KAREL CAPEK BAJKI I PRZYPOWIASTKI Z JĘZYKA CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁA ANNA JOLANTA BLUSZCZ WSTĘPEM OPATRZYŁ JÓZEF ZAREK TYTUŁ ORYGINAŁU BAJKY A PODPOVIDKY JÓZEF ZAREK: INNY ŚWIAT KAROLA ČAPKA 1 K. Čapek jest drugim po J. Haśku pisarzem czeskim, znanym tak szerokim rzeszom czytelników. Jego utwory tłumaczono na ponad trzydzieści języków. Budziły one duże zainteresowanie również w Polsce. Blisko dwadzieścia tomów przekładów i wznowienia świadczą o tym dowodnie. Ba, posiadamy nawet własną monografię Čapka, wydaną w tym samym roku co pierwsza monografia czeska! Dane te mogą wskazywać, że twórczość popularnego prozaika i dramaturga nie kryje już dla nas żadnych tajemnic. Tak jednak jeszcze nie jest. A przekonać się o tym można sięgając po oddawaną właśnie do .rąk czytelników książkę. Takiego Čapka dotychczas nie znamy. Do tej pory, stosownie do wielkości autora Inwazji jaszczurów tłumaczono na język polski głównie jego wielkie dzieła. Wielkie w znaczeniu przenośnym i dosłownym, jako że dominują wśród nich głośne dramaty i powieści. Skromniejsze ilościowo są przekłady opowiadań. Zupełnie zaś ubogo wyglądają przekłady utworów jeszcze .drobniejszych. Tymczasem rozmiar dzieła nie pozostaje w żadnym uchwytnym związku z jego wartością. Walory większości aforystycznych „bajek”, najdrobniejszego z uprawianych przez pisarza gatunków, nie pozostawiają chyba co do tego wątpliwości. Bajki i przypowiastki ujawniają nie tyle interesującą fabułę lub bogactwo szczegółów, znane nam z innych utworów, co raczej ich brak. Trawestując jedno ze znanych zdań Čapka można by powiedzieć, że im bardziej złożona jest akcja, tym skromniejsze są prawdy, jakie ona przekazuje. Rezygnacja z tej złożoności, ograniczenie się do jednego zdarzenia jest więc równoznaczne z wyeksponowaniem myśli. W przypadku „bajki” będzie to prawda–morał. Ta, o której w poświęconym jej felietonie autor napisze, że najlepsza jest wówczas, gdy rzeczywistość może się od niej czegoś dobrego nauczyć. Ze względu na wielkość i tendencje poznawczo–dydaktyczne umieszczamy Bajki na jednym z biegunów twórczości Čapka. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę budowę wewnętrzną tych utworów, fakt, że materiałem „bajki” i „przypowiastki” jest mówienie, czy dokładniej — wypowiedź, to wtedy trzeba je umieścić w centrum, na linii łączącej powieść z dramatem. Jeśli zaś na plan pierwszy wysuniemy poruszaną w nich problematykę, to wówczas musimy je wsunąć między powieść a felieton. Owo centralne położenie prezentowanych utworów jest o tyle istotne, że dzięki temu skupia się w nich jak w soczewce to, co dla ich autora najistotniejsze: wspomniane już zainteresowanie prawdą oraz językiem mówionym, czy wreszcie fascynacja „innością” świata — tymi jego stronami, które są przeciętnemu czytelnikowi nieznane lub na które nie zwraca on uwagi. Ambicją pisarza jest wypełnienie luki w wiedzy o świecie i o człowieku. Luki, która może się okazać dla człowieka groźna. W jednej z uwag na temat „innego świata” czytamy u Čapka: „Sądzę, że na to, by wyobrazić sobie inny świat, nie trzeba ani snów, ani halucynacji. Inny świat jest bowiem wszędzie tam, gdzie nas jeszcze nie było, jest za linią horyzontu, na dnie wody, za murem niedostępnego ogrodu. Gdy jako mały chłopiec zakradłem się przez płot do obcego ogrodu, przysięgam, że znalazłem tam kwiaty cudowniejsze niż gdziekolwiek indziej i że rwałem owoce o smaku nie znanym mi i wspaniałym. Następnie inny świat znajduje się również tam, gdzie przynajmniej inni nie byli i nie widzieli owych rzeczy przedziwnych i niezwykłych, które my ujrzeliśmy. Inne światy są wszędzie, dokąd dotarli wędrowcy i awanturnicy oczarowani tym, że widzieli więcej niż inni. Za każdą granicą, która ogranicza nasze doświadczenie, znajduje się inny świat”*. Uwagę tę przytoczyłem prawie w całości nie dlatego, że mówi ona o jednym z motywów bajki czy baśni, ale dlatego, że jest niezwykle charakterystyczna dla Čapka i dla jego postawy wobec świata. Pisarza tego nie interesuje bowiem naprawdę ani świat „przeciętny”, ani świat całkowicie wymyślony, lecz świat, jakim można go zobaczyć i świat, jakim on stać się może. Takiej postawie zawdzięczamy kolejne literackie wersje i odmiany Čapkowskiego świata. 2 Wariantem „innego świata”, który przyniósł pisarzowi światową sławę był wariant futurologiczny. Odnajdziemy go w dramatach: RUR (Rossum’s Universal Robots) i Sprawa Makropulos oraz w powieściach: Fabryka absolutu i Krakatit. Cała ta seria utworów pojawia się w latach 1920–1924. Akurat wtedy, gdy w Czechach konstytuuje się awangarda literacka, gloryfikująca współczesną cywilizację i z nadzieją patrząca na jej rozwój. W obrazach Čapka postęp nie uszczęśliwia jednak ludzkości. Przeciwnie — prowadzi do katastrofy. Dokonuje się on bowiem w sferze techniki, a nie mentalności człowieka. Roboty z RUR (nota bene słowo „robot” zostało stworzone przez Čapka) mają wyzwolić człowieka od pracy i uczynić go bardziej szczęśliwym, ludzkim. Jednak zło, miast ulec likwidacji— potęguje się. W efekcie wybucha bunt robotów, przynoszący zagładę ludzkości. Jedyny promyk nadziei stanowi perspektywa mimowolnego uczłowieczenia robotów. W związku z RUR, jak i następnymi utworami, często mówi się o utopii. Jak jednak widać, mamy do czynienia raczej z antyutopią. Dramat nie pokazuje przecież świata idealnego, a nawet przeczy możliwości jego istnienia. Podobną wymowę posiada Sprawa Makropulos, w której odkrycie eliksiru życia antagonizuje ludzi. Motyw cudownego odkrycia lub wynalazku podejmują także obie wspomniane powieści, lecz i w nich osiągnięcia myśli ludzkiej prowadzą świat ku przepaści. W Fabryce absolutu dzieje się tak za sprawą karburatora, który rozkłada materię w sposób doskonały, wyzwalając energię i dając produkt uboczny — absolut. Masowa produkcja karburatorów rodzi w świecie chaos i grozi konfliktem totalnym w imię przywłaszczonych sobie absolutów. W miejsce „królestwa ducha” pojawia się widmo „świętej wojny”. W następnej powieści światu zagraża, tytułowy krakatit — materiał, który również wyzwala olbrzymią energię. Niestety zainteresowani są nim przede wszystkim przedsiębiorczy agenci i generałowie. Rzeczy wielkie okazują się ostatecznie małymi. Przedstawione sytuacje pełne są dramatyzmu nie dlatego, że odkrycia i wynalazki są groźne, ale dlatego, że groźnymi czyni je człowiek. W parę lat później Čapek napisze, że nie boi się władzy maszyn, lecz władzy człowieka nad człowiekiem. Jako że „stosunek maszyn do ludzi zależy głównie od tego, jaki będzie stosunek ludzi do ludzi”. Obawy pisarza nie były bezpodstawne. Już doświadczenie pierwszej wojny światowej nauczyło go, jak łatwo apokalipsa może przybrać kształty realne. Wizja literacka miała stanowić przestrogę. Jeszcze raz tę przestrogę pisarz powtórzy w latach trzydziestych, kiedy niebezpieczeństwo przybierze kształt faszyzmu. Pojawi się wtedy powieść Inwazja jaszczurów i dramat Biała zaraza. W obu utworach autor posłuży się czytelną alegorią. Istniał już zresztą precedens w postaci alegorycznej komedii Z życia owadów (1921), napisanej przez Karola Čapka wspólnie z bratem Józefem. Na przykładzie motyli, żuków i mrówek pokazywała ona, do czego zostaje sprowadzone życie, jeśli jednostki i społeczeństwa kierują się popędami instynktów i prawem walki o byt. Totalitarne społeczeństwo owadów zostanie teraz zastąpione przez totalitarne społeczeństwo płazów i szerzącą się błyskawicznie epidemię „trądu”. W wypowiedzi radiowej z r. 1936 Čapek powie o Inwazji: „Nie chodziło tu o fantazję; tę gotów jestem dać dodatkowo i bezpłatnie, ile kto zechce, ale chodziło mi tu o rzeczywistość. Nic na to nie poradzę, ale literatura, która nie troszczy się o rzeczywistość ani o to, co się naprawdę dzieje ze światem, która nie chce reagować na to z siłą, jaka dana jest słowu i myśli, taka literatura — to nie moja specjalność”*. Dobitnym potwierdzeniem tej wypowiedzi, poza działalnością obywatelską pisarza, stał się ostatni dramat Čapka, Matka (1938), z symboliczną sceną, w której kobieta posiadająca jedynego syna — mąż i starsi synowie zginęli w walkach wcześniej — decyduje się dać mu do ręki broń. Scena ta jest tym bardziej wymowna, że wyszła spod pióra autora, znanego ze swych poglądów pacyfistycznych. 3 Pod ciśnieniem zdarzeń zewnętrznych Čapkowski „inny świat” zyskuje wiele rysów, które określa się mianem realistycznych. Prowadzi to do ukształtowania się prozy opozycyjnej względem utworów typu science–fiction. Za skrajny przypadek takiej prozy trzeba uznać Pierwszą brygadę, powieść mocno osadzoną w środowisku górniczym i skupiającą uwagę na tych — wartościach, które każą człowiekowi walczyć solidarnie o życie innych. Czyni to m.in. główny bohater Standa. Analiza psychologiczna jego postaci zajmuje w utworze sporo miejsca. Zatem nie fabuła i nie narracja wysuwają się w powieści na czoło, lecz właśnie bohater. Podobną, choć nie zawsze tak dominującą pozycję bohatera obserwować możemy w utworach, które podejmują problematykę prawdy. Prawda bowiem odnosi się u Čapka przede wszystkim do człowieka. Widać to szczególnie w dziełach z lat trzydziestych, a więc w Trylogii oraz nie dokończonej powieści Osiem twarzy mistrza Foltyna. Ale początki Čapkowskiego zainteresowania prawdą pojawiają się oczywiście znacznie wcześniej. Ślady tego odnajdziemy już w opowiadaniach z tomu Boża męka (1917). Pogłębienie tej problematyki przynoszą teksty późniejsze, np. włączone do Księgi apokryfów „Credo Piłata”, czy niektóre opowiadania z cyklu Opowieści z różnych kieszeni („Poeta”, „Zbiór znaczków”), wyraźnie zapowiadające przyszłą Trylogię. Rzeczą znamienną jest też fakt, że szereg bohaterów w wymienionych utworach posiadało swoje pierwowzory w rzeczywistości, np. prototypem poety Jaroslava Nerada był czołowy przedstawiciel awangardy Vit?zslav Nezval, prototypem Hordubala z pierwszej części Trylogii — Juraj Hardubej z kroniki sądowej Golombka, prototypem bohatera ostatniej części Trylogii — poeta Petr Bezruć*. Zgodnie z założeniami bliskiego Čapkowi relatywizmu prawda ma charakter względny, jest bowiem zawsze prawdą kogoś. O danym zdarzeniu czy danych cechach człowieka można mówić dopiero wtedy, gdy się je postrzega, a postrzeganie jest nieuchronnie zabarwione subiektywizmem patrzącego. Do istoty prawdy można zatem docierać tylko w sposób pośredni — zestawiając istniejące świadectwa i wyciągając z nich wnioski. Nadto rzeczywistość i sam człowiek jawią się u Čapka jako projekcja szeregu możliwości. Niektóre z nich zostają wykorzystane, inne czekają na swoją okazję. Ale ważne są i te, i te. Dopiero wzdęte razem mówią coś o człowieku. Dlatego nieprzypadkowo polski tytuł ostatniej powieści Čapka brzmi: Osiem twarzy mistrza Foltyna. Czy znaczy to, że dla pisarza wszystko jest relatywne? Nie. Zdanie takie pozostaje przecież w sprzeczności z konsekwentnym relatywizmem. Pachnie — jak czytamy w Krytyce słów — absolutyzmem. Dla konsekwentnego relatywisty „prawie wszystko jest relatywne”. Prawie, a więc nie wszystko. „Są rzeczy, które nie są relatywne”. Z przykładem takiej rzeczy zetknęliśmy się np. w dramacie Matka. Wspomnieliśmy, że wielowarstwowość prawdy dochodzi również do głosu w Księdze apokryfów. W zawartych tam utworach Čapek przypomina znane postacie historyczne i literackie po to, by je „odbrązowić”. Swoistą kontynuację takich zabiegów, kontynuację, która przynależy raczej do literatury kanonicznej niż apokryficznej, stanowią Čapkowskie Rozmowy z T. G. Masarykiem, będące próbą stworzenia nieszablonowej biografii znanego filozofa i męża stanu Republiki Czechosłowackiej. 4 Wśród wymienianych propozycji „innego świata” nie może zabraknąć propozycji poetyckich Čapka. Tak się bowiem złożyło, że autor Trylogii dwukrotnie wpłynął na kierunek ewolucji rodzimej poezji: jako tłumacz poezji francuskiej i jako autor tomu szkiców Marsjasz czyli na marginesie literatury. Pomysł przyswojenia literaturze czeskiej osiągnięć nowej liryki francuskiej zrodził się u Čapka w okresie, gdy aktywnie uczestniczył on w ruchu tzw. awangardy przedwojennej, działającej w latach 1911–1914 i propagującej sztukę nowoczesną, głównie kubizm. Efekty pracy przekładowej ukazały się pod tytułem Poezja francuska nowych czasów w dwa lata po zakończeniu I wojny światowej. Drugie, rozszerzone wydanie antologii miało miejsce w r. 1936. Od tego czasu przekłady Čapka osiągnęły w Czechach około dziesięciu wydań. Największy rozgłos zyskał przekład Strefy Apollinaire’a, uznanej przez czeską awangardę międzywojenną za wzór poezji nowoczesnej i wielokrotnie naśladowanej. Doszło nawet do tego, że tytuł wiersza zaczął funkcjonować jako nazwa gatunkowa. Poetystów czeskich fascynowało zwłaszcza wprowadzenie przez tłumacza do poezji języka mówionego, co pociągnęło za sobą modyfikację całej struktury wierszowej, a więc słownika, składni, intonacji, rymu i rytmu*. Wyciągnęli oni z tego wnioski również dla siebie. Powyższe doświadczenie tłumacza wywarło też niewątpliwy wpływ na poszukiwania Čapka–prozaika. J. Mukafovsky zatytułował np. swoje znane studium Proza Karola Čapka jako liryczna melodia i dialog, stwierdzając, że „najważniejszym, a także najtrwalszym rysem prozy Čapka jest jej melodyjność, innymi słowy — dominująca rolą intonacji”*. Wskazane zainteresowanie młodego Čapka językiem potocznym koresponduje z potwierdzonym jednoznacznie przez Marsjasza późniejszym zainteresowaniem formami literatury popularnej. Jak wprowadzenie języka potocznego pchnęło poezję w nowym kierunku, tak też sięgnięcie po formy popularne powinno pchnąć w nowym kierunku prozę. Diagnoza Čapka będzie więc brzmieć następująco: „Gdyby się miała zrodzić nowa ludowa, to jest przez lud przeżywana sztuka, musiałaby z pewnością zwrócić się bezpośrednio w stronę ludzkiej i ludowej natury (…). Należałoby ją wydobywać z kiczu, a nie ze sfery ekskluzywnych wytworów; należałoby się rozejrzeć za rozmaitymi prastarymi, tradycyjnymi formami (do których zaliczam również kronikę sądową, film, eposy bohaterskie, powieści brukowe i inne niedocenione źródła) i dopiero z tego zrobić sztukę”* Diagnozę tę potraktują na serio nawet młodzi poeci skupieni w tzw. „Grupie 1942” (w tym roku się ona ukonstytuowała), sięgając z jednej strony już nie po mówione, lecz po nieliterackie formy języka, z drugiej zaś poszukując inspiracji w wytworach folkloru miejskiego: sennikach, przesądach itp: Poświadcza to choćby tytuł jednej z części tomiku J. Kołaf a Vrsovicky Ezop, brzmiący po prostu „Marsjasz”. Jeszcze bardziej znacząca okaże się ona dla poszukiwań samego Čapka. Ten sięgnie bowiem zdecydowanie po gatunki z bieguna przeciwnego poetyckości: po opowiadanie kryminalne (w Opowieściach z różnych kieszeni), romans brukowy (w Krakaticie), felieton (w Fabryce absolutu, czy w Inwazji jaszczurów)… Wszystkie one zostaną zarazem nobilitowane, podniesione do rangi literatury pięknej. Szczególną karierę zrobią pod piórem Čapka różne odmiany felietonu. W nim najpełniej dojdzie do głosu wręcz legendarna Čapkowska ciekawość i pasja poznania świata, zaspokajana poza tym przez liczne podróże, zapoznawanie się z pracą łudzi różnych zawodów, lektury książek z zakresu filozofii, fizyki, biologia, czy… hodowli kaktusów. Jak możemy przeczytać we wstępie do tomu felietonów Listy z Włoch: „Właściwie na tym świecie powinno się widzieć wszystko, wszystko bowiem warte jest widzenia: każdy człowiek, każda rzecz niepozorna czy słynna. Nie ma niczego, co nie zasługuje na uwagę i spojrzenie”. Nowe potwierdzenie tej prawdy odnajdziemy w zbiorach felietonów: Listy z Anglii, Wycieczka do Hiszpanii, Jak się co robi, Krytyka słów, Rok ogrodnika i całym szeregu dalszych, wydawanych także po śmierci autora. Duża ilość tych felietonów nie straciła swego uroku i aktualności do dzisiaj. I wypada wyrazić zdziwienie, że poza Listami z Anglii żaden inny sensowny wybór niedostępny jest w języku polskim. A byłoby to znakomite uzupełnienie i nierzadko komentarz do „wielkiej” prozy Čapka. W tym kontekście warto jeszcze na moment wrócić do Bajek i przypowiastek (w oryginale: Bajky a podpovídky). Na ich przykładzie można prześledzić, w jaki sposób Čapek adaptuje do własnych potrzeb istniejące schematy gatunkowe i jak je nieustannie rozwija. I tak Przypowiastki są swoistą kontynuacją Opowieści z różnych kieszeni, choć odwołują się tym razem do formy felietonu (szereg felietonów z „Lidovych novin” nosi właśnie podtytuł „podpovídky”). Mają to być opowiadania dziennikarskie dla najszerszego grona czytelników. Zamierzenie nie zostało, co prawda, doprowadzone przez pisarza do końca, gdyż część tekstów pozostała do śmierci autora w rękopisie, niemniej zasługuje ono z pewnością na uwagę. Bajki również publikował Čapek w prasie, stopniowo osiągając ich ostateczną postać, bliską epigramatowi i aforyzmowi. Jedyną cechą, która łączy tę postać z gatunkiem bajki jest zachowana zazwyczaj perspektywa zwierzęca, wyostrzająca i odnawiająca spojrzenie na rzeczywistość. W sumie zatem dzięki obu eksperymentom Čapkowski świat zyskuje dalsze „inne” rysy. Rysy, o które może się wzbogacić również świat dzisiejszego czytelnika. BAJKI BAJKI WINA I KARA Nie da się zaprzeczyć: nabrudzila. Teraz kuli się w najciemniejszym kącie z dziką, zaciętą miną, błyska zielono oczami i macha ogonem — wie, co ją czeka. Nagle opadło z niej wszystko to, co składa się na wrażenie rozumnej i wytwornej kotki; jest to złe, dzikie zwierzę z dżungli, bestia pełna lęku i nienawiści, która śledzi cię płonącymi oczami jak odwiecznego wroga. Syczy jak wąż, kiedy się do niej zbliżasz, jej zielone źrenice miotają płomienie grozy, wstrętu, zawiści i występku: puf, puf, nie ruszaj mnie! Trudno i darmo, kiciu, u nas ludzi winę trzeba odpokutować. Jest Prawo i Porządek mówiące, że kot, który nabroi, zostanie przytrzymany na miejscu przestępstwa i a masz! a masz! a masz! bezwstydnico! Wściekła i zbuntowana grzesznica z oklapniętymi uszami kuli się pod tragiczną nawałnicą kary. Załatwione! I jak wąż z brzuchem przy ziemi umyka nieszczęsna kreatura z miejsca zbrodni. Ale zanim sędzia wstanie, zadowolona, smukła kotka już siedzi pośrodku pokoju jak gdyby nigdy nic i gorliwie wylizuje zmierzwione na grzbiecie futerko. Ogląda się jeszcze trochę niepewnie na swojego kata, ale oczy ma już bursztynowe: popatrz, jaka jestem śliczna, otwórz mi, ja chcę iść do kuchni. Po czym odchodzi, starając się najwyraźniej nie spieszyć. MEGALOMANIA Było to psisko podobne do rękawiczki, z żabimi oczami, na cienkich nóżkach, które ostrożnie podnosiło, jakby mu wiecznie marzły. W jego starej, głupiej głowie nie mieściło się nic poza imieniem Pucio i świadomością, że za zrobienie kałuży dostaje się baty. Pewnego razu przy wtórze gromów rozwarły się niebiosa i potężną falą runęła ciężka, dudniąca, mokra lawina. W jednej chwili piaszczysty podwórzec zamku zamienił się w żółte jezioro, które z jękiem górskiego potoku spłynęło do parku, tworząc głębokie strugi. W tej właśnie chwili psisko człapało po schodach w dół. Kiedy zobaczyło przed sobą ten dopust boży, zaczęło dygotać i skuliło chudy zadeczek w pokorze kajającego się i skruszonego grzesznika: — Ukarz mnie, panie, to ja zrobiłem tę wielką kałużę. SPRAWA HONORU Został pokonany miażdżącą przewagą: trudno, wilczur jest cięższy i silniejszy od takiego kudłatego pinczerka, przypominającego ledwie widoczną nad ziemią kupkę kudłów, w którą wilczur wbijał swoje groźne kły. Z tego walczącego kłębka wyciągnęła go za smycz jego pani. Pozwolił się ciągnąć, ale oglądał się za swoim wrogiem: — Ty tchórzu, ty strachajło! Och, gdyby mnie tylko nie trzymali! Teraz leży na dywanie i liże swoje krwawe rany. Kiedy spojrzy na niego jego pani, macha zwycięsko kawałkiem ogonka: — Ale mu wcisnąłem, no nie? OPUSZCZONA Przez trzy noce padało i przez trzy noce szary, pręgowany kocur nie przyszedł. Czekała przyklejona do muru, aż jej łapki zziębły. W dzień natomiast, kiedy myślała, że jej nikt nie słyszy, narzekała ciemnym, łamiącym się altem. Kiedy chciałeś ją pogłaskać, umykała pod krzesło: — Pardon, nie mam dziś nastroju. Ale na trzeci dzień po takiej nocy sama rzucała ci się w objęcia z namiętną pieszczotą: — Głaskaj mnie, noś mnie, trzymaj mnie, pokaż ucho, pokaż brodę, pokaż szyję! Jeszcze! Jeszcze! Ja nikogo na świecie oprócz ciebie nie kocham! I mruczy, mruczy tak głośno”! spazmatycznie, że aż się krztusi. FILEMON CZYLI O OGRODNICTWIE KAPUSTA WŁOSKA Cieszyła mnie. Była pełna, trochę oroszona i kędzierzawa jak Franciszek Langer*, kiedy był młodszy. Ale nagle Bóg wie skąd się wzięły gąsienice bielinka kapustnika, który, jak sama nazwa wskazuje, powinien żreć kapustę w Koziej Wólce i zostawić moją włoszczyznę w spokoju. Zeżarły wszystko oprócz wspaniale rozrośniętych nerwów. Przed tym pogromem byłem skłonny zmienić hierarchie w kluczu roślin i uznać włoską kapustę za królową kwiatów. No cóż, to nieprawda — królową kwiatów jest ciągle jeszcze róża, może dlatego, że nie jest do jedzenia. Człowiek najwidoczniej też był niejadalny, skoro został panem stworzenia. SUKULENTY Nie myślcie sobie, że mam kolekcję — mam tylko cztery doniczki sukulentów i trochę rojników. A przecież ta wegetacja wprawia mnie w osłupienie. Jeden kaktusik wygląda jak kawałek surowej baraniny, który postanowił wypuścić pąki. Jest czerwony z odcieniem fioletu, tłusty i bardzo podobny do jakichś pokracznych łapek. Ten cud natury jest, szczerze mówiąc, cokolwiek szpetny. i Drugi kaktus postanowił przyjąć taką postać, jaka mogłaby się zrodzić w wyobraźni jakiegoś blacharza. Robi to z pewnością umyślnie udaje sztuczny produkt. Trzeci to wspaniałe, grube, fioletowe i zielone szable, przejawiające wyraźną tendencję do stylizacji, ale wszystko obsypane jest jakąś tropikalną egzemą w postaci białych, gęsto rozsianych pleśniawek. Wydaje się, że nie są zaraźliwe. Czwartego potwora, trzeba oglądać, jak rośnie. Najpierw wyłażą włoski, z których robi się gwiazdeczka, a pod gwiazdeczką ukazuje się zielony pomponik. Wychodzi z tego w końcu taka rogata kula, gęsto usiana kłującymi gwiazdeczkami. Nie umiem sobie wyobrazić, co z tego wyrośnie. Ale najdziwniejszy jest zwykły rojnik. Posadziłem go i więcej się ,nim nie zajmowałem — niech pokaże, co potrafi. No i potrafi coś szczególnego: gdzie mu się tylko zachce, pod pachą, na plecach, na głowie wypuszcza jakiś zielony blaszkowaty łebek, który się odłamuje, stacza w glinę, zapuszcza korzonki i rośnie jak głupi. Co bym począł, gdyby mi pod pachą, albo na piersiach, albo z tyłu na karku zaczęło rosnąć dziecko. Niektóre rojniki mają na sobie dwadzieścioro młodych. To przecież wysypka płodności, to rozwiązłe macierzyństwo! CHWAST Zrobiłem odkrycie: każda bylina ma nie tylko inne liście i kwiaty, ale i inny korzeń. Wy, którzy nie babrzecie się w ziemi, żeby wyplewić chwasty, nie macie pojęcia o ukrytym bogactwie korzeni. Są korzenie jędrne, soczyste, chorobliwie blade, albo silne, rozgałęzione, bujne jak grzywa. Są płożące się, zdrewniałe, nalane, spęczniałe, odporne i wiotkie, mocne jak owczy grzbiet, głębokie i płytko rozczłonkowane, grube i wygłodniałe, różowe jak żywe nerwy i czarne jak zgnilizna, są kudłate i łyse. Powiadam wam, pod ziemią jest taka sama obfitość jak nad ziemią. GLINA Mówiłem o glinie, a jeden ogrodnik się na mnie obraził. Ziemia ogrodnicza to nie żadna glina — to gleba, próchnica, szlachetna, żywa materia, podczas gdy glina, jak wiemy, jest jałowym, martwym iłem. Trochę się zawstydziłem, bo ogrodnik miał rację. Dlaczego zatem Pan stworzył człowieka z gliny, a nie z gleby? Nie jest napisane, że Adam był stworzony z próchnicy. Nie jest powiedziane, że Stwórca zrobił go z lekkiego lessu. Zapewne oszczędzał lessu i próchnicy na Rajski Ogród. My ogrodnicy nie marnotrawimy najlepszej gleby na wątpliwe eksperymenty. JAK HODOWAĆ CHMURKI Wymaga to sporo pracy. Trzeba bardzo starannie plewić, wyrzucać z gleby śmieci i kamyczki, klęczeć na ziemi, pochylać się, ryć w roli, podlewać, zbierać gąsienice, niszczyć mszyce, spulchniać glebę i służyć ziemi. Natomiast kiedy już rozbolą cię od tego plecy, wyprostujesz się i popatrzysz na niebo, masz najpiękniejsze chmurki. Probatum est. (1925) EZOP OGRODNIKIEM SKOREK Ty nędzny, nikczemny, wstrętny potworze, który obgryzasz moje młode sadzonki, obżerasz ledwo wzeszłe kiełki, obłazisz wszystkie kąty z bezcelowym, obrzydliwym pośpiechem, chowasz się pod moją poduszką i pływasz w mojej szklance z wodą, ty wiercący się złośniku, tupiący po mnie nóżkami, powiedz, do czego ty się możesz na tym świecie przydać? Jakie korzyści dajesz? Czyż istnieje pod słońcem stwór bardziej zbyteczny niż ty? — Nie jestem zbyteczny, człowieku. Zrobiłem w swoim życiu coś niezmiernie użytecznego. — Co użytecznego zrobiłeś, skorku? — Spłodziłem nowe skorki. KOT W OGRODZIE Wychuchałeś na ugorze zgrabną trawkę i krzaki z nagich patyków, wyniańczyłeś domowego kota z zabłąkanego, piszczącego kociaka. A teraz twoja kicia pełza jak wąż wśród wysokich źdźbeł i chaszczy, świeci złotymi oczami, a po lśniącym kożuszku biegają jej słodkie ciareczki. — Bo ja jestem drapieżnikiem w dzikiej dżungli. POCZUCIE WŁASNOŚCI Mam od dawna słabość do wróbli, bo są wesołe i biedne, bo są szare jak łachmany ubogich, nastroszone jak włóczęgi, beztroskie jak dzieci, gadatliwe, zadowolone z życia i w ogóle jakieś takie demokratyczne. Z tych i innych powodów zawsze z sympatią obserwowałem, jak się przebijają przez nędzne życie. A pójdziesz, ty nikczemniku, spływaj, wróblisko, uciekaj, nędzny złodziejaszku! Gdzie mój kot, gdzie moja laska, gdzie mój rewolwer? Chcesz mi, ty łobuzie, ty bandyto, podziobać moją pierwszą czeresienkę na moim drzewku? CZYN MĘŻA STANU Ta begonia w doniczce do niczego się nie nadawała. Mimo wszelkich wysiłków na dole gniła, a na górze więdła, aż przykro było na nią patrzeć. Aż się ogrodnik zdenerwował i wcisnął ją do najciemniejszego kąta w piwnicy. Potem po prostu o niej zapomniał, mając myśl zaprzątniętą sprawami przyjemniejszymi niż zniszczona begonia. Kiedy po dwóch tygodniach szukał w piwnicy jednej pustej doniczki, znalazł begonię wskrzeszoną, nagle wyrośniętą i spragnioną jak pustynia, strasznie tęskniącą za życiem. — Jak ten nasz ogrodnik zna się na rzeczy — zaszumiały pozostałe kwiaty. — Cóż to za mądrość polityka! DONICZKA Dziwisz się, co? Ale wyrosłam od wiosny! Ile mam liści! Jak pięknie kwitnę i pachnę! GLISTA Brrr! Pędem do ziemi! Szybko się zaryć w poczciwej, wilgotnej ziemi! Fuj, dotknął mnie człowiek! Jaki on obrzydliwie suchy i ciepły! Tego nie wytrzymam, niedobrze mi się robi! Fuj! DZIECKO W OGRODZIE Zrywa pączki i wtyka je w piaszczystą ścieżkę. — Hej, co tam wyrabiasz, mały psuju? — Sadzę kwiatuszki. KAKTUS Ukłuję cię, a ty mi jeszcze powiesz, że mam wspaniałe kolce. CHWAST Ja wiem, sąsiadko życico: istnieje przeciwko mnie spisek. Kiedy koszą łąkę, to tylko po to, żeby mnie zniszczyć. Zesłali na mnie grad. Chcą mnie spalić słońcem. Podburzyli przeciwko mnie krety i glisty. Ale ja się nie dam. Ja wiem, dlaczego się tak na mnie zawzięli. O, ja bym mógł opowiadać! (1926) BAJKI I Ludzie To ci kłopot, mój panie. Ja muszę co chwilę przepędzać dzieci, żeby nie drażniły mojego psa. A ja muszę przeganiać psy, żeby nie latały za moim kotem. A ja muszę strzelać w ogrodzie do kotów, żeby nie łapały ptaków. A ja muszę strzelać do ptaków, żeby mi nie zeżarły czereśni. Mszyca Pani sąsiadko, czy jest na tym świecie sprawiedliwość? Czy ja komu przeszkadzam? Zawadzam? Siedzę sobie cicho pod liściem, nie widać mnie, nie słychać, kulę się w swoim kąciku jak myszka, mam spokój, pilnuję swego, znoszę tylko jajeczka i przenoszę się cichutko z Ustka na listek. Powiadam wam, ludzie, ja z nikim nic nie mam, nie przepycham się, do niczego się nie mieszam, a przecież Człowiek, ten okrutnik, ten Herod, nienawidzi mnie i dręczy! Brzózka Nazywają mnie piękną białą brzózką. Też coś! Zobaczycie, jaka będę śliczna, kiedy będę stara! Glisto Ja wam mówię: to, że ludzie orzą… że żyją… że przekopują ziemię… to robią tylko i wyłącznie z mojego powodu. Wiedzą, że tego nie lubię… Oni tak umyślnie. Żeby mi przeszkadzać! Komin fabryczny Ha, ha, chmury! Takie strzępki! Taki puszek! Popatrzcie lepiej na mój dym: jaki jest gęsty i ciemny! I ile go! Można go kroić! Rany, to jest dopiero chmura! Stara sosna Jak osiągnąć mój wiek i moją wielkość? To bardzo proste: trzeba sobie wybrać suchy, piaszczysty grunt bez żadnej wody podskórnej, mało próchnicy, skromne wyżywienie. Co takiego, stary buk wam zalecał wręcz przeciwnie, to znaczy urodzajną ziemię? A wierzba wilgoć pod korzeniami? Nie wierzcie w to, to są głupie poglądy. Zaufajcie moim słowom: najlepszy jest czysty piasek i sucho, sucho, sucho! Dach „Wiem, wiem. Na mnie niczego nie ma, na mnie nikt nie patrzy. Ale jaki jestem piękny, kiedy błyszczę w deszczu! I wtedy czuję, co to znaczy: być dachem! Bambosz O ja nieszczęśliwy! Być stale razem z tym drugim, z tym klapkiem, z tym głupim kapciem! Gdyby nie on, mógłbym dostać do pary coś lepszego… Pszczoła Ależ się gada o mojej pracowitości. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej polegam na moim żądle! Mrówka No tak! Ci durnie postawili dom akurat na naszej drodze! Lampa naftowa Żarówka? No owszem, ale ja umiałam szumieć. Kwiat To nieprawda, że przekwitam… Ja rosnę. (1932) II Gąsienica uczona Ha, ha, to ze mnie niby ma być motyl? Babskie zabobony, mój panie. Daremne iluzje. Bajki dla dzieci. Stwierdzono naukowo, że w nas, gąsienicach, są tylko kiszki, a nie jakieś tam skrzydła. Żadnych kolorowych skrzydeł. Zdechnie się i koniec. Pluskwa Ja, moi panowie, mogę być dumna ze swoich dzieci. Są zdrowe i uzdolnione, nadają się do ludzi i nawet już śmierdzą. Chwała Bogu, nie zginą w świecie. Księga adresowa Wiersze! Taki cienki zeszycik… I to też się nazywa książka! Świadek historii Ech tam, za mojej młodości były inne czasy. Wtedy my, jesiony, rosłyśmy aż do nieba. A trawa? Trawa wtedy była wyższa niż ja… Zauważcie, jaka to była trawa… Co tam teraz! Nasionko dmuchawca Lecę! Unoszę się! Wznoszę się ku chmurom! Teraz wreszcie wiem, po co żyję na świecie! Wesz we włosach A cóż tam jest pod nami, tam głęboko, tam w dole, gdzie nasze kłujki nie sięgają!? Nic. Tylko kamień. Martwa, bezużyteczna materia. Żuk bombardier Istnieje jedno prawo życia. Jedna moralność. Jedyna mądrość: Bądźcie twardzi! Ślimak Mrówki to hałastra. Pomyślcie, przecież one nie wierzą nawet w to, że światem rządzi Wielki Ślimak. Doniczka Ja jestem glinianą skorupą? Ja? A patrzcie no, co ze mnie wyrosło! Kogut Jeszcze nie świta. Jeszcze nie dałem sygnału. Zardzewiały gwóźdź Ha, ha, ukłułem go w piętę! A tu się mówi, że jestem do niczego! Drzewo Daleko widzieć: trzeba wysoko wyrosnąć. Wróbel Też coś, słowik! Nas wróbli jest więcej! Pień A dlaczego się nie mówi wielebny pień? Ekskrement Gdybym ja miał skrzydła! Znalazłbym sobie inne zajęcie! Lis Wszystko, co żyje, dzieli się na trzy rodzaje: na nieprzyjaciół, na konkurencję i na łup. Jastrząb Co takiego, okrucieństwo? Walka o życie jest zawsze legalna, mój panie. Stonoga Tylko to, tylko to bym chciała wiedzieć… Czy na innych planetach też są stonogi. Pluskwa Nie żyłam daremnie… Zostawiam po sobie mnóstwo potomków… I to same pluskwy! Same pluskwy! Chwast Dostojne drzewo, też coś! Poczekajcie, jak ja będę miał pięćset lat! Pilch Są trzy klasy stworzeń: pilchy, zwierzęta i rośliny. Kwiat Że pachnę? Że wabię owady? Ach, mój Boże, ja o tym nawet nie wiem! Ropucha Postęp? Jasne, że jest postęp. Na przykład ja byłam zaledwie kijanką. Ważna mucha Nie wiecie? To przecież ta mucha, która usiadła na czole króla. (1932) III Podział pracy Ja będę patrzyć, jak wy pracujecie, wy natomiast będziecie patrzyć, jak ja jem. Zawiść O Boże, tutaj tak pachną parówki, a ja mam na kolację tylko kapłona! Pracodawca Osiem godzin pracy, jakże to? Czy wy myślicie, że ja wydaję pieniądze tylko przez osiem godzin dziennie? Kat Wiecie, człowiek ma i serce. Za darmo bym tego nie robił. Władca Ja wam rozkazuję, żebyście mi płacili, a wy mi zapłacicie, żebym wam wydawał polecenia. Psychoanaliza Tej nocy śniła mi się moja nieboszczka mamusia. Przepraszam, czy to oznacza kazirodztwo, czy też nekrofilię? Pluskwa Ile ja wiem o ludziach! Ja bym mogła opowiadać! Kaktus Grunt to dobre uzbrojenie! Patrzcie, jak się mnie człowiek boi? Nawet mnie obsługuje. Paw Ja tego nie noszę dla parady, ale ze względu na samice. Gąsienica–filozof Dajcie mi spokój z człowiekiem! Taki relatywista! Stwór, który żre wszystko! Jeśli o mnie chodzi, ja uznaję tylko liście szakłaka ciernistego. Jastrząb Ja z zasady jestem indywidualistą. Pszczoła Że niby dlaczego mam żądło? W imieniu ula. Mucha Ech, podłe czasy. Ale podczas wojny, panienki, to ci było pięknych trupów! Glista w doniczce Co wy wiecie o samotności! Ale ja, ja jestem jedno i drugie, samiec i samica… Ach, co za samotność! Zapałka Patrzcie, ja jestem wieczny ogień. Prątek Kocha Tuberkuloza? Co to jest? Gąsienica Płeć! Dziwię się, że się o tym tyle rozprawia. Według mnie to ogromna przesada. Ja na przykład o takich głupotach nawet nie myślę. Jestem na to za mądra. Kreci kopiec Ten błękitny szpic na horyzoncie to drobiazg. Nazywają to Mont Blanc. Szmata na tyczce Obracać się na wietrze? No nie, ale trzeba iść z duchem czasu. Chorągiewka Dziś wieje z północnego północo–zachodu i kropka! Ostatni listek na gałązce Niech żyje życie! (1932) IV Drewienko na wodzie Mnie będzie taki pstrąg uczyć, jak się pływa! Taki nieuk. Przecież on płynie pod prąd! Jętka jednodniówka Stuletni żółw! Jak można być tak strasznie zacofanym! Pędrak Zima? Dawno sobie z nią poradziłem. Mysz Hm, ptaki. Taki przeżytek! Nie pojmuję, jak można być ptakiem. Wróbel Skowronek ma rację? Wykluczone. Racja jest tylko jedna, to znaczy wróbla. Ślimak Na przykład: prosta jest błędem, ponieważ nie jest spiralą. Figurka na chłodnicy To ja kieruję wozem. Ja prowadzę. Skała My skały nie uznajemy żadnych krzemieni. Pokrzywa Ten ogród ma być opustoszały? Nie powiedziałabym. Mucha Widzisz pan te kupy na ramie obrazu? To moje dzieło. Ja też jestem malarzem. Karp Żadne żywe stworzenie nie może żyć w powietrzu. Pierze na wietrze Z drogi, teraz ja lecę! Gąsienica kompetentna Botanika? To moja dziedzina. Okrąglak Osiągnąłem psychiczną doskonałość — jestem okrąglakiem. Osioł Tfu! Takie poważne czasy, a czereśnia nie wstydzi się kwitnąć! Jedna w mrowisku Już wiem. Wymogiem dwudziestego wieku jest kolektywność. Pchła w psim kożuchu Aleśmy tego Azora sąsiada przegnali, no nie? Pluskwa Żebyście wiedzieli — ja śmierdzę w imieniu wszystkich pluskiew. Suchy liść Nakaz czasu? Ależ wiemy: szeleścić na wietrze. Dym Wszyscy jesteście niewolnikami materii. Tylko ja jestem wolny. Ja i chmury. Bielizna na sznurze Ja jestem chorągwią i powiewam. Za mną! Do boju! Ekskrement Czy jestem rudą? Czy jestem zwierzęciem? Boże, jaki to życiowy problem! Wyschłe błoto Tylko twardy kamień wytrzyma. A ja jestem kamieniem. Gnicie Ja też idę z duchem czasu. (1933) V Thersites Hura; Hura! My, Grecy, wygraliśmy! Efialtes Ale mu wcisnąłem, temu nikczemnemu Leonidasowi! Sąsiad To tchórz i zdrajca, ten Archimedes! Nieprzyjaciel atakuje nasze miasto, a on sobie rysuje swoje koła! Katon, mąż stanu Co takiego? Głód? Nędza? Nieurodzaj? To nic. Przede wszystkim trzeba zniszczyć Kartaginę. Annasz Chciał zbawić świat — dlaczego nie. Ale nie powinien się dzielić z faryzeuszami. Neron Prześladowanie chrześcijan to kłamstwo. My tylko zmieniamy ich światopogląd. Attyla My również przyszliśmy zbawić świat. Bolesław I …z tym Wacławem to była polityczna konieczność. Dżyngis Chan Palcie i rżnijcie! Przecież chodzi o wielkość Tatarstwa. Muzułmanie Tak, ale my walczymy w imię Boga. Dyktator Osiągnąłem jednomyślność. Wszyscy muszą słuchać. Tyran Hołoto, ja z was zrobiłem sławny naród! Po nocy św. Bartłomieja Uf!… Odrodziliśmy w narodzie duchową jedność. Koniáš* Wykształcenie? Ilem ja tego, mój panie, przeczytał! Konkwistador Ty wiesz, miłosierny Boże, że nieludzkie uczucia są mi obce. Wszakże Aztekowie to nie ludzie. Murzyni Spaliliśmy wieś Twi. Nasze zwycięstwo to nowa karta w historii świata. Dowódca Milczeć, moi bohaterowie! Nad padłym wrogiem To on zaczął. Mógł się nie bronić i spokój. Grabieżca na pobojowisku Tylko bez humanitarnych słabostek. Wojna to wojna. Komunikat Obywatele zabici, miasto spalone w karności i porządku. Wódz Walczymy o wzniosłą ideę: o nasze zwycięstwo. Współczesny Czy Hus ma rację? Ja wam powiem: jego taktyka jest niewłaściwa. Inny współczesny Cóż to mówi ten Galileusz? Że ziemia kręci się wokół słońca? Hm, ja mam poważniejsze kłopoty. Jeszcze dyktator Zabrałem im wolność, ale za to natchnąłem ich pewnością siebie. (1933) VI Wróg (Kot) Moim największym wrogiem jest pies. (Pies) Moim też. Moralność drapieżników Są tylko dwa rodzaje stworzeń: wrogowie i konkurenci. Lwia szkoła Kiedy idziesz się nażreć, to nazywa się to prawem silniejszego lub problemem lwiego honoru. Mrówka Ja nie walczę. To mrowisko walczy. Żmija Jeśli o mnie chodzi: ja chcę mieć tylko spokój. Rusałka admirał Co za bezczelność! Na co sobie ten bielinek kapustnik pozwala! Jerzyk Te śmierdzące, nędzne, nic niewarte jaskółki! Wół Tak sobie myślę: po co właściwie są na świecie jelenie? Sztachety w płocie Patrzcie na te głupie drzewa: same gałęzie i ani trochę ładu. Kołek w płocie Cicho., sztachety! Płot to ja. Skorupa na grządce Ja mam być razem z tą brudną gliną? Kamień milowy Słońce to lump. Ciągle się włóczy… Żadnej stałej pozycji. Pluskwa Każdy ma jakiś pogląd na życie. Ja na przykład śmierdzę. Cegła Ja najlepiej wiem, jak wszystko powinno wyglądać. Prostokątnie. Krowi placek Pac! No, teraz w pełni rozwinąłem swoją osobowość. Rynsztok Ja wiem, że nie jestem rzeką. Ale cóż to za głębia duchowa! Lustro Już wiem. Świat to tylko moje odbicie. Poza mną nie ma nic. Zegar Ja nie idę źle, ja idę do przodu. Ja wskazuję przyszłość. Mucha katastrofistka Dni są coraz krótsze… Źle, będzie koniec świata! Wróbel a sytuacja światowa Nigdzie końskiego nawozu… Do czego ten świat dojdzie! Śmietnik Patrzcie, jak rosnę! To jest żywotność, no nie? Narodziny jętki jednodniówki Patrzcie, patrzcie, ja odkryłam życie! Blok skalny Wiosna? Hm, to minie. Ile ja już wiosen widziałem i wszystkie były do niczego. Dzień dzisiejszy I ja kiedyś będę sławną przeszłością. (1933) VII Krytyk Po co mam patrzeć, jaki jest ten świat? Mnie wystarczy świadomość, jaki powinien być. Prorok w lutym Musimy się przygotować do zimy. Ropucha krytyczna Ja twierdzę, że wąż nie powinien być tak niezmiernie długi. Maszt To jest właśnie najwyższe stadium rozwoju! Żadnych korzeni, żadnych gałęzi, żadnych liści! Cywilizowany szczur Dajcie mi spokój z wsią. Przecież tam nawet nie ma kanałów. Żółw Dlaczego nie skaczę jak żaba? Z zasady. Koza na postronku Jaki ten świat mały! Mucha na oknie Już wiem, gdzie są granice rzeczywistości. Lustro Człowiek to tylko moje wyobrażenie. Rozbity garnek Świat jest do niczego. Marność nad marnościami. Jętka jednodniówka Historia? To mi nic nie mówi. Pająk w sieci Czekanie to też harówka. Kijanka i powódź Hura, my kijanki zatopiłyśmy cały świat! Uschła gałąź Zrobiłam to dla siebie. Błoto Spłukałyśmy to do czysta, my chmury! Generacja Miejsca dla nas młodych! Na jak długo? Przynajmniej na pięćdziesiąt lat! Drzewo w mieście Ja prowadzę. Ja pierwsze ze wszystkich zrudziałem i opadłem. Poczwarka Słuchajcie, nastały czasy poczwarek! Wódz Wszyscy za mną, a ja was wyprowadzę z listopada do grudnia. Owca Niech mnie zabiją, tylko niech prowadzą. Niewolnik Ja bym coś potrafił, tylko ktoś by mi to musiał polecić. Ruda mrówka Wolność dla mrówek! Cały świat dla mrówek! Ale oczywiście — nie dla czarnych mrówek. Wilk Pokój jest wtedy, kiedy nikt nas, wilków, nie ściga. Dyktator Dałem mojemu narodowi wiarę. Wiarę w chorągiew. Hiena Milcz! My, lwy, nie wiemy, co to sentymentalizm. (1933) VIII Podstawowe różnice Szofer: Ten pieszy lezie jak błędna owca. Pieszy: Ten drań szofer jedzie jak wariat. Hodowca królików Ja się dziwię, jak można być gołębiarzem. Pesymista Przyjdzie wiosna? Człowieku, ale z ciebie optymista! Gospodarka narodowa Smarownik: Ja wiem, dlaczego na świecie jest bieda. Dlatego, że nie sprzedaje się smaru. Wapniarz: Ależ nie. Dlatego, że spadła cena wapna. Filantrop Gdzie macie nędzę? Akurat dałem jednemu żebrakowi dziesięć halerzy. Kapitalizm Ja tego nie robię dla siebie, tylko dla pieniędzy. Działacz To niemożliwe, żeby ktoś inny chciał coś robić w dziedzinie, w której ja pracuję z miłości do sprawy! Zlecenie Czego nie możesz zrobić sam, zepsuj przynajmniej temu drugiemu. Miłość do narodu Tylko nasza partia szanuje nasz wielki, bohaterski naród. Cała reszta to sami zdrajcy, tchórze, zaprzańcy i łobuzy. Wódz Od dzisiaj siły natury będą podlegać mnie. Rozkazuję, żeby wszystkie ciała spadały ukośnie! Mąż stanu Pomyślność państwa? To jest albo to, co jest dobre dla nas, albo to, co szkodzi tym innym. Mowa do żołnierzy Nie mówi się, że i po drugiej stronie są ludzie. Mówi się wrogowie lub zbrodniarze. Demagog Ta durna hałastra sobie myśli, że ją prowadzę. Tymczasem to ona mnie prowadzi. Rząd autorytatywny Rozkazuję wam to, co chcę, ale rozkazuję dlatego, że wy tego chcecie. Militarysta Wojna jest sprawą czysto wewnętrzną. Celem wojny jest uświadomienie sobie przez naród swojej siły. Tyran i filozojowie Ja będę działać, a wy będziecie do tego wymyślać uzasadnienie. Derwisze Allach go nam zesłał, żeby nas prowadził. Tłumy Dlaczego wiwatujemy na jego cześć? Bo jego chwała jest naszą chwałą. Niewolnik Być posłusznym to znaczy dzielić się władzą ze swoim panem. Jeden z ukierunkowanych To wspaniałe uczucie: wiedzieć, że „ja” znaczy również „my”. Grabieżca na pobojowisku Hura! My wygraliśmy! Wojna domowa Strzelać do nich! Legalna jest ta partia, która ma działa. Szlachetny zwycięzca Ja się nie mszczę. Kiedy go zastrzeliłem, wybaczyłem mu, że się bronił. Kat A o mnie nikt nie mówi bohater. (1934) IX Planety Ileż bezwartościowych planet krąży wokół innych gwiazd! Powiew Ale byś się zdziwił, dmuchawcze! Bo to my, huragany, wygrałyśmy na Florydzie. Żołądź Tyle gadania, że padł tysiącletni dąb! Zupełnie jakby tu nie było nas, młodych dębów! Pierze na wietrze Hura! Chodźmy obalać drzewa! Litera E Znieść pozostałe litery i zostawić tylko E: ale byłyby wiersze! Śmieć unoszony przez powódź Ja razem z nią. Chorągiewka na wietrze No tak, teraz mamy nowy kierunek. Fala w nurcie Patrzcie, ile ich idzie za mną! Pyłek w cyklonie Niech pękną drzewa, byłem ja leciał! Mokra pieluszka Potop? To przecież mój przypadek. Mysz …bo na przykład rogi na głowie to absolutna bzdura. Rusałka sadownik Jak można być rusałką żałobnikiem! Gąsienica Nektar? Nektar? Ja tego z zasady nie żrę. Tulipan esteta Tfu! Kto by tam mówił o glinie! Świnie i perły Brrr! Co to za świństwo mi tu dali do pomyj! Duch stada My się trzymamy razem? Ależ nie. My tylko trzymamy ze swoim stadem. Chwast Wy to nazywacie wielkim drzewem? Patrzcie, przecież ma jedną suchą gałązkę! Zarazek …a ja sobie cicho pracuję. Kornik Alem się nawiercił! Robak w grobie A jednak jest jakaś sprawiedliwość: teraz kolej na mnie. Ekskrement Straszna zapyziałość. Nasi nie mogą nawet porządnie śmierdzieć. Rozbity garnek Powiadam, że to nie te czasy, jak ongiś bywało. Szczelinka w ścianie Czym bym chciała być? Strasznie wielką szczeliną. Kamień na drodze Przeszkadzam? To przecież mój obowiązek. W górach ukruszył się kamień No tak. No tak. Z górami też już koniec! (1934) X Faraon Rzeź niewiniątek? To zwykłe posunięcie administracyjne. Wiadomość od Persów spod Termopil Wczoraj pod nasze sztandary zaciągnął się bohaterski grecki wojownik Efialtes. Informacja ze sztabu Heroda Nasze pułki osiągnęły wspaniałe zwycięstwo nad betlejemskimi niemowlątkami. Aleksander Wielki Osiągnąłem swój cel. Włączyłem Indie na wieczne czasy do Macedonii. Na ruinach Więc teraz jest znowu pokój. Zwycięstwo Podporządkowaliśmy sobie dwadzieścia tysięcy padłych wrogów i kilku zdrajców. Attyla Ja też chcę pokoju, ale hunickiego. Chan Wymordujcie ich! Ja chcę się ogłosić ich cesarzem! Na pobojowisku I oto nasz naród wzbogacił się o trzy tysiące padłych wrogów. Konkwistador Ci barbarzyńcy walczą łukami i strzałami przeciwko naszym armatom! Zwyciężony Uciekłem, żeby przeszkodzić dalszemu przelewaniu krwi. Dowódca armii Użyjcie broni tylko przeciwko tym, którzy się bronią, jak również przeciwko tym, którzy się nie bronią. Wiadomość Podczas naszego marszu spaliliśmy kilka dalszych wsi. Resztki mieszkańców zgotowały naszemu wojsku entuzjastyczne powitanie. Wojna kolonialna Poczekajcie, brudne dzikusy, w końcu będziecie naszymi wiernymi i szczęśliwymi poddanymi! Dyplomacja My wprawdzie potępiamy przemoc, ale jesteśmy skłonni dostarczać broń. Neutralny Neutralność to znaczy zarabiać na wojnie, którą prowadzą inni. Imperialista Równowaga sił jest wtedy, kiedy my mamy przewagę. Kolonizacja A teraz będziemy po ojcowsku dbać o tych, co pozostali. Mars Zakaz wojen zaczepnych? Mogą zostać tylko wojny obronne i wyprawy karne! Pomnik wojenny Tu spoczywa Nieznane Zwierzę Juczne. Wiadomość z pobojowiska Nasze bohaterskie natarcie gazem spowodowało tchórzliwą,; ucieczkę hord tubylców. Śmierć Durnie, to jest Moje zwycięstwo! Pokój Teraz znowu możemy się spokojnie poświęcić dalszym zbrojeniom. Postęp My tych dzikusów szybko ucywilizujemy; już poznali termit; i iperyt. (1936) XI Obywatel Przeklęty rząd! Znowu mi się nie pali cygaro! Malkontent A czymże zasłużyłem na to, że znowu jestem zalany? Piekarz Ja powiadam, że trzeba podnieść ceny bułek, a wszystkie pozostałe obniżyć. I będzie po kryzysie. Pracodawcę. …mamy wspólną pracę. My wszyscy, wy i ja, pracujemy dla mojego zakładu. Tutejszy To skandal! Co będzie z naszymi ubogimi, skoro tu nie ma co jeść nawet żebrak z innego powiatu! Gazeta Prawdą jest tylko to, co jest w interesie naszej partii. Żebrak Ja twierdzę, że powinno się zlikwidować wszystkie akcje dobroczynne. Najedzony Z tą nędzą na świecie to gruba przesada. Nie jest tak źle. Ten, co pamięta Ja już przed pięćdziesięciu laty mówiłem, że spadamy w przepaść! Rencista Sądzę, że ten świat się kończy. Literat Czyż nie wystarczy, że ja piszę książki? Dziennikarz Nie żyłem na próżno… Ileż nienawiści udało mi się wywołać! Anonim Człowiek ma swój honor. Pod własnym nazwiskiem bym tego nie napisał. Czytelnik Już od tygodnia nie ma żadnej światowej katastrofy! To po co człowiek te gazety kupuje? Mówca W obronie honoru naszej klasy protestujemy przeciwko wszystkiemu, co nam szkodzi materialnie. W redakcji Tu jest informacja, że wynaleziono lek przeciwko dżumie. Nie wiecie, czy nasza partia jest za dżumą, czy przeciw? Dyplomacja Dzięki Bogu umowa zawarta. Teraz tylko musimy wymyślić, jak ją będziemy naruszać. Prawo międzynarodowe Czego nie można zrobić legalnie, można zrobić z powodów prestiżowych. Wódz Dzięki usilnej propagandzie Bóg zdecydował, żebym prowadził swój naród. Dyplomata Prawo międzynarodowe? To jest zawsze to, co naruszają inni. Zakład pogrzebowy Nasz naród upada. Nie mamy wielkich mężów. Już dawno nie było żadnego znakomitego pogrzebu. Patriota Ten miałby walczyć za ojczyznę? Przecież on nic nie ma! Gangster Naczelna zasada: być tym, który strzela pierwszy. Władca Dałem jaskrawy przykład miłości do ojczyzny: kazałem za nią polec trzystu tysiącom ludzi. (1937) XII Pluskwa Mogę śmierdzieć, oby mnie tylko było czuć. Polano Gdybyście wiedzieli, jakie mam korzenie! Śmietnik Tutaj, wszystko tutaj! U mnie wszystko do siebie pasuje. Kałuża Ja też jestem żywiołem. Pokrzywa Mój Boże, te kartofle to przecież chwasty. Padlina Czego chcę? Ja chcę, żeby wszystko śmierdziało. Pałka Rację mam ja! Żuk gnojak Ja jestem przecież stowarzyszonym sępem. Kozioł wodzem Ja głoszę ideę lwów. Błoto Nie myślcie sobie, ja jestem drogą. Mrówcza wojna …No tak, ale nasza partia walczy w imieniu wszystkich mrówek. Robak Niech żyje wojna. (1935) XIV Ropucha Pozamykać te ptaki! A śpiewać będę ja! Komar Owszem, ale nas, komary, prowadzi jasny orzeł. Zwalone drzewo Ja tylko odzyskuję siły. Ja jeszcze wstaną. Pień No to co, że się nie ruszam? Przynajmniej się nie potknę. Kamień Ten mech na mnie? No cóż, rośniemy, rośniemy. Kamień milowy Żebyż przynajmniej ci ludzie tak nie biegali! Książka Ja odpowiadam tylko na te pytania, które są we mnie. Kołek w płocie Wiosna… Czuję, że rosnę. Bazalt Nie dotykajcie mnie, ja jestem rozpaloną lawą. (Rękopis z r. 1935) XIV Śniegowa lawina Hura! My, góry, ruszyłyśmy naprzód! Nekrolog mszycy Była to zacna mszyca. Śmierdziała najmocniej ze wszystkich. Pisarz Z wojnami już koniec. Akurat złożyłem swój podpis pod protestem przeciwko wojnie. Umowa międzynarodowa My, króliki, zawarłyśmy umowę z kurczętami, że się nie będziemy nawzajem pożerać. Zobaczymy, co na to powie jastrząb. Cyklon Pięćdziesiąt miast zniszczonych! Co za wspaniały sukces! Koza Ja wam mówię: trzeba być z wilkami w zgodzie i będzie na świecie spokój. Kuna w kurniku Przecież to jajko mnie tak bezczelnie prowokowało! Wilk Ten baranek miał złe zamiary. Chciał się przede mną ukryć. Stado owiec Ten wilk się przynajmniej nażre, jeżeli nie będziemy się przed nim bronić. Mysz Patrzcie, kot złapał wróbla! Teraz my, myszy, nie mamy się już czego bać. Wróbel Ile to się trzeba naćwierkać, żeby przyszła wiosna! (Rękopis bez daty) BAJKI Z LAT PRZYSZŁYCH (Jeden inżynier pisał, że skały w okolicach Pragi nadawałyby się do budowy podziemnych schronów dla jej mieszkańców). W dobie podziemnych schronów Kiedy się weźmie pod uwagę, że kiedyś ludzie budowali swoje domostwa nad ziemią… Jakież to były prymitywne czasy! Komisja budowlana Wasza jaskinia jest szkodliwa dla zdrowia. Przenika do niej powietrze. Nauka …wtedy jeszcze uczono, że atmosfera Ziemi składa się z tlenu, wodoru, azotu i gazów szlachetnych. Potworne! Taka ignorancja. Dziecko Mamo, co to znaczy „te błękitne góry”? Moralność Pokazywanie twarzy jest bezwstydne. Porządnej dziewczyny nikt nie śmie zobaczyć bez gazmaski. Matka Co ten pani chłopak nabroił? Niewiele brakowało, a wylazłby, łobuz jeden, na powierzchnię ziemi! Czytelnik Z czego się tak śmiejesz? Bo tu właśnie w tej starej książce czytam jakieś opisy przyrody. Gospodarz Jeżeli w ciągu tygodnia nie zapłacicie czynszu, to was z tej sutereny wyrzucę na słońce. Przepych Człowieku, co za luksus! Oni sobie kazali zrobić w tej jaskini sztuczne stalagmity! Przeprowadzka Doktor zalecił mi zmianę klimatu. Więc szukam jaskini z okresu permskiego. Zawiść Nie mów mi o nim! Ma protekcję i dlatego dostał mieszkanie w tunelu pod Vinohradami. Pomnik Na co to będzie ten dół? Tam zostanie zasypany uroczyście podziemny pomnik naszego Wodza. Idealne mieszkanie A szczurów tu nie macie? Skądże! Tu by przecież żaden szczur nie wytrzymał. Różnice Najlepsze mieszkanie jest z wapnia. Granit jest trochę za zimny i ciemny. Młoda dama I zbudujemy sobie pod ziemią werandkę, gdzie będę hodować w doniczkach pleśń i hubę. Sąsiadki To straszne. Powietrze znowu podrożało. Wspomnienie Już rok minął, jak pochowaliśmy nieboszczyka tatusia na powierzchni ziemi. Jaskiniowcy Patrzcie, ja tu wygrzebałem jakieś prastare palenisko! Coś ty! Myślisz, że już kiedyś przedtem ludzie byli na tak wysokim stopniu rozwoju, że mieszkali w jaskiniach? Kanalizacja Że też ci głupi ludzie budowali kiedyś takie wąskie korytarze! Nurkowie Żono, podaj mi skafander. Chcę się wynurzyć. Chłopiec Tato, co to jest pokój? Nie wiem. Nie pytaj mnie o takie bzdury. Mit Mówicie, że kiedyś ludzie żyli na górze, na ziemi? Bajki. Z naukowego punktu widzenia to bzdura. W roku 2200 Największy wynalazek ostatnich czasów! Nierdzewne krzesiwa! W roku 2500 …wrócił i twierdzi, że tam na górze, na powierzchni ziemi można zupełnie dobrze oddychać. Powiedzmy, że można. Ale co z tego, człowieku? (1934) BAJKI O WOJNIE DOMOWEJ Wojna domowa Hura! W imieniu narodu zgładzimy sami siebie! Triumf Trzysta tysięcy zabitych przeciwników politycznych! No, no, te już piękny sukces narodowy! Sukces narodowy Nasze dzielne legie cudzoziemskie pobiły na głowę tchórzliwe hordy naszych rodzimych wrogów. Kartki z historii …za cudze pieniądze i przy pomocy obcych żołnierzy honor narodowy został uratowany. Autarchia Nie przelewajcie własnej krwi przeciwko obcym! Walczcie u siebie! Nowa mapa Napiszcie na całej mapie: Tu leżą podli zdrajcy narodu. Naród Narodem są tylko ci, którzy walczą pod naszą komendą. Uznanie Żołnierze, zrobiliście wszystko, co było w waszej mocy, dla wielkości swojego narodu. Już go została tylko połowa. Przed bitwą Żołnierze, strzelajcie do swoich braci. Ojczyzna na was patrzy. Przejmujący władzą To mogą być ruiny, ale niech będą moje. Komunikat o sytuacji Nasze zwycięstwo nie jest jeszcze zupełne. Większość naszycK obywateli nie została jeszcze zabita. Wiadomość z pobojowiska Nasze działa skutecznie obróciły w ruinę naszą stolicę. Problem prawny Legalna władza to ta, która ma przewagę w uzbrojeniu. Celny strzał …udało się podpalić jeden szpital. Ordre du jour Rżnijcie! We własne mięso zawsze się trafi! Wojskowe pouczenie Pobić nieprzyjaciela to znaczy zmusić go do tego, żeby stał się martwy. Apel do oblężonych Wasza walka jest daremna. Wzywam was, żebyście raczej pozwolili się zabić. Wygrana bitwa Nasze oddziały osiągnęły wspaniałe zwycięstwo nad trzema setkami zgładzonych. Generał Dzięki Bogu, że tu nam przynajmniej nie przeszkadza żadne prawo międzynarodowe. Dowódca Prawa ludzkości? To jest ingerencja w nasze wewnętrzne sprawy. Szatan To właśnie nazywam wojną! Śmierć Jestem zupełnie zadowolona. Tu przynajmniej nie ma jeńców. La muerte Ja również pracuję dla narodu. Ostatni wystrzał Dzięki celnemu strzałowi cały wszechświat osunął się na głowy naszych rodzimych wrogów. (1936) TE CZASY Postęp cywilizacyjny Strzela się skuteczniej, ale teraz już się tego przynajmniej nie nazywa wojną. To nie wojna Dowód na to, że naprawdę nie chcemy wojny: walczymy bez wypowiedzenia wojny. Umowy międzynarodowe …tak, oczywiście. Ale to, z kim walczymy, to nasza wewnętrzna sprawa. Wiadomość Rzuciliśmy do ataku dwie nowe dywizje z czołgami i samolotami. Wróg pierzcha ponosząc ciężkie straty. Pokój trwa. Pokój My nie chcemy wojny. Przeciwko słabszym wystarczy ekspedycja karna. Nota Na dowód naszych pokojowych zamierzeń proponujemy, żeby nieprzyjaciel zdał się na naszą łaskę i niełaskę. Protest Oskarżamy przed całym cywilizowanym światem naszego barbarzyńskiego wroga, który zamiast przyjąć nasze warunki pozwala naszym lotnikom zabijać swoje kobiety i dzieci. Wiadomość Nasze lotnictwo niezwykle skutecznie zbombardowało siły wroga. Zabity został jeden żołnierz, siedemdziesiąt kobiet i sto dzieci. Wilk i koza Uzgodnijmy płaszczyznę współpracy gospodarczej: ja nie będę żreć twojej trawy, a ty mi za to będziesz dostarczać dobrowolnie swoje własne mięso. Dowód Na dowód naszych wysiłków, zmierzających do porozumienia się z sąsiednim państwem, rozpoczęliśmy bombardowanie jego bezbronnych miast. Wiadomość Nieprzyjaciel pozwolił sobie podstępnie ostrzelać nasze samoloty, spokojnie zrzucające bomby na jego miasta. Dobra wola Jesteśmy skłonni przedstawić nasz konflikt na międzynarodowej konferencji, ale pod warunkiem, że racja zostanie przyznana nam. Zasada Mądrzejszy dotąd ustępuje, dopóki sprytniejszy bije. Dwa tygrysy i dżungla Spotkaliśmy się w interesie pokoju. Uzgodniliśmy, że będziemy polować razem. Lis Nie wierzcie w kurze gdakanie. Jak się nażrą, to zawsze jest w kurniku spokój. Gangster Gdyby się pan bronił, musiałbym to uznać za niegrzeczność. Wilk Natarłem się. Kolejny raz zwyciężyła wyższa moralność! Łupieżca Zaatakował mnie wtedy, kiedy ja jedynie broniłem swojego zainteresowania jego portmonetką. Sąd Trzystu aresztowanych? A do czego się mają przyznać? Czterdziestu pięciu straconych Przyznali się sami, że usiłowali uszkodzić galaktykę. Śmierć No proszę, taki pokój też nie jest zły! (1937) FRAGMENTY 1 Dlaczego pan patrzy na ten dach? Ja się tak boję, że ten dekarz zleci, a to chłopisko paskudne ani rusz nie chce spaść! * Szczerość: ja nikogo nie oczerniam, ja tylko mówię to, co myślę. * Konik polny nie jest plagą egipską. Plagą egipską są dopiero koniki polne, bo jest ich dużo. Podobnie jest z głupcami. * Nacjonalista: niech diabli wezmą naród. Nam chodzi tylko o jego prestiż. * Władca: dzisiejsze stosunki są nieuporządkowane dlatego, że nie kierowano się moją teorią. * Mistrz rzemiosła: pracuję, żeby się utrzymać. Ale cóż to za drobiazgowa robota! Co za małostkowe życie! * Jestem pewien w stu procentach… Nie mógłby pan trochę spuścić z ceny? * Myśl Kajfasza: chciałbym wiedzieć, kto i ile temu Nazarejczykowi zapłacił? * Solidarność: mój kuzyn to łobuz. Ale jeśli powie o nim tak ktoś inny, to obrazi honor naszej rodziny. * Krytyk: krytykować to znaczy przekonać autora, że nie robi tego tak, jakbym to robił ja, gdybym to umiał. * Jedna z największych plag cywilizacji: uczony dureń. * Rewolucja też ma swoich pedantów. * Nasz język jest mądry: wyraża zasadniczą różnicę między „jestem przekonany” i „przekonałem się”. * Lepiej być posłusznym oprawcy niż frazeologii. * Zasada religijna: kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie. Zasada polityczna: kto nie jest ze mną, jest draniem. * Z dyskusji: po co mi racja, skoro ja jej nie mam? * Tylko mali ludzie walczą o prestiż. Wielcy go mają. * Wiek maszyn: zastąpić cel szybkością. * Wyobraźcie sobie, jaka cisza by zapanowała, gdyby ludzie mówili tylko to, co wiedzą. * Walkę stworzyła natura, nienawiść wynalazł człowiek. * Ja się już zmieniać nie będę, powiedział pień. (1933) 2 * Nie nazywajcie tego nienawiścią. Nazwijcie to poznaniem. * Umowy są po to, żeby ich dotrzymywali słabsi. * Dzięki wysiłkom mężów stanu została zachowana światowa niepewność. * …w interesie pokoju z całą energią wystąpili przeciwko napadniętemu. * Dla sprawy pokoju żadna cudza ofiara nie jest dość wielka. * Istnieją wielkie i małe siły. Istnieją również wielkie i małe bezsiły. * Zlokalizować konflikt: zostawić ofiarę własnemu losowi, Zlikwidować konflikt: podłożyć ofierze nogę. * Nie jest tak źle: nie sprzedali nas, oddali nas za darmo. * …My przynajmniej wiemy, co straciliśmy. * A jednak jest jakiś postęp na świecie: zamiast gwałtu wojennego gwałt bez wojny. * Niepowodzenie: nie skorzystać z okazji. Powodzenie: wykorzystać okazję. * Stary Testament ma rację: niekiedy mury padają jedynie od krzyku. Ale jedynie krzykiem nie można niczego zbudować. * To klęska, wzbudzać tyle sympatii! * Nie, nam serce tłuszczem nie zarośnie. * Niech przynajmniej to będzie nam oszczędzone: zawieść się na sobie. * Na pogorzelisku też ktoś sobie przygrzewa swoją zupkę. * Tylko ten naprawdę wierzy, kto pracuje perspektywicznie. * Znowu budować państwo… jest to jeszcze warte życia. * Być nawet nieszczęśliwymi, ale między maluczkimi! * Patrzcie, to są i tacy, którzy chcieliby sami wydać więcej niż cały kraj! * Nowi ludzie to jedynie ci, którzy nadążają za nowymi zadaniami. (1938) PRZYPOWIASTKI ROZPUSTNIK — Co wy, żonaci, możecie wiedzieć o życiu? — powiedział pan Smitek. — Siedzicie w domu w kapciach, wypijacie swój kufelek piwka, o dziesiątej mówicie dobranoc, nakrywacie się pierzyną po uszy i uderzacie w kimono. I to ma się nazywać życie! — Dobrze panu mówić, panie Smitek — zauważył pan Rous. — Pan sobie może żyć ze swojej pensji jak książę. Ale gdyby pan miał utrzymać żonę i parę bachorów… — Daj pan spokój — burknął z niesmakiem pan Smitek — ze swojej pensji! Pan myśli, że ja bym mógł wyżyć ze swojej pensji? To mi nie wystarcza nawet na napiwki. Są takie lokale, gdzie nie można dać pikolakowi mniej niż pięćdziesiąt koron. A orkiestrze? Panie, położysz pan im tysiąc koron i nawet nie mrugną. — E, niech pan nie opowiada, panie Smitek — powiedział pan Kroll. — Tysiąc koron muzykusom! Tego jeszcze nie słyszałem. Głupi byś pan był, gdybyś im pan tyle dawał za trochę rzępolenia. — Słuchajcie — rozprawiał pan Smitek — wy znowu nic nie rozumiecie. Taki muzykus tylko udaje, że zerka w nuty, a tymczasem uważa, z kim pan siedzisz, co robisz, o czym się mówi, ile butelek pękło, itepe. Jak kiwnie palcem, o tak, to znaczy: płać, a ja będę cicho. Tak to jest, panowie. — A to łobuzy — powiedział z podziwem pan Kroll. — No, owszem. Wiesz pan co, panie Rous, dzisiaj byś pan u mnie nie znalazł ani korony, a wieczorem powinienem na słowo honoru zapłacić dwanaście tysięcy. A wy, żonaci, myślicie, że jak macie sto dwadzieścia koron długu u straganiarza, to już są Bóg wie jakie kłopoty. — Dwanaście tysięcy — powtórzył pan Rous — człowieku, nie chciałbym być w pana skórze. — Co tam — ziewnął rozkosznie pan Smitek — przynajmniej człowiek użyje. Panie, na przykład wczorajsza noc. Ale bym wam mógł opowiadać! To jest życie, panowie! — Ale te długi — prawił surowo pan Kroił — długów nie powinien pan robić. Wpadnie pan w ręce lichwiarzy i koniec z panem. Tak bywa. — Długi! — powiedział beztrosko pan Smitek. — To drobiazg. Trzeba mieć kontakty. Jeden bankier z Amsterdamu mi powiedział — ależ tam były fantastyczne babki! Psiakrew, ta jedna mulatka, ludzie, nie macie pojęcia — no więc ten bankier mi mówi: niech pan kupi meksykańskie akcje. W ciągu tygodnia zarobi pan na jednej osiemdziesiąt dolarów. Wiecie, trzeba mieć kontakty. A w łóżku się ich nie znajdzie. — I kupił pan te akcje? — zainteresował się pan Rous. — Dawno wydałem — wykręcił się pan Smitek. — Jakoś było, jakoś będzie. Wiecie, panowie, ja lubię silne wrażenia. Nawet jeżeli taka noc kosztuje parę tysięcy, niech tam, ale przynajmniej poznałem kawałek życia. — Wygląda pan na to — burknął pan Kroił. — Poczekaj pan, za parę lat poczujesz nerki albo wątrobę. — No to co — powiedział pan Smitek z grzeszną lekkomyślnością. — Ale przynajmniej nie zmarnowałem życia. * Tego wieczora pan Smitek kupił sobie kawałek pasztetu i dziesięć deka sera, po czym poszedł do domu i ugotował sobie herbaty. Kawałek pasztetu i okrawki sera dostała jego kotka Lizeczka, która potem umyła łapką pyszczek i chciała wyjść na dwór. — Ty łobuzico, ty lekkomyślna istoto — łajał ją pan Smitek — znowu chcesz się iść włóczyć? Siedź grzecznie w domu, czego ci tu brak? Jesteś już dość stara, żeby mieć rozum, ty łajdaczko — powiedział tkliwie pan Smitek i wziął Lizeczkę na kolana. Potem włożył na uszy słuchawki, nastawił skalę i słuchał, co tam dzisiaj dają w radiu. Ktoś recytował jakieś wiersze. Pan Smitek próbował wystukiwać nogą rytm, ale kiedy mu się to nie udawało, zaczął się nudzić i pociągnął Lizeczkę za ogon. Liaeczka odwróciła się lekko i drapnęła go w rękę, potem jednak dla pewności zeskoczyła z jego kolan i błyskała oczami spod łóżka. Te wiersze i zły humor Lizeczki rozstroiły pana Smitka. Przeczytał jeszcze kawałek gazety, w którą był zapakowany ser, a o dziesiątej już leżał w łóżku. Wpół do jedenastej wskoczyła na łóżko Lizeczka i usadowiła mu się na nogach, ale pan Smitek już spał. * — Ach — ziewał pan Smitek na drugi dzień — co za życie! Ludzie, to ci była znowu noc! Patrzcie — powiedział, pokazując rękę — jakie zadrapanie! To ci była dziewczyna! Jakaś Rosjanka, Lizeczka jej było na imię. Jak dzika kotka! Ale rozrabiała— pan Smitek ze zniechęceniem machnął ręką. — Co ja wam zresztą będę opowiadał! Wy pantoflarze, czy wy wiecie, co to jest życie? Ech, może być potem kryminał, może być śmierć, ale życie trzeba poznać! A wy — dajcie mi święty spokój z tą waszą drobnomieszczańską moralnością! (1928) OSTATNIE SPRAWY CZŁOWIEKA Tramwaj dzwoni i hałasuje po szynach wiodących w górę, na cmentarz Olszański. Popatrz — powiada mały chłopina do młodzieńca w króliczym futerku — tutaj znowu coś budują. Pewnie szkołę albo kino. Wiesz, bardzo się cieszę, że go jeszcze raz widziałem. „To ty”, powiedział. Tu nie chodzi o to, żeby mu to jakoś pomogło, ale człowiek musi okazać przyjazne uczucia. „To ja jeszcze przyjdę”, powiedziałem, „ale wtedy już będziesz na nogach”, powiedziałem, a tymczasem… Młodzieniec w króliczym futerku żałośnie pokiwał głową. — Przypiąłem order, żeby się ucieszył — ciągnął dalej chłopina.— a on powiedział: „No niech cię diabli, to ty?” Widzisz, poznał mnie. A ja mu powiadam: „Józek, to ci przejdzie”. A on powiada: „Maniusiu, daj mi trochę tych podrobów”. No to ona mu dała, a on tylko dwa razy ugryzł. Tylko tak ugryzł, ale nic nie zjadł. „Maniusiu, daj mi trochę podrobów” — powtarzał ze wzruszeniem chłopina. Młodzieniec w króliczym futerku lekko pociągnął nosem. — No, no — pocieszał go chłopina — przecież to był twój brat. Ona mówiła, że on już nie kojarzy, ale on tak na mnie popatrzył i powiedział: „Tośku, to ty?” Zobaczysz — zaczął chłopina zacierając radośnie ręce — ile biedaczyna będzie miał wieńców. Ja się poszedłem zapytać, ile kosztuje wieniec z szarfą, a oni powiedzieli, że osiemdziesiąt pięć koron. No to powiedziałem, że bez szarfy, bo ja dołączę wizytówkę. Napisałem tam „Spij słodko, twój Tosiek”. To przecież to samo, no nie? Człowiek musi okazać przyjacielskie uczucia. Ale wyrzucać dwadzieścia koron za szarfę, o, co to, to nie. I tak by ją ktoś na cmentarzu ukradł. — Mnie powiedzieli — odezwał się słabym głosem młodzieniec w futerku — że wieniec z wstęgą kosztuje dziewięćdziesiąt koron. A ja powiedziałem, niech kosztuje, ile chce, niech kosztuje nawet sto koron, ale niech będzie porządny. — Przecież to dla brata — powiedział chłopina. — Ale za to wspaniały. Na wstędze jest napisane złotymi literami „Ostatnie pożegnanie — Janek i Lidka”. No powiadam ci, wspaniałe to jest. „Ostatnie pożegnanie — Janek i Lidka” — powtórzył, smakując piękno tych słów. — Jeszcze nie tutaj, jeszcze dwa przystanki. Ale pogoda to nam się na ten pogrzeb udała, no nie? Będzie miał ładnie. Młodzieniec słabo pokiwał głową. — Ale jej to nic nie zostawiaj — radził mu chłopina. — Co ona by z tym robiła, małpa jedna. I tak długo sama nie posiedzi. Niech ci da to biurko po nim, i ubrania, które po nim zostały. I o zegarek też się upomnij. Ja bym jej nic nie dał, łajdaczce. Wiesz, tę szafę też ci musi dać, powiedz, że to po rodzicach. — To jeszcze nie tu? — pytał młodzieniec żałośnie. — Jeszcze jeden przystanek — powiedział chłopina — a potem kawałek pieszo do kaplicy. Myślę, że Franek też przyjdzie i inni koledzy, no, pięknie będzie. Skoro nie wziął z nią ślubu, to ona nie ma do niczego prawa. Byłbyś idiotą, gdybyś jej coś zostawił. A lekarzowi nie płać, może on o tym zapomni. Jak nie potrzebujesz tej szafy, to ją sprzedaj. Ale ten wieniec to jest coś wspaniałego, Tę wstęgę weź potem do domu, szkoda ją tam zostawiać. Możesz ją powiesić tak dookoła lustra, wiesz? A gdyby wam umarł Władysław, to się ta wstęga znowu przyda. Oj, dobrze, że go jeszcze raz widziałem. Tak się biedak ucieszył… — Tramwaj zwalnia przed bramą cmentarza. — Poczekaj, poczekajże, niech się zatrzyma — chłopina zatrzymywał młodzieńca. — Mógłbyś jeszcze upaść, a masz dzisiaj takie piękne ubranie. To by ci popsuło cały pogrzeb. Po czym, podpierając troskliwie młodzieńca w króliczym futerku, żałobnik skierował się ku cmentarnej bramie. (1928) HAMLET, KSIĄŻĘ DUŃSKI Referat sprawozdawcy parlamentarnego / Szczelnie wypełniona sala i niezwykłe zainteresowanie towarzyszyły wczorajszemu wprowadzeniu do porządku obrad sztuki Szekspira „Hamlet”. Jako generalny referent tej tragedii wystąpił oczywiście ze swoją znaną wielomównością książę Hamlet, ale obecni z zainteresowaniem oczekiwali, że do debaty przyłączy się również Poloniusz, znany duński działacz i porywający mówca. I rzeczywiście dzięki jego wystąpieniom wczorajsza sztuka nabrała nadzwyczajnego znaczenia i została wysłuchana z należytą uwagą. Streszczenie całej sztuki podajemy poniżej. Po wstępnych formalnościach z duchem jako pierwszy przemówił duński król. Po nim zabrał głos Hamlet plotąc coś bez związku w typowy dla siebie sposób. Potem wystąpił Poloniusz. W głębokiej ciszy Wygłosił mowę, zachwycającą bystrymi spostrzeżeniami i otwartym spojrzeniem na świat. Z jego wywodów cytujemy: Laertes jeszcze tu? Dalej na okręt! Wiatr wzdyma żagle, czekają na ciebie. Raz jeszcze daję ci błogosławieństwo Na drogę. Weź je i wraź sobie w pamięć Tych kilka przestróg: Nie bądź skorym myśli Wprowadzać w słowa, a zamiarów w czyny. Ale nie plugaw sobie rąk uściskiem Dłoni pierwszego lepszego socjusza. Strzeż się zatargów, jeśli zaś w nie zajdziesz, Tak się w nich znajduj, aby twój przeciwnik Nadal się ciebie strzec musiał. (…) Noś się kosztownie, o ile ci na to Mieszek pozwoli, ale bez przesady; (…) Nie pożyczaj drugim Ani od drugich, (…) Bądź zdrów; niech cię moje Błogosławieństwo utwierdzi w tej mierze. Po czym zwrócony do Ofelii wygłosił wspaniałą mowę, z której przytaczamy: Cóż to on tobie powiedział, Ofelio? W porę mi o tym wspominasz. Słyszałem, Że on cię często nawiedzał w tych czasach. (…) To ja ci powiem: masz myśleć, żeś dziecko (…) Naiwne serca. Krótko mówiąc, nie chcę, Abyś od dziś dnia czas swój marnowała Na zadawaniu się z księciem Hamletem. Pamiętaj, nie chcę tego. Możesz odejść. W dalszym ciągu aktu książę Hamlet próbował osłabić silne wrażenie mowy Poloniusza swoim nietaktownym i bezładnym bełkotaniem. Nie odniósł sukcesu ani on, ani jego przyjaciele, nawet wystąpienie ducha jego ojca, obliczone na efekt, nie zmyliło naszej uświadomionej publiczności. Po tym niesmacznym występie głos zabrał znowu Poloniusz, by w rozmowie z Rajnoldem wygłosić godne uwagi spostrzeżenia o obywatelskim wychowaniu młodych mężczyzn: Rajnoldzie, oddasz mu waszmość to pismo i te pieniądze. Zanim się jednak doń udasz, Rajnoldzie, Mądrze byś zrobił, ażebyś poprzednio O jego sprawowaniu się wywiedział. Takie jedynie przypisz mu wybryki, Jakie z młodością i krewkością w parze Zazwyczaj chodzą. Tak, ale pochop do zwad, klątw, pijatyk, Gachostwa wreszcie, tak daleko możesz Posunąć swoje kłamstwa. Według wskazówki i instrukcji, jaką Ci udzieliłem, poweźmiesz języka O moim synu. Jedź więc, niech cię Bóg prowadzi! Zwracając się do Ofelii ciągnął dalej: Co ci to jest, Ofelio? Co się stało? Czego? Dlaboga? Czyżby z miłości Oszalał? Cóż ci powiedział? Muszę natychmiast udać się do króla; Są to objawy gwałtownej miłości. Pójdź. Do następnej debaty, w której wzięli również udział król i królowa, wtrącił Poloniusz takie bystre spostrzeżenia: Panie! Wysłane do Norwegii posły Szczęśliwie są już w tej chwili z powrotem. Następnie miał miejsce kulminacyjny punkt wieczoru, kiedy Poloniusz pewną ręką uchylił rąbka tajemnicy dziwnego zachowania się księcia Hamleta. Mężnie i bezwzględnie, świadom swojej odpowiedzialności, przemówił w pełnej napięcia ciszy: Syn wasz oszalał, jest to prawda; prawda Że to nieszczęście i nieszczęście wzajem Że jest to prawda. Otóż się skleiło Pomimo woli coś retorycznego. Bodaj to! Licho zabierz sztuczne frazy! Stanąłem tedy na tym, że dostojny Syn wasz sfiksował; dobrze; idzie teraz O wyśledzenie przyczyn tej fiksacji, Która, nie będąc fikcją, już tym samym Nie może nie mieć przyczyn; to rzecz pewna; W jaki zaś sposób pewna i o ile, Rozważcie państwo sami. Mam córkę: mam ją, ponieważ jest moja. Ta tedy dziewka, pomna obowiązku i rozkazowi mojemu powolna Oddała mi ten świstek. Posłuchajcie I konkludujcie państwo. W przeraźliwej ciszy przeczytał kompromitujący list księcia Hamleta i ciągnął dalej: Jam sprawy nie zaspał I wnet dziewczynie mojej powiedziałem: Hamlet jest księciem nad waściną sferę; Nie będzie z tego nic. Dałem jej przy tym Surowe upomnienie, aby odtąd Nie przyjmowała ani jego wizyt, Ani biletów, ani podarunków. Takem uczynił; ona usłuchała, A on, on, krótko mówiąc, zawiedziony W swoich nadziejach, popadł najprzód w smutek, Potem w bezsenność, potem w wstręt do jadła, Następnie w niemoc, następnie w gorączkę, I tak stopniami aż w szaleństwo, które Trawi go teraz z wielkim naszym żalem. Czyż się zdarzyło kiedy, rad bym wiedzieć, Aby tam, gdzie ja powiedziałem: tak jest, W istocie było inaczej? Przy ogólnym poruszeniu doszło do gwałtownych kontrowersji między Hamletem i Poloniuszem, który miażdżył swojego bełkoczącego partnera ostrymi i błyskawicznymi replikami: Jakże się miewa mój łaskawy książę Hamlet? Wieszli, kim jestem, panie? Zaprawdę, nie jestem nim. Uczciwym, mości książę? Masz wielką słuszność, mości książę. Mam, panie. Cóż to czytasz, mości książę? A o treść czy mogę spytać? Miłościwy książę, zmuszony jestem pozbawić Waszą Książęcą Mość dłuższej mojej Obecności. Żegnani cię, mój łaskawy książę. Szukacie, panowie, księcia Hamleta? Oto jest. Hamlet odprawiony jego celnymi i trafnymi uwagami jąkał coś rozpaczliwie, na co nikt nie zwracał uwagi. W typowy dla, siebie sposób plótł coś piąte przez dziesiąte, starając się naprowadzić rozmowę na jakichś aktorów, ale Poloniusz wróciwszy w samą porę zza kulis usadził go gładko kilkoma słowy: Mości książę, mam ci oznajmić coś nowego. Aktorowie przybyli, mości książę. Na honor, mości książę. To za długie. Mości książę, odejdę z nimi odpowiedni* ich zasłudze. Pójdźcie, panowie! Nic dziwnego, że pan Hamlet po tych rzeczowych słowach odważył się wygłosić jedynie monolog. Wyraźnie bał się tak błyskotliwego przeciwnika. Po przerwie, poświęconej na debaty zakulisowe, Poloniusz wkroczył do akcji z kilkoma ważnymi radami: Ofelio, chodź tu sobie. Najjaśniejszy, My się umieścimy tam. Czytaj tę książkę. Nastąpiła prywatna rozmowa księcia Hamleta z Ofelią, po czym Poloniusz wypowiedział z naciskiem takie oto słowa: No, Ofelio, Nie potrzebujesz nam objawiać tego, Coc mówił książę Hamlet, bośmy sami Wszystko słyszeli. Tymczasem książę Hamlet zaprodukował — naturalnie zupełnie nietaktownie — jakąś aktorską gierkę. Podczas tego żałosnego epizodu Poloniusz wyraził się słusznie: Słyszałeś, panie? W związku z tym nieszczęśliwym wyczynem doszło do gwałtownego konfliktu między Poloniuszem i Hamletem. Jak cios za ciosem spadały na księcia ostre repliki Poloniusza: Mości książę, królowa jejmość życzy sobie Z waszą książęcą mością pomówić i to zaraz. W rzeczy samej, istny wielbłąd. Prawda, z boku podobna do łasicy. Bardzo podobna do wieloryba. Spieszę to powiedzieć. Zawstydzony Hamlet po tym moralnym laniu musiał sobie ulżyć monologiem, szyli w sposób zgodny ze swoim mało chwalebnym i niegrzecznym obyczajem. Z dalszego ciągu sztuki na uwagę zasługuje cenny i pełen przezorności pomysł Poloniusza: Ma przyjść niebawem do pokoju matki; Ja za obiciem stanę i wysłucham, Co się tam będzie działo. Idę więc i zanim Wasza królewska mość pójdzie do łóżka, Będę z powrotem, by zdać sprawę z tego, Czego się dowiem. Do królowej natomiast trafnie przemówił: Przyjdzie wnet. Tu się skryję; Tylko z nim ostro! Następnie Hamlet podstępnie go przebił. I tu Poloniusz zauważył ze zwykłą sobie przytomnością i szczerością: Zabity jestem!* Sztuka powinna się skończyć śmiercią Poloniusza. To, co potem następuje, to i tak jałowe gadki bez rąk i nóg. Szczególnie książę Hamlet przeszkadzał rozczarowanym słuchaczom swoimi niewłaściwymi i zbyt osobistymi monologami w stylu, czy ma być, czy nie. Co najmniej połowa sztuki mogłaby być spokojnie pominięta. Gdyby nie wspaniałe przemowy Poloniusza, byłby to stracony wieczór. Opisaliśmy akcję „Hamleta” jak najdokładniej, żeby uświadomiony czytelnik sam wytworzył sobie obraz całej sztuki. Publiczność, która z największą uwagą wysłuchała porywających przemówień Poloniusza, wyraźnie nie interesowała się końcem sztuki. Jedynie niewielka, bezkrytyczna grupka partyjnych oklaskiwała przelewanie z pustego w próżne i demagogiczne frazy Hamleta na końcu sztuki. Wszakże wyrobiona publiczność nie da się zwieść takim taniutkim sukcesem. (1931) WYNALAZCA Ja panu mówię: na wynalazki trzeba mieć sposób. Nie_ można liczyć na szczęśliwy przypadek czy inspirację — to by nigdy do niczego nie doprowadziło. Przede wszystkim trzeba dokładnie wiedzieć, co właściwie chce się odkryć. Wynalazcy przeważnie coś wymyślają, a potem dopiero główkują, do czego też to mogłoby służyć, na koniec dopiero wymyślają jakąś nazwę. Ja ten proces odwróciłem, mój panie. Jeśli o mnie chodzi, to najpierw wymyślam nazwę i dopiero potem odpowiednio do tej nazwy tworzę rzecz. W ten sposób wpadłem na zupełnie nowe źródło technicznej inspiracji. Od słów do rzeczy — to jest mój proces wytwórczy. Zaraz, jak by to panu obrazowo wyłożyć. Na przykład: ludzie już dawno wynaleźli kuźnie, drukarnie, poczekalnie, domy noclegowe, wędzarnie i temu podobne instytucje. Poczekalnie mamy, ale dzisiejszy człowiek nie ma kiedy czekać, jego hasłem jest szybkość, pośpiech, tempo. Czemuż więc, pytam, nie stworzyć pośpieszalni? Taka dobrze wyposażona pośpieszalnia musiałaby być naturalnie zaopatrzona w cały szereg śpieszaków i chybcików, popychaczy, samoruchów, hałasideł i łomocideł. Zleciłem już produkcję różnych opatentowanych zgrzytaków, trzaskaczy i potykadeł. To są same nowe przyrządy, proszę pana, o których dotąd nikt nie pomyślał. I to wszystko: trzeba wynaleźć nowe słowa, żeby wpaść na nowe rzeczy i nowe rozwiązania. Albo z innej beczki: mamy już spadochrony, a nawet i całe urządzenia spadochronowe, nikomu natomiast nie przyszło do głowy skonstruowanie spadadła, czyli rzeczy, która by stale i w każdych okolicznościach spadała. Dlaczego mają ci spadać tylko wazony, figurki i inne domowe przedmioty? Kup sobie spadadło! Spadanie z gwarancją! Spróbuj, a będziesz zadowolony! Dołożę jeszcze przewracadła i obsuwadła w różnych wariantach oraz kiwadełka we wszystkich rozmiarach, luksusowo wykończone. Zaturlał ci się gdzieś guzik od kołnierzyka? Kup sobie nasz patentowy turlaczek! Turla się bezawaryjnie po całym pokoju. Rodzice, postarajcie się o brudziki dla swoich dzieci! Oszczędzicie im wysiłku przy mazaniu ubranek! Brudzik z pudełkiem brudzideł kosztuje tylko trzydzieści koron! W każdej kuchni powinna być nasza nowoczesna przypalaczka. Czy masz już w swojej garderobie naszą zawęźlaczkę i nasz zgniatacz? P.T. urzędom i kancelariom polecamy nasz samoczynny odkładacz. W żadnym nowoczesnym gospodarstwie domowym nie może brakować naszego bardzo wydajnego rozbijacza i doskonale funkcjonującej zasypiaczki! Zaśpisz przy każdej okazji! Robisz czasem błędy? Zapewne tak, bo błędy robi każdy człowiek. Ale dlaczego miałbyś się sam wysilać przy robieniu błędów? Nasze patentowane błądzidło będzie robić błędy za ciebie! Nasze nowe błądzidło model FV 1303 osiąga nawet 699 błędów dziennie! Wybierasz się w podróż? Nie zapomnij zapakować do plecaka naszej błąkaczki! Tania, niezawodna, praktyczna. Nic nie robisz? To zaopatrz się w naszą nieróbkę! Cicho chodzi, małe koszty eksploatacji. Opatentowana we wszystkich krajach. Daj swoim bliźnim na Gwiazdkę nową ulubioną zabawkę, nudzidło. Fantastyczne źródło nudy! Urządź sobie w domu własną nudziarnię! Masz już nasz ubliżacz? Niezbędny dla szkół, urzędów, wielkich zakładów i gospodarstw domowych. Najbardziej sensacyjny wynalazek naszego stulecia: kołostójka! Koło, które się nie obraca! Nowość! Polecamy wszystkim fabrykom dotkniętym kryzysem! Koniec ze stratami! Wasze pomniejsze straty załatwi za was tani znikacz lub nasza niklowa zapodziewajka. Przy większej przepustowości strat polecamy nasz mechaniczny zgubnik lub niezwykle wydajny automatyczny samozgub, załatwiający bezbłędnie nawet największe straty. Kup sobie nasz uniwersalny przeszkadzacz. Gwarantujemy, że będzie ci przeszkadzać w domu i w podróży, przy pracy i przy zabawie. Jąkasz się? Kup sobie nasze uniwersalne jąkadło w proszku lub w pigułkach. Będziesz się jąkać bez wysiłku. Zalecane przez lekarzy. Mnóstwo podziękowań. Jesteś nerwowy. Twoje nerwy są zmęczone stałym hałasem, który jest przekleństwem naszego stulecia. Zamów sobie naszego nowego milczusia. Milczuś to maszyna, która nie wydaje żadnego dźwięku. Słuchaj naszego milczusia, a twoje nerwy odpoczną. Najnowszy typ milczusia w pięknej mahoniowej obudowie, na prąd elektryczny, kosztuje jedyne 1795 koron. Ostatnie osiągnięcie radiotechniki! Tak, proszę pana, tak to trzeba robić. Znajdzie pan jakieś nowe słowo, a potem już dość łatwo będzie dopasować do niego odpowiednią rzeczywistość. Ja to nazywam postępem naukowym, proszę pana. Moje uszanowanie, nie mam już czasu. Właśnie pracuję, nad uniwersalnym psujem. Na czymś takim można zrobić fantastyczny interes, nie uważa pan? (1936) CUD NA BOISKU Stało się to podczas towarzyskiego meczu Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej Žižkov contra quarta gimnazjum Praga XI. Mimo ofiarnej akcji obrony, w której wyróżniał się szczególnie Frycek Zapotocki, žižkowski klub przegrywał pod koniec drugiej połowy już dwa do zera, a jego święta bramka była oblężona przez ciągłe ataki. I właśnie wtedy, kiedy w kierunku jego bramki leciała nowa, niepowstrzymana piłka gimnazjalisty Zenka Poppra, zwanego Armatą, stało się coś dziwnego: piłka zatrzymała się w powietrzu, zawirowała z niezmierną szybkością i po chwili wahania ruszyła z powrotem, by wpaść jak meteor do bramki przeciwnika. Było to na cztery minuty przed końcem drugiej połowy. Nikt dokładnie nie wiedział, jak to się właściwie stało, i gra toczyła się dalej. Znakomity Zenek Poppr znowu doszedł do piłki, przebił się przez obronę i posłał po ziemi z bliska bombę do bramki drużyny Žižkova. Trzydziestu widzów, którzy kibicowali gimnazjum, już wydało okrzyk radości, ale piłki nie było. Wszyscy zawodnicy zaczęli jej szukać, w końcu sam bramkarz gimnazjum Praga XI odkrył zagubioną piłkę, spokojnie leżącą w jego własnej bramce. Tymczasem odgwizdano już koniec meczu. Drużyna gimnazjum protestowała wprawdzie przeciwko temu dziwnemu golowi, ale nie można było już nic zrobić. Wynik meczu był dwa do dwóch. Od tego dnia drużyna piłki nożnej Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej Žižkov zmierzała od zwycięstwa do zwycięstwa. Wkopała Szkole Miejskiej Libeń trzy do zera. Rozłożyła holeszowicką realną cztery do jednego. Rozgromiła gimnazjum kolińskie na jego własnym terenie w stosunku dwa do jednego (stosunek kontuzjowanych wyniósł dwa do dwóch), a zwyciężywszy również realne zreformowane gimnazjum Praga XIX, juniorów Klubu Sportowego Slavii, drużynę Szkoły Miejskiej z Košif i niemieckiego realnego gimnazjum Praga II miała się spotkać z kadrą Akademickiego Klubu Sportowego. Był to w historii świata sukces bez precedensu. Ale nawet zwycięska drużyna nie wiedziała, że na wszystkich tych triumfalnych meczach Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej Žižkov był obecny cichy widz, uczeń pierwszej klasy Szkoły Miejskiej na Ziżkovie, Bogumił Smutny. Nikt z nim nie rozmawiał, ponieważ był to pobożny i moralnie czysty chłopiec. Niczym się nie wyróżniał w szkole, nie miał na koncie żadnych honorowych akcji. Tylko wspomniany już Zenek Poppr (który z zazdrością i zawiścią towarzyszył jedenastce przeciwnika na wszystkich jej placach boju) zauważył tego wiernego i skromnego widza. Widział też, że w krytycznych momentach Bogumił Smutny znika, pada za najbliższą barierą lub krzakiem na kolana i modli się gorąco szeptem: „Panie Boże, zmiłuj się! Spraw, żeby nasi strzelili gola!” I w tej samej chwili szybująca piłka zatrzymywała się i kierowała do bramki przeciwnika, albo znikała, by się nagle znaleźć w siatce przeciwnika, lub toczyła się powoli po boisku, podczas gdy przeciwnicy padali lub potykali się, jakby tajemnicza siła pętała im nogi. A Zenek Poppr, zwany Armatą, powiedział o tym swojemu starszemu bratu, studentowi medycyny, Zawiszy Popprowi z Akademickiego Klubu Sportowego. W przeddzień historycznego meczu Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej Žižkov z Akademickim Klubem Sportowym przed Miejską Szkołą czekał na ucznia Bogumiła Smutnego młody mężczyzna. Przedstawił mu się .jako Zawisza Poppr, medyk i sportowiec, i powiedział: „Ja wiem, panie Smutny, że jest pan zapalonym sportowcem. Mówił mi nasz Zenek, że lubi pan chodzić na mecze. Ale wydaje mi się, że nie bardzo się pan zna: na zasadach gry. Ależ kolego, to trzeba opanować, jeśli chce pan coś z tego meczu mieć! Przypadkiem mam akurat trochę czasu, więc pomyślałem, że mógłbym panu co nieco o piłce nożnej powiedzieć, żeby pan wiedział, jak się powinno prawidłowo grać”. Tego dnia student medycyny Zawisza Poppr chodził przez trzy godziny z Bogumiłem Smutnym po žižkovskich ulicach i wyjaśniał mu, co to jest róg, pole karne, offside, ręka, atak i obrona, zagrywka, gra fair, nieprawidłowe zagranie, rzut karny, robinsonada, brutalność, gra zespołowa i tak dalej. Bogumił Smutny tylko kiwał głową i mówił: „Tak proszę pana. Rozumiem, proszę pana. Tak, proszę pana, będę pamiętać”. A na koniec grzecznie podziękował, bo to był dobrze wychowany i poczciwy chłopiec, a nie jakiś ulicznik, jak większość dzisiejszych młodzieńców. Następnego dnia odbywał się mecz Sportowego Klubu Szkoły Miejskiej Žižkov contra Akademicki Klub Sportowy. W drugiej połowie Akademicki Klub prowadził już sześć do zera. Wśród widzów siedział Bogumił Smutny, pocił się ze strachu, ręce miał kurczowo zaciśnięte i modlił się: „Panie Boże, zmiłuj się i zrób coś… ale niech to będzie zgodne z zasadami… niech nasi prawidłowo strzelą gola… zrób cud, ale fair!” Pod koniec drugiej połowy Akademicki Klub Sportowy prowadził jedenaście do zera. A student medycyny szeptał do swojego brata: „Widzisz, jak obowiązują zasady, to nie można robić żadnych cudów”. (1936) CASUS PRAWNY …no więc walę osiemdziesiątką w kierunku tego zakrętu i myślą, że za nim będzie wolna droga, ale to bzdura. Zmniejszyłem trochę gaz i wjeżdżam wolniutko w zakręt. Patrzę, a tu przez drogę idzie pochód. Pogrzeb. Akurat zakręcał przez szosę do cmentarnej bramy. To ja na hamulec i, ludzie, to był poślizg! Pamiętam tylko tyle, że czterej młodzieńcy, co to nieśli trumnę, rzucili ją na ziemię i smyrgnęli do rowu, mój wózek trzasnął zadkiem w to pudło na drodze i trumna poleciała przez bandę na pole. Wyłażę z wozu i myślę, Jezus Maria, jeżeli stuknąłem również proboszcza i pozostałych żałobników, to będzie ładny gips! Ale nic się nie stało. Po jednej stronie szosy stał ministrant z krzyżem, a po drugiej stronie proboszcz i pozostali. Wyglądali jak woskowe figury. Dopiero po chwili proboszcz zaczął się trząść ze strachu i nerwowo mamrotać: „człowieku, człowieku, nie masz szacunku nawet dla zmarłych?” Tymczasem ja byłem zadowolony, że nie zabiłem nikogo z żywych! Potem ludzie oprzytomnieli i część z nich zaczęła mi wymyślać, a pozostali polecieli na pomoc temu nieboszczykowi w rozbitej trumnie. To jest taki, jak sądzę, instynkt. I nagle pędem zawrócili, jęcząc ze strachu. A tam, z tej kupy desek gramoli się żywy człowiek, macha rękami i usiłuje usiąść. „Co to, co to”, gada i ciągle stara się usiąść. Podbiegłem do niego natychmiast. — Dziadku — mówię — przecież o mało co by was pochowali! — I pomagam mu sil wygrzebać z tych desek. A on tylko mruga i bełkocze: „Co? Co? Co?” Ale wstać to nie mógł. Myślę, że miał złamaną jakąś kostką albo co od tego uderzenia. Co tu dużo gadać: wpakowałem dziadka i proboszcza do wozu i zawiozłem ich do domu żałoby! Za nami szli pozostali żałobnicy i ministrant z krzyżem. A orkiestra naturalnie nie grała, bo nie wiedziała, jak to będzie j z płaceniem. — Za trumnę zapłacę — powiedziałem — za lekarza też. Ale poza tym możecie mi podziękować, żeście nie1 pochowali żywego. — I pojechałem. Prawdę mówiąc, byłem zadowolony, że mam to już za sobą i że nie stało się nic gorszego. No ale to się dopiero zaczęło. Najpierw napisał do mnie grzeczny list wójt z tej wsi: że podobno rodzina tego niby zmarłego, niejakiego Antoniego Bartosza, emerytowanego kolejarza, jest niezamożna, że chciała dziadziusia godnie pochować za swoje ostatnie zaoszczędzone grosze, i że teraz, kiedy w wyniku mojej nieostrożności dziadziuś zmartwychwstał, będą go musieli pochować jeszcze raz, na co sobie z powodu własnej nędzy nie mogą pozwolić. Żebym im zapłacił za ten niewydarzony pogrzeb, za proboszcza, orkiestrę, grabarza i stypę. Potem przyszło pismo od adwokata w imieniu tego dziadka: że Antoni Bartosz, emerytowany kolejarz domaga się rekompensaty za zniszczony całun, poza tym jeszcze kilka setek za leczenie złamanej w kostce nogi i pięć tysięcy odszkodowania za straty moralne, jakie poniósł z mojej winy. To już było trochę za wiele. I nowe pismo: że podobno dziadek pobierał emeryturę jako były kolejarz. Kiedy zasnął w Panu, emeryturę mu oczywiście wstrzymano, a teraz urzędy nie chcą mu jej ponownie wypłacać, ponieważ posiadają zaświadczenie stwierdzające, że umarł, wystawione przez lekarza powiatowego. I podobno dziadek ma zamiar mnie zaskarżyć, żebym mu płacił dożywotnią rentę jako rekompensatę za utraconą emeryturę. Następne upomnienie: że dziadzio od czasu, kiedy go wskrzesiłem, choruje i trzeba mu gotować posilniejsze potrawy. I w ogóle to podobno go okaleczyłem. Od czasu, jak zmartwychwstał, to już nie ten sam człowiek i w ogóle do niczego się nie nadaje. Podobno stale tylko powtarza: — Już to miałem z głowy, a teraz muszę umierać po raz drugi! Ja mu tego nie daruję, musi mi za to zapłacić, bo go pozwę przed Sąd Najwyższy! Tak skrzywdzić biednego człowieka! To powinno być karane tak samo jak morderstwo. — I tak dalej. Najgorsze jest to, że wtedy nie miałem zapłaconego ubezpieczenia za samochód. A to jest obowiązkowe. Więc nie wiem. Jak myślicie, czy będę to musiał zapłacić? (1936) DIABEŁ Miał się zacząć trzeci akt przedstawienia opery Dvořáka „Diabeł i Kasia”. Na widowni przygasły światła, szmery wśród publiczności ucichły jak nożem uciął. Dyrygent w kanale orkiestrowym zastukał i podniósł batutę. Siedząca w pierwszym rzędzie krzeseł pani Mała zamknęła torebkę z cukierkami, a pani Grossmanowa westchnęła: — Uwielbiam tę uwerturę. — W siódmym rzędzie krzeseł pan Kolman zamknął oczy, przygotowany na głębokie przeżywanie „swojego Dvořáka”, jak mawiał. I z kanału orkiestrowego zaczęła się wylewać elegancka uwertura. Aż tu po prawej stronie zafalowała kurtyna i na proscenium wypełzło małe stworzonko. Przestraszyło się, kiedy ujrzało przed sobą ciemną czeluść widowni i zaczęło się rozglądać, gdzie by tu umknąć. Ale nagle porwał je dźwięczny, poleczkowy rytm uwertury, stworzonko zaczęło taktować rękami i leciutko przytupywać. Nie było większe niż ośmioletnie dziecko, ale piersi miało kudłate, a od pasa w dół było zarośnięte kosmatą, ryżawo–czarną sierścią. Mordeczkę miało kozią, szpiczastą, a w kręconych włosach małe różki. Przytupywało twardymi kopytkami osadzonymi na kozich nóżkach. Publiczność cicho zachichotała. Stworzenie na proscenium przestraszyło się i zawahało, chciało się cofnąć, ale natrafiło na kurtynę, spojrzało więc z lękiem za siebie, ale wtedy już jego kopytka zaczęły same stepować i wirować w takt muzyki. Zdawać by się mogło, że dopiero teraz ta osóbka na proscenium pokonała tremę: otwarła pociesznie mordkę, oblizała się długim, różowym języczkiem i całkowicie zapamiętała się w swoich podrygach. Podskakiwała, przysiadała i tupała kopytkami z wyraźnym entuzjazmem. Jej ręce też zaczęły tańczyć, wzlatywały nad głowę i strzelały wesoło palcami. Cienki, mocny ogonek kręcił się z tyłu, podając takt jak metronom. Nie była to żadna wielka sztuka taneczna. Prawdę mówiąc, było to tylko hopsanie, podskoki i stepowanie, ale wyrażało ogromne zadowolenie z życia i ruchu. Było to tak naturalne i wdzięczne jak skoki koziołka lub gonitwa szczeniaka za własnym ogonkiem. Publiczność uśmiechała się błogo i wesoło szemrała. Dyrygent czując za sobą falę podniecenia zaniepokoił się i zaczął machać batutą bardziej energicznie niż zwykle. Spojrzał jednak surowo w kierunku instrumentów perkusyjnych z powodu tego dziwnego bębnienia i stukania, ale spotkał się z wiernym i uważnym spojrzeniem pana perkusisty, czekającego z pałeczką w ręce na swoją okazję. Orkiestra grała pilnie i sumiennie, nikt nie oderwał oczu od partytury i nikt nie spojrzał na proscenium. Psiakrew, coś tu dziś nie gra, pomyślał dyrygent i okrągłymi gestami pognał orkiestrą do forte. Dlaczego ci ludzie z tyłu się śmieją? Pewnie coś się stało na widowni. I żeby odwrócić uwagę dyrygował uwerturą w coraz szybszym tempie, coraz głośniej… Stworzonku na proscenium było w to graj. Tupało, wywijało nóżkami, podrygiwało, podskakiwało, kiwało głową i machało ogonkiem coraz szybciej. Tam–ta–da tam–tam m–tata. Pani Mala z rękami złożonymi na podołku promieniała błogim zadowoleniem. Widziała już raz „Diabła i Kasię” przed czternastu laty, ale tego wtedy nie dawali. Ja wprawdzie nie przepadam za nowoczesnym stylem reżyserii, myślała, ale to mi się podoba. Chciała się tą uwagą podzielić z panią Grossmanową, ale ta patrzyła z nabożeństwem na proscenium i kiwała głową. Bo pani Grossmanowa to wielka melomanka. Pan Kolman w siódmym rzędzie był chmurny. Tak się nigdy nie robiło, tak być nie powinno. Cóż to dzisiaj ci reżyserzy wyrabiają z Dvořákiem, to przekracza wszelkie granice, protestował pan Kolmian. Tak szybko się tej uwertury nigdy nie grało. To jest zniewaga dla Dvořáka, pomyślał z gniewem pan Kolman. Ja o tym napiszę do gazety, zdecydował. Nazwę to „Ręce precz od naszego Dvořáka” lub coś w tym rodzaju. I nagle zabrzmiały ostatnie takty uwertury. Pan dyrygent odetchnął i przetarł chusteczką spocone czoło. (Co to się dzisiaj z tą publicznością działo?) Kurtyna drgnęła i zaczęła się unosić. Drepcząca figurka na proscenium wystraszyła się, obejrzała i z przeraźliwym meknięciem zniknęła za kulisami, zanim kurtyna zdążyła się podnieść. Pani Mala w pierwszym rzędzie krzeseł zaczęła klaskać, ale pan Kolman w siódmym ostro syknął, publiczność się przestraszyła i spontaniczny aplauz skończył się żałośnie. Plecy pana dyrygenta wyrażały nerwowym drgnięciem łopatek wyraźne niezadowolenie. Chyba nie powinnam była klaskać przy odsłoniętej scenie, pomyślała pani Mala i dlatego szepnęła do pani Grossmanowej — To było śliczne, nieprawdaż? — Rozkoszne — westchnęła pani Grossmanowa. Pani Mala wyjęła więc z ulgą z torebki cukierek. Chyba nikt nie zauważył, że klaskałam. Pan Kolman również się uspokoił. Potem już nic nie zakłóciło poważnej akcji opery. Napiszę do dyrekcji teatru, żeby wypleniła takie zberezeństwa, powiedział sobie, ale potem o tym zapomniał. — Dzisiaj była dziwna publiczność — mruczał dyrygent, kiedy było już po wszystkim — Chciałbym wiedzieć, z czego się śmiali. — Wie pan, dzisiaj jest poniedziałek — mówił pierwszy skrzypek. — Poniedziałkowa publiczność jest zawsze najgorsza. I to było wszystko. (1936) PASZTET Co by tu sobie dzisiaj kupić, rozmyślał z zakłopotaniem pan Michl. Znowu jakąś wędlinę… Wędlina szkodzi na podagrę. A gdyby tak ser i banany? Ser jednak miałem wczoraj. Jednostajne wyżywienie też nie jest zdrowe. A ser czuje się w żołądku aż do rana. Boże, jakie to głupie, że człowiek musi jeść. — Pan już zamówił? — zapytał znienacka sprzedawca za ladą, pakując jednocześnie w papier różowe plasterki szynki. Pan Michl przestraszył się i przełknął ślinę. Rzeczywiście, muszę coś zamówić. — Proszę może… pasztet — rzucił i ślina nabiegła mu do ust. Pasztet, o właśnie, to jest to. — Pasztet — powtórzył zdecydowanie. — Pasztecik, proszę bardzo — zaszczebiotał sprzedawca — praski, z truflami, wątrobiany, gęsi, sztrasburski..: — Sztrasburski — zdecydował pan Michl. — I ogóreczki? — Tttak, ogóreczki — zgodził się pan Michl. — I bułkę. — Rozejrzał się badawczo po sklepie, jakby szukał, czego tu jeszcze zażądać. — I co jeszcze? — czekał sprzedawca. Pan Michl lekko pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: nie, żałuję, ale nie ma tu już niczego dla mnie, proszę się nie trudzić. — Nic — powiedział. — Ile płacę? Trochę się przeraził ceny, którą podał sprzedawca za tę czerwoną puszkę. Jezus Maria, a to ci drożyzna, rozmyślał po drodze do domu, to chyba prawdziwy sztrasburski pasztet. Jeszcze nigdy tego nie jadłem, słowo daję. Ale co za cena, mój Boże! No cóż, człowiekowi się czasem zachce pasztetu. I przecież nie muszę go zjeść w całości na raz, pocieszał się pan Michl. Zostawię sobie trochę na jutro, pasztet i tak jest ciężkostrawny. — Ale się zdziwisz, Emanuelu — oznajmił pan Michl, kiedy otwierał drzwi swojego mieszkania. — Zobaczysz, co mam dzisiaj na kolacje. — Kocur Emanuel machnął ogonem i zamiauczał. — Aha — powiedział pan Michl — Ty byś pewnie też chciał pasztetu, ty łobuzie, prawda? Tak nie można. Pasztet to drogie żarcie, przyjacielu, ja sam go do tej pory nigdy nie jadłem. Sztrasburski pasztet, mój panie, jest tylko dla smakoszy. Ale żebyś nie narzekał, to dam ci powąchać. — Pan Michl przygotował talerz i z trudem otworzył puszkę z pasztetem. Następnie wyjął „Wieczór” i niemal uroczyście zasiadł do kolacji. Kocur Emanuel wskoczył zgodnie ze swoim obyczajem na stół, starannie podwinął pod siebie ogon i zaczął wbijać w obrus pazurki przednich łap z rozkoszną niecierpliwością. — Powąchać ci dam — powtórzył pan Michl, nabierając na widelec odrobinę pasztetu. — Żebyś wiedział, jak to pachnie. Na, masz. — Emanuel nastroszył wąsy i ostrożnie, z niedowierzaniem poniuchał pasztet. Pan Michl się nasrożył. — Co, nie pachnie ci? Taki drogi pasztet, ty łajzo? — Kocur skrzywił się i dalej obwąchiwał pasztet ze zmarszczonym nosem. Pan Michl zaniepokoił się trochę i sam powąchał pasztet. — Przecież ładnie pachnie, Emanuelu! Poniuchaj no! Wspaniały zapach, człowieku! — Emanuel przestąpił z łapki na łapkę i wbił pazurki w obrus. — Chcesz kawałek? — zapytał pan Michl. Kocur nerwowo machnął ogonem i chrapliwie miauknął. — Co? Co takiego? — wybuchnął pan Michl. — Chcesz powiedzieć, że ten pasztet nie jest dobry? — Powąchał go uważnie, ale nic nie poczuł. Diabli wiedzą, może ten kocur ma lepszy nos. W pasztetach bywa ten, jak to się nazywa, jad kiełbasiany. Straszna trucizna, mój panie. Nie śmierdzi i nie ma złego smaku, a człowiek może się tym otruć. Pan Michl poczuł obrzydliwy ucisk gdzieś w okolicy serca. Dzięki Bogu, że jeszcze tego pasztetu nie wziąłem do ust. Może ten kocur poznał węchem albo instynktem, że z tym pasztetem coś nie tak. Lepiej tego nie jeść, ale skoro kosztował tak strasznie dużo… — Słuchaj, Emanuelu — powiedział pan Michl. — Ja ci dam spróbować. Jest to najdelikatniejszy i najdroższy pasztet, prawdziwy sztrasburski, ale i ty możesz przecież raz zjeść coś lepszego. — Wziął z kąta miseczkę kocura i położył na niej kawałek pasztetu. — Chodź tu, Emanuelu! Emanuel zeskoczył ze stołu aż huknęło i merdając ogonem ruszył powoli w kierunku swojej miski, przykucnął i ostrożnie wąchał pasztet. Nie żre, pomyślał ze strachem pan Michl. Pasztet jest zepsuty. Kocur Emanuel poruszył ogonem i zaczął powoli, wykwintnie pogryzać pasztet, jakby się go trochę brzydził. — No widzisz — odetchnął z ulgą pan Michl — widzisz, że mu nic nie jest! Kocur zeżarł pasztet i zaczął sobie łapką myć wąsy i łebek. Pan Michl spojrzał na niego pytająco. No proszę, nie otruł się, nic mu nie jest. — No i co — powiedział opiekuńczo — Smakowało, co? Tobie to dobrze, ty niecnoto! — Po czym uspokojony zasiadł do stołu. Co tam, człowieku, przecież taki drogi pasztet nie może być zepsuty. Powąchał go, mrużąc łakomie oczy. Wspaniały zapach. Ale może takie zatrucie jadem kiełbasianym nie występuje od razu, przyszło mu nagle do głowy. Za chwilę Emanuela mogą złapać konwulsje… Pan Michl odsunął talerz i poszedł zajrzeć do słownika pod literą B. Botulizm czyli allantiasis… objawy występują po dwudziestu czterech godzinach lub trzydziestu sześciu (psiakrew.!)… i są następujące: paraliż mięśni ocznych, zaburzenia wzroku, suchość w gardle, zaczerwienione śluzówki, wyraźny brak śliny (pan Michl mimo woli przełknął ślinę), chrypka, zatrzymanie moczu i zatwardzenie, w ciężkich przypadkach konwulsje, paraliż i śmierć (dziękuję uprzejmie!). Pan Michl jakoś stracił apetyt. Pasztet zamknął w szafce i powoli przeżuwał bułkę i ogórki. Biedny Emanuel, pomyślał. Takie głupie zwierzę zeżre zepsuty pasztet i zdechnie jak pies. Z sercem przepełnionym żalem podniósł kocura i posadził sobie na kolanach. Emanuel zaczął gorliwie mruczeć, mrużąc błogo oczy. A pan Michl siedział bez ruchu i głaskał go, żałośnie i smutno zerkając na nie przeczytaną gazetę. Tej nocy wziął Emanuela do łóżka. Może już jutro umrze, to niech mu będzie dobrze. I przez całą noc nie spał, siadając od czasu do czasu, żeby dotknąć kocura. Nie, nic mu nie jest. I nos ma zimny. Kocur Emanuel za każdym razem zaczynał mruczeć niemal na głos. — No widzisz — powiedział pan Michl rano. — Dobry był ten pasztet, no nie? Ale wieczorem zjem go sam, żebyś wiedział. Nie myśl sobie, że cię będę przez całe życie karmić pasztetami. — Kocur Emanuel otworzył pyszczek i czule, chrapliwie miauknął. — Ty — prawił ostro pan Michl — nie masz chrypki? Pokaż oczy! — Kocur popatrzył na niego nieruchomymi, żółtymi oczami. To chyba nie jest paraliż mięśni ocznych, przestraszył się pan Michl. Chrypka i suchość w gardle… Całe szczęście, że nie wziąłem tego pasztetu do ust. A tak pięknie pachniał! Kiedy wieczorem pan Michl wrócił do domu, kocur Emanuel zagruchał i otarł mu się o nogę. — Ty — powiedział pan Michl — nic ci nie jest? Pokaż oczy! — Emanuel machnął ogonem i pokazał czarno–złote oczy. — Jeszcze nie wygrałeś — prawił pan Michl — czasami to trwa trzydzieści sześć godzin, wiesz? Zatwardzenia przypadkiem nie masz? — kocur Emanuel otarł mu się znowu o nogę i słodko, chrapliwie miauknął. Pan Michl położył na stole pasztet i „Wieczór”. Emanuel wskoczył na stół i dreptał w miejscu, drąc pazurkami obrus. Pan Michl powąchał pasztet: pachnie apetycznie, ale to diabli wiedzą, bo jakoś inaczej, niż wczoraj. — Powąchaj, Emanuelu — powiedział — dobry ten pasztet? — Kocur przysunął do pasztetu swój krótki nos i wąchał podejrzliwie. Pan Michl się przestraszył. Chyba powinienem ten pasztet wyrzucić, pomyślał. Ten kocur czuje, że coś nie tak. Nie, ja tego jeść nie będę. Jeszcze bym się otruł. Wyrzucę i koniec! Pan Michl wychylił się z .okna, żeby wybrać miejsce, w które rzuci konserwę. A ot tam, na sąsiednie podwórko, gdzie stoi ta akacja. Szkoda tego pasztetu, myślał pan Michl, był taki drogi… Prawdziwy sztrasburski. Nigdy tego nie jadłem. Może nie jest zepsuty, ale… Ja tego jeść nie będą, ale skoro wyrzuciłem za to tyle pieniędzy… Chciałbym tego raz spróbować. Przynajmniej raz w życiu. Sztrasburski pasztet, mój panie, to rarytas. Szkoda, mój Boże, jaka szkoda, powtarzał żałośnie pan Michl. Wyrzucić nie wiadomo po co… Pan Michl się odwrócił. Kocur Emanuel siedział na stole i mruczał. Mój jedyny przyjaciel, wzruszył się pan Michl. Nie chciałbym go stracić, słowo daję. Ale szkoda wyrzucać pasztet, tak drogo kosztował. Prawdziwy sztrasburski, człowieku. Tu jest napisane, zobacz. Kocur Emanuel pieszczotliwie mruknął. Pan Michl złapał czerwoną konserwę i w milczeniu postawił ją na ziemi. Rób z tym, co chcesz, potworze, zeżryj to, albo zostaw, ale wyrzucić to szkoda. Ja sam nigdy tego nie jadłem. Co tam ja, ja się mogę obejść bez takich specjałów. Dajcie mi kawałek chleba i nie trzeba mi nic lepszego. Po co mam jeść taki drogi pasztet! Ale wyrzucać go to grzech. Strasznie dużo kosztuje, przyjacielu. Wyrzucić — o nie, tak się nie robi. Kocur Emanuel zeskoczył ze stołu i poszedł poniuchać pasztet. Badał go długo, a potem z wahaniem zeżarł. — No widzisz — burczał pan Michl, — żadnemu kocurowi na świecie się nie powodzi tak jak tobie. Niektórzy to mają , szczęście. Ja, widzisz, ja takiego szczęścia nie mam. A tej nocy pięć razy wstawał, żeby dotknąć Emanuela. Kocur tak mruczał, że aż się krztusił. * Od tego czasu pan Michl niekiedy wymyśla swojemu kocurowi. — Siedź cicho — robi mu wymówki — ty mi zeżarłeś mój pasztet! (1936) ZRZESZAJMY SIĘ Pan Lederer wlókł się przez park, rozmyślając o swoich kłopotach, i tam właśnie poznał tego człowieka. Nie było w nim nic szczególnego, chyba tylko to, że karmił wróble. Było ich wokół niego całe stado, aż dziw, że mu do kieszeni nie wlazły. Pan Lederer patrzył na to z upodobaniem. No proszę, myślał, a jednak są jeszcze dobrzy ludzie na świecie. Nagle człowiek obejrzał się spłoszony i szybko odszedł. Po chwili pan Lederer znalazł go siedzącego na ławeczce. Ponieważ poza swoimi kłopotami nie miał nic innego do roboty, przysiadł się do niego. Człowiek spojrzał na niego nieufnie i trochę się odsunął. — Więc pan lubi wróble — odezwał się po chwili pan Lederer. — Nie lubię — powiedział chmurnie człowiek. — Nie? — Nie. I w ogóle — wykrzyknął człowiek nerwowo — nie znoszę ptaków, żeby pan wiedział. Ot i co. — Ja tylko dlatego, że pan je karmił — wtrącił pan Lederer. — Nie karmiłem. Ja… ja tylko wyrzucałem z kieszeni okruchy. Rozumie pan, ja ptaków nie karmię z zasady. Niech się żywią same, darmozjady. Co mi po nich? — Ach tak — burknął zawiedziony pan Lederer i nie wiedział, co ma jeszcze powiedzieć. Człowiek tymczasem coś po cichu mełł w ustach. — To pan jest członkiem Związku Karmicieli Wróbli, tak? — wybuchnął nagle. — Nie — bronił się pan Lederer. — To jest pan ze Związku Ochrony Ptaków Śpiewających! — Też nie. — Człowieku, to z jakiego pan jest związku? — zdziwił się nieznajomy. — Z żadnego — powiedział pan Lederer. — To znaczy… jestem w jednym związku pogrzebowym. Żydowskie Towarzystwo Pogrzebowe. — Aha — burknął podejrzliwie człowiek. — Ale ja się nie chcę dać pochować. A poza tym jestem katolikiem, żeby pan wiedział. A ptaków nie karmię. I airedalterriera też już nie mam. — Ja mam w domu gryfona — poinformował pan Lederer.— Taki kudłaty łobuz. — No to powinien pan zostać członkiem Związku Hodowców Kudłatych Psów — stwierdził zdecydowanie człowiek. — Dlaczego? — No tak. Wpadną na to i już pan będzie należał. Ja kiedyś dostałem kanarka i w ciągu trzech dni stałem się członkiem Związku Hodowców Harceńskich Kanarków Górnego Nowego Miasta. Podobno my hodowcy kanarków musimy się łączyć i tak dalej. To idzie błyskawicznie. Ja miałem przed sześciu łaty airedalterriera, po miesiącu się go pozbyłem, ale jeszcze ciągle muszę być członkiem Związku Hodowców Hasowych Psów Gończych. Co roku przysyłają przekaz pocztowy i legitymację członkowską. I cóż — mruczał melancholijnie człowiek. — jestem członkiem dziewiętnastu związków. — To dużo — osądził pan Lederer. — Owszem. Jeden mój kolega jest w dwudziestu trzech. Ale on walczy o pokój i fotografuje. Przepraszam, ja myślałem, że pan jest z jakiegoś związku opieki nad ptakami. Raz na przykład dałem na ulicy grosik ślepemu i w ciągu pół roku stałem się członkiem siedmiu towarzystw dobroczynnych. „Znając pana miłosierne serce zwracamy się do pana”, taki dalej. Ale jeszcze gorzej jest, kiedy ma pan szlachetny charakter. Na to jest cała kupa związków. A jak się pan gdzieś urodzi, to zaraz jest Związek Rodaków, Związek Regionalny, Związek Wschodnio–Czeski i takie tam inne. Ja to mam gdzieś zapisane, do jakich związków należę — powiedział człowiek szperając po kieszeniach. — Ja nie wiem, ale przecież powinien być jakiś limit. Wie pan, żeby człowiek nie musiał być w tylu związkach. Powinno być jakieś prawo czy ochrona. Na przykład, że nikt nie może być zmuszony do członkostwa w więcej niż dwunastu związkach. — To będzie trudne — stwierdził pan Lederer. — Prawo tu nie pomoże. U nas jest przecież ta, no, jak to się nazywa, wolność zrzeszania się… — Ładna mi wolność — prawił z goryczą człowiek. — Nie może pan nic robić, bo na wszystko jest związek. Ja powiadam, że trzeba to jakoś zorganizować. Powinni się połączyć wszyscy, którzy już mają dość tych związków, i wywalczyć, żeby obowiązek zrzeszania się został obniżony. Dwanaście związków powinno wystarczyć, prawda? Ja sądzę, że to by się dało przeprowadzić… — Jak? — Musiałby powstać nowy związek — mówił człowiek w zadumie. — Ja sądzę, że do niego by wstąpiło mnóstwo ludzi. Powinniśmy to, krótko mówiąc, jakoś zorganizować… Stworzyć taki prężny związek lub ligę… i założyć organ związkowy, żeby bronił interesów członków dotkniętych nadmiernymi obowiązkami członkowskimi. Krótko mówiąc, założyć porządny związek, proszę pana! (1936) PRZEDSIĘBIORSTWO PRZEWOZOWE — fakt, jeszcze nie wiem, jak to technicznie przeprowadzić, ale techniczne rozwiązanie zawsze się znajdzie, jeżeli jest dobry pomysł, gwarantujący przyzwoite zyski. A mój pomysł, proszę pana, przyniesie pieniądze, jak mi ktoś pomoże znaleźć te drobiazgi, żeby można było pomysł bezbłędnie wprowadzić w życie. Ale to już, jak powiadam, samo przyjdzie. Jak by to panu obrazowo wytłumaczyć… No na przykład: nie podoba się. panu ulica, na której pan mieszka. Może jest tam fetor z fabryki czekolady. Albo dużo hałasu, a pan nie może spać, albo panuje tam gorsza atmosfera, no, nie wiem, co jeszcze. Krótko mówiąc nagle pan stwierdzi, że to nie dla pana. Co pan robi? Znajdzie pan sobie mieszkanie na innej ulicy, zadzwoni, po wóz meblowy i przeprowadzi się do nowego mieszkania, prawda? Zupełnie proste. Każdy dobry pomysł, proszę pana, jest w zasadzie niezwykle prosty. A teraz niech pan sobie wyobrazi, że panu lub komuś innemu nie podoba się w tym stuleciu. Są tacy ludzie, którzy lubią spokój i ciszę. Są ludzie, którym robi się niedobrze, kiedy dzień w dzień czytają w gazecie o tym, że jest lub będzie wojna, że gdzieś tam wykonano na kimś wyrok lub że gdzie indziej pozabijało się kilkaset lub kilka tysięcy ludzi. To nerwy, proszę pana. Niektórzy nie wytrzymują. Komuś się nie podoba, kiedy codziennie na świecie dzieje się jakiś gwałt i myśli sobie, dlaczego właśnie ja mam na to patrzyć? Ja jestem cywilizowanym, spokojnym i rodzinnym człowiekiem, mam dzieci i chciałbym, żeby nie wyrastały w takim dziwnym i roz–…, jak by to powiedzieć, rozchwianym i niebezpiecznym świecie, prawda? Proszą i pana, takich łudzi jest mnóstwo. A jak się tak temu przyjrzeć, to dziś naprawdę człowiek nie ma nic pewnego: ani życia, ani stanowiska, ani pieniędzy, ba, nawet rodziny. Co tu dużo gadać, dawniej było na świecie dużo stabilniej. Krótko mówiąc, istnieją tacy zrównoważeni ludzie, którym te dzisiejsze czasy nie mogą przypaść do gustu. A niektórzy to są z tego powodu tak struci i nieszczęśliwi, jakby musieli mieszkać na zakazanej ulicy, gdzie lepiej nawet nie zaglądać. Jak pomóc, kiedy nie ma na to ratunku. Jest to życie pod psem, niestety. I tu zjawiam się ja i wsuwam takiemu człowiekowi do ręki prospekt mojego przedsiębiorstwa: Nie podoba się Wam w XX wieku? W takim razie zwróćcie się do mnie! Przeniosę Was do któregokolwiek minionego wieku w moich specjalnie do tego celu przystosowanych wozach! To nie wycieczka, tylko przenosiny na stałe! Wybierzcie sobie stulecie, w którym żyłoby się Wam lepiej, a ja Was tam przy pomocy moich wykwalifikowanych sił przetransportuje szybko, tanio i bezpiecznie razem z Waszą rodziną i dobytkiem! Moje wozy mogą Was przeprowadzić gdziekolwiek w promieniu trzystu lat. Przygotowujemy również wozy, których zasięg działania łacno przekroczy dwa, nawet trzy tysiąclecia. Za każdy przejechany rok na jeden kilogram ładunku taksa wynosi tyle i tyle koron… Ile to będzie kosztować, to jeszcze nie wiem, bo ja jak dotąd nie mam tych wozów, które mogą poruszać się w czasie. Ale nie ma strachu, to się znajdzie. Wystarczy wziąć do ręki ołówek i policzyć, ile na tym można zarobić. Z wyjątkiem tych głupich wehikułów całą organizację mam już dobrze wykoncypowaną. Na przykład przyjdzie do mnie pan, że niby chciałby się gdzieś przeprowadzić z tego przeklętego stulecia, że ma już po uszy, mówię, po uszy wojny z gazami, zbrojeń, faszyzmu i całego tego postępu. Ja mu pozwolę wymyślać, proszę pana, a potem mu pokażę: pan będzie łaskaw sobie wybrać, tu są prospekty różnych stuleci. Choćby to tutaj: dziewiętnasty wiek. Światłe czasy, ucisk umiarkowany, przyzwoicie prowadzone drobne wojny, wspaniały rozkwit nauki, wiele okazji do gospodarczych inicjatyw, polecamy szczególnie tzw. erę Bacha* ze względu na porządek wewnętrzny i dosyć humanitarne obchodzenie się ze społeczeństwem. Lub wiek osiemnasty, odpowiedni szczególnie dla interesujących się wartościami duchowymi i wolnością sumienia. Polecamy zwłaszcza P.T. myślicielom i intelektualistom. Albo proszę łaskawie zwrócić uwagę na szósty wiek po Chrystusie. Fakt, wtedy panowali Hunowie, ale można było się .ukryć w głębi lasów. Sielankowe życie, powietrze bogate w ozon, łowienie ryb i inne sporty. Albo tak zwane prześladowanie chrześcijan, wiek stosunkowo bardzo cywilizowany: przytulne katakumby, duża tolerancja religijna i inna, żadnych obozów koncentracyjnych i tak dalej. Krótko mówiąc, zdziwiłbym się, gdyby taki człowiek XX wieku nie wybrał sobie innego stulecia, w którym żyłoby mu się swobodniej i bardziej po ludzku i gdyby nie powiedział: proszę pana, jak pan trochę spuści z ceny, przeniosę się nawet do epoki kamienia łupanego. Ale ja powiem: przykro mi, mamy stałe ceny, pan będzie łaskaw spojrzeć, ile tu mamy zamówień na przenosiny do epoki prehistorycznej. Wozimy tam naszych szanownych klientów tylko grupowo i możemy wziąć jedynie dwanaście funtów bagażu na osobę, bo inaczej nie moglibyśmy zaspokoić popytu. Najbliższe wolne miejsca mamy dopiero w transporcie, który odjeżdża do epoki kamienia łupanego trzynastego marca przyszłego roku. Jeżeli pan sobie życzy już teraz zarezerwować miejsce… Nie ma co, proszę pana: to będzie wspaniały interes. Zacząłbym od razu z może trzydziestoma wozami i sześcioma autobusami dla przewozów grupowych. Do utworzenia przedsiębiorstwa brak mi tylko tych wozów, które będą się poruszały w czasie. Ale to już ktoś wynajdzie. Przecież jak nie dziś, to jutro stanie się to dla naszego świata koniecznością! (1936) PIERWSZY GOŚĆ …mówi się niby o życiu towarzyskim, ale ja panu coś powiem: tu ciągle brak dobrej organizacji. Człowiek może sobie wypożyczyć frak albo smoking, może sobie zamówić kelnerów, pianistów, no i te, jak to się mówi, pokojóweczki jak malowanie, i to nawet w fartuszkach, może sobie kazać przysłać do domu całą kolację dla gości aż do ostatniej bułeczki, z półmiskami i Bóg wie czym jeszcze. Nawet się już dużo zrobiło dla ożywienia życia towarzyskiego, ale ciągle jeszcze są luki, proszę pana. Szczerze mówiąc, dotkliwe luki. Więc na przykład jest pan gdzieś zaproszony na herbatę, na przyjęcie lub coś w tym stylu. Zadzwoni pan do drzwi w cudownym nastroju, a w przedpokoju nagle pan zobaczy, że nie wisi tam jeszcze żaden płaszcz i kapelusz. Straszne uczucie, proszę pana. Człowiek by najchętniej uciekł albo powiedział, że zapomniał zabrać chusteczkę, że za chwilę wróci, ale już nie ma odwrotu. Żeby nie robić wrażenia zdetonowanego, dziwi się pan głośno: — To ja jestem pierwszy? — A ta dziewczyna w białym fartuszku dyga z chichotem: — Tak, proszę pana. — I już koniec, już pan wpada w ręce gospodarzy i mamrocze zakłopotany, że zapewne przyszedł pan trochę za wcześnie, że zegarek się panu spieszy, albo coś takiego, podczas gdy oni pocieszają pana gorliwie, że są bardzo radzi i że ktoś musi być pierwszy. To oczywiście prawda. Ale to jeszcze nie znaczy, że to musi być właśnie pan, czyż nie mam racji? Trudno i darmo, pierwszy gość zawsze czuje się trochę głupio i niezręcznie: zupełnie jakby to zaproszenie uważał za wielki honor, jakby się zbyt wyraźnie narzucał — jest to po prostu sytuacja niehonorowa. I w dodatku jak na złość mija bardzo długa chwila, zanim pojawi się drugi gość. Ci dalsi, dranie, to już ciągną strumieniami. Więc przestępuje pan przed gospodarzami z nogi na nogę, nie wie pan, co powiedzieć (oni są zdenerwowani czekaniem) i najchętniej by się pan widział zupełnie gdzie indziej. Krótko mówiąc czuje się pan jak poparzony i tego dnia już w żaden sposób nie odzyska pan zachwianego szacunku dla samego siebie. A teraz niech pan sobie wyobrazi, ile takich herbatek, kolacji i w ogóle spotkań towarzyskich odbywa się w sezonie i za każdym razem jakiś niczemu niewinien pechowiec musi odgrywać żałosną rolą pierwszego gościa. Tego się nawet nie da policzyć, proszę pana, ilu ludzi to w sezonie spotyka. Więc przyszło mi do głowy, że trzeba temu jakoś położyć kres. Urządziłbym na przykład wypożyczalnię zawodowych pierwszych gości. Wystarczyłoby zatelefonować, a ja bym posłał na miejsce akcji na kwadrans przed rozpoczęciem swojego człowieka, żeby tam był pierwszym gościem. Dostałby za to dwadzieścia koron i wyżywienie. Musiałby być naturalnie przyzwoicie ubrany, wykształcony i fachowo przeszkolony. Za dwadzieścia koron byłby to zwykły student lub stary, cichy i wytworny rencista. Sportowiec byłby oczywiście droższy, powiedzmy za pięćdziesiąt koron. Dystyngowany cudzoziemiec albo rosyjski książę kosztowałby pewnie sześćdziesiątkę. Mój zawodowy pierwszy gość byłby na miejscu wcześniej niż ewentualny inny pierwszy gość, stałby z gospodarzami, dopóki by nie przyszedł następny gość, potem zjadłby jakąś kanapkę i zniknął dyskretnie. Powiadam” panu, niektórzy by w tym widzieli szczęście. Mogliby przecież poznać lepszych ludzi, a wie pan, kiedy ludzie znają kogoś z towarzystwa… Krótko mówiąc, sprawa ma również aspekt społeczny, proszę pana. Można to załatwić bez wielkich inwestycji… wystarczyłaby mała kancelaria i telefon… (1936) PROPOZYCJA Sławetne Ministerstwo Finansów! Przed dwoma laty przeszedłem na emeryturę po trzydziestu pięciu łatach wiernej i sumiennej pracy na stanowisku poborcy podatkowego. Przez te łata zgromadziłem wiele, doświadczeń i mogę powiedzieć, że opanowałem swój zawód lepiej niż większość specjalistów finansjery. Przede wszystkim zauważyłem, że niemal wszyscy ludzie, których poznałem, płacą swoje podatki niechętnie, z ociąganiem, nawet z wyraźnym niesmakiem, co dają dość wyraźnie do zrozumienia zarówno organom podatkowym jak i między sobą (na przykład w prywatnej rozmowie, w gospodzie, w pertraktacjach z klientami itd.). Często słyszałem, jak mówili, że człowiek płaci jak głupi i nie wie, na co, lub w stylu „na co idą nasze pieniądze”, „ale na to, żeby w naszym powiecie naprawić drogi, to pieniędzy nie ma”, i temu podobne. Sądzę zatem, że jedną z przyczyn niechęci do płacenia podatków przez zwykłego podatnika jest to, że nie potrafi on sobie wyobrazić, na co sławetny skarb państwa zużywa jego ciężko zarobione grosze. Nie ma on jakoś zaufania do tego, że zostaną obrócone na użyteczne, ogólnospołeczne, cele, z którymi on sam by się zgodził. Na podstawie własnych doświadczeń i długich przemyśleń doszedłem do wniosku, że temu stanowi rzeczy można łatwo zapobiec. Wyobrażam to sobie tak, że każdy płatnik otrzyma na formularzu domiaru podatkowego informację o tym, na co zostaną przeznaczone płacone przez niego podatki. Wyglądałoby to na przykład tak: „Kwota pobrana od Pana zostanie wypłacona panu Józefowi Vrabcowi, woźnemu w Pańskim mieście, jako jego pensja za wrzesień, październik i listopad”. Lub też: „Z zapłaconych przez Pana podatków zostanie naprawione 7 metrów autostrady na 451 kilometrze”. Albo: „Ta kwota zostanie wypłacona jako renta panu Adolfowi Kopeckiemu, kierownikowi poczty na emeryturze, zamieszkałemu tu i tu”. Czy też tak: „Podatki zapłacone przez pana zostaną wykorzystane na zakup nowych reflektorów dla przeciwlotniczego pułku takiego a takiego”. I tak dalej. Korzyści z tego nowego sposobu opodatkowania byłyby następujące: 1. Płatnik wiedziałby, na co przeznacza się jego podatki, co by go uspokoiło i zwalczyło jego wrodzony wstręt do radosnego płacenia podatków, 2. Wzbudziłoby w nim żywe zainteresowanie tą dziedziną działalności publicznej, ewentualnie tymi potrzebami społecznymi, na które przeznaczone zostaną jego podatki. A mówiąc konkretnie, w takich przypadkach jak wymienione powyżej, normalny płatnik poszedłby zobaczyć, jak pan Józef Vrabec, woźny w miejscowej szkole, wypełnia swoje obowiązki: czy korytarze są zamiecione, czy dzwoni w porę, czy nie żyje ponad stan i w ogóle czy zachowuje się tak, jak należy oczekiwać od osoby odpowiedzialnej za naszą młodzież. Item poszedłby się przekonać, jak idzie robota na 451 kilometrze autostrady, czy nie mają tam miejsca kradzieże i czy w ogóle jego odcinek autostrady jest w absolutnym porządku. Item odwiedziłby pana Adolfa Kopeckiego, emerytowanego kierownika poczty, żeby zobaczyć, czy starszemu panu czegoś. nie brak, czy nie chodzi za często do gospody i tak dalej. Może nawet zaprosiłby go w niedzielą do siebie na obiad. Item zwiększyłoby się jego zainteresowanie reflektorami, ponieważ uważałby to za swoją osobistą zasługę. — Ta nasza armia — mówiłby — to ma reflektory! Ja na nie płacę, to wiem. Szanowne Ministerium raczy zauważyć, że w ten prościutki sposób podatnik zyskałby zaufanie do tego, co się za jego pieniądze robi: sam by kontrolował poprawność wykorzystania! własnych pieniędzy, wzrosłoby jego zainteresowanie różnymi dziedzinami działalności publicznej, a szczególnie wtedy, gdyby co roku jego podatki były wykorzystywane na inny cel. Już z góry by się taki płatnik cieszył, na co w tym roku pójdą jego pieniądze, jak to on przypilnuje, żeby za to była wykonywana solidna praca, jak ewentualnie zwróci uwagę na różne wybryki miejscowego woźnego Józefa Vrabca lub nagada drogowcowi, który nie będzie miał 451 kilometra uładzonego jak w pudełeczku. Ba, wielu by nawet podawało organom podatkowym większe dochody niż w rzeczywistości, i to tylko po to, żeby im za te pieniądze przydzielono urzędnika wyższej kategorii. Dla niektórych sprawą ambicji stałoby się otrzymanie klasy podatników co najmniej radcy. Jakiś młody urzędnik mógłby być zaproszony do rodziny swojego płatnika i poznałby tam jego córeczkę, między urzędami i podatnikami nawiązałyby się ścisłe kontakty osobiste, które byłyby z korzyścią dla obu stron. Można sobie wyobrazić, jak dumny byłby drobny podatnik, gdyby mu oznajmiono, że jego skromne koronki przyczyniły się do podźwignięcia jakiegoś banku. Lub jak mile zdziwiona byłaby Rada Nadzorcza Miejskiego Browaru w Pilźnie, gdyby jej oznajmiono, że z podatków browaru ustanowione zostaną państwowe nagrody w dziedzinie poezji i literatury! Nie można nawet przewidzieć, jak ożywiłoby się w tych okolicznościach płacenie podatków. Zamiast przykrego obowiązku byłoby to niemal przygodą, która przynosiłaby podatnikowi coraz to nowe zainteresowania i niewyczerpane źródło radości. Niech zatem przesławna finansjera raczy wziąć pod uwagę ten bezpretensjonalny pomysł swojego skromnego i oddanego sługi NN. (1937) TOWARZYSTWO WIERZYCIELI BARONA BIHÁRY No więc znowu nas opuścił jeden z naszych członków, stary Pollitzer, wie pan, on sprzedawał maszyny do pisania, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Fakt, był już po osiemdziesiątce, ale mógł jeszcze długo pożyć. Biedaczysko, tak chętnie brał udział w tych naszych wtorkach. Gdybyśmy mogli przewidzieć, że nas tak szybko opuści, wybralibyśmy go na naszego prezesa, nie dlatego, że był jednym z tych głównych wierzycieli, nie, on miał u pana barona tylko kilka tysięcy, ale dlatego, żeby mu sprawić radość. I nic z tego nie wyszło. My jesteśmy zżyci jak w mało którym towarzystwie. Cóż, teraz się już tego nie da naprawić. Ale wieniec mu daliśmy na trumnę aż miło. Jakie to było towarzystwo? To było tak: mieszkał w Pradze niejaki pan baron Biháry, taki dobrze urodzony człowiek, kruczoczarne włosy, a oczy — no, panie za nim szalały. Miał w Bubenczu wynajętą willę, dwa samochody, a jeśli chodzi o kochanki, to tylko po rachunkach sądząc było ich siedem. Ech, szkoda gadać, to był kawaler, ten pan baron. Miał ponoć wielki majątek na Słowacji, leśne królestwo tam gdzieś koło Jasiny, jakąś fabrykę celulozy, hutę szkła i szyby naftowe gdzieś przy Antalovcach, krótko mówiąc, fantastyczny majątek. Nie ma pan pojęcia, ile on potrzebował traktorów, maszyn, urządzeń biurowych, czeków, maszyn do pisania, klejnotów i kwiatów. To prawda, że takim majątkiem trzeba zarządzać, ale pan baron umiał też zadawać szyku. Wszystko robił na dużą skalę — człowiek się na niego nie mógł napatrzyć. A potem, wyszło na jaw, że fabryki celulozy nie ma, nafty nie ma, leśnego królestwa nie ma i wielkiego majątku też nie ma. Była tylko huta szkła, ale maszyny z niej pan baron już dawno sprzedał., Wydało się także, że pan baron Bihary nie jest żadnym baronem, ale jest to jakiś Chaim Roth skądś z Pereczyna. Był podobno na niego złożony donos niby za oszustwo i takie tam rzeczy, ale jak się zeszło kilku jego wierzycieli, to zobaczyli, że wiele by od niego nie wyciągnęli: te dywany i perfumy, które miał w willi, nikogo by nie zadowoliły, to przecież jasne. Jak pana barona zamkną, to stracimy wszystko, powiedzieli sobie ci wierzyciele, ale może kiedyś, drań jeden, dojdzie do jakichś pieniędzy. To łobuz, ozór ma ostry i pokazać się umie jak książę, może nam się bogato ożenić albo coś w tym rodzaju — krótko mówiąc, w takim wypadku mógłby nam przynajmniej część zapłacić. Ale nie możemy go zniszczyć, bo nigdy nie zobaczymy naszych pieniędzy. Więc wszystkie skargi zostały odwołane i utworzono Towarzystwo Wierzycieli. Było nas około stu siedemdziesięciu — jak w towarzystwie rotariańskim po trochu z każdego zawodu: sprzedawcy samochodów, oberkelnerzy, bankierzy, krawcy, jubilerzy, kwiaciarze, jeden budowlany, jeden dżokej, perfumeria, szwaczka, paru adwokatów, jakaś kurwa i inni, razem z szesnaście albo siedemnaście milionów. Spotykaliśmy się zatem i radziliśmy, jak pana barona uratować, żeby się nie wydało. Musieliśmy go ochraniać, żeby mógł tu i tam spróbować szczęścia, a przy tym uważać, żeby czego nie zbroił i żeby go nie zamknęli. Raz straciliśmy go na dzień z oczu i już kogoś oszukał, a myśmy to musieli jakoś zatuszować. Tak, tak, proszę pana, to były emocje! Pan baron był znanym karciarzem i uwielbiał szachrajstwa. Marzyła mu się kariera szpiega, bo to podobno daje kolosalne pieniądze. Ciągle go ktoś z nas musiał pilnować — ale to drobiazg, pan baron był cudownym kompanem, zawsze nas tak wspaniale gościł, a potem mówił, zapłaćcie za to i dopiszcie mi do rachunku. Jak żyję, nie użyliśmy tyle, co wtedy z panem baronem. Przyzwyczailiśmy się też do siebie i bardzo dobrze się nawzajem rozumieliśmy: sami tacy starsi, mądrzy, doświadczeni ludzie, którzy chcieliby tylko zobaczyć swoje pieniądze, ulokowane u pana barona. A potem nam pan baron zniknął. Podobno uciekł do Ameryki, do Hollywood, czy gdzie tam. Ale to nic, on nie zginie, i możliwe, że nagle zrobi duże pieniądze. Kto go tam wie, może do nas po latach wróci. Tylko że, wie pan, my wierzyciele, przyzwyczailiśmy się do siebie. Pana barona nam wprawdzie strasznie brakowało, tych pieniędzy też, ale jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy się przestali co tydzień spotykać. Zawsze sobie tak pięknie rozprawialiśmy o problemach gospodarczych, wie pan, ile dzisiaj jest kłopotów i szykan, w interesach też nie ma takiej solidności, jak to ongiś bywało. Wymienialiśmy również doświadczenia z różnych branży. Jakże inaczej by się człowiek dowiedział, jak to jest przy samochodach albo w kwiaciarni. A u nas, w tym naszym towarzystwie, są te wszystkie branże, jak się to mówi, na jednym wózku. Więc powiedzieliśmy sobie, pal sześć, naszego pana barona diabli wzięli, ale myśmy się tu raz odnaleźli i będziemy się dalej trzymać razem i basta. No więc schodzimy się co wtorek już od dziesięciu lat. Wspominamy naszego pana barona, jak się biedaczysko w tej Ameryce wałęsa, a potem mówimy o tych złych czasach, człowiek sobie przynajmniej ulży i o różnych chorobach sobie może pogadać. Ot, już chyba dwunastu z nas jest na Sądzie Ostatecznym. Starego pana Pollitzera nam teraz będzie bardzo brakować. Szkoda, że pan nigdy nie spotkał pana barona Biháry. To był taki elegancki pan… A pan mógłby przynajmniej należeć do naszego towarzystwa. (1937) ANTEK Z tym Antkiem to było tak. Raz przyszła nasza ciotunia, czyli siostra mojej żony, niby po to, żebym jej w czymś poradził. Myślę, że to; chodziło o konia. Chciała kupić do gospodarstwa konia, więc powiada, wy szwagier, jako kolejarz to znacie kupę ludzi, i tych handlarzy, co to jeżdżą na targi, to może byście się zapytali o jakiego porządnego konia. Zagaduję o gospodarstwie, ale widzę, ze ciotka ma pełno w torbie. To będzie pewnie gąska. No, Franiu, myślę sobie, będziesz miał w niedzielę na obiad gęś. Dogadaliśmy się z ciotką, ale ja ciągle myślę o tej gęsi. Mogłaby, panie, ważyć z osiem funtów, to i jakiś smalec by się wyskwarzyło. Ach, ta ciotka to mądra kobita. A ona powiada: tum wam, szwagier, coś za tę pomoc przyniosła. I wyciąga to z torby. A to ci tak zaczęło kwiczeć, że aż podskoczyłem ze strachu jak oparzony. Patrzę, żywe prosię, a drze się jak zarzynane. Piękne prosiątko, co prawda, to prawda. Ta nasza ciotka to taka prosta baba, weźmy na przykład konduktora: taka prowincjonalna kobieta widzi w nim władzę. Konduktor może się na ludzi wydzierać i posyłać ich do wszystkich diabłów, aż im pójdzie w pięty, więc to władza. No to biedna ciotka, pomyślała, że się musi nie wiadomo jak postawić. Szanuje mnie, to prawda, a nasze dzieci kocha jak własne, no i powiadam wam, takie prosię przyniosła. Tu macie, szwagier, to od naszej maciory. Wiecie, jak to zaczęło kwiczeć, to zaraz przybiegła żona i dzieci. Ale było radości! Chłopak je złapał za ogonek i nie mógł się nacieszyć, jak zaczęło kwiczeć. Andzia je wzięła na kolana i trzymała jak dziecko. Prosię umilkło, zaczęło z zadowoleniem chrząkać i zasnęło, a ta dziewucha to ci siedziała jak posąg, prosię owinęła w fartuch, a oczy to jej się zrobiły jakieś takie tajemnicze. Ja tego nie mogę pojąć, skąd się u takiej siksy bierze tyle macierzyństwa. No to powiadam, trudno, dzieci, musimy uprzątnąć drewutnię i zrobić z niej chlewik dla Antosia. Nie wiem, dlaczego nazwałem to prosię akurat Antoś, ale to imię już mu zostało., dopóki było u nas. Tylko, fakt, kiedy ważyło już ponad dziesięć kilo, zaczęliśmy go nazywać Tosiek, a potem to już był Antek. Nasz Antek. Człowiek by nawet nie uwierzył, jak szybko tam tucznik rośnie. Jak będzie miał swoich siedemdziesiąt kilo, kombinowałem, zrobimy świniobicie. Coś tam się zje, coś wytopi na smalec, a jakiś schab się pięknie uwędzi na zimę. Tak go karmiliśmy i hołubiliśmy i przez całe lato się cieszyliśmy na to świniobicie. A Antek to za nami chodził nawet do izby i drapać się pozwalał, no, sto pociech. Niech mi nikt nie opowiada, że świnia to głupie zwierzę. A raz koło Bożego Narodzenia powiadam: żono, mógłbym już przecież zawołać rzeźnika. — Po co? — powiada żona. — Toć żeby zabił Antka. Żona tylko na mnie spojrzała ze zdziwieniem, a ja sam poczułem, że to zabrzmiało jakoś dziwnie. — Żeby zabił to prosię — dodałem szybko. — Antka? — powiada żona i stale tak dziwnie patrzy. — Przecie po to chowaliśmy, nie? — ja na to. — To nie trzeba mu było dawać chrześcijańskiego imienia — jęknęła żona. — Ja bym tego nawet nie mogła wziąć do ust. Wyobraź sobie, kiszka z Antka. Albo zjeść ucho Antka. Tego ode mnie nie możesz wymagać. I od dzieci też nie. Człowiek, by się czuł jak, z przeproszeniem, ludożerca. Wiecie, głupia baba. To jej powiedziałem, nie pytajcie nawet, jak. Ale kiedy sam zacząłem rozmyślać, to mi się zrobiło tak jakoś dziwnie. Cholera, zabić Antka, ćwiartować Antka; i wędzić Antka, to coś nie tak, sam bym tego nie chciał jeść. Człowiek nie jest przecież nieludzki, no nie? Jak nie ma imienia, to prosiak jest prosiakiem, ale jak to będzie jak raz Antek, to już ma człowiek do niego inny stosunek. Co ja wam będę opowiadał: sprzedałem Antka rzeźnikowi, ale i tak się czułem jak handlarz żywym towarem. Ani mnie te pieniądze nie cieszyły. I tak sobie myślę, że ludzie się mogą zabijać, dopóki ten drugi nie ma dla nich imienia. Gdyby wiedzieli, że ten, w którego celują z flinty, nazywa się Franciszek Nowak albo inaczej, powiedzmy Franz Huber albo jakiś Antek czy Wasyl, to myślę, że coś by im w duszy szepnęło: psiakość, nie strzelaj, przecież to Franciszek Nowak! Gdyby wszyscy ludzie na świecie mogli się nazwać swoim prawdziwym chrześcijańskim imieniem, to myślę, że by się miedzy nimi bardzo wiele zmieniło. Ale dzisiaj jakoś ludzie i narody nie mogą znaleźć sobie imienia. I to jest kłopot, panie. (1937) O PODRÓŻOWANIU On: Posłuchaj no, w tym roku moglibyśmy pojechać na wakacje na Nową Zelandię. Ona: Dlaczego? On: No, dlatego… Czytałaś kiedyś „Dzieci kapitana Granta”? Wiesz, od dzieciństwa marzę o tym, żeby raz zobaczyć Nową Zelandię. Ona: Dobrze, kochanie, pojedziemy na Nową Zelandię. Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę. * On: (studiuje trasy morskie, mapy Nowej Zelandii itp.): Hm. Hm. Ależ głupie połączenie! A tutaj, jak widzę, nie ma nawet szosy. To pewnie trzeba statkiem. Hm. Jakieś połączenie tam przecież chyba musi być… Ona: Posłuchaj. Słyszysz? On: Co? Ona: Nie moglibyśmy w tym roku pojechać na Islandię? On: Dlaczego? Ona: Wszyscy w tym roku jadą na Islandię. On: Właśnie dlatego my pojedziemy na Nową Zelandię. Ona: Ale ja bym tak chciała pojechać na Irlandię. Tam musi być wspaniale! On: Dopiero teraz mi to mówisz, kiedy już mam gotowe plany na Nową Zelandię? Ona: Dobrze, kochanie. Skoro chcesz, to pojedziemy na Nową Zelandię. I już nie będziemy o tym mówić, dobrze? * On (studiuje trasy morskie, mapy Islandii, literaturę o Islandii, islandzkie sagi, itp.): Hm. Hm. Psiakrew, tu jest wredne połączenie. Trzeba chyba konno jechać. A tu, jak widzę, przez te góry nie ma nawet ścieżki. Idiotyzm. Jak się tam dostać? Chyba łodzią rybacką. Ona: Posłuchaj, a do Holandii byśmy nie mogli pojechać? On: Dlaczego? Ona: W Katwijk jest podobno fantastyczne kąpielisko. Mówiła mi Emma, że tam była w zeszłym roku. I podobno jest tara strasznie tanio. On: Ale przecież chciałaś jechać na Islandię! Ona: Ja? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Tam przecież nie ma się gdzie kąpać. * On (studiuje mapy Holandii, prospekty hoteli, itp.): Hm. Ależ tam drogo. Ale jak już będziemy w Holandii, to moglibyśmy skoczyć do holenderskich kolonia, na przykład na Surinam albo na Jawę! — Posłuchaj! Ona: Co? On: Jak już będziemy w Holandii, to może byś chciała skoczyć na Jawę? Ona: Można się tam kąpać? On: Jeszcze jak. I pływają tam takie piękne białe statki. Ona: No to wspaniale, pojedziemy na Jawę. Akurat mam nowy biały płaszcz kąpielowy z czerwonym paskiem. Nie wyobrażasz sobie, jak ja się cieszę z tej Jawy! * Ona: My w tym roku jedziemy na Jawę. Przyjaciel: Dlaczego? Ona: Kąpać się. Podobno tam się można wspaniale kąpać. Przyjaciel: Kto pani to powiedział? Ona: Wszyscy. Podobno jest tam wspaniała woda. Przyjaciel: Woda owszem, ale jest w niej pełno rekinów. Na Jawie jest wrednie. Ona: Dokąd by się pan zatem pojechał kąpać? Przyjaciel: Ja pani powiem: kąpać się tylko w Alpach w Mortalasee. Lago di Mortala, wie pani? Ja się tam raz wykąpałem — coś rozkosznego! Ona: A można stamtąd pojechać do Holandii, do Katwijk? Przyjaciel: Oczywiście że można. * Ona: Posłuchaj (itd.). On: (studiuje mapy Alp, alpejską przyrodę, prospekty hoteli, alpinizm, itd.). Po wakacjach Przyjaciel: No i gdzie byliście w tym roku? Ona: No jakże, w Dubrowniku! On: Wspaniałe kąpiele. Przyjaciel: Jak byliście w Dubrowniku, to widzieliście Trogir? Nie? To nic nie widzieliście. A na wyspie Vis też nie byliście? Ja wam powiem, pojechaliście tam niepotrzebnie. Ja bym wam powiedział, dokąd pojechać! * Ona: Widzisz, ja ci to mówiłam! Trzeba było jechać na tę Islandię. W Dubrowniku byli już wszyscy, to żadna podróż. (1937) KIEDY SĄDZIĆ BĘDĄ DYPLOMACI Sędzia główny: Panowie, dziś będziemy niestety zmuszeni do zajęcia się bardzo poważnym przypadkiem. Starałem się wprawdzie jego omawianie oddalić, ale mamy do czynienia z naciskiem opinii publicznej, która jest strasznie oburzona… (przerzuca akta). Akt oskarżenia stwierdza, że w biały dzień popełniono na ulicy morderstwo na tle rabunkowym. Na oczach świadków został napadnięty spokojny przechodzień… Zresztą, z zeznań świadków sami poznacie inne szczegóły… * Sędzia główny: Pani jest wdową po zamordowanym? Wdowa: Tak. Sędzia główny: Sąd wyraża pani głębokie współczucie. Świadek był przy… tym nieszczęśliwym wydarzeniu? Może nam pani powiedzieć, jak to się stało? Wdowa: Tak. (Pokazuje). Ten morderca to zrobił. Pan z brodawką na nosie: Protestuję przeciwko, publicznemu znieważaniu mnie! Sędzia główny: Świadek, nie wolno pani na nikogo wskazywać. Twierdzi pani zatem, że morderstwo popełnił ktoś bliżej nieokreślony? Pan z brodawką na nosie (sięga po kapelusz): Panowie, nie mógłbym tu dłużej siedzieć, gdyby jeszcze raz padło słowo morderstwo. Był to jedynie akt usprawiedliwionej samoobrony. Sędzia główny: Zgadzam się na to szczęśliwe sformułowanie. A zatem pani mąż, proszę świadka, szedł spokojnie po ulicy… Pan z brodawką na nosie: Pardon, to pomyłka. Nie szedł spokojnie. Bezczelnie niósł jakieś pieniądze do banku i robił pogardliwe miny. Sędzia główny: Jak to pogardliwe? Pan z brodawką na nosie: Dawał do zrozumienia, że się nie boi. Wydaje mi się, że był nawet uzbrojony. Wdowa: To nieprawda! Nie był uzbrojony! Sędzia główny: To byłaby duża nieostrożność, droga pani. Gdyby był uzbrojony, oszczędziłby nam dzisiejszych trudnych decyzji. Zapobiegłoby się temu… niebagatelnemu incydentowi, (wzdycha z rezygnacją). Proszę kolejnego świadka. Świadek był przy tym… Świadek: Tak. Ja byłem przy tym, jak jeden pan z brodawką na nosie napadł na ulicy na tego nieboszczyka… Pan z brodawką na nosie: A kim był ten pan? Nie chciałby go pan wskazać? Świadek: Nie, lepiej nie. Pan z brodawką na nosie: No właśnie. Ja bym tego nikomu nie radził. Sędzia główny: Będzie naprawdę lepiej, jeżeli świadkowie nie będą nikogo zbyt dokładnie określać. W ten sposób sąd będzie miał ułatwione zadanie rzeczowego i sprawiedliwego orzeczenia. Proszę dalszego świadka. * Sędzia główny: …panowie, dzięki przesłuchaniom wszystkich świadków możemy uznać za udowodnione, że pewna osoba… bliżej nieokreślona… w celu przywłaszczenia sobie jakiejś portmonetki użyła na ulicy broni palnej… co w rezultacie doprowadziło do zgaśnięcia jednego ludzkiego żywota. Ze względu na to… że w ostatnich czasach podobne pożałowania godne przypadki powtarzają się coraz częściej, wysoki sąd zdecydował się na surowy wyrok! W imieniu ludzkich praw! Bez intencji narażenia kogokolwiek uroczyście oznajmiamy… że przy następnym podobnym incydencie uważalibyśmy za konieczne spotkać się znowu… i znowu, nie nazywając nikogo po imieniu, określić podobne wypadki jako niepożądane… i sprzeczne z obowiązującym porządkiem. To wszystko. Pan z brodawką na nosie: Ten wyrok jest oczywiście nie do przyjęcia i wprost obraźliwy. Protestuję z zasady przeciwko wszelkim wyrokom, które pragną w imieniu ludzkich praw decydować, co jest pożądane, a co nie. Następnym razem, panowie, już nie przyjdę. Ja nie mam na to czasu. Sędzia główny: Bardzo nam przykro, proszę pana. Nie chcielibyśmy stracić w pańskiej osobie cennego współpracownika w dziedzinie obrony ludzkich praw… i porządku. Sąd zapewnia pana o swoim głębokim szacunku… * Ławnik: Wydaje mi się, panie kolego, że tak poważnych przypadków, jak mord rabunkowy, nie powinniśmy raczej tutaj wnosić. (1937) GLORIA Pan Zakalec obudził się w swoim kawalerskim mieszkaniu za piętnaście siódma. Mogę jeszcze kwadrans poleżeć, pomyślał z zadowoleniem, kiedy nagle przypomniał mu się wczorajszy dzień. To było przerażające. Niewiele brakowało, a skoczyłby do Wełtawy! Ale najpierw napisałby list do pana prokurenta Polickiego, a on by tego listu z pewnością nie oprawił w ramki. O nie, panie Policki, do śmierci by pan nie miał spokoju za to, że pan tak poniżył człowieka. Tu przy tym stole siedział pan Zakalec do późna w nocy nad nie zapisaną kartką papieru, złamany krzywdą i wstydem, jakiego doznał w banku. Takiego idioty tu jeszcze nie mieliśmy, krzyczał pan Policki, taki Zakalec, już ja się postaram, żeby pana przeniesiono gdzie indziej, ale co tam będą z takim prezentem robić, to już Bóg raczy wiedzieć, człowieku, pan jest najbardziej nieudolnym pracownikiem za ostatnie tysiąclecie, i takie tam rzeczy. I to się działo przy pozostałych urzędnikach i paniach. Pan Zakalec stał zdruzgotany, czerwony, a pan Policki wrzeszczał i rzucił mu pod nogi to nieszczęsne zestawienie. Pan Zakalec był tak zaskoczony, że nawet nie umiał się bronić. Powinien pan wiedzieć, panie Policki, że tego zestawienia nie robiłem ja, tylko kolega Szembera, niech się pan wydziera na pana kolegę Szemberę, panie Policki, a mnie niech pan da spokój. Ja już jestem w banku siedemnaście lat, panie Policki, i jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym zrobił jakiś poważniejszy błąd. Ale zanim pan Zakalec doszedł do głosu, pan Policki już trzasnął drzwiami, a w kancelarii zapanowała kłopotliwa cisza. Kolega Szembera pochylił się nad swoimi papierami, żeby ukryć twarz, a Zakalec jak nieprzytomny wziął swój kapelusz i wyszedł z kancelarii. Już tu nie wrócę, myślał z lękiem, to koniec. To już koniec. Przez całe popołudnie błąkał się po ulicach, zapomniał o obiedzie i bez kolacji zakradł się do domu jak złodziej, żeby napisać ten ostatni list. Potem skończy z sobą, a pan Policki będzie mieć do śmierci na sumieniu ludzkie życie. Pan Zakalec zerka w zamyśleniu na stół, przy którym wczoraj siedział do późna. Co właściwie chciał pisać? Teraz za nic na świecie nie mógł sobie przypomnieć ani jednego z tych podniosłych i gorzkich słów, którymi chciał obciążyć sumienie pana Polickiego. Prawdą jest też, że czuł się przy tym stole tak nędznie i tak mu było zimno, że z żalu nad sobą zapłakał; Potem zrobiło mu się słabo z głodu i rozpaczy, więc wlazł do łóżka i zasnął jak zabity. Powinienem ten list napisać teraz, rozmyślał pan Zakalec w łóżku, ale było mu tak jakoś ciepło i błogo. Jeszcze chwilkę poczekam, powiedział sobie, a potem to napiszę. Taką sprawę trzeba spokojnie rozważyć. Pan Zakalec przykrył się po uszy. Co właściwie mam napisać? No przede wszystkim to, że ten rachunek sporządził kolega Szembera. Ale tak przecież nie można, przeraził się pan . Zakalec. Ten Szembera to wprawdzie wiercipięta, ale ma troje dzieci i żonę, która trochę choruje. Dopiero sześć tygodni temu dostał to miejsce w banku — rany, ale by teraz leciał z posady! Trudno i darmo, Szembera, powiedziałby pan Policki, ale takich sił w banku nie potrzebujemy. Chyba żebym napisał tylko tyle, że ja tego zestawienia nie robiłem, rozmyślał pan Zakalec. Ba, ale pan Policki pewnie zacznie węszyć, kto to tak sknocił, i Szembera i tak wyleci. Nie chciałbym tego brać na swoje sumienie, rozważał żałośnie pan Zakalec. Tego Szemberę muszę jakoś pominąć. Napiszę tylko panu Polickiemu, że mnie skrzywdził, że mnie ma na sumieniu… Pan Zakalec usiadł na łóżku. Ktoś powinien uważać na tego Szemberę. No cóż, ja bym mu powiedział: kolego, to trzeba tak, wie pan co, ja panu zawsze chętnie pomogę. Tylko że mnie tam już nie będzie i to jest feler. Ta ofiara Szembera straci miejsce jak nic. Głupia sytuacja, rozmyślał pan Zakalec obejmując kolana, właściwie powinienem tam zostać. I wybaczyć panu Polickiemu, że mnie tak grubiańsko potraktował, tak? Tak, wybaczyć panu Polickiemu, że mnie tak poniżył. Dlaczego nie? Ten pan Policki jest popędliwy, ale przecież on tak nie myśli, po chwili już nie wie, dlaczego się wściekał. Surowy to on jest, ale porządek w swoim dziale ma, to mu trzeba przyznać. Pan Zakalec zauważył ze zdziwieniem, że się już właściwie nie czuje tak głęboko dotknięty, było mu jakoś lekko i niemal przyjemnie. Więc ja to panu Polickiemu wybaczę, szeptał, i pokażę Szemberze, jak to trzeba robić… Piętnaście po siódmej. Pan Zakalec wyskoczył z łóżka i rzucił się do umywalki. Już nie ma czasu na golenie. Wrzucić tylko na siebie ubranie i biegiem. Pan Zakalec pędzi po schodach, jest mu niezmiernie lekko i radośnie. To pewnie dlatego, że w głębi duszy się z tym wszystkim pogodził. Gna z kapeluszem w ręku i chce mu się śpiewać ze szczęścia. Teraz wypije w kawiarni swoją kawę i pójdzie do banku jak gdyby nigdy nic. Pan Zakalec dotknął głowy. Dlaczego ludzie tak na niego patrzą? Pewnie ma coś na kapeluszu. Nie, kapelusz przecież trzyma w ręce. Ulicą jedzie taksówka. Nagle szofer ogląda się za panem Zakalcem i skręca tak, że niemal wpada na chodnik. Pan Zakalec kręci głową karcąco i jednocześnie odmownie, że taksówki nie potrzebuje. Wydaje mu się, że ludzie stają i oglądają się za nim. Sprawdza szybko, czy ma zapięte wszystkie guziki i czy nie zapomniał zawiązać krawat. Nie, dzięki Bogu wszystko jest w porządku, więc pan Zakalec z radosnymi myślami wkracza do swojej kawiarni. Piccolo wytrzeszczył oczy. — Kawę i gazetę — rozkazał pan Zakalec i usadowił się przy swoim stole. Kelner niesie mu kawę i patrzy zaskoczony na punkt troszkę ponad łysiną pana Zakalca. W drzwiach od kuchni pojawia się kilka głów i gapi ze zdziwieniem na pana Zakalca. Pan Zakalec się zaniepokoił. — O co chodzi? Kelner zakasłał zmieszany: — Raczy pan mieć coś na głowie, proszę pana. Pan Zakalec znowu dotknął głowy. Nic, była sucha i gładka jak zawsze. — Co mam na głowie? — wybuchnął. — Wygląda to jak łuna — wyjąkał z wahaniem kelner. — Ja na to stale patrzę. Pan Zakalec spochmurniał. Najwyraźniej kpią sobie z jego łysiny. — Pilnujcie swego nosa — powiedział ostrogi wziął się za swoją kawę. Dla pewności rozejrzał się ukradkiem i zauważył swoje odbicie w lustrze. Dostrzegł tam swoją rozległą łysinę, a dookoła niej coś jakby złoty krąg. Pan Zakalec wstał szybko i podszedł bliżej do lustra. Złoty krąg szedł razem z nim. Pan Zakalec wyciągnął do niego obie ręce, ale nic nie namacał, jego dłonie przechodziły przez ten świetlisty krąg, który był zupełnie niematerialny i słabiutko, delikatnie ogrzewał palce. — Od czego to pan raczy mieć? — zapytał kelner ze współczuciem. — Ja nie wiem — powiedział bezradnie pan Zakalec i nagle się przeraził. Z tym przecież nie mogę iść do banku! Co by na to powiedział pan Policki! Panie Zakalec, powiedziałby, proszę to zostawić w domu, takich rzeczy w banku nie możemy tolerować. Co mam robić, myślał z przerażeniem pan Zakalec, zdjąć się tego nie da, pod kapeluszem też się nie zmieści. Zęby przynajmniej jakoś dobiec do domu! — Przepraszam — powiedział szybko — nie macie tu jakiegoś parasola? Ja bym sobie to schował pod parasol. Człowiek, który w słoneczny poranek biegnie ulicą pod otwartym parasolem rzuca się, rzecz jasna, w oczy, ale nie aż tak, jak w przypadku, gdyby kroczył z aureolą nad głową. Pan Zakalec dobiegł do domu bez specjalnych przygód, dopiero na schodach napotkana służąca sąsiada wrzasnęła z przerażenia i upuściła torbę z zakupami — na ciemnej klatce schodowej taka aureola świeci szczególnie jasno. W domu pan Zakalec zamknął drzwi i podbiegł do lustra. No tak, miał to wokół głowy, większe niż czynele, o blasku równym może czterdziestu świeczkom. Nie dało się zgasić, nawet kiedy puścił na to wodę z kranu. Poza tym nie przeszkadzało w ruchach i w ogóle w niczym. Jak się mam usprawiedliwić w banku, myślał z rozpaczą pan Zakalec, muszę się chyba zrobić chorym, bo tak tam przecież nie pójdę. Popędził więc do dozorczyni i zawołał do niej przez szparę: — Proszę zadzwonić do banku, że dzisiaj nie mogę przyjść, że jestem ciężko chory. — Na schodach na szczęście nikogo nie spotkał. W domu znowu zamknął drzwi i starał się coś czytać, ale co parę minut wstawał i podchodził do lustra. Złoty krąg wokół jego głowy świecił spokojnie i jasno. Po południu poczuł straszny głód. Ale nie mógł przecież tak iść do gospody na obiad. Nie mógł już nawet czytać. Siedział bez ruchu i powtarzał: To koniec. Więc nigdy nie będę mógł wyjść między ludzi. Trzeba się było wczoraj utopić. Ktoś zadzwonił. — Kto tam? — wybuchnął pan Zakalec. — Doktor Vaniasek. Przysłali mnie z banku. Może mi pan otworzyć? Pan Zakalec Odetchnął z ogromną ulgą. Lekarz mu pewnie pomoże. A doktor Vaniasek to taki stary, mądry praktyk. — No, co nam dolega? — zaszczebiotał stary doktor w drzwiach — co nas boli? — Niech pan popatrzy, panie doktorze — westchnął pan Zakalec — co mi się zrobiło. — Gdzie? — Tu, dokoła głowy. — Ojej — zdziwił się doktor i zaczął to badać. — Nic nie rozumiem — mruczał. — Człowieku, skąd pan to wziął? — Co to jest? — pytał z lękiem pan Zakalec. — Wygląda to jak aureola — prawił stary doktor tak poważnie, jakby mówił „ospa”. — Tego jak żyję nie widziałem, człowieku. Chwileczkę, sprawdzę jeszcze odruchy patelarne. Hm, źrenice reagują normalnie. A czy pana rodzice, przyjacielu, byli zdrowi? Tak? Egzaltacji religijnej czy innych takich nie było? Nie? Widzeń i takich tam rzeczy pan nie miewał? — Doktor Vaniasek uroczyście poprawił okulary. — Niech pan posłucha, to jest specjalny przypadek. Ja bym pana z tym wysłał do kliniki psychiatrycznej, żeby to zbadali naukowo. Dzisiaj się pisze,o różnych elektrycznych prądach w mózgu, diabli wiedzą, pewnie to będzie jakieś elektryczne promieniowanie. Czuję tu silny zapach ozonu. Człowieku, z pana będzie słynny przypadek naukowy! — Nie, nie, bardzo proszę — wybuchnął z przerażeniem pan Zakalec — To by się u nas w banku nie podobało, gdyby o mnie pisali w gazetach. Proszę pana, panie doktorze, może by mi pan jakoś pomógł? Doktor Vaniasek się zamyślił. — To trudna sprawa, psiakość. Ja panu przepiszę brom, ale… no nie wiem. Wie pan, jako lekarz nie wierzę w te nadprzyrodzone znaki. To jest z pewnością tylko coś na podłożu nerwowym, ale… Panie Zakalec, nie zrobił pan przypadkiem czegoś, że tak powiem, świętego? — Jak to świętego? — zadziwił się pan Zakalec. — No coś niezwykłego. Jakiś dobry uczynek czy co. — Ja o niczym takim nie wiem, panie doktorze — zająknął się pan Zakalec. — Chyba tylko tyle, że przez cały dzień nic nie jadłem. — Może to panu po jedzeniu przejdzie — mruczał stary doktor — Ja w banku zgłoszę, że ma pan grypę. Niech no pan posłucha, ja na pana miejscu próbowałbym trochę przeklinać. — Przeklinać? — Tak. Czy w ogóle jakoś grzeszyć. Zaszkodzić nie zaszkodzi, a spróbować warto. Może to samo zniknie. No, to ja tu jutro do pana zajrzę. Pan Zakalec został sam i próbował przeklinać przed lustrem. Ale chyba miał zbyt mało fantazji do przeklinania, bo świetlisty krąg wokół jego głowy ani drgnął. Panu Zakalcowi już nic brzydkiego nie przyszło do głowy, więc pokazał swojemu odbiciu język i zdruzgotany usiadł. Był głodny i wyczerpany i chciało mu się płakać. Mnie już nic nie pomoże, myślał z rezygnacją. A to wszystko dlatego, że wybaczyłem temu psu Polickiemu. Jakby był tego wart: hycel dla ludzi, karierowicz, że drugiego takiego nie ma. Na panienki w banku się, oczywiście, nie wydziera. Ciekaw jestem, panie Policki, dlaczego pan tak często wzywa do dyktowania tę rudą maszynistkę. Nie, nie, ja nic nie myślę, panie Policki, ale taki stary dziadek jak pan to już tego nie potrzebuje. To może kosztować, panie Policki, taka młoda dziewczyna wymaga pieniędzy. Potem taki prokurent czy dyrektor pospekuluje na giełdzie i bank poniesie straty. Tak bywa, panie Policki. I ja mam na to patrzyć? Ktoś powinien zwrócić uwagę radzie nadzorczej, żeby uważała na pana prokurenta. I na tę rudą cwaniaczkę też. Zapytać by ją, skąd bierze pieniądze na te swoje szminki i jedwabne pończochy… Czy to wypada, w takich pończochach do banku? Czyż ja noszę jedwabne pończochy? Wiadomo, taka dziewczyna pracuje w banku tylko po to, żeby złowić jakiegoś dyrektora. Szminkuje gębę, zamiast pilnować roboty. Wszyscy są tacy sami, pomyślał ze zgorszeniem pan Zakalec. Gdybym ja był prokurentem, to ja bym im dał… Albo taki Szembera, rozmyślał pan Zakalec. Dostał się do nas przez protekcję, a nie umie dodać dwa do dwóch. I ja ci mam pomagać! Taki chudziak, a dzieci musi mieć. Mnie na żonę i dzieci, nie stać, panie szanowny. Z moją pensją? Takich lekkomyślnych ludzi bank nie powinien przyjmować do pracy. A chora żona — no, wiadomo, dlaczego. Wiadomo, musiała sobie poradzić. Z tego byłby kryminał, panie kolego, gdyby tak ktoś w tej sprawie poszperał. Nie, nie, drugi raz już cię kryć nie będę, jak znowu coś sknocisz, niech się każdy martwi o siebie i basta. Bank nie jest po to, żeby komuś pomagać. Mógłby mi jeszcze powiedzieć, panie Zakalec, wie pan, co jest pańskim obowiązkiem? Zwracać uwagę na każdy błąd, a nie ukrywać go. To by panu mogło przeszkodzić w awansie, panie Zakalec, niech pan pilnuje swego nosa i nie ogląda się na boki. Kto chce dokądś zajść, nie może ulegać fałszywemu współczuciu. Czy pan prokurent Policki albo pan dyrektor wiedzą, co to jest współczucie? No więc, panie Zakalec! Pan Zakalec ziewał z głodu i osłabienia. Boże, gdybym bodaj mógł wyjść. Pełen litości dla siebie wstał i podszedł do lustra. Zobaczył w nim tylko zwyczajną, znudzoną ludzką twarz, a dokoła niej nic, zupełnie nic. Nie było nawet wspomnienia po jakiejś aureoli. Pan Zakalec niemal dotykał nosem lustra, ale nie odkrył nic, tylko przerzedzone włosy i trochę zmarszczek wokół oczu. Zamiast złotego kręgu było widać tylko szarość i pustkę nieprzytulnego pokoju. Pan Zakalec westchnął z niezmierną ulgą. Więc jutro rano może już znowu iść do banku. (1938) MĘŻCZYZNA, KTÓRY POTRAFIŁ FRUWAĆ Pan Tomszyk szedł obok szpitala winogradzkiego. Był to jego spacer zdrowotny, bo pan Tomszyk dbał o zdrowie i był zapalonym sportowcem, to znaczy gorliwym kibicem na meczach ligowych. Szedł dziarsko i lekko w wiosennym zmroku, spotykając tu i ówdzie jedynie zakochane parki albo kogoś z przedmieścia. Powinienem sobie kupić krokometr, rozmyślał, żebym wiedział, ile kroków dziennie robię. I nagle sobie przypomniał, że już przez trzy noce z rzędu miał ten sam sen; że idzie ulicą, ale na jego drodze stoi kobieta z dziecinnym wózkiem, więc on odbija się tylko tak lekko lewą nogą, w tym samym momencie unosi się na jakieś trzy metry w górę, przelatuje nad kobietą z wózkiem i płynnie opada na ziemię. We śnie wcale go to nie dziwiło. Wydawało mu się to zupełnie naturalne i bardzo przyjemne, tylko odrobinę śmieszył go fakt, że nikt tego jeszcze nie próbował. Przecież to takie łatwe: wystarczy tylko trochę pomachać nogami jak przy jeździe na rowerze. Oto pan Tomszyk znowu wzlatuje w górę, płynie do wysokości pierwszego piętra i lekko opada na ziemię. Wystarczy odbić się nogą i znowu leci bez wysiłku jak na obręczach, nawet nie musi dotknąć ziemi, zrobi tylko tak nogami i leci dalej. Pan Tomszyk zaśmiał się głośno przez sen, że też nikt do tej pory na ten trick nie wpadł. Tylko się tak lekko odepchnąć nogą od ziemi i już można latać. Przecież to łatwiejsze i bardziej naturalne niż chodzenie, uświadomił sobie pan Tomszyk we śnie, muszę tego jutro spróbować, jak wstanę. Trzy dni pod rząd śniło mi się to samo, wspominał pan Tomszyk. To był przyjemny sen. Człowiekowi jest przy tym tak lekko. Rety, to byłoby wspaniałe, gdyby się tak ni stąd, ni zowąd dało latać. Tylko trochę się odbić nogą… Pan Tomszyk się obejrzał. Nikt za nim nie szedł. Pan Tomszyk rozpędzał się trochę dla hecy i odbił lewą nogą, jakby chciał przeskoczyć błotnistą kałużę. W tej samej chwili uniósł się na wysokość może trzech metrów i leciał, leciał płaskim łukiem nad ziemią. Wcale go to nie zdziwiło. Było to naprawdę naturalne, podniecało słodko jak jazda na karuzeli. Pan Tomszyk nieledwie krzyczał z dziecinnej radości. Po jakichś trzydziestu metrach lotu zaczął się zbliżać do ziemi a zauważył, że jest tam błoto, pokiwał więc trochę nogami jak we śnie i naprawdę zaraz wzleciał wyżej i opadł na ziemię lekko i bez uderzenia o jakieś piętnaście metrów dalej, tuż za plecami człowieka, który melancholijnie podążał do Straśnic. Człowiek obejrzał się nieufnie. Widocznie nie podobało mu się, że ma za plecami kogoś, kogo kroków przedtem nie słyszał. Pan Tomszyk wyprzedził go możliwie ostrożnie. Lękał się, że bardziej energicznym krokiem mógłby się odbić od ziemi i zacząć znowu latać. Muszę to porządnie wypróbować, powiedział sobie pan Tomszyk i „zawrócił tą samą opustoszałą drogą do domu. Ale jak na złość spotykał samych, zakochanych i kolejarzy. Skręcił w ustronne miejsce, gdzie od lat coś składowano. Było już ciemno, ale pan Tomszyk bał się, że do jutra mógłby zapomnieć. Odbił się teraz trochę niepewnie i wzniósł tylko na metr wysoko, opadając potem na ziemię zbyt ciężko. Spróbował po raz drugi, pomagając sobie przy tym rękami jak przy pływaniu. Teraz szybował dobrych osiemdziesiąt metrów, nawet skręcał, i wylądował lekko jak ważka. Chciał spróbować po raz trzeci, ale nagle znalazł się w kręgu światła i usłyszał szorstki głos: — Co tu robimy? — Był to patrol policyjny. Potwornie zaskoczony pan Tomszyk wyjąkał, że on tu coś trenuje. — Idźcie lepiej trenować gdzie indziej, i to już! — ryknął strażnik. — Ale nie tu! — Pan Tomszyk wprawdzie nie pojmował, dlaczego może trenować gdzie indziej, ale nie tu, ponieważ jednak był człowiekiem lojalnym, życzył strażnikowi dobrej nocy i szybko odszedł w strachu, że może się wznieść w górę, bo to byłoby zapewne dla policji podejrzane. Dopiero przed kliniką wzbił się znowu w powietrze, lekko przeleciał przez siatkę i pomagając sobie rękami przeleciał nad szpitalnym ogrodem aż na drugą stronę, na ulicę Koronną, gdzie wylądował tuż przed niosącą piwo służącą. Służąca wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki. Pan Tomszyk ocenił ten lot na jakieś dwieście metrów. Wydało mu się to jak na początek wspaniałe. W ciągu następnych dni pilnie trenował latanie, oczywiście tylko w nocy i na opustoszałych miejscach, szczególnie w okolicy cmentarza żydowskiego za Olšanami. Ćwiczył różne sposoby, na przykład unoszenie się z rozbiegu lub z miejsca. Osiągnął wysokość ponad sto metrów tylko przy pomocy ruchów nóg, ale na więcej już się nie odważył. Potem trenował różne metody lądowania, jak płynne opadanie lub zwolnione, ale prostopadłe, co zależało od pracy rąk. Uczył się również zmieniać w powietrzu kierunek i opanowywać szybkość, latać pod wiatr, latać z obciążeniem, wznosić się i opadać według potrzeby i temu podobne. Było to po prostu łatwe. Pan Tomszyk dziwił się coraz bardziej, że ludzie jeszcze na to nie wpadli. Chyba nikt przed nim nie spróbował odbić się po prostu nogą i lecieć. Raz wytrzymał w powietrzu aż siedemnaście minut, ale potem zaplątał się w jakieś telefoniczne druty i opadł. Jednej nocy próbował latać nad ulicą Rosyjską. Leciał na wysokości może czterech metrów, kiedy pod sobą zauważył dwóch policjantów. Skręcił natychmiast nad ogrody willi, a tymczasem w mroku przenikliwie piszczały policyjne gwizdki. Wrócił na to miejsce po chwili pieszo i zobaczył, że sześciu policjantów z latarkami przeszukiwało ogrody, bo podobno widzieli, jak przez płot przełaził złodziej. Dopiero teraz pan Tomszyk uświadomił sobie, że to latanie nastręcza mu niezwykłe możliwości, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Raz w nocy zwabiło go otwarte okno na trzecim piętrze domu przy placu Jerzego z Lobkovic. Pan Tomszyk po lekkim odbiciu poszybował w górę, usiadł na oknie i nie wiedział, co dalej. Słyszał, że wewnątrz ktoś twardo śpi i chrapie, wlazł zatem do pokoju. Ponieważ jednak nie miał zamiaru kraść, zatrzymał się jakby przestraszony i zakłopotany jak zwykle w cudzym mieszkaniu. Pan Tomszyk westchnął i podszedł znowu do okna. Chciał jednak zostawić po sobie jakiś znak, jakieś potwierdzenie swojego sportowego wyczynu, wyciągnął więc z kieszeni kawałek papieru i napisał na nim długopisem: „Byłem tu. Mściciel X”. Ten papier położył na nocnym stoliku śpiącego i cicho sfrunął z trzeciego piętra. Dopiero w domu zauważył, że ten papier to była koperta z jego adresem, ale nie miał już odwagi po nią wracać. Strasznie się bał, że policja się za to weźmie. Po jakimś czasie pan Tomszyk poczuł, że już tego dłużej nie wytrzyma, że nie może uprawiać latania jako swojej sekretnej, samotnej zabawy, ale niestety nie wiedział, w jaki sposób ma swoje odkrycie przekazać społeczeństwu. Przecież to takie łatwe: wystarczy trochę odbić się nogą, pomachać rękami i już można fruwać jak ptak. Może to będzie nowy sport, albo może odciąży się ulice, kiedy będzie można poruszać się w powietrzu? I nie trzeba będzie montować wind. I w ogóle to może mieć ogromne znaczenie. Pan Tomszyk wprawdzie nie wiedział, jakie, ale to już dalej pójdzie samoistnie. Każde wielkie odkrycie wygląda najpierw jak nędzna zabawka. Pan Tomszyk miał w domu sąsiada, takiego grubego młodego człowieka, który nazywał się pan Wojtek i coś tam dłubał w redakcji. Tak, był redaktorem rubryki sportowej, czy jak. Więc do tego pana Wojtka wpadł pewnego dnia pan Tomszyk i po wielu zagadywaniach wyrzucił z siebie, że mógłby mu pokazać coś ciekawego. Robił z tego okrutną tajemnicę, więc pan Wojtek sobie pomyślał „niech cię diabli”, albo coś w tym stylu. Tym niemniej dał się namówić i około dziewiątej wieczorem poszedł z panem Tomszykiem w kierunku cmentarza żydowskiego. — Niech pan popatrzy, panie redaktorze — powiedział pan Tomszyk, odbił się nogą od ziemi i uniósł na wysokość około pięciu metrów. Tam wykonywał różne ewolucje, obniżał lot, znowu się wznosił machając rękami, ba, nawet trwał bez ruchu w powietrzu dobrych osiem sekund. Pan Wojtek spoważniał i zaczął sprawdzać, jak to pan Tomszyk robi. Pan Tomszyk mu to cierpliwie pokazywał: odbić się tylko nogą, a dalej to już leci. Nie, w tym nie ma żadnego spirytyzmu. Nie, nie trzeba do tego żadnych sił nadprzyrodzonych, ani siły woli, ani wysiłku mięśni, wystarczy tylko podskoczyć i lecieć. — Niech pan sam spróbuje, panie redaktorze — nalegał, ale pan Wojtek kręcił głową. W tym musi być jakiś trick, rozmyślał. Ale ja na to wpadnę, myślał. Niech lepiej pan Tomszyk tego na razie nikomu nie pokazuje. Następnym razem pan Tomszyk musiał latać przed panem Wojtkiem z pięciokilogramowymi hantlami w rękach. Poszło gorzej i osiągnął wysokość tylko trzech metrów, ale pan Wojtek był zadowolony. Po trzeciej próbie pan Wojtek powiedział: — Niech pan posłucha, panie Tomszyk, ja pana nie chcę straszyć, ale to będzie poważna sprawa. Takie latanie o własnych siłach mogłoby mieć ogromne znaczenie. Na przykład dla obronności, rozumie pan? Za to powinni się wziąć specjaliści. Wie pan co, pan to musi pokazać fachowcom. Ja to załatwię. * No więc doszło do tego, że pewnego dnia pan Tomszyk stanął w spodenkach gimnastycznych przed grupą czterech panów na podwórzu Instytutu Gimnastycznego. Okropnie się wstydził swojej nagości i trząsł się z zimna, ale pan Wojtek nie popuścił. Bez spodenek podobno nie można, trzeba widzieć, jak to się robi. Jeden z tych panów, taki potężny i łysy, był samym uniwersyteckim profesorem gimnastyki. Wyglądał po prostu odpychająco. Można było poznać po jego minie, że z naukowego punktu widzenia uważa całą sprawę za nonsens.. Zerkał niecierpliwie na zegarek i mruczał. — No więc, panie Tomszyk — powiedział drżący pan Wojtek— niech nam pan to najpierw pokaże z rozbiegiem. Przestraszony pan Tomszyk rozbiegł się dwoma krokami. — Zaraz — powstrzymał go fachowiec. — Ma pan zupełnie zły start. Musi pan przenieść ciężar ciała na lewą nogę, rozumie pan? Jeszcze raz. Pan Tomszyk zawrócił i starał się przenieść ciężar ciała na lewą nogę. — A ręce, proszę pana — pouczał go fachowiec. — Pan nie wie, co robić z rękami. Musi pan trzymać ramiona tak, żeby klatka piersiowa była wolna. A za pierwszym razem przy rozbiegu wstrzymał pan oddech. Nie wolno. Musi pan swobodnie, głęboko oddychać. No, jeszcze raz! Pan Tomszyk był zmieszany. Teraz naprawdę nie wiedział, co ma robić z rękami i jak oddychać, przestępował niepewnie z nogi na nogę i sprawdzał, gdzie ma ciężar ciała. — Teraz! — krzyknął pan Wojtek. Pan Tomszyk zakołysał się rozpaczliwie i pobiegł. Właśnie wtedy, kiedy chciał się wzbić do lotu, fachowiec powiedział: — Źle! Niech pan jeszcze poczeka! Pan Tomszyk chciał się zatrzymać, ale już nie mógł. Słabo odbił się lewą nogą i uniósł na wysokość metra, ale ponieważ chciał być posłuszny, zniżył swój lot i zatrzymał się na ziemi. — Zupełnie źle! — krzyczał fachowiec. — Musi pan opaść do przysiadu! Musi pan spaść na czubki palców i resorować w przysiadzie! A ręce ma pan mieć wyciągnięte do przodu, rozumie pan? Pana ręce przejmują przecież funkcję stabilizatora, proszę pana, to jest ruch naturalny. Niech pan poczeka — powiedział fachowiec — ja panu pokażę, jak się skacze. Niech pan patrzy uważnie, jak ja to robię. — Po czym zrzucił płaszcz i ustawił się na starcie. — Proszę zauważyć: ciężar ciała spoczywa na lewej nodze, noga jest przykurczona, a ciało wysunięte do przodu, łokcie trzymam z tyłu, żeby powiększyć klatkę piersiową. Niech pan zrobi tak jak ja! Pan Tomszyk wykonał polecenie. Nigdy w życiu nie czuł się tak niewygodnie skręcony. — Musi pan to ćwiczyć — prawił fachowiec. — A teraz niech pan patrzy! Lewą nogę wysuwam do przodu — fachowiec wysunął lewą nogę do przodu, przebiegł sześć metrów, odbił się i skoczył, opasując ramionami piękny łuk, po czym elegancko wylądował w przysiadzie z rękami wyciągniętymi do przodu. — To się tak robi — powiedział i podciągnął spodnie. — Niech pan zrobi dokładnie tak jak ja. Pan Tomszyk z nieszczęśliwym wyrazem twarzy spojrzał pytająco na pana Wojtka. Naprawdę muszę? — No to jeszcze raz — powiedział pan Wojtek i pan Tomszyk skręcił się według przepisów. — Teraz! Pan Tomszyk pomylił nogi. Ruszył lewą do przodu, ale to chyba wszystko jedno. Żebym tylko zrobił ten przysiad i wyciągnął ręce, myślał ze strachem podczas biegu. O mało co zapomniałby skoczyć. Szybko się odbił — tylko ten przysiad zrobić, przemknęło mu przez myśl. Skoczył na wysokość może pół metra i opadł na ziemię po przeleceniu półtora metra. Potem szybko zrobił przysiad i wyciągnął ręce. — Ależ, panie Tomszyk — krzyczał pan Wojtek — pan nie leciał! Proszę jeszcze raz! Pan Tomszyk rozpędził się ponownie. Skoczył tylko metr czterdzieści, ale opadł do przysiadu i wyciągnął ręce. Był cały spocony i czuł serce w gardle. Boże, niech mi już dadzą spokój, pomyślał znękany. Tego dnia skoczył jeszcze dwa razy, potem musieli mu dać spokój. * Od tego dnia pan Tomszyk już nie umiał latać. (1938) POTOP Nie wiem, czy pamiętacie ostatni potop — pewnie nie, bo o takich rzeczach, jak zasłużona kara, ludzie bardzo chętnie zapominają. Ale to nie szkodzi, ja wam przypomnę. Było to pewnie po prostu tak, że Pan rozgniewał się na ludzi za rozpustę, frakcyjność i inne grzechy, i zdecydował, że dłużej na to nie będzie patrzyć. I zesłał deszcz, który trwał czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Państwowy Instytut Meteorologiczny wprawdzie twierdził, iż jest to przypływ wilgotnego powietrza znad oceanu, spowodowany rozległym niżem znad kontynentu, ale kiedy Wełtawa rozlała się aż pod Muzeum*, ludzie zaczęli gadać, że to nie stało się samoistnie i że koniec świata jest murowany. No i stało się. Część ludzi szukała ratunku w kościołach, inni oblegali banki i wycofywali na gwałt swoje pieniądze (co one były dla nich warte przy takiej katastrofie, niech Bóg osądzi), inni wreszcie hulali i żyli ponad stan jak dawniej. Mnóstwo ich utonęło właśnie w barach. Rozsądni ludzie naturalnie twierdzili, że temu potopowi trzeba jakoś zapobiec, na przykład budując tamy, i tłumnie zgłaszali się dobrowolnie do pracy. Ale plany tam leżały w Ministerstwie Robót Publicznych i do dzisiaj chyba nikt do nich nie zaglądał. W końcu ludzie wzięli się za to sami i zaczęli budować tamy, gdzie im przyszła ochota. Ale cóż to było warte, skoro woda zalała Barrandov, Pankrác, Bohdalec i Střešovice* i ciągle jej przybywało. W innych miastach, krajach i częściach świata wcale nie było lepiej. Po prostu był to jeszcze jeden koniec świata, jak stoi w Księgach. I nikt sobie nawet arki nie mógł zbudować, no bo wiadomo. Podskali zostało zatopione najwcześniej, a ludzie na Vinohradach czy w Dejvicach nie potrafią nawet tratwy zbić, cóż dopiero mówić o arce, taki to już śródlądowy naród. Nic nie można było zrobić. Koniec świata to koniec świata. W tym czasie żył jeden starszy pan, nazywał się Kościelny czy Nieumyślny, czy jakoś tak. Zostawszy emerytem wziął się za archeologię i ciągle szperał w poszukiwaniu jakichś prehistorycznych zabytków. Kiedyś kopał gdzieś w okolicy Hloubetina6 i znalazł jakieś gliniane skorupy, pocięte czymś w rodzaju skaz czy bruzd. Było tego około dwudziestu kawałków. No i ten pan Kościelny (czy Nieumyślny) wbił sobie do głowy, że te znaczki to historyczne runy i postanowił, że je odczyta. Przy tym odczytywaniu wyszło mu słowo SAMO i kilka innych dziwnych słów. Wtedy z radości przewróciło mu się w głowie i napisał książkę „O fragmentach Samona”, w której dowodził, że te skorupy pochodzą z rozbitej urny wielkiego wodza Samona, zwycięzcy Awarów i że na niej jest runami zapisany życiorys Samona w dawno wymarłym języku prehistorycznych celtyckich Bojów. Archeologowie przyjęli tę hipotezę kpinami, rzecz jasna, i określili te runy jako nieudany ornament kreskowy. Od tego czasu pan Nieumyślny (lub Kościelny) powziął śmiertelną nienawiść do uczonych archeologów i dowodził w szeregu, broszur, że są ignorantami, a te jego skorupy to autentyczne resztki urny Samona. Zabrał się również do studiowania języków, celtyckich i twierdził, że słowa, które odczytał na tych skorupach, naprawdę mają celtycki rodowód. Wiecie, jak można przekonywać uczonych o czymś, na co sami nie wpadli! Po prostu nauka nie przyjęła do wiadomości dowodów pana Kościelnego (lub Nieumyślnego), a pan Nieumyślny czuł się osobiście urażony i prowadził dalej swoją pełną goryczy walkę przeciwko archeologom. Nic innego dla niego na świecie nie istniało, tylko te jego runiczne napisy i walka o prawdę w naszej archeologii. I akurat w tym czasie nastał ten potop. Pan Nieumyślny (lub Kościelny) mieszkał na Vinohradach blisko wodociągów. Było mu obojętne, że na dworze leje jak z cebra, bo siedział przy swoim biurku i pisał namiętną polemikę z niejakim profesorem Ondrejczkiem, czy jak się tam nazywał ten specjalista od grobów celtyckich. Pisał więc i nic go nie obchodziło. A kiedy mu jego służąca powiedziała, że z tego chyba będzie koniec świata, mruknął tylko, żeby mu dała spokój, bo nie ma czasu na takie głupoty. Co go może obchodzić jakiś tam koniec świata? Ja temu Ondrejczkowi pokażę, powiedział, tym razem rozszarpię go na kawałki. Te jego groby z Ouholic, powiedział, to żadne groby celtyckie, tylko zwyczajne germańskie mogiły. I taki dureń chciałby mnie pouczać, co to są fragmenty Samona! Po czym wyrzucił służącą, bo nie miał czasu słuchać jej gadaniny, i pisał dalej. Potem znowu przybiegł do niego jeden z sąsiadów mówiąc, że wszyscy mieszkańcy domu postanowili zbudować tam w dole pod Kravinem zaporę przeciw tej nawałnicy żywiołów i żeby pan Kościelny też poszedł budować tamę. Jaka tama, panie, powiedział pan Nieumyślny, co mnie obchodzą wasze tamy, panie. Ja tu muszę nawtykać temu tępakowi, temu fałszerzowi nauki Ondrejczkowi, i to tak, żeby się nie pozbierał. Ja go muszę unieszkodliwić, to leży w interesie archeologii, mój panie. Taki ignorant nie może nam kalać imienia wymarłych ludów, krzyczał pan Kościelny (lub Nieumyślny). Mnie wasz potop nie interesuje, mój panie, proszę mi nim nie zawracać głowy. I usiadł, i pisał dalej. A woda sięgała po pas pomnika Svatopluka Čecha*. Jako trzecia przyszła do tego pana Kościelnego jego kuzynka z Flory. Ona była z jakiejś sekty, która zbierała się u jednego kamieniarza na Olšanach* i tam uprawiali wspólne modły, cuda i proroctwa. Ta kuzynka oznajmiła panu Nieumyślnemu, że nastaje koniec świata i wskrzeszenie sprawiedliwych, jak głosi Apokalipsa, i że on, pan Nieumyślny, powinien przyjść do nich i czekać na triumf sprawiedliwych przy wtórze zwycięskich hymnów. Ładni mi sprawiedliwi, stwierdził pan Nieumyślny. Modlić się to potrafią, ale walczyć przeciwko fałszowaniu nauki przez Ondrejczka to już nie. Dajcie mi wreszcie spokój z tym waszym końcem świata. Co do mnie, może być nawet dziesięć końców świata. Obym tylko pognębił tego Ondrejczka z jego grobami celtyckimi. Następnie zamknął drzwi, żeby mu nikt nie przeszkadzał w pracy. Woda potem zaczęła się wznosić, aż zalała cały świat. Ludność wyginęła. Widocznie na to zasłużyła. Kiedy wody znowu opadły i sięgały już tylko do placu Vinohradzkiego, na ulicy pokrytej warstwą błota pojawił się ten pan Kościelny czy Nieumyślny. Był suchy jak pieprz i niósł pod pachą rękopis swojej polemiki z profesorem Ondrejczkiem. Bardzo się złościł, że nie może znaleźć żadnego drukarza, który by mu tę broszurę wydrukował. Kiedy po latach ludność znowu zaczęła się rozmnażać, nowi ludzie się dziwili, jak ten pan Kościelny czy Nieumyślny przeżył potop. Ale kiedy go o to spytali wprost, wybałuszył ze zdziwieniem oczy i powiedział: — Jaki potop? Ja o żadnym potopie nic nie wiem. Ja wtedy niszczyłem tego nieuka Ondrejczka. Wyobraźcie sobie, że ten ignorant wystąpił przeciwko moim runicznym napisom! Między nami mówiąc, w przetrwaniu pana Nieumyślnego nie było nic szczególnego. My przecież od dawna wiemy, że ludzkie złości i fanatyzm przeżyją wszystkie pogromy i potopy, ba, nawet sam koniec świata ich nie ruszy. (1938) ANONIM No więc proszę sobie wyobrazić, co mi się przydarzyło, powiedział pan Dionizy. Ja już od lat dostaję takie, hm, anonimy. Pochodzą, sądząc według charakteru pisma, papieru i tak dalej, od trzech lub czterech osób: dwóch pisze na maszynie, a dwóch ręcznie. Z tych dwóch jeden ma potworną ortografię i robi wrażenie piwnicznego dziecka, podczas gdy drugi wprost kaligrafuje starannym, wypieszczonym rękopisem — ale się musi przy tym narobić! Dlaczego ta czwórka wybrała właśnie mnie, nie umiem powiedzieć: do polityki się nie mieszam, piszę tylko do gazety artykuły o potrzebach naszego mleczarstwa i serowarstwa. Wie pan, jak człowiek jest w jakiejś dziedzinie bodaj odrobinę fachowcem, to mu to nie daje spokoju i musi nawet tą odrobiną podburzać nasz naród oraz informować nasze uświadomione społeczeństwo i tak dalej. Nigdy nie sądziłem, że propozycje usprawnienia naszych serowni mogłyby obrażać czyjeś uczucia. Ale co człowiek może wiedzieć. Jeden z moich stałych anonimów jest według wszelkich danych rzeźnikiem albo masarzem, walczącym o interesy swojej branży. Po każdym moim artykule przysyła mi pisany na maszynie list, w którym mi wytyka, że chcę moim serem zasmrodzić nasze uświadomione społeczeństwo i osłabić siły naszego narodu. Drugi anonim, piszący na starym remingtonie, oznajmia mi zwykle, że jestem, jak powszechnie wiadomo, opłacany za moje idiotyczne artykuły milionowymi honorariami przez niektórych zainteresowanych, że już za te judaszowe pieniądze kupiłem sobie trzy majątki ziemskie i chcę tylko bałamucić nasz naród, żeby za swoje krwawe grosze zalewał się moim odtłuszczonym i chrzczonym tyfusową wodą mlekiem. Jeśli chodzi o ręcznie pisane anonimy to ten piwniczny pisze takie wstrętne rzeczy o mojej żonie… no, nie będę powtarzać, ale… to straszne, ile w ludziach jest złości i goryczy. To pewnie jakaś lepsza paniusia, która nas zna i dyktuje te swoje listy służącej albo praczce. I wreszcie ten kaligraf! Zaczyna groźnie „Panie!” i domaga się kategorycznie, żebym już sobie dał spokój z tym mlekiem. Naród ma ponoć inne kłopoty i obejdzie się sprawiedliwie z każdym, kto umyślnie zwraca jego uwagę na materialne błoto i zabija jego idealizm. Pan będzie wisiał na latarni jako jeden z pierwszych, oznajmia mi mój kaligraf, kiedy nasz naród przejrzy tę sieć kłamstw i haniebnych spisków, w którą wplątują go zdrajcy i podobni do Pana zaprzańcy oraz ci z Panem związani, i tak dalej. No, to drobiazg, w końcu anonimowe listy są zawsze pisane na jedno kopyto, zupełnie jakby były przepisywane z jakiegoś specjalnego „Sekretnika miłości” albo „Wzorowego korespondenta”. Mnie interesowało raczej to, kto to pisze. Myślałem sobie, że pewnie jakiś „przyjaciel”, który w taki pracowity sposób wylewa swoje osobiste uczucia i chce sią na mnie za coś zemścić — ale za co, na to nie mogłem wpaść. Prawdopodobnie będzie to ktoś, kogo znam, lub ktoś, z kim kiedyś byłem w kontakcie. Ja bardzo nie lubię pisać listów, dlatego sądzę, że normalny człowiek musi mieć jakiś bardzo silny bodziec, żeby usiąść nad papierem i napisać do kogoś. To trwało całe lata. Szczególne, że w ostatnich niespokojnych czasach było ich coraz więcej i były coraz bardziej napastliwe. Ten bojowy rzeźnik, czy jak mu tam, zaczął mi tykać i napisał „ty świnio spasiona, mam już naostrzony na ciebie nóż” i takie tam rzeczy. Ten z remingtonem zaczął się podpisywać „Liga Oczyszczenia” i radził mi, żebym się pożegnał z moimi majątkami ziemskimi — no, jeśli chodzi o grunta, to ja mam tylko skrzynkę z pelargoniami za oknem — bo podobno lud pracujący już wydał wyrok na takich pasożytów jak ja. Te listy analfabety o mojej żonie były jeszcze bardziej ordynarne, a ten kaligraf zrobił mnie osobiście odpowiedzialnym za wszystko, co się stało, i kończył słowami: „Uciekaj za granicę, nikczemniku, dopóki nie jest za późno! Tym razem się podpisuję: Szał”. Tam oczywiście było napisane więcej, ale w takim właśnie energicznym stylu. Ja sądzę, że niespokojne czasy pobudzają ludzi do pisania i wyzwalają potrzebę wywnętrzania się. Dziwiło mnie tylko coraz bardziej to, jak może taki nudziarz jak ja tak namiętnie kogoś interesować. W tym musi być coś bardzo osobistego… może kogoś obraziłem, albo komuś zawadzam — dużo to człowiek może wiedzieć o swoich znajomych? Tylko, wie pan, jest to trochę kłopotliwe, bo potem patrzy ciut podejrzliwie na każdego, komu podaje rękę: Przyjacielu, czy to przypadkiem nie ty? Onegdaj wieczorkiem wyszedłem powłóczyć się godzinkę po ulicach. Zapomniałem o wszystkim i tylko się przyglądałem, że ludzie żyją zupełnie jak kiedyś, w czasach, które nie były historycznymi. Nawet nie wiem, jak się ta ulica nazywa — taka cicha, gdzieś w pobliżu Gröbovki. Przede mną kuśtykał niski człowiek w pelerynie — miał chyba sakramencki katar, bo stale kasłał, cherlał i coraz to sięgał do kieszeni po chustkę. Przy tym sięganiu wypadła mu z kieszeni koperta. Nie zauważył tego i szedł dalej. Podniosłem ją i zerknąłem, żeby wiedzieć, czy warto z jej powodu gonić człowieka. Był na niej mój adres. Napisany tym starannym kaligraficznym charakterem pisma mojego czwartego anonima. Przyspieszyłem więc kroku i zawołałem: — Halo, proszę pana, czy to pana list? Człowiek w pelerynie zatrzymał się i zaczai szperać po kieszeniach. — Proszę pokazać — powiedział. — Tak, to mój list. Bardzo panu dziękuję. Dziękuję uprzejmie. A ja stałem jak wmurowany. Wie pan, ja mam pamięć do twarzy, ale tego człowieka jak żyję nie widziałem. To był taki chudziak z potwornie brudnym kołnierzykiem, w wystrzępionych dołem portkach, zamiast krawata miał niezgrabny węzeł, słowem — nędza. Jabłko Adama mu drgało, oczy miał załzawione, na twarzy obrzęk i jeszcze do tego jedną nogę jakby chromą… — Dziękuję uprzejmie, proszę pana — powiedział z wzruszającą grzecznością i po staroświecku uchylił kapelusza. — Bardzo zobowiązany panu jestem. — Jeszcze raz zdjął kapelusz i potoczył się dalej z jakimś szczególnym dostojeństwem. Mówię panu, stałem jak wryty i patrzyłem za nim z rozdziawioną gębą. Więc to jest mój anonimowy korespondent! Ktoś, kogo nigdy w życiu nie spotkałem i komu nigdy nic nie zrobiłem. A. ten człowiek do mnie pisze i jeszcze to posyła pocztą pneumatyczną! Na miłość boską, czym na to zasłużyłem — a czym on? Ja myślałem, że to Bóg wie jaki tajemniczy wróg, a tymczasem… Przecież to tego biedaka jeszcze kosztuje! Chciałem za nim pobiec i wygarnąć mu, kim jest, ale jakoś nie mogłem. Odwróciłem się na pięcie i powlokłem się z powrotem. Wie pan, zrobiło mi się go nagle strasznie żal. Pomyślałem sobie, że skoro go to cieszy… Ale żeby przynajmniej za znaczki ofiara nie płacił! Mogłem mu powiedzieć, człowieku, może mi to pan przysyłać bez opłaty. Tyle pracy przy kaligrafowaniu i jeszcze takie koszty… Rano dostałem ten list pocztą pneumatyczną, jeszcze zabłocony od tego upadku na mokry chodnik. Były w nim straszne rzeczy: postawić mnie pod mur, powiesić na akacji i nie wiem, co jeszcze. Ale mnie się zrobiło tylko smutno. Wie pan, to taki nieborak, ten człowiek. Jak się biedak musi dręczyć, niech pan sobie wyobrazi, jakie to musi być złe i dziwne życie… (1938) WYWIAD Wywiad, prawił dyrygent Piłat, wzruszając ramionami. Człowieku, ja się panu dziwię, że pan w to wierzy. Ja mam doświadczenie z wywiadami i mówię panu, że kiedy już naprawdę muszę komuś udzielić wywiadu, to go potem nawet nie czytam. Po co się denerwować. Właściwie to czasem można pęknąć ze śmiechu, czego to się człowiek z takiego wywiadu dowiaduje o sobie, ale jednocześnie wkurza go, że dziennikarz to zrobił byle jak i w dodatku pokrętnie. Każda fuszerska robota wkurza; kiedy się człowiek na tej fuszerce pozna, no nie? Czasami to mnie aż zatyka, jak ten dziennikarz poplątał i wykrzywił wszystko, co mu powiedziałem: jakby umyślnie pisał wszystko inaczej albo odwrotnie — ale dlaczego, to już nie mogę pojąć. Gdybym był politykiem albo inną znaczącą osobą, niech tam, na tym w końcu polega polityka, a ci ludzie mają w tym jakiś interes, żeby włożyć komuś w usta to, czego jako żywo nie powiedział, lub w ogóle całą rozmowę wymyślić. Tak bywa. Ale ja — jak to się mówi: ja szara mysz, przeciwko mnie nikt nic nie ma, może tylko rodzina. A przecież jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby w moim wywiadzie była bodaj połowa z tego, co naprawdę powiedziałem. Powinien pan wiedzieć, jak to się robi. Mam dyrygować większym koncertem powiedzmy w Liverpoolu albo w Paryżu — wie pan, kiedy dyryguje maestro Piłat, to sama agencja koncertowa robi dużo zamieszania. Jeszcze nie zdążę w hotelu nawet rąk umyć, a tu mi portier telefonuje, że chce ze mną mówić jakiś pan. Podobno w ważnej sprawie. A niech to diabli, mówię sobie, gazeta! Wie pan, gazeta się panem interesuje tylko w pierwszy dzień. Na drugi nie jest pan już nowością, a jeżeli pan chce, żeby jeszcze o panu wspomniano, powinien się pan pozwolić przejechać przez samochód. No cóż, pozwalam temu panu trochę poczekać — to należy do rytuału. A potem: słucham, czego pan sobie życzy? Młody człowiek się przedstawia, drogi Mistrzu, taka i taka gazeta chciałaby o panu napisać kilka słów… — Co, wywiad? — mówię. — Ja z zasady nie udzielam wywiadów. — Ależ nie — broni się młody człowiek. — Tylko kilka słów, zupełnie niezobowiązująca rozmowa… Poddaję się z rezygnacją. — No to do rzeczy! Młody człowiek wyciąga notes i zaczyna stukać długopisem o zęby. Na pierwszy rzut oka widać, że nic o mnie nie wie, że go muzyka nie interesuje i że nie ma pojęcia, o czym ma ze mną rozmawiać. Przez chwilę patrzy na mnie niepewnie, a potem zaczyna: — Gdyby mi tak pan powiedział coś o sobie, Maestro. To mnie zwykle wkurza. — Ja o sobie nic nie wiem — mówię.— Ale może pan ze mną rozmawiać o muzyce, jeśli łaska. Młody człowiek z wdzięcznością pochyla głowę i gorliwie zapisuje.— Kiedy pan zaczął grać, Maestro? — pyta potem. — Jako mały chłopiec — mówię — na pianinie. Młody człowiek gorliwie zapisuje. — Gdzie się pan urodził? — W Marszowie. — Gdzie to jest? — W Czechach. — Gdzie, przepraszam? — W Czechach, w Karkonoszach. — Przepraszam, jak? — Karkonosze. Riesengebirge. — wyjaśniam mu. — Monts Geants. Giant Mountains. — Aha — powiada młodzieniec i pospiesznie zapisuje. — Może mi pan powiedzieć coś o swoim dzieciństwie? Na przykład… czym był pana ojciec? — Nauczycielem. Grał w kościele na organach. To były moje pierwsze wrażenia muzyczne — mówię, żeby dojść do muzyki. — Wie pan, taki stary czeski kantor, samorodny muzykant. U nas jest to rodzinną tradycją. — I tak dalej. Młody człowiek pisze i z zadowoleniem kiwa głową. Tego właśnie potrzeba jego gazecie. Brawo, Maestro! Pozbywam się go wreszcie i oddycham. No tak, jedno odfajkowane. Wie pan, lubię włóczyć się po obcych miastach. Nikt tam człowieka nie zna… Powiadam panu, czasami przy dyrygowaniu mam ochotę cisnąć batutą, bo nagle ogarnia mnie przerażenie i wstręt na myśl, że ludzie tak na mnie patrzą. Jeżeli w kimś nie drzemie bodaj szczypta komedianctwa, to nie powinien w ogóle występować publicznie. Ale to już osobny rozdział. ‘ No więc rano dostaję tę gazetę. Duży tytuł „Rozmowa z Maestro Piłatem”. Dobra. „Maestro Piłat przyjął naszego reportera w luksusowym apartamencie hotelu X”. Zaraz, przecież rozmawiałem z tym młodzieńcem w hallu hotelu! „Tym wyraźniej kontrastowała ze wspaniałym, wytwornym otoczeniem ogromna, szorstka sylwetka z potężną grzywą włosów i czymś nieuchwytnym w całej postaci”. Ja mierzę zaledwie metr siedemdziesiąt, a jeśli chodzi o tę grzywę… no, mniejsza. „Przyjął nas z niezwykłą, wprost wylewną serdecznością”. O rany, pomyślałem. „Przyczesał palcami szpakowatą grzywę, a jego śniada twarz spochmurniała. Moje pochodzenie, powiedział, owiane jest tajemnicą; nie mogę o sobie wiele powiedzieć. Wdem tylko tyle, że urodziłem się na Węgrzech, w okolicach Warszawy, na łonie dzikich, potężnych gór. Nad miejscem moich urodzin szumiały lasy i wodospady huczały jak organy w kościele. To były pierwsze muzyczne wrażenia mojego życia. Zdradzę panu, że moim ojcem był stary Cygan. Żył na łonie natury jak setki naszych przodków. Naszą rodzinną tradycją jest kłusownictwo, wolność i namiętna gra na skrzypcach i cymbałach. Do dziś chętnie na jakiś czas znikam w taborze moich rodaków i przy ognisku gram na skrzypcach pieśni mojego dzieciństwa”. Co tu dużo mówić: popędziłem z tą gazetą do redakcji i zaraz do szefa. Myślę, że tam trochę waliłem w stół, czy co, ale ten pan wreszcie zdjął okulary i powiedział ze zdziwieniem: — Ależ, proszę pana, my przecież piszemy dla gazety! My musimy podawać interesujące fakty, nie sądzi pan? Ja nie rozumiem, dlaczego to pana tak denerwuje… Dziś by mnie to już nie zdenerwowało. Cóż, człowiek się przyzwyczaja… A poza tym wydaje mi się, że to trochę inaczej wygląda. Po prostu jakoś tam żyjesz, ale wyobrażenie innych ludzi o tobie jest zupełnie odmienne, a cóż dopiero, kiedy to wyobrażenie jest publiczne. Nie powiem już panu, czy ten wywiad był w Liverpoolu czy w Rotterdamie, czy też gdzie indziej, ale jestem przekonany, że kiedy w tamtejszej sali koncertowej wszedłem na podium dyrygenta, to cała publiczność widziała we mnie rzeczywiście ogromnego, nieokiełznanego dzikusa z rozwianą grzywą, który podryguje ze skrzypcami w ręku przy cygańskim ognisku. Odniosłem tam wtedy ogromny, fantastyczny sukces. Więc nie wiem, czy ten młodzik z gazety nie mówił właściwie prawdy… wie pan, przynajmniej takiej prawdy dla ludzi i publiki. (1938) DZIESIĘĆ CENTAVOS Ależ skąd, to nie było u nas, u nas przecież żadna gazeta tak nie pisze. No a poza tym opinia publiczna, naród, ulica, czy jak się to nazywa, nie zmienia się u nas tak szybko o 180°. To było w Lizbonie, w czasie jednego z tamtejszych przewrotów politycznych. Upadł jeden reżim, a władze przejął inny, co zdarza się w końcu i w innych państwach. Senhor Manuel Varga specjalnie się tym nie przejął, bo polityka go nie interesowała. Złościł się tylko trochę i wzdychał z powodu niepokoju, który zawładnął ludzkimi myślami i odwrócił je od spraw według niego bardziej pożytecznych i szlachetnych. Don Manuel bowiem kochał spokój i swoją pracę. A był prezesem Towarzystwa Samokształcenia i mocno wierzył, że oświata otworzy narodowi drzwi do dobrobytu i wolności, że w pracy i nauce jest nasze zbawienie, itp. Tego ranka właśnie załatwiał korespondencję dotyczącą popularnego kursu astronomii w Mon—saras i wykładów na temat higieny niemowląt w miasteczku Moura, kiedy jego gospodyni wróciła z zakupów z rozlatany—mi oczami i podejrzanymi wypiekami. — No, to ma pan, proszę pana —— oznajmiła i rzuciła na stół zmiętoszony „Wieczór”. — A ja odchodzę, proszę pana! Ja jestem porządną kobietą i w takim miejscu służyć nie będę! — Co takiego? — zdziwił się pan Varga i zerknął znad okularów na gazetę. Na moment osłupiał: zaraz na pierwszej stronie dojrzał wielki tytuł „Precz z rękami, senhor Manuel Varga!”. Senhor Varga nie wierzył własnym oczom. — Skąd to wzięłaś, kobieto? —wybuchnął. Podobno od rzeźnika. Rzeźnik jej to pokazał i podobno wszyscy ludzie o tym mówią. I wszyscy gadają, że tego tak nie można zostawić i że taki nędzny zdrajca, taki pies jak don Varga nie śmie dłużej mieszkać na ich ulicy. — Jacy wszyscy? — zapytał bez sensu pan Varga. Rzekomo wszyscy: panie, służące, rzeźnik i piekarz. — A ja tu nie zostanę! — rozryczała się. — Przecież ludzie to przyjdą spalić. I będą mieli rację! Tu jest w gazecie, co kto robił i co się za tym kryje… Tyle człowiek ma z wiernej służby! — Proszę mnie teraz zostawić — powiedział ze smutkiem don Manuel. — Jak chcesz odejść, to nie będę cię zatrzymywał. Dopiero teraz mógł przeczytać to, co było w tej gazecie. „Precz z rękami, senhor Manuel Varga!” Może to inny Varga, przyszło mu do głowy z chwilową ulgą, czytał jednak dalej. Nie, to jednak było o nim. „Naród pana rozliczy z tej pańskiej »wychowawczej« działalności, panie Varga, zatruwający od lat duszę naszego narodu! Ludowi nie zależy na pańskim zgniłym, obcym wykształceniu, które sieje jedynie moralne zepsucie, słabość i wewnętrzne rozterki; lud nie dopuści, żeby pan pod pozorem pożytecznych wiadomości szerzył swoje wywrotowe poglądy wśród młodzieży i prostaczków…” Pan Manuel Varga opuścił gazetę i posmutniał. Jakoś nie mógł pojąć, co wywrotowego może być w popularyzowaniu astronomii lub w higienie niemowląt, i nawet się o to nie starał. Po prostu wierzył w wykształcenie, kochał lud i to wszystko. Tylu ludzi chodziło na te wykłady, a tu teraz piszą, że ludowi na nich nie zależy i że je ze wstrętem odrzuca. Pan Varga potrząsnął głową i czytał dalej. „Jeżeli władza nie zrobi porządku z pana działalnością, to nasz odrodzony lud zrobi go sam. Więc niech pan uważa, panie Manuelu Varga!” Senhor Manuel Varga starannie złożył i wygładził gazetę. No, to koniec, pomyślał. Nie mieściło mu się wprawdzie w głowie, że coś mogło się tak nagle na świecie i w ludziach zmienić i dlaczego to, co wczoraj było dobre, dzisiaj jak na skinienie ręki staje się szkodliwe i wywrotowe, ale jeszcze mniej rozumiał, skąd się nagle wzięło wśród ludzi tyle nienawiści. Boże na niebie, tyle nienawiści! Stary don Manuel pokręcił głową i wyjrzał przez okno, na przedmieście Sao Joao. Było czarujące i miłe jak zawsze, słychać było wesołe krzyki dzieci i szczekanie pieska. Pan Varga zdjął okulary i zaczął je powoli czyścić. Tyle nienawiści, mój Boże! Co się z tymi ludźmi stało! Pewnie wszystko się zmieniło w ciągu nocy. I ta gospodyni… Tyle lat tu była… Pan Varga tęsknie pomyślał o swoim wdowieństwie. Gdyby nieboszczka żona żyła… ona by się chyba nie zmieniła? Senhor Manuel Varga westchnął i podniósł słuchawkę. Zadzwoni do starego przyjaciela de Souza, postanowił, może mu poradzi. — Halo, mówi Varga. Chwila ciszy. — Souza. Czego pan sobie życzy”? Pan Varga zająknął się lekko. — Tylko… zapytać. Czytał pan ten artykuł? — Czytałem. — Proszę pana… co mam z tym robić? Wahanie. — Nic. Musi pan sobie uświadomić, że… że układy się zmieniły, prawda? No tak. Proszę się z tym pogodzić. — Trzask. Pan Varga nie mógł nawet znaleźć widełek telefonu. To był najlepszy przyjaciel. Jakże się wszystko może zmienić. Proszę się z tym pogodzić — ale jak? Jak się człowiek ma .pogodzić z tym, że ktoś go nienawidzi? Czy ma też zacząć nienawidzić, czy jak? I jak się ma pogodzić z nienawiścią, skoro przez całe życie uczył się kochać? Cóż, muszę się jakoś dostosować, przynajmniej formalnie, zdecydował don Manuel. Usiadł więc przy biurku i starannie .napisał, że rezygnuje z funkcji prezesa Towarzystwa Samokształcenia. Ze względu na zmianę stosunków i tak dalej. Pan Varga odetchnął i sięgnął po kapelusz. Zaniesie to tam sam, żeby było szybciej załatwione. Szedł uliczką przedmieścia z uczuciem, że te domy patrzą na niego inaczej, niemal wrogo, pewnie również ze względu na zmienione stosunki. Sąsiedzi może sobie mówią, to jest ten Varga, co zatruwa duszę narodu. Zapewne mu ktoś w tym czasie zamaluje drzwi — nawet by się nie zdziwił. Pan Varga przyspieszył kroku, również ze względu na inne stosunki. Chyba się będę musiał wyprowadzić, myślał, sprzedać ten dom i… krótko mówiąc, dostosować się, nieprawdaż? Pan Varga wsiadł do tramwaju i usiadł w kącie. Dwóch, trzech ludzi czytało właśnie tę gazetę. Precz z rękami, senhor Manuel Varga! Gdyby mnie tak poznali, pomyślał don Manuel — ten pochmurny by pewnie na mnie wskazał: Widzicie go? To jest ten Varga, co szerzy wywrotowe poglądy! Że też się nie wstydzi przebywać między ludźmi! Musiałbym chyba wysiąść z tramwaju, spekulował pan Varga, czując za sobą te wrogie spojrzenia… Jezusie, jak ludzkie oczy potrafią nienawidzić! — Bilet, proszę pana — odezwał się nad nim konduktor. Pan Varga niemal się przeraził i wyciągnął z kieszeni garść drobnych. Wypadł mu przy tym z ręki pieniążek, dziesięć centavos, i potoczył się pod ławkę. Konduktor zaczął go szukać. — Niech pan da spokój — powiedział szybko pan Varga odliczając drobne. Nie chciał wzbudzać zainteresowania. Zachmurzony mężczyzna odłożył gazetę i pochylił się, szukając monety pod ławką. — Naprawdę, proszę pana, nie warto — zapewniał go niemal nerwowo don Manuel. Mężczyzna coś burknął i wlazł pod ławką, reszta tramwaju obserwowała go z zainteresowaniem i zrozumieniem. — Sądzę, że tu wleciał — mruknął drugi człowiek i kucnął, żeby szukać. Pan Varga siedział jak na szpilkach. — Dziękuję, dziękuję — jąkał — ale naprawdę nie trzeba. — Jest tam — oznajmił drugi mężczyzna pod ławką. — ale wpadł między deski, psia kość! Ma pan nóż? — Nie mam — usprawiedliwiał się don Manuel — ale, proszę pana, przecież szkoda tyle wysiłku… Trzeci senhor odłożył gazetę i bez słowa sięgnął do kieszeni. Wyciągnął skórzany futerał, a z niego srebrny scyzoryk. — Niech pan pozwoli — powiedział do tego drugiego — ja to wyciągnę. Cały tramwaj z napięciem i satysfakcją obserwował, jak trzeci pan dłubał ostrzem w szparze między deskami. T— Już idzie — mruczał z zadowoleniem, aż tu pieniążek wyskoczył i potoczył się dalej. Czwarty człowiek pochylił się i sięgnął pod ławkę. — Tu jest — oznajmił zwycięsko i wstał, czerwony z wysiłku — Proszę — sapnął i podał pieniążek panu Vardze. — Dziękuję… dziękuję panu — wybełkotał wzruszony senhor Manuel Varga. — Był pan bardzo uprzejmy, i panowie też — dodał, kłaniając się grzecznie na wszystkie strony. — Drobiazg — burknął trzeci pan. — Nie ma za co — powiedział drugi. — Dobrze, że się znalazł — dodał pierwszy. Ludzie w tramwaju uśmiechali się i kiwali głowami. Dobrze, że się ten pieniążek znalazł, hura! Senhor Manuel Varga, poróżowiały z zakłopotania dlatego, że wywołał tyle zainteresowania, siedział jak trusia, nawet nie mrugał, ale przecież widział, że trzeci pan, ten ze scyzorykiem, podniósł gazetę i zaczął czytać ten artykuł: Precz z rękami, senhor Manuel Varga! Kiedy pan Varga wysiadał, ludzie w tramwaju pożegnali go uprzejmie, nawet czytelnicy gazet podnieśli wzrok i burknęli: Adios, senhor! (1938) RĘKOPISY ZE SPUŚCIZNY LITERACKIEJ JÓZEF Z EGIPTU czyli o interpretacji snów według Freuda …przeto przesławny Faraon powołał Józefa i szybko wypuścili go z ciemnicy. Któren ogoliwszy się i zmieniwszy szatę swoją przyszedł do Faraona. I powiedział Faraon Józefowi: Miałem sen i nie masz takiego, co by mi go wyłożył; o tobie’m słyszał, że kiedy usłyszysz sen, to i wyłożyć go poradzisz. Odpowiedział Józef Faraonowi, mówiąc: To nie moja rzecz; Bóg oznajmi szczęsne wieści Faraonowi. Powiedział przeto Faraon Józefowi: Śniło mi się, że stałem na brzegu potoku. I oto z potoku tego występowało siedem krów tłustych i urodnych, które pasły się na mokradłach. I oto siedem innych krów występowało za nimi chuderlawych i szkaradnych wielce, i chudych; nie widziałem tak szpetnych w całym państwie egipskim. I zeżarły te krowy chude i szkaradne siedem pierwszych krów tłustych. Widziałem takoż w snach siedem kłosów wyrosłych ze źdźbła jednego, pełnych i „dorodnych. I oto siedem kłosów drobnych, cienkich i wschodnim wiatrem złamanych wychodziło za nimi. I kłosy drobne pochłonęły siedem kłosów dorodnych. Tom rozprawiał wróżbitom, a żaden wyłożyć nie poradził. Odpowiedział Józef Faraonowi: Sen Faraona jasnym się jawi. Co Bóg czynić będzie, toć i pokazał Faraonowi. Wiedz zatem, że cyfra siedem to nic innego niż płeć twoja. I rzekł Faraon: Nie rozumiem, co rzeczesz. Odpowiedział Józef: Cyfra siedem oznacza we śnie płeć męską, podobnie jak witka, źdźbło, drzewo, komin, góra, wiatr, miecz, koń, błyskawica, ptak niebieski, konik polny, klucz, lew, pomnik, bat, stół, korzeń, jedynka, laska, człowiek, ksiądz, kogut, szpryca, pałka, pług, ręka, kamień, głowa, odzienie, powróz lub rzemień, łyko, gwizdek, motyka, łom i wszystkie pozostałe rzeczy, jakiekolwiek są. Tak samo jak płeć żeńską oznaczają we śnie te oto rzeczy: garnek, piec, okna, drzwi, ołtarz, ósemka, ziemia, obłoki, grób, książka, płot, kwiat, pierścień, łańcuch, koń, wóz, cysterna, droga, dom, butla, trawa, rzeka, ogród, dziecko, bęben, owoce, torba, żeleźniak, papirus, księżyc, las czy gaj, rękawice, chrust, jako i wszystkie inne rzeczy, jakiekolwiek są. Tak to jest. I powiedział Faraon: Przed dwoma dniami śniło mi się, że dziecko waliło w bęben. Odpowiedział Józef: Ten sen oznacza, że w duszy twojej obudził się strach, iż ojcem już nie będziesz mógł być. I rzekł Faraon: Spłodziłem mnóstwo dzieci. Dlaczego miałbym odczuwać strach? Odpowiedział Józef: To skryte jest w duszy twojej przed oczami twymi. Przeto rzekł Faraon Józefowi: Nie powiedziałeś mi wszakże, co oznacza siedem krów. I odpowiedział Józef: Cyfra siedem oznacza twoją chuć; krowa oznacza natomiast kobietę, a siedem pierwszych krów mówi, że miłujesz kobietę tłustą i miłą dla oka. I prawił Faraon: Bogu niech będą dzięki, jest właśnie taka: tłusta i miła dla oka. Ale dlaczego pojawia mi się w postaci krowy? I powiedział Józef Faraonowi: Bo w duszy swojej skrywasz ohydę sodomitów; bo przyjmując kobietę wyobrażasz sobie skrycie, iż jest ona krową. I krzyknął Faraon: Ależ, Izraelito, nigdy mi takie paskudztwo w myśli nie postało! (I powiedział Józef): Skryte jest w myśli twojej. Rzekł tedy Faraon Józefowi: Nie powiedziałeś, co oznacza siedem krów chudych, które zeżarły siedem krów tłustych. Tu odpowiedział Józef, mówiąc: Siedem krów chudych oznacza nową chuć, która zaczyna w tobie zżerać chuć do kobiety tłustej i dorodnej; odrzucisz i utracisz ją, by miłować kobietą chudą i niepozorną. A szpetna jest, że nie masz drugiej takiej w państwie egipskim, a dusza twoja wzdraga się przed tym, co chcesz uczynić. Boć wstrętne jest twoje pragnienie, kazirodcze i grzeszne jest twoje pragnienie, i nie masz gorszego w państwie egipskim. Ot, niedojrzała siostrzyczka twoja, lub własna córeczka twoja, lub córeczka brata twojego czy siostry twojej, koźlątko niedorosłe wzbudziło u ciebie chuć gorącą. I podskoczył Faraon i zawołał: Straszna jest twoja mowa. Nigdy nic takiego w myślach mych nie postało. Piastowałem na rękach córki moje i dary dawałem dzieciom sióstr i braci moich; jak ojciec jestem dla mojego rodu i nigdy dziecka nie skrzywdziłem. I odpowiedział Józef: Piastowałeś je na rękach dla chuci swojej i dary im dawałeś, żeby nakłonić je do tego, co miałeś w myśli ukryte. Wszakże to tylko zatajone jest i zjawia się we śnie; jawi się ukryte w obrazach i podobieństwach. Siedem kłosów pełnych ze źdźbła jednego toć kobieta z płci twojej, córeczka twoja, którą żoną swoją chcesz uczynić. Ale tu wyrasta kłos cienki, złamany wiatrem wschodnim; wiatr, który potrząsa kłosem to mężczyzna, a wschód oznacza ojca, z którego wyszedłeś. Kłos złamany wiatrem wschodnim to wątła stara matka twoja; i oto chuć twoja i ją dostrzegła, i utracisz córkę swoją, a matkę pojmiesz w ramiona. Tak zapisane jest w twoich snach i zawarte w myślach, w głębinie myśli, którą my, Izraelici, nazywamy podświadomością. Podświadome jest to, co ci w żaden sposób nie jest znane i co ci, jako powiadasz, nigdy nie przyszło do głowy. I odwrotnie, co ci jako żywo nie przyszło do głowy, jest właśnie dlatego w twojej podświadomości; i tam jest kazirodztwo, ojcobójstwo, sodomia, szpetota Chama, grzech Lota, kompleks Edypa i wszystkie rodzaje zboczeń gomoryckich, babilońskich, chaldejskich i egipskich, które ci nigdy do głowy nie przyszły. Sen zaś to nic innego, jak tylko przecinanie się twoich chuci, które stłumiłeś i stłamsiłeś w podświadomości. I powiadam ci: Jeśli ci się śni, że zrywasz owoce, to znaczy, że cudzołożysz. Śni ci się, że kroisz owoce nożem, to mordujesz. Jeśli zaś nie śni ci się o żadnych owocach, tylko o koniach lub płynącej wodzie, to też nie mniejsza ohyda. To samo, jeśli ci się śni, że spacerujesz po ogrodzie lub że wkładasz płaszcz. Ileż śmiertelnych grzechów! I powiedział Faraon: Cóż zatem czynić mam, żeby się ich nie dopuścić? Bo boję się zasnąć i mieć znowu takie sny. Tedy powiedział mu Józef: Ot i niczego robić nie możesz: to podświadomość ci dyktuje, co możesz ty jej dyktować? W niej jest to wszystko złe, czego się jeszcze nie dopuściłeś. W niej jest wszystko, co sprzeciwia się naturze i prawom boskim. Jeżeli czuwając myślisz o sprawach czystych i uczciwych, to robisz to tylko dlatego, żeby nie myśleć o sprawach sjromot—nych. To jest właśnie tak. Twoje życie, o którym wiesz ty sam i twoi bliźni, przykrywa tylko nagość i wstyd tego, co jest przed tobą utajone. Ale w snach (to wszystko) się zjawia. Dlatego mądry jest ten, kto z łaski bożej sny wyłożyć potrafi. I powiedział Faraon: Naucz mnie tego, proszą. Przysięgam, że rzucą psom moją żonę, jeśli będzie jej się śnić o lwach lub nawet o pęku kluczy; a córki moje ukarzę, jeśli śnić będę o czymkolwiek, co podobne jest do łyka, laski, człowieka lub cyfry siedem, a synów moich wyrzucę, jeśli odważą się śnić, że wchodzą drzwiami do domu ojca. Bo straszne i niebezpieczne są takie sny. Ponieważ zaś Bóg pozwolił ci poznać to wszystko, nie masz nikogo tak mądrego i rozumnego jak ty. O WYOBRAŹNI Kiedy pewnego dnia szewc wracał do domu, zobaczył przy nowym budynku bawiące się w piasku dzieci. Usiadł więc na kupie belek, grzał się na słońcu i patrzył. Był to zamek otoczony wałem i fosą, do której jeden pętak nosił wodę w kapeluszu. W ten sposób powstała budowla obronna, coś pomiędzy obozem Cezara a średniowiecznym zamkiem. Później okazało się, że trzeba pod wałem przekopać tunel, przez który mógłby przejeżdżać pociąg. Z hałasem i gwizdem kawałek drewna dojechał do środka twierdzy, gdzie był dworzec. Pasażerowie przy wysiadaniu deptali bezlitośnie po cezarowych murach. Kiedy znaleźli się w nieznanym i niezamieszkałym kraju, trzeba było wybudować z ciepłego piasku okrągłe murzyńskie lepianki. To się robi tak, że kładzie się na ziemi pięść, a na nią narzuca piasek, potem wyciąga się pięść i zostaje namiot; biada temu, kto by go dotknął. Dente et unquibus będziesz bronić swojego domu. „Panienka, która pilnowała jednego z tych chłopaczków, usiadła obok szewca i powiedziała: — Wczoraj z tego piasku piekli racuchy, a kiedyś sprzedawali go na wagę jako mąkę i cukier. — Myślę o tym — powiedział szewc — czym właściwie jest wyobraźnia. Panienka utkwiła wzrok w swoim hafcie. — Wyobraźnia — powiedziała po chwili — to znaczy widzieć w ludziach i rzeczach coś innego, niż dyktuje rzeczywistość. — Zaraz, zaraz — powiedział karcąco szewc. — Mówi tak pani dlatego, że się pani na kimś zawiodła. Bywa. Proszę popatrzyć, w nocy padało, więc budują dzisiaj z piasku tunele i zamki. Jutro piasek będzie suchy i już się z niego budować nie da. Jak pani myśli, czy dzieci powiedzą, że je piasek zawiódł i że jest do niczego? Czy też odkryją, że nadaje się do sprzedawania na wagę jako mąka albo cukier? Rozczarowanie to tylko brak wyobraźni. Wyobraźnia sobie potrafi poradzić. Zaraz, jak by to powiedzieć? Mieć fantazję to nie znaczy wyobrażać sobie coś, czym rzeczy nie są, ale coś, czym mogłyby być. Lub—coś, co można by z nich zrobić. Ot, taki pędrak ma pomysł, że z piasku można budować. A ja, durny, chodzę obok kupy piasku i nie wpadnę na to. Ja i pani, panienko, tylko depczemy po piasku. Ale kiedy się człowiek zakocha, może wpaść na to, że na piasku da się pisać. Tak to jest. Dziewczyna opuściła ręce na kolana, bo coś sobie przypomniała. — Taki chłopaczek — ciągnął dalej szewc — potrafi sobie wyobrazić, że mógłby być maszynistą, wojownikiem, podróżnikiem lub czym tam jeszcze. I ma rację, panienko. Jego cała fantazja oznacza właśnie to, że nie stłumił jeszcze w sobie tych rozmaitych możliwości. Pani też sobie czasem wyobraża, czym by pani mogła być, ale ponieważ jest pani dorosła, a więc również jest pani egoistką, myśli pani już tylko o tym, czym by pani chciała być… Nic tak nie ogranicza wyobraźni jak egoizm. Panienka poczuła się dotknięta. — Pan myśli, że jestem egoistką? — No. I nieszczęśliwa. I mówi pani sobie, że mogłaby pani być bogata i nie musiałaby pani służyć u ordynarnych, niesympatycznych ludzi. I mogłaby pani być dumną, piękną panią, której nikt nie odważyłby się ubliżyć. Wie pani, że naprawdę mogłaby pani tym być? Mogła. Mogłaby pani być matką siedmiorga dzieci. Lub roznosicielką gazet. Lub kurwą. Ale tego już sobie pani nie wyobraża, bo to się pani nie podoba, prawda? Niech no się pani rozejrzy dookoła, kim mogłaby pani być Babą, która miesza wapno. Tą dziewczynką. Lub tamtą złą, brudną, załataną kobietą. Przecież to tylko przypadek, że jest pani niańką, bo mogłoby być z pani tylu innych ludzi… I ja tak rozmyślam o tym, dlaczego ludzie są tak beznadziejnie zamknięci w tym głupim, małym przypadku swojej życiowej przygody. Z tego wszystkiego, kim mogliby być, przeżywają tylko tę jedną szczyptę, tylko to, kim przez przypadek są i to, kim chcieliby być. Nie sądzi pani, że to straszne? Panienka wzruszyła ramionami. — Ja nie wiem — powiedziała. — Nie możemy przecież przeżyć więcej niż swoje własne życie. — Ja wiem — powiedział szewc. — Ale powiedzmy, że oni, że ci inni, przeżywają te swoje życia za nas, wie pani? Tym, kim ja bym mógł być, jest ktoś inny. Człowiek może patrzyć na innych ludzi jako na inne możliwości samego siebie. Niech pani spróbuje. Zdziwi się pani, jak panią ludzie zaczną interesować. — E tam — powiedziała dziewczyna — nikt się przecież nie naje kołaczem, który ktoś inny je za niego. — Nie naje — przytaknął szewc. — Ale gdyby ludzie mieli więcej fantazji, potrafiliby się lepiej tymi kołaczami podzielić. Jeśli chcesz zrozumieć dzieci, musisz być dzieckiem, Musisz mieć w sobie nędzarza, żeby zrozumieć biednych. Niech pani zwróci uwagę, że taki chłopaczek to właściwie cała grupa mężczyzn: tkwi w nim mechanik, żołnierz, budowniczy i nie wiem, co jeszcze. A kiedy dorośnie, z tego tłumu zostanie tylko jeden człowieczek. Na Boga, gdzie się podziali ci inni? Gdziekolwiek by nie byli, są ukryci. Ale uwaga, bywa, że jeszcze nie są martwi… SZATA ZDOBI CZŁOWIEKA Przy płocie ogrodu szewca zatrzymał się człowiek prowadzący za rączkę dziewczynkę i powiedział: — Popatrz, Marysiu, kwiatuszki. — Po czym dodał — Dzień dobry panu. Piękna pogoda. Tłusty mężczyzna, który pełł miętę pieprzową, nawet nie podniósł głowy i burknął: — Dzień dobry. — Podziwiam — zaczai rozmowę człowiek za płotem — jak to panu wyrosło. Ogrodnik podniósł się i wyprostował grzbiet. — Wyrosło — powiedział. — Wydaje mi się, że ja skądś pana znam. E, nie, mylę pana z kimś. Człowiek za płotem wyszczerzył zęby. — Ja jestem przecież tym strażnikiem, co tędy codziennie chodzi. Dziś mam wolny dzień. — O rany — zdziwił się ogrodnik. — No, no, nie poznałbym pana w cywilu. Teraz jest pan zupełnie innym człowiekiem, panie strażnik. W mundurze to z pana takie wielkie, ociężałe chłopisko… — To robi to ubranie — powiedział strażnik. Ogrodnik pokręcił głową. — I ma pan zupełnie inny głos. Kiedy indziej to mam wrażenie, jakby pan stałe krzyczał. Gębę na kłódkę, co to za porządki, i tak dalej. I chodzi pan zawsze jak słup. Ja pana przyuważyłem, panie strażnik. — To samo mówi moja żona — zauważył strażnik. — Podobno się na nią tak nie wydzieram, jak jestem w cywilu, no i w ogóle. Wie pan, człowiek się jakoś inaczej czuje, kiedy nie jest w mundurze i przy szabli. — Jest mu lżej — stwierdził grubas. — Lżej… i tak dziwnie. Jakby go odmienili. — Wie pan co — rzekł ogrodnik — ten pański skrzat by sobie mógł tu w ogrodzie narwać truskawek, prawda? — Dziękuję — powiedział strażnik. — To coś dla Marysi. A kiedy obaj mężczyźni usiedli na ławeczce, przemówił strażnik: — U nas jest taki radca w policji, wyjątkowy drań. Ale jak się z nim spotkam na basenie, w kąpielówkach, to jest to zupełnie inny człowiek. Cóż, w kąpielówkach nie można udawać pana. W tym wypadku więcej wart jest ten, kto ma lepsze bicepsy, no nie? Grubas potakiwał \v zadumie. — Widzi pan, strażniku, to dlatego ci potentaci nosili złotogłów i koronę… — Żeby oddziaływać na innych. — Żeby oddziaływać na siebie samych. Pan na przykład musi być w mundurze, żeby móc się wydzierać na ludzi. A król musiał mieć koronę — nie tylko dla ludzi, ale i dla siebie. Gdyby go pan ubrał w fartuch, to by mu się, mój panie, ciężko królowało. — Mówi się — rzekł strażnik — że szata zdobi człowieka. — To prawda — powiedział grubas. — Na przykład zasiedziały konserwatysta szyje sobie ciągle takie same ubrania i buty. Dlaczego? Bo zmiana ubrania to jakby zmiana charakteru lub poglądów, to niemal stanie się innym człowiekiem. Dlatego grzesznicy przywdziewali mnisie habity, żeby stać się nowymi ludźmi. A ja słyszałem, że aktor może naprawdę grać żebraka lub rycerza tylko wtedy, kiedy włoży na siebie żebracze łachmany lub rycerski pancerz. Dopóki nie ma odpowiedniego ubrania, to nie to. — Ja — powiedział strażnik — znałem jednego żebraka. Pokrzywiony był jak paragraf. A któregoś wieczoru patrzę, wali do kina przystojniak jak się patrzy. No to go wziąłem ze sobą na komisariat i powiadam mu, człowieku, pokaż, jak to robisz, żeby wyglądać jak kaleka. A on odpowiada, nie mogę, szefie, jak Boga kocham nie mogę, musiałbym mieć te łachmany. — No widzi pan. Ten żebrak żył właściwie w dwóch osobach i zmieniał je. Pan też, panie strażnik. Raz jest pan takim nadęciakiem w mundurze, a kiedy indziej zupełnie przyzwoitym cywilem. Za każdym razem ma pan inny głos, inny chód i inną duszę. Wspólne macie tylko „ja”, tylko to ciało, ale poza tym — dwaj ludzie. Na przykład ja — byłem szewcem, a teraz jestem ogrodnikiem. Wie pan, nas szewców pokonały maszyny, więc wziąłem się za ogrodnictwo. Hoduję zioła. Nawet by pan nie uwierzył, jaka różnica jest między szewcem a ogrodnikiem. Albo i to — byłem żonaty, żona mi umarła. I powiem panu, panie strażnik, żonaty i wdowiec to dwóch zupełnie innych ludzi. Jakbym teraz był kimś innym, który zostawił sobie to swoje „ja” na pamiątkę. Wie pan, to tak, jakby się człowiek przenosił z jednego miasta do drugiego i zabierał ze sobą jakiś stary grat, zegar albo lampę… Człowiek przenosi ze sobą swoje „ja” i myśli, że jest ciągle taki sam… Ja byłem dzieckiem, czeladnikiem, szewcem i zielarzem, ja byłem anarchistą, ja byłem w wojsku, miałem żonę i straciłem ją… Człowieku, tego było że hej! A przy tym wszystkim stale jest jedno „ja”. Ja się zmieniłem tyle razy, ale nie zmieniło się „ja”. KIEDY BOLĄ ZĘBY — Wie pan — powiedział doktor — człowiek najsilniej uświadamia sobie swoje „ego”, kiedy go coś boli. W takiej, chwili jest panu wszystko jedno i jest tylko pan, tylko pan z tym swoim bólem… — Prawda — burknął szewc. — Ja miałem zapalenie okostnej. Trzy dni się męczyłem z tym potwornym zębem. — Ja wiem — powiedział doktor ze zrozumieniem. — Taki ząb potrafi boleć, o tak. — Ojej — zgodził się szewc — człowiek ma uczucie, że istnieje tylko ten ból, cała reszta staje się nagle daleka i obca. Przerażająco obca. I własne życie staje się obce. Ból jest egoistą. Dla człowieka, który cierpi, jest tylko ten ból i nic innego. Siebie samego uświadamia sobie tylko poprzez ten ból. To, co nie boli, to nie ja… Ja na to dobrze zwracałem uwagę, doktorze: kiedy człowieka boli ząb, to jego „ja” stanowi właśnie ten ząb i to, co jest z nim związane, jego całe „ja” jest w tym zębie. To jest takie malutkie, tępe i strasznie skupione ,,ja”, które nie widzi i nie słyszy, nie myśli, nic nie chce i czuje tylko ten ból. Jak zwierzę. I do tego ,,ja” przychodzą z wizytą różne myśli. Jedna mówi: to przejdzie, to przejdzie, to przejdzie. Druga znowu rozważa i radzi: spróbować okład albo wypłukać rumiankiem. A trzecia rozkazuje: do dentysty i wyrwać. I te myśli robią swoje, kłócą się, przychodzą i odchodzą jak obcy ludzie, a tymczasem to właściwe „ja” siedzi skulone jak zwierzę, kiwa się i nie rozumie nic, tylko ten swój ból. No i jest tam jeszcze ktoś, kto na to wszystko w milczeniu patrzy. Ale to nie jestem ja, to jest ktoś inny. Ja jestem tylko tym biedakiem, którego boli i który się boi. A potem ta jedna myśl, ta energiczna, powie: dureń, kto patrzy na takie cierpienie. I Čapnie człowieka za kołnierz i zaciągnie go do dentysty, i jeszcze nad nim stoi, i pilnuje go, żeby nie zwiał. Tu będziesz siedzieć i basta. A potem ta myśl powie głośno: ja nie, rozumiesz, ale ona to powiedziała, ja ją słyszałem i serce mi uciekło w pięty, ona mówi: jeśli pan uważa, panie dentysto, to niech pan ten ząb wyrwie. I teraz jest was dwóch: jeden się boi i zamyka oczy, drugi patrzy na dentystę, na kleszcze i na to przerażone zwierzątko, ale ten drugi to nie ja. I trzask! Nagle w świadomości jakby coś trzasnęło. Nie ma zęba. — To szok — powiedział doktor. — Normalna sprawa. — Normalna sprawa — potakiwał szewc — ale i sprawa szczególna, panie doktorze. Nie wiem, czy pan to kiedyś zauważył. W tej samej sekundzie jakby pana coś zalało. Jakby się nagle oswobodziło to biedne „ja”, osaczone boleścią i strachem, i rozlało się w panu jak rzeka. Nagle ma pan znowu swoje normalne, szerokie „ja”, które patrzy, myśli, klapie gębą i interesuje się całym światem. Ile ja tego u dentysty naopowiadałem, niech pan nawet nie pyta. * Cytuję według: K. Čapek, Marsjasz, czyli na marginesie literatury, Kraków 1981, s. 102–103. Przełożyła Halina Janaszek–Ivanićkova. * Cytuję według: K. Čapek, Inwazja jaszczurów, Kraków 1975, s. 7. Przełożyła Emilia Witwicka. * Porównaj: J. Opelik, Obyčejny život čili Deukalion w: Struktura a smysl literámiho díla, Praha 1966, s. 147–149. * Porównaj: E. Strohsova, Kareł Čapek, „Česká literatura” 1968, nr l, s. 16. * Cytuję według: J. Mukafovsky, Wśród znaków i struktur, Warszawa 1970, s. 315. Przełożył Jacek Baluch. * K. Čapek, Marsjasz, s. 167. * Franciszek Langer — pisarz czeski (1888–1965). Autor wierszy, opowiadań, jednej powieści, dramatów, felietonów i utworów dla dzieci. Lekarz z wykształcenia. Orientacją polityczną zbliżony do Čapka. * Antonin Koniáš — fanatyczny kaznodzieja czeski, jezuita (1691–1760). Przedstawiciel kontrreformacji. Wyszukiwał, cenzurował i niszczył czeskie książki, szczególnie reformacyjne (spalił na stosie ok. 3000 książek). Jest autorem łacińskiej pracy o sposobach rozpoznawania kacerstwa. * Cytaty z „Hamleta” w tłumaczeniu A. Paszkowskiego. * Aleksander Bach — polityk austriacki, minister spraw wewnętrznych w latach 1895–1897. Wprowadził absolutyzm rządów. Zwalczał ruch rewolucyjny. Rozbudował system policyjny, szpiegowski i donosicielski. * Muzeum — Národni Muzeum w Pradze, budynek położony w najwyższym punkcie placu Wacława. * Barrandov, etc. — dzielnice i okolice Pragi. * Svatopluk Čech — poeta czeski (1846–1908). Największy rozgłos zyskał cykl wierszy „Pieśni niewolnika”. Pomnik S. Cecha znajduje się w wysoko położonym punkcie Pragi. * Olšany — dzielnica Pragi z wieloma cmentarzami.