. Matka wybuchnęła łzami, a brat Anatol donośnym głosem zaczął się modlić, stawiając na nogi domowników. Kiedy korytarz zapełnił się ludźmi i powstała radosna wrzawa, Marc wśliznął się z powrotem do pokoju dziecinnego. Czekał tam na niego wysoki mężczyzna. - Nazywam się Creyn. Jestem przyjacielem i strażnikiem Elżbiety. Więc zadanie wykonane? - Sam widziałeś - odparł Marc krótko. - Elżbiecie nie stała się żadna krzywda. Odejdź od okna, żebym mógł wyjść. - Uczyniłeś Brendana czynnym. Zrób to samo dla mnie. - Boże, chyba nie mówisz poważnie! Mężczyzna w czerni uniósł się w powietrze i zawisł na tle różowiejącego nieba. Wokół jego ciała uformował się widmowy zarys maszynerii. Włosy poruszały się jak macki unoszone przez wodę. Mężczyzna skrzywił się, gdy na lśniącym czole pojawiła się linia maleńkich kropek. - Skoro malec przeżył procedurę, ja też bym wytrzymał - powiedział Creyn. - Błagam cię. Marc spojrzał na niego pustymi oczami. Ty głupcze. Wiesz, kiem jestem? - Jesteś odwiecznym Przeciwnikiem naszej rasy. Wiem, co zrobisz w przyszłym świecie i wiem, co zrobiłeś dla tego dziecka. Wiem również, co musisz zrobić w ciągu eonów dzielących te wydarzenia. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Nie potrzebuję pomocy. - Potrzebujesz. Wiem, do czego zmierzasz i co masz do zrobienia. Ty nie wiesz. Moja Gildia jest strażnikiem uśmierzycielki, jakiej nie posiada nawet twoje Środowisko. Przekształć mi umysł. Wznieś mnie na jej poziom, a dam ci go, wraz z prawdą. Wschodzące słońce odbiło się od małej złotej obręczy zaciśniętej wokół nadgarstka Marca Remillarda. Molekuły jego ciała rozmywały się w polu ypsilon. Marc stał się przezroczysty jak woda. Już miał coś powiedzieć, lecz do Creyna dotarł tylko szept zakłopotania, a potem niedowierzania. - Nie kłamię. Może porozmawiamy następnym razem - rzucił Tanu. Cień wzruszył ramionami i zniknął. Gdy brat Anatol spostrzegł, że Elżbieta zaraz wybuchnie, zabrał ją do pustej kuchni, mrocznej i ciepłej od całonocnego pieczenia. - Wyzdrowienie dziecka jest doskonałym powodem do zabawy, ale ty potrzebujesz teraz spokoju i ciszy - stwierdził mnich. Posadził Elżbietę przy wielkim stole, a sam przygotował śniadanie: jajecznicę, kacze wątróbki i świeży chleb z dżemem truskawkowym. Potem zachęcił ją, żeby opowiedziała o mentalnym wyczynie, którego dokonali wspólnie z Markiem. Mimo że jej szczegółowa relacja była dla niego prawie niezrozumiała, Anatol wywnioskował, że praca sprawiła jej przyjemność i satysfakcję. Podejrzewał również, że narażała własne życie, choć ona tego nie potwierdziła. - To nieważne, bracie - powiedziała. - Ważne, że się udało. Boże! Nawet nie wiesz, jakie to wspaniałe uczucie móc wykonywać pracę, do której mnie wyszkolono, zamiast knocić wszystko z powodu braku kompetencji, a takie miałam wrażenie od przybycia do pliocenu. Mnich stał przy piecu i parzył kawę. - Nie nazwałbym integracji osobowości Aikena Druma robotą amatora. - On sam się wyleczył. Ja tylko byłam przewodniczką. Lecz Brendan to całkiem inna sprawa. Jak ci wyjaśnić? To było raczej uczenie niż operacja! Praca, którą wykonywałam w Środowisku. Rzecz, w której jestem dobra. Nawet Marc zauważył... - Urwała i zmarszczyła brwi. - Co zauważył? - spytał Anatol. Pogrzebała w jajecznicy, odłożyła widelec i zaczęła rozsmarowywać dżem na kawałku chleba. - Marc również był dobry - powiedziała ze zdziwieniem. - Kto by pomyślał? Taki człowiek. Burzyciel świata. - Tak go widzisz? - Anatol znalazł dwa duże kubki i napełnił je parującym płynem. Spod szkaplerza wyjął srebrną buteleczkę i doprawił kawę Elżbiety jej zawartością. - Martell Reserve du Fondateur. Na litość boską, nie mów Mary-Dedrze, że traktuję to tak niefrasobliwie. - Podsunął jej kubek. - Pij! Elżbieta roześmiała się bezradnie. - Jesteś prawie tak niemożliwy jak Marc. - Od oparów koniaku łzy napłynęły jej do oczu. - Jak inaczej mogłabym na niego patrzyć niż jako na fanatyka, który omal nie zniszczył Jedności? A wszyscy ci ludzie, którzy zginęli z powodu jego obsesji... - Musisz pamiętać, że przybyłem do pliocenu przed Rebelią - przypomniał Anatol. - Nie znałem go osobiście, ale przez wiele lat był postacią publiczną, magnetycznym przywódcą, którego ideałów nie można z góry określić jako złych. Był wielkim człowiekiem, powszechnie szanowanym. Upadek nastąpił dopiero wtedy, kiedy Marc poczuł się zmuszony do użycia siły. Wiele dobrych istot poparło jego Rebelię, nie tylko ludzcy szowiniści. Elżbieta wypiła kawę i zamknęła oczy. - Muszę przyznać, że jest inny, niż się spodziewałam. Po wspólnej pracy stwierdziłam, że trudno mi pogodzić wrażenia na jego temat z wcześniejszymi wyobrażeniami. Kapłan roześmiał się. - Ile miałaś lat w czasie Rebelii? - Siedemnaście. - Nic dziwnego, że myślałaś o nim jako o wcielonym szatanie. Elżbieta otworzyła oczy. - On nadal jest piekielnie dumny i zdecydowany iść własną drogą - oświadczyła gorzkim tonem i opowiedziała Anatolowi, jak Marc przejął kontrolę podczas ostatniej fazy korekcji, spychając ją na pozycję podporządkowania. - Miał mnie całkowicie w swojej mocy. Mógł mnie zabić, mógł podporządkować na zawsze. Lecz nie zrobił tego. To jeszcze dziwniejsze niż jego chęć pomocy w leczeniu dziecka! Bracie, czego on chce? - Bóg wie - odparł Anatol. Wlał resztkę koniaku do kubka Elżbiety. - Pij. Zrobiła to, rozkoszując się aromatem unoszącym się z jeszcze ciepłego kubka. - Marc przeszukiwał gwiazdy przez dwadzieścia siedem lat, próbując znaleźć planetę zamieszkaną przez rasę na poziomie sprzężenia. Lecz kiedy go zapytałam, co by zrobił, gdyby znalazł taki świat... tylko się roześmiał. Mnich potrząsnął głową. - Jestem tylko biednym starym kapłanem bez metazdolnoś-ci. Skąd miałbym wiedzieć, co kieruje takimi osobami jak Marc Remillard... albo ty? Elżbieta przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu. Uśmiechał się skromnie, wpatrując w kubek opróżniony do połowy. - Szkoda, że nigdy nie spotkałeś mojego przyjaciela Klaudiusza Majewskiego - odezwała się w końcu. - Stalibyście się sławni. On był starym dziwakiem z dużą dozą pospolitego sprytu. - Zabawne, siostra Roccaro również mi o tym wspomniała. - Potrząsnął próżną butelką, zakręcił ją i schował do kieszeni habitu. - Mam nadzieję, że w piwnicach Czarnej Turni jest więcej martella. Bije na głowę wodę z Lourdes. Chcesz się wyspowiadać? Drgnęła. - Nie! Rozłożył ręce. Na jego twarzy nadal igrał uśmieszek. - Proszę bardzo. Tylko pomyślałem, że zapytam. - Skierował się ku drzwiom. - W każdym razie jestem do dyspozycji. - Dlaczego nie zapytasz jego? - odparowała. - Zrobiłem to. Trzy czy cztery dni temu, po tym jak schowałem jego kombinezon myśląc, że mu przeszkodzę w opuszczeniu domu za pomocą piekielnej maszyny. - Co takiego... Anatol zatrzymał się z ręką na klamce. - Próżny gest, jak się okazało. On nie potrzebuje kombinezonu, żeby wykonać skok. To tylko urządzenie monitorujące. Więc mu go oddałem. - I zaproponowałeś duchową pomoc? Mnich zachichotał, wyszedł z kuchni i zamknął za sobą drzwi. ROZDZIAŁ PIĄTY - Zaklinam cię, żebyś to jeszcze raz rozważył - powiedział stary Człowiek Kawai. Stał na ganku domku Madame Guderian, trzymając na rękach małą brązową kotkę. Trzy kociaki pętały się koło jego nóg. Od czasu do czasu któryś fukał ostrzegawczo na dwóch jeźdźców, którzy majaczyli w szarej mgle zalegającej podwórko. - To ty powinieneś się zastanowić, Tanadori-san - stwierdził Wódz Burkę. - Firvulagowie mogą w każdej chwili zaatakować Ukryte Źródła, niezależnie od tego, co mówi Fitharn Kuternoga. Jest nam przyjazny, ale tylko on jeden. Fort Rusty był ostatnią kroplą, która przebrała miarę. Nie możemy dłużej ufać Małemu Ludowi. Sharn i Ayfa skłamali zbyt wiele razy. - Król i królowa Firvulagów chcieli zniszczyć Żelazne Osady - przypomniał stary Japończyk. - Stanowiły zagrożenie, które obecnie już nie istnieje. - W Rusty zginęło osiemdziesięciu trzech ludzi - odezwał się Denny Johnson. - Kilkuset zostało zabitych w różnych potyczkach w ciągu miesięcy, podczas których powoli wyganiano nas z żelaznych wiosek leżących nad Mozelą, i co najmniej tyle samo jest rannych albo zaginionych. Nasze lasy znajdują się zbyt blisko wrogów, Stary Człowieku. Sharn od dłuższego czasu nas prowokuje. W końcu zmądrzeliśmy! Ty również powinieneś, jeśli nie chcesz umrzeć. Nikt cię nie prosi, żebyś wziął udział w napaści na Roniah. Możesz dołączyć do karawany jadącej do Nionel. Motłoch jest tam mile widziany. Dzięki Wyjcom za dobre serce. - Nie mogę odejść - oświadczył Kawai głaszcząc kota. - Rozumiem, dlaczego chcecie opuścić to miejsce, ale ja muszę zostać. Burkę nachylił się z siodła i podał starcowi paralizator Husq-varny. - Przynajmniej weź to do obrony. Kawai potrząsnął głową. - Będziecie potrzebowali broni, żeby wkroczyć do Roniah. Zresztą po co Firvulagowie mieliby napastować bezbronnego, na pół ślepego starca mieszkającego w domku pełnym kotów? Nie, zostanę i będę się opiekował osadą, która służy nam za schronienie przez tyle lat. Będę pielęgnował ogrody, wyrywał chwasty, zaglądał do młyna i chronił budynki przed inwazją robaków. Niektóre zwierzęta również zostaną, na przykład koza, parę kurczaków i wielki gąsior, którego Peppino nie mógł zwabić do kosza. Będę je karmił. I kto wie? Może któregoś dnia, kiedy sytuacja unormuje się, ludzie zechcą wrócić do Ukrytych Źródeł. - Bóg wie, że bym został - zapewnił Denny Johnson - gdybym wierzył, że zostawią nas w spokoju. Ale przecież wiesz, co powiedział Fitharn. Kawai zmarszczył czoło. - Wierzysz w bajkę o Nocnej Wojnie? - Stary Człowieku, już nie wiem, w co wierzyć. Jedno jest cholernie pewne: nie wiem, kiedy było mi tak dobrze jak w Środowisku, kiedy śpiewałem w Covent Garden, żeby zarobić na kolację. Jeśli pozwolą mi wrócić przez Bramę Czasu, nie będę miał nic przeciwko ogrywaniu Jago. Kawai stłumił chichot w kocim futerku. - Cóż, umaku iku yo ni, drogi przyjacielu, Powodzenia! Johnson odwzajemnił życzenia i powiedział do Burke'a: - Lepiej jedźmy, Czerwonoskóry, zanim karawana za bardzo się oddali. - Ty jedź, Żółtooki, a ja udzielę ostatniej porady prawnej upartemu staremu karpiowi. Kiedy jeździec rozpłynął się we mgle, Wódz Burkę zsiadł z wysokiego siodła i stanął z pięściami na biodrach przed drobnym Japończykiem. Pokryta bliznami mahoniowa twarz była obojętna, lecz głos się załamywał. - Nie rób tego, proszę. Starzec westchnął. - Jej duch jest tutaj, więc będę bezpieczny. - Ona pierwsza by ci powiedziała, że jesteś idiotą! Kotka zeskoczyła z rąk Kawai i pobiegła po kociaka, który oddalił się za ropuchą. - Posłuchaj mnie, Peopeo Moxmox. Jestem dumny z życia, które prowadziłem w pliocenie. Życia blisko natury, pełnego niebezpieczeństw, ale bogatego w proste radości. Nigdy nie pragnąłem być bushi jak ty, tylko dobrym rzemieślnikiem jak moi przodkowie. W tej wiosce wytwarzałem krosna, żarna, papier, ceramikę, buty. Przekazałem swoje skromne umiejętności innym. W razie potrzeby pomagałem kierować Motłochem. Czułem, że to jest bardzo dobre. Nawet utrata Madame, Amerie-chan i innych stała się łatwiejsza do zniesienia, gdy się pomyślało o nie kończących się zmianach i wiecznej powtarzalności zjawisk. Lecz teraz jestem bardzo zmęczony, Peo. Ty zachowałeś wigor, ale ja naprawdę się zestarzałem. Zostanę więc tutaj, bo mam do tego prawo. Będę się modlił za was i powodzenie waszych planów. Ja sam uważam, że powinniście użyć środków dyplomatycznych, żeby zapewnić sobie bezpieczne przejście przez Bramę Czasu, lecz potrafię zrozumieć wasze pragnienie, żeby mieć za sobą siłę podczas negocjacji. To nie dla mnie. Już nie. Moje koło już prawie zatoczyło pełen krąg i musisz mi wybaczyć, jeśli jestem na tyle głupi, by chcieć tutaj zostać, w miejscu, z którego jestem tak dumny. - Nie jesteś głupi, Stary Człowieku. - Burkę ukłonił się do pasa. - Żegnaj. - Nie powiem ci sayonara, Peo, lecz itte irasshai, co oznacza „do widzenia". Proszę, powiedz ludziom, którzy idą do Nionel, żeby o mnie pamiętali i odwiedzili kiedyś. A jeśli zmienisz zdanie co do Bramy Czasu, twój wigwam będzie na ciebie czekał. Położę nowy dach, zanim nadejdą deszcze, i zreperuję ramę. - Dziękuję - powiedział Burkę. Stary człowiek ukłoni się nisko, a gdy się wyprostował, Burkę już siedział w siodle. Wódz uniósł rękę, spiął ostrogami chaliko i pogalopował szlakiem wiodącym wzdłuż strumienia. Kawai zagwizdał na Dejah i kociaki, wołając je na śniadanie złożone z ryb i koziego mleka. Sam również zjadł skromny posiłek, a potem trochę się krzątał po domu. Kiedy mgła się rozstąpiła i promienie słońca przebiły się między sosnami, wyszedł, żeby uporządkować ogród różany. Chwasty się rozrosły, a krzewy nawożone odchodami mastodontów wymagały przycięcia. Wiele właśnie rozkwitło, napełniając ogród aromatem. Kawai pracował przez trzy godziny, a potem usiadł na drewnianej ławce i obserwował, jak kotka uczy kocięta podkradać się do pasikoników. Co robić dalej? Zaniosę jej kwiaty, postanowił pod wpływem impulsu. Z półki w ogrodowej szopie wziął dzban i napełnił go w źródełku. Potem ściął bukiet ledwo rozwiniętych pąków Precious Platinum, mocno pachnących i ciemnoczerwonych. Były to ulubione róże Madame. - Czerwień dla męczenników - powiedział do kotki. Chcąc okazać zmarłej należny szacunek, przebrał się w świeże ubranie i zamknął zwierzęta w domu, żeby mu nie przeszkadzały. Poszedł wolno przez opuszczoną wioskę i dalej przez płynący jej środkiem strumyk zasilany wodami licznych gorących i zimnych źródeł, od których osada wzięła swoją nazwę. Idąc z jego biegiem, dotarł do odległego o pół kilometra głównego szlaku i wreszcie do cmentarza. Gdy zobaczył, że tutaj również wystarczą trzy tygodnie zaniedbania, żeby dżungla zaczęła inwazję, wydał okrzyk żalu. Wszyscy byli zbyt zajęci przygotowaniami do wyjazdu, by poświęcać myśli zmarłym. - Najpierw zrobię tu porządek! - złożył przysięgę. Nagle znieruchomiał nasłuchując. Ponad śpiew ptaków i jazgot gigantycznych wiewiórek wybił się inny dźwięk, głęboki i rytmiczny, który zdawał się wydobywać spod jego stóp niczym bicie serca ziemi. Dołączył do niego dudniący pomruk. Gdy się nasilił, Kawai stwierdził, że jest to donośny kontrabasowy śpiew nieludzkich głosów. Słyszał go już wcześniej. To była pieśń marszowa Firvulagów. Kawai wrócił na główny szlak i spojrzał w stronę ujścia wąwozu. Słabe oczy dojrzały atramentowe migotanie i błyski kolorowego światła. Bicie w bębny i melodyjne nucenie odbijało się od ścian wąwozu. Starzec zobaczył sztandary ozdobione złotymi wisiorkami, przysadzistych żołnierzy w obsydianowych zbrojach, chalika z czarnymi rzędami i siedzących na nich oficerów-ogrów. Kawai stał pośrodku drogi i czekał, trzymając dzban z różami. Horda goblinów maszerowała z senną obojętnością. Piechurzy nieśli piki, dziwne kusze i lance zakończone metalem, który mógł być tylko żelazem. Dotarłszy do starca, kolumna podzieliła się, opływając go z obu stron, jakby był skałą pośrodku ciemnego strumienia. Śpiew nadal rozbrzmiewał. Ani jeden Firvu-lag nie zwrócił uwagi na Japończyka. Kawai stał jak wrośnięty w ziemię, zbyt zdumiony, żeby się bać. Na jego widok kawaleria zatrzymała wierzchowce. Piechota maszerowała nieubłaganie ku wiosce. Kawai wlepił wzrok w gigantycznego jeźdźca zakrytego od stóp do głów przez lśniącą zbroję z czarnych płytek ozdobionych kolcami, guzami i klejnotami. Masywny hełm zwieńczony był kryształowymi rogami o mlecznym kolorze. Lewa rękawica była również z białego szkła. Jeździec trzymał ogromną tarczę wysadzaną kamieniami szlachetnymi, a u jego boku wisiał futerał, z którego wystawała rękojeść jakiejś strasznej broni z dwudziestego drugiego wieku. Za prowadzącym ogrem stali dwaj inni o mniej imponującym wyglądzie oraz karzeł, który wyglądał dość śmiesznie na grzbiecie wielkiego szarego rumaka. Kawaleria otoczyła Kawai. Na nie wypowiedziany rozkaz jeźdźcy wyciągnęli z juków karabinki laserowe i blastery na baterie słoneczne i wycelowali je w starca. Kawai uroczyście ukłonił się oficerom. - Dzień dobry. Witajcie w Kanionie Ukrytych Źródeł. Zgodnie z warunkami Rozejmu zawartego przez króla Sharna i królową Ayfę jesteście moimi szanownymi gośćmi. Wyciągnął do nich bukiet róż. Dowódca Firvulagów uniósł wizjer hełmu, ukazując groteskowo pomarszczone oblicze, ściągnięte w wyrazie wściekłości. - Jestem Betularn o Białej Dłoni, Czempion, Wielki Kapitan, Pierwszy Przybysz i Postrach Wrogów! - wyrecytował zgrzytliwym głosem. - Módl się do swoich nędznych bogów, człowieku z Motłochu. - Już to zrobiłem, dziękuję - odparł Kawai podchodząc do straszydła. - Oto kwiaty, Lordzie Betularn. Podał mu z uśmiechem róże. Wśród oficerów rozległ się pomruk. Jeden z nich, w gołębiej zbroi, zdjął hełm i okazało się, że jest to kobieta o kręconych włosach. Uśmiechnęła się szeroko do swojego zwierzchnika. - Załatwił cię, Białoręki, choć Te tylko wie, jak człowiek z Motłochu mógł wpaść na taki fortel. Przyjmij je. Dłoń w białej rękawicy chwyciła kwiaty. Pozostali dwaj oficerowie otworzyli wizjery i spojrzeli na Kawai z głupimi minami. Jeden z nich gestem wydał rozkaz i kawalerzyści potruchtali do wioski. - Widzę, że podarunek z kwiatów ma takie samo znaczenie dla waszego ludu jak dla mojego - zauważył starzec uprzejmie. Betularn zignorował uwagę. Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał, i chrząknął zaskoczony. - Odeszli? - wykrzyknął, - Jak to odeszli? - Zerknął w dół na starca. - Gdzie jest reszta Motłochu? Kawai zrobił minę pełną żalu. - Gomen nasai, Lordzie Betularn. Wszyscy odeszli. W ciągu ostatnich miesięcy spotkało nas dużo nieszczęść. Wbrew woli monarchów nieprzyjaciele atakowali nasze spokojne osady, zabijając wielu ludzi. Doszliśmy do wniosku, że te ziemie są zbyt niebezpieczne. Cały Motłoch oprócz mnie udał się do Nionel, żeby przyjąć gościnę wspaniałomyślnie zaoferowaną przez Lorda Sugolla i jego małżonkę Katlinel Ciemnooka. - Tym lepiej dla naszych chłopców i dziewcząt - stwierdziła kobieta-oficer. - Zaoszczędzą siły na główny bój! - Zamknij się, Fouletot - warknął Wielki Kapitan i zwrócił się do Kawai. - Kiedy wyruszyli? - O, wieki temu. Muszą być teraz w górnym biegu Pliktol. Betularn przygryzł wąsy i szarpnął brodę. - Cholera... będziemy musieli zboczyć z trasy, żeby to sprawdzić. - Jeszcze tylko tydzień do Rozejmu! - pisnął karzeł. - Zamknij się, Pingolu! - ryknął Betularn. - Pamiętaj o rozkazach - odezwał się drugi ogr. - Ty też się zamknij, Monolokee! Niech mnie Te spali na popiół, dajcie mi chwilę pomyśleć. - Mogę wam zaproponować tyko skromny poczęstunek, dobrzy sąsiedzi. Ale w szopie przy źródle jest zimne piwo, które może was odświeżyć po podróży, a ja mam duży garnek dżemu truskawkowego. Betularn przeszył wzrokiem uśmiechniętego małego człowieczka. - Jeśli to podstęp... Kawai rozłożył ręce w geście uroczystego zapewnienia. - Jestem sam. Z pewnością twoje wojsko już się o tym przekonało. Chodźcie za mną, proszę. Będziecie mile widziani, zapewniam was. Odwrócił się i ruszył ku wiosce. Droga Amerie-chan, modlił się, twoje róże dokonały połowy cudu. Nie chciałabyś tego popsuć, prawda, córko? Za sobą usłyszał potworny śmiech, skrzyp uprzęży i powolny stukot kopyt. - Lepiej niech to cholerne piwo będzie zimne - mruknął Betularn. - O tak! - Kawai wyszczerzył się przez ramię. - Jedźcie za mną. To niedaleko. Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał Greg-Donnet. Pojedyncze niebieskie oko pośrodku czoła nie zamrugało. - Gdybym wyglądała jak człowiek, pokochałby mnie - odparła kobieta z Wyjców. - Moje iluzje nie były najlepsze. On kiedyś nosił srebrną obręcz i miał lepszy ultrawzrok niż inni mężowie z Motłochu. Zdjęła ubranie, podała je asystentce i drżąc lekko stanęła obok konsoli dużego basenu regeneracyjnego. Jej ciało było smukłe, łuskowate, pokryte na ramionach i klatce piersiowej delikatnym meszkiem podobnym do futra srebrnego lisa. - Jestem gotowa. Co mam zrobić, Melino? - Wejdź do basenu - powiedziała asystentka - a ja i doktor Prentice Brown zawiniemy cię w Skórę. Potem podłączymy monitory i aparaturę do podtrzymywania życia. Poczujesz się senna. Nawet nie będziesz wiedziała, że zbiornik się napełnia. - Będę śnić? - zapytała ze strachem. - Miłe sny - uspokoił ją Greggy. - Może o nim. Mała istota uśmiechnęła się. - Wiem, że mogę umrzeć albo wyjść z basenu jeszcze bardziej zdeformowana niż teraz. Lecz robię to chętnie. Gdyby on przyjechał, zanim się obudzę, powiesz mu to, dobrze? - Oczywiście - zapewnił Greg-Donnet. - Bądź dobrej myśli! To bardzo ważne. Zapoczątkuje autokorekcję. Genetyk i asystentka przystąpili do pracy. Owinęli mutantkę w przezroczystą błonę i podłączyli aparaturę. Zamknęli basen, po raz ostatni sprawdzili funkcje życiowe pacjentki i napełnili płynem wielki kryształowy zbiornik. Dryfujące swobodnie ciało przybrało pozycję horyzontalną, podtrzymywane przez hełm z wypustkami, który miał wkrótce zacząć przekazywać do śpiącego mózgu polecenia regeneracji. Greg-Donnet dotknął złotej obręczy, obserwując odczyty na konsoli. - Śpisz, baranku? Słyszysz mnie? Na monitorze wolno przesuwał się zapis fal mózgowych. Pojedyncze słowo przedostało się przez próg świadomości, zanim mózg mutantki poddał się działaniu Skóry i uzdrawiającemu zapomnieniu: Tonee. ROZDZIAŁ SZÓSTY Osiem nowych jednostek RATVC, świeżo pomalowanych na kolor śliwkowy i złoty wyjechało z wody na piaszczystą plażę wyspy Breton. Na antenie pojazdu dowódcy powiewała flaga króla Aikena-Lugonna, który osobiście siedział przy tablicy kontrolnej. Był w doskonałym humorze, ponieważ, jakby dla odmiany, otrzymał same dobre wieści. Ekspedycja Alpejska wytyczyła trasę na zdradliwy Lodospad Gresson i założyła pierwszy obóz ze składem. Wojsko z Fomorel maszerujące w stronę Monte Rosa trafiło w Tarentaise, bardzo fortunnie, na lawinę kamienną, tracąc cały dzień i ponad trzydziestu żołnierzy. Z Roniah Kuhal Ziemiotrzęśca donosił, że skład broni Środowiska jest większy, niż się spodziewali. Przygotowywał właśnie duży transport, by go wysłać morzem do Goriah okrężną, lecz bezpieczną południową trasą. Uznano, że lepiej nie ryzykować z wyprawieniem broni bezpośrednio Zachodnim Szlakiem, nawet w czasie Rozejmu. Straż złożona z tańskich śmiałków miała ją eskortować płynąc Rodanem, dalej jadąc lądem do Sasaran, a potem łodziami w dół Garonny, skąd Królewska Flota miała zabrać ładunek do Goriah. Pełen energii Aiken nacisnął klakson i wysłał w powietrze fanfarę, która odbiła się od trawiastych wydm. Pierzchły przestraszone brodźce i szlamniki, a król się roześmiał. Wraz z dworzanami i czternaściorgiem młodych Amerykanów znajdował się w drodze na oficjalne otwarcie Królewskiej Huty Stali, która nareszcie była gotowa do rozpoczęcia produkcji. Zamkowa kuchnia przygotowała wspaniały obiad, ATV toczyły się lekko po dobrze utrzymanej drodze, przystosowanej do intensywnego ruchu, a kobaltowe niebo było pełne kłębiastych obłoków. - Zbyt ładny dzień na zamach stanu - powiedział Aiken do Dougala. - Musiałeś się przestraszyć, staruszku. Mediewista siedzący w fotelu drugiego pilota wydał ciężkie westchnienie. - Tyle miłych i niemiłych rzeczy naraz. Trudno to pogodzić! W pogodny dzień wypełzają żmije. Trzeba wtedy chodzić ostrożnie. A skoro ten osobnik nie planuje niczego złego, dlaczego jedzie z Dziećmi Rebelii? - Vilkas jedzie tam, gdzie mu każe szef - odparł król rozsądnie. - A Yosh sprawdza automatyczne urządzenie nawigacyjne ATV Hagena. Zdaje się, że jest w nim jakaś drobna usterka. - Jestem prostym człowiekiem - powiedział Dougal - ale powtórzyłem ci, panie, dokładnie to, co usłyszałem dzisiaj rano, kiedy te łotry Amerykanie zebrali się na zamkowym dziedzińcu. Nie zwracali na mnie uwagi, bo jestem pomylony. Ich plan był jasny, Sire. Wiedzą o twojej mentalnej słabości dzięki informacjom dostarczonym przez złoczyńcę Litwina i zamierzają cię dzisiaj podejść w zdradziecki sposób. Pod rondem złotego kapelusza oczy króla były czarnymi błyszczącymi szparkami. - Vilkas, Yosh i inni chłopcy byli w Calamosk, kiedy dokonałem swojej sztuczki. Lecz po co Vilkas miałby mnie zdradzać? - On za dużo myśli. Tacy ludzie są niebezpieczni! Jest zgorzkniały i niezadowolony, bo nie dostał złotej obręczy. Alberonn Pożeracz Umysłów, który siedział ze swoją żoną Eadnar w fotelach nawigatorów w głębi kokpitu, pochylił się z niepokojem do przodu. - Jeśli szykuje się zdrada, Wysoki Królu, powinniśmy natychmiast zawrócić do Goriah. Towarzyszy ci niewielu metapsychików, a poza tym nie uznałeś za stosowne wziąć mechanicznych ekranów. - Są nieporęczne - powiedział Aiken. Na prostym odcinku przełączył turbinę na wyższe obroty. Wkrótce ich ATY zdystansował pozostałe wehikuły, pędząc przez zalesioną okolicę z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jonizatory przedniej szyby znowu wysiadły i król zerkał na drogę przez plamy po owadach, pogrążony w myślach. Kiedy dojechali do nowego mostu wiszącego na Proto-Oust, zamknął przepustnicę, i pokonali go statecznie, reszty pojazdów jeszcze nie było widać. Aiken zatrzymał się. Na ekranie widniały zakłady metalurgiczne odległe o niecałe trzy kilometry. - Jesteś pewien, że coś szykują, Dougie? - zapytał. - A może po prostu pozwolili sobie na dziecinną obrazę majestatu? - Głupota krąży po orbicie jak słońce, Sire. Świeci wszędzie! - zauważył trafnie Dougal, przeszedłszy jedną ze swoich błyskawicznych zmian osobowości. - W wycieczce bierze udział czternaścioro młodych Rebeliantów. W domu została tylko panna Cloud i troje naukowców. Mają dość mentalnej siły, żeby przeprowadzić brzydki mały metakoncert zniewalający! Słyszałem, jak ten o lisiej twarzy, Nial Keogh, powiedział, że odlewnia stwarza wyjątkową okazję. Alberonn i Eadnar zakrzyknęli jednocześnie: Krwawymetal w dużejilości! Twoi obrońcy to głównie wrażliwi na niego Tanowie! Siedem pojazdów dotarło do mostu. W pierwszym jechał Hagen i jego sprzymierzeńcy. Aiken przeszył go ultrawzrokiem, lecz w środku nie zauważył niczego podejrzanego, tylko niewinną wesołość. Naprawa autopilota najwyraźniej się udała i młodzi Amerykanie poczęstowali Yosha, Vilkasa i Jima muszkate-lem, może niezbyt przednim, ale w dużej ilości. Pospólstwo z Goriah nazywało go sikaczem. Aiken zelektryzował Yosha, wysyłając telepatyczne pytanie: Ważne. Pomyśl! Czy usterka autopilota mogła być spowodowana umyślnie żeby ściągnąć ciebie i pomocników do ATV Hagena? Do licha szefie... to możliwe. Dlaczego pytasz? Mniejszaoto Yoshi tylko zachowaj czujność. - Pewne bóstwo otacza króla takim gęstym płotem, że zdrada może tylko zerkać przez dziury - pocieszył Dougal Aikena. - Tak sądzisz? - Obdarzył ponurym uśmiechem rudobrodego olbrzyma, który został jego nadwornym błaznem. - Twoje bóstwo niech się lepiej pośpieszy, żebym nie musiał walczyć z Hagenem, jego bandą i jeszcze na dodatek z Markiem Remillardem! Myślałem, że młodzi są po mojej stronie, ale wygląda na to, że po prostu grali na czas, czekając na okazję, żeby mi wykręcić numer. Pewnie doszli do wniosku, że jestem skończony, gdy Vilkas powiedział im prawdę o sztuczce z Calamosk. - Powinni mieć więcej rozsądku - wykrzyknął Alberonn. - Przecież widzieli, jak dowodzisz metakoncertowymi manewrami naszego wojska! - Tak, ale dyrygent sam nie musi być metapsychicznym mocarzem - zauważył Aiken. - Póki ma odpowiedni program, liczy się nie tyle mentalna siła, co umiejętność kanalizowania energii. Hagen może się obawiać, że nie poradzę sobie z Markiem w bezpośredniej konfrontacji, bez wsparcia, jest superostrożny. Nie podoba mu się moja niefrasobliwość: chodzenie bez trzech sigma-pól i pełnej cerametalicznej zbroi. Dzieciak pewnie się martwi, że jego stary mnie dorwie. I przekabaci. ATV przejechały kolejno przez most. Do Aikena dotarła w intymnym trybie wesoła myśl: Sir zostawił nas pan wszystkich w tyle. Jest pan lepszym kierowcą niż którykolwiek z nas! Może powinniśmy sformułować paradny szyk przy wjeździe do zakładów? I nadać przez głośniki jakąś żywą muzykę graną na kobzach... Aiken odpowiedział kwaśno: Po prostu jedźcie za mną. - Zrobi to - odezwał się Dougal cicho, kiedy Aiken ruszył. - Będzie posłuszny z rozsądku, pod warunkiem że mu pan pokaże raz na zawsze, kto jest wasalem, a kto królem. - I poklepał lwa wyhaftowanego złotą nicią na rycerskiej opończy. Aiken rzucił z ukosa zdziwione spojrzenie na mediewistę, który nie nosił obręczy, ale często zdawał się czytać mu w myślach. Dopiero teraz zauważył, że wyhaftowany lew nosi koronę. Obudziło to zatarte wspomnienie ze zmarnowanej młodości na Dalriadzie, które zaraz pierzchło pod naporem pilnych spraw. - Najpierw musimy się upewnić, że istotnie planują zamach. Szkoda tracić strzały, zwłaszcza gdy się nie ma ich wiele w starym kołczanie. Mistrzem Żelaza nowych Królewskich Zakładów Metalurgicznych był twardy bezobręczowy o nazwisku Axel i dezerter z Żelaznych Osad Motłochu w Wogezach. Mając królewską carte blanche na materiały i personel, zbudował na wyspie Breton nowoczesną hutę zabezpieczoną przed każdym rodzajem ataku z wyjątkiem bombardowania z powietrza. Kopalnie, w których wydobywano syderyt, znajdowały się całkowicie pod ziemią. Większość prac wykonywały cztery maszyny górnicze pochodzące z kontrabandy przechowywanej w lochach Goriah. Wytop odbywał się w pobliskim wielkim piecu wyposażonym w parę ogromnych miechów zasilanych energią z turbiny wodnej. Po krótkim spacerze po kopalni i zajrzeniu w huczący piec Aiken i jego świta udali się na pomost roboczy wiszący piętnaście metrów nad ogromną salą odlewni. Stamtąd obserwowali, jak surówka wypływa z tygla do wielkiej kadzi. Pojemnik był trzy razy wyższy od krzątających się w dole robotników, którzy obsługiwali go ubrani w srebrne odblaskowe stroje chroniące od żaru i fruwających iskier. Po napełnieniu kadź potoczyła się z turkotem po szynie do jeszcze większego naczynia w kształcie jaja z otwartym wierzchem, przechylonego na bok i gotowego na przyjęcie nie oczyszczonego płynnego żelaza. - Metalu z tygla używamy do wyrobu bełtów, grotów lanc i innych prostych przedmiotów - wyjaśnił Axel królowi. - Albo przekuwamy je w sąsiedniej młotowni, lecz proces jest hałaśliwy jak dzwony piekielne i niezbyt interesujący. Pomyślałem, że Wasza Wysokość będzie wolał obejrzeć coś ciekawszego, więc przeprowadzimy pierwszą próbę nowego konwertora Bessemera! - To powinno być zabawne - przyznał król. - Chciałem zbudować podobny w Haut Furneauxville, ale nasz szef Tony Wayland nie zgodził się na to. - Axel skrzywił się. - Chciał czegoś wyrafinowanego, jakbyśmy potrzebowali wymyślnych stopów albo czystego żelaza, żeby zabijać Firvulagów! Wayland nigdy nie uruchomił swojego elektrycznego pieca. Zabrakło mocy. Król słuchał uważnie. - Czy w pańskiej opinii ten Wayland był najwyższej klasy metalurgiem? Mistrz Żelaza wykrzywił pogardliwie usta i wskazał na Dougala skinieniem głowy. - Lepiej zapytać jego. On był stróżem Waylanda. Ja wiem tylko, że możemy wyprodukować sto razy więcej stali w konwertorze Bessemera niż w elektrycznym piecu Waylanda. Przekonasz się, panie! Rozżarzone do białości żelazo wylało się z kadzi prosto do szerokiej paszczy pieca. - Ale by Firvulagowie zadrżeli na widok tej obfitości krwawego metalu wytapianego tutaj na ich zgubę - rzucił uwagę Alberonn. - Jeszcze zadrżą - oświadczył Aiken - bo zademonstruję niektóre użyteczne stalowe przedmioty podczas Wielkiego Turnieju. Niech Sharn i Ayfa wiedzą, że nic dobrego im nie przyjdzie ze zniszczenia Żelaznych Osad Motłochu. Zobaczymy, czy Mały Lud nadal się pali do wszczęcia Nocnej Wojny. Axel zerknął w dół na robotników. Jedna ze srebrnych postaci dała znak, że są gotowi. Kadź odtoczyła się i wielkie jajo wyładowane stopionym żelazem zaczęło się podnosić. Na chwilę otwór znalazł się na wprost grupy obserwatorów, którzy cofnęli się odruchowo na widok białego, rozżarzonego wnętrza. Gdy konwertor stanął pionowo, znieruchomiał lekko odchylony do tyłu, żeby żar z otworu buchał na okrągłą tarczę, która chroniła drewnianą ścianę budynku. - Niech wszyscy staną w kręgu! - krzyknął Axel z ferworem. - Wyjaśnię, co się będzie działo. Aiken został otoczony przez tańskich członków swojej świty, a Amerykanie i reszta ludzi ustawili się wzdłuż poręczy. - Ejże, Wywyższeni Bracia i Siostry! - zawołał Aiken do egzotów. - Gdzie wasza gościnność? Zróbcie miejsce dla naszych amerykańskich gości, żeby mogli usłyszeć wykład Axela. Ty też, Yosh! Podejdź bliżej i przyprowadź swoich asystentów. Stalownia jest tylko częściowo zautomatyzowana, więc moglibyście podsunąć jakieś pomysły, jak ułatwić produkcję. Samuraj ze złotą obręczą ukłonił się. - Według rozkazu, Aiken-sama. Sunny Jim przepchnął się ochoczo do przodu, lecz Vilkas został z tyłu, zachowując obojętną minę. - Chodźże, człowieku - ponaglił Aiken. - Jesteśmy gotowi na wielki pokaz. Nie chcesz miejsca w pierwszym rzędzie? Stań obok Hagena i Niala. Młody Remillard i trzynaścioro jego towarzyszy ustawili się w luźnej grupce po lewej stronie króla. Axel uśmiechnął się do nich promiennie. Mistrz Żelaza, jako ludzki szowinista, był w głębi serca dumny, że ci ważni młodzi ludzie są bez obręczy podobnie jak on. Podczas zwiedzania słuchali go z uwagą, która mu pochlebiała, a szczególne wrażenie zrobiło na niektórych podane ukradkiem wyjaśnienie, dlaczego krwawy metal jest najlepszą bronią przeciwko obu rasom egzotów. - Działanie konwertora Bassemera jest proste, ale widowiskowe - zaczął podekscytowany Axel. - Zauważcie, że komory nie podgrzewa się od zewnątrz, a mimo to w ciągu kilku minut temperatura znacznie się podniesie. Pewne zanieczyszczenia zmienią się w rozżarzone gazy, inne w żużel! Dokonujemy tego, wpuszczając silny strumień powietrza przez dysze w dolnej części konwertora. Pochodzi ono nie ze zwykłych miechów, lecz z kompresora na energię słoneczną! Wstrzyknięty tlen powoduje zapalenie się węgla uwięzionego w żelazie. Zawartość konwertora wrze niczym w wulkanie. Niepożądane składniki wydostają się na zewnątrz jak na pokazie ogni sztucznych. Proces jest równie przerażający co skuteczny! - Wyciągnął chustkę i otarł spoconą twarz. - Jakieś pytania? - Czy nie ma niebezpieczeństwa, że to diabelskie jajo się zepsuje? - zapytał Dougał surowo. - Sam pan powiedział, że to jest rozruch. - Żadnego niebezpieczeństwa - zapewnił go Axel. - Znajdujemy się pięćdziesiąt metrów od urządzenia, które w dodatku jest skierowane w przeciwną stronę! - Zaczynajmy - powiedział Hagen. - Nie boimy się. Zapowiada się bardzo interesująco. - Zimne niebieskie oczy zwrócił na Aikena. - Co pan na to, Wasza Wysokość! - Zaczynajcie - polecił król. Axel przechylił się przez poręcz i pomachał energicznie chustką. Jedna ze srebrnych postaci pośpieszyła w stronę wielkiego kołowego zaworu. Gdy go przekręciła, rozległ się donośny syk i monstrualny jęzor ognia wysunął się z hukiem z paszczy konwertora. Oślepiający snop iskier odbił się od stalowo-ceramicznej tarczy. Do patrzących dotarła fala gorąca. Cały budynek zadrżał aż po fundamenty. Wielobarwne kłęby dymu uniosły się pod belki stropowe i wyleciały przez otwory wentylacyjne. - Poczekajcie! - ryknął Axel. - Będzie jeszcze lepiej. Operator zaworu wpuścił więcej sprężonego powietrza. Ryk się nasilił, jakby konwertor krzyczał triumfalnie. Dym rozżarzył się dziwnym brązowawoczerwonym blaskiem. Wystrzeliły z niego długie lance rozżarzonego gazu, fioletowe, różowe i pomarańczowe. Krople stopionego żużlu poleciały łukami w powietrze jak meteoryty. Robotnicy zaczęli skakać z radości, a grupa zwiedzających chłonęła spektakl. Dym zrobił się jaśniejszy, a płomienie jasnożółte, gdy w procesie oczyszczania żelaza zapalił się krzem. Hagen i jego ludzie zaczęli się dyskretnie przesuwać w lewo. Vilkas ubrany w odświętny strój ashigaru ruszył za nimi. Jego oczy strzelały od króla do jaja plującego ogniem. Amerykanie stanęli w zwartej grupce dziesięć metrów dalej. O dziwo, oczy mieli zamknięte. Płomienie zmieniły kolor z pomarańczowego na najczystszą biel, rozsiewając diamentowy blask i splatając się jak warkocz komety. Teraz palił się węgiel. Gorące gazy dmuchały na tarczę, aż ogniotrwałe cegły zmieniły się w świecące oko cyklonu. Konwertor zaczął się obracać. - Nie! - krzyknął Axel. W ułamku sekundy zajęły się deski ściany, a od tarczy odbił się potężny strumień ognia. Robotnicy rozpierzchli się. Jedna heroiczna postać na próżno mocowała się z zaworem powietrza. Niczym gigantyczna lampa lutownicza płomienie buchające z jaja wypaliły w suficie i ścianie bezpośrednio za królem i jego osłupiałą świtą pas trzymetrowej szerokości. Chwilę potem otwarta paszcza chuchnęła prosto na widzów. Otoczył ich biały żar. Vilkas jęknął z przerażenia. Pomost stanął w ogniu, a cały budynek wypełnił się gęstym dymem. Litwin zaczął biec. Dotarł do drewnianych schodów, lecz potknął się i omal nie spadł na łeb na szyję. Dym oślepiał go i dusił. Vilkas zaszlochał głośno, chwycił się kurczowo poręczy i zawył: - Niech mi ktoś pomoże, na litość boską! Huk konwertora ucichł, a po chwili także trzask płonącego drewna. Zerwał się silny wiatr, który wypchnął dym w górę przez otwory wentylacyjne. Dogasające deski rozjarzyły się na chwilę i obróciły w popiół. Vilkas wyprostował się. Z podrażnionych oczu ciekły mu łzy. Wielki konwertor stał nieruchomo, przechylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni, z paszczą wycelowaną w miejsce, gdzie wcześniej stał Aiken i jego grupa. Wszyscy znajdowali się wewnątrz migoczącej bańki psychokreatywnej, którą wygenerował umysł króla, zbici w gromadkę na kawałku nie zwęglonego pomostu, który zdawał się wisieć w powietrzu bez żadnej podpory. Bańka opadła łagodnie na podłogę hali. Gdy kula wyparowała, fragment pomostu spoczął na ubitej ziemi. Axel padł na kolana przed Aikenem i wybuchnął płaczem. Vilkas wyraźnie usłyszał słowa króla. - To nie była twoja wina. Nic się nam nie stało. - Król odwrócił głowę i spojrzał na Amerykanów stojących bez ruchu na końcu zdewastowanego półpiętra. - Wygląda na to, że nasi goście zza morza również przeżyli katastrofę! Fantastycznie. Inaczej musielibyśmy bez waszej pomocy budować Bramę Czasu i bronić Wielobarwnego Kraju przed waszymi drogimi rodzicami! Oczywiście jakoś byśmy sobie poradzili, gdyby jakiś straszny wypadek pozbawił nas waszego towarzystwa. Lecz pracując wspólnie, łatwiej osiągniemy cel. A może się z tym nie zgadzasz, Hagenie Remillard? - Zgadzam się, Wysoki Królu. Aiken podszedł wolnym krokiem do konwertora Bessemera i spojrzał na zastygłe krople żużlu przyklejone do brzegów otworu. - Po wprowadzeniu poprawek i zainstalowaniu nowych zabezpieczeń będzie dobrze służył. Środki bezpieczeństwa można również podjąć wobec ludzi. Bardzo bym nie chciał tego robić, bo niektórzy żywią tak wielką awersję do obręczy. Nie mam najmniejszego pojęcia, czy srebrnych można by połączyć z nie sprzężonymi czynnymi, nie przerywając obwodów kołnierzy... ani umysłów. Nie palę się do podobnych eksperymentów, chyba że nie będę miał wyjścia. Rozumiesz, Hagenie Remillard? - Rozumiem, Wysoki Królu. Król podjął spacer. Machnął wybaczająco robotnikom, którzy zerwali srebrne kaptury i zbili się w lękliwą gromadkę. - Nie myślcie już o tym, chłopcy i dziewczyny. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, jak by powiedział mój przyjaciel Dougal. - Obrócił się do Tanów i ludzi. - Krążyły pewne pogłoski. Mówiono, że moja królewska moc osłabła i nie nadaję się już na Króla Wielobarwnego Kraju. - Jego zniewalająca moc opadła na nich jak świetlista sieć. - Co wy na to? - Slonshal, Aiken-Logonn! - zakrzyknęli wszyscy. Król zaczął nucić jakąś piosenkę. Podszedł do Vilkasa, który stał u stóp schodów prowadzących na pomost. - A oto jeszcze jeden szczęściarz. Czy istotnie? Vilkas jęknął. Hala piecowa zniknęła na moment i pojawiła się znowu z niezwykłą wyrazistością. Aiken cmoknął ze współczuciem. - Nienawidzę być tak brutalnym podczas mentalnego prześwietlania, ale musiałem się upewnić. Ach, co za wstyd. To wszystko dlatego, że w swoim mniemaniu zasługujesz na złoto? Ty biedny głupcze. Gdybyś je dostał, znalazłbyś inne pole do rozmyślań albo może jeszcze jeden logiczny powód, żeby zdradzić tych, którzy ci ufali. - Proszę, Wysoki Królu... - zaczął Vilkas. Krzyknął rozdzierająco i chwycił obręcz. Palce zaskwierczały. Rozszedł się odór spalonego mięsa. Szary metal na szyi Vilkasa rozjarzył się żółtym blaskiem jak stal, która wciąż jeszcze dymiła w konwertorze Bessemera. Litwin padł na podłogę, nie wydając żadnego dźwięku. - Chciałeś złota, no to masz - powiedział król i odszedł. ROZDZIAŁ SIÓDMY Tony Wayland popychał łódkę kijem przez rozległe moczary poniżej Lac de Bresse, starając się utrzymać według kompasu kurs, który miał go wyprowadzić na otwarte wody. Była to ciężka przeprawa. Wilgotna poranna mgła ograniczała widoczność do kilku metrów, a bagno roiło się od krwiożerczych pijawek, które spadały na niego, gdy przypadkiem ocierał się o ich kryjówki w gęstych trzcinach. Po ucieczce z Bardelask podróżował na północ od ponad trzech tygodni. Przez większość czasu szedł na piechotę Wielką Drogą Południową, która biegła równolegle do Rodanu. Nie spotkał ani jednego Firvulaga na zachodnim brzegu. Tamtejszy nieliczny Mały Lud wolał omijać szerokim łukiem nadrzeczne okolice pełne Wrogów. Głównymi niebezpieczeństwami czyhającymi na Tony'ego były żmije w suchych miejscach i dziki na podmokłych nizinach oraz przedstawiciele jego własnego drapieżnego gatunku. O włos uniknął śmierci, kiedy banda wyjętych spod prawa bezobręczowych złapała go w zasadzkę na bocznym szlaku, którym próbował ominąć duży fort. Musiał zastrzelić dwóch rabusiów, żeby pozostali uciekli. Dotarłszy do metropolii Roniah, Tony zetknął się z innym niebezpieczeństwem: Królewską Służbą Rekrutacyjną, która przeczesywała boczne drogi w poszukiwaniu ludzi, zdwajając wysiłki, gdyż wojna z Firvulagami wydawała się coraz bardziej nieunikniona. Ochotnikom, którzy godzili się na szare obręcze, oferowano kuszące zarobki. Chodziły słuchy, że zaczął się już powszechy zaciąg wśród uchodźców. Tony miał złotą obręcz, lecz jej kontrast z obszarpanym ubraniem sam w sobie budził podejrzenia. Starannie ukrywał obręcz pod golfem przy rzadkich okazjach, kiedy musiał kupować jedzenie albo mijać na drodze podróżnych. Służba Rekrutacyjna zręcznie zarzuciła sieć na bezdrzewną sawannę, gdzie Wielka Droga Południowa zaczynała biec pod górę, żeby ominąć stromy wąwóz Rodanu. Na omiatanych wiatrem wyżynach rozciągał się widok na dziesiątki kilometrów we wszystkich kierunkach. Łatwo było zauważyć podróżnego, który próbował opuścić główny szlak. Pierwszą zapowiedzią grożącego niebezpieczeństwa była dla Tony'ego tablica z ogłoszeniem: WITAJCIE, PODRÓŻNI! SPRAGNIENI? GŁODNI? JEDZENIE I PICIE ZA DARMO! DOM NA WZGÓRZU, 6 KM Południe było gorące, a powietrze pełne kurzu, więc z radością przeczytał drogowskaz. Wkrótce zrównała się z nim karawana wozów z paszą dla chalików zmierzająca do Roniah. Jeden z woźniców zabrał Tony'ego. Nazywał się Wiggy i szybko mu wyjaśnił prawdziwy charakter domu, do którego się zbliżali. - Cholerne gniazdo werbowników, ot co! Uważaj tam na swój tyłek, pielgrzymie, albo zacisną ci na szyi szarą obręcz i wyprawią do Goriah jako rekruta Brygady Króla Sukinsyna. Furmani, dobrze zaznajomieni z ekipą werbunkową, a sami wyłączeni z poboru dzięki właściwemu zajęciu, mieli zwyczaj opychać się za darmo zawsze, gdy tędy przejeżdżali. Tony'emu nie pozostało nic innego jak śmiało stawić czoło niebezpieczeństwu. Wmieszał się w tłumek, który zasiadł przy długich stołach. Woźnice pili chłodne piwo albo sangrię i pałaszowali smakołyki. Było oczywiste, że wszyscy są starymi znajomymi kaptala i oddziału żołnierzy, którzy obsługiwali placówkę. Tony poczuł ściskanie w żołądku, kiedy oficer zwrócił się do niego żartobliwie, obiecując, że Wiggy dostanie godny napiwek, jeśli on się zaciągnie. - Bardzo dziękuję, ale ostatnio chorowałem - powiedział metalurg. - Nie jestem człowiekiem, jakiego szukacie. Do królewskiej armii potrzebujecie dzielnych ludzi. (Strzelba na słonie należąca do nieboszczyka Karbree, ukryta w cuchnącym futerale z nie wyprawionej skóry, została na wozie razem z resztą rzeczy Tony'ego.) Kaptal zamrugał. - W królewskiej służbie czeka na ciebie wiele dobrych zajęć! Widzę, że jesteś wykształconym człowiekiem, a nie obrokiem dla straszydeł jak reszta tej bandy dupków! Woźnice zarechotali i zaczęli trącać się łokciami. - Jeśli masz jakieś techniczne umiejętności, możemy cię zaciągnąć do nowego Korpusu Naukowego, który zakłada Gildię Kreatorów. Dowodzi nim stary dobry Lord Celadeyr, prawdziwy tański dżentelmen, jeśli kiedykolwiek taki istniał. Kocha ludzkie istoty i rozdaje srebrne obręcze jak karnawałowe świecidełka chętnym do współpracy. - Cóż, ja jestem raczej... eee, humanistą - wymamrotał Tony. - Mózg to mózg - stwierdził kaptal. - Spodobałoby ci się w Goriah. Wszystkie kobiety, jakich zapragniesz, dobre jedzenie i trunki, nocne życie, do licha, sam był poszedł, gdybym mógł. Rozwinął zwój pergaminu zapełniony drobnym drukiem, długopis i ładny woreczek z niebieskiego aksamitu zawierający coś okrągłego, ciężkiego i mającego około szesnastu centymetrów średnicy. - Tylko podpisz tutaj, chłopie, a nie pożałujesz. Możemy cię wyprawić do Goriah jutro ekspresową karawaną, a najpierw spędzisz w Roniah niezapomniany wieczór zabaw i gier! Co ty na to? Woźnice siedzący przy stole z Tonym i kaptalem chichotali jak szaleni i wszyscy z wyjątkiem Wiggy'ego namawiali go, żeby podpisał. Jako ostateczną zachętę kaptal otworzył woreczek i dramatycznym gestem wyjął błyszczącą szarą obręcz. Śmiech i żarty natychmiast ucichły. Szyje furmanów były nagie. Kaptal pchnął obręcz przez stół w stronę Tony'ego. Miała otwarty zamek. Skręcony metal był pusty w środku, z małymi nacięciami dla wentylacji elementów psychoelektronicznych. - Zdejmij szalik - zaproponował kaptal. - Tylko ją wypróbuj. - Dotknął swojego szarego naszyjnika. - Te urządzenia są wspaniałe. Robią różne rzeczy. Koniec z bólami głowy, odciskami, chandrami, zmęczeniem albo strachem. A to nawet nie połowa możliwości. Jeśli twoim szefem jest złoty albo srebrny, może ci zaprogramować przyjemności. Dać ci takiego kopa, jakiego nigdy nie zaznałeś po flaszce, narkotychach albo seksie. W mgnieniu oka zapomnisz o wszytkich kłopotach. To magiczny kołnierz. Podpisz. Za plecami Tony'ego pojawiło się nagle czterech rosłych żołnierzy. Metalurg zaczął wstawać z krzesła i zaraz opadł na nie. Pot spływał mu z czoła i moczył apaszkę zawiązaną na szyi. - Ja... ja teraz wolałbym tego nie robić. Woźnice wychylili resztki piwa z kufli, wzięli po garści ciastek albo orzechów i ruszyli do drzwi. Wiggy miał zawstydzoną minę. - Podpisz - nalegał kaptal, wlepiając wzrok w przerażonego metalurga. - Podpisz! - krzyknęło chórem czterech osiłków, szczerząc zęby jak wilki. Tony próbował odepchnąć krzesło. Ani drgnęło. Kaptal wstał i wziął obręcz. Podszedł do Tony'ego, unosząc ją nad jego głową i otwierając szerzej na obrotowym zawiasie. - Do diabła, nie! Umysł Waylanda włączył obwody przyjemności w obręczach żołnierzy, uderzył w ich umysły maksymalnym ładunkiem rozkoszy. Cała piątka upadła na podłogę jak zdzielona toporami. - Cholera jasna - szepnął nowy kolega Tony'ego. Kilku woźniców obejrzało się przez ramię i rozdziawiło usta. Odepchnąwszy stół, Tony przekroczył ciała, stanął przed furmanami i zerwał apaszkę. Tamci gwałtownie wciągnęli powietrze. - Dość tego! Muszę się stąd wynosić. Ci faceci nic nie będą pamiętali, kiedy się ockną. Chyba. Lecz na wypadek, gdyby sobie przypomnieli, wolę być daleko stąd. - Zrobił władczą minę. - Zawieziecie mnie do Roniah? Wiggy dotknął czoła i uśmiechnął się głupio. - Powóz czeka, Wysoki Lordzie. Tony chwycił szarą obręcz i podszedł do mężczyzny. - Mam wielką ochotę cię zaobręczować, by mieć pewność, że dotrzymasz słowa. - Nie! - wrzasnął woźnica. - Nie! Tony zachichotał brzydko. - Więc wiesz, co może zrobić człowiekowi nurzanie się w tańskich rozkoszach! Bardzo dobrze. Zatem się rozumiemy. W takim razie ruszajmy. Już miał wyrzucić obręcz, lecz rozmyślił się, włożył ją do aksamitnego woreczka i wziął ze sobą. Tego wieczora w Roniah sprzedał urządzenie na czarnym rynku. Otrzymał dość pieniędzy, żeby kupić sobie chaliko z rzędem, nowe ubranie, dekamolową łódź i namiot oraz bardzo podejrzany, lecz wspaniały garnitur rubinów, które zamierzał podarować Rowane na przeprosiny. Zostało mu tyle, że mógł odbyć resztę podróży do Nionel z fasonem. Rankiem wyruszył w drogę. I znowu kapryśny los zagrał mu na nosie. Chaliko okazało się szkapą, która kompletnie okulała czterdzieści kilometrów za Roniah. Istniało ryzyko, że gdyby wrócił do miasta, żeby złożyć reklamację albo postarać się o nowego wierzchowca, zostałby aresztowany za popełnienie mentalnego gwałtu na Królewskich Werbownikach. Znajdował się w okolicy, w której roiło się od wrogich Firvulagów, bez wątpienia palących się do ostatniej walki przed Rozejmem rozpoczynającym się za pięć dni. Ruch na północ zmalał i ograniczył się do transportów wojskowych i grup biednych uciekinierów zmierzających tak jak on do Ziemi Obiecanej w Nionel. Miał niewielkę szansę, że uda mu się złapać okazję, lecz maszerowanie na piechotę w kosztownym nowym ubraniu uczyniłoby go łatwym celem dla maruderów, zarówno ludzi jak i egzotów. Pozostała podróż wodą. W tym miejscu Saona była szeroka i leniwa. Można było nią płynąć łódką żaglową albo wiosłową. Z powodzeniem spróbował tego ostatniego. Utrzymywał nie-nadzwyczajne tempo, ale wiedział, że kiedy znajdzie się na Lac de Bresse, dopłynie do początku Zachodniego Szlaku i stamtąd ruszy do Nionel! Tak więc dwudziestego siódmego września Tony, wyczulony już na pijawki, popychał łódź żerdzią przez tonący we mgle zagajnik bambusowy. Ultrawzrok był bezużyteczny pośród monotonnego bagniska, więc musiał się orientować według ręcznego kompasu. Przeklinał siebie za to, że na czarnym rynku w Roniah pożałował pieniędzy na autopilota z brzęczykiem. Lecz kto by pomyślał, że będzie mu potrzebny? Kiedy wreszcie dotarł do krętych strumieni, wydał westchnienie ulgi. Przynajmniej skończą się pijawki. Gdy wyszło słońce, pojawiły się komary i muchy. Tony posmarował się środkiem odstraszającym owady. Trochę pomagało. Od czasu do czasu mijał małe wysepki. Gdy zbliżała się pora drugiego śniadania, przybił do jednej z nich i zaparzył sobie kawę pod drzewem obrośnętym mchem. Miał dekamolowy stół z ławką, który w sekundę nadmuchał, i niezły wybór pasztetów. Para czarno-czerwonych nielotów obserwowała go z pobliskiego drzewa, wyciągając wężowate szyje. Mały rzeczny gryzoń taplał się w bajorze, zostawiając za sobą szeroki ślad. Na wodzie unosiły się lilie. Słońce zaczęło przygrzewać i owady odleciały. Tony Wayland poczuł się dobrze. Rowane... Z zamkniętymi oczami zawołał ją na odległość. Znajdowała się ponad trzysta kilometrów stąd, ale może tęsknota doda siły jego słabym metazdolnościom. Wracam do ciebie mała żoneczko. Twój Tonee jest w drodze z nową złotą obręczą która doda mu ducha! Od tej pory nic nas nie powstrzyma. Czekaj na mnie Rowane. Czekaj. Zdrzemnął się. Obudził go plusk wioseł. Kto tam, zawołał mimowolnie jego umysł. Tony zerwał się od stołu, rozlewając zimną kawę i płosząc małą polną mysz, która pożywiała się okruszkami. Trzciny po drugiej stronie zatoczki rozsunęły się i wypłynęło z nich duże dekamolowe kanu w maskujących kolorach. Siedziało w nim pięciu mężczyzn i kobieta, wszyscy o imponujących posturach i uzbrojeni po zęby. Do pierwszej łodzi było przywiązane drugie wojenne kanu z kobietą i trzema mężczyznami na pokładzie oraz sporym ładunkiem. Wioślarz dziobowy z pierwszej łodzi, ogromny Indianin w stroju tropikalnym, uniósł laser i wycelował go w chwili, kiedy Tony zdecydował się wskoczyć do łódki. - Stój! - krzyknął Wódz Burkę. Tony cofnął się z posępnym błyskiem w oczach i uniósł ręce. kanu przybiły do brzegu i wioślarze wysiedli. Jedna z kobiet przeszukała dobytek Tony'ego, podczas gdy jej towarzysze pałętali się po okolicy, znikali dyskretnie w krzakach albo majstrowali przy maszynce do kawy. Kobieta w typie latynoskim, krzepka, o dużych oczach, nad którymi widniały namalowane tuszem niebieskie łuki, gwizdnęła ze zdumieniem, kiedy odkryła strzelbę na słonie. - Mądre! Widzicie to cudo? Dwie lufy, a strzał z jednej by was, cagarrutas, rozerwał na pół! Burkę uważnym wzrokiem przyjrzał się jeńcowi. - Czy ja ciebie nie znam? Jak się nazywasz? - Bill - powiedział Tony uciekając wzrokiem. - Bill Johnson. Wielki czarny mężczyzna stojący za Indianinem roześmiał się gromko. - Hej, czyżby to był mój dawno zaginiony brat! Ciekawe, czy potrafi śpiewać tenorem? - On nie ma na imię Bill - zawołała Latynoska. - Ma żółte jedwabne bokserki i odpowiednią chusteczkę z wyhaftowanym imieniem „Tony". - Zostaw to, do cholery! - ryknął Tony i podziękował niebiosom, że rubiny znajdują się w ukrytym pasie na pieniądze. Kobieta cmoknęła z udawaną litością. - Ay! Hoy tiene mala leche, no? - Uniosła w górę małą płytkę. - Mamy szczęście, Peo. Tak myślałam, że facet wygląda znajomo. Podeszła do Denny'ego Johnsona i podała mu książkę. - Technic of Metallurgy, podarowana niejakiemu Anthony'emu Bryce'owi Waylandowi przez Stowarzyszenie Alchemików Uniwersytetu Manchester - przeczytał Denny i ruszył groźnie do przodu. - No tak! Oto nasz zbiegły szef z Żelaznych Osad. Wszyscy pamiętamy Tony'ego Waylanda, który zdradził nas w Dolinie Hien! Powiesimy go teraz czy zaczekamy trochę, żeby nie popsuć sobie obiadu? Tony zerwał apaszkę, którą miał na szyi. Zalśniło złoto. - Nie dotykaj mnie! - krzyknął chwytając za obręcz. - Mogę was porazić albo zabić, jeśli zechcę! - Niewielka dawka psychoenergii spłynęła z jego palców i podpaliła wilgotny mech u stóp Wodza Burkę. - To tylko próbka, Czerwonoskóry! Teraz rzuć karabin i niech nikt nie próbuje sztuczek, bo... Tony Tony Tony. Wokół stóp Tony'ego zatańczyły kręgiem wesołe płomyki. Wódz Burkę odpiął górne guziki zielonej bluzy i powiedział: Jak widzisz ja również mam złotą obręcz. A to oznacza że widzę twoją aurę metapsychiczną. Jest bardzo słaba. Można ją nawet nazwać żałosną... albo równą mojej gdy chodzi o agresywne metafunkcje. Lepiej daj spokój z blefowaniem. - O cholera jasna - zaklął Tony z rozgoryczeniem. - Skończcie z tym i powieście mnie. Burkę potrząsnął głową. - Jesteś dla nas zbyt cenny. W eterze głośno o tobie od paru tygodni. Zdaje się, że król Aiken-Lugonn aż się pali, żeby zawrzeć z tobą znajomość. Tony ożywił się, ale zaraz oklapł, gdy podchwycił błysk w oczach Burke'a. - Co ja mu zrobiłem, na litość boską? Czasem wydaje mi się, że wszyscy w Wielobarwnym Kraju chcą zawiesić moją skórą na ścianie. - Jesteś towarem - powiedział Burkę zwięźle. - To wszystko co powinieneś wiedzieć. - Odwrócił się do Denny'ego Johnsona i wręczył mu fotonowy karabin. - Od tej chwili jest twoim więźniem, Żółtooki. Pilnuj go dobrze, jeśli jeszcze kiedykolwiek chcesz wykonać partię Otella w Covent Garden. - Brać go na akcję? - wykrzyknął Johnson. - Straciłeś rozum, Peo? - Nie musimy napadać na Roniah - oznajmił Burkę. - Użycie siły, żeby zapewnić Motłochowi uczciwe traktowanie albo przejście przez Bramę Czasu, nie jest już konieczne. Pojedziemy do Roniah otwarcie, a członek królewskiego Wysokiego Stołu Kuhal Ziemiotrzęśca przywita nas z otwartymi rękami i da wszystko, o co poprosimy. - Z jego powodu? - spytał jeden z mężczyzn. Wódz pokiwał głową. - Wayland jest zdrajcą, informatorem i skończonym gnojkiem, ale jednocześnie naszym biletem powrotnym do Środowiska Galaktycznego. Ludzie zaczęli się burzyć i szeptać między sobą. - Onion Blue, Karolina i dwoje innych zginęło przez tego puto! - krzyknęła Latynoska. - A ludzie Basila zostali zdradzeni! Ja twierdzę, że on musi wisieć. - Nic z tego, Marialeno - oświadczył Burkę. - Tony Wayland uzyskał odroczenie wykonania wyroku od samego Sądu Najwyższego. Kobieta rzuciła na metalurga mordercze spojrzenie. - Nie dostaniesz z powrotem szortów - syknęła. Potem odwróciła się do towarzyszy i oświadczyła: - Teraz zrobię obiad. MARC: Cloud. Córko. CLOUD: Tata! Nie powinieneś przychodzić, tu jest niebezpiecznie... MARC: Jestem obecny tylko jako zjawa. Jak twój przyjaciel Kuhal. Ogród jest odizolowany, ale Aiken Drum wprowadził do skanerów moją mentalną sygnaturę. Mam dość rozumu, żeby nie skakać do Szklanego Zamku. CLOUD: Obserwowałeś mnie? MARC: Obserwowałem, ale nie podsłuchiwałem. Uwierz mi. CLOUD: Czego chcesz? MARC: Twojej pomocy. Chodzi o Hagena. CLOUD: Za późno. MARC: Zasługuję na to żebyście oboje mnie odrzucili. Zaniedbywałem was pochłonięty pracą. Byłem wobec was nieczuły. Zniecierpliwiony jego słabością. Oschły. Incydent z nitkopłetwem jest niewybaczalny. Lecz chcę prosić Hagena o wybaczenie. On nie może nic poradzić na to jaki jest podobnie jak ja. Lecz musi zrozumieć że nie byłem okrutny z kaprysu. Zastosowałem złą terapię. CLOUD: To był wykalkulowany akt przemocy. Wiesz, że on zawsze się ciebie bał. Myślałeś że go złamiesz ale tylko dodałeś mu sił do ucieczki. MARC: On nie może tego zrobić, Cloud. Muszę mieć szansę wyjaśnienia mu - wam obojgu - dlaczego nie możecie odejść. CLOUD: Nie wpuścimy władz Środowiska przez bramę... MARC: Wiem. Nigdy się tego naprawdę nie obawiałem. Istnieje znacznie poważniejszy powód dla którego nie możecie wrócić do Środowiska. CLOUD: Jaki, tato? MARC: Pozwól mi się spotkać z wami osobiście. Wszystko wyjaśnię. CLOUD: Chciałbym ci zaufać ale obawiam się że Hagen nie będzie w stanie. Powiedz mi to teraz a ja mu przekażę. MARC: Tak się nie uda. Muszę porozmawiać z wami twarzą w twarz... CLOUD: I zniewolić nas? Och tato. MARC: Kochanie tego o co chcę was prosić nie da się osiągnąć zniewoleniem. Skończyłoby się wraz z uściskiem zniewalacza. Potrzebuję waszej dobrowolnej współpracy zaangażowania... CLOUD: Tato, jest za późno! Całe lata za późno! Dokonaliśmy wyboru. Chcemy być wolni. MARC: Właśnie o to chodzi. Nie będziecie wolni w Środowisku, podobnie jak ja nie byłem. Jesteście moimi dziećmi. Są rzeczy których nie rozumiecie. Nie zamierzałem wam nic mówić póki gwiezdne poszukiwania nie zakończą się sukcesem. CLOUD: Tato na litość boską! O co chodzi? MARC: Muszę wam to powiedzieć obojgu. Osobiście. Wszystko co robiłem było dla waszego dobra. Musicie mi uwierzyć. CLOUD: Ja... mogę tylko powtórzyć Hagenowi twoje słowa. Lecz on się boi tato. A teraz... ja także. MARC: Nie powinnaś. Nie mnie. Gdybyście tylko mieli odwagę wasza przyszłość byłaby wspaniała. Powiem wam wszytko jeśli się ze mną spotkacie. CLOUD: Powtórzę Hagenowi. Porozmawiamy o tym. MARC: Dziękuję Cloud. Kocham cię. CLOUD: Ja też cię kocham tato ale... MARC: Proszę. MARC: Cloud? ROZDZIAŁ ÓSMY Kiedy Basil zniknął w głębi wielkiej szczeliny, jego myśl zachowała swój zwykły lakoniczny ton: Spadam. Wszyscy stać. Drugi na linie Chazz zaklął brzydko. Upadł na brzuch i zaczął sunąć po szerokim, ziarnistym śniegu, wymachując rękami i nogami. Derek wbił siekierkę w twardy śnieg jednocześnie z ostatnim na linie Nirupamem, w chwili kiedy Chazz dotarł do krawędzi szczeliny. Lina naprężyła się ze stłumionym brzękiem. Nirupam: Co z tobą Baz? Basil: Wiszę głową w dół jak zając schwytany w sidła. Straciłem plecak... Idę. O niebiosa nie trafiłem na półkę. I tak jest dość kiepska. Dobra akcja choć trochę spóźniona. Chazz też jest w dziurze? Chazz: Tuż na krawędzi. Nirupam: Niech nikt się nie rusza. Derek jesteś szybki? Derek: Nie stawiałbym na to. Wrzask Chazza odbił się echem od gór: - Ta cholerna lina wrzyna się w śnieg jak nóż w masło! Zsuwam się... Basil: Odetnę swoją żeby zmniejszyć obciążenie. - Nie rób tego, Baz, nie rób! - krzyknął Chazz. Obraz Basila spadającego w bezdenną krystaliczną otchłań zalał jego umysł, a szara obręcz przekazała go do pozostałych towarzyszy. Basil: Spokojnie chłopcze. Powiedziałem wam że pode mną jest półka. No. Już na niej stoję. Nirupam: Wspaniale. Nie ruszajcie się. Rzucę kotwicę. Tylko wypakuję trochę sprzętu i zaczniemy mrożącą krew w żyłach akcję ratowania Baza i Chazza. Głęboko w swoim zadaszonym kanionie z niebieskiego śniegu Basil przesunął się ostrożnie kilka metrów wzdłuż półki, tak że już nie znajdował się bezpośrednio pod odciętą liną, do której nadal był przywiązany jego plecak. Z góry posypał się miękki śnieg, gdy koledzy zaczęli powoli ciągnąć Chazza. Nagle od krawędzi oderwał się blok śniegu wielki jak moduł ATV i spadł na półkę, zmieniając się w cukrową chmurę. Basil: Nie martwcie się. Chyba spróbuję się stąd wydostać. Pozostali zakrzyknęli: Co takiego? Basil: Półka wznosi się ku północy a szczelina zwęża. Hej. Pokrywa jest coraz cieńsza. Chyba... widzicie mnie? Wystawił ramię ze śniegu i pomachał. Chwilę później cały pojawił się na powierzchni. Roześmiał się na widok min towarzyszy i ruszył w stronę wyciągarki. - Widzicie go? - wykrzyknął Derek. - Zimny jak korniszon. Mój Boże, kiedy zobaczyłem, jak znikasz z oczu, a Chazz ześlizguje się za tobą, pomyślałem, że zaraz obaj się spotkacie w Walhalli z biednym Phillipe'em! Plecak Basila nadjechał ślizgając się po śniegu, wciągany przez mały silniczek na energię słoneczną. Czterej mężczyźni przykucnęli w kręgu, żeby się napić herbaty i zjeść tabliczkę czekolady z algoproteinami. - Wpadnięcie w szczelinę nie musi zakończyć się tragicznie, jeśli człowiek nie zostanie ranny - wyjaśnił Basil - albo, tak jak w przypadku Phillipe'a, nie utonie w wodzie powstałej z topniejącego śniegu. On miał pecha, że wpadł do młyna lodowcowego, czegoś w rodzaju rynny w starym śniegu u wrót lodowca. Ponieważ woda płynęła bardzo szybko krętym tunelem, nie było dla niego ratunku, nawet mimo pomocy Lorda Bleyna. - Wciąż mam w pamięci jego ostatnie mentalne krzyki - powiedział Nirupam cicho. - Głupio jest zginąć w pierwszym dniu ekspedycji. Chazz smarował maścią otartą twarz. - To nauczka, żebyśmy trzymali się wytyczonego przez ciebie szlaku i nie oddalali się nawet po to, żeby się odlać. Nie mogę pojąć, skąd ty, Basil i Ookpik wiecie, w którym miejscu pod lodem są pęknięcia. - Czasami się mylimy - zauważył wykładowca. Wyjął z kurtki małą lunetkę i przyjrzał się Środkowemu Zębowi, w którego stronę zmierzali. - Znalazłeś szybszą trasę? - zapytał Nirupam. - Czas ucieka. Gdy słońce ogrzeje zamarznięte skały, zaczną się lawiny, a na tamtej grani widać brzydkie pola śniegowe, które mogą zechcieć się osunąć przed kolacją. - Przez resztę lodowego jęzora czeka nas mozolna wędrówka - stwierdził Basil podając mu lunetę. - Jest tam mała rozpadlina między litym lodem a ścianą. Musimy wybrać odpowiedni korytarz. Ja bym wolał raczej mroczny, osłonięty przez tamtą ostrogę. Zdaje się, że dłużej wytrzyma niż inne. Nirupam skrzywił mongolską twarz. - Wytrzyma, tak. Wygląda, jakby od miocenu nie padło na niego słońce! Ostry, głęboki i pewnie od góry do dołu pokryty czarnym lodem, twardym jak hartowany beton. Czekany będą od niego odskakiwać. Jeśli nie wytopimy stopni blasterem, dotarcie na szczyt zajmie nam z pięć godzin. Jestem za jedną z bardziej otwartych rynien. Możemy trzymać się zacienionej strony i zachować czujność. Trzeci korytarz na północ od twojego jest na tyle stromy, by regularnie schodziły tamtędy lawiny. Pewnie nie ma grubej pokrywy śnieżnej. Spróbowałbym pierwszego. - Oddał Basilowi lunetę i odczekał chwilę. - I co? Podoba ci się? Basil westchnął. - Dobrze. Chrzczę go na twoją cześć Rynną Darjeeling, jeśli mi wybaczysz... hm, to ekumeniczne wyrażenie. Dokończyli herbatę, zapakowali sprzęt, przywiązali się liną i ruszyli w drogę. Wykorzystując blask ubywającego księżyca i bezchmurną pogodę zaczęli wspinaczkę o 0300, wychodząc z obozu zapasowego u podstawy Lodowca Gresson. Niestabilna gmatwanina se-raków była o tej porze najspokojniejsza. Basil i drugi doświadczony alpinista nieśli po czterdzieści kilogramów, a Chazz i Derek po dwadzieścia osiem oraz to, co zostało w Obozie Pierwszym założonym na wysokości pięciu tysięcy pięciuset osiemdziesięciu pięciu metrów. O świcie wyruszyli znowu, żeby rozpoznać trasę do Obozu Drugiego, zabierając ze sobą chorągiewki, sprzęt biwakowy, wyciągarkę i mnóstwo liny. Mieli nadzieję, że po zdobyciu Środkowego Zęba przy wykorzystaniu jednej z rynien znajdą dobre miejsce na wyciągarkę. Po zamontowaniu maszynerii inni wspinacze mogliby po prostu podczepić się do kabla i zostaliby wywindowani na skalną ścianę przy minimum wysiłku. Pionierski zespół musiał jednak wykonać najtrudniejszą robotę. Dochodziła 0930, kiedy dotarli do rozpadliny przypominającej fosę, która stanowiła zachodnią krawędź Zęba. Późnym popołudniem korytarz utworzony w połowie ze skały, a w połowie z lodu miała wypełnić pędząca woda ze stopniałego śniegu. Lecz teraz był zamarznięty i dość bezpieczny. Wyposażeni w raki doszli z łatwością do podstawy Rynny Darjeeling, pokonali miniaturową szczelinę i zaczęli się piąć po oślepiająco białym zboczu nachylonym pod kątem sześćdziesięciu stopni. Trzymali się jak najbliżej lewej strony, gdzie docierało najmniej słońca powodującego lawiny i osunięcia skał. Pozostało im dziewięćset metrów do szczytu. Przez większość drogi korytarz stanowił szachownicę twardego śniegu, matowego i łamliwego lodu powstającego w dziennym cyklu topnienia i zamarzania, mocnego „żywego lodu", który opierał się szklanym rakom i czekanom, oraz nielicznych łach puszystego śniegu. Z początku poruszali się żwawo, ale po godzinie Chazz i Derek osłabli. Byli amatorami, a musieli stosować łatwą do opanowania, lecz męczącą technikę, która polegała na wbijaniu czubków raków w lód i podciąganiu się za pomocą czekanów. Basil i Nirupam posługiwali się skuteczniejszą techniką płaskich stóp i wkrótce stwierdzili, że muszą sporo zwolnić. Po jakimś czasie zaczęli wciągać zmęczonych towarzyszy, a nawet wycinać stopnie na najgorszych odcinkach żywego lodu. Słońce wędrowało coraz wyżej i rynna powoli się nagrzewała. Wszyscy mieli gogle przeciwsłoneczne, ale blask i tak był oślepiający. Z góry zaczęły spadać kawałki kruchego lodu. Nie były duże, a alpiniści mieli twarde czapki, lecz wrażenie było przykre. W połowie drogi szlak stał się łatwiejszy i dwaj amatorzy odzyskali werwę. Skromny obiad zjedli pośpiesznie na małym występie skalnym, który wyrastał ze śnieżnego zbocza. Stan otartej twarzy Chazza pogorszył się od silnego słońca, a skóra wokół oczu była napuchnięta i czerwona. Lecz zrobiło się tak ciepło, że sama myśl o cienkiej jedwabnej masce-bandażu była nie do zniesienia, tak że pechowiec tylko wmasował sobie więcej maści antybiotykowej w skórę twarzy. Wspinali się przez niecałe pół godziny, kiedy telepatyczny głos Basila nakazał im zatrzymać się tuż nad małym występem. Nim staruszku nie podoba mi się to miejsce. NIRUPAM: Robi się późno śnieg jest dość głęboki żeby popękać na płyty. BASIL: To prawda. NIRUPAM: Alternatywny korytarz biegnie na południe stąd. Droga zajmie nam dwa razy więcej czasu. Moglibyśmy jednak spróbować Rynną. Jeszcze nie ma 1400. BASIL: Ryzykowne. NIRUPAM: Ty jesteś szefem. Chazz goni resztkami sił zlekceważyłeś wypadek w szczelinie może to opóźniony szok on ma podrażnioną twarz i jest prawie ślepy. BASIL: Chazz staruszku wciągniemy cię do Obozu Trzeciego na linie. Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich. CHAZZ: Przykro mi że jestem ciamajdą. DEREK: Oszczędź nam tej gadki koleś. Po prostu zamień się ze mną. Przyczepić linki bezpieczeństwa? W porządku. To łatwe! Nadepnij mnie tylko tym buciorem a usłyszą mój wrzask w głównym obozie! BASIL: Proszę zachowajcie ciszę... nawet nadepnięci. Skutki nagłego hałasu w tym miejscu mogą być tragiczne. CHAZZ: On ma na myśli że możesz spowodować lawinę swoimi krzykami Derek. DEREK: Albo niezdarnymi nogami. Basil popatrzył w dół na dwóch towarzyszy, którzy odpięli swoje uprzęże od głównej liny. Obaj manewrowali ostrożnie na wąskiej półce zbitego śniegu. Chazz przywiązał się do Dereka lekką linką bezpieczeństwa, a Derek przygotował się, żeby podczepić ich obu z powrotem do głównej liny asekuracyjnej, gdy tylko zamienią się miejscami. Nirupam czujnie pilnował obu amatorów, udzielając rad i dodając otuchy. Nagle w oddali rozległ się huk. Nirupam dostrzegł niewielką wstęgę bieli przesłaniającą blask górnej części pola lodowego. Poszarpana niebieska linia przecięła ścianę rynny i otworzyła się jak paszcza najeżona kłami, nim zniknęła za skłębioną chmurą śniegu. - Schodzi! - wrzasnął Nirupam. - Trzymajcie się! Trzymajcie się! Jego krzyki stłumiło melodyjne dudnienie, jakby ktoś stąpał po pedałach wielkich organów. Przed lawiną pędziła z sykiem i chrzęstem kaskada poruszonej skorupy śnieżnej. Alpiniści przywarli do zbocza i wtulili głowy w ramiona. Basil wyrwał zza paska młotek z ostrym czubkiem i wbił go w lód. Z całej siły ściskał czekan i młotek, kiedy lawina przetaczała się nad nimi. Trzymajcie się chłopcy trzymajcie! Pierwszy odezwał się Chazz, z niedowierzaniem. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że koziołkuje w dół zamiast wczepiać się w zbocze czubkami butów i niepewnie zakotwiczonym czekanem. Derek został wyrwany z miejsca przez czterdziestokilowy blok śniegu, który uderzył go jak płyta chodnikowa. Nieszczęśnik machnął czekanem, daremnie próbując się zaczepić, i przeciął linę łączącą Nirupama z Basilem. Indianin, podcięty przez spadającego Dereka, upadł bezwładnie. Pasek upuszczonego czekana zadyndał mu wokół kostek. Narzędzie było nadal przywiązane do jego uprzęży, ale on nie mógł się podciągnąć, bo miał złamany kark. Pędzący śnieg minął Basila, który odważył się unieść głowę i spojrzeć w dół. Ujrzał, jak lawina dociera do korytarza i zasypuje rozpadlinę, wypuszczając w powietrze lśniące śniegowe purchawki. Chazz wykrzyknął ostatnie telepatyczne przekleństwo, a Derek powiedział po prostu: Żegnajcie. Nirupam spokojnie recytował buddyjską modlitwę, umierając z powodu przerwania rdzenia kręgowego. Basil zawołał trzech mężczyzn telepatycznie, a po chwili na głos. Później zamilkł i pozwolił, żeby łzy ciekły mu po ogorzałych policzkach. Było słonecznie i bardzo cicho. Po jakimś czasie wywołał Bleyna Czempiona czekającego w Obozie Bettaforca. Powiedział, że nie zawraca. Ma wyciągarkę i kabel, więc dokończy wspinaczkę i zainstaluje urządzenie, żeby następna grupa pomocnicza mogła założyć Obóz Drugi. Bez kłopotu wróci przed zapadnięciem zmroku do Obozu Pierwszego, opuszczając się w dół po linie, a potem dotrze wytyczoną trasą do Zęba. Bleyn niechętnie wyraził zgodę. Przez jakiś czas obserwował, jak uparty człowiek pnie się w górę i słuchał refrenu, który bez końca przewijał się przez umysł Basila, rozchodząc się w eterze: I, demens, et saevas curre per Alpes, ut pueris placeas et declamatio flas. Tanu wiedział, że Basil cytuje ludzki poemat, tak samo jak podczas wygłaszania mowy przed wspinaczką. Wiersz Kiplinga przemówił do Bleyna, którego cechowała wrodzona brawura, lecz ten, dość dziwny, zdawał się pochodzić z podświadomości Basila: Idź, szaleńcze, pędź przez okrutne Alpy, wprawiaj w podziw małych chłopców i wywołuj nieudolne pochlebstwa. Ludzie, pomyślał Bleyn Czempion, to zadziwiająca rasa. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Aiken stał samotnie na balkonie Szklanego Zamku, obserwując Kyllikki ultrawzrokiem. Choć w Goriah była noc, słońce dopiero zaszło na Atlantyku na północ od Azorów, gdzie wielki szkuner pruł fale z pomyślnym wiatrem. Żagle wyposażone w kolektory słoneczne lśniły jak brąz w ciepłym świetle. Statek mknął po płonącym morzu, mając z tyłu gwiazdę wieczorną, a przed sobą - ciemną noc. Aiken zawołał: Elżbieto. Jak się masz mój drogi? Ćwiczę się w odwadze. Obserwowałem Kyllikki piłem Laphroaig i napychałem się jajkami po szkocku. Mam pod ręką trzy naładowane przenośne sigma-pola gdybym postanowił pójść spać ale nie mogę przestać myśleć że promień lasera X z łatwością je przeniknie. Chyba nie wiesz gdzie jest Marc. Istotnie. Gdy opuszczał nas w środę po wyleczeniu dziecka nie powiedział kiedy wróci. Mam przeszukać Goriah? Proszę. Czysto chyba że rozpostarł mentalny parasol. Jesteś pewna? Aikenie nie mogę go szukać jak zwykłej osoby. Gdy wskakuje do normalnej przestrzeni może zamaskować swoją aurę tak że nawet Wielki Mistrz go nie wyśledzi. Wiem natomiast że nie może zabierać ze sobą ciężkich rzeczy. Tylko małe przedmioty które mieszczą się w pancerzu. Z pewnością nie karabin laserowy. Jesteś bezpieczny. Zresztą nie sądzę żeby on próbował cię zabić... na razie. Masz na myśli że w przeciwieństwie do jego kochanego syna Hagena? Ten przynajmniej jest unieszkodliwiony! W każdym razie nie spróbuje porwać samolotów o ile Basilowi i jego chłopcom uda się je przyprowadzić. Hagen i Cloud zostaną pod moją kuratelą aż do odwołania. Pozwolę im pracować nad urządzeniem Guderiana ze starym Celo czujnym na każdy fałszywy ruch. Jak idzie praca? Całkiem dobrze. Rozebrali połowę gadżetów z mojego składu i zabrali części. Myślałeś o powrocie do Środowiska? Mogę myśleć tylko o konfrontacji z Markiem. Chciałbym już to mieć za sobą raz na zawsze. On wybierze czas i miejsce. Chyba że zrobisz tak jak ci sugerowałam. Spotkać się z nim u ciebie? Nigdy w życiu! Miałby nas oboje na widelcu. Już miał po temu okazję kiedy przejął pałeczkę w czasie korekcji Brendana. I wpuścił mnie. Myślę że nie rozumiesz Marca. ATYrozumiesz?! Lepiej niż ty. Pracowałam z nim. Przejrzałam ponownie materiały historyczne na temat Rebelii które studiowałam dawno temu. Marc ma własny osobliwy kodeks honorowy. Skoro zgodził się konferować z tobą na neutralnym gruncie nie zrobi ci krzywdy. Ha! Ja bym go zabił nie mrugnąwszy okiem! Nie zrobisz tego jeśli dasz mi słowo. Znam cię. Niech mnie licho jeśli to zrobię kobieto. Fakt że Marc potrafi teleportować rzeczy podczas skoku naprawdę zmienia sytuację. Kiedy udoskonali program co go powstrzyma przed posadzeniem Kyllikki na zamkowym dziedzińcu. Posłuchaj mnie Aikenie. Spróbuj zrozumieć. Kiedy Marc stanie się zdolny do psychotransportu tego rodzaju nie będzie miał powodu sprzeciwiać się otwarciu Bramy Czasu. Chcę byście się spotkali. Masz na myśli że policja Środowiska nie będzie zagrożeniem dla Marca skoro będzie mógł skakać po całej planecie razem ze swoimi łotrami i dobytkiem pod pachą? Właśnie. [Radość.] Kobieto może masz rację. [Zniechęcenie.] Zapominamy o pewnej komplikacji. O tych cholernych Dzieciakach Rebelii. Wiem co mówię. Masz rację. Marc nie chce ich puścić. [Zakłopotanie. Gniew. Rozterka. Zmęczenie.] Wiem kochanie. I tak niczego nie da się zrobić natychmiast. Będę zbyt zajęta obserwowaniem sytuacji na Monte Rosa i doradzaniem naszym ludziom. Myślisz że Firvulagowie z Famorel zaatakują jutro kiedy dwa zespoły wyruszą na szczyt? Zostały tylko dwa dni do Rozejmu a Mały Lud z Famorel jest wierniejszy tradycji niż Sharn i Ayfa. Porzucą walkę i wrócą do domu o świcie pierwszego października. Obserwowałem jak się dzisiaj skradają. Cholera! Gdybym mógł coś zrobić! Udało mi się jedynie udaremnić zamach. Wysiłek tak mnie wykończył że nawet nie mogę latać. Hagen i jego ludzie o tym nie wiedzą. Szybko odzyskasz siły skoro postępuje integracja twojej osobowości. Na koniec będziesz potężniejszy niż kiedykolwiek. Nie wątpię. Jeśli pożyję dość długo. Mam dziwne uczucie... Wiesz że tylko my zostaliśmy z Grupy Zielonej? Grupy Zielonej? Wszyscy odeszli. Z wyjątkiem nas dwojga. Teraz zaś stuknięty Dougal bredzi o Aslanie i jego szlachetnym poświęceniu a Tanowie z Wysokiego Stołu dochodzą do wniosku że to Marc Remillard jest Przeciwnikiem który rozpocznie Nocną Wojnę. Wtedy zostaniesz tylko ty. Drogi Aikenie. Wypiłeś za dużo whisky. Rozczulasz się nad sobą a poza tym mylisz się. Stein żyje. Szukałem go. Nie znalazłem ciała ani hełmu z rogami. Jesteś trochę podchmielony. Pokażę ci jego i Sukey oraz małego Thora jeśli obiecasz że nigdy nie spróbujesz się z nimi skontaktować ani zakłócić im spokoju w jakikolwiek sposób. Mają dziecko? Obiecuję. Na mój honor Nieurodzonego Króla. Dlaczego miałbym wciągać ich w swoje kłopoty? Ale zaczekaj... czy są szczęśliwi? Bardzo. [Sentymentalne zadowolenie.] Więc pokaż mi. Proszę. Zaczekaj. Patrz. [Obraz: wyspa na rzece półksiężyc nikłe światło z okna odbite w czarnej wodzie cyprysy dęby cynamonowce dom z bali molo płaskodenna łódź krokodyl płot posrebrzony ogród działka podwórko ogrodzone żywopłotem z głogu strzecha komin. Otwarty letni pokój oddzielony zasłoną z koralików szopa na narzędzia główna chata oszklone okna duży kominek podłoga z desek. MĘŻCZYZNA kobieta trzymająca dziecko.] Powiedziałaś że chłopiec ma na imię Thor? Ile ma miesięcy? Dwa. Jest pięknym silnym dzieckiem. Sukey wygląda świetnie. Stein wygląda... starzej. Jak żyją? On poluje łowi ryby zastawia sidła. Czasami bardzo rzadko płynie Garonną do Rocilan na targ. Sukey zaczyna go naciskać żeby zabrał ją i dziecko ale on ją zbywa. Boi się że będzie chciała się osiedlić w pobliżu miasta. Blisko Tanów i ludzi którzy mogą się dowiedzieć. O tym że Stein pomógł Felicji przy Gibraltarze? Czy to mu nie daje spokoju? On pamięta. Uważa że to było konieczne ale pamięta. Byłoby znacznie gorzej gdybyś wkroczył do jego życia. Steina trzeba zostawić w pokoju jak gojącą się ranę. Spójrz. [Obraz: dziecko w kołysce płacze ojciec bierze je na ręce przytula do potężnego ramienia w irchowym rękawie wprawnie poklepuje malca po pleckach zanurza palec w słoiku z miodem dziecko ssie ojciec przytula je uśmiecha się groźny jasnobrody.] Jest dobrym ojcem. To podświadoma myśl. Dziwna sprawa. Podświadomość płata figle. Ale dlaczego to Mayvar biorę za matkę a nie ciebie? Ona miała rację. Kochałeś ich oboje zbyt mocno + wrażliwość + słabość i dojrzały osąd + dziecinny impuls. W obojgu. W tobie. Ich dziecko jest ojcem. Wybierasz swoich rodziców i dajesz sobie życie. Ciebie też kocham! Jak siostrę. Jestem Królową Śniegu pamiętasz? [Cichy śmiech. Kontemplacja powoli znikającego obrazu.] Zabawne nigdy wcześniej nie interesowały mnie takie rzeczy. Zainteresują. Nie martw się o to. Oszczędzam energię na prawdziwe problemy! Mam jedną dobrą wiadomość: zlokalizowaliśmy Tony'ego Waylanda metalurga którego potrzebujemy do Projektu Guderiana. Uwierzyłabyś? Wódz Burkę i jego Mottach złapali faceta i zaproponowali że go nam przehandlują! W zamian chcą tylko swobodnego przejścia do Środowiska i dobrego traktowania ich kolesiów. Oczywiście się zgodziłem. Wódz przybędzie jutro do Roniah żeby omówić z Kuha-lem Ziemiotrzęścą szczegóły wymiany. Hm. Nie kontaktowałam się z Peo od dawna. Dziwne że traktuje towarzysza z Motłochu jak towar. Tony aż się pali żeby zostać sprzedanym. Alternatywą jest powieszenie za zdradę. To dopiero. Dobranoc Elżbieto. Walter Saastamoinem wszedł na mostek Kyllikki punktualnie o północy, żeby zwolnić Patricie Castellane przy sterze. - Wygląda na to, że jest spokój - zauważył studiując zapis wydarzeń z pierwszej wachty. - Dobrze sobie radzisz z podręcznikiem dla początkujących, Pat. Autopilot poprawił cię tylko raz w ciągu całej czterogodzinnej wachty. - Dobrze jest umieć coś robić poza tymi nieszczęsnymi ćwiczeniami - powiedziała. - Moje metafunkcje nie wzmocnią się dzięki mentalnemu napinaniu mięśni. Bardziej prawdopodobne, że osłabną. Lecz spróbuj powiedzieć to Jeffowi. - Wykrzywiła usta z oburzeniem. Walter podszedł do koła sterowego, wyłączył autopilota i dopuścił do siebie duszę wielkiego szkunera. Och, ty ślicznotko! - Żeglowanie Kyllikki jest dobre na to, co nas wszystkich dręczy. Chciałbym po prostu płynąć przed siebie. Zmienić kurs na południe... popłynąć wzdłuż wybrzeża Afryki... okrążyć Przylądek Dobrej Nadziei i pożeglować przez Ocean Indyjski do plioceńskiej Azji. Marc nigdy nie chciał nam na to pozwolić po tragedii w Antarktyce. Lecz teraz nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy postawić na swoim. Patricia zrobiła kawę i wręczyła kubek Walterowi, marszcząc lekko brwi. - Nie rozumiem cię. - Gliniarze Środowiska nie złapią nas, jeśli Marcowi uda się z nowymi skokami. - Pomanipulował przy komputerze pogodowym znajdującym się obok kompasu okrętowego. - O ile się orientuję, będzie nas mógł zabrać poza planetę, kiedy udoskonali technikę. Moglibyśmy krążyć po morzu, póki mu się to uda. Zapomnieć o walce z dzieciakami o Bramę Czasu. Z pewnością zaczekają z otwarciem, aż uciekniemy bezpiecznie. - Czyżby? - Glos Patricii był bezbarwny. - Znam przynajmniej jednego, który nie będzie chciał. Walter zignorował uwagę. - Nie jestem pewien, czy zbytnio nie ufam temu analizatorowi pogody - powiedział marszcząc czoło. - Dane są niejasne. Będziemy musieli poprosić Marca, żeby zbadał ten układ baryczny. Jeśli sztorm dryfuje w naszą stronę, czeka nas parę niemiłych dni, których można uniknąć zmieniając kurs, pod warunkiem że będziemy mieli właściwe dane o kierunku. Patricia nie dała się zwieść. - Wiesz, że Hagen nienawidzi Marca. Chłopak nie może się doczekać, żeby nasłać Magistrat na ojca! Będziemy musieli użyć siły, żeby nie dopuścić do otwarcia Bramy Czasu. Nie obejdzie się bez tego. Chyba że przekonasz dzieci o niebezpieczeństwie, Walterze. - Lubię żeglować księżycową ścieżką, a ty nie? Rzadko się to zdarza, ale jest czarodziejsko. Patricia z hałasem odstawiła kubek na stół z mapami. - Więc wsadź głowę w piasek! Łudź się, że uprzątniemy bałagan rozsądkiem i dobrymi intencjami. Cordelia Warshaw i ja wiemy swoje, a niedługo również Marc będzie musiał stawić czoło prawdzie. Usta Waltera zacisnęły się w wąską kreskę. Wpatrywał się przed siebie, poruszając sterem delikatnymi ruchami. - Rozmawiałam z Jordym o przenoszeniu zewnętrznej masy - oznajmiła Patricia. - Chcąc teleportować przedmioty znajdujące się poza urządzeniem CE, Marc będzie musiał rozszerzyć pole ypsilon. To oznacza zmniejszenie mocy dostarczanej do urządzenia, a większe obciążenie mózgu. Trzeba to zrobić stopniowo. Kramer nie jest pewien, czy Marc ma dostateczną moc. Pozostaje jeszcze kwestia pasażerów. Czy będą potrzebowali sprzętu do podtrzymywania życia podczas skoków po Ziemi? Mamy zapasowy zestaw CE, czyli trzy tony więcej do dźwigania. Testy zajmą trochę czasu, a nie sądzę, żeby Hagen albo Aiken Drum odwlekali budowę Bramy Czasu, żeby Marc mógł rozwiązać problem teleportacji. - Możemy ich o to poprosić - podsunął Walter. Patricia stanęła w drzwiach sterówki. - Zrobimy to. Mając lasery i całą moc zniewalającą, którą dysponujemy! Wyszła. Walter obserwował ją przez chwilę, żeby się upewnić, że poszła do swojej kabiny. Następnie sprawdził, co robią pozostali towarzysze podróży. Spali albo byli zajęci pracą, z wyjątkiem dwóch. Marc wykonywał skok, a Alexis Manion, o dziwo na wolności, spacerował po głównym pokładzie, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby przetrzeć to i owo szmatką. Znajdował się pod wpływem poskramiacza. Nikt nie pomyślał o tym, żeby go posłać do łóżka, a tylko magnaci znali odpowiedni kod. Podrzędni Wielcy Mistrzowie tacy jak Walter mieli zakaz zbliżania się do potencjalnie niebezpiecznego Alexisa Maniona. - Biedaczysko - mruknął Walter. Ciemna postać zniknęła za przybudówką dziobową. Przez jakiś czas Walter rozmyślał o Manionie, którego zbrodnią było ujawnienie dzieciom prawdy o dorosłych. Wkrótce jednak nadeszła pora, żeby nawiązać kontakt z Veikko, więc zapomniał o specjaliście od pola dynamicznego i sięgnął myślą ku Alpom. WALTER: Hej chłopcze. VEIKKO: Jestem Walterze. WALTER: Jak leci? VEIKKO: Jeden z alpinistów nabawił się obrzęku płuc a drugi ma odmrożone stopy. Lecz posuwamy się naprzód. Dzisiaj został założony Obóz Trzeci. Zespoły szturmowe jutro przypuszczą wielki atak. Basil jest jeszcze na górze. Sprowadza grupę pomocniczą na dół a grupa szturmowa czeka na niego. Spodziewamy się Firvulagów więc wszyscy się niecierpliwią. Basil wyznaczył tybetańskiego lekarza Thongsę, żeby poprowadził sześciu alpinistów w jednej grupie do czasu spotkania z nim. Wtedy rozdzielą się na dwa mniejsze zespoły zgodnie z planem i Basil poprowadzi je do samolotów. WALTER: Zdaje się że Basil nie miał za dużo odpoczynku w ciągu ostatniego tygodnia. VEIKKO: Prowadził prawie wszystkie grupy pomocnicze. Nie wierzę że facet ma siedemdziesiąt dwa lata. Oczywiście jest odmłodzony. WALTER: To znaczy że jest o rok młodszy od Marca. I parę lat starszy ode mnie. VEIKKO: Cóż wszyscy wiemy że cholerny Marc jest nieśmiertelny. Lecz ty wyglądasz... to znaczy... WALTER: Basen regeneracyjny na Ocali trochę się zestarzał. Nie korzystałem z niego za wiele. Zapewne Basil to produkt bardziej wyrafinowanej techniki Środowiska, skoro twierdzisz, że jest takim superalpinistą. VEIKKO: To musi być spokojne miejsce... mam na myśli Środowisko. WALTER: Sam zobaczysz. VEIKKO: Walterze nadal chcesz tego spróbować? WALTER: Wy dzieciaki musicie dostać szansę. VEIKKO: O Boże. Ale Marc może cię zabić. WALTER: Niewykluczone. Lecz może się najpierw zastanowi. Przypuśćmy że autopilot zepsuje się? Prowadzenie Kyllikki przy ładnej pogodzie nie jest zbyt trudne. Natomiast w razie szormu - a chyba jeden się szykuje - czteromasztowiec jest zbyt duży żeby nim sterować ręcznie. VEIKKO: Pamiętam burzę na Morzu Rossa! Więc sądzisz że nawet jeśli... że Marc się nie odważy... WALTER: Spróbuję i mam nadzieję że Marc mnie nie zabije. Co będzie to będzie. Nie wiem kiedy trafi mi się okazja ale kiedy się trafi wykorzystam ją. Wymyślę jakiś sposób. VEIKKO: Och Walterze. Och tato. WALTER: Uważaj żeby gobliny nie zabiły ciebie i Ireny. Jeśli cokolwiek ci się stanie nie zniosę tego. VEIKKO: Główny obóz jest okopany i mamy mnóstwo broni. Damy sobie radę. Ale ty... kiedy... WALTER: Kiedy przyjdzie właściwy moment. Nie martw się. Zawołaj mnie jutro jeśli to będzie możliwe. W przeciwnym razie we wtorek. PRZECIWNIK 301 VEIKKO: Tanowie twierdzą że Firvulagowie zrezygnują kiedy o świcie w środę zacznie się ich święty Rozejm. WALTER: Hmm to już coś. Uważaj synu. Ktoś idzie do sterówki. Muszę cię opuścić. VEIKKO: Powodzenia... Walter włączył autopilota i odwrócił się z uśmiechem od steru. - Cześć, Alex. Wchodź. - Jestem wędrownym minstrelem w łachmanach - zaśpiewał Manion. Zaczął pracowicie wycierać szmatką framugę drzwi. - Alex - powiedział Walter dobitnie. - Przestań. Chodź tutaj i posłuchaj mnie. Mężczyzna posłusznie opuścił rękę i stanął przed kapitanem Kyllikki. - Jesteś naszym najlepszym psychokinetykiem, Alex. I całkiem niezłym zniewalaczem. Ciekawe, czy jesteś dość silny, żeby przeciwstawić się działaniu poskramiacza. Ciekawe, czy zdołałbyś skasować zestaw rozkazów. Posłuchaj, Alex! Wiem, jak obaj możemy pomóc dzieciom! Potrzebuję twojej pomocy. Rozumiesz? Szeroki uśmiech rozlał się powoli po zniszczonej twarzy Maniona: Jestem sam, nie obserwowany? Tak! Więc zostaw mnie w spokoju, jestem komediantem! Walter chwycił go za ramiona. - Potrafisz to zrobić? Majstrowałeś przy tym? Wiesz, że nie mogę wyłączyć poskramiacza. Alex zaśpiewał: Powietrze jest ostre, a staw gładki! Cyniczny jest uśmiech, a łotr przebiegły! Kostium jest czysty, ale dobrego gustu brak! - Człowieku! Chcę, żebyś podszedł ze mną na dół do ładowni dziobowej i wyłamał zamek. Alex szepnął: Skradamy się kocim krokiem do zdobyczy; Choć jesteśmy oskarżeni, czujemy strach w tej ciszy... - Zamierzam dokonać sabotażu, Alex, żeby Marc nie mógł użyć laserów przeciwko dzieciom. On ma jeszcze inną broń, ale tarcze sigma potrafią ochronić dzieci. Nasz potencjał metakoncertowy zmniejszył się, a Małego Króla wzrósł. Kiedy Marc odkryje, co zrobiliśmy, może nas zabić. Lecz ciebie bardzo potrzebuje, a nikt inny nie potrafi tak żeglować tą balią jak ja, więc mamy szansę. Kto wie, co może się zdarzyć, gdy dotrzemy do Europy? Może Marc zrezygnuje z użycia siły przeciwko dzieciom, jeśli nie będzie miał do dyspozycji cholernych laserów. Alex zaśpiewał: Kiedy zbrodniarz nie pracuje w swoim fachu (swoim fachu) Albo nie knuje zbrodniczych planów (zbrodniczych planów) Jego zdolność do niewinnej zabawy (niewinnej zabawy) Jest taka sama jak u każdego uczciwego człowieka. Jedna powieka zamknęła się z drżeniem i powoli otworzyła. Alexis Manion niewątpliwie mrugnął. - Marca nie ma, a reszta śpi albo jest zajęta - powiedział Walter. - Zróbmy to teraz, dobrze? Wziął fizyka za rękę i poprowadził jak szczęśliwe dziecko. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Bets! Obudź się chłopie! Obudź się pora ruszać! Pan Betsy poruszył się. Wypielęgnowana dłoń wydostała się ze śpiwora, powędrowała do kominiarki, która przesunęła się do linii włosów. Ręka ściągnęła niżej różową czapkę, z wełnianej szczeliny łypnęło zielone oko i odczytało podświetlone cyfry na zegarku ręcznym: 0216. Szara obręcz zabrzęczała, odganiając sen. Telepatyczny głos pana Betsy był gderliwy: O rany Ookpik to niemożliwe dopiero się położyłem! Zła nowina. Elżbieta przysłała naszemu jasnosłyszącemu Tanowi wiadomość że Firvulagowie szybko zbliżają się do Bettaforca. Basil mówi że pogoda wygląda podejrzanie. Nie możemy czekać do świtu. Masz dziesięć minut. - Cholerne brednie - powiedział Betsy na głos. Ookpik rzucił: I nie zapomnij karabinu. Burcząc pod nosem, Betsy wstał i zaczął skakać po namiocie jak gąsienica-akrobatka zamotana w kokon. Zapalił lampę i ukląkł przed piecykiem, gdzie jego buty i wierzchnie ubranie spędziły krótką noc, piekąc się w temperaturze pięćdziesięciu stopni. Betsy sprawdził temperaturę na zewnątrz i z zaskoczeniem stwierdził, że jest koło zera. To dobrze. Mniejsza na razie o spodnie i kurtkę. Najpierw kilka warstw wełnianej odzieży, na to przepuszczający powietrze nieprzemakalny kombinezon, getry, buty i uprząż do wspinaczki. Wsadził na chwilę śpiwór do piecyka, żeby usunąć pot, i pozwolił, by pracowite mikrofale wykonały robotę. Następnie zapakował śpiwór i spodnie ubranie do plecaka. Wciągnął rękawice, chwycił czekan oraz blaster Weatherby Magnum. Sześć minut. Pan Betsy pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia, gdy wychodził w alpejską noc. Ciepły wiatr wiał z zachodu, a spadły poprzedniego dnia śnieg zmienił się w breję. Obóz był zaciemniony dla bezpieczeństwa, lecz Betsy widział ciemne postacie poruszające się między namiotami złotoobręczowych żołnierzy. Zamazany półksiężyc oświetlał Monte Rosa słabym, zielonkawym blaskiem. Masyw wieńczyła niezwykła podwójna formacja chmur: gładka czapka przykrywała najwyższe wzniesienie, a nad nią ciągnął się na wschód długi pióropusz. Po krótkiej wizycie w latrynie Betsy wszedł do namiotu alpinistów. Zastał tam tylko Ookpika, który skulony na ławce obok bufetu pił herbatę i skubał danie ze ślimaków. - Cieszę się, że ktoś z tej bandy jest szybki - zauważył Eskimos kwaśno. - Reszta dalej się miota, szukając skarpetek, w tym nasz groźny dowódca doktor Thongsa. Napij się herbaty, Bets. Smażone ślimaki również są niezłe. Widzisz tę chmurę na górze? - Tak - powiedział Betsy krótko. Rzucił ekwipunek i ściągnął rękawiczki. - Lord Bleyn robił wczoraj dobrą minę do złej gry. Powinienem był wiedzieć, że nie wydostaniemy się stąd tak łatwo! Firvulagowie chyba potrafią się jakoś maskować, skoro udało się im podejść tak blisko, a Elżbieta ich nie zauważyła. Spodziewaliśmy się ich dopiero jutro. Nocny start na lodowiec przy takiej pogodzie może być bardzo niebezpieczny. Ookpik obejrzał frytkę z brzuchonoga, zanim wsadził ją do ust. - To nie jedyne waktoo, które wpadło w wentylator, kolego. Rozmawiałem z Basilem. Nie mogłem spać. Betsy dolał sobie dużą porcję miodu do herbaty. - Myślałem, że nie potrafisz rozmawiać na odległość większą niż kilkaset metrów. - Ćwiczyłem. Byłbyś zaskoczony, jak bardzo panika pobudza starą mózgownicę... Tak czy inaczej, ze Stanem gorzej. - O rany. - Jest starym gburowatym morsem, ale obrzęk płuc to nie żarty. Przeniesienie do Obozu Drugiego poprawiło trochę jego stan, ale dalej jest słaby. Basil i Taffy będą go musieli wieźć przez resztę drogi na dekamolowych saniach. - A jak biedna Phronsie? - Trochę już kuśtyka. Obręcz pobudziła krążenie. Phronsie chce, żeby Baz i Taffy zostawili ją w Obozie Drugim i pojechali na dół ze Stanem. Twierdzi, że sama da radę wrócić po kilku dniach odpoczynku. Albo wyślemy ekipę ratunkową. - Jeśli najpierw Firvulagowie nie zmiotą Bettaforca - mruknął Betsy. - Ekipa ratunkowa? Jedynymi alpinistami, którzy zostaną na dole po tym, jak wyruszymy, będą Cliff i Ciscoe Briscoe, a żaden z nich nie jest zbyt silny. - Zrobił powątpiewającą minę i odłożył na talerz nadgryzionego ślimaka. - Wyczerpanie szybko zmniejsza szeregi Drani Basila. Naprawdę niepotrzebny nam przedwczesny atak Firvulagów i jeszcze na dodatek burza. Drzwi namiotu otworzyły się, wpuszczając trzech egzotów i Kanga Lee, złotoobręczowego oficera straży. Tanowie Bleyn Czempion i Aronn wyglądali w alpejskich strojach niemal jak przerośnięci ludzie, lecz Ochal Harfiarz w białym anoraku i spodniach naciągniętych na błyszczącą ametystową zbroję prezentował się niesamowicie. - Pozostali zaraz przyjdą - oznajmił jasnosłyszący. - Zamiast próby stopienia umysłów skorzystamy dla orientacji w terenie z tej mapy. Rozłożył dużą płachtę durofilmu na stole pośrodku namiotu. Weszli następni ludzie: Bengt, Sandvik i Nazir z drugiej grupy szturmowej oraz lekarz Magnus Bell. Na końcu zjawił się mały zastępca dowódcy, doktor Thongsa, uśmiechnięty i nie zrażony chłodnym przyjęciem. - Zaczynajmy naradę! - wydał polecenie. Ktoś parsknął. Opancerzony palec Ochala wytyczył trasę przez mapę, zostawiając jasny ślad na pląsie. - Wygląda na to, że Wróg nas zaskoczył. Nikt nie podejrzewał, że odważą się rozdzielić po tym, jak stracili dużo żołnierzy w lawinie. Niestety tak właśnie zrobili. Przez Przełęcz Św. Bernarda wkroczyli do Doliny Proto-Augusty i dotarli tutaj. - Wskazał punkt obok rzeki jakieś czterdzieści kilometrów na wschód od przełęczy. - Około stu Firvulagów poszło dalej na wschód wzdłuż Augusty prosto do Val d'Ayas, skąd prowadzi najlepsza droga do Bettaforca. Ten oddział wyśledziła Elżbieta. - A reszta? - zapytał Ookpik. - Oddział, którego nie zauważyła - podjął Ochal - składa się z siedemdziesięciu najdzielniejszych Wrogów, którzy mają silne metafunkcje maskujące. Po odłączeniu się od towarzyszy grupa ta przeszła przez strome wąwozy Valpelline, gdzie nawet Wielki Mistrz miałby ogromne trudności z wytropieniem ich. Szli na północny wschód, a potem na wschód przez bardzo trudny teren, a następnie skręcili na południe. Spadną na nas od drugiej strony Ayas, prawdopodobnie atakując z tej grani. - Z tego kierunku nadchodzi burza - zauważył Ookpik. - Może opóźnić drani. - Musimy natychmiast ruszać! - pisnął Thongsa, dźgając powietrze czekanem. - Gdy dotrzemy do lodowca, Firvulagowie nie odważą się iść za nami i przynajmniej będziemy bezpieczni! Jego gafę powitała cisza. - Sądzimy, że Wróg rozważa atak na Bettaforca. Nasi ludzie są uzbrojeni i gotowi - powiedział Ochal spokojnie. - Lecz istnieje inna możliwość. Naród Firvulagów jest bardzo stary. Pochodzi z wysokich ośnieżonych gór naszej rodzinnej planety Duat. Nawet tysiąc lat spędzonych w Wielobarwnym Kraju nie pozbawiło ich umiejętności poruszania się w takim terenie, a Mały Lud z Famorel jeszcze lepiej zna góry niż krewniacy z północnego królestwa. Poza tym mają wyostrzone ultrazmysły. Bez wątpienia znają rozmieszczenie naszych obozów na Monte Rosa. - Na pewno nie! - wyrwało się tybetańskiemu lekarzowi. - Celem Firvulagów jest nie dopuścić nas do samolotów - przypomniał mu Bleyn Czempion. - Atak na silnie broniony Bettaforca nie jest nawet w przybliżeniu tak kuszący jak uderzenie na alpinistów. Poza tym drugi oddział Małego Ludu będzie miał lepszą pozycję do napaści na bazę. Czarne oczy Thongsy biegały jak przerażone żuki na płaskiej brązowej twarzy. - Musimy odłożyć szturm na szczyt do czasu pokonania wroga! Bleyn był nieugięty. - Wróg może wygrać. Król rozkazuje, żebyśmy natychmiast zaczęli wspinaczkę. - Ale może będziemy musieli wywalczyć sobie drogę na Południowe Zbocze! - krzyknął Thongsa. - Teraz już wszystko rozumiesz, kochany - powiedział pan Betsy pocieszającym tonem. Dźwignął plecak, zacisnął klamry i poprawił kaptur kurtki nasunięty na kominiarkę z różowymi pomponami. - Ruszamy? - Zaczekaj! - wrzasnął Tybetańczyk dziko. Jego głos utonął pośród pomruków zgody. Obecni zaczęli zbierać ekwipunek. - Macie ochotę poprowadzić dzisiaj żółtodzioba? - zapytał Magnus Bell. - Idę z wami, chłopaki, przynajmniej kawałek, żeby pomagać tym, którzy zasłabną, i odholować ich na dół. Jeśli chodzi o wspinaczkę, jestem zielony, ale chętny do nauki. Spodziewam się, że na trudniejszych odcinkach wciągniecie mnie. Thongsa wręcz skakał z wściekłości. - To szaleństwo! Kiedy zgodziłem się poprowadzić drugą grupę szturmową, nie przewidywałem, że to będzie oznaczało kierowanie walką! Bezzwłocznie rezygnuję! - Ruszaj - powiedział Aronn ponuro. Tanu o końskiej twarzy i wiecznie rozczarowanej minie nie wahał się przed użyciem PK, by oszukiwać przy grze w kości. Miał mięśnie jak byk. - Możesz zrezygnować z przywództwa, jeśli chcesz, człowieku z Motłochu, ale twoje doświadczenie alpinistyczne i umiejętność pilotażu są niezastąpione. Pójdziesz z nami, nawet gdybym musiał cię wziąć za kark. - To nie do zniesienia - wyjęczał Thongsa. - Prawda? - zgodził się Betsy. Przysunął chude oblicze z kozią bródką do twarzy zbuntowanego lekarza-pilota. Czyjeś dłonie podniosły plecak Thongsy, a on włożył mu go na plecy. - Pomyśl o samolotach, mój drogi. Pomyśl o Bramie Czasu, którą zbudujemy dzięki samolotom! Pomyśl o tym, jak przechodzisz przez tę bramę. Nie chesz wrócić do Środowiska? W oczach Thongsy pojawiły się łzy. - Nie myślałem o tym wcześniej. Lecz teraz... tak. Tak! Tak! Szli przez Lodowiec Gresson podzieleni na czteroosobowe grupki i mocno powiązani ze sobą, mimo że szlak był oznakowany chorągiewkami. Wokół rozbrzmiewał szum pędzącej wody oraz skrzypienie i jęki osiadającego lodu. Od czasu do czasu słyszeli grzmiący łoskot, kiedy od czterech lodospadów odrywały się seraki. Księżyc otaczała poświata, a Monte Rosa miała na wierzchołku widmowy czepek. Dwóch Tanów utrzymywało stałą łączność telepatyczną z głównym obozem, jednocześnie przeczesując ultrazmysłami pole lodowe w poszukiwaniu Wroga. Nic się jednak nie działo. Przez dwie godziny, póki szare światło nie zabarwiło nieba za prawym stokiem Monte Rosa, posuwali się naprzód przez lodowiec. Thongsa szedł pierwszy, badając grunt czekanem na długim trzonku i prowadząc Nazira, Bengta i Aronna. Dalej szedł Ookpik z Betsym, Magnusem i Bleynem. Nikt nie wpadł w szczelinę. Nikt się nawet nie potknął. Dzięki obręczom dobrze widzieli w ciemności. Trasa wynajdywana przez Thongsę świadczyła o jego konserwatyzmie. Wędrówka po lodzie była mozolna, bezpieczna i bardzo, bardzo powolna. Gdy zbliżyli się do składu u stóp Lodospadu Gresson, ujrzeli nadciągającą burzę. Jednocześnie Bleyn oznajmił: Elżbieta żałuje że czynniki meteorologiczne zwarte formacje skalne i ekrany Firvulagów uniemożliwiają jej wyznaczenie pozycji północnego oddziału Wroga. Południowy znajduje się osiem kilometrów na południe od Bettaforca. Biwakuje w dolinie Ayas... Uderzył w nich śnieg z deszczem. Eter rozbrzmiał przekleństwami. Alpiniści zatrzymali się, żeby szczelnie zapiąć futerały broni i naciągnąć kaptury. Następnie ruszyli ciężko w mroku. Aronn ultrawzrokiem pomagał Thongsie zlokalizować chorągiewki. Burza nasilała się. Czasami brnęli po kostki w wartko płynącej wodzie. Szybko przemoczyli skarpety. Dwaj Tanowie utrzymywali krążenie krwi w kończynach towarzyszy, więc choć szaroobręczowi stopy mieli otarte, było im ciepło. I tak będziemy mieli pęcherze jeśli się wkrótce nie wysuszymy, stwierdził Magnus. BLEYN: Widzę namioty obozu pomocniczego w odległości niecałej lega. OOKPIK: Ile to jest w normalnych metrach? ARONN: Nie wiem dla was krótkonogich to co najmniej godzina marszu jeśli się nie sprężycie. NAZIR: Subhan'llah chyba się zapadam chłopaki!... Tonę! THONGSA: Asekuruj Bengt trzymam się mocno. BENGT: Mam go. NAZIR: Cholera jasna jestem po pas w wodzie... THONGSA: Możesz go podnieść Lordzie Aronn? ARONN: Z łatwością człowieczku. Arabski technik jak z procy wyskoczył ze szczeliny wypełnionej breją, która mogła go wciągnąć. Aronn i Bleyn przechylili go ostrożnie w powietrzu, żeby wylać wodę z ubrania. BLEYN: Za silna ulewa żeby się dało ciebie wysuszyć Nazie. Zrobimy to w obozie. Dobrze? NAZIR: Idziemy. Nawałnica straciła na sile wraz z nadejściem świtu. Pola lodowe Monte Rosa powoli nabierały krwawej barwy, a niebo, po którym pędziły małe chmurki, stawało się fioletoworóżowe. - „Gdy rano niebo czerwone, strzeżcie się żeglarze" - wyrecytował Magnus. - Czy to samo dotyczy pogody w górach? - Chyba tak - powiedział Betsy beztrosko. - Spójrzcie tam! Wiatr rozwiewa mgłę. Widzę lodospad... i namioty. Jego towarzysze wznieśli okrzyki. Namioty ze srebrnego de-kamolu były niewidoczne na tle lodu, ale miały zatknięte chorągiewki z pomarańczowego jedwabiu. Znajdowały się w odległości nie większej niż sto pięćdziesiąt metrów. - Odpoczniemy, wysuszymy się i przygotujemy treściwy posiłek - oświadczył Thongsa. - To jasne, że Firvulagowie byli bardziej roztropni niż my i spędzili noc w przytulnej kryjówce osłoniętej przed burzą. Chodźcie! Pośpieszmy się! Ruszył dużymi krokami, dziarsko wymachując czekanem. Szklane raki pobrzękiwały na wodnistym lodzie. Fotonowy promień, który zabił Thongsę w jednej sekundzie, bez wątpienia był przypadkowy. Jakiś Firvulag wystrzelił za wcześnie spomiędzy odłupanych białych bloków widocznych na lewo od namiotów. Wybuchła nierówna kanonada, lecz karabinki Matsu miały ograniczony zasięg, a poza tym nagle przez lodowiec przewaliła się kolejna nawałnica deszczu ze śniegiem. - Wycofać się! - krzyknął Bleyn. - Za ten lodowy występ! W samą porę uciekli z oznakowanego szlaku. Burza wydawała ostatnie tchnienie. Kiedy ustała zupełnie, promienie laserów zaczęły trafiać skuteczniej, odłupując wielkie kawały lodu ze zbocza. Alpiniści odwiązali liny i zaczęli się czołgać na wschód. Grań, choć niezbyt wysoka, stanowiła wystarczającą osłonę, dzięki której dotarli do oblodzonych granitowych skał. Tam się zatrzymali, żeby rozważyć sytuację. Był już dzień. Znajdowali się ponad trzysta metrów od obozowiska i nieco dalej od kryjówki Firvulagów. Wróg ukrył się wśród ogromnych seraków w prawym krańcu jęzora lodowego i panował teraz nad jedyną drogą prowadzącą na wierzchołek. - Ktoś z tej bandy robi użytek z mózgownicy - zauważył Ookpik. - Choć mogło być gorzej. - To cały oddział? - zapytał Nazir. - Siedemdziesięciu sukinsynów, jak twierdzi Ochal? - Liczę - odparł Bleyn posępnie. - Z tak bliskiej odległości widzę wszystkich, nawet jeśli się maskują. - Szkoda, że nie zrobiłeś tego wcześniej - mruknął Betsy. - To niewybaczalne zaniedbanie - przyznał Czempion. - Moja uwaga była podzielona, gdyż badanie terenu wymaga dużej koncentracji. Nawet członek Wysokiego Stołu może się zagapić, niech to diabli! - Mogło być gorzej - powtórzył Ookpik. Wydawał się dziwnie podniecony, gdy wyjmował z plecaka lunetkę. - Co tam? - zapytał Bengt. - Nie na darmo nazywają to lodospadem, cheechako - odparł inżynier. - Nie poruszył się, odkąd tu przyszliśmy. - Potrzebuje smaru - powiedział Ookpik. - Musiałbyś dobrze wycelować - stwierdził Nazir powątpiewająco. - Mam na myśli, że nie możemy przez parę godzin ostrzeliwać lodospadu, bo straszydła się zorientują. - Jak mogę ocenić kąt, skoro cały czas jazgoczesz? - poskarżył się Ookpik. Wszyscy umilkli na kilka minut. - Czy któryś z was, Tanów, potrafi latać? - Nie - odparł Bleyn. - Ja mam mentalną blokadę, a Aronn nigdy nie przyswoił sobie programu. - Lecz możecie poruszać rzeczy na odległość? - Nie jestem Kuhalem Ziemiotrzęścą, ale potrafię miotać ciężary ośmiokrotnie przekraczające moją wagę. Aronn o połowę mniejsze. Ookpik dokonał szybkich obliczeń. - Ponad tona. Dobrze. Moglibyście przenieść coś nad lodospad? - Cóż - zawahał się Bleyn. - Możemy spróbować. Ale tylko rzucimy. Nie damy rady utrzymać w powietrzu. I musimy to widzieć. Oczy Eskimosa zabłysły. - Dajcie mi jeszcze parę minut. Czekali, ukryci za ośnieżonymi skałami. Przemoczone buty Aronn wysuszył kreatywną mocą. Betsy pomógł Nazirowi zmienić ubranie. Magnus przygotował gorącą czekoladę. Od czasu do czasu Firvulagowie otwierali do nich ogień, ale jedynym rezultatem było usunięcie skorupy lodowej z północnego stoku i minimalne rysy na granicie. - Naliczyłem sześćdziesięciu ośmiu Wrogów - oznajmił Bleyn. - Są okopani za tymi ogromnymi blokami lodowymi. - Zdaje się, że mają głównie karabinki Matsu - stwierdził Betsy. - Zauważyłem tylko dwa czy trzy błyski innego koloru. Prawdopodobnie mauzery na energię słoneczną. Nic, co by się równało z naszymi Weatherby i Boschami. - Znalazłem miejsce - oświadczył wreszcie Ookpik. - Doskonale. Trochę za wysoko, ale nie szkodzi. Najwyżej będziemy musieli znaleźć inną drogę na lodowiec. Możemy najpierw odpocząć w obozie. Damy Basilowi czas, żeby sprowadził na dół biednego Staną. - Nie planujmy tak daleko naprzód, kochani - ostrzegł Betsy złowieszczo... Ookpik przystawił mu lunetkę do oka. - Spójrzcie wszyscy. Widzicie tamten serak w kształcie butelki coli? - Co to jest butelka coli? - spytał Aronn. - To - pokazał Ookpik. Kiedy wszyscy obejrzeli wskazany lodowy blok, inżynier wyjaśnił, co zamierza zrobić. Członkowie wyprawy chwycili broń i wycelowali starannie. - Pamiętajcie, Wywyższeni, kiedy my strzelimy, wy podnoście - zwrócił się Ookpik do Tanów. - Musimy go zwalić w dół, a przy odrobinie szczęścia runie cała reszta. Gotowi? Ognia! Strzeliły trzy zielone promienie i cztery niebieskobiałe. W powietrze uniosła się para i sproszkowany lód. Dwaj psychokinetycy wytężyli siły mentalne. Serak zadrżał, ale stał mocno. - Rozkołyszcie go! - wrzasnął Ookpik. - Jeszcze raz ognia! Zaśpiewały fotonowe karabiny. Bleyn i Aronn stanęli ramię przy ramieniu. Ich przystojne twarze były skrzywione z wysiłku. Chmura wisząca w połowie lodowca rozrosła się. Do uszu strzelających dotarł zgrzytliwy dźwięk. - Przechyla się! - krzyknął Aronn. Gigantyczne bloki lodowe odbiły jasne światło. Tanowie obserwowali widok ultrawzrokiem i przekazywali go szaroobręczowym. Wszyscy ujrzeli, jak unosi się i faluje ogromna zamarznięta kaskada. W górę wzbiły się białoniebieskie zwały lodu, jak w zwolnionym tempie, a potem runęły w dół, lśniąc niczym przydymione szkło i pękając. Powietrze wypełnił ogłuszający huk. Luźny śnieg, strząśnięty z walących się bloków, eksplodował wielkimi tumanami, a na brzegach monstrualnej lawiny zaiskrzyły się krystaliczne wiry. W eterze rozległy się nieludzkie krzyki. Kiedy było po wszystkim, Lodospad Gresson niewiele się zmienił, tylko jego przedpole, wcześniej brudnoszare, teraz dziewiczo białe i ciągnęło się daleko w stronę skał, gdzie schroniła się grupa alpinistów. Oddział Firvulagów znalazł się pod co najmniej szesnastoma metrami lodowego rumoszu. Namioty obozu zapasowego były pogrzebane na głębokości zaledwie dziesięciu metrów. Ookpik spojrzał na towarzyszy z wyrazem rezygnacji na twarzy. - Trochę się wygrywa, trochę traci. Lepiej ruszajmy. Do Obozu Pierwszego jest druga droga. ROZDZIAŁ JEDENASTY Skuty szklanymi kajdankami, ponury i zrezygnowany Tony Wayland stał obok Kuhała Ziemiotrzęścy na balkonie pałacu Lorda Roniah i rozmawiał z widmowym królem, który siedział po turecku w przejrzystym powietrzu po drugiej stronie balustrady. - Otóż, Wasza Wysokość, na początek będzie pan musiał uzyskać niob w atmosferze argonowej. To największy problem. Jeśli chodzi o stopienie go z dysprozem, obawiam się, że nie mam o tym zielonego pojęcia. - Ale możesz poeksperymentować? - Aiken niespokojnie pochylił się do przodu, zaciskając dłonie na kolanach. - Myślę, że tak. - Sposób zachowania Tony'ego był zaledwie uprzejmy. - Pod warunkiem, że będę miał dostateczną ilość surowca. Podobno nie macie czystych pierwiastków. Zdaje sobie pan sprawę, jak trudne będzie wyekstrahowanie dysprozu z rudy? Na uzyskanie go w czystej postaci trzeba będzie, piekielnie dużo czasu. Nie możemy go zastąpić innym paramagnetykiem? - Nie - odparł Aiken. - Mamy za to koncentrator jonów, który może pomóc w rozwiązaniu problemu. - Może - warknął Tony. - Lecz to wasz problem, a nie mój. Kuhal Ziemiotrzęśca lekko szturchnął metalurga. Tony padł na kolana. - Pamiętaj, do kogo mówisz, człowieku z Motłochu! Twoje życie wisi na włosku! Wayland roześmiał się tylko. Złota obręcz i dość wrażliwa psychika chroniły go przed subtelniejszymi przejawami mentalnej przemocy, o czym bardzo dobrze wiedział po latach spędzonych w Finiah. - No dalej, uderz mnie! - powiedział drwiąco. - Dużo będę dla was wart, jeśli przetrącisz mi kark! Aiken pokiwał głową. - Czyżby do wydobywania baru skłaniała cię przyjacielska perswazja, Tony? - Właśnie. - Ja też chcę być twoim przyjacielem - powiedział król ujmująco. - Nie każę Lordowi Kuhalowi zastąpić twojej złotej obręczy szarą ani srebrną, jeśli dasz mi słowo honoru, że będziesz dla nas pracował dobrowolnie. Obawiam się, że będę musiał cię zatrzymać w areszcie domowym na czas realizacji projektu, ale głównie dla twojego bezpieczeństwa. Będziesz mógł swobodnie wychodzić ze Szklanego Zamku poza godzinami pracy i robić, co dusza zapragnie. Kiedy uruchomimy urządzenie Guderiana, możesz prosić o dowolną nagrodę. - Chcę tylko wrócić do Nionel do mojej żony - wyznał Tony ze smutkiem. Król wstał i przeciągnął się. - Pomóż nam, a spojrzysz w jej kochające oczy jeszcze przed Wielkim Turniejem. - Oko - sprostował Tony. - W porządku. Dam z siebie wszystko. Masz, królu, moje słowo. - Wyślij go dzisiaj z konwojem - polecił Aiken Kuhalowi i zniknął. Ziemiotrzęśca poprowadził Tony'ego do schodów. - Zostawię kajdanki na wszelki wypadek. Nie są zbyt uciążliwe. Sam je nosiłem przez jakiś czas. - Nie żartujesz? - rzucił Tony apatycznie. Od nadgarstków ciągnęły się łańcuchy przymocowane do obręczy. Choć były raczej symboliczne, stanowiły duże upokorzenie. Przez całą drogę na dziedziniec, gdzie czekały chalika, Wayland rozmyślał. - Przynajmniej uwolniłem się od tej bandy rzezimieszków z Motłochu, którzy złapali mnie na bagnach - powiedział sadowiąc się w siodle. - Zapewne król sowicie ich wynagrodził. - Wysoki Król spełnił ich prośby - odparł Kuhal. - Zażądali swobodnego przejścia przez Bramę Czasu i możliwości zabrania ze sobą towarzyszy, którzy również marzą o powrocie na Starą Ziemię. - Ha! - parsknął Tony pogardliwie. - Krzyż im na drogę! Niespodziewanie Kuhal uśmiechnął się do niego. - Myślę, że Wysoki Król podziela twoje odczucia, Kreatywny Bracie. Metalurg poczuł ukłucie w sercu. Kreatywny Bracie. Tak go nazywali Tanowie z Finiah, a teraz członek Wysokiego Stołu od niechcenia potwierdza jego status. Na razie może jestem zdeklasowany, pomyślał Tony, ale mam widoki na przyszłość! - Mówiłem serio, że będę współpracował - powiedział cicho. - Wiem. - Kuhal był teraz całkiem miły. - Cieszy mnie ta świadomość. Ja sam należę do tych, którzy przejdą przez Bramę Czasu do Środowiska Galaktycznego. - Ty! - wykrzyknął Tony z niedowierzaniem. - Jeśli dobrze i szybko wykonasz robotę, wielu ludzi będzie ci wdzięcznych. Szykują się wielkie wydarzenia, o których nie wiesz. Od ciebie zależy los tysięcy osób. Tony oniemiał. Wyjechali z pałacu i przecięli tańską dzielnicę Roniah. Po śmierci Bormola w Wielkim Potopie miastem rządził teraz Condateyr Grzmiący, a liczba mieszkańców trochę spadła. Ledwo się tu wyczuwało zamęt, który dotknął wiele części kraju. Ramowie uwijali się, dostarczając pakunki, zamiatając wybrukowane ulice i pielęgnując rabaty kwiatowe. Fontanny tryskały na chłodnych zadrzewionych placach. Roniah nie było tak barokowo wspaniałe jak niegdyś Miasto Świateł, ale dość okazałe, z białymi marmurowymi łukami, oślepiającymi budowlami o witrażowych oknach i dachach ze złotych i niebieskich płytek, zwieńczonymi koronkowymi iglicami. Tony i Kuhal jechali esplanadą. Tanowie i ludzie spacerowali w sennym popołudniowym upale lub krzątali się wokół własnych spraw. - Zapomniałem, jak miłe potrafią być tańskie miasta - odezwał się metalurg. - Po upadku Finiah Motłoch zabrał mnie na północ do Żelaznych Osad. Ależ tam było okropnie. Uciekłem. - Do Nionel? - spytał Ziemiotrzęśca. Tony uśmiechnął się szeroko. - Akurat na Święto Miłości. Nigdy nie sądziłem, że się ożenię. Już po fakcie nie mogłem znieść myśli o pozostaniu tam, chociaż kochałem Rowane. Odcięli mi srebrną obręcz i... no cóż, sam wiesz. Lecz potem wpadłem w różne tarapaty i zrozumiałem, że muszę być znowu z Rowane. Po prostu muszę. To naprawdę bardzo dziwne. Mamy niewiele wspólnego. Rowane pochodzi z Wyjców. - Przesłał zdumiewający mentalny obraz, otoczony łagodnym halo, i wlepił wzrok w kark chaliko. - Miłość to dziwna rzecz. Nie wybiera. - Rozumiem, Bracie. Lepiej, niż sądzisz. - Nie przypuszczam... - Tony zawahał się. - Czy król pozwoliłby Rowane przyjechać do Goriah? O ile ona mi wybaczy, że ją opuściłem? Na pięknej, melancholijnej twarzy Tanu odmalował się smutek. - Trzeba mieć zachętę do wielkich czynów. Na pewno będziesz mógł się z nią swobodnie komunikować. Dzięki złotej obręczy wasze serca mogą się spotkać mimo oddalenia. - Próbowałem - wyznał Tony z nieszczęśliwą miną. - Kiedy byliśmy razem, nie miałem obręczy i chyba nie potrafię porozumiewać się na modłę Firvulagów. Naprawdę nie jestem w tym dobry, nawet w kontaktach z własną rasą. - Więc poproś o pomoc Lady Katlinel. Tony rozpromienił się. - Mógłbyś dla mnie uzyskać jej sygnaturę? - Chętnie - zgodził się Tanu. Przekazał obraz, a Tony zmagazynował go w pamięci i postanowił jeszcze tej nocy nawiązać kontakt z Lady Nionel. W nastroju koleżeństwa jechali przez nadrzeczny park z wierzbami i kwitnącymi krzewami. Ludzkie i egzotyczne kobiety bawiły się ze złotoobręczowymi dziećmi, a stary bezobręczowy włóczył się z katarynką i małpką na łańcuchu. Usta Tony'ego zacisnęły się na widok zwierzątka, ale do jego umysłu wśliznęła się myśl Kuhala: Prawdziwą wolność masz wśród przybranej rasy. Wkrótce zdejmą ci kajdanki i wszystko będzie dobrze. Tylko pomóż im zbudować generator Bramy Czasu. Chyba rzeczywiście się palisz, żeby przez nią przejść! Ona pójdzie, a ja za nią. Aha. Środowisko to zabawne miejsce. Powodzenia. Zbliżali się do doków, w których kręciło się pełno robotników. Do tłoku na nabrzeżach jeszcze bardziej przyczyniały się wozy i karawany hellad. Przy wszystkich pochylniach stały nadmuchiwane statki, na które ładowano towary. - Dostawy na Wielki Turniej - wyjaśnił Kuhal. - Na szczęście plantacje nad górnym Rodanem uniknęły grabieży. Może Mały Lud jest sprytniejszy, niż sądzimy, i woli nie ryzykować braku jedzenia podczas zawodów. - Więc król naprawdę zlikwidował Bitwę? - Mimo to współzawodnictwo będzie zażarte i bez wątpienia niektórzy stracą życie, lecz punktacja już nie będzie liczona na podstawie ściętych głów. - Kuhal westchnął. - Frakcja Pokojowa jest bardzo zadowolona i zgłosiła chęć uczestnictwa. Może Turniej nie będzie tak nudny, jak się obawiają niektórzy tradycjonaliści, skoro Minanonn Heretyk staje w szranki. Dojechali do dużego pirsu oddzielonego od innych kordonem. Dwadzieścia dużych statków ładowali szaroobreczowi dokerzy, a nie ramowie. Tańscy rycerze w pełnych szklanych zbrojach i z bronią Środowiska trzymali straż na łodziach i przy stosach zapieczętowanych skrzyń, które leżały na nabrzeżu. Oddziały szaroobręczowych w półzbrojach patrolowały okolice mola, odganiając ciekawskich. - Popłyniecie w dół Rodanu, a potem udacie się lądem do Sasaran i rzeki Baar - oznajmił Kuhal. - Może cię zainteresuje, że będziecie wieźć prawdopodobnie najcenniejszy ładunek, jaki odprawiono z tego miasta. Sam Lord Sasaran znajdzie się w eskorcie. - Jakiś skarb? Ziemiotrzęśca potrząsnął złotą grzywą. - Lepiej, żebyś nie wiedział, lecz bądź spokojny, że zarówno ty jak i ładunek jesteście niezwykle cenni dla króla Aikena-Lugonna. Kuhal podjechał do kaptala straży z niebieskim grzebieniem na hełmie i zasalutował, przykładając pięść do emblematu z twarzą Janusa wyhaftowanego na różowo-złotej tunice. - Pozdrowienia dla Najwyższego Lorda Neyala Młodszego. Przekaż mu, żeby przyszedł odebrać pasażera. - Według rozkazu, Wywyższeni Lordowie - odparł kaptal. - Jego bagaż już jest załadowany. Pomógł Tony'emu zsiąść z wierzchowca. Metalurg stanął niepewnie. - Do widzenia... - zaczął. Z brzegu dobiegło głośne wołanie, również telepatyczne. Wysyłając fale dobrego humoru, zbliżał się do nich dużymi krokami Lord Sasaran, bez hełmu, ale w pełnej szafirowej zbroi zniewalacza wysadzanej złotymi i bursztynowymi cyrkonami. Neyal był tak wysoki i szczupły, że można go było nazwać chudzielcem. Jego włosy wyglądały jak ściernisko. - Trzęśca! Chciałem się z tobą zobaczyć, gdy tylko przyjechałeś, ale zagonili mnie do pracy przy tych łodziach przeklętych przez Tanę! Neyal wymienił uprzejmości z kolegą z Wysokiego Stołu, rozpromienił się na widok Tony'ego jak Duch Żniw i podał mu dłoń w rękawicy. Tony przyjął ją z lekkim drżeniem, ale na szczęście powitanie okazało się oszczędne. - Przedstawiam ci naszego Kreatywnego Brata Waylanda-Velkonna, który nosi symbole pokoju Tany tylko do czasu, kiedy zostanie przekazany pod opiekę Wysokiego Króla. I znowu Tony doświadczył uczucia deja vu. Nikt nie nazwał go drugim imieniem Velkonn od czasu, kiedy spłonęło Miasto Świateł. Dawno temu... czy rzeczywiście tak dawno? - Dzisiaj mija rok - powiedział Neyal, nagle posmutniały. - Niektórzy sądzą, że było to preludium do Nocnej Wojny. W niebieskich oczach Kuhala pojawił się niebezpieczny błysk. - Ci, którzy tak uważają, powinni zatrzymać swoje myśli dla siebie. Neyal wzruszył ramionami. - Wejdź z nami na pokład i wychyl kielicha - zaprosił Kuhala. Ziemiotrzęśca odmówił tłumacząc, że musi wracać do Zamku Przejścia. - Zostałem wezwany do Roniah, żeby w imieniu króla przeprowadzić negocjacje z Lordem Waylandem-Velkonnem, którego usługi chcemy sobie zapewnić - powiedział. - Ponieważ zaczyna się Rozejm, muszę dokończyć przygotowań do otwarcia Bramy Czasu w Zamku Przejścia, zanim liczne rzesze miłośników sportu przybędą na Turniej. W obecnych czasach kręci się pełno szpiegów. Tony spojrzał zaskoczony. - Zapewne urządzenie Guderiana zbudujecie obok zamku, tam gdzie była brama prowadząca ze Środowiska... - Też tak myślałem - odparł Kuhal. - Król przysłał nam Dimitri Anastosa z grupy ludzi wyjętych spod prawa znanych jako Dranie Basila. Podobno ten wybitny człowiek w Środowisku projektował sprzęt do generowania pola ypsilon i zna się również na teorii pofałdowania czasu. W każdym razie ostrzegł nas, że urządzenie nie będzie działało, jeśli wystąpią zakłócenia ze strony generatora Środowiska. Nasza brama musi prowadzić w wolne miejsce na Starej Ziemi. Tony zrobił mądrą minę. - Racja. Rozumiem. Z tej strony chrononauta pojawiał się pół metra nad skalistym terenem przed Zamkiem Przejścia. - Podobno tau-pole działa w całej okolicy przyszłego miasta leżącego w dolinie Rodanu - dorzucił Kuhal. - Oryginalna maszyna została nawet przesunięta przez wynalazcę. Jeśli wybierze się miejsce, gdzie... hm, obiekt mógłby się zmaterializować wewnątrz litej masy, urządzenie po prostu nie będzie działać. - To dobrze - zauważył Tony. - Byłoby głupio wyskoczyć z bramy prosto w skałę. Albo ugrzęznąć w ścianie prowincjonalnego francuskiego domu. - Anastos wybrał odpowiednie miejsce wewnątrz Zamku Przejścia - powiedział Kuhal. - Budujemy nad nim platformę, biorąc poprawkę na to, że teren podniósł się trochę w ciągu sześciu milionów lat. - Będziesz na turnieju, Trzęśco, prawda? - zapytał Neyal. - Nasi chłopcy z Sasaran są bojowo nastawieni, ale przyda się doping. - Będę - obiecał Kuhal - chyba że nasz przyjaciel szybko upora się z robotą. W takim wypadku mam inne zobowiązania. Neyal roześmiał się, choć nic nie rozumiał. - W takim razie wkrótce się zobaczymy. Chodź, Velkonnie. Zaraz odbijamy. W pożegnalnym salucie rąbnął pięścią w dziewięcioramienną gwiazdę na zbroi i skinął na Tony'ego. - Postaram się jak najlepiej - zapewnił metalurg Kuhala. - Powodzenia dla ciebie i twojej damy. Odwrócił się i ruszył molem, torując sobie drogę wśród tragarzy. Lord Neyal wdał się w sprzeczkę z wojowniczym srebrnoobręczowym brygadzistą i najwyraźniej zapomniał o swoim pasażerze. Tony przysiadł na tajemniczej skrzyni. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wreszcie kaptal straży powiedział mu, że ma wsiąść na ostatnią łódź, więc Tony spokojnym krokiem wszedł na pokład. Kabina z jego bagażem była maleńka i ponura, więc wyszedł na rufę ustawioną w stronę głównego nurtu Rodanu. Z nadmuchiwanego tworzywa powstała wygodna ławka. Miło było siedzieć na słońcu i obserwować ruch na rzece. Obietnica Lorda Neyala, że zaraz ruszają, okazała się typowym tańskim przejawem zbytniego optymizmu. Minęła godzina, potem dwie. Tony zasnął. Obudził się na ironiczny telepatyczny głos: A niech mnie, jeśli to nie jest nasz drogocenny szlemiel! Tony rozejrzał się nieprzytomnie. W pierwszej chwili nie zobaczył nic oprócz szerokiej rzeki zabarwionej na kolor ochry przez zachodzące słońce, lampy wzdłuż krętej esplandy i pochodnie na początku mola. Hej tam na wodzie! Palancie! Osiemdziesiąt metrów w górę rzeki. Tony wytężył ultrazmysły. Normalnym wzrokiem dostrzegł zarys małej rzecznej łodzi. Mentalnymi oczami, jeszcze zamglonymi od snu, zobaczył obserwującą go potężną postać opartą o burtę. TONY: Wódz Burkę. BURKĘ: Ten sam. Myślałem że do tej pory już cię sprzedali. TONY: Lada moment. Ta banda jest prawie tak skuteczna jak Motłoch. BURKĘ: Toche bubi. Nie masz się czym martwić. Nim cię przywiozłem do Roniah załatwiłem że Aiken Drum będzie cię dobrze traktował. Co nie znaczy że mogę to powtórzyć swoim ludziom. TONY: Mam nadzieję że dostałeś za mnie coś więcej niż sznur muszelek i bilet powrotny do Utopii. BURKĘ: Dostaliśmy tę łódź i tyle broni ile zdołaliśmy unieść. Teraz jesteśmy w drodze do Nionel dokąd uciekła reszta mieszkańców Ukrytych Źródeł przed Firvulagami. TONY: Nionel? BURKĘ: Niewiele Motłochu zostało w Wogezach czy gdziekolwiek indziej na terenach chętnie odwiedzanych przez Firvulagów. Nionel jest naszą jedyną alternatywą wobec przyłączenia się do Aikena Druma. W każdym razie do czasu otwarcia Bramy Czasu. TONY: Więc pa pa. I nie trudź się pisaniem listów. BURKĘ: Nie żywisz urazy? TONY: Tylko niewielką. BURKĘ: Nieładnie nieładnie. A ja się tak starałem. TONY: Burkę... moja żona jest w Nionel Zostawiłem ją. Byłem dupkiem. Spróbuję się z nią skontaktować ale jeśli cokolwiek się stanie powiedz jej że postaram się do niej wrócić dobrze? Tak wygląda. [Obraz.] Ma na imię Rowane. BURKĘ: Powiem jej. Wygląda na słodką kobietkę. Szalom bubi. Dla odmiany trzymaj się z dala od kłopotów. Tony nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Usiadł z opuszczoną głową i zamknął się w samotnym świecie złotej obręczy. Minęły następne dwie godziny. Słudzy Lorda Neyala skończyli wreszcie załadunek i dostali rozkaz sprowadzenia załogi z tawern i spelunek nabrzeża. Straż została na molo. Tony ocknął się z zamyślenia, kiedy coś ostrego dźgnęło go w pierś. Otworzył oczy z okrzykiem oburzenia i zobaczył mocno zbudowanego mężczyznę w łachmanach, wyrzutka, oraz żelazny czubek lancy. - Trzymaj jadaczkę zamkniętą, człowieku z Motłochu - szepnął obcy ochryple. - Jeśli się poruszysz albo odezwiesz mentalnie, nadzieję cię jak prosiaka na rożen. O rufę zahaczona była toporna drabinka. Zbój wszedł po niej, a za nim kilkunastu kompanów. Dwaj mieli karabinki Matsu, a reszta żelazną broń. - Ilu ludzi jest na łajbie? - zapytał dowódca bandytów. - Nie widziałem nikogo oprócz rycerzy strzegących pomostu - odparł Tony. Włócznia przesunęła się na jego jabłko Adama i wbiła lekko w skórę. - Na litość boską, uwierzcie mi! Jestem tylko pasażerem. Więźniem! - Uniósł szklane łańcuchy. - Kiedy wszedłem na pokład, wiele godzin temu, większość żołnierzy była w dokach. - Przeszukajcie łódź - rozkazał włócznik. Między zakotwiczonymi statkami rozległy się ciche pluski. Księżyc jeszcze nie wzeszedł i Rodan, spowity mgłą, był niemal czarny zaledwie kilka metrów od relingu rufowego. Zza kordonu dobiegały dźwięki muzyki i zabawy, a bajkowe światła Roniah, wszystkie włączone, ozdabiały budynki na bursztynowo i niebiesko. Wyglądało na to, że miasto przedwcześnie świętuje Rozejm, a wypłynięcie konwoju odłożono wbrew królewskim rozkazom. Większość napastników rozeszła się, żeby przeszukać wnętrze łodzi. - Popełniacie duży błąd - syknął Tony. - Nie musicie okradać tańskich miast. Jest amnestia. Przypuszczam, że szukacie broni. - Bystry smarkacz, co, Pingol? - zauważył wielki zbir uzbrojony w laser. - Zbyt bystry. - Żelazna lanca zatoczyła półkole od jednego ucha Tony'ego do drugiego, muskając po drodze złotą obręcz. - Z drugiej strony, jego siły mentalne są żałosne, co każdy głupiec łatwo może zauważyć, a on sam jest cholernym tchórzem. Więc dlaczego nosi złoto? Nie mówiąc o świętych pętach Bogini? Wysoki właściciel Matsu pochylił się do przodu. Jego twarz była niemal całkiem zasłonięta przez gęstą strzechę tłustych ciemnych włosów. Oddech przyprawił Tony'ego o mdłości. - Jak się nazywasz, wypierdku? - Jestem Lord Velkonn. Koniec lancy zawisł przed lewym okiem Tony'ego, a włócznik odezwał się miękkim głosem, w którym pobrzmiewała groźba. - Twoje ludzkie imię. Słowa popłynęły wartko z ust Tony'ego: - Tony Wayland. Nie powinniście tego robić, mówię wam! Wódz Burkę dostał za mnie cały ładunek broni. Wiezie go waszym z Nionel. Król może się tak wkurzyć napaścią, że zniesie amnestię! Jeśli chodzi o mnie, nigdy nie zbudują urządzenia Guderiana bez mojej pomocy. Jeśli mnie skrzywdzicie, wasi towarzysze, którzy chcą wrócić do Środowiska, zrobią z was siekaninę! Wysoki zbój cofnął się o krok i wykrzyknął: - Tony Wayland! - Na Te, co ty bredzisz? - burknął włócznik na kompana. - Załatwmy tego półgłówka i... Jeden z rzezimieszków wysłanych po łup wrócił pędem, żeby złożyć meldunek. - Kaptalu Pingol! Kapitanie Fouletot! Wspaniałe wieści. W środku był tylko jeden tański strażnik. Zginął od krwawego metalu. Pozostałe statki stojące przy molo są też bez dozoru, choć mnóstwo szarych patroluje esplanadę. Mam dać znak pozostałym grupom? - Zanieś im rozkaz osobiście - zadecydował włócznik. - Żadnej mowy na odległość, żeby Wróg nie podsłuchał. Jego twarz zajaśniała fosforyzującym blaskiem, a postać dziwnie się zmieniła. Tony z drżeniem zaczerpnął powietrza. - Nie jesteście Motłochem! Para zachichotała złośliwie. Karzeł, który przyniósł dobrą wiadomość, dodał wesoło: - Otworzyliśmy skrzynię w ładowni. Chwała niech będzie Te, jest tak, jak mówili nasi szpiedzy! Skrzynia jest pełna broni Środowiska! - Natychmiast powiadom Lorda Betularna Białorękiego - powiedział włócznik. On i jego kolega przeobrazili się na oczach przerażonego Tony'ego, przybierając naturalne postacie. Jeden był gnomem, a drugi dziwożoną. Oboje nosili obsydianowe kolczugi oficerów kompanii bojowej króla Sharna i królowej Ayfy. - I powiedz Betularnowi, że mamy nikczemnika Tony'ego Waylanda - dorzuciła ogrzyca Fouletot. - Tego samego, który zamordował Straszną Skathe i bohatera Karbree Robaka. Posłaniec zasalutował, wdrapał się na rufę i zniknął w ciemności. - Co ze mną zrobicie? - zapytał Tony słabo. - Przehandlujemy cię królowi Aikenowi-Lugonnowi za nasz święty Miecz - odparł Pingol łypiąc złośliwie. - Na koniec. ROZDZIAŁ DWUNASTY Szczęśliwego Dnia Nadania Imienia! Szczęśliwego Dnia Nadania Imienia! Slitsal młodemu Brudaskowi! Ogromny hol Wysokiego Vrazla zadrżał od wiwatów, kiedy siedmioletni najstarszy syn królewskiej pary Firvulagów został wprowadzony na podium przez swojego Opiekuna, bohatera Medora. Na uroczystość inicjacji dziecko ubrano w miniaturową czarną zbroję ozdobioną zielonymi kryształowymi kolcami i guzami. Hełm wieńczył szmaragdowy guziec z agresywnie rozpostartymi skrzydłami. Spod odkrytego wizjera wyglądała dość lękliwie chłopięca twarz. Wrzawa ucichła, a obecni wyciągnęli szyje w oczekiwaniu na Pierwszą Manifestację. - Czyż on nie wygląda cudownie? - szepnęła Ayfa do męża ocierając łzę. Oboje stali ukryci za stalagmitem, żeby ich widok w królewskich strojach nie powiększył zdenerwowania dziecka. - Nasz pierworodny! I jaki wspaniały prezent dla nas wszystkich w Dniu Nadania Imienia... - Cii - syknął król. - Medor zaczyna. - Towarzysze boju, dzielni młodzieńcy i dzieci! - zadeklamował bohater. - Zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby uczcić wejście jednego z naszych w szeregi Młodych Wojowników! Zrobi on pierwszy krok na uświęconej Drodze, ścieżce chwały zalecanej przez Boginię Bitew od niepamiętnych czasów. Jak wszyscy kandydaci, przekona się, że Droga jest uciążliwa. Spędzi młodość na ćwiczeniu umysłu i nauce sztuki wojennej. Będzie służył starszym z pokorą i lojalnością. Będzie wykonywał rozkazy swojego Opiekuna, nawet gdyby musiał oddać życie, i we właściwym czasie zostanie przyjęty do Kompanii Bojowej Firvulagów! Tłum wykrzyczał rytualne pytanie: - Kto to jest? Kto to jest? Wysoki Medor odziany na czarno i mały chłopiec stali trzymając się za ręce. - Znam go od kołyski, tak jak jego ojca i ojca jego ojca. Widzieliśmy, jak bawi się z braćmi i siostrami na podwórcach i korytarzach Wysokiego Vrazla. Ostatnio powitaliśmy go na ucztach i ceremoniach. Niektórzy z nas byli jego nauczycielami i trenerami. Inni upominali go, kiedy dziecinne rozbawienie odciągało go od obowiązków. Dzieci stojące w holu zachichotały. Dorośli zakrzyknęli: - Kto to jest? - Przez sześć lat nazywaliśmy go dziecięcym imieniem Bru-dasek. Dzisiaj on odrzuca je na zawsze wraz z innymi oznakami dziecięcej zależności, i otrzymuje nowe, prawdziwe imię. - Medor stanął za chłopcem i położył dłonie na szczupłych ramionach. - Z ufnością i miłością nadaję mu imię Sharn-Ador! Wystąp i pokaż się! - Zaczyna się - szepnęła Ayfa drżącym głosem. - O Bogini, nie pozwól, żeby coś sknocił. Medor cofnął się, zostawiając chłopca samego z przodu podium. Sharn-Ador uniósł ręce wysoko i zajaśniał pulsującym zielonym światłem. Jego ciało utraciło humanoidalne kształty i przybrało aspekt przezroczystego szmaragdowego owada o tęczowych skrzydłach i groźnych szczękach. Szarańcza rosła, aż dorównała wzrostem stojącemu za nią ogrowi. Tłum ryknął: - Sharn-Ador! Slitsal! Slitsal! Slitsal! Kiedy wzmocniony metapsychicznie głos chłopca rozbrzmiał echem w jaskini, zapadła cisza. - Staję przed wami jako młodzieniec. W podzięce za oklaski mam zaszczyt ogłosić wielki triumf naszej Kompanii Bojowej! Bohater Betularn o Białej Dłoni i jego zastępcy, Pingol Gęsia Skórka, Fouletot Czarne Piersi i Monolokee Odrażający odnieśli wielkie zwycięstwo w mieście Wroga Roniah! Rozległo się przeciągłe westchnienie, a po chwili zerwała się wrzawa oklasków i wiwatów. Iluzoryczny owad zaczął podskakiwać z radości, o włos omijając zdobyczne sztandary i złocone czaszki, które zwisały z wielobarwnych skał stanowiących sklepienie jaskini. - Pokonaliśmy ich! Pokonaliśmy! - świergotał przemieniony chłopiec. W końcu opadł na podium, przybrał z powrotem godną postawę i oznajmił: - Niecałą godzinę temu nasi wojownicy zaatakowali przeważające siły Wroga żądnego krwi i zniszczyli je! Zdobyli łupy! Olbrzymi transport dziwacznej broni z przyszłości! - Te słowa powitał gromki okrzyk, ale dziecko mówiło dalej. - Zaczekajcie, zaczekajcie, to nie wszystko! Złapaliśmy też tego podłego rzeźnika Tony'ego Waylanda! Właśnie w tej chwili Fouletot i Pingol szykują się, żeby uciąć mu ręce i nogi i zmusić go do zjedzenia własnych usmażonych intymnych części ciała! Aaaach! zatriumfowały mściwe umysły zgromadzonych. Dziecko przybrało swoją naturalną postać i ukłoniło się skromnie. - Muszę powiedzieć, że nigdy nikt nie miał tak wspaniałego Dnia Nadania Imienia jak ja. - Slitsal, Sharn-Ador! Slitsal! Slitsal! - Moje dziecko - krzyknęła Ayfa i oczy się jej zamgliły. Nagle król chwycił ją za ramię. - Wielka Bogini! - warknął, - Spójrz tam! Na twarzach obecnych pojawił się wyraz osłupienia. Młody Sharn-Ador stał jak sparaliżowany, wpatrując się w dwa trony stojące w głębi podium. Przed nimi iskrzyła się złota mgiełka. Pośród niej stała drobna postać w kombinezonie pełnym kieszeni. Na ramionach miała plecak, a przez pierś biegł wysadzany klejnotami pas do noszenia broni. W dłoni dzierżyła wielki Miecz o diamentowym ostrzu. Drugą skinęła na przerażonego chłopca. - Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent, dziecko. Sharn, Ayfa i Medor wskoczyli na podium, z uniesioną bronią i umysłami ziejącymi wściekłością. Ząbkowane obsydianowe ostrza spadły na złotego karzełka... lecz przeszyły powietrze i zabrzęczały o kamienne płyty, siekąc dywan na strzępy. Aiken stał nietknięty. - Idioci - powiedział. - Jestem mentalną projekcją. Dwoje monarchów i Wielki Kapitan cofnęli się zmieszani. Widzowie zamarli. - Jaki prezent? - pisnął mały Sharn-Ador. Aiken machnął Mieczem. Ooooch, zawyła horda potworów. - Chcę Tony'ego Waylanda, a wy chcecie Miecz. Możemy ubić interes, ale tylko jeśli Wayland pozostanie cały. Lepiej porozumcie się ze swoimi pachołkami w Roniah. Król Sharn spiorunował go wzrokiem, ale jednocześnie jego umysł rozmawiał w trybie intymnym. - Niewykluczone, że morderca Tony jest teraz w naszych rękach - odezwała się królowa Ayfa. - Jeśli tak, rozważymy możliwość wydania go w zamian za święty Miecz. - I dziesięć łodzi z bronią, którym udało się uciec, zanim patrole i rycerze Lorda Neyala rzucili się w pościg za bandą podstępnych złodziei - zażądał Aiken. - Nic nie wiemy o łodziach ani broni - oświadczyła Ayfa wyniośle. - Słyszeliśmy, że Roniah zostało dzisiaj zaatakowane przez Motłoch. Firvulagowie jak zwykle przestrzegają Rozejmu. - Więc taki kurs obieracie? Aiken zakręcił ciężkim Mieczem, wypełniając wnętrze góry tańczącymi światłami. - Otóż to, Aik - odezwał się Sharn. - Chcesz Waylanda, jest twój. Jutro, pierwszego dnia Rozejmu, osobiście zaniesiesz Miecz Betularnowi. Spotkacie się na Północnym Szlaku dwie lega za Roniah. Obecnie Białoręki dowodzi pokojową wyprawą badawczą w Lesie Hercyńskim. Tam został schwytany Wayland. - Tony opowiedział Katlinel Ciemnookiej inną historię - oznajmił Aiken. - Motłoch to kłamcy - skwitował król Firvulagów. - Zawrzemy układ, pod warunkiem że nie będzie żadnych pytań. Wayland za Miecz. Bierzesz albo rezygnujesz. - Biorę - zadecydował mały człowiek. - A zatem jutro. O zachodzie słońca. I żadnych sztuczek, bo pożałujecie. Na twarzy Ayfy pojawił się wyraz cynicznej troski. - Jesteś pewien, że dasz radę przelecieć całą drogę z Goriah, dźwigając ciężki Miecz? Nie chcielibyśmy, żebyś się nadwerężył, mój drogi. - Twoja troskliwość jest wzruszająca - odparł Aiken poważnie. - Lecz skoro potrafię utrzymać astralną projekcję przez półtora kilometra litej skały, dam sobie radę z przelotem. Zobaczymy się na Wielkim Turnieju. Złota postać zaczęła migotać, na chwilę znowu okrzepła, podeszła do młodego Sharna-Adora i klepnęła go w naramienniki zbroi płazem Miecza. - Omal nie zapomniałem. Oto pasuję cię na honorowego tańskiego rycerza. Krocz śmiało Lordzie Adorze Guźcu! Przyjedź do mnie czasem... i szczęśliwego Dnia Nadania Imienia. Król Tanów zniknął. Zebrani Firvulagowie zaczęli krzyczeć wszyscy naraz, niektórzy triumfalnie, inni oburzeni bezczelnością Wroga. Chłopiec odwrócił się do rodziców z rozpromienioną twarzą. - Ojcze! Mamo! Widzieliście, co on zrobił? Oczy Ayfy i Sharna spotkały się ponad głową syna. - Widzieliśmy - powiedział król ponuro. Ukląkł i objął dziecko. - Nie uznasz podstępnego pasowania na rycerza! Aiken Drum jest Wrogiem, który ma zginąć w Nocnej Wojnie od świętego Miecza, a ty jesteś młodym wojownikiem i nie powinieneś dać się zwieść czczym gestom z chwalebnej Drogi! Rozumiesz? Powiedz, że odrzucasz tytuł! - Tak - krzyknął chłopiec. - Odrzucam. - Odwrócił się i zbiegł z podium zamykając wizjer, żeby ukryć żal. VEIKKO: Walterze! Walterze! WALTER: Och synu. Jesteście cali? Wołałem cię wcześniej ale nie było odpowiedzi więc się martwiłem. VEIKKO: Dużo się tu dzieje ciągle jesteśmy zajęci. Firvulagowie z Famorel zaatakowali Obóz Bettaforca koło 1900. Kolejny oddział zaczaił się na grupę alpinistów dzisiaj rano. Jeden z naszych zginął ale pozostałym nic się nie stało. Spotkali się z Basilem w Obozie Pierwszym i zamierzają wyruszyć na wierzchołek o brzasku. WALTER: Mniejsza o nich! Jak ty i Irena? Wasze myśli są takie słabe... VEIKKO: Tutaj prawie świta i słońce trochę mi przeszkadza. U mnie i u Reny wszystko w porządku. WALTER: Dzięki Bogu. Opowiedz mi wszystko. VEIKKO: [Odtworzenie wydarzeń.] Na początku ataku kiedy zrobili metakoncert było źle. Elita złotych i tańscy rycerze dostali najmocniej. Czterej ludzie i jeden egzota zginęli. Potem straszydła utraciły mentalną dyscyplinę rozproszyły mentalny ekran i zaczęły padać jedno na drugim. Nasi kosili je ciężkimi blasterami jak trawę. Żadne z nas dzieciaków nie zostało nawet draśnięte. Akcja zakończyła się ponad dwie godziny temu ale czułem się trochę skołowany. To chyba reakcja na przemoc. Dopiero teraz się pozbierałem. Przykro mi że się martwiłeś. WALTER: Już w porządku. Ważne że jesteś bezpieczny. VEIKKO: Zabiliśmy może z siedemdziesięciu Firvulagów. Reszta po prostu uciekła. WALTER: Prawdopodobieństwo następnych ataków? VEIKKO: Nasz tański dowódca Ochal mówi że Firvulagowie nie będą walczyli bo zaczął się Rozejm. Od tej pory jesteśmy bezpieczni. WALTER: Wspaniale. VEIKKO: Tato? Zrobiłeś to? WALTER: Tak. Alex Manion i ja zniszczyliśmy wszystko. Zwędziliśmy palnik Boom Booma i spaliliśmy lasery na żużel. Stopiliśmy również części zapasowe. Możesz powiedzieć Małemu Królowi że nie musi się obawiać ataku laserowego. Szkoda tylko że nie mogliśmy zniszczyć pozostałej broni. Jest zmagazynowana za blisko CE. Wkoło pełno czujników. VEIKKO: Marc jeszcze tego nie odkrył? WALTER: Nie martw się synu. Zniszczyłem też autopilota. Zbliża się cala seria sztormów. Marc mnie nie zabije bo nie będzie chciał ryzykować że statek zatonie. Zwłaszcza z całą maszynierią CE na pokładzie. VEIKKO: Marc może zrobić coś gorszego. Wciąż pamiętam jak zamienił Hagena w rybę i bawił się nim! WALTER: Nie zrobił tego naprawdę. VEIKKO: Więc to była iluzja. Lecz Hagen ma bliznę na ustach od haczyka. Psychosomatyczną. To jeszcze gorsze. WALTER: Powiedziałeś że grupa szturmowa jest gotowa do opuszczenia Obozu Pierwszego. Ile czasu zajmie jej dotarcie do samolotów? VEIKKO: Jeśli wszystko pójdzie dobrze jakieś trzy dni. Będę cię informował. Teraz... przekażę pozostałym wielką nowinę... kiedy myślę o ryzyku... martwię się... jak ty... WALTER: Tracę kontakt synu. Połączymy się później. Walter Saastamoinen skupił wzrok i przesunął go natychmiast na odczyt kierunku wiatru, a potem na skaner morski. Na północnym horyzoncie zbierały się złowieszcze wysokie cirrusy, ale poza tym na Atlantyku był piękny słoneczny ranek. - Gratulacje. Cieszę się, że twój syn przeżył - powiedział Marc. Walter skinął głową. - Nie sądzę, że skoczyłbyś tam w gorącym momencie i pomógł dzieciakom? - Główny obóz był właściwie broniony. Nie potrzebowali mojego wsparcia. Wcześniej pomogłem strącić lawinę na drugi oddział Firvulagów, ten, który zagrażał grupie szturmowej. - To bardzo miłe z twojej strony. Zastanawiam się jednak, dlaczego zadałeś sobie taki trud? - Zmaganie się z tą górą wymaga odwagi. Żywię podziw dla ludzi, których cechuje nieograniczony tupet. Walter uśmiechnął się, obserwując morze. - Dlatego zostawiłeś mnie przy życiu? Marc nie odpowiedział. - Zrobiłeś ze mnie przykład. Ciekawe. A dlaczego wybrałeś tę szczególną formę kary? - Jesteśmy na statku, więc przypomniała mi się baśń o Małej Syrence - odparł Marc. - Uparła się, żeby opuścić własny gatunek i zapłaciła za to wysoką cenę, podobnie jak ty. Syrenka chciała mieć nogi zamiast ogona i jej życzenie się spełniło. Lecz gdy chodziła, wydawało się jej, że stąpa po niewidzialnych nożach. Drzwi sterówki otworzyły się i do środka wszedł Steve Vanier. - Wybiła ósma! Zwalniani cię przy sterze, szyprze. Jak się masz, Marc? Jesteś gotowy zabrać nas ze sobą? - Jeszcze nie, Steve. Chcę zminimalizować ryzyko. Vanier przestudiował wskazania instrumentów. Zmarszczył brwi. - Widzę, że George nadal jest zepsuty. - Obawiam się, że tak, Steve - potwierdził Walter. - Po prostu utrzymuj kurs. - Tak jest, sir. - Chcesz, żebym cię odprowadził do kabiny, Walterze? - spytał Marc. - Byłbym wdzięczny - odparł właściciel Kyllikki. Oparłszy się ciężko o Marca, pokuśtykał do drzwi. Miał na nogach tylko grube wełniane skarpety i zostawiał za sobą ciemne plamy. Na pełen przerażenia okrzyk Vaniera uśmiechnął się i powiedział: - Cholerna syrena. Obudź mnie, kiedy wiatr osiągnie prędkość trzydziestu węzłów, i nie proś Arne-Rolfa, żeby spróbował naprawić autopilota. Gdy coś psuję, to na dobre. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Kolejna burza uderzyła w Monte Rosa trzeciego dnia ostatecznego ataku. Na szczęście członkowie ekipy otrzymali ostrzeżenie od Elżbiety, która niemal przez cały czas śledziła ich ultrawzrokiem. Prowadzony przez Basila siedmioosobowy zespół wyruszył z Obozu Drugiego przed świtem i zaatakował Środkowy Ząb przy zdradziecko doskonałej pogodzie. Oprócz choroby wysokościowej, która zaczęła dokuczać obu Tanom, marsz odbywał się bez przygód. Alpiniści przecięli Lodowiec Bettaforca i wtedy nad alabastrowym Breithornem pojawiły się groźne cumulonimbusy. Powietrze było naładowane elektrycznością, od której świerzbiła skóra na głowie, a obręcze dziwnie śpiewały. Brzękliwe melodie stanowiły kontrapunkt dla ogłuszających grzmotów zbliżającej się burzy. Dopiero kiedy rozgościli się w dwóch dekamolowych namiotach Obozu Trzeciego, potężna błyskawica, różowa w zapadającym mroku, uderzyła w wierzchołek Monte Rosa. Wielokomórkowa struktura dekamolu stanowiła doskonały izolator, za co wszyscy byli wdzięczni przez następną godzinę, kiedy pirotechniczny pokaz o zdumiewającej gwałtowności wstrząsnął górą aż do korzeni. Potem spadł grad, po nim gęsty śnieg, a wiatr wzmógł się do huraganu. Obóz Trzeci rozbito w skalnej szczelinie na wysokości siedmiu tysięcy trzydziestu dziewięciu metrów i siedmiorgu ludziom było w nim bezpiecznie i ciepło. Ochal Harfiarz przesłał im z głównego obozu wiadomość, że Taffy Evans i Magnus przyprowadzili Staną i Phronsie. Zejście na mniejszą wysokość pomogło Stanowi. Magnus wyraził przekonanie, że były oficer gwiezdnej floty wyzdrowieje na czas, żeby pilotować latacze do Goriah. Odmrożone stopy Phronsie również pozytywnie reagowały na leczenie. Ciało doktora Thongsy złożono w kamiennym grobowcu. Grupę szturmową zachęcono do pośpiechu, bo w Obozie Bettaforca kończył się zapas marynowanych ślimaków. Późno w nocy, kiedy burza prawie ustała, Elżbieta przemówiła do Bleyna Czempiona przebywającego w Obozie Trzecim. ELŻBIETA: Słyszysz mnie Bleyn? BLEYN: Tak Elżbieto. Nie spałem tak samo jak Aronn. Za to ludzie wypełniają drugi namiot takim chrapaniem że zagłuszają łoskot burzy. ELŻBIETA: [Mentalny uśmiech.] Więc mają się dobrze? BLEYN: Basil to wybryk natury jeśli chodzi o siłę. Ookpik Bengt i Nazir są zmęczeni ale w niezłej formie. Pan Betsy skarży się głośno przy każdej okazji ale zdaje się że ustępuje wytrzymałością tylko Basilowi. ELŻBIETA: A wy Tanowie? BLEYN: [Złe samopoczucie.] Obaj z Aronnem mamy bóle głowy trudności z oddychaniem i osłabienie mięśni. Basil uważa że wyrośnięci egzoci nie aklimatyzują się tak łatwo jak ludzie do dużych wysokości. Pijemy więcej płynów i robimy sobie nawzajem korekcję. ELŻBIETA: [Troska.] Czy sen nie byłby bardziej terapeutyczny? BLEYN: Wiesz że Tanowie potrzebują mniej snu niż twoja rasa. Znacznie lepiej czujemy się na jawie kiedy możemy kontrolować oddychanie i zmniejszyć skutki niedotlenienia. ELŻBIETA: Cóż bądźcie ostrożni. Choroba wysokogórska tak samo może dotknąć silniejszych jak słabszych ludzi. Podobnie jest z Tanami. BLEYN: Jutro dotrzemy do najwyższego punktu trasy. Wytrzymamy... Wybrałaś dla nas trasę? Mam przygotowaną mapę żeby na niej wszystko zaznaczyć. ELŻBIETA: [Obraz.] Zdaje się że ośnieżona grań nad Obozem Trzecim daje najlepszy dostęp do przełęczy. Po burzy śnieg będzie głębszy co spowolni marsz. Powiedz Basilowi że na siodle są niebezpieczne gzymsy więc nie może liczyć na tę trasę. Będziecie musieli przejść przez mocno zamarznięte śniegowe pole u stóp Zachodniego stoku Rosa. To oznacza dodatkową wspinaczkę ale tylko o jakieś czterysta metrów. BLEYN: Do ośmiu tysięcy dwustu dziesięciu metrów! Niech Bogini nas ma w swej opiece. Na samą myśl oddech pali mi płuca. ELŻBIETA: Ale z tamtego miejsca idziecie już przez całą drogę w dół i przy dobrej pogodzie. Powinniście mieć czyste niebo przez co najmniej trzy dni. BLEYN: Woła Tany. Jest szansa że dotrzemy do samolotów już jutro. Burze je zagrzebały? ELŻBIETA: Są nadal widoczne. Tylko trochę ukryte w zaspach. BLEYN: Jest coś ukrytego. Idź i odszukaj to. Coś jest zagubione na Ranges... [Śmiech.] ELŻBIETA: [Niepokój.] BLEYN: Nie to tylko głupi wierszyk który cytował nam Basil ludzka gloryfikacja przygody. Uważam wiersz i postawę którą sławi za niezrozumiałe. Jednak z pięciu ludzi naszej ekipy tylko pan Betsy ma dość rozsądku żeby nie znosić wędrówek w tym okropnym miejscu. Innych podnieca perspektywa zdobywania gór! Powiedz mi Elżbieto czy to prawda że w twoim przyszłym świecie ludzie zdobywają szczyty dla czystej zabawy? ELŻBIETA: To prawda. BLEYN: W jaki sposób kiedykolwiek zrozumiemy waszą rasę? ELŻBIETA: Gdybym ci powiedziała nigdy byś nie uwierzył. Rano Bleyn i Aronn poczuli się lepiej. Basil postanowił zmienić rozstawienie obu grup szturmowych. On, Betsy i Bleyn torowali drogę, a Ookpik, Bengt, Nazir i Aronn szli jakieś piętnaście minut za nimi. Śnieg na szlaku był głęboki po kolana i bardzo miękki pod wpływem porannego słońca. Zespół Basila przecierał drogę przez trzy mozolne godziny; potem nadeszła kolej na grupę Ookpika. W niektórych miejscach ludzie zapadali się po pas, ale to długonodzy Tanowie zdawali się bardziej wyczerpani. Aronn zszarzał na twarzy i ledwo się wlókł. Najprostsze polecenia Ookpika wprawiały go w popłoch i miał trudności z dotrzymaniem kroku ludziom z zespołu. Koło południa alpiniści prawie dotarli do Zachodniej Przełęczy. Basil zarządził postój na obiad w osłoniętej jamie w śniegu. - Widzicie ten przymglony blask w przodzie? - Wskazał na zbocze. - To wiatr wiejący przez przełęcz, co oznacza koniec tej puszystej zarazy. Obawiam się jednak, że trochę się natrudzimy, pokonując pole śnieżne w górnej części stoku. Droga będzie krótka, ale dość uciążliwa, póki nie zejdziemy na północne zbocze i nie schowamy się przed wiatrem. Teraz potrzeba nam dobrego gorącego posiłku i dużo picia. Zupy i słodkiej herbaty. Odwodnienie jest jednym z naszych najgroźniejszych wrogów. Potęguje zmęczenie, hipotermię, chorobę wysokościową i stres. - Najgorszym stresem jest dla mnie moment, kiedy spoglądam w lusterko - poskarżył się pan Betsy. - Biedny nos i policzki mam spalone od słońca! Ookpik pchnął w jego stronę przenośną kuchenkę i duży dekamolowy kociołek. - Natop śniegu i oszczędź nam marudzenia, a dam ci smalcu z nosorożca. Jest tylko trochę zjełczały. - Phi! - żachnął się Betsy i odszedł. Basil skinął na Bleyna i odprowadził go na stronę. - Martwię się o Aronna. Jego stan najwyraźniej się pogarsza. - Zauważyłem. Oczy Czempiona powędrowały w stronę Brata, który siedział apatycznie przed rozgrzanym piecykiem, trzymając w dłoni nie napoczętą czekoladę. - Będziemy musieli wciągnąć go na zbocze - stwierdził Basil. - Mogą się trafić strome zwały lodu, a wiatr będzie ostry. Aronn nie może iść jako ostatni człowiek w zespole Ookpi-ka. Gdyby spadł, jego ciężar ściągnie pozostałych trzech. Ześliznęliby się rynną ponad tysiąc metrów w dół. - Bardzo prawdopodobne - przyznał Tanu. - Widziałem wielu alpinistów z objawami Aronna - kontynuował Basil. - Muszę cię uprzedzić, że twój przyjaciel może stać się nierozsądny. Wpaść w panikę albo w euforię. Może odrzucić czekan albo zatańczyć na zboczu. Będziesz w stanie kontrolować? - Z pewnością mogę go zniewolić. Lecz Aronn jest silnym psychokinetykiem i jeśli oszaleje, chyba nie dam sobie rady. Kiedy osoby z mojej rasy cierpią na zaburzenia psychiczne, pomaga nie zniewolenie, lecz korekcja, a mój umysł instynktownie wykorzystuje tę zdolność dla mojego własnego dobra. Choć normalnie jestem silniejszym poskramiaczem niż Aronn, jego moc może przewyższyć moją, kiedy pobudzą ją błędne psychiczne bodźce. - Nie możemy zostawić Aronna ani zawrócić - stwierdził Basil. - Za przełęczą położymy go na dekamolowe sanie i zjedziemy ze stoku, lecz przez to pole śnieżne będzie musiał jakoś sam przebrnąć. Proponuję, żebyśmy przydzielili Betsy'ego do grupy Ookpika. My dwaj pójdziemy z Aronnem. Będziemy torować drogę, a ja będę was ubezpieczał. - Aronn waży prawie sto osiemdziesiąt waszych kilogramów. Czy to nie narazi cię na poważne niebezpieczeństwo? Ja jestem bardzo osłabiony. Nie sądzę, żebym powstrzymał Aronna psychokinetycznie. Potrzebna będzie siła fizyczna. - Możemy go wziąć między siebie... - A jeśli spadniemy wszyscy trzej, kto zaprowadzi pozostałych do samolotów? - spytał Bleyn surowo. - Przypomnę ci, że Ookpik nie jest tak doświadczonym alpinistą, jakim był Thongsa. Rozkazy króla mówią, że mam odzyskać samoloty za wszelką cenę. - Nie porzucimy Aronna - oświadczył Basil. - Nie - zgodził się Bleyn. - Ty poprowadzisz pięcioosobowy zespół, a ja i mój Brat pójdziemy za wami, związani liną. Położymy ufność w Tanie. Jeśli taka będzie jej wola, spadniemy. - Jeśli spadniecie, my, ludzie, dotrzemy do samolotów bez tańskich nadzorców! - powiedział Basil. - Skąd wiesz, że nie uciekniemy? Ani wy, ani król nie dacie rady nas poskromić na dużą odległość. - Nie ma potrzeby was zniewalać. Twierdziłem, że nie można zrozumieć ludzi, ale myliłem się. Całkiem dobrze cię rozumiem, Basilu, i wiem, że dotrzymasz obietnicy, niezależnie od tego, czy ja i Aronn przeżyjemy. Wykładowca lekko skinął głową. - Zatem ruszamy? Wiatr zawodził i potęgował mróz do minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Basil czuł, że twarz mu zamarza wewnątrz anorakowego kaptura obszytego futrem. Palce coraz bardziej drętwiały od wycinania stopni w twardym śniegu. Wimborne wbił czekan, zabezpieczył linę i rozkazał: Wchodzić. Asekurować się! Idziemy, odparł Ookpik. Wbiegł po świeżo wyciętych stopniach i zakotwiczył się. Basil ruszył w górę, łupiąc lód, Ookpik go ubezpieczał. Gdy schody przecięły całe strome zbocze, Bengt ruszył po linie, a potem Nazir i Betsy. Dwaj Tanowie, idący dziesięć metrów za nimi, zostawali coraz bardziej w tyle. Basil machał czekanem w rytm łomoczącego serca. Płuca wysilały się, żeby pobrać tlen z rzadkiego, zimnego powietrza, a ból zmuszał do większego wysiłku. Szybciej. Zawzięcie ciął lód, a Ookpik go asekurował. Tylko szybkość mogła ich uratować przed wyjącym wiatrem, od którego powoli zamarzali na śmierć. Basil o tym wiedział i Bleyn Czempion również. Pozostali byli zbyt słabi, żeby o to dbać. BASIL: Jak Aronn Bleynie? BLEYN: Bardzo słaby otępiały ale na razie przy zdrowych zmysłach dzięki Bogini reaguje na moje zniewalanie. BASIL: Teraz schodzimy w dół. Bardzo stromy spadek ale już blisko celu. Jakieś dwieście metrów do bezpiecznej półki. Słyszycie? Już niedaleko! Kilka umysłów odpowiedziało bezładnie. Wiatr wył. Basil wycinał stopnie. Rządek pięciu małych postaci i dwóch większych kierował się teraz w dół lśniącego białego zbocza nad przełęczą. Powietrze było przejrzyste. Ani jedna chmurka nie pojawiła się na lazurowym niebie. Wysoko nad nimi Monte Rosa tworzyła przerażający, czysty monolit. Burza pokryła cały zachodni stok świeżym śniegiem. Góra wyglądała nieskalanie. Dziewicza góra! pomyślał Basil. Dziewicza królowa gór, może najwyższa, jaką kiedykolwiek zrodziła Ziemia. Będzies moja. Będziesz. Wycinał stopnie. Nagle wokół nich znowu zawirował lekki śnieg. Zbliżali się do skalnej ściany zwieńczonej falistym gzymsem śnieżnym. Wycie wiatru przeszło w zawodzenie, jęk i szlochanie. Basil zrobił ostatni krok na niebezpiecznie nachylonym czterdziestopięciostopniowym stoku i wszedł na chrzęszczący lód pokryty cienką warstwą śniegu. Nad nim górował nawis, który wyglądał równie solidnie jak biały plaskret. U jego podstawy sterczały skały pokryte przezroczystym lodem. Po przejściu kilku metrów Basil ujrzał północny stok góry. Wewnętrzne Góry Helweckie, plioceńskie Alpy, ciągnęły się ostrymi falami aż po horyzont. Od tego miejsca mieli iść w dół. Asekurować się! Przechodzimy na drugą stronę! Udało się chłopaki! Rozległy się słabe mentalne okrzyki radości. Z zadymki wyłonił się Ookpik, a za nim Bengt uśmiechnięty od ucha do ucha. Nazir poruszał się niezwykle ostrożnie, szepcząc modlitwę dziękczynną do Allaha. Potem nadszedł Betsy. Uderzył mocno czekanem w ostatni stopień, żeby poprawić kruche oparcie dla stóp. BASIL: Bleyn? BLEYN: Jestem. BASIL: Chodź. Zostało ci dziesięć metrów. BLEYN: Bardzo żałuję. Za pośrednictwem obręczy ludzie zobaczyli wielką postać klęczącą na białej stromiźmie. Raki zaklinowane niepewnie w dwóch małych otworach. Ręce wyciągnięte nad głową, trzymające się zakotwiczonego czekana i młotka z ostrym czubkiem. U pasa naprężona lina. Na jej końcu, pięć metrów niżej, kolejna postać ześlizgiwała się centymetr po centymetrze po lodowej pochyłości, w miarę jak dłonie drugiego mężczyzny zsuwały się z trzonków narzędzi. BASIL: Umysły razem! Chodź Bleyn. Trzymaj się. Wszyscy krzyknęli: Chodź Bleyn. Trzymaj się. Bleyn usztywnił kolana, opierając się grawitacji i ciężarowi bezwładnego Aronna. Ręce bez czucia chwyciły trzonki. Tanu próbował się podciągnąć. Dalej Bleyn. Trzymaj się. Trzymaj. Jedno ramię zgięło się powoli, wyrywając słabo zakotwiczony czekan. Brzęk! Bleyn zakołysał się i z powrotem wbił narzędzie. Utrzymał się. BASIL: Owiążmocnoskałę Ookpik. Asekuruj mnie. Trzymaj się Bleyn. Idę. Trzymaj się Bleyn trzymaj. OOKPIK: Stoję pewnie. Idźidźidź. BASIL: Idę. Trzymaj się Bleyn. BLEYN: Bardzo żałuję. Nie mogę. OOKPIK: Masz ich Basil masz ich? Trzymajtrzymajtrzymaj. ... Bleyn spadł. BASIL: Trzymajsiętrzymajtrzymaj. Sam zaczął spadać. Trzy ciała zsuwały się w dół po lodzie, nabierając pędu, i nagle się zatrzymały, dotarłszy do końca mocno zakotwiczonej liny Basila. Rozległ się przeciągły zgrzyt. Wimborne uniósł posiniaczoną twarz i wyszczerzył się do Ookpika. - Obaj są chyba nieprzytomni - zawołał - ale trzymam ich. - Przymocowałem waszą linę do kabla wyciągarki - oznajmił Betsy triumfalnie. - Jestem gotowy wciągnąć was w dowolnej chwili, dziecino. BASIL: O Boże ty cholerny idioto! - Cii - rzucił Betsy włączając mechanizm. Po krótkim odpoczynku zaczęli schodzić w dół. Początkowo robili to ostrożnie, wioząc dwóch Tanów na toboganach. Później znaleźli szeroki tunel po lawinie. - Pójdziemy na skróty! - zarządził Basil. Pokazał towarzyszom, co mają robić, odpowiednio do swojego doświadczenia, i wszyscy pomknęli - ślizgając się, zsuwając albo jadąc na noszach - w dół stoku ponad tysiącmetrowej wysokości. Pohukiwali i wrzeszczeli. Gdy już byli bezpieczni, nadjechał Basil, szusując na podeszwach butów i wysyłając w eter mentalny krzyk radości, który dotarł nie tylko do Elżbiety i kolegów po drugiej stronie góry, ale nawet do króla w dalekim Goriah. AIKEN: Dobra robota. Po długiej chwili Basil odpowiedział (tym razem za pośrednictwem Elżbiety): Dziękuję sir. AIKEN: Słyszałem że Belyn i Aronn zostali zniesieni na dół. BASIL: Odzyskują siły w jednym z uruchomionych samolotów Wysoki Królu. Mają tam tlen o stężeniu takim jak na poziomie morza. Powinni dojść do siebie za dzień lub dwa. AIKEN: To dobrze. Więc odpaliliście latacz bez większych problemów? BASIL: Do kilku jest łatwy dostęp. Trzeba uzupełnić system napędowy wodą destylowaną. Będzie też sporo pracy z wydostaniem paru innych z zasp. Nie przewiduję poważniejszych kłopotów. AIKEN: Wspaniale! Więc wszystko w porządku... BASIL: Tak. AIKEN: Powiedz co za to chcesz. BASIL: Jeden dzień odpoczynku. Potem gdy reszta będzie się zajmowała uruchomieniem lataczy chcę się wspiąć na wierzchołek Monte Rosa. Sam. Gdybym nie wrócił po trzech dniach przyjmijcie że zginąłem. Niech nikt nie ryzykuje życia ani samolotów na akcję ratunkową. To jedyna osobista prośba. AIKEN: Masz to zagwarantowane. Phronsie Gillis odłożyła płytkę z powieścią Grey Lensman* i wyjrzała przez okno pokładu nawigacyjnego na gęstniejącą zamieć. - O rany, spójrzcie tylko na ten śnieg. Jeśli na szczycie jest to samo jak tutaj, to biedny Basil już do tej pory pewnie zamarzł. Nie masz szansy, za chińskiego luda. Panna Wang podniosła wzrok znad robótki i powiedziała z wyrzutem: - Wolałabym, żebyś używała mniej obraźliwych metafor. - Kochanie, mam powiedzonka dla każdej rasy - odparowała Phronsie - grupy etnicznej, wyznania i orientacji seksualnej. To nic osobistego. Panna Wang zwiesiła głowę i pociągnęła nosem. - Basil był dobrym przywódcą. Będzie mi go brakowało. - Nam wszystkim - odezwał się Stan Dziekonski. Rzucił karty na konsolę nawigatora. - Dżin. Pozostali gracze spojrzeli ponuro w swoje karty. - Widzisz coś ultrawzrokiem? - spytał Ookpik Bleyna. Czempion potrząsnął wielką głową. - Jest burza. Jeśli Elżbieta nie potrafi namierzyć Basila, jak mnie może się udać? Na telepatyczne wezwania również nie ma odpowiedzi. - Już czekamy ponad wyznaczony czas - odezwał się Ochal Harfiarz. - Będziemy musieli ruszać. - Niech diabli wezmą wyznaczony czas! - wybuchnęła Phronsie, waląc książką w tablicę rozdzielczą latacza Numer jeden. - Ty leć Numerem Dwa ze Stanem i Ookym, Lordzie Harfiarzu, a nam pozwól zaczekać jeszcze jeden dzień. Bleyn nie będzie miał nic przeciwko temu, prawda, Czemp? - Oba statki muszą odlecieć, Phronsie - oświadczył Bleyn. - Jesteśmy ostatni. Basil sam określił warunki. - To prawda - przyznała panna Wang żałosnym głosikiem. Wytarła nos rękawem, siadła w fotelu pilota i zainicjowała procedurę przedstartową. - Phronsie, daj mi odczyt mocy. Rozległo się ogólne westchnienie. - Cóż, Ooky, Lord Harfiarz i ja chyba pójdziemy do Numeru Dwa - odezwał się Stan. - Tak - poparł go Bleyn. - Zobaczymy się w Goriah. Trzej wychodzący naciągnęli kaptury, zapięli anoraki i wsunęli dłonie w rękawice. Ruszyli powłócząc nogami do środkowego włazu. Kiedy panna Wang go otworzyła, zadymka odśpiewała pieśń pogrzebową. - Generatory ro-pola wyglądają dobrze - zameldowała Phronsie. - Wszystkie systemy działają. Właz zamknięty. Panna Wang stłumiła szloch. - Moc na zewnętrzną sieć. Skrzydła do tyłu. Przygotować się do startu. Phronsie włączyła radio. - Wróciliście bezpiecznie do Dwójki, chłopcy? - Tak - zameldował Ookpik. - Kiedy byliśmy na zewnątrz, Harfiarz przeszukał wierzchołek. Basil jest tam, gdzie chciał być. - Cholerny dureń pewnie wszystko sobie zaplanował - burknęła Phronsie. - Nie zaskoczyłoby mnie to ani trochę... Na litość boską, wynośmy się stąd, Wang! Basil siedział na wierzchołku Monta Rosa, bezpieczny w jamie śnieżnej, póki nie ucichł ryk huraganu. Wtedy chwycił vitrodurową łopatę i odkopał się. Niebo było aksamitnie czarne, usiane gwiazdami o subtelnych kolorach. Rozległa pokrywa chmur przesłoniła świat znajdujący się osiem tysięcy metrów w dole. Na zachodzie dwie różowe smugi zniknęły za Proto-Matterhornem niczym gasnące meteoryty. Basil usiadł na ubitej kupce śniegu i ostrożnie wyciągnął nogi. W lewej goleni i prawej kostce rozległy się trzaski. Na chwilę przed oczami zatańczyły mu inne gwiazdy. Głośno zaczerpnął powietrza. Kalesony i spodnie rozerwane na kolanach były czarne od zamarzniętej krwi. Ostatnie dwieście czy trzysta metrów po upadku wczołgał się na górę. Właściwie to było dość łatwe, lecz grudkowaty śnieg podarł mu ubranie jak pokruszone szkło. Basil musiał się zakopać, nim rozszalała się zamieć. Rozejrzał się wolno, przyglądając swojemu światu. Oddech tworzył zamarznięty obłoczek, który odpływał w pustkę. Kolejne obłoczki pojawiały się w coraz krótszych odstępach czasu. Ostrzegawczy pas zaciskał się wokół klatki piersiowej przy każdym napełnieniu płuc powietrzem. Basil był bardzo szczęśliwy. Przeraźliwe zimno kłuło w nie chronione oczy, więc zamknął je i od razu zrobiło mu się cieplej. - Vulgo enim dicitur: iucundi acti labores. Cicero, prawda? - Właśnie. „De Finibus". Dobrzy ojcowie z New Hampshire bardzo się trudzili, żeby wbić nam łacinę do głowy, ale chyba potrafię to przetłumaczyć: „Powszechnie się uważa, że wykonana praca daje zadowolenie." To właściwe uczucie, ale ja go nie znam. Basil otworzył oczy i zobaczył ciemną, bardzo wysoką postać o zbliżonym do ludzkiego kształcie, stojącą przed nim na śniegu. - Cześć - powiedział. - Przypuszczam, że to ty, nie zaś halucynacja wywołana hipotermią. Istota podeszła bliżej. Zdawało się, że wydziela chłód jeszcze bardziej przenikliwy niż zimno alpejskiej nocy. Musisz mi wybaczyć, że pozostanę w pancerzu. - To zrozumiałe. Zdaje się, że obserwowałeś moje wysiłki. Zwłaszcza twoje. - Aha. Cóż, to już koniec. Chcesz umrzeć tutaj? - Wygląda na to, że mam niewielki wybór. Mógłbym coś zaproponować. - Bardzo ciekawe - mruknął Basil. - Mów. Eksperymentowałem ze skokami. Uczyłem się przenosić rzeczy wewnątrz pancernego mechanizmu który chroni moje ciało. To kwestia mentalnego generowania pola ypsilon. - Coś jak statek o szybkości nadświetlnej? Otóż to. Nauczyłem się przenosić siedemdziesiąt pięć kilo masy bezwładnej. Teraz jestem gotowy spróbować teleportacji żywej istoty. Mógłbym oczywiście znaleźć jakieś zwierzę. Basil pokiwał głową ze zrozumieniem. - Albo mnie. Istnieje spore ryzyko. Jeszcze nie miałem okazji, żeby przenieść żywy organizm w zewnętrznym polu. To tak jakbyś leciał na zewnątrz statku gwiezdnego. Teoretycznie powinno się udać. - Co mam zrobić? Gdyby ci się udało stanąć prosto i podejść jak najbliżej aparatu ale nie dotykać go. Basil pomacał wokół siebie i znalazł łopatę. - Mam złamaną kostkę. Lewa noga jest opatrzona. Będziesz musiał się pośpieszyć, bo nie wytrzymam długo. Chodź. Basil wbił łopatę w śnieg i dźwignął się. Ból nadszedł mdlącymi falami. Mężczyzna krzyknął. Stanął chwiejnie przed czarną zjawą. - Jestem gotów - powiedział. Obu pochłonęła szara otchłań. Część III NOC ROZDZIAŁ PIERWSZY Nocny deszcz zalewał Armorykę. Goriah stanowiło niewyraźną plamę światła na północno-zachodnim horyzoncie, prawie niewidoczną z powodu błyskawic. Bezpieczni wewnątrz psychokreatywnej bańki Elżbieta i Minanonn lecieli wśród burzy. - Wygląda to raczej na styczeń niż na październik - zauważyła Elżbieta. - Cztery wielkie burze jedna po drugiej! - powiedział Minanonn. - Pogoda jest odzwierciedleniem przewrotnego ducha czasów. W mojej twierdzy w Pirenejach śnieg zawsze zasypuje wysoko położone przełęcze. Lecz nigdy nie zdarzyło się to tak wcześnie od pięciuset szesnastu lat mojego wygnania. Wystarczy, żeby uwierzyć w Nocną Wojnę! Nasze legendy mówią, że poprzedzi ją Straszna Zima. - Wiec wojna nie grozi nam aż do wiosny - stwierdziła Elżbieta. - Chciałbym, żeby tak było! Lecz na Duat „zima" miała trochę inne znaczenie. Ponieważ nasza planeta nie ma nachylonej osi, pory roku nie są wyraźnie określone. Dla nas zima to przedłużony okres brzydkiej pogody. - Czy śnieg przeszkodzi członkom Frakcji Pokojowej w przybyciu na igrzyska? - spytała Elżbieta. - Ci, którzy nie mogli oprzeć się pokusie, wyruszyli w zeszłym tygodniu, pierwszego dnia Rozejmu. Już są na nizinach. Obawiam się, że większość z nich będzie musiała spędzić tam następne pół roku, jeżeli pogoda się nie poprawi, a ja obwiniam się za ich kłopotliwe położenie. Gdybym nie przyjął zaproszenia króla, mój Pokojowy Lud nie byłby tak zainteresowany widowiskiem. - Co cię opętało? - zapytała Elżbieta niezbyt dyplomatycznie. Heretyk zaśmiał się ponuro. - Mógłbym zracjonalizować decyzję mówiąc, że pochwalam sublimację krwawej Wielkiej Bitwy dokonaną przez Aikena. Lecz dlaczego nie mam być uczciwy? Tak naprawdę porwała mnie perspektywa wzięcia udziału w wielkiej zabawie! Rozum odrzuca przemoc i walkę, ale nadal tkwi we mnie dawny Mistrz Bojów, chcę tego czy nie. Czasami doprowadza mnie to do rozpaczy. Kiedy indziej natomiast, gdy jestem w bardziej filozoficznym nastroju, błogosławię Tanę, że pozwala mi poznać siebie samego, tak jak ona mnie zna... i krótko trzyma kochającą ręką. - Nigdy nie żałowałeś, że się poddałeś? Pozwoliłeś, by słabość zwyciężyła? W gęstej ciemności twarz Heretyka świeciła łagodnym blaskiem. - Tana nie stworzyła nas doskonałymi, gdyż wtedy nie byłoby dojrzewania dzięki triumfowi nad bólem i przeciwnościami losu, nie byłoby transcendencji. Dla jednostki, a zwłaszcza dla Galaktycznego Umysłu. - Tak mnie uczono - przyznała Elżbieta. - Dawno temu. Lecz ta idea łatwo umyka człowiekowi. Zwłaszcza kiedy jest zmuszony do konfrontacji ze złem i cierpieniem. Zaczynają go niecierpliwić tajemnice i ogarnia go rozpacz, że musi czekać, aż coś dobrego wyniknie ze słabości. Zaczęli opadać nad Goriah. Minanonn uśmiechnął się młodzieńczo. - Mimo to zamierzam walczyć w Wielkim Turnieju Aikena! Sam król przyszedł ich powitać, kiedy wylądowali na dziedzińcu Szklanego Zamku. Tylko kapiące lampki olejowe i pochodnie oświetlały scenę. Przy budynkach garnizonu stało pod daszkami ponad dwadzieścia samolotów w kształcie ptaków. - Wspaniale znowu cię ujrzeć z bliska! - zawołał Aiken do Elżbiety. Stanął na palcach i złożył lekki pocałunek na jej policzku. Minanonna zaszczycił tylko ironicznym uchyleniem królewskiego kapelusza. - Może wejdziemy do środka, bym nie musiał się wytężać, żeby uchronić nas przed deszczem? - Nie chcemy, żebyś się zbytnio wysilał - powiedział Minanonn. - Musisz zachować siły na Wielki Turniej. Do tej pory burze omijały Nionel, ale jeśli deszcze będą dalej padały, Złote Pole będzie wymagało metapsychicznego zadaszenia. W dawnych czasach Kuhal i jego bliźniak Fian Łamacz Nieba pełnili tę służbę na arenie w Muriah. Obawiam się jednak, że samotny wysiłek Kuhala może się okazać niewystarczający. Wtedy robota przypadnie tobie, Wysoki Królu. - Albo tobie, Bracie Heretyku - odparował król. - Kuhal nie stanie w szranki. Gdybyś udzielił mu psychokreatywnej pomocy, obaj osłonilibyście Złote Pole parasolem. Co ty na to? Byłaby to dość pokojowa manifestacja siły. - Pomyślę o tym - rzucił Minanonn ponuro. Weszli do zamkowego portyku ozdobionego poskręcanymi kolumnami z brązu i fioletowego szkła oraz lśniącymi od złota uchwytami na pochodnie. - Czy to wszystkie samoloty, jakie udało się wam uratować? Dwadzieścia jeden? - spytała Elżbieta od niechcenia. - Jesteś spostrzegawcza - zauważył Aiken. - Nie, odzyskaliśmy wszystkie dwadzieścia siedem. Sześć natychmiast wysłałem do Fennoskandii na pomoc zespołowi poszukiwawczemu. - Przyjrzał się Elżbiecie w zamyśleniu. - Myślałem, że o tym wiesz, Wszystkowidząca. Rzuciła mu zirytowane spojrzenie. - Czasami muszę odpocząć. A po opiece nad ekspedycją na Monte Rosa... - Wymówki, wymówki - zganił ją król żartobliwie. - Jesteś plioceńskim dyrygentem. - Nie jestem dyrygentem! - warknęła. - Nikt mnie nie wyznaczył na ten urząd. Nie Brede i z pewnością nie ty. Aiken uniósł brew. - Większość z nas przyjęła za oczywiste, że wzięłaś na siebie tę rolę, kochanie. Czy nie jest trochę za późno, by mówić, że nie zamierzasz brać udziału w grze? - Ja... nie powiedziałam, że nie zrobię wszystkiego, by ci pomóc. I innym też. Lecz moje stanowisko jest nieoficjalne. Nie jestem dość kompetentna i nie mam mocy. Nie chcę... - Och, dziecino. - Król spoważniał. - Nadal bujasz w obłokach? Spoglądasz w dół na pełzający Motłoch i ginący egzotyczny lud? Masz jakieś towarzystwo? Pokrewną duszę, która będzie dzieliła twoją szlachetną melancholię? - Nie bądź idiotą - oburzyła się Elżbieta. Jej mentalny ton wyrażał rozpaczliwe zmęczenie. - A tak przy okazji, gdzie on jest? - spytał król. - Nie widziałem go od tygodnia. Z powodu ciągłych burz nawet szkuner zniknął z widoku. Myślałem o tym, by wysłać jeden z lataczy na rekonesans mimo niebezpieczeństwa, że zestrzelą go towarzysze Marca. Lecz skoro tu jesteś, nie musimy ryzykować życiem. Wejdziesz ze mną na wieżę i rozejrzysz się? - To nie będzie konieczne - oświadczyła Elżbieta. - Wiem, gdzie jest Marc. Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Z tobą, Hagenem i Cloud. - Aha - powiedział król. - Stąd wieje wiatr. Ruszyli przez wielki hol. Choć był wczesny wieczór, kręciło się tu niewielu ludzi. Tylko wszechobecni szaroobręczowi żołnierze z gwardii pałacowej stali cierpliwie na straży w lśniących zbrojach z brązu i fioletowych pelerynach, lecz z bronią Środowiska zamiast tradycyjnych szklanych mieczy. - Marc jest na Czarnej Turni - oznajmiła Elżbieta. - Przybyłam tutaj w jego imieniu. - Ach tak! - wykrzyknął król. - Czy jest w bardziej pojednawczym nastroju teraz, kiedy szala przechyla się na moją stronę? Utrata laserów musiała być dla niego ciężkim ciosem. - Aikenie, Marc teleportował Basila Wimborne'a ze szczytu Monte Rosa. Król zatrzymał się w pół kroku. - Chryste! Elżbieta popatrzyła na niego w milczeniu. Z twarzy Aikena zniknęła nonszalancka beztroska. - To chciałaś mi powiedzieć? - zapytał. - Że Marc nadchodzi i powinniśmy zostawić Projekt Guderiana? - Nie - odparła. - Więc co? - Marc ma propozycję dla ciebie, Hagena i Cloud. Chcę ją przedyskutować z waszą trójką. - Myślę, że z królem będziesz równie bezpieczna jak ze mną, Elżbieto - odezwał się Minanonn. - Jeśli mi wybaczysz, odwiedzę Jasnosłyszącą Lady Sibel Długi Warkocz. W dawnych czasach spędziliśmy wiele miłych godzin... rozprawiając o korzyściach wynikających z pokoju. Odszedł zostawiając uśmiechniętą Elżbietę.. - Niezły obrońca, co? - Ton Aikena był kwaśny. - Na razie akceptuje ciebie i twoje rządy. - Hura! Szkoda, że nie ma ochoty walczyć w obronie swoich wzniosłych zasad! Obecnie potrzebuję każdego silnego metapsychika. Wiesz, że musiałem oddać Sharnowi i Ayfie Miecz. Skinęła głową. - Firvulagowie nie zaczęliby Nocnej Wojny bez świętej broni, a teraz ją mają. Zagrałeś o dużą stawkę. Jego czarne oczy zabłysły. - Może nie. Stali w korytarzu prowadzącym do zachodniego skrzydła zamku, odgrodzonego brązową kratą i strzeżonego przez elitarnych złotoobręczowych żołnierzy trzymających na smyczach amficjony. - Mógłbym wezwać Hagena i Cloud do sali audiencyjnej, ale może wolisz zejść do nich na dół. Zabiorę was na pięćdzie-sięciopensową wycieczkę po laboratoriach Projektu Guderiana i nie będę miał nic przeciwko temu, żebyś opowiedziała Marcowi o naszych postępach. - Chętnie wybiorę się na wycieczkę - odparła Elżbieta. - Prawdę mówiąc, byłam ciekawa. Aiken kazał gwardzistom otworzyć kratę. Po drodze pokazywał Elżbiecie, jakie podjął środki bezpieczeństwa. W skrzydle, gdzie mieszkali młodzi Amerykanie i personel techniczny, rozdzwoniły się czujniki. Elitarna gwardia pełniła służbę na zewnątrz, a obwałowania były patrolowane przez dobrze uzbrojonych szaroobręczowych i srebrnych, którzy mieli meldować tańskim nadzorcom o wszelkich próbach włamania. Jedynej klatki schodowej prowadzącej do przebudowanych lochów, w których kiedyś mieścił się magazyn kontrabandy, a obecnie laboratoria, strzegli tańscy rycerze pod dowództwem Celadeyra z Afaliah. Hol był pełen pułapek, mechanicznych i metapsychicznych, oraz potężnych elektronicznych barier. Gdyby komuś udało się pokonać te zabezpieczenia, pozostawał jeszcze ostatni bastion: wielkie sigma pole SR-35 ze śluzą powietrzną. Mogli przez nią przejść tylko ci, których mentalne sygnatury znajdowały się w królewskim komputerze. - Teraz jesteś w pamięci, kochanie - powiedział Aiken do Elżbiety i mrugnął okiem. - Ale tylko dzisiaj. Lustrzana ściana na końcu śluzy powietrznej rozpłynęła się przed nimi na znak króla i oboje weszli do przedsionka laboratorium. Elżbieta obserwowała, jak za nimi na nowo tworzy się pole dynamiczne. Postukała w śliską powierzchnię. - Więc to jest nieprzenikalne sigma, które Marc miał nadzieję przebić laserami X. Królowi zrzedła mina. - Właśnie. Dzieci przywiozły je z Ocali. Wewnątrz jesteśmy bezpieczni. Hagen mówi, że ekran jest odporny na psychoenergetyczny atak o dużej sile. Felicja mogłaby się tutaj wedrzeć, lecz Abaddon nie, mając zaledwie parę umysłów, z którymi może zrobić metakoncert. - Nie możesz zainstalować urządzenia Guderiana w Goriah - zauważyła Elżbieta. - Nie - przyznał król. - Trochę źle to zaplanowałem. Powinienem był urządzić laboratoria w Zamku Przejścia i niech diabli wezmą niewygody. Lecz nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. SR-35 nie nadaje się do operacji w powietrzu, ale coś wymyślimy, kiedy przyjdzie pora. To też możesz powtórzyć Marcowi. Przeszli przez szereg małych pracowni, w których składano i testowano części tau-generatora. Aiken wiedział, co się dzieje w każdym pomieszczeniu, pozdrawiał po imieniu techników, naukowców i ich nadzorców z Ameryki. W zatłoczonych laboratoriach panował pozorny chaos. Wiele części produkowały mikromanipulatory i dla nie wtajemniczonego obserwatora było to dość nieciekawe. Laboratoria chemiczne wyglądały bardziej interesująco, pełne bulgoczącej aparatury i tajemniczych odorów. Powstawały tu ważne materiały, które wysyłano do działów produkcyjnych. W jednej z większych pracowni tego typu króla zagadnął Tony Wayland. - Potrzebuję jeszcze co najmniej trzech diamentów dwunastokaratowych lub większych - oznajmił. - A także lasera przemysłowego, który potrafi wiercić dziury o średnicy od pięciu do czterdziestu mikronów, drutu cerametalicznego, trochę balsamu kanadyjskiego albo odpowiedniej syntetycznej żywicy, kolejnej butli argonu i nowego współlokatora. Ten nieszczęsny Hewitt chrapie jak piła łańcuchowa. - Coś jeszcze? - spytał król łagodnie. - Wieści o mojej żonie! - Lady Katlinel bada sprawę. Jest pewien problem. Twoi teściowie są trochę rozżaleni, że porzuciłeś ich córeczkę i niezbyt skłonni do współpracy. Lady Katlinel doradza cierpliwość. Tony wyrzucił w górę ręce i odmaszerował. Król i Elżbieta ruszyli dalej. Gdy znaleźli się w następnym pomieszczeniu, Wielka Mistrzyni powiedziała: - Wykryłam pewną dysfunkcję w psychice tego mężczyzny. Domyślam się, że miał ciężkie przejścia. Na twoim miejscu nie narażałabym go na zbyt duże stresy. - On chce pracować - odparł Aiken. - To dla niego teraz najlepsza terapia. Odrywa go od myśli o żonie. - Chciałabym, żeby Minanonn przeniósł mnie do Nionel. Może porozmawiam z rozgniewanymi teściami. - Dzięki, Elżbieto. Przyznam ci się, że skłamałem biednemu Tony'emu, po części z egoistycznych powodów, a po części dlatego, że wydało mi się to najlepszym wyjściem z tej sytuacji. Znasz Lorda Grega-Donneta, który był Mistrzem Genetykiem króla Thagdala? - To ten, którego nazywano Szalonym Greggym. - Skinęła głową. - Udał się do Nionel z Katy, kiedy wyszła za Sugolla. Obecnie wypróbowuje metody odwracania deformacji mutantów. Utalentowany człowiek mimo drobnych dziwactw. Zdaje się, że opracował eksperymentalne urządzenie, coś w rodzaju skrzyżowania tańskiej Skóry i basenu regeneracyjnego Środowiska. Uważa, że Skóro-basen przywróci groteskowym Wyjcom bardziej normalny wygląd. Poprosił o ochotników. Zgadnij, kto się zgłosił. - O Boże - szepnęła Elżbieta. - Żona Tony'ego Rowane uznała, że ją rzucił, bo jest potworem. Eksperyment Greggy'ego uznała za wymarzoną okazję. Tak więc pływa sobie teraz w basenie i pozostanie w nim przez co najmniej cztery tygodnie, a tymczasem Greggy i tamtejsi korektorzy kształtują na nowo jej protoplazmę. Niewykluczone, że Rowane wyjdzie z basenu jeszcze straszniejsza niż do tej pory, umrze albo eksperyment zakończy się wielkim sukcesem. Sądzę więc, że mądrzej będzie zwodzić Tony'ego. - Zgadzam się. To patetyczne... - Czyż wszyscy nie jesteśmy tacy? - spytał król. Wprowadził ją do sporej sali, w której stała na podwyższeniu szkieletowa szklana konstrukcja. Była opleciona metalicznymi kablami, które wyglądały jak różnokolorowe pnącza winorośli. Jeszcze więcej giętkich kabli leżało na stołach warsztatowych, z wyeksponowanymi wnętrznościami, w których grzebali technicy. Na platformie stały monitory, sprzęt do testowania i mnóstwo innej maszynerii. - Oto urządzenie Guderiana - oznajmił Aiken. - Mniej więcej. - Nie pamiętam, żeby było takie duże - stwierdziła Elżbieta. - Trochę je powiększyliśmy. Nasz bojaźliwy inżynier od pola dynamicznego Anastos twierdzi, że to nie zaszkodzi. To ten, który beształ podwładnego. Chudy ciemnowłosy bezobręczowy. Zapewne rozpoznałaś parę zaglądającą mu z dezaprobatą przez ramię. - Widziałam ich wcześniej na odległość. Możemy gdzieś porozmawiać na osobności? Aiken zaprowadził ją do wolnej niszy z oknem, która najwyraźniej służyła jako sala klubowa dla pracowników. Znajdowały się tam miękkie krzesła i stół oraz kilka spartańskich leżanek. Następnie król wysłał uprzejme telepatyczne wezwanie do Hagena i Cloud Remillardów. Po chwili brat i siostra się zjawili. Z trudem ukrywali ciekawość na widok kobiety bez obręczy. Oboje nosili białe kombinezony nie różniące się od strojów innych pracowników. Ich włosy miały taki sam rudawozłoty kolor, lecz poza tym nie byli zbytnio podobni do siebie. Cloud miała wysokie celtyckie czoło, które wyglądało jak wypolerowane, i prawie niewidoczne brwi. Zielononiebieskie oczy z czarnymi rzęsami były głęboko osadzone, skóra jasna, lekko piegowata, a nos trochę zakrzywiony. Elżbieta dostrzegła w niej pewne cechy Marca oraz dawno zmarłej kobiety. Hagen Remillard odziedziczył orli profil ojca i potężną budowę, lecz w jego rysach było coś niedopracowanego. Otaczała go aura powstrzymywanej wściekłości, lecz bez śladu ogłady Marca. Dotknąwszy na moment jego umysłu, Elżbieta wyczuła jednocześnie litość i strach. Cloud dla odmiany promieniowała otwartością. Potem mentalne ściany się zasunęły. Rodzeństwo stało z pustymi uśmiechami na twarzach, czekając na słowa króla. - Przedstawiam wam Wielką Mistrzynię Korektorkę i Jasnosłyszącą Elżbietę Orme - powiedział Aiken. - Jest honorowym członkiem Wysokiego Stołu i pełni de facto funkcję dyrygenta plioceńskiej Ziemi. Hagen i Cloud przywitali się uprzejmie. Król skinął na wszystkich, żeby usiedli, i poczęstował ich herbatą i herbatnikami z własnej królewskiej ręki, zadając jednocześnie krótkie pytania na temat projektu. Młodzi Remillardowie odpowiadali zwięźle i kompetentnie. Wyrazili nadzieję, że ekspedycji geologów uda się znaleźć potrzebne rudy. - Samoloty dotrą do nich jutro - oznajmił król. - Poszukiwacze przeczeszą Fennoskandię z powietrza i nie będą musieli wciąż strzec się trolli i Yotunagów. - Lepiej, żeby im się powiodło - powiedział Hagen. - Odzyskaliśmy niob z innych urządzeń, ale metale ziem rzadkich możemy otrzymać tylko z rud. Połowa kabli ma rdzenie z drutu niobowo-dysprozowego. - Ile czasu zajmie dokończenie urządzenia, kiedy już będziecie mieli drut? - spytała Elżbieta. Hagen spojrzał na nią przenikliwie. - Myślisz o przyłączeniu nas do exodusu, Wielka Mistrzyni? Elżbieta spłonęła rumieńcem. - Owszem, myślałam o tym - odparła spokojnie. Hagen zachichotał. - Więc mam nadzieję, że wykorzystasz swoją moc, żeby powstrzymać Marca, bo inaczej nasze szansę na powrót do Środowiska są nikłe. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. - Zapomniałam, że stamtąd pochodzicie. Reszta młodszego pokolenia urodziła się w pliocenie? - Wszyscy są co najmniej trzy lata młodsi od Hagena i ode mnie - odezwała się Cloud. Rzuciła bratu spojrzenie pełne nagany. - Dokończenie urządzenia może nam zająć miesiąc albo więcej, pod warunkiem, że zdobędziemy drut. Pracują nad tym najbardziej utalentowani naukowcy Wielobarwnego Kraju i mają do dyspozycji sprzęt wszelkiego rodzaju. To niewiarygodne, co niektórzy chrononauci zabierali do pliocenu! Poza tym ogołociliśmy magazyn taty przed ucieczką z Ocali... - Wielka Mistrzyni to wie, Cloudie - przerwał jej Hagen. - Ona wie o nas wszystko. Zapadła niezręczna cisza. Hagen z wyzwaniem patrzył na Elżbietę. - Czy Środowisko nas wpuści, wiedząc kim jesteśmy? - Tak - zapewniła Elżbieta. - Wiedząc, w czym pomogliśmy Felicji? - dodał cicho młody człowiek. - Jeśli chcecie, żeby Jedność przyjęła was z otwartymi rękami, musicie odbyć pokutę. Okoliczności były nadzwyczajne, ale wasz czyn mimo wszystko jest zbrodnią. - Ale nie przeciwko wolnym ludziom - oświadczył Hagen - tylko przeciwko egzotycznym ciemiężycielom i ich skorumpowanym sługom! - W Potopie Gibraltarskim zginęło prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi - przypomniała Elżbieta. - Wielu z nich było zupełnie niewinnych. - Chodziło nam tylko o egzotów. To nie są ludzkie istoty... - Zarówno Tanowie, jak i Firvulagowie wniosą wkład do ludzkiej puli genowej - powiedziała Elżbieta. - Doszłam do wniosku, że potomkowie obu grup przetrwali na ziemi niemal do czasów historycznych, kojarząc się z ludzką rasą, podobnie jak z chrononautami w pliocenie. Potwierdzają to nasze mity i legendy oraz dziedzictwo zbiorowej podświadomości. - Ale to niemożliwe! - krzyknęła Cloud. - Nie ma skamieniałości, żadnych konkretnych dowodów... Elżbieta nie wyglądała na zakłopotaną reakcją Remillardów. Zauważyła, że Aiken jest równie spokojny. - Macie pojęcie, jak nieliczne są skamieniałości niby dobrze poznanych wczesnych hominidów? - spytała ich. - Ramapiteków? Homo erectusa? Neandertalczyków? Żałosne szczątki. Pojedyncze czaszki i połamane kości. I osiemdziesiąt okazów Neandertalczyka z milionów, które musiały chodzić po plejstoceńskiej Ziemi! - Powinien się znaleźć co najmniej jeden okaz Tanu albo Fivulaga - zaprotestował Hagen. - Odkryto anomalie - powiedziała Elżbieta. - Nie tylko resztki szkieletów. Komputerowa biblioteka króla Aikena-Lugonna zawiera bogate źródła, z których korzystałam przez ostatnich kilka miesięcy. Ponieważ jednak nietypowe znaleziska nie zgadzały się z przyjętymi teoriami, odrzucano je. Podawano inne wyjaśnienia anomalii, żeby nie podważać uznanych teorii. - Przez jej twarz przemknął złośliwy wyraz. - Jest to jeden z bardziej kuszących powodów, by wrócić do Środowiska. Wpuszczenie kota między paleontologiczne gołębie. - Zostaniemy ukarani za pomaganie Felicji - spochmurniała Cloud wróciła do dręczącej ją sprawy. - Świat, do którego chcecie wkroczyć, bardzo różni się od tego, który opuścili Marc i jego Rebelianci. Nadal istnieje zbrodnia i kara. Lecz dla tych, którzy szczerze żałują, pokuta polega głównie na reedukacji i służbie policyjnej. Brat i siostra spojrzeli na Elżbietę z powątpiewaniem. - Nie ma przedawnienia? Okoliczności łagodzących? Uznania niepoczytalności? - zapytał Aiken. - Określenie indywidualnej winy należy do korektorów sądowych - wyjaśniła Elżbieta. - A oni wiedzą? - zainteresował się Hagen. - O tak - powiedziała Wielka Mistrzyni. - Ale po tym, jak odpokutujemy za swoje, przyjmą nas do Jedności? - spytała Cloud. - Jestem pewna - uspokoiła ją Elżbieta. - No i macie, dzieciaki! - Aiken obdarzył gości promiennym uśmiechem. - Jeśli przyjmiecie baty, będziecie mogli dołączyć do dorosłych. Nadal uważacie, że warto? - A ty, Wysoki Królu? - odwzajemnił się Hagen słodkim tonem. - Kto wie, co zrobię? - odparł Aiken lekko. - Jeszcze nie zbudowaliście Bramy Czasu. Może Noc nie zapadnie. - A tata wymyśli w końcu jakiś sposób, żeby nas wszystkich wyprawić na tamten świat - dorzucił Hagen. - Właśnie o tym chciałam z wami porozmawiać - zwróciła się Elżbieta do całej trójki. - Marc potrafi teleportować podczas skoku znaczne ciężary poza wzmacniaczem cerebroenergetycznym. Przetransportował żywego człowieka bez żadnych ubocznych skutków, a niedługo zdoła dokonać znacznie więcej. - Uciszyła gestem Hagena, który rzucił przekleństwo. - Wiecie, że Marc zawsze was kochał. Nie ma również złych zamiarów wobec Aikena. Poprosił mnie, żebym została jego wysłanniczką i mediatorem. Musimy pokojowo rozwiązać obecny kryzys. Chciałby się z wami spotkać w moim domku na Czarnej Turni. - Nigdy w życiu! - wykrzyknął Hagen. - Powiedzieliśmy mu to już wcześniej. Może nam przesłać dowolną propozycję. Nie mam ochoty zbliżyć się do drogiego taty na odległość trzech kilometrów i to bez dwudziestosiłowego sigma. Żadnego więcej zniewalania! - On daje uroczyste słowo, że nie będzie tego próbował - oznajmiła Elżbieta. - Pozwolił, żebym go wysondowała, stąd wiem, że mówił prawdę. Tak czy inaczej, jeśli król weźmie udział w spotkaniu, jego zdolność poskramiania w zupełności wystarczy, żeby zneutralizować moc Marca. - W to wierzę - mruknął Hagen. - Przecież nic się nie zmieniło - stwierdziła Cloud. - Tata i jego sprzymierzeńcy nigdy się nie zgodzą na otwarcie Bramy Czasu. - Marc chce pomówić z wami o czymś innym. Powiedział, a ja nie mam pojęcia, o co mu chodziło, że to dotyczy starego pytania o wasze dziedzictwo genetyczne. - Boże, on tak powiedział? - wykrzyknął Hagen ochrypłym głosem. Oboje z siostrą wdali się w rozmowę w trybie intymnym. Elżbieta i król zauważyli ich podniecenie. Hagen i Cloud bali się potwornie i jednocześnie byli zafascynowani. - Elżbieto, nie wiesz, czy Marc może używać CE do wzmocnienia więcej niż jednej metazdolności naraz? - zapytał król. - Ja mogę na to odpowiedzieć! - wyrwał się Hagen. - Tata dobrze mnie nauczył obsługi tego cholernego urządzenia. Był gotów wsadzić mnie do zapasowej kapsuły, którą przygotował tuż przed naszą ucieczką. - Opanuj się. - Król wysunął zniewalające macki w stronę młodego mężczyzny. - To ważne! Hagen przełknął ślinę. - Urządzenie może wzmocnić tylko jedną metafunkcję naraz. Na przykład, kiedy Marc wykonuje skok, ono nastawia się na zdolność generowania pola ypsilon. Kiedy dokonuje gwiezdnych poszukiwań, wzmacnia jego ultrawzrok. - A kiedy pomagaliście Felicji przeciąć Gibraltar, wzmocnił swoją kreatywność? - wtrącił Aiken. - Otóż to - potwierdził Hagen. - Kiedy podłącza się do urządzenia, a elektrody wbijają się w jego mózg, ma tylko jedną zaprogramowaną wcześniej superzdolność. Pozostałe są nastawione na tryb peryferyjny. Mają normalną moc. Marc musiałby zmienić program głównego komputera. - To dobrze - powiedział Aiken z wyraźną ulgą. - Bałem się, że mógłby nas zaatakować na Czarnej Turni. - To niemożliwe. - Na twarzy Hagena pojawił się krzywy uśmiech. - Nie będzie mógł tego zrobić, póki nie nauczy się teleportować całego CE, czyli zasilania i maszynerii pomocniczej. Dziesięć ton żelastwa. - Zatem mamy czas - stwierdził Aiken. - Proponuję, byśmy się przekonali, co Marc ma do powiedzenia. Jeśli będzie bez wzmacniacza, zaryzykuję. - Mógłbyś go zabić, królu? - spytał Hagen spokojnie. - Nie! - krzyknęła Cloud. - Wszyscy musicie mi dać uroczyste słowo, że zachowacie spokój - zareagowała od razu Elżbieta - oraz pozwolicie mi się wysondować korekcyjnie teraz i na Czarnej Turni, żebym miała pewność. - Zgoda - powiedziała Cloud bez namysłu. Hagen chwilę się wahał, ale w końcu skinął głową. Elżbieta spojrzała pytająco na Aikena. Król zmarszczył czoło w parodii głębokiego namysłu. - Gdybym poraził mentalnie Marca (tylko zakładam, że pokonałbym go w metapsychicznym pojedynku), oszczędziłoby to nam wielu kłopotów. - Chcę twojego słowa - naciskała Elżbieta. - I otwarcia umysłu. Czarne oczy błysnęły złośliwie. - Mógłbym ci złożyć obietnicę i sam w nią uwierzyć, by korekcyjna sonda wykazała, iż mówię prawdę. A potem bym zmienił zdanie. Ty po prostu mnie nie znasz! - Owszem, znam - oświadczyła Elżbieta. Mały człowieczek wzruszył ramionami. - Kiedy wyruszamy na Czarną Turnię? Jutro? Powiedz Minanonnowi, że będzie miał więcej pasażerów. Nie dolecę tak daleko o własnych siłach. Nie czuję się dobrze. Po drugiej stronie plioceńskiej Francji, w Czarnych Górach, od których ostatnia burza była odległa jeszcze o wiele godzin, Marc i brat Anatol siedzieli na balkonie pod gwiazdami, pijąc ostatnie kieliszki martella i dyskutując o teologicznych aspektach winy i podświadomych motywach. Byli pochłonięci rozmową. Marc przeprosił towarzysza tylko raz, by dokonać szybkiego przeglądu sytuacji na Kyllikki i upewnić się, że statek płynie daleko od niżu grożącego zachodniemu wybrzeżu Armoryki. Kiedy zobaczył, że szkuner jest bezpieczny i podąża kursem podanym przez Waltera Saastamoinena, podjął fascynujący temat własnego potępienia. Służenie własnemu ja w roli adwokata diabła uznał za rzecz przewrotną i pikantną. ROZDZIAŁ DRUGI Król Firvulagów i jego nominalny wasal Sugoll pojechali bez świty na Złote Pole, żeby tam zaczekać na przybycie Betularna ze skarbem. Dzień był słoneczny i gorący. Dwa białe chalika truchtające obok siebie wjechały na Tęczowy Most przerzucony przez rzekę Nonol. Starą wiszącą konstrukcję zastąpiono pięknym łukiem na podporach, zbudowanym przez inżynierów z Motłochu, którzy znaleźli schronienie w Nionel. Most rzeczywiście był kolorowy, ozdobiony balustradami z brązu i lampami oraz dość szeroki, by pomieścić dwadzieścia chalików w jednym rzędzie. - Wspaniała konstrukcja - pochwalił Sharn szczerze. Lord Wyjców przyjął komplement ze zwykłym spokojem, skinąwszy przystojną łysą głową. Miał na sobie powiewający kaftan ze złotej materii narzucony na iluzoryczne ciało, które mogło być humanoidalne. Sharn był ubrany w zielone bryczesy ze skóry koźlęcej, wysokie buty z ostrogami i koszulę o bufiastych rękawach z płowej żorżety, rozciętej aż do pępka, czyli zarazem przewiewnej i ukazującej królewskie owłosienie. Dotarłszy na środek mostu, dwaj władcy zatrzymali się, podziwiając widok. Za nimi znajdowało się Nionel w migotliwym upale, wizja El Dorado. W dole toczyła się szeroka rzeka, której prawy brzeg porastały olbrzymie jesiony, pachnące zarośla cynamonowe, drzewa pomarańczy oraz wierzby. Przed nimi rozciągał się kwitnący step, na którym miał się odbyć Wielki Turniej. Trybuny, hale targowe i inne budowle starannie odnowiły pracowite gobliny. Samo Złote Pole było jaskrawozielone i pełne jaskrów. - Jestem zdumiony, że to miejsce wygląda tak świeżo, skoro uniknęło burz nawiedzających południowe regiony kraju - powiedział Sharn. - Lasy są suche - odparł Sugoll - lecz my zadaliśmy sobie trud i zaklinaliśmy deszczyk co trzecią noc, żeby tereny Turnieju utrzymać w dobrym stanie. Do czasu rozpoczęcia zawodów całe pole będzie porośnięte stokrotkami, a złote posłonki ozdobią jego skraje i tereny obozowiska między wysokimi drzewami. - Sprowadzaliście deszcz? - Sharn był wyraźnie zakłopotany. Mutant pokiwał głową z niewinną miną. - To drobiazg zebrać odpowiednie chmury, jeśli cały lud połączy umysły pod właściwym przywództwem. Nie przekonałeś się o tym? - Uhm - mruknął Sharn. - Bylibyśmy niedbałymi gospodarzami, gdyby pierwszy Wielki Turniej miał się odbyć na Polu spalonym przez słońce. Sharn próbował ukryć zdumienie. - Kuzynie, czy twoi poddani często łączą umysły, żeby działać, jak to nazywa Motłoch, w metakoncercie? Sugoll zastanowił się. - Nie sądzę, byśmy to robili częściej niż inne ludy. Rzecz wymaga organizacji. W razie potrzeby dokonujemy modyfikacji pogody i wspólnie bierzemy udział w dużych przedsięwzięciach takich jak budowa mostu albo polerowanie kopuł. W Łąkowej Górze wysadzaliśmy skały. Lecz nigdy nie bierze w tym udziału więcej niż pięćdziesiąt osób naraz, które zresztą nie wymagają mojego kierownictwa. - Bez gadania przyjmują twoje dowództwo i dyrygowanie umysłami? - Oczywiście - odparł Sugoll zdziwiony. - A twoi ludzie nie? Sharn westchnął głęboko. - Kuzynie, musimy później porozmawiać o tym szczegółowo. Podczas długiej izolacji musieliście znosić wiele trudów i braków, lecz miłościwa Bogini wam to hojnie wynagrodziła! - Cóż, uczyniła nas bogatymi - powiedział Sugoll skromnie. Sharn zazgrzytał zębami. - To też. Chodziło mi o waszą zdolność do pracy zespołowej. Muszę wyznać, że moi poddani dopiero niedawno zaczęli rezygnować z cholernej mentalnej niezależności na rzecz wspólnego wysiłku. - Jesteście wojownikami - stwierdził Sugoll. - My nie. Musieliśmy współpracować, żeby przetrwać. - Zapraszam was teraz do współpracy w najszlachetniejszym przedsięwzięciu w historii Wielobarwnego Kraju! - zaproponował Sharn z entuzjazmem. - Podróż inspekcyjna jest tylko pretekstem. Chcę namówić ciebie i twój lud na wielką przygodę. - Dramatycznym gestem wskazał za rzekę. - Spójrz! Oto nadjeżdża Betularn i nawet za milion lat nie zgadniesz, co wiezie dzięki uprzejmości Najjaśniejszego Małpoluda z Goriah! Lord Wyjców uśmiechnął się dyplomatycznie. - Czekając na przybycie bohatera, może zechcesz rzucić okiem na niektóre renowacje. Zjechali z mostu i ruszyli szeroką piaszczystą drogą w stronę dwóch wielkich trybun wyciosanych z wapienia. W ciągu czterdziestu lat omal nie popadły w ruinę. Teraz wszędzie kręcili się robotnicy-mutanci, naprawiając, malując i dekorując. Budowle pokryto zieloną farbą o wszelkich odcieniach, a kolumny i balustrady miodową. Później miały się tu znaleźć wypchane słomą poduszki dla widzów oraz markizy w zielone i żółte pasy. W centralnych lożach znajdowały się kolumny z zielonego serpentynu, jaskrawe schodki prowadzące w dół do bocznych trybun, dziwaczne dachy o złotych płytkach i iglice zwieńczone herbami. Nad lożą Firvulagów widniał kryształowy skorpion króla Sharna i rogaty księżyc królowej Ayfy. Iglica Tanów była zakończona złotym palcem Aikena. Króla Firvulagów zalały wspomnienia. - Zapomniałem, jakie ładne i mocne budowle wznosiły się na naszym Złotym Polu. Znacznie bardziej imponujące niż kruche pawilony, które Tanowie mieli zwyczaj stawiać na Białosrebrnej Równinie, i do tego bez porównania chłodniejsze. Wykonaliście wspaniałą robotę, kuzynie. Co to za barykady wokół podium dla zwycięzców? Sugoll wyjaśnił zasady kilku nowych zawodów, które miały zostać rozegrane podczas Turnieju, oraz środki bezpieczeństwa niezbędne dla pielęgnowania nowego ducha wzajemnej życzliwości. Sharn wyszczerzył się, ukazując ostre lśniące zęby. - Tak czy owak sprawimy lanie Wrogowi. Potyczki i bieg terenowy z przeszkodami stwarzają duże możliwości. I oczywiście hokej. Wyobraź sobie, że Wróg wskrzesił te dawne gry! Ojciec mówił mi, że w hokeja grano na Duat głowami wrogów. - Tanowie nazywają to shinty - powiedział Sugoll. - Zamiast czaszki my będziemy używać dużej białej piłki w czarne plamy. - Spojrzał w stronę rzeki. - Nadjeżdża wielki bohater Betularn. Przywitamy go? Zjechali na brzeg rzeki, gdzie budowano tory dla łodzi wyścigowych. W dokach stało osiemnaście dużych nadmuchiwanych jednostek wyładowanych po burty uzbrojonymi żołnierzami i skrzyniami z towarem. Białoręki, odziany w pełną obsydianową zbroję, trzymał w rękach fioletowy skórzany futerał, niemal równie długi jak on sam. Wyskoczył z pierwszej łodzi i podszedł dużymi krokami do Sharna. Opadł przed nim na kolano i wręczył mu trofeum. Wizjer miał otwarty, a z podkrążonych oczu ciekły łzy. - Wasza Przerażająca Wysokość! - zachrypiał. - Suwerenny Panie Wyżyn i Dolin, Monarcho Piekielnej Nieskończoności, Ojcze Wszystkich Firvulagów i Współwładco Znanego Świata, w twoje ręce składam Miecz. Sharn zeskoczył z siodła, chwycił pudło i otworzył wieko. W słońcu zabłysła wielka broń o diamentowym połysku. Rękojeść miała wysadzaną klejnotami w kilku kolorach. Kabel był porządnie zwinięty, a zasilacz naładowany. - Bogini! - zawołał Sharn. - Nareszcie! Z szacunkiem wyjął fotonowe działo. Betularn i Firvulagowie z łodzi stanęli na baczność, przyciskając zaciśnięte dłonie do napierśników. Sugoll powoli zsiadł z wierzchowca, przybrał naturalną postać i zrobił niechętną minę, kiedy niemutanci zaintonowali Pieśń Firvulagów. Kiedy ucichło ostatnie echo po drugiej stronie rzeki, Sharn powiedział: - Przypasz mi go. Betularn założył mu uprząż wysadzaną klejnotami i przypiął do pasa skrzynkę zasilacza. Na twarzy Sharna odmalowało się uniesienie. - Daj żołnierzom rozkaz „spocznij", Białoreki, i chodź z nami. Wsunął Miecz za pas i wolnym krokiem ruszył żółtą drogą prowadzącą do trybun. Gorący wiatr wiejący od łąk przyniósł woń ziół. Betularn rzucił na Lorda Wyjców spojrzenie pełne dezaprobaty. - Długa nieobecność na dworze Firvulagów osłabiła twoje uczucia rodzinne, kuzynie Sugoll. Miejmy nadzieję, że w podobnym stopniu nie ucierpiała twoja lojalność. - Jestem zawsze dobrym sługą Bogini - zagrzmiał Wielki Potwór - i wiernym wasalem króla. - Białoreki, nie bądź nieuprzejmy w tej historycznej chwili - wtrącił Sharn pojednawczo. - Chodzi mi tylko o obronę twojego honoru - burknął stary wojownik. - Wiesz, że moje serce jest i będzie lojalne wobec ciebie, póki ziemia się nie rozstąpi i po oczyszczającym ogniu nie zapadnie Noc! Na Złotym Polu zaśpiewał świergotek. Król Firvulagów, stary generał i Książę Potworów zeszli z oślepiającej piaszczystej ścieżki na chłodną trawę pełną jaskrów. - Więc to prawda - odezwał się Sugoll. - Tak - odparł Sharn. Kroczył z dłońmi splecionymi za plecami i patrzył, jak jego buty rozgniatają małe żółte kwiatki. - Mimo to nie przerażaj się zbyt dosłowną interpretacją rasowego mitu przez Betularna. - Nie rozumiem - stwierdził Potwór. - Ani ja! - Głos Białorękiego był ochrypły. - Będzie wojna, która położy kres światu, czy nie? Sharn uniósł rękę uspokajającym gestem i uśmiechnął się, wbijając wzrok w ziemię. Dotknął guzików Miecza. - Pozwólcie, że wyjaśnię wam to tak, jak wyjaśniłem Małemu Ludowi. Ayfa i ja dokładnie studiowaliśmy uświęcone tradycje od chwili wstąpienia na tron. Przepowiednie, omeny, historię z Przeciwnikiem i całą resztę. Badacze przekonali nas, że Nocna Wojna wcale nie musi się skończyć ogólną zagładą. Tradycji można nadać bardziej pozytywną interpretację: narodziny nowego, wspanialszego świata, które nastąpią po zniszczeniu starego porządku, oraz zwycięstwo jednej rasy. Oczywiście naszej. - Co wy, młodzi, wiecie o starej Drodze? - wybuchnął Betularn. - Ten pomysł to parodia! Wasz Straszliwy PraPraPradziadek który spoczywa w Grobowcu Statku, zapewne skręca się ze zgrozy przed Tronem Bogini, słysząc takie bluźnierstwa. Nocna Wojna to koniec, wszyscy o tym wiedzą. Koniec wszystkiego! - Nieprawda - zaprotestował Sharn - bo cokolwiek tutaj zrobimy, Duat przetrwa i wszystkie jej siostrzane światy. Tak będzie, choćby Tanowie i Firvulagowie stoczyli Nocną Wojnę na Skraju Pustki. - Herezja! - rzucił Betularn. - Gorzej! Kazuistyka! - Utrzymujesz, królewski kuzynie, że Nocna Wojna w Wielobarwnym Kraju zapoczątkuje Nowe Niebo i Nową Ziemię w tym czasie i przestrzeni, a nie na wyższej płaszczyźnie rzeczywistości? - wtrącił Sugoll. - Właśnie tak - odparł Sharn. - A my, Firvulagowie, będziemy prekursorami tej wspaniałości! Wróg jest w fatalnej sytuacji, nieliczny i osłabiony. Jego władca jest uzurpatorem. Wzmacnia mikroskopijną kompanię bojową pobratymcami z Motłochu, którzy tęsknią za domem i nie mogą się doczekać, żeby przeskoczyć przez Bramę Czasu do bezbarwnego przyszłego świata! Jesteśmy silniejsi niż kiedykolwiek i oprócz metapsychicznych technik walki mamy zapas nowoczesnej broni. A teraz również Miecz. Urwał, wyciągnął zza pasa szklaną broń i uniósł oburącz w górę. - Noc zapada dla Wroga - powiedział cicho - lecz dla nas wstanie świt. Wcisnął najniższy guzik, ustawiając broń na rytualną walkę, i strzelił do złotego królewskiego palca na szczycie tańskiej loży, zmieniając go w obłoczek błyszczącej plazmy. - Bogini! - krzyknął Betularn. Jego twarz odzwierciedlała zamęt panujący w głowie. - Chciałem położyć temu kres, uwierzyć omenom, lecz teraz... Sharnie-Mesie, chłopcze, zapędziłeś starego żołnierza w kozi róg. Po prostu nie wiem, co o tym myśleć. - Zaufaj mi - odrzekł Sharn i zwrócił się do Sugolla. - Co z tobą, kuzynie? Ty również jesteś zdezorientowany? - Chyba nie. Sharn mrugnął okiem. - Ostrożny sąd, co? Grzebieniasta głowa skinęła lekko na znak potwierdzenia. Sharn zdjął osłonę z górnego zestawu przycisków Miecza. - Przypomnę wam obu, że nasza święta broń to wspaniała rzecz. Złoty Konus zdobył flotę samolotów, która według niego daje mu przewagę. Lecz nasz Miecz służył nie tylko do odprawiania rytuałów, lecz także do obrony, kiedy w starej galaktyce śmigaliśmy z planety na planetę. Z rzeki zerwało się do lotu stado pstrych łabędzi. Sharn zauważył nowy cel i rozciągnął usta w złowróżbnym uśmiechu. - Zobaczymy, co da ustawienie na największą moc. Tak, przekonajmy się! Wcisnął górny guzik. Nic się nie wydarzyło. Międląc straszne przekleństwa, król trzykrotnie ponowił próbę. Broń nie działała. - Zdradziecki drań! Podstępny mały oszust! Sharn wcisnął najniższy guzik. Zielony błysk unicestwił jednego łabędzia. Reszta stada pierzchła przerażona. - Miecz nadal jest przydatny do podstawowego celu - zauważył Betularn surowo - a jego wartość symboliczna jest nieoceniona. Wróg okazał się niezwykle sprytny. Sharn opanował wściekłość. - Chyba masz rację. Lecz dać się oszukać tak sromotnie! To... to... - Typowe dla obecnych czasów - dokończył Lord Wyjców spokojnie. Przybrał na powrót humanoidalny kształt. - Upał staje się coraz dokuczliwszy, suzerenie. Może wrócimy do Nionel? - Skłonił się lekko Betułarnowi. - Tobie również proponuję gościnę, Białoręki. I twoim żołnierzom. - Dziękuję - odparł generał - ale możemy rozbić obóz na Polu. Przyjdę na kolację, gdy rozkwateruję chłopaków i dziewczyny. Sugoll skinął głową. - Na razie w pawilonach hotelowych przebywa niewielu gości, ale wszystko jest gotowe. Przywieźliście własny sprzęt? - Wszystko co potrzebne - odparł Betularn - a nawet więcej. WALTER: Słyszysz, synu? VEIKKO: Tata! Jezu ale wyraźnie cię słychać. Musisz być bardzo blisko. WALTER: Niecałe trzysta kilometrów na północ od ciebie w Zatoce Armorykońskiej. VEIKKO: Jak to? WALTER: To przez te wszystkie burze. Uciekliśmy przed nimi. VEIKKO: Uciekliście... na Kyllikki? O mój Boże. Chyba zwariowałeś! A może robiłeś wszystko żeby... WALTER: A jak sądzisz? VEIKKO: Marc się nie domyślił? WALTER: Za rzadko tu bywa i nigdy wcześniej nie pływał na Kyllikki. Pamiętaj że w Rye Harbour Yacht Club największą łodzią był dwudziestometrowy Nicholson. Ładny stateczek ale nie daje pojęcia o kaprysach czteromasztowego szkunera. Poza tym rozegrałem to najlepiej jak potrafiłem. Wywrotka byłaby prawdziwym pechem. Prawdę mówiąc Marc był raczej zadowolony z szybkości jaką udało mi się rozwinąć. A ciągłe sztormy musiały mu utrudniać śledzenie nas ultrawzrokiem. VEIKKO: Nikt w Goriah nie wie gdzie jesteście. Hagen odchodził od zmysłów. Zmuszał mnie żebym próbował was wytropić. [Chichot.] Jakimś dziwnym trafem nie mogłem was namierzyć... Potem chciał wysłać latacz ale król się nie zgodził. Dzieją się ciekawe rzeczy Walterze. Dzisiaj rano Cloud Hagen i król odlecieli z Elżbietą i jakimś ważnym Tanem jej sługą. Chryste polecieli psychokinetycznie choć mamy całkiem dobre samoloty. Nikt nie ma pojęcia... WALTER: Chodzi o Marca. VEIKKO: ? WALTER: Jego ostatni apel do dzieci. VEIKKO: Masz na myśli że jeśli Hagen nie zgodzi się zaprzestać prac nad Bramą Czasu nic teraz nie powstrzyma jego ojca? WALTER: Mniej więcej. Powiem ci że przez cały czas Marc był głosem rozsądku. Nie zamierzał was skrzywdzić póki istniało inne wyjście. Castellane Warshaw i inni magnaci uważali że należy was zabić przy pierwszej sposobności. VEIKKO: Przeważyłeś szalę na naszą stronę Walterze. Ty i Manion. Powiedziałem Dianie czego dokonał jej ojciec. Nie była zaskoczona. Hagen tak. WALTER: I powinien biedak. VEIKKO: Co mam teraz zrobić? Nie mogę was wystawić królowi na cel. Tato nie mogę. WALTER: Trudno będzie nas wyśledzić ponieważ zbliżamy się do lądu. Ragnar Gathen i Arne-Rolf Lillestrom zmajstrowali w czasie podróży zagłuszacz psychoelektroniczny. Toporny ale dość skuteczny by uniemożliwić podglądanie na odległość. Czy król ma skanery? VEIKKO: IR o zasięgu siedemdziesięciu kilometrów a w samolotach są radary. Nie możecie uciec? WALTER: Nie martw się. VEIKKO: Nie mogę. Wiesz że nie mogę. WALTER: Jeśli Marc zaproponuje Hagenowi i Cloud to co przypuszczam może wszystkie problemy się rozwiążą. VEIKKO: ?!! Nieważne co obieca Marc. I tak zbudujemy urządzenie Guderiana. WALTER: Możliwe. VEIKKO: Wszyscy jesteśmy zgodni tato. No... większość z nas. Król jest po naszej stronie. WALTER: Mimo to zaczekajcie aż usłyszycie propozycję. VEIKKO: Walterze chyba nie przechodzisz na jego stronę? Boże! WALTER: Jestem po waszej stronie Veik. Zawsze. Teraz posłuchaj. Nie próbuj się ze mną kontaktować chyba że zgodzicie się na propozycję Marca. To byłoby dla nas obu zbyt niebezpieczne. Jesteście prawie w zasięgu wzroku Castellane a jeśli ona powie Marcowi co robiliśmy... Cóż mogę się wam jeszcze przydać jeśli pozostanę przy życiu. Martwy będę użyteczny tylko wtedy jeśli zabiorę Kyllikki ze sobą. VEIKKO: Ale co ja mam... WALTER: Czekaj. To nie potrwa długo. Do widzenia Veikko. VEIKKO: Do widzenia tato. ROZDZIAŁ TRZECI Basil otworzył oczy. Zobaczył tylko rozmazane plamy i czerwoną poświatę, a na jej tle subtelny, zawiły wzór niczym rozgałęzione żyły. Usłyszał cichy, równomierny szum fal i stłumione bicie serca: dum-dum (przerwa) dum-dum (przerwa) dum-dum (przerwa). Pamięć podsunęła mu odpowiednią melodię: Zwei Herzen in Dreivierteltakt. Nie, to tylko jedno serce w takcie na trzy-czwarte, pomyślał. Moje. W sztucznym łonie. - Zgadza się, stary druhu. Na poziomie oczu pojawiła się jasna plama. Mgła nagle się rozstąpiła. Z twarzy zdjęto mu coś szeleszczącego i przezroczystego, co przypominało błonę z pląsu. Zobaczył anioła jak z obrazów El Greco, ze złotą obręczą. - I co, Creyn? - odezwał się do niego. - Byłem w Skórze? - Przez dwa dni. - Czuję się dobrze - stwierdził Basil. Światło trochę pojaśniało i przybrało normalniejszą barwę. Basil uświadomił sobie, że w głębi mrocznego pokoju stoi drugi Tanu. Rzeźbione deski, stiukowe ściany i barokowe żaluzje z pewnością należały do domku myśliwskiego na Czarnej Turni. - Więc przyniósł mnie tutaj. Wspaniale! Kości pewnie jeszcze się nie zrosły? - Zobaczymy. - Creyn nadal go odwijał, wpychając Skórę do szkarłatnego worka. - Lordzie Uzdrawiaczu - rzucił przez ramię - zrobisz mikroskanowanie? Wyższy Tanu ubrany jak Creyn w czerwono-białą szatę zbliżył się o kilka kroków. Jego oczy ze źrenicami jak punkciki były bladoniebieskie z refleksami innych kolorów. Przypominały niektóre opale. Z wyjątkiem głębokich bruzd wokół ust twarz miał młodzieńczą i włosy o barwie platyny. - Nadzwyczajne - przemówił Dionket. - Kostka jest całkowicie wyleczona dzięki programowi przyśpieszonej regeneracji tkanek, który dał nam Przeciwnik. Goleń jeszcze nie w pełni wygojona, ale zdolna do funkcjonowania pod normalnym obciążeniem. Pięć tańskich umysłów zaintonowało: Chwalą Tanie. Basil dodał żartbliwie: In saecula saeculorum! Poczuł, że spod niego wysuwa się coś w rodzaju ramy. Po chwili stanął na własnych nogach i stwierdził, że jest zupełnie nagi. Zszedł z podwyższenia. Creyn uśmiechnął się do niego. - Jesteś słaby? - Ani trochę, staruszku. Tylko głodny jak wilk. Creyn pomógł mu założyć biały bawełniany szlafrok i pantofle. - Uzdrawiacze, którzy ci pomogli, to Dionket, były przewodniczący Gildii Korektorów, Lord Peredeyr Pierwszy Przybysz, Meyn Bezsenny i Lady Brintil. - Dziękuję wam za... profesjonalną opiekę - powiedział Basil. - Jestem zdumiony, że tak szybko uporaliście się z robotą. Sądziłem, że leczenie w Skórze trwa znacznie dłużej. - Zwykle tak - odparł Dionket - kiedy stosuje się tradycyjne metody korekcyjne. My wypróbowaliśmy na tobie metodę eksperymentalną z udziałem pięciu uzdrawiaczy. - Hmm. Cieszę się, że mogłem z niej skorzystać. Dionket i pozostała trójka dotknęli na chwilę umysłu Basila przez szarą obręcz i wycofali się. - Muszę również podziękować mojemu wybawcy za przyniesienie z Monte Rosa - zwrócił się wykładowca do Creyna. - Przypuszczam, że Remillarda tu nie ma? Twarz Creyna pozostała bez wyrazu. - Jest. To jego zmodyfikowany program wykorzystaliśmy w trakcie leczenia. - Na Judasza! Więc jestem mu winien podwójne podziękowania, prawda? - Wyszli z izby chorych i ruszyli schodami Prowadzącymi na piętro. - Muszę przyznać, że to był dla mnie wstrząs, kiedy nagle pojawił się na szczycie cały zakuty w pancerz niczym deus ex machina. Nie widziałem jego samego. Perspektywa stanięcia z nim twarzą w twarz trochę mnie niepokoi. Ten człowiek rzucił wyzwanie Galaktyce. To metapsychiczny brylant bez skazy, który został największym łajdakiem wszechczasów. - Je omlety z grzybami i prażoną kukurydzę razem z bratem Anatolem - powiedział Creyn. - Kładzie nogi na kracie przed kominkiem, żeby ogrzać się w takie zimne noce jak ta. I zapomina zamykać klapę sedesu. Basil roześmiał się. - Rozumiem. To jeden z nas? - Nie - odparł Creyn. - Lecz myślę, że chciałby być. Basil zatrzymał się na szczycie schodów. Jego oczy spotkały się z oczami Tanu, który został jego przyjacielem podczas długiego exodusu z zatopionego Muriah. - Bleyn napomykał podczas ekspedycji, że Remillard obecnie pracuje z Elżbietą. Czy to prawda? - Wspólnie wyleczyli dziecko ochmistrzyni z syndromu czarnej obręczy. Co więcej, dzięki nim malec stał się w pełni czynnym metapsychikiem. Bez obręczy. - Dobry Boże. Kiedy Remillard przyniósł mnie tutaj... - Zaintrygowała go Skóra. Nigdy nie widział jej w działaniu, Kiedy Dionket Lord Uzdrawiacz zademonstrował tradycyjny program korekcji, Przeciwnik wymyślił nową metodę, wariant skomplikowanej procedury, którą zastosował wobec dziecka. Elżbieta kazała nam go posłuchać, gdyż był głównym twórcą programów metakoncertowych w Środowisku Galaktycznym. Stąd twoje przyśpieszone wyzdrowienie. Weszli do małego salonu z kominkiem. - Nazywasz Remillarda Przeciwnikiem - powiedział Basil. - Mógłbyś mi wyjaśnić dlaczego? - Dotknął szarego metalu na szyi. - Wyczuwam u ciebie dziwne mentalne tony, stary druhu. Jaki jest stosunek Elżbiety do niego? - Powiem ci wszystko, co wiem, łącznie z wnioskami, którymi jeszcze z nikim się nie podzieliłem. Basilu, obaj kochamy ją beznadziejnie. Byliśmy świadkami jej zwątpienia w siebie, rozpaczy i zagubienia. Teraz ona boi się Przeciwnika, a jednocześnie daje się wciągać na jego orbitę. Może zdołamy jej pomóc. - Na litość boską, jak? Creyn pomógł mu usiąść w fotelu i przyciągnął sobie stołek. - Odpocznij chwilę. Przyniosę ci coś do jedzenia... i złotą obręcz. Ulewa bębniła w balkonowe okna salonu. Dębowe pniaki wolno palące się w dużym kominku nie radziły sobie z chłodem. - Przybyli - powiedział Marc do brata Anatola. Stary mnich wstał z sofy i strzepnął okruchy ze szkaplerza. - To ja idę do łóżka. Nie chcę przeszkadzać w rodzinnym pojednaniu. Nie wiem, czy mam ci życzyć powodzenia. - Chcę, żebyś został. Może podzielisz mój punkt widzenia. - Marc ukląkł przy stojaku z drewnem i wybrał kilka sosnowych szczap. - Dzieci również. Nikt z was nie ma pełnych danych. Może w końcu zrozumiecie. Cloud i Hagen nie zdają sobie sprawy, że są absolutnie niezbędni dla projektu Mentalnego Człowieka. Tak samo nie wiedzą o tym przyjaciele, którzy towarzyszyli mi do pliocenu. Gdyby dzieci nigdy się nie narodziły, chętnie bym zginął podczas nieudanej Rebelii i to byłby koniec sprawy. Lecz one się urodziły. Nazwij to opatrznością, synchronizacją albo inaczej. Teraz nie mają innego wyboru jak wypełnić przeznaczenie. - Żadnego wyboru? - wybuchnął Anatol. - Nie kruti mnie jajca, chuj morżowyj! Właśnie, że mają! Marc podsycił ogień uśmiechając się. - Boże, ale masz niewyparzony język, kapłanie. - Wiem. Wpędził mnie w kłopoty w Jakucku. Brak życzliwości to mój główny grzech. I będzie również twój, Wielki Mistrzu Cymbałów, jeśli będziesz nadal traktował dzieci jak okazy w eksperymencie hodowlanym! - Nie masz pojęcia, jak ważna jest idea Mentalnego Człowieka. - Może nie. Lecz rozumiem, co znaczy ludzka godność i prawo dzieci do wolnego wyboru. - Narodziny transcendentnej ludzkości są ważniejsze niż prawa dwóch jednostek, niezależnie od tego, kim są! Hagen i Cloud nie mogą się wycofać. Nie teraz, kiedy wreszcie mam środki, żeby urzeczywistnić projekt. - Więc spraw, żeby ci uwierzyli - powiedział Anatol. - Przekonaj ich. Przekonaj siebie! Udowodnij, że wyrok Środowiska był pomyłką. W kominku buchnął ogień. Zajęło się żywiczne drewno. - Ludzka rasa musi wykorzystać swój wielki potencjał. To nie może być złe! - oświadczył Marc. - Tak. - Głos mnicha był zwodniczo spokojny. - Zamiast reformować swoje zatwardziałe sumienie, chcesz odmienić moje! Wmawiasz sobie, że to wcale nie był grzech? Nie przede mną musisz się usprawiedliwiać, Marc, lecz przed Hagenem i Cloud. Płomienie odbijały się w oczach Abaddona. - Lepiej módl się za mnie, Anatolu, bo najbardziej potrzebna mi jest ich plazma zarodkowa. Rozległo się pukanie do drzwi. Umysł Elżbiety przesłał wiadomość: Wchodzimy. Marc poderwał się i stanął plecami do ognia. Widać było tylko jego sylwetkę w czarnym swetrze polo i czarnych sztruksowych spodniach. Podwójne drzwi salonu otworzyły się. Stanęło w nich czworo ludzi w tańskich strojach przeciwdeszczowych i odrzuconych kapturach. Elżbieta odsunęła się na bok. Cloud i Hagen, oboje ubrani na biało, stali obok siebie, a za nimi! król. - Tato! - wykrzyknęła Cloud. Marc otworzył ramiona. Dziewczyna podbiegła do niego. Ich umysły objęły się. Cloud pocałowała ojca, który przytulił jej jasną głowę do piersi. Po chwili dziewczyna przestała płakać i spojrzała na niego z błaganiem w oczach. Odsunęła się i zerknęła wyczekująco na Hagena. Młody mężczyzna stał cztery metry dalej obok Aikena Druma. Dłonie w rękawicach trzymał zwieszone po bokach. Zignorował gest siostry. Marc skrywał umysł za szczelną barykadą. - Wysłucham, co masz do powiedzenia, tato - odezwał się w końcu. - To wszystko. Ciężkie krople deszczu zacinały w szyby. - Usiądziecie? - spytał Marc łagodnym tonem. - To nie zajmie dużo czasu. Odwrócił się do nich plecami i pogrzebał w ogniu. Wokół niskiego stołu stały trzy duże sofy. - Chodź, synu - powiedział brat Anatol. - Będziesz tu bezpieczny. Kto by knuł niecne plany w taką noc. Jest prażona kukurydza i grzane wino? Nalej sobie. Właśnie wychodziłem. Idąc do drzwi, dotknął ręki Elżbiety. - Zostań - rozkazał Marc. Mnich znieruchomiał. Ruszył do fotela stojącego w półmroku i usiadł. Na stole przy kominku parował dzbanek z winem. Prażona kukurydza też była gorąca i błyszczała od masła. Aiken wziął sobie garść i powiedział: - Nie mam nic przeciwko przekąsce z tobą, Remillard. Przyniosłem nawet własną łyżkę. Opadł na sofę. Po chwili wahania Hagen usiadł obok niego. Cloud zajęła miejsce obok ojca, a Elżbieta wybrała kanapę po lewej stronie kominka. - Obiecałem, że wyjawię wam całą prawdę - zaczął Marc bez wstępów. - Wiecie, że moje ciało samo się odmładza. Z wyjątkiem krnąbrnych włosów mój wygląd nie zmienił się zbytnio w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Jestem mutantem jak wszystkie dzieci Paula Remillarda i Teresy Kendall. Odmładzanie się jest uwarunkowane genetycznie, jak większość mutacji. Oboje, ty, Cloud, i ty, Hagenie, również jesteście praktycznie nieśmiertelni. - Wiedziałem! - Hagen zerwał się na równe nogi. - Wcześniej wolałeś tego nie ujawniać, prawda, ojcze? To by osłabiło twoją władzę nad nami i pomniejszyło ciebie w oczach innych. Musiałeś być wyjątkowy! Więc oszukiwałeś nas, ostrzegałeś, żebyśmy nie mieli dzieci, napomykałeś, że możemy być nosicielami zmutowanych genów jak wujek Jack... - Chodziło mi wyłącznie o wasze bezpieczeństwo i spokój umysłu. Posiadacie geny samoodmładzania i silnych metafunkcji... a także inne. Niesławne dziedzictwo Remillardów. W końcu i tak byście się dowiedzieli o nieśmiertelności. - A co z resztą? - spytała Cloud oszołomiona. - Bałeś się, że nie będziemy w stanie znieść prawdy? - Przeciwnie. Wiedziałem, że ją zniesiecie - odparł Marc. Nadal stał twarzą do kominka. Nikt nie odzywał się przez kilka minut. Hagen odchylił się na oparcie sofy. Wreszcie Elżbieta przerwała ciszę. - Marc, musisz powiedzieć, dlaczego ich zabrałeś do pliocenu. - Bo jesteście rodzicami Mentalnego Człowieka - oznajmił Marc. Hagen i Cloud siedzieli jak skamieniali. - Cenzorowałeś zbiory biblioteczne na Ocali, wykasowałeś informacje dotyczące prawdziwych powodów Rebelii - wybuchnął Hagen. - Mieliśmy tylko podejrzenia i znaliśmy fakt, że mama próbowała cię zabić, żeby plan się nie powiódł. Na litość boską, tato, opowiedz nam o projekcie Mentalnego Człowieka. Remillard przekazał im obraz. Ogarnięci niedowierzaniem skasowali mentalne bariery. Uważaj, powiedziała Elżbieta do Aikena. AIKEN: O rany kobieto nie widzisz że on nie zniewala? Marc położył ręce na gzymsie kominka i zwiesił głowę. Płomienie tworzyły wokół niego świetliste halo. - Póki nie stworzyłem tego projektu, jeszcze zanim spotkałem waszą matkę, uważałem swoją nieśmiertelność za gorzki żart kapryśnej ewolucji. Zastanawialiście się kiedyś, co oznacza fizyczna nieśmiertelność? Czynny umysł uwięziony w słabym ludzkim ciele miotanym uczuciami! Było to przekleństwem, a nie błogosławieństwem w świecie bojaźliwych, krótkowzrocznych ludzi i obłudnych, podejrzliwych egzotów. Cała nasza rodzina miała tę cechę w mniejszym lub większym stopniu. Na niewiele się nam to zdało. Potem urodził się Jack. Rodzina obserwowała, jak ujawnia się bardzo szczególna kombinacja uśpionych metazdolności. To było straszne i jednocześnie wspaniałe. Jack stanowił ucieleśnienie trendu ludzkiej ewolucji: mózg bez ciała zdolny do przybierania dowolnej postaci materialnej. Albo żadnej. Odkryliśmy, że le bon dieu zrobił sobie inny kosmiczny żart. Biedny Jack nie był nieśmiertelny. Cudowny umysł skazany na powolne umieranie. Miał żyć niecałe osiemdziesiąt lat. I wtedy doznałem objawienia. Przyszedł mi do głowy pomysł sztucznego wyhodowania Mentalnego Człowieka. Ci członkowie mojej rodziny i magnaci Rady, którzy wysoko ocenili mój zamysł, pomogli mi w pierwszych eksperymentach. Użyliśmy mojego nasienia, ze względu na gen nieśmiertelności, a żeńskie gamety pochodziły od najbardziej genetycznie uprzywilejowanej kobiety biorącej udział w realizacji projektu. Z powodu licznych kontrowersji, które wzbudzała nasza idea, dokonywaliśmy wszystkiego w sekrecie. Wydawało się, że odnieśliśmy sukces. Lecz wkrótce zaczęły się kłopoty. Sabotaż, nielojalność. Debata nad koncepcją Mentalnego Człowieka stała się ideologicznym polem bitwy między strachliwymi i dalekowzrocznymi. Czy przyśpieszenie ewolucji tak radykalnymi środkami mogło przynieść korzyść Środowisku Galaktycznemu? Ludzcy myśliciele podzielili się. Egzoci gremialnie nas potępili. - Mama też - wtrąciła Cloud. - I Cyndia - przyznał Marc. - Małżeństwo i naturalne dzieci nigdy nie leżały w moich planach życiowych. Chciałem zostać ojcem Mentalnego Człowieka in vitro i in cerebro. Lecz zjawiła się Cyndia. Przez jakiś czas nawet popierała projekt. Sądziła, że ludzie nowej rasy będą mogli zatrzymać ciała. Upierała się, żebyśmy mieli własne dzieci, choć opowiedziałem jej o rodzinnych problemach. W końcu nie mogłem dłużej jej odmawiać. Urodziliście się wy, na pozór doskonali. Lecz ja wiedziałem, że nigdy nie będziecie mogli w pełni wykorzystać swojego potencjału, podobnie jak ja, chyba że... - Chyba że włączysz nas do projektu Mentalnego Człowieka - dokończyła Cloud. - To wtedy próbowała cię zabić! - krzyknął Hagen zrywając się z sofy. Palce Aikena zacisnęły się na jego nadgarstku jak stalowe obręcze. Młody Remillard opadł z jękiem. - A kiedy mamie się nie udało, zabiłeś ją. Marc odwrócił się twarzą do nich, spokojny i nieugięty. - Cyndia nie chciała mnie zabić. Po tym jak w pierwszych dniach Rebelii uległy zniszczeniu nasze tajne laboratoria, uznała, że sterylizacja wystarczy, żeby położyć kres wojnie i rojeniom o Mentalnym Człowieku. Użyła małego sonicznego paralizatora, bardzo skomplikowanego urządzenia. Omal mnie nie zabiła. Mój umysł zaatakował ją w samoobronie. - Jezu - odezwał się Aiken. - Więc zostały ci tylko dzieci. - Och, tato - szepnęła Cloud martwym głosem. - To dlatego musiałeś nas zabrać do pliocenu, kiedy Rebelia padła. Dlatego teraz chcesz nas zatrzymać. - Środowisko nie pozwoli wam się reprodukować - oświadczył Marc. - Macie w sobie niebezpieczne siły i słabości obojga rodziców. W moich czasach eugenicy Państwa Ludzkości byli bardziej ustępliwi w takich sprawach. Wpływowi ludzie łatwo mogli obejść restrykcje. Lecz nawet Jack urodził się nielegalnie. Powinien był zostać usunięty, gdyż miał wiele groźnych genów. - Gdyby tak się stało, ty byś wygrał - stwierdziła Elżbieta. Marc tylko się uśmiechnął w zwykły sposób. Hagen nie potrafił ukryć chaotycznych myśli. - Przecież mogłeś się wyleczyć w basenie regeneracyjnym w Środowisku albo tutaj. Boże, przecież tak zrobiłeś po starciu z Felicją! A twoja zdolność samoregeneracji? Nie mów mi, że możesz naprawić uszkodzone gonady! - Przeszkadza mi w tym umysł - odparł Marc. Wstrząśnięty Hagen zdołał tylko powtórzyć: - Umysł? Marc zwrócił spokojne oczy na Elżbietę. - Spytaj Wielką Mistrzynię, dlaczego po wypadku cofnęła się do stanu metapsychicznego uśpienia, choć jej mózg zregenerował się doskonale. - W każdym procesie zdrowienia, w basenie, tańskiej Skórze lub w trakcie autoleczenia, komórki ciała muszą się zreintegro-wać - wyjaśniła Elżbieta. - Muszą podjąć wyspecjalizowane zadania dzięki subtelnemu procesowi korekcyjnemu. - I ty nie potrafisz tego dokonać? - zapytała Cloud ojca. - Nie - odparł Marc. - Ale dlaczego? - Może brat Anatol wie - powiedział Marc lekkim tonem. - Rozmawialiśmy dużo o podporządkowaniu serca intelektowi. Nie robię tego, co powinienem! Je suis le veuf, lutnista bez lutni. Jeśli chodzi o mnie, istnieje tylko otchłań... Wy musicię się podjąć stworzenia Mentalnego Człowieka w bezpiecznym miejscu, z dala od zazdrosnych egzotów i ograniczonych ludzi. Już nie trzeba prowadzić gwiezdnych poszukiwań. Nie musimy czekać na ratunek. Niedługo będę umiał teleportować wiele osób w dowolne miejsce w Galaktyce. Znam co najmniej trzy światy z cywilizacjami na wysokim poziomie rozwoju technicznego, które mogą wesprzeć nasz projekt. Żadna z nich nie ma na razie prawdziwych metazdolności ani transportu nadświetlnego, ale łatwo temu zaradzimy, kiedy przejmiemy kontrole. Marc pokazał mentalny obraz. - My. - Hagen z obawą zmierzył ojca wzrokiem. - Więc pozostałe dzieci również mają być włączone do projektu, jak nam mówiłeś na Ocali? - Mogą do nas dołączyć wszyscy, którzy zaakceptują ideę Mentalnego Człowieka. Niezbędna jest odpowiednia pula genowa czynnych metapsychików, żeby zrównoważyć subletalne allele Remillardów. Moi koledzy wiedzieli o tym przez cały czas. Nie wiedzieli tylko, że jedynie wy dwoje macie gen nieśmiertelności. Założyli, podobnie jak ja, że uda mi się odzyskać płodność. Większość z nich nadal tak myśli. Wolałem nie rozwiewać ich złudzeń w początkach wygnania. Czasy były niepewne. Ja sobie radziłem, ale musiałem chronić dzieci. - Jestem zaskoczony, że nie zmagazynowałeś naszej plazmy zarodkowej - rzucił Hagen uszczypliwie. - Zrobiłem to. Keoghowie znali prawdę. Pobrali od was jeden jajnik i jedno jądro, kiedy byliście jeszcze bardzo mali. Wiedziała o tym jeszcze jedna osoba. Mój najbliższy przyjaciel i powiernik zniszczył je mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczął zatruwać wam umysły i nastawiać was przeciwko mnie. - Manion! - wykrzyknął Hagen i wybuchnął donośnym śmiechem. - Dlaczego Alex chce, żebyśmy wrócili do Środowiska, tato? - zapytała Cloud. Śmiech jej brata urwał się nagle. - On chce, żeby Mentalny Człowiek był podporządkowany Jedności, i wy także. Jest głupcem. Hagen pominął to milczeniem. - Więc naprawdę nas potrzebujesz - stwierdził. - Jesteśmy bezcennym surowcem do hodowli Mentalnego Człowieka, prawda? - Ty i Cloud będziecie głównymi wykonawcami projektu - oświadczył Marc. - Ja podbiję dla was planetę, udzielę wszelkiej pomocy, lecz cała odpowiedzialność przypadnie wam w udziale. Zastanówcie się głęboko, zanim odmówicie. W Środowisku Galaktycznym nie czeka na was nic, co by temu dorównywało. Przeciwnie. Wyświetlił im szereg zatrważających scenariuszy, które sprawiły, że młodzi ludzie gwałtownie zaczerpnęli powietrza i spojrzeli z niedowierzaniem na Elżbietę. Ona potrząsnęła głową. - Nie wiem. To drastyczna wizja. Środowisko nie jest tak niesprawiedliwe. Wasz los będzie prawdopodobnie zależał od was samych. Od waszego nastawienia do Jedności... - Masz na myśli, że musielibyśmy połknąć gorzką pigułkę - stwierdził Hagen - i przysiąc, że będziemy dobrymi małymi neutronami w Galaktycznym Mózgu. - To nie tak! - zaprotestowała Elżbieta. - Jedność to miłość, spełnienie i koniec samotności. Manion miał rację, kiedy wam mówił, że znajdziecie spokój wśród sobie podobnych. - W Środowisku nie ma miejsca dla osób, których marzenia odstają od normy - oświadczył Marc - a tym bardziej dla osób, których mentalny potencjał przekracza ścisłą granicę określoną dla ludzkości przez egzotyczne rasy. Jesteście Remillardami. Stanowilibyście zagrożenie. I gdybyście się nie poddali dominacji Jedności, rozprawiono by się z wami, podobnie jak ze mną. - Nie zapominaj o mnie - wtrącił Aiken. - Nigdy - odparł Marc gładko. - Elżbieta opowiedziała mi twoją historię. Mimo wielkich uśpionych metazdolności Magistrat był gotów się ciebie pozbyć. Zaprosiłem cię na to spotkanie, bo ujrzałem w tobie sprzymierzeńca, który wstawi się za mną u Hagena i Cloud, gdy zrozumie prawdę. Nie boję się, że agenci Środowiska przyjdą po mnie przez Bramę Czasu. Dlaczego mieliby sobie zadawać trud? To przeszłość. Wiedzą, że nie mogę wrócić. Jestem potępiony. Lecz ty, Wysoki Królu... Jakie miałbyś przyjęcie, gdybyś wrócił do Środowiska? Jesteś gotów podporządkować umysł woli gorszych od ciebie członków Jedności? A jeśli zostaniesz tutaj i Brama Czasu zostanie otwarta, jesteś gotów przywitać wścibskich reformatorów z przyszłości wspieranych przez urzędników Magistratu? Twoje rządy raczej nie są wzorem oświeconej demokracji! I trzecia ewentualność: zamknięcie Bramy Czasu po tym, jak niezadowoleni uciekną z pliocenu. W najlepszym razie utracisz wielu zdolnych poddanych. Są jeszcze gorsze możliwości. Aiken wyszczerzył zęby. - Łącznie z tą, że całe to gdybanie może okazać się zbędne, jeśli Firvulagowie mają rację i zbliża się Gótterdammerung. Mały człowieczek poderwał się nagle, trzymając Hagena i Cloud za nadgarstki. Wszyscy troje znaleźli się wewnątrz lśniącej bańki psychokreatywnej. Marc zrobił krok do przodu. Jego oczy pałały furią. Nie do ciebie należy decyzja! powiedział. - Ale ja ją podjąłem. - Aiken już się nie uśmiechał. - Masz ochotę się sprzeciwić? Gniew zniknął z oblicza Abaddona równie szybko, jak się pojawił. Marc potrząsnął głową z pozorną beztroską. Aiken pociągnął Hagena i Cloud w stronę wysokich okien balkonowych, które spływały deszczem. - Starannie przemyślimy to, co nam powiedziałeś - zwrócił się do Marca - i przekażemy ci decyzję. Lecz nie teraz. Potrzebujemy czasu. - Możecie dostać dwa dni - powiedział Marc chłodno. - Nie więcej. Okna otworzyły się, wpuszczając huczący strumień wody niesionej wiatrem. Aiken i młodzi Remillardowie naciągnęli kaptury, gotowi do odlotu. - Będziesz czekał na Czarnej Turni na odpowiedź? - spytał król. - Jeśli mnie tutaj nie będzie, Elżbieta powie wam, jak mnie znaleźć - odparł Marc. Zwrócił się telepatycznie do syna i córki: Wiem że to co wam powiedziałem było szokujące. Nawet przerażające. Zajmiemy się tym w odpowiednim czasie. Kiedyś wszystko zrozumiecie. Nie pozwólcie żeby Aiken was zniewolił albo zastraszył. Macie w sobie bezcenny potencjał ciąży na was ogromna odpowiedzialność. Pozwólcie żebym wam pomógł w wypełnieniu obowiązku. Nie odwracajcie się ode mnie. Wybaczcie mi błędy i krzywdy. Chciałem jak najlepiej. Kocham was oboje. Wierzcie mi... Złota postać i dwie białe zniknęły pośród burzy. Drzwi balkonowe zatrzasnęły się. Marc i Elżbieta zupełnie zapomnieli o bracie Anatolu. Mnich dźwignął się z fotela z ciężkim westchnieniem i ruszył przez kałuże na podłodze. Zbliżył się do stolika stojącego przy kominku i nalał do trzech kubków jeszcze parującego wina. Jeden podał Marcowi, a drugi Elżbiecie, a sam stał przez chwilę bez ruchu, mamrocząc coś pod nosem. - Potrzebna wam wszelka pomoc. Bierzcie i pijcie. Dla dobra waszego i innych. Oczy Elżbiety rozszerzyło przerażenie. - Nie mogę! Co ty wyprawiasz? - Oczywiście, że możesz - powiedział Anatol bez pośpiechu. - Spójrz na niego. Jesteś gorsza? Elżbieta bardzo ostrożnie odstawiła kubek na stół. - Amerie chyba odbiło, kiedy cię tu przysłała - stwierdziła i wybiegła z pokoju. Marc uniósł ze zdziwieniem brew. Anatol wypił swoje wino i wziął kubek Elżbiety. - Wierzę, że jest wstrząśnięta. Ma straszne skrupuły. I gnębi ją rozpacz. Trudno jest się z tym uporać. Na swój sposób ona jest jeszcze dumniejsza niż ty. Niestety potępienie zawsze będzie sprawą wyboru. - Mimo to nie uważam się za winnego. - Jesteś aroganckim draniem i niemożliwym ignorantem. Twoje sumienie przyznaje się do tego, a ego te absolvo. - Wypił wino Elżbiety i odstawił pusty kubek. - Z drugiej strony ta nowa historia to inna para kaloszy. Wiesz, że źle robisz. Nie wciskaj mi żadnych pyschologicznych bzdur, Remillard. Okaleczasz dzieci i szykujesz dla siebie piekło. Tym razem na dobre. - Wiem - powiedział Marc. - Próbuję się przekonać, czy warto. ROZDZIAŁ CZWARTY Pochłonęła ich burza. Zanim Hagen i Cloud zdołali wyartykułować choć jedną myśl, król przemówił do nich zdecydowanym tonem: Spać. Zostawcie teraz wszystko w spokoju strach niepewność wszelkie decyzje. Jest tylko ciemność woda i wiatr. Niewidzialny świat śpi w dole a wy tu wysoko jesteście bezpieczni. Śpijcie... Obudzili się całkowicie wypoczęci. Siedzieli obok siebie na szklanej ławce w ogrodzie oblanym światłem gwiazd. Słabe pobrzękiwanie dzwoneczków zawieszonych na drzewach i widok wieży obrysowanej żółtymi i fioletowymi błyskami powiedziały im, że znajdują się z powrotem w Goriah, na terenie zamku. Hagen zdjął kaptur i spojrzał na ręczny zegarek. Było trochę po pierwszej. - Mój Boże, Minanonnowi cztery godziny zajęło przeniesienie nas na Czarną Turnię. Królowi wystarczyło zaledwie dziewięćdziesiąt minut! - Łącznie z wizytą w Roniah - odezwał się w ciemności głęboki głos egzoty. Cloud zerwała się na równe nogi, wytężając ultrawzrok. - Kuhal - szepnęła. Drugi Lord Psychokinetyk wyszedł na srebrny trawnik. Była z nim ludzka kobieta. Oszołomiony Hagen zdołał tylko powiedzieć: - To ty, Dianę? - Król nas tu przysłał - wyjaśniła córka Alexisa Maniona. - Powiedział, cytuję: „Już od dawna nie mieliście żadnych rozrywek. Idźcie do miasta i zabawcie się. Jutro wrócicie do zamku i wtedy porozmawiamy o przyszłości." - Zdradził wam, gdzie byliśmy? - spytał Hagen. - Powiedział nam wszystko - odezwał się Kuhal. - Oświadczył, że miał swoje powody. Cloud skinęła głową i mruknęła jakby do siebie. - Nie pozwolą nam zachować tego w sekrecie. Od Placu Targowego powiał wiatr, niosąc niesamowite dźwięki elektronicznej kobzy. Kuhal odciągnął Cloud na bok. - Król zapewne nie miał pojęcia, że postanowiliśmy wznieść między sobą mur. Słyszał, że nadal rozmawiamy ze sobą na odległość i dzielimy się kłopotami sercowymi. Widział, że jesteśmy przyjaciółmi... - I mylnie wziął to za miłość - dodała. - Z mojej strony zawsze tak będzie. Cloud odsunęła się od niego. - Więc sprowadził cię tutaj, żebyś wpłynął na moją decyzję. A Dianę ma przekonać Hagena. - Myślę, że źle oceniasz Aikena. To nie są machinacje. On ma dobre intencje. - Może masz rację. Ruszyli ścieżką porośniętą z obu stron krzewami, zostawiając drugą parę nad stawem z liliami. Szklane lampy w kształcie grzybów oświetlały drogę do niewidocznej furty w murze ogrodowym, która wychodziła na miejski pas zieleni. Cloud odgrodziła umysł ekranem. Kaptur zasłaniał jej włosy, a obcisła skóra czyniła smukłą postać prawie bezpłciową. Dziewczyna wyglądała jak biały duch idący obok półboga w stroju członka Wysokiego Stołu. - Przez cały czas rozmawiałaś ze mną z tego ogrodu - stwierdził. - Tata nas obserwował - odparła. - Twierdzi, że nie słuchał. - A co to ma za znaczenie? Wina za Potop spada również na niego. Może to zrozumiał, podobnie jak ty. Cloud roześmiała się smutno. - Tata ma dość własnych win, które sprawiają, że Potop wydaje się mało ważny. Wątpię, czy on w ogóle myśli o tym wydarzeniu z moralnego punktu widzenia. Prosiliśmy go o pomoc, a on się łaskawie zgodził. Lecz to my popełniliśmy zbrodnię. - Ty żałujesz - powiedział Kuhal. - Inni też. Teraz widzimy w was realne istoty, a nie przeszkody w realizacji wielkiego przedsięwzięcia. Żałujemy, ale wyrzuty sumienia nie wystarczą, prawda? Rozmyślanie nad popełnionym złem nic nie daje. Zwłaszcza gdy zły uczynek był tak przerażający. Jego umysł natknął się na mentalną tarczę. - Kiedy lecieliśmy na Czarną Turnię, rozmawiałam trochę z Minanonnem Heretykiem. Pytałam go, jak znalazł spokój, kiedy uświadomił sobie bezsens religii wojny. Powiedział mi, że żal nie jest wystarczającą rekompensatą za wielki grzech. Musi ją potwierdzić pokuta, bo inaczej nie można zmazać winy. W przeciwnym razie dusza wynajduje własną karę, jak to było w przypadku taty. Z tym że on nigdy nie odzyska prawdziwego spokoju, gdyż świadomie odrzuca pokutę. Natomiast Hagen, ja i inni nie odrzucamy myśli o rekompensacie, tylko nie wiemy, jak odpokutować za to, co zrobiliśmy twojemu ludowi. - Twój ojciec zaproponował wam jedyne wyjście - stwierdził Kuhal. - Mentalny Człowiek może stać się źródłem mądrości i dobroci w tej galaktyce. Mentalna kurtyna rozsunęła się trochę, wypuszczając szpilę ironii. - Mogłoby tak być, gdyby tata i Hagen nie stanowili części planu. Znam tatę lepiej niż ktokolwiek. On twierdzi, że Hagen i ja będziemy kierowali projektem, ale nigdy nam na to nie pozwoli. Póki żyje. Gdyby mój brat go zabił, a zrobiłby to na pewno, Mentalny Człowiek nosiłby piętno Kaina, podobnie jak reszta ludzkiej rasy. - I mojej - dorzucił Kuhal. Jej umysł przesłał uśmiech. - Rozumiesz. - Rozumiemy siebie nawzajem, Cloud. Mówisz to wszystko, żeby dodać sobie odwagi, bo dobrze wiesz, co musisz zrobić, jaką decyzję podjąć. I przekonać do niej brata. - Hagen bardzo się boi, Kuhalu. Na Ocali, kiedy Alexis Manion zaczął nam opowiadać o Jedności jako o alternatywie wobec planu taty, Hagen był niemalże sparaliżowany na samą myśl o buncie. Bał się taty i chciał uciec, ale myśl o konfrontacji z Galaktycznym Umysłem, o staniu się jego częścią, przerażała go jeszcze bardziej. My, Remillardowie, jesteśmy egocentrykami. Zazdrosnymi o własną indywidualność. - Jakbym o tym nie wiedział! Cloud wyczuła u niego tęsknotę, poczucie braku, potrzebę. - Miłość oznacza rezygnację z całkowitej wolności, choć wcale niekoniecznie podporządkowanie - mówił dalej. - Nie prawdziwa miłość. I nie Jedność, do której musimy dołączyć, jeśli Elżbieta ma rację. Odrzucenie Jedności przez twojego ojca wynikało z odrzucenia miłości dla władzy. - Mylisz się! Tata nas kocha. I kochał mamę nieprzytomnie. Bardzo go obchodzi dobro ludzkiej rasy. - Raczej abstrakcja, a nie prawdziwi ludzie, nieporządni i krwiożerczy. Cloud milczała. - Dobrze rozumiem, dlaczego twojego ojca nazwano Aniołem Otchłani. Bogini prowadzi i naucza swoje dzieci, stara się doprowadzić je do dojrzałości i płacze nad ich tępotą. Natomiast Abaddon zmusza swoje potomstwo do doskonałości. Umysł Cloud uśmiechnął się. - Nie wiesz, jakimi jesteście szczęściarzami, wy, Tanowie, że waszym bóstwem jest bogini. Matki są bardziej tolerancyjne. Pozwalają dzieciom dorastać we własnym tempie. Dotarli do bramy ogrodowej. Światła miasta migotały między drzewami. Słychać było gwar tłumów, głośne dźwięki muzyki, zawodzenie kobz. - Myślisz że będziesz miała kłopot z przekonaniem Hagena? - spytał Kuhal. - Mam po swojej stronie większość dzieci, z wyjątkiem Niala Keogha, który jest złośliwym człowiekiem, żądnym władzy. Niektórzy, jak na przykład Dianę Manion, po prostu boją się Środowiska i wolą znane zło. Mimo to sądzę, że poradzę sobie z nimi. Pomożesz nam, prawda? Dzięki tobie poradziłam sobie z sytuacją powstałą po tym głupim ataku na króla w stalowni. Na pewno podsuniesz mi jakiś pomysł. - Politykowanie - powiedział znużonym tonem. - Znam tę grę. Toczę ją od ponad czterystu lat. Zdziwiła się w pierwszej chwili, ale zaraz roześmiała się. - Właśnie. Wy, Tanowie, żyjecie tak długo. Jak długo, Kuhalu? - Rzadko dłużej niż trzy tysiąclecia, z powodu walk i braku lekarzy znających się na Skórze. Miałem dużo szczęścia, że byłaś moją korektorką. - Zakochałeś się we mnie. Dzięki temu leczenie okazało się tak skuteczne. Tak powiedział Boduragol. - Z wzajemnością. - Nie! Po prostu mamy podobne umysłowości. Jesteśmy sobie bardzo bliscy, ale to nie to samo co miłość. - To początek - zasugerował. - Zawsze będziesz moim najdroższym przyjacielem. Ale... - Nie chcesz, żebym przeszedł z tobą przez Bramę Czasu? Moja obecność byłaby dla ciebie krępująca? Dobrze. Zostanę tutaj. - Nie! - krzyknęła. Po raz pierwszy usunęła bariery. - Nie kocham cię, ale co bym bez ciebie zrobiła? Jego umysł odpowiedział okrzykiem radości zrodzonej z nieutulonego żalu. Wziął ją za ręce. Poczuła elektryzujące ciepło jego siły życiowej przepływające przez splecione palce i rozpalające każdy nerw. Majestatyczna męska postać i drobna kobieta w bieli, złączone w jednej aurze, wypełniły ciemny zakątek ogrodu różowo-złotym światłem. Trwało to sekundę. Potem oboje wyszli ręka w rękę przez bramę. - Ależ to rozwiązuje wszystko, kochanie, nie rozumiesz? - mówiła żarliwie Dianę Manion. - Nie będziemy musieli się bać, że Środowisko potraktuje nas jak zbrodniarzy, że nas skarżę albo odsunie na margines z powodu tego, kim jesteśmy. Mówisz, że Marc was okłamał. Lecz tylko w nieistotnych drobiazgach! Najważniejsze - że wszystkie dzieci powinny uczestniczyć w tworzeniu wielkiej rasy ultrametapsychików - było prawdą! Marc zawsze to powtarzał. Tego uczyliśmy się od Falemoany, doktor Curtis i Trudi, kiedy byliśmy małym dziećmi. Teraz marzenie twojego ojca nie jest sprawą dalekiej przyszłości ani nie zależy od znalezienia altruistycznej rasy, która by nas zabrała z tej planety zapomnianej przez Boga. Ono już się spełnia! Możemy zostać tutaj i zacząć pracę! My dwoje możemy mieć armię własnych superdzieci, Hagenie! Nie będę też zazdrosna o inne. To będzie tylko sztuczna hodowla, podobnie jak hodowla nieurodzonych w koloniach Środowiska. Będę dumna! Kochanie, ty jesteś kluczem, a nie Cloud! Twoja siostra ma tylko jeden jajnik, a więc ze sto tysięcy gamet, jeśli wszystkie okażą się zdolne do życia, co jest mało prawdopodobne. Natomiast ty... - Szczęściarz ze mnie. - Hagen roześmiał się cicho. - Jestem mężczyzną i mogę spłodzić miliony dzieci. Jeśli powstanie bank spermy i hodowla tkanek, Mentalny Człowiek będzie mógł się rozmnażać przez całe eony, nawet po mojej śmierci. Przypadkowej. Stał na brzegu ogrodowego stawu i nie patrzył na nią. Rozkwitające w nocy lilie wodne wydzielały ananasowy zapach. Dianę była zupełnie nieświadoma jego nastroju, tak szczelnym ekranem się zasłonił. Potwierdził relację Aikena o spotkaniu z Markiem i zapytał ją o zdanie. Dostał odpowiedź. - To nie znaczy, że nie moglibyśmy mieć własnych dzieci - zaprotestowała. - A jak się będziesz czuła, kiedy przyjdzie pora zabierania dzieciom ciał? - Zabierania... ciał? Hagen chwycił ją za ramiona i ścisnął przez cienką tkaninę sukni. - To część planu, mała głuptasko! Dzieci mają być bezcielesne, jak mój święty wujek Jack, żeby mogły w pełni wykorzystać mentalny potencjał. Nagie mózgi, które będą wymyślały psychokreatywne przebrania, żeby ukryć swoją nieludzkość! Z tym że będą lepsze niż Jack, bo nieśmiertelne i dysponujące wzmacniaczami cerebroenergetycznymi. Obejdą się bez prymitywnych niewygodnych organów, takich jak ręce, nogi, serce czy wnętrzności. Nie będą miały twarzy! Ust do całowania, rąk, by się dotykać nawzajem. Zgrabne, wydajne mózgi z wetkniętymi elektrodami, jarzące się na biało od wielkich myśli! O czym będą myślały, Dianę? O czym marzyły? Z czego będą się śmiać? Czy będą potrafiły kochać? Czy będą nas kochały i dziękowały za dar życia? Tak, Dianę? Otworzył przed nią umysł, ukazując czarną istotę o humanoidalnym kształcie, samowystarczalną, opancerzoną przeciwko światu, pozbawioną zbędnego ciała, o ultrazmysłach myszkujących po Galaktyce w wiecznym poszukiwaniu podobnych umysłów. Ponieważ nie znalazła żadnych, postanowiła je stworzyć. „Nie płacz, Hagenie. Nie bój się. To tylko tata..." - On ma drugą kapsułę na Kyllikki, przygotowaną dla mnie - powiedział Hagen. Dianę krzyknęła. Otoczył ją ramieniem i przytulił do piersi. Biała skóra stroju przeciwdeszczowego była miękka, ogrzana ciepłem żywego ciała, lekko pachnąca woskiem, barwnikami i ludzkim potem. Zmizerowana, mokra od łez, nie ogolona twarz nosiła wyraźne podobieństwo do twarzy Marca. Szczęki drgały od napięcia, a po lewej stronie widniała blizna po haku, psychosomatyczny stygmat. - On nam nie pozwoli odejść - szepnęła Dianę z przerażeniem. - Mając Aikena Druma po swojej stronie, możemy pokrzyżować mu plany - stwierdził Hagen. - A jeśli stary wilk zacznie nas doganiać, mogę mu dać w prezencie swoje jądro. Będzie miał swojego Mentalnego Człowieka, a my uwolnimy się od niego na zawsze. Dianę wybuchnęła płaczem, a potem zaczęła się śmiać razem z nim, póki ust nie zamknęły jej pocałunki. - Chodź, kochanie. Zaprowadził ją w cień kwitnącego wilczego łyka przesłaniającego światło gwiazd. Potem leżeli mocno przytuleni, twarzami do siebie. Trawa była mokra od rosy i wcale nie taka miękka, a znad stawu wiał chłodny wiatr, lecz oni dzielili się ciepłem i oddechami. - Chciałbym dzisiaj zrobić Mentalnego Człowieka - odezwał się. - Niech diabli wezmą ten implant. - Poproszę Becky Kramer, żeby go jutro usunęła. - Dziecko urodzi się w Środowisku - powiedział Hagen - albo polecimy gdzie indziej, kochanie. We trójkę. Dobrze? - Tak. Objęli się mocniej i zaczęli wymieniać mentalnymi obrazami. Obawy. Zapewnienie Elżbiety. Niebezpieczeństwa. Możliwość niepowodzenia Projektu Guderiana. Usilne zapewnienia Alexisa Maniona zeszłej zimy na Ocali, że znajdą spełnienie tylko w Jedności... i ich dziecko również. - Będzie nieśmiertelne jak ty - szepnęła Dianę drżącym głosem. - Samoodmładzające się - poprawił ją Hagen. - A jeśli się boisz, że utracisz powaby młodości, przypomnę ci, że niektórzy chrononauci przeszli cztery kuracje w basenach Środowiska i jeszcze długo zachowaliby dobry wygląd, gdyby nie zatęsknili za prymitywnym życiem w pliocenie. Dianę zachichotała. - Potrafisz sobie wyobrazić konsternację rozsądnych ludzi, którzy zostali w Środowisku, gdy wyskoczymy z Bramy Czasu i powiemy im, że mamy wnuczka Mentalnego Człowieka w embrionalnej postaci? Hagen prychnął. - To będzie pierwszy szok. Jeśli wszystko się uda, cała populacja wygnańców pójdzie w nasze ślady. Cloud i jej baśniowy książę jeszcze się namyślają. Dianę milczała przez chwilę. - Hagenie, ona nie zostanie, prawda? Twierdzi, że nie kocha Kuhala. Chyba nie będzie jej korciło, żeby się dla nas poświęcić, co? - Ze względu na tatę? Nie oszukuj się! Sama zauważyłaś, że w grze o Mentalnego Człowieka męskie osobniki mają naturalną przewagę nad samicami. Tata potrzebuje mnie. Jak sądzisz, dlaczego pozwolił Cloud jechać do Europy z Elabym i resztą, a mnie zatrzymał na Ocali? Ja mam zająć jego miejsce. - Cloud też ma jego geny - upierała się Dianę. - Ona pragnie Jedności bardziej niż ktokolwiek z nas! Cloud i Elaby pierwsi przekonali Alexa, że bunt to dobry pomysł. - Elaby nie żyje, Hagenie, a Cloud mówi, że nigdy już w nikim się nie zakocha, by nie ryzykować bólu... - Moja siostra nie rozpoznałaby miłości, nawet gdyby w niej spłonęła. Nieważne, co mówi. Oboje, ona i Kuhal pójdą z nami, a jeśli uważasz, że nasze potomstwo zatrzęsie Środowiskiem, to co powiesz o krzyżówce Tanu z Remillardówną? - My, Manionowie, też mamy ukryte zalety. Pozwól, że ci jedną pokażę. Odpowiedział jej wesoły śmiech. Gwiazdy wkrótce zbladły i zniknęły za chmurami. Kiedy spadły pierwsze krople deszczu zwiastujące następną burzę, ubrali się i wymienili ostatni pocałunek. Potem Hagen rozpostarł mały psychokreatywny parasol i ruszyli do Szklanego Zamku z zamiarem przedstawienia decyzji królowi. Nie znaleźli Aikena. Nie było też laboratoriów, personelu, wielkiego generatora sigma-pola i dwudziestu jeden samolotów, które wcześniej zostały zaparkowane na zamkowym dziedzińcu. Przeżywszy ból translacji, zawisł w szarej pustce nie przez subiektywną sekundę jak podczas poprzednich skoków, lecz przez cały kwadrans, gdyż oprócz pancerza przenosił na próbę trzy tony bezwładnej masy. Wytrzymał, kiedy uparta tkanina przestrzeni nagięła się do jego woli i utworzyła hiperprzestrzenny most: nielinię, którą niesiła rozciągnęła przez bezwymiarowy obszar. Uwięziony w chłodzonym urządzeniu CE, w którym panowało podwyższone ciśnienie, przeciążony mózg został pozbawiony normalnych i metasensorycznych bodźców. Hiperprzestrzeń była bezkształtna i pusta. Marc zachował pełną świadomość i opanowanie, jakby leciał nadświetlnym statkiem międzygwiezdnym. Lecz na tym analogia się kończyła. Na statku mógłby spać, czytać, wykonywać lekkie ćwiczenia, jeść lub zabawiać się w dowolny sposób, ufając, że załoga i maszyna przeniosą go przez ponad czternaście tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej. Teraz on sam był statkiem. Nie miał skomputeryzowanego systemu nawigacyjnego, którym dysponował kapitan statku międzygwiezdnego, ani silników na paliwo jądrowe. Jego urządzenie służyło wyłącznie przebijaniu powierzchni. Pozwalało mu wchodzić do hiperprzestrzeni przez bramę pola ypsilon, lecz gdy już raz znalazł się w szarej otchłani, był zdany tylko na mentalny program nadający mu kierunek i impet. Ten wspaniały program został zdobyty za wielką cenę i nie mógł go używać tchórz. Podróżnik przemieszczał się wzdłuż niewidzialnego kabla rozwieszonego między dwoma światami i ani na chwilę nie mógł się zdekoncentrować. Nie mógł pozwolić, by jego uwaga osłabła lub żeby rozproszyła ją zbłąkana myśl i odciągnęła od celu. Cel oznaczał życie. Gdyby stracił go choć na milionową część sekundy, zginąłby. Trzymał się mocno przez nieskończone straszne minuty, myśląc tylko o celu. Była nim gwiazda G3-1668 z jego katalogu, słońce, któremu nie nadał nazwy. Wypatrzył je ponad siedem lat temu i odrzucił, gdyż mieszkańcy byli premetapsychikami i nie nadawali się do jego celów. Teraz jednak z trzech układów planetarnych, które stanowiły potencjalne kolebki Mentalnego Człowieka, ten uznał za najbardziej obiecujący. Nazwał więc słońce Celem i wypełnił nim umysł, żeby zapomnieć o wydarzeniach, które rozgrywały się na Ziemi. W końcu dotarł do ostatniej powierzchni. Jego umysł zapłonął, czerpiąc z rezerw energii. Wprawił pole ypsilon w ruch wirowy, cisnął trzytonowy balast i poszedł w jego ślady. Poczuł straszliwy ból i wydał kosmiczny jęk. Po chwili wisiał w normalnej przestrzeni i oglądał scenerię okiem umysłu. Żółta gwiazda oświetlała niebieską kulę przeciętą białymi smugami. To była czwarta planeta Celu, zamieszkana. Marc przyglądał się jej ultrazmysłami przez kilka godzin, ciesząc się z chwili wytchnienia, a potem wykonał skok, który trwał krócej niż mgnienie oka i spowodował mniejszy dyskomfort niż uderzenie batem. Teleportowane skały, dla których ryzykował życiem, utworzyły nie rzucający się w oczy stos. Niektóre nadal były pokryte zmarzniętym błotem z ujścia Sekwany. Marc zapomniał o nich. Wyszedł z kapsuły, uczynił się niewidzialnym i przez dwa dni chodził wśród niczego nie podejrzewających egzotów. Dwunożni i z grubsza humanoidalni, wywodzili się od gadów. Byli inteligentni, spokojni i mieli przyrost naturalny zbyt niski, by kiedykolwiek osiągnąć magiczną liczbę dziesięciu miliardów żywych umysłów, czyli minimum wymagane do sprzężenia. Zaawansowana technika i gospodarka zapewniały mieszkańcom dobrobyt i zdrowie. Dość dobrze wykształceni biomedycy mogli włączyć się do programu wyhodowania Mentalnego Człowieka. Środowisko naturalne było równie korzystne jak na innych planetach skolonizowanych przez Środowisko. Tubylcy ciężko i uczciwie pracowali, a wskaźnik rozwoju psychospołecznego dawał nadzieję na szybką adaptację do łagodnego despotyzmu. Uznał, że to odpowiedni świat. Tutaj w ciągu następnych eonów narodzi się i rozmnoży, pod jego opieką, Mentalny Człowiek i opanuje inne gwiazdy. Zwycięski i nieśmiertelny Umysł. A za sześć milionów lat nie zostanie po Nim nawet ślad. Nie potrafił się modlić o upragniony rezultat. On nie istniał i nie miał istnieć. Czy mogę go sobie zażyczyć? zastanawiał się. Po dwóch dniach obserwacji Celu skrajnie przygnębiony wrócił na Kyllikki i zawołał do Elżbiety przebywającej na Czarnej Turni: Mów. ELŻBIETA: Dzieci dały mi odpowiedź i prosiły żebym ją tobie przekazała. Dobrze. [Obraz: córka i syn stoją przed kamiennym zamkiem na wzgórzu deszcz trawa ścieżka wytyczona białymi kamieniami płaska skała i Kwadrat.] HAGEN: To jest Zamek Przejścia tato. Stoimy w miejscu Bramy Czasu prowadzącej ze Środowiska do pliocenu. Bramy przez którą wszyscy przeszliśmy. Myśleliśmy o twojej propozycji. Rozmawialiśmy o niej z pozostałymi dziećmi i naradzaliśmy się z królem ale decyzję podjęliśmy sami. Postanowiliśmy wrócić do Środowiska Galaktycznego. Do świata w którym się urodziliśmy do mentalnej rodziny która pomoże nam znaleźć spokój. Z tobą nigdy byśmy go nie mieli. Mentalny Człowiek nie może być szczęśliwy. Nie każdy umysł jest taki święty jak umysł wujka Jacka. Święci nie rodzą się często tato! Nie jesteś jednym z nich podobnie jak Cloudija. Będziemy potrzebowali przyjaciół, żeby nasze życie było szczęśliwe. Nasze dzieci również. To one właśnie są Mentalnym Człowiekiem. One nie będą aniołami lecz normalnymi istotami ludzkimi z ciałami i umysłami. Będą się bały nieśmiertelności tak samo jak ty i my ale miliardy innych umysłów zaoferują im miłość wsparcie i dobrą radę. To wystarczy. CLOUD: Nie możemy pójść twoją drogą tato. Twoja wizja jest wypaczona. Myślę że w głębi duszy wiesz o tym. Wiele razy mogłeś nas zatrzymać zmusić do uległości a nawet zabić i wziąć geny. Nie zrobiłeś tego jednak. Odpowiedz sobie dlaczego a może pozwolisz nam odejść. Spójrz na swoją przeszłość tato! Postaraj się zrozumieć dlaczego odlałeś Mentalnego Człowieka w tej nieludzkiej formie i usiłowałeś przekonać do niej siebie i swoje dzieci. My chyba zaczynamy cię rozumieć. W końcu potrafimy ci wybaczyć i ty musisz to samo zrobić dla nas. Zadbamy o realizację twojego marzenia w Jedności gdzie jego miejsce. Tak będzie najlepiej. Zaufaj nam tato... [Obraz: Syn i córka idą ścieżką deszcz pada na kamienny ponury zamek barbakanowa brama otwiera się ukazuje się wewnętrzny dziedziniec ludzie maszyneria broń materializuje się srebrna półkula pochłaniając cały zamek pojawia się Złoty Karzeł.] AIKEN: Przeniosłem Projekt Guderiana z Goriah do Zamku Przejścia. Jeden z moich lojalnych sług podłączył duży generator sigma SR-35 do dwóch SR-15 które przypadkiem miałem zmagazynowane i teraz Cloud i Hagen są bezpieczni. Nie masz dość mocy żeby się wedrzeć do środka nawet gdybyś użył wzmacniacza i zrobił metakoncert ze starymi przyjaciółmi. W pliocenie nie ma broni która zdołałaby przebić tę srebrną bańkę. Nie dałaby jej rady nawet moja fotonowa Włócznia albo Felicja! Tylko ja mogę otworzyć śluzę. Szach i mat, Marc. Twoje dzieci powiedziały mi że raczej umrą niż pójdą twoją drogą. Wziąłem je pod swoją opiekę. Dokończą pracę nad urządzeniem Guderiana i przejdą przez Bramę Czasu do Środowiska. Tutaj w Zamku Przejścia maszyneria będzie działała. Zapytaj Alexisa Maniona, jeśli mi nie wierzysz. Nie chcę z tobą walczyć Marc. Chcę pokojowo rozwiązać ten problem i zająć się innymi pilnymi sprawami. Lecz jeśli nas zaatakujesz będziemy się bronić. Tysiące umysłów złączonych w metakoncercie którego program dałeś mi nad Rio Genil. Wiem że szkuner przewożący CE znajduje się w Zatoce Armorykańskiej albo w delcie Sekwany. Zakamuflowałeś go lecz jeśli spróbujesz ze mną walczyć znajdę Kyllikki w taki czy inny sposób. Zniszczę ją i ciebie. Czy to nie byłby niegustowny koniec? Czy nie lepiej zawrzeć rozejm? Popłyń Sekwaną na Złote Pole z wywieszoną białą flagą i wyłączonymi ekranami. Zapraszam ciebie i twoich Rebeliantów na Wielki Turniej! Obejrzycie zawody ucałujecie dzieci i pożeglu-jecie z powrotem na Florydę. Pomyśl o tym Marc. [Obraz znikł.] ELŻBIETA: To cała wiadomość. Aiken powiedział ci prawdę o Zamku Przejścia. Przeniósł tam Projekt Guderiana w jeden wieczór. Odzyskał siły po wchłonięciu mocy Nodonna i Mercy. Nie rzucaj mu wyzwania Marc. Niepotrzebnie zniszczysz Wielobarwny Kraj. Ustąp. Proszę! MARC: Podjęli decyzję. Teraz ja podejmę swoją. To może trochę potrwać. Głos ucichł i w eterze pozostały tylko echa odległych grzmotów oraz słabe trzaski mentalnego pola elektrostatycznego. Elżbieta wysłała silny promień po ścieżce komunikacyjnej Marca, lecz w oddali ujrzała tylko wodę zmarszczoną przez wiatr, ujście dużej rzeki do morza i bezgwiezdną noc. W ładowni rufowej Kyllikki Jordan Kramer i Gerrit Van Wyk zdjęli ciężki kask z głowy Marca i pomogli mu wyjść z kapsuły. Byli tam również obecni pozostali magnaci: Cordelia Warshaw, Ragnar Gathen, Jeff Steinbrenner i Patricia Castellane. W kącie na stołku siedział Alexis Manion z oczami dziwnie roziskrzonymi mimo poskramiacza. Wszyscy patrzyli wyczekująco na Marca. - Dzieci odrzuciły moją ofertę - poinformował Remillard. - Wiecie, że bez nich nie narodzi się Mentalny Człowiek. Cloud, Hagen i inni przebywają teraz w Zamku Przejścia nad Rodanem. Aiken Drum przeniósł tam cały Projekt Guderiana i osłonił potężnym polem sigma. Syn i córka powiedzieli, że wolą śmierć niż współpracę ze mną. Chcą, żeby Mentalny Człowiek zamieszkał w Środowisku. Alexis Manion uśmiechnął się. - Możesz wziąć ich geny! - zawołała Patricia. - Nie wiem, czy mogę. - Czarny skafander ciśnieniowy ociekał płynem owodniowym, a na policzki Marca spływały cienkie strużki krwi z ranek po elektrodach. - Nie mam na razie pojęcia, jak przedrzeć się przez ich bariery ochronne. Zresztą nie jestem przekonany, czy powinienem próbować. - Kącik ust uniósł się lekko. - Stwierdzam, że niebezpiecznie korci mnie cnota. - Jeśli się poddasz, to będzie koniec! - wykrzyknęła Patricia. Alexis Manion zanucił: Mon frint est rouge du baiser de la reine. J'ai reve dans la grotte ou nage la sirene... Marc pokiwał głową. - Syrena śpiewa i kusi, a ja jestem uzależniony od pocałunku wampirzycy. - Jesteś wyczerpany - stwierdziła Patricia. - Powinieneś się przespać. Później się zastanowisz co robić. Magnaci poparli ją pomrukiem nie wypowiedzianych myśli. Wszyscy ukrywali się za grubymi mentalnymi ścianami. - Popłyniemy w górę rzeki - zwrócił się Marc do Ragnara Gathena. - Podobno jest żeglowna przez kilkaset kilometrów. Jak się sprawują wirniki słoneczne? - Bardzo dobrze - odparł były strateg gwiezdnej floty. - Niech Walter płynie umiarkowaną szybkością podróżną. Nie spieszy się nam. Utrzymajcie kamuflaż, żeby nikt nas nie namierzył z powietrza albo ultrawzrokiem. - Będziemy bezpieczni - zapewnił Gathen - chyba że któryś z ludzi króla zobaczy nas z brzegu rzeki. - Uważajmy, żeby zbłąkane myśli nie zdradziły naszej pozycji - dorzuciła Patricia spoglądając na Maniona. - Liczę na ciebie, że tego dopilnujesz - powiedział Marc. - Jeszcze jakieś rozkazy? - zapytała Cordelia Warshaw. - Odpoczynek - odparł Marc, a słynny uśmiech odwrócił uwagę od pustki w jego oczach. - Ja sam zamierzam połowić ryby. ROZDZIAŁ PIĄTY Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy Wielobarwnego Kraju wyruszyli w drogę w czasie Rozejmu przed Nocą. Tanowie zawsze gromadnie zjeżdżali na wszystkie uroczystości, lecz tej jesieni król wydał nadzwyczajną odezwę, by wszyscy ludzie - nawet ci, którzy zwykle zostawali w domach, żeby doglądać miast, plantacji i fabryk - wzięli udział w Wielkim Turnieju. Posłuchali jej wszyscy: ludzie ze złotymi, srebrnymi i szarymi obręczami oraz bezobręczowi słudzy. Miasta, z wyjątkiem stolicy i Roniah, które gościły podróżnych, niemal opustoszały. Zostali w nich tylko wierni ramowie. Zaproszenie króla objęło również wyjętych spod prawa, którzy zaczęli ściągać z puszczy hiszpańskiej, z wysokich Gór Helweckich i z Jury. Królewski dekret dotarł na bagna wokół Bordeaux i w Basenie Paryskim oraz do mrocznych lasów Albionu. Ponad czterdzieści pięć tysięcy ludzi wyruszyło do Nionel, czyli prawie wszyscy mieszkańcy plioceńskiej Europy, zwabieni perspektywą zabawy, darmowego jedzenia i picia, a także ciekawością. Spośród nich tysiąc pięciuset złotoobręczowych było godnymi uwagami metapsychikami, a dwa razy tyle osób noszących na szyi cenny metal nie miało znaczących metazdolności. Było też cztery tysiące dwustu srebrnoobręczowych, osiem tysięcy pięćset szarych i około dwudziestu tysięcy bezobręczowych, którzy chętnie zgodzili się na służbę u Tanów. Wolny Motłoch liczył osiem tysięcy ludzi, lecz ponad połowa z nich już mieszkała w Nionel. Tanadori Kawai należał do garstki osób, które uprzejmie odrzuciły zaproszenie króla. Wolał oszczędzić słabnące siły, a poza tym miał dużo pracy z przygotowaniem Ukrytych Źródeł do pory deszczowej. Stein Oleson usłyszał proklamację i zignorował ją. Intuicja wikinga podpowiedziała mu to samo, co wywróżył Fimbulvetr. Wiedział, że Złote Pole nie jest miejscem dla niego i rodziny. Hulda Henning z dalekiej wyspy Kersic w ogóle nie dowiedziała się o ogłoszeniu króla, zresztą i tak by nigdzie nie pojechała. Była w ósmym miesiącu ciąży. Potrójny mieszaniec, syn Nodonna Mistrza Bojów, rozpychał się niespokojnie w jej łonie. Do swoich metapsychicznie czynnych poddanych król Aiken-Lugonn wysłał naglącą prośbę: Przybywajcie na Turniej, żeby wziąć udział w metakoncercie. Wróg szykuje się do podbicia kraju. Reakcja była nadzwyczajna. Wszyscy złotoobręczowi, którzy nie znajdowali się w przedsionku Pokoju Tany albo w Skórze, posłusznie wyruszyli do Nionel: około dwóch tysięcy czterystu czystej krwi Tanów i niecałe pięć tysięcy mieszańców. Razem ze złoto- i srebrnoobręczowymi ludźmi siły króla na wypadek Nocnej Wojny liczyły ponad trzynaście tysięcy umysłów. Firvulagów było ponad osiemdziesiąt tysięcy, nie licząc Wyjców. W połowie października, podczas Targów w Roniah, gdy powietrze drżało w trzydziestopięciostopniowym upale, a nad parującymi zboczami wulkanu Mont-Dore zbierały się chmury zwiastujące burzę, zdarzył się cud! Ludzie podróżujący Wielką Drogą Południową stanęli jak wryci i zaczęli wyciągać szyje, spoglądając w popołudniowe niebo. Ich umysły i głosy wydały okrzyk zdumienia, rozpoznania lub paniki, zależnie od tego, czy obserwator był Tanem, człowiekiem czy Firvulagiem. Chalika, hellady, hippariony i na pół oswojone antylopy, na których jechał Mały Lud, spłoszyły się. Droga, tereny targowe oraz pobliskie obozowiska buchnęły wrzawą. Rozległy się ryki zwierząt, śmiech ludzi oraz głos osłupiałych Tanów i oburzonych Firvulagów. Początkowo wyglądało to jak ciemna dryfująca ryba. Miała krótkie płetwy, ostry nos i zdawała się płynąć przez rozpalone powietrze w złowrogich zamiarach, ogromniejąc w miarę zbliżania się do ziemi. Otaczały ją fioletowe smugi ognia, niczym połyskująca sieć. (Byli obywatele Środowiska zorientowali się, że mimo niezwykłego kształtu, jest to ro-samolot). Jakiś przerażony karzeł wystrzelił promień psychoenergii w stronę zjawy, a jego pobratymcy jęknęli głośno, bojąc się odwetu. W odpowiedzi otworzyła się szczelina w brzuchu rybiego stwora, który zniósł tysiące żółtych jaj, zasypując nimi gapiów niczym łosoś składający ikrę. Samolot latał w kółko, pozbywając się ładunku. Tłum ponownie wzniósł okrzyk zdumienia, kiedy okazało się, że ikra podniebnej ryby to nic innego jak balony. Gdy pękły, wyleciały z nich cukierki, owoce, herbatniki i czekoladki wypełnione likierem. (Kilku Tanów szepnęło: „Mercy-Rosmar!" przypomniawszy sobie jej wyrafinowane manifestacje siły podczas ostatniej Wielkiej Bitwy.) Przedmiot ogólnego zainteresowania skierował ostry dziób ku zenitowi i zawisł nieruchomo w powietrzu nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów nad zatłoczonym terenem jarmarku. Był ogromny, czarny, otoczony fioletowymi błyskami. Z otwartego włazu wyfruwały lśniące balony niczym kiście winogron. Wyglądały jak żywe, podskakiwały, śmigały i szybowały pod niebo niczym oszalałe protozoa. W pewnej chwili z dziobu wystrzelił niebiesko-biały promień, a z płetw posypały się kolejne: zielone, czerwone i żółte. Rozległy się ostre detonacje. Ludzie krzyknęli. Kłęby różnokolorowego dymu rozwiały się. W dół sypnął deszcz konfetti. Nagle pojazd zaczął się zmieniać. Grube płetwy rozciągnęły się w skrzydła, a cielsko przechyliło tak, że obserwatorzy ujrzeli na brzuchu błyszczący złoty emblemat króla Aikena-Lugonna. Potem sam emblemat również się zmienił. Zamiast grożącego palca ukazała się otwarta dłoń z palcami złączonymi w geście, który ludzie dobrze znali jako pozdrowienie między czynnymi obywatelami Środowiska. Samolot wzbił się w górę, a poddani króla zaczęli wiwatować. Rozległy się również rozproszone mentalne okrzyki: Slonshal. Po chwili zapadła cisza. Statek ozdobiony złotą dłonią zajął miejsce na końcu formacji klucza złożonej z identycznych jednostek, które nadleciały z południa na wysokości kilkunastu tysięcy metrów. Razem było dwadzieścia siedem lataczy. Wyglądały jak stado dzikich gęsi. Przez kilka minut pozostawały w polu widzenia tłumów zebranych w Roniah. Potem włączyły napęd inercyjny i zniknęły z grzmiącym hukiem. Dougal siedzący na fotelu drugiego pilota westchnął głęboko. - Nigdy bym nie uwierzył, gdyby nie świadectwo własnych oczu. Jak, do licha, udała ci się ta sztuczka, suzerenie? Aiken roześmiał się. - Kreatywność, chłopcze. Mentalne kuglarstwo. Trochę iluzji, trochę manifestacji prawdziwej mocy, groźna maszyna z czarnego cerametalu i na finał pokaz strzelania. - Szalenie jarmarczne - skomentował pan Betsy krzywiąc się. Siedział w fotelu nawigatora, przystrojony na tę okazję w fiołkoworóżowy kombinezon lotnika z licznymi złotymi zamkami błyskawicznymi, czerwoną perukę i dyskretny mały diadem wysadzany kaboszonami. - Wielki blef, ot co. - Wolę myśleć o nim jako o pokazie siły - powiedział Aiken i uśmiechnął się przez ramię do Królewskiego Instruktora Latania. - Osiemnastu pilotów-rekrutów igrało z losem, usiłując lecieć równo, i dobrze o tym wiesz. Napracujemy się, żeby do czasu Turnieju nauczyć ich wykonywania procedury przedstar-towej, nie mówiąc o technikach walki powietrznej. - Mam do ciebie zaufanie - oświadczył król. - Popatrz, jak dobrze mnie wyuczyłeś! - Wziął mikrofon i powiedział do eskadry. - Dziękuję wam bardzo, panie i panowie. Nasz powietrzny pokaz okazał się wielkim sukcesem. Miejmy nadzieję, że dodał otuchy naszym przyjaciołom i wprawił w konfuzję Wroga. Możecie wracać do bazy w Goriah i wziąć wolne na resztę dnia. Pan Betsy wyregulował egzotyczny skaner i z westchnieniem spojrzał na ekran. - Wyjątkowo niestaranny nawrót. To przez te cholerne skrzydła. Wymysł dekadenckiej techniki. - Dzięki nim samoloty wyglądają groźniej dla Wroga - stwierdził Dougal - a poza tym skrzydła są doskonałym miejscem na zamontowanie dodatkowego zestawu laserów. Pan Betsy prychnął. - Karabiny, drogi błaźnie, są przydatne tylko wtedy, gdy ma się kompetentnych strzelców. Przypomnę ci, że Stan i Taffy Evans to jedyne osoby z właściwym przeszkoleniem. Pozostali Dranie i ja jesteśmy równie beznadziejni w walce jak rekruci. Wątpię, czy którykolwiek z nas zdołałby trafić z bliska Mont-Dore, a panna Wang wpada w histerię na samą myśl o prawdziwej bitwie. - Jeśli drogę do Bramy Czasu zagrodzi jej zastęp Firvulagów, może wstąpi w nią odwaga - zauważył Aiken sucho. Wdusił jakieś przyciski i niebo za szybą zmieniło kolor z kobaltowego na czarny. Było usiane gwiazdami. - Mimo to jest nadzieja, wy niezdary. Yosh Watanabe składa dla was automatyczne celowniki do broni. Póki straszydła nie zorganizują Latającego Polowania, strzelcy nie będą musieli się przejmować celowaniem do obiektów naziemnych. - Wystarczyłaby jedna rzecz - stwierdził Betsy. - Pola siłowe, których nie trzeba wyłączać przy każdej salwie! - Przykro mi - powiedział król z żalem. - Zostały nam tylko małe sigma. Musicie je wyłączać przed odpaleniem. Próbuję opracować technikę mentalnej ochrony, przydzielić kilku kreatorów do każdego samolotu. Lecz jeśli wybuchnie wojna, będę potrzebował wszystkich silnych umysłów do metakoncertu. W razie totalnego ataku Eskadra musi sobie radzić konwencjonalną bronią i ekranami. - Dmij, wietrze! Witaj, klęsko! - zadeklamował Dougal. - Umrzemy w zbrojach! - Wypchaj się, anachroniczny cymbale! - syknął Betsy. I zrobił minę, jakby dopiero teraz zauważył, że znajdują się w jonosferze. W dole rozciągała się Północna Peneplena jak brązowo-ochrowa mapa plastyczna pożyłkowana ciemną zielenią rzek. - Dokąd nas prowadzisz? - spytał króla z rozdrażnieniem. - Nie jestem w nastroju do przejażdżek. - To nie będzie przejażdżka dla przyjemności - mruknął król. - Pomyślałem, że skoro potrafię jako tako pilotować, powinniśmy rzucić okiem na Sekwanę. Minęły cztery dni, odkąd Marc dostał złą wiadomość od Elżbiety, i nadal nie ma od niego wieści. Czas na powietrzny rekonesans. - Na rany Chrystusa! - warknął Betsy. - A jeśli drań spróbuje nas zestrzelić? - Jesteśmy poza zasięgiem blasterów 414. Hagen twierdzi, że po zniszczeniu laserów na Kyllikki nie ma cięższej broni. - Remillard może nam wskoczyć na pokład! - Nie wie, gdzie jesteśmy. Nie widać nas na tej wysokości, a on nie ma powodu, by nas szukać w górze ultrawzrokiem. Przestań narzekać, człowieku, i włącz skaner. Przeczesz rzekę, poczynając od ujścia. Gderając pod nosem Betsy wykonał polecenie. Król rozparł się w fotelu i w zamyśleniu spojrzał na gwiazdy. Po chwili zwrócił się do Dougala. - Niechętnie to wyznam, ale jestem gotów zrezygnować z prób wydedukowania, co Marc Remillard zrobi w następnej kolejności. Nie spodziewam się, żeby odpowiedział na moje zaproszenie na Wielki Turniej. Mało prawdopodobne, by po tylu latach zarzucił swój plan tylko dlatego, że dzieciaki przed nim uciekają. Według Elżbiety on jest gotów zrezygnować. Sam zauważyłem, że facet naprawdę kocha swoje dzieci. - Miłość nie jest miłością, kiedy w grę wchodzą inne względy nie mające z nią nic wspólnego - oświadczył Dougal. - Powinieneś to wiedzieć. - Lubię wrogów, którym mogę przyczepić etykietki - stwierdził Aiken. - Sharn i Ayfa! Nodonn! Nawet Gomnol, niech go piekło pochłonie. Lecz Marc to coś innego. Jest tak piekielnie sympatyczny... - Można się uśmiechać i być łajdakiem. - Nie mogę pozwolić, żeby Remillard mnie zastraszył - mówił król jakby do siebie. - Muszę wypełniać swoje królewskie obowiązki, nawet jeśli to oznacza, że on może mnie zaatakować, kiedy się będę tego najmniej spodziewał. Gdybym odkrył, gdzie on się ukrywa... - Zawołał do Betsy'ego: - Masz coś? - Nic - burknął inżynier. - Król nie ma własnej woli - oświadczył Dougal. - Nie może, jak zwykły człowiek, robić tego, co chce, bo od jego wyboru zależy bezpieczeństwo całego państwa. Tak więc, mój su-zerenie, bądź odważny i stanowczy! Bądź dumny jak lew i nie zwracaj uwagi na tych, którzy jątrzą, intrygują i spiskują, bo jeśli to prawda, że zbliża się sądny dzień, zginiemy z radością! Położył dłonie na lwie w koronie wyhaftowanym na rycerskiej opończy. Aiken wbił w niego wzrok. - Może powinienem obrać sobie lwa jako herb zamiast ręki. - Zmarszczył czoło. - Dougie, już to kiedyś widziałem. Na Dalriadzie, kiedy byłem młodocianym przestępcą zakłócającym spokój publiczny. Co oznacza ten emblemat? - Oczywiście Aslana - odparł sługa. - To stary szkocki symbol wraz z mottem: S Rioghal Mo Dhream: Królewski Jest Mój Ród. To herb klanu Gregor. Aiken gwałtownie wciągnął powietrze. - I twoje nazwisko rodowe? - Nie. Urodziłem się w klanie Fletcherów. Lecz ten, którego szukałem tak długo, nic nie wie o MacGregorach. Ma ojca, a jednocześnie go nie ma. Obłąkany rycerz uśmiechnął się do króla. Aiken odchylił się na oparcie fotela pilota i wybuchnął śmiechem. - Najpierw się narodził, a potem znalazł korzenie! Świetne! - Otworzył jedną z kieszeni kombinezonu, wyjął białą chusteczkę i otarł twarz. - Dzięki, Dougie. Potrzebowałem tego. - Mój suzerenie - powiedział cicho mediewista - ciesz się, póki możesz. Zaczyna się długa noc, po której nie nastąpi dzień. - Kiedy się opanujesz, królu, mógłbyś na to spojrzeć - odezwał się cierpko Betsy. - Przeszukałem całą rzekę od Zatoki Armorykańskiej do zbiegu z Nonol tuż pod Nionel. Jedyny podejrzany obiekt, który namierzyłem tym barbarzyńskim skanerem, znajduje się tutaj, sto kilometrów w głąb lądu. Król zmarszczył brwi, zerknąwszy na monitor. - Daj powiększenie. Nie, obraz robi się zamazany. To cholerstwo skacze po rzece jak błędny ognik. - Powiedziałem, że to podejrzane - rzucił Betsy. - Może jakiś tajemniczy efekt grawomagnetyczny albo spięcie w obwodach. Ostatecznie ten biedny radar ma co najmniej tysiąc lat. Z drugiej strony... - Nie widać nic w innej części rzeki? - Nie. Możemy zejść niżej albo zbadać obiekt detektorem lub ultrawzrokiem. - Nie będziemy ryzykować - zadecydował król. - Jeśli to jest Kyllikki, mogą coś wyczuć. - Ostrożność jest nieodłączna od męstwa - wyrecytował Dougal. - Za godzinę mam spotkanie Wysokiego Stołu w Zamku Przejścia - oznajmił Aiken. - Jeśli Marc chce się ukrywać, pozwolę mu. Na razie. Oprócz miłośników sportu zmierzających na Wielki Turniej, w drodze znajdowali się inni podróżni. Ochmistrzyni Czarnej Turni Mary-Dedra przyszła poinformować Elżbietę o nowej grupie. - Po obiedzie zjawiło się następnych sześciu. Na piechotę, bez zapasu jedzenia. Odesłali eskortę, zanim wyruszyli dzisiaj na ostatni odcinek wspinaczki. Razem jest teraz dwadzieścia dwoje dzieci. Dziewięcioro ludzkich, reszta tańskich. - Przecież nic nie możemy dla nich zrobić! - wykrzyknęła Elżbieta. - Nie powiedziałaś im tego? - Nie uznali takiej odpowiedzi. - O Boże. Chyba sama muszę się z nimi rozmówić. Przycisnęła palce do obolałych skroni, próbując autokreacji. Lecz wcześniej zbyt długo wytężała ultrawzrok w nadziei, że odkryje, gdzie ukrył się Marc ze szkunerem. Zmęczenie i uparta mentalna blokada utrudniały leczenie. Elżbieta wysłała w intymnym trybie błaganie do Creyna i powiedziała do Dedry: - Lepiej ich tutaj sprowadź, bez dzieci, a ja postaram się delikatnie wyjaśnić sytuację. Gospodyni skinęła głową i wyszła z pokoju. Elżbieta usiadła w fotelu przy jednym z dużych okien, które wpuszczały północny wiatr. Wrzosy zakwitły po raz drugi, rozjaśniając pokryty kurzem zielony stok plamami karminu i delikatnego różu. Brat Anatol krzątał się w ogrodzie, a błękitne gołębie gruchały w krokwiach dachu. Creyn cicho zamknął za sobą drzwi. Elżbieta pozdrowiła go bezsłownie, a on podszedł do fotela i rozpostarł dłonie nad jej głową. Pulsowanie ustało. - Dziękuję. Zamknęła oczy. Ręce stojącego za nią Tanu zsunęły się na jej włosy. - Znalazłaś coś? - zapytał. - Ani śladu. Marc z pewnością używa jakiegoś sztucznego ekranu. Nie jest to sigma, bo naprowadziłoby na niego jak latarnia kierunkowa, lecz coś, co pochłania mentalny promień zamiast go odbijać. W Środowisku nie miałam z czymś takim do czynienia, więc nie potrafię wymyślić kontrprogramu. Zajmowałam się głównie łącznością długodystansową, wymianą informacji między światami Państwa Ludzkości. Jasnosłyszący tropiciele działali w zupełnie innej sferze. - Uświadomiła sobie, że za dużo mówi, więc zamilkła. Po chwili dodała: - Może Marc zrobił coś nieoczekiwanego. Udał się na inną planetę i zabrał wszystkich ze sobą. - Wątpię. Stracił cel życiowy albo go niedługo straci, jeśli zaakceptuje decyzję swoich dzieci. Nie spocznie, póki nie znajdzie sobie nowego marzenia. Chętnie bym mu to powiedział, a nawet dał program kojący ból. Byłem głupcem i próbowałem się z nim targować. Nieobecna duchem Elżbieta nie miała pojęcia, o czym mówi Creyn. Zwyczajem metapsychików otworzył przed nią głębszy poziom świadomości, udostępniając wspomnienie z ostatniego spotkania z Markiem. Prośbę. Odmowę. Oszołomiona Elżbieta nie mogła zebrać myśli. - Nowe zadanie dla Marca? Creyn skinął głową. - Bogini łaskawie zesłała mi pomysł. Lecz popełniłem błąd, nie przekazując mu go za darmo. Jedynym moim wytłumaczeniem jest to, że byłem zdesperowany. - Chciałeś, żeby Marc zastosował wobec ciebie program korekcyjny Brendana? - spytała z niedowierzaniem w głosie. - To by się nigdy nie udało! Jesteś dorosły, obciążony wieloletnimi, wielowiekowymi stereotypami myślowymi! O Boże, przykro mi. Sądziłeś... ale nawet gdyby korekcja się powiodła, niczego by to między nami nie zmieniło. - Teraz to wiem. - Uśmiechnął się uspokajająco. - Tana po raz drugi łaskawie mnie oświeciła, choć z opóźnieniem. Wtedy nie wyobrażałem sobie twojej roli w tym zadaniu, nie doceniłem znaczenia dwoistości. Emocje utrudniły mi chłodne rozumowanie. Elżbieta zmarszczyła brwi. - Mówisz zagadkami, Creynie. Jakie zadanie? Pokazał jej. - Mój Boże! - krzyknęła. - Jesteś szalony? - Przerażenie wylało się z jej umysłu, nim zdążyła wznieść mury. Opanowała się jednak i powiedziała spokojnym tonem: - Głębokie rozczarowanie wpłynęło na ciebie poważniej, niż sądzisz. Myślę, że sam to wkrótce zrozumiesz. Muszę cię prosić... chcę, żebyś obiecał, że nigdy nie będziesz z nikim rozmawiał o tym pomyśle! Zwłaszcza z Markiem. Proszę, Creynie. Jeśli choć trochę cię obchodzę, musisz obiecać. Tanu otworzył bariery na dowód szczerości. - Obiecuję. Wystarczy, że ty wiesz. - Cały pomysł jest bezsensowny. Poza tym oboje dobrze wiemy, co Marc postanowi. Jeśli chodzi o resztę... - Potrząsnęła głową. - Zasugerowała cię szalona przepowiednia Oblubienicy Statku, pozbawiona mądrości Tany. - Może. - Odwrócił się. - Wybacz, jeśli cię obraziłem. Uznałem, że to by było eleganckie rozwiązanie... - Nie wspominaj o tym więcej. Bóg wie, że mam się czym martwić. Rozległo się pukanie do drzwi. Elżbieta wstała z fotela i ruszyła na spotkanie matek czarnoobręczowych dzieci. ROZDZIAŁ SZÓSTY Aiken wszedł w mroczny chłód gabinetu Lorda Roniah, gdzie zebrali się członkowie Wysokiego Stołu. Z tych, którzy służyli Thagdalowi, został tylko Kuhal Ziemiotrzęśca, Bleyn Czempion i Alberonn Pożeracz Umysłów. Celadeyr, który podczas ostatniej Wielkiej Bitwy wszedł w skład Stołu, został później skazany na utratę praw za udział w spisku Nodonna. Obecnie uznano, że zasłużył na przywrócenie zaszczytu. Stał razem z siedmioma nowo wybranymi Wielkimi, gotowy do złożenia przysięgi wierności. AIKEN: Wypada żeby Wysoki Stół stawił się w komplecie na pierwszym Wielkim Turnieju. Musimy pokazać Wrogowi jednolitość Wysokiego Królestwa. W tym celu wybrałem pełen skład rady... WSZYSCY: [Szepty zaskoczenia.] Dwa miejsca są wolne! AIKEN: Powtarzam pełen skład. Zanim odbiorę przysięgi polecam waszej pamięci tych członków Wysokiego Stołu którzy przeszli do Pokoju Tany od czasu naszego ostatniego posiedzenia w czasie Święta Miłości: Aluteyna Mistrza Rzemiosł Drugiego Lorda Kreatora Artigonna z Amalizan Drugiego Lorda Poskra-miacza Armidy Groźnej z Bardelask. WSZYSCY: Pokój Tany dla nich. AIKEN: I ze współczuciem powierzmy Jej opiece tych którzy utracili moje łaski i stanowiska z powodu zdrady: Thufana Gromowładnego z Tarasiah Diarmeta z Geroniah Moreyna Szkłomistrza z Var-Mesk. WSZYSCY: Dla nich również niech będzie pokój Tany. AIKEN: [Ból.] Wspomnijmy królową Mercy-Rosmar. WSZYSCY: Pokój jej. AIKEN: I mojego szlachetnego przeciwnika Nodonna Mistrza Bojów. WSZYSCY: Pokój z nim. AIKEN: I wreszcie tego który nie zasłużył na miłosierdzie Bogini niech mu da wieczny odpoczynek: Culluketa Interrogatora Lorda Korektora. WSZYSCY: [Strach.] Niech Tana da mu pokój. [Pieśń.] [Cisza.] AIKEN: Teraz niech Wielcy potwierdzą swoją lojalność. MORNA-IA TWÓRCZYNI KRÓLÓW + SIBEL DŁUGI WARKOCZ + BLEYN CZEMPION + KUHAL ZIEMIOTRZEŚCA + CONDATEYR GRZMIĄCY + ALBERONN POŻERACZ UMYSŁÓW + EADNAR Z ROCILAN + + NEYAL Z SASARAN + LOMNOYEL WYPALACZ MÓZGÓW + ESTELLA-SIRONE Z DARASK: Slonshal Najjaśniejszy Aiken-Lugonn Wysoki Król Wielobarwnego Kraju. AIKEN: I wam Slonshal. Niech obecni tu nominowani Wielcy złożą przysięgę wierności. Celadeyr z Afaliah Drugi Lord Kreator. CELEDEYR: Przysięgam na obręcz. AIKEN: Boduragol z Afaliah Lord Korektor i Lady Credela Drugi Korektor. BODURAGOL + CREDELA: Przysięgamy na obręcz. AIKEN: Lordowie miast Ochal Harfiarz z Bardelask Parthol Szybkonogi z Calamosk Ferdiet Uprzejmy z Tarasiah Heymdol Trębacz z Geroniah i Donal z Amalizan. OCHAL + PARTHOL + FERDIET + HEYMDOL + DONAL: Przysięgamy na obręcz. AIKEN: A teraz zapełnimy ostatnie dwa miejsca. [Spekulacje. Zdumienie.] AIKEN: Żyjemy w strasznych i brzemiennych czasach. Wróg przewyższa nas liczebnie grożą nam nowe niebezpieczeństwa. Lecz nadal mamy przyjaciół którzy nie wszyscy mogą się ujawnić publicznie. Dali mi jednak dobrą radę i zasługują na to by zasiąść wśród Wielkich gdyż kochają nasz kraj, mają dobrą wolę wobec jego króla i osobistą godność. Muszą w tajemnicy usiąść przy naszym Stole. Niech się ukażą żebym mógł odebrać od nich przysięgę. [Oszołomienie.] KATLINEL CIEMNOOKA I SUGOLL: Przysięgamy na miłość którą żywimy wobec siebie i na miłość do kraju oraz jego ludu że wesprzemy króla Aikena-Lugonna we wszelkich szlachetnych przedsięwzięciach. Obiecujemy sojusz w Nocnej Wojnie i wymawiamy posłuszeństwo wobec tronu Firvulagów. Wzywamy Tanę na świadka. AIKEN: Slonshal i Slitsal wszystkim. [ Wrzawa. ] AIKEN: Czy ktoś podważa moje prawo do powołania tych dwojga? [Cisza.] AIKEN: Bracia i siostry tragiczne czasy wymagają rozpaczliwych środków zaradczych. Sugoll i Kate powiedzieli mi że król Sharn otwarcie chwalił się planem wszczęcia Nocnej Wojny na koniec Turnieju. CELADEYR: Wiedziałem! A wszyscy nazywali mnie starym krakulcem! AIKEN: Sharn od wielu miesięcy musztruje swoich rycerzy w sztuce metakoncertu. A wkładem Ayfy jest naginanie umysłów upartych osobników przywiązanych do dawnego indywidualizmu. Mały Lud ma nową taktykę i nową broń. Ma kawalerię i broń Środowiska a nawet krwawy metal gdyż nie jest tak wrażliwy na jego trujące działanie jak Tanowie. DONAL Z AMALIZAN: Ależ to potworne! Sharn i Ayfa muszą być szaleni skoro myślą o rozpoczęciu Nocnej Wojny. Oboje są młodzi mają dzieci a Noc oznacza zagładę obu naszych ras! CELADEYR: Tylko według ortodoksyjnych tańskich wierzeń synu. Firvulagowie wmówili sobie że Nocna Wojna przyniesie zwycięstwo jednej frakcji właśnie im. Pod warunkiem dość dowolnej interpretacji w naszych świętych pismach można się doszukać uzasadnienia tego poglądu. KUHAL ZIEMIOTRZEŚCA: Z pewnością Firvulagowie właśnie takiej dokonali. OCHAL HARFIARZ: Ufamy że Najjaśniejszy nie dopuści do Nocnej Wojny! AIKEN: Zrobię wszystko co w mojej mocy. Wróg ma przewagę liczebną ale my mamy dyscyplinę w metakoncercie i znacznie skuteczniejszy program który pozwala wydobyć znacznie większą moc z poszczególnych umysłów. Mamy również Włócznię spory zapas nowoczesnej broni i Królewską Eskadrę którą widzieliście dzisiaj w akcji. [Podziw.] SUGOLL: Czy wszystkie latające maszyny są uzbrojone tak jak statek flagowy? AIKEN: Pracujemy nad tym. Remont samolotów jest utrudniony z powodu sieci pola ro otaczającej poszycie. Przy odrobinie szczęścia cała flota zostanie wyposażona w lasery do czasu Turnieju. MORNA-IA TWÓRCZYNI KRÓLÓW: Biada! Niech Bogini broni! Żebym ja Pierwsza Przybyszka miała dożyć wojny przed którą starała się nas uratować Brede Oblubienica Statku! CELADEYR: Szkoda że mamy tylko Elżbietę... AIKEN: Macie mnie. WSZYSCY: Tak. SUGOLL: I Bramę Czasu. [Konsternacja.] CELADEYR: Żaden prawdziwy wojownik z tańskiej kompanii bojowej nie podwinie ogona i nie ucieknie przed Wrogiem! AIKEN: Istnieją większe zagrożenia niż Mały Lud. [Obraz.] KATLINEL CIEMNOOKA: W moich żyłach płynie tańska i ludzka krew a serce jest przywiązane do rasy mojego męża. Dobrze pamiętam słowa rzecznika pokoju Dionketa Lorda Uzdra-wiacza który prosił żebyśmy oboje z Sugollem zostali mediatorami. Chętnie podejmiemy się tej roli i będziemy ją pełnili od tej chwili aż do Wielkiego Turnieju. Jeśli taka będzie wola Tany zdołamy poruszyć serca Małego Ludu i odwieść go od wojny. Może Noc nie zapadnie. SUGOLL: Lecz jeśli tak się stanie mój lud zażąda tego co król Aiken-Lugonn zaoferował mu w zamian za lojalność: gdyby nie udało się odwrócić losu Wyjcy i nasi ludzcy poddani poszukają schronienia w Środowisku. CELADEYR: O Bogini a jeśli to piekielne urządzenie Bramy Czasu zostanie zbudowane przed Turniejem? AIKEN: Niemożliwe. Są pewne przeszkody. Zamierzam jeszcze dzisiaj się tym zająć. KUHAL ZIEMIOTRZEŚCA: Siostry i bracia przyjmijmy z wdzięcznością ofertę Lorda i Lady Wyjców. Jednocześnie przygotujmy się na najgorsze oddając umysły wzmocnione przez obręcze pod batutę Najjaśniejszego i wypełniając jego rozkazy bez wahania czy pytań. To ostatnie nie leżało dotychczas w naszych zwyczajach gdyż jesteśmy dumnym ludem i mamy sztywne karki kochamy zamęt i walkę. Teraz musimy działać w koncercie albo zginiemy. I przypominam pobożnym że jeśli zapadnie Noc spowoduje to Przeciwnik a nie Tanowie lub Firvulagowie. On jest prawdziwym Wrogiem. [Cisza.] AIKEN: Dziękuję że przybyliście na spotkanie. Zobaczymy się w Nionel. Rzeka Nonol, wezbrana po intensywnych deszczach padających w dżunglach na południu, płynęła wartko pod Tęczowym Mostem. W górnym biegu roiło się od małych łodzi wiozących miłośników sportu z trzech ras na Złote Pole, lecz mały dok przy prawej podporze mostu był pusty z wyjątkiem wyładowanego dekamolowego kanu tańczącego na cumie. Obok niego stało w cieniu dwoje ludzi połączonych mentalnie złotą obręczą. Strojna kobieta mieszanej rasy, tańska w każdym rysie oprócz brązowych oczu, i potężny Indianin o rzadkich siwych włosach, w opasce na biodrach i mokasynach. Na ręce miał wymyślne urządzenie nawigacyjne. - Szkoda, że nie mogę dać ci oprócz broni jednego z generatorów sigma-pola, Wodzu Burkę. - W głosie Katlinel Cie-mnookiej brzmiała obawa mimo pozornej mentalnej ufności. On uśmiechnął się z ironiczną pewnością siebie. - Jeśli w szkunerze, na który poluję, naprawdę jest Marc Remiłlard, małe sigma-pole byłoby równie skuteczną ochroną jak arkusz durofilmu. Nie ma się czego obawiać, lady Katlinel. My, czerwonoskórzy, jesteśmy z natury zręcznymi tropicielami, a wykształcenie prawnicze czyni mnie przebieglejszym od innych. Zadbam o to, by banda z Kyllikki mnie nie zauważyła, o ile rzeczywiście płyną Sekwaną. - Król uważa, że to bardzo prawdopodobne, choć powietrzny rekonesans nie przesądził sprawy. - Dziwne, że mając do dyspozycji jasnosłyszących i aparaturę z kontrabandy, król nie potrafi wyśledzić łodzi, tylko musi się zdać na parę starych zmęczonych oczu - powiedział Burkę. - Istotnie. To bardzo niesprawiedliwe, że musisz się podjąć misji zwiadowczej, ryzykując życiem i może szansą przejścia przez Bramę Czasu. Burkę wzruszył ramionami. - Jeśli Remillard postawi na swoim, nie będzie żadnej bramy. Argumenty króla były bardzo przekonujące. Z pewnością wybrał właściwego człowieka do tej roboty. Ponieważ rzeka jest wezbrana, przeczesanie pięciuset kilometrów stąd do morza powinno mi zająć od tygodnia do dziesięciu dni. Przez cały czas będę się porozumiewał z królem na odległość. Jeśli szkunera tutaj nie ma, odbędę miłą wycieczkę w ostatnich dniach spędzonych w pliocenie. - A jeśli go znajdziesz... - Nie jestem Szalonym Koniem. Zamelduję o jego pozycji i szybko się oddalę. Od ujścia Sekwany do Goriah jest tydzień podróży. Drobnostka. Nawet się nie spóźnię na Wielki Turniej! Odwiązał cumę, wskoczył lekko do kanu - które zakołysało się nieznacznie, gdy usiadł - i uniósł wiosło w geście pożegnania. - Niech cię Tana prowadzi - powiedziała Lady Wyjców. Burkę uniósł rękę. - I ciebie też. Co to jest hu-ha? - zapytał król Tony'ego Waylanda. Metalurg podsunął Aikenowi pod nos zalakowaną butelkę ze srebrnym prętem. - To. Znalezienie odpowiedniej rudy dysprozu zajęło grupie poszukiwawczej mnóstwo czasu i okazało się zmorą z powodu podstępnych Wyjców-renegatów i miejscowych Norwegów. A kiedy mamy odpowiednie źródło rudy i zaczęliśmy oczyszczać talenit zamiast ksenotymu, ci cholerni idioci przysyłają taki szajs. - W czym problem? - Król opanował niecierpliwość. - Zanieczyszczone - powiedział Hagen ponuro. - Po prostu zawszone holmem - dodał Tony. - Każdy rodzaj zanieczyszczenia w rdzeniu dysprozowym chrzani kompletnie oporność drutu. - To wina sprzętu czy czegoś innego? - zapytał król. - Aparatura, którą im wysłaliśmy, powinna się spisywać dobrze - odparł Tony. - Mają wydajny ekstraktor Ramsgate'a do oddzielania jonów i mały zgrabny elektrolizer do produkcji metalu. Myślę, że gdzieś zawiodła kontrola jakości. Może na początkowych etapach wydobycia rudy. - Posłałem tam Cukiernika - powiedział Hagen - ale nie zdołał wykryć przyczyny. Jest właściwie specjalistą od chemii organicznej. Reszta ludzi to doświadczeni inżynierowie górnictwa. Powinni... Tony spiorunował go wzrokiem. - Pamiętasz, jak wyraziłem pewne zaskoczenie wobec Yobbo Ruana i Trevarthena, kiedy się dowiedziałem, że mają być kierownikami robót. Może radzili sobie dobrze w amalizańskich kopalniach złota, ale oczyszczanie pierwiastków ziem rzadkich wymaga finezji. - Drut niobowo-dysprozowy jest decydujący dla całego projektu - dorzucił Hagen. - Fuszerka oznacza w najlepszym wypadku zwłokę albo klęskę, jeśli jej nie naprawimy. Król przyjrzał się butelce z prętem wielkości ołówka w środku. - Nie możecie przeprowadzić procesu oczyszczania w laboratoriach Zamku Przejścia? - Musielibyśmy zabrać górnikom ekstraktor, a mamy tylko jeden. Poza tym potrzebujemy czterdzieści kilogramów surowca, a podstawowy proces zająłby trzy tygodnie... - Cholera jasna - powiedział król z irytacją. - Wiecie, że jest tylko jedno wyjście. Przywieźć z Fennoskandii oczyszczony metal przedniej jakości. Rozwiązać problem u źródła. Hagen pokiwał głową. - Należy jednak w pełni zrozumieć ryzyko. Mieszka tam pewien gatunek gigantycznych Wyjców. Nazywają się Yotunagowie i znajdują poza władzą Sugolla. Już straciliśmy Stosha Nowaka i Johna-Henry'ego Kinga podczas napadów na obóz górników. Chciałem otrzymać twoją zgodę, Królu, zanim wyślemy tam Tony'ego. Ostatecznie zapłaciłeś za niego wysoką cenę. - Hej! - krzyknął przerażony metalurg. - Chwileczkę! Król przeszył go lodowatym spojrzeniem. - Nie rozumiesz, że musisz dopilnować czyszczenia na miejscu, w Fennoskandii? - Jestem tutaj potrzebny! - Na czoło Tony'ego wystąpił pot. - Przystępuję właśnie do decydującego etapu montowania urządzenia platerującego, niezbędnego do produkcji drutu! - Odpowiedz na moje pytanie - zażądał Aiken. - Potrafisz uzyskać czysty metal czy nie? - Chyba tak - przyznał Tony posępnie. - Dobrze - powiedział Aiken. - Zacznij się pakować. Okręcił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Hagen podążył za nim. - Jeden z moich ludzi, Chee-Wu Chan, bez trudu dokończy montaż urządzenia platerującego - oznajmił Hagen. - Dobrze - skwitował król. - Skoro już tu jestem, zrobię inspekcję. Pokaż mi, jak urządziliście się w Zamku Przejścia. Drzwi się zamknęły. - Psiakrew - jęknął Tony. Chwycił złotą obręcz spoconymi dłońmi, szukając pocieszenia. - Znowu. W chłodzie wieczoru wędkarz siedzący w łódce holowanej za Kyllikki łowił na błyszczkę gigantyczne zębacze. Zębacze nie były takimi zażartymi wojownikami jak florydzkie nitkopłetwy, zwykle ważyły po dwieście kilo i miały ponad cztery metry długości. Na początku nocnego żerowania, gdy miały puste żołądki, były dość zadziorne, a na dodatek bardzo smaczne. Łowienie zębaczy bardzo odpowiadało wędkarzowi jako spokojne zajęcie. Z małej łódki znajdującej się poza zasięgiem mentalnego ekranu mógł objąć nie wzmocnionym ultrawzrokiem cały Wielobarwny Kraj. Miał również dość czasu na rozmyślania, z dala od napiętej atmosfery na pokładzie szkunera. Musiał stawić czoło sytuacji. Morale starych towarzyszy opadło, co było nieuniknione, skoro sam zachwiał się w postanowieniu. Rebelianci dochodzili do wniosku, że trudniej jest im przyjąć wizję Mentalnego Człowieka w odniesieniu do Hagena i Cloud niż do Marca. Minęły dekady od chwili, kiedy marzenie było świeże i budziło fanatyczną lojalność. Teraz stało się znajomą religią, dogmatem przyjmowanym kiedyś bez wątpliwości, póki sam prorok nie okazał się sceptykiem. Teraz tylko Patricia i Cordelia Warshaw pozostały niezmiennie oddane. A co ze mną? zastanawiał się. Naprawdę zwiodły mnie obietnice prostego starca? W głębi duszy odrzuciłem wizję, zanim ją ujrzałem? A jeśli wszystko skończone, to jaki jest sens życia bez celu? Linka napięła się delikatnie. Marc wysłał ultrawzrok pod mętną wodę i stwierdził, że złapał na haczyk tylko pniak. Psychokinetycznie uwolnił hak. Założył świeżą przynętę. Czy nie było sposobu, żeby przekonać dzieci, przeciągnąć je na swoją stronę? Brama. Gdyby się nigdy nie otworzyła. Gdyby Projekt Guderiana zakończył się niepowodzeniem... Zarzucił daleko za rufę i popuścił linkę. Po obu stronach oleiście gładkiej Sekwany sucha dżungla tworzyła matowoczarne ściany oddzielające wygwieżdżone niebo od lśniącej wody. W lesie, stanowiącym wąski pas oazy pośród niegościnnych torfowisk, rozlegały się nawoływania owadów, małp i polujących słoni. Siła, pomyślał. Jedyną alternatywą wobec perswazji jest siła. Kiedyś by się nie zawahał. Daleki głos zawołał: Marc. Elżbieta? (Szybko postawił osobisty ekran, żeby go nie wyśledziła.) Dzięki Bogu że wreszcie odpowiedziałeś. Potrzebuję twojej pomocy. ? Zaczynają do mnie ściągać matki z czarnoobręczowymi dziećmi. Chyba byłam naiwna i nie pomyślałam że nowina się rozniesie. Jest ich już ponad dwadzieścia. Próbowałam im wyjaśnić że korekcja Brendana była szczególnym przypadkiem. Lecz one nie chcą odejść Marc. Mówią że zostaną łudząc się nadzieją i czekając. Gdy nie będzie wyjścia pozwolą dzieciom umrzeć... Elżbieto inne sprawy wymagają mojej uwagi. Przykro mi że znalazłaś się w kłopotliwym położeniu lecz muszę najpierw rozwiązać swoje problemy. Wiem ale pomyślałam o Basilu. Zmodyfikowałeś nasz program żeby kilku korektorów mogło przyśpieszyć leczenie w Skórze. Czy podobna modyfikacja byłaby możliwa jeśli chodzi o korekcję czarnoobręczowych? Metakoncert z udziałem zniewalaczy i korektorów? To ciekawe zadanie. W Środowisku nikt ci nie dorównywał jeśli chodzi o programy metakoncertów. Mylisz się. Może. Pomyślisz nad tym? Oczywiście choć niczego nie mogę obiecać. Uważam że Dionket ma najwyższy potencjał korekcyjny wśród Tanów. To prawda. A Minanonn jest najlepszym zniewalaczem. Oprócz oczywiście Aikena. Oczywiście. Dziękuję że zgodziłeś się spróbować. Do widzenia. Adieu Elżbieto. ... Siedział w łódce, z wielkim wędziskiem osadzonym w pawęży, i próbował wyśledzić ultrawzrokiem swoje dzieci. W okolicach Roniah nie znalazł żadnego śladu, więc w nieunikniony sposób dotarł do lustrzanej półkuli osłaniającej Zamek Przejścia. Gdyby tylko udało mu się przez nią przedrzeć! Gdyby miał dość umysłów pod swoją kontrolą... W czasie Rebelii dowodził milionami. Teraz zostało dwudziestu czterech towarzyszy, a on już nie był Abaddonem, lecz osłabionym Anfortasem łowiącym ryby w Sekwanie, zaś jego ostatnia nadzieja na zwycięstwo kryła się pod nieprzenikliwą srebrną bańką. W pewnym momencie ujrzał, że z oświetlonego przez księżyc sigma-pola wzbija się samolot. Bez wątpienia król zmierza do domu po pracowitym dniu. Nie mógł zidentyfikować pasażerów ukrytych za mniejszymi sigmami. Obserwował bezsilnie, jak latacz włącza napęd inercyjny i mknie na północny wschód z szybkością dwunastu tysięcy kilometrów na godzinę. Dziwne. Aiken nie próbował go wyśledzić. Lecz dokąd leciał w takim razie? W stronę dalekiej szwedzkiej głuszy! Znajdowała się tam ludzka osada, dobrze zamaskowana w mrocznej dolinie. Coraz dziwniejsze! Samolot wylądował. Pięć minut później wystartował do Goriah. Przeleciał nad Kyllikki, lecz Marc nie zwrócił na niego uwagi. Wsłuchiwał się natomiast ze zdumieniem w niewprawny telepatyczny przekaz człowieka ze złotą obręczą wysłany z samotnej placówki w Fennoskandii. To był okrzyk z głębi serca połączony z tęsknotą za kobietą o imieniu Rowane oraz wymyślnymi przekleństwami na dysproz. Nagle myśl się urwała. Wielki zębacz połknął haczyk Marca i wprawił w ruch kołowrotek. ROZDZIAŁ SIÓDMY Brat Anatol zbierał groszek w ogrodzie na Czarnej Turni, a Elżbieta siedziała na ławce pod poskręcaną limbą, cerując dziurę w jego wełnianym brązowym szkaplerzu. Czekali na Marca, który z nie wyjaśnionych powodów poprosił o spotkanie na dworze. Kłócili się na temat skandalicznego rozgrzeszenia udzielonego Arcyrebeliantowi przez mnicha. - Tylko tak sentymentalny i niewinny człowiek jak ty może sądzić, że Marc Remillard żałuje wszczęcia Rebelii Metapsychicznej - oświadczyła Elżbieta. - Zrobiłby drugi raz to samo bez chwili wahania. - Wciąż zapominam, że świetnie potrafisz czytać w myślach - powiedział Anatol. - I rozgrzeszyłeś go, choć nawet się nie wyspowiadał... - To dlaczego według ciebie kazał mi zostać i przysłuchiwać się rozmowie ze swoimi dziećmi? Spodziewasz się, że taki człowiek jak on padnie na kolana i powie: „Pobłogosław mnie, bracie"? Zrobił to, na co pozwoliła mu duma. Gdybyś była psychologiem, wiedziałabyś, że żałował przez dwadzieścia siedem lat, nawet o tym nie wiedząc. - Bzdury! - Omal nie wbiła sobie igły w palec. - Równie dobrze mógłbyś wybaczyć Hitlerowi albo innemu potworowi. - Spójrzcie, kto to mówi. Panna Niewinność, która nadwerężyła uszy i cierpliwość Amerie oraz bała się zaufać komukolwiek oprócz siebie! Anatol wrzucił garść zielonego groszku do ust. - Nie mówimy o mnie, lecz o człowieku, który wzniecił międzyplanetarną wojnę - burknęła - jest odpowiedzialny za śmierć czterech miliardów ludzi i omal nie zniszczył Środowiska z powodu wypaczonej ambicji. Jak mogłeś nawet pomyśleć o wybaczeniu... - Nu, Syna Marnotrawnego spotkałoby chłodne przyjęcie w twoim domu? - Nie bądź śmieszny! - Śmieszna jest wyniosła dama, która próbuje nałożyć ograniczenia na Boże miłosierdzie. - Jeśli sądzisz, że możesz nadrobić brak miłości bliźniego, obrzucając mnie epitetami, przypomnę ci, że każdy metapsychik potrafi... Słowa uwięzły jej w krtani. Anatol odwrócił się i zobaczył zjawę w końcu podwórka wysypanego żwirem. Zmaterializowały się tam dwie pancerne kapsuły z czarnego cerametalu, miażdżąc kamienie ze złowieszczym chrzęstem. Za nimi stała wysoka konsola komputera, a resztę dziedzińca zajęły szafy z instrumentami. - Boże mój! - szepnął kapłan. Prawa kapsuła na chwilę zrobiła się przeroczysta. Obok niej pojawił się Marc i cerametal na powrót stał się matowy. - Dzień dobry, Elżbieto. Bracie. Mnich uśmiechnął się niepewnie i pomachał ręką. Elżbieta po prostu skinęła głową. Marc wskazał na bliźniacze zestawy CE i urządzenia pomocnicze. - Drugi pancerz jest pusty. Chciałem wam tylko zademonstrować swoje postępy w teleportacji. Jeszcze nie potrafię się uporać z modułami zasilania. - Czy ta demonstracja jest jedynym powodem, dla którego prosiłeś mnie o spotkanie? - zapytała Elżbieta. - Oczywiście, że nie. - Marc obdarzył ją uśmiechem. - Przyniosłem ci adaptację programu Brendana. Elżbieta wydała radosny okrzyk, rzuciła szkaplerz i koszyk z przyborami do szycia i pobiegła w stronę postaci ubranej na czarno. Nagle zatrzymała się w pół kroku i opuściła ramiona. Uśmiech Marca zniknął. Anatol podniósł kosz z groszkiem, chwycił upuszczony szkaplerz, z niesmakiem rzucił w stronę Elżbiety: „Upierdliwa baba!" i pomaszerował do kuchni. Elżbieta spłonęła rumieńcem. - Przykro mi, jeśli okazałam się niewdzięczna - powiedziała do Marca. - Wszystko w porządku. Rozumiem. Anatol jest nieokrzesanym starym gburem, prawda? Jeśli to będzie dla ciebie pocieszenie, powiem ci, że mnie nazywał znacznie gorszymi słowami. Zdaje się, że to jego zwykła metoda duchowego pocieszania... On się o ciebie martwi, Elżbieto. Usiedli na ławce pod drzewem. Marc zdjął rękawice. Skafander miał zupełnie suchy, a na czole nie było zwykłych ranek. Jego umysł wyrażał wielkie podniecenie. - Ponieważ nie mieliśmy od ciebie wiadomości przez ponad tydzień, sądziłam, że pochłonęły cię problemy korekcyjne - odezwała się Elżbieta. - Przykro mi, że to trwało tak długo. Rozpraszały mnie inne sprawy, a modyfikacja programu okazała się niezłym wyzwaniem. Chciałem skrócić czas operacji oraz rozłożyć ją na wykonawców metakoncertu. Proszę. - Pokazał jej rezultat. - Ależ to takie proste! - wykrzyknęła Elżbieta. - Zlikwidowałeś męczące powtórzenia i manewry oraz wzmocniłeś trend korekcyjny. Dlaczego o tym nie pomyślałam? Oczywiście każde świetne rozwiązanie wydaje się proste po fakcie, prawda? Marc, dziękuję. To wspaniałe. Elżbieta z wielką ostrożnością złożyła w pamięci elegancką mentalną konstrukcję. Marc wstał. - Pewnie zauważyłaś, że metakoncert ciebie nie uwzględnia - powiedział. Odwróciła wzrok. - Tak będzie lepiej. - Aż tak się palisz, żeby wrócić do Środowiska? Jego głos i umysł niosły ostrzeżenie. Elżbieta poczuła nagle chłód w sercu. - Więc mimo wszystko zamierzasz nam przeszkodzić! Znalazłeś jakiś sposób, żeby zapobiec otwarciu Bramy Czasu! Zmusił ją, żeby na niego spojrzała. - Muszę. Krzyknęła mentalnie: Anatol ci to powiedział... Wziął ją za rękę i zanim sobie uświadomiła, co się dzieje, przeszli w drugi koniec ogrodu, gdzie stały dwie kapsuły. Południowe słońce było ostre. Powietrze migotało w upale. Usłyszała słowa Marca. - Mógłbym ci pokazać świat, gdzie byłabyś naprawdę potrzebna. Miałabyś pracę edukacyjną, która nigdy się nie znudzi. Wyzwanie bez końca. - Nie, Marc - powiedziała spokojnie i cofnęła dłoń. - Wygram tak czy inaczej - oświadczył. - Musisz przekazać Anatolowi, że pokusa jest zbyt wielka. - Tak, wiem. Zrobił krok w ciemność i po chwili podwórko było puste. Jordan Kramer z wyraźną niechęcią wszedł na mostek Kyllikki, zamknął za sobą drzwi i wydał krótki okrzyk zdziwienia, gdy dostrzegł Alexa Maniona stojącego za stołem z mapami, niewidocznego z nadbudówki. - Cholera, Walter, co tu robisz? - Chcemy z tobą porozmawiać - odezwał się Saastamoinen. - Powinienem być w ładowni rufowej z Gerrym. Marc wkrótce wróci z Czarnej Turni... - Dlatego chcemy z tobą porozmawiać teraz. Czas ucieka. - Wcisnął kilka guzików. - Chwileczkę. Wieje słaby przeciwny wiatr, a my jesteśmy obciążeni. Możemy się zerwać z kotwicy. To wada żagli z kolektorami energii słonecznej. Manion w słuchawkach poskramiacza na głowie utkwił oczy w Kramerze i powiedział: - Marc... rozkazał... naładować... baterie... do maksimum. Jest... gotowy... do... skoku. - Jezu, on potrafi oprzeć się poskramiaczowi! - wykrzyknął Kramer. - Kosztuje go to wiele wysiłku - powiedział Walter. - Uwolnij go, Jordy. Znasz sekwencję. - Zwariowałeś? - warknął lekarz wstrząśnięty. - To... ty... zwariowałeś... skoro... myślisz... że Marc... zamierza... pozostawić... dzieci... przy życiu. - Gwałtownie zaczerpnął powietrza. Lekka koszula pociemniała od potu. - Kochasz... Marge... Becky... bardziej... niż Marca... czy nie? - Co mają z tym wspólnego moje dzieci? - Kramer zbladł nagle. - Walterze, do czego wy obaj zmierzacie? - Nie tylko my, Jordy - odpowiedział szyper. - Większość. Potrzebujemy jeszcze ciebie i Gerry'ego. Van Wyck nie ma dzieci, ale możesz zmusić go do współpracy. W razie czego groźbami. Uwolnij Alexa. On nie będzie próbował poskramiania. Zniewolony umysł nie nadaje się do metakoncertu. - To bunt, prawda? - spytał Kramer. - Bardzo bystry wniosek. Sprawę przyśpieszył dzisiejszy rozkaz Marca, żeby ekspresowo naładować baterie. Postanowił zmusić dzieci do uległości, a w razie potrzeby zabić Hagena i Cloud oraz tych, którzy staną mu na drodze. Weźmie z martwych ciał geny Mentalnego Człowieka i zmusi pozostałych, żeby udali się z nim na Cel. Potrzebuje tylko siedmiu czy ośmiu osób, żeby mieć odpowiednią pulę genową. - Nie możecie znać jego planów! - Duża moc jest potrzebna tylko do jednego celu, Jordy. Marc jest już gotowy do teleportacji całego kompleksu CE z Kyllikki w jakieś bezpieczne miejsce, gdzie nie będzie musiał się martwić o naszą lojalność. Myślisz że on nie widział, jaki nastrój panuje na statku przez ostatnie dwa tygodnie? Jedyne osoby oddane Marcowi i idei Mentalnego Człowieka to Castellane, Warshaw i Steinbrenner. - Nie zrobicie ze mnie zdrajcy - wybuchnął Kramer. Nagle wyraz jego twarzy zmienił się. - Chcecie mi wmówić, że Ragnar Gathen też jest w spisku? - Elaby... jako jeden... z pierwszych... zaakceptował... moje... poglądy. - A Ragnar jest z nami ze względu na pamięć syna... i na Cloud - powiedział Walter - a ty musisz przyłączyć się do nas przez wzgląd na Becky i Marge. Mówię ci, że Marc uknuł jakiś nowy plan. Boom-Boom Laroche zastał go w bibliotece studiującego plany urządzenia Guderiana. A dwie noce temu Remillard rzucił Ragnarowi niedbałą uwagę, że gnomy szykują się do metakoncertu. Zdajesz sobie sprawę, co to może oznaczać? - Osiemdziesiąt... tysięcy... Firvulagów - powiedział Manion. Oczy Kramera przesuwały się z jednego mężczyzny na drugiego. - To wszystko czysta spekulacja... Walter przysunął się do niego. Z jego zniszczonej twarzy biła wściekłość. - Posłuchaj mnie, Jordy! Gdy Marc zabierze CE ze statku, nie będziemy w stanie go powstrzymać. Musimy działać teraz, pokonać Castellane i pozostałą dwójkę, a potem uszkodzić moduły zasilania. - Uwięzić... Marca... w szarej... otchłani. Obaj cofnęli się i czekali spokojnie. Kramer położył dłoń na klamce. Przygryzł dolną wargę. Przez mentalną barierę wydostał się wir sprzecznych myśli. - Dajcie mi pomyśleć... Boże, nie możecie oczekiwać, że podejmę decyzję tak od razu! Szarpnął drzwi. Pozostały zamknięte. Alex Manion zaśpiewał: Wkrótce nadejdzie ciężka noc. Mamy jeszcze dużo popołudnia! - Potrzebujemy ciebie, Jordy - powiedział Walter. - Jesteś magnatem, ostatnim członkiem ofensywnego combo. Nie możemy nic zrobić bez ciebie, a należy to zrobić dobrze. Telepatyczna myśl uderzyła w umysły trzech mężczyzn. Gerry Van Wyk wołał z ładowni rufowej z typowym niedbalstwem w deklamacyjnym, a nie w intymnym trybie. Jordy chodź tutaj człowieku. Marc jest na powierzchni. - Więc jak? - zwrócił się Walter do Kramera. - Jesteśmy gotowi do działania przy jego następnym skoku. Pod warunkiem, że będziesz z nami. Kramer wziął głęboki oddech. Odszedł od drzwi i stanął przed Alexisem Manionem. Odłączył urządzenie i podtrzymał wyłaniający się na powierzchnię umysł, póki ten nie odzyskał pełnej kontroli nad swoimi funkcjami. Drzwi mostka otworzyły się same. - Dzięki, Jordy - rzucił Walter. - Przygotujcie wszystko - powiedział Kramer i wybiegł. Manion pomasował skronie i zamrugał. Nie próbował zdjąć słuchawek, a jego oczy były łagodne i nieprzytomne jak zwykle. - Wydobądź od Jordy'ego, kiedy Marc planuje następną wycieczkę - zwrócił się do Waltera. - Zadbam, żeby pozostali byli gotowi. Ponieważ wylot elektrolizera znajdował się poza małym polem sigma o średnicy pięciu metrów, Tony Wyland i jego towarzysze-jeńcy, Kalipin Wyjęć i Alice Greatorex, inżynier chemik w średnim wieku, mogli nie tracąc czasu przetwarzać chlorek dysprozowy w czysty pierwiastek. Na zewnątrz pola siłowego Yotunagowie bezsilnie zgrzytali zębami i wywrzaskiwali niesłyszalne epitety. - W końcu się zmęczą i pójdą sobie - stwierdził Kalipin. Powtarzał to już od trzech godzin. - Jeśli nie zgłosimy się o 1800, król przyśle pomoc - powiedziała Alice. Tony zaśmiał się głucho. - Jeśli wpierw nie wyczerpie się bateria pola sigma! A przy moim szczęściu... Zabrzęczał elektrolizer. Tony otworzył aparaturę i wyjął szczypcami metalowy walec wielkości ołówka. Alice podała mu otwartą butelkę. Wayland wsunął do niej pręt, wrzucił pakiecik odtleniający i zamknął wieczko. Alice oznaczyła butelkę numerem i postawiła przy czterech innych. - Wiecie chłopaki, że to nasz dwieście pięćdziesiąty ósmy pręt? Jeszcze tylko pięćdziesiąt pięć i możemy się pakować. Opuścimy piękną Fennoskandię i jej niezwykłych mieszkańców. Zdewastowany obóz górników był widoczny jak przez lustrzaną szybę. Nowa grupa zdeformowanych monstrów nadbiegła susami od strony wykopów i przyłączyła się do towarzyszy łomoczących granitowymi młotami w śliską powierzchnię pola siłowego. - Uparci - skomentował Tony. - Myślisz, że udało się im dopaść w tunelu Amathona i pozostałych Tanów? Kalipin wykrzywił z rezygnacją iluzoryczną twarz. - Moi dzicy krewniacy zwykle działają do skutku. - Wyrzucił żużel z elektrolizera i zaczął do niego ładować następną partię surowca. W półkuli rozszedł się słaby zapach chloru, który powoli wywietrzał przez półprzepuszczalną ścianę. - Pióra przypominają te z hełmu Lorda Amathona. Błękit zniewalaczy. A ponieważ on był najsilniejszym metapsychikiem wśród uwięzionych w szybie, obawiam się najgorszego. Można również dostrzec świeże plamy na młotach nowo przybyłych Yotunagów. - Wolałbym ich nie widzieć - stwierdził Tony. Włączył mały piecyk elektryczny i rozparł się na krześle. Na zewnątrz pojawiły się płomienie, które zaczęły lizać róg zniszczonego laboratorium. Po kilku minutach wyświetlacz elektrolizera zgasł. - Cholera! Siadło zasilanie! - Powinniśmy się cieszyć, że sigma jest na baterie - powiedziała Alice spokojnie. Kalipin ze strachem obserwował rozprzestrzeniający się ogień. - Jesteśmy tu bezpieczni? - Bezpieczni jak na kolanach u mamusi, mały przyjacielu - odparła Alice. - Kiedy przepali się podłoga laboratorium, po prostu osiądziemy trochę niżej, to wszystko. Ogień był coraz większy. Niektórzy Yotunagowie ciskali płonące głownie w irytującą srebrną bańkę, lecz bez efektu. - Niech ich diabli - mruknął Tony. - Nie mogą nas zobaczyć. Dlaczego, u licha, kontynuują oblężenie? Dla nich wyskoczyliśmy spod ziemi. - Wyczuwają nas ultrazmysłami - westchnął Kalipin. - Sam powiedziałeś, że pole siłowe jest słabe. Alice dotknęła złotej obręczy. Jako fatalistka była dobrej myśli. - Jest dość silne, żebyśmy nie mogli zawołać o pomoc. - Sprawdziła mały generator sigma, który stał pośrodku zagraconej ławy laboratoryjnej. - Interesuje was, ile mamy prądu? - Nie - burknął Tony. - Myślę, że ogień zwiększa pobór mocy. Obawiam się, że to jeden z tych dni. A tak chciałam wrócić do Środowiska i zagrać na nosie NAICE. A ty, Wayland? Tony opróżnił elektrolizer i wziął pojemnik z solami dysprozu. - Miałem nadzieję wrócić do żony. Ona jest w Nionel - powiedział stłumionym głosem. - Ach tak - mruknęła Alice. - Oho, podłoga zaczyna się walić. Trzymajcie się. Płomienie strzeliły wysoko i ściany laboratorium runęły. Gdy ogień przygasł, zobaczyli wyraźnie teren obozu. Samolot wahadłowy, który wylądował na krótko przed atakiem Yotunagów, nadawał się na złom. Wokół niego leżało kilka ciał mutantów, ale, o zgrozo, nie było śladu ludzi ani Tanów. Alice troskliwie tuliła do siebie mały generator sigma, Tony obejmował piecyk elektryczny, a Kalipin zadbał o bezpieczeństwo zabutelkowanego dysprozu. Ława laboratoryjna wybrzuszyła się, małe części aparatury i kanister z chlorem pofrunęły w powietrze, krzesła i taboret przewróciły się z hukiem. Potwory zaczęły skakać, wyć i rozbijać deski podłogowe młotami, żeby przyśpieszyć proces zniszczenia. Lecz sigma pole wytrzymało. Atakowani stali w rezultacie na okrągłym podium otoczeni przez dymiący gruz. - Ogień zbytnio nie przeszkadza straszydłom - zauważyła Alice. Wyjęć wzruszył ramionami. - Ich stopy są twardsze niż rogi. Podobno zwykle wykorzystują grecki ogień, żeby wypłaszać zwierzynę z lasów. Yotunagowie to nasi najpotworniej zmutowani bracia. Nawet Wyjcy z gór Bohemii nie są tak okrutni i krnąbrni. Te istoty wyśmiały zaproszenie Lorda Sugolla do Nionel i ośmieliły się zjeść poborców podatkowych, którzy próbowali przejść przez ich terytorium w drodze do Bursztynowych Jezior. Och, Yotunagowie są zepsuci do szpiku kości! Nie ma co do tego wątpliwości. I są równie przebiegli jak okrutni, o czym świadczy dzisiejszy atak. Wyjcom niełatwo jest stać się niewidzialnymi. - Dlaczego, do diabła, nie mogą nas zostawić w spokoju? - wyjęczał Tony. - Nie robiliśmy im żadnej krzywdy. Kalipin uniósł w górę garść fiolek z dysprozem. - Zabraliśmy coś z ich ziemi. To ich własność, choć dla nich bezużyteczna. Ilmary, Koblerin Kołatek i ja próbowaliśmy wyjaśnić Trevarthenowi, że powinniśmy zapłacić za ukradzione minerały klejnotami cenionymi przez Yotunagów, lecz on nie chciał słuchać, nawet kiedy John-Henry i Stosh zostali schwytani w pułapkę i zabici. Jego odpowiedź, podobnie jak króla Aikena-Lugonna, brzmiała, że trzeba rozmieścić wokół obozu więcej szaroobręczowych strażników z bronią Środowiska. Teraz widzimy skutki błędnej decyzji Trevarthena. - Jest za późno, żeby się o niego troszczyć - powiedział Tony - nie mówiąc o reszcie, która została na zewnątrz pola. Alice spojrzała na wyświetlacz generatora pola siłowego. - To samo stanie się z nami za jakieś dziesięć minut. Potwory szalały pośród dymu. Czterdzieści lub pięćdziesiąt osobników wymachiwało włóczniami o ostrzach z brązu i młotami o kamiennych obuchach wielkości poduszek. Gdy od strony wykopów nadszedł oddział obładowany pękatymi skórzanymi workami, wśród napastników wybuchła ogromna radość. Worki okazały się pełne upieczonych rycerzy kompanii bojowej. Yotunagowie rzucili się na jedzenie, od czasu do czasu ciskając kości lub inne przerażające resztki w bańkę pola sigma. Tony i Alice zzielenieli, a Kalipin zaczął polecać duszę Tanie. - Hej, spójrzcie tam! - krzyknęła Alice. Za zgliszczami budynku produkcyjnego ujrzeli niebieskie błyski. Dwa duże trolle wypadły na łeb na szyję spomiędzy ruin i osunęły się na ziemię powalone oślepiającymi wybuchami, a po chwili zostały z nich tylko spopielałe szkielety. - Cholera jasna - rzucił Tony. - Tam jest ktoś z Boschem 414 albo innym ciężkim blasterem! Nie mówcie mi, że wylądowali marines. Monstra, z których wiele stało się niewidzialnymi, przypuściły szturm na ocalałych wrogów. Przywitała ich kanonada, która omal nie oślepiła więźniów mimo osłony pola dynamicznego. - Zobaczcie! Nasz wybawca strzela nawet do niewidzialnych Wrogów! - krzyknął Kalipin. - Dzięki niech będą Bogini! To była prawda. Kiedy zginęły widzialne ogry, ukryty snajper zaczął strzelać do niewidocznych celów. Po pięciu minutach teren przed zniszczonym laboratorium zasłały zwęglone kości i poczerniała metalowa broń. Ogień ustał. Sigma-pole zniknęło z sykiem. Baterie wyczerpały się. Na otwartej przestrzeni pojawił się wysoki człowiek niosący broń zawadiacko przerzuconą przez ramię i machający ręką. Tony, Alice i Kalipin zeszli z drewnianej wysepki i podbiegli do wybawcy, przesyłając telepatyczne okrzyki ulgi i podziękowania. - To drobiazg - powiedział mężczyzna. Uniósł wizjer, odsłaniając głęboko osadzone oczy i kręcone siwe włosy. Miał na sobie czarny kombinezon z metalowymi wypustkami. - Te stwory bezczelnie mnie uprzedziły. Powinienem był baczniej obserwować rozwój sytuacji. - O matko! - szepnęła Alice. - To sam Remillard! Oboje z Tonym jednocześnie podjęli próbę wysłania telepatycznego ostrzeżenia. Kiedy im się to nie udało, rzucili się do ucieczki. Tylko mały Kalipin śmiało stawił czoło galaktycznemu buntownikowi. - No więc? Uratowałeś nas przed Wrogiem tylko po to, by zniszczyć nasze umysły, człowieku? Marc roześmiał się. - Nie mam czasu do stracenia - oznajmił twardym tonem. - Wasz król wkrótce nawiąże wieczorną łączność. Gdzie jest dysproz? Tony nie mógł się przeciwstawić jego sile zniewalającej. - Pięć prętów, cała dzisiejsza produkcja, znajduje się w sakiewce Kalipina. Wyjęć bez słowa wyciągnął butelki. - A koncentrat? - spytał Marc. - I ekstraktor jonowy? - Jest tylko jeden pojemnik chlorku dysprozu w zniszczonym laboratorium. Reszta znajduje się w tamtym budynku wśród drzew. Ekstraktor jest tam również. - Przynieście aparaturę - polecił Marc Alice i Kalipinowi. Pozbawieni własnej woli, posłusznie wykonali rozkaz. - Są jeszcze jakieś inne urządzenia? - zwrócił się Marc do Tony'ego. - O ile wiem, nie - odparł metalurg apatycznie. - Jeśli zabierzesz nasze, będzie po projekcie. I tak mnie to nic nie obchodzi. Marc uniósł brew ze zdziwieniem. Tony oblizał wargi i rozejrzał się. Upewniwszy się, że nikt go nie usłyszy, powiedział: - Posłuchaj! Nie jestem wspólnikiem króla i jego bandy fanatyków z Ameryki. Zmuszono mnie do pracy przy projekcie. Zajrzyj w mój umysł, a przekonasz się, że mówię prawdę! Chcę tylko wrócić do mojej żony, do Nionel. Zostawisz mnie przy życiu? - Zdaje się, że najlepiej będzie pozbawić Aikena twoich wyjątkowych talentów. Istnieją inne sposoby oczyszczania lantanowców. Oczy Tony'ego zaszły mgłą. - Uzyskanie dysprozu zwykłymi metodami chemicznymi trwa całe miesiące, a król nie będzie mnie do tego potrzebował. Wystarczy tylko zniszczyć ekstraktor i koncentrat, a realizacja projektu znacznie się opóźni... - Wolałbym zostawić otwartą kwestię moich planów. - Marc uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy zobaczył Alice i Kalipina wychodzących z budynku ukrytego wśród drzew. Wyjęć pchał wyładowane taczki, a kobieta niosła pojemniki. - Nie musisz się bać, że cię zabiję od razu. Dysproz i aparaturę do jego produkcji zabiorę ze sobą na statek. Ciebie również. Świat zawirował wokół Tony'ego. Za przywódcą Rebelii zmaterializowała się czarna maszyneria przypominająca keson do nurkowania na duże głębokości. Jak we śnie Tony usłyszał polecenia wydawane Alice i Kalipinowi. Marc kazał im położyć przyniesione rzeczy obok kapsuły, a potem zwrócił się do niego: Nie ruszaj się. Najlepiej wstrzymaj oddech i zamknij oczy choć translacja przez szarą otchłań zajmie tylko ułamek sekundy. Nie! krzyknął Tony. Nie zabieraj mnę! Nie chcę umrzeć w hiperprzestrzeni! JezupomóżmioBożeRowane... Zang. Tony poczuł rozdzierający ból, który towarzyszył wejściu do hiperprzestrzeni, znany z nadświetlnych podróży między światami Środowiska. Przez chwilę miał wrażenie, że zamarza, dusi się, a wszystkie komórki ciała zaraz eksplodują. Zung. Gdy otworzył oczy, klęczał na ziemi, podpierając się rękami. Zobaczył wytrzeszczone ze zdumienia oczy Alice i Kalipina. Mglisty krajobraz Fennoskandii. Rozrzucone kości. Zwęglone ruiny. Czarna kapsuła z opartym o nią blasterem Boscha. Ukradziony sprzęt, pojemniki i wszystko inne w tym samym miejscu! Zang. BożeBożeBożenienieeeeAaaaaa! Zung. Pogorzelisko, sadza i popiół. Ucięty ludzki palec (nie jego) i dwie chodzące po nim muchy. Bełkot Wyjca i wołanie Alice w trybie długodystansowym. Metaliczny ryk brzmiący jak z grobowca: Quelputain de gachis co oni tam wyprawiają? Efekt sprężyny... spróbuję tym razem bez obciążenia... Mężczyzna zniknął, zostawiając Tony'ego i ładunek. Drżąc i szlochając, Tony mocno zaciskał powieki i czekał, aż zostanie porwany w szarą otchłań. Nic się nie wydarzyło. Podniósł głowę i zobaczył kochaną starą Alice, która klęczała obok niego, wysyłając fale przerażenia i ulgi. - Chyba sobie poszedł. Jeśli znowu wyskoczy z hiperprzestrzeni, usmażę go w tej blaszanej trumnie. - Potrząsnęła karabinem. - Rozmawiałam z królem. Wysyła latacz na pomoc. Tony przycisnął twarz do ziemi i zaczął oddychać głęboko. * W szarej pustce umysł uczepił się niezwykle ważnej rzeczy i skoncentrował na drugim końcu liny nośnej. Nie pomylił się w obliczeniach krzywej i współczynnika penetracji. Wykonał skok, dotarł do powierzchni i próbował wygenerować pole ypsilon, by dostać się do normalnego wszechświata. Nic. Nie uformował się żaden otwór. Nie było żadnego pola. Sprężyna! Dotrzeć do stacji końcowej pola ypsilon. Pole ypsilon pole ypsilon! Nic z tego. Nie miał dość energii. Poczuł, że przegrzany mózg się ochładza. Awaryjne moduły pracowały niezależnie od obwodów wzmacniacza. Włączyło się dodatkowe źródło mocy, utrzymując go przy życiu. Przez najbliższe pięć dni, póki nie wyczerpie się zapas energii w kapsule, nie groziło mu, że zamarznie, utonie, zostanie zmiażdżony albo się udusi. Nagim umysłem wrócił po linie nośnej na Kyllikki. Ścieżka zdawała się lekko świecić we wszechogarniającej szarości. Dźgał i uderzał w ścianę, ale nie chciała ustąpić. Był uwięziony w szarej otchłani. Księżyc w pełni, który wzeszedł nad morzem suchej trawy, wyglądał jak drugie słońce: rozdęty, lekko spłaszczony na górze i na dole i czerwonawy z powodu gęstej mgły. Wódz Burkę użył wiosła jako steru, pokonując szeroki zakręt Sekwany i kierując się na północ. Drzewa były tutaj rzadsze i niemal bezlistne z powodu suszy. Tu i ówdzie pojawiały się wszędobylskie krokodyle i nieliczne ptaki. Burkę wiedział, że będzie musiał wkrótce znaleźć sobie bezpieczne miejsce na obóz, lecz coś go pchało, żeby popłynąć jeszcze kawałek za zakręt i następnego ranka mieć widok na cały szlak wodny... I wtedy zobaczył przed sobą na czerwonawej wodzie duży statek zacumowany pośrodku rzeki, z rozwiniętymi żaglami połyskującymi złotem. Przeklinając, skierował kanu ku prawemu brzegowi, gdzie częściowo podmyte drzewo zwieszało gałęzie nad wodę i dawało jakie takie schronienie. To musiała być Kyllikki. Wódz wyjął lornetkę. Statek znajdował się w odległości niecałych dwustu metrów, nieruchomy w spokojnym wieczornym powietrzu. Nie było śladu żadnej mechanicznej ani metapsychicznej bariery. Pokłady wyglądały na opustoszałe. Burkę wsunął lornetkę do futerału, dotknął złotej obręczy i zawołał: Aiken. Znalazłem. ...Dzięki Wodzu. Ruszam w drogę. W zabarykadowanej ładowni rufowej rozległ się rozpaczliwy krzyk Patricii Castellane. - Odcięli go! Jest w pułapce! Pomóżcie mi, Jeffie, Cordelio. Jeszcze niczego nie zniszczyli, tylko odłączyli główny kabel zasilania rezerwowego terminalu. Mogę go obejść! Dajcie mi moc, do cholery! Marc, chodź! Marc! W ładowni, w której zapanowała ciemność, gdy spadło napięcie, rozbłysło światło i ukazały się trzy postacie otoczone zygzakowatymi wyładowaniami metapsychicznych błyskawic. Potrójny mentalny okrzyk przeszył eter. Zreaktywowane przyrządy kontrolne pokazały, że sprzęt znowu działa. Na drewnianym podwyższeniu zamigotała czarna zjawa, która po sekundzie okrzepła. Z głośnika komputera dobiegł nieludzki głos: - ZNAJDUJECIE SIĘ W POKOJU ZASILANIA. WYJDŹCIE ALBO ZGINIECIE. ROZKAZUJĘ ZAMKNĄĆ GŁÓWNY PRZEWÓD CE. Jeff Steinbrenner i Cordelia Warshaw upadli na deski. Patri-cia z trudem przytrzymała się konsoli i szepnęła: - Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny, Marc... Zjawa uśmiechnęła się do niej z głębi czarnego hełmu. - Dziękuję, Pat. Kochana Pat. Castellane wyciągnęła do niego rękę. - Musisz się teleportować. Wszyscy zbuntowali się. Uciekaj, Marc. A jednak warto było. Umysł Remillarda po raz ostatni zaświecił kreatywno-zniewalającą mocą. Później zgasły wszystkie myśli, a kobieta osunęła się na surowe dębowe deski. Wzmocniony głos Marca rozbrzmiał echem na pokładzie: - OPUŚCIĆ POKÓJ ZASILANIA. Na zewnątrz Kyllikki rozległ się potworny huk. Szkuner zakołysał się. Nie zważając na ryzyko, Marc wchłonął energię, absorbując większą moc, niż kiedykolwiek próbował na plioceńskim wygnaniu. Tak! Wprawił w ruch obrotowy pole ypsilon i powiększył bramę do hiperprzestrzeni. Zabrał cały sprzęt: urządzenie CE, broń, zapasy. Razem ponad jedenaście ton. Jak łatwo to wszystko uniósł! Jak nonszalancko teleportował siebie i ładunek... i zamknął otwór przed nosem zaskoczonego Złotego Przeciwnika. Bang. Doskonała kryjówka, wyszukana wiele tygodni temu. Bang. Zmaterializował się w głębokim korycie wyschniętej rzeki. Niecałą sekundę później mechanizm kamuflujący, który chronił Kyllikki, zakrzywił promienie księżyca i stworzył iluzję, nakrywając wąwóz warstwą ziemi. Po kilku godzinach kamuflaż zniknął i wąwóz wydawał się równie pozbawiony życia jak zawsze. Natomiast mała jaskinia, gdzie kiedyś ukryli się Madame Guderian i Klaudiusz Majewski, teraz znacznie się powiększyła, żeby pomieścić nowego mieszkańca. Wyszedł krótko po północy i usiadł pod starą akacją która zwieszała się nad krawędzią parowu. Spojrzał na półkule pola siłowego otaczającą Zamek Przejścia. Kilka zajęcy i innych nocnych stworzeń podkradło się ostrożnie do intruza, ale szybko uciekło pod chłodnym strasznym dotknięciem jego umysłu. ROZDZIAŁ ÓSMY Minanonn Heretyk otworzył drzwi salonu, który przerobiono na pokój dla czarnoobręczowych dzieci. Oświatlały go tylko czerwone baśniowe światełka. Heretyk ujrzał rząd małych łóżeczek i dziesięciu korektorów siedzących obok nich na stołkach. Czujne matki stały za dziećmi. Dionket kierował operacją, otoczony słabą karminową poświatą. Basil Wimborne odtwarzał cichą melodię z magnetofonu, a w pomieszczeniu panowała uzdrawiająca aura. Uda się, pomyślał Minanonn. Nowy program już zaczyna pomagać małym istotkom, choć jeszcze nie włączyli się zniewalacze. Za jakiś tydzień będą zdrowe, w pełni władz umysłowych. I nie tylko. Będą czynnymi metapsychikami. Nową generacją, którą przepowiedziała Brede Oblubienica Statku. Nie można pozwolić, by zginęły w Nocnej Wojnie! Na szczęście propozycja króla wygląda na doskonałe rozwiązanie... Minanonn czekał. Dostrzegł Elżbietę siedzącą w ciemnym kącie, nieobecną duchem, z twarzą zakrytą dłońmi, niepotrzebną. Gdy wstępna sesja dobiegła końca, ból ustąpił. Młode umysły zostały skąpane w kojących endorfinach. Basil zaśpiewał telepatycznie ludzką kołysankę, grając na flecie. Rankiem przyjdzie do nas radość, O wschodzie słońca życie tchnie w nas nadzieję, Choć straszne sny Dręczą nas przez całą noc. Gdy przebrzmiały ostatnie nuty piosenki, Dionket i korektorzy spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Potem wstali i opuścili pokój. Na naglące wezwanie Minanonna Elżbieta i Lord Uzdrawiacz ruszyli za nim. Przez boczne drzwi wyszli do ogrodu. Nad wzgórzami właśnie wschodził księżyc w pełni. - Wydarzyły się ważne rzeczy - oznajmił Heretyk. - Nie chciałem wam przeszkadzać. Pół godziny temu król przysłał mi wiadomość. Wyświetlił obraz zdarzenia, które miało miejsce nad górną Sekwaną. - To Marc z całym sprzętem wzmacniającym! - stwierdziła Elżbieta z przerażeniem. - Lecz pozbawiony bazy i sprzymierzeńców - dodał Dionket. - To pocieszająca wiadomość. Nawet mając tę piekielną maszynę, Przeciwnik nie jest w stanie wedrzeć się do Zamku Przejścia. Natomiast król z pewnością ochrom górników przed następnymi atakami. Elżbieta zmarszczyła czoło. - Zastanawiam się, czy Projekt Guderiana jest narażony na inne, pośrednie ataki? - Król zapewnił, że nie - powiedział Minanonn. - Wszystkie potrzebne surowce i sprzęt znajdują się w Zamku Przejścia, z wyjątkiem jednego ważnego metalu. Za kilka dni operacja w Fennoskandii dobiegnie końca. Według króla aparatura Bramy Czasu powinna być gotowa do czasu Wielkiego Turnieju. - To dobrze. - Umysł Elżbiety był znowu nieprzenikniony. - Złote Pole znajduje się dość daleko od Zamku przejścia, ale są samoloty... Cała trójka weszła do płytkiej groty z tryskającym źródełkiem, otoczonej przez paprocie, pachnący wieczernik i rezedę. Lampa oliwna wisząca na drzewie rzucała ciepłe światło na okoliczne skały i dwie rustykalne ławki. Usiedli. - Bracie Heretyku, coś przed nami ukrywasz - odezwał się Dionket. - Jak brzmi cała wiadomość od króla? Postawa dawnego Mistrza Bojów wyrażała przygnębienie. Masywne plecy były zgarbione. Heretyk podniósł ze ścieżki parę kamyków i cisnął je do strumyka. - Król przechwycił żaglowiec Przeciwnika. Wybadał dwudziestu dwóch Amerykanów, którzy zbuntowali się przeciwko Remillardowi. Jeden z nich, Manion, uważa, że do następnej części planu Przeciwnik zamierza włączyć Firvulagów jako uczestników ofensywnego metakoncertu, którym sam będzie dyrygował. Dionket wybuchnął śmiechem. - Śmieszny pomysł! Wróg nigdy nie pozwoli, żeby dowodził nim człowiek. Zwłaszcza Remillard. - Przypomnę ci niektóre tradycyjne przekazy - odparował Minanonn. - Przeciwnik nie jest jedynie obserwatorem w Nocnej Wojnie. - A Mały Lud nie jest głupi! - powiedział Lord Uzdra-wiacz z mniejszą pewnością siebie. - Podporządkowanie się Remillardowi grozi stałą mentalną niewolą. Sharn i Ayfa dysponują metapsychiczną mocą większą niż Aiken. Nie potrzebują żadnej pomocy... - Pod warunkiem, że potrafią zrobić metakoncert - wtrąciła cicho Elżbieta. - Stworzyć całość większą niż suma części, czyli dość słabych indywidualnych umysłów, i skutecznie nimi pokierować. Już mieliśmy dowody, że technika Firvulagów jest daleka od doskonałości. Przyparci do muru mają skłonność do działania w pojedynkę. Właśnie to starali się im uświadomić Sugoll i Katlinel. Ostrzegali Sharna i Ayfę, że nigdy nie dorównają zdyscyplinowanej i skutecznej orkiestrze Aikena. Lecz jeśli Marc obieca zreorganizować metakoncert Firvulagów w zamian za pomoc w zdobyciu Zamku Przejścia... - Właśnie tego obawia się król - oznajmił Minanonn. - Przeciwnik musi się tylko uzbroić w cierpliwość, przekazać ofertę i zasugerować sposób, w jaki królewska para może zachować niezależność. Zaczekać na nieuniknione błędy w mentalnej kooperacji Firvulagów. Z czasem Sharn i Ayfa uznają jego propozycję za kuszącą. - Kuszącą - powtórzyła Elżbieta. Wbiła spojrzenie w mały diamentowy pierścionek, który nosiła na palcu. W Środowisku był symbolem jej pozycji. Lawrence nosił podobny. Kamień rzucał iskry w świetle lampy. - Co zrobimy? - spytał Dionket. - Uciekniemy - odparł Minanonn stanowczo. - Do Środowiska? - Elżbieta roześmiała się. - Zapewniam was, że Marc w zmowie z osiemdziesięcioma tysiącami Firvulagów pozbawi nas tej możliwości. Nie będzie nawet potrzebował obecności Małego Ludu w Zamku Przejścia. Może na odległość skanalizować psychoenergię, z Nionel, podobnie jak wtedy, gdy rozbił Gibraltar i pokonał Felicję. - Nie brałem pod uwagę ucieczki przez Bramę Czasu, Elżbieto - powiedział Heretyk. - W imieniu Frakcji Pokojowej poprosiłem króla o wielki statek. Zgodził się dać go nam pod warunkiem, że zabierze ze statku większość uzbrojenia. Załoga tańskich rycerzy i zbrojnych ludzi płynie nim teraz z pełną szybkością w dół Sekwany. Z Goriah Kyllikki wyruszy w podróż powrotną do Błogosławionych Wysp. Amerykanie obiecali, że będą współpracować i przyjmą zwierzchnictwo Frakcji Pokojowej. Elżbieta zaniemówiła. Dionket powoli uniósł ręce. - Wyspy! Oczywiście. Schronienie z naszych starych legend. Kraina Młodości! W ciągu tygodnia pozostającego do Wielkiego Turnieju możemy dokończyć leczenie czarnoobręczowych dzieci i zabrać je ze sobą! - Frakcja Pokojowa może zawrócić z drogi do Nionel, Zachodnim Szlakiem dotrzeć do Goriah i wsiąść na statek na Loarze - podsunął Minanonn. - Jeszcze jest czas. Poproszę króla o latające maszyny, żeby ewakuować z Pirenejów uwięzionych przez śniegi. A z Czarnej Turni... - Możemy wymknąć się po cichu - dokończyła Elżbieta ironicznie - podczas gdy Aiken będzie toczył Nocną Wojnę, a Marc Remillard zabijał własne dzieci. - Król uznał to za doskonały plan - zaprotestował Minanonn. - Powiedział mi, że będzie mu lżej na sercu ze świadomością, że ty, dzieci i Frakcja Pokojowa umkniecie przed Nocą. Jeśli ktokolwiek jest w stanie uratować nieszczęsny Wielobarwny Kraj, to tylko on. Z wdzięczności za uratowanie życia nad Rio Genil i zdrowia psychicznego w Jaskini Rtęci stara się spłacić to, co uważa za dług wobec nas. - Nie płynę z wami - oświadczyła Elżbieta. - Musisz! - wykrzyknął Dionket. - Potrzebujemy twojej pomocy, żeby zrobić z dzieci czynnych metapsychików. Zamknęła się przed nimi. - Lordzie Uzdrawiaczu, nie mam odwagi, żeby zaczynać wszystko od początku na waszych Wyspach Szczęśliwości. Mam dość wygnania. Nauczę ciebie i Creyna tego, co potrafię: specjalnych technik wzmacniania umysłu. Dzieci nie staną się Wielkimi Mistrzami Środowiska, ale poradzą sobie. Gdy zaadaptujecie program Marca, będziecie mogli zmodyfikować umysł każdego nowo narodzonego dziecka, żeby obręcze już nigdy nie były potrzebne. - Ale my potrzebujemy ciebie! - powtórzył Dionket. - Nie. Dlaczego tego nie rozumiesz? Może nie chcesz? Pokazać ci swoje nagie ja, żebyś zaakceptował moją decyzję i zostawił mnie w spokoju? - Elżbieto, kochamy cię i chcemy, żebyś była z nami! - powiedział Minanonn. - Tak samo jak Aiken - odparła. - Postanowiłam zostać przy nim i pomóc mu w walce. - Nie prosił cię o to - zauważył Dionket. - Twoja decyzja narodziła się z rozpaczy, a nie z miłości do przyjaciela. - A jeśli nawet tak? - odparowała. - To moje życie, prawda? Zrobiłam dla was, co było w mojej mocy. Bóg mi świadkiem. Lecz mam już tego dosyć! Chcę pomóc Aikenowi właśnie dlatego, że mnie o to nie błagał. On wie, że nie jestem wszechwiedzącym wcieleniem waszej Bogini, zesłanym, żeby was oświecać, strzec, rządzić i prowadzić. Jestem po prostu jego przyjaciółką. Zamierzam zasiąść obok niego podczas Turnieju i zapomnieć na parę dni o Nocnej Wojnie, nie myśleć o nikim, tylko o sobie! - Elżbieto, zastanów się - błagał Minanonn. - Mogłabyś być dla nas wielką pomocą. Praca dawałaby ci satysfakcję... - Czyżby? - szepnęła i nim się zorientowali, jej bariery zniknęły ukazując ognisty kokon. - Próbowałam, przyjaciele. Starałam się zgodnie z obietnicą, którą wam dałam, opuszczając po Potopie Siedzibę korektorów w Muriah. Nie lubiłam tego, co robiłam, i czekałam, aż coś się zmieni. Chcieliście, żebym była Brede, ale ja źle się czuję w Wielobarwnym Kraju, podobnie jak Marc w Środowisku. On też mógł zrobić wiele dobrego jego marzenie moc nieśmiertelność wszystko zmarnowane dlaczego nie był Jackiem dlaczego odebrano mi Lawrence'a dlaczego jestem słaba samotna dlaczego on jest zdeterminowany i silny dlaczego Bóg jeśli istnieje pozwala żeby nieprzystosowani tak cierpieli nie rozumieli samych siebie odrzucali dotyk odrzucali miłość dlaczego tak się bałam choć wiedziałam że on żałuje dlaczego nie mogłam go dotknąć a przynajmniej dać odpowiedzi wyjawić że mi pomógł zrozumieć siebie mimo strachu (Creyn o tym wiedział!) teraz jest za późno on jest zgubiony ja jestem zgubiona niech się to skończy niech się to skończy zostawcie mnie w spokoju jeśli wam na mnie zależy pozwólcie mi odejść pozwólcie mi odlecieć... - Nie! - krzyknęli obaj. Lecz ona pobiegła ogrodową ścieżką w noc, a jej mentalne ostrzeżenie zawisło w powietrzu, pełne udręki. - Więc Creyn jednak miał rację - stwierdził Minanonn. - Jakie to dziwne. Dionket westchnął. - Miałem ciężki dzień, a jutro będzie jeszcze gorszy, gdy do pracy przystąpią zniewalacze. Nie martw się o Elżbietę. Nie zrobi niczego pochopnego. Idę spać. Przyjmij moją radę i zrób to samo. Obaj Tanowie wrócili do domu. Skądś dobiegały dźwięki fletu. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Prawie świtało. Zaczynał się Pierwszy Dzień Wielkiego Turnieju. - Nie mogę tego zrobić! - zaprotestowała. - Nie zasługuję na taki zaszczyt. - Nie bądź idiotką, dziewczyno - odparł Mistrz Genetyk. - Jesteś moim gościem i moim triumfem. Pojedziesz u mojego boku i spodoba ci się to. Posłuchała go. I oto jechali przez zachodnią bramę Nionel w perłowym blasku świtu w rytualnej procesji kierującej się w stronę Tęczowego Mostu. Sugoll, jako gospodarz, jechał na czele na białym chaliko, ubrany w mleczną zbroję zdobioną srebrem. Za nim jechała Katlinel w opalizującej sukni, po jej prawej stronie Sharn oraz Ayfa w obsyolianowej kolczudze wysadzanej klejnotami, a po lewej Aiken-Lugonn Najjaśniejszy i Elżbieta, która miała na sobie czarno-szkarłatną szatę Brede i błyszczącą maskę. Za monarchami podążali po dwóch w rzędzie na zmianę członkowie Wysokiego Stołu i Gnomiej Rady. Obok nich maszerowali Wyjcy w najbardziej atrakcyjnych iluzorycznych ciałach i nieśli girlandy kwiatów. Za nimi jechali Wielcy (a pośród nich ona i Greg-Donnet) oraz czwórkami szlachta dymorficznej rasy, rycerze i zwykli obywatele poubierani w kolorowe stroje. Reszta Wyjców kroczyła uroczyście z tyłu, niosąc zielone gałązki ozdobione wstążkami i wiązanki kwiatów. Nie było widać sztandarów z czaszkami, żadnych wojennych proporców ani obnażonej broni. Powietrze rozbrzmiewało głębokim pomrukiem. Fimilagowie stłoczeni na trybunie po drugiej stronie rzeki śpiewali tradycyjną uwerturę. W poprzednich latach na słonych tańskich równinach dźwięk był bardziej przeszywający. Lecz tutaj otaczały ich zielone łąki, a tysiące ptaków śpiewało poranne trele do wtóru posępnej melodii. Arystokraci Firvulagów zaczęli się uśmiechać, przekraczając Nonol i wjeżdżając na Złote Pole, scenę dawnych zwycięstw; zauważyli, że Mały Lud wylewał się na murawę aż po linie boczne, podczas gdy trybuna przygotowana dla Tanów i ludzi była zapełniona tylko w trzech czwartych. - Ależ wszystko jest jasne! - wykrzyknęła do Grega-Donneta. - I takie czyste! Wydaje mi się, że widzę każdy pojedynczy kwiatek w girlandach niesionych przez mój lud i każdy klejnot zdobiący zbroje Wielkich, a także każdą dekorację na sztandarach powiewających nad trybunami! - Podwójne widzenie, moja droga. Dwoje oczu jest lepsze niż jedno. Poza tym jesteś szczęśliwa. Władcy zasiedli w lożach królewskich, z których widać było na wschodzie pasmo wzgórz za Nionel. - Jestem szczęśliwa i wdzięczna ci, Greggy - powiedziała i zerknęła spod nakrycia głowy wysadzanego rubinami. - Naprawdę jestem teraz piękna? Greg-Donnet cmoknął się w palce. - Wprost cudowna. Jej umysł nadal wyrażał cień wątpliwości. - Och, Greggy, żeby Tony był tutaj. Jak zniosę oczekiwanie? - To tylko kilka dni - uspokoił ją. - Król powiedział mi, że Tony wkrótce skończy pracę. Przyjedzie przed końcem Turnieju. Teraz patrz uważnie. Królowie zaraz otworzą niebo. To coś nowego, ma symbolizować Rozejm. - Zaśmiał się ze smutkiem. - W każdym razie to będzie sympatyczne. Mała postać w złotej zbroi i gigantyczna w czarnej uniosły Miecz i Włócznię. Fotonowa broń wysłała w niebo szmaragdowe promienie. Chmury rozstąpiły się jak przez niezliczone tysiąclecia na rodzinnej Duat i przez tysiąc lat na plioceńskiej Ziemi. Wszyscy zebrani wytężyli kreatywną moc, mgła rozwiała się i wiązka światła słonecznego padła na obu monarchów. Tanowie, Fimilagowie, Wyjcy i ludzie połączyli głosy w Pieśni. Jest kraj błyszczący przez życie i czas, Kraj niezmiennie piękny od początku świata, Wielobarwne płatki kwiatów spadają na niego Ze starych drzew, na których ptaki śpiewają. Każda barwa tu świeci, rozkosz jest wszechobecna, Muzyka wypełnia Złote Pole, Słodko pachnące Pole Wielobarwnego Kraju, Złote Pole na północy. Nie ma płaczu ni zdrady, ni smutku, Nie ma choroby, niemocy i śmierci. Są tu bogactwa, wielobarwne skarby, Słodka muzyka dla uszu, najlepsze wino dla ust. Złote rydwany mkną w zawody na Równinie Sportów, Wielobarwne wierzchowce biegną w czas wiecznej pogody. Na Polu Sportów ciągną się szeregi rycerzy Walczą pięknie i mężnie. O świcie ukaże się gwiazda poranna, Oświetlając kraj i falującą równinę, Wzburzając morze, żeby zmienić je w krew, Przed Śpiewającym Kamieniem ustawiają się armie. Kamień śpiewa Pieśń zastępom; Muzyka potężnieje, gdy wszyscy intonują razem. Ani śmierć, ani schyłek czasu Nie przyjdą po żyjących w Wielobarwnym Kraju. - Słowa są zmienione - szepnęła Elżbieta do Aikena. - Morna-Ia Twórczyni Królów powiedziała, że tak powinniśmy śpiewać w tym roku. - Uśmiechnął się tajemniczo. - Spójrz, oto nadchodzą rzemieślnicy Firvulagów z nowym trofeum, Śpiewającym Kamieniem wyrzeźbionych z jednego wielkiego bloku akwamarynu. Plotka mówi, że jest już dostrojony do aury Sharna i Ayfy. Jak ci się podoba taki tupet? Siedzieli w loży królewskiej, obserwując przygotowania. Otwarto bogaty bufet z przekąskami i członkowie Wysokiego Stołu oraz ich goście rzucili się do jedzenia. Król tylko skubnął rogalik bez masła. Elżbieta, której dolną połowę twarzy zakrywał respirator Brede gęsto wysadzany klejnotami, nic nie jadła. - Strofa Pieśni o „porannej gwieździe" jest zbyt prorocza jak na mój gust - zauważyła. Aiken wzruszył ramionami. - Marc prawdopodobnie jest teraz w tłumie i śmieje się z Firvulagów tańcujących wokół Śpiewającego Kamienia. Na Florydzie takich rzeczy nie widywał. - Nie próbował się z tobą kontaktować? - W sprawie zawarcia umowy? - Aiken potrząsnął głową. - Ani słychu. Wyrażę mu uznanie za klasę. Żadnego ultimatum co do otwarcia Zamku Przejścia w zamian za powstrzymanie zmierzchu bogów. - On wie, że nie zdradzisz dzieci, skoro je wziąłeś pod swoją ochronę. Zdaje się, że ma własne pojęcie o honorze. - Nie znaczy to, że istnieje proste rozwiązanie - stwierdził Aiken. - Włożył do ust kawałek ciastka i jadł przez chwilę w milczeniu. - Mogę tylko mieć nadzieję, że Hagen i jego drużyna zbudują urządzenie Guderiana, zanim Marc dogada się z Firvulagami. Kiedy dzieci przejdą do Środowiska, nasz Lucyfer zostanie zapędzony w kozi róg. Zaryzykuję Nocną Wojnę z Firvulagami, jeśli Marc nie pokieruje metakoncertem. - Cokolwiek się stanie, chcę ci pomóc - zapewniła Elżbieta. - Wiesz, że mam blokadę przeciwko agresywnym działaniom, ale zachowałam funkcję jasnosłyszenia i potrafię leczyć... Urwała, a z oczu pociekły jej łzy. Król wziął ją za ręce. - Dlaczego nie odpłyniesz na Kyllikkf? Odwróciła wzrok i potrząsnęła głową, starając się uwolnić dłonie. Król ścisnął je mocniej. - Nie potrzebuję ciebie tutaj, Elżbieto. Chcę, żebyś była bezpieczna. Kyllikki wypływa z Goriah jutro w nocy. Przeniosę cię na pokład. - Nie! Chcę zostać i pomóc ci. Jeśli istnieje szansa na otwarcie Bramy Czasu... - Wróciłabyś do Środowiska? - A ty? - spytała żarliwie, wbijając w niego płonące oczy. Puścił ją nagle. Elżbieta zgarbiła się na krześle. Na trybunach podniósł się ryk, zerwała się burza śmiechów i oklaski. Pompatyczne oficjalne uroczystości dobiegły końca i trupa komediantów zaczęła śmiało podrwiwać sobie ze Śpiewającego Kamienia i zbliżającej się rywalizacji. Wszyscy Tanowie siedzący w loży królewskiej obserwowali występ. Nikt nie zwracał uwagi na Aikena i Elżbietę. - Jestem królem i to jest mój kraj, więc zostanę tu do śmierci - odparł. - Pozwól mi sobie pomóc - błagała. - Bardzo tego pragnę, Aikenie. - W porządku - zgodził się nagle. - Pod warunkiem że zdejmiesz maskę. - Nie - odmówiła. - Ludzie chcą widzieć we mnie symbol Brede, więc pozostanę nim do końca. Będę miała dwie twarze tak jak ona. - Zdejmij to. - Czarne oczy Aikena wysyłały fale nieodpartej siły zniewalającej. - Myślisz, że nie wiem, jaki masz zamiar? Nie chcesz być Brede, lecz Świętą Męczennicą! Dopiero teraz to pojąłem. Nie uda ci się, dziewczyno. Nie nabierzesz mnie na swoje małe gierki. Metapsychiczna ciuciubabka. Jeśli masz być ze mną, przyjmij moje warunki. Jasne? - Tak. - Rozwiązała paski, zdjęła ozdobny respirator i uśmiechnęła się do Aikena z wyraźną ulgą. - Już robiło się gorąco - wyznała. - Nie wiem, co mnie opętało. Uznałam, że to będzie właściwy gest. Dodający otuchy. Chyba podświadomie się ukrywałam. - Racja. - Nalał schłodzone wino do kryształowego pucharu i podał jej. - Kiedy odkryjesz, przed czym się chowasz, będziesz wolna. Wypij i odpręż się. Zobaczymy się później. Muszę się przygotować do pierwszych gier i zabaw. W drużynie ujeżdżającej znajdowało się dziewięciuset rycerzy. Wjechali dumnie na pole Gildiami prowadzeni przez króla na wspaniałym czarnym wierzchowcu. Czapraki chalików były ufarbowane na heraldyczne kolory, a rzędy wysadzane klejnotami. Powiewały za nimi cienkie jak mgiełka wstążki ze złota i srebra pasujące do powiewnych opończy i lanc zwieńczonych chorągiewkami. Na honorowych miejscach za Aikenem-Lugonnem podążali fioletowo-złoci członkowie Gildii Jasnosłyszących. Choć nieliczni, byli pierwsi po królu. Dalej jechali walczący Korektorzy w rubinowych i srebrnych zbrojach. Liczniejsi Psychokinetycy jaśnieli różowo-złotymi barwami, Zniewalacze śmiałym szafirem, a Kreatorzy zmiennymi kolorami morza: niebieskim, berylowym, oliwkowym i ultramarynowym. Najjaśniejszy zajął pozycję pośrodku pola, a jeźdźcy ustawili się wokół niego w takt muzyki wygrywanej na krętych szklanych rogach i grzmiących kotłach. Wspaniałe zwierzęta maszerowały, okręcały się, wykonywały kurbety, skomplikowane harce i skoki, tańczyły najróżniejsze figury wokół nieruchomego króla. Kwiaty rozkwitały, wybuchały tęczowe gwiazdy, tworząc abstrakcyjne wzory, a Tanowie i ludzie wznosili okrzyki i wiwaty po każdym popisie jeździeckiego kunsztu. - Bardzo ładne - rzucił pogardliwie król Sharn - choć niezbyt imponujące z punktu widzenia sztuki wojennej. - Jednym potężnym łykiem opróżnił kielich wykonany z czaszki i skinął na karła, żeby mu dolał piwa. - Chcesz jeszcze soku limonowego, kuzynie? - Nie, dziękuję, Straszny Królu - odparł Sugoll. - Strojenie chalików w kolorowe szmatki to innowacja, której zapewne jeszcze nie widziałeś, kuzynie. Złotoobręczowi z Motłochu wprowadzili ją trzydzieści lat temu w Muriah, kiedy pomogli Wrogowi zwyciężyć w Wielkiej Bitwie. Lecz twój lud nigdy nie interesował się rytualną walką, prawda? - Z tego powodu oddzieliliśmy się od głównego pnia Firvulagów w czasach mojego dziadka i wycofaliśmy w niedostępne okolice. Doroczna rzeź wydała nam się bezsensowna. - Nie mów o tym głupkom z Gnomiej Rady - powiedział cicho Sharn - ale Ayfa i ja czujemy to samo. Wojna jest dobra tylko do jednego: żeby zdobyć władzę! - Tak się składa, że raz pojechałem na turniej do Muriah - wyznał Sugoll. - W zeszłym roku, incognito. Powiedziano mi, że ludzcy naukowcy pozostający w niewoli u Tanów znają technikę usuwania naszych deformacji. Dzięki Te Litościwej okazało się to prawdą. Sharn mrugnął do mutanta. - Jeśli sukces Rowane się powtórzy, podczas następnego Święta Miłości będziecie musieli się opędzać od młodzieńców Firvulagów zakochanych w waszych dziewczętach! Przypuszczam, że sam jesteś kandydatem do Skóry-basenu? - Oczywiście będę ostatni. Sharn spuścił wzrok na puchar. - No tak. Wiesz co, gdy wygramy Nocną Wojnę, zdobędziemy dużo Skór. I oszczędzimy korektorów, jeśli obiecają dobrze się sprawować. Iluzoryczne oczy Sugolla zwróciły się spokojnie na króla. - Jeśli taka będzie wola Te. - Potrzebujemy ciebie na wypadek Nocnej Wojny, kuzynie. Jesteś z nami? - Muszę czynić to, co mi nakazuje Bogini. Sharn pochylił się do przodu. Jego twarz pod ozdobnym czarnym hełmem przybrała groźny wyraz. - Ona chce, żebyśmy zwyciężyli, kuzynie, i lepiej się dobrze zastanów, jeśli myślisz inaczej! O, wiem, do czego zmierza twoja pani. Urabiała Ayfę, poddawała w wątpliwość szansę Firvulagów w wojnie, mówiła, że się nie pozbieramy, kiedy Złoty Oszust zrobi nam metakoncert. Cóż, jestem wielkoduszny i będę miał wzgląd na Katy. Ona jest mieszańcem i zapewne tajnym członkiem Frakcji Pokojowej. Lecz ty masz duszę Firvulaga, kuzynie, niezależnie od kształtu ciała. Należysz do nas! - Wszyscy jesteśmy dziećmi Bogini - odparł Sugoll. - Lud Duat i Lud Ziemi skazane są na dzielenie losu. - Bzdury! - krzyknął Sharn. - Cholerny mistycyzm! Gdy wy mieszkaliście sobie w głuszy, myśląc o wzniosłych rzeczach, Tanowie niszczyli nas z pomocą ludzkich sług. Teraz nasza kolej! Mamy przewagę i zwyciężymy! - Spójrz - powiedział Lord Wyjców, wskazując na pole turniejowe. - Aiken-Lugonn kieruje finałem. - Latające Polowanie - burknął Sharn. Mały Król na czarnym chaliko stał na złotym piasku w centrum wiru mieniącego się kolorami. Barwni rycerze na bajkowych wierzchowcach unosili się nad nim wielką spiralą. Wzbijali się wysoko w czyste błękitne niebo, a rogi i bębny grały crescendo. - Dziewięciuset rycerzy - zauważył z goryczą Sharn - a on dźwiga ich sam, nie w metakoncercie. - Nadlatują samoloty - zauważył Sugoll. Dwadzieścia sześć lataczy z herbami przedstawiającymi otwartą złotą dłoń ustawiło się w rozciągniętym szyku nad odwróconym stożkiem utworzonym z lewitujących rycerzy. Ro-samoloty obniżyły się pionowo do wysokości dwustu metrów nad trybunami. Pełzająca fioletowa sieć pól siłowych znoszących przyciąganie grawitacyjne była wyraźnie widoczna. Nagle muzyka ucichła. Złoty karzeł zsiadł z chaliko i stanął na ziemi, unosząc wysoko ramiona. Lecący spiralą jeźdźcy znieruchomieli w przezroczystym powietrzu. Publiczność wydała ciche westchnienie i zamilkła. Ro-pola otaczające flotę wyłączyły się, a ciemne ptaki nadal wisiały na niebie. - Wielka Bogini - szepnął Sharn. Rogi cicho zagrały Pieśń Kamienia. Kiedy muzyka przebrzmiała, fioletowe sieci znowu omotały latacze, które odfrunęły jak liście. Latające Polowanie wróciło spiralą na ziemię, uformowało się w szeregi i odmaszerowało do taktu wybijanego przez bębny. - Jesteś nadal pewnien zwycięstwa, Straszny Królu? - zapytał Sugoll łagodnym głosem. Ogr pośpiesznie łyknął piwa. Podbiegł do niego karzeł z dzbanem. Na pomarszczonej jak jabłko twarzy malowało się wahanie. - Wasza Wysokość, nie chcę was niepokoić, ale on nie daje się odprawić. - Kto? - warknął król. - O czym ty bredzisz, Hofgarnie? - Jakiś człowiek z Motłochu prosi o audiencję, sir. Dryblas o bardzo zuchwałych manierach, który nazywa siebie Gwiazdą Poranną. Twierdzi, że go oczekujesz. - To prawda - powiedział Sharn wolno i zwrócił się do Sugolla. - Dziękuję za przybycie, kuzynie. Mam nadzieję, że zobaczymy ciebie i twoją uroczą żonę na popołudniowych wyścigach zwierząt i na wieczornej Goblinadzie. Teraz możesz odejść. Mutant wstał, skłonił głowę i opuścił lożę. Sharn dał znak słudze, żeby dolał mu piwa. Zdjął ciężki szklany hełm, przeczesał palcami spocone włosy i powiedział do karła: - Przyprowadź mi tego człowieka, Hofgarnie. I dopilnuj, żeby nam nie przeszkadzano. Wieczorem, po tym jak Minanonn wysłał wiadomość do komandora Congreve, że zakończono leczenie czarnoobręczowych dzieci, przybył jeden ro-samolot, żeby ewakuować mieszkańców Czarnej Turni. Stał w ogrodzie w blasku księżyca. Długonogi, z nachylonym pokładem nawigacyjnym, przypominał żurawia. Podniecone matki wnosiły dzieci na pokład. Za nimi wsiadła mała grupka korektorów i zniewalaczy Frakcji Pokojowej, śmiertelnie zmęczonych, lecz promieniujących satysfakcją, oraz personel i paru rezydentów, którzy zostali po odjeździe świty Elżbiety do Nionel. Basil nadzorował ładowanie ostatnich sztuk bagażu, a Minanonn przeszedł przez dom, sprawdzając wszystko po raz ostatni. Kiedy wrócił do ogrodu, zastał Creyna i brata Anatola czekających z Basilem przy drabince. Pan Betsy wystawił z włazu głowę w peruce i powiedział: - Ruszajcie się żwawo! Nie mogę czekać całą noc. Już straciłem przez was połowę uczty na Złotym Polu. - Wiemy, że zamierzasz polecieć na Wielki Turniej - zwrócił się Creyn do Minanonna - a potem wsiąść na Kyllikki. Anatol, Basil i ja chcemy ci towarzyszyć. - Prosiłem naszą upartą duriszczę, żeby mnie zabrała ze sobą - mruknął stary franciszkanin. - Obiecałem, że nie będę marudził, ale mnie zostawiła. - Uśmiechnął się chytrze. - Okazało się to zrządzeniem losu. - Lecicie czy nie? - zawołał pan Betsy z rozdrażnieniem. Minanonn uniósł rękę. - Leć. Nasza czwórka ma swoje sprawy. Betsy prychnął. - Odsuńcie się. Drabinka została wciągnięta. Luk się zatrzasnął. Silniki ożyły i latacz otoczyła niesamowita świetlista sieć. Ukazały się smugi gryzącego dymu. Ptak uniósł głowę i spojrzał w niebo. Chwilę później wzbił się prosto w ciemność. W ogrodzie panowała cisza jeśli nie liczyć cykania świerszcza i szumu wiatru wśród sosen. - Jadę na Turniej, bo jestem nieuleczalnym poszukiwaczem przygód - wyznał Minanonn. - Podejrzewam, że wy trzej macie inny powód. - Kochamy Elżbietę i chcemy ją uratować przed nią samą - rzekł Creyn. - I może przy okazji zapobiec wojnie. Aura dobrego humoru otaczająca Minanonna zniknęła. - Bracie Korektorze, nie chcę, byście ją dręczyli, niezależnie od tego, jak dobre macie intencje! - Nie powiemy jej ani słowa - oświadczył Anatol. - Chodzi nam o Remillarda. Chcemy go wytropić i po raz ostatni zaapelować do jego rozsądku. - Kapłan przesunął spojrzenie na Creyna. - W oparciu o nową informację, którą otrzymaliśmy. - Zwariowaliście? - wykrzyknął były Mistrz Bojów. - My trzej znamy Remillarda równie dobrze jak inni mieszkańcy Czarnej Turni, z wyjątkiem Elżbiety. Nie boimy się go - powiedział Creyn cierpliwie. - A to, co zamierzamy mu powiedzieć, nie powinno wywołać w nim gniewu - dodał Basil. - Przeciwnie. Może go skłonić do zmiany planów. - Na miłość Tany, o co chodzi? - zapytał Minanonn. Anatol wzruszył ramionami. Wskazał na Creyna, którego umysł był ściśle zamknięty. - Nie możemy ci powiedzieć, póki Elżbieta nie zwolni tego biedaka z obietnicy, którą złożył pochopnie. - Lecz wy dwaj najwyraźniej znacie sekret - stwierdził Minanonn, patrząc na Basila i Anatola. Mnich pokiwał kościstym palcem. - Creyn powiedział Basilowi, zanim złożył obietnicę Elżbiecie. Jeśli chodzi o mnie... - Szukałem rady u brata Anatola, by ulżyć sumieniu - wyjaśnił korektor. - Uznałem, że ważne względy zwalniają mnie z obietnicy, którą wyciągnęła ze mnie Elżbieta. Wszyscy trzej długo się nad tym zastanawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że mam obowiązek przekazać tę informację Przeciwnikowi. - W miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone - wymamrotał stary franciszkanin - a tu mamy jedno i drugie, daj Bóg! Minanonn z rosnącą irytacją przesuwał wzrok z korektora na mnicha i alpinistę. - Gdybym nie był spokojnym człowiekiem, zrobiłbym z was trzęsącą się galaretę i wydobył tajemnicę. - Po prostu zanieś nas na Wielki Turniej - zasugerował Basil. - Jakoś znajdziemy Remillarda. - Creyn i Basil znają jego mentalną sygnaturę, a ja posłużę się syberyjską przebiegłością. Oni mi go wskażą, a ja przeprowadzę wstępną rozmowę. - A on was zabije jak muchy - stwierdził Minanonn. - On nie jest demonem z tańskich legend, lecz zwykłym człowiekiem - powiedział Anatol. - Nosił moje ubrania i pracował ze mną w ogrodzie. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Mówię wam, że można go przekonać. Heretyk przyjrzał się im posępnie. - Jesteście szaleńcami, ale dam wam szansę. Lećmy. Do Nionel jest długa droga. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Drugiego Dnia rywalizacja między Tanami a Firvulagami stała się ostrzejsza. Bukmacherzy mieli wielki dzień. Miłośnicy sportu szastali pieniędzmi, jakby jutro nigdy miało nie nastąpić. Nie rzucający się w oczy wysoki mężczyzna w białych drelichowych spodniach i czarnej koszuli spędził ranek obserwując wyścigi łódek (wygrane przez Mały Lud), walki latawców (remis) i pierwszą rundę wyścigów rydwanów (najwięcej punktów zdobył zespół Kuhala Ziemiotrzęścy). Uśmiechnął się, kiedy w loży królewskiej wypatrzył Cloud w zbroi poskramiaczki, zagrzewającą swojego bohatera do walki. Po południu odbyły się rzuty młotem i pniakiem zdominowane przez silnych Firvulagów oraz zapasy między ogrzycami i Tankami, w czasie których zdarzyły się pierwsze śmiertelne wypadki Wielkiego Turnieju. Przeszedłszy przez namiot z bufetem, mężczyzna wrócił nad rzekę, żeby obserwować kolejne zawody. Wyścigi windsurfingowe, choć uważane za mało ważne, przyciągnęły wyjątkowo liczne grono wspaniałych tańskich dam, które wybuchnęły szalonym entuzjazmem, kiedy Zastępca Mistrza Ceremonii przedstawił srebrnoobręczowego Niccolo MacGregora. Zawodnik ten rozgromił z kogucią czupurnością karlich przeciwników i finiszował stojąc na rękach na desce. Egzotyczne kobiety obsypały go żółtymi różami. - To oczywiście król - odezwał się z boku jakiś głos. Mężczyzna odwrócił głowę i zobaczył chudego starego mnicha w brązowym habicie siedzącego obok niego na ławce i skubiącego filet z polędwicy. - Wygląda smakowicie - stwierdził Marc. - Sprzedawca stoi na tyłach trybuny. Chętnie ci zafunduję. - Anatol zabrzęczał zniszczoną sakiewką wiszącą mu u pasa. - Jestem nadziany. Wygrałem na wyścigach rydwanów. - Dziękuję, ale nie. Mnich cmoknął. - Ma jeszcze prawdziwe trufle i gęsią wątróbkę. Fantastyczne! Na pewno nie chcesz? - Na pewno. - Marc obserwował rzekomego Niccolo, którego niósł triumfalnie oddział posągowych piękności w pastelowych szyfonach. - Więc król bierze udział w zawodach? - Nieoficjalnie, i oczywiście nie wykorzystuje swoich sił metapsychicznych. Nikt nie może używać mentalnej mocy do Czwartego Dnia, kiedy to odbędą się zawody w przeciąganiu liny i mecz hokeja na trawie kończący Wielki Turniej. - Nawet w potyczkach? - Szczgólnie wtedy. - Czy król jutro będzie jednym z zawodników? - Chodzą plotki, że weźmie udział w skokach na sprężynie, żeby promować pokojowe wykorzystanie żelaza. - Anonimowo stanie w szranki? Anatol mrugnął. - Musisz zjawić się tu jutro i zobaczyć. Przyjdziesz wieczorem na paradę japońskich lampionów i Gwiezdny Bal? - Jeśli inne sprawy nie będą się domagały mojej uwagi. Anatol skończył jeść i oblizał palce. Obsługa ustawiała na rzece duży krąg białych boi. Mistrz Ceremonii ogłosił wyścigi czterowiosłowych łodzi obsadzonych przez trzech wioślarzy. - Więc król Firvulagów odrzucił twoją propozycję? - spytał kapłan. Marc rzucił mu ostre spojrzenie. Koniec zniewalająco-korekcyjnej sondy połaskotał mózg Anatola, sprawiając, że jego policzki nabrzmiały, a na kark wystąpił pot. - Elżbieta przysłała cię na przeszpiegi? - zapytał Abaddon cicho. - Ona nawet nie wie, że tutaj jestem, do licha! Nie męcz mnie, jestem starym człowiekiem. Powinieneś porozmawiać z Creynem. Czeka na ciebie za trybunami razem z Basilem. Chętnie pozwoli, żebyś mu wywrócił mózg na nice. Ma dla ciebie ważną informację. Sonda minimalnie się wycofała. Zniewalający uścisk stał się silniejszy. Od tłumu dobiegł ryk. Drużyna groteskowych Wyjców przygotowywała się właśnie do meczu piłki wodnej z elitarnym oddziałem króla. Marc wstał i pogonił Anatola w stronę schodów wyjściowych. - Wygląda na to, że mówisz prawdę, bracie. Chyba wysłucham, co ma do powiedzenia nasz przyjaciel Creyn. A w drodze powrotnej może dobijemy targu ze sprzedawcą polędwicy. Królewski samolot flagowy z Aikenem przy sterach wylądował blisko srebrnej półkuli. Przez chwilę zdawał się kontemplować swoje zniekształcone odbicie w świetle zachodzącego słońca. Bleyn i Alberonn uzbrojeni w wielkie blastery stali obok latacza, kiedy dwudziestu dwóch Amerykanów, którzy zbuntowali się przeciwko swojemu przywódcy, schodziło po drabince, podążając za królem. Aiken wydał kodowany mentalny rozkaz i na powierzchni pola siłowego otworzył się luk. Drum zaczekał, aż goście wejdą do środka, ruszył za nimi i zamknął za sobą otwór. Dzieci Rebelii czekały na barbakanie Zamku Przejścia, żeby pożegnać się z rodzicami. WALTER: Veikko! Synu wyglądasz świetnie. Irena także. Boże to cudowne! Nie mogę uwierzyć że to rzeczywistość. VEIKKO: Utykasz. WALTER: To drobiazg. Tańscy korektorzy mówią że mnie wyleczą. Ale ty... Naprawdę tego dokonaliście? Naprawdę zbudowaliście urządzenie Guderiana? IRENA: Jeszcze nie do końca Walterze. Może jutro. VEIKKO: Trzeba tylko zamontować mikroprzewody. Są problemy z siatką z supercienkiego platerowanego drutu. Przez cały czas to cholerstwo dawało nam do wiwatu. Lecz gdy tylko technicy się z tym uporają podłączymy zasilanie zrobimy szybki test i... ruszamy. IRENA: Hagen i Cloud będą oczywiście pierwsi ze względu na Marca. Gdy tylko przejdą przez bramę reszta powinna być bezpieczna. VEIKKO: Cloud zrobiła dzisiaj numer. A raczej jej tański ukochany. Oznajmił królowi że nie weźmie udziału w wyścigu wielkich rydwanów jeśli Cloudie nie będzie patrzyła. O rany ale Aiken Drum był wkurzony! W końcu się złamał zabrał ją ze sobą do królewskiej loży i strzegł jak jastrząb. IRENA: Kuhal wygrał wyścig. Walter: Chyba wiecie że Frakcja Pokojowa zamierza się osiedlić na Ocali i dlaczego... VEIKKO: Nocna Wojna może nigdy nie wybuchnąć tato. Cloud otrzymała najświeższe wieści od Kuhala. Król i królowa nie wierzą że Marc pokieruje metakoncertem. Sądzą że uda się im pokonać Aikena i tańską armię samodzielnie. I może mają rację. IRENA: My również się cieszymy że będziecie bezpieczni. Cokolwiek się z nami stanie. WALTER: Uciekniecie! Wiem że tak będzie! Jesteście tak blisko! VEIKKO: Jasne że tak. Dobrzy faceci zawsze wygrywają. A my jesteśmy dobrymi facetami. [Wątpliwość.] IRENA: Jeśli przejdziemy do Środowiska jakoś sobie poradzimy. Niektórzy z nas o tym myśleli. Planowali... WALTER: Mam nadzieję że wam się uda. Boże mam nadzieję. VEIKKO: Boimy się. WALTER: Ja też. Lecz teraz jest inaczej prawda? VEIKKO: Stawiliśmy mu czoła my dzieciaki i wy też. Zadbamy o to żeby w Środowisku się o tym dowiedzieli. Zwłaszcza o tobie i Alexisie Manionie... AIKEN: Chodźcie. WALTER: Już czas. Kyllikki płynie na wieczornej fali. Powodzenia. VEIKKO: Dobrej podróży Walterze. Dokądkolwiek. Elżbieta tańczyła z królem, nie zwracając uwagi na muzykę. Była zadowolona, że Aiken ją prowadzi, odpoczywała, zdając się na jego siłę. Ogromne papierowe neputa, rozsiewając łagodne światło, tworzyły krąg nad polem do tańca. Na ich bokach namalowano różne sceny, stworzenia i istoty charakterystyczne dla Wielobarwnego Kraju, wykonane w japońskim stylu opalizującymi kolorowymi farbami. Oprócz wielkich lampionów blasku Gwiezdnemu Balowi dodawały miriady żółtych, zielonych i różowych świetlików, które jakimś sposobem Wyjcy zebrali wśród drzew starego nizinnego lasu. W górze prawdziwe gwiazdy plioceńskiego listopada świeciły coraz bledszym światłem, w miarę jak wschodził księżyc. Konstelacja Trąbki zasłaniająca ustnikiem galaktykę Duat znajdowała się w zenicie. - Jesteś szczęśliwsza. Cieszę się - powiedział Aiken do Elżbiety. - Dobrze jest znowu być z tobą, kochany. - Moje uczucia wobec ciebie są zabawne. Ani odrobiny seksu. Nie jest to również uczucie braterskie. Nie wiem, jak je nazwać. Chcesz, żebym się tobą opiekował, i ja też tego chcę. Jak ojciec i mała dziewczynka. - Hermes Psychopompos - rzuciła lekkim tonem. - Przewodnik duchowy. Naprawdę bardzo rzadki archetyp. Przypuszczam, że moja podświadomość wie, czego potrzebuje. - Nie jestem tym właściwym? Chciałbym, żebyś była moją królową. Mógłbym cię kochać i nie bać się. - Znajdziesz ją któregoś dnia, Aikenie. Jesteś bardzo młody. - Szybko dorastam - odparł ze śmiechem. Ich umysły rozłączyły się na chwilę. Oddali się tańcowi. Ku swojemu zaskoczeniu Elżbieta stwierdziła, że jest to mglista zapowiedź Jedności... - Chcę, żebyś mi ufała - odezwał się Aiken. - Pozwól mi zajrzeć pod maskę, którą zawsze nosisz. Dobrze? Zesztywniała w jego ramionach. Przebiegł ją dreszcz strachu. - Po co? Jego umysł, znajomy i silny, przemówił do niej kojąco: Zaufaj mi. Pozwól mi spojrzeć. Dla twojego dobra i dla dobra nas wszystkich. Proszę. Nie mogę... Proszę. Muszę znać prawdę. Płonie ogień... Wiem. Biedna Elżbieta. Jesteś taka dumna i bojaźliwa. Gdybyś nauczyła się ufać. Brat Anatol chce żebym uwierzyła w Boga... Uwierz we mnie. Pozwól mi wejść... Została sama. Otoczyła ją cisza. Czerń wokół niej nie była mentalna. W jakiś sposób to wiedziała. Znajdowała się w odległej części fizycznego świata, w przestrzeni międzygalaktycznej pozbawionej gwiazd, bez najmniejszej chmury świecącego gazu. Tylko na jednym obiekcie mógł się zatrzymać jej umysł, dając wytchnienie od wiecznej Nocy. Ogień sztuczny utworzony z niebieskawobiałej mgiełki, maleńki i śliczny. Wir słońc odizolowany od innych skupisk galaktyk. Spirala z poprzeczką, której mogła dotknąć i przesunąć. Otworzyła oczy. Tańczyła z Markiem Remillardem. - Creyn złamał obietnicę - stwierdziła. - Miał ci nie mówić. Wizja jest jego, nie moja. To niemożliwe. - Masz rację. Mimo to jest imponująca. Gdyby nie pochłaniał mnie własny cel i gdybym nie był tak bliski jego realizacji... Mam za sobą wiele gorzkich lat, Elżbieto. Nie mogę nie spróbować. - Wiem. Nie śmiała na niego spojrzeć. Nie był ubrany w egzotyczny strój, lecz w archaiczny tropikalny strój wieczorowy, czarny smoking i marszczoną koszulę. Położyła głowę na jego piersi, pozwoliła, by ją prowadził, ale nie stała się uległa jak wobec króla. - Masz trzech bardzo upartych i dzielnych przyjaciół, Elżbieto. - Powiedziałam im, żeby tutaj nie przyjeżdżali. Nie mieli prawa się wtrącać. A Creyn obiecał! - Przekazał mi coś więcej niż swoją wizję Duat - wyznał Marc. - Creyn powiedział, że mnie kochasz, Elżbieto. Aiken też. Czy to prawda? - To niemożliwe - oświadczyła zza płomieni. - Też tak myślę, ale twoi przyjaciele upierają się. Basil wspiął się na górę. Creyn pomógł wyleczyć czarnoobręczowe dzieci, a Anatol przeżył chwilowy triumf moim kosztem. Jak powiedziałem, są uparci. Lubią myśleć, że nic nie jest niemożliwe. - My wiemy lepiej, Marc. - Tak. Tańczyli w kompletnej ciemności. Potem zjawił się Aiken. Znowu wirowali pod drzewami pełnymi świetlików, póki muzyka nie ucichła. ROZDZIAŁ JEDENASTY Tuż po świcie Trzeciego Dnia wymizerowani budowniczowie urządzenia Guderiana zebrali się na wewnętrznym dziedzińcu Zamku Przejścia na próbę tau-generatora. Król, członkowie Wysokiego Stołu i Elżbieta stali z boku jako obserwatorzy. Było nawet obecnych pięcioro dzieci Amerykanów, zaspanych i z uroczystymi minami, lecz bardziej zainteresowanych widowiskowymi kostiumami Wywyższonych niż urządzeniem, które miało je przenieść do Środowiska Galaktycznego. Maszyneria była trochę większa od oryginalnej, zbudowanej przez Theo Guderiana. Nadal dziwnie przypominała staroświecką pergolę lub balkon opleciony winem. Stała na rusztowaniu dwumetrowej wysokości, gdyż uwzględniono podwyższenie terenu, które miało nastąpić w ciągu sześciu milionów lat. Konstrukcja była wykonana z przezroczystego szklanego materiału. Na każdym spojeniu znajdował się czarny okrągły element, przez który mgliście prześwitywały wyładowania iskrowe. „Winorośl", w rzeczywistości kable z wielobarwnych stopów, wyrastała z gołej ziemi pod platformą i oplatała kratę. Na wysokości piętnastu centymetrów nad dachem balkonu kable znikały i następnie w cudowny sposób pojawiały się znowu, przeplatając przez tylną część kraty. - Co najpierw zamierzacie wysłać? - spytał Aiken Hagena. Młody mężczyzna wyjął z kieszeni małe pudełko wykonane z kryształu górskiego i uniósł wieczko. W środku leżał cienki opłatek metalu o matowej granatowej barwie. - Potas. Gdy odbędzie podróż tam i z powrotem, sprawdzimy, czy się postarzał o dwanaście milionów lat. Według teorii lokalizacja Bramy Czasu jest stała. Jeśli maszyna będzie działała, powinna dostarczyć przesyłkę na teren l'Auberge du Portail w dniu 2 listopada 2111 i z powrotem tutaj. - Dobrze, zaczynajcie - powiedział król. Wziął za rękę Elżbietę, która stała obok niego. Jej twarz była bez wyrazu, a umysł niedostępny. Hagen wszedł po stopniach rusztowania. Jeden z towarzyszy wręczył mu zwykły stołek na czterech nogach, który młody Remillard ustawił dokładnie pośrodku pergoli. Położył na nim kryształowe pudełko i wrócił na dół. Stanął w pierwszym rzędzie obok Dianę Manion, Cloud i Kuhala Ziemiotrzęścy. - Do dzieła, Matiwildo - zwrócił się do młodej kobiety siedzącej przy konsoli. - Już się robi - odparła. Gdy urządzenie Guderiana zostało włączone, nie rozległ się żaden dźwięk. Pobór mocy był tak minimalny, że reflektory rozmieszczone wokół dziedzińca zamku nawet nie zamrugały. Pergola zamigotała, a potem jej wnętrze zniknęło, jakby nagle w środku wyrosły lustrzane panele. - Wiem, że translacja powinna być natychmiastowa - powiedział Aiken - ale dajmy sobie minutę. Dwustu obserwatorów wstrzymało oddech. - W porządku - obwieścił król. Matiwilda wcisnęła przełącznik i efekt luster zniknął. Aiken wskoczył na platformę i ukucnął przed wejściem do altanki. Wewnątrz leżały dwa kawałki drewnianego stołka i zakurzone kryształowe pudełko. - Na rany Chrystusa! - zawołał król. - Pole tau wytworzyło tylko wąski strumień! Spójrz na to, Hagenie. Przeklinając, młody Remillard wszedł na podwyższenie. Pozostali zaczęli szeptać, złorzeczyć i wydawać telepatyczne podniecone okrzyki. - Anastos, chodź tutaj! - ryknął Hagen. Smagły mężczyzna o władczej minie przepchnął się przez tłumek. Sprawdziwszy urządzenie, zaczął konferować z kobietą siedzącą przy konsoli. - Czy to znaczy, że nie możemy przejść, tato? - pisnął jakiś dziecięcy głosik. Aiken podał kryształowe pudełko Bertowi Cukiernikowi, który stał obok z licznikiem rozpadu promieniotwórczego. Chemik ostrożnie otworzył pojemnik i rzucił królowi krzywy uśmiech. W środku znajdował się brudnobiały proszek. - Pudełko było gdzieś daleko, Wasza Wysokość! Na platformę weszli technicy, żeby na własne oczy przekonać się o niepowodzeniu. Zaczęli gorączkowo rozprawiać z królem, Hagenem i Dimitri Anastosem, inżynierem pola dynamicznego. Cloud Remillard i Kuhal Ziemiotrzęśca obserwowali Cukiernika, który przeprowadzał analizę. Król wezwał natychmiast Tony'ego Waylanda w grzmiącym trybie deklamacyjnym. Metalurg zjawił się na konsultację z udręczoną miną. Po piętnastu minutach dyskusji podjęto decyzję. Technicy zeszli z platformy. Został na niej tylko król, który trzymał w uniesionej ręce dwie części stołka, a w drugiej puste kryształowe pudełko. Rozkazał telepatycznie: Cisza. Jakieś dziecko zapłakało. Ktoś zakaszlał, a ktoś inny stłumił szloch. - To tylko chwilowe opóźnienie - oznajmił Aiken. - Jest też dobra wiadomość. Bert mówi, że kawałek potasu podróżujący w tym małym pudełku liczy sobie w przybliżeniu jedenaście milionów siedemset osiemdziesiąt tysięcy lat plus minus dwieście tysięcy. To bardzo blisko spodziewanej wartości. Mamy bramę do Środowiska. Wszyscy głośno zaczerpnęli powietrza. Po chwili rozległy się słabe oklaski. Król wykonał zamaszysty gest resztkami zgilotynowanego stołka. - Na razie jest to bardzo mała brama. Zamiast wypełnić cały balkon, tau-pole jest generowane w szparze wąskiej na szerokość dłoni. Chyba wiemy, jaka jest przyczyna. Chodzi prawdopodobnie o jeden kabel w rdzeniu. Odetniemy go i natychmiast przeprowadzimy próbę laboratoryjną. Zrezygnowane jęki. - Możemy ruszyć jutro, królu? - spytało jakieś dziecko. - Mam nadzieję, Riki - odparł Aiken. Spojrzał przez ramię na urządzenie, rzucił przełamany stołek i schował puste pudełko do kieszeni złotego kombinezonu. Podszedł do krawędzi platformy i królewskim palcem wskazał na Tony'ego Waylanda, który stał sztywno u stóp schodów. Metalurg otworzył usta z przerażeniem, kiedy król przekazał mu w intymnym trybie mentalny obraz. - Osiemdziesiąt tysięcy Firvulagów, Tony, plus Anioł Otchłani - powiedział. - Zrobisz wszystko co w twojej mocy, prawda? Tony Wayland ścisnął obręcz i z wysiłkiem skinął głową. * Wskoczył prosto do zakamarka opuszczonej loży królewskiej Firvulagów. Jedyną osobą, która go zauważyła, był młody Sharn-Ador wygnany na obowiązkową popołudniową drzemkę. - Ojcze! Matko! Wróg! - krzyknął chłopiec, wyskakując z łóżka polowego i grzebiąc wśród rozrzuconych części zbroi w poszukiwaniu ceremonialnego miecza. Sharn i Ayfa nadbiegli, ziejąc mentalnym ogniem i siarką. Wybuchnęłi śmiechem, kiedy rozpoznali intruza. Królowa wzięła syna w objęcia. - To nasz przyjaciel z Mot... ludzi, Brudasku. On nie jest Wrogiem. Nie stanowi dla nas zagrożenia. Wracaj do łóżka. Dziecko zrobiło podejrzliwą minę. - Ale on pojawił się znikąd! Nie był niewidzialny, tylko skądś przyszedł! Marc Remillard roześmiał się. - To jedna z rzeczy, które potrafi robić - powiedział król Sharn sucho. - Teraz posłuchaj matki, bo inaczej nie obejrzysz Pojedynków. Królewska para zaprowadziła Marca na przód loży. Był tam Sugoll i para szacownych karlich rzemieślników, Finoderee i Mabino Snowaczka Snów, nie walczących członków Gnomiej Rady. Reszta szlachty Firvulagów znajdowała się w szrankach, przygotowując do walki albo udzielając wsparcia i zachęty towarzyszom. - Szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej, Remillard - rzucił Sharn. Wskazał gościowi krzesło i skinął na Hofgarna, żeby podał jedzenie i picie. - Przegapiłeś parę ciekawych potyczek. - Siedemnastu Wrogów okaleczonych, a kilkunastu posiekanych na kawałki - zaskrzeczała stara Mabino. - Szala przechyla się na naszą stronę. Ayfa nalała Marcowi wina i podała mu z wdzięcznym uśmiechem. Na Złotym Polu rozległa się fanfara trąb. Stentorowy mentalny głos Heymdola Trębacza, Mistrza Ceremonii, zapowiedział walkę i wyjaśnił zasady punktacji. - To może być zabawne - stwierdziła królowa. - Uczestnicy muszą zerwać grzebienie z hełmów przeciwników, żeby zdobyć punkty. Nie byłabym zaskoczona ciosami poniżej pasa. Lady Mabino zachichotała. - Może nasz gość, podobnie jak wielu ludzi, uważa okaleczanie za naganne - odezwał się Sugoll występujący w iluzorycznym ciele przystojnego łysego humanoida. - Sam mam trochę na sumieniu - zauważył Marc, pociągnąwszy łyk korzennego ponczu. - Nawet w Środowisku Galaktycznym ludzie byli porywczym gatunkiem ku zgorszeniu bardziej cywilizowanych ras. Tak się składa, że dzisiaj rano odwiedziłem bardzo cywilizowany świat, sprawdzając podarunek, który dostałem wczoraj. Sharn i Ayfa ukryli zdumienie, ale dwoje karłów bezwstydnie rozdziawiło usta. - Na zęby Te, masz na myśli, że poleciałeś na inną planetę, człowieku z Motłochu? - pisnął Finoderee. Marc pokrótce wyjaśnił im mentalnie istotę translacji. - Ponieważ otrzymałem program, który usuwa ból zwykle towarzyszący przejściu do hiperprzestrzeni, paliłem się, żeby go wypróbować przy długodystansowym skoku. Udałem się na planetę, którą nazwałem Celem, odległą o czternaście tysięcy lat świetlnych. - O Bogini - szepnęła królowa. - Program sprawdził się doskonale - oznajmił Marc. - Dostałem go od pewnego Tanu. Próba przekupstwa. Powiedział mi, że to część mentalnego dziedzictwa Firvulagów i spadek po Brede Oblubienicy Statku, która sprowadziła was na Ziemię tysiąc lat temu. - Nas wtedy nie było - powiedział Sharn. Stary Finoderee pokiwał głową, ogarnięty wspomnieniami. - My pamiętamy, prawda, mamusiu? Wargi Mabino zadrżały. - Cel to miejsce, dokąd mam zamiar zabrać swoje dzieci - wyjaśnił Marc - gdy pomożecie mi pokonać wspólnego Wroga, który trzyma je w niewoli w Zamku Przejścia. Sharn ściągnął brwi, zacisnął usta i złączył długie, szpatułkowate palce. Nie spojrzał w hipnotyzujące oczy Przeciwnika. - Nadal rozważam tę sprawę, Remillard. Zrobiłeś na nas duże wrażenie. Może zbyt duże, ha, ha! Mały Lud to prosty barbarzyński naród, a wasza rozwinięta technika jest dla nas za dużym kąskiem do przełknięcia. - Szaloną innowacją było dla nas wykorzystanie zwierząt domowych do transportu - stwierdziła Ayfa. - I przejęcie broni Środowiska do samoobrony - dorzucił Sugoll bez ogródek. Marc nie wyglądał na zakłopotanego. - Nasz sojusz może być dla was bardzo korzystny. W zamian za jedną wspólną akcję dałbym wam podarunek w postaci wyrafinowanego programu ofensywnego metakoncertu pięć razy bardziej skutecznego, niż sami zdołalibyście opracować. Przy odpowiednim dyrygowaniu wasz potencjał kreatywny byłby tysiąckrotnie większy. Finoderee zaśmiał się szczekliwie. - Gdy połączy się osiemdziesiąt tysięcy Firvulagów, Aiken Drum wyraźnie to odczuje. - Doceniamy twoją propozycję - powiedział Sharn szczerze. - I przemyślimy ją starannie. Uśmiech zastygł na twarzy Marca. - Nie zostało wiele czasu. Jeśli naukowcy Aikena z Zamku Przejścia otworzą Bramę Czasu, ze Środowiska Galaktycznego napłynie nowa fala chrononautów. Mogą przynieść nową broń. Mogą znaleźć się wśród nich czynni metapsychicy, którzy przeciwstawią się nam mentalnie. - To poważna sprawa - przyznał Sharn. - Nie wątpię w twoje słowa. Chodzą plotki, że Złoty Gnojek sam wykorzysta Bramę Czasu jako luk ratunkowy. Gdyby się stąd wyniósł, bardzo by nam to odpowiadało. - Jeśli Brama Czasu się otworzy, będzie to dla was oznaczało koniec - stwierdził Abaddon. - I dla ciebie - dodał Sugoll. Opierał się o balustradę loży, obserwując zamieszanie na polu. - Tanu zdobywają przewagę. Ostatnia szarża ludzi pod dowództwem Butelkowego Rycerza zmiotła karły Pingola. Marc uniósł kącik ust z rozbawieniem. - Butelkowy Rycerz? Sugoll wskazał na dziwnego zawodnika jadącego na szarym hipparionie w pasy jak u zebry. Zamiast normalnej szklanej zbroi miał na sobie osobliwą łuskowatą kolczugę, która wyglądała na skleconą z denek różnokolorowych butelek. Nogi i ręce osłaniały mu toporne cylindryczne ochraniacze, niedbale połączone drutem. Hełm wyglądał jak upiłowany szklany gąsior, a zamiast grzebienia sterczał z niego pęk słomy. Ryjkowaty wizjer wykonany był z dwukwartowej butelki po winie przynitowanej do części twarzowej hełmu. Butelkowy Rycerz dzierżył bardzo długą szklaną lancę o poręcznym kształcie oraz lśniący mały puklerz z otworem na oko i uchwytem na lancę. Sugoll poinformował Marca, że Butelkowy Rycerz, choć zaledwie srebrnoobręczowy i mizernej postury, skosił właśnie czterech przeciwników. Zgodnie z zasadami rzucał wyzwanie tylko karłom lub Firvulagom wielkości człowieka. I zawsze wygrywał. - Podejrzewamy, że to król - oświadczyła Ayfa. - Widzicie, jaki jest kurduplowaty. Poza tym kto byłby na tyle bezczelny, żeby wjeżdżać na pole w takim dziwacznym rynsztunku? - Aach! - wykrzyknął Finoderee. - Wyeliminował Shopiltee Krwiopijcę! - Nie walczy uczciwie - syknęła Lady Mabino. - Powinien odcinać grzebienie mieczem, a nie wyrywać je, strąciwszy naszych z koni! - Zasady nic o tym nie wspominają - burknął Sharn przez zęby. - Spójrzcie na tablicę wyników - jęknęła Ayfa. - Jesteśmy na czele w kategorii ciężkich rycerzy, lecz ten mały wypierdek bije nas w lżejszej wadze. A ponieważ wystawiliśmy dwa razy tyle gnomów co ogrów... - Nie! - krzyknął Finoderee. - Dostał Mimee z Famorel! - Słodka Te! - zawołał zdegustowany Sharn. Szklane rogi odtrąbiły koniec meczu. Gdy na wielkiej elektronicznej tablicy Yosha Watanabe ukazały się wyniki półfinału, na trybunie Tanów wybuchł entuzjazm. - Blisko - mruknęła królowa Ayfa. - Zbyt blisko. Wróg ma niewielką przewagę, ale na pewno ją zwiększy podczas Pojedynków. - Co to będzie? - spytał Marc. - Brawurowe popisy czempionów poprzednich zawodów - wyjaśnił Sugoll. - Każdy zawodnik może indywidualnie rzucić wyzwanie innemu w odpowiedniej kategorii. - Znoszą Mimee - jęknęła królowa. - Ten przebrzydły łobuz z Motłochu przetrącił biedakowi obojczyk, jakby to była kość skowronka. Żaden z naszych gnomów nie ośmieli się wystąpić przeciwko Butelkowemu Rycerzowi. - Czy tylko Firvulagowie pełnej krwi mogą się zaciągnąć pod wasze sztandary? - zapytał Marc. Król i królowa wlepili w niego wzrok. - Teoretycznie każdy mój poddany należy do Małego Ludu - odparł Sugoll. - Jesteśmy spokojnym narodem, zarówno Wyjcy, jak i ludzie, i jako gospodarze Wielkiego Turnieju powstrzymaliśmy się od większości walk, żeby wypełniać obowiązki gościnności. Marc z uśmiechem spojrzał w dół na arenę, trzymając ręce na biodrach. - Nadałbyś mi tytuł honorowego obywatela Nionel, Lordzie Sugoll? - Niech to diabli, oczywiście, że to zrobi! - zawołał Sharn. Nagle jego entuzjazm opadł jak przekłuty balon. - Dasz radę go pokonać, Remillard? Użycie sił metapsychicznych jest zabronione. Co prawda jesteś dobrze zbudowany... - Łowiłem wielkie ryby. Potyczki wydają mi się całkiem proste. Wymagają jedynie obliczenia właściwego wektora i reakcji kinetycznej. Przypuszczam, że zawodnicy mogą mentalnie kierować wierzchowcami. - Tak - przyznał Sugoll. - To dozwolone. - Wskazał na inkrustowaną srebrem zbroję lśniącą jak kamień księżycowy. - Jeśli chcesz, możesz wziąć moją zbroję i rumaka. Marc uśmiechnął się i złożył mu ukłon. - A la bonne heure. - Będę twoim giermkiem! - zawołał z entuzjazmem król Firvulagów. - Chodźmy! Oczywiście zapiszemy cię pod fikcyjnym nazwiskiem. - Może być Diamentowy Jack - zaproponował Przeciwnik. Marc zsiadł z dyszącego, pokrytego pianą wierzchowca, rzucił tarczę i lancę, i zerwał pęk słomy ze śmiesznego hełmu powalonego Butelkowego Rycerza. Publiczność wzniosła radosne okrzyki. Aiken zdjął hełm, zasalutował ironicznie i powiedział: - Dobry cios, Biały Rycerzu. Boże, mam wrażenie, jakbym się zderzył z asteroidą. Marc uniósł wizjer. - Matematyka stosowana. - Wyciągnął dłoń w rękawicy i uprzejmie pomógł wstać pokonanemu rywalowi. - Pokusa była nieodparta. - Na to liczyłem - odparł król. Marc uniósł brew o milimetr. - Musiałem wziąć udział w potyczkach - wyjaśnił Aiken. - Chodzi o morale. Gdyby jednak starł mnie na proch jeden z Wrogów, nie przyniosłoby mi to chluby. Lecz człowiek wagi ciężkiej to co innego. Jego oczy błyszczały. Wskazał na rozwrzeszczaną hordę gnomich kibiców, którzy bili brawo zwycięskiej kawalerii Firvulagów. - Widzisz, jacy są dzięki tobie szczęśliwi i pewni siebie? Niepokonani! Bez trudu mogą zmiażdżyć Tanów, i to bez pomocy utalentowanego, lecz perfidnego Motłochu. Abaddon westchnął. - Bardzo sprytne. - Zdjął pożyczony ekwipunek i wsiadł na wierzchowca, żeby wykonać rundę honorową. - Brama Czasu jest wciąż zamknięta, prawda? - Chciałbyś wiedzieć! - Jakie zawody są przewidziane na jutro? - Najważniejsze to przeciąganie liny - odparł Aiken. - Mentalne. Żadnej możliwości oszustwa. Będziemy musieli walczyć uczciwie. Przynajmniej ja. - Przewaga jest nadal po stronie bezbożników - stwierdził Marc. - Zatem do jutra. Uniósł lancę z nasadzonym grzebieniem Butelkowego Rycerza i odjechał. ROZDZIAŁ DWUNASTY Od początku Wielkiego Turnieju wśród szaroobręczowych i bezobręczowych sług krążyły plotki. Dwie sprawy najbardziej zaprzątały umysły nie uprzywilejowanych ludzi: groźba wojny i możliwość ucieczki do Środowiska. Dopiero Czwartego Dnia pogłoski, obawy i podejrzenia zaczęły się opierać na faktach. Dwadzieścia pięć ro-samolotów z Królewskiej Eskadry Powietrznej zajęło pozycję czterysta metrów nad Złotym Polem. (Świeża plotka: pewien przemądrzały szaroobręczowy technik utrzymywał, że karabiny są wycelowane w trybuny Firvulagów!) Obozowisko Małego Ludu w północnej zadrzewionej części pola, które przez piewsze trzy dni Turnieju mile przyjmowało gości z Motłochu, było teraz odgrodzone kordonem uśmiechniętych, lecz stanowczych ogrzyc. (Świeża plotka: Wyjcom i ludziom zabroniono wstępu z powodu wątpliwej lojalności wobec Firvulagów!) Król Aiken-Lugonn zniknął z loży królewskiej po pierwszej rundzie pojedynków w Heroicznych Manifestacjach Siły. Jego nieobecność nie przeszkodziła Bleynowi, Alberonnowi i Celadeyrowi z Afaliah w odniesieniu świetnych zwycięstw nad Galborem Czerwoną Czapką, Tetrolem Łamaczem Kości i Betularnem o Białej Dłoni, co dało Tanom znaczną przewagę w punktacji. (Świeże plotki: pewien eks-nawigator o bystrym wzroku upierał się, że flagowy samolot Aikena-Lugonna wziął kurs prosto na Zamek Przejścia! Brama Czasu wkrótce zostanie otwarta! Urządzenie ma poważną usterkę! Król zamierza uciec do Środowiska! Nie ma i nigdy nie było Projektu Guderiana mającego na celu otwarcie nowej Bramy Czasu!) Wyjcy „z ogromną niechęcią wycofali się" z decydujących zawodów w przeciąganie liny wyznaczonych na popołudnie, wymawiając się ciężarem obowiązków i przygotowań do kulminacyjnego wydarzenia Turnieju. (Świeże plotki: monarchowie Firvulagów są wściekli z powodu dezercji sojuszników! Ludzcy obywatele Nionel napomknęli o tajnym pakcie między Sugollem i Aikenem-Lugonnem, zgodnie z którym mutanci mieli wspomóc Tanów! Mecz hokeja zaplanowany na Piąty Dzień był ni mniej ni więcej tylko egzotyczną wersją celtyckiego futbolu, a wszyscy cywilizowani miłośnicy sportu wiedzieli, że takie rozgrywki zwykle przeradzają się w walkę na śmierć i życie! Miał to być wstęp do Nocnej Wojny!) Tajemnicza Elżbieta Orme siedziała w królewskiej loży u boku nieznajomego mężczyzny. (Świeża plotka: facet to sam Marc Remillard, przywódca Rebelii Metapsychicznej, legendarny Przeciwnik we własnej osobie!) Wreszcie rozpoczęło się kulminacyjne wydarzenie przedpołudnia: finałowe Heroiczne Manifestacje Siły. Wyjcy zadęli w miechy, wysyłając w niebo fontanny iskier oraz pomieszany czarny i różowy dym. W płomieniach jarzyły się na biało żelazne zasieki. Szklane trąby odegrały fanfarę, zagrzmiały kotły, a Mistrz Ceremonii wygłosił zdumiewające oświadczenie: - Tański bohater Kuhal Ziemiotrzęśca wyznaczony do finałowej walki z Mistrzem Bojów Firvulagów Medorem wycofał się. Tanowie wydali potężny ryk rozczarowania. Mały Lud wzniósł okrzyki radości, a bukmacherzy rzucili się do zbierania ostatnich zakładów. Mistrz Ceremonii oznajmił: - Za zgodą Komitetu Sędziowskiego miejsce Kuhala Ziemiotrzęścy zajmie Minanonn Dumny, zwany również Heretykiem, były tański Mistrz Bojów. Żywiołowa radość ogarnęła teraz dla odmiany Tanów i ludzi, natomiast Firvulagowie zaczęli gwizdać, buczeć pogardliwie i przybierać obsceniczne kształty, żeby wyrazić irytację. W razie wygranej Medora, faworyta w pojedynku z Kuhalem, który jeszcze nie był do końca wyleczony, Mały Lud mógł zdobyć przewagę. Teraz jednak Medor miał walczyć nie z rekonwalescentem, lecz z głównym metapsychicznym wojownikiem swojej rasy, który udał się na dobrowolne wygnanie. Do różowoczerwonych i czarnych chmur dymu bijącego z wielkiego stosu dołączyły się niebieskie i zielone. Na arenę wyszli dwaj bohaterowie. Medor był zakuty w zbroję z czarnych płytek wysadzanych pomarańczowymi diamentami i najeżonych topazowymi kolcami. Minanonn miał na sobie wspaniały pancerz w trzech kolorach wskazujących na jego metazdolności: zniewalanie, kreatywność i psychokinezę. Na napierśniku widniał złoty herb, a hełm wieńczył delfin o złotych płetwach. Czempioni Firvulagów i Tanów zajęli pozycje po przeciwnych stronach ogniska. Obsługa podała zawodnikom końce mocnego łańcucha z pirostatycznego szkła, który przechodził przez rozżarzone jeże ustawione w środku fontanny ognia. Mistrz Ceremonii dał znak, tłum zawył. Rozpoczął się finał Manifestacji Siły. Na tańskiej trybunie dwie osoby obserwowały pojedynek niewidzącymi oczami, nieobecne duchem. ONA: Tak było ze mną i Lawrence'em. ON: Ze mną i Cyndią też. Oboje się zgodzili, że tak doskonałe pokrewieństwo dusz można osiągnąć tylko raz i każda następna próba jest skazana na niepowodzenie. Jeśli dotyczy to słabszych metapsychików, tym bardziej sprawdza się między mistrzami. Sprawa jest podwójnie beznadziejna, kiedy oboje są dumni i nieufni. Wytężając siły metapsychiczne i fizyczne, Minanonn i Medor przystąpili do pojedynku. Z początku walka była wyrównana, lecz wkrótce bohater Firvulagów zaczął coraz bardziej zbliżać się do piekielnego żaru i płonącego w nim krwawego metalu. Tanowie i ludzie wznieśli okrzyki w oczekiwaniu na szybkie zwycięstwo. Lecz podstępny Medor nagle pozwolił się wciągnąć w płomienie. Tłum wrzasnął. Minanonn z trudem zachował równowagę, gdy łańcuch niespodziewanie obwisł. Medor wykonał potężny skok w tył i jednocześnie mentalnie pokrył piasek ektoplazmatyczną posoką. Tański bohater zachwiał się i pośliznął. Kreatywną mocą usiłował zneutralizowć zdradliwą substancję. Firvulag zaczął ciągnąć łańcuch gwałtownymi szarpnięciami, żeby Minanonn nie mógł go porządnie uchwycić. (Gdyby Heretyk wypuścił go z rąk, przegrałby mecz.) Przeciwnik nieuchronnie przyciągał byłego tańskiego Mistrza Bojów do ognia. Minanonn musiał jednocześnie chronić ciało przed potwornym żarem i ratować się przed nadzianiem na rozżarzone do białości kolce z trującego żelaza. Dwoje ludzi niczego nie zauważyło. ONA: Żyliśmy i kochaliśmy się w Jedności. Ciężko pracowaliśmy kształtując młode umysły rozwijając ich metazdolności. Było tak dobrze. On stanowił dla mnie spełnienie. ON: Ja realizowałem wielki plan a ona mnie kochała i wspierała. Z miłości do niej począłem dzieci i jednocześnie posiałem ziarno śmierci tej miłości. Zgodzili się: Takie wspomnienia tworzą między nami barierę nie do pokonania. Minanonn zdusił płomienie. Chwycił mocniej koniec szklanego łańcucha i szarpnął herkulesowym wysiłkiem. Medor stracił równowagę. Heretyk na nowo rozniecił ogień, który buchnął wokół obu przeciwników i pochłonął ich całkowicie. Firvulag wydał telepatyczny ryk, który powtórzyli jak echo jego współplemieńcy na trybunach. Minanonn stał pewnie w miejscu, a Medor coraz bardziej zbliżał się do świecących metalowych szpikulców. Mężczyzna i kobieta byli niepomni na nic. ONA: Mimo szczęścia baliśmy się. Dręczyła nas świadomość że życie straci wartość jeśli się rozdzielimy. Wierzyliśmy że kochający Bóg o tym wie i zabierze nas jednocześnie. Ufaliśmy mu. W wypadku straciłam metazdolności i Jedność. On zginął. Ja umarłam gorszą śmiercią. ON: Zdradziła mnie w czasie aktu miłości. Mordując Mentalnego Człowieka płakała. Powiedziała że zrobiła to z miłości do mnie i do całej ludzkości. On umarł we mnie na zawsze i tylko dzieci mogą go wskrzesić. Tym razem się nie zgodzili. Minanonn zacisnął rękę na łańcuchu, przygotowując się do ostatecznego szarpnięcia. Krzyknął umysłem i głosem: - Poddaj się, Medorze Mistrzu Bojów! Zrezygnuj z walki albo nadziej się na płonący krwawy metal, zyskując pokój Tany, ale hańbę u Małego Ludu, gdyż pozbawisz go wielkiego przywódcy. Medor puścił łańcuch. Płomienie zgasły. Minanonn w odbarwionej, pokrytej sadzą zbroi uniósł szklany łańcuch nad głową. Tanowie nagrodzili go burzą oklasków i wiwatów, wykrzykując jego imię. Dwie osoby siedzące w królewskiej loży widziały tylko siebie. ONA: Wizja której czepiasz się tak uparcie jest zła. Nie tylko ja i Anatol tak sądzimy. Consensus Galaktycznego Umysłu trwa już od dwudziestu siedmiu lat. Jeśli nie rozumiesz że Cyndia miała rację a ty się myliłeś to Anatol dobrze cię określa jesteś arogancki niepoprawny i mylisz się mylisz mylisz. ON: A co z tobą? Mój błąd przynajmniej jest wielki a twój żałosny. Unikasz odpowiedzialności i zaangażowania ze zwykłego tchórzostwa. Udajesz szlachetną rozpacz a tylko użalasz się nad sobą. Oskarżasz mnie o ignorancję i arogancję a twoja jest równie wielka. Mówisz że nie potrafisz kochać i kłamiesz kłamiesz kłamiesz. ONA: Co taki potwór bez serca jak ty może wiedzieć o miłości? ON: Pozwól mi zajrzeć w swój umysł. ONA: Nigdy! To niemożliwe. ON: Więc to samo dotyczy rehabilitacji Umysłu Duat. Zgodzili się ze sobą. I co, Medorze? - ryknął król Firvulagów. Adiutanci, ujeżdżacze i pochlebcy wybiegli z garderoby pokonanego czempiona, gdy poczuli bicz gniewu Sharna. Lecz kiedy król został sam z Mistrzem Bojów, zdjął zeń szatę i pomógł Medorowi nałożyć kojącą maść na oparzenia. Spryskał je przeciwbólowym lekiem przywiezionym ze Środowiska, który uważano za niemal równie skuteczny jak tańska Skóra. - Zrobiłem, co mogłem - oświadczył załamany generał. - Wiedziałem, że już po mnie, jak tylko Heymdol ogłosił, że Wróg wystawi do walki Heretyka. Jedynie Pallol Jednooki dorównywał mu klasą. - Po chwili dodał dyplomatycznie: - Oczywiście z wyjątkiem ciebie, Wysoki Królu. Sharn rzucił przekleństwo przez zaciśnięte zęby. - Kłopoty jeszcze się nie skończyły. Złożyłem protest u gospodarzy, ale nie ma powodu, żeby wykluczyć Minanonna lub innych członków Frakcji Pokojowej z turnieju, skoro drogocenne sumienie mówi im, że Wielki Turniej nie jest rytualną wojną, lecz czystym sportem. Wygnanie Heretyka było kwestią polityki. Jeśli Aiken chce go przyjąć do tańskiego zespołu, nie możemy temu zapobiec. - Czy Minanonn weźmie po południu udział w metakoncer-towym przeciąganiu liny? - To chyba przesądzone - stwierdził król. Pomógł Medo-rowi założyć nowe ubranie i zbroję. - Głowa do góry, synu. W przeciąganiu liczą się umysły, nie mięśnie. Ich jest tylko trzynaście tysięcy, a nas osiemdziesiąt. Elżbieta i Marc zobaczyli, że na pośpiesznie odgrodzonym terenie tuż za tańską trybuną ląduje samolot flagowy. Wkrótce potem w królewskiej loży zjawił się król, który szukał Elżbiety. Towarzyszyli mu Creyn, Basil Wimborne, Peopeo Moxmox Burkę i brat Anatol. - Obawiam się, że stracisz resztę zawodów, kochana - oznajmił jej Aiken. - Zabieramy cię na małą przejażdżkę. Elżbieta zerwała się z krzesła. - Wszystko gotowe? - Chodź - rzucił król. Marc rozparł się na siedzeniu z beztroskim uśmiechem. Miał na sobie zgrabny śliwkowo-ochrowy mundur Królewskiej Gwardii Elitarnej, uzupełniony złotą obręczą i insygniami komandora. - Brama Czasu jeszcze nie działa, Elżbieto - stwierdził. - Król uprzedza fakty. Albo wyraża życzenie. Gdyby urządzenie Guderiana działało, wiedziałby o tym cały Wielobarwny Kraj. - Chodź - powtórzył Aiken ponuro. - Mam nadzieję, że szybko wrócisz - powiedział Marc. - Twoi bohaterowie tęsknili za tobą w czasie Heroicznych Manifestacji. - Ale wygrali - warknął Aiken. - Prowadzimy w punktacji. - Lepiej jednak, żebyś nie opuścił przeciągania liny. Choćby ze strategicznych powodów. Poddani nigdy by ci tego nie wybaczyli. Naprawdę nie mogę się doczekać, żeby zobaczyli, jak sprawdza się wasza technika metakoncertu przeciwko technice Sharna i Ayfy. - Zamierzasz wesprzeć Firvulagów? - zapytał Aiken słodko. - Nawet o tym nie pomyślałem. Dałeś mi dobrą nauczkę. Król zgarnął Elżbietę i nowo przybyłych do wyjścia. - To nic osobistego, Marc - rzucił przez ramię - ale kiedy tu wrócę, lepiej żeby cię tu nie było. Nie przeciągaj struny. Uczciwie ostrzegam. Marc skinął głową. - Zatem, en gardę, Mały Królu. - I rzucił Elżbiecie: - Au revoir. Prawdziwa dysproporcja między siłami Tanów i Firvulagów stała się widoczna pod koniec przygotowań do zawodów w przeciąganiu liny. Opuszczona przez niemetów-ludzi tańską trybuna świeciła sporymi pustkami, natomiast trybuna Firvulagów była przepełniona. Greggy i Rowane zostali wypędzeni z królewskiej loży Małego Ludu razem z resztą Wyjców nie biorących udziału w zawodach. Lecz zamiast dołączyć do Sugolla i Katlinel stojących przy linii bocznej, zakradli się do pokoju kontrolnego Scenografów i Rekwizytorów urządzonego między trybunami. - Arystokracja ma swoje przywileje - zakrakał Mistrz Genetyk do protegowanej ogarniętej nabożnym lękiem. - Tutaj zobaczymy na monitorach, które umysły słabną i zaraz wypadną z metakoncertu. - Ooo! - wyrwało się Rowane. Na miejscu ognistej fontanny wzniesiono zdumiewającą budowlę. Jej podstawą było wzgórze szerokie jak obie trybuny i wysokie na piętnaście metrów. Miało kształt mniej więcej stożka, a po bokach otwory wielkie jak jaskinie i krater na wierzchołku. Na sztucznej górze znajdowały się dwa węże. Ten po stronie Firvulagów był lśniąco czarny, miał kły i oczy czerwone jak karbunkuły. Drugi miał złote łuski i ametystowe oczy i zęby. Głowy z rozdziawionymi paszczami wystawały z legowisk. Zdawało się, że gdzieś w głębi góry cielska spotykają się, splatają i wychodzą przez centralny krater, tworząc wysoko w powietrzu duży węzeł. Od tego węzła ogony wyginały się w dół identycznymi łukami. Stworzenia połykały je sobie nawzajem. Ogromny rekwizyt wyglądał jak wielkie koło, w połowie złote, a w połowie czarne, ustawione pionowo i częściowo osadzone w imitacji skały. - Nazywam to podwójnym Ouroborosem - poinformował Greggy'ego i Rowane starszy z dwóch techników odpowiedzialnych za spektakl. - Stary Lars, tamten przy monitorach, woli nazwę Syjamski Ormr. - Wyjaśnisz nam jego funkcjonowanie, mistrzu Baghdanian? - spytała Rowane. - Musisz wybaczyć mi naiwność, ale nie pojmuję, jak takie urządzenie można wykorzystać w metapsychicznym przeciąganiu liny. - Ja też jestem zdezorientowany! - zachichotał Greggy. - Moja złota obręcz jest honorowa, jak wiecie. Muszę jednak przyznać, że zabawka robi szalone wrażenie. - Poczekajcie, aż zobaczycie elektrostatykę w akcji - powiedział Lars z okrutnym uśmiechem. - Szkoda tylko, że napięcie nie będzie dość duże, żeby usmażyć egzotycznych sukinsynów, a nie tylko połaskotać ich w mózgi. Baghdanian rzucił koledze zrezygnowane spojrzenie. - Nie przejmujcie się ksenofobią Larsa, zwróćcie natomiast uwagę na monitory ukazujące trybuny Tanów i Firvulagów. Czerwone światełka oznaczają Mały Lud, bursztynowe Tanów i obręczowych ludzi. Natężenie światła zależy od mocy cerebralnej. - Migający punkcik na ekranie Tanów to nasza Najjaśniejsza Nadzieja, sam Aiken-Lugonn - wyjaśnił Lars. Starszy mężczyzna dostał jakąś wiadomość przez słuchawki. Wcisnął kilka guzików, sprawdził parę rzeczy i powiedział: - Lepiej się pośpieszmy. Zaraz zaczynamy. Tak, w porządku. Siedzący na obu trybunach są podłączeni do obwodu elektrycznego zawodów, póki pozostają na miejscach. Gdy wstaną oznacza to rezygnację z gry. Zrozumieliście? - Uhm - mruknął Greggy, powstrzymując się od prychnięcia. - Fundamentalny antagonizm. - Znasz się na metafunkcji mającej elektromagnetyczne składowe? - zapytał powątpiewająco technik. Greggy westchnął. - W mniej irracjonalnych chwilach jestem doktorem medycyny, genetyki, filozofii i honorowo nauk humanistycznych. - To dobrze - stwierdził Baghdanian. - Przyjrzyjcie się teraz uważnie wężom. W rzeczywistości jest to gigantyczny pierścień, który wygląda niczym koło diabelskie. Ogony węży łączą się we wnętrzu góry i w węźle, który tu widzicie. Koło jest wykonane z dobrego przewodnika. - Nie cały pierścień przewodzi prąd - wtrącił Lars. Baghdanian ponownie obrzucił go spojrzeniem. - Właśnie miałem powiedzieć, że w dwóch miejscach jest pokryty materiałem izolacyjnym, w tym wypadku szkłem: wewnątrz węzła, czego nie możecie zobaczyć, i w paszczach obu węży. W tej chwili dolna część łuku nie przewodzi prądu. Lecz jeśli pierścień zacznie się obracać, powiedzmy w prawo, będzie wyglądało tak, jakby czarny wąż Firvulagów wypuścił z paszczy ogon złotego węża Tanów. Oczywiście ciało węża Firvulagów wsunie się głębiej w paszczę złotego. - A w rzeczywistości w górę. - Greggy pokiwał głową z mądrą miną. W ochach technika pojawił się dziwny błysk. - W środku góry mamy liczne generatory elektrostatyczne Van der Graafa podobne do tych ze starych filmów o Frankensteinie. Jeśli ogon waszego węża zostanie choć odrobinę połknięty, poczujecie niewielki mentalny wstrząs. Lecz im głębiej w przełyku wroga się znajdzie, tym większy będzie szok. - Litościwe niebiosa! - wykrzyknął Greggy. - Zwróćcie uwagę na ozdobne kryzy wokół ogona każdego węża w odległości trzech metrów od paszczy wroga. Nazywamy je bransoletami. Właśnie za nie chwytają umysły i ciągną. Im silniej drużyna ciągnie za ogon swojego węża, tym głębiej wnika on w ogon drugiego do gardzieli przeciwnika. - I utrzymanie go jest dla rywali tym boleśniejsze - dodał Lars. Greggy zadrżał. - Co za piekielna pomysłowość! Baghdanian skromnie wzruszył ramionami. - Dwadzieścia dwa lata w dziale efektów specjalnych Widowisk Światła i Magii. - Kto zostaje zwycięzcą? - spytała Rowane. - Faceci, którzy kończą z czaszkami pełnymi przepalonych neuronów - powiedział Lars. Baghdanian z roztargnioną miną wysłuchał przez słuchawki meldunku, spojrzał na zegar i monitory. - Dwie minuty. - Zacznijcie się modlić - powiedział Lars do Greggy'ego i Rowane. - Jeśli Firvulagowie przegrają, mogą wywołać Nocną Wojnę. Wtedy ludzie wrócą do domu przez Bramę Czasu i zapomną o tym zwariowanym kraju! - Nie wszyscy ludzie chcą odejść - zaprotestowała Rowane niespokojnie. - Niektórzy nienawidzą przyszłego świata i są przywiązani do tutejszego. - Nie wierz w to - wyśmiał ją Lars. - Pokaż zdrowemu na umyśle człowiekowi Bramę Czasu prowadzącą do Środowiska, a puści się biegiem. Nawet sam król Złote Portki! To oczywiste. - Wskazał bezceremonialnie na Greggy'ego. - Nie poszedłbyś? - Cóż, eee - wymamrotał genetyk. - Mój Tonee by nie poszedł! - krzyknęła Rowane. - Nigdy! - Generatory na pełną moc - wydał polecenie szef techników. - Załoga FX przygotować się do wstępu pirotechnicznego. Włączyć ścieżkę muzyczną! Tanowie zaczynają metakoncert. Firvulagowie również. Skupić się, chwycić mocno... i jazda! Na Złotym Polu kolosalne bliźniacze węże zaczęły się kręcić pośród rozgałęzionych błyskawic. Paszcze ziały świecącymi kłębami zielonego dymu, który wznosił się ku niskiej pokrywie chmur tworzącej niesamowity dach nad areną turnieju. Kolejne dziesięć centymetrów czarnego ogona zniknęło w złotej gardzieli. - Trzymajcie się, Tanowie, trzymajcie! - wrzeszczał tłum ludzi i Wyjców stojących przy liniach bocznych. Mutanci przestali udawać, że są po stronie swoich kuzynów Firvulagów. W loży króla Aikena-Lugonna połączona aura triumfujących Wielkich jaśniała niczym słoneczny rozbłysk. Podrzędne umysły otaczały ją złotym rojem świecących pszczół. Astralne ramię chwyciło bransoletę tańskiego węża i pociągnęło mocno w górę. Królewską lożę Firvulagów spowijał szkarłatny obłok bólu. Gęste skupisko pomocniczych umysłów pulsowało nieregularnym rytmem, zwalniając i przyśpieszając. Tu i ówdzie pojawiały się nerwowe błyski cynobru i białe gniewu. Astralne ramię Firvulagów było znacznie większe niż tańskie, a jego kolor ciemnokarminowy. - Mały Lud słabnie - powiedziała Katlinel do męża. Na jej twarzy malowała się troska kontrastująca z rozradowanymi minami poddanych Wyjców, którzy podskakiwali wokół niej. - Tego się spodziewaliśmy - odparł Sugoll. - Stracili początkową przewagę, kiedy Aiken dołączył wchłoniętą moc i wpadli w panikę. Ból odbiera im odwagę, a metakoncert nie jest ich silną stroną. Ha! Słyszysz desperackie rozmowy w rasowym subtrybie? Boją się, że to koniec. Królowa Ayfa proponuje śmiały plan. Ona przejmie połowę mocy, przekaże do tańskiej bransolety i pchnie, a tymczasem grupa Sharna będzie ciągnąć. - Firvulagowie zawsze niechętnie słuchali rozkazów kobiet-generałów - zauważyła Katlinel. - Zastanawiam się... Widzowie krzyknęli. Astralne ramię Firvulagów rozdzieliło się nagle na dwa. Tanowie odpowiedzieli gwałtownymi szarpnięciami, które sprawiły, że bransoleta Małego Ludu znalazła się w odległości zaledwie pół metra od ametystowych kłów złotego węża. Drugie ramię Firvulagów na próżno szukało bransolety Tanów. - Durnie! - krzyknął Sugoll. - Z bólu tracą serce do walki. Pomocnicy Ayfy opuścili ją i rzucili się na pomoc Sharnowi, żeby wyciągnąć ogon węża z paszczy przeciwnika! Plan się nie powiódł. Królowa wycofuje się na oślep. Drugie astralne ramię kierowane przez pechową Ayfę rozpadło się, sypiąc iskrami. Królowa pośpiesznie dołączyła do małżonka. Gnomie umysły poddawały się jeden po drugim. Gasły małe czerwone ogienki. Firvulagowie rezygnowali z walki i wstawali. Aiken i jego zespół zebrali się na ostateczny wysiłek. Gwałtownym ruchem złote ramię wciągnęło ogon czarnego węża do paszczy tańskiego gada. Wysadzana klejnotami bransoleta zniknęła za lśniącymi kłami. Potężna błyskawica otoczyła aureolą cielska bliźniaczych węży. Nagle czarny wąż stanął w ogniu. Głowa zniknęła we wnętrzu góry. Ciało zaczęło się wić, uwalniając od zwycięskiego przeciwnika. Płonący gad rozsypał się w popiół. Na sztucznej górze został tylko złoty krąg niczym ogromna tańska obręcz postawiona na sztorc. Wasi ludzie potrzebują kilku godzin na odzyskanie sił - powiedział Marc do Sharna i Ayfy. - Możemy je wykorzystać produktywnie. Nie będziecie mieli trudności z przyswojeniem programu metakoncertu, jeśli oboje mi się podporządkujecie. Wtedy przekażę wam dane. - Podporządkować się tobie? - wykrzyknął Sharn z przerażeniem. - Wiedziałem! Zamierzasz nas zniewolić! - Na co nam zwycięstwo w Nocnej Wojnie, skoro na koniec Przeciwnik będzie rządził wszystkim? - zaszlochała Ayfa. - Głupcy - rzucił Abaddon. - Czyż nie powiedziałem wam, że nie interesuje mnie ten żałosny świat? Gdy tylko pomożecie mi włamać się do Zamku Przejścia, zostawię was w spokoju! Zerwiemy wszelkie więzy. Będziecie mieli program metakoncertu i umiejętność kontrolowania niezdyscyplinowanych umysłów swojej hałastry. A ja zdobędę to, czego chcę. Będę bezpieczny na świecie odległym od waszego o czternaście tysięcy lat świetlnych. Teraz wybierajcie! Monarchowie spojrzeli tępo na pancerną kapsułę, która majaczyła w głębi opustoszałej loży królewskiej. Otworzyła się przed nimi, ukazując skomplikowane wnętrze, zapraszając. Razem wstąpili w otchłań. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Minęła czwarta rano. Tylko korekcyjna moc Cloud podtrzymywała Tony'ego Waylanda, który bez chwili odpoczynku naprawiał wadliwe urządzenie plateryżujące, które przędło cienki jak pajęczyna drut niobowo-dysprozowy. - Świetnie ci idzie, Tony - stwierdziła Cloud. - Jeszcze tylko pięćset metrów. Dasz radę... Włączył się alarm analizatora wariancyjnego. - Boże, nie! - wychrypiał Tony. Odwinąć włókno ze szpuli i uciąć. Przeczyścić otwór. Dokonać mikroskopijnych poprawek w komorze. Nałożyć więcej smaru na przeciekającą uszczelkę złączki. - Pracować, do diabła, pracować! - krzyknął. Obserwatorzy tłoczący się w zagraconym pomieszczeniu na Zamku Przejścia mieli puste twarze i zabarykadowane umysły. Cloud. Pochmurny czerwonoskóry Wódz Burkę. Kuhal Ziemiotrzęśca. Niekompetentny inżynier Chee-Wu Chan, którego błąd sprawił, że wyprodukowano cały zwój wadliwego drutu. - Pracować! Włączyć urządzenie. Zaprogramować tolerancję: 0.005 mikrona. Starł! - Ani się waż, przebrzydły złomie - jęknął Tony. Cloud ukoiła przemęczone zmysły. Obok pracującej maszyny pojawiła się wizja słodkiej Rowane. Smukłe, pokryte łuską ramiona wyciągały się do niego, pojedyncze oko wylewało łzy czułości. Chee-Wu chwycił drut, który wypluła maszyna, i pobiegł z nim do zespołu naprawiającego rdzeń. Hagen Remillard wsadził głowę do klitki i powiedział do siostry: - Aiken dostrzegł anomalię tuż obok Zamku. Nieprzenikliwa, wysoka na dwieście trzydzieści centymetrów. To może być CE taty. - Już szybciej nie możemy - odparła Cloud. - Popędź innych. - Będziemy musieli rozstawić wszystkie małe sigma wokół wewnętrznego dziedzińca - stwierdził Hagen - i wziąć pod parasol urządzenie Guderiana. Włączymy je, gdy tylko zrobicie ostatnią szpulę. Przy odrobinie szczęścia zostanie dość czasu, żeby dokończyć naprawę ostatniego kabla. Tony zachichotał jak obłąkany. - Próżna nadzieja! Macie przed sobą człowieka, którego prześladuje pech jak hiena podążająca za ranną antylopą. Nie uciekniecie od swojego ojca. Nie macie szansy! Zapada czarna Noc, a horda demonów szykuje się do uderzenia... Maszyna wypluła ostatni zwój drutu. - Bierz Tony'ego! - rzucił Hagen Kuhalowi Ziemiotrzęścy. - Wszyscy na dziedziniec! Spróbujemy psychokreatywnej osłony - powiedział Aiken do zebranych wokół platformy. - Minie trochę czasu, zanim on rozbije wielką kopułę i barierę sigma. Niestety, nie mogę za wszelką cenę chronić Bramy Czasu. Najważniejsza jest dla mnie zbliżająca się wojna. Rozumiecie to, prawda? Hagen i Cloud jednocześnie wyrazili mentalne potwierdzenie. Stali razem z Kuhalem Ziemiotrzęścą i Dianę Manion wewnątrz pergoli. Wszyscy obecni wiedzieli, że gdy tylko dzieci Marca Remillarda znajdą się poza jego zasięgiem, bitwa będzie wygrana. Lecz jeśli Hagenowi i Cloud nie powiedzie się ucieczka... ELŻBIETA: Pojęliście zasady obrony ostatecznej? CLOUD: Tak. I wykorzystamy je. Tata nie weźmie nas żywcem. HAGEN: Szkoda że nie istnieje jakiś sposób na zniszczenie ciał! AIKEN: On by do tego i tak nie dopuścił. Przykro mi. Sekwencja Elżbiety jest naszym ostatnim ratunkiem. KUHAL I DIANĘ: Jesteśmy razem. ELŻBIETA: Szczęściarze. W Środowisku takie poświęcenie byłoby zabronione dla dobra Jedności. ANATOL: I prawidłowo! Biedne dzieci. Lecz Bóg rozumie kochanków i wybacza. Ci którzy odrzucają miłość to inna sprawa. ELŻBIETA: Jak możesz nas podsłuchiwać? Jak śmiesz? - On słyszy uchem umysłu - odparł król i dodał w intymnym trybie: Śmierć nie jest ostatnim ratunkiem dzieci Elżbieto. Ty nim jesteś. Na zewnątrz zaniku pancerna kapsuła stała w bezgwiezdnej ciemności. Ciało znajdowało się w stanie zawieszenia procesów życiowych. Mózg zapłonął, kiedy cienkie elektrody igłowe naładowały go energią zbyt wielką dla nie wspomaganego organizmu. Był w całości nastawiony na agresywną psychokreatywną funkcję. Daleko w Nionel czekały posłuszne komórki Organicznego Umysłu w liczbie osiemdziesięciu tysięcy. Uderzył w kopułę siłową Zamku Przejścia. Wielkie pole sigma wsiąkło w skałę setką metapsychicznych kanałów. Rozległ się donośny huk. Zatrzęsła się ziemia. Kiedy niskie chmury odbiły niebieskobiałą aurę zwycięskiego Przeciwnika, Zamek Przejścia zakołysał się, pękł od wstrząsów, które przeszły przez płaskowyż, i rozsypał powoli w stos gruzu. W jego sercu zachowała się nietknięta mała srebrna półkula. Rozjarzony mózg zaśmiał się, przełączył na funkcję teleportacji i zjawił w ruinach pokrytych pyłem. Uderzył znowu, rozbijając mniejsze pole sigma i wewnętrzną metapsychiczną tarczę wygenerowaną przez króla. Osłona rozpłynęła się jak szron topniejący na szybie okiennej. Mózg dostrzegł dwa znajome umysły, chwycił je w ostatniej chwili, przeszkodził w samobójstwie. Teraz, krzyknął, teraz! Pancerna kapsuła wypuściła żywego mężczyznę. Zwolniwszy Firvulagów, stanął na platformie przed urządzeniem Guderiana i spojrzał na sparaliżowanego syna i córkę. Kącik ust uniósł się w łagodnym uśmiechu. Następnie mężczyzna odwrócił się do Elżbiety. Klęczała na popękanych płytach obok konsoli, otoczona z trzech stron przez nieruchomych pracowników. Przed nią leżał nieprzytomny Aiken. - Jak widzisz, wygrałem - odezwał się Marc. - Wiedziałem, że tak będzie. Elżbieta uniosła głowę króla i przygładziła potargane włosy. - Jeszcze dziesięć, piętnaście sekund, i uciekliby. Maszyna działa. Gdyby Aiken pozwolił mi obsługiwać przyrządy kontrolne... - Była bardzo spokojna. - Powinnam cię błagać, Marc. - Lepiej otwórz się przede mną. Jej oczy rozszerzyły się. On tylko skinął głową. Serce Aikena zaczęło bić, a fale mózgowe stały się charakterystyczne dla snu bez marzeń sennych. Elżbieta pocałowała króla w czoło i położyła delikatnie jego głowę na kamieniach. Potem stanęła przed Markiem. - Dobrze. Mentalne ściany zniknęły. Bez strachu i uległości zdjęła ognistą maskę i zrobiła wolne przejście. - Ach tak - mruknął Marc. Przekroczył ciało Aikena i podszedł do konsoli. Włączył generator tau i wysłał cztery osoby stojące na platformie w szarą otchłań, do różanego ogrodu Madame Guderian na wzgórzach nad Lyonem, do Francji Środowiska Galaktycznego. Nad Złotym Polem wstał świt. Grupa sędziów zachwiała się, unosząc w górę wielką skórzaną piłkę wypełnioną piaskiem. Była biała w czarne plamki i w kapryśnym blasku poranka wyglądała jak zniekształcona czaszka umazana krwią. Mistrz Ceremonii ogłosił: - Uczestnicy Wielkiego Turnieju! Mecz hokeja stanowi kulminację tegorocznych zawodów. Jak wiecie, jego zwycięzca zostanie ogłoszony triumfatorem całego Turnieju i dostanie w nagrodę Śpiewający Kamień. Mecz ma jedną rundę trwającą dziesięć godzin. Zacznie się w tej chwili, gdy słońce ukaże się nad horyzontem, a skończy o zachodzie. Boiskiem będzie całe Złote Pole, szesnaście kilometrów kwadratowych. Firvulagowie mają północne bramki, a Tanowie południowe. Można stosować siłę fizyczną i metapsychiczną, ale żadnej broni. Zespół, który uzyska największą liczbę goli, wygrywa. Nie ma żadnych innych reguł ani ograniczeń. Niech kapitanowie zespołów pozdrowią szlachetnych przeciwników. Wrzawa okrzyków przywitała Sharna i Ayfę, którzy wyprowadzili swoją drużynę. Potem wystąpili Tanowie... bez przywódcy. - Ponieważ król Aiken-Lugonn nie może na razie wyjść na boisko, zespołem tańskim będzie kierował Bleyn Czempion - oznajmił Heymdol Trębacz. Wyjcy i ludzie jęknęli chóralnie, a od strony czarnego zastępu Małego Ludu, który puścił się biegiem przez boisko jak rój lśniących czarnych żuków, doleciały radosne gwizdy. Nagle pojawił się błysk bursztynowego światła i przeraźliwy huk wstrząsnął ziemią. Nad Tęczowym Mostem zawisł latacz ozdobiony symbolem otwartej dłoni. Z luku wypadła sycząca złota kometa. - Chętnie zrzekam się dowodzenia tańską drużyną na rzecz króla Aikena-Lugonna! - oświadczył Bleyn. Mentalne okrzyki ludzi i mutantów zostały zagłuszone przez wściekłe ryki Firvulagów. Po wylądowaniu Aiken podszedł dumnie do kręgu przeciwników i uniósł wizjer złotego hełmu. - Dzień dobry, Ayfo. Dzień dobry, Sharnie. Gotowi na małe lanie? - Powinieneś być martwy! - wykrzyknęli oboje. Najjaśniejszy uniósł ramiona w geście skruchy. - Przeciwnik ma do rozegrania inną grę. Jesteście gotowi przystąpić do naszej? Para ogrów wyszczerzyła się, ukazując ostre białe kły. - Więc Remillard odszedł? - rzucił Sharn. - Cóż, zostawił nam miłą pamiątkę, którą z przyjemnością ci zademonstrujemy. - Można ją nazwać planem wygranego meczu - dodała Ayfa. - Uroczystości po grze również zrobią na tobie wrażenie! Aiken uniósł palec. - Pozwólcie, że coś ogłoszę. Jego mentalny głos przetoczył się echem po Złotym Polu, uciszając hałaśliwą publiczność i niecierpliwe zespoły. Przemawiam do ludzi i do osób dobrej woli które chcą żyć w pokoju. Brama Czasu prowadząca do Środowiska Galaktycznego została otwarta. Sensacja! Sharn i Ayfa spojrzeli na siebie oniemiali. Przez cały Piąty Dzień Turnieju moje samoloty będą kursowały między Nionel a Zamkiem Przejścia. Przewiozą każdego, kto zechce odejść. Możecie zabrać ze sobą tylko to co zmieści się w jednej ręce i nic co należy do mnie. Ja sam zamierzam zostać i rządzić Wielobarwnym Krajem jako Wysoki Król gdy po dzisiejszej grze zasiądę w triumfie na Śpiewającym Kamieniu. Zachęcam tych którzy kochają to miejsce żeby również zostali. - Motłoch! - rozgniewał się Sharn. - Uzurpator, zuchwalec! - zaskrzeczała Ayfa. Tytaniczna piłka uniosła się w powietrze utrzymywana siłą psychokinetyczną Sugolla, Katlinel i Wyjców. Gdy dotarła na wysokość czterdziestu metrów, Mistrz Ceremonii ogłosił: - Piłka w grze! Trzask! Ciężka kula spadła na ziemię. Zespoły rzuciły się na nią, publiczność wydała okrzyk. Rozpoczęła się finałowa walka Wielkiego Turnieju. Dziesięć osób na jeden kurs, dziesięć kursów na godzinę. Po translacji młodych Amerykanów i osób pracujących przy Projekcie Guderiana, które chciały wrócić do Środowiska, exodus przez Bramę Czasu przybrał formę dobrze zorganizowanej operacji kierowanej przez Wodza Burkę, Basila i Drani, którzy akurat nie pilotowali samolotów. Komendant garnizonu Roniah, waloński psychokinetyk i wesołek LeCocq pomagał utrzymać porządek wraz z małym oddziałem lojalnych szaroobręczowych. Tony Wayland został schwytany na próbie ucieczki do Nionel jednym z powracających samolotów. Burkę zaciągnął go do pergoli i oddał pod pieczę uzbrojonego strażnika. Ten otrzymał rozkaz, że Tony ma zostać z nielicznym personelem technicznym, który zgodził się czuwać na wypadek, gdyby aparatura się zepsuła. - Ale król obiecał, że będę mógł pójść do żony! - zaprotestował Tony. Burkę chwycił go za kark i potrząsnął. - Nadal pamiętam Dolinę Hien, więc uważaj, bo zafunduję ci przejażdżkę tą maszyną i użyję twoich prochów do wypolerowania tomahawka! Siedź tutaj i czekaj, do cholery! Tony czekał. Następnego ranka samolot wracający z Nionel był tylko w połowie zapełniony. Przewoził najbardziej stęsknionych za domem plioceńskich wygnańców, którzy przez całe lata marzyli o powrocie na Starą Ziemię. Reszta najwyraźniej nie odczuwała gwałtownej potrzeby podjęcia wielkiej decyzji, póki król Aiken-Lugonn i Tanowie zdobywali punkty w hokeju. Wczesnym popołudniem Sharn i Ayfa wreszcie przyswoili najlepsze elementy metakoncertu Marca Remillarda i zaczęli go skutecznie stosować. Firvulagowie nie tylko wysunęli się na prowadzenie, ale zaczęli poważnie ranić członków tańskiej drużyny, wykluczając z gry takich rycerzy jak Celadeyr z Afaliah, Lomnovel Wypalacz Mózgów i Parthol Szybkonogi, którzy byli szczególnie zręcznymi graczami. Cała trójka uległa groźnym poparzeniom i musiała skorzystać ze Skóry. Gdy szczęście przechyliło się na stronę Małego Ludu, nastrój ludzi znacznie się pogorszył. Przypomnieli sobie pogłoski o grożącej wojnie. Nie o zwykłych napaściach takich jak na Burask i Bardelask, ale o konflikcie, który mógł ogarnąć cały kontynent. Ponuro rozważając możliwości, Motłoch obserwował fale Tanów i Firvulagów, przetaczające się po zdewastowanej murawie pola turniejowego niczym żywy cyklon. Wszędzie widać było iluzje jak z nocnych koszmarów. Eter pulsował diabelskim zgiełkiem. Mentalne strzały, metapsychiczne beknięcia przyprawiające o mdłości i quasi-materialne pociski latały we wszystkich kierunkach. Oszalałe ogry usiłowały rozerwać na strzępy tańskich przeciwników. Stada karłów deptały obręczowych ludzi leżących w krwawym kurzu. Tańscy korektorzy i mali sanitariusze Firvulagów ledwo nadążali ze ściąganiem rannych z pola, i to tak, żeby uniknąć stratowania. Liczba goli zdobytych przez Firvulagów wzrastała coraz szybciej. O drugiej po południu Mały Lud prowadził pięćdziesiąt do trzydziestu trzech. Godzinę później wynik zmienił się na osiemdziesiąt siedem do trzydziestu sześciu. Ciężkie powietrze było pełne szkodliwych dodatnich jonów, ozonu i wyraźnego zapachu siarki oprócz złowrogich wibracji. Wśród tłumu zaczęły krążyć nowe plotki: Mont Dore wybuchł! (Niezbyt mocno.) Burze z piorunami spowodowały na zachodzie pożar wysuszonych prerii! (Najbliższy pożar szalał w odległości dwudziestu kilometrów.) Aparatura Bramy Czasu wysiadła z powodu braku zasilania! (Bzdura. Maszyneria pobierała większość energii z prądów tellurycznych skorupy ziemskiej. Pobór mocy był bardzo niski). Król Aiken-Lugonn jest gotowy rzucić ręcznik! (Czyżby? Zostało czterdzieści pięć minut gry i wszystko jeszcze może się zdarzyć, skoro Najjaśniejszy bierze udział w meczu!) AIKEN: Elżbieto. ELŻBIETA: Tak kochany. AIKEN: No no! Jestem zaskoczony dziecino... Postanowiłaś mimo wszystko zostać? ELŻBIETA: Marc i ja dyskutujemy o paru sprawach. AIKEN: Mam podejrzenie że... Program metakoncertu który Marc dał Firvulagom wykańcza nas. Przegrywamy mecz a Maty Lud jeszcze nie zaczął wykorzystywać całego mentalnego potencjału. Myślę że zachowują ostateczne uderzenie na koniec jako sygnał do rozpoczęcia Nocnej Wojny. ELŻBIETA: Och Aikenie. Gdy tak się stanie będziesz mógł użyć broni i samolotów. AIKEN: Do tej pory padniemy. Albo przynajmniej ja co się sprowadza do tego samego. Na miejscu Sharna i Ayfy skanalizowałbym na mnie cały psychokreatywny ładunek zanim stary Heymdol odtrąbi koniec meczu. ELŻBIETA: Marc możesz coś zrobić? MARC: Obiecałem Firvulagom że nigdy nie użyję przeciwko nim swojej destrukcyjnej mocy. ELŻBIETA: Więc pozostaje metakoncert... MARC: Nie mogę dokonać sabotażu. Grałem uczciwie z Małym Ludem podobnie jak z wami. AIKEN: Tego się obawiałem. W takim razie to chyba koniec. Dziękuję wam obojgu za pamięć. Pomyślcie o mnie gdy będziecie odprawiali pokutę przez następne sześć milionów lat. MARC: Chwileczkę. Czy obowiązują jakieś ograniczenia co do stroju? AIKEN: ? Nosimy tradycyjne ubiory z Wielkiej Bitwy ale chyba wszystko jest dopuszczalne. Co to ma wspólnego z Ragnarokiem? MARC: Pokażę ci. Przesłonięte mgiełką słońce chyliło się ku zachodowi. Gra natomiast przetoczyła się gwałtownie w przeciwnym kierunku, ku Tęczowemu Mostowi i Nionel. Aiken Drum i jego zdziesiątkowana drużyna otoczona mentalną tarczą uciekała z piłką. Rozwścieczone gnomy i ogry stratowały trybuny, zmiotły kruche nadrzeczne ławki dla kibiców, przewaliły się demoniczną falą przez puste tereny piknikowe i zaatakowały tańskich rycerzy blokujących wejście na most. Tęcza kolorów wielkiego łuku lśniła niezwykłym blaskiem. Pojedynczy ukośny promień słońca przebił chmury i oświetlił złote kopuły Nionel. Pośrodku mostu stała ochronna bańka psychoenergii, a na jej elastycznej powierzchni podskakiwała bezczelnie ogromna piłka, niedostępna dla Firvulagów, którzy na próżno usiłowali ją złapać połączoną mentalną mocą. - Ściągnij ją! - ponaglała Ayfa męża. - Co się z nami dzieje? Jakim cudem ten mały skurwiel przeciwstawia się naszym skoncentrowanym wysiłkom? - Dostał pomoc! - wysapał Sharn. - Z drugiej strony rzeki. Na Te, to Wyjce! - Perfidne bękarty! - krzyknęła królowa. - To na nic, Sharnie. Musimy uderzyć całą mocą. Teraz. Przed Ostatnią Trąbą. - Rozbijemy piłkę i przegramy mecz! - Ale wygramy Nocną Wojnę, idioto! - wrzasnęła Ayfa. - Daj rozkaz do ofensywnego metakoncertu, tak jak nas nauczył Przeciwnik. Teraz! - Żono, żono, zabraniają tego nasze Święte Zwyczaje... - Chcesz przegrać? Jeśli go nie dostaniemy przed końcem meczu, ze wszystkich kierunków nadlecą samoloty z bronią Środowiska! Uważasz, że damy radę obronić się przed nimi i jednocześnie walczyć z Aikenem? Zacznij ofensywę! Sharn zrobił, co mu kazano. Stojący pośrodku Tęczowego Mostu Aiken poczuł metapsychiczny napór i dostrzegł, że umysły skupione na Złotym Polu zaczęły działać zgodnie. Slonshal! zawołał do swoich ludzi. Mimo wszystko to była wspaniała gra. W tym momencie zobaczył dwa czarne pancerze materializujące się wewnątrz jego mentalnej bańki. Z prawej kapsuły wyszedł Marc Remillard, przenikając przez lity cerametal, jakby ten był trójwymiarową niematerialną projekcją. Druga kapsuła otworzyła się zapraszająco. - Pośpiesz się! - rzucił Marc. - Wchodź do środka. Skafander jest niepotrzebny, a zbroja się zmieści. Nie wystąpię osobiście przeciwko Firvulagom, ale chętnie ci pokażę, jak wykorzystać wzmacniacz cerebroenergetyczny. Będzie bolało. Nie zwracaj na to uwagi. Szybko! Nie zastanawiając się, Aiken wskoczył do kapsuły. Marc zniknął w drugiej. Gdy połowy włazu zamknęły się za nim, Drum poczuł, że coś dźga go w boki na wysokości bioder. Nogi zrobiły mu się zimne, a całe ciało zdrętwiało... To początek zamrażania. Utrzymujesz bańkę ochronną? Tak. Aach! Wbiło mi się w tętnicę szyjną! Zaraz hełm się zamknie. Nie panikuj. Niech twoi ludzie się trzymają. Nie będzie cię przez kilka sekund. Ciemność. Trzask! Poziom płynu się podnosi, wypełnia usta, nos. Tonę! Ja nie... Jest mi zimno nie oddycham. Boże... nie... lasery przewiercają mi czaszkę widzę koronę igieł zagłębiających się w bezradnym mózgu, wypuszczają włókna boli czuję przepełniającą mnie energię. Marc zatrzymaj tozatrzymajochzatrzymaj oBożezatrzymajto nie nie??? Jezu. Widzisz? Jasnosłyszysz? Tak. O tak. TAK! Znajdź przywódcę Wroga. Ultrazmysly działają teraz w trybie peryferyjnym. Jesteś nastawiony tylko na psychokreatywną meta-funkcję. Oto sposób wzmocnienia metazdolności. Pozwól że sprawdzę... merde alors jesteś silnym małym draniem wiesz? Chryste szykują się do ataku! Namierzyłeś Sharna i Ayfę? Pośpiesz się na litość boską uderz ich Aikenie teraz zapomnijometakoncercie chłopczeuderzichsamwłasnąmocąuderzatakuj... I Aiken posłuchał go. Och, to było wspaniałe. Uderzył i Wrogowie spłonęli. Zapadającą Noc powstrzymał intensywny blask ognia. Czy mecz się skończył? Zadął róg? Słońce zaszło? Nie wiedział. Wyglądało na to, że Tęczowy Most się zawalił, podobnie jak złote kopuły oraz koronkowe iglice. Czuł zmykające umysły, umysły umierające i wirujące jak iskry niesione huraganowym wiatrem wokół centralnego ogniska, którym był Najjaśniejszy. Niech mój Mózg świeci! Tak powinno być. Wygrywam pokonuję wszystkich wciągam do swojego pieca i podsycam ogień! Niech to się nigdy nie skończy. Teraz się kończy. Chyba w samą porę... Aiken obudził się. Leżał na tlącej się darni, w poplamionym, mokrym kombinezonie. Obok niego siedział wielki Dougal, unosząc mu głowę i podając kubek z letnią wodą o smaku błota. Było zupełnie ciemno z wyjątkiem czerwonej poświaty na północnym horyzoncie. - Grecki ogień zgasł, mój panie. Jak się czujesz? Aiken próbował usiąść. Poczuł przeszywający ból w głowie i zobaczył wielobarwne gwiazdy. W końcu zebrał siły i udało mu się skoncentrować ultrawzrok. Wyglądało na to, że on i Dougal są jedynymi żywymi ludźmi na spalonej równinie zasłanej ciałami. - Nie! - szepnął. - Nie nie nie! - Bądź dobrej myśli, Aslanie. Wielu naszych żyje. Są za zerwanym mostem, otrzymali pomoc od tych, którzy wcześniej uciekli. Mówiono, że zginąłeś w pożarze, ale ja wiedziałem, że to nieprawda. Szukałem cię i znalazłem. Teraz pójdziemy do łódki i dopłyniemy do samolotu, który zabierze cię do domu. - Sharn... Ayfa... - Nie żyją, tak samo jak połowa ich zastępu. Reszta uciekła przed ogniem, który wzniecił twój umysł, na północ i na zachód oraz do dżungli na południu. Nikt nie odważył się przejść przez Nonol do naszego sanktuarium i nie ośmielił się sprzeciwić, kiedy odchodzący Przeciwnik nazwał cię Wysokim Królem. - Odszedł. Marc odszedł. - Nagle Aiken uśmiechnął się. - Uciekł w ostatniej chwili! Nic dziwnego, że te urządzenia są zabronione w Środowisku Galaktycznym. Dougal miał przy sobie lampę oliwną, która dawno się wypaliła. Odzyskawszy powoli siłę kreatywną, Aiken zapalił baśniowe światełko, które rzucało słabą poświatę oświetlającą drogę. Ramię przy ramieniu pokuśtykali w stronę rzeki. Posuwali się naprzód bardzo mozolnie. Stopniowo na wschodzie niebo nabrało szarej barwy i na jego tle zarysowały się sylwetki dwóch bliźniaczych trybun oraz okopcone pnie drzew porastających brzeg rzeki. Tu i ówdzie snuły się pasma dymu, które wydawały się bardziej materialne, kiedy padał na nie blask lampy. Wtem obaj coś dostrzegli: jasny błysk pośród wielkiego stosu ciał Firvulagów. Podeszli bliżej i znaleźli coś w rodzaju tronu bez oparcia, misternie wyrzeźbionego z przezroczystego zielonkawego kamienia inkrustowanego srebrem. Poduszka spaliła się na popiół, ale poza tym Śpiewający Kamień był cały. Dougal uniósł wyżej lampę i zdumiał się. - Usiądziesz na nim, Wysoki Królu? Aiken roześmiał się ze znużeniem. - Może innym razem. Odwrócił się plecami do trofeum i sięgnął przed siebie ultrawzrokiem, opłakując utraconą chwałę i zmarnowane życie. Zaczynać od początku po raz trzeci! Czy potrafi? Czy w ogóle chce próbować? A może najlepiej zostawić cały ten bałagan i w ślad za tymi, którzy się poddali, wrócić na bezpieczną Starszą Ziemię? Na wschodzie świtało. - Kto wie, co zrobię? - powiedział Aiken do Dougala. - Wygląda na to, że Noc się kończy. Znajdźmy łódź i przekonajmy się, co jest po drugiej stronie rzeki. Tony'emu Waylandowi udało się wymknąć spod straży Wodza Burkę, kiedy do Bramy Czasu dotarły straszne wieści ze Złotego Pola. Oszalały ze strachu o Rowane, zakradł się na wahadłowiec wracający do Nionel. Pozostałe godziny nocy spędził na daremnych poszukiwaniach wśród tłumu mutantów, którzy drzemali małymi grupkami na łące wokół wygasłych ognisk. Dopiero kiedy wzeszło słońce, znalazł Greggy'ego nad maleńkim strumykiem, opartego o pień wierzby, z głową śpiącej kobiety na kolanach. Mistrz Genetyk zachichotał cicho. - No, no! Nareszcie wróciłeś. Już straciliśmy nadzieję. Biedna Rowane zasnęła wymęczona płaczem. - Gdzie moja żona? - spytał Tony. - Co z nią zrobiłeś? - Jest tutaj - odparł Greggy chytrze. Opuszkiem dotknął powiek małej śpiącej piękności. Oczy się otworzyły. Ujrzały Tony'ego, który stał jak wrośnięty. Dziewczyna stanęła przed nim z drżącymi wargami i splecionymi dłońmi. - To naprawdę ona - zapewnił Greggy. - Przeszła przez nowy basen-Skórę. Jako pierwsza. Jestem taki dumny. - Mam nadzieję, że ci się podobam - odezwła się Rowane cicho. - Mam nadzieję, że teraz zostaniesz. - Kochałem cię taką, jaką byłaś - wyznał Tony łamiącym się głosem i dotknął złotej obręczy. - Kochałem cię za bardzo. Nie byłem wtedy dość silny. Teraz mam obręcz i wszystko będzie dobrze, Rowane. - Ale podobam ci się? - powtórzyła. - Kocham cię. Jesteś piękna. Najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widziałem. Lecz gdybyś została taka sama, Rowane, nie miałoby to znaczenia. Uwierz mi. - Nie wszystko się we mnie zmieniło - szepnęła i zaśmiała się kusząco. Tony przełknął ślinę i przytulił ją mocniej. - Ciekawe, do kogo będzie podobne nasze dziecko? Spoglądając ponad jej ramieniem, Tony dostrzegł ze zdumieniem, że Mistrz Genetyk mruga do niego. - Nie denerwuj się, synu, i nie namyślaj długo. W głębi moczarów Basenu Paryskiego chłopiec obudził się na plusk wioseł. Pneumatyczna łódź wypłynęła przez szeleszczące trzciny na otwartą wodę. Zobaczył nad sobą dobrotliwą twarz Lady Mabino Snowaczki Snów. Gdy się zerwał, ujrzał starego Finoderee chrapiącego na rufie. Dwa karły w zniszczonych obsydianowych półzbrojach przeciągały się, drapały w miejscach ukąszeń komarów i piły wodę z bukłaka. - Matko? Ojcze? - zawołał chłopiec. I wtedy sobie przypomniał. Zapłakał z przerażenia. - Gdzie oni są? I moi bracia, i siostry? Co się stało? Mabino rzuciła mu spojrzenie pełne nagany. - Zachowuj się, Sharnie-Adorze. Nie jesteś dzieckiem, lecz Młodym Wojownikiem. Uznaliśmy, że będziecie bezpieczni z żoną Galbora, Habertot. Lecz ponieważ ona nie ma wprawy w mowie na odległość... - Gdzie jest matka i ojciec? - spytało dziecko w napięciu. - Po przejściu Drogi Wojowników są bezpieczni w Pokoju Te. Jesteśmy z nich dumni. Teraz możesz sobie popłakać, jeśli chcesz. Jakiś czas potem uniósł zaczerwienioną twarz i spojrzał na bagna oblane światłem słonecznym. Zobaczył dzikie kaczki, młode szare gęsi i ogromnego łabędzia, który pływał wśród nich dumnie. - On jest królem - stwierdził chłopiec ocierając łzy. Przez chwilę obserwował wspaniałego czarno-białego ptaka o wygiętej szyi i skrzydłach złożonych na grzbiecie. - Ja też będę królem pewnego dnia! Uratowaliście moją zbroję i Miecz? Karły zarechotały rubasznie i pochyliły się nad wiosłami. Mabino zacisnęła usta w udawanej dezaprobacie. - Są na rufie. Tylko nie przechodź przez tatę Finoderee i nie budź go. Właśnie udało mu się zasnąć po bardzo złej nocy. - Tak, moja Lady - odparł Sharn-Ador. Oparł się o nadmuchiwaną burtę łodzi i przyglądał się łabędziowi, póki ten nie został z tyłu. Heretyk wyleciał z serca wschodzącego słońca, pomknął śladem wielkiego szkunera i wylądował na pokładzie. Alexis Manion przywitał go bez zdziwienia. Przedstawili się sobie. - Śledziłem cię od trzech godzin - oznajmił Alexis. - Witaj na Kyllikki. - Więc widziałeś mnie na tle słońca? - zdumiał się Mina-nonn. - To duży wyczyn. Najwyraźniej trzeba się liczyć z twoją mocą. Alex zachichotał. - Kiedyś może tak, ale to dawne dzieje. - Zabawne, że to samo można powiedzieć o mnie. Mężczyzna, który podczas Rebelii Metapsychicznej był najbliższym towarzyszem Marca Remillarda, spojrzał na tańskiego Mistrza Bojów. - Lubisz kawę, drągalu? - Owszem, konusie. Motłoch ma demoralizujący wpływ na innych. - Wydaje mi się, że już to kiedyś słyszałem. - Alex odwrócił się i skinął na gościa. - Chodźmy do kuchni. Tam porozmawiamy. Ciesz się spokojem i ciszą, póki możesz. Kiedy obudzą się kobiety i dzieci, ten cholerny statek zmieni się w pływający cyrk. Basil Wimborne spojrzał na Wodza Burkę, a Wódz Burkę na komandora LeCocqa, który wzruszył ramionami. - To ostatni? - spytał Burkę niedowierzająco. - Najostatniejszy? - Na to wygląda - odparł oficer. - Ilu? - spytał Basil. - Straciłem rachubę po trzecim dniu. - Jedenaście tysięcy trzysta trzydzieści dwie osoby - odparł LeCocą. - Mniej niż się spodziewaliśmy. W tym zaledwie garstka Tanów i Wyjców. - Pozwolił sobie na uśmiech wyższości. - Większość powracających ludzi to oczywiście bezobręczowi. - Więc zostało nas dwóch - stwierdził Burkę. Spojrzał na podwyższenie zasłonięte płachtą namiotu w pasy. Phronsie Gillis siedząca przy konsoli ziewnęła. - Kto ma bilet, niech wskakuje. To była długa zmiana. Mam ochotę na odpoczynek i rozrywkę. Zwłaszcza na to ostatnie. Basil przyjrzał się urządzeniu Guderiana i zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Mógłbym po powrocie napisać zdumiewającą książkę. - Przypuszczam, że młody Mermelstein przyjąłby mnie do starej firmy prawniczej w Salt Lake City - powiedział Wódz Burkę. - Komandor LeCocq mówi, że w wewnętrznych Pirenejach jest parę naprawdę imponujących szczytów - dodał Basil. - Jeden czy dwa przekraczają osiem tysięcy metrów. - Komu jest potrzebny ostatni z Wallawallów kręcący się po biurze i zanudzający wszystkich fantastycznymi opowieściami, które nie mogły się wydarzyć? W dodatku te dzieciaki nie mówią po żydowsku. - Zamknij maszynerię, Phronsie - zdecydował Basil. - Wygląda na to, że jednak zostaniemy. - Poprosimy pana Betsy, żeby nas wszystkich zawiózł do Roniah na podwieczorek? - zasugerował komandor LeCocq. Phronsie wyłączyła urządzenie Guderiana, wyjęła szklany klucz kodowany elektromagnetycznie i wręczyła go oficerowi. - Do diabła, myślę, że stary Bets zapali się do tej propozycji! - Myślała przez chwilę. - Zaczerwieni się albo sfioletowieje. Zbliżamy się do ostatniej powierzchni. Dzięki Bogu, powiedziała. Siedem gigantycznych kroków i każdy gorszy od poprzedniego, nawet przy użyciu mitygatora. Nie mam pojęcia jak Statkowi Brede udało się pokonać całą podróż jednym skokiem. Ja wiem. Statek Brede uciekał przed pogonią. W takich okolicznościach działa się jak w natchnieniu. Statek... wiedział przez cały czas. O Ziemi i jej mieszkańcach. Może instynktownie szukał świata z podobną plazmą zarodkową i podobnym wzorem metapsychicznym ale może naprawdę wiedział. Anatol by powiedział że ktoś go prowadził. Jego filozofia jest uproszczona choć pociągająca i zdecydowanie dodaje otuchy. Otuchy? Tobie? Tak. Jak zauważył twój przyjaciel Creyn to wyzwanie przerasta ideę stworzenia Mentalnego Człowieka. Reorientacja Galaktycznego Umysłu wpędzonego w ślepy zaułek ewolucji z powodu złotych obręczy. To powinno nas zająć przez jakiś czas. Wystarczy nam czasu? Myślę że tak. Skłaniasz się ku prostej filozofii. Jack często o tym mówił. Ideałów młodości nie odrzuca się bezkarnie. Oboje nauczyliśmy się wierzyć. Będziemy sobie ufać, Elżbieto? Tak. Tak, Marc... Więc chodź. Pomogę ci. Odwagi. To ostatni krok. Myślę, że pierwszy. Wynurzyli się. Wokół nich zawirowała galaktyka Duat, mniejsza od Drogi Mlecznej, ale obejmująca ponad jedenaście tysięcy siostrzanych światów szeroko rozpostartymi ramionami. Dwie kapsuły zawisły w przestrzeni kosmicznej. Zamknięte w nich umysły dostrzegły pobliską mgławicę, która jarzyła się czerwienią i królewskim błękitem podwójnej gwiazdy znajdującej się w jej sercu. Obie gwiazdy jeszcze nie miały układów planetarnych, lecz w okolicy było wiele słońc z ożywionymi światami, zbyt wiele, żeby dało się je policzyć. - Posłuchaj! - krzyknęła Elżbieta. - To nie jest prawdziwa Jedność, ale już są blisko, Marc. Naprawdę bardzo blisko. Może mimo wszystko to nie będzie takie trudne. - Będzie trudno, ale damy sobie radę. Zawołał. Niebo usiane gwiazdami nagle zaroiło się od ogromnych krystalicznych istot, a eter rozbrzmiał Pieśnią. KONIEC DODATEK NIEKTÓRE ASPEKTY TRANSLACJI HIPERPRZESTRZENNEJ I SKOKÓW W INNY WYMIAR W Środowisku Galaktycznym transport nadświetlny, czyli podróże z szybkościami większymi od prędkości światła, polegał na „zakrzywieniu" normalnej przestrzeni za pomocą pola ypsilon, jednego z najważniejszych przejawów rzeczywistości. Pole to może być generowane mechanicznie przez urządzenie zwane translatorem nadświetlnym (lub generatorem y-pola) albo - bardzo rzadko - przez metapsychika obdarzonego zdolnością teleportacji. W trakcie podróży statek międzygwiezdny wytwarza y-pole, żeby przekroczyć granicę (powierzchnię) miedzy normalną przestrzenią a macierzystą hiperprzestrzenią. Ta ostatnia jest nazywana po prostu hiperprzestrzenią, hiper, podprzestrzenią, macierzą albo szarą otchłanią. W czasie translacji wrażliwe osoby odczuwają ból o różnym natężeniu. Po wejściu do hiperprzestrzeni urządzenia nawigacyjne statku kosmicznego wytyczają linię łańcuchową lub inaczej wektor podprzestrzenny (zwany potocznie „szlakiem w otchłani" albo „hiperścieżką"). Podróżnicy poruszają się wzdłuż linii w subiektywnym czasie. Ich pozycja w danym momencie podróży zwana jest pseudomiejscem geometrycznym. Statki mogą się zatrzymywać w macierzy lub zmienić wektor (z pewnymi ograniczeniami). Gdy linia zostaje do końca wykreślona, statek dociera do celu i znowu wdziera się przez powierzchnię do normalnej przestrzeni. Utrata mocy w trakcie hiperprzestrzennej części podróży powoduje uwięzienie statku w macierzy. Podobnie osoba dokonująca skoku w inny wymiar może utknąć w otchłani, jeśli się zdekoncentruje i nie zdoła utrzymać prawidłowego wektora, stanowiącego „wizualizację" celu. Efekt sprężyny jest skomplikowanym zjawiskiem, które należy eliminować mechanicznie lub metapsychicznie, żeby na koniec translacji statek lub podróżnik nie został pociągnięty do punktu wyjścia. Statki kosmiczne korzystają z nadświetlnych translatorów o różnej mocy. Przy podróżach z szybkością podświetlną - i zawsze na napęd bezinercyjny dzięki generatorom ro-pola działającym na zasadach grawomagnetycznych. Pola ypsilon na ogół nie wytwarza się w atmosferze planety. Zrobienie dostatecznie „dużego otworu", żeby się w nim zmieścił statek kosmiczny, powoduje zjawiska elektromagnetyczne, zwłaszcza jonizację, które mogą być przykre lub niebezpieczne dla istot żywych i ich delikatnych urządzeń. Małe y-pole generowane przez jednostkę wykonującą skok ma minimalny wpływ na środowisko, jeśli nie zdarza się często. Ponieważ metazdol-ność translacji jest niezwykle rzadka, można pominąć tę ewentualność. Gdy kapitan statku kosmicznego zaczyna podróż, musi rozważyć: a) dokąd zmierzam? b) jak szybko chcę się tam dostać? c) jaki ból jestem w stanie znieść, a także moi pasażerowie i załoga? „Wolna" translacja zabiera więcej subiektywnego czasu i powoduje mniejszy ból. „Szybka" translacja (zwana również „ekspresową ścieżką" lub „napiętą liną") oznacza szybsze dotarcie do celu, lecz za cenę większego obciążenia układu nerwowego. Zapaleni podróżnicy, miłośnicy szybkości, muszą zażywać leki przeciwbólowe. Tacy śmiałkowie nazywają ostrożniejszych skoczków zającami. Przy bardzo długich podróżach zwykłe pasażerskie statki kosmiczne wykonują serię skoków. Współczynnik przesuwu fazowego (inaczej wpf, szybkość, współczynnik zakrzywienia, pchnięcie) wzdłuż hiperprzestrzennej łańcuchowej wynosi dla niedoświadczonych skoczków około czterdziestu jednostek. Jest to odpowiednik czterdziestu lat świetlnych podzielonych przez liczbę subiektywnych dni spędzonych w hiperprzestrzeni. Tak więc statek Królowa Elżbieta III mógł w ciągu dwóch subiektywnych dni dotrzeć do układu planetarnego odległego o osiemdziesiąt lat świetlnych albo w ciągu trzystu dni pokonać odległość dwunastu tysięcy lat świetlnych. Podczas każdego skoku pasażerowie odczuwają ból. Poszczególne osoby mają różną odporność na ból translacji. Egzotów na ogół cechuje wyższy próg tolerancji niż ludzi. (Niewrażliwi Krondaku wytrzymują 370 wpf, co stanowi górną granicę dla ras Środowiska.) Richard Vorhees przeżył 250 wpf podczas stu trzydziestu sześciu dni najdłuższego szusu do Gromady Herkulesa (M 13 lub NGC6205 we współczesnych katalogach). Kiedy wiele lat później wybrał się na Orissę, zaryzykował 110 wpf podczas siedmiu kolejnych dni. Oczywiście powyższe czynniki wytyczają granice dla transportu nadświetlnego. Egzotyczne rasy Środowiska przebadały większość Drogi Mlecznej (z wyjątkiem niebezpiecznego jądra) i ponieważ w odległości do dwudziestu tysięcy lat świetlnych od Ziemi istnieje niewiele ponad tysiąc planet nadających się do skolonizowania, nie ma bodźca do rozwoju długodystansowej komunikacji hiperprzestrzennej. Podróże międzygalaktyczne są praktycznie niemożliwe. Mgławica Andromedy, nasza najbliższa sąsiadka, leży w odległości dwóch milionów dwustu tysięcy lat świetlnych. Dotarcie do niej zajęłoby najtwardszemu astronaucie dwadzieścia cztery lata... i tyle samo z powrotem. Nawet w erze wielokrotnych odmłodzeń taka wyprawa mogłaby pociągać tylko niepoprawnych włóczęgów. Niewiele osób odważyłoby się na nią. Egzotyczne istoty zwane statkami, z których jeden, towarzysz Brede, przeniósł Tanów i Firvulagów na plioceńską Ziemię, cechuje wyjątkowo duża wytrzymałość. Statki używają mitygatora, specjalnego programu mentalnego, który czyni znośnym straszliwy ból szybkiej translacji. Uczą one swoich pasażerów odbywających podróż w kapsule o rozmiarach konwencjonalnego pojazdu międzygwiezdnego, jak indywidualnie włączyć programy uśmierzające. Oznacza to, że loty w granicach galaktyki Duat są prawie bezbolesne dla pasażerów. W dodatku Statek może wykonywać skoki wzdłuż bardzo napiętych lin nośnych. Do większości miejsc w galaktyce można dotrzeć w ciągu paru minut lub najwyżej godzin. Skok przez hiperprzestrzeń jest pojedynczym susem, a nie serią zrywów takich jak te, które wykonują powolne jednostki. Należy zwrócić uwagę, że Statek Brede przeforsował się z fatalnym skutkiem podczas skoku z Duat do Drogi Mlecznej odległych od siebie o dwieście siedemdziesiąt milionów lat świetlnych. Nawet najbardziej utalentowane umysły mają swoje ograniczenia. Wykonując swoje W-skoki Marc postępuje niemal dokładnie tak samo jak Statek Brede. Jego krótkie skoki są praktycznie natychmiastowe, a czas spędzony subiektywnie w szarej otchłani wynosi zaledwie ułamek sekundy. (Jednakże przechodzenie przez granicę z obu stron hiperprzestrzeni trwa znacznie dłużej.) Podczas skoków wewnątrz Drogi Mlecznej Marca chroni pancerz wzmacniacza cerebroenergetycznego, który utrzymuje całe ciało, z wyjątkiem przeciążonego mózgu w stanie zawieszenia procesów życiowych. Ból jest podobny jak podczas translacji statkiem kosmicznym. Remillard stwierdził, że granicą jego możliwości był skok na Poltroy. To by znaczyło, że jego próg tolerancji wynosi około 18000 wpf. Teoretycznie podczas lotu zwykłymi statkami można stosować mitygator, pod warunkiem że podróżnicy są metapsychikami przeszkolonymi w użyciu tego programu. W wypadku bardzo szybkich podróży niezbędne będą wyjątkowo potężne translatory nadświetlne zapewniające odpowiednie „pchnięcie". Nie istnieją powody, dla których takie jednostki nie miałyby kiedyś zostać skonstruowane. Modele powstałe w Środowisku mają ograniczony zasięg wyłącznie ze względu na delikatność przewożonych umysłów. Julian May (1931), amerykańska redaktorka i pisarka, debiutowała długim opowiadaniem SF „Dune Roller" (Astounding Science Fiction 1951), na podstawie którego Harry Essex wyreżyserował pełnometrażowy film w 1972 r. W późniejszych latach pochłonęły ją działalność fa-nowska i pisanie książeczek dla dzieci (290 pod różnymi pseudonimami), w tym nowelizacji znanych filmów grozy (pod pseudonimem Ian Thorne), popularnonaukowych i biografii. Jako Lee N. Falconer opublikowała A Gazeteer of the Hyborian World of Conan. W latach osiemdziesiątych powróciła do „poważnej" twórczości SF, tworząc „Sagę o Plioceńskim Wygnaniu": Wielobarwny Kraj (1981), Złota obręcz (1982), Nieurodzony Król (1983), Przeciwnik (1984) oraz dodatek, alfabetyczny przewodnik po „Sadze", The Pliocene Companion (1984). Tetralogia ta należy do szerszego cyklu „Środowisko Galaktyczne", obejmującego: Intervention (1987, wydanie paperbackowe w dwóch tomach: The Surveillance 1988, The Metaconcert 1988), Jack the Bodiless (1992), Diamond Mask (1994) i Magnificat (1996). Cykl ten to kolejna wersja tzw. „Historii Przyszłości", która skusiła wielu autorów (np. Heinleina, Andersena) do stworzenia interesujących socjologicznie i spójnych wizji przyszłości. May łączy tutaj hard SF z zagadnieniami parapsychologicznymi oraz szeregiem mitów i legend, dając im paranaukowe wyjaśnienie. * Grey... — klasyczna space opera. Czwarty tom słynnego cyklu „Lensmen" E. E. Smitha.