ANDRE NORTON WŁADCA BESTII PRZEŁOŻYŁ JAROSŁAW KOTARSKI TYTUŁ ORYGINAŁU THE BEAST MASTER dla OTISA LOUISA ERNSTA żołnierza inżyniera kolekcjonera indiańskich mądrości 1914–1958 ROZDZIAŁ I * Panie komandorze, jutro odlatuje statek do tego sektora, a moje papiery są w porządku, prawda? Sądzę, że mam wszystkie niezbędne zezwolenia i zaświadczenia, sir. Młodzieniec w zielonym uniformie Sił Specjalnych Konfederacji, z naszywką przedstawiającą łeb ryczącego lwa na prawym rękawie, uśmiechnął się, spoglądając wyczekująco na oficera siedzącego za biurkiem. Oficer zaś westchnął w duchu: dlaczego zawsze do niego musiały trafiać kłopotliwe sprawy. Lubił mieć pewność przy podejmowaniu decyzji, a teraz zamiast niej miał problem. Ten obywatel Sirisa w czwartym pokoleniu (choć jego rodzice pochodzili z innych planet) i Kosmopolita uważał, że nikt, nawet psychiatrzy sił zbrojnych Konfederacji nie zdołali tak naprawdę poznać stojącego przed nim młodzieńca ani też wystawić mu właściwej diagnozy. Teoretycznie wszystko było w porządku — i jego stan zdrowia, i papiery, które trzymał w ręku. Spojrzał na ten leżący na wierzchu, choć na pamięć znał informacje w nim zawarte: „HOSTEEN STORM Oddział: Beast Masters Stopień: Władca Bestii Rasa: Amerykański Indianin Planeta rodzima: Ziemia…” No i tu właśnie tkwił problem. Ostatnim desperackim aktem Xików był rajd zakończony zniszczeniem Ziemi, kolebki Konfederacji. A raczej nie tyle zniszczeniem planety, istniała bowiem nadal jako błękitne, radioaktywne ciało kosmiczne, ile zagładą całego życia na niej. Tu, w Centrum Demobilizacyjnym, mieli od tego momentu same kłopoty z weteranami, którzy nagle stali się bezdomni… Nadania ziemi na innych planetach i pomoc mieszkańców wszystkich planet Konfederacji nie były w stanie wymazać z pamięci tych ludzi wspomnień o wymordowanych czy świadomości, że mają złamane życie. Niektórzy wpadali w obłęd tam, gdzie się o tym dowiedzieli, czyli najczęściej w Centrum. W większości wypadków ataki furii skierowane były przeciw sojusznikom z innych światów, choć często również weterani kierowali broń przeciw sobie samym. Jedynym skutecznym rozwiązaniem okazało się przymusowe rozbrojenie wszystkich pochodzących z Ziemi żołnierzy. Komandor był w ciągu ostatnich miesięcy świadkiem zarówno strasznych, jak i wzruszających scen. Naturalnie Storm był przypadkiem wyjątkowym — takich jak on zwerbowano mniej niż pięćdziesięciu, bowiem by zostać Władcą Bestii, potrzebne były niezwykłe właściwości umysłu. Z tej liczby ostatnie tygodnie walk przeżyła ledwie drobna część, ponieważ Konfederacja zmuszona została do rzucenia do boju wszystkich rezerw i broni, by powstrzymać desperacki kontratak wroga. Udało się to kosztem olbrzymich strat i zakończyło upadkiem Imperium Xik. — Moje papiery, sir — przypomniał łagodny, acz nieustępliwy głos. Na komandorze nie wywarło to najmniejszego wrażenia. Storm nigdy nie okazał agresji czy skłonności do przemocy — nawet wówczas, gdy zaryzykowali i dali mu paczkę przysłaną z Ziemi do bazy, w której stacjonował, po jego odlocie na ostatnie zadanie. Wręcz przeciwnie — współpracował z personelem i medykami w każdy możliwy sposób, często ratując innych, w opinii psychiatrów już nie do uratowania. Jedyne, przy czym się uparł, to zatrzymanie przy sobie zwierząt, czego wszyscy się zresztą spodziewali i z czym nie było najmniejszego problemu. Obserwowano go miesiącami, spodziewając się ataku opóźnionego szoku, tym groźniejszego, że tłumionego przez długi czas. Wszyscy byli pewni, że coś takiego musi nastąpić, ale nie nastąpiło. W końcu lekarze niechętnie, ale zmuszeni byli przyznać, że nie mają powodów, by go dłużej przetrzymywać. Być może amerykańscy Indianie czystej krwi na tyle różnili się psychicznie od innych ludzi, że byli w stanie spokojnie wytrzymać taki cios… Może tak było, ale oficer, od którego zależała ostateczna decyzja, nie wierzył w to. Stojący przed nim młodzian był zbyt opanowany. Komandor dałby sobie głowę uciąć, że Storm po uwolnieniu będzie rozrabiał i zabijał… ale nie mógł tego w żaden sposób uzasadnić. — Zdecydował się pan, jak widzę, na repatriację na planetę Arzor — odezwał się uprzejmie. — Dane kartograficzne wskazują, że pod względem klimatu i krajobrazu przypomina moją ojczyznę. Podstawowym zajęciem kolonistów jest hodowla frawnów i otrzymałem zapewnienie władz, że jako Władca Bestii uzyskam zatrudnienie bez żadnego kłopotu… Proste, logiczne i właściwe odpowiedzi. I nieprzekonywające. Komandor westchnął tym razem głośno, zdając sobie sprawę, że na podstawie przeczucia nie może odmówić Stormowi zgody na wyjazd, więc w końcu nacisnął stosowny przycisk i z drukarki wyjechał płat folii ze stosownym napisem i oficjalnymi holopieczątkami. Storm wziął go i uśmiechnął się — uśmiech ten nie objął jednak jego ciemnych oczu. — Dziękuję za pomoc, sir. Doceniam ją — zapewnił, zasalutował i wyszedł. A oficer potrząsnął niechętnie głową, nadal nie wiedząc, czy postąpił właściwie. * Storm nie zatrzymał się po wyjściu z budynku dowództwa — był na tyle pewien, że otrzyma zezwolenie, iż poczynił odpowiednie przygotowania: jego rzeczy, spakowane, znajdowały się w rejonie załadunkowym, a zespół gotowy był do drogi, choć nadal przebywał w przydzielonym im magazynie. To byli jego prawdziwi towarzysze, nie próbujący analizować jego poczynań czy dociekać powodów postępowania, i tylko wśród nich czuł się normalnie, a nie jak rzadki przypadek ciężkiej choroby w trakcie klinicznej obserwacji. Hosteen Storm był z Dineh, czyli Ludzi, jak sami o sobie mówili, choć bardziej znani byli pod nazwą nadaną im przez białych: Nawaho. Byli jeźdźcami, artystami w obróbce metali i wełny; mieszkali na pustyni, z którą łączyła ich silna więź, choć był to rejon niezbyt gościnny, za to barwny. I doskonale im znany, jako że przemierzali go niegdyś jako nomadzi zajmujący się łowami, hodowlą i napadami. Dochodząc do magazynu, przestał o tym myśleć. To był chwilowy dom jego zespołu i należało skoncentrować się na tym, co obecnie było najważniejsze. Skupiony i czujny zamknął za sobą drzwi i syknął powitanie będące równocześnie wezwaniem: — Saaaa… Odpowiedział mu łopot skrzydeł i po chwili szpony zdolne do zadawania ciężkich ran i śmierci wbiły się w specjalnie wzmocniony i wyściełany lewy naramiennik kurtki mundurowej. Baku znalazła się na swoim miejscu. Była pięknym okazem samicy afrykańskiego czarnego orła. Była także „oczami” Grupy Sabotażowej Numer 4, jak oficjalnie nazywano zespół Storma. Teraz znieruchomiała na jego ramieniu, delikatnie ocierając dziób o jego policzek, nie tracąc przy tym nic ze swojego majestatu. Poczuł na nogawce pazurki i po chwili trzymał w ramionach parę fretek, które wspięły się po nim jak po drzewie, używając delikatnych pazurów wykorzystywanych często do odkopywania i niszczenia urządzeń elektronicznych wroga. Ho i Hing uwielbiały towarzystwo. Poza tym miały w zwyczaju kraść każdy drobiazg, który im się spodobał. Można je było uznać za parę błaznów, zwłaszcza w porównaniu z Surrą. Surra była lwicą, acz nie czystej krwi, podobnie jak Baku miała sporo genetycznie dodanych cech sokoła i jastrzębia; Surra miała geny niewielkiego, mało znanego kota pustynnego, zapewniające doskonały słuch i znacznie większą niż u zwykłych lwów wytrzymałość na pustynne warunki. Różniła się od nich także fizycznie: miała nieco bardziej spiczaste uszy i pysk, szerokie, trudno zapadające się w piach łapy i piaskowy kolor. Posiadała pewne geny pumy i poziom inteligencji, którego nie podejrzewali jej twórcy. Tak zresztą Baku jak i ona nie były wyjątkami, ale przedstawicielkami gatunków stworzonych przez człowieka dla zespołów kartograficzno–zwiadowczych zajmujących się odkrywaniem i badaniem nowych planet mogących nadawać się do kolonizacji przez człowieka. Ich późniejsze bojowe wykorzystanie w wojnie z Xikami stanowiło uboczne, choć logiczne wykorzystanie. Dla postronnego obserwatora scena wyglądała statycznie, by nie rzec pomnikowo — Storm stał nieruchomo z dłonią na łbie Surry, mając na ramieniu Baku, a lewą ręką przytulając obie fretki. W rzeczywistości rozmawiał z nimi telepatycznie, wykorzystując zdolność, dzięki której wszyscy tworzyli zgraną grupę o świadomości wyższej niż suma jej składników. Nikt nie będący Władcą Bestii nie był w stanie usłyszeć tej rozmowy ani zrozumieć tej więzi, czasami wykorzystywanej w walce, a zawsze będącej podstawą wiernej przyjaźni. Baku rozpostarła skrzydła i zakwiliła protestująco —. nie lubiła klatek i zgadzała się w nich przebywać tylko w ostateczności, toteż perspektywa kolejnej kosmicznej podróży, którą zmuszona była odbyć w klatce, nie była dla niej perspektywą miłą. Storm czym prędzej przekazał wszystkim obraz świata, do którego lecieli — gór i dolin z rzadka zamieszkanych przez ludzi oraz prawdziwej wolności. Taki obraz Arzor wyłaniał się ze wszystkich materiałów, do których miał dostęp. Baku przekonana złożyła skrzydła, fretki piszczały do siebie radośnie — jak długo przebywały razem z pozostałymi członkami grup, niewiele więcej było im potrzebne do szczęścia. Surra zastanawiała się dłużej, jako że podróż oznaczała dla niej konieczność noszenia obroży i łańcucha, których nie cierpiała równie serdecznie co Baku klatki. Jednak obraz przekazany przez Hosteena obiecywał jej więcej niż Baku, więc po namyśle przeszła w drugi koniec pomieszczenia i po chwili wróciła, niosąc w pysku obrożę, za którą ciągnął się po podłodze łańcuch. — Yat–ta–hay! — powiedział cicho Storm w języku Nawaho. — Bardzo dobrze! * Transportowiec, do którego wsiedli, musiał rozwieźć zdemobilizowane jednostki do kilku planet sektora. Po pokonaniu Xików tak liczne siły zbrojne, jakimi pod koniec wojny dysponowała Konfederacja, przestały być potrzebne, za to stanowiły duże obciążenie, toteż likwidowano większość jednostek, a z pozostałych zwalniano kogo się dało. Tak więc zmęczeni, ale zadowoleni ludzie wracali na swoje planety oświetlane przez żółte, czerwone czy błękitne gwiazdy, z nadzieją na spokojne życie. Storm przypiął najpierw Surrę, potem siebie do posłania, gdyż starty pasażerowie na wszelki wypadek spędzali w pozycji leżącej. Co prawda od dawna nie zdarzył się żaden wypadek, lecz przepisów bezpieczeństwa nie zmieniono. Czekając na start, Storm spojrzał w żółte ślepia i uśmiechnął się. Tym razem uśmiech rozjaśnił jego oczy. — Poczekaj! — upomniał ją, słysząc cichy pomruk. — Jeszcze się nabiegasz po piasku. Ale najpierw przygotujemy strzały i porozmawiamy z przodkami. Jeszcze nie zeszliśmy z wojennej ścieżki! Ponownie użył języka swego plemienia, który teraz z pewnością był już zaliczany do wymarłych, podobnie zresztą jak i plemię. Nie musiał się maskować, gdyż widziała go tylko Surra. W jego oczach pojawił się stalowy błysk. Było tak, jak podejrzewał dowodzący centrum oficer marynarki — w galaktyce mógł sobie już panować pokój, ale Hosteen Storm szykował się do kolejnej bitwy. * Na pokładzie znajdowała się kompania arzorańska złożona z trzeciej i czwartej generacji kolonistów. Storm przysłuchiwał się ich pogawędkom czy pełnym podniecenia dyskusjom, wyławiając z nich informacje, które mogły mu się przydać w przyszłości. Wszyscy mieszkali na pograniczu, co było zupełnie zrozumiałe, jako że planeta w trzech czwartych pozostawała dzika i nieskolonizowana. Głównym zajęciem mieszkańców była hodowla frawnów, a przedmiotem eksportu wszystko, co z nich uzyskiwano, głównie zaś mięso i skóry. Te ostatnie miały połysk i miękkość jedwabiu, a nieprzepuszczalność dawnej gumy, więc zapotrzebowanie na nie było duże, a ceny wysokie. Frawny były ssakami, stadnymi roślinożercami o błękitnawym, połyskującym futrze, gęstym i długim na przednich nogach i rogatych łbach i stopniowo przechodzącym w sierść tak krótką, że tylne nogi wydawały się pokryte gołą skórą. Nadawało im to dziwny, niezrównoważony wygląd powodujący złudne wrażenie ociężałości. W rzeczywistości potrafiły szybko biegać i całkiem skutecznie bronić się przed drapieżnikami. Powszechnie uważano, że najlepsze steki w galaktyce przyrządza się z ich mięsa, a najdelikatniejsze tkaniny wyrabia z ich włosia. * — Mam dwieście akrów w Vakind aż do wzgórz. Jak zwerbuję jeźdźców, to… — Blondyn nazwiskiem Ransford popatrzył wymownie na zajmującego sąsiednie posłanie rozmówcę. — Wynajmij Norbiech — poradził mu tamten. — Nie stracisz młodych sztuk, a oni biorą zapłatę w koniach. Quade zawsze ich wynajmuje i zobacz, jak… — Bym się aż tak nie upierał — przerwał mu inny. — Norbie to nie ludzie, ja tam wziąłbym jeźdźców… Storm na moment stracił wątek rozmowy. Quade nie było popularnym nazwiskiem — słyszał je w życiu tylko raz… — Tylko mi nie mów, że wierzysz w bzdury o wrogości Norbiech! — obruszył się Dort, któremu przerwano. — My z bracholem zawsze ich wynajmujemy do spędu i ci powiem, że dwóch Norbiech jest lepszych do zorganizowania spędu od pół tuzina jeźdźców, jakich można znaleźć w Crossing. I mogę ci wyliczyć, kto… — Spokojnie, Dort — uśmiechnął się Ransford. — Wszyscy wiemy, co ty i Lancin myślicie o Norbiech. A ja tam nie mówię: jako tropiciele są świetni. Tylko sam wiesz, co mówią o znikających stadach… — Pewnie, że wiem. Tylko nikt, co myśli, nie wierzy, że to sprawka Norbiech, a co poniektórzy za takie gadanie mogą ci jeszcze powybijać zęby. Jak się ich traktuje porządnie i nie oszukuje w rozliczeniach, są najlepszą pomocą w terenie. Rzeźnicy z Gór to nie Norbie… — Rzeźnicy z Gór to złodzieje bydła, tak? — spytał Storm, mając zamiar tak pokierować rozmową, by ponownie zeszła na Quade’a. — Ano tak — przytaknął Ransford. — Ty jesteś ten Władca Bestii, co chce się u nas osiedlić, nie? To ci powiem jedno: jakżeśmy słyszeli prawdę o tym, co potraficie i do czego was szkolono, to bez problemu znajdziesz zajęcie i spodoba ci się u nas. Rzeźnicy z Gór to coraz większy problem, bo jak zrobią stampede w dobrym terenie, mogą w zamieszaniu ukraść dość młodych sztuk, by zebrać własne stado. A żadna ekipa najlepszych nawet jeźdźców nie da rady ochraniać na stałe całego terenu. Dlatego opłaca się wynajmować Norbiech: znają teren i rozpoznają ślady jak nikt… — A gdzie ci Rzeźnicy sprzedają kradzione bydło? —przerwał mu Storm. — Tego właśnie chcieliby się wszyscy dowiedzieć, od jeźdźców zaczynając, na władzach kończąc. Mamy tylko jeden port kosmiczny i nic przez niego nie przechodzi, dopóki się tego dokładnie nie sprawdzi. Jeśli w górach nie ma ukrytego lądowiska przemytników, a nikt nic o tym nie wie, to możemy zgadywać, po co im kradzione bydło, i będziesz miał taką samą szansę na trafienie jak my wszyscy. A napadają i kradną ciągle… — Albo to Norbie napadają i wymyślili Rzeźników, żeby się nikt ich nie czepiał — dodał ponuro trzeci, którego nazwiska Storm nie znał. — Opowiadasz bzdury, Balvin — najeżył się Lancin. — Quade najmuje Norbiech, a wszyscy z rejonu Basin uważają tak jak Brad Quade. On i jego ludzie są w okolicy od lądowania Pierwszego Statku i znają Norbiech! A wiesz, że jak Quade coś postanowi, to strasznie trudno go przekonać… Hosteen opuścił wzrok na swoje nieruchomo spoczywające na stole dłonie… brązowawe, smukłe, ze śladem starej blizny na lewej. Dzięki temu żaden z rozmówców nie zauważył nagłego błysku i twardego wyrazu jego oczu — właśnie uzyskał odpowiedź, o którą mu chodziło. Brad Quade — to właśnie był powód, dla którego wybrał Arzor. Brad Quade miał bowiem do spłacenia dług krwi i nie miało znaczenia, że zaciągnął go dawno temu u ludzi, którzy byli już martwi, jako że żyli na planecie, na której teraz nic już żyć nie mogło. Storm przysiągł bowiem wyrównać rachunki jeszcze jako mały chłopiec, a przysięgę złożył komuś, o kogo wiedzy i mocy nie mieli nawet pojęcia ludzie uważający się za cywilizowanych. Wojna, w której wziął udział, pokrzyżowała mu plany, lecz ta wojna już się zakończyła, a to, że musiał przemierzyć połowę galaktyki, nie miało znaczenia… „Ya–ta–hay!” — powiedział w myślach. * Formalności imigracyjne i celne okazały się rzeczywiście jedynie formalnościami dla Storma, choć wzbudził spore zainteresowanie urzędników i obsługi portu kosmicznego. A raczej nie tyle on, ile jego zespół — o Władcach Bestii i ich zwierzętach krążyły po Konfederacji takie opowieści, że gdyby Surra obsobaczyła kogoś albo Baku wyjęła stunner z podskrzydłowej kabury, nikt nie byłby tym zaskoczony. Mieszkańcy Arzor, przynajmniej ci płci męskiej, bo kobiet w porcie i okolicy jakoś nie było, chodzili uzbrojeni, choć nie w blastery czy coś równie groźnego. Broń zadająca śmierć była zakazana, natomiast każdy miał w kaburze przy pasie stunner z ładunkami ogłuszającymi. Jak go poinformowano, praktyka wykazała, że obok pięści jest to najskuteczniejsze narzędzie służące do rozstrzygania, kto ma rację, w przypadkach bardziej zagorzałych różnic poglądów. Port i miasto z budynkami z plastobetonu wyglądały tak znajomo, że gdyby nie fiołkoworóżowy odcień nieba i rdzawe fragmenty gór na horyzoncie, można by sądzić, że znajdują się na Ziemi. Od gór wiał wiatr — pierwsza oznaka wolności, której wszyscy pragnęli. Surra uniosła łeb i zmrużyła ślepia. Baku rozpostarła lekko skrzydła, a Storm stanął jak wryty, pociągając nosem i nie bardzo wierząc w to, co czuje, a co Surra poczuła znacznie wcześniej. Wiatr niósł bowiem z sobą woń, której żaden prawdziwy Dinah nie mógł się oprzeć. Frawny potrzebowały rozległych pastwisk, a ludzie z początku polegali na mechanicznym sprzęcie do ich doglądania czy przepędzania. Na dłuższą metę okazało się to nie najlepszym rozwiązaniem — maszyny wymagały wykwalifikowanej obsługi i części, których na planecie nie produkowano, musiano je więc importować za astronomiczne kwoty. Przypomniano sobie wówczas o innym, samowystarczalnym środku transportu, znanym ludzkości od niepamiętnych czasów, zanim jeszcze zaczęto latać w kosmos. Przypomniano sobie o koniach. Na Ziemi co prawda dawno przestano ich używać do jakichkolwiek prac, ale żyły tam nadal, ponieważ człowiek miał do nich sentyment i podziwiał ich piękno i grację. Eksperymentalnie przywieziono na Arzor jedno stado i okazało się, że równiny planety idealnie im odpowiadają — nie minęły trzy ludzkie pokolenia, a konie zadomowiły się, rozmnożyły oraz zmieniły życie i gospodarkę tak kolonistów, jak i tubylców. Nawaho żyli z końmi od wieków, toteż miłość i potrzeba posiadania wierzchowca były u nich wrodzone. Teraz zapach koni pociągał Storma z równą siłą jak wówczas, gdy jako trzyletni brzdąc znalazł się na grzbiecie starej, spokojnej klaczy na pierwszej w życiu lekcji konnej jazdy. Odnalazł konie w corralu, tuż za portem kosmicznym, i z zaskoczeniem stwierdził, że nie są to krępe, wytrzymałe kuce, jakie przemierzały jego pustynną ojczyznę. Te były większe, smuklejsze i raczej dziwnej maści — najczęściej siwki czy bułane, ale z czerwonymi lub szarymi plamkami i czarnymi grzywami, choć zdarzały się i karę o jasnobrązowych grzywach i ogonach. Nigdy w życiu nie tylko nie dosiadał konia o podobnej maści, ale go nawet nie widział. Poczuł lekkie drgnienie ramienia, Baku przeleciała na gałąź pobliskiego drzewa o żółtych liściach, a Surra i fretki siadły u stóp grubego, zwężającego się na podobieństwo bulwy pnia i obserwowały z zaciekawieniem, jak podchodzi do ogrodzenia z okorowanych pni. — Ładne, nie? — Stojący przy ogrodzeniu mężczyzna w szerokoskrzydłym kapeluszu uplecionym z jakiegoś rodzaju słomki uśmiechnął się przyjaźnie do Hosteena. —Przywiozłem je cztery dni temu z Cardol. Wróciły do formy na stałym gruncie, więc jutro mogę je stąd zabrać. Powinienem dostać za nie niezłą cenę na aukcji… — Aukcji? — zdziwił się Hosteen, skupiając większość uwagi na młodym ogierze, którego krok i machnięcia ogona zdradzały czystą radość ze znalezienia się na świeżym powietrzu i możliwości w miarę swobodnego ruchu. Ogier był przedziwnej maści — jasnoszary z czerwonawymi plamkami kształtu i wielkości monety. Na zadzie miały one barwę czerwoną, bladły, im bliżej znajdowały się łba. Grzywa i ogon także miały jasnoczerwony kolor. Był tak zaabsorbowany przyglądaniem się koniowi, że nie zauważył długiego, taksującego spojrzenia właściciela stada. Uniform Storma mógł nie budzić skojarzeń na tak odległej od terenu walk planecie — Siły Specjalne stanowiły drobny ułamek wojsk Konfederacji, a naszywka z łbem lwa była prawdopodobnie jedyna w całym sektorze — ale ocena nie ograniczała się jedynie do wyglądu zewnętrznego. — To stado rozpłodowe — odezwał się mężczyzna. — Musimy importować nowe rasy z innych planet, na które konie dotarły wcześniej niż tu, bo nie będzie już koni czystej ziemskiej krwi. Dlatego mam nadzieję dostać za nie dobrą cenę na wiosennej aukcji w Irrawady Crossing, tylko muszę je tam wpierw przepędzić… — Irrawady Crossing? To gdzieś na obszarze Basin? — Dokładnie. Zamierzasz się tam nająć do pracy czy osiedlić na własnej ziemi? — Raczej nająć… najlepiej do pędzenia bydła. — Musisz być weteranem, skoro przyleciałeś wojskowym transportowcem… ale nie jesteś stąd… umiesz jeździć konno? — Pochodzę z Ziemi. Zapadła nagła cisza, przerywana jedynie rżeniem koni w corralu. — I umiem jeździć konno — dodał Hosteen. — Moje plemię hodowało konie. No i jestem Władcą Bestii… — Tak? Udowodnij, że umiesz jeździć konno, a znałazłeś u mnie robotę. Jestem Pat Larkin i mogę ci zapłacić końmi, zaczynając od tego, na którym będziesz jeździł, jako zaliczki. Storm już przełaził przez ogrodzenie, czując większą ochotę do działania niż kiedykolwiek w ciągu całego ostatniego roku, gdy Larkin złapał go za ramię. — Hej, to nie są łagodne, ułożone pod siodło… — Naprawdę?! — roześmiał się Hosteen, nie spuszczając wzroku z ogiera, którego w głębi duszy już uważał za swojego. — I tak muszę ci udowodnić, że umiem jeździć, no nie? ROZDZIAŁ II * Storm szarpnięciem rozwiązał sznur zamykający bramę, gdy ogier zbliżył się do niej. Przez sekundę czy dwie do konia nie dotarło, że ma szansę odzyskać wolność, a w następnej sekundzie Hosteen zeskoczył z płotu, lądując tuż obok niego, i złapał go oburącz za grzywę, przyciągając do siebie jego łeb. Dmuchnął delikatnie w rozszerzone chrapy, nie zwalniając uchwytu, mimo że zaskoczony ogier próbował stanąć dęba. Koń pozostał na czterech nogach, drżąc lekko na całym ciele — dopiero wówczas puścił grzywę i powoli przesunął dłońmi po wygiętej szyi i zgrabnym łbie, na moment zatrzymując je nad ślepiami, nim przeciągnął je w dół aż do nóg, a potem wzdłuż boków. Przez kilka minut delikatnie dotykał całego ciała młodego ogiera. — Masz kawałek liny? — spytał cicho, nie odwracając się. Jego poczynaniom przyglądało się już kilku mężczyzn, ale Larkin zrozumiał, że pytanie jest skierowane do niego, i rzucił mu zwój linki. Hosteen spokojnie obwiązał nią ogiera za przednimi nogami i jednym nagłym ruchem wskoczył mu na grzbiet, zapierając kolana między liną a bokami konia i delikatnie łapiąc go oburącz za grzywę. Wierzchowiec zadrżał mocniej, czując na sobie jeźdźca, i wydał pełne protestu rżenie. — Uwaga! — ostrzegł Storm na moment przed nagłym skokiem konia, który obrócił się i wypadł skokiem na otwartą przestrzeń. Nie zdołał jednak w ten sposób zgubić jeźdźca, który pochylił się nisko nad grzywą, trzymając się jej mocno i nucąc równocześnie stare słowa, od niepamiętnych czasów wiążące konie i ludzi jego plemienia. Nie przeszkadzał przy tym wierzchowcowi w pędzie — wiedział, że musi on wybiegać strach i zaskoczenie. Zaczął go wyhamowywać, używając delikatnego nacisku kolan, dłoni i umysłu, dopiero gdy zabudowania portu wyglądały jak białe paciorki na czerwono–żółtawej powierzchni. Nie poszłoby mu tak łatwo, gdyby nie ów szczególny dar pozwalający porozumiewać się ze zwierzętami. Jednak dzięki niemu i uspokajającemu głosowi wierzchowiec zwolnił, a potem zawrócił i pozwolił sobą kierować w drodze powrotnej. Storm nie podjechał jednak do corralu, przy którym czekała już spora grupa kibiców, lecz pod drzewo, przy którym leniuchowała reszta zespołu. Czując obcy i podświadomie kojarzony z niebezpieczeństwem zapach lwa, ogier próbował się cofnąć — znieruchomiał dopiero, słysząc uspokajający głos Storma i odbierając wysyłane przez jego umysł myśli. Surra powoli wstała i zbliżyła się, ciągnąc za sobą łańcuch. Hosteen, czując, że ogier chce zaatakować, użył wypróbowanych komend telepatycznych, popierając je głosem i naciskiem kolan. Surra siadła, wyprostowała się i spokojnie spojrzała w oczy koniowi, którego pokryte pianą chrapy znajdowały się niewiele wyżej. Ogier rzucił łbem i uspokoił się nagle. — I co, mam pracę? — roześmiał się jeździec. Oniemiały Larkin przyglądał mu się przez moment. — Chłopie, możesz być u mnie ujeżdżaczem, kiedy tylko przyjdzie ci ochota! — oświadczył, odzyskując głos. — Gdybym tego nie widział na własne oczy, nazwałbym parszywym kłamcą każdego, kto by twierdził, że to możliwe! No to konia do pracy już masz, chyba że chcesz innego, w co wątpię… To reszta twojego zespołu, tak? — Tak… przedstawię was… to jest Baku, afrykańska czarna orlica. — Dumne pałające oczy spojrzały na Larkina. — Fretki Ho i Hing oraz lwica Surra. Wszystkie pochodzą z Ziemi. — Koty i konie nie najlepiej ze sobą żyją… — Tak? Właśnie widziałeś ich pierwsze spotkanie. Surra nie jest dziką bestią: została wyszkolona do różnych zadań, w tym też do zwiadu. — Dobrze, to ty jesteś Władcą Bestii — uśmiechnął się Larkin. — Wierzę ci na słowo. Wyruszamy po południu. Musisz skompletować sobie wyposażenie. — Jasne — zgodził się Hosteen, odprowadzając konia do reszty stada. * Pędzenie koni organizowane było przez zawodowców i gdy Storm przybył dwie godziny później ze swoimi rzeczami, w pełni zaaprobował to, co zobaczył. Sam przykładał dużą wagę do przygotowań poprzedzających każdą wyprawę. Wraz z nim przybyli Ransford i Lancin, chcąc nająć się jako jeźdźcy dla samej przyjemności powrotu do normalnego życia i stałego zajęcia. We trzech kupili dwukołowy wóz, na który załadowali ekwipunek. Fretki natychmiast wspięły się na niego. Pozostało i tak dość miejsca, by mogły tam podróżować Surra i Baku, ale obie wybrały, przynajmniej z początku, naturalne sposoby przemieszczania się. Hosteen za radą Lancina udał się z nim na zakupy do położonego na terenie portu kosmicznego sklepu. W ich efekcie stał się posiadaczem spodni ze skóry yorisa od wewnątrz obszytych skórą frawna — były miękkie i wygodne w noszeniu oraz wytrzymałe i elastyczne. Do tego doszły wysokie buty wykonane w ten sam sposób, tyle że z podwójnych warstw skór, oraz koszula utkana z włosia frawna w naturalnym srebrzystogranatowym kolorze. Czym prędzej się w nią przebrał, nie zawiązując jej pod szyją wzorem pozostałych jeźdźców. Choć do munduru przyzwyczaił się już dość dawno i kłamstwem byłoby twierdzenie, że nie był wygodny, ten ubiór był znacznie lepszy — jakby stworzony dla niego. Przed opuszczeniem Centrum otrzymał stunner z ładunkami ogłuszającymi i myśliwski nóż, toteż broni nie kupił. Wziął jeszcze szerokoskrzydły kapelusz lokalnego wyrobu: gdy go założył i przejrzał się w lustrze, z ledwością poznał samego siebie. Potwierdzenie tego, jak dalece ubiór zmienia człowieka, otrzymał kilka minut później, gdy Larkin go nie rozpoznał. — Parę godzin temu oferowałeś mi stałe zajęcie, pamiętasz? — uśmiechnął się, widząc minę Larkina. — Chłopie, wyglądasz, jakbyś się urodził w samym środku Basinu. To wszystko, co masz? Gdzie siodło? — Nie używam siodła — odparł, pokazując derkę i prostą uprząż własnej produkcji. Nikt, kto był świadkiem obłaskawienia ogiera, nie kwestionował jego decyzji, a świadkami byli prawie wszyscy obecni. * Cywilizacja na planecie Arzor praktycznie kończyła się na oazie skupionej wokół portu kosmicznego. Gdy ją opuścili, kierując się na południe, prawie natychmiast znaleźli się w dzikim terenie, mając przed sobą niezasłonięty niczym widok gór na horyzoncie. Nic więc dziwnego, że Storm oddychał pełną piersią, czując wreszcie początki swobody. Baku zataczająca kręgi nad stadem też to czuła. Za to Surra leżała na wozie i ziewała rozdzierająco, czekając na zapadnięcie nocy, którą uważała za najlepszą porę do jakiejkolwiek aktywności. Droga zmieniła się w bity trakt, a potem w szlak porośnięty trawą. Była wiosna, więc żółtozielona roślinność nadal wyglądała świeżo i soczyście — za mniej więcej trzy miesiące wyschną wypływające z gór rzeki i zacznie się pora sucha, podczas której stada będą pozostawały na ubożejących pastwiskach, póki druga pora deszczowa ponownie nie ożywi roślinności na kilka tygodni. Wkrótce zatrzymali się na nocleg i Larkin wyznaczył dyżury wartowników — mieli zmieniać się co cztery godziny. — Po co wartownicy tak blisko portu? — zdziwił się Storm. — Tutaj to rzeczywiście jeszcze niepotrzebne — zgodził się Ransford. — Pat chce przyzwyczaić do tego ludzi, zanim wejdziemy w dzicz. Ma dobre konie, dużo warte na aukcji i nie tylko. Gdyby Rzeźnikom udało się wywołać stampede, mogliby zabrać sporo młodych, które odłączyłyby się w zamieszaniu. No i wbrew temu, co twierdzi Lancin, sporo jest klanów, które uważają, że istnieją prostsze sposoby zdobycia koni niż praca. Członkowie klanów, których tereny leżą dalej od ludzkich osad, nadal są przekonani, iż napady to najlepsza metoda powiększenia stada lub dodania do niego świeżej krwi, a to jest stado rozpłodowe, więc tym atrakcyjniejsze. I trzeba pamiętać o yorisach, dla których mięso koni to smakołyk. A te cholerne gady zabijają więcej, niż zdołają zjeść, gdy są podniecone. Yoris z koniem w pysku potrafi uciekać tak szybko, że nie dogonisz go wierzchem! Surra obudziła się z drzemki, przeciągnęła kocim zwyczajem i podeszła do Hosteena, ten zaś przykucnął, by ich oczy znalazły się na jednym poziomie, i przekazał informację o zagrożeniach, na które powinna zwracać uwagę. Wiedział, że zapamiętała już zapachy wszystkich jeźdźców, koni, i tych osiodłanych, i biegających luzem, więc każda nowa woń, jaką poczuje w nocy, musi wzbudzić jej ciekawość. Chodziło teraz głównie o to, by przekonać ją, że istnieją niebezpieczeństwa, których jeszcze nie zna, a które mogą okazać się groźne dla wszystkich, toteż nie należy zaspokajać tej ciekawości za wszelką cenę. Ransford w milczeniu obserwował tę rozmowę bez słów. Odezwał się dopiero, gdy Surra odeszła: — Wysłałeś ją na patrol? — Tak. I wątpię, żeby jakikolwiek yoris był od niej szybszy na krótkim dystansie. Saaaa…. Na to hasło w krąg blasku ogniska wpadły Ho i Hing, wspięły się po jego nogach i z uczuciem umościły na piersi. — A one do czego są przydatne? — zainteresował się Ransford. — Pazurki i ząbki mają niczego sobie, ale są za małe do walki… — To urodzeni sabotażyści i złodziejaszki. — Storm pogłaskał szare łebki z czarnymi, ciekawskimi ślepkami, prawie nigdy nie pozostającymi w bezruchu. — Całkiem sprawnie kopią i lubią odkrywać to, co inni starali się ukryć. A wszystko, co im się spodoba i nie jest zbyt duże, znoszą do obozu. Możesz sobie wyobrazić, co potrafiły zrobić z elektroniką Xików w czasie akcji… Ransford gwizdnął z uznaniem. — A więc to w ten sposób posterunki na Saltairze straciły zasilanie i nasi mogli ich po cichu załatwić… Wiesz co? Musisz je zabrać do Zamkniętych Jaskiń. Może znajdą jakieś wejście, z którego będziesz mógł skorzystać, a wtedy rządowa nagroda będzie twoja… — Zamkniętych Jaskiń? — powtórzył zdziwiony Hosteen nazwa ta bowiem nie pojawiła się w żadnych materiałach o Arzor, do których dotarł w Centrum. — To jedna z tajemnic tych gór i temat legend opowiadanych przy ogniskach. Powinieneś posłuchać, jak Quade o nich mówi; zna Norbiech, pił krew z jednym z ich głównych wodzów, więc powiedzieli mu więcej niż innym o tych jaskiniach. Wygląda na to, że albo Norbie byli kiedyś bardziej rozwiniętą rasą, albo my nie jesteśmy pierwszymi kolonistami na tej planecie. W każdym razie Norbie twierdzą, że wewnątrz gór istnieją całe miasta lub ich pozostałości i że ich budowniczowie, których nazywają Starym Ludem, schronili się w nich i dawno temu zamknęli wszystkie wejścia. Specjaliści w Galwadi strasznie się podniecili, kiedy o tym usłyszeli, zorganizowali nawet kilka wypraw, ale w tych rejonach woda to rzadkość, a potem wybuchła wojna i trzeba było zająć się ważniejszymi sprawami. Ale ogłosili, że ten, kto znajdzie jaskinie i drogę do nich, dostanie czterdzieści akrów ziemi i zwolnienie od cła na wszystkie importowane towary na cztery lata. Pomyśl o tym, może coś ci się przyśni… a może coś znajdziesz. Z tymi słowami Ransford ułożył się do snu, podkładając siodło pod głowę i przykrywając się kocem. Storm umieścił fretki na swoim kocu, pod który zresztą natychmiast się wsunęły. Baku znieruchomiała na wozie, stojąc na jednej nodze, z drugą wtuloną w pióra podbrzusza, co było ulubioną pozycją odpoczynku większości ptaków drapieżnych. Wiedział, że cała trójka zachowa ciszę, ale i gotowość do akcji na pierwszy jego sygnał. Ogiera nazwał Rain, choć z uwagi na ubarwienie miał ochotę na imię Deszcz Na Piasku, lecz stwierdził, że byłoby zbyt długie. Do pilnowania jeszcze się nie nadawał, gdyż był nieodpowiednio wyszkolony. Wolał go również nie brać na nocną wartę, bo mógłby się zbyt wcześnie spłoszyć, dlatego wybrał wierzchowca, którego Larkin przydzielił mu jako zapasowego — doświadczonego i spokojnego, urodzonego na Arzor. I odjechał w ciemność. * Przez ostatnie lata noc była mu sprzymierzeńcem i osłoną, toteż mimo obcego otoczenia Storm nie denerwował się, tym bardziej że wokół panowały cisza i spokój. Jego dyżur prawie dobiegał końca, gdy usłyszał w myślach alarm Surry — z północnego wschodu nadciągało niebezpieczeństwo, ale lwica nie bardzo była w stanie bliżej określić jego naturę. Skierował w tamtą stronę konia i po chwili usłyszał jej wściekły ryk — zagrożenie musiało być większe i zbliżać się szybciej, niż początkowo sądziła, skoro zdecydowała się na głośne ostrzeżenie. Odpowiedział jej krzyk w obozie, a Hosteen złapał przyczepioną do pasa latarkę i włączył na pełną moc, kierując snop światła w kierunku, z którego dobiegał ryk. Zobaczył wężopodobny, pokryty łuskami łeb — yoris! Jego wierzchowiec szarpnął się nagle, rżąc przeraźliwie ze strachu, gdy dotarł doń ciężki odór olbrzymiego jaszczura. Zaraz potem rozległ się świdrujący w uszach syk i Storm omal nie zleciał z konia, gdy ten rzucił się do ucieczki. Zdołał nad nim zapanować zanim wierzchowiec poniósł do reszty, ale w żaden sposób nie był w stanie zmusić go, by zbliżył się do przeciwnika. Nawet telepatyczne polecenia i uspokajania nie zdały się na nic, więc zrezygnował i zeskoczył na ziemię. Kolejny powiew wiatru niosący z sobą silniejszy zapach yorisa spowodował paniczną ucieczkę konia. Z tyłu zawtórował mu zwielokrotniony tętent kopyt uderzających o twardą ziemię — zaczynało się stampede. O Surrę się nie martwił — była doświadczonym wojownikiem, przyzwyczajonym do spotkań z rozmaitymi nowymi drapieżnikami na obcych planetach. Natomiast zastanawiało go coś innego — ten atak był dziwny i nienormalny. Z tego, co wiedział, yorisy były sprytnymi myśliwymi, skrycie podchodzącymi ofiary, a ten tu szedł z wiatrem prosto na stado, pozwalając, by ofiary uciekły zaalarmowane jego zapachem. Jakkolwiek byłby szybki, spanikowanego konia nie mógł dogonić, dlatego jak większość żyjących we wszechświecie jaszczurów przy zdobywaniu pożywienia polegał głównie na efekcie zaskoczenia. Ten yoris zaś zrobił, co mógł, by kolacja mu uciekła. Teraz rozwścieczony tym odkryciem przysiadł na zadzie, próbując przednimi, zakończonymi solidnymi pazurami łapami złapać Surrę, ale pięciometrowej długości jaszczur był wcieleniem brutalnej siły, a lwica zwinności i szybkości. Drażniła go, pozorując ataki i skupiając na sobie jego uwagę, zawsze o ułamek sekundy szybsza i o centymetry pozostająca poza jego zasięgiem. Hosteen gwizdnął przeraźliwie, przebijając się przez wściekłe syczenie, i czekał. Nie musiał długo czekać — Baku obudziło ogólne zamieszanie i choć noc nie była jej ulubioną porą łowów, do walki zawsze była gotowa. Zaatakowała w charakterystyczny dla orłów sposób, celując ostrymi jak brzytwy szponami w ślepia jaszczura. Ten uniósł łeb, próbując bezskutecznie złapać zębami kolejnego, niespodziewanego napastnika, co mu się naturalnie nie udało, ale odsłonił w ten sposób pozbawione łusek podgardle. A na to właśnie czekał Storm ze stunnerem w garści. Władował cały magazynek ładunków przeznaczonych do obezwładniania i pozbawiania przytomności człowieka, zakładając, że nerwy ssaka i gada reagują tak samo. Nie pomylił się — yoris zachował się tak, jakby go ktoś powiesił: spróbował złapać oddech, co mu się nie udało, zamachał przednimi łapami i runął na ziemię bez przytomności. Ledwie jego ciało dotknęło ziemi, Hosteen był przy nim z nożem w dłoni — działały lata treningów i odruchów. Błyskawiczne cięcie i po ostrzu spłynęła gęsta, lepka krew. Ten yoris już nigdy na nikogo nie zapoluje. Żył jednak wystarczająco długo, by prawie udało mu się spowodować katastrofę — gdyby atak nastąpił później, Larkin miałby niewielkie szansę na odnalezienie większości koni. Teraz nie zaaklimatyzowały się jeszcze w pełni w nowych warunkach i wolność nie miała dla nich tyle uroku, co zwykle, toteż istniała realna szansa, że nie odbiegną daleko i uda się je odszukać i zgonić z powrotem, choć kosztem wielu straconych dni. * Następnego dnia koło południa odbyło się zebranie przy wozie z zapasami. Larkin podjechał zmęczony, ze ściągniętą ze zmartwienia twarzą. — Dort, słyszałem, że niedaleko, w pobliżu Talacorpu jest obóz myśliwski Norbiech — oznajmił, zsiadając z równie zmęczonego jak on konia. — Znasz mowę znaków. Pojedź tam i pogadaj z wodzem. Powiedz mu, że za zwiadowców dam ogiera albo dwie klacze ze stada. Westchnął ciężko i duszkiem opróżnił podsunięty przez kucharza kubek, otarł usta wierzchem dłoni i spytał: — Ile złapaliście do tej pory? — Siedem — odparł Storm, wskazując na zaimprowizowany corral. — I jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli je ujeździć, bo jadąc na naszych wierzchowcach, nie odnajdziemy szybko reszty. Za mało ich zostało… — Wiem! — odparł zirytowany Larkin. — Nie do uwierzenia, że te czworonożne głupki uciekły tak szybko i tak daleko zaraz po opuszczeniu portu, no nie? — Do uwierzenia, jeśli założyć, że ktoś je poganiał — odparł spokojnie Hosteen. — Ten yoris zaatakował z wiatrem… Dort Lancin wypuścił ze świstem powietrze. — On ma rację, Pat! Można by pomyśleć, że to bydlę chciało wywołać zamieszanie. — Jeśli to rzeczywiście prawda… — Larkin zacisnął usta i złapał za kolbę stunnera. — Do kogo będziesz strzelał? — zapytał złośliwie Dort. — Ten, kto to wymyślił, zbiera teraz nasze konie, a nie czeka gdzieś za krzakiem, żebyś go znalazł. Nikt z nas nie widział nawet śladu napastników… — Ale Norbie zobaczą. Storm, jesteś tu nowy, ale masz łeb na karku: pojedziesz z Dortem. Jeśli po drodze znajdziecie jakieś nasze konie, złapcie je, może ten twój kot zdoła je tu przygnać… Jeśli masz rację i ktoś na nas napuścił tego yorisa, chcę wiedzieć kto, a do tego potrzebujemy Norbiech. Potem się z gnojem policzę osobiście! * Surra bez trudu dotrzymywała kroku zmęczonym koniom zmierzającym ku odległej rzece, a Baku krążyła nad nimi, wykorzystując prądy wstępujące. Ledwie dostrzegła obozowisko tubylców, opadła na skalny występ, stanowiąc z daleka widoczny czarny kształt na tle czerwonej skały. Wiedząc, że zwróciła uwagę Storma, poderwała się ponownie do lotu i skierowała na południowy wschód. Konie, czując wodę, przyspieszyły kroku, klucząc między kępami gęstych krzewów zwanych puff z uwagi na przypominające kłębki wełny kwiaty i pozbawione liści gałęzie. Surra, zlewająca się prawie z trawą, wędrowała przodem, strasząc jakieś skaczące gryzonie, uciekające przed nią na podobieństwo ziemskich żab. Niespodziewanie Dort ściągnął wodze, unosząc ostrzegawczo dłoń. Surra zniknęła nagle w trawie, zamierając w bezruchu, a Baku zaczęła nurkować, krzycząc ostrzegawczo. — Jesteśmy obserwowani — stwierdził, nie spytał, Storm. — Jesteśmy, ale go nie zobaczymy, póki nie będzie chciał — odparł cicho Dort, puszczając wodze i unosząc obie dłonie na wysokość piersi. — Yaaaah… Specyficzna budowa krtani i aparatu głosowego tubylców uniemożliwiała porozumiewanie się z nimi za pomocą języka mówionego — ludzie nie byli w stanie wydawać zrozumiałych przez nich dźwięków, a oni nie potrafili artykułować ludzkiej mowy. Rozwiązaniem okazała się mowa znaków stanowiąca połączenie języka migowego, sygnałów wojskowych i indiańskiej mowy znaków, od której wzięła nazwę. Dort posługiwał się nią tak sprawnie, że Hosteen miał problemy, by go zrozumieć, choć doskonale znał dwa z trzech elementów składowych, a nieźle trzeci. Jego towarzysz został też szybko i właściwie zrozumiany, od pnia pobliskiego drzewa oddzielił się bowiem bezgłośnie cień i stanął nieruchomo, dając Stormowi okazję do dokładnego obejrzenia pierwszy raz w życiu żywego przedstawiciela rasy Norbiech. W Centrum widział ich hologramy i holoprojekcje, nader dokładne i barwne, ale dawno już się przekonał, że nawet najlepszy hologram nigdy do końca nie odpowiada rzeczywistości oglądanej na własne oczy. Norbie był wysoki — miał ponad dwa metry wzrostu, górując nad Hosteenem o dobre ćwierć metra. Był także niezwykle szczupły, choć nie sprawiał wrażenia chudego. Humanoid o dwóch rękach i dwóch nogach, regularnych rysach i nawet przystojnej według ludzkich standardów twarzy, skórze barwy czerwonawożółtej, zbliżonej do koloru ziemi — to wszystko prawie pokrywało się z hologramami. Natomiast zupełnie inaczej wyglądało to, co najbardziej różniło go od człowieka, i automatycznie przyciągało uwagę — rogi wystające z czoła i zakrzywione nad pozbawioną włosów czaszką o barwie kości słoniowej i długości około piętnastu centymetrów. Storm próbował oderwać od nich wzrok i skupić się na tym, co mówi Dort, ale nie bardzo mu się to udało, więc obiecując sobie w duchu jak najszybciej opanować nową formę komunikacji, obejrzał dokładnie broń i ubiór tubylca. Od pach do krocza okrywał go pancerz ze skóry yorisa, rozcięty na udach, by umożliwić swobodne poruszanie nogami. Te zaś chroniły wysokie, sięgające do kolan buty, podobne do noszonych przez kolonistów. Stanowiły doskonałą ochronę przed kolcami czy zębami drobniejszych drapieżników. W talii Norbie miał wzmocnienie — pas ze skóry yorisa, do którego przytroczone były niewielkie sakwy ozdobione czerwonymi, żółtymi i niebieskimi paciorkami oraz ozdobna pochwa na broń białą, z wyglądu przypominającą nóż myśliwski, z długości zaś miecz. Storm zaklasyfikował ją jako kordelas. W sześciopalczastych dłoniach Norbie dzierżył długi, prosty łuk. Dłuższy niż jakikolwiek ziemski, jaki Storm miał okazję widzieć. Stroju dopełniał gruby, ozdobny kołnierz–napierśnik chroniący szyję i sięgający po bokach do ramion, z przodu zaś do pasa, sporządzony w całości z wypolerowanych zębów yorisa. Jeśli pochodziły one z gardzieli własnoręcznie zabitych gadów, właściciel kołnierza był godnym najwyższego szacunku myśliwym, bo Norbie polowali, używając wyłącznie łuku i kordelasa. Taki łowca mógł śmiało zaliczać się do najlepszych w galaktyce. Dort opuścił dłonie na łęk siodła, obserwując odpowiedź tubylca. Ten ledwie skończył, nałożył na cięciwę strzałę z szybkością, która Hosteena całkowicie zaskoczyła. — Chce zastrzelić twoją lwicę! — wrzasnął Dort, gestykulując gorączkowo. Storm wysyczał wezwanie: Surra podniosła się z trawy i podeszła do niego. Norbie nie spuszczał z niej oczu i nie przestawał w nią celować mimo wysiłków Dorta, któremu aż dłonie zbielały. Storm miał własne metody — zeskoczył z konia i Surra kocim zwyczajem otarła się o jego nogi. Następnie przyklęknął i pozwolił jej polizać się po policzku szorstkim językiem. ROZDZIAŁ III * Słysząc podobny do ptasiego trel, Storm uniósł głowę i spojrzał w zaskoczone żółte oczy Norbiego o pionowych, wyraźnie w tym momencie rozszerzonych źrenicach. Norbie odezwał się ponownie, gwiżdżąc i ćwierkając z zaskoczeniem; jednocześnie w mowie znaków zadawał Dortowi pytanie. — Zawołaj swojego ptaka, Hosteen — polecił Dort. — Robisz duże wrażenie, a to może się nam przydać. Storm podrapał Surrę po podgardlu i za uszami, po czym wstał, rozstawiając nieco nogi, by zamortyzować ciężar sporo jednak ważącego ptaka, gdy ten wyląduje na jego ramieniu. A potem gwizdnął. Baku opadła z lekkim łopotem skrzydeł, zataczając widowiskowe kręgi, i znieruchomiała na jego ramieniu. W blasku jasnego, południowego słońca jej granatowoczarne pióra nabrały metalicznego blasku, podkreślając stalowoszary, zakrzywiony dziób, który wyglądał jak świeżo oksydowany. — Saaaa… — Ostrzeżenie skierowane było tak do niej, jak i do lwicy, i w odpowiedzi dwie pary błyszczących niezwykłą inteligencją ślepiów przyjrzały się tubylcowi z nowym zainteresowaniem. — Udało się! — ucieszył się Dort. — Tylko miej je pod kontrolą, gdy znajdziemy się w obozie. Hosteen skinął głową i zaskoczony stwierdził, że Norbie w ciągu tego ułamka sekundy zniknął. Sam był dobrym i doświadczonym zwiadowcą, toteż potrafił ocenić to, co widział, a raczej czego nie widział, tubylec bowiem wtopił się w otoczenie tak doskonale jak nikt, z kim miał dotąd do czynienia. — Obóz znajduje się w dole rzeki. — Dort także zsiadł z konia. — Dojdziemy tam piechotą. I jeszcze jedno… Wyjął z kabury broń i wypalił w powietrze. — Nie wchodzi się do obozu z nabitym stunnerem — wyjaśnił. — To nieuprzejme… Hosteen poszedł w jego ślady. Baku prowadziła, krążąc nad nimi, Surra szła o krok przed Stormem, poruszając od czasu do czasu końcem ogona, gdy coś wzbudziło jej zainteresowanie. Dotarł do nich zapach obcej kuchni i obcego miejsca, a gdy wspięli się na niewielkie wzgórze, także odgłosy płynące z obozowiska. A potem ich oczom ukazał się sam obóz. Nie został zbudowany według żadnego planu — kopulaste namioty były rozrzucone przypadkowo, podobnie jak przypadkowo dobrane były skóry stanowiące pokrycie każdego z nich. Skóry frawnów połączono ze srebrnożółtymi łuskami młodych yorisów czy czerwonymi futrami jakichś rzecznych gryzoni. Wspólne było jedno: szkielety namiotów stanowiła kolma, odmiana drewna niezwykle łatwego do zginania na mokro i posiadającego po wyschnięciu wytrzymałość stali. Największy namiot obszyty był wokół podstawy wielobarwnymi skórami ptaków. Takie same naszyte skóry stanowiły obramowanie klapy wejściowej. W obozie nie było widać kobiet, za to przed każdym namiotem stali mężczyźni starzy i młodzi, ale wszyscy uzbrojeni. Zwiadowca czekał przy wejściu największego namiotu, do którego Dort doszedł, ignorując milczącą widownię. Hosteen zatrzymał się kilka kroków za nim, nie ukrywając zainteresowania nowym otoczeniem. Namiotów naliczył nieco ponad dwadzieścia, a wiedząc, że w każdym mieszka pełna rodzina, najczęściej licząca około piętnastu osób, gdyż mężczyzna po ożenku stawał się członkiem rodziny żony, dopóki nie dochował się stosownej liczby dzieci, umożliwiającej założenie własnej, mógł spokojnie obliczyć liczbę mieszkańców. Według standardów tubylców było to spore miasteczko, a totem przedstawiający stylizowanego ptaka, namalowany na tarczy umieszczonej przed namiotem wodza oznaczał, że jest to obóz klanu Zamle. — Zawołaj swojego ptaka — polecił Dort, migając równocześnie powitanie. — To klan… — Zamle — dokończył Hosteen. — Myślisz, że mój ptak–totem powinien wywrzeć na nich dobre wrażenie? I nie czekając na odpowiedź, przywołał gwizdem orła. Tym razem jednak Baku nie wylądowała jak zwykle spokojnie i cicho na jego ramieniu. Już nadlatując, wykrzyczała wyzwanie i wyhamowała, kierując w stronę namiotu wodza gotowe do walki szpony. Wylądowała i ruszyła ku wejściu, strosząc pióra i na wpół rozkładając skrzydła. Storm pospieszył ku niej, nie mając pojęcia, co doprowadziło ją do takiej wściekłości, jaką widział dotąd zaledwie kilka razy. Zorientował się, o co chodzi, gdy z namiotu wypadł jasnozielony kształt, odpowiadając głośno na jej wyzwanie. A w ślad za nim wypadł wódz. Storm dopadł Baku pierwszy i zdołał złapać ją za nogi, nim zaatakowała. Wódz wykazał równie dobry refleks i zrobił to samo ze swoim drapieżnikiem, toteż oba ptaki wrzeszczały na siebie i biły skrzydłami, próbując się uwolnić, ale do walki nie doszło. Hosteen musiał wysilić tak mięśnie jak i umysł, by zapanować nad Baku, co mu się stopniowo udało. Jeden z tubylców pomógł w tym czasie wodzowi, zarzucając niewielką, ale mocną siłę na rozzłoszczonego zamle i zabierając spętanego ptaka do namiotu. Gdy przeciwnik zniknął z pola widzenia, Baku znacznie się uspokoiła i pozwoliła umieścić na derce służącej za siodło, do której na wszelki wypadek Storm przywiązał jej nogi specjalnymi troczkami. Ponieważ derka nie była tylko narzucona na grzbiet ogiera, lecz związana liną pod jego brzuchem, ptak nie mógł samodzielnie opuścić miejsca przymusowego odpoczynku. Jeszcze ciężko dysząc, Storm odwrócił się do wodza przyglądającego się z zainteresowaniem jego poczynaniom. — Krotag chce wiedzieć, czy ten ptak to twój totem. — Tak. — Storm przytaknął, mając nadzieję, że ten ruch głowy jest tak samo rozumiany na obu planetach. — Masz jakieś blizny, które możesz pokazać? — W głosie Dorta słychać było podniecenie. — Oni tu przywiązują dużą wagę do blizn: są dowodem, że jesteś wojownikiem. Jakbyś jakąś miał, to przy takim totemie wódz może cię potraktować nawet jak równego sobie! Hosteen nie lubił się chwalić, ale wstydzić także nie musiał — ściągnął koszulę z lewego ramienia, ukazując białą, poszarpaną bliznę, pamiątkę po spotkaniu ze zbyt czujnym wartownikiem na planecie, której słońce było z Arzor prawie niewidoczne. — Jestem wojownikiem, a mój totem uratował mi życie — powiedział bezpośrednio do wodza, jakby ten był w stanie go zrozumieć. Wódz odparł coś śpiewnie, poruszając jednak palcami w mowie znaków. — Udało ci się! — ucieszył się Dort. — Teraz pogadamy, pijąc, jak na prawdziwych wojowników przystało. * Klan Krotaga dał im pięciu doświadczonych zwiadowców–myśliwych, ku obustronnemu zadowoleniu. Larkin miał dzięki temu okazję odzyskać większość koni, Norbie zaś nie ukrywali, że traktują stampede jak dar bogów (Tych–Którzy–Bębnieniem–Przywołują–Grzmot–w–Górach), dzięki któremu ich klan się wzbogaci. Pracując w mieszanych parach, szybko znaleźli sporo koni i odkryli, że Storm miał rację: stampede zostało zaplanowane. Choć nawet z pomocą Norbiech nie udało się znaleźć śladów napastników, świadczyło o tym ukrycie podzielonych na niewielkie grupy koni w kanionach i zamaskowanych dolinach obfitujących w trawę i wodę. Sprawca lub sprawcy tak skutecznie zatarli ślady, że nieraz dały się słyszeć ciche — na wszelki wypadek — głosy, że stampede wywołali ziomkowie Krotaga, by legalnie zdobyć ogiera i trzy klacze przyrzeczone im przez Larkina. Sprawa ponownie zyskała na aktualności, gdy Hosteen pomagał doprowadzić kolejną odnalezioną grupkę koni do obozu. Ponieważ kopyta wzbijały tumany czerwonego kurzu, dolną połowę twarzy osłonił chustą, znad której uważnie obserwował drugiego jeźdźca zaganiającego stado z przeciwnej strony. Dzięki białemu wierzchowcowi Coll Bister był wyraźnie widoczny, więc obserwacja nie nastręczała trudności. W zasadzie Storm powinien czuć dla niego wdzięczność — to Coll odnalazł poprzedniego dnia Raina — ale jakoś nie mógł się na to zdobyć. Prawdę mówiąc, nie mógł nawet polubić masywnego gbura — być może dlatego, że najbardziej gardłował przeciwko Norbiem, a być może dlatego, że wyczuwał w nim wrogość, której powodów nie potrafił zrozumieć. Hosteen w obozie z zasady trzymał się trochę na uboczu, używając swoich zwierząt jako skutecznej wymówki, ale umiejętności jeździeckie i podejście do koni i tak zjednały mu przychylność większości jeźdźców. Larkin zlecił mu ujeżdżanie dodatkowych koni ze stada, mających zastąpić wierzchowce utracone podczas stampede. Zazwyczaj towarzyszyło temu spore zainteresowanie z powodu łagodnego przebiegu procesu, który zwykle miał gwałtowniejszy charakter. W sumie, gdyby chciał, miałby całkiem niezłą pozycję wśród towarzyszy. I tak go szanowali — zawdzięczał to umiejętnościom, zrównoważonemu charakterowi, jak i temu, że nie uchylał się od pracy. Inni jeźdźcy zaakceptowali jego odrębność i potrzebę samotności, która podczas pobytu w Centrum chroniła go niby pancerz — dla nich Ziemia była mityczną kolebką ludzkości leżącą gdzieś daleko. Jej zniszczenie było naturalnie tragedią i wszyscy rozumieli, że tych, którzy na niej żyli, a przetrwali, tragedia ta głęboko dotknęła. Dlatego też Storma uważali po trochu za wygnanego władcę legendarnej krainy. Jedynie z Larkinem i Dortem Lancinem łączyły go bliższe stosunki niż te zrodzone ze wspólnej pracy i wspólnej podróży. Z pierwszym łączyła go miłość do koni — godzinami mogli o nich rozmawiać w nocy przy ognisku. Dort zaś uczył go mowy znaków i dzielił się wiedzą o zwyczajach tubylców, którą zgromadził przez lata. Zachowywał się przy tym w stosunku do niego niczym instruktor wobec najlepszego ucznia. Hosteen ze swej strony polubił obu na tyle, na ile był w stanie polubić jakiegokolwiek przedstawiciela własnej rasy. Bister zaś stanowił problem i to z rodzaju tych, na które chwilowo nie miał ochoty. Nie dlatego że bał się walki, w razie gdyby wzajemna niechęć aż tak się pogłębiła, ale dlatego że chciał konfrontacji. Bister był większy i cięższy, ale w uczciwym pojedynku nie miał żadnych szans, a jego chamskie zachowanie coraz bardziej zwiększało prawdopodobieństwo, że właśnie pojedynkiem zakończy się cała sprawa. Byleby uczciwym… Oblizał pokryte kurzem wargi, zastanawiając się, dlaczego akurat taka ewentualność przyszła mu do głowy i dlaczego widok tamtego wywołał takie właśnie, niemiłe skojarzenia. Sam nigdy nie dążył do walki, ale też nigdy nie unikał kłopotów, jeśli ktoś się o nie prosił. Dlatego też tym bardziej zdziwiła go własna niechęć do zajęcia się problemem, jakim prędzej czy później, ale na pewno stanie się Coll Bister. Dalsze rozmyślania przerwał mu inny jeździec. Podjechał blisko i zrównał się z koniem Hosteena, który mimo chusty osłaniającej twarz bez trudu rozpoznał w nim Gorgola, najmłodszego ze zwiadowców wynajętych przez Larkina. Norbie puścił wodze ze splecionej skóry yorisa i zaczął sygnalizować powoli, używając prostych znaków, wiedząc, że ma do czynienia z niedoświadczonym rozmówcą. — Dużo kurzu… trudno jechać… — Chmury… nad górami… padać? — odsygnalizował Stor m. Norbie spojrzał przez ramię na czerwone wzniesienia na wschodzie. — Padać deszcz… — pokazał. — Potem błoto… Hosteen wiedział, że Larkin obawia się błota. Wiosenne intensywne opady mogły zamienić wszystkie równinne połacie terenu w płytkie, ale trudne do przebycia moczary. — Ty wojownik z totemem ptaka… — To było stwierdzenie, nie pytanie, toteż Storm przytaknął, czekając na ciąg dalszy i obserwując łatwość, z jaką młody Norbie kierował swym niewielkim czarnobiałym koniem. Gorgol sięgnął lewą ręką do szyi i dotknął niepewnie, ale równocześnie z dumą kunsztownie plecionego sznura, na którym miał zawieszone dwa czarne, lśniące i zakrzywione pazury. — Ja jeszcze nie wojownik… myśliwy tylko. W górach zabiłem złego latawca… — Co to zły latawiec? Nie jestem stąd… nie znam zwierza… — Wielki! — Na poparcie znaku Gorgol rozpostarł ręce na całą długość. — Wielki, zły ptak… poluje Norbie… poluje koń… zabija! Skrzyżowane palce podkreślały znak nagłej i gwałtownej śmierci. Hosteen wyciągnął uprzejmie rękę i Gorgol zdjął z szyi trofeum, podając mu je, by mógł bliżej przyjrzeć się pazurom. Biorąc pod uwagę stosunek wielkości szponów orła do reszty ciała, te musiały pochodzić z imponującego zwierzęcia, jako że sięgały od nasady dłoni do końca wyprostowanego środkowego palca. Oddał naszyjnik dumnemu właścicielowi i skomentował: — Ty wielki myśliwy… Zły latawiec musi trudno zabić. Twarz Norbiego zakrywała chusta, ale widać było, że znaki Storma sprawiły mu przyjemność. — Ja jeszcze nie wojownik — powtórzył. — Ale myśliwy tak. Miał powód do dumy — z tego, co Hosteen wiedział, tubylcy nie przechwalali się nie swoimi wyczynami myśliwskimi, a samodzielne zabicie tak wielkiego drapieżnika było dużym osiągnięciem i Gorgol miał pełne prawo twierdzić, że jest myśliwym. — Ty hodowca frawnów? — spytał po chwili Norbie. — Nie… Nie mam ziemi… bydła też nie… — Być myśliwy… Zabić yoris… zabić zły latawiec… handlować futra… — Ja obcy — przypomniał mu Hosteen. — Norbie polować na Norbie ziemia… obcy nie móc polować… Była to jedna ze ściślej przestrzeganych zasad obowiązujących na tej dość swobodnie zarządzanej planecie — ostrzegano go o tym tak w Centrum, jak i po drodze. Na Arzor obowiązywała pełna ochrona praw myśliwskich tubylców i na ich terenach nikt inny nie miał prawa polować bez ich zezwolenia. Hodowcy mogli naturalnie zabijać drapieżniki zagrażające stadom, ale wszystkie inne zwierzęta czy żyjące w górach yorisy obejmował całkowity zakaz polowań. — Ty wojownik, twój totem ptak… Krotag też totem ptak… ty polować… polować na naszej ziemi… nikt nie mówić nie… — sprzeciwił się Gorgol. Coś w Hosteenie drgnęło — pojawiło się jedno z uczuć, które zamarły w nim owego dnia, gdy po powrocie z trzymiesięcznej misji za liniami wroga dowiedział się, że nie ma już domu. Poruszył się nerwowo i Rain parsknął, wyczuwając tę nerwowość. Twarz jeźdźca pozostała jednak bez wyrazu, mimo iż oferta Gorgola była nie dość że nęcąca, to jeszcze zdecydowanie nietypowa. — Spóźniasz się… — Chrapliwy głos Bistera przerywający mu rozmyślania nie tylko brzmiał niemile dla uszu, ale drażnił jego nerwy. — Duże stadko… kozłowaty zaprowadził cię do swojej kryjówki?! Uczucia wzbudzone przez propozycję Gorgola spowodowały, że pasywna niechęć Storma do mówiącego zmieniła się w aktywną ochotę zakończenia tego denerwującego stanu rzeczy. Nie zdawał sobie sprawy, że zdradziły go oczy, nad wyrazem których na moment stracił panowanie, i z tego, że Coll był uważniejszym obserwatorem, niż na to wyglądał. Bister zdjął z twarzy chustę i splunął. — A może ty nie wierzysz, że to wszystko sprawka kozłowatych, co? Storma bardziej interesował niedbały z pozoru ruch prawej dłoni mówiącego. Z jej nadgarstka zwieszał się pejcz o długim biczysku z podwójnie plecionej skóry yorisa. — Nie znaleźlibyśmy tych koni tak szybko, gdyby nam nie pomagali — odparł spokojnie Hosteen. Wyglądał na odprężonego i dłonie trzymał z dala od broni, ale gotów był do akcji, wyczuwając, tak jak przeważnie do tej pory, kiedy przeciwnik zaatakuje. Prawa ręka Bistera uniosła się, gdy mijał go ostatni ze zbiegłych koni. Być może chciał go poczęstować batem, by zmusić do szybszego biegu, choć widać było, że zwierzę jest zmęczone, ale Storm ani przez moment tak nie uważał. Zdecydowanym uściskiem kolan zmusił wierzchowca do ruchu, tak że Rain zatrzymał się między Bisterem a Gorgolem, a bat zamiast uderzyć w górę uda Norbiego, wylądował na lepiej osłoniętej nodze Storma. Bister nie był na to przygotowany, podobnie jak na to, że uderzony odpowie ciosem, po którym on wyląduje na ziemi i to bez czucia w prawej ręce. Zerwał się z rykiem wściekłości tylko po to, by ponownie znaleźć się na glebie, gdy otrzymał kolejne uderzenie kantem dłoni. Storm przemyślał taktykę, zanim przystąpił do ataku, ale ku jego zaskoczeniu tym razem przeciwnik nie podjął walki. Zamiast tego stanął, ciężko dysząc, i warknął: — Jeszcze z sobą nie skończyliśmy, Storm. — Splunął. — Tacy komandosi jak ty potrafią człowieka zabić gołymi rękoma. Nie ma głupich: poczekaj, aż dotrzemy do Crossing, a zobaczymy, jak posługujesz się stunnerem. Nie skończyłem ani z tobą, ani z tym twoim kozopodobnym kumplem! Zachowanie to zupełnie nie pasowało do opinii, jaką Storm sobie o nim wyrobił, ani do charakteru Bistera, który nie należał do gatunku krzykaczy cofających się po pierwszej wymianie ciosów. Spoglądając w dół na czerwoną z wściekłości twarz i czarne, pałające oczy, zaczął się zastanawiać, czy zupełnie błędnie nie ocenił Colla Bistera. Był pewien, że tamten ani trochę się nie boi, za to jest pewien siebie i pełen nienawiści, toteż tym bardziej niezrozumiałe było, dlaczego przerwał walkę, wskoczył na siodło i oznajmił: — Pamiętaj: nie skończyliśmy… Po czym nasunął chustę na twarz i odjechał. — Pilnuj swego nosa i roboty — rzucił za nim Storm. —Nie szukam kłopotów. Był zaintrygowany. Postanowił zostawić przeciwnikowi inicjatywę, dopóki nie dowie się więcej. Co naturalnie nie oznaczało, że przestanie mieć się na baczności i uważnie go obserwować. Odwrócił się i spostrzegł przypatrującego mu się z zaciekawieniem Norbiego. — Wyzwał i nie walczył… dlaczego? — spytał na migi. — Pojęcia bladego nie mam — burknął odruchowo Hosteen i przeszedł na mowę znaków. — Nie wiem… nie lubi mnie… Norbiech też nie… — Wiemy. Myśli, że my kraść konie… ukryć i znaleźć dla was. Dobre dla Nitra… to dzicy z gór. Nie dla Norbiech. Dotrzymujemy umów… my nie oszuści… — Ktoś zrobił stampede — odparł Hosteen. — Ukrył konie… zmusił yorisa… — Prawda. Może Rzeźnicy… może bandyci… w górach wiele bandytów… napadają na Norbiech… wtedy Norbie zabijać! Po tym oświadczeniu pognał za oddalającym się stadem, a Storm podążył za nim, choć wolniej. Miał swoje powody, dla których przybył na Arzor, i udział w waśniach i kłopotach innych nie mieścił się w jego planach. Stampede po prostu się wydarzyło i nie mógł. zrobić nic innego jak pomóc w szukaniu koni, inaczej zwróciłby na siebie uwagę, a tego chciał uniknąć. Nie miał jednak ochoty dać się wciągnąć w żadną dłuższą waśń, obojętnie czy wojnę z Bisterem, czy też w konflikt między tubylcami a ludźmi. * Wieczorem zaczęło padać. Po pierwszej gwałtownej ulewie deszcz stracił na sile, ale za to padał ciągle i skutecznie wybił wszystkim głupie myśli. Po prostu nie mieli czasu na nic innego niż pokonywanie kolejnych przeszkód tworzonych przez teren i naturę. Surra wlazła na wóz, kryjąc się przed deszczem wraz z fretkami i kategorycznie odmawiając jakiegokolwiek taplania się w błocie, a po kilku godzinach dołączyła do nich i Baku. Zespół uznał ulewę za mało przyjemną nowość, a Storm, któremu błoto sięgało do kostek, zgadzał się z tą opinią w zupełności. Błocko nie było groźne, ale oblepiało wszystko i bardzo utrudniało marsz. Co kawałek trzeba było wypełniać głębsze miejsca gałęziami albo wiązać liny do oznaczających bród kołków wbitych w dno przez Norbiech oraz pilnować koni przeprawiających się przez nowo powstałą rzekę o całkiem wartkim nurcie. * Pod koniec drugiego dnia deszczu Hosteen umocnił się w przekonaniu, że bez pomocy tubylców nie posunęliby się nawet o milę od chwili, w której zaczęło padać. Na Norbiech i ich żylastych wierzchowcach błoto i deszcz zdawały się nie robić wrażenia, choć pozostałe konie szybko się męczyły i ciągle wpadały w rozmaite tarapaty. Tubylcy zdawali się także męczyć mniej niż ludzie i zawsze byli tam, gdzie najbardziej w danej chwili okazywali się potrzebni. * Dopiero trzeciego dnia zaczęło się przejaśniać, a deszcz zmienił się w mżawkę. Do Crossing, miasta, w którym miała się odbyć aukcja, pozostały jeszcze dwa dni drogi i była to wiadomość, którą wszyscy przyjęli z prawdziwą ulgą. ROZDZIAŁ IV * Ziemia wchłaniała wilgoć niczym gąbka i promienie słońca spowodowały wzrost tak bujnej i obfitej roślinności, o jaką Storm nie podejrzewałby pustkowia, przez które jechali, nim zaczęła się ulewa. Konie pasły się tak zapamiętale, że trzeba je było zmuszać do ruchu, a on na dodatek musiał pilnować fretek, dla których miękka i łatwa do kopania ziemia stanowiła pokusę trudną do odparcia. Trudno było uwierzyć, iż za niewiele ponad sześć tygodni okolica ponownie przypominać będzie skraj pustyni. — Ładne, nie? — Dort podjechał na szczyt niewielkiego pagórka, skąd Hosteen podziwiał okolicę przypominającą zielonożółty dywan przetykany bielą, złotem i szkarłatem kwiatów. — Poczekaj z miesiąc i to wszystko uschnie. Zostanie piach, skały i trochę karłowatych krzewów. W tej okolicy pory roku zmieniają się szybciej, niż się człowiekowi wydaje to możliwe. — Ale w rejonie Basin trawa nie może tak szybko wysychać, skoro wypasa się tam bydło przez cały rok. Chyba że ciągle przeganiacie stada? — Ciągle to nie, bo nie ma potrzeby. Jeśli tej ziemi da się wodę, wyrośnie na niej wszystko, czego potrzeba, a w Basin woda jest przez okrągły rok. No i rośnie tam inny gatunek trawy, o długich, odpornych korzeniach. Od czasu do czasu stada trzeba przepędzać, bo frawny są zżarte i wyjadłyby wszystko do gołej ziemi. Mój ojciec ma siedemdziesiąt akrów i dwa tysiące sztuk bydła; akurat wystarcza, żeby przez cały rok miały się gdzie paść. — Urodziłeś się na Arzor, prawda, Dort? — Hosteen zadał mu pierwsze od chwili poznania osobiste pytanie. — Jasne! Ojciec miał wtedy kawałek ziemi przy szlaku Quipawa. Też się tu urodził. Rodzina należy do osadników z Pierwszego Statku — wyjaśnił z dumą Dort. — Żyjemy tu od trzech pokoleń i mamy teraz pięć posiadłości: taty, moją, brata, siostry i szwagra nad zatoką oraz wuja Waggera i jego dwóch chłopaków. W Borggy i na stokach Cormbal przy Riftach. — Miałeś do czego wracać; to dobry świat… — ocenił cicho Hosteen, przyglądając się górom na wschodzie, do których ciągnęło go, odkąd pierwszy raz je dostrzegł. — Tak — zgodził się Dort i pospiesznie odwrócił wzrok od rozmówcy. — To dobry kraj: duży, pusty, człowiek może tu jeździć swobodnie i czuć się wolnym. Jak byłem w wojsku, znalazłem się na Grambage i na Wolfie III i jak zobaczyłem, że tam ludzie mieszkają wszyscy na kupie… to nie dla mnie, udusiłbym się… Słuchaj, ty się zachowujesz tak, jakbyś też wrócił do domu… jakbyś znał takie tereny… — Bo znałem… kiedyś. Ziemia miała inne barwy, ale to też była pustynia i góry, krótkie wiosny, kiedy wszystko rozkwitało, i suche, martwe lata pod palącym słońcem… i człowiek też czuł się tam wolny… — To nie była wojna, tylko zwykły mord, to, co zrobili z Ziemią — warknął rozzłoszczony nagle Dort. — To się stało i nic tego nie odmieni. — Storm wzruszył ramionami i uniósł cugle. Rain posłusznie zszedł z pagórka, ostrożnie stawiając kopyta w rozmiękłej jeszcze ziemi. — Słyszałeś o nadaniach ziemi dla weteranów… — Dort dogonił go bez trudu. — Słyszałem… dziesięć akrów, jeśli ktoś chce się osiedlić. — Dwadzieścia, jeśli pochodzi z Ziemi — poprawił go rozmówca. — Mamy z bratem ładny kawał ziemi na wschodnim brzegu Staffy. Dalej, aż do szczytów Paszo, ziemia jest niczyja; jeśli nie zamierzasz zostać z Larkinem i przepędzać stad, możesz jechać ze mną i ją obejrzeć. To dobry teren. Może miejscami suchy, ale Staffa nie wysycha nawet w największe upały. Możesz wziąć swoją dwudziestkę, tak by graniczyła z naszymi i ciągnęła się do gór… Quade też ma tam pastwisko… — Brad Quade? Myślałem, że jego ziemie leżą w rejonie Basin… — Największy kawał i owszem, on też należy do osadników z Pierwszego Statku, ale nie cały czas siedział na planecie, pracując w Zwiadzie Kartograficznym… Poza tym importował konie i owce z Ziemi, tyle że z owcami mu nie wyszło: już w pierwszym roku upodobały je sobie groble, a te cholerne chrząszcze roznoszą zarazę i trzeba było wybić zwierzaki… A na szczytach to ziemia jego syna… — Syna? — Twarz pozostała bez wyrazu, choć Hosteen zdwoił uwagę, słuchając tych rewelacji. — Ano syna. Logan i Brad jakoś nie mogą się dogadać, więc zdecydowali się nie mieszkać razem. Chłopak nie chce być tylko hodowcą, dużo czasu spędza u Norbiech i jest dobry w tropieniu… prawie tak dobry jak zwiadowcy. Próbował się zaciągnąć… ale było piekło, jak go nie chcieli wziąć, bo za młody. Więc Brad dał mu ten kawałek ziemi, będzie ze dwa lata temu, żeby się wyładował. Co się później stało, nie wiem, bo wiadomości z domu nie zawsze do nas docierały, tak szybko nas przerzucali z miejsca na miejsce… — Hej, dość pogaduszek! — rozległ się z oddali okrzyk Larkina. — Zatoczcie stado, będziemy tu nocować… Storm ruszył w prawo, Dort w lewo. Tak wczesne rozbicie obozu oznaczało, że do Crossing dotrą późnym popołudniem następnego dnia, ale z wypoczętymi końmi, co było rozsądnym posunięciem. Zaganiając konie, analizował to, co właśnie usłyszał. To, że Brad miał syna i to nastoletniego, zmieniało sytuację i zmuszało go do skorygowania planów. Pierwotnie miał zamiar załatwić sprawę przy pierwszej okazji, gdy spotka Quade’a, ale teraz zrozumiał, że musi to inaczej rozegrać, bo mogło się okazać, że spotka dwóch Quade’ów. Poza tym świadomość, że tamten ma rodzinę, dziwnie zmieniała postać rzeczy, choć nie bardzo wiedział dlaczego. Zdecydował tę kwestię pozostawić nierozwiązaną — w końcu dojdzie do ładu z samym sobą. Nawał zajęć pomagał mu nie myśleć, podobnie jak i fakt, że większość towarzyszy była w radosnych nastrojach. Nawet Norbie nie odjechali, otrzymali od Larkina uzgodnioną zapłatę w koniach — pogodni, ćwierkali teraz między sobą z ożywieniem. Irrawady Crossing było miejscem, w którym kończyli pracę i w którym zespół przestanie istnieć — tubylcy odjadą do obozu, weterani powrócą do swoich ziem lub najmą się do pilnowania bydła u innych, którzy przybędą na aukcję koni. Zbliżał się jeden z dwóch największych w roku zjazdów przerywających monotonię i samotność pasterskiego życia. Aukcja stanowiła mieszankę interesów, zabawy i odpustu, przyciągając wszystkich mogących wyrwać się z domu. * — Storm — zagaił Larkin, przysiadając się do Hosteena siedzącego przy ognisku i obserwującego bawiące się w zapasy fretki. — Chcesz się osiedlić? Pewnie należy ci się ładny kawałek… — Jeszcze nie — przerwał mu Storm. — Dort mówił o rejonie nad brzegami Staffy, pewnie najpierw pojadę go obejrzeć… Każda wymówka pozwalająca na swobodną jazdę po okolicy była równie dobra jak inna. — To niezłe pastwiska — rozpromienił się Larkin. — Sam myślałem ostatnio, żeby się osiedlić na tych terenach. Import koni to dobry interes, ale już się kończy. Pewnie, mogę kupić je jeszcze na Argol czy w kilku innych miejscach, ale tylko lekkie rasy, nieprzydatne do długiej jazdy w terenie. Ziemskich koni już nie będzie… Więc tak sobie pomyślałem, żeby zgromadzić po kilka naprawdę dobrych sztuk różnych krwi i rozpocząć własną hodowlę. Jeśli skrzyżuje się je z końmi żyjącymi tutaj od przynajmniej dwóch pokoleń i z wierzchowcami Norbiech, może uda się wyhodować nową rasę odpowiednią dla Arzor. Wierzchowce potrzebujące niewiele wody, żywiące się każdą rośliną, jaką znajdą, i nie padające po całym dniu pod siodłem, jeśli ma się rozumieć, nie będzie to forsowna jazda, ale frawny zbyt szybko nie biegają. Masz doskonałą rękę do koni; pojedź i obejrzyj te ziemie, o których mówił ci Dort, ale pamiętaj, że jeśli będziesz miał ochotę, znajdziesz mnie tu w czasie wiosennej aukcji i możemy wtedy rozpocząć współpracę jako wspólnicy… Kolejny cios w pancerz obojętności, którym Storm otoczył się, nim trafił do Centrum. I to trzeci w ciągu ostatnich kilku godzin. Trzy propozycje na przyszłość — każda szczera i pociągająca, i gdyby nie pewien drobiazg… — Jak powiedziałeś, najpierw obejrzę ziemię — odparł spokojnie. — A porozmawiamy na jesieni. Do jesieni powinien spotkać Brada Quade’a i załatwić to, po co tu przybył. A może spotka również jego syna Logana… * Głównie po to, by uciec od własnych myśli, Storm dał się namówić Dortowi na nocne odwiedziny Irrawady Crossing. We trójkę, bo dołączył do nich Ransford, pojechali do miasteczka liczącego sobie prawie sto ziemskich lat. Poza odbywającymi się co pół roku aukcjami mieścina przypominała wymarłą osadę, choć była jedynym miastem w promieniu kilku tysięcy mil. Tej nocy stanowiła tętniącą życiem metropolię, w niczym nie przypominającą sennych i spokojnych miasteczek, do których przywykł na Ziemi, nie wspominając już o zdyscyplinowanym Centrum. Ledwie zdążyli umieścić konie w przyzwoitej stajni, stali się świadkami finału jakiejś zagorzałej wymiany poglądów — adwersarze sięgnęli po ostateczne argumenty, czyli po stunnery, i zrobili to tak zgranie, że ogłuszyli się nawzajem. Nieprzytomnych odciągnięto pod ścianę, by nie tamowali ruchu, i dano im spokój. Parę kroków dalej kolejna różnica zdań kończyła się mordobiciem na pięści. — Chłopaki nieźle się bawią — ocenił Dort, szczerząc radośnie zęby. — Ktoś już próbował ostrej amunicji do stunnera? — spytał niewinnie Hosteen. — Owszem — odparł ponuro Ransford. — Ostatniego powiesili dziesięć lat temu. Tak bawią się tylko przestępcy, a tych w mieście nie uświadczysz. Jeśli ktoś ma coś do kogoś, to załatwia to albo gołą ręką, albo stunnerem z ogłuszającymi ładunkami. Bolący przez kilka godzin łeb to skuteczna nauczka. — Parę lat temu dwóch kretynów walczyło na długie noże Norbiech — dodał Dort. — Widziałem tę jatkę… Zwycięzcę zabrali do psychiatry w Istabu i już od niego nie wyszedł na ulicę. To, ma się rozumieć, nie obejmuje Norbiech: każdy wyzwany przez nich na pojedynek walczy według ich reguł, ale w to się nie mieszamy. Jak ktoś jest na tyle głupi, by zadzierać z klanami wbrew zakazowi… — A dla Norbiech wojny klanów to swoista religia — uzupełnił Ransford. — Żeby zostać wojownikiem, trzeba mieć bliznę i rany odniesione w walce wręcz. A tylko wojownik może mieć żonę i przemawiać na zebraniu rady. Mają cały system punktów, które trzeba zdobywać, żeby uzyskać coraz wyższy status, i to całkiem skomplikowany system… Ej, uważaj trochę, chłopie! To ostatnie skierowane było do mężczyzny, który wpadł na Dorta, omal nie zwalając go z nóg. Dort odepchnął go bez złości, ale tamten odwrócił się błyskawicznie, wykazując się koordynacją i refleksem, o jakie trudno go było przed chwilą podejrzewać, i wyciągnął z kabury stunner. Celował jednak nie w zaskoczonego obrotem wydarzeń Dorta, lecz w Storma. Ten nie stał bezczynnie — kantem lewej dłoni uderzył strzelca w nadgarstek, wybijając mu broń z ręki, nim zdążył strzelić, a prawą rąbnął pod ucho. Obcy zwalił się bez czucia na ziemię, nim którykolwiek z towarzyszy Storma zrozumiał, co się dzieje, a ktokolwiek z przechodniów zauważył, że zaczęła się bójka. Hosteen potarł jedną dłoń o drugą, przyglądając się swemu rękodziełu i zastanawiając, czy lokalna etykieta wymaga, żeby coś jeszcze zrobił z napastnikiem, czy też lepiej go nie ruszać i zostawić tam, gdzie padł. Po chwili schylił się, złapał go pod ramiona i z pewnym trudem, jako że chłop był masywny i bezwładny, przeciągnął pod ścianę najbliższego budynku. Prostując się, kątem oka dostrzegł ruch w ciemnym zaułku — jeszcze ciemniejsza postać odwróciła się gwałtownie i odeszła pospiesznie. Gdy mijała tylne drzwi jakiegoś lokalu, na moment oświetlił ją padający przez nie blask i Hosteen rozpoznał Bistera. Zaczynało robić się coraz ciekawiej, skoro taki osiłek wolał wynająć kogoś do walki, zamiast podjąć ją samemu. — Coś ty mu zrobił?! — Dort ocknął się z osłupienia. — Wyglądało, jakbyś go lekko puknął, a zwalił się jak worek sieczki. Nawet nie wyciągnąłeś broni!? — Szybko i cicho — ocenił Ransford rzeczowo. — Trening z Sił Specjalnych. — Owszem. — Uważaj — ostrzegł go poważnie Ransford, nie podzielając zachwytu Dorta. — Jak będziesz się obnosił z tym, jaki z ciebie twardziel, to ochotników do walki z tobą nie zabraknie, a chociaż nie używamy tu blasterów, to jak cię z dziesięciu opadnie, spiorą cię, obojętnie jak dobry byś był w walce wręcz… — A widziałeś kiedyś, żeby on się z czymś obnosił?! —przerwał mu Dort. — Spokojny człowiek, nikomu nie wchodzący w drogę, możesz spytać kogo chcesz w obozie, jak mi nie wierzysz! A tak w ogóle to dlaczego mu przylałeś, Hosteen? — Jego oczy — wyjaśnił zapytany. — Szukał prawdziwej walki i nie był pijany, tylko udawał. — Broń wyciągnął za szybko jak na pijanego — zgodził się Ransford. — I mierzył nie w ciebie, Dort, tylko w niego. Tym razem dobrze zrobiłeś, Storm, ale nie przeginaj. — Daj mu wreszcie spokój, co? Wcale nie jest zrywny i nie pali się do bitki. Nawet w gębie. — To nie gębą go położył, tylko kantem dłoni, a ja się go nie czepiam, tylko ostrzegam, bo jest tu nowy. Dziś w nocy to miasto pełne jest niewyżytych jeźdźców, którzy tylko szukają okazji, żeby komuś przyłożyć. Zwłaszcza komuś obcemu. — Do tego akurat jestem przyzwyczajony — uśmiechnął się Hosteen. — Ale dzięki za radę. W rewanżu coś ci powiem: nigdy nie szukałem zwady i nie zamierzam zmieniać zwyczajów. — To dobrze, bo przypominasz tego swojego kociaka: jak cię zostawić w spokoju, jesteś miły i niegroźny, ale wolę nie myśleć, co by było, gdyby ktoś jej nadepnął na ogon. Nawet przypadkiem. Tobie zresztą też… No dobrze, chodźcie do „Gathering”, zobaczymy, kto już tu zjechał. * W drzwiach budynku powitało ich światło znacznie jaśniejsze niż na ulicy i wszechobecny gwar. Wewnątrz panował tłok, a przybytek stanowił dziwne połączenie baru, teatru, klubu, targu i knajpy, a wszystko to pod jednym dachem. Nic więc dziwnego, że stanowił ulubione miejsce spotkań większości co porządniejszych mieszkańców i przyjezdnych. Zgiełk, jasność i mieszanina zapachów, od kuchennych zaczynając, na pocie ludzkim i końskim kończąc, skutecznie zniechęciły Storma do wejścia — gdyby był sam, ominąłby ten przybytek szerokim łukiem i wrócił do obozu, ale towarzyszom najwyraźniej to nie przeszkadzało. Dort ruszył naprzód, przeciskając się przez ciżbę z wprawą wskazującą na wieloletnią praktykę, biorąc namiar na długi stół, przy którym grano w kor–sal–slam. Najwyraźniej chciał spróbować szczęścia w najnowszej grze hazardowej podbijającej błyskawicznie planety konfederacji. W ciągu ostatnich dwóch lat rozprzestrzeniała się prawie z prędkością światła, trafiając dosłownie wszędzie, nawet na tak odległe planety jak ta. — Ransford! Kiedy wróciłeś? Hosteen dostrzegł rękę opadającą na ramię Ransforda i zamarł. Dłoń była prawie takiego koloru jak jego własna, a na nadgarstku znajdował się ketoh ludu Dineh, czyli bransoleta tkana z paciorków o charakterystycznym dla Nawaho wzorze, będąca pozostałością po zarękawiu chroniącym ramię łucznika przed cięciwą. Co ta bransoleta robiła na ręku osadnika na tak odległej od Ziemi planecie jak Arzor? Nie zdając sobie z tego sprawy, Storm przygotował się do walki — rozsunął nogi dla lepszego utrzymania równowagi przydatnej zarówno w ataku, jak i w obronie. Nad bransoletą dojrzał rękaw normalnej koszuli, a wyżej twarz, której nigdy wcześniej nie widział. Ponieważ obcy nadal przyglądał się Ransfordowi, który odwrócił się ku niemu, Hosteen cofnął się pod ścianę, chcąc obserwować, ale nie być obserwowanym. Twarz mężczyzny była równie opalona i śniada jak dłoń, ale rysy nie należały do Indianina, choć miał równie czarne i proste włosy jak Hosteen. Oblicze miał przyjemne, o zdecydowanych rysach i zmarszczkach w kącikach ust, wskazujących na to, że mężczyzna często się uśmiechał. Zmarszczki te łagodziły prawie kwadratowy podbródek i pasowały do niebieskich oczu osłoniętych krzaczastymi brwiami. — Quade! — ucieszył się Ransford, złapał dłoń tamtego i potrząsnął nią energicznie. — Właśnie przyjechałem ze stadem Larkina prosto z portu kosmicznego. Ma kilka naprawdę dobrych sztuk i zupełnie nową rasę ogierów… — To faktycznie miła wiadomość. — Quade uśmiechnął się szeroko. — Dobrze, że wróciłeś i to w jednym kawałku. Słyszeliśmy, że pod koniec wojny zrobiło się naprawdę gorąco… — Myśmy przybyli trochę późno: wzięliśmy udział tylko w jednej dużej bitwie, potem było już tylko sprzątanie i okupacja. Słuchaj, Brad: chciałbym, żebyś poznał… Storm cofnął się pod samą ścianę, pozwalając, by grupa nowo przybyłych zasłoniła go przed wzrokiem Ransforda. Pierwszy raz przydało mu się, że był niższy od mieszkańców planety. — Dziwne… — dotarł do niego głos Ransforda. — Stał koło mnie. Dobry chłopak i nowy na planecie. Jechał z nami i naprawdę zna się na koniach. Z Ziemi… — Z Ziemi? — Uśmiech zniknął z twarzy Quade’a. — Ci zasrani Xikowie! Żeby ich nagła cholera wydusiła do ostatniego… Potem nastąpiła kunsztowna, wielopiętrowa wiązanka przekleństw, z których Hosteen większość słyszał pierwszy raz. Kolejne potwierdzenie, że mieszkańcy każdej planety wykształcali indywidualny zestaw inwektyw. — I mam nadzieję, że się sami usmażyli na wióry — dokończył Quade. — Trzeba mu pomóc, bo jak my tego nie zrobimy, to nikt tego nie zrobi. Poszukam go, nie ma obawy. Słyszałem, że zamierzasz pojechać do Vakind… Odeszli kawałek i głos Quade’a zginął w gwarze. A Hosteen stwierdził z zaskoczeniem, że drżą mu dłonie wsparte o pas. Takiego spotkania nie miał w planach. Nie potrzebował tłumu ciekawskich świadków. Byłoby idealnie, gdyby i on, i Quade mieli blastery, gdy dojdzie do konfrontacji, ale mógł się zgodzić na noże — to, co miał do załatwienia, nie miało prawa zakończyć się zwyczajowym tu bezkrwawym pojedynkiem. Wymagało czegoś bardziej zdecydowanego i nieodwracalnego. Miał już wyjść, gdy przez gwar przebił się wściekły ryk: — Quade! Rozejrzał się zaskoczony i ze zdziwieniem stwierdził, że tak imponujący głos wydobywa się z osiłka, przy którym Quade wygląda na równie smukłego co Norbie. — Słucham, Dumaroy. — Głos Quade’a był całkowicie pozbawiony ciepła, którym emanował w czasie rozmowy z Ransfordem; jego ton oznaczał kłopoty. Hosteen w czasie służby aż za często słyszał podobną intonację. — Ten twój niedowarzony synuś znowu rozrabia i wtyka nos w nie swoje sprawy! Weź go na krótką smycz, bo inaczej ktoś zrobi to za ciebie! — Ten ktoś to niby ty? — Chłód zmienił się w lód. — Może i ja. Pobił się z jednym z moich chłopaków w górach, a raczej pobił go i… — Dumaroy! — Głos Quade’a trzasnął niczym bicz, uciszając cały lokal. — Twój człowiek naskoczył na Norbiego i słusznie wziął po pysku. Wiesz dobrze, do jakich kłopotów z tubylcami mogą doprowadzić takie nie sprowokowane napaści. Chcesz, żeby ci zaprzysięgli waśń noża? — Norbie! — Dumaroy nie splunął, ale obrzydzenie w jego głosie było równoznaczne z tym gestem. — Na mojej ziemi nie cackamy się z nimi. I nie lubimy przemądrzałych gówniarzy mówiących nam, co mamy robić. Może wy tu kochacie kozłowatych i lubicie sobie z nimi gadać aż do bólu palców, wasza sprawa. My nie mamy na to ochoty i nie ufamy im… — Waśń noża… — No to mi ją zaprzysięgną i co? — przerwał mu Dumaroy. — Jak ci się wydaje, ile moi ludzie będą potrzebowali czasu, żeby wyczyścić ich obozy i dać im nauczkę? Kozłowaci potrafią naprawdę szybko spieprzać, jak się z nimi nie cackać, a ciebie określają specjalnym znakiem, wiesz, ja… Urwał, gdyż dłoń Quade’a zacisnęła się na jego koszuli opinającej tors. — Dumaroy! — odezwał się cicho i dobitnie Quade. — My tu przestrzegamy prawa i nie postępujemy jak Rzeźnicy. Jeśli wy w górach potrzebujecie wizyty Rozjemców, to bądź pewien, że da się to szybko załatwić. — Jak się wybierasz węszyć na cudzej ziemi, zmień lepiej amunicję na ostrą — warknął Dumaroy, uwalniając się szarpnięciem z uchwytu. — Pilnujemy swoich spraw i nie lubimy, jak ktoś się w nie wtrąca. Jak nie chcesz, żeby twoim kozom coś się przytrafiło, wytłumacz im, żeby się trzymali z daleka od naszych terenów i nie kradli bydła. I na twoim miejscu, Quade, wytłumaczyłbym wyraźnie gówniarzowi zasady, bo kiedy Norbie się podniecą, nie zawsze sprawdzają dokładnie, do kogo strzelają. Żeby nie było wątpliwości: oświadczam wszystkim — góry nie dadzą się rządzić stąd, a jeśli się wam nie podobają nasze metody, trzymajcie się od nas z daleka. Ludzie, nie macie pojęcia, co się naprawdę dzieje! Te ułożone kozłowate, co wam pilnują stad, to nie kozy z dzikich górskich klanów. I kto wie, którzy od których się uczą! Przez ostatnie pięć miesięcy straciliśmy dużo bydła, a stary Muccag, wódz Nitra, znowu zaczął bębnić w górach. Mówię wam, że szykuje się coś większego niż wojna klanów, a my nie pozwolimy im obozować na naszych terenach, kiedy wykopią strzałę walki. Jeśli macie choć trochę zdrowego rozsądku, zrobicie to samo. Storm przysłuchiwał się jego przemowie z rosnącym zdziwieniem — zaczęło się od osobistych pretensji, a skończyło oskarżeniami wysuwanymi pod adresem wszystkich tubylców. Było to równie dziwne jak dotychczasowe zachowanie Bistera i wyczuł nagle większe niż dotąd niebezpieczeństwo. ROZDZIAŁ V * Storm był tak pogrążony w myślach, że nie zauważył, że Quade się odwraca. Dostrzegł jedynie jego badawczy wzrok, w którym krył się cień czegoś, co można było uznać jedynie za rozpoznanie. A to było niemożliwe, z tego, co bowiem wiedział, nigdy wcześniej się nie spotkali. Tym niemniej osadnik ruszył ku niemu, więc przesunął się ku drzwiom, całkiem rozsądnie uważając, iż w półmroku panującym na ulicy nikt nie zdoła go odnaleźć tak długo, jak on sam nie będzie tego chciał. Stanął akurat plecami do wyjścia, gdy usłyszał ostrzegawczy okrzyk. Gdyby nie to i zbytnia zapalczywość napastnika, skończyłby z długim nożem Norbiech w plecach, wypluwając życie wraz z krwią na ulicę. Zadziałały instynktowne odruchy — odskoczył w prawo, odwracając się, tak by mieć za plecami ścianę budynku, i dobywając noża. Ktoś przemknął obok — zbyt szybko, by mógł rozpoznać jego rysy, nim tamten skrył się w mroku, nie na tyle jednak szybko, by nie dostrzec błysku światła na długim ostrzu. — Dostał cię? Odwrócił się, słysząc pytanie, nadal z nożem w dłoni. W drzwiach stał Brad Quade. — Widziałem, jak bierze zamach — wyjaśnił Quade. — Zranił cię? — Nie zdążył — odparł Storm tym samym łagodnym tonem, którego używał w Centrum, chowając nóż do pochwy i odlepiając się od ściany. — Dzięki pana ostrzeżeniu, panie… — Brad Quade i mów mi na ty, tak jest wygodniej — zaproponował tamten, wyciągając rękę. — A ciebie jak zwą? Hosteen nie mógł się zdobyć na uściśnięcie dłoni mężczyzny. Wszystko było na opak w stosunku do tego, co sobie wymyślił przez te wszystkie lata. Dał się zaskoczyć, musiał więc jak najszybciej się stąd oddalić, niezależnie od tego, ilu ewentualnych zabójców czai się na uliczkach miasta. Jego nazwisko nie powinno Quade’owi nic powiedzieć, choć nie był tego do końca pewien. Nie mógł jednak podać mu fałszywego, bo Ransford by się zorientował, a to przyciągnęłoby zainteresowanie, którego pragnął uniknąć. Poza tym nie miał jakoś ochoty wyrównywać długu przy pomocy oszustwa i kłamstwa. — Jestem Storm — odparł po prostu i ukłonił się lekko, mając nadzieję, że tamten uzna to za wystarczającą formę powitania. Były one różne na różnych planetach i nie wszędzie uznawano zwyczaj ściskania prawic. — Pochodzisz z Ziemi! Quade był jednak jak na jego gust zbyt bystry, ale zaprzeczanie oczywistemu nie miało sensu. — Tak. — Quade! Brad Quade! Jest do ciebie połączenie w centrali… — oznajmił niespodziewanie jakiś mężczyzna, stając w drzwiach „Gathering”. Quade odwrócił się ku niemu, a Hosteen skorzystał z okazji i bezgłośnie zniknął w mroku. Miał pewność, że tamten nie będzie go szukał po nocy. Zachowując maksymalną ostrożność, dotarł do stajni, ale odetchnął z ulgą dopiero, gdy wyjechał poza granice miasta. Postanowił też na przyszłość trzymać się z dala od Crossing. Teraz pogrążył się w rozmyślaniach. Wiele miesięcy temu zaplanował sobie spotkanie z Quade’em. Aż do najdrobniejszych szczegółów. Ale żeby przyniosło ono pożądany efekt, to on musiał wybrać czas i miejsce. Tylko że człowiek, którego dziś poznał, jakoś nie pasował do wizerunku, jaki sobie stworzył — to nie był złoczyńca. Storm nie mógł doprowadzić do konfrontacji przed zatłoczoną knajpą z człowiekiem, który najprawdopodobniej uratował mu życie. To spotkanie było dziełem przypadku, tamto musi zostać starannie zaaranżowane. W dodatku właściwie nie wiedział, dlaczego uciekł — bo prawdą było, że uciekł. Jedynym powodem jego przylotu na Arzor był zamiar spotkania Quade’a, tylko że ten Quade, którego poznał, nie był tym, którego stworzył w swoim umyśle, by uzasadnić własne postępowanie. Ten Quade był równie trudny do zrozumienia co Bister… Trącił konia piętami i Rain posłusznie ruszył galopem. Quade bezwzględnie zasłużył na to, co zamierzał z nim zrobić, a fakt, że jego ostrzeżenie być może uratowało mu dziś życie, nie miał znaczenia, dług nie był bowiem osobistej natury. Przybył tu jako mściciel wysłany przez martwych i nie mógł nie wypełnić przyrzeczenia. * Storm nie spał dobrze tej nocy, a rankiem zgłosił się na ochotnika do pilnowania reszty stada w czasie, gdy Larkin prowadził pierwszą partię na aukcję. Larkin powrócił koło południa zadowolony z porannej sprzedaży i przyprowadził z sobą obcego. Mężczyzna był nieznajomy, ale jego ziemistobrązowy uniform Hosteen znał aż za dobrze. To właśnie specjaliści ze Zwiadu w takich uniformach szkolili go na Władcę Bestii. Potem, w czasie walk, również spotykał ich niejednokrotnie za liniami wroga. Nie zdziwił się, gdy Larkin skinął na niego, ledwie obaj zsiedli z koni. — Sorenson, archeolog — przedstawił się zwięźle przybysz we wspólnym. Jedynie lekki akcent zdradzał, że urodził się na Lydii. — Storm, Władca Bestii, zdemobilizowany — odparł równie zwięźle Hosteen. — W czym mogę pomóc specjalisto Sorenson? — Larkin twierdzi, że nie podpisałeś dotąd z nikim umowy i że nie planujesz jeszcze się osiedlić. Jesteś więc wolny, a ja chciałbym cię zatrudnić jako zwiadowcę; co ty na to? — Jestem tu nowy: nie pochodzę z tej planety — ostrzegł uczciwie Storm, choć miał ochotę się zgodzić: propozycja stanowiła idealne rozwiązanie jego obecnych problemów. —Nie znam okolicy… — Mam tubylczych przewodników. — Archeolog wzruszył ramionami. — I osadnika do doglądania jucznych zwierząt. Larkin mówi, że twój zespół pozostał nienaruszony, a ja wiem, co taki zespół potrafi, i znajomość okolicy nie ma tu nic do rzeczy. — Mam kompletny zespół. — Storm wskazał w kierunku śpiwora, na którym Surra zażywała kąpieli słonecznej, a fretki baraszkowały beztrosko. Baku przysiadła opodal na wozie. — Lwica, fretki i afrykański orzeł… — Doskonale. — Sorenson jedynie zerknął na zwierzęta. — Bo udajemy się w pustynne rejony. Słyszałeś o Zamkniętych Jaskiniach? Istnieje spora szansa, że mogą znajdować się w rejonie szczytowym, określanym też jako Peaks. — Słyszałem także, że mogą być jedynie legendą. — Ostatnio otrzymaliśmy trochę bardziej szczegółowe dane. Poza tym ten rejon nigdy nie doczekał się uczciwej ekspedycji kartograficznej, która jest naszym drugim zadaniem. Mamy również rządowe zezwolenie na szukanie skarbów, więc przydasz się na pewno. — To wygląda na atrakcyjną propozycję — odezwał się Larkin. — Chciałeś rozejrzeć się w tamtej okolicy. Swoje konie możesz sprzedać na aukcji albo zabrać z sobą ogiera i czarną klacz, a pozostałe dwa przetrzymam do twojego powrotu. Jeśli znajdziesz tam odpowiedni teren, oznacz go i zarejestruj jako swój… — Wynagrodzenie zwiadowcy możesz dostać także w rządowym kwicie na ziemię — dodał Sorenson. — Albo w formie zezwolenia importowego… Storm poruszył się niespokojnie — nie lubił, gdy go na coś namawiano, a ci dwaj właśnie to robili. Z drugiej strony, wyprawa dałaby mu czas na zastanowienie się, co począć z Quade’em. I odsunęłaby moment kolejnego spotkania z Bisterem czy wynajętym przez niego nożownikiem. Poza tym miał udać się w okolicę, w której przebywał Logan Quade, a z jakiegoś powodu chciał się o nim dowiedzieć znacznie więcej, niż wiedział dotąd. — Zgoda — powiedział i natychmiast tego pożałował, ale było już za późno. — Przepraszam za pośpiech, ale wyruszamy jutro wczesnym rankiem — wyjaśnił rzeczowo Sorenson. — Górskie deszcze nie potrwają już długo, a to nasze główne źródło zaopatrzenia w wodę. To suchy kraj i będziemy musieli go opuścić, gdy skończą się deszcze, bo nie sposób zabrać z sobą wystarczającego zapasu płynów… Aha, weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy i sprzęt, resztę dostaniesz od nas. Nad ramieniem mówiącego Hosteen dostrzegł dwóch jeźdźców wyłaniających się zza wozu — byli to Ransford i Quade. W tej chwili przyglądali się koniom, lecz wystarczyło, by lekko odwrócili głowy, i musieliby go dostrzec. — Gdzie mam się z wami spotkać? — spytał czym prędzej. — Na wschód od miasta, nad rzeką, przy zagajniku yarvinów około pięciu… — Będę tam — obiecał i zwrócił się do Larkina: — Zatrzymam Raina i klacz, jak proponowałeś; co do ceny za pozostałe, pogadamy, gdy wrócę. Larkin uśmiechnął się szeroko, obserwując odjeżdżającego archeologa. — Rozglądaj się uważnie i oznacz dobry teren — poradził. — Za trzy, cztery lata będziemy mieli ogiery najlepsze w całym wszechświecie — lepsze nawet od ziemskich! Ta juczna klacz spisze się doskonale w każdym terenie — ma bardzo równy i pewny krok. Te rzeczy, które chcesz zostawić, wsadź na wóz, dopilnuję, aby nie zginęły do twego powrotu… Stormowi za bardzo się spieszyło, by zastanawiać się, dlaczego Larkin zrobił się taki skory do pomocy. Chciał odjechać, nim Quade go zauważy, ale nie udało mu się. — Storm! — Głos należał do Ransforda i był tak rozkazujący, że zrezygnowany poczekał, aż tamten do niego dojedzie. — Quade opowiedział mi o tym nożowniku w mieście… W coś ty się wplątał, chłopie? — W nic… przynajmniej o niczym nie wiem… Ransford jednak nie bardzo go słuchał. — Próbowałem dowiedzieć się czegoś o tym, którego położyłeś spać, ale nikt go nie zna. To nie on na ciebie czekał? — Możliwe, widziałem tylko postać .z nożem, twarzy nie dostrzegłem — odparł Hosteen świadom, że Quade zsiadł już z konia i za chwilę do nich dołączy. — Dort będzie się o niego rozpytywał — ciągnął Ransford. — Zna prawie wszystkich przyjeżdżających na aukcję. Jeśli ktoś na ciebie poluje, dowiemy się i będziemy mogli coś przedsięwziąć… Hosteen miał już na końcu języka pytanie, dlaczego wszyscy nagle tak się nim interesują, podczas gdy on sam ma ochotę wyłącznie zebrać zespół, wsiąść na konia i odjechać, gdzie oczy poniosą. Nie powiedział jednak tego głośno, podobnie jak nie dodał, że o nic nikogo nie prosił i chciałby, żeby go zostawili w spokoju. Larkin… Ransford… Dort… nawet Gorgol — wszyscy mieli w stosunku do niego jakieś plany i troszczyli się o niego, a on zupełnie nie rozumiał dlaczego. Przypominało to do złudzenia historię z Bisterem, którego motywów także nie był w stanie pojąć. I zaczynało go to coraz bardziej irytować. — Jeśli ktokolwiek na mnie poluje, ma pecha — odparł, starając się, by w jego głosie nie było śladu tej irytacji. — Jutro rano wyjeżdżam jako zwiadowca wyprawy archeologicznej zorganizowanej przez Zwiad Kartograficzny. Jedziemy w góry, co powinno skutecznie uniemożliwić dalsze zamachy na mnie. Ransford odetchnął z ulgą. — Wreszcie zacząłeś używać głowy — pochwalił. — Może ten gość ostatniej nocy wypił za dużo i gdy wytrzeźwiał, to mu przeszło, bo o wszystkim zapomniał… Gdzie dokładnie się udajesz? — W rejon Peaks. — Peaks… — zawtórował niczym echo Quade i dodał w języku, którego Storm nie spodziewał się już w życiu usłyszeć: — Po co tam jedziesz, wojowniku Dineh? — Nie rozumiem — odparł spokojnie we wspólnym Hosteen. — Jesteś z Ziemi — rzekł Quade we wspólnym — ale jesteś także Nawaho… — Jestem z Ziemi — przyznał. — Czyli jestem bezdomny. I dalej nie rozumiem, o co ci chodzi. — Myślę, że zrozumiesz. — W głosie Quade’a słychać było tylko żal. — Słyszałem, że nająłeś się jako zwiadowca na wyprawę w góry… W rejonie Peaks są dobre tereny, przyjrzyj się im uważnie. Mój syn ma tam ziemię. Jeśli go zobaczysz… Przerwał, spojrzał na swoje dłonie i dokończył inaczej, niż zamierzał. — Chciałbym, żeby cię poznał… jesteś z Ziemi i z plemienia Nawaho… Cóż, powodzenia, Storm. I nim Hosteen zdążył odpowiedzieć, gdyby naturalnie miał taki zamiar, wskoczył na siodło i odjechał. — Mam nadzieję, że gdy spotkasz Logana, nie będzie tonął po uszy w gównie. — Ransford przerwał milczenie. — Ma talent do pakowania się w kłopoty i jest bardziej uparty od yorisa. Szkoda, bo ze starym Quade’em można dobrze żyć, jeśli jest się wobec niego uczciwym i robi to, co do człowieka należy. Ale oni dwaj wytrzymują z sobą góra tydzień, potem zaczynają się pyskówki, aż w końcu wybucha taka awantura, że ściany się trzęsą. I nikt nie wie dlaczego. Logan ma fioła na punkcie polowań i masę czasu spędza w obozach Norbiech, ale nigdy nie zrobił niczego podejrzanego; jest równie uczciwy jak ojciec. Wygląda na to, że po prostu nie mogą żyć blisko siebie. Szkoda, bo Brad jest z niego dumny i chciałby go mieć przy sobie. Jeżeli usłyszysz o nim coś dobrego, powiedz Bradowi, jak wrócisz — to będzie dla niego naprawdę dużo. A on cię polubił, to widać… No dobra, powodzenia; chyba dobrze trafiłeś: Zwiad dobrze płaci i to ziemią albo zezwoleniami, o które normalnie trzeba się długo starać. Informacje, choć nieproszone, były obfite i Hosteen potrzebował czasu na ich przeanalizowanie. Dotychczasowy kontakt z wrogiem pokrzyżował jego plany. Na dodatek im bardziej poznawał Quade’a, tym mniej przypominał on człowieka z jego wyobrażeń. Teraz musiał zająć się przepakowaniem rzeczy i był zadowolony, że ma zajęcie — dzięki temu pozostało mu mniej czasu na rozmyślania. Surra zajęła miejsce z lewej, obserwując jego poczynania, a fretki kręciły mu się pod rękoma, gdy pakował swoje rzeczy, rozdzielając je na dwie części — mniejszą przeznaczoną do zabrania i większą, którą miał zamiar pozostawić pod opieką Larkina. Poszło mu to całkiem sprawnie i po krótkim czasie pozostał mu do sprawdzenia tylko jeden niewielki pakunek. Zostawił go na koniec, nadal mając wewnętrzne opory przed rozcięciem wodoszczelnego opakowania zaszytego na innej planecie. Tak było od dwóch lat, ale teraz wiedział, że to zrobi. Usiadł w bezruchu, opierając dłonie na pakunku, i zamknął oczy, pogrążając się w starych wspomnieniach. Wspomnieniach, które dotąd odpychał i blokował, zwłaszcza podczas pobytu w Centrum. Jak długo nie rozciął nawoskowanych nici i nie sprawdził, czy wewnątrz rzeczywiście znajduje się to, co powinno, tak długo w pewien sposób był wolny od świadomości, że nie ma i nie będzie żadnej możliwości powrotu. Co mogli wiedzieć należący do innej rasy, przebywający w obozie, w mieście albo w Centrum, gdzie obserwowano go przez długie miesiące, o głosach przodków? Jak mogliby zrozumieć kogoś takiego jak jego dziadek — biali nazywali ich szamanami, Indianie śpiewakami znającymi tajemnice przodków i wędrującymi ścieżkami wiedzy, o której inne rasy nie miały nawet pojęcia, ich przedstawiciele bowiem nie mogli zobaczyć ani usłyszeć tego, co słyszeli i widzieli śpiewacy. Storma od przekonań dziadka dzieliła zasłona wiedzy białego człowieka, bo skończył prowadzone przez białych szkoły. Szkoły, do których zabrano go siłą, gdyż dziadek nie chciał go oddać. Łykał wiedzę niezdolny odróżnić dobro od zła i potrzebne od zbędnego, dopóki nie podrósł na tyle, by zacząć kierować się własnym rozsądkiem. Wtedy okazało się, że jest już prawie za późno — zbytnio oddalił się od źródła wewnętrznej siły swego ludu. Powrócił do nich dwukrotnie w czasie nauki — pierwszy raz jako chłopak, drugi raz przed opuszczeniem Ziemi i rozpoczęciem aktywnej służby. Zawsze jednak między jego przekonaniami a naukami Na–Ta–Haya istniała przepaść nowej wiedzy i nowego stylu życia. Jego dziadek sprzeciwiał się zagorzale wszystkiemu, co nowe, co nie było tradycją przodków. Hosteen na własną rękę próbował poznać i zachować z tej przeszłości to, co było sensowne. Część pozostała w jego umyśle, choć nie zawsze był tego świadom. Teraz zaczęły przypominać mu się stare słowa, które nie rozlegną się już na planecie, skąd wysłano paczkę. Powoli przeciął grubą nawoskowaną nitkę i rozwinął zewnętrzną warstwę wodoodpornego opakowania. Ho i Hing naturalnie zainteresowały się jego poczynaniami, zwabione nowymi, dziwnymi zapachami wydobywającymi się z zawiniątka. A dobywała się zeń woń dawno zapomniana, uwięziona w wełnianym kocu o pasiastym, czerwono–biało–granatowym wzorze przetykanym kanciastymi motywami o ząbkowanych krawędziach. Koc pachniał wnętrzem namiotu, owcami, pustynią, kurzem i piaskiem. Hosteen wciągnął ten aromat w płuca i przypomniał sobie kolejne fragmenty. Rozpostarł koc i w promieniach słońca rozbłysło srebro i błękitnozielone turkusy. Wewnątrz, tak jak się spodziewał, znajdowały się ceremonialne ozdoby wojownika Dineh wykonane dawno temu dla wodza przez mistrza złotnika. Naszyjnik, bransoleta — ketoh — i pas — concha. Ten, kto je wykonał, i wiele pokoleń wodzów zmienili się w pył na długo przed jego urodzeniem, ale wzory pozostały takie same, typowe dla jego plemienia. Widząc je, uzyskał pewność — dziadek nie tylko w jakiś sposób wiedział, ale także mu wybaczył. Być może zobaczył własną śmierć, być może śmierć całej planety, ale na pewno dość, by wysłać mu to, co najważniejsze — by wysłać swoje dziedzictwo synowi swej córki i jeszcze zza grobu umocnić go w postanowieniu wykonania tego, do czego się zobowiązał. Całe życie walczył o zachowanie odrębności własnej rasy i ochronę tradycji, i to mimo upływu czasu i rozmaitych nacisków zewnętrznych. Teraz przekazywał to wszystko ostatniemu żyjącemu członkowi plemienia Nawaho. W umyśle Hosteena rozbrzmiały słowa starej pieśni, śpiewanej, by umocnić wojowników, i sam nie wiedział, czy przypomniał mu je widok ozdób, czy też dobiegły go one z zewnątrz… Wstąp na szlak Wielkiego Zabójcy, Włóż mokasyny tego, który wabi napiętą cięciwę, Włóż mokasyny tego, który wabi wroga na śmierć. Nie włożył zawartości przesyłki ani do rzeczy zostawionych Larkinowi, ani tych, które zabierał ze sobą. Delikatnie przesunął palcami po srebrnych oprawach i obłych kamieniach, po czym założył naszyjnik i wsunął go pod koszulę. Ketoh wsunął na nadgarstek, a conchę zwinął ciasno i włożył do torby. Następnie wstał, zwinął koc i przewiesił go na ukos przez ramię. Nigdy nie nosił koca należnego wodzowi, ale jego ciężar na ramieniu był dziwnie znajomy. Poczuł się dziwnie swojsko, jakby wreszcie ubrany był jak należy, jakby niewidzialna więź połączyła jego — uchodźcę na obcej planecie — z zapomnianym i zgładzonym plemieniem, z którego pochodził ten, kto utkał koc. Powoli odwrócił się na wschód ku górom; słońce już zaszło, ale noc rozjaśniały dwa małe księżyce. Zdjął kapelusz i ruszył w ciemność, kierując się ku małemu wzniesieniu nie zasługującemu nawet na miano wzgórza. Dotarł tam i usiadł, krzyżując nogi i czując, jak łagodny wiatr rozwiewa mu włosy. Między Dineh a ich ziemią zawsze istniała silna więź. W przeszłości. W przeszłości często woleli głodować, niż odejść ze swych gór i pustyń. Zacisnął dłonie w pięści, czując, jak puszczają bloki pamięci i przypomina mu się to wszystko, o czym nie odważył się dotąd pamiętać. Uderzał pięściami w kolana — ból fizyczny był niczym w porównaniu z bólem duszy. Był sam, był wygnańcem i był także przeklęty, jak długo nie wypełni zadania, które go tutaj sprowadziło. A mimo to nie mógł jeszcze tego zrobić — nie zdając sobie z tego sprawy, powrócił do prastarych wierzeń — musiał przełamać dziwne wahanie, musiał użyć magii wojownika, nie mógł bowiem wyrównać rachunków z Quade’em. Jak długo nie był jednością. Jak długo nie był lepiej chroniony duchowo przed wrogiem. Nie nadszedł jeszcze właściwy czas… * Storm nie wiedział, ile czasu spędził na pagórku. Wrócił do rzeczywistości, gdy na niebie pojawiły się pierwsze pomarańczowoczerwone pasma świtu. Nie było to ziemskie słońce i nie było to ziemskie niebo, ale przyniosły uczucie, że podjął właściwą decyzję. Uniósł ręce tak, by promienie słońca padły najpierw na nóż i stunner, błogosławiąc broń wojownika. Skierował je wpierw ku słońcu dającemu życie, potem ku ziemi, z której Odlegli Bogowie dawno temu uformowali ludzi. Nie będąc śpiewakiem, nie miał prawa wzywać tych sił, a tak daleko od ziemi Dineh bogowie mogli nie usłyszeć lub nie chcieć go usłyszeć, ale coś mu mówiło, że mogą i zechcą go wysłuchać. Otacza mnie piękno… Piękno przenika mnie… Otacza mnie dobro…, Dobro przenika mnie… Być może słowa, które pamiętał, nie były najwłaściwsze, być może postąpił źle, bo nie miał prawa ich wymawiać, ale nie wiedzieć czemu był przekonany, że bogowie go zrozumieją i wysłuchają. ROZDZIAŁ VI * Wiatr, który sprowadził Storma na pagórek, zamarł, za to ocknęła się Surra — z cichym pomrukiem, w którym słychać było wymówkę, szturchnęła go łbem w plecy. Z trawy przy nogach dobiegły go popiskiwania fretek, a gdy uniósł głowę, zobaczył na lawendowym niebie znajomy czarny kształt krążący w kominie wznoszącego się ogrzanego powietrza. Odetchnął głęboko, czując, jak samotność i żal po stracie ustępują powoli. Wstał i wrócił do obozu, by się pożegnać. * Spotkanie z ekspedycją archeologiczną przekonało Storma, że Sorenson jest równie przewidujący i kompetentny jak Larkin. Grupa nie była liczna, ale wyposażona we wszystko, co mogło okazać się potrzebne, a tworzyli ją: Sorenson, Mac Foyle odpowiedzialny za zwierzęta juczne i trzech Norbiech, wśród których znajdował się Gorgol. To ostatnie dziwnie Hosteena nie zaskoczyło. Przywitał go uniesieniem ręki i zaprowadził klacz, by Foyle dowiązał ją do pozostałych zwierząt jucznych. Mac Foyle przyjrzał się objuczonemu koniowi ze sporym zaskoczeniem, czemu trudno się było dziwić, jako że do juków przymocowana była improwizowana grzęda dla Baku, a obok niej siedziały obie fretki wczepione w materiał pazurami. Surra maszerowała samodzielnie, ale towarzyszyła Hosteenowi, idąc obok klaczy. — Jeszcze żem takich jeźdźców nie widział — powitał go Foyle. — Co to za stwory, młodzieńcze? Małpy? O małpach żem słyszał, ale żadnej nie widziałem. — Fretki — wyjaśnił Storm. — Z Ziemi, co? — Foyle przyjrzał się z uznaniem stroczeniu juków i wziął od niego cugle. — Ładne maluchy… do czego się nadają? — Głównie do kopania, a poza tym przynoszą wszystko, co im się spodoba, można więc powiedzieć, że to małe złodziejaszki — wyjaśnił Hosteen. — Słyszałem o tobie w mieście. Jesteś Storm, no nie? Ciekawość, jak żeś załatwił jednego z jeźdźców Gorlunda… Pono tylko go puknąłeś w głowę, z tego co żem słyszał. — Nauczyli mnie takich sztuczek w wojsku — uśmiechnął się Storm. — A ten był narąbany i szukał okazji do bitki, tylko robił wszystko za wolno i źle wybrał przeciwnika… Foyle zlustrował go od stóp do czubka kapelusza, nie kryjąc zaciekawienia. — Założę się, że chłopaki mieli rację, że jesteś rakieta. Niedużyś, ale tacy mogą być naprawdę kłopotliwi. Szkoda, żem nie widział, jak nim zamiotłeś ulicę. Naprawdę szkoda. — Pociągnął za uprząż pierwszego jucznego konia i cała karawana ruszyła posłusznie za nim. Zjechali powoli do rzeki, nad brzegiem której Surra zaczęła parskać i prychać, niezadowolona z perspektywy kąpieli. Hosteen uspokoił ja telepatycznie i rzucił linę, którą złapała w zęby po ostatnim kocim przekleństwie, i popłynęła w ślad za końmi. Po drugiej stronie Irrawady rozciągały się pola podchodzące aż do widocznych na horyzoncie gór. * Sorenson wiedział nie tylko, jak zorganizować ekspedycję, ale także jak ją poprowadzić — okazało się, że jest to trzecia podjęta przez niego próba dotarcia do Zamkniętych Jaskiń. — Główny problem stanowi woda — wyjaśnił archeolog, gdy Hosteen go o to zapytał. — Po tym rejonie można podróżować tylko wiosną i przez cztery tygodnie jesieni, żywiąc się tym, co się upoluje, i mając pod dostatkiem wody. Przez pozostałą część roku trzeba albo zabierać zapasy, albo liczyć na zaopatrzenie drogą powietrzną. W obu przypadkach powoduje to radykalny wzrost kosztów, na które nie zgadza się mój departament. Jeśli odkryjemy coś, co potwierdzi plotki, to będzie inna sprawa: najprawdopodobniej zostanie utworzone stanowisko archeologiczne działające przez cały rok. Przed wojną udało mi się odkopać ciekawostkę w okolicy Krabyaolo, konkretnie ryt w skale, który wywołał spore zamieszanie, i dlatego pozwalają mi dalej szukać. Słyszałem, że tam, gdzie się udajemy, są większe zbiorniki wody, więc może uda się spędzić dłuższy czas na poszukiwaniach… — Ten rysunek… dlaczego jest taki ważny? — Widziałeś kiedykolwiek reliefy Lo Sak Ki? — Z tego, co wiem, to nie… — To uniwersalny rodzaj rytów naskalnych występujących wyłącznie w prowincji Lo Sal na planecie Altair III. Starannie dopracowane, skomplikowane wzory wskazują na długi rozwój cywilizacji, która je stworzyła. Bez wątpienia ta forma sztuki stanowiła rezultat licznych prób i eksperymentów. I występuje tylko tam, a odkryty przeze mnie relief zawiera dwa z podstawowych wzorów. — Nie jestem specjalistą, ale chyba istnieje ograniczona ilość wzorów możliwych do wymyślenia. Sztuka występuje na dwóch tysiącach planet, jeśli doda się do tego dwadzieścia pięć ras niehumanoidalnych, ale inteligentnych, oraz liczbę planet, na których odkrywamy ślady wymarłych cywilizacji, wydaje się oczywiste, że wzory podstawowe muszą się powtarzać, i nie oznacza to, że ich twórców cokolwiek łączyło. — Logiczne, acz nie do końca. Popatrz… — Sorenson wskazał szpicrutą ketoh Storma. — Zakładam, że ta bransoleta jest dziełem sztuki, pochodzi z Ziemi i może być typowym wytworem jakiegoś mniej znanego plemienia. Sądzę, że ma określone ceremonialne znaczenie… — To ozdoba powstała z ochrony przed cięciwą łuku noszoną przez moich przodków, gdy jeszcze przemierzali pustynie — przerwał mu Hosteen. — A czy twoi przodkowie byli dominującą społecznością na którymś z kontynentów w czasach, gdy na Ziemi istniały państwa i narody? — Przez pewien czas tak uważali — roześmiał się Hosteen. — W rzeczywistości władali małym fragmentem kontynentu i zostali podbici przez ludzi białej rasy, reprezentujących zmechanizowaną cywilizację techniczną, którzy uważali ich za barbarzyńców. — W takim razie słuszne jest założenie, że taka bransoleta nie jest powszechnie znana i często występująca na Ziemi i nigdy taka nie była? — Słuszne. — A więc jaka byłaby twoja reakcja, gdybyś… gdzie służyłeś w czasie wojny? — Na Lev… na Angol… — Lev? Doskonale. Załóżmy, że w czasie pobytu na Lev badałeś jakieś ruiny i znalazłeś w nich taką ozdobę, i wiedziałeś, że nie było tam przed tobą żołnierzy Konfederacji, więc nikt z ludzi jej tam ostatnio nie zgubił. Do jakich doszedłbyś wniosków? — Że albo tubylcy ją importowali, choć nie wiem po co, albo jednak na tej planecie byli już ludzie… — Właśnie. A gdyby okoliczności wskazywały, że znalazła się tam ona znacznie wcześniej, niż rozpoczęliśmy loty kosmiczne? — Uznałbym, że albo te loty rozpoczęły się wcześniej, niż sądzimy, albo na Ziemi przebywali przedstawiciele innej rasy inteligentnej. — A widzisz! — ucieszył się Sorenson. — Instynktownie zakładasz, że ta bransoleta musi pochodzić z Ziemi. Ani razu nie zasugerowałeś, że to wytwór tubylczej sztuki. Tym razem Storm się roześmiał: — Doskonały wywód! Może to wszystko sprawa dumy plemiennej… — A może intuicyjnie zareagowałeś prawidłowo i wyciągnąłeś słuszne wnioski — może loty kosmiczne zaczęły się wcześniej, niż sądzimy. Tu mamy podobny problem, ponieważ odkryliśmy wzór występujący jak dotąd jedynie na niewielkim obszarze Altaira III w ruinach na planecie leżącej kilkadziesiąt lat świetlnych dalej. Co więcej, tubylcy twierdzą, że zgodnie z legendą ruiny te zbudowała i zamieszkiwała obca na tej planecie rasa. Logiczne jest założenie, że nie my pierwsi podróżujemy po kosmosie i że nim pierwszy statek kolonizacyjny opuścił Ziemię, inni od wieków mieli już kolonie na odległych planetach. To, że ich czy ich potomków dotąd nie spotkaliśmy, niczego nie dowodzi, nie wiemy bowiem dlaczego i kiedy ich imperium czy federacja przestały istnieć. Być może odpowiedź znajduje się w Zamkniętych Jaskiniach i choćby dlatego warto ich szukać. — A jesteś pewien, że tym razem podążamy dobrym tropem? — Lepszym niż kiedykolwiek, bo w Dolinie Krzywych Rogów czeka na nas przewodnik twierdzący, że odnalazł co najmniej jedną taką jaskinię. Większość tubylców unika tych okolic, ale ich szamani w określonych porach roku udają się tam, by odprawić rozmaite obrzędy. Wierzą na przykład, że rytuał odbywający się w pobliżu jaskini może obdarzyć wojownika dwukrotnie większą odpornością i spowodować dwukrotne osłabienie przeciwnika, jeśli znajduje się on nie dalej niż o trzy dni jazdy. Młodzieńcy pragnący uzyskać status wojownika także udają się w tamte okolice: dlatego jedzie z nami Gorgol. Takie miejsca mają dla tubylców duże znaczenie religijne, a Bokatan, nasz przewodnik, jest właśnie szamanem jednego z klanów. Odbył już trzy takie podróże i wierzy, że mieszkańcy Zamkniętych Jaskiń chcą, by zostały one otwarte, ale przez istoty pochodzące spoza planety — dlatego nam pomaga. — Ten Bokatan ma dość wpływów wśród Norbiech, by ich także o tym przekonać? Bo jeśli nie, to pakujemy się w spore kłopoty. — Uważam, że ma. Prawo dotyczące kontaktów od początku skutecznie przeszkadzało w pracach archeologicznych na tej planecie. Nie możemy pierwsi nawiązać stosunków z tubylcami, nie możemy bez zaproszenia wejść na ich terytorium i tak dalej… Cóż, tym razem sytuacja przedstawia się odmiennie: Bokatan przysiągł, że nas zaprosi i nam pomoże, a ja musiałem zobowiązać się do przestrzegania niesamowitej liczby warunków, ale dostałem zezwolenie. Od licencjonowanych łowców yorisów i osadników, z którymi tubylcy współpracują, dowiedzieliśmy się wszystkiego, co się dało, o ich zwyczajach, więc z tym nie powinno być kłopotów. Natomiast w górach żyją klany, które dotąd z ludźmi nie miały żadnych kontaktów i których sposób życia może radykalnie odbiegać od tego, o którym już coś wiemy… — Zaraz, chcesz powiedzieć, że nie można mieszkać w obozie Norbiech bez rządowego pozwolenia? — W praktyce można, ale zaproszenie musi pochodzić od klanu, w obozie którego masz zamieszkać. Hosteen w zamyśleniu przyjrzał się górom, ku którym zmierzali. Po zakończeniu ekspedycji mógł spokojnie udać się na południe — tak on, jak i zespół dawno nauczyli się samowystarczalności i przeżywali w znacznie bardziej wrogich środowiskach niż to. Wliczając w to planety, na których nie tylko istoty żywe były niebezpieczne, ale i sam teren roił się od zagrożeń. * Już drugiego dnia podróży Storm oswoił się z obowiązkami zwiadowcy i czuł tak, jak zawodowiec z kilkumiesięczną praktyką. Kiedy tylko mógł, doskonalił znajomość mowy znaków, głównie przy pomocy Gorgola, choć i pozostali dwaj Norbie byli chętni do pomocy. Spróbował też nauczyć się ich języka i przekonał się, że rzeczywiście, jest to niemożliwe — ludzka krtań nie potrafiła wytworzyć odpowiednich dźwięków, a to, co z niej wychodziło, okazywało się wręcz bolesne dla uszu tubylców. Mimo to przyjęli go znacznie lepiej niż Sorensona czy Foyle’a — tamtych zaakceptowali, jego zaś — można by rzec — zaadoptowali. Wypróbował ich łuki i ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że nie potrafi założyć cięciwy na łuk dorosłego Norbie, a napiąć go może jedynie z największym trudem, mimo iż od młodości był za pan brat z tym rodzajem broni. Łuk Gorgola jako mniejszy i lżejszy nie sprawiał mu żadnego kłopotu i gdy ustrzelił zeń przypominające jelenia zwierzę, ceremonialnie wręczyli mu taki właśnie lżejszy łuk wraz z kołczanem zawierającym pięć strzał o jasnoczerwonych grotach wydających się być obrobionymi klejnotami. — Strzały wojownika — wyjaśnił mu Gorgol. — Nie mogą być użyte ponownie, jeśli zbroczyła je krew przeciwnika. Gorgol próbował go też bezskutecznie przekonać, by pozwolił wytatuować sobie szkarłatną obwódkę wokół starej blizny na ramieniu, argumentując, że wojownik powinien z dumą pokazywać taki dowód waleczności. Sami tak właśnie robili, siedząc półnago przy wieczornym ognisku. Stało się zwyczajem, że Hosteen i Gorgol działali jako para, nad którą krążyła Baku, a Surra obiegała flanki. Fretki podróżowały zwykle w skórzanych torbach przerzuconych przez grzbiet konia, wydostając się z nich na każdym przystanku i wracając na sygnał Storma. Przeważnie z takich wypraw wracały z łupami — a to kawałkiem smakowitego korzenia, a to kolorowym kamykiem, który im się spodobał. Te nawyki fretek szybko stały się źródłem rozrywki dla wszystkich i przy ognisku Storm regularnie opróżniał torby, by towarzystwo mogło się przekonać, co też Ho i Hing zdobyły tego dnia. Dwakroć ich znaleziska wzbudziły nie tylko wesołość. Pierwszym okazał się szlachetny kamień zwany „okiem”. Klejnoty takie znajdowano czasami w korytach wyschniętych rzek, miały one sporą wartość. Wyglądały jak powiększona parokrotnie kropla ciemnego miodu, przez środek której biegła czerwona linia przypominająca kocią źrenicę. W miarę przesuwania ze światła w cień zmieniały też barwę — czerwień przechodziła w żółć, a miodowa barwa nabierała zielonkawego odcienia. Jednak znacznie większe poruszenie, zwłaszcza wśród tubylców, wywołało drugie znalezisko. Było to dziesiątego dnia po przekroczeniu Irrawady. Fretki przyniosły grot strzały pełen zadziorów, co wskazywało, że pochodził ze strzały wojennej, nie myśliwskiej. Kryształ, z którego go sporządzono, był mlecznobiały, nie zaś zielono–złoty, jak w przypadku grotów myśliwskich, czy przejrzysty o błękitnym odcieniu jak u wojennych, które Storm dotąd widział. Ponieważ krajowcy nigdy nie dotykali znalezisk fretek, Storm uniósł go ostrożnie i położył na otwartej dłoni, by mogli go dokładnie zobaczyć. Czubek był odłamany, ale poza tym grot stanowił piękny przykład grotniczego rękodzieła. Dagotag, najstarszy, a więc przewodzący całej trójce Norbiech, obejrzał znalezisko dokładnie, wciągnął ze świstem powietrze, co zwykle poprzedzało poważną przemowę, i zamigał. — Grot roboty Nitra… ludzi z gór. Do wojennej strzały. Wojownik Nitra przybył po łupy… będzie zabijał obcych… — Nitra to wasi wrogowie? — spytał Storm znacznie płynniej już operujący mową znaków. — My Shosonna, Nitra nasi wrogowie — przytaknął Dagotag. — Może i wasi. Nitra nigdy nie widzieli nie–ludzi z gwiazd… dłoń od łuku kogoś takiego to wielkie trofeum… — Nitra jedzą MIĘSO? — spytał Sorenson, starannie pokazując niezwykle rzadko używany znak i zgodnie ze zwyczajem spluwając trzykroć do ogniska. — Nie! — zaprzeczył Dagotag dobitnie. — Dłoń to trofeum… prawe dłonie wrogów wiesza się w namiocie szamana. Nitra nie jedzą MIĘSA. Tak robią tylko źli, źli ludzie. Nitra dobrzy wojownicy, nie źli słuchający nocą czarnych duchów! — Ale mogą z nami walczyć? — upewnił się Storm. — Mogą, jeśli nas znajdą. Ten grot może być stary… z zeszłej jesieni. Musimy tylko być czujni… Na to hasło każdy z tubylców sięgnął po futrzany śpiwór i wyjął z jego wnętrza starannie zapakowaną wiązkę strzał wojennych. Zgodnie ze zwyczajem po pięć takich strzał zostało umieszczonych w kołczanach obok normalnych strzał myśliwskich. — Jeśli spróbują nas śledzić, będziemy uprzedzeni: jeszcze nie spotkałem żywego stworzenia, które zdołałoby nie zauważone podejść Surrę — uspokoił Sorensona Hosteen. Podrzucił grot, złapał go i przyjrzał mu się uważnie. Przy wyjmowaniu z ciała zadziory musiały się oderwać — tak został pomyślany — powodując złośliwą, jątrzącą się ranę. Szkoda, że nie mógł się dowiedzieć, gdzie fretki go znalazły, być może byłby w stanie określić, jak długo tam leżał. Niestety nie było to możliwe. Polecił lwicy szczególnie uważać w czasie nocnej warty. Był pewien, że nikt nie zdoła się nie zauważony obok niej prześliznąć. Rankiem zamierzał posłać Baku na poszukiwania — dzięki swemu wzrokowi znacznie lepiej nadawała się do przeszukania leżących pod nimi pustkowi niż jakikolwiek człowiek czy humanoid. Nagły atak nocny w zasadzie im nie groził, natomiast zupełnie inaczej rzecz się miała z zasadzką podczas drogi, teren bowiem niezwykle temu sprzyjał. Jechali przez kręte kaniony i wąskie rozpadliny lub podróżowali grzbietami gór, na których niejednokrotnie trzeba było zsiąść i prowadzić wierzchowce wzdłuż wąskiej ścieżki, mając po jednej stronie skałę, po drugiej urwisko. Im dalej zapuszczali się w góry, tym gorsza stawała się droga. Na to jednak nic nie byli w stanie poradzić. Kiedy archeolog i Mac poszli spać, Hosteen wyjął z kołczana strzały i obejrzał je w blasku dogasającego ogniska. A potem kolejno dotykał czubkami grotów przedramienia, naciskając, aż przebiły skórę i na każdym krysztale zaschła pojedyncza kropla krwi. Potem pozwolił kilku kroplom opaść na ziemię. Był to odwieczny zwyczaj — ofiara powodująca, że nowa broń zyskiwała na właściwościach. Dlaczego zrobił to akurat teraz i jakiemu duchowi składał ofiarę, nie miał pojęcia. — Dlaczego to zrobiłeś? — spytała wolno smukła dłoń Gorgola, wyłaniając się z mroku. Ponieważ Strom nie znał znaku „szczęście”, wytłumaczył to dłużej i bardziej skomplikowanie. — Ofiara z krwi i strzała leci prosto do celu, powalając wroga. Zapłaciłem krwią za celność strzały… — Prawda! Jesteś z gwiazd, ale myślisz jak Norbie. Może w tobie jest duch Norbie, który odleciał daleko i nie mógł sam powrócić, więc wszedł w obce dziecko… Na zewnątrz jesteś obcy, w środku jesteś Norbie, który wrócił wreszcie do domu. — Żółtoczerwone palce dotknęły jego ręki w pobliżu nakłucia. — To może być prawda… — Może… — zgodził się Storm, nie chcąc go obrazić. — Zamknięci będą wiedzieć. Oni też przybyli z daleka… może cię polubią… — Gorgol wydawał się dziwnie pewny siebie, jakby wiedział, o czym mówi, a nie opowiadał o tajemniczej legendzie, toteż Hosteen spytał: — Znasz Zamkniętych? Pytanie sprowokowało prawdziwą opowieść. Otóż, jeśli Storm dobrze zrozumiał, Gorgol trzy lata temu opuścił swój klan, udając się na samotną wyprawę, by udowodnić, że nie jest już dzieckiem, lecz myśliwym. Zgodnie ze zwyczajem miał dwa wyjścia: mógł walczyć z wojownikiem pochodzącym z tradycyjnie wrogiego klanu, jeśliby takiego spotkał, i wówczas udowodniłby od razu, że jest wojownikiem. Mógł też zapolować na jednego z czterech groźnych drapieżników, stając się myśliwym. Naturalnie zdobycie pozycji wojownika czy myśliwego zależało od pokonania przeciwnika. Ponieważ jego duch wskazał mu we śnie drogę, Gorgol udał się na tereny, na które zmierzała obecnie ekspedycja archeologiczna, i natknął się na gniazdo złego latawca, czyli olbrzymiego ptaka drapieżno–padlinożernego, uważanego przez tubylców za ohydnego z uwagi na zwyczaje, ale i darzonego niechętnym szacunkiem za waleczność. Zabicie go zapewniłoby Gorgolowi uznanie ziomków i miano łowcy, więc prawie pięć dni śledził ptaka i przygotowywał się do walki. W końcu wysoko w górach zaskoczył drapieżnika w gnieździe, do którego prowadziła wąska skalna półka, ale zbytnia niecierpliwość spowodowała, że nie zabił go jedną strzałą, a jedynie zranił. Na wystrzelenie drugiej nie miał już czasu, ptak bowiem zaatakował go i wywiązała się walka wręcz, gdyż Gorgol cofał się ku dolinie, w której przygotował pułapkę. Ta okazała się skuteczna i młody Norbie zabił latawca, ale nie wyszedł ze starcia bez szwanku — ptak rozorał mu nogę, pozostawiając długą na dziesięć cali bliznę. Rana nie była zbyt głęboka, ale skutecznie uniemożliwiła mu chodzenie i poważnie go osłabiła, toteż zmuszony był pozostać w dolinie. Na szczęście nadal padały deszcze i z gór spływały rzeki, choć zaczynały już wysychać. W czasie przymusowego uwięzienia odkrył zamurowane wejście do jaskini oraz inne przedmioty zrobione przez istoty inteligentne nie będące ani ludźmi, ani tubylcami. Pozostawił je na miejscu, gdy wydobrzał na tyle, że mógł się już poruszać, choć silnie utykając, nie chciał bowiem rozzłościć mieszkańców jaskini. Był jednak pewien, że trafił na jedno z wejść do Zamkniętych Jaskiń, podobnie jak był pewien, że ich mieszkańcy pozostali w nich dobrowolnie. — Zamknięci są dobrzy dla tych, którzy przestrzegają praw. To oni powiedzieli mi, jak zabić latawca, i zesłali z gór wodę, gdy leczyłem nogę. Dawne opowieści mówiły, że Zamknięci, kiedy jeszcze nie przebywali w jaskiniach, byli dobrzy dla Norbiech. Ja też tak mówię, bo gdyby nie ich magia, to bym tam umarł. Ich magia wielka… — zakończył z przekonaniem Gorgol. — Zamknęli się w jaskiniach i śpią z dala od słońca, ale nadal wiele mogą. — Trafiłbyś do tej doliny? — Tak, ale tylko jeśli oni mi pozwolą. Szedłem śladami ptaka i wiedzieli, że nie przybyłem, by zakłócić ich spokój. Nie zjawiłem się, by ich szukać, więc mi pomogli. Jeśli ich obudzić, mogą nie być zadowoleni. Najpierw trzeba ich zawiadomić, potem możemy tam iść. Hosteen szanował jego upór i przekonania, jako że każdy miał prawo do własnych poglądów, ale to potwierdzało słowa Sorensona, że Bokatan zaproponował zaprowadzenie ich do jaskiń, ponieważ wierzył, że tego pragnęli Zamknięci. Biorąc pod uwagę, że rejon, do którego zmierzali, i okolica, gdzie Gorgol udowodnił, że jest myśliwym, znajdowały się blisko siebie, istniało prawdopodobieństwo, że może im się udać odnaleźć tajemnicze Zamknięte Jaskinie. ROZDZIAŁ VII * Słońce grzało nagie ramiona Storma leżącego na szczycie skalnego nawisu i obserwującego przez lornetkę przełęcz. Wiele dni temu przestał nosić z daleka widoczną koszulę, gdy odkrył, że jego skóra doskonale zlewa się z barwą skał. Teraz, kiedy mogli poruszać się tylko jedną drogą i to biegnącą między wznoszącymi się skalnymi ścianami, szansa na wjechanie w zasadzkę znacznie wzrosła. Teoretycznie powinni podróżować nocami, ale podłoże nie było równe i jazda bez światła stanowiła zbyt duże ryzyko zarówno dla koni, jak i dla ludzi. Zastosowali więc inną, wypróbowaną jeszcze na Ziemi taktykę poruszania się po wrogim terenie — zatrzymywali się po południu, by konie mogły się spokojnie paść, przygotowywali posiłek i ruszali o zmroku, jadąc przez godzinę, dzięki czemu nocowali w zupełnie innym miejscu niż to potencjalnie odkryte przez wrogiego zwiadowcę. Czy te elementarne środki ostrożności były w stanie zwieść doświadczonych w wojnie podjazdowej tubylców, to już inna sprawa. Hosteen był pewien, że ktoś ich obserwuje, choć nie miał na to dowodów innych niż zaniepokojenie zespołu. Jak dotąd jednak ani Baku, ani Surra nie okazywały zdenerwowania towarzyszącego zwykle odkryciu obecności wrogów. Z góry spadła Baku, krzycząc przeraźliwie, co wypłoszyło z krzaków całe stado spanikowanych kur trawiastych. Ktoś nadjeżdżał przełęczą. W szkłach lornetki wyraźnie widać było Norbiego dosiadającego karosza upstrzonego białymi plamkami, o specyficznie ubarwionym łbie: miał na czole gwiazdkę w czerwonym kole, a na środku gwiazdki znajdowały się dwie kropki. Jeśli nie był to Bokatan, to ktoś, kto dosiadał jego ulubionego wierzchowca. Tak szaman uzgodnił z Sorensonem i taki rysopis konia archeolog przekazał Stormowi. Ponieważ jednak różne rzeczy mogły się wydarzyć, Hosteen pozostał w ukryciu, mając pod ręką łuk i strzały. — Hoooooo… — Okrzyk przeszedł w ćwierkot i spomiędzy skał w dole podniósł się Dagotag. Jeździec zatrzymał się i po krótkiej rozmowie obaj Norbie ruszyli w stronę obozu. Ekspedycja miała wreszcie przewodnika. * Przed rozbiciem obozu na noc przekroczyli niewidzialną granicę zakazanego terenu. Obóz rozbili nad brzegiem wezbranego strumienia o wodzie czerwonej od mułu i nurcie niosącym wyrwane z korzeniami krzewy, a nawet niewielkie drzewka. — Za dużo dobrego też nie jest miłe — ocenił Sorenson, przyglądając się krytycznie strumieniowi. — Jesteśmy uzależnieni od górskich rzek jako źródła wody, ale jeśli jej poziom w wąskim kanionie podniesie się gwałtownie, może nas potopić w przeciągu sekund… Jutro musimy jechać wzdłuż niego, by konie mogły napić się do syta, więc pozostaje tylko mieć nadzieję, że woda będzie opadać, a nie się wznosić… * W południe następnego dnia poziom wody był już znacznie niższy, a na dodatek Bokatan odbił od strumienia i pokazał im coś, co wywołało wielkie zainteresowanie, nie ulegało bowiem wątpliwości, że jest to wytwór istot inteligentnych. Było to biegnące na północny wschód niewielkie wypiętrzenie terenu, szerokie na około stopę i wznoszące się ledwie na kilka cali, o kształcie klina podstawą wkopanego w ziemię. W dotyku nie przypominało ani kamienia, ani metalu, ale okazało się niezwykle twarde — nożem nie sposób było zarysować powierzchni. Dotykając owego wypiętrzenia, Storm miał nieodparte wrażenie, że jest ono pokryte warstewką smaru, nie było jednak widać przylepionych liści czy choćby ziaren piasku. Zauważył też, że Surra kategorycznie odmówiła dotknięcia tajemniczego klina, obwąchała go, nie kryjąc niechęci, kichnęła dwa razy i potrząsnęła łbem z obrzydzeniem. — Wygląda jak szyna… — skomentował Mac i szturchnął konia, zmuszając go do przekroczenia zagradzającego drogę wypiętrzenia. Wierzchowiec wykonał polecenie, ale poruszał się tak, by nie dotknąć kopytem czarnej powierzchni. Sorenson zatrzymał się, by zrobić hologramy znaleziska, pomimo iż Bokatan ponaglał: — Do góry! W górę i przez dziurę w ziemi, zanim słońce zajdzie… potem zobaczycie dolinę Zamkniętych. Ściany skalne wznosiły się już tak wysoko, że światło słońca nie docierało do dna kanionu, a cienie zgęstniały tak, że panował prawie mrok, gdy pospiesznie przejeżdżali wzdłuż czarnej szyny. Nawaho od niepamiętnych czasów wierzyli, że człowiek, który dotknął nieboszczyka lub jego rzeczy albo zamieszkał w domu zmarłego, stawał się nieczysty, a czasem przeklęty. W świadomości Hosteena stare wierzenia walczyły o lepsze z wiedzą współczesnego człowieka. Czarna szyna przywodziła mu na myśl ślad zrobiony przez zmarłych w celu przyciągnięcia żywych do domu śmierci… Z trudem otrząsnął się z tych myśli, poprawił koc i sięgnął do sakwy po amulet, który sporządził w czasie południowego postoju. Nie zsiadł, tylko pochylił się nad końską szyją, wycelował w szynę i cisnął kawałek drewna wyrzeźbiony w odwieczny kształt i zwieńczony dwoma piórkami Baku. Amulet trafił zaostrzonym końcem w jakąś mikroszczelinę i utkwił w niej pionowo, dumnie powiewając piórkami. Jedna magia przeciw drugiej… Delikatnie przynaglony Rain przyspieszył kroku i dogonił pozostałe konie za kolejnym zakrętem kanionu. Dopiero wówczas mogli zobaczyć to, co Bokatan nazywał „dziurą w ziemi”. Gdyby nie widoczne z przodu światło, Hosteen zaprotestowałby przeciwko wjechaniu w otwór całej karawany, ponieważ otwór wjazdowy przypominał otwartą i pełną kłów paszczę. Występy wystające z górnego sklepienia — w dolnym najprawdopodobniej zostały przysłonięte przez ziemię — wykonano z tego samego co szynę ni to metalu ni to kamienia. Jakie było ich pierwotne przeznaczenie, nawet nie próbował zgadnąć, a Sorenson także milczał na ten temat. Obecnie przypominały kły gotowe złapać nie spodziewającą się niczego ofiarę i Hosteen pozazdrościł Baku, która mogła pokonać przeszkodę, przelatując nad nią. Choć tunel był krótki i otwarty z obu stron, wewnątrz powietrze stało nieruchomo i śmierdziało starzyzną, zupełnie jakby nigdy nie przewiał go wiatr. Surra przebiegła tunel w paru susach, konie także przyspieszyły, uspokajając się dopiero, gdy znalazły się ponownie w blasku słońca oświetlającego znacznie większą dolinę. — Ale labirynt! — ocenił zirytowany Mac. — Tu sobie konie dopiero mogą nogi połamać! Miał całkowitą rację: przed nimi rozciągał się teren zasypany kamiennymi blokami i odłamami rozmaitej wielkości i kształtu. Wszystkie były czarne, obrośnięte roślinnością i pnączami. Sorenson zsiadł z konia i rozejrzał się z zainteresowaniem. — Jakaś budowla — ocenił. — Być może wartownia czy blokhauz broniący bramy… Sięgnął po holokamerę, ale tym razem Bokatan sprzeciwił się ostrzej. — Zaraz do doliny! — polecił zdenerwowany. — Jak nas tu zastanie noc, źle… bardzo źle! Archeolog musiał ustąpić, tym bardziej że Storm także już zsiadł i pomagał Macowi rozłączyć juczne konie, a Norbie szukali najłatwiejszej drogi przez rumowisko. Hosteen, ruszając za nimi wąską ścieżką między głazami, pomyślał, że jest to wymarzone miejsce na zasadzkę, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. — Ciekawość, co się tu wydarzyło — odezwał się Mac, prowadząc za sobą nieco skróconą karawanę jucznych koni. — Wygląda tak, jakby ktoś się ciężko wkurzył na mieszkańców i przywalił im naprawdę z grubej rury, w dodatku tam, gdzie najbardziej bolało… Co ty na to? Hosteen rozejrzał się, tym razem zwracając uwagę na wygląd ruin, a nie oceniając je jako przeszkodę. Po pobieżnej obserwacji rozkładu i stanu bloków oraz rumowisk skłonny był przyznać towarzyszowi rację. Budowla musiała być masywna i solidnie zbudowana i do takiego stanu mogły ją doprowadzić w zasadzie tylko dwa zjawiska — uczciwe trzęsienie ziemi albo silna eksplozja. Na pewno nie rozsypała się ze starości. Tylko że Norbie nie wspominali nigdy o żadnej wojnie toczącej się na ich planecie… — Faktycznie — przyznał — albo naprawdę wielka powódź… — Raczej seria powodzi — dodał Sorenson. — Spójrzcie, jak wysoko na ścianach doliny są ślady zalania. — Sądzisz, że ten tunel to kanał odpływowy? — spytał Storm. — Czy był nim pierwotnie, tego nie wiem, ale teraz pełni tę funkcję i to od naprawdę wielu lat. Według Bokatana w dolinie jest całkiem spore jezioro, a więc w porze wzmożonych deszczów woda musi gdzieś z niego uchodzić. Natomiast nie potrafię powiedzieć, czy w tym celu zbudowano tunel. Ruiny ciągnęły się przez pół mili, tworząc kamienny labirynt. Dalej znajdowało się koryto wyschniętej rzeki ze stromym przeciwległym brzegiem. Czarna szyna niknęła w nim, czyli najprawdopodobniej rzeka powstała po opuszczeniu czy też zniszczeniu miasta. Bo to było miasto, a raczej jego pozostałości — gdy wspięli się na piaszczysty brzeg, stanęli na skraju ziemnej tamy, za którą rozciągało się duże jezioro o brązowej nieruchomej wodzie. Usiane było wyspami i wysepkami rozmaitych wielkości i kształtów, ale na wszystkich widniały resztki jakichś ruin i kamienne szczątki porośnięte roślinnością. Podobnie przedstawiały się brzegi, jak długo piasek nie ustąpił miejsca skale, jezioro bowiem rozciągało się aż do przeciwległej ściany skalnej. Sorenson zdjął kapelusz, otarł rękawem pot z czoła i odetchnął. — Może nie znaleźliśmy jaskiń — powiedział powoli — ale znaleźliśmy coś naprawdę dużego. Idźcie przodem i wybierzcie miejsce na obóz, a ja się zajmę holokamerą, dopóki światło jest jeszcze odpowiednie. * Nocowali nad brzegiem niewielkiej zatoczki. Przed udaniem się na spoczynek Storm spryskał grunt środkiem odstraszającym insekty. Tubylcy tym razem trzymali się blisko, układając się do snu w jasnym kręgu wokół ogniska. Mac rozejrzał się po obecnych i odezwał się niespodziewanie: — Tak mi się widzi, że jak przyjdzie do kopania, to będzie nas trzech, bo Norbie do łopaty raczej nie nawykli… — Kopać teraz raczej nie będziemy — uspokoił go Sorenson. — Naszym zadaniem jest sporządzenie mapy. W najlepszym razie jeden lub dwa próbne wykopy. Przyznaję, że odkrycie czegoś interesującego a niewielkiego, co dałoby się stąd zabrać, pomogłoby wywrzeć odpowiednie wrażenie na moich zwierzchnikach, ale jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne, i tak będzie tu stały obóz i wykopaliska przez okrągły rok. Bokatan, czy ta woda znika, gdy zaczyna się susza? Ostatnie zdanie pokazał naturalnie w mowie znaków. Zapytany rozłożył bezradnie ręce, nim odpowiedział: — Nie wiem, bo nigdy tu nie byłem w suchej porze. Dużo wody, wątpię, żeby znikała… — Też tak sądzę — zgodził się zadowolony archeolog. — A to znaczy, że wykopaliska mogą odbywać się przez cały rok. — Tylko żeby tej wody nie zrobiło się za dużo — ostrzegł Hosteen. — Sądząc po śladach, cały ten teren bywa od czasu do czasu zalewany. — Obóz można rozbić pod samą ścianą skalną na północy. — Sorenson nie zniechęcał się łatwo. — Tam jest dostatecznie wysoko i teren dość ostro pnie się w górę. Cała dolina nie może być zalewana… Zresztą w ciągu ostatniego miesiąca obficie padało, a jezioro nie jest aż takie duże. * Jeszcze przed świtem teoria archeologa została poddana próbie, bo zaczęło padać równie gwałtownie co na szlaku do Crossing. Czym prędzej trzeba było ewakuować się znad brzegu szybko przybierającego jeziora. Kuszącym schronieniem były wyższe wzgórza, ale takie postępowanie mogło okazać się znacznie groźniejsze na długą metę, toteż z niego zrezygnowali. Silny i równy deszcz znacznie zmniejszał potencjalne zagrożenie ze strony Nitra, ale zaczął niepokoić Norbiech, dla których woda i wojna były darami Tych–Którzy–Bębnieniem–Przywołują–Grzmot, a znajdowali się w terenie, w którym żaden z tych darów nie był mile widziany. Kiedy stali się świadkami osunięcia terenu przy samym klifie, zdecydowali się skierować ku wyżej położonemu i dotąd nie zbadanemu północnemu krańcowi doliny. Trójka tubylców ruszyła przodem w poszukiwaniu obszaru leżącego powyżej starych śladów poziomu wody, a Storm i Mac wspólnymi siłami prowadzili ich śladem juczne konie. Sorenson i Bokatan odbili w bok ku Zamkniętym Jaskiniom, gdyż archeolog był zdecydowany dowiedzieć się jak najwięcej o okolicy, na wypadek gdyby musieli szybko opuścić dolinę. Konie juczne, zwykle zgodne i spokojne, teraz sprawiały sporo kłopotu i Hosteen żałował, że nie ma do pomocy Surry, która doskonale sprawdzała się w takich sytuacjach. Surra jednak zniknęła, gdy tylko zrobiło się jasno, a ponieważ nie wydał jej konkretnych poleceń, oczywiste było, że poszukała sobie jakiejś suchej kryjówki i siedziała tam zdecydowana przeczekać ulewę. Po Baku także nie było śladu. Dotarł z jednym z ostatnich jucznych koni do szczytu wzniesienia, gdy usłyszał podniecony okrzyk Maca. Pogonił klacz, mając nadzieję, że Foyle znalazł odpowiedni teren do postoju. I wtedy świat dostał szału. Storm wielokrotnie znajdował się pod ostrzałem, na poligonie przeżył bombardowanie, był świadkiem ataku ogniowego, który zniszczył wrogie umocnienia, ale nigdy dotąd nie doświadczył takiej furii żywiołów. Przy tej kanonadzie żadna będąca dziełem człowieka nie robiła wrażenia. Deszcz lał się z czarnego nieba równą ścianą wody, tak gęstą, że Storm nie widział nawet uszu konia, którego grzywy trzymał się kurczowo. Kolejna fala deszczu pozbawiła go oddechu, a rozbłysk purpurowej błyskawicy oślepił. Błyskawice waliły jedna po drugiej, a towarzyszące im grzmoty zagłuszały wszystkie inne dźwięki. Rain stanął dęba, oszalały ze strachu, i Hosteen jedynie z najwyższym trudem zdołał utrzymać się na jego grzbiecie. W następnej chwili koń pognał przed siebie, a on mógł tylko kurczowo wczepić palce w mokrą grzywę. Po kilkunastu sekundach opętańczego galopu ciemności co prawda nie rozproszyły się, za to woda przestała go zalewać, choć słychać było, że nadal wściekle pada. Kolejna błyskawica rozdarła niebo i w jej błysku Storm zobaczył, że znajduje się pod skalnym nawisem, który właśnie odrywa się od skały i spada prosto na niego. Zeskoczył z konia, potknął się i padł na kolana, a w następnej sekundzie zasypała go lawina ziemi i błota, przygniatając do podłoża. Stracił przytomność. * Gdy Storm otworzył oczy, wokół nadal panowały ciemności. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Cisza dzwoniła mu w uszach, a mrok przerażał, był bowiem ciemnością pozbawioną śladu światła. Mimo to szarpał się, próbując odzyskać wolność, i w końcu udało mu się oswobodzić górną połowę ciała od przysypującej go ziemi. Nie wyglądało na to, by coś sobie złamał, choć cały był obolały. Stopniowo zaczął uwalniać nogi, próbując przypomnieć sobie, co też wydarzyło się w ciągu tych ostatnich paru sekund, nim świat się zapadł. Zawołał cicho i odpowiedziało mu ledwie słyszalne, przerażone rżenie. Zawołał ponownie, spokojnym, pełnym otuchy głosem, jakim przemawiał do wierzchowca od czasu ich pierwszego spotkania, wysyłając równocześnie pocieszające sygnały telepatyczne. I nie przestawał rozgarniać ziemi, aż nie uwolnił obu nóg. Wreszcie mógł swobodnie wstać. W pierwszym odruchu zaczął macać wokół w ciemnościach, chcąc się zorientować w otoczeniu, nim przypomniał sobie, że ma przy pasie latarkę. Odczepił ją i zapalił. Znajdował się przy ścianie skalnej dość dużej albo bardzo dużej jaskini, snop światła niknął bowiem w ciemnościach, nie docierając do pozostałych ścian. W jego promieniu znalazł się za to przestraszony Rain z pyskiem pokrytym pianą i rozbieganymi oczyma. Hosteen podszedł do niego i pogładził po spoconej szyi, pierwszy raz zdając sobie sprawę z wszechobecnego zapachu nieruchomego, stęchłego powietrza — takiego samego jak w tunelu. Im dłużej nim oddychał, tym bardziej miał wrażenie, że się dusi, i z trudem opanował odruchową chęć natychmiastowego przekopania się przez zawalającą wyjście hałdę wilgotnej ziemi. Z prawej strony dostrzegł drugą skalną ścianę, a potem jego uwagę zwrócił odbłysk światła na podłodze. Spod zwału ziemi wyciekała powoli woda, gromadząc się w niewielkim zagłębieniu skalnego podłoża. Przesunął promień latarki, oświetlając zawalidrogę, i zobaczył, jak osuwa się minilawina, odkrywając pod samym sufitem fragment szarego nieba. Albo czegoś, co wyglądało na metalicznie szare, zasnute burzowymi chmurami niebo. Wyłączył latarkę, jeszcze raz uspokoił ogiera i ostrożnie rozpoczął wspinaczkę, nie chcąc wywołać kolejnego, tym razem uczciwego osuwiska. I tak raz prawie mu się udało, ale w końcu dotarł do otworu i wciągnął w płuca pachnące deszczem, świeże powietrze. To, co widział z dołu, faktycznie było kawałkiem burzowego nieba. Ziemia wokół była miękka, więc energicznie zabrał się do jej odsuwania, powiększając otwór tak, by z okienka zmienił się w wyjście. Po paru chwilach natknął się na skałę i podziękował losowi, że uniknął trafienia — kamień nie był wielki, ale spadając z wysokości, mógł z łatwością zabić jego czy konia. Po kolejnych paru minutach znalazł następny, większy głaz, wbity w otwór niczym korek w butelkę, i sporo czasu zajęło mu wypchnięcie go na zewnątrz. Wyglądało na to, że mieli więcej szczęścia, niż sądził — co prawda byli uwięzieni, ale cali i zdrowi. Sprawdził poziom wody na podłodze — powoli, ale bajorko powiększało się, co sugerowało, iż po przeciwnej stronie osypiska może znajdować się jezioro. Nie był pewien, bo nie pamiętał, w którą stronę poniósł spanikowany Rain. Wrócił do odgarniania ziemi; po kilku minutach udało mu się wypchnąć nogą spory jej kawał połączony splątanymi korzeniami i natychmiast poczuł na twarzy krople deszczu. Ucieszył się — woda obmywała go z ziemi i z duszącej atmosfery więzienia. Wysunął przez otwór głowę i ramiona i rozejrzał się, na ile mógł. Nie zobaczył wiele, gdyż deszcz ograniczał widoczność, ale to, co widział, w niczym nie przypominało krajobrazu sprzed ulewy — w dole, jak okiem sięgnąć, rozciągało się jezioro pełne wyrwanych z korzeniami drzew i krzewów. O jakieś cztery stopy niżej znajdowała się powierzchnia wody, a prawie bezpośrednio pod nim leżał trup klaczy z łbem i przednią nogą zmiażdżonymi przez odłam skalny. Juki nadal miała na sobie, a na ich szczycie wczepiony był mały, mokry i nieszczęśliwy kształt, na którego widok Storm zaczął jeszcze energiczniej powiększać otwór. Gdy był już w stanie wyczołgać się z pułapki, pospiesznie zdjął pas, a z niego pochwę noża, kaburę ze stunnerem i resztę ekwipunku i rzucił jeden koniec tak, by wylądował na częściowo zalanym pakunku kołyszącym się z lekka w wodzie. Fretka zgrabnie wspięła się po tej zaimprowizowanej drabinie i po kilku sekundach trzymał ją już bezpiecznie w objęciach. Obmacując Hing delikatnie, stwierdził, że nie została ranna, wolał natomiast nie myśleć, co stało się z Ho, który podróżował w torbie znajdującej się teraz pod martwą klaczą. Hing wtuliła się w niego, popiskując żałośnie i próbując mu opowiedzieć, jakie ją spotkało nieszczęście. Ostrożnie oczyścił, na ile mógł, jej futerko z błota i owinął fretkę w koc. A potem wrócił do jaskini i zaczął się zastanawiać. Kopanie drogi do wolności w tej chwili nie byłoby rozsądne — mógłby doprowadzić do zalania jaskini. By właściwie wykonać tę pracę, potrzebował dwóch rzeczy — końca ulewy i lepszego światła. A to oznaczało, że musi poczekać do rana — bo teraz był już praktycznie wieczór. Wiecznie padać nie może, należało więc po prostu przeczekać… * Kiedy szarość zmieniła się w ciemność bezgwiezdnego nieba, Storm wydostał się na zewnątrz, by sprawdzić, czy nie dostrzeże gdzieś ogniska, które wskazywałoby, że nie jest jedynym, który przeżył. Nie dojrzał jednak w pobliżu żadnego źródła światła. Zrezygnowany wrócił do jaskini i zasnął wsparty plecami o skałę, mając u boku wtuloną w siebie fretkę. * Storm ocknął się, czując na twarzy słabe promienie słońca. Hing siedziała mu na ramieniu, zajęta poranną toaletą, popiskując z prawie ludzkim obrzydzeniem na stan swojego zawsze nienagannie czystego i lśniącego futerka. Nie zwlekając, wyjrzał na zewnątrz. Woda opadła dość znacznie i spora część śmieci i szczątków znalazła się na mokrym gruncie. Coś niewielkiego rudobrązowego za to z pyszczkiem pełnym ostrych kłów pożywiało się ścierwem klaczy i uciekło dopiero, gdy cisnął w nie pacyną ziemi. Poparł pocisk rozzłoszczonym okrzykiem, którego echo odbiło się od ścian. Krzyknął ponownie, tym razem głośniej i przyzywająco, popierając to telepatycznym poleceniem. I czekał. Mimo iż powtarzał wezwanie wielokrotnie, odpowiedzią była tylko cisza. Zabrał się więc do kopania. Wkrótce powiększył otwór na tyle, by móc bez trudu przez niego wyjść, i bardziej zsunął się, niż zszedł do martwej jucznej klaczy. ROZDZIAŁ VIII * Storm zdjął z grzbietu klaczy juki i wniósł je do jaskini, polecając Hing ich pilnować, bo mogły to być ostatnie zapasy, jakimi dysponowali. Fretka co prawda nie była zbyt groźna, ale takich padlinożerców jak ten świeżo przez niego przegoniony była w stanie utrzymać z dala. Wytłumaczywszy jej, czego od niej oczekuje, Storm ruszył zbadać okolicę, używając długiej prostej gałęzi jako bosaka przy pokonywaniu śliskich czy zdradliwie wyglądających miejsc. Dwukrotnie przerwał posiłek ścierwojadom — pierwszy raz okazało się, że pożywiają się trupem konia Sorensona, za drugim — zmasakrowanym ścierwem jakiegoś nierozpoznawalnego, a więc lokalnego zwierzaka, najprawdopodobniej przyniesionym tu przez górski strumień. Nieregularnie, za to często nawoływał i gwizdał sygnał przywołania, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Słońce stało już wyżej na niebie, wyciągając wilgoć z gleby, dzięki czemu poziom wody znowu zaczął się obniżać, choć znacznie wolniej. Storm mógł dostrzec kraniec powiększonego znacznie jeziora, zajmującego teraz pięć szóstych doliny — w tym całą niższą jej część — przez którą ekspedycja tu dotarła. Nigdzie nie znalazł żadnych śladów świadczących o tym, że ktoś przeżył, nie dostrzegł dymu i nie uzyskał żadnej odpowiedzi na wołanie. Większość wysepek przykryła woda — wystawały tylko .najwyższe — i na kilku dostrzegł poruszające się stworzenia, zbyt małe jednak, by mogła to być Surra lub koń. Już miał zawrócić, gdy usłyszał łopot potężnych skrzydeł i zobaczył na niebie znajomy czarny kształt. Gwizdnął i Baku posłusznie zanurkowała, przeleciała nad jego głową i krzyknęła cicho, dając znak, by podążył za nią. Trasa, którą wskazywała, wiodła prosto przez jezioro, a on nie ufał jego mrocznej głębi. Po pierwsze, zbyt dużo pływało w nim rozmaitych szczątków, po drugie, w wodzie mogły się czaić nieznane formy życia — niekoniecznie śmiertelnie groźne, wystarczyło, że nieprzyjemnie złośliwe jak choćby ziemskie pijawki. Używając drąga jako sondy, ruszył brzegiem w kierunku wskazanym przez Baku, która siedziała teraz na jednej z nadbrzeżnych ruin pokrytych częściowo ziemią. Zwieńczony murem kopiec stał już nie z dala od jeziora, ale w nim, choć niedaleko od brzegu. Hosteen dotarł w jego pobliże mokry ledwie po uda. Baku nie dolatywała mimo jego pytającego okrzyku. Odpowiedziała twierdząco, co znaczyło, że to, co chciała mu pokazać, znajdowało się właśnie na szczycie wysepki, w którą zamienił się kopiec. Drąg nie dotknął dna — jasne było, że dotrzeć tam może jedynie wpław, toteż rad nie rad ostrożnie zanurzył się i przepłynął niewielki na szczęście kawałek. Starał się zachować delikatność ruchów, by nie wzburzyć bardziej niż musiał pełnej mułu wody, która obrzydliwie śmierdziała przy każdym poruszeniu, a w dotyku była nieprzyjemnie tłusta. Gdy dotarł do celu, wspiął się po poszczerbionym murze, bez kłopotów znajdując oparcie dla rąk i nóg. Spodziewał się zobaczyć krajobraz po powodzi, a zobaczył pobojowisko. Leżały tam trzy ciała — Sorensona, Bokatana i Dagotaga. Wszyscy zostali zastrzeleni z łuków i wszystkim obcięto prawe dłonie. Sądząc po innych śladach, zginęli wczesnym rankiem, gdy on rozkulbaczał martwą klacz. Stare przesądy i strach przed trupami przegrały z koniecznością poznania jak największej liczby detali i oddania znanym za życia ludziom ostatniej posługi. Podszedł do nich powoli i wtedy za nieboszczykami coś się poruszyło — zza ostatniego ciała wyłonił się znajomy łeb z futrem zlepionym krwią. Podbiegł czym prędzej do Surry, która miauknęła słabo na powitanie. Poszarpana rana na łbie wyglądała paskudnie, ale jak się okazało, nie była niebezpieczna. Krwawiła jednak obficie i ten fakt w połączeniu z jej wyglądem musiał przekonać napastników, że zabili lwicę. Niestety, zwierzęta nie potrafiły się z nim telepatycznie komunikować, więc Surra nie mogła opowiedzieć mu, co zaszło — tego musiał domyślić się sam na podstawie śladów i innych wskazówek. Wszystko wskazywało na to, że Sorenson, Norbie i Surra zostali w tym miejscu odcięci przez potop i tu też go przeczekali, jako że miejsce było położone najwyżej w okolicy. Atak nastąpił w kilka godzin po ustaniu deszczu, napastnicy zaś dokładnie splądrowali tymczasowy obóz i trupy, zabierając wszystko, co mogło się przydać, w tym także i broń. Przy pomocy osobistego medpakietu opatrzył ranę Surry, która protestowała jedynie cichymi pomrukami. Pracował wolno i metodycznie, zaczynając od oczyszczenia zranionego ciała i starając się nie myśleć o tym, co go czeka później. Kiedy skończył, zmusił się do znacznie mniej przyjemnego zajęcia — wyprostował skulonego trupa Sorensona i przeciągnął ciała tubylców tak, by leżeli po obu jego stronach. Nie miał nic, czym można byłoby wykopać grób, przykrył ich więc odłamkami ścian i kamieniami, tworząc niewielki kurhan. Zawziął się i pracował z determinacją, mimo że słońce zmieniło szczyt kopca w łaźnię parową. Przerwał mu poirytowany pomruk Surry, która niepewnie wstała i zrobiła kilka chwiejnych kroków. Pomijając Ho, zespół był w komplecie, a choć nie znał zwyczajów tubylców, wątpił, by krążyli po okolicy. Mogli być przekonani, że wybili wszystkich, a nawet jeśli nie, to .po zwycięskiej wyprawie wojennej powinni jak najszybciej wrócić do obozu, by pochwalić się swymi wyczynami. Tak postępowały wszystkie ludy na ich etapie rozwoju. Jego najważniejszym zadaniem było teraz przetransportowanie Surry na wyżej położony stały teren w północnej części doliny, a do tego potrzebował Raina. Słowami i telepatycznie uspokoił lwicę, tłumacząc jej, że musi odejść, ale wkrótce wróci. Tymczasem woda opadła na tyle, że do przepłynięcia miał ledwie kilka stóp, a po powrocie do jaskini odkrył, że Hing również nie próżnowała — być może w poszukiwaniu jadalnych korzonków, być może z nudów kopała tak intensywnie, że doprowadziła do sporego osunięcia ziemi. Dzięki temu w krótkim czasie był w stanie oczyścić wyjście na tyle, by móc wyprowadzić wierzchowca. W jukach miał żelazne racje, a w manierce przefiltrowaną wodę, toteż gdy znaleźli się na zewnątrz, zabrał się do jedzenia. Rain zaś po ugaszeniu pragnienia zrobił to samo, siejąc spustoszenie w mokrej trawie. * Storm posuwał się wolno, gdyż prowadził objuczonego konia. Hing naturalnie jechała wierzchem na pakunku z zapasami, a Baku latała nad nimi. Cofająca się woda odsłoniła już sporo terenu, co prawda usianego gałęziami i innym śmieciem, ale zdatnego do rozbicia obozu. Zostawił juki pod opieką Hing i Baku, a sam podjechał ostatnie kilkanaście metrów do kopca. Woda sięgała koniowi już ledwie do brzucha. Rain od początku bez problemów zaakceptował Surrę — wielki samobieżny kot stał się znajomą częścią jego świata. Natomiast jak się zachowa, gdy lwica go dosiądzie, tego nie sposób było przewidzieć. Hosteen podjechał do ściany wzniesienia najbliżej jak się dało, uspokajał ogiera tak głosem, jak i przekazem telepatycznym tak długo, aż ten stanął nieruchomo, i wtedy przywołał Surrę. Dowlokła się do krawędzi kopca, oceniła sytuację i skoczyła, lądując z impetem na końskim grzbiecie tuż przed Hosteenem. Rain, ku zaskoczeniu Storma, zatoczył się pod uderzeniem, ale nie próbował pozbyć się dodatkowego ciężaru, tylko spokojnie ruszył ku tymczasowemu obozowisku, zgodnie z poleceniami jeźdźca. * W obozie pod skalną ścianą Storm zrobił rachunek sumienia i zapasów. Tych drugich miał niewiele, ponieważ większość wyposażenia i żywność miał zapewnić Sorenson. No i zapewniał, aż do powodzi, w której juczne konie potopiły się gdzieś, a ich ładunki zniknęły. Dlatego to, czym dysponował, stanowiło ułamek tego, co było mu potrzebne w drodze do pierwszego terenu należącego do osadników. Miał stunner, nóż i łuk, z żywności zaś trzy porcje żelaznych racji, które zorganizował w czasie służby wojskowej, z czego jedną napoczętą. Posiadał jeszcze śpiwór, koc i medpakiet, latarkę z trzema wkładami grzewczymi oraz manierkę, w której będzie musiał gotować wodę z braku tabletek oczyszczających. Ogólnie rzecz biorąc, miał całkiem sporo — w polu często dysponował mniejszymi zapasami, a polować umieli wszyscy członkowie zespołu. Z lokalnej fauny dobrą do łowów zwierzyną był przerośnięty kuzyn królika żyjący w skalistym terenie, podobny do jelenia roślinożerca i trawiaste kury, z tym że tych ostatnich trzeba było kilka, by zaspokoić głód wszystkich. Na Arzor życie skupiało się wzdłuż rzek i musiał o tym pamiętać, co oznaczało, że nie ma zbyt wiele czasu, gdyż na równiny musi dotrzeć przed porą suchą. Siedział w kucki na posłaniu z trawy, na którym leżała też Surra, i trzymał na kolanach Hing piszczącą żałośnie do samej siebie. Nie znalazł dotąd ani Ho, ani torby, w której podróżował, a uratowanej fretce wyraźnie brakowało partnera. Głaskając ją, przyglądał się z namysłem południowemu krańcowi doliny — od tunelu oddzielała go nadal solidna połać zalanego terenu, a więc póki woda nie spłynie, będzie tkwił w pułapce, nie mogąc skorzystać ze znanego wyjścia. W pewnym momencie sięgnął po lornetkę i przyjrzał się dokładniej fragmentowi gór… Coś się zmieniło w ich wyglądzie, tylko nie bardzo wiedział co… Istniały co prawda miejsca, gdzie człowiek mógłby się wspiąć, ale nie znalazł żadnego, którym można by przeprowadzić konia. Odłożył lornetkę, zdecydowany poczekać na odblokowanie tunelu przez wodę — inaczej musiałby szukać wyjścia na północy, czyli zagłębić się w zupełnie nieznane, dzikie okolice. Samotność nie była dla Hosteena niczym nowym — przez większość życia w ten czy inny sposób był sam. Czasami łatwiej było żyć, mając tylko zespół, niż egzystować w ludzkim mrowisku takim jak Centrum. W tej dolinie istniało jednak coś, czego nie doświadczył nigdy dotąd, nie spotkał nawet na wrogiej planecie, gdzie cały czas groziło mu niebezpieczeństwo i towarzyszyło niełatwej i powolnej śmierci. Owo coś czepiało się gór i kopców, było wszechobecne w wodzie, ziemi i powietrzu. Jakoś nie zaskoczyło go, że znalazł tylko trupy… To miejsce zapraszało śmierć i odstręczało tak zmysły, jak i ciało. Gdyby nie to, że Surra nie mogła jeszcze odbywać dłuższych podróży, już szukałby wyjścia. Chciał rozpalić ogień, nie tylko po to, by osuszyć ubrania i wyposażenie czy ochronić się przed nocnym, ciągnącym od wody chłodem, ale także dlatego, że ogień od zarania dziejów stanowił najskuteczniejszą obronę gatunku ludzkiego przed nieznanym. Powoli zaczął nucić starą i — jak sądził — zapomnianą pieśń mającą chronić przed tym, co czai się w mroku nocy. Stare rymy działały nań dziwnie kojąco… Baku siedząca na skalnym występie ponad jego głową poruszyła się, a Surra uniosła łeb, dotąd spoczywający spokojnie na łapach, i nastawiła uszy. Hosteen przestał nucić i wydobył stunner. Za plecami miał skalną ścianę, z prawej strony osłaniał go głaz, pozostały więc tylko dwa kierunki, z których mógł nadejść atak. Lewą dłonią wydobył z pochwy nóż. Jeśli ktokolwiek go zaatakuje, dojdzie do walki wręcz, gdyż jeśli napastnik miałby łuk, już by go użył. A walki wręcz nie obawiał się… — Euuooooo! — rozległ się cichy okrzyk, który wielokroć już słyszał i nadal nie potrafił powtórzyć. Uspokoił się nieco, ale nadal uważnie obserwował otoczenie. Nie nacisnął jednak spustu, gdy ciemniejszy kształt pojawił się na tle cieni, jako że zachodzące słońce nie docierało już w ten rejon doliny, zasłonięte przez skalne ściany. Gorgol dobiegł do niego, przyciskając prawą rękę do piersi, i osunął się na skraj posłania Surry. — Wróg… po powodzi… zabił wszystkich… — zasygnalizował słabo lewą dłonią. — Pokaż mi najpierw ranę wojowniku. Porozmawiamy później. Hosteen pomógł mu usiąść, tak by plecy Gorgola wspierały się o głaz, i zbadał ranę. Norbie został trafiony strzałą, ale na jego szczęście grot przeszedł na wylot przez mięśnie z boku klatki piersiowej, nie naruszając organów wewnętrznych. Ponieważ Gorgol najwyraźniej złamał strzałę i wyjął ją z tyłu, w ranie nie pozostały żadne zadziory. Storm obmył wlot i wylot resztką czystej wody z manierki i zabandażował najlepiej jak potrafił. Gorgol westchnął z ulgą i zamknął oczy. Storm wziął napoczętą rację, ułamał kawałek koncentratu i wcisnął mu w lewą dłoń, a gdy tubylec otworzył oczy, zadał mu najważniejsze pytanie: — Nitra odeszli? Czy nadal tu są? Gorgol przecząco potrząsnął głową, wsadził koncentrat do ust i pokazał: — To nie Nitra… nie Nitra zabili… i nie Norbie… Storm usiadł na piętach i rozejrzał się uważnie, dając się przez moment ponieść wyobraźni — Zamknięci czy też strażnik, którego zostawili, by strzegł ich spokoju?… A potem uśmiechnął się sam do siebie z ironią — ci, których pogrzebał, zginęli od strzał i Gorgol również został zraniony strzałą, nie mieli więc do czynienia ze zjawiskiem ponadnaturalnym ani nieznaną techniką. Najwyższy czas, by jego przesądy przestały wchodzić w drogę rozsądkowi. — Nie Norbie? — powtórzył. — Nie Norbie, nie Nitra — potwierdził Gorgol, używając obu dłoni, choć prawej nieporadnie. — Ludzie z gwiazd… podobni do ciebie… — Z łuków?! I obcięli im prawe dłonie?!… Widziałeś ich? — Widziałem… byłem na skalnej półce, bo woda wysoko podeszła… Kiedy skończyło padać, przyszli ludzie… jak ty… ubrani jak ja… jak Norbie. Mieli łuki, ale nie byli Norbie… Myślę, że to byli Rzeźnicy z Gór… zabierają konie i frawny… zabijają i mówią, że to Norbie… znaczą trupy jak Norbie. Zaczęli strzelać i trafili mnie, ale najpierw zabiłem jednego… Gorgol teraz wojownik! Ale było ich zbyt wielu, więc padłem jak zabity, gdy mnie trafili… Myśleli, że nie żyję, i nie wspięli się, żeby sprawdzić… — Rzeźnicy z Gór — powtórzył na głos Hosteen i spytał w mowie znaków: — Nadal tu są? — Odeszli… — Gorgol wskazał na północ. — Myślę, że tam żyją, i nie chcą, by ktoś wiedział dokładnie gdzie, więc zabijają… Był to kolejny powód, by nie szukać wyjścia na północy, lecz nim zdążył o tym powiedzieć Gorgolowi, ten dodał: — Mieli z sobą jeźdźca… związanego… może na ofiarę dla złych duchów… — zawahał się i wykonał znak, który pierwszy raz Hosteen zobaczył w wykonaniu Sorensona. —…Oni jedzą MIĘSO. Hosteen słyszał, że niektóre klany czczące ciemnych bogów zjadały jeńców wziętych do niewoli w określonych okolicznościach. Dla większości klanów było to jednak wynaturzenie, toteż od dawna toczyła się zacięta wojna między rytualnymi kanibalami a resztą tubylców. Dla Norbiech zło i MIĘSO stanowiły jedność, toteż Gorgol odruchowo skojarzył jedno z drugim. — Nie — sprzeciwił się. — Rzeźnicy nie jedzą MIĘSA. Ten więzień to osadnik? — Jeździec. — Żyją tu w pobliżu jacyś osadnicy albo jeźdźcy? Możemy im powiedzieć, kto i jak zabił… Gorgol powoli odwrócił głowę i wskazał na południe. — Wiele słońc drogi, nim ich znajdziesz. Nie można podróżować nocą, bo nie znam terenu, a na wzgórzach będą Nitra. Trzeba iść cicho, szybko i bardzo ostrożnie… — pokazał, z niezrozumiałych względów przyglądając się badawczo Stormowi. — Zgadzam się — przyznał Hosteen, a ponieważ noc już zapadła, zajął się rozłożeniem śpiwora. Gorgol wyciągnął się na trawie, przytulając do Surry, która zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Obaj mieli zaufanie do jej doskonałego słuchu i wiedzieli, że trudno o lepszego wartownika. * Storm obudził się, gdy zaczęło świtać, słysząc cichy pomruk Surry. Obudził się w pełni przytomny — nauczył się tego dawno temu i niejednokrotnie już mu się ta umiejętność przydała — ale nie zaniepokojony. To, co się zbliżało, zainteresowało lwicę, ale nie zaniepokoiło jej. Nasłuchiwał uważnie, ale poza ciężkim oddechem Gorgola i odgłosem końskiego przestępowania z nogi na nogę nie słyszał z początku nic. Potem dobiegł go dźwięk tak cichy, że bez uprzedzenia ze strony Surry z pewnością by go nie zarejestrował. Wydobył stunner i czekał. Strzelił, gdy miał pewność, że zbliżające się zwierzę nie jest koniem. Pomylić się było trudno nawet w porannym półmroku — tak mógł wyglądać tylko frawn. Nie pomylił się. Kilkanaście sekund później zajęty był oprawianiem rocznego frawna. Sądząc po jego wyglądzie, zwierzę musiało ostatnio naprawdę dobrze sobie podjeść, choć zagadkę stanowiło, co robiło samotnie w górach. Prawny były zwierzętami stadnymi i pasły się na równinach, nie zapuszczając się w tereny górzyste, zwłaszcza samotnie. Gdy siedzieli przy ognisku rozpalonym za ułożoną z kamieni osłoną i czekali, aż nabite na zaostrzone kije mięso przypiecze się odpowiednio, Gorgol znalazł wytłumaczenie tej anomalii. — Skradziony frawn. Rzeźnicy ukrywają skradzione frawny, mogli tego zgubić, gdy przepędzali tu duże stado… Albo burza wywołała stampede… Storm przyjrzał się z namysłem przyszłej pieczeni. Kradzieże koni i bydła… Co złodzieje planowali zrobić z łupem na planecie mającej tylko jeden port kosmiczny, w którym kontrola załadunków była tak zaostrzona, że ziemska mysz miałaby problemy z emigracją? Interesujący ich rynek znajdował się poza planetą, a jaką korzyść mogli odnieść z kradzieży mięsa, którego nie mieli szansy sprzedać? Nowa hodowla także nie wchodziła w grę — sami osadnicy zauważyliby natychmiast nowego hodowcę i byliby w stanie sprawdzić, co robił od chwili postawienia stopy na powierzchni Arzor. Zwłaszcza gdyby mu się nagle cudownie stado rozmnożyło… — Dlaczego kradną mięso, którego nie mogą sprzedać… — zasygnalizował, wiedząc, że Gorgol jest wystarczająco bystry, by zrozumieć, o co mu chodzi, bez dalszego skomplikowanego tłumaczenia. — Może nie chcą sprzedać… to duży teren… — Gorgol machnął wymownie lewą ręką. — Zabiorą je daleko i będą hodować… Norbie znają miejsce, gdzie Rzeźnicy ukrywają frawny i konie. Hural z mojego klanu w ostatniej suchej porze zabrał im trzy konie. On wielki wojownik… Ta informacja była wybitnie interesująca — skoro Norbiem zdarzało się napadać na miejsca, gdzie Rzeźnicy ukrywali łupy, to może dałoby się ich przekonać, by robili to regularnie, zwłaszcza że pasowało to do ich zwyczajów. Pieszy Norbie na równinach był w stanie przeżyć, człowiek bez konia i zapasów — nie miał prawa. Była to jednak kwestia przyszłości. Pytanie podstawowe pozostawało nadal bez odpowiedzi: co Rzeźnicy chcieli zyskać na kradzieżach? Wszystkie przesłanki wskazywały na istnienie ukrytego portu kosmicznego i przemytu na wielką skalę… Nagle zesztywniał, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w płomienie. Surra, czując jego podniecenie, warknęła gardłowo. Istniały takie właśnie ukryte porty kosmiczne — sam odkrył jeden z nich i wezwał wsparcie, by go zlikwidować. Tamten nie służył przemytnikom: założony został po to, by niepostrzeżenie wyciągnąć z planety zasoby żywności… Naturalnie: wojna była skończona. Oficjalnie. Świadczył o tym jego wielomiesięczny pobyt w Centrum, ale to nie oznaczało, że wybito wszystkich Xików w galaktyce i odnaleziono ostatnią ich kryjówkę. Jeśli założyć, że jego dzikie podejrzenie było słuszne, miał okazję ponownie się z nimi spotkać i odpłacić za zniszczenie Ziemi… Zaczął cicho nucić, zapominając zupełnie o niewyrównanych rachunkach z Quade’em. Jeśli miał rację… Oby Odlegli Bogowie byli łaskawi i oby ją miał. Popatrzył na Gorgola, który przyglądał mu się z uwagą, podobnie jak Surra, wpatrująca się w niego zmrużonymi ślepiami. — Czy Rzeźnicy mają konie? — spytał. — Mają. — W takim razie zobaczymy, czy uda się nam odebrać im parę. Zawsze lepiej jechać niż iść. Gorgol uśmiechnął się krzywo zwyczajem Norbiech. — Dobrze mówisz — zasygnalizował. — Oni zabili tych z naszej krwi i muszą za to zapłacić dłońmi… W tym momencie Storm zrozumiał, jak niewiele brakowało, by popełnił nienaprawialny błąd, który mógł i prawdopodobnie zakończyłby jego przyjazne stosunki z tubylcami. Gdyby zaproponował jazdę na południe, tak jak zamierzał, postąpiłby tchórzliwie i niehonorowo, nie zdając sobie z tego sprawy. Tutejszy zwyczaj wymagał osobistej zemsty za śmierć współtowarzyszy i choć w porównaniu z tym, co podejrzewał, tamto zdarzenie zdawało się drobiazgiem, dla Gorgola był znacznie ważniejsze. A razem stanowiły więcej niż wystarczający powód, by odsunąć na dalszy plan sprawę Quade’a i uspokoić własne sumienie. ROZDZIAŁ IX * Storm chciał wyruszyć jak najprędzej, ale zdecydował, że Surra potrzebuje jeszcze jednego dnia wypoczynku, by wytrzymać trudy podróży. Podobnie zresztą jak Gorgol. Po zmianie opatrunków zdecydował się ruszyć na samodzielny zwiad południowego końca doliny, ponieważ chciał mieć pewność, że Nitra nie znajdują się w pobliżu zaplanowanej trasy wycieczki. Zanim jednak wyruszył, poczynił pewne przygotowania. Tłuszcz frawna wymieszany z czerwonym pyłem z pokruszonych skał oraz białym proszkiem przypominającym kredę uzyskanym z niewielkich, miękkich kamyków dał potrzebne mu barwy, toteż wymalował sobie na twarzy i piersiach serię plam i łamanych linii. Barwy wojenne i kamuflaż — do obu celów nadawały się doskonale. Gorgol obserwował jego poczynania z nie słabnącą uwagą. — Magia wojownika? — spytał, gdy Hosteen skończył. Ten spojrzał na własne rękodzieło zdobiące pierś i uśmiechnął się tylko, co spotęgowało upiorny efekt malowidła zdobiącego twarz. — Magia wojownika mego klanu… — potwierdził i pod wpływem nagłego impulsu założył na pas z bronią conchę podkreślającą kim jest i skąd się wywodzi. A potem zajął się wyborem broni. On sam bez problemów mógł strzelać z łuku, ale Gorgol nie był w stanie zrobić tego jedną ręką, a pozostawienie go jedynie z długim nożem nie wydało mu się właściwe. Wybrał inne rozwiązanie: odpiął kaburę ze stunnerem, ale znając głęboko zakorzenione uprzedzenia tubylców do używania nie swojej broni, nie wręczył mu jej natychmiast. Norbie wierzyli, że między wojownikiem a jego bronią istnieje mistyczna więź, jednakże kiedy broń ofiarowywano w darze, jej magia zostawała przeniesiona na nowego właściciela. Nie znał zasad tej ceremonii, toteż postanowił kierować się intuicją. Tak jak rankiem przed rozpoczęciem ekspedycji uniósł broń, nie wyjmując jej z kabury, najpierw ku niebu, potem ku ziemi, a dopiero później wyciągnął ręce ku Gorgolowi, tłumacząc równocześnie gestami, że jest to podarunek na stałe. Norbiemu z wrażenia rozszerzyły się oczy, ale nie dotknął stunnera. Przywożono je spoza planety i dla tubylców były niewiarygodnie wręcz drogie, toteż rzadko je kupowali. Dodatkowe utrudnienie stanowiła konieczność stałego uzupełniania amunicji. Zdarzały się jednak przypadki, gdy człowiek ofiarował któremuś z Norbiech taką broń, co uważano za niezwykle poważną i honorową sprawę. — Tu się naciska, a przez to celuje… — Storm powoli tłumaczył zasady posługiwania się stunnerem, mając świadomość, iż Gorgol wystarczająco długo przebywał wśród jeźdźców, by poznać większość instrukcji obsługi przez obserwacje praktyczne. Jak się spodziewał, Norbie szybko skinął głową, dając znak, że wszystko rozumie, i wstał dumnie, by Hosteen mógł mu przypiąć kaburę do pasa. Po tej oficjalnej uroczystości Storm chciał przerzucić przez ramię kołczan, ale Gorgol powstrzymał go i nieco nieporadnie, posługując się tylko jedną ręką, przełożył do niego połowę swoich strzał myśliwskich. Strzały wojenne nie mogły zostać darowane, by nie zawiodły w krytycznym momencie, ale zasada ta nie odnosiła się. do strzał myśliwskich. Storm wyruszył z obozu, wyglądając i czując się jak prawdziwy Nawaho —jedyną różnicę stanowiła towarzysząca mu w górze Baku. Od wody śmierdziało bardziej niż poprzedniego dnia, a teren, z którego ustąpiła, pokryty był zaschniętym już mułem, toteż wybierał trasę dalszą, ale wiodącą przez suchsze miejsca, jedynie w ostateczności decydując się na kontakt z mulistą zawiesiną. Prościej byłoby przepłynąć jezioro, ale pełno w nim było martwych i rozkładających się już zwierząt, a woda miejscami stała się aż gęsta. Nie znalazł jednak śladu po koniach, zapasach czy dwóch pozostałych członkach ekspedycji. Zapasy i konie mogli zabrać napastnicy, ale gdzie w takim razie podziali się Mac i ostatni Norbie?! Gdy zbliżył się do krańca doliny, w którym położony był tunel, zwolnił tempo marszu i zdwoił uwagę, zatrzymując się w regularnych odstępach i sprawdzając teren. W wyglądzie gór zdecydowanie zaszły zmiany, ale dopiero gdy wydostał się na wał oddzielający jezioro od niższej partii doliny, zobaczył najgorsze. Tunel zniknął przysypany taką ilością ziemi i skał, że przebić się przez nie zdołałby jedynie ciężki laser górniczy, o ile tak specjalistyczny sprzęt w ogóle znajdował się na Arzor. Człowiek mógł się wspiąć na to wzniesienie, ryzykując, że nastąpi kolejne obsunięcie, ale Rain nie był w stanie pokonać tej przeszkody. Droga na południe została odcięta i sprawiło mu to dziwną satysfakcję. Być może dlatego, że już wcześniej podjął decyzję; nie został do niej zmuszony zablokowaniem wyjścia. * Gorgol przyjął informację o zasypaniu tunelu obojętnie — najwyraźniej mało go obchodziło, że jedynie Baku może bez trudu dotrzeć do reszty świata. On sam chciał jak najszybciej ruszać na północ. Storm zdecydował się zostawić konia, lwicę i zapasy i wyruszyć następnego ranka śladami młodego frawna. Istniała realna szansa, że w ten sposób znajdą drogę możliwą do pokonania przez czworonogi, frawny bowiem nie były zwierzętami górskimi i nie potrafiły wspinać się po skałach. * Storm uważał się, i miał ku temu powody, za doświadczonego zwiadowcę, natomiast musiał przyznać, że Gorgol potrafił odnajdywać ślady na gołej skale, by nie rzec w powietrzu. Dzięki jego umiejętnościom odkryli wąską rozpadlinę, przed którą widać było odciski kopyt frawna w zaschniętym błocie. Rozpadlina była wąska i dość stromo biegła w górę, jednak nie na tyle stromo, by koń czy frawn nie były w stanie jej przejść. Ściany schodziły się tak, że Baku była przez większość drogi niewidoczna. Po pewnym czasie dotarli do szerszego placyku, gdzie Gorgol znalazł między skałami mały kapciuch ze skóry frawna wydzielający jakiś ziołowy aromat. — Ludzie z gwiazd żują… daje mocne sny… — wyjaśnił, podając go towarzyszowi. Ten powąchał zawartość, ale zapach, choć przyjemny, z niczym mu się nie kojarzył. Nie był specjalistą od narkotyków, czego w tej chwili żałował, bo specyfik mógł stanowić poważną pomoc w zidentyfikowaniu przeciwników. — Rośnie na Arzor? — spytał. — Nie. Szamani używają znalezionego na obszarach Rzeźników. Daje wiele snów… złych snów. To należy do magii… niedobra rzecz dla niewtajemniczonych. Hosteen wsunął kapciuch do kieszeni — narkotyk mógł na tubylców działać znacznie silniej niż na prawowitych użytkowników i wolał nie ryzykować. — Jechali tędy konno… — Gorgol zmienił temat. Niewielka połać ziemi rzeczywiście nosiła ślady końskich kopyt i to podkutych, czyli nie należących do Norbiech. Na nich znajdował się prowadzący w przeciwną stronę pojedynczy trop frawna. Znalezisko, na które natknęli się z drugiej strony skalnego placyku, wyjaśniało im, dlaczego młode zwierzę znalazło się samo w dolinie. Odkryli kości dorosłego frawna zabitego przez yorisa. Samego jaszczura także tam znaleźli — nażartego i fachowo obdartego ze skóry. Pozostawiono ścierwo na pastwę padlinożerców i trudno się było dziwić — żółtawe mięso ani nie wyglądało apetycznie, ani nie smakowało dobrze. Gorgol, wykorzystując osłonę zapewnianą przez skały, przemknął i przykucnął przy martwym jaszczurze. Rana i nie w pełni sprawne ramię w niewielkim stopniu pozbawiły go zwinności ruchów, co Hosteena nie zaskoczyło. Gdy dołączył do Norbiego, ten wskazał łeb yorisa. Górna część czaszki zniknęła odcięta równo i dokładnie: widok ten nie stanowił powodu do radości, istniała bowiem tylko jedna broń dająca taki rezultat przy trafieniu. Broń, która zaczęła wchodzić w użycie dopiero pod koniec wojny. — Karabin laserowy — mruknął Storm, spoglądając z niesmakiem na trzymany w dłoni łuk. W konfrontacji z przeciwnikiem mającym stunner, broń ta dawała jeszcze jakieś szansę, w starciu z kimś uzbrojonym w karabin laserowy była równie skuteczna co kawał kija czy pierwszy z brzegu kamień. Natomiast obecność kogoś posiadającego karabin laserowy potwierdzała jego podejrzenia. Gorgol wstał i rozejrzał się, najwyraźniej czegoś szukając. Znalazł jakąś gałąź i wcisnął ją w pysk zwierzęcia, manipulując nią przy dolnej szczęce. Jego wysiłki uwieńczyła fontanna zielonkawego płynu, która nagle wytrysnęła z pyska jaszczura. Norbie cofnął się, zaćwierkał przeraźliwie i zasygnalizował: — Trucizna… yorisy mają sezon godowy. Co oznaczało, że gady są dwakroć bardziej drażliwe i wielokrotnie groźniejsze niż zwykle. W sezonie godowym wszystkie samce dysponowały jadem wstrzykiwanym rywalom przy ukąszeniu, a jad ten był śmiertelny dla ludzi. Od tej chwili wiedzieli, że chcąc przeżyć, muszą zabić każdego napotkanego yorisa, nie czekając, czy zaatakuje ich, czy nie. Po kilkunastu krokach kanion kończył się skalnym płaskowyżem, toteż Storm wyszedł nań ostrożnie, by zobaczyć, co znajduje się poniżej. Ujrzał zaskakujący widok, choć z drugiej strony powinien być właśnie na coś podobnego przygotowany po obejrzeniu ruin miasta w pierwszej dolinie. Pod nim rozciągała się druga dolina o ścianach ukształtowanych w olbrzymie tarasy porośnięte gęstą roślinnością. Na południu wycięto drogę prowadzącą z tarasu na taras, którą najprawdopodobniej przestępcy wpędzali ukradzione bydło, trasa bowiem, którą obaj tu dotarli, była zbyt wąska, by przeszło przez nią jakiekolwiek większe stado. Przez lornetkę widział wyraźnie, że bydło było wpędzane do doliny, bo pasło się w niej duże stado frawnów dziwacznie podskakujących, gdy zmieniały miejsce żerowania. Praktycznie pierwszy raz miał okazję oglądać na własne oczy w większej ilości te dziwacznie wyglądające zwierzęta, sprawiające wrażenie, jakby lada chwila miały przewrócić się na pysk, ponieważ łeb z rogami porośnięty grubym, długim włosiem wydawał się niewspółmiernie cięższy niż goły, pokryty krótką sierścią zad. Nigdzie natomiast nie widział koni czy jeźdźców, co było dziwne. Owszem, ukształtowanie ścian doliny skutecznie uniemożliwiało frawnom oddalenie się, ale nie uniemożliwiało drapieżnikom dotarcia do nich. W okresie podwyższonego zagrożenia ze strony yorisów kilku uzbrojonych wartowników byłoby rozsądnym środkiem ostrożności. Ta dolina była znacznie większa od niżej położonej, zewnętrznej, z której przybyli — jedynie przez lornetkę był w stanie dostrzec przeciwległą ścianę, tak samo pociętą tarasami. Wszędzie rosła gęsta, soczysta i wysoka trawa i nigdzie nie było najmniejszych choćby śladów powodzi. Ani jakichkolwiek innych śladów, których szukał. Gdyby nie wiedział, z jakiej broni został zabity yoris, uznałby, że jest to zwyczajna kryjówka złodziei bydła… Poczuł na ramieniu dłoń Gorgola i przesunął lornetkę tam, gdzie tamten kierował jego rękę, czyli ku pasącym się frawnom. Tylko że one już się nie pasły — byki galopowały na prawą stronę, potrząsając groźnie rogatymi łbami, a krowy z młodymi zbiły się w ciasną gromadę łbami na zewnątrz, przyjmując typową dla swego gatunku formację obronną. Powodem ich zaniepokojenia byli trzej jeźdźcy dosiadający karych koni, mniejszych i bardziej krępych niż te przywiezione przez Larkina. Podobne widział w obozie Norbiech. Jednak nie tubylcy ich dosiadali. Ani ludzie — choć z daleka można było się pomylić. Jeźdźcy nie byli ubrani tak jak osadnicy, widocznie tu czuli się na tyle bezpiecznie, by się nie przebierać. Nosili matowe czarne mundury wyglądające jakby posypano je szarym pyłem. I to był ostateczny dowód, że jego podejrzenia były słuszne. Takie uniformy nosili bowiem Xikowie. Części układanki pasowały do siebie i wszystko stało się jasne i proste. Nic dziwnego, że wybili ekspedycję Sorensona, przeprowadzając rzecz tak, by wyglądało to na sprawkę tubylców. Zwalenie winy na Nitra było typowym posunięciem Xików. — Saaaa… — Gorgol doskonale naśladował sygnał używany przez Storma do zwołania zespołu. Był to zresztą jedyny ludzki dźwięk, jaki potrafił powtórzyć. Widząc, że zwrócił na siebie uwagę towarzysza, wskazał zdecydowanym ruchem na zbocze po północnej stronie doliny. Hosteen posłusznie skierował tam lornetkę, ignorując podenerwowane wtargnięciem na ich pastwisko frawny. Deszcz lub wiatr odkryły na górnym tarasie fragment żółto—czerwonej gleby zakończony niewielkim wzgórkiem. Jego to właśnie jako osłony użył inny obserwator skupiony na tym, co działo się w dole. Gdyby nie Gorgol, Storm nigdy by go nie zauważył, gdyż tamten leżał nieruchomo, doskonale zlewając się z otoczeniem. Przez szkła lornetki jednak widział go wyraźnie. Był to tubylec i to całkowicie zamaskowany przed odkryciem przez kogokolwiek przebywającego na pastwisku. Było jednak coś dziwnego w jego wyglądzie… dopiero po paru sekundach zrozumiał co — rogi zapięte wzdłuż krzywizny nagiej czaszki nie były kremowo białe jak u Gorgola i innych Norbiech. Były pomalowane na błękitnozielony kolor. Spojrzał pytająco na Gorgola — ten rozciągnął się na skalnym nawisie, skąd miał najlepszy widok, wspierając brodę na prawej ręce, i choć jego twarz pozostała nieruchoma, oczy były aż nadto żywe. W pewnym momencie uśmiechnął się cierpko, a raczej lekko wyszczerzył zęby — u tubylców grymas ten oznaczał złość lub podniecenie bitewne — a jego lewa dłoń spoczywająca na skałach w pobliżu towarzysza wykonała znak oznaczający Nitra. Podstawowe pytanie brzmiało: czy zwiadowca jest sam, czy też stanowi czujkę większej grupy. Zgodnie z tutejszymi zwyczajami obie możliwości były równie prawdopodobne — mógł to być samotny młodzian pragnący zostać wojownikiem albo członek większej wyprawy zamierzającej ukraść Rzeźnikom konie czy bydło. Mając znakomite pozycje na tarasach porośniętych gęstwiną zieleni, doświadczeni wojownicy mogli narobić sporego zamieszania. Palce Gorgola poruszyły się ponownie: — Tylko jeden… Storm odkrył jakiś czas temu, że choć nie potrafi wydawać dźwięków zrozumiałych dla Norbiech, jeżeli wolno wymawia słowa, są w stanie zrozumieć go, obserwując ruch warg. Trącił Gorgola i patrząc na niego, wyartykułował: — Wyprawa grupowa? Ten zaprzeczył energicznie i powtórzył: — Tylko jeden. Hosteen żałował, że nie ma z nimi Surry — mógłby jej kazać śledzić wojownika i sprawdzić, czy rzeczywiście jest sam. A tak plan podążania śladami jeźdźców nie mógł zostać wykonany, istniała bowiem groźba, że zauważą ich jak nie oni, to Nitra i odetną ich od rozpadliny stanowiącej jedyną znaną drogę ucieczki. A zależało mu na dowiedzeniu się, dokąd zmierzali jeźdźcy. Ostrożnie przepełzł na północny skraj płaskowyżu i dopiero tu odważył się wstać i wtulić w skałę. Na tle jej rdzawo–białej powierzchni był niewidoczny dla każdego, kto znajdował się dalej niż o parę kroków. Dolina faktycznie była rozległa i miała kształt butelki — szyjkę stanowił południowy kraniec. Przeciwnicy musieli wszystko starannie zamaskować, ponieważ mimo starannej obserwacji nie był w stanie zauważyć jakichkolwiek śladów świadczących o tym, że dolina nie jest już dziewiczą dziczą, nie mówiąc już o konturach budynków. Do tego obrazka nie pasowało tylko jedno — podłużny pionowy kształt, z którego miejscami odpadło maskowanie i dlatego tu i ówdzie połyskiwał metalicznie, odbijając promienie słoneczne. Gdyby nie to, pojazd byłby doskonale wtopiony w otoczenie: nie ulegało wątpliwości, że miał do czynienia z doświadczonymi zawodowcami. Biorąc pod uwagę widzialną długość, wsporniki podwozia i części dysz musiały znajdować się poniżej poziomu łąki, co oznaczało spore prace ziemne i to przeprowadzone niezwykle dokładnie. Sama obecność okrętu kosmicznego świadczyła o czymś jeszcze — musieli mieć niezwykle doświadczonego pilota, który zdołał wylądować na odrzucie własnych silników hamujących w ograniczonej przestrzeni. Sądząc po stanie kamuflażu i otoczenia, okręt stał tu już jakiś czas. Choć Storm nie był w stanie zidentyfikować konkretnej klasy, nie miał wątpliwości, że była to albo jednostka zwiadowcza, albo niezwykle szybki transportowiec używany do przewozu niewielkich, lecz cennych ładunków lub do zadań kurierskich. Czyli doskonały okręt do szybkiej ucieczki tuż przed ostatecznym zdobyciem bazy, w której stacjonował, albo do misji specjalnej . Czymkolwiek zresztą był, jedno nie podlegało dyskusji — gdyby usunąć maskujące osłony, na burcie ukazałby się znany i znienawidzony przez ludzi emblemat Imperium Xik. Jedyne, czego Hosteen nie wiedział, to tego czy trafił na tajną bazę założoną, gdy wróg był jeszcze silny, czy też na schronienie niedobitków, którzy zdołali uciec w ostatniej chwili, nie chcąc ginąć czy złożyć broni, choć to ostatnie należało do rzadkości. Obok zjawił się Gorgol. — Nitra odszedł — zasygnalizował, wskazując na północ. — Może poluje na trofea… I urwał, wpatrując się w zamaskowany okręt kosmiczny. Po chwili odwrócił się gwałtownie i spytał z widocznym zaskoczeniem: — Co?! — Pojazd z gwiazd. — Hosteen posłużył się oryginalnymi znakami Norbiech. — Dlaczego tu? — Rzeźnicy… należy do złych… Przerwał, gdyż Gorgol wyszczerzył zęby w grymasie złości, i szybko zamigał: — Pojazd z gwiazd na ziemi Norbiech nie może być! Norbie pili z ludźmi krew na znak, że mówią prawdę. Przysięgliśmy sobie szczerość jak wojownicy. Pojazdy z gwiazd mogą przebywać tylko na jednym miejscu. Nie w góry, bo rozgniewają Tych–Którzy–Bębnieniem–Przywołują–Grom! Ludzie kłamią: tutaj jest pojazd z gwiazd! Zaczynały się kłopoty — Norbie zezwolili na lokalizację portu kosmicznego na równinach, z dala od świętych dla nich gór. Traktat zawarty z osadnikami gwarantował, że port będzie tylko jeden i że tam będą lądować wszystkie przybywające na planetę statki i okręty. Jeśli wśród tubylców gruchnie wieść o istnieniu drugiego portu kosmicznego i to w świętych górach, wszystkie przysięgi, nawet te pieczętowane krwią, będą nieważne. Storm opuścił lornetkę tak, że zwisała na pasku wokół szyi, i wyciągnął do Gorgola obie dłonie, by zwrócić jego uwagę. — Ja wojownik… — Podkreślił to stwierdzenie, pokazując palcem wskazującym bliznę na ramieniu, po czym dotknął nim opatrunku tubylca. — Gorgol wojownik. Mnie zranił nie Nitra czy człowiek… to znak po walce ze złymi ludźmi nie z mojej rasy. Drugiej rasy, która jest w tej dolinie! To oni cię zranili i to ich pojazd z gwiazd. Oni należą do tych, którzy jedzą MIĘSO. Norbi przez długą chwilę wpatrywał się bez jednego mrugnięcia prosto w oczy Storma, nim spytał: — Przysięgniesz na Tych–Którzy–Bębnieniem–Przywołują–Grom? Storm wyjął z pochwy nóż, wcisnął mu rękojeść w dłoń i przysunął się tak, by ostrze dotykało skóry na piersiach tuż pod naszyjnikiem. — Pchnij, jeśli nie wierzysz, że mówię prawdę — zasygnalizował wolno i wyraźnie. Norbie cofnął rękę, przerzucił nóż, łapiąc go za ostrze, i podał mu, po czym oznajmił: — Wierzę ci. Ale to jest złe. Ludzie będą walczyć z obcymi albo przysięgi zostaną złamane. — Ludzie walczą z nimi od dawna. Tutaj też będą, ale najpierw muszę się dowiedzieć więcej o obcych. Gorgol przyjrzał się dolinie z namysłem, nim się ponownie odezwał. — Nitra polują także w nocy. Ty nie masz oczu widzących w ciemnościach… Hosteen odetchnął z ulgą — skoro Gorgol nie chciał przerywać zwiadu, by jak najszybciej dotrzeć do swoich, sytuacja nie wyglądała najgorzej. — Mój kot, kiedy zdrów, może pilnować Nitra w czasie, gdy będziemy obserwowali — zaproponował. Norbie zgodził się bez wahania: wielokrotnie miał okazję obserwować Surrę w akcji. Obaj zgodnie ruszyli w drogę powrotną, by zaplanować szczegóły nocnych posunięć. Storm obrzucił pożegnalnym spojrzeniem zakamuflowany statek kosmiczny, co zresztą nie wpłynęło w żaden sposób na stan jego wiedzy. ROZDZIAŁ X * Do obozu wrócili prawie o zmierzchu. Storm zajął się budową osłony z kamieni, by móc rozpalić ognisko. Gorgol pomagał mu jak mógł zdrową ręką. Naturalnie mogli przenieść się do jaskini, ale znajdowała się ona w sporej odległości, a co ważniejsze, Hosteen nie miał najmniejszej ochoty ponownie zetknąć się z atmosferą zastarzałej śmierci i dławiącym nieruchomym powietrzem, które pamiętał aż zbyt dobrze. Rain pasł się niespętany — gdyby ktoś go zauważył, wziąłby go za zwierzę ocalałe z powodzi i niedobitka z ekspedycji archeologicznej. A gdyby spróbował go ukraść, to zaalarmowani przez Surrę bez kłopotu sami złapaliby złodzieja. Zresztą niewykluczone było, iż da się w przyszłości wykorzystać ogiera jako tego typu przynętę. Storm poinformował o tym pomyśle Gorgola, który przyznał mu rację — wierzchowiec taki jak Rain stanowił łakomą zdobycz. Koń w sam raz dla wodza, przysparzający właścicielowi wiele szacunku i wzbudzający zazdrość. * — Jest jeszcze kwestia drogi… — Palce Storma zamigotały w blasku gwiazd, gdy skończyli kolację. — Trasa, którą dziś znaleźliśmy, nie nadaje się do przepędzenia bydła. Musimy znaleźć właściwą drogę, którą wpędzają do doliny frawny… — Na pewno nie prowadzi przez tę dolinę — zapewnił z przekonaniem Gorgol. Jego opinię potwierdzał fakt, że przed powodzią nie znaleźli żadnych śladów szlaku czy wypasu bydła w okolicy. Hosteen zaczął rysować na piasku czubkiem noża mapę obu dolin, wyjaśniając po kolei towarzyszowi, co rysuje. Norbie, jak się okazało, używali podobnych map, walcząc lub polując, toteż Gorgol szybko pojął, co widzi, i zaczął nanosić poprawki i uzupełnienia. Kiedy Storm przyjrzał się ich wspólnemu dziełu, stwierdził, że brak drogi i połączenia — oprócz tego, które odkryli — między obiema dolinami dawał się wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Musiała istnieć droga łącząca je na południowym wschodzie lub południowym zachodzie pomiędzy górskimi szczytami. — W nocy Nitra może zaatakuje… — Gorgol uważnie obserwował ogień. — Dobrze widzą w nocy, podobnie jak Norbie, a nocny rajd to zawsze zaskoczenie dla przeciwnika. Może uda się zaskoczyć Rzeźników… ty nie widzisz w nocy, ale ona tak. Gorgol miał na myśli Surrę — i nie mylił się: niezależnie od tego, czy zauważony przez nich wojownik był zwiadowcą wyprawy, czy samotnikiem, z jego punktu widzenia zbyt długie oczekiwanie w pobliżu obozu wroga nie miało sensu. Logiczne było przeczekanie części nocy i — wedle zwyczaju tubylców atak nad ranem na kryjówkę, w której trzymano konie. Gdyby znaleźli się na miejscu wcześniej, mogliby sporo się dowiedzieć, obserwując zamieszanie. Zależało to jednak od przychylności losu i postępowania innych, na które nie mieli żadnego wpływu. W przeszłości Hosteen wielekroć ryzykował i przeważnie mu się udawało, więc jeśli szczęście go nie opuściło… Poczuł znajome mrowienie palców. Nie wiedział o tym, ale w migotliwym blasku ogniska jego twarz i oczy miały ten sam wyraz co ślepia Surry, gdy była gotowa do skoku. — Pójdziesz — ocenił Gorgol. — Spróbujemy niżej… poczekamy do pory zamle… — Ty także? Samo wyszczerzenie zębów stanowiło wystarczającą odpowiedź, ale Norbie poparł ją znakami. — Gorgol teraz wojownik. To dobra walka, honorowa. Pójdę przodem jako zwiadowca. Do kolacji oprócz pieczonego frawna Hosteen dodał dwa kawałki koncentratu z żelaznej porcji — jeśli przez cały dzień będą zmuszeni obyć się bez pożywienia, nie odczują tego. * Wydał telepatyczne rozkazy Baku, dla której noc nie była porą aktywności w przeciwieństwie do świtu, wytłumaczył Surrze, czego od niej oczekuje, i wziął na ramię fretkę. Surra poruszała się ze zwykłą gracją i szybkością i widać było, że w dużej mierze odzyskała siły. Na Baku będzie mógł liczyć od chwili, gdy zacznie się poranek — wówczas regularnie oblatywała okolicę, gotowa do akcji. Do skalnego płaskowyżu dotarli bez kłopotów i szczególnych atrakcji, jeśli nie liczyć tego, że Surra odstraszyła jakiegoś o połowę od niej mniejszego padlinożercę od ścierwa yorisa. Uciekł, zostawiając za sobą duszący zapach, prawie równie nieprzyjemny co smród gada. Lwica prychnęła, kichnęła wściekle i czym prędzej zabrała się do wycierania pyska o najbliższą kępę trawy, by pozbyć się z futra i wąsów drażniącej woni. * Storm musiał przyznać, że gdyby nie Gorgol i Surra, już po paru minutach musiałby zrezygnować ze swego ambitnego planu. Roślinność, bujnie rozpleniona na tarasach, skutecznie blokowała i pochłaniała światło obu księżyców, potęgując nocny mrok. Miał ochotę skląć się za to, że nie zabrał z Centrum gogli noktowizyjnych, ale do głowy mu nie przyszło, że będzie potrzebował podobnego sprzętu na spokojnej i dość prymitywnej planecie. Tak, zmuszony był polegać na Gorgolu, którego trzymał jedną ręką, drugą osłaniając Hing, by któraś z gałęzi nie zmiotła jej z jego ramienia. Porządnie wychłostany i podrapany przez gałęzie i pnącza zdołał jednak jakimś cudem dotrzeć do położonego w dolinie pastwiska. W ciągu dnia mógłby wykorzystać tarasy jako obronę — bez wątpienia tak Gorgol, jak i Surra mogli to zrobić i w nocy, ale on musiał się trzymać skraju otwartej przestrzeni. Inaczej albo by się zgubił, albo uszkodził. Na szczęście frawny noce spędzały z dala od zarośli czy drzew, woląc otwarty teren. Na szczęście, choć bowiem uciekały przed jeźdźcami, dla człowieka idącego pieszo stanowiły spore zagrożenie z powodu wrodzonej ciekawości i wrogości wobec wszystkiego co mniejsze. Zwłaszcza w sezonie godowym i gdy miały młode. Dort i Ransford uprzedzali go wielokrotnie, że pieszy, który napotka podejrzliwego byka, jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Dopiero gdy znaleźli się na wysokości zamaskowanego pojazdu, dostrzegł pierwszy przebłysk światła — długa bezkarność zwykle powodowała nieuwagę. Świetlny punkt znajdował się u podstawy największego szczytu tworzącego większą część północnej ściany skalnej. Jego specyficzna błękitna barwa nie pozostawiała cienia wątpliwości co do pochodzenia — źródłem blasku nie było ognisko czy lampy używane przez osadników. Ludzie nie przepadali za tym odcieniem; natomiast Storm widział już taki blask, co prawda całe miesiące temu i w drugim końcu galaktyki, ale go nie zapomniał. Tak oświetlali wnętrza i perymetry placówek Xikowie. Używając okrętu jako punktu orientacyjnego, obliczył położenie źródła światła i zacisnął palce na przegubie Gorgola, dając mu jeden z prostych sygnałów, które uzgodnili przed wyruszeniem. Norbie odpowiedział podwójnym uściskiem i Hosteen puścił jego rękę, przyklękając. Teraz mógł liczyć jedynie na swoje zwierzęta. Cała trójka ostrożnie, ale sprawnie pokonała otwartą przestrzeń dzielącą ich od okrętu Xików. Frawny szczęśliwie nie pasły się w tym rejonie i trawa była tak wysoka, że posuwający się na czworakach człowiek był w niej całkowicie ukryty. W końcu dotarli do krawędzi wykopu, w którym stał pojazd. Ziemia była wilgotna i sypka — najwyraźniej niedawno przekopana. Hosteen zajrzał w dół, przyświecając sobie ustawioną na minimalną moc latarką. Miał rację — kopano tu rzeczywiście niedawno i nie skończono pracy, choć bowiem dysze zostały odkryte w całości, wsporniki podwozia nadal do połowy tkwiły w gruncie. Okręt najpierw wylądował, potem wkopano go w ziemię, częściowo po to, by go lepiej zamaskować, częściowo by pozostał w pionie, bo tylko w takiej pozycji mógł wystartować bez rampy startowej. Gdyby któraś z częstych w okolicy burz czy nawałnic przekrzywiła go, stałby się bezużyteczną kupą rdzewiejącego złomu. Fakt, że teraz go odkopywano, mógł oznaczać tylko jedno — przewidywano, że będzie w najbliższym czasie potrzebny. Co prawda wszystkie włazy były zamknięte i jednostka wyglądała na opuszczoną przez załogę, ale nigdy nic nie wiadomo. Storm żałował, że nie ma mikroładunków — Hing mogła bez kłopotu wykopać odpowiednie otwory wokół jednego ze wsporników, a gdyby detonować ładunki, pojazd na pewno by się przekrzywił, co skutecznie zniweczyłoby plany wroga. Ponieważ jednak ich nie miał, było to niewykonalne i nic nie był w stanie na to poradzić. Hing miała inny pomysł — korzystając z okazji, szybciutko zeszła z jego ramienia po lewej ręce, powąchała świeżo rozkopaną ziemię i pisnęła potakująco, po czym zniknęła w wykopie, skąd natychmiast doszły odgłosy zaciętego kopania. Kiedy ją zawołał, prychnęła obrażona, ale wróciła, choć niezbyt się spiesząc. Wyłoniła się na powierzchnię, fukając gniewnie i unikając jego ręki. Humor jej się poprawił, gdy znalazła najbliższe zakotwiczenie siatki maskującej — zaczęła natychmiast ryć ziemię wokół niego. Storm jej nie przeszkadzał — istniała teoretyczna szansa, że jej wysiłki przyniosą jakiś efekt, choć nie bardzo wiedział, jak luźna siatka maskująca może wpłynąć na równowagę pojazdu kosmicznego, ale przynajmniej fretka miała zajęcie i nie musiał znosić jej fochów. W końcu miała dość: zareagowała na jego cichy gwizd i wróciła. Razem wycofali się do tarasu — Hosteen szedł tyłem, starając się zatrzeć ślady swej obecności poprzez prostowanie trawy. Wszystkich nie był w stanie usunąć, ale przy pomocy Surry, wędrującej zygzakiem po jego śladach, stworzył tak dziwaczny trop, że nawet doświadczony zwiadowca miałby kłopoty z jego odczytaniem. Zwłaszcza że żadne zwierzę pochodzące z Arzor nie pozostawiało takich śladów jak lwica. Na skraju zarośli czekał na niego Gorgol. Ponownie złapali się za ręce i Norbie zasygnalizował, że znalazł kryjówkę. Okazało się, że jest to skalna nisza między dwoma fragmentami najniższego tarasu. Dawno temu jego fragment odłupał się i osunął, tworząc doskonałe schronienie dla kilku osób. Poczekali tu na Hing zajętą jakimiś poszukiwaniami — fretka wróciła z jakowymś skarbem w pyszczku i natychmiast przekazała go Stormowi. Ten wsunął go w kieszeń, bo i tak nie mógłby obejrzeć podarunku w mrokach nocy. Teraz pozostawało im jedynie czekanie. Uzgodnili wcześniej, że będą czuwać do świtu — jeżeli Nitra nie zrobi nic do tej pory, później już na pewno nie podejmie żadnej próby ataku. Naturalnie zwiadowca mógł uznać, że cel jest zbyt dobrze strzeżony, i w ogóle zrezygnować. Hosteen zdrzemnął się, korzystając z przymusowej bezczynności, ale ocknął się natychmiast, gdy w niebo poszybowała pierwsza płonąca strzała. W ślad za nią pomknęła druga… i trzecia. Pierwsza trafiła w coś znajdującego się na wysokości piersi dorosłego mężczyzny i owo coś natychmiast zajęło się ogniem. Druga wylądowała obok, powiększając płonący pas, a gdy dotarła do celu trzecia, rozległo się rżenie przestraszonego konia. Strzały musiały utkwić w kolczastych gałęziach leżących na szczycie ściany corralu. Takie zabezpieczenie skutecznie powstrzymywało drapieżniki — Larkin również je stosował przez dwie noce z rzędu, gdy zagrożenie ze strony yorisów było największe — ale wysuszone gałęzie paliły się doskonale. Rżenie i kwik przerażonych koni wywołały reakcję pilnujących — ktoś krzyknął i odległy punkt światła zmienił się w prostokąt szeroko otwartych drzwi. Gorgol wystukał mu na ramieniu wiadomość i zniknął, a konie, w jakiś sposób uwolnione, zaczęły uciekać z pożaru, kierując się ku ich kryjówce. Norbie musiał dojść do wniosku, że korzystając z zamieszania, zdobędzie wierzchowca. Ponieważ miał stunner, mógł bronić się w ciemnościach znacznie skuteczniej od Storma, dla którego łuk w mroku był zupełnie bezużyteczny Rozległo się wysokie jodłowanie, na pewno nie pochodzące z ludzkiego gardła, ale nadal nikogo nie było widać, mimo że dziury w corralu rozpaliły się na dobre, rozświetlając okolicę. Dopiero po paru sekundach wokół płonącego miejsca pożaru pojawiły się czarne sylwetki poruszające się zygzakami i krótkimi skokami na przemian. Ich zachowanie jednoznacznie świadczyło o tym, że to doświadczeni weterani, zajmujący pozycje obronne, ale w każdej chwili gotowi do kontrataku. W rejonie, w którym znajdowały się zamknięte obecnie drzwi do kryjówki w skałach, zapalił się potężny reflektor, którego blask pochłonął światło płonącej zagrody. Światło szperacza sięgnęło siatki maskującej okręt i przesunęło się w bok, oświetlając spłoszone konie. Hosteen miał wrażenie, że dostrzegł postać leżącą na grzywie jednego z wierzchowców, ale nie był tego pewien, gdyż zwierzęta poruszały się zbyt szybko, a koń, o którego chodziło, dziwnie sprawnie wymknął się z kręgu blasku, zupełnie jakby zrobił to celowo. Reflektor przesunął się ponownie, oświetlając pędzące konie, teraz nie tak ciasno już skupione, .rozpraszające się coraz bardziej. W kręgu światła znajdowały się równocześnie najwyżej dwa, trzy zwierzęta, więc operator reflektora zaczął nim przesuwać bardziej nerwowo. Nagle zagrzmiało i z góry z lewej strony wystrzelił promień purpurowego ognia. Storm nie poruszył się, za to Surra wyszczerzyła kły w bezgłośnym, wściekłym grymasie. Oboje mieli już okazję być świadkami zniszczeń powodowanych przez tę broń. Jedyna różnica polegała na tym, że poprzednio użyto jej przeciwko ludziom uciekającym z niewoli, a teraz uciekinierami były konie. Natomiast Gorgol nie mógł zdawać sobie sprawy, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie, ponieważ nikt nie używał dotąd na Arzor działek laserowych. Norbie nie znał możliwości tej broni, zwłaszcza w rękach doświadczonego strzelca, ani jej mocy czy zasięgu. A Storm nie był w stanie w żaden sposób mu pomóc… w tym momencie dotarło do niego, że istnieje taki sposób. Co prawda ryzykował życie Surry, ale musiał spróbować. Oparł rękę na jej łbie, dotykając palcami nasady uszu, i telepatycznie przekazał polecenie odnalezienia i sprowadzenia Gorgola. Lwica warknęła gardłowo, a purpurowy płomień uderzył ponownie. Tym razem w lewo. Wiele zależało od tego, jak zdolny jest strzelec — działko laserowe stanowiło nader precyzyjną broń w doświadczonych rękach — Hosteen widział to na własne oczy na różnych planetach podbitych przez Xików, którzy z jej użycia przeciw niewojskowym celom zrobili niemal formę sztuki. Do takiego ostrzału używali najsłabszej i najwęższej wiązki spolaryzowanego światła. Surra prychnęła ponaglająco — otrzymała rozkazy, więc uważała całkiem słusznie, że powinna ruszać. Puścił ją i lwica natychmiast zniknęła w trawie. W powietrzu zaczął unosić się zapach spalenizny — tam, gdzie trafił promień lasera, pozostawała jedynie spopielona ziemia pozbawiona śladów życia. Pierwszy z uciekających koni minął jego kryjówkę, po nim drugi i kolejne — widział je bardziej jako ruchome cele niż jako realne kształty, ale i tak nie ulegało wątpliwości, że jeśli tak rozpędzone wpadną między frawny, rozpęta się regularne stampede. Jeżeli Surra nie zdoła do tego czasu odszukać Gorgola… Kolejny promień trafił z oślepiająca siłą w ziemię tuż za jego kryjówką. Przerażone konie zawróciły, ale kilka prowadzących było już poza jego zasięgiem. I Storm gotów był przysiąc, że jeden ma jeźdźca. Natomiast nadal nigdzie nie było śladu Gorgola i Surry, którym groziło podwójne niebezpieczeństwo, bo do groźby trafienia przez laser doszło zagrożenie ze strony oszalałych ze strachu koni. Szansa na złapanie któregokolwiek z nich przestała istnieć. Zmusił się do obserwowania ostrzału, próbując ocenić, jaki jest maksymalny zasięg broni. Jeśli nie były to ograniczenia celowe, to tarasy za jego plecami i zamaskowany pojazd znajdowały się już poza granicą ognia. Gdyby Norbie i lwica wrócili, mogliby rozpocząć w miarę bezpieczną wspinaczkę. W miarę, bo nie wiadomo było, czy laser rzeczywiście nie może tam sięgnąć — Storm dawno temu nauczył się szacunku dla uzbrojenia przeciwnika. Trafienia zaczęły zbliżać się do siebie, tworząc regularny wzór wachlarza, patrząc od stanowiska strzeleckiego. Wyglądało na to, że strzelec dostał rozkaz przeczesania ogniem łąki między zachodnią ścianą a okrętem. Kolejnemu strzałowi towarzyszył przeraźliwy kwik trafionego konia. A potem następny. Najwyraźniej zwierzęta stały się celem niejako ubocznym, głównie chodziło o tubylców, a w powstałym zamieszaniu noktowizory na nic by się nie przydały, gdyż uciekający trzymaliby się między końmi. Tego typu postępowanie pasowało do Xików, a bezsilny Hosteen nie miał innego wyjścia, jak słuchać i patrzeć na rzeź. Rachunki do wyrównania rosły od momentu, gdy spotkał obcych, i mimo regularnego spłacania w okresie wojny nadal pozostało dość, by z prawdziwą przyjemnością dobrał się do tych tutaj. Mimo że z wyglądu, przynajmniej z daleka, przypominali ludzi, nie było w nich nic ludzkiego. Konie ginęły, a on wpadał w coraz bardziej ponury nastrój, nie wierząc już w powrót przyjaciół, gdy Hing nagle pisnęła, a w następnej sekundzie poczuł, jak coś dużego i futrzastego ociera się o jego ręce, a szorstki język liże go po twarzy. Wytargał Surrę radośnie za uszy, a potem za nadgarstek złapały go długie, kościste palce. Gorgol puścił go zresztą natychmiast i odwrócił się, dzięki czemu poczuł pod palcami strzępy koszuli i ludzkie ciało — ów ktoś ubrany był jak osadnik i na pewno nie był tubylcem. Gorgol przerzucił sobie przez plecy jedną jego rękę, Storm drugą i wspólnymi siłami, ponieśli bezwładne ciało w stronę tarasu. Po kilkunastu krokach ranny ocknął się i próbował iść, choć jego nieporadne wysiłki bardziej im przeszkadzały, niż pomagały w marszu. W ten sposób przebyli dwa tarasy, robiąc przerwy jedynie na złapanie oddechu. Z dołu nie dochodził już kwik rannych koni czy tętent podków, choć laser nadal przeczesywał pastwisko. Nie miało prawa pozostać na nim nic żywego, ale najwyraźniej Xikowie albo byli innego zdania, albo ich to nie zadowalało. Na trzecim tarasie rannemu zaczęły wracać siły. Nie w pełni jeszcze odzyskał świadomość i nie odpowiedział na żadne z pytań Hosteena, mruczał coś jednak do siebie, pewniej trzymał się na nogach i posłusznie wykonywał polecenia. Wspinaczka i poruszanie się wzdłuż zarośniętych tarasów były trudnym i czasochłonnym zajęciem. Na szczęście wyżej roślinność nie była tak bujna — inaczej nie dotarliby przed świtem do skalnego płaskowyżu. A gdyby nie Surra, weszliby prosto na wartowników. Zaalarmowani przez lwicę, zatrzymali się na skraju płaskowyżu przed wejściem do rozpadliny. Gdyby wiedzieli, że mają do czynienia z tubylcem, Storm kazałby Surrze oczyścić drogę. Jeśli jednak znajdował się tam Xik uzbrojony w karabin laserowy albo inną broń, której możliwości Hosteen miał okazję poznać, byłoby to samobójstwo, które na dodatek by go zaalarmowało. Nakazał Gorgolowi zachowanie ostrożności i udał się na zwiady, wykorzystując osłonę, jaką dawała pełna nierówności skała. Surra naturalnie mu towarzyszyła i dzięki doskonałemu słuchowi pierwsza wykryła strażnika stojącego w skalnej niszy, skąd miał doskonałe pole ostrzału obu kierunków. Hosteen ukrył się za wystającym ze skały głazem i starannie przeanalizował sytuację. Ponieważ strażnik poświęcał uwagę głównie kierunkowi, z którego przybywali, oczywiste było, że wróg gotów był poświęcić nie tylko konie, byle mieć pewność, że kogoś zabili. Tym kimś mógł być jedynie przyprowadzony przez Gorgola ranny, najprawdopodobniej zresztą ten sam człowiek, którego Norbie widział wcześniej — więzień zabójców Sorensona. Nie ulegało też wątpliwości, że Xikowie obstawili wszystkie drogi wyjścia z doliny, a następnym logicznym posunięciem będzie staranne przeczesanie terenu, taras po tarasie i krzak po krzaku. W ten sposób, jeśli nie znajdą uciekiniera, to wypłoszą go prosto pod lufy strażników pilnujących dróg ucieczki. Było to przemyślane i godne uznania działanie, ale o Xikach nigdy nie mówiono, że są głupi. Można było zarzucić im wiele, ale nie głupotę. Ani to, że kiedykolwiek byli łatwymi przeciwnikami. Pytanie, kim był ranny i dlaczego uważali go za tak groźnego, pozostawało bez odpowiedzi, ale nie było to ani odpowiednie miejsce, ani czas, by łamać sobie nad tym głowę. Mogło zresztą istnieć znacznie prostsze wytłumaczenie — podobnie jak w przypadku ekspedycji archeologicznej, chodziło o zlikwidowanie świadków. Ten świadek w dodatku wiedział, gdzie znajduje się ich baza, a więc był tym bardziej niebezpieczny. Tę kwestię należało wyjaśnić, ale później. Teraz najważniejsze było unieszkodliwienie strażnika i zniknięcie, nim grupa przeszukująca dolinę zacznie deptać im po piętach. Albo nim straże zostaną wzmocnione. Ponieważ nie sposób było dotrzeć niepostrzeżenie do wartownika, Stormowi pozostała tylko jedna możliwość. Miał nadzieję, że plan okaże się wykonalny. Przyklęknął, oparł głowę na przedramieniu, zamknął oczy i skoncentrował się na telepatycznym przekazie. Wzywał Baku, pokazując jej jednocześnie obraz miejsca, w którym się znajdują, oraz polecenia. Gdyby chodziło o Surrę, miałby pewność, że się uda — lwica była najinteligentniejsza w zespole. Natomiast gdyby w grę wchodziła jedynie fretka, mógłby sobie darować wysiłek — Hing wykonywała jedynie proste rozkazy, znacznie częściej słuchając komend słownych niż telepatycznych, i takie zadanie po prostu przerastało jej możliwości pojmowania. Baku natomiast pod względem umysłowym sytuowała się pomiędzy nimi — była zdolna zrozumieć i wykonać to, czego teraz od niej chciał, jeżeli zdoła jej to odpowiednio jasno wytłumaczyć i przede wszystkim — jeśli zdoła nawiązać z nią kontakt. W tej chwili na pewno krążyła gdzieś w górze, szukając reszty zespołu. Pozostawało tylko ją odnaleźć. Tylko… Tylko że to wcale nie było łatwe zadanie. Gdyby nie więź łącząca go z pozostałymi członkami zespołu, nie byłby pewien, czy da radę. Jednak tak długo stanowili jedną całość, iż ten związek stał się mocniejszy niż cokolwiek, co czuli wobec innych istot. Teraz Storm zamierzał wykorzystać tę więź, by przywołać Baku krążącą w przestworzach. ROZDZIAŁ XI * Storm skupił się, próbując nawiązać telepatyczny kontakt z Baku. Już raz — ponad ziemski rok temu udała mu się podobna sztuka w prawie identycznych okolicznościach. Przyzwał ją z daleka, by zlikwidowała wartownika, i wykonała to zadanie znakomicie. Teraz musiał to powtórzyć… Czuł obok siebie Surrę i był świadom jej napięcia, zupełnie jakby próbowała mu pomóc, wzmacniając wezwanie swym niewyszkolonym do takich zadań umysłem… A potem usłyszał jej cichy pomruk, a raczej nie tyle usłyszał, ile wyczuł. Uniósł głowę, otworzył oczy i spojrzał w poranne niebo. Wydawało mu się, że przywołuje już Baku godzinami, podczas gdy w rzeczywistości nie minęła nawet minuta. Xik nadal tkwił na posterunku, tyle że coś musiało go zaalarmować, bo nie czaił się już w niszy, lecz kucał za głazem, spoglądając na lewo od kryjówki Storma. — Ahuuuu! — Wycie mogło się wydobyć z gardła dzikiego kota, ale to nie Surra go wydała, lecz Hosteen. Tak brzmiał okrzyk wojenny jego plemienia; teraz wzywał zespół do boju. Atak orła lub sokoła to piękny przykład precyzyjnej nawigacji lotniczej. Jest to równocześnie jeden z najgroźniejszych ataków przeprowadzanych przez zwierzęta, gdyż pra wie zawsze kończy się śmiercią ofiary. Strażnik mógł mieć sekundę na reakcję, ale był zbyt zaskoczony, by to wystarczyło. W następnej sekundzie ciało rozszarpały mu szpony, zakrzywiony dziób wydłubał oczy, a potężne skrzydła gwałtownymi ciosami pozbawiły przytomności. Nie odzyskał jej aż do śmierci, która nastąpiła w wyniku upływu krwi tryskającej z rozerwanego gardła. Hosteen wyskoczył zza głazu śladem Surry — cały atak nie trwał dłużej niż pięćdziesiąt sekund, a Xik już leżał martwy za swoim głazem. Tak jak podejrzewał, obcy uzbrojony był w karabin laserowy. Zabrał mu go i zaciągnął zwłoki do niszy, gdzie nie sposób ich było odnaleźć bez dokładnych poszukiwań. Twarz była nie do rozpoznania, ale wystarczyła zielona skóra, szczeciniaste, podobne do igieł włosy i odmienny kolor krwi, by mieć pewność, że zabity należał do rasy Xików. Byli humanoidalni i z wyglądu bardziej podobni do łudzi niż Norbie, dlatego trudno było się dziwić, że tubylcy nie uważali ich za odrębną rasę. Jednak ludzie i rogaci, bezwłosi Norbie rozumieli się nie najgorzej, a czasami nawet lubili, czego w żaden sposób nie dało się powiedzieć o ludziach i Xikach. Jak dotąd nie zaistniała pomiędzy nimi żadna płaszczyzna porozumienia, pomimo długotrwałych starań w tym kierunku. Mogli wzajemnie uczyć się swych języków i posługiwać nimi, ale poza wymianą informacji porozumieć się nie umieli. Każdej rasie przyświecały inne cele i każda wyznawała inny system wartości, toteż próby nawiązania kontaktu kończyły się jedna po drugiej coraz większymi nieporozumieniami. Odciągając trupa, Storm ledwie panował nad obrzydzeniem i nie było ono wywołane obawą przed dotykaniem zmarłych — był to odruch, podobnie jak odruchowa była wściekłość, gdy obserwował bezsensowną masakrę koni. Xików nie dało się zrozumieć i osobiście dawno przestał próbować. Można było jedynie domyślić się, jakie to pokrętne czy zboczone motywy doprowadziły ich do takiego czy innego aktu bestialstwa. Zniszczenie Ziemi było właśnie efektem takiego procesu myślowego, którego ludzie nie potrafili pojąć. Podobnie jak wyrżnięcie bezbronnych koni, z militarnego punktu widzenia nie miało to sensu, ale w ten właśnie sposób Xikowie prowadzili wojny. Ludzie zbyt dawno rozpoczęli kolonizację galaktyki i zbyt wiele istniało zasiedlonych przez nich planet, by zniszczenie życia na Ziemi mogło w jakiś sposób zaważyć na przebiegu wojny. Rasa ludzka i tak przetrwała, a jedynym widocznym skutkiem działania Xików była jeszcze większa nienawiść do nich i dość drastycznie zmniejszająca się liczba branych jeńców. Tutaj rzecz się miała podobnie — wybili sobie większość wierzchowców, a zbiega i tak nie złapali ani nie zabili. Gorgol odczekał, aż ucichną odgłosy walki, i ruszył za nimi tak szybko jak mógł, chcąc jak najszybciej zniknąć z płaskowyżu. Jego wzrost był sporą przeszkodą w podtrzymywaniu znacznie niższego człowieka, ale rekompensował to siłą i zręcznością. Hosteen wysłał Baku i Surrę na zwiady, przerzucił broń przez ramię i pospieszył mu na pomoc. Wspólnie prowadzili rannego znacznie szybciej i mniej się przy tym męczyli. A w świetle dnia wyraźnie było widać, że ranny nie jest w najlepszej kondycji. Chociaż w porównaniu z wieloma więźniami, których Storm pomógł uwolnić z obozów, można było powiedzieć, że wygląda kwitnąco, o czym najlepiej świadczył fakt, iż był w stanie chodzić. Po paru krokach Gorgol stanął i zasygnalizował, używając już obu rąk: — Konie są na bocznej drodze. Będziemy ich potrzebować, więc je przyprowadzę. I nim Hosteen zdążył zaprotestować, pognał przed siebie. Koni rzeczywiście będą potrzebowali, ale im szybciej znajdą się w zalanej dolinie, tym lepiej — nie wiadomo jak daleko za sobą mieli grupę poszukiwawczą. Rad nie rad ruszył w dalszą drogę samodzielnie, dźwigając prawie cały ciężar rannego. Surrę zostawił w rozpadlinie: mogła pomóc Gorgolowi w kierowaniu końmi. Co prawda widać było, że jest zmęczona, ale mogła jeszcze pełnić przy okazji rolę wartownika, podczas gdy Baku zajmowała się zwiadem powietrznym. Hing wędrowała przed nimi, zatrzymując się od czasu do czasu i węsząc albo grzebiąc przy szczególnie interesujących kamieniach. Hosteena rozbolały nogi, a jego oddech stawał się coraz krótszy. Zaczęło go kłuć w boku i był to najlepszy dowód, że nie wrócił do formy — zbyt długo leniuchował w Centrum, a teraz to się mściło. Żeby zapomnieć o zmęczeniu, zaczął planować kolejne posunięcia. Dotychczasowy obóz był zbyt widoczny i narażony na atak, musieli więc poszukać innego miejsca. Nie mogło ono jednak znajdować się zbyt daleko, ponieważ ranny był wyczerpany i niezdolny do długiego marszu. Jeśli Gorgol przyprowadzi konie, ułatwi to podróż, ale nad kryjówką i tak należało zastanowić się wcześniej. A w grę wchodziło tylko jedno miejsce, mimo że mu się to nie podobało — jaskinia, do której trafił Rain w czasie nawałnicy. Leżała na wschód od rozpadliny, o ponad milę od obecnego obozu, a woda opadła już na tyle, że można było do niej wejść po odgarnięciu ziemi. Na myśl o wodzie odruchowo oblizał spieczone wargi, więc zmusił się do zmiany tematu rozmyślań. W obozie nie będą mieli czasu na odpoczynek. Trzeba będzie zebrać zapasy, posprzątać i zatrzeć na ile się da ślady ich obecności. Umieścić rannego na ogierze i ruszać w drogę. To, czy Gorgol sprowadzi konie i czy będą one zdolne do czegokolwiek — mogły być przecież już ochwacone albo i połamać nogi w panicznym pędzie — może zadecydować o powodzeniu lub katastrofie. — Nie… jesteś… Norbie… — Ranny mówił powoli, ale mimo to zaskoczył Storma. Dotąd traktował go właściwie jak pozbawiony woli bagaż, który trzeba bardziej nieść, niż prowadzić. To, że ranny w końcu odezwał się sensownie, stanowiło swoisty szok. Jego twarz skrywała kombinacja siniaków, rozcięć, zakrzepłej krwi i opuchlizny, tak że nie sposób było się domyślić jej rysów. Barwy wojenne Storma tak deformowały z kolei jego twarz, że musiał stanowić dla rannego taką samą niezidentyfikowaną zagadkę jak on dla niego. — Jestem człowiekiem. Pochodzę z Ziemi. Ranny jęknął, co mogło być reakcją na tę wiadomość albo na ból spowodowany potknięciem i raczej silnym uderzeniem zwisającą ręką o skalny występ. — Wiesz… kim… oni… są…? Nie musiał precyzować, kogo ma na myśli. — Xikowie! — warknął krótko Hosteen. Dalszą konwersację zagłuszył zbliżający się tętent. Co prawda nie zbliżał się zbyt szybko, a Surra nie wszczęła alarmu, więc najprawdopodobniej był to Gorgol, ale mimo to Storm przytulił się wraz z rannym do ściany i zdjął z ramienia broń. Nie czekali długo: wkrótce dostrzegli trzy konie wolno idące w ich stronę. Jedynie doświadczony koniarz byłby w stanie dostrzec, ile są naprawdę warte te zmarnowane zwierzęta człapiące z opuszczonymi łbami i śladami piany na pyskach. Jedyne, na co było je stać, to stawianie jednej nogi przed drugą. Za nimi maszerował niepomiernie z siebie zadowolony Gorgol z lśniącymi w promieniach słońca rogami. Klasnął w dłonie, na co ściany rozpadliny odpowiedziały głośnym echem. Konie przyspieszyły nieco kroku, minęły obu czekających pod ścianą mężczyzn i powędrowały dalej w dół ku dolinie. — Widzę, że łowy się udały — pogratulował mu Hosteen. — Nie mogły lepiej. Rzeźnicy to durnie, zostało im ledwie parę koni, a dalej nie próbują ich połapać — odparł Gorgol, nim złapał rannego od drugiej strony. We trójkę dotarli do doliny całkiem sprawnie i szybko. Konie były zbyt zmęczone nawet na to, by się paść, toteż stały z opuszczonymi łbami, a wokół nich krążył Rain, z zaciekawieniem przyglądając się całej trójce. Z uniesionym łbem i rozwianą grzywą, na ich tle wyglądał jeszcze wspanialej. Grzebał spokojnie kopytem w trawie. — To… jest… koń…! — westchnął ranny, zatrzymując się i wlepiając wzrok w ogiera. — Utrzymasz się na nim? — spytał Storm i ponaglił. — Podziwiać będziesz później, teraz trochę nam się spieszy, więc rusz się, dobra? — Spróbuję. Wspólnymi siłami wsadzili go na nerwowego bardziej niż zwykle ogiera. Mężczyzna spróbował wpleść palce w jego grzywę, ale nie zdołał i Storm pierwszy raz miał okazję obejrzeć, w jakim stanie są jego palce. Zaklął odruchowo w przynajmniej dwóch językach planetarnych, nie licząc wspólnego. Ranny roześmiał się słabo. — O to to, tylko dwa razy — dodał cicho. — Ci twoi Xikowie to nieźli sadyści… dawno temu, ze trzy dni będzie, myślałem, że jestem twardy… I bez ostrzeżenia osunął się na końską grzywę. Gdyby nie Norbie, zwaliłby się na ziemię. — Jest ranny… — zasygnalizował Gorgol. — Wiem… Musimy dotrzeć tam — wskazał. — Za grobem Dagotaga i pozostałych jest jaskinia w skalnej ścianie… Gorgol skinął głową, nadal podtrzymując nieprzytomnego. I tak ruszyli w drogę — Storm przodem, Rain za nim, a obok ogiera Gorgol pilnujący, by ranny nie spadł na ziemię. * Jaskinię znaleźli bez kłopotów. Ranny, Gorgol i Hing pozostali w niej, Storm zaś wrócił konno w towarzystwie Surry, by posprzątać obozowisko. W drodze powrotnej do jaskini Surra zagnała tam dwie klacze i źrebca uratowane z sąsiedniej doliny. Rain na pewno się nimi zaopiekuje i dopilnuje, by nie oddaliły się zbytnio, nim nie wrócą do sił. Przy wejściu oczekiwał na niego Gorgol z informacjami, których się nie spodziewał i które jeszcze nie tak dawno bardzo by go ucieszyły. — To była Zamknięta Jaskinia — zasygnalizował Norbie i pokazał mu ślady obróbki na suficie i ścianach, po czym wskazał na ciemność, w której pogrążony był drugi koniec jaskini. — Tam jest ukryte przejście do innych… Hosteen był zbyt zmęczony, by martwić się, czy Norbie zechce pozostać w jaskini, czy też nie — wiedział, że jeśli nie odpocznie, zaśnie jak kamień i nic nie zdoła go obudzić. Zmusił się jednak do wyjęcia wcześniej medpakietu i zajęcia rannym. Leżący na podłodze, ze śpiworem pod głową, wydawał się jakiś mniejszy. Oddychał płytko i szybko niczym dziecko, które zasnęło tylko dlatego, że wcześniej długo płakało. Wysłał Gorgola po wodę i polecił mu zagotować ją na ognisku, które Norbie rozpalił w czasie jego nieobecności, a sam wziął się do roboty. Najpierw delikatnie obmył krew i zdezynfekował rany na palcach jako groźniejsze, potem zajął się resztą. Ranny kilkakrotnie pojękiwał podczas tych zabiegów, ale nie odzyskał przytomności. Po półgodzinie Storm odetchnął z ulgą. Xikowie najwyraźniej dopiero zaczęli „zmiękczać” więźnia. Nie mógł przejść typowego przesłuchania, gdyż poza chłostą i ogólnym pobiciem nic mu nie zrobili — żadna kość nie została złamana, nie zadano mu też żadnych głębokich ran. Owszem, pełną sprawność w palcach odzyska dopiero za ładnych parę dni, plecy i ramiona też będą się goić jeszcze jakiś czas, a opuchniętej gęby w barwach tęczy lepiej nikomu nie pokazywać, ale wszystko to były powierzchowne obrażenia, które opatrzone powinny się dobrze goić. Nie były to trwałe okaleczenia ani rany niebezpieczne dla zdrowia. Po opatrzeniu rannego Hosteen rozebrał się i wziął kąpiel w jeziorze dla otrzeźwienia, a ponieważ to nie pomogło, zawinął się w śpiwór i zasnął jak suseł. * Obudził go aromat pieczystego i ucieszył się podwójnie. Raz dlatego, że był głodny, dwa — przyśnił mu się koszmar. Gonił przez coraz wyższe góry okręt Xików, który nie wiedzieć dlaczego uciekał na ludzkich nogach, a gdy się oglądał, miał twarz Brada Quade’a. Aromat pochodził z piekących się nad ogniem resztek frawna i dwóch łąkowych kur. Proces pieczenia obserwowany był z nie słabnącą uwagą przez Hing, Surrę i rannego siedzącego tak, by opierał się plecami o ścianę, i wyglądającego, jakby był w pełni przytomny. Zapadła noc, ale oni widzieli tylko fragment nieba z pojedynczą gwiazdą, Norbie bowiem odbudował usypisko, by ukryć ich przed oczami wszystkich, którzy nie potrafili latać. Jeśli chodzi o latanie, to Baku — jakby wiedziała, że o niej myśli — przestąpiła z nogi na nogę na skalnej grzędzie, skąd spoglądała na dolinę. Hosteen skupił uwagę na rannym. Gdy go opatrywał, był zbyt zmęczony i zbyt pochłonięty tym, co musiał zrobić, by tak naprawdę mu się przyjrzeć. Teraz miał ku temu okazję i to, co zobaczył pod opuchlizną i opatrunkami, spowodowało, że usiadł gwałtownie z zaskoczoną miną. A to dlatego, że rysy twarzy, na którą patrzył, były znajome — miał przed sobą nie tylko człowieka, ale jakimś nieprawdopodobnym zrządzeniem losu młodzieńca należącego do jego własnej rasy. Ranny wywodził się z krwi Dineh. Jedynie niebieskie oczy świadczyły o domieszce innej krwi i to właśnie one przyglądały się Stormowi uważnie. Młodzieniec był równie zaskoczony jak on. Opuchnięte wargi poruszyły się i ranny spytał pierwszy: — Kim ty jesteś, na Siedem Kręgów Gromu?! — Hosteen Storm z Ziemi — przedstawił się niejako automatycznie. Tamten podniósł obandażowaną dłoń i pomacał się po szczęce, krzywiąc się przy tym boleśnie. — Nie uwierzysz — powiedział przepraszająco — ale zanim się do mnie zabrali, byłem do ciebie cholernie podobny. — Pochodzisz z ludu Dineh. — Storm odruchowo powiedział to w języku Nawaho. — Skąd się tu wziąłeś? Ranny słuchał go uważnie, ale w odpowiedzi potrząsnął jedynie przecząco głową. — Przykro mi, ale nic nie rozumiem — przyznał. — I pojęcia nie mam, jakim cudem dorobiłem się bliźniaka na Ziemi ani w jaki sposób zjawił się on tu i teraz, żeby wyciągnąć mnie z najgorszego bagna w życiu. Jak tak dalej pójdzie, zacznę wierzyć pijącym dym, którzy mówią, że sny są jak najbardziej realne… — Ty jesteś…? — spytał nieco obcesowo Storm we wspólnym, rozczarowany, że tamten nie okazał się tym, za kogo go wziął. — Przepraszam za brak manier. Żadna tajemnica: jestem Logan Quade. Hosteena aż poderwało z wrażenia, a jego nagły ruch spowodował grę świateł na srebrnych ozdobach. Nie zdawał sobie sprawy — i prawdę mówiąc w tym momencie nic go to nie obchodziło — jak imponująco wyglądał. Nie wiedział także, jak widocznie i diametralnie zmienił się wyraz jego twarzy — w miejsce życzliwego oczekiwania pojawił się chłód i obojętność. — Logan… Quade… — powiedział obojętnym głosem. —Słyszałem o Quade’ach… Logan nadal spokojnie przyglądał się jego twarzy, choć teraz musiał w tym celu spoglądać w górę. — Cała kupa ludzi słyszała, i nie tylko ludzi: twoi znajomi z tamtej okolicy też słyszeli — odparł spokojnie Logan. — I zdaje się, że lubią nas tak samo jak ty. Ich niechęć mogę zrozumieć, ale kiedy mój stary zdążył się tobie narazić? Bo ja raczej nie miałem okazji… Storm musiał przyznać, że był bystry — nawet za bystry jak na jego gust. Przez moment miał nieodparte wrażenie, że złapał byka za ogon i teraz nie może ani go sobie podporządkować ani puścić wolno. Świadomość własnej niekompetencji była dlań czymś nowym i niełatwym do zaakceptowania. — Przewidziało ci się coś — burknął i raptownie zmienił temat: — Jak wpadłeś w ręce Xików? Niestety, miał uzasadnione podejrzenia, że Logan był rozbawiony jego niezdarnością. — Zgarnęli mnie bez żadnych kłopotów, bo dałem się podejść jak ostatni kretyn — przyznał młodzieniec. — Nasze stado z najbliższego, leżącego na południe od gór pastwiska było regularnie rozkradane od jakiegoś czasu, a tropy wiodły w tym kierunku. Dumaroy i jego kumple już wcześniej przy każdej kradzieży coraz głośniej darli się, że to sprawka Norbiech, nawet jak im brakowało jednej sztuki. A ostatnio bydło ginęło coraz częściej, zaczęli więc grozić, że zrobią porządek z tubylcami. Gdyby zamienili słowa w czyny, mogłaby się z tego zrobić regularna wojna. Widzisz, mieliśmy już problemy z rozmaitymi klanami, ale zawsze były to krótkotrwałe, lokalne kłopoty. Jeżeli Dumaroy i jemu podobni narwańcy zaczęliby zaczepiać wszystkich Norbiech, planeta błyskawicznie stanęłaby w ogniu. Ignorując więc jego ględzenie o tych przerażających Norbiech, wybrałem się, żeby rozejrzeć się w okolicy. Wybrałem do tego najgorszy moment… albo najlepszy, jeśli spojrzeć na to nieco inaczej… W każdym razie znalazłem ślady dużego stada zmierzającego w góry, w których nie miało absolutnie nic do roboty. A będąc nieco tępawy, jak to często powtarza mój tatuś, ruszyłem samotnie za nimi. I tak sobie jechałem radośnie, póki mnie nie złapali. Głupia sprawa, a ja jestem najgłupszym jej elementem. Ta banda przyjemniaczków była przekonana, że wiem coś, co oni koniecznie powinni wiedzieć, więc próbowali namówić mnie, żebym się podzielił tą wiedzą. Najśmieszniejsze było to, że akurat nie miałem pojęcia o tym, co oni chcieli wiedzieć. Ponieważ uważali, że są tu całkiem bezpieczni, atak zaskoczył ich kompletnie i na parę minut ogarnęła totalna panika. Skorzystałem z tego daru losu i prysnąłem w góry. Po drodze potknął się o mnie Gorgol, a resztę już znasz. Natomiast nie wiesz, bo nie możesz wiedzieć, że grozi nam wybuch wojny domowej. Xikowie starają się od pewnego czasu do niej doprowadzić, napuszczając na siebie nawzajem Norbiech i osadników. Pojęcia nie mam, czy robią to z wrodzonej wredoty czy też spodziewają się osiągnąć jakieś konkretne korzyści, ale planują przebrani za tubylców przeprowadzić atak na parę gospodarstw i zrobić kilka rajdów na obozy Norbiech przebrani za osadników. Nie orientuję się, ile wiesz o Nitra, ale mogę cię zapewnić, że nie są to osobnicy, których ktokolwiek rozsądny miałby ochotę drażnić. Xikowie od pewnego czasu robią co mogą, by ich zdenerwować. Jak im się w końcu uda, zadyma obejmie całe góry, co w połączeniu z wkurzonymi Norbie równa się wojnie na całym kontynencie. To jest całkiem przyjemny świat, ale jedyne, co pozostanie Rozjemcom, to wezwanie Patrolu. I nic nie pomogą ich jak najlepsze intencje: po prostu sami sobie nie poradzą. Skończy się na partyzantce, czyli Norbie kontra cała reszta galaktyki. A wynik może być tylko jeden… Uważam Norbiech za całkiem sympatycznych, rozumiesz więc, że taki finał raczej mi nie odpowiada. Dlatego czeka nas niezłe zadanie: musimy zażegnać konflikt, zanim zacznie się strzelanina! ROZDZIAŁ XII * Wszystko się zgadzało — nie tylko pasowało do sytuacji na Arzor, ale i do typowych metod postępowania Kików, którzy najwyraźniej niczego się w czasie wojny nie nauczyli. Stosowali stare chwyty, zupełnie jakby obecna tu grupa wierzyła, że Arzor może stanowić zalążek nowego imperium. Z poprzedniego, dzięki wysiłkom Konfederacji, nie pozostał nawet ślad. Storm westchnął — wydawało się, że konflikt, który zniszczył życie na Ziemi, nigdy nie dobiegnie końca. — Ilu Xików jest w bazie? — spytał, koncentrując się na tym, co najważniejsze. Logan wzruszył ramionami i syknął z bólu, nim odpowiedział: — Byłem trochę zbyt zajęty, żeby im zrobić spis ludności. Złapało mnie pięciu, ale dwaj z nich byli ludźmi. Przesłuchaniem kierował oficer i jego chciałbym jeszcze spotkać… jak mi ręce wydobrzeją. W sumie obcych widziałem może z tuzin, a ludzi pięciu, sześciu… nie najlepiej z sobą żyją… — To reguła — odparł Hosteen: obcy na różnych planetach mieli pomagierów rasy ludzkiej i wszędzie była to pełna wrogości, wymuszona kooperacja. — Ilu jest osadników w rejonie Peaks? — Istnieje siedem oficjalnych gospodarstw. Największe należy do Dumaroya: ma on brata, siostrzeńca i dwunastu jeźdźców. Laucin czeka na powrót brata z wojska i ma pięciu Norbiech. Ja mam sześciu Norbiech i dwóch jeźdźców przysłanych przez ojca… razem z pozostałymi da się zebrać może z dziesięciu ludzi. Jak widzisz, niezbyt to liczna armia, zwłaszcza dla kogoś, kto służył w wojskach Konfederacji… — Widziałem skuteczne ataki przeprowadzone przez jeszcze niniejsze siły. — Storm uśmiechnął się lekko. — Ale z tego, co mówisz, wynika, że ludzie w tych okolicach są mocno rozproszeni… — W każdym budynku mieszkalnym jest radiostacja. Nie jesteśmy tak prymitywni, jak mogłoby się wydawać! Są też specjalne kabiny łączności rozsiane po okolicy… — Jak daleko jest do najbliższej? — Musiałbym się rozejrzeć z któregoś ze szczytów, bo nie wiem, gdzie dokładnie jesteśmy… Sądzę, że znajduje się o dwa dni normalnej jazdy… albo o piętnaście godzin, gdyby jechać na naprawdę dobrym koniu… — Rain to jedyny dobry koń, jakiego mamy, a podejrzewam, że Xikowie zaczną nas szukać, jeśli już tego nie robią… — Hosteen myślał głośno. — No i nie znaleźliśmy jak dotąd takiego wyjścia z doliny, którym moglibyśmy przeprowadzić konia. Trasa, którą tu wjechaliśmy, została zasypana w czasie powodzi. — Nie wiem, jak to zrobimy, ale musimy zrobić! — odpalił Logan. — Mówiłem ci już dlaczego! Nie możemy pozwolić, żeby Dumaroy i Norbie skoczyli sobie do gardeł podpuszczeni przez tych całych Xików! Urodziłem się na Arzor i oświadczam ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby uratować ten świat! — Jeżeli można go uratować… — mruknął ponuro Storm. — Jeżeli można — zgodził się Logan. — Ty przecież lepiej niż ktokolwiek inny na tej planecie wiesz, co potrafią Xikowie, jeśli pozwoli się im ustalać zasady, no nie? Hosteen odwrócił się do Gorgola i przekazał mu tyle, ile zdołał ż opowieści Logana. Zakończył pytaniem, które obecnie było najistotniejsze: — Czy jest jakieś wyjście z tej doliny dla konia? — Jeśli jest, to je znajdę. — Gorgol zawinął w szeroki liść kawał pieczystego i wstał. — Rozejrzę się… Po czym wdrapał się na zasłaniający wyjście nasyp i zniknął. — Długo przebywasz na Arzor? — spytał Logan. Hosteen najpierw zajął się pieczystym, konkretnie kurą, którą przyniósł rannemu, a dopiero potem odpowiedział: — Trochę ponad miesiąc standardowego czasu… — Szybko się zadomowiłeś. Widziałem urodzonych tutaj, którzy nie potrafią tak dobrze posługiwać się mową znaków… — Moje plemię kiedyś posługiwało się podobnym językiem w rozmowach z obcymi. Czekaj, pomogę ci… Ostatnie słowa wypowiedział, widząc, jak niezgrabnie Logan zabiera się do jedzenia — mając spowite bandażami dłonie, nie bardzo potrafił oderwać mięso od kości niezbyt dużego ptaka. Siadł więc obok niego i karmił go, podając mięso na czubku noża. Operacji tej przyglądała się sennie Surra, która swój przydział mięsa połknęła błyskawicznie i teraz zadowolona leżała wygodnie przy ognisku. Hing, także najedzona, zwinęła się w kłębek na wyciągniętych nogach Logana. — Skąd masz te zwierzaki? — zaciekawił się młody Quade, gdy Storm zajął się przygotowaniem kolejnej porcji mięsa. — Bo nie pochodzą z Arzor. Ten twój bojowy ptak… co to za rasa? — Jestem Władcą Bestii, a to jest mój zespół. Baku to samica czarnego afrykańskiego orła. Surra to lwica, a Hing — fretka. Jej towarzysz Ho zgubił się w czasie powodzi… Wszystkie pochodzą z Ziemi. — Władca Bestii? — W głosie Logana słychać było nieskrywany podziw. — Słuchaj… co to jest Dineh? — A mówiłeś, że nie rozumiesz języka Nawaho. — Nawaho… — powtórzył z namysłem Logan, przyglądając mu się uważnie, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie mógł wcześniej słyszeć to słowo. Po paru sekundach dotknął delikatnie naszyjnika i bransolety i spytał: — To też zrobili Nawaho, prawda? — Tak — odparł Hosteen, mając przeczucie, że rozmowa prowadzi do czegoś ważnego. — Mój ojciec ma podobną bransoletę… Nic gorszego nie mógł powiedzieć — Storma opadły myśli, o których przez ostatnie tygodnie usilnie starał się zapomnieć. Odruchowo cofnął się i wstał. — Twój ojciec — powiedział podejrzanie łagodnie i cicho — nie jest Nawaho. — A ty go nienawidzisz — stwierdził, nie spytał, Logan dziwnie spokojnie, bez śladu jakiegokolwiek oskarżenia w głosie. — Brad Quade ma wiele wrogów, ale przeważnie nie są podobni do ciebie. Fakt, nie jest Nawaho, urodził się tutaj, ale jego rodzice pochodzili z Ziemi. Jest półkrwi Szejenem… — Szejen! — prychnął zaskoczony Hosteen. Łatwiej było mu myśleć o przeciwniku jako o kimś należącym do od wieków wrogiej, aroganckiej i kłamliwej białej rasy, spychającej jego przodków na coraz to mniejszy i gorszy skrawek ziemi. Dla białych byłoby idealnie, gdyby Indianie w ogóle przestali istnieć… — Szejen… to plemię Indian amerykańskich… — zaczął wyjaśnienia Logan i urwał. Surra zerwała się całkowicie przytomna, a Storm sięgnął po broń zabitego Xika. Miał już z taką do czynienia i wiedział, jak z niej strzelać. Żałował jedynie, że posiada tylko jeden zasilacz — najwidoczniej Xikowie byli ostrożniejsi albo gorzej zorganizowani, niż sądził, i posłali wartownika w góry z minimalnym zapasem amunicji. Powodem alarmu okazał się Gorgol, który wrócił z nie najlepszymi wieściami. Nie dość, że nie był w stanie odnaleźć nadającej się dla koni drogi wyjścia z doliny, to odkrył w jej południowej części wojenną wyprawę Nitra, a na szczytach w północnym rejonie poruszające się światła. — Konie i woda. — Hosteen objął dowództwo. — Musimy sprowadzić tu konie i przygotować taki zapas wody, jaki zdołamy unieść. Może uda się przesiedzieć tu poszukiwania, a jak dobrze pójdzie, Xikowie i Nitra natkną się na siebie… * Najpierw napełnili przegotowaną wodą trzy manierki i bukłak ze skóry yorisa należący do Gorgola. Przy tej okazji Storm miał okazję zobaczyć światła poruszające się na szczycie północnej ściany skalnej — najwyraźniej Xikowie nie wyposażyli swoich ludzkich pomocników w gogle noktowizyjne. A odkrycie trupa wartownika z dziwnymi obrażeniami musiało skłonić tych ostatnich do zachowania ostrożności. Potem zgasili ognisko i powiększyli otwór w nasypie tak, by konie mogły przedostać się przez niego. Kiedy wrócili, prowadząc wierzchowce, Logan badał mroczny koniec jaskini za pomocą latarki Hosteena. Odkrył tam wejście do tunelu, którego wcześniej nie zauważyli. — Zastanawiam się, czy to nie jest przypadkiem przejście ciągnące się pod całą górą — powitał ich Logan. — To wcale nie musiała być zwykła Zamknięta Jaskinia, tylko wejście do korytarza prowadzącego do innej doliny. Mówiliście, że do tej dostaliście się przez tunel; może to jest przejście do następnej? Storm przyjrzał się nieżyczliwie ciemnemu otworowi — im dalej od wyjścia, tym powietrze było gorsze, a na dodatek miał dziwne wrażenie, że tunel prowadzi prosto do nieuchronnej zguby. Jakoś nie miał ochoty się weń zagłębić i przecież nie musiał… — Dziwne powietrze — dodał Logan, kuśtykając wzdłuż ściany i opierając się o nią jedną ręką, by utrzymać równowagę. — I światło też dziwacznie się zachowuje… Storm zauważył, że konie zbiły się w ciasną gromadę na środku jaskini, nie wykazując najmniejszej ochoty zbliżenia się do tunelu, podobnie jak Surra. Co dziwniejsze — Hing, u której zwykle ciekawość brała górę nad ostrożnością, nie poszła za Loganem, ale siedziała w pobliżu koni, unosząc nos ku górze i podejrzliwie węsząc. Z pomocą Gorgola zatarł ślady kopyt prowadzące do jaskini od strony jeziora i odbudował ziemną zaporę maskującą wejście — gdy skończyli, była już północ. Kiedy zmęczony zawinął się w śpiwór, wydało mu się, że martwe, nieruchome powietrze jaskini wypycha świeże, napływające przez niewielki otwór, jaki pozostawili pod sklepieniem. A kiedy zamknął oczy, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że znalazł się w zamkniętym pudle, którego w żaden sposób nie potrafi otworzyć. Zawsze sądził, że nazwa „Zamknięte Jaskinie” wzięła się stąd, że wejścia do nich zostały fizycznie odcięte; teraz skłaniał się ku opinii, że zamknięto je ze względu na jakiś tajemniczy element, stanowiący nierozerwalną całość z jaskiniami, przynależący do nich. Rozsądek podpowiadał, że pozostając w ukryciu, robią najsensowniejszą możliwą rzecz. Dopóki Gorgol nie znajdzie drogi wyjścia z doliny, dawało im to przynajmniej jakieś pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Ale ta świadomość nie miała wpływu na jego podenerwowanie — wszystko w nim protestowało przeciwko pozostawaniu w tym miejscu. * Rankiem odkryli, że jaskinia nie tylko stanowi dobrą kryjówkę, ale ma jeszcze jedną zaletę. Podczas gdy dolina zalana była słonecznym blaskiem i zaczynała przypominać patelnię, w jaskini panował przyjemny chłód. Storm zaraz po śniadaniu objął nie tyle wartę, ile stanowisko obserwacyjne przy pozostawionym pod stropem prześwicie. Po krótkiej chwili dołączył do niego Logan poruszający się o wiele sprawniej niż poprzedniego dnia. — Wielka susza zacznie się w tym roku wcześniej — ocenił Logan, przyglądając się okolicy. — Tak dzieje się zawsze, gdy burze w górach są zbyt częste i zbyt potężne… Jeszcze jeden powód, żeby się stąd jak najszybciej wynieść. — Jadąc tu, przekroczyliśmy sporą rzekę wypływającą z gór. Orientujesz się, czy ona wysycha do końca? — Staffa nigdy do końca nie wysycha, ale znajduje się za daleko na południu. Płynie głównie przez wschodnią część Peaks. Tej drugiej, o której wspomniałeś, przyznaję, że nie kojarzę. Jeśli próbowalibyśmy dotrzeć do Stany i jechać jej brzegiem, dwukrotnie wydłużyłoby to czas podróży, a w dodatku znaleźlibyśmy się na skraju terenów, na które napadają Nitra… — W takim razie faktycznie lepiej będzie jak najszybciej… — Hosteen urwał, gdyż w widocznym fragmencie doliny zrobiło się nagle tłoczno. Dzięki lornetce widział przybyszów wyraźnie i oszustwo od razu wyszło na jaw — co prawda ubrani byli jak tubylcy, ale na tym kończyła się maskarada — widać nie chciało im się wkładać w to więcej wysiłku. Blada, zielonkawa skóra i przypominające strąki bezbarwne włosy zwieszające się na ramiona i do złudzenia przypominające szczurze ogony świadczyły jednoznacznie, że dwaj jeźdźcy to Xikowie. Pozostali trzej należeli do rasy ludzkiej i uzbrojeni byli w łuki. Za to jeden z obcych oprócz blastera trzymał w poprzek siodła rurę trupiobiałego koloru, na widok której Stormowi włosy stanęły dęba. Blastery, karabiny laserowe czy działko, którego skutki odczuły głównie konie, były do przyjęcia. Ta biała rura drastycznie zmieniała sytuację. Na szczęście wróg w czasie wojny, a właściwie w ostatniej jej fazie, dysponował niewieloma egzemplarzami tej broni — właśnie dlatego ostatnim miejscem, w którym spodziewał się ją ujrzeć, był koński grzbiet na pustkowiach odległej, przygranicznej planety. Krótko po wprowadzeniu jej do użycia siłom Konfederacji udało się zdobyć dwa egzemplarze w placówkach zajętych tak niespodziewanie, że obrońcy nie zdołali wysadzić się w powietrze wraz z umocnieniami i częścią atakujących. Po wypróbowaniu ich dowództwo wydało rozkaz zabraniający jakichkolwiek prób ich użycia w polu i nakazujący natychmiastowe zniszczenie wszystkich zdobytych egzemplarzy. Była to bowiem broń straszna — zbliżona działaniem do dezintegratorów, tyle że znacznie potężniejsza od tych używanych przez siły Konfederacji. By spowodować takie zniszczenia, potrzebny byłby dezintegrator trzykrotnie większy. Nowa broń różniła się też od nich czymś jeszcze — powodowała niespodziewane, a niemiłe skutki dla obsługi i wszystkiego, co znajdowało się za nią. Chodziło o nieprzewidywalne efekty powstałe w wyniku odrzutu energetycznego przy strzale. Choć na obcych mógł on nie wywierać aż takiego skutku. — Kłopoty? — domyślił się Logan, obserwując jego minę. Storm podał mu lornetkę. — Przypatrz się tej białej rurze trzymanej przez drugiego Xika — polecił. — To najgorsze kłopoty, jakie znam… I streścił mu w paru zdaniach to, co wiedział o disruptorach, bo tak nazwano oficjalnie ten rodzaj broni. — Chyba chcą mieć pewność, że załatwią definitywnie tego kogoś czy tych ktosiów, których szukają — skomentował bez uśmiechu Logan. — Co prawda nie przepadam za wojownikami Nitra — mamy zbyt rozbieżne zdania na większość tematów, a poza tym człowiek nawet nie wie, jak potrafi kląć, dopóki mu nie wytną na żywca zadziorów z wojennej strzały tych przyjemniaczków, ale uważam, że rozbieżności powinny być rozstrzygane przy mniej więcej równych szansach obu stron. Użycie tej rury przeciwko łukom to niczym pojedynek twojej Surry z kurą, która w dodatku ma związane nogi. Hosteen tymczasem powtórzył w mowie znaków informacje o disruptorze, tak by Gorgol również zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Potem we trójkę obserwowali jeźdźców znikających za serią kopców połączonych zaroślami po przeciwległej stronie jeziora. — Nitra tam nocowali — wyjaśnił Gorgol. — Ale może ich już nie być: nie siedzą bezczynnie na wyprawie wojennej… To zła broń: powinniśmy ją odebrać obcym… — Nic nam to nie da — sprzeciwił się Storm. — Mogą jej używać tylko obcy. My użyjemy i zginiemy! Użył najbardziej jednoznacznego znaku śmierci, jaki znał, by podkreślić jej nieuchronność i wybić Gorgolowi z rogatej głowy pomysł zwiększenia ich arsenału. U podnóża najdalszego kopca pojawiła się sylwetka jeźdźca. Był to Xik z disruptorem. Zatrzymał konia i zsiadł — przez lornetkę wyraźnie widać było, że nie zrobił tego zręcznie ani z wdziękiem. Po prostu zlazł, tak jak człowiek schodzi z czegoś wysokiego i niewygodnego, na czym siedział zbyt długo. Na to ostatnie wskazywała sztywność ruchów. Być może dlatego tak zmasakrowali konie — dla Xików były jedynie prymitywnym i męczącym środkiem transportu, którego musieli używać, a za którym bynajmniej nie przepadali. Xik z bronią na ramieniu wdrapał się na szczyt kopca i zajął przygotowaniem stanowiska strzeleckiego wśród porośniętych bujnie roślinnością ruin. Robił to z wprawą, ale bez pośpiechu, ustawiając sobie murek i podstawę pod broń z kamieni i odłamków ścian. W pewnym momencie o jakąś stopę od niego wbiła się w ziemię strzała, czego Hosteen nie zauważyłby, gdyby nie lornetka. Musiał to jednak być szczęśliwy strzał, ponieważ żadna inna strzała nie trafiła w kopiec. — Nitra się ostrzeliwują — powiedział, podając lornetkę Loganowi. — Musieli ich przycisnąć do ściany i odciąć drogę ucieczki — ocenił Logan. — Inaczej nie traciliby czasu na walkę przy takiej różnicy uzbrojenia. W polu widzenia pojawili się trzej przebrani za tubylców ludzie przynaglający już pędzące galopem konie do jeszcze szybszej jazdy. — Ci idioci faktycznie chcą użyć disruptora! — jęknął Hosteen i szarpnięciem dał znać Gorgolowi, by czym prędzej zszedł na dół. Następnie posłał w ślad za nim karabin laserowy, złapał pod ramię Logana i najszybciej jak mógł sprowadził go na dół. Rozejrzał się w poszukiwaniu zwierząt — Hing i Surra znajdowały się w pobliżu koni, ale nigdzie nie widział Baku, która ponad godzinę temu wyleciała na łowy. Wysłał jej ostrzeżenie, by trzymała się z daleka od jaskini, i polecenie, by wzbiła się naprawdę wysoko. — Odprowadźcie konie aż do wejścia do tuneli! — polecił. — Spokojnie, przecież kopiec jest ponad milę stąd i na dodatek wycelowali disruptor w przeciwną stronę… — zaprotestował Logan, ale pokuśtykał ku koniom, machając zawzięcie rękoma. Wspólnymi siłami zagnali je do wejścia do tunelu. Hosteen spojrzał na fragment nieba widoczny między stropem jaskini a górą usypanej ziemi, ale zdecydował, że nie mają czasu, by zasypać przejście do reszty. — Na ziemię! — polecił, dając dobry przykład. — Głowami w kierunku tunelu i zamknijcie oczy! Najlepiej osłońcie je ramionami! Przekazał Gorgolowi polecenia i zamarł w oczekiwaniu, kryjąc twarz w zagięciu łokcia i tuląc się do skalistego podłoża. Za chwilę miał doświadczyć bezsensownego okrucieństwa Xików. Disruptor bowiem na pewno zabije tych, o których im chodziło, czyli wojowników Nitra, ale przy okazji zabije też większość żywych istot w dolinie, jeśli nie zniszczy części doliny. Uśmiechnął się z ponurą satysfakcją, przypominając sobie tych trzech pędzących na złamanie karku zdrajców gatunku ludzkiego. Znając Xików, wątpił, by czekali aż tak długo, zanim tamci oddalą się na bezpieczną odległość. Cała trójka wraz z końmi miała tak minimalne szansę na przeżycie, że można ich było w praktyce nie brać pod uwagę. Surra rozpłaszczyła się obok niego, wtulając w jego bok, a Hing próbowała wydrapać jamę w skalnym podłożu i piszczała żałośnie, bo jej się nie udawało. Wyjął ją spod siebie i umieścił między swoim ciałem, a Surrą — dopiero wtedy uspokoiła się i umilkła. W zapadłej ciszy słychać było tylko stukot kopyt, gdy konie przestępowały z nogi na nogę. Żaden jednak nie próbował opuścić tunelu, do którego zagnał je Logan, zupełnie jakby zrozumiały telepatyczne ostrzeżenie przekazane przez Hosteena zwierzętom wchodzącym w skład zespołu. Tak na dobrą sprawę nie miał żadnych dowodów. Jedyne informacje, jakie posiadał, pochodziły z raportów wywiadu. Udostępniono je wszystkim członkom Sił Specjalnych, ponieważ działając za liniami wroga, a potem pomagając przy likwidacji ukrywających się grup oporu, mieli największą szansę zetknąć się z tą nową bronią. Testy przeprowadzone na asteroidach i opisane w tych meldunkach były wystarczające, by nie chcieć zobaczyć jej w akcji. Wojskowy język i mentalność przeważnie bagatelizuje, nie wyolbrzymia takie rzeczy. Te raporty zaś mówiły same za siebie. Nikt tylko nie był w stanie zrozumieć, dlaczego efekty użycia tej broni są o tyle groźniejsze dla istot nie należących do rasy Xik. Zaczął liczyć sekundy i dopiero po chwili dotarło doń, że robi to głośno. Uzmysłowił mu to Logan. — Mam nadzieję, że nie zakopaliśmy się tu dla jaj. Ile zostało do końca świata? Pytanie zadał najwyraźniej w złą godzinę, bo ich świat właśnie zrobił co mógł, by się skończyć. Storm nigdy nie był w stanie w pełni odtworzyć ani zrozumieć do końca, co się wtedy z nim stało. Jedno nie ulegało wątpliwości — świat stanął dęba, a czas dostał bzika. Najbardziej przypominało to powolne uniesienie przez olbrzymią dłoń, która potem zrolowała go i zgniotła do rozmiarów średniej wielkości piłki i podrzuciła. A potem złapała. Przez cały ten czas Storm o niczym nie myślał i niczego nie czuł. Była jedynie wszechobecna pustka, przez którą leciał… i leciał… i leciał… Nie było to zresztą doświadczenie wyłącznie fizyczne, obejmujące fragmenty stabilnej struktury planety. Doświadczał tego także psychicznie — jego cześć tuliła się do podłogi, próbując nie dać się oderwać fizycznej sile, a inna jego część leciała przez nicość, powodując wewnętrzne rozdarcie… Ile czasu to trwało i czy do końca zachował przytomność, nie wiedział. Wiedział jedynie, że przeżył. Przeżyli być może dlatego, że odległość od miejsca oddania strzału była spora, a być może dlatego, że skała zatrzymała większość niezbadanego jak dotąd promieniowania. Świadomość rzeczywistości wracała powoli. Najpierw dotarło do niego, że leży na skale, potem jego umysł zarejestrował ciepło ciała Surry przebijające się przez lodowaty chłód, który ogarnął jaskinię, a dopiero potem zdał sobie sprawę z gorączkowej aktywności Hing drapiącej i szarpiącej się na wszystkie strony. Przez długą chwilę leżał w bezruchu, doświadczając strachu, jaki jest udziałem każdego insekta ukrytego pod kamieniem — bał się, że lada chwila ktoś uniesie tę osłonę i narazi go na nieprzewidywalne zagrożenie. Potem w morzu paniki pojawiła się iskra rozsądku, która rosła na tyle szybko, że w końcu zdołał podnieść głowę. W pierwszym momencie był pewien, że oślepł, ponieważ mimo otwarcia oczu otaczały go kompletne ciemności. Dopiero po chwili usiadł, już jako tako nad sobą panując. Obok czuł podnoszącą się Surrę, a po sekundzie usłyszał jej gniewne prychnięcie i posępny warkot. A zaraz potem rozległ się sztucznie beztroski głos Logana: — Chyba ktoś zatrzasnął drzwi! ROZDZIAŁ XIII * Storm odpiął od pasa latarkę i oświetlił wejście do jaskini. W pierwszym momencie nie uwierzył własnym oczom, wejścia bowiem nie było. I nie blokowała go ziemia, tak jak po powodzi, a raczej nie tylko ziemia. Ta prześwitywała gdzieniegdzie między zasłoną ze stopionej czarnej substancji będącej ni to skałą, ni to minerałem, która spłynęła z góry, tworząc niemal całkowicie zwartą ścianę złożoną z nacieków sięgających podłogi. — Co to jest, do cholery? — zdziwił się Logan. Storm podszedł bliżej, oświetlając najszerszy czarny zaciek. Nie ulegało wątpliwości — to, co ściekło z górnego obszaru jaskini, to był ten sam materiał, z którego sporządzono czarną szynę prowadzącą do doliny. Co spowodowało, że ten niezwykle twardy materiał stał się płynny niczym roztopiony wosk, nie miał jednak pojęcia. Nie zauważył także wcześniej, że dawni budowniczowie wykonali z tej materii obrzeża jaskini z sobie tylko znanych powodów. Podał latarkę Gorgolowi i polecił mu, by trzymał ją skierowaną na najszerszy z zacieków, po czym z całych sił walnął w czarną powierzchnię kolbą karabinu. Zadzwoniło metalicznie, jako że kolba była zrobiona z lekkiego stopu, a siła uderzenia sprawiła, że cofnął się o krok. I to było wszystko — na czarnej powierzchni nie powstała nawet rysa, nie mówiąc już o tym, by coś się odłupało. Odwrócił broń, odbezpieczył i nacisnął spust. Igła oślepiającego światła przecięła powietrze, trafiając w czarną powierzchnię. Hosteen puścił spust i sprawdził efekt — po dokładnym przyjrzeniu się znalazł niewielkie wgłębienie o lekko stopionych brzegach. — Mocna rzecz — ocenił Logan, który tymczasem przykuśtykał do nich. — Co to za cholerstwo? Storm wyjaśnił mu, w czym rzecz, prawie automatycznie, oglądając jednocześnie dokładnie w świetle odebranej od Gorgola latarki przegrodę uniemożliwiającą wyjście. Przypadek zrządził, że zostali uwięzieni… albo i nie przypadek; mogła to być pułapka zastawiona przez budowniczych. Jakkolwiek było, zasadzka okazała się skuteczna — czarny materiał spłynął tak, że odciął im drogę wyjścia, łącząc skały ze sobą i z ziemią. Hing miała szansę przekopać się na zewnątrz, reszta ekipy była po prostu za duża. Co oznaczało, że pozostała im tylko jedna droga — tunel. Przespacerował się powtórnie wzdłuż nowo utworzonej ściany — bardziej dla spokoju sumienia niż w nadziei, że coś przeoczył. Nie znalazł żadnego wgłębienia ani szczeliny, która dałaby się odpowiednio powiększyć. Odwrócił się. — Nadal nie bardzo rozumiem, co się stało i dlaczego — przyznał Logan, przyglądając się czarnej przegrodzie. — Zrozumiałbym, gdyby do nas strzelali. Ale to świństwo celowało w drugą stronę i było milę stąd! — Naukowcy Konfederacji orzekli po przeprowadzeniu eksperymentów, że to skutek wibracji będących efektem ubocznym strzału. Ten materiał stał się całkowicie plastyczny… podejrzewam nawet, że przez moment był płynny… i to nie tylko tutaj, ale wszędzie w okolicy… — Mam nadzieję, że się gnoje w nim potopili! — warknął z uczuciem Logan. — Mamy jakieś szansę się przez to przebić? — Największą dawał laser, a sam widziałeś efekt. — Widziałem. A więc nie pozostało nam nic innego jak zbadanie korytarza. I proponuję zająć się tym natychmiast: jakbyś nie zauważył, to powietrze trochę się tu pogorszyło. Był to eufemizm — powietrze stało się całkowicie nieruchome i znacznie bardziej duszące z powodu braku dopływu świeżego z zewnątrz. Użycie lasera także nie wpłynęło na jego poprawę. Logan miał całkowitą rację — albo ruszą szybko, albo będą skazani na jeden z mniej sympatycznych rodzajów śmierci. Sprawnie objuczyli konie niewielkimi zapasami i ruszyli niechętnie w głąb tunelu. Prowadził Hosteen, mając obok Surrę i oświetlając drogę latarką ustawioną na największe rozproszenie światła i najmniejszą moc. Nie było sensu marnować energii, skoro miał tylko jeden zapasowy zasilacz. I tak dawała wystarczająco dużo światła, by dostrzec, że znajdują się w korytarzu, jeśli nie sztucznie wykutym, to na pewno sztucznie wykończonym, ściany bowiem z naturalnej czerwieni skał przeszły w matową czerń dziwnego, pochłaniającego energię materiału. — Całe szczęście, że te wibracje tu nie dotarły — skomentował Logan. — Gdyby to się stopiło, bylibyśmy skończeni. Podobnie jak minuty po strzale z disruptora zostały wyjęte z normalnego biegu czasu, tak i ta podróż wydała się Storm owi sennym koszmarem. Poruszali się równym krokiem, a miał wrażenie, że idą przez mokradła. Mogło to być wynikiem właściwości powietrza, które otępiało zmysły, albo rzeczywiście znaleźli się w rejonie anomalii czasowych. Niezależnie od powodów, nie wiedział, czy szli minuty, czy godziny tym tunelem o czarnych ścianach, wysysającym myśli z umysłu, powietrze z płuc i energię z latarki. Nagle zauważył, że Surra gwałtownie przyspieszyła — przez chwilę widział jeszcze jej płowy kształt w półmroku, na granicy światła, a w następnym pochłonęła ją ciemność. Zawołał ją — bez skutku. Za to sekundę później omal nie rozciągnął się jak długi, gdy Rain pchnął go gwałtownie łbem w plecy. Ożywił się nie tylko ogier — wszystkie konie wykazywały zaskakującą chęć do pójścia w ślady lwicy. — Powietrze! — ucieszył się Logan. — Świeże powietrze! Hosteen także poczuł ożywczy powiew. A raczej coś więcej, gdyż powietrze miało szczególny aromat, dziwny, ale przyjemny. Ruszył biegiem, słysząc za sobą tupot nóg i kopyt. Dobiegł do zakrętu — pierwszego, jaki napotkał w tunelu — gdyby nie świadomość, że ma za plecami następnych, stanąłby jak wryty, zobaczył bowiem przed sobą światło. Wyłączył latarkę i odgonił ogiera, który deptał mu po piętach. Zrobił następny krok i prawie potknął się o Surrę, która stała na tylnych łapach, przednie opierając na sztabie blokującej kratownicę przegradzającą korytarz. Storm złapał oburącz pręty, odzyskując równowagę, i wreszcie mógł spokojnie przyjrzeć się temu, co znajdowało się za przypominającą bramę średniowiecznego zamku kratą. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że nie jest to ani otwarty, ani w ogóle znajdujący się na zewnątrz teren, a światło nie jest słoneczne, choć do złudzenia je przypomina. Miał przed sobą ulokowany w olbrzymiej jaskini ogród z roślinnością, jakiej nigdy wcześniej nie widział. Przynajmniej tej rosnącej najbliżej. Bo w następnej sekundzie… zacisnął dłonie na prętach — podobnego wstrząsu nie doznał, nawet rozpakowując przesyłkę od dziadka. Miał bowiem przed sobą trawnik porośnięty normalną zieloną trawą, z którego wyrastała sosna. Nie spitzer, nie świeczkowiec czy langful, ale prawdziwa ziemska sosna. — Sosna! — jęknął, nie wierząc własnym oczom, choć wpatrywał się w drzewo jak zaczarowany. Nieświadomie zaczął szarpać kratę i na oślep szukać zamka, byle tylko jak najszybciej znaleźć się na trawie i poczuć pod palcami pień drzewa. — Zamek jest z drugiej strony, do cholery! Otrzeźwiał, słysząc głos Logana, a sądząc po jego tonie, młody Quade tłumaczył mu ten oczywisty fakt nie pierwszy raz. Przytomniej przyjrzał się blokującej drogę przeszkodzie — sztaba znajdowała się po drugiej stronie kraty, podobnie jak blokujący ją zamek. Z tego, co był w stanie dostrzec, miał on obcą i nieznaną konstrukcję. Co nie zmieniało faktu, że musiał istnieć jakiś sposób otwarcia go. Przesunął rękę przez kraty i próbował na oślep uporać się z mechanizmem, co przy jego obecnym zniecierpliwieniu nie miało prawa się udać. Dopiero ból dłoni po rąbnięciu pięścią w oporny metal przywrócił mu świadomość na tyle, że zaczął ponownie myśleć i panować nad sobą. Cofnął rękę, wyjął z pochwy nóż i ponownie zabrał się do roboty. Tym razem jednak działał logicznie. Przycisnął ciało do kraty, by mieć jak największą możliwość manewrowania ręką z nożem, i zaczął delikatnie sprawdzać jego czubkiem wszystkie otwory i ruchome części zamka. Logan i Gorgol zaś starali się utrzymać z dala od niego spieszące do światła i przedziwnych zapachów zwierzęta. Zadanie nie było łatwe, a pozycja męcząca, musiał bowiem kucać, by mieć jak najlepszy dostęp do mechanizmu, toteż szybko się spocił. W końcu wypuścił nóż z wilgotnych rąk, a ten złośliwie upadł zbyt daleko, by mógł go dosięgnąć. Sytuacja stawała się poważna — nóż Gorgola był zbyt długi, a Logan stracił swój, gdy go wzięto do niewoli. Kratę wykonano z czarnego materiału, a więc laser był całkowicie bezużyteczny… Już miał zakląć z bezsilnej wściekłości, gdy usłyszał zaciekawione piśniecie Hing, i stwierdził, skąd ono dochodzi. A dochodziło z podłogi po przeciwnej stronie kraty — otwory między prętami były bowiem wystarczająco duże, by fretka przez nie przeszła. Teraz przyglądała mu się wyczekująco, siedząc spokojnie. Klęknął i zmusił się do spokoju — Władca Bestii mógł kontrolować i kierować zwierzętami z zespołu jedynie wówczas, gdy kontrolował własne emocje i poczynania. To była pierwsza i podstawowa zasada, od której zaczęto jego szkolenie, i pierwszy raz zdarzyło mu się ją złamać, a właściwie po prostu zapomnieć o niej. I to wyłącznie z powodu niecierpliwości i głupoty. Ta świadomość była bardziej przerażająca niż widok disruptora przerzuconego przez siodło Xika. Wyrównał oddech i zmusił się do zapanowania nad strachem wywołanym myślą, że może nie być w stanie otworzyć tego mechanizmu. Jedyną nadzieją pozostała Hing, mająca atuty w postaci ciekawości, pazurów i treningu. Problemem był natomiast stopień skomplikowania zadania. Storm skoncentrował się wyłącznie na tym, by przekazać jej telepatycznie, co ma zrobić. Był to wysiłek praktycznie równie wielki jak ten włożony w przywołanie Baku rano. Hing stanęła słupka i zamarła w tej pozycji z przednimi łapkami opuszczonymi na brzuch. Po chwili opadła na cztery łapki, podbiegła do kraty i zręcznie wspięła się po niej na samą sztabę, tak że jej nos znalazł się ledwie o cale od jego twarzy. Pisnęła ponownie, tym razem pytająco. Problem główny polegał na tym, że nie był w stanie nią kierować tak jak w innych sytuacjach, gdy wiedział, gdzie powinna kopać lub co przegryźć, by spowodować określone skutki. Zwykle trenowali na modelach urządzeń i był w stanie pokazać fretkom, w którym miejscu mają rwać pazurami, a co szarpać zębami. Teraz nie miał nawet pojęcia, na jakiej zasadzie działa mechanizm zamka — mógł liczyć jedynie na wrodzoną ciekawość zwierzęcia. A ponieważ Hing nie była tak inteligentna jak Surra, rozkazy musiały być proste, co powodowało rozbicie całego procesu na drobne czynności i zarazem dłuższe tłumaczenie. Nie mógł też postąpić tak jak w przypadku Baku, czyli wydać poleceń i czekać, musiał cały czas utrzymywać telepatyczną więź i powtarzać fretce, o co chodzi, krok po kroku, jeśli chciał, by wykonała tak skomplikowane zadanie. Wysiłek, jakiego wymagało takie skupienie, odbił się wyraźnie na jego twarzy przyciśniętej do krat, z czego nawet nie zdawał sobie sprawy. Natomiast Logan i Gorgol, obserwujący go w milczeniu, nie zdając sobie dokładnie sprawy z charakteru jego poczynań, widzieli, ile go to kosztuje. Hing przemaszerowała po sztabie do zamka i obmacała go przednimi łapkami. A potem zgodnie z poleceniem Storma zaczęła grzebać pazurami we wszystkich otworach. Ponieważ nie przyniosło to rezultatu, prychnęła i głośno zaprotestowała. Nie podobał jej się tak opór zamka, jak i upór Hosteena, ale nie przerwała. Zmieniła za to metodę — stanęła na sztabie i użyła zębów, sycząc rozzłoszczona. W pewnym momencie pomogła sobie prawą łapką i coś w mechanizmie błysnęło. Hosteen nie był w stanie zorientować się, czy miała po prostu szczęście, czy zrozumiała zasadę działania blokady, w każdym razie zeskoczyła na dół z pełnym oburzenia piśnięciem w chwili, w której sztaba opadła. Krata otworzyła się, pociągając go za sobą, jako że był zbyt osłabiony, by wstać. Poczuł, że Gorgol odciąga go na bok, by nie oberwał kopytem od koni, których nie dało się już dłużej powstrzymać, i musiał na parę sekund stracić przytomność. Gdy się ocknął, siedział podtrzymywany przez Norbiego i spoglądał tępo w głąb olbrzymiej jaskini pełnej roślin, słonecznego blasku i pasm mgły. — Co za miejsce… — usłyszał pełen podziwu głos Logana. Powietrze było orzeźwiające i przesycone dziwnymi zapachami — przypraw, perfum i aromatów, zupełnie jakby ktoś umieścił najintensywniej pachnące rośliny z kilkunastu planet w jednym miejscu i utrzymywał je w stanie pełnej aktywności. Gdy Gorgol pomógł mu wstać, zrozumiał, że tak w istocie było. Zobaczył Surrę siedzącą pod olbrzymim dmuchawcem o purpurowych kwiatach, które lwica wąchała z wyrazem ekstazy na pysku. Konie zachowywały się normalniej — pasły się zawzięcie ziemską trawą i nic więcej ich nie obchodziło. Uwolnił się z pomocnego uchwytu Gorgola i zataczając się, podszedł do sosny. Dopiero gdy dotknął pnia i poczuł zapach żywicy, w tym momencie silniejszy od wszystkich pozostałych woni, uwierzył, że to naprawdę jest ziemska sosna. Po chwili rozejrzał się przytomniej — oprócz niej na trójkątnym trawniku rosło jeszcze kilkanaście odmian kwiatów, z których rozpoznał róże i liliowy bez. Wszystkie kwitły i pachniały, aż się w głowie kręciło. — Co to jest? — spytał otumaniony Logan, przyglądając się wielobarwnej mieszance. — Rośliny z Ziemi! — poinformował go radośnie Storm. — Wszystkie w tym trójkącie trawy… Ciekawe, skąd się tu wzięły? — I co to za miejsce — dodał Logan. — Poza tym to na pewno nie pochodzi z Ziemi… Wskazał ręką na drugą stronę wąskiej ścieżki rozdzielającej poszczególne rejony. Znajdował się tam inny ogródek o mieszanej roślinności, tyle że ta miała czarno–granatowe barwy i dziwaczne kształty. Krzewy o poskręcanych liściach, poszarpane kwiaty — naturalnie jeśli to były kwiaty — na pewno nie pochodziły z Ziemi. Ani z żadnej planety, którą Hosteen znał. Zbliżył się Gorgol, dotąd zajęty doglądaniem koni, i zamigał z podziwem: — Wiele roślin… każda inna… Storm odwrócił się, nadal jedną ręką wsparty o pień sosny, nie tylko dlatego że potrzebował podpórki, ale również by mieć namacalny dowód, że to, co widzi, nie jest dziwnym snem. Przed nim rozpościerały się jeszcze dwa rozdzielone ścieżkami ogrody. W każdym rosło co innego i zdecydowanie odmiennego od roślinności pozostałych. Żadne okazy nie wydały mu się znajome, ale zauważył, że wszystkie charakteryzują się dwoma cechami: nie było wśród nich roślin naprawdę brzydkich i wszystkie wydzielały przyjemne, choć czasami dziwne wonie. Logan potarł czoło zabandażowaną dłonią, mrugając zawzięcie oczami. — Tu jest coś… coś dziwnego… — Rozejrzał się powoli. Jakby pod wpływem jego ruchu w sąsiednim ogrodzie grupa pomarańczowych plam — które uznał za kwiaty wyrastające z przypominających kość słoniową łodyg — poderwała się; zobaczył podwójne skrzydła i za chwilę stworzenia obsiadły już sąsiednią roślinę. Pojęcia nie miał, czy były to owady, czy ptaki. — Na niektórych planetach istnieją takie miejsca… — dodał Logan. — Nazywają się ogrody zoologiczne albo ZOO… Trzymają w nich dzikie zwierzęta, czasami pochodzące z innych planet. Wydaje mi się, że to podobne miejsce, tylko zebrano tu rośliny. Co najmniej z czterech planet, sądząc z tego, co tu widać, i to tak różniących się od siebie, przynajmniej wyglądem, jak to tylko możliwe… Hosteen mógł się z tym zgodzić. Gorgol podszedł do sąsiedniej rabaty, dotknął delikatnie jednej z białych łodyg, na których przed chwilą siedziały latające stworzenia, i powąchał swoje palce. Jego twarz przybrała prawie taki sam wyraz jak pysk Surry siedzącej pod dmuchawcem… Storm rozejrzał się, szukając lwicy, ale nigdzie jej nie zauważył, usiadł więc, wspierając się plecami o pień sosny. Dłonie położył na ziemi. Była normalna — wilgotna, ale nie uginająca się, taka jaka powinna być. Zamknął oczy i uniósł głowę; gdy je teraz otworzył, widział jedynie koronę sosny i mógł próbować wmówić sobie, że jest z powrotem w domu. Gorgol i Logan udali się na zwiedzanie jaskini, za co był im wdzięczny. Słuchając coraz bardziej oddalających się kroków, powoli zsunął się z pnia i zwinął w kłębek na pokrytej opadłymi igłami trawie. Zasnął, nim się zorientował, całkowicie odprężony, a co ważniejsze — nic mu się nie śniło. * — …największa mieszanina, jaką w życiu widziałem —zakończył Logan. Obaj ze Stormem leżeli wygodnie na trawie, a Gorgol siedział, z zainteresowaniem grzebiąc w brązowych igłach zalegających w trawie. Musiały tu opadać od wielu lat, choć z porami roku w jaskini coś było nie w porządku, sądząc po porach doby — przebywali w niej już wiele godzin, a nie dość, że nadal był dzień, to oświetlenie przypominające do złudzenia słoneczne cały czas pozostało takie samo. Jego źródła zresztą jak dotąd nie udało im się odkryć. — Uważam, że cała góra została wydrążona — odezwał się po chwili Logan. — Naliczyliśmy ponad sześćdziesiąt rozmaitych ogrodów, z czego dwa wyłącznie wodne. Dalej ciągną się sady, ogrody i winnice… Jednym słowem obfitość. Dowodem tego ostatniego były pestki i ogryzki owoców stanowiące pozostałość po posiłku. — Żadnych zwierząt? — Ptaki i owady. Naturalnie nie licząc twojego kociaka: znaleźliśmy go tarzającego się po połaci szarego mchu. Uciekła, kiedy nas zobaczyła, jakby się las palił. — W jaki sposób to wszystko rośnie bez opieki? I to przez lata, jeśli nie przez stulecia? — zdziwił się Hosteen. — Masz rację, to musi być galaktyczny ogród botaniczny. To pomarańczowo–bębniste coś to złote jabłko z planety Astran, a te czarno–białe jagody rosną na Sirius III… rośliny pochodzą więc z całej galaktyki, tylko nie rozumiem, jakim cudem to wszystko pozostawione samemu sobie nie zdziczało. Ta jaskinia powinna wyglądać niczym dzika puszcza… Coś nadal utrzymuje kontrolę nad roślinami, odżywia je właściwie i przycina… — Może światło ma z tym coś wspólnego… albo cała atmosfera. Zauważyłem coś ciekawego. — Logan wyciągnął prawą dłoń i zdjął opatrunki: rany i oparzenia, które Storm nie tak dawno opatrywał, były nie dość, że zabliźnione, to prawie całkowicie wyleczone. — Pokaż mu postrzał — polecił na migi Gorgolowi, który posłusznie odkrył miejsce, gdzie trafiła go strzała: pozostał tam jedynie czerwony ślad, a ręką Norbie poruszał normalnie, bez śladu niewygody, nie mówiąc już o bólu. — A jak ty się czujesz? — spytał Logan, spoglądając na Storma. Ten przeciągnął się i musiał przyznać, że choć dotąd nie zwrócił na to uwagi, zniknęło gdzieś zmęczenie towarzyszące mu stale od czasu powodzi. Prawdę mówiąc, dawno nie obudził się tak wypoczęty i zadowolony z życia. W pełni rozumiał Surrę — też miał ochotę tarzać się w trawie i mruczeć z zadowolenia. — Widzisz? — Jego mina wystarczyła Loganowi za odpowiedź. — Coś jest w powietrzu. Coś, co powoduje, że czujemy się w pełni sił i mamy ochotę do życia. Coś, co przyspiesza gojenie ran… Może to miejsce pomyślano nie tylko jako ogród botaniczny… — A stworzono też może jakieś drzwi? — Nawet trzy sztuki, tyle przynajmniej znaleźliśmy. Dwoje przegradzają kraty takie jak ta, przez którą weszliśmy, ale trzecie wyglądają znacznie bardziej obiecująco. — Dlaczego? — zainteresował się Hosteen. — Bo są zamurowane. Zgodnie z legendą powinny więc prowadzić na zewnątrz… Storm zdawał sobie sprawę, że należałoby wstać i obejrzeć to zamurowane wyjście, ale pierwszy raz od lat czuł się zbyt leniwy, by to zrobić, a co więcej, poddał się bez oporów temu lenistwu. Cudownie było tak leżeć pod sosną, obserwować konie i towarzyszy równie jak on odprężonych i nie odczuwających najmniejszej potrzeby działania. Znaleźli fragmencik raju, więc dlaczego mieli się spieszyć z jego opuszczeniem? Niespodziewanie Gorgol wstał, strzepnął igły z ubrania i rozejrzał się powoli, co u Norbiech zawsze oznaczało, że coś wzbudziło ich podejrzenia. A potem pokazał wolno i wyraźnie, robiąc długie przerwy między znakami, by mieć pewność, że zostanie właściwie zrozumiany: — To… pułapka… wielka pułapka! ROZDZIAŁ XIV * Pułapka? — powtórzył Logan bez specjalnego zainteresowania. Natomiast w Hosteenie stwierdzenie Norbiego wzbudziło niepokój — być może dlatego, że miał doświadczenia z rozmaitego rodzaju pułapkami, a niektóre były naprawdę pomysłowe… Podejrzenia te rosły błyskawicznie, toteż spytał: — Na czym polega ta pułapka? — Podoba ci się tutaj… jesteś szczęśliwy… — Gorgol wyraźnie szukał odpowiednich znaków, by przekazać skomplikowane wyjaśnienie. — Chcesz zostać, nie chcesz odejść… Storm usiadł gwałtownie. — A ty nie chcesz zostać? Gorgol rozejrzał się, odetchnął głęboko, dotknął resztek owoców i igieł sosnowych. — Dobre… pachnące… ale nie moje… — stwierdził i szerokim gestem pokazał inne ogrody. — Też nie moje… tu nie ma mojego miejsca, więc nic mnie tu nie trzyma… twoje jest i cię trzyma… Coś było w tym, co mówił Norbie, i zaniepokojenie Storma wzrosło. Fragment ojczystej planety położony w drugim krańcu galaktyki był idealną przynętą, a tutaj takich fragmentów było kilkadziesiąt… Może zresztą nie była to pułapka zamierzona, tym niemniej, jak sam się przekonał, niezwykle skuteczna. Zdeterminowany, wstał i odszedł od sosny. — Gdzie są te zamurowane drzwi? — spytał, nie odwracając się, by nie kusić losu: trawa wyglądała zdecydowanie zbyt zachęcająco… — Uważasz, że Gorgol ma rację? — O takich rzeczach się nie myśli. Decyduje się w oparciu o przeczucia, a co czuliśmy, sam wiesz. Może to nie zamierzona pułapka, ale jednak pułapka… — klepnął ogiera w zad, zmuszając do zejścia z trawy na ścieżkę, i krzyknął: — Surrraaaa… Było to ostateczne zawołanie, którego jak dotąd zmuszony był użyć tylko dwa razy. Odpowiedziało mu echo, płosząc różnobarwne insekty i ptaki pochodzące z rozmaitych planet. Echo ucichło, stworzenia opadły w dół i wtopiły się w roślinność, a po lwicy nadal nie było śladu. Złapał ogiera za uzdę i ruszył przed siebie ścieżką między ogrodami, zdecydowany zostawić jak najprędzej i jak najdalej za sobą ten fragment Ziemi. Już zaczynał żałować, że tak postąpił, więc im dłużej by zwlekał, tym trudniej byłoby nie tylko zrealizować, ale choćby podjąć taką decyzję. Zmusił się do myślenia o wrogu, co stanowiło skuteczny sposób rozładowania żalu i niechęci. Wydawało im się, że zakończyli życie na Ziemi? Właśnie przekonał się, że nie do końca. A już na pewno nie zniszczyli Ziemian! Przyspieszył kroku, celowo klucząc i zmieniając ścieżki, by jak najbardziej zagmatwać ślad i uniemożliwić sobie łatwe znalezienie sosny na trawniku. Ponownie zawołał Surrę i ponownie bez efektu. Hing nie sprawiała podobnych problemów — wędrowała obok, od czasu do czasu wąchając coś czy rozkopując z zainteresowaniem, ale przerywała, słysząc jego gwizd, gotowa do dalszej drogi. Dwa razy w trakcie wędrówki zobaczył roślinność, którą znał. Ona także pochodziła z odległych planet. A potem dogonili go pozostali. — Tu w lewo — wskazał Logan — wokół tego jeziorka i potem prosto, za tymi szkarłatnie upierzonymi drzewami… Ciekawe, z jakiej są planety?… Widzisz… teraz są prosto przed nami. Szkarłatne liście przypominające pióra falowały na tle czerwonej skalnej ściany, a ścieżka prowadziła prosto ku łukowato sklepionemu otworowi starannie zamurowanemu kamieniami mniej więcej wielkości stopy. Nigdzie nie było śladu czarnej substancji, chyba że użyto jej jako zaprawy. Dokładnie obejrzał ścianę i naparł na nią ramieniem, zastanawiając się, co z tego, czym dysponowali, najlepiej nadawałoby się na narzędzie do przeprowadzenia rozbiórki. Ściana wyglądała na solidną i fachowo zbudowaną, a mieli do dyspozycji jedynie noże i laser. Ten ostatni powinien okazać się skuteczny, ale użycie go mogło spowodować całkowite wyładowanie zasilacza. Postanowił użyć noża. * Po ponad kwadransie bezowocnych wysiłków Storm zmuszony był przyznać, że nie był to jego najlepszy pomysł. Spocił się jedynie i miał problemy z opanowaniem rosnącej błyskawicznie złości. Nóż nie nadawał się do prac przy rozbiórce. Pozostał więc jedynie karabin laserowy. Nie był to co prawda dezintegrator, ale z kamieniami powinien sobie poradzić. Kazał pozostałym cofnąć się i zabrać z sobą zwierzęta, następnie przygotował sobie stanowisko strzeleckie, ustawiając broń na kamieniach zebranych z paru skalistych ogrodów tak, by była wycelowana w górną część zamurowanego otworu bezpośrednio pod wierzchołkiem łuku. Ułożył się wygodnie, przycisnął kolbę do ramienia i nacisnął spust. Wiązka oślepiającego światła trafiła w ścianę, po kilkudziesięciu sekundach rozgrzewając ją do głębokiej żółci. Gdy z miejsca trafienia zaczął wydobywać się dym, Hosteen przesunął lufę w dół i w bok, powoli wycinając w kamieniach obrys wyjścia. Ściana okazała się wyjątkowo twarda, toteż proces się przedłużał, a dym stał się tak gęsty, że oczy zaczęły mu łzawić, a w gardle drapało coraz mocniej. Mimo to nie przerywał i po dobrych dwóch minutach zaczął unosić lufę, mając za sobą połowę góry, bok i spód otworu. Mniej więcej w połowie drugiego bloku promień zaczął pulsować, co znaczyło, że zasilacz jest na wyczerpaniu. Hosteen jednak kontynuował swoją pracę, starając się skoordynować ruch lufy z coraz częstszym pulsowaniem, aż w końcu promień zniknął, mimo iż Storm nadal naciskał spust. Puścił go i wstał, nadal nie mając pewności, czy po prostu nie zmarnował energii mogącej przydać się do walki. Nie będąc w stanie się opanować, podszedł do powoli stygnącej ściany i z całych sił rąbnął kolbą w bok, który powinien być całkowicie nacięty. Zadudniło głucho, chrobotnęło, ale kamienie pozostały na miejscu. Uderzył ponownie, trochę niżej i tym razem dolna część zamurowania puściła, wylatując na zewnątrz. Kilkoma słabszymi uderzeniami wybił ile się dało z pozostałych, uzyskując prawie kompletny otwór — jedynie górna część trzymała się mocno zakotwiczona od strony, której nie zdążył rozciąć z braku energii. Dym tymczasem zniknął — nie rozwiał się, tylko zniknął, jakby wchłonięty przez powietrze wraz z zapachem spalenizny. Pobliski krzew o tęczowych, długich liściach zatrząsł się nagle i wypełzła spod niego Surra z dzikim błyskiem w ślepiach. Otrząsnęła się, wyszła na ścieżkę i stanęła przed Stormem, ciężko dysząc. Podrapał lwicę za uszami i pod brodą — tam gdzie lubiła najbardziej — uspokajając ją tak głosem, jak i telepatycznie. Była podniecona, rozkojarzona i otumaniona, toteż nie bardzo wiedział, jak zdołała odpowiedzieć na jego wezwanie; w takim stanie jeszcze jej nie widział. Ale odpowiedziała i to było najważniejsze. Jeśli chodzi o zachowanie kotowatych, nigdy nie można było mieć pewności, ponieważ zwierzęta te z natury były bardzo niezależne. Towarzyszyły człowiekowi, ale nie służyły. Za każdym razem, gdy Surra wykonywała jego polecenie, miał świadomość, że robiła tak, bo chciała, nie zaś dlatego, że ją do tego zmusił. Dawało to znacznie lepsze efekty, ale nie wiedział, jak długo taki stan rzeczy potrwa. Teraz, gdy polizała go po dłoniach i zamruczała cicho, wyraźnie już spokojniejsza, odetchnął z ulgą. Roślinna pułapka nie odebrała mu jej, choć niewiele brakowało. We trójkę urządzili zbiory w paru sadach i napełnili menażki świeżą wodą z jeziora. Zjedli posiłek i usunęli zimne już kamienie zza otworu, tak by konie mogły swobodnie tamtędy przejść. Logan miał rację — znaleźli się nie w tunelu, lecz w jaskini wychodzącej na powierzchnię planety. Kolejno wyprowadzili konie, a Gorgol udał się na zwiady, jako że na zewnątrz był środek dnia. Wrócił szybko i do tego niezwykle podniecony. — Znam to miejsce! — pokazał im. — Tu zabiłem złego latawca! Znam drogę stąd do domu… Nie zwlekając, opuścili jaskinię. Znajdowali się w kanionie tak wąskim, że zasługiwał właściwie na miano rozpadliny, i pozbawionym wszelkiej roślinności — została wypalona przez słońce, które dzięki stromym, wysokim ścianom skalnym zamieniło ten rejon w patelnię. Kontrast między wielobarwnymi ogrodami w jaskini i rozgrzaną do nieprzyzwoitości skalną pustką był przez to jeszcze większy. Zanim odjechali, Hosteen kierowany nagłym impulsem odbudował — na ile mógł — kamienną barierę w wejściu do jaskini–ogrodu. — Niechaj Zamknięci pozostaną sami ze swymi tajemnicami, co? — skomentował pomagający mu Logan. — To rzeczywiście zbyt dobra kryjówka, żeby ją stracić. Możemy jej jeszcze potrzebować. Powiedział to w złą godzinę, bo okazała się potrzebna szybciej, niż ktokolwiek z nich podejrzewał. Gorgol dosiadł jednej klaczy, Logan drugiej, a skromne zapasy załadowali na źrebaka. Storm miał właśnie usadowić się na grzbiecie ogiera, gdy Surra ryknęła i pognała ku wylotowi doliny, mijając po drodze Norbiego. Jej wściekłemu rykowi odpowiedział równie wściekły syk i jeden z żółto–szarych głazów oddzielił się nagle od skalnego podłoża, wysunął nogi i runął na jej spotkanie, nim Hosteen zrozumiał, co się właściwie stało. Gorgol był szybszy — dobył stunnera i wypalił prosto w łeb szarżującego jaszczura. Syk urwał się; yoris padł na pysk i znieruchomiał. Gorgol zdołał opanować spłoszonego wierzchowca, Loganowi się to nie udało, bo przyzwyczajony był do siodła i uzdy. Teraz jechał na oklep i nie był jeszcze całkiem sprawny fizycznie. Przy kolejnym dzikim wierzgnięciu klaczy wylądował na ziemi. Dokładnie w tym samym momencie ze skalnej szczeliny wypadł drugi yoris i rzucił się ku niemu. Strzała Storma trafiła go w podgardle — jedno z trzech wrażliwych miejsc — ale nie zabiła natychmiast. Wściekle kłapiąc paszczęką, yoris dopadł Logana, który z okrzykiem przestrachu odskoczył. Zrobił to jednak zbyt wolno — na nogawce nad cholewą buta pojawiła się krew. Gorgol strzelił ponownie, dobijając rannego yorisa, i podbiegł do rozciągniętego na ziemi Logana, który zaciskał obie dłonie na nodze ponad raną. Był blady i gdy Storm dobiegł do niego, dojrzał dziwną pustkę w niebieskich oczach towarzysza. Gorgol zdjął mu but, rozciął nogawkę i odciął długi pas materiału. Skręcił go w coś w rodzaju sznura i owinął wokół nogi rannego, podając oba końce Hosteenowi, by zacisnął je, tamując przepływ krwi. Sam zaś podbiegł do jaszczura i nożem rozsunął mu szczęki. Wystarczyło jedno spojrzenie. Dwoma wprawnymi ruchami wyrżnął mu z brzucha kawał tłuszczu i przybiegł z powrotem. Położył tłuszcz na poszarpanej ranie i przycisnął mocno. — Samiec… — syknął Logan przez zaciśnięte zęby. — Jadowity… Storm był bezradny — medpakiet nie zawierał surowicy przeciwko jadowi yorisa, a o truciźnie tej słyszał wystarczające wiele, by wiedzieć, że śmierć, jaką powoduje, nie należy ani do szybkich, ani bezbolesnych. — Tłuszcz wyciąga jad — pokazał na migi Gorgol. — Trzeba leżeć bez ruchu… potem jest się chorym, bardzo chorym… — Może nie fantazjuje — uśmiechnął się słabo Logan. — Ale coś mi się wydaje, że tym razem się nie wywinę… Jego skóra powoli nabierała szarego odcienia, a kończyny zaczynały drżeć, nad czym nie był w stanie zapanować, choć widać było, że próbuje. Z kącika spuchniętych ust pociekła strużka krwi. Gorgol wyciął z ciała yorisa następny kawałek tłuszczu, zdjął z rany pierwszy i natychmiast położył na nią drugi. Pierwszy połeć, oprócz tego że zakrwawiony, miał także błękitnawe zabarwienie. — Jad — wyjaśnił Norbie. — Wychodzi z ciała. Hosteen miał jednak poważne wątpliwości, czy w ten sposób uda się wyciągnąć cały jad z organizmu rannego, który przestał dygotać i stracił przytomność. Oddychał płytko i szybko, a jego skóra stała się zimna, mokra i lepka w dotyku. Spływały po niej duże krople potu — znacznie większe niż normalnie. Jeszcze czterokrotnie Gorgol zmieniał tłuszcz, nim przestał się on zabarwiać na niebiesko. Cały ten czas Logan leżał jak kłoda, nie odzyskując przytomności i oddychając płytko i pospiesznie. — Koniec trucizny. Teraz będzie spał — oznajmił Gorgol. — Obudzi się? Norbie przyjrzał się z namysłem nieprzytomnemu. — Może… Przez dwa dni musi spać i nic nie robić… Nie chodzić i nie jeździć. — Powiedz mi, gdzie mam jechać po pomoc — zdecydował Storm. — Wrócę, a wy poczekacie w jaskini, gdzie rosną różne rośliny. — Będę go pilnował — zgodził się Norbie. — Sprowadź pomoc i powiedz o obcych… Przenieśli Logana do jaskini–ogrodu. Gorgol narysował na pierwszym niezarośniętym kawałku ziemi mapę okolicy. Hosteen zapamiętał ją i podzielił zapasy, zabierając dwie manierki, żelazną rację, łuk i strzały. Norbie co prawda zaproponował mu zwrot stunnera, ale Hosteen po namyśle odmówił. Po pierwsze, byłby to akt wysoce symboliczny i Gorgol powtórnie nie przyjąłby już tej broni, po drugie, Xikowie mogli dostać się do jaskini, toteż Norbie powinien dysponować czymś skuteczniejszym niż łuk, zwłaszcza że miał rannego pod opieką. Zdecydował się także pozostawić w jaskini Surrę, ponieważ miał zamiar jechać zbyt szybko, by lwica była w stanie dotrzymać mu kroku. Jeśli Baku przeżyła, powinien ją znaleźć na zewnątrz. Przed samym odjazdem obejrzał jeszcze Logana — na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo. Ale Storm był pewien, że oddech rannego znacznie się pogłębił i spowolnił. Miał też dziwne wrażenie, że jego stan bardziej przypomina już normalny sen, choć nie potrafił tego uzasadnić. Wyglądało na to, że jeśli Logan pozostanie w bezruchu, rzeczywiście może mieć szansę na przeżycie. A poza tym wszyscy osadnicy mieli w domach surowicę przeciwko jadowi yorisa, którą zamierzał jak najszybciej przywieźć. * Storm odjechał wczesnym rankiem następnego dnia. Minął objedzone do czysta kości jaszczurów i podążył trasą, którą Gorgol wbił sobie w pamięć dwa lata temu, a teraz wyrysował jemu. Jadąc, wysłał telepatyczne wezwania do Baku, ale ta się nie zjawiła ani nie odezwała, jak często miała w zwyczaju, gdy nie chciało jej się przerywać lotu. Zaczął się obawiać, że nie przeżyła użycia disruptora w dolinie. Brakowało mu tak jej, jak i Surry, bo przyzwyczaił się już do bystrego wzroku pierwszej oraz doskonałego węchu i słuchu drugiej. Były znacznie lepszymi zwiadowcami niż jakikolwiek człowiek, lecz być może za bardzo się od ich pomocy uzależnił. Ścieżka odkryta przez Gorgola zakręcała na południowy wschód i powinna wyprowadzić go z gór przed zmrokiem. Tak się nie stało, choć wyjechał ze skalistych kanionów w bardziej płaską i porośniętą krzewami dolinę. Nigdzie nie dostrzegł śladu tubylców czy Xików, za to dwa razy przeciął świeże tropy yorisów, a godzinę później nad brzegiem strumienia dostrzegł odciski wielkich szponów, mogących należeć do drapieżnego ptaka zwanego przez Gorgola złym latawcem. * Na noc Storm zatrzymał się w niewielkim korycie wyschniętego potoku będącego dopływem strumienia płynącego przez dolinę. Ogiera napoił z manierki, którą następnie opróżnił, przegryzając żelazną racją. Rain poskubał żółknącą już trawę z wyraźnym obrzydzeniem, czemu trudno się było dziwić — po uczcie ze świeżej, soczystej trawy w jaskini był to zdecydowanie nieapetyczny posiłek. Storm miał tylko nadzieję, że nie zacznie padać, gdyż nagła powódź prawdopodobnie oznaczałaby koniec i jego, i konia. * Ranek wstał pochmurny i chłodny, ale bezdeszczowy. Storm z ulgą wrócił do doliny, a z jeszcze większą opuścił ją po kilku godzinach jazdy. Nadal nie padało, choć chmury wyglądały na burzowe. Storm przyspieszył, gdy znalazł się na równinie rozciągającej się u podnóża łańcucha górskiego. Według informacji Logana, przed zmrokiem powinien dotrzeć do najbliższej kabiny łączności, skąd może porozumieć się ze wszystkimi gospodarstwami w tym rejonie. Najpierw jednak trafił na obozowisko Norbiech. Jechał zachodnim brzegiem Staffy, jako że to, czego szukał, nie mogło znajdować się daleko od źródła wody. W pewnym momencie dostrzegł namioty tubylców. Wstrzymał konia, schował łuk, pokazał niewidocznemu wartownikowi gołe dłonie i czekał. Tyle że nie pojawił się żaden wartownik. Trącił ogiera piętami i powoli podjechał ku obozowisku. Nigdzie nie było żywego ducha, a cały obóz spowijała dziwna, nienaturalna cisza, toteż ponownie ściągnął wodze. Obozowiska Norbiech nie były stałymi osadami, przenoszono je z miejsca na miejsce, gdy klan zmieniał łowisko. Często można było natknąć się na pozostałości starych obozów, zwłaszcza nad brzegami rzek — ale na pozostałości, nie na kompletny, opuszczony obóz. Tak skóry, jak i szkielety namiotów uważano za majątek rodowy i zwyczajowo zabierano z sobą. Było to logiczne postępowanie, gdyż trudno byłoby w krótkim czasie zastąpić je nowymi. Czerwone oznaczenia na największym z namiotów i stojącym przed nim słupie totemowym oznaczały, że obóz należał do klanu Shosonna, sprzymierzonego z klanem Gorgola i przyjaźnie nastawionego do osadników. Nie wyglądał na opuszczony w trakcie walki — nigdzie nie było śladu zniszczeń czy starć, więc powodem nie mógł być atak Nitra. Trącił konia piętami i powoli podjechał do namiotów, zastanawiając się, co zmusiło tubylców do pospiesznej ucieczki, której ślady dało się zauważyć. Xikowie? — Dobra, stój i trzymaj ręce na widoku! — Głos dobiegał zewsząd i znikąd, ale był na tyle rozkazujący, że Storm posłuchał polecenia: uniósł otwarte dłonie i rozejrzał się, szukając mówiącego. — Siedź spokojnie! Obserwujemy cię przez elektroniczną lornetkę od dłuższej chwili… Informacja ta przywróciła Hosteenowi solidnie nadwątlone zaufanie do własnych umiejętności zwiadowczych. Lornetka taka pozwalała na dokładne obserwowanie pojedynczego człowieka z odległości grubo ponad mili, toteż nic dziwnego, że nie zainteresował się, że ma towarzystwo. Teraz powstało pytanie, kim to towarzystwo było —bandytami, zdrajcami na usługach Xików czy osadnikami. A mógł jedynie zgadywać… Rain prychnął, tupnął i obrócił łeb ku Stormowi, jakby pytając, na co jeszcze czekają. Hosteen tymczasem nadal rozglądał się po okolicy, szukając kryjówki mówiącego i jego towarzyszy, choć zaczynał tracić cierpliwość. Nie miał czasu na zabawę w chowanego, bo dla Logana liczyła się każda godzina, a dla planety, zagrożonej wojną, każdy dzień. W końcu miał dość. Opuścił ręce i jakby na ten znak z namiotu wodza wyszło trzech mężczyzn i zaczęło powoli zbliżać się w jego stronę. Wszyscy celowali do niego ze stunnerów. — Dumaroy! — mruknął Storm przez zaciśnięte zęby. — I Bister! Było to połączenie nie wróżące nic dobrego. Bister zwolnił nieco, tak by znaleźć się o dobry krok za towarzyszami, i nie spuszczał wzroku z Hosteena. Ten nie miał wątpliwości, że został rozpoznany, a po sekundzie uzyskał potwierdzenie. — To ten wariat z Ziemi, o którym wam opowiadałem! — Głos Bistera był doskonale słyszalny. — Przez całą drogę do Crossing kumplował się z kozłowatymi. Ma świra i tyle, a teraz wygląda na to, że na dobre przyłączył się do rogatych. Dumaroy maszerował władczo, nie zwracając uwagi na jego słowa. Tak wyglądem, jak i zachowaniem przypominał byka. Storm, znając ten typ ludzi, wiedział, że jeśli taki raz wbije sobie coś do głowy, to zmiana jego poglądów jest albo niemożliwa, albo niezwykle czasochłonna. — Miło spotkać — odezwał się łagodnie. — Tylko po co ten arsenał, Dumaroy? W górach spotkałem… Jak dotąd Hosteen tylko raz dał się trafić ze stunnera, ale konsekwencje pamiętał bardzo dobrze. Teraz miał okazję powtórzyć to doświadczenie w zwielokrotnionej formie, dostał bowiem ładunek paraliżujący prosto w pierś, poprzednio zaś oberwał niejako przy okazji. Uderzenia nawet nie poczuł — w ogóle przestał czuć cokolwiek, a o tym, że spadł z konia, dowiedział się, widząc przed sobą trawę i nogi ogiera. Ktoś obrócił go na plecy i ostatnie, co dostrzegł, to wirujące niebo. Potem była już tylko ciemność. I ostatnia słaba myśl — strzelano bez uprzedzenia, a to nie pasowało do Dumaroya. Natomiast pasowało do Bistera którego zachowanie było naprawdę dziwne. I z jakiegoś powodu stało się niezwykle istotne, żeby zrozumiał dlaczego. Było to dla niego naprawdę ważne. ROZDZIAŁ XV * Storm ocknął się z potwornym bólem głowy pulsującym w całej czaszce, ale najbardziej nad i pod oczami. Był to najpopularniejszy i najgorszy objaw trafienia ładunkiem obezwładniającym. Oczy też zresztą zaczęły go boleć, ledwie zmusił się do ich otwarcia. Świadom jednak konieczności pośpiechu, zmusił się do walki z opornym umysłem i ciałem. Zaczął od tego pierwszego po ostrożnym sprawdzeniu, że oprócz tego, iż nogi związano, to przywiązano mu je do wbitego w ziemię palika, podobnie jak wyciągnięte nad głową ręce. Było późne popołudnie, sądząc po jakości światła. Wokół rozbrzmiewały zwykłe odgłosy obozowiska i rozmowy. Zmusił się do skupienia na tych ostatnich, by z fragmentów wypowiedzi wywołać jak najwięcej istotnych informacji. Poza tym był to skuteczny sposób na zapomnienie o bólu. Ze strzępów zdań i pojedynczych słów wyłonił się obraz sytuacji i nie należał on do najprzyjemniejszych. Część wydarzeń, których obawiał się Logan, już miała miejsce. Największe stado Dumaroya stało się celem ostatniego napadu — ukradziono sporą jego część, a trop wiódł prosto do obozu klanu Shosonna. Rozwścieczony Dumaroy nakazał atak odwetowy, ale tubylcy zdołali uciec na czas i nikt nie zginął, choć dwóch jeźdźców zostało rannych w trakcie pościgu. Teraz czekali na posiłki, bo Dumaroy uparł się ścigać Norbiech i dać im porządną nauczkę. Wysłał wezwanie do wszystkich w okolicy i rozesłał zwiadowców. Ci odkryli, że ślady Norbiech przecięły się kilkakrotnie ze świeżymi śladami Nitra — na tej podstawie wysnuto wniosek, że obie grupy mogą się zjednoczyć przeciw ekspedycji karnej. Było to nieprawdopodobne, ale osadnicy nie zdawali sobie z tego sprawy i bali się, że to właśnie nastąpi. Sytuacja była zła, acz jeszcze nie beznadziejna, natomiast jeśli dojdzie do bitwy między osadnikami a tubylcami, posypią się trupy i wtedy Xikowie znajdą się na najlepszej drodze do realizacji swoich planów. Wystarczy jeszcze parę drobnych ataków na każdą ze stron i wojna wybuchnie. Jedynymi wygranymi będą obcy, zachowujący w tajemnicy swą obecność i liczebność. Przynajmniej tak by się stało, gdyby nie Logan i on. Kiedy opowie Dumaroyowi, jak naprawdę wygląda sytuacja, nawet taki zapalczywiec powinien poczekać na Rozjemców. I Hosteen gotów był się założyć, że tak właśnie by było, gdyby nie Bister, który unieszkodliwił go, zanim zdążył się odezwać. Nie ulegało wątpliwości, że zrobił to właśnie po to, by uniemożliwić mu mówienie i zyskać na czasie. Miał pół dnia, by wymyślić wiarygodną historię, wyjaśniającą dlaczego tak postąpił. I musiał zrobić to przekonująco, bo inaczej nie związano by go, gdy leżał bez przytomności. Najbardziej prawdopodobna wersja sprowadzała się do tego, że jako pochodzący z Ziemi był psychicznie niezrównoważony i groźny dla otoczenia, a niekorzystne objawy ostatnio się nasiliły, co widać było po wyglądzie. Wszyscy słyszeli, że Ziemianie dostawali szału i wariowali na wieść o tym, co spotkało ich planetę, i że niektórym przytrafiało się to po dłuższym czasie. Bister odbył z nim podróż z portu kosmicznego w Crossing jako jedyny z obecnych. Jeśli dodać do tego przyjazny stosunek do tubylców… choć niekoniecznie, bo zbyt wielu osadników podobnie ich traktowało. Najbezpieczniej było zrobić z niego wariata. Ponieważ głowę mógł na razie unieść ledwie o parę cali, miał raczej ograniczone pole widzenia. Wśród ludzi, których zauważył, nie było nikogo znajomego, co go specjalnie nie zdziwiło. W tym rejonie ziemię posiadał tylko jeden człowiek, którego znał — Dort Lancin, ale to bynajmniej nie oznaczało, że musiał się tu zjawić. A nawet gdyby, to jako znany przyjaciel Norbiech, nie musiałby przekonać Dumaroya… Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Bistera i zamknął oczy. Ostre szarpnięcie sznura krępującego nogi zaowocowało tępym łupnięciem pod czaszką, ale nie dał tego po sobie poznać, udając nieprzytomnego. Podobnie nie zareagował na szarpnięcie sznura przytwierdzającego ręce do palika. Usłyszał chrząknięcie i tętent kilku galopujących koni, więc zaryzykował uchylenie powiek. Bister stał nad nim, ale nie patrzył w jego stronę, tylko w bok, tam, skąd dochodził tętent końskich kopyt. Hosteen obserwował go tak, jak obserwuje się przeciwnika w momencie chwilowego rozejmu. Bister był zagadką: nienawidził go od samego początku z całkowicie niezrozumiałych powodów. Gdyby zachowywał się naturalnie, zgodnie ze swoim charakterem dążyłby do fizycznej konfrontacji, a spróbował tego tylko raz i sromotnie przegrał. Ale to była tylko próba, nie prawdziwa walka. Od tej pory próbował unieszkodliwić Storma przez pośredników, zupełnie jakby postura i zachowanie typowego osiłka lubiącego rządzić były jedynie opakowaniem i maskowały zupełnie inną osobowość. Przyszło mu do głowy podejrzenie tak niesamowite, że w pierwszym momencie nie wziął go poważnie pod uwagę, a w drugim zaczął się nad nim zastanawiać głównie z braku lepszego zajęcia. W ostatnich tygodniach wojny wśród jednostek pierwszoliniowych i oddziałów specjalnych głośno było o rozmaitych zaskakujących nowinkach. Zdesperowany wróg użył wszystkiego, nad czym pracował dotąd w tajemnicy. Pojawiły się nowe, nie zawsze działające zgodnie z teorią typy broni, a także różne inne wynalazki mogące posłużyć w podobny sposób. Szczegóły poznał później, w trakcie przymusowego pobytu w Centrum. Jednym z takich wynalazków był imitator — Xik po serii zabiegów chirurgiczno–genetycznych i dogłębnym treningu psychologicznym, mogący z powodzeniem udawać człowieka. Pojawiło się ich niewielu — oficjalnie nie pojawili się wcale, ale wieści o nich robiły olbrzymie wrażenie na żołnierzach i nie pomagały oficjalne zapewnienia dowództwa, specjalistów i wywiadu, że jest to fizycznie niemożliwe. Informacje były nie do sprawdzenia, ale pojawiło się ich tyle równocześnie w różnych miejscach i sytuacjach, że skłonny był przyjąć, iż kryło się w nich ziarno prawdy. Naturalnie, gdyby Coll Bister był imitatorem, byłby równocześnie najgroźniejszym „człowiekiem” na Arzor, gdyż musiałby przejść takie samo szkolenie jak każdy członek oddziałów specjalnych Konfederacji (w tym także Władca Bestii) — jeśli nie lepsze. Jeśli taka była prawda, wyjaśniało to w zasadzie wszystkie jego dziwaczne zachowania, łącznie z ostatnim: przy okazji sprawdzania więzów poluźnił je. Bister chciał, by Storm spróbował ucieczki, bo wtedy mógłby go zabić, nie wzbudzając podejrzeń. Przy świadkach było to zbyt ryzykowne, a w dodatku nie miał wiarygodnego pretekstu, by użyć czegoś groźniejszego niż stunner. Uciekający groźny więzień zadźgany nożem bez świadków to zupełnie inna historia… Dalsze rozmyślania przerwała mu coraz głośniejsza pyskówka odbywająca się niedaleko; często padało w niej nazwisko niejako automatycznie przyciągające jego uwagę. — …Brad Quade jest wściekły, jedzie tu! Ma z sobą Rozjemcę, więc mówię ci, Dumaroy, żebyś spauzował! Zaczniesz walkę z tubylcami i będziesz się tłumaczył w Galwadi. Ja tam nie zamierzam leźć w góry, dopóki Quade się tu nie zjawi… — Możesz sobie do woli lizać buty Quade’a, jeśli chcesz, Jaffe. Nikt cię nie będzie powstrzymywał, ale nie pozwolimy, żeby ci z równin mówili nam, co mamy robić! Każdy człowiek ma prawo bronić swej własności i nie dam się dłużej okradać kozłowatym! Wszyscy widzieliście trop: prowadził prosto do ich obozu, a potem dalej w góry. Ostatni raz pozwoliłem się okraść tej rogaciźnie i powtórzę to każdemu rozjemcy, jakiego spotkam. A jeśli Quade ma choć szczyptę rozumu, będzie się od tego trzymał z daleka! Chłopak mu zaginął? Założę się, że wpadł w zasadzkę kozłowatych i jego prawa rączka zdobi już któryś namiot Nitra. Powtarzam: wyruszamy o świcie. A jak się to komuś nie podoba i nie chce z nami jechać, droga wolna, byle szybko. Rozległa się przytłumiona, niezrozumiała odpowiedź i parę głosów odezwało się równocześnie. Hosteen wytężył słuch i uwagę — wychodziło na to, że nie wszyscy byli tak napaleni jak Dumaroy, by wszczynać wojnę z tubylcami. — Dobra! — Ryk Dumaroya był zarówno dobrze słyszalny, jak i zrozumiały. — Jeśli chcecie, bierzcie konie i wynoście się wszyscy w diabły! Tylko żebyście wiedzieli, zwłaszcza ty, Jaffe, i ty, Palasco: jak już odjedziecie, to żeby mi się żaden na oczy nie pokazywał, obojętnie co zastanie w domu! Jak wam stada znikną, to możecie lecieć do Quade’a: niech prosi kozłowatych, żeby je wam oddali, aż go ręce rozbolą. — A ja ci mówię, że pakujesz w poważne kłopoty nie tylko nas! Poczekaj na Quade’a i wysłuchaj, co Rozjemca ma do powiedzenia. Dotrą tu jutro rano… — Dość! — Wściekły ryk prawie odbił się od namiotów. —Wynocha maminsynki! Quade nie będzie mi rozkazywał! Może sobie rządzić na dole, ale nie tu! Jak wam się nie podoba, to won! Wszyscy! Storm miał ochotę skorzystać z zamieszania, ale Bister stał zbyt blisko, a on nie odzyskał jeszcze na tyle sił, by mieć szansę na pokonanie go czy uniknięcie ciosu noża w plecy. Informacje natomiast były ze wszech miar budujące — cokolwiek by go prywatnie dzieliło z Quade’em, poglądy na przyszłość planety czy podejście do Xików mieli takie same. Skoro Quade był niedaleko, musiał spróbować ucieczki, by jak najprędzej przekazać mu posiadane informacje. Dumaroy najwyraźniej zapomniał o jego istnieniu — po odejściu Bistera nikt się nim nie interesował. Być może to także Coll zorganizował celowo, ale brak nadzoru pozwolił Stormowi na skuteczniejszą walkę ze efektem postrzału, bo nie musiał udawać nieprzytomnego. Stopniowo też rozluźnił więzy na rękach na tyle, że w każdej chwili mógł je uwolnić. Kiedy chłodno i spokojnie przeanalizował możliwość, iż Bister jest imitatorem, stwierdził, że elementy układanki pasują do siebie. Naturalnie wiedział, że nie może zdradzić się z tą wiedzą — gdyby głośno powiedział, co myśli, dałby obecnym najlepszy dowód swego szaleństwa. Znajdował się na jednym z niewielkich pagórków między obozem a rzeką i obok przechodzili jedynie udający się po wodę. Z drugiej strony w pewnym oddaleniu widać było kilku jeźdźców rozkładających na ziemi śpiwory. Zapadał zmierzch, z czego Hosteen był zadowolony, ponieważ pomagało to ukryć drobne ćwiczenia rąk i reszty ciała. Udało mu się osiągnąć stan, w którym mięśnie wydawały się reagować prawidłowo na polecenia umysłu, a ból głowy zmienił się w tępe ćmienie występujące jedynie przy gwałtowniejszych ruchach. Teraz pozostało jedynie poczekać do zmroku… Wcześniej jednak Dumaroy przypomniał sobie o jego istnieniu i wraz z Bisterem przyszedł w odwiedziny. Słysząc ich rozmowę, Storm zamknął oczy i wyprężył się, jakby nadal był pod wpływem ładunku paraliżującego. — Już powinien się ocknąć… — Dumaroy nie był zaniepokojony, tylko zaskoczony. — Ziemianie pewnie są mniej odporni, bo rzadko używają stunnerów… — podsunął Bister niepewnie. — Może… Starle mówił, że on był w oddziałach specjalnych, a tam biorą tylko wytrzymałych… Poza tym nadal nie rozumiem, dlaczego go ogłuszyłeś, Coll. — Już ci mówiłem: podróżowałem z nim ładnych parę dni i już wtedy był stuknięty… jak zresztą wszyscy stamtąd. Słyszałeś, jak wariowali, gdy Ziemia została wypalona. Ten jest przekonany, że wszyscy są przeciwko niemu i nie robią nic innego, tylko knują, jak go zabić. Dokładniej wszyscy poza kozłowatymi, bo z nimi skumał się od samego początku. Kiedy nagle zniknął z miasta, rozpytałem się o niego. To Władca Bestii, a sam widziałem u Larkina, co potrafi zrobić z końmi. Wyobraź sobie, co byłby w stanie osiągnąć jako Rzeźnik i to mający zezwolenie rogatych na polowanie na ich terenach. Bym się nie zdziwił, gdyby prysnął, zanim będziemy mieli okazję go wypytać, a jego ogiera żaden nasz koń nie doścignie. Możemy go zabrać ze sobą, chyba że chcesz zrobić z niego prezent rozjemcy… — Jak długo nie odzyska przytomności, nie utrzyma się na koniu — burknął Dumaroy. — Miej na niego oko, Coll, i daj mi znać, jak tylko się obudzi. Faktycznie dobrze by było spytać go o parę rzeczy… I odeszli, nadal rozmawiając. Hosteen odczekał, aż ich głosy umilkną w oddali, i z westchnieniem ulgi przestał leżeć sztywno — zaczynał się już bać, że złapie go jakiś skurcz. A więc Bister miał mieć na niego oko? Pięknie — trudno o lepszą okazję, by nie robiąc zamieszania, pozbyć się raz na zawsze Hosteena Storma. Żałował, że nie zabrał Surry lub Baku: z ich pomocą znacznie łatwiej byłoby mu uciec… Sklął się w duchu i zebrał w sobie — był w stanie wyjść z opresji o własnych siłach; nadszedł najwyższy czas, by przestał do tego stopnia polegać na pomocy zespołu. Szum rzeki podsunął mu pewien pomysł — Quade i jego grupa musieli obozować w jej pobliżu, bo w okolicy nie było innego źródła wody. Nie był pewien, czy zdoła utrzymać się na koniu, nawet jeśli będzie to Rain, zwłaszcza że powinien jechać szybko. Podróż wodą, zwłaszcza z prądem powinna być znacznie łatwiejsza. Byle tylko nie stracił przytomności, bo wtedy się utopi… Jeźdźcy zwykle używali manierek, ale jeśli planowano długą wyprawę w suchszy rejon, na przykład w góry, oprócz manierek zabierano także bukłaki wykonane ze skór żab wodnych, które wieszano po dwa po bokach jucznych koni. Były duże i owalne, każdy sporządzony ze skóry całego zwierzęcia, odpowiednio wyprawionej i przygotowanej przez rybaków Norbie zamieszkujących południowe wybrzeża. Żaby żyły w mokradłach, skórę miały prawie przezroczystą, a wykonany z ich skór pusty bukłak zanurzony w wodzie nadymał się jak balon. Dlatego najpierw je zanurzano, potem napełniano. Hosteen był świadkiem, jak młodzi tubylcy pływali, używając ich jako wodnych poduszek. Skoro im wystarczył jeden, to dorosły człowiek potrzebował dwóch, by utrzymać górną część ciała nad wodą. Musiał tylko w czasie ucieczki ukraść dwa bukłaki, co okazało się łatwiejsze, niż sądził — chcąc wyruszyć wczesnym rankiem, Dumaroy musiał wysłać ludzi, by napełnili bukłaki wieczorem — przez noc woda powinna być poddana działaniu tabletek oczyszczających, inaczej nie nadawałaby się do picia wcześniej niż po południu. Było to normalne postępowanie — tak samo robili uczestnicy wyprawy archeologicznej. Jednego i to zaskoczonego jeźdźca był w stanie pokonać nawet w obecnym stanie. Wszystko zależało od tego, czy będzie on sam i czy pojawi się przed powrotem Bister a. Storm powoli uwolnił dłonie, zastanawiając się dla zabicia czasu, jakie są słabe punkty przeciwnika i jak można by je wykorzystać przy następnym spotkaniu, nie miał bowiem cienia wątpliwości, że do niego dojdzie. Najważniejsze było to, że imitator, choć wyglądał jak człowiek i fizycznie stanowił imitację doskonałą, psychicznie nim nie był — został wyszkolony, by myśleć i zachowywać się jak ludzie, ale nie były to dla niego myśli czy zachowania naturalne i odruchowe. Nie miał pewności, że w następnej sekundzie nie popełni jakiegoś drobnego błędu, który okaże się ostatnim. Żył w ciągłym napięciu i cały czas planował możliwe posunięcia. To mogło być źródłem instynktownej nienawiści do niego — tak imitatorzy, jak i Władcy Bestii należeli do jednostek elitarnych, których członków dobierano, zwracając uwagę na podobne, nieczęsto spotykane cechy umysłu. Bister nie wiedział dokładnie, jakie kryteria musiał spełniać Władca Bestii, i mógł sądzić, że jest on także empatą lub telepatą biernym potrafiącym odbierać myśli czy uczucia innych. W dodatku nie miał pojęcia, jak Storm będzie reagował na cokolwiek — nawet na ładunek obezwładniający. Władca Bestii był jego najgroźniejszym przeciwnikiem na całej planecie i dlatego postanowił go zlikwidować na samym początku. Popełnił błąd, ponieważ zwrócił uwagę niedoszłej ofiary. Przerwał rozmyślania, gdyż dostrzegł jednego z ludzi Dumaroya wędrującego ku rzece z pustymi bukłakami na ramieniu. Poczekał, aż mężczyzna przejdzie, i jęknął cicho, udając, że szarpie się w więzach. Idący przystanął, odwrócił się i zaskoczony podszedł — najwyraźniej nie należał do specjalnie bystrych. Hosteen jęknął ponownie na tyle przekonywająco, na ile był w stanie, i mężczyzna przyklęknął obok niego, rzucając bukłaki na ziemię. Storm trzasnął go kantem dłoni pod ucho, ale cios nie był wystarczająco silny — ofiara pozostała przytomna, powalił ją jednak na ziemię, a raczej na własną pierś. Złapał mężczyznę wprawnym chwytem za gardło, w ciągu kilku sekund pozbawiając przytomności. Na długą chwilę zamarł w bezruchu, czekając, czy ktoś przypadkiem nie podniesie alarmu, ale wokół panowała cisza. Starając się nie robić hałasu, przetoczył bezwładne ciało na bok, uwolnił nogi i położył nieprzytomnego na swoim miejscu, układając go w podobnej pozycji. Potem podniósł bukłaki i równym krokiem ruszył ku rzece. Dotarł tam bez problemów i pozostało mu jedynie zamoczyć bukłaki — gdy napęcznieją, zawiąże wyloty rzemieniami zwisającymi po bokach. Nie zrobił tego jednak — rzeka stanowiła nader popularne miejsce i sporo było kąpiących się, a oprócz tego przyprowadzono konie, by je napoić. Nie mając innego wyjścia, Storm dał nura w trzciny, obawiając się, że lada moment zostanie zauważony albo ktoś spostrzeże jego ucieczkę i podniesie alarm. Zamieszanie wybuchło jednak gdzie indziej. Wśród przyprowadzonych nad rzekę koni znajdował się także Rain, który nie był stworzeniem towarzyskim i w dodatku miał paskudny nastrój. Kiedy czarny ogier zbliżył się do niego i zarżał wyzywająco, Rain był bardziej niż gotów podjąć wyzwanie. Nadzorujący stado jeździec czym prędzej podjechał do wierzchowców i szczodrze rozdzielanymi razami pejcza próbował je rozdzielić. Nie mógł zrobić nic gorszego, jako że od chwili, w której Storm zaczął na nim jeździć, Rain nie zaznał bata — więc teraz dostał szału. A walczyć umiał, choć był młody — Hosteen nie miał pojęcia, gdzie posiadł te umiejętności, ale przyznawał, że ogier posługiwał się z budzącą uznanie wprawą tak zębami, jak kopytami. Końska awantura zwróciła uwagę wszystkich obecnych, a Storm skorzystał z tego: zanurzył się w rzece, spokojnie zamoczył i zawiązał bukłaki. A potem skierował się ku środkowi rzeki, gdzie nurt był najsilniejszy. I to znacznie silniejszy, niż mogło się wydawać obserwatorowi stojącemu na brzegu. Prawie w tym samym momencie Rain zrezygnował z towarzystwa i skoczył do rzeki, wybiegł z niej kawałek dalej i pognał ku górom i wolności. Rozległy się krzyki i zapanowało jeszcze większe zamieszanie, jako że niewiele było w obozie koni zdolnych go dogonić. Potem Storm wpłynął w zakręt, co skutecznie zasłoniło mu widok. Adrenalina wyzwolona przez ucieczkę pozwoliła mu osiągnąć główny nurt, ale potem jedyną nadzieją stały się bukłaki. Jeśli obóz Quade’a znajdował się niedaleko, miał szansę tam dopłynąć. * Zapadła noc i Stormem zaczęły wstrząsać dreszcze — pływaki pozwalały mu na trzymanie ramion i głowy nad wodą, a od gór wiał już chłodny wiatr. Nad szczytami błysnęło i zagrzmiało — miał nadzieję, że nie będzie padać, bo wtedy musiałby jak najszybciej wyjść na brzeg. Nurt już był wartki, gdyby poziom wody jeszcze się podniósł, podróż rzeką stałaby się zbyt niebezpieczna. Miał coraz większe problemy z logicznym myśleniem i koordynacją, dlatego przestał płynąć i unosił się bezwładnie, wsparty na pływakach. Stracił też poczucie czasu i nawet świadomość, że kolejny raz pokrzyżował plany Bistera, przestała go cieszyć. Na zachmurzonym niebie nie było księżyców, więc mało co widział. W pewnym momencie zainteresował się nim jakiś wodny gryzoń wielkości szczura, ale tylko przelotnie — być może nie spodobała mu się obca woń jego ciała. Przez jakiś czas płynęli obok siebie, potem zwierzę zniknęło, ale spotkanie to rozbudziło nieco instynkt samozachowawczy Hosteena. Rzeki i jeziora Arzor zamieszkiwały większe i groźniejsze drapieżniki i część z nich mogła być mniej wybredna. Zaczął poruszać nogami tak, by przyspieszyć tempo podróży, jak i by móc sterować w razie konieczności. W pewnym momencie, gdy znajdował się w kolejnym zakolu rzeki, zaczęły się problemy. Woda naniosła tu rozmaitych śmieci, które osiadły na płyciźnie, tworząc miniaturowe molo sięgające dość daleko w nurt. Nim zdał sobie w pełni sprawę z niebezpieczeństwa, na wpół zatopiona gałąź przebiła jeden z bukłaków i Storm natychmiast wylądował w wodzie. Odruchowo złapał się tej gałęzi, a potem innych zaklinowanych między sobą nawzajem i piachem szczątków, i nie zważając na zadrapania, zdołał doczołgać się do brzegu. Wpełzł najpierw na piach, potem na łąkę i upadł, wtulając twarz w trawę, zbyt zmęczony na cokolwiek poza snem. * — …obróć go… — To ten Ziemianin, Storm! Co mu się… — Wygląda, że długo się kąpał. * Storm ocknął się w blasku ogniska i lampy. Ktoś uniósł mu głowę, tak by mógł się napić z przytkniętego do ust kubka. Wszystko przesłaniała lekka mgiełka, zupełnie jakby spał. Wyłoniła się z niej twarz wyglądająca na realną — być może dlatego, że tyle razy widział jaw snach. Tym razem był w stanie porozmawiać nawet z człowiekiem, którego dawno temu obiecał zabić. Bo prawdziwym powodem jego pojawienia się na planecie Arzor był zamiar zabicia Brada Quade’a. Teraz jednak to pragnienie wydawało się równie odległe jak bitwa w puszczy, która miała miejsce rok temu trzy systemy planetarne stąd. — Kłopoty… — wykrztusił. — Xikowie mają w górach bazę… Norbie… Dumaroy… Logan… Ktoś nim potrząsnął — najpierw delikatnie, potem coraz silniej. — Gdzie jest Logan?! Zasypiając już, odpowiedział zgodnie z własnym pragnieniem: — Ziemia… w ogrodzie Ziemi… ROZDZIAŁ XVI * Kiedy Storm ocknął się na dobre, stwierdził, że ludzie towarzyszący Bradowi należeli do myślących. Zaskoczył go zwłaszcza Kelson z policji planetarnej zwanej popularnie Rozjemcami — wielki, wolno mówiący mężczyzna o bystrych oczach i z komputerem zamiast umysłu: zadawał niewiele pytań, ale wszystkie celne i sensowne. Hosteen nie miał zamiaru ujawniać swoich podejrzeń wobec Bistera, wychodząc z założenia, że potraktować poważnie mogliby to jedynie weterani, zwłaszcza z oddziałów specjalnych. Wymaganie podobnej reakcji od cywilów, którzy w życiu Xika na oczy nie widzieli, i to w sytuacji, gdy nie posiadał żadnego dowodu, było zupełnie inną sprawą. Tym bardziej że chodziło o kogoś, kogo znali i uważali za swojego. Toteż był zaskoczony tak tym, że Kelson wyciągnął z niego tę rewelację i to niejako mimo woli, co świadczyło o tym, że był doskonałym oficerem śledczym, jak i faktem, że pozostali bynajmniej nie okazali świętego oburzenia czy niedowierzania. Okazało się, że osadnicy mający kontakt z obcą rasą inteligentną, jaką stanowili Norbie, posiadali znacznie większą wyobraźnię niż oficerowie nauczeni, by nie wierzyć w nic, czego nie są w stanie sprawdzić. — Bister… — powtórzył z namysłem Brad. — Ktoś go zna? — Jechał z portu w ekipie Pata Larkina razem ze mną i Stormem. Wydawał się normalny, ale przyznaję, że nie zwracałem na niego specjalnej uwagi — odezwał się Dort Lancin. — O imitatorach słyszałem jeszcze w wojsku. Z tego co wiem, złapali pod koniec wojny dwóch przebranych w nasze mundury; całkiem nieźle narozrabiali i gdyby jeden z numerów, jakie przygotowywali, nie zwrócił uwagi dowódcy sektora, mogliby jeszcze bardziej zamieszać. Potem wszyscy zaczęli się wszystkim uważnie przyglądać, z wyjątkiem tych, którzy wychowywali się razem lub pochodzili z tej samej wsi… Mało brakowało, a paru powieszono by od ręki, więc dowództwo zaczęło wyciszać całą sprawę. Bister nie przyleciał z nami i nigdy nie pracował dla Larkina, a więc jest nowy. Nie wiem, skąd pochodzi, i Larkin wynajął go jako jeźdźca w tym samym czasie co nas. — Strach to dziwna sprawa — ocenił Kelson. — Bister boi się ludzi, co jest naturalne, ale szczególnie obawia się Ziemian. Ciebie, Hosteen, nienawidzi, bo jesteś wyszkolony podobnie jak on i dlatego ciebie boi się najbardziej. Gdyby się nie bał, nie zdradziłby się, próbując cię zabić. Pamiętajcie, że Bistera musimy złapać żywego. Jeśli Dumaroy wyruszy, nim tam dotrzemy, pójdziemy jego śladem. Natomiast od Xików spróbujemy trzymać się z daleka. A biorąc pod uwagę, jak są uzbrojeni, niezbędny będzie Patrol i to na wszelki wypadek z jakąś ciężką jednostką. Brad, i tak będziesz chciał jechać po chłopaka, więc wybierzesz się przy okazji na zwiady z paroma ludźmi. Ja z pozostałymi spróbuję zawrócić Dumaroya i zająć się Bisterem. Podzielimy się w ten sposób… * Rankiem dotarli do opuszczonego obozu Norbiech, a potem miejsca, gdzie jeszcze wczoraj obozował Dumaroy i jego grupa. Rozdzielili się, tak jak proponował Kelson. Brad, Storm i jeszcze dwaj ruszyli najkrótszą drogą ku jaskini, pozostali udali się tropem Dumaroya, najwyraźniej zdecydowanego odzyskać skradzione bydło i dać tubylcom nauczkę za wszelką cenę. Hosteen nadal jechał jak we śnie. Odnajdywał drogę, uważał na ewentualne zasadzki i robił wszystko to, co należy do przewodnika, ale mechanicznie, niczym robot wykonujący swój program. Wyglądało na to, że ładunek ogłuszający miał bardziej długotrwałe efekty uboczne, niż się spodziewał. Na dodatek nic — tak na dobrą sprawę — nie miało dla niego znaczenia — jechał obok Quade’a seniora, opowiadał mu o spotkaniu z synem, o ucieczce przed obcymi, odkryciu jaskini i fatalnym spotkaniu z yorisami, ale nadal traktował to jak sen. Nie zdawał też sobie sprawy, że Brad, gdy skończył go wypytywać, zaczął mu się nader uważnie przyglądać, choć starał się robić to dyskretnie. Stan otumanienia nie przeszkodził jednak Stormowi w błyskawicznej reakcji, gdy zaczął się atak. Jechali wąskim kanionem prowadzącym do doliny, w której znajdowało się wejście do jaskini. Ustawili się jeden za drugim z braku miejsca, gdy Hosteen dostrzegł żółtoczerwone ramię i pomalowane na niebiesko rogi. Zaalarmował krzykiem pozostałych i sięgnął po broń — tyle że broni nie było: stunner miał Gorgol, a łuk i nóż zabrano mu w obozie Dumaroya. W następnej sekundzie dał się słyszeć brzęk cięciw i coś uderzyło go tuż pod łopatką, omal nie zwalając z konia. Lewa ręka zwisła mu bezwładnie i wokół zaroiło się od rogatych postaci. Padły strzały ze stunnerów. Wojownik Nitra złapał go za pas, Storm uderzył go na odlew pod ucho, pozbawiając przytomności, ale tamten nie zwolnił uchwytu i ściągnął go z siodła. Nim Hosteen zdążył wstać, zwalił się nań następny napastnik z nożem w garści. Potoczyli się po ziemi w milczeniu, aż znieruchomieli w zagłębieniu między dwiema skałami. Hosteen próbował jedną ręką odepchnąć od gardła dłoń z nożem, w końcu gwałtownym ruchem kolana trafił przeciwnika w najczulszy punkt i przerzucił przez siebie. Nitra trafił głową w kamień i znieruchomiał w samym środku pola walki. Storm wstał, lecz nim zdążył zrobić krok, bok głowy musnął mu ładunek ogłuszający i zwalił się bezwładnie za skały. Upadł na postrzelone ramię już nieprzytomny, nie czuł więc, że wbija sobie grot głębiej w ciało. * Druga dawka ładunku ogłuszającego musiała zneutralizować skutki pierwszej, ponieważ gdy Storm odzyskał przytomność, wszystko było jasne, wyraziste i absolutnie nie przypominało snu. Pamiętał też dokładnie, co się wydarzyło. Słońce nie prażyło już tak przeraźliwie, czyli musiało minąć południe. A wokół panowała cisza i dziwny chłód. Syknął z bólu, ale zdołał wyprostować się, wspierając o bok głazu, za którym leżał. Musieli go przeoczyć, bo i żył, i miał prawą dłoń. Gdy wyszedł zza skały, okazało się, że w rozpadlinie nie było żadnych ciał. Owszem, dojrzał plamy krwi, połamane strzały i zrytą ziemię, ale ani jednego trupa. Na tyle, na ile był w stanie, odczytał ślady i z zaskoczeniem stwierdził, że jeźdźców zmuszono do pieszego marszu. Wspierając się zdrową ręką o skalną ścianę, powlókł się w kierunku przeciwnym niż trop zwycięskich Nitra, kierował bowiem się ku jaskini — w obecnym stanie niewiele mógł komukolwiek pomóc. * Nigdy nie był w stanie przypomnieć sobie, jak dotarł do jaskini i ile czasu mu to zajęło. Wszedł w półmrok, wołając cicho Gorgola, ale odpowiedziała mu cisza i bezruch. Ruszył więc ku wejściu do jaskini–ogrodu, której wejście było odsłonięte — tak jak je zostawili, wnosząc Logana. Dzięki temu w zewnętrznej jaskini dało się coś zauważyć, bo przez otwór wpadało światło. Przedostał się z trudem przez wypaloną dziurę i zataczając się, powędrował ścieżką między ogrodami. — Gorgol! — zawołał głośniej. — Logan! Przestał w tym momencie patrzeć pod nogi i stracił równowagę. Klęknął i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma siły wstać. Właściwie nie miał siły na nic, ale obraz sosny i trawy był tak sugestywny, że zdołał się ruszyć. Pragnienie ujrzenia nad sobą korony drzewa, poczucia świeżej wody w spieczonym gardle i woni, która pachniała domem, było tak wielkie, że czołgał się naprzód, niezdolny do ruchu wymagającego większego wysiłku. Po jakimś czasie natknął się na żółto–czerwoną przeszkodę. Dopiero po dłuższej chwili dotarło doń, że ową przeszkodą jest Gorgol, tkwiący nieruchomo z lekko otwartymi ustami i zamkniętymi oczyma. Sądząc po pulsowaniu żyły biegnącej pod rogami, tubylec żył, a brak widocznych ran wskazywał jednoznacznie, co mu się przytrafiło. — Gorgol! — Hosteen potrząsnął energicznie śpiącym, ale bez widocznego efektu. Wymierzył mu więc dwa siarczyste policzki zdrową ręką i osiągnął w końcu pożądany efekt — Norbie otworzył oczy i wgapił się w niego z niedowierzaniem. — Kto? — zasygnalizował Storm jedną ręką. Gorgol usiadł i natychmiast złapał się oburącz za głowę. Dobrą chwilę siedział tak, pojękując cicho i masując czoło, nim wyciągnął jedną rękę i odpowiedział: — Przyszedłem… po wodę… zasnąłem… głowa… mi pęka… — Dostałeś ze stunnera — powiedział rzeczowo Storm, rozglądając się wokół: po Loganie i zwierzętach nie było śladu. — Nitra? Pytanie było formalnością, bo szansa, by któryś z wojowników Nitra wiedział, jak użyć stunnera, była naprawdę nikła. — Nitra strzelają z łuków — odsygnalizował znacznie sprawniej Gorgol i wskazał na ułomek strzały wystający z rany Hosteena. — To zrobili Nitra… Gdzie? — W dolinie… zasadzka… — Chodź! — polecił Gorgol, wstając. Okazało się, że to nie takie proste — najpierw musiał dojść do ładu z własną głową, co zajęło mu sporo czasu i wymagało obu rąk. Dopiero potem mógł podnieść Storma, i wspierając go, poprowadzić albo raczej pociągnąć za sobą w labirynt ogrodów. Hosteen skupił się na przestawianiu nóg i było to wszystko, co pamiętał. Potem ktoś zgasił światło. * Storm ocknął się, leżąc pod zielonym namiotem ziemskiego drzewa. Niedaleko Gorgol rozpalał właśnie ognisko z zebranych suchych gałęzi: gdy płomień rozgorzał, wydzielając żywiczny dym, Norbie wyjął nóż i zaczął opalać jego czubek w płomieniach. Hosteen obserwował te przygotowania z ponurą miną, zdając sobie sprawę z nieuniknionego. Logan i zwierzęta zniknęli — najprawdopodobniej zabrali ich napastnicy. Co stało się z Hing i Surrą, nie miał pojęcia. Jeśli jednak mieli odnaleźć kogokolwiek, musiał być zdolny do ruchu, a o tym mowy nie było, jak długo w jego ciele tkwił grot i fragment strzały. Kiedy Gorgol się zbliżył, zdołał na jego widok uśmiechnąć się słabo, choć grymas przypominał bardziej wyszczerzenie zębów. — Grot nie może zostać w ranie! — ostrzegł go niepotrzebnie Gorgol. — Muszę go wyciąć i to zaraz! Storm zacisnął zdrową rękę na leżącej w trawie gałęzi i warknął: — Zrób to! Gorgol odczytał sens z ruchu warg, skinął głową i zabrał się do dzieła. Norbie mieli zręczne palce, a Gorgol sporą wprawę w podobnych zabiegach, ale dla operowanego i tak było to ciężkie przeżycie. Chętnie zaaplikowałby sobie znieczulenie, ale medpakiet także mu zabrano, więc operację musiał przetrwać w pełni przytomności. Przypomniały mu się słowa Logana i zgodził się z nim w zupełności — zdecydowanie coraz mniej lubił Nitra. Miał szczęście, trzy z czterech zadziorów pozostały bowiem częścią grotu i Gorgol wyjął je wraz z nim. Co nie zmieniało faktu, że gdy Norbie zajął się wydobyciem czwartego, Hosteen zemdlał. Ocknął się po krótkiej chwili — mogły to być sekundy, mogło kilka minut. Gorgol skończył spełniać powinność chirurga i nakładał na ranę papkę z liści. Potem pomógł Stormowi unieść głowę i wlał mu w gardło manierkę wody. Storm pił jak smok. Potem Norbie ułożył go z powrotem na trawie i zasygnalizował wolno, starannie oddzielając znaki: — Poszukam… Logana… zobaczę… gdzie… poszli… ci… co… mnie… ogłuszyli… — Nitra… — powiedział Storm, zbyt zmęczony, by unieść dłoń i wykonać znak. — Nie Nitra… — zaprzeczył Gorgol i wymownie wskazał prawą dłoń. — Nitra… zabierają… trofea… do… Domu Gromu… Mogli… być… obcy… zobaczymy… Hosteen przymknął oczy: nie miał siły, by myśleć i robić cokolwiek. I zasnął. * Storm obudził się, czując znajomy ciężar na zdrowym ramieniu i słysząc, jak ktoś nachalnie obwąchuje jego ucho. Nad jego głową coś cicho się poruszyło i gdy ostrożnie otworzył oczy, zobaczył ciemny kształt siedzący na jednej z niższych gałęzi. Orlica przekrzywiła głowę i przyglądała mu się uważnie błyszczącymi ślepiami. — Baku! W odpowiedzi rozległ się znajomy, nieco zachrypnięty krzyk orła. Ciężar na ramieniu poruszył się, przestał obwąchiwać jego ucho i pisnął radośnie. Zawtórowało mu basowe mruczenie dobiegające z boku. Hosteen odruchowo chciał pogłaskać Surrę i dopiero ćmienie w ranie, gdy poruszył lewą ręką, przywróciło mu w pełni przytomność. Ból nie był tak silny jak powinien — sprawdził to serią delikatnych ćwiczeń — więc albo w tym ogrodzie rzeczywiście działała lecznicza magia, albo okład Gorgola miał cudowne właściwości. Albo jedno i drugie. W każdym razie mógł poruszać ręką, nie krzywiąc się z bólu przy każdym ruchu, oczywiście na tyle, na ile pozwalał roślinny opatrunek, który tymczasem zaschnął na kamień. Gorgola Storm nigdzie nie zauważył, ale Norbie musiał wrócić, gdy on spał, gdyż w pobliżu leżały rzeczy pozostawione mu przez Storma przy odjeździe: manierka, żelazna racja i wełniany koc wodza. Obok na szerokim liściu pyszniły się rozmaite owoce. Widok ten uświadomił Hosteenowi, że jest głodny, więc nie zwlekając, wziął się do jedzenia. Dosłownie z każdym kęsem czuł powracające siły i słabnący ból. Kiedy skończył i zabrał się do ćwiczeń, chcąc się przekonać, na co może sobie pozwolić, ścieżką od strony bliższego jeziora nadbiegł Gorgol. Ponieważ biegł lekko i nie rozglądał się, nie było powodów do niepokoju. — Co odkryłeś? — spytał Storm, ledwie tamten usiadł. Mógł używać obu rąk, toteż rozmowa miała w miarę normalny przebieg. — Rzeźnicy zabrali Logana i konie. Nitra zabili Rzeźników. Logana i tych, co jechali z tobą, trzymają w sąsiedniej dolinie. Może chcą zabić, zbliża się wielka susza i szamani Nitra będą błagać o powrót deszczu Tych–Którzy–Bębniąc–Przywołują–Grom. Zabiją dla nich jeźdźców… — Nitra są tak głupi, że wierzą, iż to sprowadzi deszcz? — zdziwił się Hosteen. — Boją się, że jak nie zabiją, nie będzie deszczu? — Ci–Którzy–Bębniąc–Przywołują–Grom mieszkają wygodnie w górach. Robią deszcz, powodują, że wszystko rośnie… Ale czasami robią zbyt wiele deszczu i wtedy jest źle. Jak zrobią za mało, też jest źle. A burze na ziemiach Nitra są znacznie gorsze niż na ziemiach Norbiech, więc szamani składają jeńców w ofierze. Żeby zakończyć wielką suszę albo żeby nie zrobili zbyt wiele deszczu. — W jaki sposób składają ofiarę? Gorgol wykonał gest, jakby coś rzucał. — Zrzucają z wysokiej skały… chyba… nie wiem, bo nie szpiegujemy ich szamanów… zbyt wielu wartowników… zabijają wszystkich, co nie są Nitra… — Gdzie? — Nitra obozują za granią. Czekają… myślę, że chcą zabić więcej Rzeźników. W górach są też Shosonna… może będą walczyć… Najprawdopodobniej byli to uchodźcy z obozu zajętego przez Dumaroya. Jeśli dodać do tego jego grupę i tych, którzy go ścigali, to w górach zrobiło się nieprzyzwoicie wręcz tłoczno. Storm uśmiechnął się — czuł się absurdalnie pewny siebie. Co prawda tak Dumaroy, jak i Kelson mogli wpaść w zasadzkę Xików czy z oczywistych powodów rozwścieczonych Shosonna, ale Rozjemca był uprzedzony, a Dumaroya nie byłoby mu żal. Poza tym interesowali go Nitra — a konkretnie pięciu przetrzymywanych przez nich więźniów. Miał jeden atut — z na poły cywilizowanymi klanami Norbiech najprawdopodobniej rzecz by się nie udała, jako że większość z nich miała kontakty z ludźmi. Nitra o ludziach wiedzieli niewiele, a o ludziach innych niż osadnicy — zgoła nic. Osadników też zresztą poznawali najczęściej w określonych okolicznościach — podczas najazdów i walk. Przedstawił swój plan Gorgol owi najlepiej jak potrafił w mowie znaków. Ku jego zaskoczeniu Norbie nie protestował. Zamiast tego oświadczył: — Masz siłę szamana. Larkin mówił, że w jego języku twoje imię oznacza broń Tych–Którzy–Bębniąc–Przywołują–Grom… — W moim języku też. Gorgol pokiwał głową. — Nitra nie widzieli nigdy takiego totemu jak twój. Ani takich zwierząt jak twoje, które słuchają poleceń. Na koniach można jeździć… zamle można złapać… ale frawn nie będzie nikomu jadł z ręki. Żadne zwierzęta nie słuchają szamanów Nitra. Możesz wejść do ich obozu, nie ginąc od strzały… ale możesz nie być w stanie stamtąd wyjść… — Odnalazłbyś Shosonna w górach? Pomogliby nam? — Góry są duże, a szamani Nitra przed świtem zakończą ofiarę. Lepiej będzie, jeśli użyję tego. — Wyjął stunner. — Może ta magia ich powstrzyma! — Masz tylko jeden ładunek — przypomniał Storm. — Potem nie będzie to już broń… — Ale nóż zawsze będzie bronią! — Gorgol położył dłoń na rękojeści. — W takim zadaniu dla wojownika jest wiele honoru… W blasku ogniska można opowiadać o takim wyczynie dwudziestu klanom i nie znajdzie się nikt, kto spróbowałby zaprzeczyć… * Storm poczynił staranne przygotowania. Ponownie nałożył na twarz barwy wojenne. Zwinięty koc przerzucił przez zranione ramię, a końce wsunął pod conchę. Pod kocem ukrył tak ranę, jak i roślinny opatrunek Gorgola, który zastygł na skórze na podobieństwo pancerza. Obejrzał się w tafli jednego z jeziorek i uzupełnił strój przepaską wyciętą z koszuli znalezionej w jukach — zawiązał ją na czole. Odbicie w zielonkawej wodzie ukazywało prawdziwie barbarzyńską postać, która nawet bez towarzystwa zespołu winna przykuć uwagę Nitra. Nie był w stanie utrzymać Baku na ramieniu przez całą drogę, zwłaszcza że było to zranione ramię. Przede wszystkim zaś musiał ją skłonić do opuszczenia jaskini, do której zgodnie z relacją Gorgola wróciła dopiero poprzedniego dnia. Jej, Surry i Hing napastnicy po prostu nie znaleźli w gęstwinie rozmaitej roślinności, w której uwielbiały przesiadywać. Ich ulubione miejsce musiało znajdować się daleko, ponieważ nie przybyły na pomoc — prawdopodobnie nie wiedziały o ataku. Z Hing i Surrą nie miał kłopotów, ale Baku musiał przekonać, co zajęło mu trochę czasu. Potem na ile mógł przygotował zwierzęta do czekającego je zadania. Nie było to proste, ponieważ sam nie bardzo wiedział, jak będą wyglądały kolejne posunięcia i w którym momencie będzie ich potrzebował. A potem ruszyli. Storm niósł Hing, Baku leciała nad nimi, a Surra szła obok niego. Przenikające mrok oczy Gorgola stanowiły dużą pomoc, ale oba księżyce tym razem oświetlały teren wystarczająco silnie, by Hosteen mógł iść samodzielnie. Kiedy wspięli się wyżej, zbocze stało się wręcz jasno oświetlone. Wspinaczka nie była trudna: nie wymagała umiejętności, tylko wysiłku — dlatego szli wolno, a w trudniejszych miejscach Gorgol pomagał mu. To Hosteen, nie on, musiał oszczędzać siły. Zmienił się kierunek wiatru i dał słyszeć słaby pomruk niczym głos odległego gromu. Dotarli do grani, o której wspominał Gorgol. Ponieważ była wąska i niebezpieczna, Norbie asekurował Storma podczas drogi, zwłaszcza gdy przechodzili skalną ostrogę. Dalej rozciągał się kamienny łuk i wędrowcy znaleźli się na niewielkim płaskowyżu, nad którym częściowo wystawał nawis skalny. Pod nim, na skałach, leżała sterta suchych gałęzi. Gorgol wskazał na nie i zasygnalizował: — Gniazdo złego latawca. Myśląc o trasie, którą właśnie zrobili, Hosteen był pełen uznania dla Gorgola — co prawda gdy Norbie pokonywał ją po raz pierwszy, był w pełni sił i wspinał się w dzień, ale schodził, walcząc z wielkim, drapieżnym ptakiem, rozwścieczonym w dodatku raną od strzały. Najwyraźniej zabity ptak nie miał partnera, a jego opuszczonego gniazda nie zajął żaden inny przedstawiciel tego gatunku. Następnie zeszli na skalną półkę — Storm opadł na nią, używając zdrowej ręki, a Gorgol asekurował go, trzymając za pas. Półka biegła wzdłuż skalnego szczytu, a gdy go obeszli, zauważyli czerwony blask ogniska. Blask nagle zmienił barwę na intensywnie zieloną, rozrzucając wokół fontannę iskier. Wiatr przyniósł duszący odór siarki. — Szamani! — Palce Gorgola wyglądały upiornie w zielonkawym blasku. Kiedy płomienie wróciły do naturalnej barwy, Hosteen odkrył, że znajdują się na skraju całkiem sporego, równego jak stół płaskowyżu leżącego nieco niżej i pozbawionego zupełnie roślinności, ale usianego rozrzuconymi bezładnie głazami. Znać było po nich długoletni wpływ wiatru i deszczu — w migotliwym blasku ogniska przypominały dziwacznie rzeźbione posągi. Do dwóch z nich, najbardziej zbliżonych wyglądem do słupów totemowych, przywiązano po dwóch osadników. Resztę przestrzeni wokół ogniska wypełniał tłum siedzących tubylców z przejęciem obserwujących poczynania dwóch szamanów krążących wokół ognia i rytmicznie uderzających w niewielkie bębenki, które wydawały głęboki odgłos do złudzenia przypominający odległy grzmot. Nigdzie nie widać było wartowników, więc albo byli naprawdę doskonale zamaskowani, albo Nitra czuli się tak pewnie, że nie wystawili straży. Natomiast wokół przywiązanych jeńców siedziało po kilku wojowników i to dosłownie na wyciągnięcie ręki. — Idę tam… — zasygnalizował Hosteen. Wezwał telepatycznie Baku i ruszył w dół po niewielkiej pochyłości. Kiedy znalazł się już na równym terenie, wydał okrzyk wzywający zespół do akcji. — Saaaaaa… Z czarnego nieba niczym upierzony fragment nocy obdarzony życiem spłynęła Baku. Storm zatoczył się, gdy siadla mu na ramieniu, wbijając szpony w koc, ale po dwóch krokach odzyskał równowagę i poszedł dalej wyprostowany. Surra wędrowała bezgłośnie obok, ukazując kły w milczącym grymasie, a Hing wystawiła łepek zza koca na piersiach, rozglądając się ciekawie czarnymi jak paciorki ślepkami błyszczącymi w blasku ognia. Tak wkroczyli w krąg światła rzucanego przez ognisko. ROZDZIAŁ XVII * Nadchodzi Wielki Zabójca w mokasynach, W ciele zrodzonym ze sztormu i burzy. Nadchodzi Wielki Zabójca z napiętym łukiem I gotową do lotu strzałą… Nadchodzi Wielki Zabójca gotów do walki… Storm nie był śpiewakiem, ale w jakiś sposób właściwe słowa same przychodziły mu na myśl, tworząc wzór mocy chroniący go niczym niewidzialny pancerz. A przynajmniej on sam był o tym przekonany. Czuł, jak ta moc rośnie i ogarnia go… Wiedział, że przodkowie i Odlegli Bogowie go słyszą… Po co komuś tak umocnionemu jakakolwiek inna broń? Nie zwrócił uwagi na miny rozstępujących się przed nim tubylców — oczekiwał tego, więc nawet przez myśl mu nie przeszło, by mogli zachować się inaczej. Koncentrował się na pieśni, czując, iż stał się doskonale dopasowanym fragmentem czegoś znacznie większego i niepowstrzymanego… Stanął, nie czując ani bólu, ani ciężaru Baku, mając przed sobą szamana z bębenkiem. Nitra jednakże nie uderzał w instrument tylko gapił się z otwartymi ustami na niesamowitą postać, która wyłoniła się z mroków nocy. — Ahuuuu! — Ciszę przerwał wojenny okrzyk Nawaho. — Ahuuuu! Szaman zabębnił, na co po chwili odpowiedział mu z wahaniem drugi bębenek. Nitra powiedział coś śpiewnie. Hosteen nie użył w odpowiedzi mowy znaków, uznając, że lepiej będzie nie przyznawać się do znajomości z osadnikami czy wiedzy o ich zwyczajach. Odwrócił się ku więźniom i zobaczył na twarzy Logana zrozumienie, na twarzy Brada zaś zaskoczenie. Zrodzony z burzy i sztormu ma moc, Bo w jego ciele jest Wielki Zabójca, który kieruje jego krokami… Zaśpiewał i ruszył dostojnie ku nim, wyjmując z zanadrza Hing. Surra kroczyła obok, utrzymując to samo tempo. Fretka pomknęła do bliższego kamienia niczym cień zrodzony z nocy i ognia, a gdy tam dotarła, stanęła na tylnych łapkach i zaczęła energicznie przegryzać więzy jeńców. Na znak Storma Surra podeszła do drugiego kamienia, tego, do którego przywiązano Logana, i zajęła się tym samym. Szaman wrzasnął jak rozwścieczony yoris i skoczył ku Hosteenowi, dziko potrząsając bębenkiem. Baku krzyknęła chrapliwie z oczami rozświetlonymi furią i wzleciała, rozpościerając skrzydła. Po czym opadła na ziemię, co jej się niezwykle rzadko trafiało, i z nadal rozpostartymi skrzydłami zaatakowała szamana, krocząc po ziemi. Nitra wpierw zatrzymał się, a potem zaczął się cofać. Baku przegoniła go na drugą stronę ogniska przy wtórze pełnych zaskoczenia ćwierkań obserwujących całe zajście wojowników. — Nasza jest moc — oznajmił śpiewnie Hosteen, przechodząc na wspólny, by mogli go zrozumieć więźniowie. Nitra i tak nie rozumieli słów, za to intonacja była dla nich oczywista; gdy ponownie ruszył przed siebie, pospiesznie ustępowali mu z drogi. Brad Quade zrobił krok w bok, strząsając z siebie przegryzione więzy; chciał podtrzymać chwiejącego się syna, ale ten oparł się na łbie Surry, co dotąd wolno było jedynie Stormowi, i odzyskał równowagę. — Pójdziemy w mocy… — zaśpiewał głośniej Storm, by przekrzyczeć pełen wściekłości skrzek Baku. Surra prowadziła. W ślad za nią szli obaj Quade’owie — Logan wsparty na ramieniu ojca — a dalej Dort i nieznany Hosteenowi z imienia jeździec. Hing podbiegła do Storma, wdrapała się po nogawce i umościła w zwyczajowym miejscu na piersiach. — Idźcie w mocy… — polecił, cofając się powoli, tak by zawsze być między pozostałymi a zaczynającymi okazywać zdenerwowanie wojownikami. Jak długo zdoła jeszcze nad nimi panować, nie wiedział, ale nie ulegało wątpliwości, że chwilowo to robił. Jedynie kilka razy w życiu doświadczył podobnie silnego przekonania o własnej słuszności i jedynie parę razy udało mu się bezbłędnie przeprowadzić podobnie skomplikowane zadanie. Pierwszy raz przeżył coś podobnego, gdy zespół zadebiutował na ćwiczeniach jako zgrana całość. Potem zdarzyło się to dwa razy, gdy idealnie wypełnili nader złożone misje. Teraz doświadczył tego ponownie, choć nieco inaczej — tym razem moc płynęła tylko przez niego. Zrodzony z burzy i sztormu kroczy w mocy… I niesie w sobie moc… Bowiem wypełnia on wolę najstarszych, Którzy przechadzają się w pięknie, I służy… Przerwał, gdyż dotarł do kręgu blasku ogniska. — Saaaaa… Baku wróciła, słysząc zawołanie. Szaman krwawił z rozcięcia na przedramieniu i gdzieś stracił bębenek. Miał nienawiść w oczach i nóż w dłoni. Ledwie Baku siadła na ramieniu Hosteena, skoczył za nią niczym rozgniewany yoris. Pół kroku przed stojącym nieruchomo Hosteenem zwalił się jak kłoda, trafiony ładunkiem paraliżującym przez ukrytego w ciemnościach Gorgola. Wojownicy podnieśli głośny krzyk, lecz żaden nie ruszył się z miejsca. Po drugim szamanie od dłuższej chwili nie było śladu… I wtedy Storm roześmiał się. Była to noc, w którą wszystko musiało się udać. Gorgol użył stunnera równie wprawnie jak wcześniej noża — to on rozciął więzy krępujące jeńców, gdy uwaga wszystkich skupiona była na Hosteenie. Hing, jakkolwiek by próbowała, nie była w stanie dosięgnąć sznurów na górnych częściach ich ciał ani przegryźć pozostałych wystarczająco szybko, dlatego trzeba było jej pomóc. Tej nocy mieli fenomenalne wręcz szczęście, pozwalające na dokonanie rzeczy normalnie niewykonalnych czy niemożliwych. Śpiewacy mieli rację — czuł niewidzialne siły, w które wierzyli jego przodkowie, i nie miał cienia wątpliwości — jak długo płynęły przez niego, nikt, ani Nitra, ani Xik, nie był w stanie go pokonać. Zrobił krok do tyłu, wychodząc z blasku ognia i znikając w mroku. — Tutaj… — rozległ się cichy głos, nim wojownicy zawyli przeraźliwie, nadal nie ruszając się zresztą z miejsc. Czyjaś dłoń złapała go za ramię i przyciągnęła do skalnej ściany. — Skąd ty się tu wziąłeś?! — zdumiał się Brad. — Myśleliśmy, że nie żyjesz! Storm roześmiał się ponownie, nadal czując zaraźliwą pewność siebie. — Żyję i mam się niezgorzej, ale lepiej się stąd wynośmy, nim zbiorą się na odwagę, żeby ruszyć za nami… * Gdy wracali do jaskini, Storm nadal był w doskonałym humorze. Natomiast w wejściu przystanął nagle gwałtownie i polecił zdecydowanie: — Słuchajcie! Wszyscy posłusznie zamilkli, nasłuchując, ale to, co zwróciło jego uwagę, było nie tyle słyszalne, ile wyczuwalne jako wibracja skał i ziemi pod stopami. — Statek Xików! — Hosteen jako pierwszy, rozpoznał źródło drżenia skał. Znał zjawiska towarzyszące startowi z ukrytych lądowisk — miał okazję je oglądać i czuć w przeszłości, bo niejednokrotnie to właśnie starty i lądowania pomagały mu zlokalizować taki ukryty port kosmiczny wroga. Kiedy jednostka grzała silniki przed startem, zawsze towarzyszyły temu takie właśnie wibracje gruntu. — Co…? — zdziwił się Brad. — Statek Xików przygotowuje się do startu! Jeżeli mamy pecha, to właśnie opuszczają Arzor! Brad, nadal obejmując i podtrzymując jedną ręką Logana, przyłożył drugą dłoń do skały. — Ależ drży! — ocenił z podziwem. Dopiero w tym momencie do Storma dotarło, że wibracja jest zbyt silna. Statek, który widział, nie był dużym frachtowcem czy transportowcem, lecz stosunkowo niewielką jednostką kosmiczną… Może coś z nim było nie w porządku… Za tym ostatnim przemawiał fakt, iż wibracje stały się nieregularne, jakby silniki zaczęły pulsować i gubić rytm… Nagle ciszę nocy rozdarła potężna eksplozja — ziemia zatrzęsła się, a zza górskiego szczytu wystrzelił w niebo słup ognia widoczny z odległości wielu mil. Tu i ówdzie osunęły się niewielkie lawiny skalne, a obecni przy wejściu do jaskini, tak ludzie, jak i zwierzęta, zbili się w ciasną gromadę. — Napęd mu eksplodował! — domyślił się Hosteen. — Musiał mieć zatkane dysze! Ból w ranie powrócił, choć słabszy niż poprzednio — wybuch wyrwał go z autohipnozy, a na dodatek uzmysłowił sobie w pełni, jak jest zmęczony i wyczerpany. — Jak to zatkane?! — zdziwił się Logan. — Zakopali statek zaraz po przylocie, żeby go lepiej zamaskować. Odkopywali go, gdy uciekłeś, i albo niedokładnie oczyścili z ziemi wyloty dysz, albo tak im się spieszyło, że próbowali wyrwać podwozie z gleby, używając jedynie ciągu silników, i coś puściło w napędzie… Jeśli to ostatnie miało miejsce, to podejrzewam, że Hing gwizdnęła im coś istotnego, bo przyniosła mi tamtej nocy metalowy drobiazg, którego przeznaczenia nie byłem w stanie odgadnąć… Obiekt pochwał był w tym momencie dygoczącą i popiskującą ze strachu futrzaną kulką. — A więc się wysadzili… — Brad wyprostował się. — Trzeba to obejrzeć: może nasi mieli z tym coś wspólnego i potrzebują pomocy. Lepiej będzie sprawdzić… — Jedno z zakratowanych wyjść z jaskini… — powiedział słabo Logan. — Wychodzi na północ, czyli we właściwą stronę. Jeżeli znajdziemy tunel prowadzący w tamtym kierunku… Bez dalszego gadania i zwłoki pospieszyli do jaskini. Ogrody nie ucierpiały mimo silnych wstrząsów i choć ci, którzy widzieli ją po raz pierwszy, nie mogli wyjść z podziwu, Hosteen skutecznie ich popędził, żeby nie marnowali czasu na gapienie się — na to będzie czas później. Doskonały przykład dał Gorgol, prowadzący tak szybko, że reszta musiała prawie biec, by dotrzymać mu kroku. Po okrążeniu mniej więcej czwartej części jaskini dotarli do zamkniętego kratą wyjścia, o którym mówił Logan. Wspólnymi siłami dość szybko pokonali zamek i weszli w tunel pełen stojącego, stęchłego powietrza i ciemności, bo tym razem nikt nie miał latarki. Prowadził Gorgol z Surrą, reszta trzymała się nawzajem swoich ubrań, by się nie zgubić. Wszyscy mieli tylko jedno pragnienie — jak najszybciej znaleźć się znowu w normalnym świecie. Ponieważ tunel nie biegł prosto, szybko stracili poczucie kierunku. Czy zakręty spowodowane zostały strukturą skał, czy też celowo tworzyły labirynt, trudno było powiedzieć, ale po trzecim skręcie Storm przestał się orientować, gdzie jest. Gdyby nie Gorgol, mogliby równie dobrze chodzić w kółko. W mroku słychać było tylko szelest piór Baku, przyspieszone oddechy i raz poirytowaną uwagę Logana, że da sobie radę mimo bolącej nogi. Minęli kolejny zakręt i pojawiła się przed nimi iskierka, która rosła z każdym krokiem, aż wreszcie okazała się odblaskiem ognia płonącego gdzieś poniżej, widocznym przez otwór wyjściowy. Ludzie przyspieszyli kroku i równocześnie z Norbiem dotarli do wyjścia. Płonęły tarasy ukrytej doliny, a dokuczliwe gorąco odczuwało się aż tutaj. Gorgol wyszedł jako pierwszy, a Hosteen za nim, dając Baku sygnał do lotu — jeśli istniała jakaś droga prowadząca szczytami, jedyną, która mogła ją odkryć, była właśnie Baku. Patrząc na ogniste piekło w dole, trudno było podejrzewać, by ktokolwiek zdołał przeżyć eksplozję. Gorąco panowało nawet na tej wysokości, a czasami dolatywały nawet iskry. Kolejno przecisnęli się obok czegoś, co dawno temu mogło być wartownią; dopiero gdy budynek odgrodził ich od pożaru, dało się oddychać w miarę normalnie. Zaczynało świtać, toteż bez trudu znaleźli Surrę stojącą na szczycie wykutych w skale stopni po przeciwnej stronie bunkra. Co prawda erozja i czas zmieniły je w nierówne zagłębienia, ale prowadziły one do podnóża góry, a od szalejącego ognia oddzielał je masyw innego szczytu. Surra posiadała pewne cechy innych dzikich kotów w wyniku zabiegów genetycznych, którym poddano lwy przeznaczone do formacji Beast Masters. Amerykańskiej pumie zawdzięczała zdolność wspinaczki tak po drzewach, jak i po skałach, na których poruszała się niezwykle pewnie. Dawała sobie radę w terenie, na jaki nie wszedłby dobrowolnie ani człowiek, ani pies. Teraz obejrzała uważnie schody i postawiła ostrożnie łapę na pierwszym stopniu. Coś w jego strukturze musiało ją uspokoić, gdyż ruszyła w dół bez wahania, krocząc płynnie, szybko i bez przerw, póki nie znalazła się kilkaset stóp niżej na pogrążonym jeszcze w cieniu płaskim podeście. Musiał być znacznie większy od tego, na którym stali obserwujący ją Gorgol i Hosteen. Widząc, że droga jest bezpieczna, ten ostatni ruszył za nią, tyle że wolniej i na czworakach. Gdy dotarł do lwicy, stwierdził, że gorąco wywołane pożarem tutaj już praktycznie nie dociera, a co więcej, podest wychodzi na ścieżkę wyrżniętą w skalnym zboczu i schodzącą w dół łagodnymi zakosami. — Droga… — zasygnalizował Gorgol. — Niżej inna… większa… biegnie tam… I wskazał na południowy zachód. — Wróć, sprowadź resztę — polecił Hosteen. Gorgol wykonał polecenie — wydawało się, że schody sprawiają mu znacznie mniej kłopotów. Storm zaś ruszył ścieżką poprzedzany przez Surrę rozpoznającą drogę. Wiedział, że jeśli teraz przystanie, by odpocząć, nie będzie zdolny ruszyć się ponownie. Dlatego szedł, zachowując ostrożność i starając się zachować ciszę. Co prawda nie spodziewał się spotkania z wrogiem, ale ścieżka była wąska i z jednej strony zawsze znajdowała się przepaść. W kilku miejscach napotkał półtunele wydrążone w skale. Coraz bardziej nabierał przekonania, że okoliczne góry pocięte są tunelami, w większości wydrążonymi przez dawno zapomnianych budowniczych. Sorenson miał rację i informację tę należało przekazać Zwiadowi Kartograficznemu: może rzeczywiście rozpoczną tu poważne badania archeologiczne… Rozmyślania przerwało mu nagłe pojawienie się Surry, która zablokowała przejście, napierając na jego nogi — był to umówiony znak ostrzegający o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Po paru sekundach dotarł doń cichy odgłos przypominający ocieranie się metalu o kamień. Ktoś szedł pod górę i rozsądek nakazywał zachować ostrożność. Mógł to być człowiek lub Xik, który nie przebywał na pokładzie w momencie eksplozji. Naturalnie mógł to też być Norbie czy Nitra, ale oni z zasady poruszali się znacznie ciszej. Z tyłu dobiegły go stłumione głosy — towarzysze prowadzeni przez Gorgola musieli być znacznie bliżej, niż sądził. A skoro on ich usłyszał, to wchodzący najprawdopodobniej także… Opierając się jedną ręką o skałę, pochylił się do ucha Surry i szepnął: — Szukaj! Polecenie wzmocnił telepatycznym przekazem i lwica bezgłośnie zniknęła. Jej zadaniem było nie tylko odszukanie przeciwnika, ale także zajęcie go na tyle skutecznie, by nie był w stanie przygotować zasadzki. Przy pasie miał jedyną broń, jaką udało się zdobyć — Gorgol znalazł wśród pozostawionych w jaskini rzeczy jego zapasowy nóż myśliwski, który pierwotnie miał służyć Loganowi, ale o którym Hosteen zapomniał w całym zamieszaniu związanym z gwałtownym opuszczeniem jaskini–ogrodu. Teraz wyjął go z pochwy i ujął niczym szablę ostrzem do góry, zastanawiając się, po co w ogóle się męczy — nóż przeciwko blasterowi czy karabinowi maszynowemu był dziecinadą… Przyspieszył kroku, starając się nadal poruszać jak najciszej — pięć szybkich kroków i przerwa na nasłuch. Surra jak dotąd milczała, przeciwnik też — czyli jeszcze się nie spotkali. Ścieżka zakręcała pod ostrym kątem i zawracała, tyle że już na niższym poziomie. Ostrożnie pokonał zakręt, ale nikt tam nań nie czekał. Mógł zwolnić, poczekać na posiłki, ale nawet mu to do głowy nie przyszło — był przyzwyczajony do walki samodzielnej, w której liczył jedynie na swój zespół. A ta sytuacja jako żywo przypominała typowy rajd na tyły wroga. Teraz, zmęczony i wyczerpany, zachowywał się odruchowo, czyli tak, jakby to było kolejne samodzielne zadanie. Następny zakręt — ścieżka poszerzyła się i przestała tak stromo biec w dół. Z lewej dostrzegł ciemną szczelinę: najprawdopodobniej wylot jakiegoś tunelu lub wejście do jaskini. I stamtąd właśnie wystrzelił nagle snop światła, oświetlając koniec płowego ogona, nim zniknął w mroku w ślad za resztą Surry. — Ahuuuuu! — wojenny okrzyk Nawaho przerwał nocną ciszę. Storm przeskoczył przez otwartą przestrzeń i rozpłaszczył się na skalnej ścianie. Promień latarki rozbłysł ponownie, oświetlając miejsce, w którym znajdował się przed sekundą. Udało mu się odwrócić uwagę przeciwnika od Surry, która zaatakowała bezgłośnie. Dopiero gdy dopadła ofiary, ryknęła krótko. Promień latarki zatańczył wściekle, opadł na poziom ziemi i znieruchomiał, oświetlając pas ścieżki, przez który Hosteen musiał przejść, jeśli chciał pomóc lwicy. Niespodziewanie ze szczeliny wyskoczyła jakaś postać, dziko wymachując rękami. Mężczyzna nosił się jak osadnik, ale było jeszcze zbyt ciemno, by Hosteen mógł dostrzec szczegóły. Z równym powodzeniem mógł to być przebrany Xik, choć dziwiło go, że Surra go nie zabiła, tylko przegoniła z kryjówki. Najwyraźniej zostawiła go Stormowi. Zaintrygowany, postanowił sprawdzić dlaczego. Podbiegł, podniósł latarkę i oświetlił postać próbującą odpędzić Surrę. Był to Bister! — Saaaa… Surra znieruchomiała gotowa do skoku. Wściekły grymas ukazujący kły, uszy leżące płasko na łbie i ogon uderzający o boki jednoznacznie świadczyły, że jest gotowa zabić. Znajdowała się między Bisterem a drogą ucieczki i czekała na rozkaz. Hosteen dostrzegł, że dłoń przeciwnika kieruje się ku kolbie stunnera. — Nie ruszaj się! — polecił. — I tak nie zdążysz. Bister z równie wściekłym grymasem co lwica powoli i niechętnie uniósł dłonie i odwrócił się tak, by stać przodem do niego. Pochylił się lekko i zmrużył oczy. — Ziemianin! — Prawie splunął, zresztą i tak brzmiało to jak przekleństwo. — Bydlę… — Władca Bestii! — poprawił go łagodnie Storm głosem cichym i uprzejmym, czyli nie wróżącym nic dobrego. Wsunął nóż do pochwy, oświetlił twarz Bistera, oślepiając go, i powoli podszedł. Gdy znalazł się w pobliżu, błyskawicznie dał krok do przodu, pochylił się i wyszarpnął stunner tamtego z kabury, po czym cofnął się i cisnął broń w przepaść. Wszystko to zostało wykonane jednym płynnym ruchem. Bister zareagował równie szybko — odskoczył i dobył noża. Gdy światło latarki rozbłysło na błękitnawym ostrzu wykonanym z doskonałego stopu i na pewno nie na Arzor, zamarł w półprzysiadzie z wprawą wskazującą na duże doświadczenie w walce na noże. — Przyślij tu swojego kota, Ziemianinie — warknął, ukazując zęby w pogardliwym grymasie. — Najpierw zarżnę ją, a potem wybebeszę ciebie… ty bydlaku! Hosteen cofnął się i umieścił latarkę w szczelinie nad głową, tak by się nie poruszyła, nie spuszczając jednak wzroku z imitatora. To, co miał zamiar zrobić, było głupie i w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Ale wiedział także, że musi stanąć do tego pojedynku i to bez niczyjej pomocy. Walka musi odbyć się na noże i pięści, tak jak załatwiano to dawno, dawno temu, gdy o ludziach nie mówiono: cywilizowani, lecz: barbarzyńcy. — Surra… — powiedział cicho, wypuszczając Hing, która teraz byłaby tylko zawadą. Fretka zniknęła w mroku, a lwica nie poruszyła się, jedynie bacznie obserwowała Bistera. Wiedział, że nie poruszy się bez rozkazu, natomiast jeśli Bister go zabije, zacznie działać według własnego uznania. Co oznaczało, że imitator jest już trupem… Wyjął nóż i skoncentrował się. Był doświadczonym nożownikiem, ale zdawał sobie sprawę, że nie jest u szczytu formy… Nie usłyszał okrzyku dochodzącego z góry, gdy prowadzeni przez Gorgola towarzysze zobaczyli, na co się zanosi. Natomiast Bister go usłyszał i skoczył, zamierzając skończyć walkę, nim pozostali będą w stanie się do niej włączyć, niwecząc jego szansę na ucieczkę. Storm zrobił unik i zdziwił się nieprzyjemnie powolnością własnych ruchów — był bardziej zmęczony, niż sądził. Poczuł jednak nagły przypływ adrenaliny i tej samej co w obozie Nitra pewności zwycięstwa. Tyle że jego ciało jeszcze nie reagowało z niezbędną do jego osiągnięcia szybkością, a ruchy nie były idealnie skoordynowane. Bister również zdał sobie z tego sprawę i uśmiechnął się tryumfująco. To nie był ten sam zwinny i szybki jak błyskawica przeciwnik co w drodze z portu kosmicznego do Crossing. Zaatakował ponownie z precyzją zawodowca. ROZDZIAŁ XVIII * Stal zadźwięczała, gdy ostrza noży zetknęły się ze sobą. Bister atakował z pewnością siebie, zmuszając Storma do odwrotu. Ten próbował tak manewrować unikami i pozorowanymi atakami, by przeciwnik znalazł się twarzą w snopie światła latarki, co na moment by go oślepiło, lecz Bister zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i nie dał się wciągnąć w pułapkę. Hosteen doskonale wiedział, że mógł walkę zakończyć natychmiast — wystarczyło jedno polecenie i Surra zabiłaby imitatora szybko i sprawnie. Zdecydował jednak, że musi samodzielnie go pokonać, inaczej nigdy już nie mógłby dowodzić swoim zespołem i mieć pewności, że zwierzęta go posłuchają. Czas przestał się liczyć — obaj nie wykonywali już gwałtownych skoków. Bister po pierwszym nauczył się ostrożności i zaczął szanować przeciwnika. Storm nie miał zapasu sił potrzebnych na takie harce. Obaj krążyli wokół siebie, badając umiejętności drugiego krótkimi, oszczędnymi pchnięciami, i próbowali zmęczyć przeciwnika. Storm czuł strużkę ciepłej wilgoci spływającą po ciele i wiedział, że rana pod opatrunkiem musiała znowu się otworzyć. Ten strumyk krwi jeszcze bardziej pozbawiał go sił i to w chwili, gdy najbardziej ich potrzebował. Bister okazał się zwinniejszy i to on stopniowo zmuszał Hosteena do cofania się prosto w blask latarki. Oczywiste było, że jeśli Storm czegoś nie wymyśli, skończy z nożem tamtego w sercu, ledwie zostanie oślepiony. Albo z flakami na wierzchu, jak Coli Bister mu obiecał. Należało coś wymyślić i to szybko, bo w walce na noże nie miał szans wygrać. Skupił się, by przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o imitatorach. To, że wyglądali jak ludzie i zostali wyszkoleni — jeśli nie uwarunkowani — by myśleć i działać w sposób jak najbardziej zbliżony do ludzkiego, nie zmieniał faktu, że psychicznie pozostali Xikami. Inaczej nie byliby w stanie wykonywać swych zadań i staliby się bezużyteczni. Należało doprowadzić do tego, by Xik przejął pełną kontrolę nad umysłem przeciwnika, a najlepiej, by był to wściekły lub zdesperowany Xik, taki bowiem zwykle walczył jak szalony — gwałtownie, ale bezmyślnie — i przygotowany na taki wybuch człowiek mógł go z łatwością pokonać. Teraz pozostało tylko znaleźć coś, co by Xikiem wstrząsnęło. Czego może się taki bać najbardziej ze wszystkiego…? Być może to pytanie było kluczem do zrozumienia, dlaczego wybuchła wojna między nimi a ludźmi, ale to już należało do historii. Storm uniknął znalezienia się w promieniu latarki, oddalił się nieco i cały czas intensywnie myślał. Xikowie nienawidzili ludzi, ale przede wszystkim nienawidzili mieszkańców Ziemi… Szczęk stali przerwał mu dalsze rozmyślania — ostrza noży zetknęły się ponownie, lecz tym razem Bister uderzył z taką siłą, że rękojeść własnego noża prawie dotknęła piersi Hosteena. Siła ciosu na moment sparaliżowała mu rękę, ale wytrenowane odruchy zadziałały i wyśliznął się ze zwarcia, kreśląc ostrzem ósemki przed oczami przeciwnika, by odwrócić jego uwagę. A potem w nagłym przebłysku zrozumiał, co jest największą słabością obcych. Być może ta wiedza napłynęła z mózgu przeciwnika, a być może z jego własnej podświadomości. W pewien sposób bowiem była to także jego własna słabość odziedziczona po przodkach. Dineh także odczuwali silną więź ze współplemieńcami, ale w przypadku wojowników z plemienia Nawaho słabość ta bywała także źródłem siły, gdyż byli zdolni do niebywałych wyczynów, by uratować współbraci. — Zostałeś sam… — powiedział we wspólnym wolno i wyraźnie. — Twoi rodacy wysadzili się w powietrze razem ze statkiem, Bister. Nie masz czym odlecieć z Arzor. I nikt na ciebie nie czeka. Jesteś sam. Sam wśród wielu, którzy cię nienawidzą. Nigdy nie wrócisz do domu! Straciłeś go i zdechniesz gdzieś wśród gwiazd na nikomu nie znanej, nieważnej planecie! Wiedział, dlaczego Xikowie zniszczyli Ziemię — olśnienie przyszło w tym samym momencie. Mieli nadzieję, że mszcząc kolebkę ludzkości, zniszczą także serce i wolę walki Konfederacji. Nie zdawali sobie sprawy, nie byli bowiem w stanie tego pojąć, że ludzie byli tacy sami jedynie fizycznie. Kolonizacja kosmosu trwała tak długo, że koloniści psychicznie stanowili mutację Ziemian i to także niejednorodną — mieszkańcy poszczególnych planet różnili się od siebie. Czasami drobiazgami, czasami kwestiami istotnymi, ale właśnie dzięki tym różnicom pomysł Xików skazany był na fiasko. Dlaczego tak się stało, nie potrafili zrozumieć do końca. — Sam! — powtórzył pełnym głosem śpiewaka. Prawdę mówiąc, obaj byli samotni, ale ból Storma przytępił już czas i zdołał się do pewnego stopnia oswoić ze stratą. Strata Bistera była świeżutka, a poza tym inaczej na tę świadomość reagował. Hosteen był pewien, że może użyć tej broni bezkarnie. — Sam! Widział, jak w oczach Bistera błysnęła desperacja. Powoli i nieśmiało, ale umysł Xika budził się. Teraz należało mu pomóc przejąć kontrolę nad zdyscyplinowaną, wyszkoloną powłoką. — Nikt ci tu nie pomoże, Bister. Nie masz już braci ani rodaków. Jesteś ostatnim Xikiem na planecie Arzor: nawet jeśli mnie zabijesz, będą na ciebie polować, aż cię zaszczują i zabiją. — Pamięć podsuwała Stormowi fragmenty informacji o zwyczajach obcych, które teraz doskonale nadawały się do użycia. — Kto ci osłoni plecy, Bister? Kto wywoła twoje imię? Żaden z twoich współbraci nie będzie wiedział, gdzie zginąłeś, i żaden nie wyrysuje twego kręgu na Stu Tablicach w Wewnętrznej Wieży twego rodzinnego miasta. Zginiesz i nie pozostanie nawet ślad, że kiedykolwiek żyłeś. Nie będziesz miał syna, który mógłby przejąć po tobie Cztery Prawa… Na czole Bistera pojawiły się krople potu. Błysk w jego oczach stał się silniejszy, a Hosteen nie przerywał: — Bister zginie i to będzie koniec wszystkiego. Nigdy nie obudzi się, gdy będą Wywoływać Imiona… — Yaaaaah! Imitator zaatakował z niespotykaną dotąd gwałtownością, ale Storm był na to przygotowany, uprzedzony mową ciała przeciwnika, i uskoczył. Czubek ostrza noża Bistera trafił w jego srebrny naszyjnik, ześliznął się po nim i rozciął mu skórę na piersiach. Było to jedynie skaleczenie, ale siła, z jaką ciało szarżującego Bistera uderzyło w niego, omal nie posłało ich obu w przepaść. Hosteen miał jednak przeciwnika w zwarciu i to w stanie, o który mu chodziło. Co prawda, ratując się przed upadkiem, stracił nóż, ale w następnej sekundzie kombinacją ciosu i chwytu obezwładniającego zmusił Bistera do wypuszczenia swojego i kopniakiem posłał broń w przepaść. Zanurkował pod potężnym, ale niecelnym sierpowym i wrócił na środek ścieżki. Bister zawył i skoczył ku niemu, jakby zapomniał wszystkiego, czego uczono go o walce wręcz. I prawdopodobnie tak właśnie było, sądząc po oczach, w których malowały się jedynie wściekłość i strach. Słowa Hosteena zniszczyły w nim resztki zdrowego rozsądku i teraz jedynym pragnieniem imitatora było zabić znienawidzonego wroga. Skoro stracił wszystko, w co wierzył, nie obchodziło go, czy przy tej okazji zginie, czy nie, byle dopiąć swego. I dlatego było znacznie łatwiej go pokonać, zwłaszcza komuś, kto pamiętał, jak należy walczyć wręcz. Cios w splot słoneczny zatrzymał ślepą szarżę Bistera, a kolejny — w mostek — odrzucił go prosto w blask latarki. Trzeci, kantem dłoni pod ucho, zakończył walkę. Storm zadał go, nie spiesząc się i korzystając z oślepienia przeciwnika, i trafił idealnie — zupełnie jak na treningu. Bister stanął jak wryty, chrząknął i powoli przyklęknął, a potem zwalił się bezwładnie na twarz i już się nie poruszył. Hosteen zatoczył się, aż oparł się plecami o skałę — tylko dzięki temu także nie wylądował na ziemi. Surra podpełzła powoli do Bistera, obwąchała go, prychnęła pogardliwie i uniosła łapę, gotowa dobić go jednym ciosem pazurów. Powstrzymał ją syknięciem — Bister mógł się jeszcze przydać, co prawda nie jemu, ale zawsze… W snopie światła pojawił się Brad Quade. Podszedł do leżącego, przyklęknął i przewrócił go na plecy. — Żyje — powiedział Storm, nim tamten sprawdził puls. — I naprawdę jest Xikiem… Brad pospiesznie wstał i skierował się ku niemu. Storm, choć wyczerpany, nie chciał od niego pomocy; nie chciał też, by Quade go dotknął, toteż odsunął się od jego wyciągniętej ręki. Równocześnie odsunął się też od ściany i tym razem jego ciało okazało się całkowicie nieposłuszne jego woli. Osunął się bezwładnie, tracąc przytomność. * Obraz był częścią snów Storma, ale teraz, gdy otwierał oczy, leżał prawie bezwładnie, na nic więcej bowiem nie miał sił, nawet na to, by zmienić pozycję na wąskim łóżku, nadal go widział. Malowidło zajmowało całą ścianę i wykonane było w znany i miły sposób. Przedstawiało fragment ziemskiej pustyni, nad którą unosiły się chmury. Tak barwy, jak i kształty były znajome — choćby chmury przedstawione jako okrągłe kopuły, co wywodziło się z czasów, gdy artyści Dineh mieli do dyspozycji jedynie różnokolorowy piasek. Wiał wiatr, a po pustyni gnali wymalowani w barwy wojenne wojownicy na nakrapianych wierzchowcach. Włosy jeźdźców i grzywy koni rozwiewały się; patrząc na obraz, można było niemal poczuć wiatr. Hosteen spał zwrócony twarzą do ściany, przy której stało łóżko, by pierwszą rzeczą, jaką zobaczy po przebudzeniu, byli właśnie ci jeźdźcy. Tak właśnie było, gdy pierwszy raz zdołał unieść powieki, i potem postępował tak już świadomie. Malarz musiał jeździć konno po pustyni, czuć wiatr i znać zapachy domu — wełny, sosnowej żywicy czy rozgrzanego słońcem piasku. Patrzenie na obraz było niczym spacer pod sosną w jaskini—ogrodzie, ale było też bliższe niż dotyk trawy czy igliwia, ponieważ było to piękno stworzone przez kogoś z jego własnej rasy. Jedynie ktoś z ludu Dineh potrafiłby namalować taki fresk… Pomalowana ściana była dla Storma znacznie bardziej realna niż ludzie, którzy go opatrywali i doglądali. Zarówno lekarz przybyły z portu kosmicznego, jak i śniada, milcząca kobieta zdawali się pozbawionymi życia cieniami. Hosteen nie potrafił też wynurzyć się ze świata fresku na tyle, by odpowiedzieć sensownie na jak najbardziej rzeczowe pytania Kelsona, gdy ten któregoś dnia pojawił się obok jego posłania. Rozjemca także wydał mu się bardziej odległy od pierwszego z brzegu namalowanego konia. Storm nie wiedział, gdzie konkretnie się znajduje, i nie dbał o to — był zadowolony, że spędza czas w towarzystwie jeźdźców na ścianie — zarówno krótkie okresy przytomności, jak i dłuższe momenty marzeń sennych. W końcu okresy przytomności stały się dłuższe i kobieta uparła się tak przekładać poduszki, by wygodnie mu było trzymać zranione ramię, przez co Storm leżał na plecach i nie mógł napawać się obrazem. W pewnym momencie dotarło też doń, że niewiasta mówi w języku Dineh i to tak, jak przemawia się do upartego dziecka —krótkimi, rozkazującymi zdaniami. Próbował ucieczki w sen, ale rzeczywistość dopadła go któregoś razu pod postacią Logana, który wkuśtykał do pokoju. Sińce, strupy, krwiaki i opuchlizna zniknęły już z jego twarzy, toteż Hosteen mógł mu się wreszcie dokładnie przyjrzeć i stwierdził, że jest w niej coś dziwnie znajomego. Oprócz rysów wojownika Nawaho było w jego rysach niepokojące podobieństwo do czegoś lub kogoś, kogo powinien był pamiętać, a nie potrafił sobie przypomnieć. — Podoba ci się? — Logan wskazał na malowidło ścienne. — To jest dom… — odpowiedział zgodnie z prawdą Storm, zaskoczony tak własnymi słowami, jak i tonem. — Mój ojciec też tak uważa… Dłoń leżącego poruszyła się nerwowo na wełnianym kocu, którym był przykryty. Jeśli nie był to koc dziadka, to jego doskonały duplikat… Myśl o Na–Ta–Hayu przypomniała mu o przysiędze i o tym, co musiał zrobić… a musiał zabić Brada Quade’a. Leżał, czekając na znajomy przypływ gniewu, ale ten nie nastąpił. Zupełnie jakby jedyną rzeczą, jaką potrafił czuć, była tęsknota za tym światem z obrazka… Zrezygnowany wzruszył ramionami — rozgniewany czy spokojny, nadal miał do wypełnienia przysięgę i musiał zrobić to, po co przybył na Arzor… Hosteen prawie zapomniał o Loganie, ale ten podszedł do malowidła, spoglądając tęsknie na jeźdźców. Z wyrazu jego twarzy jasno wynikało, że nie tylko jest, ale i czuje się jednym z nich. — Jak to było? — spytał nagle. — Co czuje się, pędząc w ten sposób przez równiny? Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że to pytanie musiało Storma zaboleć, i zaczerwienił się. Odwrócił się zakłopotany. — Zostawiłem to życie — Storm odpowiedział, starannie dobierając słowa — gdy byłem dzieckiem… dwukrotnie wróciłem… i nigdy już nie było tak samo. Ale pamięć zostaje, wryta gdzieś głęboko i żyje własnym życiem… Ten, kto to namalował… dla niego to także nadal żywe wspomnienie. Nawet tu, tak daleko od Ziemi, pozostaje żywe. — Dla niej… — poprawił go cicho Logan. Hosteen usiadł gwałtownie, nie zdając sobie sprawy, że jego twarz przybrała znany już Loganowi kamienny, obojętny wyraz. Ale pytania zadać nie zdążył, w drzwiach dostrzegł bowiem kolejnego gościa. Tego, kogo przybył tu odszukać, a równocześnie nie chciał spotkać. Brad Quade podszedł do łóżka i stanął w jego nogach. Widząc jego badawcze spojrzenie, Storm zrozumiał, że jest to ich finalne spotkanie i że mimo wewnętrznej niechęci musi być gotów do konfrontacji i poniesienia jej konsekwencji, bo mieli przynajmniej jednego świadka. Błyskawicznym ruchem pochylił się, wyszarpnął Loganowi nóż z pochwy i opadł na poduszki, kładąc broń na kolanach ostrzem ku Bradowi. Jego dawna szybkość i koordynacja ruchów wydawały się wrócić do normy. Błękitne oczy Brada nie zmieniły wyrazu, zupełnie jakby spodziewał się podobnego zachowania. Albo też nie rozumiał jego konsekwencji, w co trudno było uwierzyć. Hosteen uśmiechnął się w duchu — przeciwnik jednak przyjął wyzwanie albo przynajmniej zrozumiał jego gest, odezwał się bowiem: — Skoro leży między nami naga stal, dlaczego uratowałeś mnie z rąk Nitra? — Życie za życie aż do ostatniego spotkania. Ostrzegłeś mnie przed ciosem w plecy w Crossing. Wojownik Dineh zawsze spłaca długi. Przysłał mnie Na–Ta–Hay, bym wyrównał dług krwi rozlanej przez ciebie i zmył niesławę ciążącą na jego rodzinie… Brad postąpił krok do przodu i stanął przy samym łóżku, dając równocześnie znak synowi, by pozostał na miejscu. — Nie było i nie ma żadnego długu krwi między mną a Na–Ta–Hayem — powiedział dobitnie. — I nie ma żadnej hańby! Storma zamurowało — nie spodziewał się podobnej reakcji. Nie pasowało do tego Brada Quade’a, którego poznał i o którym miał określoną opinię. A teraz Quade wypierał się w żywe oczy… — A Nahani? — spytał zimno. — Nahani?! — Tym razem zaskoczony był Brad, co widać było w pochyleniu ciała, przyspieszonym oddechu i tonacji głosu, nad którym nawet nie próbował zapanować. — Nahani — powtórzył Hosteen i dodał, znajdując nagle logiczne wytłumaczenie osłupienia rozmówcy: — Czyżbyś nie znał imienia człowieka, którego zabiłeś na Los Gatos…? — Los Gatos? — powtórzył Brad, wpatrując się w ciemne oczy leżącego, i spytał, wolno, z przymusem cedząc słowa. — Kim… ty… jesteś…? — Jestem Hosteen Storm, syn Nahaniego i wnuk Na–Ta–Haya… Brad bezgłośnie poruszył ustami; minęła dłuższa chwila, nim wykrztusił: — Przecież on nam powiedział… powiedział Rachel… że ty nie żyjesz… że umarłeś z gorączki! Wypominała to sobie przez resztę życia! Wróciła po ciebie, a Na–Ta–Hay pokazał jej zamurowaną jaskinię i powiedział, że w niej cię pogrzebał… to ją prawie zabiło! Odwrócił się, zaciskając dłonie w pięści, i rąbnął oburącz w ścianę, aż zadudniło. Oczywiste było, kogo chciałby poczęstować pięściami, ale ponieważ ten ktoś od lat był martwy, ściana musiała wystarczyć. — Żeby się smażył w najgłębszym kręgu piekła! — eksplodował Brad. — Torturował ją specjalnie przez te wszystkie lata! Jak ktoś może tak dręczyć własną córkę?! Hosteen obserwował go w milczeniu, czekając, aż tamten się opanuje. Brad powoli rozluźnił pięści, aż na powrót stały się dłońmi, i pogładził z niespodziewaną delikatnością rysunek. — Zaskoczył mnie — powiedział cicho. — Nie spodziewałem się podobnego łotrostwa nawet po takim fanatyku jak on… Nie wiem, co ci powiedział, ale nie powiedział prawdy… Nahani zginął na pustyni, ale nie ja go zabiłem… zmarł od ukąszenia grzechotnika… Storm poczuł, jak wszystko wokół zaczyna wirować — głos Brada Quade’a był zbyt spokojny, smutny i przekonujący, by uznać mówiącego za kłamcę. — Nahani był w Zwiadzie Kartograficznym — dodał Brad i z nagłym zmęczeniem przyciągnął do siebie krzesło, na którym ciężko usiadł, nadal z niedowierzaniem przyglądając się Stormowi. — Ja wówczas też byłem w Zwiadzie. Kilkakrotnie pracowaliśmy razem: nasze indiańskie pochodzenie zbliżyło nas i zaprzyjaźniliśmy się. Wtedy zaczęły się kłopoty z Xikami… Złapali go na jednej z przygranicznych planet, którą swoim zwyczajem zaatakowali znienacka. Uciekł przy pierwszej okazji i widziałem go w szpitalu… Próbowali go „uwarunkować”… Hosteen wstrząsnął się odruchowo, doskonale wiedząc, co oznacza to określenie. Brad pokiwał głową, widząc jego reakcję. — Właśnie. Jak sam wiesz, nie jest to miłe przeżycie. Jego odmieniło… lekarze sądzili, że pobyt na Ziemi może mu pomóc. Tam w tym czasie byli najlepsi specjaliści… Tak więc wysłali go na rehabilitację. Już w pierwszym miesiącu uciekł i zniknął. Potem dowiedzieliśmy się, że wrócił do domu, do żony i dwuletniego syna. Zewnętrznie wyglądał normalnie i ojciec żony, Na–Ta–Hay, powitał go jak kogoś uratowanego od najgorszego nieszczęścia, jakim było stanie się Ziemianinem, a nie tylko Nawaho. Na–Ta–Hay był zatwardziałym konserwatystą przeciwnym jakimkolwiek zmianom. Bronił przeszłości z fanatyzmem wykraczającym poza zdrowy rozsądek. Rachel, żona Nahaniego, pierwsza zorientowała się, że mąż potrzebuje specjalistycznej pomocy, i przekazała władzom wiadomość, gdzie można go znaleźć. Naturalnie bez wiedzy ojca, boby jej na to nie pozwolił. Poproszono mnie, żebym pojechał z ekipą medyczną: miałem urlop i byłem jego przyjacielem, więc mieli nadzieję, że przekonam go, by wrócił dobrowolnie i poddał się kuracji… Nahani w jakiś sposób dowiedział się, że przybywamy, i uciekł. Wraz z Rachel podążyłem jego śladem. Znaleźliśmy na pustyni jego kryjówkę… już nie żył, gdy przybyliśmy… obok leżał martwy grzechotnik… Kiedy Rachel wróciła do ojca po dziecko, zachowywał się jak furiat: oskarżył ją o zdradę męża i przegonił, grożąc bronią… Poprosiła mnie o pomoc. Wzięliśmy na wszelki wypadek kilku uzbrojonych policjantów i wróciliśmy… Wtedy pokazał jej tę zamurowaną jaskinię. Rachel zemdlała i przez wiele miesięcy nie wróciła do zdrowia. Potem pobraliśmy się, a ja zrezygnowałem ze Zwiadu i przywiozłem ją tutaj w nadziei, że nowe otoczenie pomoże jej zapomnieć. Myślę, że była tu szczęśliwa… zwłaszcza po urodzeniu Logana. Ale żyła tylko cztery lata… I to jest prawdziwa wersja! Nóż leżał bezpańsko na kocu — Storm zakrywał dłońmi oczy, odcinając się od wszystkiego, by w spokoju pogrążyć się w sobie — w świecie pełnym wspomnień i niebezpieczeństw, którym sam musiał stawić czoło, podobnie jak sam musiał pokonać Bistera. Wiele lat minęło od tego dnia, w którym Na–Ta–Hay odebrał obietnicę od pełnego podziwu i szacunku chłopca, któremu dziadek wydawał się równie wielki i potężny jak Odlegli Bogowie. Cały ten czas, a zwłaszcza okres od wylądowania w Centrum, gdy dowiedział się o zniszczeniu Ziemi, duch Na–Ta–Haya rozpościerał się niczym cień nad wszystkimi jego snami i wspomnieniami. Potem świadomie już czepiał się tego cienia i przysięgi, czyniąc z nich kotwice umożliwiające zachowanie rozsądku w świecie, który oszalał. Nienawiść do Brada Quade’a stanowiła cel życia Hosteena, choć coś nie dawało mu spokoju i podawało w wątpliwość słuszność jego zamiarów. Teraz wiedział, co to było takiego. To dlatego od momentu pierwszego spotkania unikał konfrontacji, wynajdując rozmaite powody. Jak długo do niej bowiem nie doszło, miał cel w życiu. Gdyby cel zniknął, jego życie przestałoby mieć sens. Na–Ta–Hay stanowił dla niego symbol wszystkiego, co utracił, jak długo żył zleconym przez niego zadaniem, tak długo dla niego Ziemia istniała. Lekarze w Centrum mieli rację — nie uciekł przed szaleństwem, tylko jego obłęd był odmienny i dziwniejszy niż u pozostałych bezdomnych weteranów. Teraz czuł się pusty i czekał, aż pojawi się strach, trzymany dotąd na uwięzi przez poczucie obowiązku, i opanuje go całkowicie. Na–Ta–Hay okazał się bowiem nie kotwicą, lecz złudzeniem, i Storm balansował teraz na granicy obłędu. Granicy, z której parę dni wcześniej zepchnął Bistera. Bo on także musiał mieć jakieś korzenie, by istnieć — albo związane z ziemią, albo z krwią… Nie zdawał sobie sprawy, że wtula głowę w poduszkę, dygocąc na całym ciele i czekając na nieuniknione, które jednak nie nastąpiło. Po dłuższej chwili uspokoił się, przynajmniej zewnętrznie — położył dłonie na kocu, ale nie odważył się spojrzeć na malowidło. Ani na człowieka, który uzmysłowił mu prawdę i zmusił, by sam przed sobą przyznał, że wszystko utracił. Ktoś złapał go za nadgarstki i to tak silnie, jakby pragnął wyciągnąć go z wszechobecnej ciemności. — Tutaj także jest dom i rodzina… W pierwszej chwili te słowa były dla Storma jedynie pustym dźwiękiem. Dopiero potem zaczęły coś znaczyć. A jeszcze później nastąpiło zrozumienie. Otworzył oczy. — Skąd wiesz? — spytał, prosząc o zrozumienie. — Skąd wiem? — Brad Quade uśmiechnął się. — Dineh nie mają wyłączności na mądrość. Czy tylko jedno plemię wiąże się korzeniami ze swoją ziemią? Tu jest twój dom, który czekał na ciebie od zawsze. Twoja matka pomagała go wykończyć i umeblować. Po prostu trochę się spóźniłeś… o jakieś osiemnaście ziemskich lat, dokładnie rzecz ujmując. Hosteen nie odezwał się. Nawet nie próbował. Spojrzał na rysunek — teraz była to jedynie pomalowana w znajomy motyw ściana. Nostalgiczna, piękna, ale zwyczajna — nie było w niej niczego niezwykłego. Usłyszał cichy śmiech dochodzący od strony drzwi i przeniósł tam wzrok. Logan musiał w międzyczasie niepostrzeżenie wyjść, bowiem teraz stał w progu, mając na ramieniu Baku, a obok siebie Surrę. Lwica podeszła do łóżka, wspięła się na nie przednimi łapami i przyjrzała Stormowi uważnie. Hing, siedząca wygodnie w zgięciu ręki Logana, pisnęła radośnie i rozgadała się po swojemu, co jej się od dawna nie zdarzyło. — Rain jest w corralu, więc będziemy musieli odłożyć wasze spotkanie o kilka dni… — Brad nie puścił jeszcze jego rąk. — To jest twoja rodzina. I to także jest prawda! Storm wziął głęboki, jeszcze niepewny oddech, dziwnie przypominający coś innego. I nie próbował uwolnić rąk z ciepłego uścisku. — Yat–ta–hay — powiedział cicho, czując ogromne zmęczenie, ale wiedział także, że pustka wypełnia się czymś, czego nigdy nie powinno ponownie zabraknąć. — Doskonale!