Jerzy Niemczuk Powrót Daleków Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Poboczem opustoszałej drogi szedł niewysoki, szczupły mężczyzna ubrany w dżinsy i szarą kurtkę z kapturem. Poruszał się sprężystym, pewnym krokiem wytrawnego piechura. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo wielu ludzi spaceruje po szosach, ale mężczyzna maszerował w strugach ulewnego deszczu i do tego w kompletnych ciemnościach. Gdyby nie mrok skrywający jego twarz, można by dostrzec, że fatalne okoliczności nie robią na piechurze żadnego wrażenia. Szare, nieco wodniste oczy o naiwnym wyrazie spoglądały obojętnie, choć zalewały je strugi deszczu, stopy bezbłędnie odnajdywały drogę, a na wargach błąkał się lekki, nieśmiały uśmiech, chociaż zwisający bezużytecznie kaptur kurtki wypełniony był do połowy wodą. Z rzadka mijały go spóźnione samochody, ostrożnie obmacujące zalaną deszczem szosę. Większość kierowców w ogóle go nie zauważyła, szara sylwetka ginęła w gęstych ciemnościach, niektórym wydawało się, że jakiś cień mignął na poboczu. Nieznajomy nie próbował zatrzymać żadnego z nich. Poruszał się szybkim, pewnym krokiem człowieka, który wybrał się na daleką przechadzkę w pogodny dzień. Nie był to jednak pogodny dzień, lecz upiorna noc i nieznajomy nie wybrał się na spacer, ale w długą drogę. Szedł bez chwili wytchnienia od wielu godzin i przebył w tym czasie blisko czterdzieści kilometrów. Po przejściu takiego dystansu nawet wytrawny piechur o kondycji wyczynowego sportowca odczuwałby znużenie, jeśli nie samą drogą, to przynajmniej jej wypatrywaniem w ciemnościach. Widoczność była równa zeru. Nieznajomy poruszał się więc po omacku, a jednak nie potknął się ani razu, nie wkroczył na asfalt ani nie zszedł do rowu. Nie wyglądał przy tym na zmęczonego. Zbliżała się północ. Kierowca małego fiata jadący do Przasnysza był pierwszym, który w świetle reflektorów wyraźnie dostrzegł zmokniętego przechodnia. Na wszelki wypadek zwolnił. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów zatrzymał się tuż przed nieznacznym, ale ciągnącym się blisko kilometr wzniesieniem. Zbyt gwałtownie zdjął nogę ze sprzęgła. Silnik zgasł. Przypomniał sobie, jak kilka lat temu na tej samej trasie usiłował zatrzymać jakiś pojazd w mroźną noc. Bez skutku. Gdy dotarł do odległej miejscowości, jego broda pokryła się szronem jak gałęzie zimowych drzew. Była jeszcze jedna przyczyna zatrzymania się kierowcy. Czuł, że ogarnia go senność. Radio od dawna nie działało. Pomyślał, że obecność pasażera uchroni go przed zaśnięciem za kierownicą. Nie miał powodu, żeby obawiać się przypadkowo napotkanych ludzi, jego wygląd budził respekt. Sto dwadzieścia kilo żywej wagi, były zapaśnik „Stomilu”. Gdyby nie studia, miałby szansę na tytuł mistrza kraju. Poczucie własnej siły przepełniało go ufnością wobec ludzi. Uchylił drzwi. Strugi deszczu wdarły się do wnętrza samochodu. – Hej, hej! Panie mokry! – krzyknął głębokim basem, od którego zadygotały szyby malucha. – Wsiadaj pan! Podrzucę kawałek! Nieznajomy zbliżył się nieśmiało i wetknął mokrą głowę do środka. – Zapomniał pan, że ta kurtka ma kaptur! – zauważył kierowca śmiejąc się dobrodusznie. Samochodzik zadygotał. – Rzeczywiście – stwierdził nieznajomy i szybkim ruchem naciągnął kaptur na głowę. Olbrzym wzdrygnął się odruchowo, zupełnie jakby to jemu strumienie lodowatej wody spłynęły po plecach. Spojrzał niepewnie na gramolącego się do środka pasażera. Ze zdumieniem zauważył, że jego twarz nie zmieniła wyrazu. Pokręcił głową z podziwem. Szerokie bary kierowcy wypełniały dwie trzecie wnętrza. Nieznajomy wcisnął się w kąt. – No, jedziemy – rzucił zapaśnik – bo maluch nam się utopi. – Zaśmiał się życzliwie z własnego dowcipu. – Daleko? – spytał, pociągając dźwigienkę rozrusznika. Odpowiedź utonęła w rzężeniu silnika. 5 Kierowca przeraźliwie zazgrzytał zębami i z bezsilnej złości uderzył dłońmi po udach. Powinien był to przewidzieć i nie wyłączać silnika. W czasie deszczu maluch często robił mu takie kawały. – Akumulator – mruknął, zapalając światło i smutnie spojrzał w oczy towarzyszowi niedoli. Ten odpowiedział mu łagodnym uśmiechem. – Trzeba popchnąć – stwierdził wzdychając. – Ma pan prawo jazdy? Pasażer przecząco pokręcił głową. – W takim razie musimy to zrobić razem – orzekł kierowca, spoglądając z wyraźnym obrzydzeniem na omywający szyby prysznic. – Jeśli pan pozwoli, to z przyjemnością spróbuję sam. Nie ma powodu, żebyśmy mokli obaj – zaproponował uprzejmie pasażer. „Dziwny, ale miły” – pomyślał z wdzięcznością kierowca i spojrzał sceptycznie na wątłą postać młodego człowieka. Doszedł do wniosku, że jednak chyba zmokną obaj. Zanim jednak zdążył odpiąć pas, pasażer był już na zewnątrz. Po chwili samochód zaczął się toczyć do przodu pod górę. W serce kierowcy wstąpiła nadzieja, że może uda mu się jakimś cudem nie doświadczać deszczu na własnej skórze. Maluch, o dziwo, toczył się coraz prędzej. „Pozory mylą” – pomyślał olbrzym i odruchowo spojrzał na wskazówkę szybkościomierza. Zdębiał. Wychyliła się za kreskę wyznaczającą czterdzieści kilometrów. „Niemożliwe” – przemknęło mu przez myśl. Wrzucił trzeci bieg. Silnik zaterkotał od razu równym, cichym rytmem. Obroty wyrównały się. Wcisnął hamulec i ostrożnie zatrzymał pojazd na poboczu. – Wystarczy? – zapytał nieznajomy, schylając twarz do okna. Nie widać było na nim śladu wysiłku. „Musiało mi się przywidzieć albo ta instalacja wariuje na deszczu” – pomyślał kierowca, spoglądając podejrzliwie na zajmującego miejsce pasażera, który uśmiechał się łagodnie, jakby przepraszająco. Nie wyglądał zupełnie na kogoś, kto kilkaset metrów pchał pod górę sześćsetkilogramowy ciężar. Oddychał ledwo dostrzegalnie i ufnie spoglądał na oślizłą, majaczącą w słabych światłach reflektorów drogę. Kierowca rzucił okiem na fosforyzujący zegar umieszczony na tablicy rozdzielczej. Było pięć minut po północy. Nagle poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Dotąd nie miał żadnych powodów, żeby wierzyć w duchy, ale w ponurej nocnej scenerii nawet człowiek rozsądny wykazuje czasem skłonność do nierozumnego niepokoju. Jeszcze raz zerknął kątem oka na pasażera. Uspokoiło go to nieco. Oglądał z upodobaniem horrory. Żaden ze znanych mu upiorów tak nie wyglądał. Niewysoki, niepozorny człowiek o sympatycznym, trochę nieobecnym uśmiechu. Nawet zęby miał w porządku. Żadnych kłów zachodzących na dolną wargę. – Czego to zmęczenie nie robi z człowieka – mruknął życzliwie. – Zaczyna sobie wyobrażać diabli wiedzą co... Pasażer uprzejmie skinął głową. Był raczej małomówny. – Daleko? – zapytał kierowca, tłumiąc ziewanie. Czuł potrzebę rozmowy, choćby o niczym, bo w końcu, cóż go to obchodzi, dokąd wybiera się człowiek, którego zobaczył po raz pierwszy, a pewnie i ostatni w życiu. Krótka odpowiedź spowodowała, że otrzeźwiał natychmiast. – Do Warszawy? – powtórzył z niedowierzaniem. – Na piechotę? – Nie było autobusu, więc postanowiłem przejść się trochę – odpowiedział dziwny pasażer. – To przecież sto pięćdziesiąt kilometrów! – wykrzyknął zdumiony olbrzym. – Kawałek już przeszedłem – tonem usprawiedliwienia wyjaśnił nieznajomy. – Ciekaw jestem, ile? – zamruczał były zapaśnik. – Około pięćdziesięciu – szepnął nieśmiało pasażer. – Ja bardzo lubię spacerować... 6 Kierowca pokiwał głową ze zrozumieniem. W końcu cóż w tym takiego dziwnego. Ludzie pasjonują się bieganiem i choćby zapasami, tak jak on sam przed laty, dlaczego więc miałby się dziwić facetowi, który lubi chodzić? Dwieście kilometrów to wprawdzie sporo, może nawet bardzo dużo, ale przecież on sam przejeżdżałby samochodem znacznie więcej, gdyby nie ograniczenia sprzedaży benzyny. Poza tym chodzenie, w przeciwieństwie do jeżdżenia, nie powoduje zanieczyszczenia środowiska naturalnego. Nagle przestał się czemukolwiek dziwić. Miał zamiar sięgnąć po papierosa, ale niespodziewanie rozmyślił się. Postanowił po raz dziesiąty rzucić palenie. Poczuł żal za straconą kondycją. Dojazd do Przasnysza zabrał im blisko pół godziny. Gęsto padające krople rozpraszały światła reflektorów. Droga była ledwo widoczna. Kierowca zatrzymał się za drogowskazem i otarł pot, który wystąpił mu na czoło mimo panującego wokół zimna. Bolał go kark, bo odruchowo wyciągał szyję, żeby lepiej widzieć w czasie jazdy. – Dalej musi pan sobie radzić sam – powiedział przepraszająco, rozcierając wielką jak patelnia dłonią obolałe mięśnie. Wymienili uściski dłoni. Ręka nieznajomego wydawała się delikatna, ale jej uścisk był silny jak chwyt imadła. Były zapaśnik spojrzał za odchodzącym, który bez wahania ruszył w kierunku Warszawy. Tym razem naciągnął kaptur na głowę. Szymek od pewnego czasu zachowywał się dziwnie. Pierwszy zauważył to starszy brat. Bywało, że zatrzymywał się w pół kroku i popadał w zamyślenie, a raczej w rodzaj chwilowego odrętwienia. Przywołany do rzeczywistości sprawiał wrażenie wyrwanego ze snu. – Co się z tobą dzieje? – pytał go zniecierpliwiony Piotrek. – Ze mną? – dziwił się Szymek. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy ze swojego stanu. Zasypiał bez trudu, ale bywało, że budził się w nocy, siadał na łóżku i wpatrywał przed siebie. Gdy pewnego razu Piotrek przesunął mu dłonią przed oczami, kompletnie nie zareagował. Nawet powieka mu nie drgnęła. Starszy chłopiec widział to wyraźnie, bo przez szybę sączyło się do pokoju światło z korytarza. Gdy popchnął go lekko, Szymek miękko opadł na pościel i zacisnął powieki. Oddychał jak człowiek pogrążony w głębokim śnie. Piotrek zdał sobie z tego wszystkiego sprawę dość późno. Być może dlatego, że sam czuł się dziwnie. Nic mu wprawdzie nie dolegało, odczuwał jednak jakiś nieuzasadniony niepokój. Nie lęk ani nawet obawę. Po prostu dziwne, bezpodstawne podniecenie. Zupełnie jakby w najbliższej przyszłości miało zdarzyć się coś niezwykłego. Coś takiego odczuwa się przed wyjazdem na wakacje albo gdy ma nastąpić niespodzianka, o której wszyscy wiedzą, bo na ogół niespodzianki człowiek się jakoś tam domyśla. Chodzi zwykle o przedmiot, o którym się marzy, na przykład magnetofon albo rower, więc gdy rodzice wspominają o niespodziance, wiadomo już w przybliżeniu, czego się spodziewać. Przykre niespodzianki są trudniejsze do przewidzenia i rzeczywiście zaskakujące. To jednak, co odczuwał Piotrek, nie było ani przykre, ani przyjemne. Po prostu dziwne. W nocy długo nie zasypiał, przewracał się z boku na bok, wstawał jednak wypoczęty i rześki. A jednocześnie wciąż kołatała mu w głowie myśl, że coś się stanie. Zaskakiwała go w dzień i w nocy, zmuszając do snucia jałowych przypuszczeń. Zaczął podejrzewać, że mogłoby to mieć związek z niezwykłą przygodą sprzed dwóch lat, gdy wraz z bratem opiekował się dwoma małymi przybyszami z Kosmosu. Dalekowie byli fajnymi kumplami i na pewno nie mieli złych zamiarów, ale trudno przecież przewidzieć skutki uboczne, jakie może ten rodzaj niesamowitej znajomości wywołać. Nigdy nie wiadomo, jak działa coś, co nie zostało zbadane. Podzielił się z bratem swymi obawami. 7 Szymek, choć był już uczniem szkoły podstawowej, rozpłakał się jak przedszkolak ze średniaków. Nie mógł znieść myśli, że od najlepszych przyjaciół miałoby go spotkać coś złego. – Oni na pewno nie są szkodliwi – szeptał przez łzy z głębokim przekonaniem. Przyznał jednak, że ostatnio często o nich myśli. Było to dość dziwne, bo przecież cały ubiegły rok spędzili rozpamiętując aż do znudzenia każdy szczegół niezwykłej wizyty, wzbogacając wspomnienia o coraz to nowe detale, tak że chwilami nie potrafili sami odróżnić prawdy od zmyślenia. Szymek bardzo długo nie mógł pogodzić się z myślą, że już nigdy nie zobaczy kogoś, kogo polubił najbardziej we wszechświecie. Wspomnienia ożyły po raz drugi, gdy do Polski sprowadzono „E.T.”. Byli na tym filmie osiem razy. – Naprawdę nie macie nic lepszego do roboty, tylko w kółko oglądać to samo? – strofowała ich matka. Chłopcy wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Na szczęście nie tylko oni latali w kółko na „E.T”. Ta dziwna skłonność była dość powszechna. Szymek wciąż martwił się, że sympatyczny obcokrajowiec nie zdąży na statek i dopiero za siódmym razem uwierzył naprawdę, że nic złego stać się nie może. O wizycie Daleków nie dowiedział się nikt poza pewnym Krzyśkiem, którego Szymek przez jakiś czas uważał za swojego przyjaciela. Ów Krzysiek wysłuchał całej historii z dużym zainteresowaniem, po czym wyśmiał go, że zmyśla. Po tej przykrej wpadce Szymek poprzysiągł, że o swojej przygodzie już nigdy nic nikomu nie opowie. Nieraz świerzbił go język, ale gdy przypominał sobie głupi, obraźliwy śmiech Krzyśka, zaraz przechodziła mu ochota do zwierzeń. W miarę jak upływały dni i tygodnie, historia z Dalekami wydawała się coraz mniej rzeczywista. Piotrek łapał się często na tym, że wspomina to jak niezwykły, zapamiętany w szczegółach sen. Jedynym dowodem było świadectwo młodszego brata, ale opowiadali sobie o tym tyle razy, że przygoda stawała się bardziej opowiedziana niż przeżyta. Nie pozostał przecież żaden ślad, żaden dowód pochodzący nie z tej ziemi. Nie było ani cudownej pałeczki, ani nawet zwykłej śrubki z międzygalaktycznego statku. I nagle obaj zaczęli czuć się dziwnie, a Piotrek, zaniepokojony, martwił się, że nie potrafi sobie z tym poradzić i że nie może zwrócić się do nikogo dorosłego, bo kto im uwierzy, skoro sami robili wszystko, żeby zatrzeć ślady. A gdyby nawet udało się kogoś przekonać, to przecież na pewno nie wyprodukowano jeszcze szczepionki przeciwko kosmicznym chorobom. Nawet rodzice zauważyli, że z chłopcami dzieje się coś niedobrego. – Coś ci dolega? – pytała matka, a Szymek odpowiadał niezmiennie, że nic mu nie jest, połykał dla świętego spokoju aspirynę, pił mleko z miodem i herbatę z sokiem malinowym. Bratu opowiedział natomiast, że czuje czasami, jak myśli uciekają mu z głowy, a na ich miejsce wlatują jakieś inne i wydaje mu się, że on nie ma z nimi nic wspólnego, i że śnią mu się dziwne rzeczy, na przykład latanie i lądowanie. – Oni tu wrócą. Zobaczysz – szepnął na zakończenie. – Zwariowałeś? – oburzył się starszy chłopiec. – Wybij to sobie z głowy! To poważni faceci, naukowcy. Myślisz, że będą lecieli przez cały kosmos, żeby zobaczyć się z dwoma zwyczajnymi chłopakami? Szymek nie odpowiedział, bo tak właśnie myślał. Co dziwniejsze, po pewnym czasie zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Któregoś dnia zmywali w kuchni po obiedzie. Szymek sięgnął po półmisek i nagle półmisek wyleciał w powietrze, przemknął Piotrkowi koło ucha z ogromną szybkością, wpadł do pokoju i wylądował na dywanie pod stołem. Na szczęście nie zbił się. 8 – Co ty wyrabiasz? Mogłeś mi rozwalić głowę! – wrzasnął Piotrek i rzucił się na malca z pięściami. W pierwszej chwili był przekonany, że to głupi kawał, bo tego samego dnia opowiadał bratu dowcip o Australijczyku, który kupił sobie nowy bumerang i chciał wyrzucić stary. Szymek cofnął się, mrugając oczami. Na jego twarzy malowało się zdumienie i zaskoczenie. – To nie ja – wybąkał. – A kto? – Nawet go nie dotknąłem! Piotrek uniósł zaciśniętą pięść, ale nie wymierzył ciosu. Z łazienki dobiegł głos matki pytającej, co się dzieje. Chłopiec wszedł do pokoju i odnalazł półmisek pod stołem. Było to zastanawiające. Talerz musiał przelecieć łukiem do przyległego pokoju. Podniósł naczynie i przyglądał się bratu z głębokim namysłem. – Jak to zrobiłeś? – zapytał surowo. Szymek wzruszył ramionami, przecież mówił, że nawet nie zdążył dotknąć półmiska. – Więc co się stało? – Latający talerz – odparł Szymek ledwo dosłyszalnie. – Co takiego?! – wykrzyknął starszy chłopiec. – To na pewno jest znak – odpowiedział malec z przekonaniem. Piotrek marszcząc brwi, nieufnie przyglądał się półmiskowi. Nic szczególnego. Zwykła porcelitowa skorupa. Żadnych znaków wskazujących na związki z zaziemskimi mocami. – Masz szczęście, że się nie zbił – stwierdził ponuro i wkrótce obaj zapomnieli o tym niezwykłym incydencie. Tymczasem na horyzoncie pojawiły się ważniejsze problemy. Do końca roku szkolnego zostało niewiele tygodni i prawie każdy miał już jakieś plany wakacyjne. Jedni wybierali się nad morze, inni na Mazury albo w Bieszczady, a Łukasz Grzegżółkiewicz aż do Afryki, gdzie jego ojciec pracował od roku na kontrakcie. Wyjazd do Afryki nie był wprawdzie całkiem pewny, ale i tak wszyscy mu zazdrościli. Móc pojechać do Afryki to więcej niż pojechać na pewno nad Bałtyk. Wszystko wskazywało na to, że Piotrek wraz z bratem nigdzie nie wyjadą. Ojciec wygrał malucha na przedpłaty i zapożyczył się, żeby go wykupić. W związku z tym wziął w czasie wakacji jakieś dodatkowe zajęcia ze studentami studium zaocznego. Matka miała udzielać korepetycji dla poprawkowiczów. Jednym słowem było już czym jechać, tylko nie było za co. Wszyscy zaczęli gwałtownie oszczędzać. Matka gryząc długopis wykreślała z długiej listy zakupów te, które ostatecznie mogą jeszcze poczekać. Chłopcy też przyłączyli się do oszczędzania. Ślęczeli wieczorami nad repertuarem kin i wykreślali filmy, z których rezygnują. Najłatwiej przyszło im skreślać tytuły dozwolone od osiemnastu lat. I tak by ich nie wpuszczono. Na drugi ogień poszły te, które zdążyli już obejrzeć po trzy razy, z wyjątkiem „Powrotu Jedi” i paru innych. Zaoszczędzili w ten sposób dwa i pół tysiąca złotych w ciągu jednego tylko miesiąca. Gdyby nie było samochodu, pewnie by gdzieś wyjechali. Chłopcy pocieszali się jednak, że przydziały benzyny są małe i na dalszą wyprawę maluch pojechałby tylko w jedną stronę. Wracać musieliby pieszo, ciągnąc za sobą wóz. Maluch stał więc na parkingu przed domem i wyglądał jak tłusty leniwy kot, któremu nie chce się ruszyć z miejsca. Ojciec zamartwiał się, że go ukradną i bał się jeździć, żeby nie porysować przypadkiem lśniącej karoserii. 9 Jedyną pociechę stanowiła perspektywa, że samochodzik zostanie wreszcie stuknięty, co wyzwoli go z obaw. Tymczasem zabierał chłopców dwa razy w tygodniu na parokilometrowe przejażdżki. Co jakiś czas pojazd zjeżdżał na pobocze i poddawany był dokładnym oględzinom. Ojciec, który o technice miał dość mgliste pojęcie, wpatrywał się intensywnie w niepokojący mechanizm, jakby chciał tym sposobem przeniknąć jego tajemnicę. Podczas jednej z takich przejażdżek Szymek niespodziewanie krzyknął. Bez najmniejszego widocznego powodu wydał zastanawiający wysoki dźwięk. Brat spojrzał na niego z wyraźnym niepokojem. Ojciec od razu zjechał na pobocze i otworzył klapę silnika. Szymek siedział nieruchomo. Oczy miał szeroko otwarte. Na jego twarzy błąkał się nieśmiały, łagodny uśmiech. – Są – powiedział nagle półgłosem. Przynajmniej tak się Piotrkowi wydawało, bo trącił brata w ramię. – Kto? – Co kto? – zapytał młodszy chłopiec, niezbyt przytomnie mrugając oczami. – Czego się wydzierasz? – Ja? – zdziwił się Szymek. – Ciekawe, co też to mogło być? – głośno zastanawiał się ojciec wsłuchując się w pracę silnika z przechyloną głową. Wyglądał jak bywalec filharmonii, który chce za wszelką cenę wytropić drobny fałsz w grze wirtuoza. – Chyba w porządku – zdecydował po dłuższej chwili. Piotrek pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Według niego nie wszystko było w porządku. Tajemniczy osobnik wciąż szedł niestrudzenie na południe; tym samym miarowym, elastycznym krokiem. Słońce wytoczyło się na horyzont, z którego zniknęły nocne chmury. Niebo było jasne i przejrzyste. Poranny chłodny powiew wiatru szybko wysuszył na idącym przemoczone ubranie. Zmianę pogody piechur przyjął z tą samą życzliwą obojętnością, z jaką znosił nocną ulewę. Po jego twarzy wciąż błąkał się lekki uśmiech. Nagle zatrzymał się i zastygł w bezruchu. Na szosie, zaledwie kilka metrów przed nim, leniwym truchtem posuwał się potężny odyniec. Dzik o tak wczesnej porze nie spodziewał się najwidoczniej spotkania z idącym człowiekiem. Zbyt późno dostrzegł kątem oka dwunogiego intruza nie opodal własnego ryja i kompletnie zgłupiał. Nie bardzo wiedział, co począć. Leśne zwierzęta trzymają się od ludzi na dystans ucieczki. Kiedy człowiek przekroczy tę niewidzialną granicę, oddalają się na bezpieczną odległość. Ale gdy niespodziewanie znajdą się zbyt blisko, mogą zachowywać się nieobliczalnie. Jeśli wpadną w panikę i wyda im się, że na ucieczkę jest już za późno, próbują się bronić. Robi to nawet szczur zagoniony do kąta. Dzik zamarł w bezruchu z uniesioną do góry nogą i łypiąc małymi oczami śledził w napięciu człowieka. Ten wpatrywał się w niego z ciekawością, ale bez widocznego strachu. Odyniec chrząknął ostrzegawczo. Poprzednio takie spotkanie z myśliwym skończyło się ostrym bólem w łopatce. Rana goiła się długo, przez kilka dni bliski był śmierci z wycieńczenia i upływu krwi. Tego samego błędu nie popełnia się po raz drugi. Odyniec wykonał błyskawiczny obrót w miejscu i runął wprost na człowieka. Niezgrabne na pozór cielsko wyposażone było w twarde jak kamień mięśnie i ścięgna mocne jak stal. Szybkość niespodziewanego ataku była imponująca, a jednak kły odyńca trafiły w próżnię. Zdumiony i wściekły wykonał błyskawiczny 10 zwrot i zaatakował po raz drugi. Właściwie ten atak nie doszedł do skutku. Człowiek zniknął. Nie odskoczył w bok, nie uciekł, lecz przestał być tam, gdzie być powinien. Odyniec wietrzył przez chwilę obcy, dziwny zapach, a potem rzucił się do panicznej ucieczki. Zawsze odczuwał lęk przed ludźmi, ale tym razem było to coś więcej niż zwykły zwierzęcy strach. Szczecina zjeżyła się na nim od ryja aż do ogona. Pędził przez las na łeb na szyję, łamiąc gałęzie i tratując krzaki. Dwa razy otarł się boleśnie o pnie drzew i pozostawił na korze kępki szorstkich kłaków. Wreszcie udało mu się dopaść bezpiecznego miejsca. Zaszył się w najciemniejszym kącie bagnistej łączki i wysoko unosząc łeb nasłuchiwał z trwogą, czy nie słychać odgłosów pogoni. Dopiero po kilkunastu minutach, kiedy nabrał całkowitej pewności, że nic mu nie zagraża, z głębokim westchnieniem zwalił się w błoto i uciął sobie krótką drzemkę. W chwili gdy odyniec zaatakował, nieznajomy wykazując niezwykłą przytomność umysłu wyskoczył w górę i uchwycił się zwisającej mniej więcej półtora metra nad jego głową gałęzi sosny. Tętent racic i wściekłe sapanie zagłuszyły skrzypienie konaru. Mężczyzna wykorzystując impet silnego wyskoku przerzucił ciało wokół osi gałęzi, jak robią to gimnastycy ćwiczący na drążku i znieruchomiał, spoglądając z ciekawością na scenę, która rozgrywała się u jego stóp. Gdy rozjuszony, a potem przerażony odyniec umknął do lasu, nasłuchiwał chwilę, po czym zeskoczył miękko na asfalt i najspokojniej w świecie ruszył w dalszą drogę. W kilka minut później pojawiła się za jego plecami jadąca do Pułtuska ciężarówka wyładowana zużytymi oponami i z wizgiem weszła w ostry zakręt. Nie zamocowany ładunek przesunął się gwałtownie, wielka opona wystrzeliła nad burtę i spadła na drogę. Kierowca zajęty manewrowaniem nie zauważył, że gubi ładunek. Koło odbiło się od nawierzchni jak piłka i potoczyło wprost na idącego poboczem mężczyznę, który po raz drugi w ciągu paru minut wykazał niebywały refleks i opanowanie. Nie odskoczył, lecz z wprawą urodzonego piłkarza przystopował koło lewą nogą. Był to zdumiewający wyczyn. Opona sięgała mu prawie do pasa i musiała ważyć kilkadziesiąt kilo, a jednak stanęła w miejscu jak zaczarowana. Mężczyzna rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiał się, czy nie przeoczył jakiegoś niepożądanego świadka cyrkowego wyczynu, po czym zakasał kurtkę i wskoczył na oponę obiema nogami. Sztywna guma prawie nie ugięła się pod jego ciężarem. Bez wysiłku, z wprawą ekwilibrysty zręcznie przesuwając stopy, zaczął toczyć koło z coraz większą szybkością. Był to niezwykły widok. Niepozorny mężczyzna pędzący opustoszałą drogą na olbrzymiej oponie. Udało mu się wtoczyć ją na wzniesienie, którego pokonanie nawet rowerem nastręczałoby sporo trudu. Przebył w ten sposób kilka kilometrów, dopiero gdy w oddali za ścianą lasu zamajaczyły zabudowania odległego osiedla, zeskoczył z opony i starannie ułożył ją w rowie. Wkrótce dotarł do Pułtuska. W tłumie ludzi pędzących o tej porze do pracy niczym się nie wyróżniał, tak jakby i on wyszedł z domu, żeby zdążyć podpisać listę przed ósmą. Ale w tym tłumie był jedynym, który nie spieszył do pracy. W ciągu minionego tygodnia zarobił tyle, że mógł komfortowo przeżyć kilka miesięcy. Pewnego dnia pojawił się u leśniczego i natychmiast został zatrudniony jako drwal. Ludzi do pracy w lesie brakowało. Nikt go wprawdzie nie znał, ale wygląd, ujmujący uśmiech, budziły zaufanie, a ponieważ miał potwierdzone na piśmie odpowiednie kwalifikacje, zaczął pracę jako robotnik akordowy. Nikt nie widział go przy pracy, co wyszło na jaw dopiero potem, a jednak w ciągu tygodnia ten człowiek wykonał sześćset procent normy. Zainkasował pieniądze i natychmiast zniknął. W tym samym czasie w pięciu innych nadleśnictwach człowiek o tym samym nazwisku również zarobił w podobnie podejrzany sposób pokaźne sumy. Fakt ten ujawniono podczas przypadkowej kontroli. Wprawdzie praca została wykonana bez zarzutu i wszyscy odpowiedzialni pracownicy to potwierdzili, ale okoliczności wskazy- 11 wały wyraźnie, że musiało dojść do jakiegoś oszustwa na sporą skalę. Na czym owo przestępstwo miało polegać, nikt nie potrafił powiedzieć, choć przeprowadzono bardzo szczegółowe postępowania wyjaśniające. Wysłano pisemne wezwanie na adres podejrzanego, ale ten oczywiście nie stawił się. Pismo wróciło z adnotacją „adresat nieznany”. Sprawą zainteresowano prokuraturę, ale władze zmuszone były umorzyć śledztwo z braku cech przestępstwa, podejrzanego, świadków i tak dalej. Leśny aferzysta mógł najspokojniej w świecie wejść do restauracji i zamówić kotlet barani oraz napój firmowy. Odciął nożem niewielki kawałek mięsa, po czym przez długi czas siedział bez ruchu. Najwidoczniej kotlet przypadł mu do smaku, bo następnie połknął go w całości. Kelnerka wybałuszyła oczy z przerażenia. Była przekonana, że klient się udławi na śmierć, co mogło fatalnie wpłynąć na reputację zakładu i wysokość premii pracowników. Nic takiego nie nastąpiło, kotlet gładko przeszedł przez gardło. Surówka została wchłonięta w podobny sposób. Kłopoty, zgodnie z przewidywaniami kelnerki, nastąpiły przy napoju firmowym. Dziwny klient obserwowany z uwagą przez personel przełknął mikroskopijny łyk, siedział chwilę nieruchomo, po czym uniósł się w krześle i odsunął szklankę na bezpieczną odległość. W milczeniu zapłacił należność i wyszedł bez słowa. Kelnerka odprowadzała go wzrokiem przez szybę. Klient zatrzymał się na krawężniku i dyskretnie wypluł napój do rynsztoka. „Na to nie ma mocnych” – pomyślała melancholijnie kobieta i spojrzała z niechęcią na książkę życzeń i skarg, gdzie napisano już o napoju firmowym kilkanaście sensacyjnych opowiadań. Prawie cała klasa miała już wystawione stopnie z polskiego, więc zainteresowanie tym, co mówił nauczyciel, było nikłe. Program został przerobiony i powtarzano lekcję o rzeczowniku. Jedna tylko para oczu wpatrywała się intensywnie w nauczyciela polskiego, pana Dudę. Były to oczy Szymka. Początkowo nauczyciela ogarnęła cierpka nieco satysfakcja, że znalazł przynajmniej jednego cierpliwego słuchacza, bo reszta uczniów bezczelnie grała w kapsle, ziewała ukradkiem albo wymieniała szeptem jakieś uwagi. Pan Duda nie był tak naiwny, aby sądzić, że uwagi te dotyczą tematu lekcji. Spojrzał raz jeszcze na zapatrzonego chłopca i ogarnęły go wątpliwości. Lekcja nie była specjalnie interesująca, a jednak w oczach ucznia dostrzegł blask prawdziwej fascynacji. Nauczyciel poczuł się trochę nieswojo i nawet zająknął się dwa razy. Dopiero po dłuższej chwili zauważył, że spojrzenie chłopca przenika go na wskroś, mija szkolne mury a ściślej płyty, i szybuje w przestworzach. Podszedł na palcach do Szymka i lekko ujął go za łokieć. Wydawało mu się, że zrobił to delikatnie, ale chłopiec w niepojęty sposób znalazł się z nogami na ławce, zupełnie jakby ważył dziesięć deko. Stał na pulpicie i wystraszonymi oczami spoglądał na nauczyciela z góry. – Co ty wyprawiasz?! – żachnął się pan Duda. Normalnie, gdyby uczeń pozwolił sobie na taki kawał, zareagowałby znacznie ostrzej, ale tym razem gnębiło go uczucie, że być może sam nie jest bez winy. Wydawało mu się, że dwoma palcami uniósł chłopca nad ławkę, choć po namyśle musiał przyznać, że było to nieprawdopodobieństwem. Na gruntowną ocenę tego, co się stało, nie było czasu, bo uczeń stał na nieodpowiednim miejscu i równie nieodpowiednim poziomie, co zagrażało autorytetowi szkoły. Władczym ruchem wskazującego palca nauczyciel nakazał mu usiąść w ławce. Autorytet został uratowany. Kazał chłopcu powtórzyć, co wie o rzeczowniku. Ten wygłosił bez zająknienia kilka zdań, które wskazywały, że temat lekcji nie jest mu całkiem obcy. Klasa zachichotała. – No tak – przyznał niechętnie pan Duda – ale to jeszcze nie powód, żeby włazić z nogami na ławkę. 12 Szymek wydukał kilka słów przeprosin. Spojrzeli sobie w oczy. Obu gnębiło niejasne poczucie winy. Pan Duda chrząknął znacząco, dając do zrozumienia, że sprawę uznaje za skończoną, po czym uniósł głowę, jakby chciał na suficie wytropić przerwany wątek. Wyobraził sobie nagle, że jego autorytet najpierw podnosi się, a potem zaczyna krążyć nad tablicą. Usiłował odpędzić to niestosowne wyobrażenie, bo przecież zdawał sobie sprawę, że podnoszenie autorytetu nie odbywa się w taki sposób, ale obraz natrętnie powracał jak osa do nadgryzionego jabłka. – Stanęliśmy na... „Na ławce” – podpowiedział mu głos pochodzący prawdopodobnie z tego samego źródła, co wyobrażenie autorytetu latającego pod sufitem. „W szkole zaczyna już straszyć duch wakacji” – pomyślał pan Duda. Niespodziewany dźwięk dzwonka przyjął z ulgą. Nie minęły jeszcze dwa tygodnie, odkąd tajemniczy osobnik stawiał pierwsze kroki na miękkim leśnym poszyciu zataczając się jak człowiek odurzony alkoholem albo narkotykami. Niewprawne dłonie szukały oparcia łamiąc gałęzie, palce zsuwały się po szorstkiej korze. Nie był jednak pijany i nie cierpiał na żadną chorobę zmysłu równowagi. Z każdą chwilą jego ruchy stawały się coraz pewniejsze. Gdyby znalazł się jakiś przypadkowy świadek jego wysiłków, doszedłby zapewne po namyśle do wniosku, że ma przed sobą człowieka, który po prostu uczy się chodzić. Trzeba przyznać, że nauka szła mu nadzwyczaj szybko. Wyglądało to tak, jakby po utracie przytomności i głębokim zaniku pamięci wracał do rzeczywistości sprawdzając ostrożnie możliwości własnego ciała. Już po godzinie poruszał się zupełnie normalnie, lecz jego zachowanie nadal dalekie było od tego, co zwykliśmy uważać za ogólnie przyjęte w ludzkim świecie. Ukrył się w gęstych zaroślach i z jego twarzą zaczęły dziać się dziwne rzeczy. To rozciągał ją szeroki życzliwy uśmiech, to znów pojawiał się na niej grymas smutku, a spod powiek wytoczyło się kilka łez. Twarz na przemian bladła i pokrywała się krwistoczerwonym rumieńcem, a nawet raz pojawiły się na niej krople potu. Umiejętności w wyrażaniu nastrojów i stanów mógłby mu pozazdrościć najwybitniejszy aktor. A jednak nie był aktorem ćwiczącym w samotności do niezwykłej roli, fotografia jego twarzy nie pojawiła się w żadnym z filmowych tygodników. Miał odegrać ważną rolę, ale nie szukał rozgłosu i sławy, wręcz przeciwnie. Chciał ukryć przed światem, kim jest naprawdę. Przez pierwsze dni nie opuszczał leśnej kryjówki. Prowadził ze sobą długie rozmowy, ale nie padło w nich ani jedno sformułowanie, które mogłoby rzucić światło na jego tajemnicze zachowanie. Przypominały one raczej dialogi z podręcznika do nauki języków. W ciągu tych kilku dni prawie nie jadł, jeśli nie liczyć kilku garści poziomek, które połykał bardzo ostrożnie bez rozgryzania. Równie dziwne było także to, że niemal nie potrzebował snu. Jego zmysły były w ciągłej gotowości, nawet wówczas, gdy wydawać się mogło, że odpoczywa. W nocy w pobliżu kryjówki pojawiały się zwierzęta, ale umykały natychmiast, gdy poczuły dziwny obcy zapach. Dopiero piątego dnia tajemniczy osobnik zdecydował się opuścić las. Poszedł pieszo do odległej o dziesięć kilometrów miejscowości. Był tam krótko. Szóstego dnia po raz drugi wybrał się do miasteczka. Tym razem sprawiał wrażenie człowieka, który nabrał pewności siebie. Porozmawiał o pogodzie z mężczyzną czekającym na otwarcie sklepu z towarami motoryzacyjnymi. Człowiek ów okazał się pracownikiem leśnictwa. Opowiadał o swojej pracy, o tym, że przeprowadza się na północ, gdzie obiecano mu mieszkanie, pokazywał jakieś papiery. 13 Tajemniczy osobnik z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się dokumentom i wypytywał o szczegóły. Pożegnali się jak starzy znajomi. Potem udał się na dworzec PKS, gdzie uważnie przestudiował rozkład jazdy. Wydawało się, że szuka jakiegoś pretekstu do rozmowy z nieznajomymi, ale twarze ludzi zajętych własnymi sprawami nie zachęcały do konwersacji, zdecydował się więc zapytać samotnie stojącego staruszka o godzinę. Starzec wydobył z kieszeni spodni staroświecki chronometr na łańcuszku i przyjrzał mu się surowo. Zegarek stał od dwóch lat z górą, ale ponieważ i tak zawsze się spieszył, postanowił nie oddawać go do naprawy, wychodząc z założenia, że jeśli się spieszy, to właściwie nigdy nie pokazuje właściwej godziny, natomiast gdy stoi, to przynajmniej dwa razy na dobę wskazuje bezbłędnie czas. Chronometr był wiekowy i staruszek bardzo się do niego przywiązał. Uważał, że nie ma co męczyć go ciągłym nakręcaniem, skoro w ciągu wielu dziesiątków lat wykonał już tyle pracy. Nie przyznawał się jednak nikomu, że nosi przy sobie bezużyteczny przedmiot, i pytany o godzinę niezmiennie udawał zdziwienie, że zegarek nie chodzi. Poza tym lubił przypadkowe pogawędki, a stojący zegarek bardziej zbliża ludzi do siebie. Przy takiej okazji można pogawędzić o przemijaniu i o tym, że w mniej ważnych sprawach godzina czy dwie nie robią różnicy. W przypadku sprawnego konwersacja kończy się zwykle na pytaniu i odpowiedzi. Młody człowiek słuchał z uwagą. Staruszek od razu nabrał do niego sympatii i wyjawił mu w ogromnym zaufaniu, że odkąd przeszedł na emeryturę, dorabia pilnując kostnicy w jednym z gdańskich szpitali. Na ogół przypadkowo napotkani ludzie żegnali się szybko pod byle jakim pretekstem. Młody człowiek wykazywał natomiast życzliwe zainteresowanie. Z niesłabnącą uwagą słuchał uwag staruszka o życiu i śmierci i tak ciekawie zaczęta rozmowa trwałaby pewnie znacznie dłużej, gdyby nie podstawiono autobusu do Gdańska. Pożegnali się prawie serdecznie. Tajemniczy osobnik opuścił przedmieścia Pułtuska i wyszedł na otwartą przestrzeń, z rzadka tylko porośniętą drzewami. Jak dotąd mógł być z siebie zadowolony, wszystko odbywało się zgodnie z planem. Jedna tylko rzecz niepokoiła go naprawdę. Psy. Nie miał powodów, żeby się ich obawiać. Żaden go nie zaatakował. Przeciwnie. Na jego widok skowycząc zmykały z podkulonymi ogonami. W miastach jest dużo psów i tego rodzaju epizody będą się powtarzały. Na pewno w końcu znajdzie się ktoś, kto zwróci na to uwagę. Dlatego teraz, gdy kilkaset metrów przed nim pojawił się wielki czarny mieszaniec, nieznajomy obejrzał się z niepokojem, czy w pobliżu nie ma świadków. Na szczęście wokół nie było żywej duszy. Mieszaniec, choć uważano go za pospolitego wiejskiego kundla, miał dość niezwykłe pochodzenie. Był synem rudej wyżlicy, którą od paru pokoleń trudno było uznać za rasową, i wielkiego doga, międzynarodowego championa. Ojciec przebywał w jej stronach na wakacjach i korzystał z daleko idącej swobody, o jakiej nawet marzyć nie śmiał w stolicy. W ten sposób psi arystokrata został ojcem wiejskiego kundla, który szybko poznał wszystkie ciemne strony życia i wskutek tych doświadczeń przeobraził się we włóczęgę. Chadzał, jak to się mówi, własnymi drogami. Na tych drogach często spotykał ludzi złych i rzadko dobrych. Nauczył się w sobie tylko wiadomy sposób odróżniać ich. Po kilku latach wiedział już wszystko o pieskim życiu. Pierwszy rok spędził na łańcuchu przykutym do przeciekającej budy. Był niedożywiony, bo jego pan uważał, że dobry pies, to zły pies, a zły to głodny. Grał więc rolę złego brytana, mimo że większość młodych zwierząt pełna jest ufności wobec świata. Szczekał i warczał na przechodniów, każdego witał obnażonymi kłami. Wreszcie wszyscy uwierzyli, że jest złym psem, ale zamiast spodziewanej nagrody spotkała go niezasłużona kara. Przestano go nawet 14 na noc spuszczać z łańcucha w obawie, żeby nie zrobił komuś krzywdy. Mimo młodego wieku i niedożywienia był największym i najsilniejszym psem w okolicy. Pewnego dnia zakochał się. Dwie noce bez opamiętania wył z miłości, aż wreszcie z całą siłą uczucia i młodości szarpnął więżący go łańcuch. Mocne żelazne ogniwa nie puściły, ale zmurszała buda ruszyła z miejsca, powlókł ją więc do odległej o kilka kilometrów wsi, gdzie mieszkała jego ukochana. Pojawienie się we wsi psa ciągnącego budę wzbudziło powszechną wesołość. Coś takiego zdarza się nieczęsto. Swojemu wyczynowi zawdzięczał pierwsze w życiu prawdziwe imię, bo w jego poprzednim miejscu pracy nie było nikogo, kto by go nazwał. Był po prostu przedmiotem przywiązanym do budy, tak jak wiadro jest przywiązane do studni. – Ale kawalir – mówiono o nim z podziwem, i tak już zostało. – Masz, kawalir, bo z głodu zdechniesz z tej twojej miłości – powiedziała pewnego dnia młoda kobieta o różowych policzkach i pachnących mlekiem dłoniach, podsuwając miskę z resztkami jedzenia i kości. Po raz pierwszy nakarmił go ktoś obcy. Kawalir nieśmiało machnął ogonem i poczuł, że znowu zaczyna wierzyć w ludzi. Młoda kobieta uwolniła go od łańcucha, po którym została na karku krwawa pręga. Nie miał już dokąd wracać. Buda i łańcuch zniknęły. Trzymał się w pobliżu obejścia, gdzie mieszkała młoda kobieta i starał się zapracować na resztki ze stołu, warcząc na intruzów. Ale kobieta nie potrzebowała jeszcze jednego psa. Po podwórzu kręcił się już żółty podługowaty kundel. Sąsiedzi zaczęli przebąkiwać, że trzeba zastrzelić czarnego diabła, zanim się na kogo rzuci, choć Kawalir odróżniał mieszkańców wsi od obcych i nikogo nie ugryzł. Pewnego dnia zjawił się jego dawny pan. Mieszkańcy wioski zapominali już powoli o wyczynie Kawalira, ale wieść o nim zatoczyła po okolicznych osiedlach koło i dotarła do rodzinnej miejscowości. Pan trzymał w ręku kij i sznur. Kawalir wiedział, co znaczy kij w ręku tego człowieka i nie czekając, aż spadnie mu na grzbiet, umknął do lasu i ukrył się w zaroślach. Nie zdając sobie z tego sprawy stał się psem bezpańskim. Na początku trzymał się w pobliżu wioski. Niekiedy rzucano mu z litości jakiś ochłap, ale było tego za mało, żeby wyżyć. Kiedy z głodu zadusił swoją pierwszą w życiu kurę, posypały się przekleństwa i kamienie. Kilka dni przeleżał w leśnej kryjówce, wylizując przetrąconą łapę. Gdy wrócił do zdrowia, postanowił wyruszyć w świat szukając człowieka, który potrzebowałby dużego, wiernego psa, o niewielkich wymaganiach, wiedzącego o życiu więcej niż dziesięć psów rasowych z rodowodem od dziesiątego pokolenia. Na krótko uzyskane imię zostało we wsi. Dziwnym zbiegiem okoliczności, kiedy w kilka miesięcy później, znowu na krótko przestał być bezimiennym kundlem, nazwano go Lir, a więc sylabą poprzedniego imienia. Nazwano go z żartobliwej przekory mianem drobnej włoskiej monety, a jemu spodobało się to od razu. Ale zanim do tego doszło, oddalał się na północ od krainy swojego dzieciństwa, przemykając leśnymi duktami. W lesie czuł się najbezpieczniej. Żywił się czym popadnie, bywało, że zrywał nawet jeżyny, choć drobne kolce kłuły go boleśnie we wrażliwy nos. Polował na myszy i żaby, jadł padlinę. Przeżył tak dwa miesiące, unikając wsi i polowania na drób, które skończyło się wygnaniem od ludzi. Pewnego letniego już dnia pragnienie zaprowadziło go nad jezioro. Chłepcząc wodę zanurzony z brzuchem w cienistej toni, niespodziewanie usłyszał ludzkie głosy. Ostrożnie zbliżył się do miejsca, skąd dobiegały i długo wietrzył. Ustalił bez trudu, że ludzie w tym dziwnym obejściu nie mają żadnego psa, choć było ich wielu. Zapachniało nadzieją. Przełamał strach i ruszył w stronę siedliska. Łapy nawykłe do tropienia leśnej zwierzyny stawiał prawie bezgłośnie, jak wilk udający się na polowanie. Zapach ogniska i świeżo złowionych ryb stawał się z każdą chwilą coraz bardziej intensywny. 15 Długo przyglądał się z ukrycia niskim domom o wątłych cienkich ścianach, zanim ośmielił się do nich zbliżyć. Namioty widział po raz pierwszy w życiu. Blisko dwie godziny śledził tych dziwnych, skąpo ubranych ludzi, zachowujących się hałaśliwie i beztrosko. Było ich tak wielu, a nie było nikogo, kto pilnowałby dobytku. Podszedł ostrożnie, zatrzymał się w przyzwoitej odległości i czekał cierpliwie, aż go zauważą. – Patrzcie! Wilkołak! – krzyknął nagle opalony mężczyzna. Pies drgnął. Nie rozumiał słów, ale wiedział przecież, że chodzi właśnie o niego. Kilka twarzy zwróciło się w stronę, gdzie stał nieruchomo jak posąg. Poczuł się nieswojo, ale nie uciekał. Zbawczy las był tuż, tuż. Wystarczyłoby kilka sekund, żeby znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Ktoś gwizdnął. Uszy psa poruszyły się, ale pozostał na miejscu. – Piękny jesteś, piesku – powiedziała filigranowa dziewczyna w kostiumie kąpielowym. – Piesek, dobre sobie – mruknął opalony mężczyzna. – Założę się, że to przebrany niedźwiedź. – Głodny jesteś, pieseczku? – Rzeczywiście, drobny pieseczek. Nazwij go Grosz. Albo lepiej z włoska Lir – roześmiał się mężczyzna. – Żebyś wiedział, że go tak nazwę! – odpowiedziała dziewczyna postępując w stronę czworonoga. – Uważaj, Ewka! – Nie boję się psów. – Może być wściekły. Dziewczyna zawróciła. Weszła do namiotu i po chwili pojawiła się, trzymając w dłoni słoik z mięsem. – Czy to ten wek, który mieliśmy wyrzucić? – zapytała. – Tak – odpowiedział jej chór kilku głosów. Wzięła starą gazetę i ruszyła w stronę wciąż stojącego nieruchomo psa. – No, chodź tu – powiedziała zachęcająco miękkim głosem. Zwierzę obserwowało ją uważnie, ale nie reagowało na zaproszenie. – Lir, do nogi! – zaryzykowała i ku jej najwyższemu zdumieniu pies podszedł do niej powoli, przyjaźnie wymachując ogonem. – Widzieliście! – wykrzyknęła z triumfem. Za jej plecami rozległy się brawa. Wytrząsnęła zawartość słoika na gazetę i patrzyła z przyjemnością, jak kawałki mięsa znikają w potężnym pysku. Trwało to kilka sekund, po czym Lir wylizał starannie papier. Gdy ręka dziewczyny przesunęła się po jego karku, zesztywniał. Stała się rzecz dziwna. Nikt go nie głaskał, pomijając krótkie dzieciństwo, którego już w ogóle nie pamiętał. Dotknięcie ręki było przyjemne i obezwładniające. Zmrużył ślepia. – Chodź, pokażę ci tych dzikusów – rozkazała dziewczyna i Lir ruszył za nią jak zahipnotyzowany. Gdy jednak któryś z mężczyzn schylił się, żeby dorzucić polano do ogniska, zawrócił w miejscu i zniknął w lesie jak duch. Dziewczyna nie próbowała go nawet wołać. A jednak w godzinę później znowu był na posterunku. Siedział w tym samym miejscu i wodził oczami za młodą kobietą. Na jej wołanie zareagował natychmiast. Podbiegł szybkim truchtem do granicy obozowiska i zatrzymał się, wymachując ogonem. Poczęstowano go resztkami ryb i chlebem nasączonym olejem po smażeniu. Po kilku dniach znał już zapach wszystkich ludzi, którzy zamieszkiwali obóz. Poza terenem towarzyszył w spacerach Ewie, trzymając się w odległości kilku metrów, ale granicy obozowiska nie chciał przekroczyć. Czuł, że stanie się przynajmniej dla części mieszkańców intruzem i znowu ktoś podniesie kamień. 16 Piątego dnia od jego pojawienia się obóz opustoszał. Ludzie ściągnęli na wodę kajaki i odpłynęli. Na straży została jedynie Ewa. Krzątała się koło ogniska przyrządzając obiad. Lir leżał w cieniu drzew i wpatrywał się w nią oczami o barwie bursztynu. Gdy zwracała twarz w jego stronę, ogon psa poruszał się przyjaźnie. Dziewczyna skończyła obieranie kartofli, uprzątnęła obierki i wyciągnęła się na gumowym materacu. Jej połyskująca w słońcu skóra miała kolor ciemnego miodu. Pies drzemał w cieniu z półprzymkniętymi powiekami, ale jego nos i uszy nie przestawały rejestrować tego, co dzieje się dokoła Nie działo się wiele. Zaskrzeczała sójka, wiewiórka zachrobotała na sośnie i strąciła szyszkę, na skraju pasa trzcin zakotłowała się woda. To szczupak dopadł swojej ofiary. Słońce wspinało się na wierzchołek swej codziennej drogi. Nagle w głębi lasu rozległ się trzask łamanej gałęzi. Żaden człowiek nie zwróciłby uwagi na cichy odgłos, ale Lir natychmiast uniósł ciężki łeb. Usłyszał teraz wyraźnie ciche kroki stąpających po miękkim podłożu ludzi. Było ich dwóch. W ten sposób poruszają się ludzie, którzy nie chcą być słyszani. Leniwy wiatr przesunął brzuchem po wierzchołkach drzew. Wrażliwy nos Lira zwęszył zapach idących. Szczeciniasta sierść zjeżyła się aż do ogona. Spojrzał na dziewczynę. Leżała z zamkniętymi oczami, oddychała równo nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Mięśnie psa naprężyły się. Nie wiedział, co robić. Gdyby był na łańcuchu, szczekałby na obcych. Ale łańcuch nie istniał od dawna, a poza tym sam tu był obcy. Ludzie, którzy bezszelestnie podchodzą do cudzego domostwa, starają się ukryć swe zamiary. Skrywa się zamiary złe. Lir obnażył kły i warknął cicho. Z lasu wyszło dwóch mężczyzn. Stanęli na skraju obozowiska i szeptem wymienili kilka słów. Ewa ocknęła się i zaniepokojona uniosła głowę, ale właśnie powiał wiatr i ciche słowa utonęły w szeleście gałęzi. Niższy mężczyzna zajrzał do pierwszego z brzegu namiotu. Wszedł do środka. Po chwili wyłonił się, trzymając w ręku kilka przedmiotów i wepchnął je do worka po śpiworze. Ta sama scena powtórzyła się przy kolejnym namiocie. Złodzieje nie zauważyli psa ukrytego w głębokim cieniu. Nie dostrzegli także dziewczyny, leżącej w piaszczystym wgłębieniu nad samym brzegiem jeziora. Stojący na czatach wyższy z mężczyzn spostrzegł ją dopiero wtedy, gdy uniosła głowę. Odruchowo zrobił krok w tył, zaczepił nogą o linkę namiotu i runął na ziemię z łoskotem. Drugi, myszkujący w kolejnym namiocie, wpadł w panikę, gdy płótno nad jego głową załopotało gwałtownie i maszt przewrócił się blokując wejście. Obaj szamotali się jak zwierzęta w pułapce. Ewa zerwała się na równe nogi i biegiem ruszyła w ich stronę. Wyższy z mężczyzn wyzwolił się ze splotów pękniętej linki i zaczął uciekać, przeskakując jak płotkarz rozciągnięte sznurki. Kobieta krzyknęła. Na dźwięk jej głosu pies poderwał się z ziemi, ale nie ruszył na pomoc, lecz stał niezdecydowany. Wiedział z doświadczenia, że obcy pies nie powinien wtrącać się w ludzkie sprawy. Uciekający zatrzymał się na skraju lasu i obejrzał przez ramię. Dostrzegł towarzysza szamocącego się z dziewczyną. Poza nią nie było nikogo. Rzucił w trawę wypchany skradzionymi przedmiotami worek i ruszył z powrotem. Niższy szybko poradził sobie z młodą kobietą. Odepchnął ją brutalnie oburącz. Upadła prosto w ognisko. Żar przetrwały pod grubą warstwą popiołu sięgnął obnażonej skóry. Krzyknęła z bólu. Napastnik sycząc z wściekłości schylił się, jakby chciał sięgnąć po kij lub kamień. Krzyk podziałał na sprężone do skoku zwierzę jak detonator. Znowu był psem łańcuchowym, który broni obejścia, ale tym razem łańcuch go nie powstrzymywał. Z głuchym war- 17 czeniem w ciągu sekundy przebył dzielącą ich odległość i rzucił się mężczyźnie do gardła. Ten padając zdołał zasłonić twarz ramionami. Nagle pies poczuł ostry ból w podbrzuszu. Drugi kopniak już go nie dosięgnął. Noga w ciężkim bucie przeleciała o parę centymetrów od łba. Zaatakował błyskawicznie, po chwili rozległ się pełen wściekłości okrzyk i odgłos pękającego płótna. Kły ześlizgnęły się po spodniach z żaglowego płótna, ale potężne szarpnięcie powaliło mężczyznę. Tymczasem pierwszy z zaatakowanych zdążył ochłonąć z przerażenia. Błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni nóż sprężynowy. Długie ostrze błysnęło w słońcu. Ciął na odlew. Nóż zgrzytnął na kości tylnej łapy. Lir zwinął się jak spirala i zdążył pochwycić cofającą się rękę. Rozległ się krzyk bólu i nóż upadł w trawę. Złodzieje wycofywali się w popłochu opędzając od rozwścieczonego psa wyszarpniętymi ze stosu chrustu kijami, ale Lir, choć tylko na trzech łapach, nie zamierzał odstąpić. Atakował już bez ślepej furii, jak wytrawny bokser. Łapa podkulona pod brzuchem broczyła obficie krwią. Gonił ich kilkaset metrów w głąb lasu, dopóki nie usłyszał głosu kobiety. Skomląc cicho z bólu, kulejąc, wrócił do obozu. Tym razem wszedł pomiędzy namioty i ułożył się na wydeptanym placyku, starannie wylizując zranioną łapę. Dziewczyna podpełzła do psa na czworakach. Jej ramiona drgały nerwowo. Poczuł kojące dotknięcie delikatnych dłoni. Uniósł łeb. Słone krople zaczęły skapywać mu na pysk. Drżeli oboje, gdy ramiona dziewczyny oplotły masywny szczeciniasty kark. W tak dramatycznych okolicznościach zaczęły się najszczęśliwsze dni w życiu Lira. Gdy po dwóch godzinach na jeziorze pojawiła się flotylla kajaków i znajome wesołe głosy dotarły po wodzie do splądrowanego obozowiska, pies drgnął, ale gdy ręka Ewy spoczęła na jego karku, napięte mięśnie rozluźniły się. Obozowicze dobili do brzegu. Spoglądał niepewnie na ludzkie twarze, zdziwione i pełne niepokoju. Dawno wycofałby się z tego miejsca do swojej kryjówki, gdyby nie ręka Ewy, wciąż spoczywająca na jego grzbiecie. Znaleziono porzucony w trawie nóż, ktoś przyniósł pokrowiec wypełniony skradzionymi przedmiotami. Otoczono psa ze wszystkich stron. Dziewczyna opowiadała cichym, łamiącym się głosem. Mówiła o nim. Był tego pewien, choć nie rozumiał przecież słów. Patrzono na niego z podziwem i wdzięcznością. Po raz pierwszy w swoim pieskim życiu był naprawdę szczęśliwy, choć przez cały czas czuł piekący ból i mógł chodzić tylko na trzech łapach. Nastąpiło długie święto, jedyne, jakie się dotąd zdarzyło. Postawiono przed nim talerz pełen smakołyków, o których istnieniu nie miał dotychczas pojęcia. Spojrzał pytająco na dziewczynę. Wzięła w palce kawałek kiełbasy i delikatnie wetknęła mu do pyska. Jadł bez pośpiechu, jego ciało zaczynała trawić gorączka. Nos miał gorący i suchy, kilka razy na godzinę schodził do jeziora i łapczywie chłeptał wodę. Krwawienie w końcu ustąpiło, ale był osłabiony i chory. Stał się apatyczny. Jedynie za Ewą wodził oczami pełnymi oddania. Była pierwszym człowiekiem, którego pokochał. Naukowcy twierdzą, że psy nie potrafią myśleć, ale z całą pewnością potrafią kochać. Wieczorem Lir posłusznie legł pod tropikiem u wejścia do namiotu dziewczyny. Okryła go starym kocem, bo drżał z gorączki. Mrużąc ślepia patrzył w wygasający żar ogniska. Wiedział, że od tej chwili nie jest już bezpańskim psem. Pogrążony w półśnie wsłuchiwał się w oddech swej pani. W ciągu kilku dni znowu uwierzył w ludzi i prawie zapomniał o ponad dwóch latach pełnego upokorzeń życia. Szybko wylizał się z rany. Sierść zaczęła znowu błyszczeć, boki za- 18 okrągliły się. Nie minął tydzień i przestał nawet utykać. Silny, nawykły do trudnych warunków organizm szybko wracał do zdrowia. Nie odstępował na krok swojej nowej pani; spokojny, ale nieufny i czujny zdawał się czytać w jej myślach. Okazał się wyjątkowo pojętny. To, czego zwykłe psy uczą się na długich kursach, opanował w ciągu kilku dni bez najmniejszego wysiłku, jakby mimochodem. Pani kazała mu siedzieć, więc siadał i czekał cierpliwie, aż go przywoła. Równie szybko nauczył się szukać ukrytych przedmiotów i skakać przez przeszkody. Był pojętny, to prawda, ale o wiele ważniejszą rolę odegrała w tym wypadku zwyczajna psia miłość. Dla swojej pani gotów był zrobić wszystko. Miał tylko jedną wadę. Gdy podchodził ktoś obcy, szczeciniasta sierść na jego grzbiecie jeżyła się, a z gardła wydobywało głuche warczenie. Stawał wówczas przy nodze swej pani, gotów do ataku na najmniejszy sygnał. Nie rzucił się wprawdzie na nikogo, ale wyglądało to tak groźnie, że po dwóch doświadczeniach przestano go zabierać na wycieczki do miejsc, gdzie można było spotkać ludzi. Tak już jednak jest, że prawdziwe szczęście trwa zwykle krótko. Zmierzchy zapadały coraz wcześniej, liście zaczynały żółknąć. Zbliżał się koniec lata. Pewnego dnia namioty zniknęły. Na miejscu obozowiska pozostały jedynie prostokąty wygniecionej trawy i czarny kurhanik zwęglonego drzewa. Pies czuł, że nastąpi coś nieuchronnego i smutnego. Z niepokojem wodził oczami za Ewą. Także i ona spoglądała na niego niepewnie, z poczuciem winy. Kajaki zanurzyły się głęboko pod ciężarem bagażu. Ludzie rozmawiali poirytowanymi głosami wskazując co chwila na przeładowane łodzie. Ewa kręciła głową. W oczach miała łzy. Wszyscy poza nią siedzieli w kajakach. – Zostań, piesku. Wrócę po ciebie, zobaczysz – szepnęła, klękając na piachu. – Siadaj. Przysiadł posłusznie na brzegu i czekał na kolejną komendę. Nic takiego nie nastąpiło. Młoda kobieta nie odwróciła twarzy. Jej ramiona unosiły się i opadały. Płakała. Wiosła opadły w wodę. Obciążone kajaki powoli sunęły na środek jeziora. Lir zaskomlał cicho. Dziewczyna przygryzła wargę i ukryła twarz w dłoniach. Pies cierpliwie siedział na brzegu. Gdy kajaki znikły za cyplem, obiegł teren obozu, teraz pusty i obcy, choć zapach ludzi wciąż jeszcze był intensywny. Obwąchał wygniecioną trawę po namiocie swojej pani. Za kilkanaście dni prostokąt miał porosnąć świeżą gęstą zielenią. Upłynęła godzina, w czasie której nie działo się nic. Lir stanął nad brzegiem, uniósł łeb i zawył przeciągle. Nie miał już na kogo czekać. Szczęście umykało nieubłaganie, i nagle zdecydował się. Wiedziony nieomylnym instynktem ruszył wzdłuż brzegu. Prawie nie czuł bólu w tylnej łapie. Był silny i wypoczęty, mógł biec w równym tempie wiele godzin. W ciągu kilkunastu minut dobiegł do cypla. Węszył chwilę. Ustalił, że kajaki zmierzały wzdłuż przeciwległego brzegu. Lir nigdy dotąd nie pływał, bo w pobliżu miejsca jego urodzenia brakowało dużych zbiorników wodnych, nie licząc płytkiej rzeczki, do której został wrzucony jako szczeniak i musiał ratować się przed utonięciem. Skomlał brnąc w wodę coraz głębiej. Zawrócił, a potem raz jeszcze ruszył wpław. Miłość była silniejsza od strachu. Nagle łapy przestały dotykać piaszczystego gruntu. Odruchowo zaczął bronić się przed utonięciem. Przeciwległy brzeg widziany z poziomu wody wydawał się znacznie bardziej odległy. Płynął szybko, zbyt szybko. W połowie dystansu zaczęło mu brakować sił, ale na odwrót było już za późno. Zwolnił nieco. Starał się teraz płynąć równym, oszczędnym rytmem. Słabość powoli ustępowała. Nie znany dotąd żywioł, zdradliwy i podstępny, łatwiej ulegał równym mozolnym ruchom, gdy jednak wreszcie dotarł do odartej przez fale skarpy porośniętej sosnami, z ledwością wspiął się na stromiznę. Przez kilka minut odpoczywał, a jego płuca pracowały jak rozpędzony parowóz. 19 Kąpiel była wyczerpująca, ale też podziałała na niego orzeźwiająco. W krótkim czasie odzyskał siły i mógł ruszyć w dalszą drogę. Tym razem wybrał wąską ścieżkę, żeby nie tracić energii na forsowanie zarośli. Po półgodzinnym biegu zgubił ślad. Zmienił się kierunek wiatru i wyczuwalny dotąd zapach, który go prowadził, całkowicie zanikł. Najwidoczniej szukali osłony przed wiatrem na przeciwległym brzegu. Lir nie potrafiłby przeprowadzić prawidłowego rozumowania i wyciągnąć właściwych wniosków, ale jego instynkt był nie mniej skuteczny od umiejętności analitycznego myślenia. Po raz drugi zdecydował się na przepłynięcie jeziora. Tym razem miał jednak do pokonania o wiele dłuższą drogę, do tego zmienny porywisty wiatr rozkołysał powierzchnię wody. Wysokie jak na jezioro, kilkunastocentymetrowe fale uderzały w zmiennym, kapryśnym rytmie, nie pozwalając na zaczerpnięcie oddechu. Chwilami pies stał w miejscu. W końcu po bardzo długiej, wyczerpującej walce z żywiołem dopadł stałego gruntu i runął w piach jak wyrzucony na brzeg morski stwór, nie miał nawet tyle sił, by podnieść się i otrząsnąć z wody. Ledwo widział na przekrwione z wysiłku i podrażnione wodą oczy. Rozgrzany, osłonięty od wiatru piach szybko chłonął wodę. Znużone zwierzę zapadło w krótki, nerwowy sen. Kajaki dotarły do przystani PTTK, zanim jezioro rozbujało się na dobre, wypakowano bagaże i przeniesiono je na dworzec PKS. Do odjazdu autobusu pozostało niewiele czasu. Zajęli miejsca z tyłu podstawionego autokaru. Ewa siedziała w milczeniu i nieruchomymi oczami patrzyła przez szybę. Nagle na jej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. – Jest tutaj! Okrzyk zelektryzował wszystkich niemal pasażerów. Twarze podróżnych zwróciły się we wskazanym kierunku. Omijając stojących ludzi w stronę autokaru z nosem przy ziemi biegł potężny czarny pies. Na przedniej łapie widać było z daleka szeroką pręgę skrzepłej krwi. Uniósł łeb, ich oczy spotkały się. Ogon Lira uderzał w ziemię spazmatycznie, nie było to radosne merdanie, lecz błaganie o przebaczenie. – Nie do wiary – szepnął opalony na brąz młody mężczyzna. – Skąd on się tu wziął? – Zabieram go! – desperacko stwierdziła Ewa i zaczęła przepychać się do wyjścia przez zatłoczony autobus. – Zwariowałaś?! – mężczyzna przytrzymał ją za ramię. – To dzika bestia! W mieście będziesz miała z nim same kłopoty. – Puść mnie! Dziewczyna wyszarpnęła ramię i rzuciła się do wyjścia, depcząc pozostawione w przejściu bagaże. Niechętnie ustępowano jej z drogi. Drzwi zatrzasnęły się tuż przed nosem gromadki podróżnych, którzy nie zdążyli wcześniej wykupić biletów. Podłoga zadygotała od wibracji silnika. – Proszę otworzyć! – O co chodzi? – warknął kierowca, poirytowany użeraniem się z ludźmi, z których każdy miał dziesięć powodów, żeby jechać tym właśnie autobusem, i żadnego biletu. – Muszę zabrać psa! – łamiącym się głosem odpowiedziała dziewczyna. – Kogo? – kierowca spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Psa – szepnęła błagalnie. – To ten? – spojrzał niepewnie na pokiereszowaną bestię biegnącą obok pojazdu. – On uratował mi życie! – Ma pani świadectwo szczepienia i kaganiec? – spytał życzliwie. – Nie. On się przybłąkał w lesie. – No, wie pani. W zasadzie mi nie wolno, ale jeśli pasażerowie się zgodzą... 20 – Może być wściekły! – zaprotestował skrzekliwy kobiecy głos. – Jeszcze czego! Pies bez szczepienia! A ja zostawiłem teściową! – wrzasnął spocony trzydziestolatek. – Może też jest wściekła? – wyraził przypuszczenie jakiś złośliwy podróżny. – Sama pani widzi – kierowca wzruszył ramionami i zmienił bieg. – W takim razie wysiadam – oświadczyła stanowczo Ewa. – Ewo, nie szalej. – Opalony mężczyzna ujął ją pod ramię. – Za kilka dni wrócisz po niego ze smyczą i kagańcem. Młoda kobieta pochyliła głowę na jego piersi i rozpłakała się jak dziecko. Po raz drugi tego dnia przeżyła bolesne rozstanie z czworonożnym obrońcą. Poprzysięgła sobie, że wróci już następnego dnia, odnajdzie go i zabierze do swego domu. Autobus toczył się po drodze coraz szybciej. Za nim poboczem galopował wielki czarny pies. Kierowca obserwował go w bocznym lusterku, aż stał się małym czarnym punkcikiem i wreszcie znikł za zakrętem. Lir nie mógł znać planów swojej pani, ale przez blisko tydzień nie opuszczał okolic dworca PKS. Żywił się odpadkami na śmietnikach. Musiał staczać walki z miejscowymi kundlami, które traktowały go jak intruza i atakowały całą gromadą. Gdy zdołał wreszcie wywalczyć należne w tej społeczności miejsce, co wymagało pokonania najbardziej zajadłych obrońców śmietnika, władze miasteczka postanowiły radykalnymi metodami rozwiązać palącą kwestię bezpańskich psów. Zainteresowanych nikt nie pytał o zgodę, a przecież nie było winą psów, że stały się rzekomą plagą; żaden z nich nie chciał być bezpański. To ludzie zgotowali im ten los, biorąc je do domu jako maskotki i wyrzucając za drzwi, gdy zaczynały ostrzyć sobie zęby na meblach i obuwiu. W miasteczku pojawił się hycel. Nie prawdziwy rakarz, lecz ochotnik, który za pieniądze gotów był złapać cokolwiek i dostarczyć gdziekolwiek o wymaganej porze. Na czworonożnych włóczęgów padł blady strach. Rozpaczliwy skowyt schwytanych ofiar wywołał prawdziwą panikę. Na pomoc wyruszyły dzieci, ukrywając czworonożnych towarzyszy podwórkowych zabaw na strychach, w komórkach i piwnicach. W ciągu kilku godzin z ulic poznikały wszystkie psy poza arystokracją, która spacerowała legalnie na smyczach. Ale i te ostatnie wyglądały na wystraszone i niepewne, strzygły niespokojnie uszami, w każdej chwili spodziewając się najgorszego. Lir był zbyt wielki, żeby wzbudzić litość dzieci, poza tym żadne go tu nie znało, a że wyglądał na takiego, który potrafi się bronić, musiał sobie radzić sam. Już pierwszego dnia obławy hycel próbował go podejść, ale gdy pies zobaczył w jego ręku sznur i kij, przesadził dwumetrowy płot i ukrył się na placu tartacznym. Wczesnym świtem, choć głód ciągnął go do śmietnika, przezornie opuścił miasteczko. Wrócił do lasu, który już nie raz udzielał mu schronienia. Stał się znowu na wpół zdziczałym włóczęgą, który kradł, kłusował i przymierał głodem. Dwa razy uniknął śmierci z rąk myśliwego, który polował na kłusujące psy i koty. Przez miesiąc nosił w ogonie ziarnka śrutu. Nauczył się w porę wietrzyć niebezpieczeństwo. Stoczył nawet walkę z parą wilków, która późną jesienią dotarła aż na Kurpie. Cudem udało mu się wyjść z niej cało, jeśli nie liczyć głębokiej szramy po wilczych zębach na karku. Był dumny, że zdołał zmusić dwa groźne drapieżniki do odwrotu, bo przecież miał być ich głównym daniem. Ta para wilków poradziła sobie już z niejednym psem, ale Lira nie doceniła. Ogromny mieszaniec był szybki jak grzechotnik. Potężnym uderzeniem powalił basiora i gdyby nie atak wadery, nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Lir pogłębił swoją wiedzę o ludziach i stracił złudzenia z wyjątkiem jednego: wciąż liczył na to, że spotka człowieka, któremu przydałby się duży, doświadczony pies. 21 Ewa następnego dnia po przyjeździe do Krakowa rozchorowała się na wirusowe zapalenie płuc. Przez trzy tygodnie była przykuta do łóżka. Gdy w październiku wybrała się do miasteczka, nikt nie pamiętał już czarnego psa, który biegł za autobusem. Kiedy pewnego czerwcowego dnia niezwykły piechur mijał go na szlaku, sierść na grzbiecie Lira zjeżyła się. Nagle ogarnął go paraliżujący strach przed czymś niepojętym. Zwykły lęk dodawał mu skrzydeł. Potrafił wtedy niemal rozpłynąć się w powietrzu albo zapaść pod ziemię, by w porę uniknąć niebezpieczeństwa. Tym razem było to coś innego, obawa przed nieznanym, czymś, z czym w swoim bogatym w doświadczenia życiu jeszcze się nie zetknął. Miał czas, żeby uciekać, ale coś powstrzymało go w miejscu. Na razie nie istniało żadne zagrożenie poza bezprzedmiotowym lękiem, który stopniowo ustępował miejsca zaciekawieniu. W niepewności też kryje się jakaś szansa, a Lir był gotów służyć nawet samemu diabłu, jeśliby jakiś bies traktował go po ludzku. Stali naprzeciwko siebie nieruchomo. Również mężczyzna był zaintrygowany tym spotkaniem, choć jego łagodna twarz nie wyrażała niczego poza uprzejmą obojętnością. Tylko spokojne jasne oczy zdawały się przenikać psią czaszkę jak laserowe promienie. Nagle wargi nieznajomego poruszyły się. Pies zadrżał. – Lir – powiedział Szymek zupełnie niespodziewanie. Wyczytujący listę pan Duda miał właśnie dyskretnie ziewnąć, gdy padło to słowo. Kłapnął zębami, co wprawiło w popłoch muchę leniwie spacerującą po dzienniku. Brzęcząc wściekle runęła do okna i zaczęła walić łebkiem o szybę. Pierwsze trzy rzędy pierwszej B zachichotały, a dalsze zaczęły dopytywać się, co jest grane. – Jestem – poprawił się spłoszony Szymek. – Co to za „lir?” Jakaś nowa moda? – zainteresował się nauczyciel życzliwie. Czasami lubił pożartować. – Chodzi ci o włoski pieniądz czy o greckiego króla, bohatera tragedii? – O psa – wyszeptał chłopiec ledwie dosłyszalnie. – Lir zszedł na psy, do tego doszło... Klasa zawyła z radości. Nie dlatego, żeby było to takie śmieszne. Śmiano się, bo weselej śmiać się na lekcji niż na przykład uczyć czegoś nowego. – Ale ja nie psa wołałem, tylko wyczytywałem listę – odparł surowo nauczyciel. – Tak, proszę pana. – Jesteście tutaj uczniami, żeby nie było wątpliwości. – Tak, proszę pana. Szymek usiadł ze zwieszoną głową. – Uczeń Wasilewska, uczeń Wasiluk, uczennica Woźniak – odczytywał listę pan Duda, żeby nie było wątpliwości, że nie o psy i koty chodzi. Wreszcie zatrzasnął energicznie dziennik. Spojrzał po klasie. Wydawało mu się, że atmosfera zatruta została powiewem wakacyjnego rozkładu, co podsunęło mu pierwsze pytanie: – A teraz uczeń Tomasz Bób powie nam, jak będzie brzmiał czas przyszły od czasownika „psuć się”. Bobek skulił się, jakby otrzymał cios w żołądek i powoli zaczął wyrastać ponad ławkę. – Ja? – zapytał zdumiony, żeby trochę zyskać na czasie. – Ty. – Psuć się? – zapytał Bobek, a jego rozlatane oczy starały się wyłowić w powietrzu właściwą odpowiedź. Czujny wzrok pana Dudy zamknął usta podpowiadaczowi. – Myśmy chyba tego nie mieli – Bobek przeszedł do obrony. – Nawet jeśli nie braliśmy, to w przyszłości będziemy brali – powiedział z naciskiem pan Duda. 22 – W przyszłości... w przyszłości – głośno rozmyślał Bobek – to chyba będzie do wyrzucenia. Widząc uniesione brwi nauczyciela Bobek wyjaśnił, że jeśli psuje się coś do jedzenia, to można to dać psu. – Sam będziesz do wyrzucenia i to jest czas przyszły dla ciebie, Bób, jeśli się nie poprawisz. Twoje wiadomości nie nadają się nawet psu na pożarcie. Bobek opadł na ławkę jak ciężko ranny. Czas przyszły widział teraz w najczarniejszych kolorach. A jeszcze przed minutą wydawało się, że ma pewne trzy z minusem. Pan Duda w ciągu kwadransa wyjaśnił całej klasie zagadkę przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.. Jak zwykle bywa, część doznała olśnienia, część zaczęła podejrzewać, że bliska jest zrozumienia, niewielka zaś grupa uznała, że pozostało to dla niej rzeczą niepojęta. Bobek zdobył się na ostateczny wysiłek i wreszcie pojął. Uratowało go to przed dwójką. Całą lekcję Szymek wodził długopisem po kartce papieru. Rysował zupełnie machinalnie, bez planu. Zdarzało mu się to już wcześniej. Lubił rysunki i niewykluczone, że miał nawet talent, bo jego szkice nie przypominały nieudolnych dziecięcych prób. Bez trudu znajdował właściwe proporcje, a nawet nieświadomie stosował perspektywę. Jego Bruce Lee był znacznie lepszy od wizerunku mistrza kung-fu na trykotowych koszulkach. Kolega Piotrka, Marcin, dał mu za niego trzy wspaniałe flamastry i powiesił portret na honorowym miejscu w swoim pokoju. – Szkoda, że to nie supermen – szepnął z żalem Adaś Wasiluk, zaglądając chłopcu przez ramię. Wydawało mu się, że spora porcja talentu została niepotrzebnie zmarnowana na rysowanie zwyczajnie wyglądającego faceta. Szymek po raz pierwszy spojrzał na własne dzieło i doznał dziwnego uczucia. Sam był zaskoczony jakością wykonania, na dobrą sprawę nawet nie patrzył na papier. Jak to się stało? Nareszcie uchwycił moment ruchu. Nie było wątpliwości, że mężczyzna idzie szybkim krokiem. Obszerna kurtka naszkicowana została paroma szybkimi kreskami, ale najlepiej udała się twarz, zwyczajna twarz młodego mężczyzny o wyrazistych jasnych oczach, które patrzyły intensywnie w widza. – Kto wie, może to jest supermen – szepnął Szymek. – Eeee – w głosie Adama słychać było wyraźnie nutę lekceważenia. – Bajery. Gdy jednak wpatrzył się w rysunek uważniej, ogarnęły go wątpliwości. Być może racja była po stronie Szymka. – Niech zrobi coś super, to uwierzę. – Może później – uciął rozmowę Szymek zamykając zeszyt. W domu pochwalił się swoim dziełem przed starszym bratem. Piotrek z podziwu gwizdnął przez zęby. – Kto to jest? zapytał. – Nie wiem. – Naprawdę nigdy go nie widziałeś? – zdziwił się Piotrek. Chłopiec pokręcił przecząco głową po krótkim namyśle. Widział go w wyobraźni, ale to się przecież nie liczy. – Ciekawe, kto to może być... – głośno zastanawiał się starszy z braci. Nagle rozjaśniło mu się w głowie. Rysunek był po prostu bardzo dobry. To tak jak z dobrymi filmami, na których człowiek też zaczyna przejmować się losami bohaterów, tak jakby istnieli naprawdę, a to przecież tylko zmyślenie zapisane na taśmie filmowej. Poklepał Szymka po ramieniu. – Wiesz co? – powiedział poważnie. – Nikt by nie uwierzył, że narysował to chłopak z pierwszej klasy. – Prawie z drugiej – uściślił Szymek. 23 Lir odróżniał złych ludzi od dobrych, ale po raz pierwszy spotkał na swojej drodze człowieka, o którym naprawdę nie wiedział, czego się może spodziewać... Natomiast nieznajomy wiedział o psie o wiele więcej. Gdy wymówił jego imię, Lir poczuł, że zaczyna dygotać z emocji. Nosił to imię zaledwie kilka tygodni, ale był to najszczęśliwszy okres w jego życiu. Tęsknił za nim i prawie rok czekał, aż ktoś je wymówi. Brzmiało ono jak zaklęcie. Nagle przestał być zdziczałym bezimiennym zwierzakiem i przeobraził się znowu w prawdziwego psa. Nieznajomy wydobył z kieszeni kurtki kawałek kiełbasy zawiniętej w papier, i stało się to, co miało się stać. Zawarli przymierze. Lir przyjął poczęstunek, delikatnie wyjmując go z wyciągniętej dłoni. Potem palce mężczyzny przesunęły się po jego sierści i zadrżał po raz drugi, jakby poraził go prąd. Blisko rok upłynął od chwili, gdy po raz ostatni czuł na skórze dotyk ludzkiej ręki. Kimkolwiek był ów tajemniczy człowiek, z całą pewnością mógł zostać tym, o kogo Lirowi chodziło, jego panem. Niepokojący zapach przestał go drażnić. W dalszą drogę wyruszyli razem. Pies szedł za swoim nowym właścicielem zachowując starannie odległość kilku kroków. Na widok tej pary inne psy szczerzyły zęby i zmykały z podkulonymi ogonami, ale taka reakcja nie mogła dziwić przypadkowych świadków. Potężny czarny mieszaniec o skórze poznaczonej licznymi bliznami mógł z powodzeniem ubiegać się o jedną z głównych ról w horrorze. Nocą dotarli do przedmieść wielkiego miasta. Lir z ciekawością wciągał nieznane zapachy. Żyło tu tysiące ludzi i psów, ale najsilniejszy był fetor stężonych spalin. Nawykły do leśnego powietrza Lir kichał raz po raz. Chociaż miasto powinno być o tej porze pogrążone we śnie, ruch był nie mniejszy niż w samo południe w miasteczkach, które dotąd poznał. Zatrzymali się w parku. Mężczyzna usiadł na ławce. Pies przywarował na skraju chodnika i drzemał z półprzymkniętymi oczami, głodny i znużony długim marszem, ale szczęśliwy. Po godzinie w alejce rozległy się czyjeś kroki. Dwie pary nóg w ciężkich butach wybijały równy rytm. – Dobry wieczór – milicjant uniósł palce do daszka. – Obywatel na spacerku? Mężczyzna skinął głową. – Proszę o dowód osobisty. Po chwili wahania sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wydobył z niej dokument. – Pies w zasadzie powinien być na smyczy – napomniał łagodnie funkcjonariusz. – Słucham? – zdziwił się nieznajomy. – Pan Otello Nijakiewicz, prawda? – zapytał milicjant, czytając przy świetle latarki usłużnie podsuniętej przez młodszego stopniem kolegę. – Tak. Milicjanci rozglądali się niepewnie. Jeszcze przed chwilą pies leżał obok ławki. Wyglądało na to, że w niepojęty sposób rozpłynął się w mroku. – W porządku. Życzę spokojnego wieczoru. Dłonie milicjantów równo jak za pociągnięciem sznurka uniosły się do daszków. Odeszli wystukując butami ten sam spokojny rytm. Gdy zniknęli na zakręcie, Lir bez szelestu wyłonił się z cienia i zajął poprzednie miejsce. Końcem ogona lekko i przepraszająco postukiwał w ziemię, dając do zrozumienia, że był w pobliżu, gotów w razie czego do akcji, ale uznał, że lepiej będzie na chwilę zniknąć. Mężczyzna przyglądał się przez chwilę z uwagą psu, po czym poklepał go po karku. Wyglądało na to, że rozumieją się dobrze od samego początku znajomości. Tego samego dnia około siedemnastej, pan Józef Kubin, emerytowany nauczyciel fizyki i matematyki, spędzający wczasy w ośrodku ZNP nad jeziorem Sasek Wielki, wędrował po 24 lesie w poszukiwaniu grzybów. Z powodu nawału zajęć nie robił tego nigdy przedtem i prawdę mówiąc na grzybach się nie znał. Odkrył kilkanaście podejrzanych okazów. To znaczy w niczym nie przypominających pysznych potraw grzybowych. Smak niektórych też wydawał się dziwny. Pan Kubin zdecydował, że najłatwiej będzie rozróżnić je metodą organoleptyczną, próbując miąższu językiem. Po kilku takich próbach pluł bez przerwy, usiłując usunąć przykry, gorzki smak. Spluwanie pochłonęło go do tego stopnia, że o dalszym zbieraniu nie było mowy. Rozglądał się za czymś, czym mógłby przegryźć, wreszcie wypatrzył niezbyt dojrzałą malinę. Gdy wyciągnął rękę po owoc, stała się rzecz dziwna i niesamowita. Jego ciało zostało wyrzucone w powietrze, przebyło kilka metrów i upadło miękko pod drzewem. Pan Kubin uznał, że to zawrót głowy spowodowany przejściem na emeryturę. Gdy człowiek całe życie, uczy praw fizyki, do świadectwa zmysłów podchodzi ostrożnie. Współczesna fizyka nie uznaje latania bez napędu. Tego rodzaju przygoda mogłaby niejednego wprawić w przerażenie, ale pan Kubin do strachliwych nie należał, nie lękał się najgorszych nawet tumanów w szkole i potrafił skutecznie zmusić ich do nauki. Nie miał najmniejszego zamiaru ustępować przed czymś tam niesamowitym, choćby nie wiadomo jak było ono niesamowite. Uznał, że należy rzecz zbadać doświadczalnie, powtarzając eksperyment kilka razy i dopiero na tej podstawie wyciągnąć właściwe wnioski o naturze zaobserwowanej anomalii. Po chwili wylądował pod drzewem po raz drugi, co zmusiło go do zastanowienia, tym bardziej, że tym razem usiadł na jałowcu, co nie jest przyjemne. Mimo to miał zamiar podjąć trzecią próbę. Do tego jednak nie doszło. Zaświtała mu myśl, która wprawiła go w prawdziwy popłoch. Jeśli dzieje się coś niezgodnego z prawami natury, to znaczy, że najprawdopodobniej ulega halucynacjom, a halucynacje mogą być wynikiem zatrucia. Gorycz w ustach przypomniała mu o niefortunnym grzybobraniu. Zerwał się z jałowca i trzymając rękę na pulsie popędził w stronę szosy; sam zatrzymał ciężarówkę z krowami i kazał się wieźć do szpitala, gdzie opanowanym głosem oznajmił lekarzowi dyżurnemu: – Panie doktorze, jako fizyk stwierdzam, że zostałem otruty. – Przez kogo? – zapytał lekarz, dając dyskretny znak pielęgniarce, która szybko wymknęła się z gabinetu. – Przez szatana – odrzekł pan Kubin, zachowując śmiertelną powagę w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. – A jak on wyglądał? – Nie znam się na tym. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś takiego. Latałem w powietrzu, to jest niezgodne z prawami natury! – Oczywiście, oczywiście... Zaraz zrobimy panu zastrzyk i wszystko będzie dobrze – odrzekł lekarz tonem łagodnej perswazji, zerkając niespokojnie na drzwi. – A dlaczego nie płukanie żołądka? – Co tylko pan zechce, nawet lewatywę. – Na lewatywę się nie zgadzam, jestem pedagogiem – zaprotestował emeryt. – Jak pan sobie życzy – skwapliwie zgodził się lekarz przygotowując strzykawkę. – Co to za zastrzyk? – zapytał pan Kubin, patrząc z obrzydzeniem na cieniutką fontannę tryskającą ze strzykawki. – Przegonimy nim diabła. Nie będzie pan się musiał bać – rzekł szeptem lekarz, zbliżając cienką igłę do obnażonego ramienia pacjenta. – Pan zwariował! – Emeryt szarpnął się i zerwał z krzesła. Wytrącona strzykawka ugodziła w siedzenie pokryte skajem. 25 – Ratunku! – wrzasnął pan Kubin chowając się za szafę. Sądził, że stał się ofiarą eksperymentów medycznych jakiegoś szaleńca. Przypomniał sobie, w jakim popłochu pielęgniarka opuszczała gabinet. Lekarz skradał się jak kot. Nauczyciel popchnął z całych sił parawan na kółkach. Lekarz zrobił unik i metalowa rama rąbnęła w drzwiczki oszklonej szafki, w której przechowywano medyczne instrumenty. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do gabinetu wpadło dwóch pielęgniarzy z kaftanem bezpieczeństwa w ręku. – W samą porę – odetchnął pan Kubin. – Panowie – rzekł z godnością – gratuluję zimnej krwi. W tej samej chwili spowiło go białe płótno. – Panowie, co wy robicie, to nieporozumienie! To nie ja jestem wariatem, to ten lekarz! Proszę go wylegitymować! Na pewno jest fałszywy! Proszę puścić, jestem fizykiem, nazywam się... – O Boże – westchnęła przerażona pielęgniarka – już myślałam, że nie zdążą! Panie doktorze, czy ten pacjent uważa się za Einsteina? – Nie wiem, nie zdążył się przedstawić – odparł lekarz, zgarniając nogą odłamki szkła. W szpitalu pan Kubin otrzymał zastrzyk, po którym przespał spokojnie całą noc. Następnego ranka został przebadany przez psychiatrów, którzy nie dali wprawdzie wiary jego wyjaśnieniom, doszli jednak do wniosku, że pacjent nie zagraża bezpieczeństwu innych ludzi. Po obserwacji emeryt wrócił do ośrodka wczasowego na trzy dni przed zakończeniem turnusu. Powiedział swojej żonie, że uległ w lesie depresji maniakalnej czy też psychozie depresyjnej, co było spowodowane prawdopodobnie przejściem na emeryturę. Zapewniał, że jest już dobrze. W szczegóły nie wdawał się, powiedział jedynie, że uległ halucynacjom. Emerytowany nauczyciel nie był jedyną osobą, którą spotkała podobna przygoda. W kilka dni później pewien mieszkaniec wsi Kobylocha wracał nocą przez las z hucznych imienin. Opuścił gościnny dom jako ostatni i wyruszył na przełaj. Choć w razie potrzeby pomagał sobie rękami, to jednak kilka razy przewrócił się, nie czyniąc na szczęście żadnej krzywdy. Jeden z tych upadków poprzedzony był imponującym wzlotem. Nastąpiło to dokładnie w tym samym miejscu, w którym podobnych sensacji doświadczył nauczyciel fizyki. Przez kilka sekund wydawało mu się, że frunie nad krzewami, kiedy więc opadł na cztery nogi, zanucił melodię z serialu „Pszczółka Maja” i jak gdyby nigdy nic pomaszerował dalej, nie zdając sobie sprawy, że doświadczył czegoś niezwykłego. Także i on o swojej przygodzie nie powiedział nikomu, z tej prostej przyczyny, że nie pamiętał wydarzeń minionej nocy. Oznajmił wprawdzie żonie, że wrócił tak późno dlatego, że złe wodziło go po manowcach, ale było to jego zwykłe tłumaczenie na okoliczność późnego powrotu. – Poczekaj tu chwilę – rzuciła przez ramię matka, doskakując do formującej się błyskawicznie kolejki przed sklepem tekstylnym. Na wynoszonych z zaplecza kartonach dostrzegła egzotyczne napisy. „Chińskie tenisówki” – przemknęło jej przez myśl. Przywołała chłopca niecierpliwym gestem. Podszedł ociągając się; ogonek oznaczał sterczenie w miejscu przez kilkadziesiąt minut. Gdy jednak ujrzał na ladzie żółto-czerwono-niebieskie półbuty z pięknego grubego płótna, także i jemu udzieliła się emocja. Wyglądały jak coś, co każdy chce mieć. Pomieszczenie zapełnili ludzie, którzy kierując się jakimś szóstym zmysłem zwietrzyli towar. Kolejka rosła wszerz i wzdłuż, napierając na ladę i depcząc po nogach. Odepchnięty od matki chłopiec postanowił wycofać się na ulicę. Na szczęście sprzedaż szła szybko. Mało kto tracił czas na mierzenie. Już po kilkunastu minutach matka przepychała się do wyjścia, dzierżąc nad głową dwa pudełka opatrzone chińskimi napisami. 26 Szymek uniósł kciuk do góry i mrugnął porozumiewawczo. Wręczyła chłopcu jedno opakowanie. Przycisnął je oburącz do piersi. Stanęli na skrzyżowaniu czekając na zmianę świateł. Nagle oczy chłopca rozszerzyło zdumienie. Po przeciwległej stronie ulicy stał człowiek z rysunku. On także wpatrywał się w Szymka intensywnie. Chłopiec ruszył przed siebie jak zahipnotyzowany. Nogi poruszały się bez udziału woli. Krzyk matki wyrwał go z odrętwienia. Stanął. Ludzie dawali mu jakieś znaki rękami, przytrzymując matkę, która usiłowała ruszyć chłopcu na pomoc. Zdał sobie sprawę, że wyszedł prawie do połowy jezdni na czerwonym świetle. Cofnął się o krok. Nagle ujrzał, że z lewej strony pędzi wprost na niego ciężarówka załadowana betonowymi płytami. Wszystko to nie trwało nawet sekundy. Rozległ się przeraźliwy wizg hamulców, kątem oka dostrzegł stężałą z przerażenia twarz kierowcy usiłującego zatrzymać pojazd. Szymkowi wydawało się, że upłynęły godziny, a mimo to nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Nagle poczuł silne uderzenie i przeleciał w powietrzu kilka metrów. Zgrzyt hamulców, pisk opon i krzyki umykających z chodnika ludzi zlały się w jedno. Matka chłopca straciła przytomność, nim popchnięta przez spanikowanych przechodniów upadła na chodnik. Świadomość wróciła po chwili, ale gdy jej oczy zatrzymały się na rozdartym pudełku, z którego wystawał nos małego chłopięcego bucika, zemdlała po raz drugi. – Morderca! Zabił dzieciaka! – wysoki starczy głos kobiecy wybijał się ponad szmer przerażonego tłumu. – Nic mu nie jest. Tylko powierzchowne otarcia. Jestem lekarzem – głosem spokojnej perswazji mówił mężczyzna w modnej koszuli, dając znak ludziom, żeby odsunęli się od poszkodowanych. Chłopiec poza lekkimi objawami szoku nie doznał rzeczywiście żadnych obrażeń. Lekarz stał pochylony nad nieprzytomną kobietą. Zainteresowanie tłumu przeniosło się na kierowcę, który drżącymi rękami bezskutecznie usiłował przypalić papierosa. – Ludzie, jak Boga kocham! Miałem zielone światło, chłopak wszedł prosto pod koła! To ciężki wóz... Otaczały go niechętne, pełne niedowierzania twarze. – Wszedł rzeczywiście na czerwonym – przyznał wyglądający na studenta chłopak z przewieszoną przez ramię torbą z żaglowego płótna. – No to co?! – zaskrzeczała staruszka. – To na zielonym wolno bandycie dzieciaka na pasach przejechać? – Ludzie! Przysięgam, że jechałem prawidłowo! – zaklinał się kierowca ciężarówki. Jego twarz wciąż przypominała posypany solą asfalt. – Co się stało? – dopytywał z tyłu jeden ze spóźnionych gapiów. – Ja widziałam wszystko od samego początku – opowiadała kobieta o czerwonej z podniecenia twarzy. – Chłopiec wszedł na pasy i już był pod kołami, aż mi się słabo zrobiło, kiedy nadleciał czarny pies i wyciągnął go spod ciężarówki. – Co pani wygaduje? To ten w kurtce wyciągnął małego, a pies nadleciał później. – Widziałam na własne oczy, że pies przeleciał przed maską i uderzył łapami kobietę, co tu stała, boby wleciała pod auto – upierała się baba o czerwonej twarzy. – Uratował ją. Tak ją popchnął, że mało nie zabił. Jakby tak głową o krawężnik rąbnęła, to nie daj Boże! – Co za ciemnota! – mruknął ktoś niechętnie. Pies, o którym była mowa, przezornie ukrył się w bramie i czujnie obserwował przebieg wydarzeń. Wolał, żeby rolę, jaką odegrał w wypadku, oceniono bez jego udziału. Kierowca ciężarówki, lekarz i człowiek w kurtce, pochylali się nad niedoszłą ofiarą. Jacyś przechodnie zbierali zawartość rozsypanej torebki. 27 Przybyła milicja, ale wobec sprzecznych zeznań ustalenie przebiegu wydarzeń było niemożliwe. Na szczęście nikt nie został poszkodowany, nie licząc zadrapań na nodze chłopca, milicjanci zajęli się wobec tego regulowaniem zatamowanego ruchu. Większość świadków tego zajścia była zgodna co do jednego: mężczyzna w kurtce ocalił chłopca przed śmiercią pod kołami rozpędzonej ciężarówki. Twierdził to między innymi sam kierowca. Droga hamowania wyładowanego betonowymi płytami samochodu była zbyt długa. Mężczyzna w kurtce wykazał niezwykły refleks i przytomność umysłu, przemknął przed maską w ostatniej chwili, odrzucając chłopca na pobocze. Tuż za nim biegł czarny pies. Zwierzę instynktownie wybrało drogę po łuku i w ten sposób uniknęło zderzenia. Pies wpadł w tłum z impetem, niewykluczone, że przypadkiem potrącił matkę chłopca, która też już była na jezdni. – To cud, to cud – powtarzał kierowca, kręcąc głową z niedowierzaniem. Matka Szymka ściskała kurczowo ramię mężczyzny w kurtce. – Niech pan nie odchodzi, niech pan nie odchodzi – powtarzała błagalnie. – Bardzo pana proszę. – Jest w szoku – wyjaśnił lekarz. – Byłoby dobrze, żeby towarzyszył jej pan, dopóki nie dojdzie do siebie. Zgodził się bez wahania. Ruszyli powoli w stronę domu. Po drodze ktoś wcisnął mężczyźnie do ręki karton z tenisówkami. Jeden z butów wysunął się przez dziurę i upadł na chodnik, ale nikt tego nie zauważył. Do skrzyżowania towarzyszyło im kilkanaście osób. Mężczyzna obejrzał się przez ramię, w odległości kilku metrów za jego plecami szedł pies trzymając coś w pysku. Przechodnie spoglądali na zwierzę z wyraźną sympatią. Nie wszyscy przepadają za psami, ale psy wykonujące jakąś pracę budzą powszechne uznanie. Wynika to z przekonania, że każdy powinien się czymś zająć i że człowiek jest wzorem dla wszystkiego, co żyje. Kroczący poważnie z butem w pysku Lir sprawiał wrażenie zajętego i nikt nie miał pretensji, że pies jest bez kagańca i nie na smyczy. Wybawiciel i niedoszłe dzięki niemu ofiary wypadku drogowego znaleźli się w domu chłopców już po kwadransie. Matka posadziła gościa na honorowym miejscu, choć dotychczas w tym mieszkaniu nie było takiego miejsca. Czego się jednak nie robi, żeby gość uznał, że jest wyróżniony. Biegała w kółko nie przestając mówić o swojej wdzięczności i niebywałej odwadze młodego człowieka, który ryzykując własnym życiem itp. itd. ... Z matczyną wdzięcznością żadna inna wdzięczność nie może się nawet równać. Gość siedział skromnie na brzeżku fotela popijając kawę, choć wyraził ochotę na mleko i od czasu do czasu spoglądał na chłopca, który milczał i nie spuszczał z niego oczu. Pani domu nie zwróciła na to uwagi, zwijając się jak w ukropie przy robieniu obiadu, który byłby zarazem wykwintną kolacją i w ogóle wszystkim, czym chata bogata. Przez pomyłkę wbiła do zlewu dwa ostatnie jajka, ale co tam, pożyczy od sąsiadki, bo przecież nie wypada zostawiać kogoś takiego i biec do sklepu, przy okazji opowie o wszystkim sąsiadce, a wspaniałemu młodemu człowiekowi przyjemnie będzie występować w glorii bohatera. – W tych okolicznościach nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, komu zawdzięczam ocalenie dziecka – powiedziała, nerwowo wyginając palce. – Nazywam się Otello Nijakiewicz – odparł gość, unosząc się z fotela. – Cóż za wspaniałe imię! Okrzyk zachwytu był najzupełniej szczery. Gdyby wybawca nazywał się Benito Kapeć, też wydałoby się to jej piękne. – Matka była miłośniczką Szekspira – wyjaśnił gość ostrożnie. – Ach tak – bąknęła uprzejmie z pewną dozą roztargnienia, bo nagle ogarnęło ją przerażenie, że Szymek, jak to dziecko, zareaguje niewłaściwie na dziwaczne skądinąd połączenie 28 ryzykownego imienia z niewiele mówiącym nazwiskiem. Uspokoiła się, gdy spostrzegła, że na twarzy chłopca pojawił się tylko cień namysłu. Przeprosiła gościa na chwilę i ruszyła do drzwi wyjściowych. W progu stanęła jak wryta. Na wycieraczce siedział wielki, czarny pies, który na jej widok poruszał nieznacznie ogonem. Nagle z chaosu wrażeń wyłonił się obraz przejmująco wyrazisty: dziecko stojące bezradnie na środku jezdni, ona usiłująca bez skutku wyrwać się z rąk przechodniów, pędząca ciężarówka. Paraliżująca świadomość, że jest już za późno. Naraz wyrastają dwa kształty tuż przed maską ciężkiego pojazdu. Nim zemdlała, poczuła silne pchnięcie. „Pies przeleciał przed maską i uderzył łapami kobietę...” Słowa wydobyły się z nieświadomości. Była pewna, że właśnie tak to się stało. Ogarnęła ją fala tkliwości dla szczeciniastego czworonoga, który przyglądał się z rezerwą, ale bez widocznej obawy. – Piesku, pieseczku – wyszeptała, ocierając łzy wierzchem dłoni – jak mogliśmy o tobie zapomnieć. Wejdź, proszę... Zamiótł ogonem po podłodze, ale nie ruszył się z miejsca. Zostawiając uchylone drzwi szybkim krokiem wróciła do pokoju. – Pański wspaniały pies czeka pod drzwiami! – wykrzyknęła. – Zapraszałam go, ale nie chce wejść. – To Lir – wyjaśnił z uśmiechem Nijakiewicz. – Nie jest jeszcze właściwie moim psem. Znamy się dopiero od niedawna. Zdaje się jednak, że przypadliśmy sobie do gustu. Obaj nie mamy nikogo bliskiego. – Niech pan mu powie, żeby wszedł, przecież nie wypada! – zawołała z przejęciem, zupełnie jakby chodziło o posła mocarstwa, który przez fatalne przeoczenie czeka pod drzwiami. Nijakiewicz gwizdnął przez zęby cicho, lecz przenikliwie i Lir przemknął przez korytarz, pośliznął się jednak na świeżo wypastowanej podłodze pokoju i z trudem zachował równowagę przeskakując na dywan, po czym ostrożnie złożył jakiś przedmiot u stóp swego pana i czekał na pochwałę. – Co on przyniósł? – zapytała matka. – Moja tenisówka – zdziwił się chłopiec. Kobieta jęknęła z podziwu, ale nagle ogarnęła ją groza, gdy przypomniała sobie pudełko leżące na asfalcie, i znowu przez moment bliska była omdlenia. Nijakiewicz poklepał psa po karku. Lir nie przejawiał ludzkiej przezorności. W istocie cudze buty niewiele go obchodziły, ale zapamiętał próby tresury w leśnym obozowisku. Gdy przedmiot wysunął się z rąk człowieka, którego uznał za swojego pana, natychmiast podjął grę. Prawdę mówiąc spodziewał się nagrody, bo po długiej drodze z północy apetyt miał dwa razy większy niż zwykle. Pierwsza ocknęła się pani domu. – Trzeba koniecznie dać mu coś do jedzenia! Po chwili przed nosem psa stanął talerz wypełniony po brzegi surową wołowiną. Było jej prawie tyle, ile wynosił miesięczny przydział kartkowy. Lir oblizał się i spojrzał niepewnie na pana. Ten skinął głową. Zawartość talerza znikła w pysku w ciągu kilku sekund. Tymczasem matka przypomniała sobie, że powinna o wszystkim zawiadomić męża. Dopadła telefonu i nerwowo wykręciła numer. – Stało się coś strasznego, Szymek... – zaczęła ostrożnie, gdy usłyszała znajomy głos. Zastanawiała się, jak zacząć, żeby go niepotrzebnie nie denerwować. – Co z Szymkiem?! Halo, słyszysz mnie?! – Nie denerwuj się, Szymek żyje. – Co się stało? – Nic się nie stało, wszystko w porządku. 29 – Nie dzwonisz do mnie chyba, żeby powiedzieć, że nic się nie stało! – Głos mężczyzny zdradzał wyraźnie zniecierpliwienie. – Ładne mi nic! – oburzyła się matka. – Ledwie uszliśmy z życiem. Gdyby nie pan Otello... – Co to było? Pożar w teatrze? – W jakim znowu teatrze? – zdziwiła się matka. – Nic nie mówiłam o żadnym teatrze. – Powiedziałaś wyraźnie: Otello. – To imię naszego wspaniałego przyjaciela – wyjaśniła pani domu, uśmiechając się uroczo do Nijakiewicza. – Nie powiesz mi chyba, że ktoś się nazywa Otello. Słuchaj, czy ty dobrze się czujesz? Czy chłopaki są w domu? Czy jest ktoś, kto może się tobą zająć? – Jest Szymek, pan Otello i Lir. Czuję się wspaniale! – Król Lir? – przeraził się mąż. – Ależ nie król, tylko pies. Zjadł właśnie twoją wołowinę – oznajmiła radośnie żona. – Kochanie, postaraj się przez chwilę zachowywać spokojnie. Zaraz przyjeżdżam. – Możesz się zwolnić? To wspaniale! Czekamy na ciebie! Rzucił słuchawkę i bez pukania wpadł do gabinetu kierownika katedry. – Muszę natychmiast wracać do domu – oznajmił od progu. – Co się stało? – zapytał profesor, który był zaprzyjaźniony z rodziną. – Zadzwoniła żona i oznajmiła, że jest u niej Otello. – Nie jesteś chyba zazdrosny? – naiwnie zdziwił się profesor. – Przepraszam cię, nie miałem zamiaru żartować, po prostu tak mi się powiedziało. Takie automatyczne skojarzenie. – To nie wszystko. Ona twierdzi, że Lir też jest u niej – wyznał docent, postukując nerwowo w blat biurka. – Król Lir? – zdziwił się profesor. – Mówi, że pies, ale to na jedno wychodzi. Nie mam pojęcia, co się stało, nigdy nie wykazywała odchyleń od normy psychicznej. – Dobrze. Jedź natychmiast. Dzwoń, gdybyś potrzebował pomocy. Znam paru wybitnych lekarzy. Nie dotarty maluch przemknął spod uniwersytetu na Stegny w ciągu dziesięciu minut. Nie czekając na windę docent wbiegł po schodach na ósme piętro i zaczął gwałtownie szarpać klamkę. Po chwili w progu stanęła uśmiechnięta żona z kieliszkiem koniaku w dłoni. – Jesteś pijana! – odetchnął z ulgą i ruszył do pokoju, popychając ją przed sobą przez korytarz. Z fotela uniósł się młody mężczyzna o spokojnej, wzbudzającej zaufanie twarzy. – Pan jest lekarzem? Otarł pot z czoła wierzchem dłoni. Nagle uświadomił sobie, że pytanie jest bez sensu, bo żona nie zwariowała, tylko zwyczajnie upiła się drogim alkoholem. – Co pan tu robi? – wykrzyknął. Miał zamiar złapać intruza za klapy, ale ciche warczenie osadziło go w miejscu. Spod stołu wylazł czarny pies i patrzył bez sympatii. Docent nie interesował się rasami. To coś wyglądało jak skrzyżowanie dzika z niedźwiedziem i nie robiło wrażenia łagodnego. Okoliczności te zmusiły go do uważnego wysłuchania chaotycznych wyjaśnień. Wynikało z nich, że domniemany intruz, którego przed chwilą chciał wyrzucić za drzwi, ocalił syna przed śmiercią, a potwór, który podobno zeżarł wołowinę, uratował prawdopodobnie żonę. Rachunek prawdopodobieństwa nie miał w tym przypadku zastosowania. Ojciec spojrzał najpierw na Nijakiewicza, którego spokojna, łagodnie uśmiechnięta twarz nie wyrażała żadnych emocji, a potem na psa, ale w oczach zwierzęcia również nie znalazł rozwiązania zagadki. Bursztynowe ślepia czarnej bestii wydawały się nieprzeniknione. 30 Tymczasem zjawił się Piotrek i matka opowiedziała znowu wszystko od początku do końca, dodając tym razem sporo nowych szczegółów i przymiotników. Gdy padło nazwisko gościa, chłopiec drgnął, jego oczy rozszerzyło zdumienie. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale matka zauważyła to w porę i pociągnęła go za sobą do kuchni. – Przepraszam, zrobimy z Piotrkiem herbatę – powiedziała pospiesznie, a w kuchni wyjaśniła szeptem: – Nie powinieneś reagować w ten sposób, ten człowiek, ryzykując własnym życiem, ocalił twojego brata. – Mamo, ja przecież... Nie pozwoliła mu dokończyć. – Wiem, że chciałeś coś powiedzieć, kiedy usłyszałeś, jak się nazywa. Mogłeś mu zrobić przykrość. – Ja? – zdziwił się Piotrek, który nie mógł zrozumieć, o co matce chodzi. – Dobrze, nie mówmy już o tym – ucięła stanowczo. – Staraj się panować nad sobą. Piotrek wszedł do pokoju niosąc na tacy filiżanki z herbatą. Usiadł naprzeciwko wybawcy i przyglądał mu się uważnie. Coś nie dawało mu spokoju. – Ja już gdzieś pana widziałem – powiedział z pewnym wahaniem i nagle syknął z bólu. Szymek kopnął go boleśnie w kostkę. W pierwszym odruchu chciał się odwinąć i palnąć brata w ucho, ale przy gościu nie wypadało, więc postanowił odłożyć to na później. – Wątpię – odrzekł spokojnie Nijakiewicz. – Jestem w Warszawie od niedawna. Po czym wrócił do przerwanej rozmowy z ojcem chłopców. – Piotrek, chodź na chwilę, coś ci pokażę – szepnął Szymek mrugając porozumiewawczo. – Bardzo chętnie – syknął przez zęby starszy brat. Gdy drzwi pokoju zamknęły się za nimi, popchnął Szymka w ramię, aż ten upadł na ścianę. – Daj spokój. Chłopiec zamiast stawiać się, zlekceważył napaść. Zdjął z półki zeszyt. – Popatrz! Rzucił okiem na rysunek i nagle wszystko było jasne. – Ale numer! – jęknął z podziwu. – Teraz sam widzisz. – Należał mi się ten kop – stwierdził samokrytycznie. – Koniecznie musimy z nim pogadać. Wrócili do pokoju, gdzie ojciec zabawiał Nijakiewicza rozmową. Długo czekali na sposobny moment. Wreszcie zjawiła się matka i poprosiła ojca, żeby pomógł wyciągnąć mięso z zamrażalnika. – Czy możemy pokazać panu nasz pokój? – zapytał Piotrek niewinnie. Nijakiewicz zgodził się skwapliwie na tę propozycję. – Tylko nie dręczcie pana, błagam! – powiedziała do chłopców matka obawiając się, że ten skromny i miły człowiek, po tym, co przeszedł tego dnia, nie będzie w stanie poradzić sobie z synami, którzy mają zwykle tysiące niewydarzonych pomysłów. Pies ułożył się w progu, oparł pysk na łapach i spod zmrużonych powiek śledził ruch w kuchni. Szymek wyjrzał na korytarz, czy któreś z rodziców nie kręci się w pobliżu. Drzwi ustąpiły z trudem. Chłopiec cofnął się uspokojony. Leżący w korytarzu Lir skutecznie blokował wejście. Mogli rozmawiać spokojnie. – Czy pan... – Piotrek na wszelki wypadek wolał mówić szeptem. Nie dokończył pytania, bo mężczyzna skinął głową. – A nie mówiłem?! – ucieszył się Szymek. Starszy chłopiec położył palec na ustach. – Otello Nijakiewicz to hasło, prawda? – stwierdził raczej niż spytał. 31 Młody człowiek uśmiechnął się. – Dlatego, że Ote i Nij? – chciał mieć pewność Szymek. – Są niedaleko, prawda? Nijakiewicz ponownie skinął głową. – Ten rysunek miał nas przygotować – domyślił się Piotrek. Przybysz powiedział półgłosem, że Dalekowie szukali kontaktu, ale nie zdołali go nawiązać drogą radiową, dlatego zaryzykowali telepatię. Chcieli mieć pewność, że będą oczekiwani. – Wiedziałem, wiedziałem – powtarzał podniecony Szymek. – Kiedy ich zobaczymy? Musimy się jakoś umówić. – Uspokój się! – wtrącił starszy chłopiec. – Najpierw trzeba się przygotować i wszystko uzgodnić. Musimy im zapewnić całkowite bezpieczeństwo. – Mój wypadek był też na niby? – dopytywał się młodszy chłopiec. Tym razem emisariusz Daleków zaprzeczył. Tego nie można było przewidzieć. Telepatyczny, sygnał był coraz silniejszy. Szymek miał podejść do nieznajomego i nawiązać z nim kontakt. Nastąpiło to w najmniej oczekiwanym momencie. Na szczęście był wystarczająco blisko, żeby zapobiec tragedii. – A pies? Czy on też ma coś wspólnego z Dalekami? Podobno uratował mamę – chciał wiedzieć Szymek. – Zostawmy to na razie, musimy szybko coś ustalić, zanim zawołają nas na obiad – wtrącił niecierpliwie brat. Wysłannik Daleków przyznał mu rację. – A pan, kim pan jest naprawdę? – nalegał Szymek. – Naprawdę, to jestem nikim, ale zrozumiecie to dopiero za chwilę – odparł tajemniczo, po czym ostrożnie wyjrzał na korytarz, gdzie Lir wciąż tkwił na posterunku. Ułożył się wygodnie na tapczaniku Piotrka. – Lepiej będzie, jeśli odwrócicie się na moment – oznajmił półgłosem. Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Stali z oczami utkwionymi w ścianę. Po kilkunastu sekundach rozległo się głuche stuknięcie. Umieszczona nad tapczanem półka zadygotała gwałtownie. Obaj chłopcy w tej samej chwili odwrócili głowy. Z wysłannikiem kosmitów działo się coś niepojętego. Leżał sztywno z głową wsuniętą na półkę. Usta rozchylone nienaturalnie szeroko, nieruchome oczy wydawały się pozbawione życia. Nagle nastąpiła rzecz niesamowita. Piotrek, choć sam z przerażenia zagryzł wargę do krwi, żeby nie krzyknąć, przytomnie szybkim ruchem dłoni zamknął usta bratu. Szczęki leżącego były rozchylone jak paszcza hipopotama, z otworu wystawały dwa zielonkawe języki. Chłopcy cofnęli się odruchowo. Nagle Szymek wyszarpnął się bratu. – Nij! – krzyknął skacząc w stronę tapczanu. – Ciszej! – syknął Piotrek i ruszył ratować małych kosmitów z rąk oszalałego z radości chłopca. Ote i Nij zsuwali się po koszuli leżącego, który nie dawał żadnych znaków życia. Nagle wszyscy czterej zmartwieli. Za drzwiami zauważyli jakiś ruch. – Może mnie puścisz, pieseczku? – dotarł do nich głos matki. Dalekowie zaczęli szybko wspinać się w górę. Zza drzwi dochodziło łagodne mruczenie. – Chłopcy! Wszystko w porządku? – Tak, mamo – odpowiedzieli chórem. – Boję się wchodzić, bo pies warczy – mówiła niepewnym głosem. – Za pięć minut obiad! Bracia zachichotali. To, co wydał z siebie Lir, na pewno nie przypominało groźnego warczenia. Piotrek oprzytomniał i złapał się za głowę. – On jest nieprzytomny! – uświadomił sobie patrząc na nieruchome ciało. – Co teraz robić? Zaraz obiad. 32 – On nie żyje – wyjaśnił spokojnie Ote. Twarze braci stężały ze zgrozy. – Jak to? – szepnął z niedowierzaniem Piotrek. – Zabiliście człowieka? – Och, nie – zaprotestował gwałtownie Nij. – On nie jest człowiekiem. To starannie wykonana makieta. – Makiet? – zdziwił się Szymek, któremu nie znane dotąd słowo skojarzyło się z telewizyjnymi muppetami. – Makiet brzmi nieźle. Będziemy go tak nazywać – roześmiał się Ote klepiąc Szymka po kciuku. – Słuchajcie, po obiedzie wyjdziemy razem na spacer i wszystko ustalimy, a teraz wracamy do naszego pojazdu. – Wspięli się błyskawicznie po guzikach koszuli jakby to były szczeble drabiny i po chwili zniknęli we wnętrzu robota. Chłopcy wzdrygnęli się. – Trzeba do tego przywyknąć – szepnął Piotrek bez przekonania. Makiet kłapnął zębami, aż podskoczyli z wrażenia i usiadł na tapczanie. – Niesamowite – mruknął starszy chłopiec. – Myślę, że jestem dość udany. W końcu to prototyp – stwierdził samochwalcze robot klepiąc się po policzkach. – Nawet milicja nie zauważyła we mnie nic podejrzanego. – Nie legitymowali cię? – zdziwił się Łukasz. – Owszem. Legitymowali – wydobył z kieszeni nowy dowód osobisty. – Podrobiłeś dokumenty? To jest karalne... – stropił się chłopiec. – Nie mieliśmy wyboru – odpowiedział makiet głosem Otego. – Bez dowodu łatwo stałby się podejrzanym – uzupełnił tym razem głosem Nija. – Wiecie co – zaproponował Szymek – może niech każdy mówi za siebie, bo zaczyna mi się kićkać w głowie. – Prosimy na obiad! – rozległ się za drzwiami głos ojca. Siedli do stołu w znakomitej komitywie. Rodzice, ku rozbawieniu chłopców, nadskakiwali makietowi, który pochłaniał ogromne kęsy. Nie był wprawdzie robotem o napędzie kulinarnym, ale Dalekowie zaprojektowali go w ten sposób, by mógł markować spożywanie. Niewielką część tego zjadali z apetytem sami, resztę magazynowali w specjalnym pojemniku z myślą o psie. „Apetyt ma, jak przystało na bohatera” – pomyślał ojciec widząc, w jakim tempie znikają kotlety. Matka dbająca o podtrzymanie rozmowy przy stole miała wyraźne trudności ze zwracaniem się do gościa. Oryginalne imię jakoś z trudem przechodziło jej przez gardło. „Niewiele brakuje, żeby udusiła się tym Otellem” – zauważył mąż, żałując, że nie może podzielić się tym dowcipem z resztą biesiadników. – Mów mu Otek, mamo – bezceremonialnie zaproponował Szymek, który również zauważył kłopoty matki. – Szymku, jak możesz?! – wykrzyknęła zgorszona i aż zarumieniła się ze wstydu. – Tak będzie rzeczywiście prościej – powiedział z uśmiechem makiet. – Imię mam wyjątkowo niewydarzone – rzekł zwracając się do pana domu. – Można się nim udusić. Stropiona gospodyni zamarła na moment nie wiedząc, czy wypada się roześmiać, a ojciec odniósł wrażenie, że gość czyta w jego myślach. Pochylił się nad talerzem, żeby uniknąć spojrzenia jasnych oczu, spoglądających ironicznie i jakby porozumiewawczo. – Pies! Zapomnieliśmy o psie! – wykrzyknęła matka zrywając się od stołu. Wyobrażała sobie, że w ten sposób ratuje niezręczną sytuację. Szymek nie mógł się połapać o co chodzi, bo nic mu jeszcze nie było wiadomo, jakoby jakiś Otello udusił z zazdrości swoją żonę. 33 Lir otrzymał tym razem porcję wędzonej ryby. Zjadł ją bez pośpiechu. Prawie od początku życia nie jadał częściej niż jeden posiłek w ciągu dnia, a i to zdarzało się rzadko. Najczęściej głodował. Przez długi czas trwania obiadu rodzice prześcigali się w uprzejmościach, a Nijakiewicz sprawiał przekonująco wrażenie skromnego, speszonego nadmiarem starań człowieka. Chaotyczna pogawędka toczyła się głównie za sprawą pani domu i była dość jednostronna, co siedzący we wnętrzu makieta Dalekowie przyjmowali z ulgą, bo nie potrafiliby odpowiedzieć sensownie nawet na połowę stawianych im pytań. – Czy pan jest człowiekiem samotnym? – pytała matka. – Daj spokój – wtrącał ojciec – to przecież pana osobiste sprawy. – Czy pana rodzice mieszkają w Warszawie? – dociekała kobieta po chwili przerwy. – To są pana sprawy rodzinne – wkraczał ojciec i makiet nie musiał odpowiadać, że rodzice, rodzeństwo i dalsi krewni nie żyją, co było zgodne z prawdą, ale zabrzmieć mogło dość szokująco, i prawdopodobnie pociągnęłoby za sobą dalsze, równie kłopotliwe pytania. Chłopcy również czuwali nad rozmową, wspomagali ojca w jego zabiegach o zachowanie dyskrecji i dzięki temu Otello Nijakiewicz pozostał tymczasem tym, kim być powinien – tajemniczym wybawcą. Wreszcie Dalekowie uznali, że pora się pożegnać. Ojciec zaproponował, że odwiezie Nijakiewicza swoim samochodem, ale ten wolał spacer. Chłopcy chcieli mu oczywiście towarzyszyć. – Tylko błagam was, uważajcie na ulicy – powiedziała matka i twarz jej pokryła się rumieńcem. „Komu mówić, a komu cicho siedzieć” – pomyślała ze wstydem. Znalezienie spokojnego miejsca w stołecznym parku nie jest rzeczą łatwą. Park pełen jest ludzi, którzy szukają spokojnych miejsc. Wreszcie zdołali znaleźć wolną ławkę, która składała się z oparcia i jednej listwy. Siedzenie na czymś takim wymagało nie lada umiejętności i wytrzymałości, nic dziwnego więc, że ławka była wolna. Pies przywarował u stóp swego pana i uważnie obserwował przechodniów. Omijano go szerokim łukiem. Nareszcie można było spokojnie porozmawiać. – A ja myślałem, że zalęgliście się komuś w brzuchu – powiedział Szymek przesuwając palcami po dłoni makieta. Była miękka i ciepła, niczym nie różniła się od ręki ludzkiej. Wyjawili, że pomysł wybudowania makieta zawdzięczali właśnie Szymkowi, który w czasie poprzedniej wyprawy poprzebierał Daleków za pluszowe zabawki. Próby w laboratorium wypadły pomyślnie, ale kosmici byli pełni obaw, jak stworzony przez nich mechanizm będzie zachowywał się w naturalnych warunkach. Postanowili wylądować na odludziu, w lesie, którego topografię poznali dokładnie w czasie poprzedniego pobytu. Pojazd kosmiczny ukryli na polanie, maskując go trójwymiarowym obrazem krzewów i roślin. Unia Galaktyczna po zapoznaniu się z materiałem wyprawy uznała, że warto przeprowadzić kolejną ekspedycję. Podróż na odległą planetę wywołała duże zainteresowanie. Na podstawie przywiezionych przez Daleków filmów dokumentalnych nakręcono wieloodcinkowy serial, który cieszył się wielkim powodzeniem, a ziemskie zwierzęta wzbogaciły kolekcję fantomatów. Piotrek i Szymon poczuli przypływ dumy, że stali się wszechświatowymi osobistościami. Dalekowie wyznali, że liczą na pomoc obu chłopców. Tym razem są o wiele lepiej wyposażeni, ale teoretyczna wiedza nie może zastąpić znajomości miejscowych obyczajów. – No pewnie! Niedługo wakacje! – ucieszył się Szymek. Piotrek podszedł do sprawy ze znacznie większą dozą powagi. Po pierwsze do wakacji pozostało jeszcze sporo czasu. Po drugie Nijakiewicz nie ma gdzie mieszkać. 34 Makiet skinął głową. – Co proponujecie? – Trzeba wynająć mieszkanie – stwierdził Piotr. – To nie jest konieczne, mamy tu wszelkie wygody – wyjaśnił robot głosem Nija. – Nie możesz łazić całymi nocami po Warszawie, to zwraca uwagę. Dalekowie zgodzili się. Nie powinni swoim zachowaniem zwracać niczyjej uwagi. – Przez dwa, trzy dni makiet może spacerować po dworcach i parkach – zastanawiał się głośno Piotrek – ale po tygodniu na pewno zainteresuje się nim milicja. Mamy niewiele czasu, a na wynajęcie mieszkania nas nie stać. – Ja mam pieniądze – rzekł Nijakiewicz wyjmując z kieszeni plik banknotów. – Ale forsa! – jęknął Szymek. – Fałszywe? – zainteresował się starszy chłopiec. – Zarobiłem – odrzekł makiet i krótko opowiedział o swojej pracy w lesie. Piotrek przeliczył banknoty. Było tego prawie sto tysięcy. – Trzeba kupić psu smycz i kaganiec, żeby się nikt nie czepiał – stwierdził Szymek tonem człowieka dobrze poinformowanego. – Racja, ale na razie najważniejsza jest sprawa mieszkania. Jutro kupimy gazetę i poszukamy ogłoszeń. Następnego dnia chłopcy wyszli do szkoły wcześniej niż zwykle. Nijakiewicz z Lirem czekali na nich w bramie pobliskiego domu. – Jak przeszła noc? – zapytał Piotrek. Okazało się, że makiet przeszedł w ciągu nocy kilkadziesiąt kilometrów, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Brano go za człowieka, który wyszedł z psem na spacer. Był to zapewne najdłuższy spacer, jaki odbył jakikolwiek pies w tym mieście. Lir wyglądał na kompletnie złachanego. Korzystał z każdej chwili, by zdrzemnąć się choć na moment. Kupili „Życie Warszawy” i zaczęli studiować dział ogłoszeń, kilka z nich Piotrek zakreślił długopisem. – Musimy załatwić to jak najszybciej, bo biedny pies tego nie przetrzyma – oznajmił. – Wpadnę na chwilę do budy. Czekaj na mnie przed wejściem. – A lekcje? – zdziwił się Szymek. – Coś wymyśliłem – odrzekł starszy brat. Oddarł kawałek gazety i zgniótł go w dłoni formując niewielką kulę, po czym wepchnął ją między dziąsło a policzek. – No jak? – zapytał przyglądając się swojej zdeformowanej twarzy w szybie wystawowej. – Ja też chcę! – oznajmił Szymek wyciągając rękę po gazetę. Piotrek był jednak zdania, że co za dużo to niezdrowo. Zapalenie ozębnej nie należy do zaraźliwych chorób, opuchlizna na twarzach obu braci może wzbudzić uzasadnione podejrzenia. Nie mogą ryzykować ze względu na bezpieczeństwo Daleków. Szymek przyznał mu niechętnie rację. Nim minął kwadrans, Piotrek snuł się po korytarzu budząc współczucie kolegów. Po dzwonku usiadł w pierwszej ławce, żeby nauczyciel mógł łatwiej zaobserwować objawy. Gdy wyczytano jego nazwisko, jęknął głucho. Pan Duda uniósł głowę znad dziennika. – A co to za dźwięk? – Pfeprafam. Jeftem – wybełkotał Piotrek. – Co ci się stało? – zainteresował się nauczyciel. – Wab – odpowiedział przez zęby chłopiec. – Powinieneś pójść do dentysty – stwierdził pan Duda przesuwając językiem po własnych zębach. – Nasza dentystka będzie dopiero jutro – rzucił ktoś dobrze poinformowany. 35 – Wypfymam – mężnie oznajmił poszkodowany.. Pan Duda nie miał najmniejszego zamiaru patrzeć całą lekcję na ofiarę stomatologicznego zaniedbania. Od samego patrzenia zaczęły go boleć zęby. – Chyba nie boisz się dentysty? – zapytał podstępnie. Prawdę mówiąc, sam odczuwał lęk przed sterylną bielą gabinetu stomatologicznego i dłonie pociły mu się na wspomnienie bormaszyny i bagnetów. Gdy pierwszy raz w życiu usłyszał komendę: „Siostro, bagnety proszę!”, poczuł się jak skazany na moment przed egzekucją. Był w głębi duszy przekonany, że tego rodzaju obaw nie mają jedynie ci mężczyźni, których los uwolnił już od zębów. Współczuł uczniowi, ale uważał, że powinien do końca wypełnić pedagogiczną powinność, więc kazał chłopcu wziąć teczkę i udać się do przychodni albo na pogotowie. – Na naftępnej lekcji matma. Miałem być pytany – niby to bronił się Piotrek. – Jesteś zwolniony. Odejmowanie zębów jest niekiedy ważniejsze od mnożenia liczb – stwierdził pan Duda. Piotrek ociągając się nieco wziął teczkę. Trzydzieści par oczu patrzyło na niego w skupieniu. Nikt się nie uśmiechał. Odsłanianie zdrowego uzębienia byłoby w tej sytuacji nietaktem. Nijakiewicz spacerował cierpliwie wzdłuż ogrodzenia szkoły. W niewielkiej odległości za nim człapał leniwie Lir, wachlując się jęzorem. Mimo wczesnej pory powietrze było rozgrzane jak w południe. Piotrek przyklęknął obok nich udając, że zawiązuje sznurowadło. – Idź dalej, udawaj, że mnie nie znasz! – rzucił cicho. – Spotkamy się za rogiem. Makiet posłusznie wykonał polecenie. Chłopiec, upewniwszy się, że nie jest przez nikogo obserwowany, wypluł rozmiękłą gazetę do śmietnika i podbiegł do przyjaciół. – Po pierwsze, zdejmij natychmiast kurtkę! – rozkazał bez żadnych wstępów. – Dlaczego? – zdziwił się Nijakiewicz, a raczej Dalekowie, którzy przebywali w jego klimatyzowanym wnętrzu i na zmianę zajmowali się prowadzeniem robota. – Jest gorąco – wyjaśnił krótko chłopiec. – Chłodzenie działa sprawnie – oznajmił makiet. – Ale tutaj ludzie nie mają sprawnie działających instalacji i kiedy jest gorąco, to się po prostu rozbierają – stwierdził cierpko. Makiet w popłochu ściągnął kurtkę i przerzucił ją przez ramię. – Teraz lepiej? Piotrek przyglądał mu się krytycznie, kręcąc nosem. – Nie o wszystkim pomyśleliście – rzekł kiwając głową ze smutkiem. – Jeśli masz być podobny do człowieka, powinieneś się pocić. Czytałem o jednym facecie, który się nie poci. Uważany jest za wybryk natury. Podłącza się do sieci trzymając żarówkę w zębach. Żarówka się zapala, a jemu nic nie jest. Występuje, zdaje się, w jakimś cyrku. – To nie problem – odrzekł beztrosko makiet i nagle jego twarz pokryła się grubymi kroplami potu, które zaczęły skapywać z nosa jak z nie dokręconego kranu. – Teraz przesadziłeś – zauważył Piotrek. – Nie mamy wszystkich danych – zmartwił się Otello Nijakiewicz. – Przy jakiej temperaturze mam pocić się intensywnie? – Patrz na ludzi, frajerze – poradził mu życzliwie chłopiec – i staraj się wyglądać tak jak oni. Makiet w milczeniu skinął głową i począł intensywnie obserwować mijanych przechodniów. Jego twarz bladła i czerwieniała na przemian. Gdy przechodzili obok chwiejącego się indywiduum, na brodzie Otella pojawił się trzydniowy zarost, a pod okiem spory siniak. – O rany, ale się urządziłeś! – jęknął chłopiec. – Facetowi o takiej gębie nikt nie wynajmie mieszkania! 36 Siniak i odrażająca szczecina zniknęły, gdy jednak mijali młodą wstydliwą kobietę, Nijakiewicz zaczerwienił się jak burak. – Zachowuj się normalnie – syknął chłopiec szarpiąc makieta za ramię. – Przecież postępuję zgodnie z instrukcją! – zdziwił się Nijakiewicz. – Ale ciągle przesadzasz! Prowadzony przez Nija robot wykrzywił usta w niechętnym grymasie i wzruszył ramionami. – Teraz było dobrze! – uznał chłopiec. – Nareszcie zaczynasz wyglądać jak człowiek. – Dokąd idziemy? – zainteresował się makiet, popychany dotąd przez przyjaciela w niewiadomym kierunku. Piotrek przedstawił krótko plan działania. Najpierw pójdą do domu i korzystając z nieobecności rodziców zadzwonią pod telefony wymienione w ogłoszeniach, żeby nie tracić czasu na dojazdy do miejsc, gdzie nikogo nie ma, bo właściciele mieszkań też czasami pracują. Potem poszukają jakiegoś rymarza i kupią u niego smycz i kaganiec dla Lira. Ludzie na ogół uważają, że pies powinien nosić obrożę. Pies bez obroży i smyczy może zostać uznany za psa nieporządnego, a właściciele mieszkań nie znoszą nieporządnych psów. W domu Piotrek rozsiadł się w fotelu i rozłożył dodatek z ogłoszeniami, a obok plan miasta. Zaczął od najbliższych adresów. – Dzwonię w imieniu znajomego, który poszukuje mieszkania na kilka miesięcy – wyrecytował płynnie przygotowany wcześniej tekst, udając kobiecy głos. – Znajomy nazywa się Otello Nijakiewicz. Spodziewał się zdziwienia i zaskoczenia. O dziwo, oryginalne imię wywołało życzliwe zainteresowanie. Właścicielka oczekiwała ich wizyty około dwunastej. Chętnie pokaże mieszkanie. Warunki do uzgodnienia na miejscu. Piotrek postawił jedynkę obok anonsu zaczynającego się od słów: „Powracającemu wynajmę”. Na dwa kolejne telefony nikt nie odpowiadał. Pod innymi ogłoszeniami od razu zaznaczono, żeby dzwonić po południu, nie pozostawało zatem nic innego – jak udać się pod wskazany adres. Najpierw jednak pojechali taksówką do sklepu myśliwskiego. Do autobusu kierowca nie chciał ich wpuścić, bo pies był bez kagańca. Dwaj zatrzymani po drodze taksówkarze też odmówili, zgodził się dopiero trzeci, który uważał, że psy są porządniejsze od ludzi. Kupili dwie kolczatki i połączyli je, bo jedna okazała się za krótka na gruby kark Lira, i piękną podwójną charcią smycz z dwoma karabińczykami. Pies dał sobie włożyć obrożę, ale nie wyglądał na zachwyconego. Czego się jednak nie robi dla ludzi. Gdy wyszedł ze sklepu, bo był to sklep, do którego wolno psom wchodzić, prezentował się jak egzemplarz jakiejś rzadko spotykanej rasy. W nowym oporządzeniu miał większe szansę, że zostanie zaakceptowany przez właścicielkę mieszkania. Na umówione spotkanie dotarli punktualnie. Dom okazał się parterowym bliźniakiem, do którego przylegał niewielki ogródek. – My z ogłoszenia. Byliśmy umówieni. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zaskoczenia. – Pan Otello?... – zapytała z niedowierzaniem. – Nijakiewicz – makiet skłonił się nieporadnie. – To jakieś nieporozumienie – stwierdziła właścicielka. – Moja znajoma dzwoniła tu dwie godziny temu. Wymienili z Piotrkiem niepewne spojrzenia. – No, tak, oczywiście, ale byłam przekonana, że pan jest Murzynem. A tu widzę krajowiec i do tego z psem i z dzieckiem. Nie wydaje mi się, żebyśmy doszli do porozumienia – stwierdziła tarasując przejście własnym ciałem. 37 – Chłopiec jest synem przyjaciół – wyjaśnił Nijakiewicz zgodnie z przyjętą wcześniej wersją. – Zabrałem go, bo zna dobrze miasto. – No cóż – na jej twarzy pojawił się cień wahania. – Spodziewała się pani Murzyna? Czy ma pani coś przeciwko kolorowi mojej skóry? – zdziwił się makiet. – Skądże! Nie jestem przecież jakąś rasistką! Ale widzi pan, Polacy są strasznie zadłużeni u Zachodu i nie każdego stać na tyle pieniędzy, poza tym ten pies... – dodała patrząc z niechęcią na Lira, który łypał na nią połyskującymi żółtawo w słońcu ślepiami. Wzdrygnęła się, gdy przyszło jej do głowy, że musiałaby codziennie znosić to przykre, zimne spojrzenie, za którym mogło się przecież kryć coś gorszego. – Napisałam wyraźnie, że wynajmę powracającemu. – Pan był przez dwa lata za granicą – wtrącił Piotr. – A, to co innego. W takim razie może pan obejrzy pokój. Można wiedzieć, gdzie pan był? Nijakiewicz spojrzał spłoszony na chłopca, któremu nic nie przychodziło do głowy. Poradził sobie sam: – Jak to pokój? Była przecież mowa o mieszkaniu? – Zmarszczył brwi zatrzymując się w korytarzu. Piotrek odetchnął. – To bardzo duży pokój. Poza tym jest osobne wejście... Proszę bardzo... Można wiedzieć, gdzie pan wyjeżdżał? – Nie można. Tajemnica służbowa – wyręczył przyjaciela Piotrek. Kobieta zatrzymała się. – Nie wiem, czy będzie stać pana porucznika – powiedziała oschle kobieta i wymieniła sumę za rok z góry, od której Piotrkowi włosy stanęły na głowie. – Dziękuję, ja też tak myślę – powiedział po namyśle Nijakiewicz. Opuścili progi willi szczęśliwi, że nie zażądano od nich opłaty za piętnastominutowy pobyt. W pozostałych miejscach, gdzie udali się po południu, wiodło im się niewiele lepiej. Po czterech nieudanych próbach doszli wspólnie do wniosku, że ekspedycji z planety Dalek nie stać na wynajęcie mieszkania w Warszawie. – Nie ma co się łamać – uznał Piotrek widząc, że kosmici są zmartwieni i przestraszeni. – Niedługo zaczynają się wakacje. Ludzie zaczynają wyjeżdżać i będą potrzebowali kogoś, kto zaopiekuje się mieszkaniem. Trzeba popytać w szkole. Dwudniowe wypytywanie znajomych dało efekty. Magda, koleżanka Szymka z kółka plastycznego, miała ciotkę, która wyjeżdżała do sanatorium i szukała kogoś, kto zająłby się w czasie jej nieobecności podlewaniem kwiatów. Niestety, znalazła już studenckie małżeństwo. Owo małżeństwo miało mieszkać przez miesiąc na działkach, rewanżując się właścicielowi stróżowaniem. Zrezygnowali w ostatniej chwili, bo oferta trzymiesięcznego podlewania w mieszkaniu z wygodami była o wiele korzystniejsza. Zobowiązali się znaleźć kogoś na swoje miejsce, jak dotąd bez skutku. Nijakiewicz spadł im z nieba. Właściciel ogródka działkowego także wyglądał na zadowolonego. Z powodu wyjazdów w delegację opuścił siedem nocnych dyżurów. Zjawił się mężczyzna, który z nawiązką gotów był wypełnić te zobowiązania, do tego z psem. Wymarzony nocny stróż. Bez wahania wręczył Nijakiewiczowi klucz. Prawdę mówiąc gotów był już zostawić swój domek nawet pod opieką złodzieja, byle tylko mieć święty spokój. Altana okazała się niewielkim domkiem letniskowym, wyposażonym skromnie, lecz wygodnie. Składała się z dwóch niewielkich pomieszczeń. – Znałem jednego nocnego stróża – zmartwił się Szymek. – Ciągle chodził niewyspany z powodu czuwania przez sen, a raz złodzieje ukradli mu futrzaną czapkę i miał nieprzyjemności, bo mu było zimno w głowę. 38 Makiet uśmiechnął się. Nie groziło mu przemęczenie. Był przystosowany do pracy na pełnych obrotach przez całą dobę. Dalekowie mogli odpoczywać obsługując go na zmianę. – Jeden miesiąc mamy z głowy – stwierdził Piotrek z ulgą. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo ekspedycji ciążyła mu bardzo. Miesiąc, ale co potem? – Latem można przecież mieszkać w namiocie – rezolutnie zauważył Szymek i wszyscy przyjęli ten pomysł z entuzjazmem. Nawet Piotrek, który uważał, że jego zadaniem jest przewidywać najgorsze. – To niezły pomysł – powiedział, obgryzając nerwowo paznokcie, co znaczyło, że jego umysł pracuje intensywnie. Myślał o przyszłości. W tym wypadku ograniczała się ona do dwóch miesięcy. – Jesteśmy w lepszej sytuacji niż poprzednio – rozmyślał na głos. – Możecie poruszać się swobodnie i nikt nie będzie podejrzewał, że spadliście z nieba. W każdej chwili możecie przyjść do nas do domu i starzy przyjmą Otka z otwartymi ramionami... Wiecie co? Gdyby Nijakiewicz zaproponował, że zabierze nas ze sobą na wakacje, na pewno by się zgodzili. – Hura! Kupujemy namiot i jedziemy! Szymek podskoczył do góry. – Spokojnie. Mamy parę tygodni, żeby przygotować grunt i dokładnie wszystko uzgodnić. Co o tym sądzicie? Dalekowie wyznali ustami Nijakiewicza, że pomysł jest, ich zdaniem, znakomity. Po pierwsze będą z przyjaciółmi przez cały czas, po drugie obecność chłopców ustrzeże ich przed popełnieniem jakiegoś błędu, który mógłby skończyć się zdemaskowaniem. – Najważniejszy jest namiot – powiedział Szymek. – Najważniejsze są pieniądze – poprawił go brat. Wziął kartkę i sporządził na niej preliminarz wydatków. – Lekko licząc, będzie ciężko – oznajmił przygnębiony. – Nawet jeśli kupimy tani namiot, to za mało zostanie nam na życie. – Czy u was też są pieniądze? – zapytał Szymek. – Nie, ale każdy pracuje według swych sił i możliwości i jego praca jest podliczana w centralnej ewidencji. Między tych, którzy pracują więcej i lepiej, rozdziela się przyjemności. Piotrek niezbyt uważnie słuchał opowiadania Daleków o życiu na ich planecie. Bliższe mu były ziemskie konkrety. Po pierwsze muszą zarobić kupę forsy, po drugie przekonać rodziców. Po godzinie plan zaczął się krystalizować. Otello Nijakiewicz, człowiek samotny, nie mający własnych dzieci... – Ani rodzeństwa – dorzucił Szymek. – A co z rodzicami? – zastanawiał się Piotrek. – Sierota z domu dziecka – przypomniał Szymek. Matka przejawiała słabość do pokrzywdzonych przez los. W domu Piotrek spisał podstawowe dane wysmażonego w ten sposób życiorysu. Nijakiewicz nie powinien się sypnąć. Jego komputerowa pamięć była niezawodna. Przygotowywał się do rozmowy z rodzicami jak aktor do życiowej roli. Każdy gest, nawet modulacja głosu zostały starannie wyreżyserowane. Przewidziano wszystkie ewentualności. Chłopcy z niecierpliwością oczekiwali dnia premiery. Ustalono, że nastąpi to podczas niedzielnego obiadu, na który Otek został uroczyście zaproszony. Chłopcy jedli w milczeniu, czekając na stosowną chwilę. – Panie Otku, czy moi synowie nie za bardzo dają się panu we znaki? – zapytała matka stawiając przed gościem kompot. Piotrek potarł kciukiem policzek, co było znakiem, że czas zacząć występ. 39 Nijakiewicz, tak jak było to ustalone, chrząknął w specjalny sposób i z namaszczeniem odłożył sztućce. Jego twarz przybrała uroczysty wyraz. Rodzice wymienili spłoszone spojrzenia. – Czy mógłbym z państwem porozmawiać chwilę na osobności? – zapytał. – To my pójdziemy do swojego pokoju – powiedział Piotrek unosząc się z miejsca. – Czy coś się stało? – matka była wyraźnie zaniepokojona. Ojciec odprowadzał chłopców wzrokiem pełnym podejrzeń. Ostatnio zachowywali się bez zarzutu i byli w niepokojąco dobrej komitywie. Od dawna przypuszczał, że coś się za tym kryje. Jeśli wyrządzili jakąś przykrość człowiekowi, któremu cała rodzina tak wiele zawdzięcza, nie ominie ich zasłużona kara. W ostateczności ojciec był gotów zastosować nawet kary cielesne. – Ostatnio bywam u państwa często – kontynuował gość po chwili przerwy. – Nigdy nie miałem prawdziwego domu. Jak państwo wiedzą od chłopców, jestem sierotą wychowanym w przytułku. – Mój Boże, panie Otku! Przecież zawsze witamy pana z ogromna radością! – zawołała wzruszona matka, a ojciec zamruczał, co miało zapewne oznaczać, że jest tego samego zdania. – Bardzo zaprzyjaźniłem się z synami państwa – ciągnął Nijakiewicz głosem łamiącym się ze wzruszenia. – Jeśli nadużyli pańskiej przyjaźni, obiecuję, że nie unikną kary – wtrącił ojciec surowo. – Kochanie, co ty wygadujesz? – zdziwiła się pani domu. – Rzeczywiście, pozwólmy panu skończyć – zawstydził się ojciec. Nijakiewicz zignorował tę uwagę, żeby nie odchodzić od zasadniczego wątku. – Oboje cieszymy się z tego bardzo, ale obawiamy, że może oni pana trochę męczą – wtrąciła matka. – Zapewne ta przyjaźń z dziećmi może się państwu wydawać trochę dziwna – tu Nijakiewicz zawiesił głos. – Co znowu?! – wykrzyknęła matka, a ojciec przyznał szczerze, że trochę go to dziwi. – Nigdy nie miałem rodzeństwa, dzieci i przyjaciół – ciągnął makiet tonem człowieka srogo doświadczonego przez los. – Dzięki naszej znajomości po raz pierwszy mogę się ogrzać przy domowym ognisku. Łzy wzruszenia zakręciły się w oczach matki. Ojciec poczuł się nieswojo i w związku z tym zaczął grzebać łyżką w kompocie. Żona posłała mu karcące spojrzenie. Takie zachowanie było niestosowne wobec patetycznych sformułowań, jakie przed chwilą padły. – No, jak idzie? – dopytywał się szeptem Szymek. Piotrek leżał na podłodze i przyciskał ucho do szpary w drzwiach. Uniósł głowę i podniósł kciuk do góry. – Mama zaraz się rozpłacze – odpowiedział półgłosem. Po tym uroczystym wstępie Nijakiewicz przeszedł do sedna sprawy. Dwie pary oczu wpatrywały się w niego w najwyższym napięciu. – Wiem, że chłopcy nie mają jeszcze zaplanowanych wakacji. Chciałbym, jeśli to możliwe, zabrać ich na wycieczkę po kraju. Oczywiście pod warunkiem, że państwo mają do mnie zaufanie jako do opiekuna. Tu twarz jego przyjęła wyczekujący wyraz, a oczy spoglądały na stropionych propozycją rodziców z rozbrajającą prostotą. – Ależ skądże znowu! – żachnęła się matka mając na myśli zaufanie, jakim darzy wybawcę swego najmłodszego syna. 40 – Ale z drugiej strony... – wtrącił ojciec mając na myśli kłopot, jakim jest dla obcego bądź co bądź człowieka opiekowanie się cudzymi dziećmi. Żona zgromiła go wzrokiem, więc zamilkł. – Rozumiem, że państwo muszą mieć czas do namysłu – rzekł makiet z powagą. – Wrócimy do tej rozmowy przy sposobnej okazji. Do wakacji mamy jeszcze trochę czasu. Powierzenie własnych dzieci obcemu człowiekowi, to sprawa, która wymaga przemyślenia. – To wspaniała propozycja, ale nie wiem, czy wypada obarczać – zmartwiła się kobieta, a jej mąż zapytał, czy Nijakiewicz wspominał o tych planach chłopcom. – Ależ skąd?! – skłamał Nijakiewicz bez zająknienia, jak uzgodniono to wcześniej. – Bardzo rozsądnie – stwierdził ojciec. – Proszę zrozumieć, po tym co pan dla nas zrobił, nie możemy pana uważać za obcego. Jest pan dla nas kimś bardzo bliskim i drogim – zadeklarowała z patosem matka. Nijakiewicz uśmiechnął się skromnie. – Doprawdy, nie wiemy co panu odpowiedzieć – westchnęła spoglądając z nadzieją na męża, który siedział zamyślony i też nie wiedział. Nijakiewicz był mu wprawdzie drogi, ale impreza też wydawała się droga, a oni przecież tonęli w długach. Ustalili wspólnie, że podejmą decyzję za kilka dni. Rozmowa przypominała remisową partię szachów. Nie wypadało odmówić, a zarazem nie wypadało się zgodzić. Wieczorem, leżąc w łóżku rodzice wrócili do rozmowy na temat wyjazdu chłopców. Ojciec uznał po namyśle, że w zasadzie nie widzi przeciwwskazań. Nabrał zaufania do młodego mężczyzny. Jego inteligencja i przenikliwość bardzo mu imponowały. – To dziwny człowiek – westchnęła matka, na co ojciec odrzekł, że dokoła jest pełno ludzi uchodzących za normalnych, którym nie powierzyłby własnych dzieci nawet na parę godzin. Jedyny problem to pieniądze. Chłopcy nie mogą przecież przejść na utrzymanie Nijakiewicza. Z drugiej strony, jeśli się nad tym rozsądnie zastanowić, pobyt synów w domu też będzie kosztował. Lepiej byłoby, żeby te pieniądze wydali korzystając ze świeżego powietrza, dowodził rozsądnie mąż. – Nie wydaje się tobie dziwna ta zażyłość dorosłego człowieka z dzieciakami? – zapytała nieufnie kobieta. Nie zdążył o tym pomyśleć, bo właśnie zasnął. Żona szarpnęła go za ramię. – Uważasz naprawdę, że powinniśmy się zgodzić? – Na co? – Na ten wyjazd. – Na jaki wyjazd? – zapytał nieprzytomnie. Śniło mu się, że ukradziono samochód, więc powrót do rzeczywistości przyjął z ulgą, ale ponieważ jego nie dobudzona świadomość wciąż krążyła na granicy snu, sądził, że chodzi o jakiś wypad nowym samochodem. – Jak to jaki? – Myślę, że tak – odrzekł ziewając. – Chyba że ty masz coś przeciwko temu – dodał dla świętego spokoju i poprawił poduszkę. – Masz pewność, że wystarczająco dobrze znamy tego człowieka? – zapytała kobieta. Nie miał pewności. – Dobrze – zdecydował. – W takim razie niech zostaną. – Ciekawa jestem, co masz zamiar powiedzieć Nijakiewiczowi? – molestowała żona. – Że nie jadą i już. – Tak bez żadnych wyjaśnień? Ośmielisz się sugerować człowiekowi, który z narażeniem życia ocalił twoje dziecko, że nie masz do niego zaufania? – oburzyła się matka. W ogóle nie miał żadnego zamiaru, poza tym, żeby się przespać. – Jest jeszcze dużo czasu na ustalenia. – Oczywiście – żachnęła się żona. – I ten czas twoim zdaniem należy przespać! 41 – Uważasz, że mam z tego powodu nie spać po nocach? – zdziwił się mąż. – Ależ proszę cię bardzo, śpij sobie – rzuciła cierpko. – Wszystko na mojej głowie... Po kilku nie rozstrzygniętych debatach nastąpiły wreszcie uzgodnienia. Chłopcy pojadą. Oczywiście, nie może być mowy o całym miesiącu, bo już po tygodniu Nijakiewicz będzie miał ich powyżej uszu, a nie można przecież takim kłopotem obarczać człowieka, któremu się tyle zawdzięcza. Jeśli wrócą, zgodnie z przewidywaniami wcześniej, umieści się ich na pewien czas u kuzynki w Pomiechówku. Chłopcy mają dzwonić i pisać do domu przynajmniej raz w tygodniu, uważać w wodzie, nie oddalać się, okazywać bezwzględne posłuszeństwo itp. Zakazów i nakazów było tyle, że mogłyby z powodzeniem wypełnić czas całych wakacji, i to od rana do wieczora. Sukces uczczony został zakupem wcześniej upatrzonego czteroosobowego namiotu. Wór ważył kilkadziesiąt kilo, ale Nijakiewicz zarzucił go sobie na ramię jedną ręką bez najmniejszego wysiłku. Szczęka znudzonej ekspedientki opadła z podziwu i przysłoniła dekolt. – To ciężarowiec – szepnął Szymek. – Nie wygląda – stwierdziła z niedowierzaniem sprzedawczyni, a chłopiec wyjaśnił, że „po cywilnemu” nawet ciężarowiec nie różni się niczym od przeciętnego człowieka. Lir obwąchał pokrowiec i z uznaniem pomachał ogonem. Zapach namiotowego płótna budził w nim miłe skojarzenia. Próba rozstawienia namiotu na działce wypadła pomyślnie. Makiet błyskawicznie zapoznał się z instrukcją i sprawnie dopasował poszczególne elementy. Kolorowy płócienny domek wyglądał sympatycznie i okazale. Nijakiewicz mimo woli zdążył zawrzeć wiele znajomości z działkowiczami. Był uczynny, więc często proszono go o pomoc. Jednemu z sąsiadów pomógł przy montażu letniskowego domku, zarabiając w ten sposób kilka tysięcy. Początkowo nie chciał słyszeć o przyjmowaniu zapłaty, ale właściciel domku przekonał go, że ekipa fachowców wzięłaby za taką robotę parę razy więcej. Nocami, o ile nie był zajęty stróżowaniem, pochłaniał całymi kilogramami stosy książek, które dostarczali mu chłopcy. Z łatwością opanował angielski i przeczytał bez słownika dwie dostępne książki w tym języku, powieść Agaty Christie i podręcznik nauki kung-fu dla zaawansowanych. Przy okazji tej lektury pomiędzy Nijem a Otem wywiązała się długa rozmowa na temat niedoskonałości ludzkiej natury. Wciąż zdumiewało ich, że ludzie tyle wysiłku i przemyśleń poświęcają dziełu skutecznego powodowania obrażeń, a nawet śmierci, podczas gdy medycyna i nauki poświęcone doskonaleniu człowieka ciągle są w powijakach. Niewiele mogli na to poradzić. Wiedzieli dobrze; doskonałości nie da się przekazać ani zaszczepić, każde z żyjących stworzeń dąży do niej w toku zawiłej ewolucji, która roi się od błędów i fałszywych wyborów. Ludzie zdają sobie przecież sprawę, że gdyby całą energię i środki poświęcone dziełu niszczenia wykorzystać na cele pokojowe, to życie na ziemi dla milionów stałoby się o niebo szczęśliwsze. A jednak wciąż dokładają wysiłków, by swoim bliźnim przybliżyć niebo w sposób o wiele bardziej brutalny. Historia ludzkości wprawiała Daleków w osłupienie, choć znali podobne zdarzenia z zamierzchłych dziejów własnej planety. Oczywisty bezsens ludzkich poczynań mogłaby zilustrować następująca anegdota (że coś takiego zdarzało się nie raz, nie może być najmniejszych wątpliwości). Jaskiniowiec A i troglodyta B niezależnie od siebie opuścili swe jaskinie w tym samym czasie i udali się na polowanie. Po godzinie wytropili królika. Ponieważ królik był tylko jeden, a ich dwóch, zaczęli się okładać pałami po łbach. Zwyciężył jaskiniowiec A. Doznał tylko wstrząsu mózgu. Troglodyta B miał złamane dwa palce, rozbity nos i ucho. Ledwie dowlókł się do groty. 42 Królik oczywiście miał czas, żeby umknąć w porę. Obaj przeciwnicy, zarówno zwycięzca jak i pokonany, przez pewien czas byli niezdolni do prac jaskiniowych i głodowali. Każdy inny przebieg wydarzeń byłby dla nich obu bardziej korzystny. Mogli polować razem i podzielić się zdobyczą. Mogli zrezygnować i wtedy zachowaliby przynajmniej zdrowie... Mogliby... W późniejszych czasach schemat ten w zasadzie nie ulegał zmianie, zmieniała się jedynie liczba walczących, wyposażenie i przedmiot sporu, choć nie było już pitekantropów i człowiek nazwał się sam homo sapiens i uznał, że brzmi to dumnie. Nij, urodzony optymista, miał nadzieję, że ludzkość się już ustatkowała, ale słuchanie radia wyprowadziło go z błędu. Na świecie wciąż tliło się kilkadziesiąt ognisk zapalnych, w wielu punktach globu toczyły się zaciekłe walki. Obaj stracili ochotę na zagraniczne wojaże. Ote z mapą Polski w ręku wysłuchiwał radiowych dzienników. Na szczęście w doniesieniach z wojen nie podawano nazw polskich miast. Dalekowie uspokoili się całkowicie dopiero, gdy Piotrek zapewnił ich, że od ponad czterdziestu lat panuje na tych ziemiach pokój. – Myślę, że poprzestaniemy na Europie – zadecydował Nij, mając na myśli wyprawę z namiotem. – Ani myślę się stąd ruszać! – żachnął się Ote. – Terroryzm we Włoszech, w RFN to samo, walki w Belfaście, porwania samolotów i zamachy bombowe – wyrecytował bez zająknienia. – Nie ma żadnych gwarancji, że Czerwone Brygady nie porwą namiotu albo nie wysadzą go w powietrze. – Czy na Mazurach też porywają? – zwrócił się Nij do Szymka. Chłopiec zaprzeczył. – A na Wybrzeżu? Chcielibyśmy zobaczyć wasze morze. Piotrek uspokoił ich, że na polskim wybrzeżu też w zasadzie panuje spokój. Ote wyraził ochotę na wypad w góry, ale obawiał się, że w górach mogą natknąć się na partyzantów. Chłopcy zapewnili go, że nawet w górach nie ma już partyzantów. – Czyżby wasz kraj osiągnął wyższy stopień rozwoju? – zdziwił się Nij. Bracia mieli wątpliwości, czy owładnięta gospodarczym kryzysem Polska może być wzorem dla innych państw, ale zapewnili przyjaciół, że oni ze swej strony prowadzą na pewno pokojową egzystencję, nie mają nic przeciwko palestyńskim uchodźcom, Izraelczykom, Libanowi i prawdę mówiąc nie bardzo odróżniają Anglika od Irlandczyka. Tej nocy Nijakiewicz miał dyżur. Krążył wzdłuż ogrodzenia pilnując, czy nie kręci się nikt podejrzany. Wszyscy działkowicze obowiązani byli na wezwanie stróża okazać dowód osobisty. Dalekowie w jego wygodnym wnętrzu sypiali na zmianę. Energii nie brakowało, bo domek był zelektryfikowany, więc makiet mógł pracować bez przerw. Krążył po alejkach z psem u nogi, studiując przy okazji skład gleby i rośliny uprawne. O dwudziestej drugiej wyruszył na kolejny obchód. Noc była pochmurna i dżdżysta. Wiatr szarpał siatkę ogrodzenia jak gitarowe struny. Lir człapał skulony, otrząsając co chwila zmokniętą sierść. – Widzę, że masz ochotę wrócić do domu – zauważył Nijakiewicz po godzinie. Ślepia Lira błysnęły w mroku zielonkawym blaskiem. Wśliznął się do środka domku i spojrzał na swego pana przepraszająco. Powinien zrozumieć, że w taką pogodę nawet psa nie wyrzuca się z domu. Makiet sunął wzdłuż siatki cichym, pewnym krokiem. Człowiek na jego miejscu poruszałby się niepewnie, ale robot dzięki elektronicznym czujnikom radził sobie w mroku znakomicie. Stopy w elastycznych butach stawiał na niepewnym gruncie prawie bezszelestnie. Od 43 czasu do czasu schylał się i z nosem przy ziemi studiował jakąś nowo odkrytą roślinę. Mógł zachowywać się swobodnie wiedząc, że nikt go nie wypatrzy nawet z odległości kilku kroków. Na pobliskiej drodze błysnęły światła i rozległ się warkot silnika. Samochód zatrzymał się na poboczu. Reflektory zgasły. Nagle siatka drgnęła gwałtownie pod ciężarem. Powtórzyło się to jeszcze po raz drugi i trzeci. Nijakiewicz oderwał nos od trawy i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Pies drzemał, poruszając przez sen łapami. Śnił mu się bieg, z gardła wydobywał się cichy skowyt. Nagle jego wrażliwy słuch zarejestrował podejrzane odgłosy. W ułamku sekundy stanął na sztywnych łapach. Sierść na grzbiecie zjeżyła się jak szczotka do butów. Usłyszał niepewne kroki obcego człowieka. Powinien szczekać, ale nie miał kogo ostrzec, pan był za daleko. Węszył. To był zapach złego człowieka. Po latach doświadczeń nie miał wątpliwości. Z gardła wydobył przytłumiony dźwięk przypominający odgłos, jaki wydają gotujące się kartofle. Furtka skrzypnęła ledwie dosłyszalnie, potem nastąpił cichy zgrzyt w zamku i klamka poruszyła się. Na zewnątrz hulał wiatr, więc intruz nie mógł usłyszeć ostrzegawczego warczenia. Drzwi uchyliły się. Snop światła padający z latarki wyłowił połyskujące w mroku ślepia. Zwierzę błyskawicznie zaatakowało rękę, włamywacza. Kły ześliznęły się po metalowej bransoletce i wbiły w rękaw kurtki. Silne szarpnięcie psa, który ważył pięćdziesiąt kilogramów i opierał się na czterech łapach, rzuciło sparaliżowanego przerażeniem mężczyznę na podłogę. Ciężkie cielsko przygniotło mu piersi. Czuł gorący oddech rozwścieczonego zwierzęcia, obnażone kły połyskiwały biało parę centymetrów od jego twarzy. Widział to wyraźnie w świetle odrzuconej latarki, która nie zgasła mimo upadku. Nie miał szansy na wykonanie najmniejszego ruchu. Wiedział, że pies zaatakuje bez wahania. Twarz leżącego pokryła warstwa zimnego potu. Postanowił czekać cierpliwie, aż to czarne monstrum cofnie się choć na chwilę. Wtedy będzie mógł sięgnąć do kieszeni po nóż i zaryzykować obronę. Upłynęło kilka długich minut, nim to nastąpiło. Pies przestał warczeć i zsunął się z piersi intruza. Stał teraz obok przyczajony do skoku. Prawa ręka mężczyzny ledwo dostrzegalnie, centymetr po centymetrze przesuwała się w dół. Żeby sięgnąć do kieszeni, musiał jednak zmienić pozycję. Sprawdził ostrożnie ułożenie noża, po czym błyskawicznym ruchem w ułamku sekundy wydobył sprężynowiec. Rozległ się metaliczny trzask wyskakującego ostrza. W tej samej chwili Lir rzucił się na niego po raz drugi. Człowiek w ciemnym swetrze i wełnianej kominiarce zasłaniającej całą niemal twarz sięgnął po krótki łom. Uznał, że wyłamanie okiennicy zajmie mu mniej czasu, niż otwieranie skomplikowanej zasuwy. Właściciel tego domku wykazał całkowity brak wyobraźni montując zawiasy na zewnątrz. Ich końcówki nie były nawet sklepane. Wystarczyło podważyć okiennice od spodu i aby wejść do środka, pokonać kruchą warstwę szkła. – Dobry wieczór. – Spokojny, uprzejmy głos tuż za jego plecami zdawał się mieć siłę armatniej salwy. Człowiek w swetrze stał przez moment zupełnie sparaliżowany. Nastąpiło to, czego jeszcze nigdy nie doświadczył: chwila kompletnego zaskoczenia. Nic, żadnego ostrzegawczego szelestu, nawet przeczucia i nagle ten głos tuż koło ucha. 44 – Rura! Cieć! – syknął ostrzegawczo do kumpla, który miał ubezpieczać tyły. Nie miało to większego sensu, bo jego ostrzeżenie było znacznie cichsze od słów, które padły przed chwilą zupełnie jawnie. Rura nadbiegał już, klucząc i potykając się o krzaki pomidorów. Włamywacz wyszarpnął łom i zrobił krok w tył. – Myślę, że to nie pański dom – łagodnym głosem wyraził przypuszczenie Nijakiewicz. – W przeciwnym razie miałby pan ze sobą klucz. Gdyby nie ten niesamowicie spokojny ton, człowiek w swetrze już dawno zrobiłby to, co powinien zrobić we własnym przeświadczeniu, mając przed sobą pojedynczego przeciwnika i do tego prawdopodobnie bez broni, bo stojącego spokojnie z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Na ostatnich metrach Rura wyciągnął się jak długi i runął w sałatę. Klnąc przez zęby szarpał splątany sznurek, który działkowicz rozciągnął wzdłuż grządki. – Czy mogę prosić pana o dokumenty? – tym samym uprzejmym tonem zapytał Nijakiewicz, co w sytuacji faceta osaczonego przez dwóch zdecydowanych na wszystko złodziei było całkowicie nie na miejscu. – Uważaj na niego! – zasyczał po raz drugi człowiek w swetrze, dziwiąc się, że jeszcze nie zrobił użytku z trzymanego w dłoni łomu. Rura skradał się, ciągnąc za sobą sznurek z przywiązanym na końcu palikiem. Metalowy pręt zawisł na moment w powietrzu. – Uwaga! Może uszkodzić makieta. Włącz osłonę? – zaćwierkał ostrzegawczo Nij. Te kilka słów wyrażonych w jakimkolwiek ziemskim języku zajęłoby parę sekund. Mali Dalekowie porozumiewali się jednak w o wiele żywszym tempie. Zresztą, zanim Nij skończył, Ote zdążył przełączyć Nijakiewicza na automatyczne sterowanie. – Dlaczego nie osłona? – zdziwił się Nij. Nie zdążył uzyskać odpowiedzi, bo łom rozpoczął szybki ruch, którego celem była głowa makieta. Ten ostatni wykazał imponujący refleks. Ramiona powędrowały w górę, złączyły się nad głową i łom ześliznął się po nich trafiając w kamień fundamentu z taką siłą, że posypały się iskry. Włamywacz jęknął z bólu, gdy wibracja spowodowana uderzeniem przeniosła się na jego ręce. Nijakiewicz miękkim, obliczonym co do centymetra zwodem przepuścił rozpędzonego Rurę. Rozległ się łomot okiennicy. Dalekowie mieli czas, żeby chwilę porozmawiać. – Wykonuje program z tego podręcznika kung-fu – wyjaśnił Ote. – Pomyślałem sobie, że będzie to dla tubylców mniej szokujące od naszej techniki. – To szaleństwo! – zaprotestował Nij. – Może przecież któremuś z nich zrobić krzywdę. – Jest nastawiony wyłącznie na obronę. Poza tym powinieneś wiedzieć, że nasze roboty są zabezpieczone przed agresją wobec żyjących stworzeń. Zresztą popatrz. Napastnicy zdołali się pozbierać. Rura rzucił się na oślep w stronę Nijakiewicza. Młócił po omacku potężnymi cepami, ale wszystkie jego ciosy trafiały w pustkę, ześlizgując się po ramionach makieta. Ręce broniącego się zawsze w porę łagodziły impet i zmieniały tor uderzenia. Rura czuł, że narasta w nim bezsilna furia. Zupełnie jakby jego pięści trafiały wciąż między pręty ogrodzenia. – Może pan okazać dowód osobisty? – zapytał Nijakiewicz z zimną krwią, parując potężne kopnięcie. Nawet gdyby ten kopniak nie został zablokowany w perfekcyjny sposób, Rura i tak przewróciłby się z wrażenia. Ziemia uniosła się w górę, wywinęła kozła i spadła mu wprost na twarz. Poczuł w ustach smak marchwianej naci. 45 Nij chciał wyrazić wątpliwości co do sposobu postępowania makieta, ale nie zdążył, bo Nijakiewicz po raz drugi musiał się bronić przed atakiem przeciwnika uzbrojonego w żelazny pręt. Pewnym ruchem chwycił go za przegub, zatoczył obszerny łuk, i człowiek w swetrze, korzystając z impetu własnego ciała, wywinął w powietrzu salto. Krótkie szarpnięcie w górę w ostatniej chwili zamortyzowało upadek. Makiet unieruchomił leżącego bolesną dźwignią i nacisnął kciukiem aortę. Napastnik popadł w krótkie omdlenie. – Co ten człekopodobny stwór wyprawia – zdenerwował się Nij. – Zachowuje się właśnie jak na człowieka przystało – wyjaśnił z przekąsem Ote. – Na ziemi, gdy człowiek ma do czynienia z ludźmi tego rodzaju, powinien się zachowywać właśnie w taki sposób. Tutaj nazywają to bohaterstwem. – Ależ on ma jakieś zwarcie w obwodzie zabezpieczającym przed agresją! – przeraził się językoznawca. – Wszystko jest w porządku – wyjaśnił nawigator – wyjąłem jeden maleńki bezpiecznik. Jego nos zmarszczył się, co oznaczało, że jest trochę zawstydzony. Na kontynuowanie dyskusji nie było czasu. Osobnik nazywany Rurą wyrwał z ziemi długą tyczkę, mającą służyć jako podpórka grochu i zbliżał się powoli. Nijakiewicz puścił leżącego. Rura trzymając oburącz kij jak włócznię, mierzył nim w okolice splotu słonecznego. – Instalacja! – krzyknął Nij. Był to jedyny słaby punkt. Silne przypadkowe uderzenie mogło spowodować nawet uszkodzenie głównego obwodu i zamknąć kosmitów w pułapce. Precyzyjny mechanizm był jednak o wiele szybszy niż reakcje przeciętnego człowieka. Jego lewa dłoń uchwyciła koniec kija, zmieniła tor uderzenia, nogi wykonały szybki wykrok połączony z unikiem, makiet znalazł się niespodziewanie tuż obok napastnika i wsunął prawą rękę pod jego ramię. Hałas zaalarmował kilku działkowiczów. Chybotliwe światło latarek wyłowiło z mroku walczących ludzi w tym właśnie momencie, gdy pchnięty barkiem włamywacz wzleciał efektownym łukiem w powietrze jak gimnastyk ćwiczący na drążku. Włamywacz w swetrze rzucił się do ucieczki, ale drogę odwrotu miał odciętą. Zewsząd otoczyli go ludzie uzbrojeni w łopaty, grabie i kije. Podniósł ręce do góry, jakby mierzono do niego z broni palnej. Mężczyzna ubrany tylko w piżamę i nieprzemakalny płaszcz narzucony na ramiona podniósł z ziemi łom. – Mało pana nie zabił! – krzyknął ze zgrozą. Tłum wydał złowrogi pomruk. Włamywacz poczuł, że blednie. Po chwili doprowadzono drugiego kryminalistę. Rura ociekał błotem. – Co z Dziekanem? – szepnął mężczyzna w ciemnym swetrze, ledwo poruszając wargami. Rura splunął pogardliwie zamiast odpowiedzi. – Był pan wspaniały. Zupełnie jak na filmie – szepnęła młoda kobieta w szlafroku, przysuwając się do Nijakiewicza tak blisko, że poczuł na twarzy jej ciepły oddech. Cofnął się natychmiast w popłochu. Jego program nie przewidywał takich sytuacji. Działkowicze związali schwytanych przestępców sznurkiem do wytyczania rabatek. Ktoś już wcześniej wybrał się samochodem, żeby sprowadzić milicję. Ote zmuszony był przejąć sterowanie makietem. Gorące, pełne podziwu spojrzenie młodej kobiety sprawiło, że bezbłędnie dotąd działający system automatycznego sterowania doznał poważnych zakłóceń. Twarz makieta bladła i czerwieniała na przemian, pojawił się nerwowy 46 tik. Zaczęto przyglądać mu się podejrzliwie. Na szczęście uznano to za normalne ludzkie zdenerwowanie po niebezpiecznym przejściu. – Niech pan pójdzie odpocząć – doradził mu ktoś życzliwie. Nijakiewicz o niczym innym nie marzył, jeśli uznamy oczywiście, że także myślące roboty mają prawo do marzeń. Gapie rozstąpili się i makiet szybkim krokiem ruszył w stronę domku. Nacisnął klamkę i wszedł do środka nie zapalając światła. Czuły organ wzroku radził sobie w ciemnościach nie gorzej niż w słonecznym świetle. Rozległo się ostrzegawcze warknięcie Lira. Natychmiast dostrzegł mężczyznę leżącego na podłodze. Nikłe światło odrzuconej w kąt latarki padało na jego przerażoną twarz. – Przypuszczam, że pan Dziekan – rzekł Nijakiewicz półgłosem. – Człowieku, zabierz tego bydlaka! – jęknął przestępca. Jego słowa brzmiały głucho i niezbyt zrozumiale. Starał się nie poruszać wargami w obawie, że gwałtowniejszy ruch sprowokuje zwierzę po raz trzeci. Ze skaleczonej dłoni sączył się wąski strumyk krwi. Zaledwie pół metra dalej leżał nóż o połyskującym wąskim ostrzu. Nie miał odwagi sięgnąć poń po raz drugi. Lir wylizywał ostrożnie ranę na swojej piersi. Biały krawat przecięty był czerwoną krechą. On także doznał obrażeń w drugim starciu. Wciąż warczał przy tym głucho, ani na chwilę nie spuszczając oka z przestępcy. Nijakiewicz położył dłoń na łbie psa. Ten początkowo drgnął, potem napięte mięśnie rozluźniły się, a sierść wygładziła. – Niech pan usiądzie – zaproponował Nijakiewicz łagodnym głosem. Mężczyzna, patrząc na psa spode łba, przybrał ostrożnie pozycję siedzącą. Sycząc z bólu rozcierał zdrową ręką zdrętwiałe kończyny. Nagle uniósł głowę i spojrzał badawczo na gospodarza, którego twarz była ledwo widoczna w ciemności. – Pana kolegów przekazano już prawdopodobnie milicji – rzekł Nijakiewicz. Siedzący sięgnął do kieszeni kurtki. Lir natychmiast odsłonił kły. Dłoń zawisła w powietrzu. – Chusteczka... Chcę zawinąć rękę. Makiet skinął głową, jego dłoń przesuwała się po karku psa. Włamywacz obwiązał rękę chusteczką pomagając sobie zębami. – Człowieku, grozi mi ciężkie więzienie. Recydywa – wymamrotał. – Wiesz, co to jest więzienie? „Człowiek” skinął głową. – Nie zrobiłem nic złego. Nie zdążyłem... Drzwi były otwarte. – Zranił pan psa. Pies zranił pana – rzeczowo stwierdził Nijakiewicz. – Zaciął się przypadkiem – zęby kryminalisty błysnęły w uśmiechu. – Przestraszyłem się. Tym razem nie kłamał. – Co pan ze mną zrobi? Dalekowie naradzali się gorączkowo. Co innego bronić się przed niespodziewanym atakiem, a co innego skazywać żywą istotę na wiele lat cierpień w zamknięciu. To, co odczuwali, nie było zwykłą litością, raczej smutkiem, że zło może być takie łatwe, głupie i żałosne. Ich rzeczą było unikać ingerencji w ziemskie sprawy. – Może pan odejść – powiedział cichym głosem makiet. Nieruchoma twarz mężczyzny nie zdradzała żadnego uczucia. Chwiejąc się, stanął na nogach. Lir warknął, ale zaciśnięte na skórze karku palce Nijakiewicza osadziły go w miejscu. – Potrzebuje pan pieniędzy? -– zapytał makiet, wyciągając z kieszeni kilka banknotów. – Nie jestem żebrakiem – rzucił z pogardą włamywacz i kątem oka spojrzał na leżący tuż obok jego stopy nóż. 47 – Nie – powiedział cicho makiet. Włamywacz cofał się nie spuszczając oka z dziwnego człowieka o spokojnym głosie i jasnych oczach, a potem bez jednego słowa zniknął za drzwiami. Uszy psa uniosły się do góry, gdy ogrodzenie zaskrzypiało pod ciężarem ciała. Warknął nienawistnie, ale po chwili zamruczał i spojrzał pytająco na swojego pana. Nijakiewicz gwizdnął ledwo dosłyszalnie i Lir podszedł machając ogonem. Przycisnął masywny łeb do kolan swego dziwnego właściciela. Zrobił to po raz pierwszy. Nijakiewicz wciąż był dla niego zagadką. Rozwiązywanie zagadek nie jest jednak zajęciem dla psów. Wiedział wystarczająco dużo, żeby mieć pewność, że dokonał właściwego wyboru. Dziwny zapach już dawno przestał drażnić go swoją obcością. Nie zastanawiał się nad tym. Myślenie także nie jest zajęciem dla psów. Rzeczą psa jest wiedzieć, czego chce jego pan. Silna dłoń, która oparła się na jego łbie, była chłodna, a mimo to Lir czuł, że ogarnia go kojące ciepło. – Trzeba się tobą zająć, piesku – powiedział przyjaźnie Nijakiewicz. Odkąd Dalekowie dowiedzieli się, że do psa należy mówić, wypełniali ten obowiązek sumiennie. Zdumiewało ich, że Lir, który nie mógł przecież rozumieć słów, pojmował intencje bez potrzeby sięgania po telepatyczny wzmacniacz. Bez większych trudności mogli zmusić go do posłuszeństwa, jak czynili to ze zwierzętami w czasie poprzedniej wyprawy, ale przecież nie było takiej konieczności. Lir, posłuszny i przewidujący, robił, co do niego należało. – Leżeć, Lir. Zajmiemy się twoją raną – szepnął makiet cienkim głosem Nija. Pies legł posłusznie na boku. Nie po raz pierwszy słyszał ten głos i jeszcze jeden, inny, choć również wysoki. To były znajome, przyjazne głosy, przypominające mu Szymka i Piotrka. Nie dziwił się, że wychodzą z ust jego pana. Dziwienie się nie jest psią specjalnością. Nijakiewicz przyklęknął. Ostrze noża przeniknęło prawie do kości, omijając jednak tętnice. Dlatego rana, chociaż głęboka, nie broczyła obficie. Pies zadrżał, gdy palce przesunęły się po krawędzi skaleczenia, dociskając jego brzegi. Przez moment opuszki palców zdawały się zimne jak lód, a potem gorące jak rozpalone do czerwoności żelazo. Ból minął bez śladu, Lir czuł jedynie lekką wibrację dokoła zranionego miejsca. – Gotowe – zameldował Nijakiewicz klepiąc zwierzę po karku. Pies uniósł się z podłogi, otrząsnął i przesunął językiem po piersi. Ślad zranienia był ledwie wyczuwalny, natomiast poczuł mrowienie na końcu języka. Westchnął z wdzięcznością i zwinął siew kłębek u stóp swego pana. Po tej pamiętnej nocy Nijakiewicz i jego pies doświadczali na własnej skórze blasków i cieni popularności. Działkowicze znosili góry kości i nie dojedzonych wędlin dla Lira, któremu plotka przypisała istotną rolę w obezwładnieniu złodziei. Otek nie starał się niczego wyjaśniać, czekając cierpliwie, aż ludzie zapomną o wydarzeniu. Chłopcy byli dumni z przyjaciół, szczególnie Szymek, który przypomniał sobie, że przed paroma tygodniami nazwał człowieka z rysunku supermenem. Polubił makieta i w głębi duszy uważał go za żywe, rozumne stworzenie. Wiedział, jak jest naprawdę, ale gdy widział robota poruszającego się, uśmiechniętego przyjaźnie, wierzył, że żyje, tak jak na kukiełkowym przedstawieniu wierzy się przez czas trwania widowiska w radości i smutki animowanych bohaterów. Wyczyn Nijakiewicza został przez braci odpowiednio zrelacjonowany rodzicom. Miał być jeszcze jednym argumentem na rzecz wspólnej wyprawy. Że niby w obecności dzielnego Otella i jego walecznego psa nic chłopcom nie grozi. Matka była nieco speszona, że przyjaciel domu wdał się w bijatykę z kryminalistami. Nie miała wątpliwości, że nie jest to odpowiednie towarzystwo dla dzieci, choć zostało narzucone i nie było w tym winy Nijakiewicza. 48 Trzej mężczyźni jednak, bo ojciec poparł synów, przeciwstawili się zgodnie kobiecej skłonności do szukania dziury w całym. Ojciec dowodził, że statystycznie rzecz ujmując Nijakiewicz wyczerpał możliwości uczestnictwa w podobnym incydencie w ciągu najbliższych miesięcy. Okazało się jednak, że statystyka i prawa wielkich liczb niezbyt trafiają do przekonania kobietom, a szczególnie matkom. Ubrdała sobie, że Nijakiewicz wykazuje podejrzane skłonności do zwalczania przestępców i brania udziału w niebezpiecznych wydarzeniach, przez co synowie wciąż będą narażeni na poważne ryzyko. Z tego powodu znowu zaczęła gorzej sypiać po nocach. Chłopcy mieli inne zmartwienia. Zakup namiotu pochłonął niemal całe oszczędności Daleków. Sprzedali butelki, makulaturę, wynieśli także stertę komiksów na Skrę, ale pieniędzy wciąż było za mało. Na szczęście pewnego dnia Nijakiewiczowi trafiła się fucha. Jeden z działkowiczów zaproponował mu pomoc przy kopaniu szamba. Wynajęci przez niego kopacze zniknęli natychmiast po otrzymaniu zaliczki, zostawiając szpadle wbite w ziemię, a za dwa dni miała zjawić się ekipa hydraulików. Na domiar złego działkowicz cierpiał na korzonki nerwowe i sam nie mógł kopać. Makiet uporał się z robotą w nieprawdopodobnym tempie. W ciągu jednego dnia nie tylko porobił wykopy, ale i zainstalował rury odpływowe. Pośpiech okazał się niepotrzebny. Po dwóch dniach zamiast ekipy zjawił się reprezentant hydraulików, popatrzył z niechęcią na zgromadzone rury i kształtki i oznajmił, że roboty nie będzie. – Jak to nie będzie? Przecież miała być?! – jęknął przerażony działkowicz. Hydraulik spojrzał chmurnie w naiwne oczy inwestora i stwierdził, że jego ludzie mają ważniejsze rzeczy do zrobienia. Działkowicz nic z tego nie rozumiał. Dla niego wodociąg był rzeczą najważniejszą. Specjalnie wziął parę dni urlopu. Hydraulik pokiwał głową ze smutkiem, westchnął, a potem powiedział, że nastąpiła właśnie zmiana cen za tego rodzaju usługi i zmuszony jest anulować umowę. Nie chciał o tym mówić, żeby nikomu nie robić przykrości. Ceny są teraz takie, że gdy działkowicz się z nimi zapozna, to odechce mu się wodociągu. Rzeczywiście. Inwestor zbladł i zaniemówił. Mowę odzyskał dopiero w godzinę po odejściu hydraulika. Nijakiewicz był świadkiem jego rozpaczy. Zaproponował, że może podjąć się dzieła łączenia rur. Nie jest fachowcem, więc nowy cennik go nie obowiązuje, a z poradnikiem hydraulika w ręku powinien sobie poradzić. Po trzech dniach z kranu pociekła woda. Praca została wykonana solidnie. – Pan ma wielką przyszłość przed sobą – rzekł z podziwem działkowicz wypłacając makietowi pieniądze. Mówił to takim tonem, jakby miał przed sobą artystę na miarę Leonarda da Vinci. Gdy nikt nie widział, Nijakiewicz odkładał na bok niewygodną gwintownicę i nacinał metal paznokciem. Skromny zestaw narzędzi nie był mu właściwie potrzebny. Mógł łączyć kształtki i rury zmieniając po prostu strukturę metalu, wolał jednak nie budzić podejrzeń nowinkami technologicznymi. Z taką ilością gotówki nie musieli już martwić się o wakacje. Jedynie stan licznika mógł budzić niepokój. Makiet zżerał więcej prądu niż dziesięć elektrycznych grzejników. Praca zarobkowa Nijakiewicza nie przeszkadzała Dalekom w kontynuowaniu studiów badawczych. Kilka dni spędzili w Bibliotece Narodowej wertując stosy książek z najróżniejszych dziedzin. 49 Nij studiował lingwistykę, historię i kulturę, Ote natomiast zajmował się naukami przyrodniczymi i technicznymi. Żeby nie tracić czasu, podzielili się pracą w sposób następujący: Lewa ręka i lewe oko Nijakiewicza zajęte było dziełami historycznymi, podczas gdy prawa ręka i oko zagłębiały się, dajmy na to, w najnowszych osiągnięciach fizyki. Dla postronnego obserwatora był to widok zgoła niezwykły: młody mężczyzna z nieprawdopodobnym zezem rozbieżnym przerzucający oburącz kartki książek z szybkością cyrkowego iluzjonisty. Na szczęście obłożony murem książek makiet był niewidoczny dla pozostałych czytelników. Podejrzana mogła się wydawać jedynie szybkość, z jaką odkładał kolejne tomy i sięgał po nowe. Wyniesiona z czytelni wiedza przydawała się po południu, gdy Dalekowie pomagali chłopcom przygotować się do lekcji. Dzięki tym przyspieszonym kursom uzupełniającym mieli więcej czasu na łażenie po mieście. Dalekowie najchętniej zwiedzali muzea i wystawy dzieł sztuki. Z ludzkich osiągnięć to właśnie najbardziej ich ciekawiło. Szymek trochę się nudził, na szczęście również film przypadł Dalekom do gustu. Przy okazji gromadzili ciekawe obserwacje dotyczące miejscowych obyczajów. Filmy wojenne przejmowały ich grozą, choć zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z fikcją. O ile Szymek miał dość wystaw, to Lir nie znosił także seansów filmowych. Pewnie dlatego, że nawet całkiem dorosłych psów nie wpuszcza się na obrazy dozwolone dzieciom. Siedział pod kinem nudząc się jak mops. Po tygodniowych upałach zaczęły gromadzić się chmury. Całe niebo zasnuło się szarymi kłębami. O czwartej spadły pierwsze krople deszczu. Wkrótce lało tak, że nie było nic widać nawet na wyciągnięcie ręki. Przyjaciele nie mieli wyboru. Musieli przeczekać ulewę w domu na działkach. Piotrek pierwszy zaczął rozmowę o niezwykłych zaletach Nijakiewicza. Stwierdził, że nawet pies dał się nabrać. – Nieprawda, on jest mądry – zaprotestował Szymek, biorąc w obronę czworonoga. – Skąd możesz wiedzieć, co on myśli. – Jak to co? – zdziwił się starszy chłopiec, który był przekonany, że Lir uważa makieta za prawdziwego człowieka. Dalekowie nie potrafili rozstrzygnąć sporu. Przypuszczali jednak, że pies coś podejrzewa. – Należałoby przeprowadzić eksperyment – zaproponował Nij. Zamknęli drzwi i na wszelki wypadek przesłonili okna. Jedynie Piotrek mruczał niechętnie o niepotrzebnym ryzyku. Nie chcieli go jednak słuchać. Dalekowie przywiązali się do psa i nie żywili wobec niego obaw, choć nigdy przedtem nie widział ich w prawdziwej postaci. – A jeśli rzuci się na was? – zapytał Piotrek, ale jego zdroworozsądkowe argumenty zostały zlekceważone. Nijakiewicz przywołał psa do nogi. Na komendę pies posłusznie przywarował obok stołu. Makiet usadowił się wygodnie w krześle. Po chwili znieruchomiał z szeroko rozwartymi ustami. Chłopcy obserwowali Lira w napięciu, podczas gdy Dalekowie ostrożnie opuszczali wnętrze robota. Lir drgnął, uniósł łeb i usiadł. Jego oczy stały się okrągłe, a na pysku malował się wyraz prawdziwego psiego zdumienia. – Uwaga! – krzyknął ostrzegawczo Piotrek, gdy zwierzę wspięło się na cztery łapy. 50 Dalekowie najwyraźniej lekceważyli niebezpieczeństwo. Sprawiali wrażenie ubawionych zaskoczeniem Lira. Chłopiec zbliżył się do stołu, by w razie czego chronić drobnych kosmitów przed niespodziewanym atakiem. Lir podszedł na sztywnych łapach i trącił wilgotnym nosem nieruchomą dłoń makieta. Zaskomlał, poruszając nieśmiało ogonem. Nagle oparł się przednimi łapami o blat. Dalekowie odskoczyli odruchowo. Piotrek szybkim ruchem zacisnął palce na kosmatym karku. – Idioci! – syknął przez zęby. Pies wyciągnął szyję i wietrzył zapamiętale. Szymek z zapartym tchem przyglądał się tej dziwnej scenie. – Dość tego, wracajcie do środka! – rozkazującym tonem rzucił starszy chłopiec. Bał się, że w razie czego nie zdoła zatrzymać silnego zwierzaka. Lir pisnął. Ogon zaczął okładać miarowo drzwi drewnianej szafki. – Teraz już wiesz wszystko, piesku – zaćwierkał Nij. Przeszedł kilka kroków i pogładził dłonią mokry, lśniący nos. Zachwiał się, gdy gorący język przejechał mu po plecach. Piotrek z westchnieniem ulgi rozluźnił uścisk spoconych z wrażenia dłoni. Łapy Lira zsunęły się na podłogę. Oparł pysk o blat i zmrużył ślepia. Dalekowie otoczyli go z obu stron, drapiąc za uszami i ciesząc się jak dzieci. Potem wdrapali się na kark i piszcząc z uciechy zjechali na podłogę. Lir stał ogłupiały, najwyraźniej bojąc się poruszyć. Obejrzał się i wykonał ostrożny zwrot, wysoko unosząc łapy. Koniec ogona sygnalizował przyjazne uczucia. Nagle warknął i wykonał skok przelatując nad głowami kosmitów. Przypadł do drzwi szczekając. Stało się to tak szybko, że nikt nie zdążył zareagować. Po chwili rozległo się pukanie. – Zaraz, zaraz! – krzyknął Piotrek, w popłochu wpychając Daleków do wnętrza makieta. W dwie sekundy później Nijakiewicz dał znak, że jest gotów. Szymek uchylił zasuwę. W progu stał ociekający wodą sąsiad. – Panie Otku, nieszczęście! – wymamrotał strząsając z dłoni krople deszczu. Jego twarz była blada i wystraszona. – Dzieciak złamał nogę, trzeba natychmiast do lekarza, a samochód nie chce zapalić. Szukanie przyczyn awarii w strugach ulewnego deszczu okazało się beznadziejnym przedsięwzięciem. – Co teraz? – Nieszczęśliwy ojciec z nadzieją spoglądał na Nijakiewicza. – Co ja zrobię? – miotał się bezradnie. – Dzieciak płacze. Noga spuchła jak bania. Weszli do domu. Pięcioletni chłopiec zwijał się z bólu w ramionach przestraszonej matki. Makiet ostrożnie przesunął palcami po opuchliźnie. – To tylko zwichnięcie. Nic poważnego – stwierdził z nonszalancją doświadczonego diagnosty. Ote przed dwoma dniami studiował anatomię. – Pójdę – zadecydował ojciec dziecka. – Może uda mi się zatrzymać jakiś samochód. – Mogę nastawić zwichnięcie – zaproponował Nijakiewicz. Rodzice wymienili niepewne spojrzenia. – Pan nie jest lekarzem – stwierdził z wahaniem mężczyzna. Kobieta ledwo dostrzegalnie skinęła głowę. – To prosta sprawa – uśmiechnął się makiet. – Potrzebna będzie pomoc? – zapytała matka chłopca. Nijakiewicz pokręcił głowa. Wyszorował ręce jak chirurg przed operacją i wrócił do pokoju. 51 – Boli? Mały chlipnął zamiast odpowiedzi. – A teraz? Chłopiec przestał płakać. Nieznośny ból w nodze ustąpił nagle. – Proszę przynieść bandaż elastyczny. Trzeba będzie nogę obwiązać – zakomenderował samozwańczy medyk. Gdy rodzice rzucili się na poszukiwania, Nijakiewicz wprawnym ruchem naciągnął zwichniętą stopę. Chłopiec krzyknął z wrażenia, bo nie odczuł bólu. – Gotowe – oznajmił znachor bandażując nogę. Patrzyli na niego z niedowierzaniem. – Mamo, już mnie nie boli! – krzyknął malec. – Jak pan to zrobił?... Nijakiewicz uśmiechnął się skromnie. – Za kilka dni będzie biegał. – Ja mu pobiegam! Jeszcze znowu coś sobie zwichnie! – odgrażał się ojciec. Pożegnali wybawcę tak oszołomieni, że zapomnieli o słowach podziękowania. Nijakiewicz wrócił do chłopców i opowiedział o udanym wyleczeniu. – Tylko tego brakowało! – obruszył się Piotrek. Dalekowie tłumaczyli, że dzieciak cierpiał, a sprawa wyglądała na całkiem prostą. – Jeśli jeszcze raz wyleczysz kogoś w ten sposób, to uznają cię za uzdrowiciela i nie będziesz miał chwili spokoju, aż w końcu dostaniesz się do gazet – ostrzegał Piotrek. Wiedział, co mówi. Już następnego dnia w południe zjawił się facet o zapuchniętej twarzy. – Słyszałem, że pan wyleczył złamanie – wybełkotał. – Może zna pan coś na ząb? Już czwarty dzień mnie boli. Nijakiewicz rozłożył ręce. Mógł wprawdzie z łatwością usunąć ból, ale nie przyczynę choroby. Ból bywa potrzebny. Ostrzega organizm, że dzieje się coś złego i zmusza do szukania pomocy. Spuchnięty popatrzył na niego z wyrzutem, zupełnie jakby Nijakiewicz z zimną krwią skazywał go na tortury. Był wyraźnie zawiedziony. Potem zjawiła się młoda kobieta z młynkiem do kawy. Nie wyglądała na chorą. Piotr zatrzymał ją w progu. – Wujek źle się czuje – oznajmił twardo. – Ach tak – stwierdziła rozczarowana, ale nie miała zamiaru odchodzić. Wetknęła głowę do środka. Twarz leżącego na materacu Nijakiewicza była niezwykle blada. Ustalili wspólnie, że jedynie choroba lekarza może zniechęcić potencjalnych pacjentów. – Ależ pan blady! – krzyknęła głosem przepojonym współczuciem. Była to ta sama kobieta, która okazywała mu podziw w noc rozprawy ze złodziejami. Widząc, że w domu nie ma nikogo dorosłego, chciała koniecznie narzucić swoją pomoc. Odepchnęła Piotrka, i nie zwracając uwagi na ostrzegawcze powarkiwanie Lira podeszła do leżącego. – Zaraz się panem zajmę – oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Na kontrolnej konsoli przed oczami Nija pojawiły się zakłócenia. – Co to może być? – zastanawiał się głośno, poruszając nerwowo nosem. – Ta istota wytwarza zbyt silne pole emocjonalne – stwierdził z niepokojem Ote. Otello Nijakiewicz, który dotąd udawał chorobę, zaczął doświadczać prawdziwych dolegliwości. Bezbłędnie dotąd działający mechanizm pod wpływem zakłóceń utracił zdolność pełnej koordynacji ruchów. Makiet sprawiał wrażenie kompletnie otumanionego. Wodził wokół półprzytomnymi oczami, jakby szukał ratunku. – Och, jakie ma pan zimne dłonie! – zaniepokoiła się dziewczyna. 52 – Włącz ogrzewanie! – zakomenderował Ote. – Termoregulator nie działa. Temperatura spadła do dwudziestu stopni w skali Celsjusza. Kobieta unieruchomiła makieta warstwą trzech koców. Nijakiewicz podgrzany gwałtownie do czterdziestu stopni stał się nagle czerwony jak świeżo wypalona cegła. – Ależ pan ma gorączkę! – przestraszyła się dziewczyna. – Może panią zarazić – rzucił Piotrek. – Idźcie pobawić się. Ja zajmę się wujkiem – powiedziała rozkazującym tonem. Spojrzeli pytająco na makieta. Wytrzeszczał na nich oczy, ale nie mógł wykrztusić słowa, więc ociągając się wyszli przed domek. Lir leżał w kącie i z uwagą śledził gesty kobiety. Nijakiewicz stał się na powrót blady. – A może to ja tak na pana działam? – zapytała natrętna opiekunka przygryzając wargę. Makiet zamruczał niewyraźnie i zaczął ruszać uszami. – Co on wyprawia? – zaniepokoił się Nij. Ote majstrował przy konsoli, starając się usunąć źródło zakłóceń. – Promieniowanie sympatyczne – odpowiedział niechętnie. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że ta dziwna istota zakochała się w naszym makiecie?! – zgorszył się językoznawca. – To właśnie mówię. – Przecież to tylko mechanizm! – Ale ona o tym nie wie – odrzekł Ote uśmiechając się kwaśno. – Sukces techniki – dodał zjadliwie. – Przechodzę na ręczne sterowanie – zameldował Nij w samą porę, bo makiet przewracał oczami i wydawał dziwne, niezbyt zrozumiałe odgłosy. – Wyjdzie pan z tego – szeptała dziewczyna gładząc go po włosach – potrzebna jest tylko kobieca ręka... Zostawić chłopaka w takim stanie... Pana dziewczyna musi być wyjątkowo podła. – Nie mam dziewczyny – oznajmił Nij piskliwym głosem Szymka. Nie zdążył w porę wyregulować strojenia. – Żarty się pana trzymają! Widzę, że już trochę lepiej – ucieszyła się przedsiębiorcza kobieta. – Nie mam dziewczyny – powtórzył Nijakiewicz swoim normalnym głosem. W ciemnych oczach opiekunki pojawił się błysk zadowolenia. Była usatysfakcjonowana zarówno przebiegiem choroby, jak i tym, że chory jest osobą samotną. – Taki przystojny i nie ma dziewczyny! Wierzyć się nie chce! – wykrzyknęła z radością. Dalekowie, jak można się domyślić, nie mieli doświadczeń w tego rodzaju rozmowach, więc nie wiedzieli, co odpowiedzieć. – Pan nie może być sam w tym stanie, panie Otku – powiedziała dziewczyna miękkim głosem, pochylając się nad leżącym. Ton jej głosu dowodził, że nie o chorobę chodzi, lecz o stan matrymonialny złożonego niemocą. Wszystko wskazywało na to, że ma zamiar otoczyć młodego człowieka troskliwą opieką. Nijakiewicz leżał nieruchomo wciśnięty w poduchy czekając, aż jakiś przypadek wyrwie go z tych delikatnych rączek. Na wszelki wypadek na pytania odpowiadał nic nie znaczącymi monosylabami. Nie wiadomo, jak potoczyłoby się to dalej, gdyby za oknem nie rozległ się schrypnięty męski głos: – Zocha! Wiem, że tam jesteś. – To Zdzichu – wyjaśniła Zocha uśmiechając się filuternie. – Kolega, ale strasznie zazdrosny. 53 – Co to znaczy zazdrosny? – zaniepokoił się Ote. Gdy językoznawca wyjaśnił mu znaczenie słowa, nawigator zasępił się: To może oznaczać nowe kłopoty. Nij nie wyglądał na przejętego. Znał Szekspira i wyraźnie go ubawiło, że ktoś jest zazdrosny o Otella, który do tego nie jest człowiekiem, lecz mechanizmem. – Zocha! Wychodź albo ja tam wejdę! – wrzasnął Zdzichu. Byłby to zrobił wcześniej, ale widok zjeżonego psa łagodził nieco furię zazdrości. Całe szczęście, że był pies. Zdzichu ze względu na niego wolał zatrzymać swoje uczucia za płotem. – Pa! – powiedziała dziewczyna przesuwając palcem po czole Nijakiewicza. – Wpadnę jeszcze, żeby zobaczyć, jak się pan czuje. – Pa – jęknął makiet, unosząc głowę z posłania. Wybiegła lekko, pląsając wdzięcznie. Tak to przynajmniej miało wyglądać. Szymek dogonił ją przy furtce. – Proszę pani, młynek! Musnęła chłopca po głowie, roześmiała się beztrosko i wyfrunęła. Chłopcy wpadli do wnętrza domku. Obaj byli zaniepokojeni stanem makieta. – Co z tobą? Coś się popsuło? – dopytywał się Szymek. – Coś w tym rodzaju – odrzekł Nijakiewicz i wyjaśnił, co jest przyczyną zakłóceń. Piotrek nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Szymek, który nie wszystko zrozumiał, kazał sobie tłumaczyć od początku. – Ta baba rwie makieta, a na niego to działa – stwierdził lakonicznie starszy brat. – Nie powiesz chyba, że ona mu się podoba – oburzył się chłopiec, który był lepszego zdania o guście przyjaciół. Piotrek wzruszył ramionami. – Programując go nie przewidzieli, że coś takiego może się zdarzyć. Jest mało odporny. Dobrze mówię? Nijakiewicz smętnie skinął głową. – Nie przypuszczaliśmy, że spodoba się dziewczynie. Teraz jest z tym trochę kłopotów. Tymczasem jest zupełnie rozstrojony. – Musisz unikać dziewczyn – zawyrokował Piotrek. Makiet zgodził się skwapliwie, ale przypomniał, że Zocha obiecała, że jeszcze wpadnie, a nie wypada jej przecież wyrzucać za drzwi. – Powiedz, że masz już dziewczynę – poradził Szymek. Rada przyszła za późno. Nijakiewicz lekkomyślnie odkrył karty. – W takich sprawach trzeba się nas radzić! – żachnął się starszy chłopiec, ale jego pretensje również były spóźnione. Tymczasem opracowano prowizoryczną taktykę. W momencie pojawienia się kobiety, Nij, który łatwiej radził sobie z ziemską konwersacją, miał przejmować sterowanie. Ustalono też, że w związku zagrożeniem Nijakiewicz powinien jak najmniej czasu spędzać w bazie na działkach, a także nie zapalać światła po zmroku. – Z babami nie ma żartów – westchnął Szymek, który po raz pierwszy dowiedział się, co to znaczy zostać zepsutym przez kobietę. Skończył się rok szkolny. W kilka dni później makiet przepychał się przez tłum podróżnych niosąc na ramieniu potężnych rozmiarów wór z namiotem. Obok dreptał Szymek sapiąc pod ciężarem plecaka. Nie chciał się zgodzić, żeby ojciec go wyręczył. Prowadzony przez Piotrka Lir zatrzymywał się co chwila i pocierał pysk łapą. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do kagańca. Na dworcu zaczął okazywać niepokój. Gdy autobus podjechał na stanowisko, pies zesztywniał z przerażenia. Z jego gardła wydobywało się żałosne skomlenie. 54 – Co się stało, piesku? – dziwił się Szymek. – Przecież nigdy nie bałeś się jeździć. Pies drżał z obawy, że powtórzy się scena sprzed roku. Parę tygodni idylli, a potem przyjeżdża autobus z napisem koniec i trzeba wracać do bezpańskiego życia. Nijakiewicz szeptał coś Szymkowi do ucha, gładząc jednocześnie łeb wystraszonego zwierzaka. Dalekowie mieli swoje sposoby, żeby dotrzeć do pokładów psiej pamięci. Potem matka udzielała chłopcom ostatnich wskazówek, starając się przewidzieć wszelkie niebezpieczeństwa. Także takie, których przewidzieć nie sposób. Wystarczyłoby tego na sensacyjny serial i żaden z widzów nie nudziłby się ani chwili. Ojciec milczał, bo wszystko to zostało powiedziane tyle razy, że nie widział powodów, żeby znowu do tego wracać. Bracia, a także pies przebierali niecierpliwie nogami, nie mogąc się doczekać chwili, gdy koła autobusu potoczą się wreszcie, unosząc ich coraz dalej od domu, bo wtedy miała się zacząć oczekiwana przygoda. Jedynie Nijakiewicz wyglądał na spokojnego. Spoglądał ufnie na drepczący w miejscu tłum, który napierał na drzwi wejściowe. – Jezus, Maria! Lekarstwa! – jęknęła matka przypomniawszy sobie, że nie zapakowała aspiryny. – Nie będą mieli lekarstw, to nie będą chorowali – odrzekł ojciec niezbyt logicznie. Skarciła go wzrokiem. Tłum pchał się do drzwi wejściowych, jakby w obawie, że na każde miejsce sprzedano po kilka biletów i że kierowca zabierze tylko pierwszych szczęśliwców, więc chłopcy z psem też się zaczęli przepychać ciągnąc za sobą Nijakiewicza, choć rozsądek podpowiadał, że jeśliby wszyscy zachowali spokój, to wsiadanie odbyłoby się szybciej i sprawniej. Jeśli jednak większość robi coś, co nie ma większego sensu, to i mniejszość nie chce słuchać głosu rozsądku. – Piszcie i dzwońcie! – krzyknęła matka. – Będziemy! – odpowiedzieli zgodnym chórem bracia. Pies szarpnął desperacko i Szymek uczepiony końca smyczy znalazł się nagle na schodkach. Kierowca wyciągnął rękę po bilet, ale pies, który nie miał zamiaru ryzykować kolejnego rozstania, przeciągnął chłopca przez stłoczonych w przejściu podróżnych jak nitkę przez ucho igielne i całą siłą czterech mocnych łap parł do końca autobusu. Tam zaszył się pod ławkę i w napięciu oczekiwał dalszego rozwoju wydarzeń. Kierowca zawahał się. Na szczęście Piotrek wszedł już do środka i zdążył w porę podać bilety. Pies powitał go radosnym poszczekiwaniem. Jego ogon walił w podłogę z impetem, wzniecając tabuny kurzu. – Zobacz, Zuzanko, jaki ładny piesek! – Korpulentna blondynka przechyliła kilkuletnie dziecko przez poręcz. Dziewczynka spojrzała chmurnie bez większego zainteresowania. – Nie ma mojej lalki – powiedziała zimnym głosem, który nie wróżył niczego dobrego. Matka zaczęła tłumaczyć pospiesznie, że lala wprawdzie została zapomniana, ale w domu na pewno będzie jej lepiej niż na wczasach. – Chcę lalę – powiedziało twardym głosem stworzenie zwane Zuzanką, całkowicie ignorując obszerne wyjaśnienia. Autobus zatrząsł się z oburzenia, że po tak długim przebiegu musi jeszcze tłuc się po drogach, i prychając potoczył się po nierównym asfalcie. Szymek wymachiwał ręką niecierpliwie, jakby jak najprędzej chciał przepłoszyć obraz żegnających go rodziców. Na twarzach pasażerów pojawił się wyraźny wyraz ulgi, że jadą. W zasadzie można się tego spodziewać, kupując bilet na określoną godzinę, ale różnie bywa. 55 Lir nie miał zbyt wiele miejsca pod ławką, do tego na dole było duszno. Piotrek zdjął kaganiec, żeby pies mógł swobodnie oddychać. Szymek rozłożył mapę i odszukał na niej Warszawę. – Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał, trzymając palec na punkcie oznaczającym stolicę. – Właśnie tutaj – odpowiedział starszy chłopiec. – Przecież już wyjechaliśmy! – zdziwił się Szymek. – Nie ma mojej lalki – stwierdziła z żalem dziewczynka, co nie przeszkadzało jej błyskawicznym ruchem sięgnąć po mapę. Szymek przezornie odsunął się w porę. – A teraz? – zapytał po chwili, trącając brata w bok. Odpowiedź znowu go rozczarowała. – Ja chcę to! – krzyknęła dziewczynka, wyciągając rękę w stronę chłopca. Pulchna blondynka spojrzała przez ramię z nadzieją. Szymek wcisnął się w kąt ławki i spoglądał na nią spode łba. – Nie wolno, kochanie – tłumaczyła cierpliwie matka – to jest potrzebne chłopczykowi. Będzie płakał, jak mu zabierzesz. Łzy chłopczyków nie robiły widać na Zuzance większego wrażenia, podjęła bowiem kolejną próbę odebrania mapy. Matka przytrzymała ją za nogę w ostatniej chwili. – Zuzanko, bądź grzeczna! – Daj moją lalkę! – odparowała błyskawicznie dziewczynka. Pulchna blondynka westchnęła. Na jej twarzy pojawił się wyraz smutnej rezygnacji. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Szymek. – W Warszawie – odpowiedział starszy brat. Nijakiewicz dyskretnie obserwował pasażerów. Kilka osób spało, zanim autobus dotarł do przedmieścia. Inni zaczęli przeżuwać zabrany na drogę prowiant. Piotrek tłumaczył cierpliwie bratu, że wciąż są w Warszawie i że w związku z tym trudno wskazać, jaką przebyli odległość. – Chcę lalę! – wrzasnęła dziewczynka tak głośno, że kierowca odruchowo przyhamował. Blondynka przestała reagować. Spoglądała w przestrzeń tępo, jakby straciła nadzieję, że ta podróż kiedykolwiek się skończy. – Przecież ciągle jedziemy. Na pewno już przejechaliśmy kawałek mapy – nie dawał wiary Szymek. – Nie ma mojej lalki – stwierdziła po raz kolejny pamiętliwa Zuzanka. Piotrek westchnął. – Gdybym miał większą lalę... To znaczy mapę – poprawił się pospiesznie, ale było już za późno. Dziewczynka patrzyła na niego z dalekim od sympatii zainteresowaniem. Tym razem swoje pretensje skierowała wprost do chłopca. Odwrócił oczy i udawał, że wygląda przez okno. – A teraz? – zapytał niespodziewanie Szymek, podsuwając mapę bratu pod nos. Piotrek skurczył się, jakby ujrzał jadowitego gada. Nim dojechali do Serocka, dziewczynka powtórzyła swoje ultimatum sto trzydzieści siedem razy. Twarze pasażerów wyrażały cierpienie. Palec Szymka przesuwał się milimetr po milimetrze w górę mapy. Pierwszy etap podróży wiódł na północ, do miejsca, gdzie chłopcy po raz pierwszy ujrzeli Daleków. Od lądowania upłynął prawie miesiąc, należało sprawdzić, czy mechanizm maskujący działa bez zarzutu. Jeśli okaże się, że wszystko jest w porządku, ruszą w dalszą podróż. Nijakiewicz siedział w milczeniu. Oczy przesłonił słonecznymi okularami. Osłona przed jaskrawym letnim światłem nie była mu potrzebna. Chodziło o to, żeby ukryć oczy przed spojrzeniami ciekawskich. Pozwalało to Dalekom rejestrować równocześnie obrazy po obu stronach drogi. Zez rozbieżny budziłby niepotrzebnie zaciekawienie pasażerów. 56 Od kilku minut Zuzanka milczała. Mogło to oznaczać tylko jedno. Że dzieciak coś knuje. Piotrek posłał w jej stronę szybkie spojrzenie. Stała na fotelu nieruchomo. Jej twarz zwrócona była na Nijakiewicza. Przyglądała mu się badawczo. W jej zainteresowaniu trudno się było dopatrzyć życzliwości. Z taką miną patrzy zapewne bocian na żabę. Matka dziewczynki siedziała nieruchomo wstrzymując oddech. Najwidoczniej bała się, że najmniejszy ruch może zburzyć chwilę świętego spokoju. Widząc, że nic się nie dzieje, chłopiec odetchnął. Nagle mała zrobiła zeza. Piotrek lekko trącił Szymka w bok. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Młodszy chłopiec pociągnął Nijakiewicza za rękaw i szepnął mu coś do ucha. Ten zdjął okulary i uśmiechnął się do dziecka. Nie odpowiedziała na uśmiech, ale nie odwróciła też uważnego, zimnego wzroku. Blondynka obejrzała się ostrożnie przez ramię. – Podoba ci się pan, kochanie? – zapytała z uśmiechem. – To nie jest pan – oświadczyła stanowczo Zuzanka. Piotr zmarszczył brwi. – A kto? – zdziwiła się ubawiona matka. – Lala – odpowiedziała dziewczynka bez namysłu. Piotrek poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Szymek przygryzł wargę, a Dalekowie we wnętrzu robota skurczyli się z przerażenia. Matka zesztywniała i nagle palnęła dziecko w zadek. – Dosyć tego, nieznośny smarkaczu! – syknęła przez zęby. Wszyscy pasażerowie przyjęli ten akt życzliwie. – Lala – powtórzyło dziecko głuchym głosem i dostało kolejnego klapsa. Załzawione niebieskie oczy spoglądały na Nijakiewicza z wyraźnym wyrzutem. Wargi poruszyły się tym razem bezgłośnie, ale nikt nie miał kłopotów z odczytaniem tych dwóch sylab. Mała ponad wszelką wątpliwość gotowa była cierpieć za przekonania. Wnętrze makieta wypełniło się żółtym, pulsującym światłem alarmowym. Nie ulegało wątpliwości, że zostali zdemaskowani. Jasnozielone twarze Daleków przybrały barwę więdnącego liścia. Komputer pokładowy opracowywał w gorączkowym tempie plan działania. W ciągu kilkunastu sekund przedstawił go w punktach. Po pierwsze: wykonać skok przez szybę z pędzącego pojazdu, po drugie: najkrótszą drogą zmierzać w kierunku statku. W razie potrzeby zniszczyć makieta i dalej przedzierać się pieszo. Plan był karkołomny i ryzykowny. Nijakiewicz szeptem przekazał go Szymkowi, który siedział bliżej. Chłopiec wybuchnął śmiechem. – To nie żarty – oburzył się makiet – system alarmowy sygnalizuje przez cały czas, że zostaliśmy zdemaskowani. – No to co? – Szymek wzruszył ramionami. – Może sobie gadać, co chce. Nikt jej nie uwierzy. Nijakiewicz spojrzał niepewnie na dziewczynkę, słuchając Szymka z nadzieją i niedowierzaniem. Wzrok dziecka zdawał się przenikać do wnętrza i Dalekowie odruchowo wcisnęli się w fotele. – Ona zna prawdę – upierał się makiet. – l co z tego? – szepnął Szymek. – Dzieciom nikt nie wierzy. Wiem to dobrze, bo sam byłem dzieckiem. Opisałem was dokładnie i ani mama, ani Piotrek mi nie uwierzyli. Brat mnie wyśmiał, że zmyślam, a mama tylko udawała, że wierzy. Mimo tych uspokajających zapewnień cała czwórka czuła się nieswojo. Nawet jeśli był to tylko niezwykły zbieg okoliczności. Okrągłe niebieskie oczy małej wciąż spoglądały z bezczelną przenikliwością, która zupełnie nie pasowała do małego stworzenia w bawełnianej sukieneczce. 57 Lir wyczuł, że dzieje się coś niepokojącego, więc wysunął łeb spod ławki i trącił wilgotnym nosem kolano Piotrka. – Pies – stwierdziła dziewczynka przychylnie i wyciągnęła w jego stronę oblepioną cukierkiem rączkę. Długi różowy język przejechał wprawnie po wnętrzu dłoni. Dziewczynka nie cofając ręki przyglądała się temu z zainteresowaniem, zupełnie jakby przeprowadzała jakiś eksperyment. Dalekowie poczuli przypływ wdzięczności dla czworonoga, który odwrócił uwagę dziecka od makieta. Prawdziwą ulgę odczuli wszyscy dopiero, gdy Zuzanka wraz z matką opuściły autokar w Chorzelach. Wyglądali przez okno, żeby się upewnić, że panie na pewno kończą podróż w tym mieście. Nijakiewicz cofnął się w popłochu, gdy mała skierowała w jego stronę pulchny paluszek mówiąc coś do matki. W zasięgu wzroku wścibskiej dziewczynki czuł się niepewnie. Reszta podróży upłynęła w idyllicznej niemal atmosferze. Zrobiło się luźno. Mogli więc rozmawiać zupełnie swobodnie. Szukali wspólnie na mapie miast, które warto zwiedzić. Planowali zajęcia i rozrywki i ani się spostrzegli, gdy autobus dotarł do celu podróży. Tu miał miejsce drobny incydent. Kierowca, wysoki, masywnie zbudowany mężczyzna, z trudem wywlókł z bagażnika nieporęczny wór z namiotem. Kiedy Nijakiewicz bez trudu jedną ręką zarzucił go sobie na plecy i lekkim krokiem ruszył przed siebie, twarz kierowcy wydłużyła się. – To mistrz kung-fu. Dlatego taki silny – oznajmił z dumą Szymek. Kierowca skinął głową z szacunkiem. Po to, żeby machnąć worem jak torbą z pierzem, rzeczywiście trzeba ręki mistrza. Tuż obok dworca był kiosk z lodami. Chłopcy stwierdzili, że są głodni i że w taki upał lody z powodzeniem mogą zastąpić na przykład zupę. Nijakiewicz także wziął niewielka porcję. Połknął ją szybko wraz z waflem, dzięki czemu dotarła do rąk Daleków w stanie prawie nie naruszonym. Były to ich pierwsze lody na obcej planecie. Doszli wspólnie do wniosku, że nie będą to lody ostatnie. Pierwszy dzień wakacji był zarazem pierwszym dniem upałów, jakby w nagrodę za długie i niecierpliwe wyczekiwanie na koniec roku szkolnego. Szymek cierpliwie i mozolnie wodził długopisem po kartce zeszytowego papieru, pisząc pierwszy z obiecanych listów do domu. Kochani Rodzice! Na razie nikomu się jeszcze nic nie stało. Autobus nie wpadł pod pociąg i nawet się nie popsuł ani razu. Podróż była dobra z wyjątkiem jednej dziewczyny. Całkiem małej, ale ona wysiadła. Mieszkamy na kempingu. Jest bardzo wesoło. Jest bardzo dużo ludzi i ciągle ktoś się przewraca o linki od namiotów. Ludzie się nie ruszają, bo kradną. Chyba jak już wszystko ukradną, to zaczną chodzić, bo już nie będzie czego pilnować. Na razie opalają się na stojąco, ponieważ dużo leżących się nadeptuje. Wczoraj w nocy coś wlazło do mojego namiotu. Ucieszyłem się, że złodziej, bo jeszcze żadnego nie złapaliśmy, ale to była jedna pani, co ma podobny namiot tylko gdzie indziej. Ona przestraszyła się jeszcze bardziej, bo Lir złapał ją za szlafrok i na nią nawarczał. Ta pani bała się, że jak wejdzie do nie swojego namiotu, to znowu ktoś tam będzie i poprosiła, żeby ją odprowadzić z psem. To się zgodziłem, bo Otek był w lesie, a Piotrek chrapał. W końcu znaleźliśmy ten namiot. Chyba ten co trzeba, bo w środku nikogo nie było, ale było tak ciemno, że nie wiadomo, czy na pewno. Wcześniej z powodu burzy wysiadło światło. Potem sam nie mogłem trafić do naszego namiotu, ale Lir wiedział, więc złapałem go za ogon i mnie zaprowadził. Po drodze urwałem niechcący jakiś sznurek nogą. Była to linka przyczepiona na sa- 58 mej drodze. W środku się pobudzili i zaczęli strasznie wymyślać, ale bali się wychodzić, bo Lir na nich warczał. On jest bardzo mądry. Śpimy razem w jednej komorze, a Piotrek i Otek w drugiej. Opowiedziałem mu „Białego Kła”. Nie znał tego i chyba mu się podobało, bo polizał mnie dwa razy. On się mną opiekuje, a ja nim. Jest fajnie, ale już kończę, bo idziemy na wycieczkę do lasu. Wycieczka była w istocie wyprawą do miejsca, gdzie Dalekowie ukryli swój kosmiczny pojazd. Było ono oddalone od kempingu o niespełna osiem kilometrów. Odległość niewielka, gdy można ją przebyć autobusem. Na dworcu okazało się jednak, że autobus w kierunku Olsztyna odszedł przed paroma minutami, a następny będzie dopiero za trzy godziny. Zdecydowali, że przebędą trasę pieszo. Po przejściu czterech kilometrów nienawykły do tak forsownych marszów Szymek zaczął narzekać na otarte pięty. Tempo znacznie spadło, bo upał dawał się we znaki nawet Lirowi, który poruszał się na czterech łapach. Wywiesił język na całą długość, a jego oddech przypominał odgłos wydawany przez niewielki silnik. Po naradzie z Piotrkiem Nijakiewicz wziął chłopca na barana. Z ciężarem na plecach makiet poruszał się z tą samą łatwością. Po godzinie marszu Dalekowie włączyli czujnik działający na niewielką odległość. Sygnał wysyłany przez ukryty w leśnym gąszczu statek z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy. Zeszli ze ścieżki i wyruszyli na miejsce lądowania na przełaj najkrótszą drogą. Piotrek przedzierał się przez zarośla drogą utorowaną przez Otella, co chwila ocierając z twarzy pajęczynę. Lir przestał odbiegać w poszukiwaniu zwierzęcych tropów i szedł na końcu ze zwieszonym łbem. – Jesteśmy na miejscu – oznajmił niespodziewanie Nijakiewicz. Rozglądali się z niedowierzaniem. Wkoło nie widać było najmniejszego śladu po ukrytym pojeździe. Gdy Piotrek chciał postąpić naprzód, Nijakiewicz powstrzymał go stanowczym gestem. – Zatrzymajcie się tutaj – rozkazał, stawiając Szymka na ziemi. Młodszy chłopiec wyglądał na wystraszonego. – Jesteś pewny, że on tu jest? – zapytał rozglądając się wokół. Gnębiła go obawa, że ktoś rąbnął statek. Jeżeli kradną samochody, to co dopiero taki kosmiczny cud techniki, który jest pewnie parę razy więcej wart niż najdroższe auto. Makiet ostrożnie obszedł okolicę, chwilę stał nasłuchując bez ruchu, a kiedy wreszcie upewnił się, że wokół nie ma niepożądanych świadków, wyciągnął przed siebie lewą dłoń. Nastąpił krótki błysk i gęstwa krzaków przed ich oczami zaczęła szarzeć i blednąc, aż wreszcie rozpłynęła się w powietrzu. Lir podkulił ogon pod siebie i cofnął się piszcząc jak szczenię. Kilka metrów przed stojącymi spoczywała ogromna kula emanująca łagodne światło, w trzech czwartych pogrążona w piaszczystym gruncie. Szymek był nieco rozczarowany. Pojazd był zupełnie gładki. Nie miał bulajów, włazów ani wieżyczek. Przypominał wyrośniętą do monstrualnych rozmiarów bombkę na choinkę. – Wszystko w porządku? – zapytał rzeczowo Piotrek, gdy zdołał ochłonąć. – Zaraz się przekonamy – cichym głosem odrzekł makiet. Poruszył w powietrzu palcami lewej dłoni i przed oczami chłopców ponownie pojawiły się gęste krzaki, tym razem jednak pogrążone w półmroku, chociaż słońce stało w zenicie. Ciemność rozpełzła się powoli. Chłopcy znaleźli się w jej zasięgu. Lir warcząc wycofał się na wszelki wypadek. – Dlaczego jest ciemno, kiedy jest jasno? – szepnął Szymek, ostrożnie przesuwając stopą po granicy głębokiego cienia. 59 – To trójwymiarowa maskownica. Rodzaj obrazu wysyłanego przez urządzenia na statku – wyjaśnił Nijakiewicz. – Teraz oglądamy film nakręcony wieczorem przed paroma tygodniami. Nie zdążył powiedzieć więcej, bo Szymek szarpnął go za ramię i położył palec na ustach. Tuż przed ich nosem pojawił się nie wiadomo skąd starszy człowiek z koszykiem w ręku. Lir otworzył pysk, ale głos zamarł mu w gardle. Widziadło nie wydzielało żadnego zapachu. Był całkowicie zdezorientowany. Oczy podpowiadały mu co innego niż nos. Nos zapewniał, że w promieniu kilkuset metrów nie ma nikogo obcego, a zarazem widział najwyraźniej i słyszał poruszającego się tuż, tuż człowieka. Zjeżony łypał oczami i węszył z niedowierzaniem. – To tylko obraz zarejestrowany kilkanaście dni temu – objaśnił makiet. Piotrek wstrzymał oddech, gdy człowiek przeszedł tuż obok niego. Widział wyraźnie kłaczek siwych włosów w uchu mężczyzny, a zarazem miał wrażenie, że ogląda dziwny film. Nawet aktor wydał mu się znajomy. – Przecież to Kubik! – wykrzyknął nagle. Makiet poruszył palcami i nauczyciel zamarł w pół kroku jak na fotografii, nienaturalnie wychylony do przodu z uniesioną nogą. – Kto? – zapytał Nijakiewicz zaniepokojony. – Pan Kubin – poprawił się chłopiec. – Uczył fizyki w naszej szkole. Teraz jest na emeryturze. Skąd on się tutaj wziął? Nijakiewicz zastanawiał się. Być może to tylko zbieg okoliczności. Liczył na to, że dokładna analiza nagrania coś wyjaśni. Obraz drgnął. Stopa oparła się na miękkim podłożu. Emeryt pochylony kręcił się pod drzewami, jakby czegoś szukał. – Zbiera grzyby – stwierdził Szymek zaglądając do koszyka. Mężczyzna splunął raz i drugi, zajrzał pod krzaczek i splunął jeszcze dwa razy. Słychać było wyraźnie jego krótki, starczy oddech. – Na lekcjach też tak pluł? – zapytał młodszy chłopiec, podejrzliwie spoglądając na starszego pana. Dotychczas nie miał do czynienia z nauczycielami fizyki. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, ponieważ emeryt ruszył wprost do miejsca, gdzie ukryty był pojazd, wyciągnął rękę i gwałtownie uniósł się w powietrze. Chłopiec krzyknął z wrażenia, bo nauczyciel szybował wprost na niego. Jego ramię przeniknęło Szymka na wylot, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Opadł miękko pod drzewem i siedział dłuższą chwilę, zastanawiając się z niezbyt mądrą miną. – Niedobrze – mruknął Nijakiewicz. – Fizycy bywają w takich wypadkach dociekliwi. Jakby na potwierdzenie tych słów pan Kubin po raz drugi udał się w to samo miejsce. Nie na darmo uważano go w szkole za straszną piłę. Tym razem ostrożnie badał tajemniczy fenomen. Skończyło się to powtórnym lotem, przy czym upadek był o wiele bardziej dotkliwy. Starszy pan usiadł wprost na jałowcu. Ostrożnie obejrzał się przez ramię i krzyknął dopiero, gdy stwierdził, co jest przyczyną bólu. Nagle zbladł, rzucił koszyk i trzymając palec na pulsie popędził przed siebie. – Niedobrze – mruknął Nijakiewicz. – Wszystko wskazuje na to, że pobiegł sprowadzić pomoc. Piotrek przyklęknął nad koszykiem i przez dłuższą chwilę uważnie studiował jego zawartość. – Chyba już wiem, co się stało – stwierdził po krótkim namyśle. – Wszyscy widzieliśmy, co się stało – w głosie Nijakiewicza pojawiła się nuta lekkiego zniecierpliwienia. „Czyżby roboty też czasem traciły zimną krew?” – zdziwił się Piotrek, a głośno powiedział, że widzieć a wiedzieć to w tym wypadku nie to samo. 60 – Widzieliśmy, że Kubik zbiera grzyby – ciągnął tonem wytrawnego detektywa – ale tylko ja wiem, że te grzyby, choć tylko lekko trujące, mają wyjątkowo gorzki i nieprzyjemny smak. To wyjaśnia, dlaczego Kubik pluł. – Co mają jakieś tam gorzkie grzyby do naszego statku? – zdziwił się makiet. – Zaraz wszystko wyjaśnię – zapewnił flegmatycznie Piotrek. – Człowiek zbiera grzyby, próbuje ich. Stwierdza, że nie należą do smacznych. Gdyby znał się na grzybach, to w ogóle by ich nie zbierał. Następnie podchodzi, żeby zerwać malinę i co się dzieje? Zaczyna latać w powietrzu, co się na ogół nie zdarza. Szuka przyczyny. I znajduje... Dochodzi do wniosku, że zatruł się grzybami i ma przywidzenia. To wyjaśnia, dlaczego zbladł dopiero za drugim razem. Nie zapominajmy też, że trzymał się za puls. Tak robi ktoś, kto podejrzewa chorobę. Dalekowie przyznali, że brzmi to dość przekonująco. – Puśćmy to dalej – zaproponował Szymek. – Zobaczymy, czy wróci po koszyk. Trójwymiarowy obraz pociemniał jeszcze bardziej. Drzewa i krzewy były ledwo widoczne. – Przez osiem godzin koszyk leżał w tym miejscu, potem zniknął – stwierdził makiet przyciszonym głosem. – Chyba nie wrócił po niego w nocy? – zdziwił się Piotrek. – Zaraz to ustalimy – odrzekł Nijakiewicz. Wpatrywali się intensywnie w mrok. – Widzę! Coś się rusza! – zauważył Szymek. W ciemnym kręgu pojawił się nagle długi, szczeciniasty ryj. Chwilę niezdecydowanie wisiał w powietrzu węsząc, potem przesunął się. Doszły racice, wreszcie reszta młodego okazałego dzika. Trącił koszyk i obwąchał go nieufnie. Chrząknął. Raz i drugi. W końcu nabrał śmiałości i wepchnął ryj do środka. Łeb uwiązł pod wiklinowym uchwytem. Dzik potrząsnął głową, ale koszyk nie puszczał. Zwierzak kwiknął z przerażenia i jednym susem wyskoczył z ciemnego kręgu, unosząc z sobą pułapkę. Odetchnęli z ulgą. – Kubika mamy z głowy – ucieszył się Piotrek. – Koszyk to jedyny ślad, który mógłby go naprowadzić znowu na to miejsce. – To nie wszystko – stwierdził sucho Nijakiewicz. Krąg wokół statku rozjaśniał się, to znów ciemniał gwałtownie. Dni i noce przepływały w ciągu sekund. W pewnej chwili Szymek zauważył ślimaka, który przemknął jak błyskawica. Makiet zwolnił tempo obrazów. Znowu panowała ciemność. Na scenę wkroczył nieduży czarniawy człowiek o niepewnych ruchach. Wyglądał, jakby zmagał się z nie istniejącym wiatrem. Dwa razy pnie drzew ratowały go przed upadkiem. Zmierzał zygzakiem wprost do statku, jakby przyciągany nieznaną siłą. Wreszcie wyleciał w powietrze i wylądował na czworakach po przeciwległej stronie. – Ep! – To było wszystko, co miał do powiedzenia na temat unoszenia się w przestworzach. Z trudem przyjął pozycję pionową i po chwili zniknął z pola widzenia. – Nieźle pijany. Nawet się nie obejrzał! – zauważył Szymek ze zdumieniem. – Czy to wszystko? – zapytał rzeczowo starszy chłopiec. Nijakiewicz skinął głową. – Co o tym sądzicie? Chłopcy byli zdania, że nie ma się czym przejmować. Wątpliwe, czy którykolwiek z tych ludzi trafi po raz drugi w to miejsce, jeśli nie zrobił tego do tej pory. Dalekowie byli jednak innego zdania. Miejsce ukrycia statku znane jest dwóm osobom. Jego pozostawienie stwarza niepotrzebne ryzyko. Należy znaleźć dla pojazdu bezpieczniejsze schronienie. Szymek po namyśle zgodził się z kosmitami, liczył bowiem w duchu, że Dalekowie dadzą mu się przejechać. 61 Po godzinie poszukiwania znaleźli odpowiednie miejsce. Była to pionowa piaszczysta skarpa, odległa o dwa kilometry. Zewsząd otaczały ją gęste młodniki iglastych drzew. – Musicie go zakopać w piachu – radził Szymek. – Nawet jak ktoś będzie złaził z góry i fiknie, to pomyśli, że przez nieuwagę. Nijakiewicz skinął głową. Pionowa niemal stromizna nie zachęcała do bliższej znajomości. Łatwiejszy dostęp był jedynie od góry, gdzie splątane korzenie sosen tworzyły platformę, ale droga w dół wymagała kaskaderskich umiejętności. Kiedyś okoliczni mieszkańcy wybierali tu piach, ale odkąd założono szkółki, nikt w to miejsce nie przyjeżdżał. – Manewr będzie trwał około czterech sekund, ale musimy zaczekać z tym do nocy – oznajmił Nijakiewicz. – Dlaczego? – zdziwił się Szymek. – Powinniśmy postępować zgodnie z przepisami. Ponieważ ludzie są stworzeniami dziennymi, w nocy istnieje mniejsze ryzyko, że ktoś nas zauważy. – Wasza rakieta wygląda jak mały księżyc i widać ją z daleka – przypomniał sobie Szymek. – To prawda – poparł go starszy brat. – Poza tym wieczorem ludzie częściej spoglądają na niebo. – A w upał każdy łazi ze zwieszoną głową – dodał Szymek. Dalekowie wahali się. – Musielibyśmy mieć pewność, że w pobliżu nie ma nikogo. Wtedy moglibyśmy zaryzykować lot tuż nad wierzchołkami drzew... Mamy na statku wykrywacz istot żywych, ale on nie odróżnia ludzi od zwierząt. Chyba że... – makiet spojrzał na psa. – Musielibyście nam pomóc. Lir też. – W jaki sposób? – zapytał Piotrek. – Na krótki czas możemy zwielokrotnić jego wrażenia węchowe i słuchowe oraz użyć go jako przekaźnika. Komputer pokładowy może odbierać fale wysyłane przez jego mózg. Lir machał ogonem, co oznaczało, że jest gotów pomagać. – Spróbujmy – zaproponował Piotrek. Makiet zbliżył się do statku i po chwili zniknął. Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Po dwóch minutach wyszedł na powierzchnię. – Gotowe – zameldował. Ujął łeb Lira w obie dłonie. Zwierzę zadrżało, szarpnęło głową, ale po chwili znieruchomiało. – Czy on się męczy? – zapytał Szymek współczująco. Nijakiewicz pokręcił przecząco głową. Wyjaśnił, że Lir odbiera teraz wrażenia kilkanaście razy intensywniej niż zwykle. Nic mu nie grozi, o ile nie będzie to trwało zbyt długo. Nozdrza Lira drgnęły. – W porządku – stwierdził makiet. – System ostrzegawczy działa bezbłędnie. Namierzyliśmy już jakieś zwierzę w odległości tysiąca pięciuset metrów na południowy wschód. Nie porusza się. – Pewnie sarna – zauważył Piotrek. – Trzy kilometry na północ para dużych zwierząt. Poruszają się powoli – meldował makiet. – Myślę, że możemy zaczynać. Błyskawicznie opracowano plan działania. Szymek ma czekać na skarpie; gdyby działo się coś niepokojącego, gwizdnie na palcach. Superczułe mikrofony na statku odbiorą ten sygnał bez trudu. Starszy brat zajmie się okolicą, z której nastąpi start. Lir będzie warował w połowie drogi do lądowiska. – Trafisz? – zapytał malca Nijakiewicz. – Przecież skarpę widać z drogi – oburzył się Szymek. – Da sobie radę – zapewnił brat. 62 Po chwili Szymek z Lirem pędzili leśną drogą. Upał nieco zelżał, a chęć udziału w niezwykłej przygodzie była silniejsza od zmęczenia. W połowie drogi chłopiec zrobił sobie krótki odpoczynek. Przysiadł na chwilę i pogłaskał psa. – Zostajesz tutaj, Lir – rzekł do niego. – Waruj i czekaj. Pies położył się, potem uniósł i spoglądał na Szymka niepewnie. – Musisz tu czekać, piesku – tłumaczył chłopiec łagodnie. – Od ciebie zależy, żeby się udało. Lir widocznie zrozumiał wagę swej misji, bo posłusznie został na miejscu. Po kilkunastu minutach Szymek, stojąc na skarpie, gwizdnął na palcach dwa razy. – W porządku – usłyszał wyraźnie znajomy głos. – Uwaga, startujemy. Rozejrzał się niepewnie. Wokoło nie było żywej duszy. Nagle coś błysnęło na horyzoncie. Po wierzchołkach drzew przetoczyła się lśniąca kula. Chłopiec podskoczył w górę z wrażenia. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wypełnia bardzo ważne zadanie, więc natychmiast spoważniał i obracając się wokół, penetrował surowym wzrokiem las. Potem zerknął w kierunku statku, który za chwilę powinien wylądować na skarpie. Błyszcząca kula zawisła w powietrzu na moment, by w chwilę później ze straszliwym trzaskiem zapaść pomiędzy zielone wierzchołki sosen. – O rany, chyba coś się popsuło – szepnął ze zgrozą. Zmartwił się, że Dalekowie nie mają na Ziemi serwisu. Tuż po starcie Ote odebrał niepokojący sygnał. Pochodził od Lira. Do uszu psa dotarły ludzkie głosy. Nie było czasu na staranny wybór miejsca lądowania. Statek natychmiast opadł pomiędzy drzewa. Rozległ się trzask. Pień potężnej sosny pękł jak zapałka. Odgłos słychać było w promieniu paru kilometrów. Dalekowie pospiesznie zamaskowali pojazd i przeszli na nasłuch. Wrażliwy słuch Lira rejestrował każde niemal słowo rozmawiających mężczyzn. Na ekranie komputera pojawił się natychmiast szkic sytuacyjny. Trzy ruchome punkty zbliżały się do statku Daleków. Czwarty, oznaczający Piotrka, powoli wyruszył na ich spotkanie. „Co to było?! Słyszeliście?” – Pierwszy głos brzmiał ledwie słyszalnie. „Taki odgłos wydaje pękające drzewo”. „Dziwne, nie ma przecież wiatru”. „Chciałbym wiedzieć, co to było” – odezwał się pierwszy. „Daj spokój, leśniczy czeka na nas od godziny”. „Chciałbym jednak to sprawdzić” – upierał się pierwszy głos. Na ponowny start było oczywiście za późno. Według danych komputera, zostałby on niechybnie zauważony. Czekali w napięciu na rozwój wypadków. Od wciśniętego pomiędzy drzewa pojazdu dzieliło trzech mężczyzn nie więcej niż dwieście metrów. – Dlaczego Piotrek nie gwizdnął? – dziwił się Nij. – Gwizdnął, ale w tej samej chwili rąbnęliśmy w drzewo. Głos Otego był spokojny, ale jego pobladła jasnozielona twarz zdradzała głęboki niepokój. Maskowanie wprawdzie działało, ale wklinowany między drzewa pojazd był wyjątkowo łatwy do wykrycia. Ten, który zechce sprawdzić przyczynę złamania drzewa, znajdzie się bez wątpienia w zasięgu działania ochronnej warstwy elektromagnetycznej, swoimi wrażeniami podzieli się z dwoma pozostałymi, a wtedy w ciągu godziny będą mieli na karku gromady ludzi przeszukujących las metr po metrze. Wolał nie dzielić się swoimi obawami z przyjacielem. Nij i bez tego był wystarczająco przerażony. Piotrek myślał o tym samym. Uświadomił sobie natychmiast, że nie może dopuścić mężczyzn do statku. Słyszał ich rozmowę i wiedział, co to może oznaczać. Ale jak zatrzymać trzech dorosłych mężczyzn. Zauważył, że są uzbrojeni. Myśliwi. Poruszał się bez planu jak automat. Myśli gorączkowo kłębiły mu się w głowie. 63 – To było gdzieś tutaj – wysoki brodacz w okularach bezbłędnie wskazał kępę drzew. Jedna z sosen była wyraźnie odchylona od pionu. – Kto ze mną idzie? Chłopiec znalazł się za ich plecami. Jeszcze go nie dostrzegli. – Daj spokój – niski grubas przerzucił dubeltówkę na lewe ramię i otarł pot z czoła. Brodacz zatrzymał się i pospiesznie dopalał papierosa. Starannie wdeptał niedopałek w piach i przysypał go czubkiem buta. Poprawił strzelbę i ruszył w las. – Proszę pana! Za jego plecami rozległ się zdyszany głos. Odwrócił zdziwioną twarz. – O co chodzi? Chłopiec wyciągnął rękę. – Pan chyba to zgubił. Na dłoni leżał elektroniczny zegarek, który ojciec przywiózł Piotrkowi z matematycznego sympozjum w Sofii. Mężczyzna pokręcił głową. – Może któryś z pana kolegów? – podpowiedział z nadzieją chłopiec. Brodacz podrapał się w głowę. – Chyba że Heniek – mruknął. – Oddaj mu to sam. Daleko nie odeszli. To ten gruby, nieduży. Myśliwy spojrzał na chłopca podejrzliwie. Uczciwy znalazca sprawiał raczej wrażenie kogoś przyłapanego na gorącym uczynku. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek. – A niech to diabli! Już druga! Spojrzał przez ramię na pochyloną sosnę. – Słyszał pan, jak strzeliło? – pospiesznie powiedział Piotrek. – Właśnie chciałem tam zajrzeć. – Widziałem, jak to się stało – tłumaczył gorączkowo chłopiec. – To drzewo było złamane po burzy. Podszedłem, żeby zobaczyć. Ledwo odskoczyłem! – Tak? – zdziwił się myśliwy. – Panowie polują? – spróbował z innej beczki chłopiec. – Myślałem, że to nie sezon. – Strzelamy bezpańskie psy i koty – krótko odpowiedział mężczyzna. Po twarzy chłopca przemknął cień niepokoju, który myśliwy wziął za wyraz niechęci. – Ktoś to musi robić – mruknął zażenowany. – To co z tym zegarkiem? Chcesz, żebym to ja go oddał? Skinął głową, spoglądając na rozmówcę roztargnionym wzrokiem. Prawą dłonią przesłaniał przegub, na którym wyraźnie odcisnął się pasek. Miał nadzieję, że myśliwy nie zauważył. Widząc, że oddala się szybkim krokiem, odczuwał ulgę, na krótko jednak. Kilkaset metrów dalej na drodze waruje przecież Lir. Grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Brodacz w ciągu kilku minut zrównał się ze swoimi towarzyszami. Podsunął grubasowi zegarek pod nos. – Co to? – Nie poznajesz? – Nie. – Chłopak znalazł to na drodze. Myślałem, że twój. – Może leśniczy zgubił – mruknął grubas biorąc do ręki błyszczący przedmiot. – Nie jest zakurzony. Nie leżał długo. – Brodacz marszcząc brwi wlepił wzrok w piaszczysty leśny trakt. – Pies – zauważył ponuro. – Musiał biec tędy niedawno. Przez chwilę studiowali z uwagą ślady. – Spory basior. Łapy ma jak talerzyki – zauważył trzeci myśliwy, milczący dotąd. Brodacz zdjął z ramienia strzelbę, złamał wprawnie lufę i wsunął dwa ładunki. Dalej szli bez słowa, rozglądając się uważnie. 64 Miał leżeć na ścieżce i czekać. Taki był rozkaz. Posłuszny pies wykonuje wszystkie polecenia bez wahania. Lir był posłusznym psem, ale dopiero od niedawna miał kogo słuchać. Wcześniej radził sobie sam i zawsze dokonywał właściwego wyboru. Pomyłka mogła kosztować życie. Z tamtych czasów dobrze zapamiętał charakterystyczny zapach naoliwionego metalu. Ledwo zdążył się z nim zapoznać, nastąpił błysk i detonacja. Potem tygodniami wylizywał poranioną łapę. Drgnął, słysząc metaliczne trzaśnięcie. Wietrzył niebezpieczeństwo. Zaskomlał cicho, bezradnie. Instynkt nakazywał natychmiast szukać bezpieczniejszego miejsca, ale rozkaz trzymał go jak na uwięzi. Czekał sprężony do skoku. Kroki były coraz bliżej. Słyszał ściszone obce głosy, trzask łamanych gałązek. Odgłosy docierały z niezwykłą intensywnością. Dudniły mu we łbie jak dzwony. Ciche, tłumione przez piach kroki zdawały się brzmieć jak ciężkie tąpnięcia osuwających się zwałów ziemi. To było nie do zniesienia. Gdy odległość zmniejszyła się do stu metrów, Lir nie wytrzymał nerwowo. Wybił się z całą mocą czterech łap i przesadził kępę malin, gotów pędzić jak najdalej na łeb na szyję. Poczuł jednak, że nie wolno mu oddalać się od posterunku. Podpełzł cicho szorując brzuchem po trawie kilkanaście metrów i zaszył się w gąszczu. Stąd mógł w miarę bezpiecznie obserwować, co się dzieje na drodze. Upłynęły dwie długie minuty. Trop urwał się nagle. Myśliwi zatrzymali się niezdecydowani. – Założę się, że jest niedaleko – mruknął brodacz, unosząc strzelbę w górę. – Może uda się go wypłoszyć. – Daj spokój – grubas powstrzymał go gestem dłoni. – Na pewno poszedł już w las. Szkoda fatygi. Trzeci myśliwy był tego samego zdania. Brodacz stał chwilę, spoglądając na nieruchomą ścianę lasu, wreszcie z rezygnacją opuścił strzelbę. Gdy oddalili się, Lir opuścił kryjówkę i wrócił na ścieżkę. Szymek wytrwale stał na skarpie i przecierając zmęczone wypatrywaniem oczy penetrował horyzont. Coś się stało. Statek wzleciał na moment, a potem z trzaskiem runął pomiędzy drzewa. To wyglądało jak prawdziwa katastrofa. Miał ochotę pobiec i sprawdzić, co się stało, ale przecież obiecał, że nie opuści tego miejsca ani na chwilę. Znowu upłynęło kilka długich minut. Nagle poczuł, że znowu jest małym bezradnym chłopcem, który nie wie, co robić i w oczach zakręciły mu się łzy, ramiona zadrżały konwulsyjnie. Trzej ludzie wyrośli przed nim zupełnie niespodziewanie. Przeraził się, gdy ciężka dłoń spoczęła mu na ramieniu. – Co ty tu robisz, dzieciaku? Ludzie uzbrojeni byli w strzelby. Zacisnął mocno usta. Jest wprawdzie mały, ale nie powie ani słowa. – Nie umiesz mówić? – zapytał brodaty olbrzym patrząc z góry na zapłakanego malca. Chłopiec milczał uparcie. – Pewnie zgubił się w lesie – stwierdził trzeci mężczyzna. – Chyba jest w szoku. Szymek nerwowo mrugał oczami usiłując zebrać myśli. Nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Ci ludzie nie odkryli Daleków, bo nie zachowywaliby się tak spokojnie. Ale być może szukają ich. Jeśli powie choć słowo, zaczną go ciągnąć za język. Postanowił udawać niemowę. – Co z nim robimy? 65 – Może przyszedł tu z tym chłopakiem, który znalazł zegarek? – domyślił się brodacz. Szymek milczał. – Zabierzemy go do leśniczówki, może ktoś się zgłosi – zaproponował grubas. W pierwszym odruchu Szymek chciał skoczyć ze skarpy i uciec do lasu. Po krótkim namyśle uznał, że to nie jest dobry pomysł. Jeśli zaczną go szukać, to znajdą Daleków. – Chodź, chłopcze – powiedział brodacz popychając go lekko przed sobą. Posłusznie ruszył naprzód. Tak będzie lepiej. Trzeba ich jak najszybciej odciągnąć, żeby kosmici mieli czas na zreperowanie statku. W kwadrans później lśniąca kula przetoczyła się po wierzchołkach drzew i wbiła jak pocisk w piaszczystą skarpę. Łagodny blask przygasł. Gdy nadbiegł zdyszany Piotrek, statek był już starannie zamaskowany. Zza drzewa wyłonił się Nijakiewicz. – A gdzie Szymek? – zdziwił się starszy chłopiec. Oczy makieta spoglądały na niego ze smutkiem. – Został porwany – odpowiedział Otello. – Co takiego?! Nijakiewicz pokrótce opowiedział o tym, co się zdarzyło na skarpie. Do chwili startu po awaryjnym lądowaniu przyrządy na statku relacjonowały każde słowo, potem kontakt się urwał. Prawdopodobnie jakieś drobne zakłócenia spowodowane pospiesznym manipulowaniem przyrządami nawigacyjnymi. Piotrek uspokoił się nieco. Myśliwi uznali, że chłopiec zabłądził w lesie i zabrali go ze sobą do leśniczówki. – Nie rozumiem tylko, dlaczego nie powiedział, że jest pod naszą opieką? – dziwił się głośno Piotrek. – Nie powiedział ani słowa – rzekł smętnie makiet. Chłopiec zastanawiał się. Po chwili pokiwał głową. Teraz już rozumie. Mały wiedział, co robi. Bał się, żeby przypadkiem nie naprowadzić myśliwych na trop statku. Nie pozostaje nic innego, jak udać się do leśniczówki. Spojrzał na makieta. – Co się z tobą dzieje? – zapytał z niepokojem. Twarz Nijakiewicza była kompletnie błękitna. – Wadliwe przebarwienie – wyjaśnił makiet. – Zapomnieliśmy zabezpieczyć robota przed skutkiem gwałtownego przeciążenia. Za siedem godzin powinno ustąpić. Wprowadziliśmy już odczynniki. – Nie możesz się w tym stanie pokazać ludziom! Gdybyś był czerwony, żółty, a nawet czarny, to co innego, ale nigdy niebieski! – To prawda – przyznał smętnie makiet. Piotrek swoim zwyczajem zaczął ogryzać paznokcie. Niebieski Nijakiewicz oznaczał poważną przeszkodę w sprawie uwolnienia Szymka z leśniczówki. Sądził, że Otello po prostu uda się tam i zabierze chłopca. W końcu wyglądał na dorosłego, dopóki miał właściwy kolor. Teraz to odpada. Nikt nie wyda dziecka nienormalnemu. Odstępstwo od normy zbyt rzuca się w oczy... Zgłosić się samemu? ... Przypomniał sobie numer z zegarkiem, dzięki któremu udało mu się odwrócić uwagę myśliwego. Teraz już domyślają się, że to był jakiś podstęp. Zaczną go wypytywać, może nawet zawiadomią milicję... Czekać siedem godzin, aż Otello przybierze ludzki wygląd? To także ryzykowne. W leśniczówce jest zwykle telefon. Zadzwonią na posterunek, że znaleźli w lesie chłopca, co oznacza kolejne kłopoty. – Co robimy? – zapytał Nijakiewicz. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie. W niektórych sprawach musiał wykazywać się większą dojrzałością od swoich nieziemskich przyjaciół. Westchnął. – Na razie musimy odnaleźć leśniczówkę. Spróbuję coś wymyślić po drodze. 66 Natychmiast wyłonił się nowy problem. Piotrek ani tym bardziej makiet nie znali położenia leśniczówki. Chłopiec spojrzał z nadzieją na psa, który nieśmiało wymachując ogonem wodził stroskanym wzrokiem po twarzach przyjaciół. Piotrek wydobył z kieszeni chusteczkę Szymka i podsunął mu pod nos. Lir obwąchał ją. – Szukaj! – rzucił półgłosem. Pies okręcił się w miejscu i ruszył przed siebie z nosem przy ziemi. Popędzili za nim biegiem. Dopadł leśnego duktu i skręcił w lewo. Biegł dalej miarowym truchtem, od czasu do czasu ponaglając ludzi cichym poszczekiwaniem. Las zaczął rzednąć. Pojawił się skrawek porośniętego pszenicą pola, a za nim na niewielkim pagórku dom z czerwonej cegły otoczony sadem. Pies zawrócił. Zatrzymali się na skraju leszczynowego zagajnika. – Co teraz? – zapytał Nijakiewicz. – Trzeba się zastanowić – odparł Piotrek z trudem łapiąc oddech. Na dziedzińcu widać było ruch. Szymek siedział na ławeczce pod jabłonką i pociągał nosem, starając się opanować łzy uparcie napływające do oczu. Nie powiedział dotąd ani słowa, choć nagabywano go na różne sposoby. Nie tknął nawet konfitury wiśniowej, którą podsunęła żona leśniczego, mimo że był już porządnie głodny. Wypił jedynie szklankę wody z sokiem. Brodacz usiadł obok niego i mruczał coś z wyraźnym współczuciem, po czym sięgnął do kieszeni i wydobył zegarek. Położył go obok chłopca na ławce. – Nie płacz, mały. Znajdą się. Możesz sobie to wziąć. Oddasz właścicielowi, jeśli się zgłosi – powiedział klepiąc malca po ramieniu. Zainteresował się zegarkiem dopiero, gdy brodacz odszedł. Wydał mu się podobny do tego, który należał do brata. Przesunął ostrożnie palcem po tarczy. Nagle aż podskoczył. To przecież zegarek Piotrka! Nie ma najmniejszej wątpliwości. Sam niechcący zrobił tę rysę scyzorykiem. Skąd wziął się w rękach brodacza? Co to może znaczyć? Chłopca ogarnęło przerażenie. Może to jakiś znak? Zegarek oznacza czas. Może potrzebują czasu? Wsunął dłoń w metalową bransoletkę. Opuścił ławkę pod jabłonką i podszedł do okna. Z pokoju dobiegały przyciszone głosy. – Dodzwoniłem się na posterunek w Biskupcu – mówił leśniczy. – Nie mieli meldunku o zaginięciu. Obiecali sprawdzić w sąsiednich miejscowościach. Mają zadzwonić. „To o mnie” – domyślił się Szymek. – Wyjeżdżając podrzucimy go na posterunek – zaproponował brodacz. Chłopiec poczuł, że blednie. Milicja zajmuje się wykrywaniem. Ciągle kogoś łapie. Na pewno Daleków też mogą wykryć milicyjnymi metodami. Nie można do tego dopuścić. Zaczął się rozglądać za jakąś dziurą w płocie. Dogonią go, do lasu jest za daleko, a on ma krótkie nogi i do tego nie wiadomo, czy trafi. Znowu zaczął trzeć pięściami nieposłuszne, wilgotniejące jak na złość oczy. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od celu. Siedzieli bezradnie nie wiedząc, co począć. Nijakiewicz pobladł nieco, ale wciąż był zbyt ultramarynowy i nie nadawał się do pokazania. Nikt o zdrowych zmysłach nie oddałby mu pod opiekę zbłąkanego dziecka. Piotrek po kolejnym namyśle doszedł do wniosku, że jest tylko jedno wyjście. Gdy stanął w furtce, wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Leśniczyna podeszła wycierając dłonie w fartuch. Właśnie obierała ziemniaki. – Szukam małego blondyna. To mój brat. Zgubił się w lesie. – Niemowa? 67 Nim zdążył odpowiedzieć, Szymek znalazł się u jego boku. – A nie pogubcie się znowu! – Leśniczyna uśmiechnęła się przyjaźnie. – To my już sobie pójdziemy. Dziękuję bardzo – powiedział Piotrek wycofując się pospiesznie, bo zauważył, że w ich stronę zmierza brodaty myśliwy. – Daleko macie?! – krzyknęła kobieta za oddalającymi się chłopcami. – Mieszkamy na kempingu! – rzucił przez ramię Piotrek i przyspieszył kroku. Leśniczyna zmarszczyła brwi. – Co się stało? – zapytał brodacz. – Podobno mieszkają na kempingu, a to z osiem kilometrów lasem. – Ile? – zdumiał się myśliwy. – Hej, wy! – krzyknął za odchodzącymi, ale udawali, że nie słyszą. – Trzeba by ich podwieźć, bo znowu pobłądzą. Toć widać, że to miejskie dzieciaki – martwiła się kobieta. – Wezmę konia. Chętnie się przejadę wierzchem – mruknął brodacz. Po chwili wyprowadzono ze stajni Heksę, ośmioletnią klacz półkrwi, której leśniczy używał do patrolowania lasu. Od dwóch dni nie była jeżdżona, bo leśniczy doglądał ścinki w pobliżu domu, więc parskała niecierpliwie. Gdy poczuła jeźdźca na grzbiecie, okręciła się w miejscu i pchnięciem piersi otworzyła bramę. Ruszyła stępa, a gdy jeździec popuścił wodze, przeszła w kłus. Uderzenia kopyt podnosiły na piaszczystej drodze kłęby kurzu. Siodłanie konia trwało nie dłużej niż dziesięć minut. Brodacz obliczył szybko, że chłopcy nie mogli przejść więcej niż dwa kilometry. Klacz przebiegła ten dystans ostrym kłusem. Powinien już ich dojść, jeśli nie skręcili w jakąś boczną drogę. Ściągnął wodze i nasłuchiwał. Cisza. Rozgrzane powietrze zastygło w bezruchu... – Hej! Hop! – krzyknął myśliwy. Jego mocny głos przetoczył się między drzewami i zamarł bez echa. Krzyknął jeszcze raz i drugi, ale nie doczekał się odzewu. Popuścił wodze i trącił piętami końskie boki. Heksa natychmiast ruszyła z kopyta. Przegalopował następne dwa kilometry, ale nie trafił na ślady dzieciaków. Wrócił do skrzyżowania leśnych duktów i krzyknął jeszcze kilka razy. – Ki diabli – mruknął poirytowany. Nie należał do ludzi, którzy poddają się łatwo. Miał naturę zajadłego tropiciela. Strzelanie do zwierząt nie sprawiało mu przyjemności i zawsze odczuwał lekką przykrość patrząc na znieruchomiałe sarny i zające, ale podchodzenie zwierzyny było jego prawdziwą pasją. Nie byłby sobą, gdyby pozwolił chłopcom wymknąć się tak łatwo. Jechał teraz powoli i głęboko pochylony nad końskim karkiem czytał pozostawione na drodze ślady. Znalazł bez trudu miejsce, gdzie zeszli ze szlaku, pozostawiając przedeptaną w trawie ścieżkę. Na piaszczystym wzgórzu wyraźnie odcisnęły się tenisówki małego i psie łapy. Nie miał wątpliwości, że jest to zwierzę, które tropił przed dwoma godzinami. Dotarł do polany w głębi lasu, gdzie odpoczywali. Dlaczego zeszli ze ścieżki nakładając drogi? Ukryli się przed nim, to pewne, ale dlaczego? Przypomniał sobie rozmowę ze starszym chłopcem. Wspomniał mu, że strzelają do psów. A więc to był klucz do zagadki. A zegarek? Czyżby chłopak oddał mu własny zegarek, żeby odwrócić uwagę od miejsca, gdzie ukryty był pies? Całkiem możliwe. Teraz mógł odnaleźć ich w ciągu paru minut i wyjaśnić wszelkie wątpliwości, ale ta satysfakcja nie była mu już potrzebna. Zawrócił konia i ruszył stępa w powrotną drogę. Do kempingu dotarli późnym wieczorem. Pod osłoną zmierzchu Nijakiewicz wśliznął się do namiotu nie zauważony przez nikogo. Następnego dnia był jeszcze lekko sinawy, ale tacy się zdarzają, więc nikt nie zwracał na to uwagi. 68 Dzień był bezwietrzny, lecz temperatura spadła o kilka stopni, a nad wodą na niskim pułapie sunęły chmury podobne do wielkich burych gąbek. Deszcz wisiał w powietrzu, ale nie spadł. Pogoda nie zachęcała do kąpieli ani do dalszych spacerów. Wczasowicze snuli się z kwaśnymi minami niezdecydowani. Kolejny dzień letniego urlopu należało uznać za stracony. Zadowoleni byli tylko Dalekowie. Pogoda była wymarzona do prowadzenia badań na dnie jeziora. Czwórka, a właściwie szóstka przyjaciół, jeśli wliczyć psa i makieta, tuż po śniadaniu udała się na oddalony o dwa kilometry od obozowiska cypel. Po raz pierwszy w tym sezonie panowała tam niezmącona cisza. – Wracam za godzinę – oznajmił Nijakiewicz wchodząc na zbity z pali pomost, który służył zwykle wędkarzom. – Chcesz nurkować bez maski? – zdziwił się Szymek, a makiet odpowiedział, że poradzi sobie w wodzie równie dobrze jak na powierzchni. – Zdejmij przynajmniej ubranie – zaproponował Piotrek. – Po co? Nijakiewicz wyjaśnił, że z suszeniem będzie miał mniej roboty niż z rozbieraniem: podwyższy swoją temperaturę do siedemdziesięciu stopni i w parę minut odparuje wodę. Zgodził się jednak zostawić na brzegu kurtkę i obiecał, że wychodząc z jeziora upewni się, czy w pobliżu nie ma niepożądanych świadków. Chłopcy ukryli kurtkę w krzakach i spoglądali na zanurzającego się w ciemnej wodzie Nijakiewicza. Jego drogę po dnie znaczyły wydobywające się na powierzchnię nieliczne pęcherzyki powietrza. Sterczenie na brzegu wkrótce ich znudziło, udali się więc na przechadzkę w poszukiwaniu jagód. Wkrótce pękła powłoka napęczniałych deszczem chmur. Błyskawice darły niebo jak pościelowe płótno. Gwałtowna burza trwała krótko. Nie minęło trzydzieści minut i na niebie pokazało się po raz pierwszy tego dnia wypłukane deszczem słońce. Wrócili na cypel. Choć upłynęła godzina, po makiecie nie było ani śladu, natomiast na piachu pozostały rozmyte nieco przez deszcz odciski ogromnych buciorów. Na pomoście leżała porzucona wędka. W krzakach znaleźli zmiętą i przemoczoną kurtkę. Oczy Szymka zaokrągliła obawa o los przyjaciół. Nie mieli przecież karty pływackiej. Może makiet zaczął przeciekać i się potopili? Obserwowali w napięciu nieruchomą powierzchnię wody. W pobliżu panowała cisza. Jedynie za horyzontem słychać było pomruki oddalającej się na zachód burzy. Pan Waldek, zwany przez przyjaciół Waldo, był zapalonym wędkarzem. Tego zapału nie gasił deszcz ani nawet śnieg. Wszystkie oszczędności przeznaczał na kompletowanie coraz wymyślniejszego sprzętu i było to jednym z powodów, dla których nie założył rodziny, choć dawno już skończył trzydzieści pięć lat. Jak dotąd nie spotkał kobiety, która uważałaby, że japońska żyłka jest bardziej niezbędna od pary rajstop. Gdyby ryby wiedziały, ile kosztuje sprzęt używany przez pana Waldka, mdlałyby z wrażenia i wypływały do góry brzuchami. Ryby jednak w niewielkim stopniu interesowały się najnowszymi osiągnięciami światowego wędkarstwa. Zamiast wymyślnych przynęt wolały żreć zwykłe robaki. Jedynym wypróbowanym środkiem na ich fanaberie, jak wynikało z wieloletnich doświadczeń, było nucenie piosenki o Ramonie, której ciało pręży się i gnie. Nie wiadomo, dlaczego zaczynały wtedy brać. Ostatnia narzeczona pana Waldka uważała, że rzucają się na haczyk z rozpaczy, bo wolą samobójstwo od wysłuchiwania tych straszliwych pojękiwań, które Waldo nazywa nuceniem 69 piosenki, co dowodziło, że ryby nie mają wprawdzie głosu, ale w przeciwieństwie do narzeczonego mają słuch. Poza brakiem słuchu Waldo, choć niewysokiego wzrostu, odznaczał się ogromnym rozmiarem stóp. Gdyby były o numer większe, nie potrzebowałby łódki. Mógłby spacerować po powierzchni bez ryzyka. Buty robił na obstalunek. Takie buty kosztują drogo, więc żeby zaoszczędzić na sprzęt wędkarski zamawiał jedną solidną, uniwersalną parę na cały rok. Wielkie stopy ciągle zagrażały osobom postronnym. Coś takiego spadało ofierze na palce jak kowadło. Wciąż ktoś poszkodowany wrzeszczał wniebogłosy, nawet w tramwaju albo na ulicy. Dlatego wolał używać swoich ogromnych stóp z dala od ludzi. Tego dnia, nie zważając na gromadzące się chmury, wdział żółtą nieprzemakalną kurtkę, zarzucił na ramię torbę z sześcioma rodzajami przynęt i zanęt, wziął do jednej ręki teleskopową wędkę marki D.A.M., do drugiej spining marki ABU, do boku przytroczył podbierak, składany oścień i przyczłapał tuż przed burzą na cypel. Z zadowoleniem stwierdził, że jest jedynym wędkarzem jak okiem sięgnąć i pewnie przeszedł po rozklekotanym pomoście. Ledwo zdążył rozwinąć wędki, spadł deszcz i zaczęły grzmocić pioruny. Nie przejmując się szalejącym żywiołem rozrzucił zanętę i cierpliwie wyczekiwał pierwszego brania. Drugie wykonanie „Ramony” przy akompaniamencie grzmotów zmusiło do ataku rozpaczy ćwierćkilową wzdręgę. Pogłaskał ją czule po śliskim łbie i umieścił w sadzyku. – Ramona, twe ciało – zaintonował pan Waldek. Nim przebrzmiały pierwsze takty straszliwej pieśni, wzdręga sprężyła się, całą mocą rąbnęła w dno sadzyka i po chwili wypłynęła do góry brzuchem. Spławik jak strzała pomknął na dno. Pan Waldek zaciął błyskawicznie. Przez chwilę balansował niepewnie na swoich nieproporcjonalnie wyrośniętych stopach, nie przestając zwijać żyłki. Naraz wszystko zamarło. Kołowrotek zatrzymał się. Żyłka była napięta do granic wytrzymałości. Wędzisko wygięło się w łuk. Bał się oddychać Nie ulegało wątpliwości, że w życiu nie miał jeszcze tak wielkiej ryb na haczyku. Pompowanie wędziskiem okazało się całkowicie nieskuteczne. Ogromna ryba przymurowała do dna. Waldo miał już przed oczami sześćdziesięciokilowego suma. Nagle opór zmalał gwałtownie. Żyłka i spławik wystrzeliły spod wody w powietrze. Wędkarz wydał jęk rozpaczy. Nie popełnił żadnego błędu, jak to się mogło stać? Oglądał właśnie z niedowierzaniem pusty haczyk, gdy woda u jego stóp zakotłowała się i z mętnej otchłani wychynął włochaty, obrośnięty wodorostami łeb. Niesamowite ślepia błysnęły i nagle wszystko zniknęło pod wodą. Waldo wydał okrzyk zgrozy i odruchowo cofnął się o krok, gdzie nie było już desek pomostu. Najpierw poszedł na dno jak siekierka, potem odbił się stopami wynurzając się prawie do pasa, wykonał gwałtowny przewrót i w dwóch susach wyskoczył na brzeg. W normalnych okolicznościach potrzebowałby zapewne tygodni ćwiczeń, żeby wykonać tak zawiłą ewolucję, ale niekiedy strach dodaje skrzydeł. Waldo nigdy jeszcze tak się nie przestraszył. Ujrzał najprawdziwszego potwora z głębin i wszystko wskazywało na to, że potwór mógł mieć do niego uzasadnione pretensje. Przed paroma dniami czytał sensacyjne relacje o tajemniczych mieszkańcach głębin i zdążył się zorientować w ich obyczajach. Jeśli można kwestionować istnienie przeróżnych monstrów, to głównie z tego powodu, że niewygodni świadkowie zostają przez nie pożarci. Nie miał ochoty zostać kolejną ofiarą. Od porzuconego na pomoście sprzętu dzieliło go zaledwie kilka kroków, ale pan Waldo nie ryzykował. Ociekając wodą rzucił się do ucieczki. Stopy w wielkich butach cmokały przeraźliwie przy każdym kroku. Niesamowite odgłosy powodowały, że biegł coraz szybciej, choć nikt go nie gonił. Uciekał przed własnym strachem. 70 Przed oczyma wciąż miał obraz przerażającego mieszkańca dna. Mokre włosy jeżyły mu się na głowie, spływający między łopatkami strumyk lodowatej wody powodował dreszcze, pod wpływem których zęby klekotały jak dziób bociana. Wyobraźnia uzupełniała wizerunek monstrum, w miarę jak pan Waldek oddalał się od pomostu. Początkowo nieśmiało, jakby w obawie przed potworem, który zaledwie na ułamek sekundy odsłonił część swojej przerażającej fizjonomii, potem z coraz większym rozmachem rekonstruowała detale, dokładając hojnie centymetrów. Potwór rósł z każdą chwilą i zachodziła obawa, że nim Waldo dobiegnie do obozowiska, wyprze wodę z jeziora. Osiągnął bowiem rozmiary wieloryba. Pan Waldo po chwili wahania ujął kilkadziesiąt metrów, ustalając ostatecznie wielkość potwora porównywalną z średniej klasy żaglówką. Wprawdzie widział niewiele. Owłosiony, porośnięty glonami łeb, ślepia o dzikim wejrzeniu, jakąś łapę czy płetwę, bo potem woda zalała mu oczy, a mieszkaniec głębin zniknął. Gdyby jednak miał więcej czasu na obserwację, to i tak pewnie by z niego nie skorzystał. Wręcz przeciwnie, patrzyłby w drugą stronę, szukając drogi szybkiego odwrotu. Gdy wyobraźnia wyposażyła go w pełny komplet niezwykłych wrażeń i obserwacji, mógł pojawić się na kempingu mokry, blady i zdyszany. Otello Nijakiewicz penetrował starannie dno jeziora, tym razem występując w roli łodzi podwodnej. W ciągu czterdziestu minut Dalekowie poznali wszystkie gatunki żyjących tu ryb, które na widok poruszającego się po dnie człowieka nie uciekały, a niektóre wydawały się wręcz zaciekawione pełzającym powoli intruzem. Gdy nabrały przekonania, że z jego strony nic im nie zagraża, podpływały blisko, a najśmielsze posunęły się nawet do obskubywania jego spodni. Nijakiewicz przyjrzał się kilku żabom, obserwował przez chwilę polowanie szczupaka, pobrał próbki kilkunastu roślin, które zamierzał poznać bliżej na powierzchni i właśnie planował wynurzenie, gdy nad jego głową rozegrał się niezwykły dramat. Ujrzał sporego leszcza wlokącego z trudem długą, ledwie dostrzegalną nić. Warga ryby krwawiła. Leszcz przemknął obok makieta i zatrzymał się, nie zwracając uwagi na niego. Naprężona nić przesunęła się prawie po nosie Nijakiewicza. Zaciekawiony ujął ją w palce. Leszcz miotał się walcząc o życie. Na drugim końcu też ktoś się szamotał. Makiet podpłynął do ryby i przytrzymał żyłkę. Haczyk wysunął się z rany. Uwolniony leszcz rzucił się do ucieczki, a nitka błyskawicznie pomknęła w górę. Nie ulegało wątpliwości, że na jej końcu znajduje się też jakieś żywe stworzenie. Dalekowie postanowili to sprawdzić. Nijakiewicz zamaskował na wszelki wypadek twarz zebranymi na dnie roślinami i ostrożnie wynurzył się z mętnej wody. Na pomoście dostrzegł twarz jakiegoś człowieka. Nie zwlekając ani chwili dał nura pod wodę. Ostrożnie posuwał się wzdłuż brzegu pośród podwodnych zarośli. Wynurzył się dwieście metrów dalej i korzystając z osłony trzcin dotarł na ląd. Nagle na ścieżce rozległ się tupot ciężkich nóg. Pod wpływem gwałtownego impulsu makiet przesadził krzak ponad dwumetrowej wysokości. Taki skok zapewniłby mu medal na każdej olimpiadzie. Opadł miękko jak kot. W samą porę. Tuż obok przemknął człowiek. Rozpoznał nieznajomego z pomostu. Ociekał wodą, na jego twarzy malował się wyraz osłupienia i strachu. Komputer pokładowy podał, że człowiek ten zamieszkuje kemping i wyświetlił dwa fragmenty z jego udziałem. Nijakiewicz odczekał, aż kroki oddalą się i ostrożnie ruszył ścieżką w stronę pomostu. Żeby wysuszyć ubranie podwyższył temperaturę. W powietrze poczęły buchać kłęby pary. Na brzegu zastał chłopców. Sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Na jego widok odetchnęli z ulgą. Opowiedział im o swojej przygodzie z wędkarzem. 71 – Ten człowiek może mnie rozpoznać – wyznał na zakończenie. Piotrek kazał sobie powtórzyć przebieg zajścia ze wszystkimi szczegółami. Opowieść wprawiła go w dobry humor. Z łatwością mógł wyobrazić sobie minę faceta. To co ujrzał, musiało napędzić mu porządnego stracha, skoro zostawił na pomoście tak cenny sprzęt. Szymek łakomie spoglądał na lekkie jak piórko wędzisko. – Oddamy? – zapytał z nadzieją. Brat skinął głową. Komputer oczywiście nie mylił się. Pan Waldek mieszkał na kempingu i to zaledwie kilkanaście metrów od nich. Rozpoznali go bez trudu. Suszył ubranie na lince od namiotu. Na wszelki wypadek postarali się o zachowanie szczególnych środków ostrożności. Makiet miał siedzieć w namiocie, dopóki chłopcy nie przewąchają, czy wędkarz czegoś nie podejrzewa. W razie czego mieli opuścić obozowisko korzystając z osłony nocy. Obaj bracia udali się do niego w charakterze uczciwych znalazców. Pan Waldek powitał ich jak wybawców. Nie dość, że przeżył niezwykłą przygodę, to jeszcze nie poniósł żadnych strat, nie licząc przemoczonego ubrania. Uścisnął im dłonie. – Auu! – wrzasnął Szymek, gdy szczęśliwy wędkarz nadepnął mu na nogę. Pan Waldo przeprosił go i niechcący kopnął w kostkę starszego brata. Podarował im po dwie błystki i opowiedział, co mu się przydarzyło, wyrażając radość, że zarówno sprzęt jak i chłopcy nie poznali bliżej potwora. – A może to był nurek? – chytrze wyraził przypuszczenie Szymek. Waldo był oburzony, że ktoś śmie nie wierzyć w prawdziwość jego przeżyć. Z łatwością odróżnia nurka od potwora, o czym świadczy fakt, że zostawił na jego pastwę swoje najlepsze wędziska. Wieczorem przy ognisku opowie o przygodzie ze wszystkimi szczegółami. Chłopców też zaprasza. – Możemy przyjść z wujkiem? – zapytał Szymek. Piotrek uśmiechnął się chytrze. Początkowo Dalekowie nie chcieli słyszeć o żadnym ognisku. Wciąż obawiali się, że Nijakiewicz zostanie rozpoznany przez wędkarza. Chłopcom udało się rozwiać te obawy i wieczorem udali się wspólnie na polanę, gdzie siedziało już kilka osób. Waldo powitał ich jak starych znajomych. Mieli odegrać rolę koronnych świadków. Potwora wprawdzie nie widzieli i całe szczęście, bo pewnie nie uszliby z życiem. Widzieli natomiast porzucone wędki, a to więcej niż obiektywne świadectwo. To w najwyższym stopniu dowodzi prawdziwości niesamowitych przeżyć. Chłopcy przyznali, że sprzęt wędkarski był wyjątkowo wysokiej klasy. Pan Waldek był zadowolony. Człapał wokół ogniska depcząc ludziom po nogach i rozdawał kawałki kiełbasy i kromki chleba. Wszyscy dziękowali mu sycząc z bólu. Do opowiadania przystąpił dopiero wówczas, gdy wytworzył się odpowiedni nastrój, to znaczy gdy w ustach gości przestał wreszcie chrzęścić spieczony chleb. Zaczął od opisu ponurej scenerii – od tego, że zapanował mrok, a ostatnie przerażone ptaki piszcząc wieszały się na gałęziach. Stwierdził z zadowoleniem, że ta część opowiadania robi spore wrażenie, bo przestraszeni słuchacze cofają się przed nim w panice. W istocie umykali przed jego niewydarzonymi stopami. Większość została już podeptana i miała wyrobiony właściwy odruch warunkowy. Doświadczył tego nawet Nijakiewicz, ale on przygotowany był do jeszcze większych obciążeń. Refleksy ognia pełgały po twarzach słuchaczy. Z lasu dolatywał głos nocnego ptaka. Jedna z dziewczyn uległa najwidoczniej atmosferze grozy, bo przylgnęła niemal do stropionego Otella. – I nagle!... – wykrzyknął pan Waldo i zawiesił głos. Efekt wywołał parę dziewczęcych pisków. 72 Wystraszona sąsiadka odruchowo przysunęła się do Nijakiewicza i chwyciła go oburącz za ramię. – Przepraszam – szepnęła nieco speszona. Waldo doszedł do momentu, gdy ujrzał na haczyku sześciometrowego potwora. Dalej nastąpił szczegółowy opis. Gdyby panu Waldkowi przyszło powiedzieć, jak wygląda prawdziwy koń, na pewno nie wymieniłby tylu szczegółów. Jakiś mężczyzna wybuchnął śmiechem. Najwidoczniej nie wierzył w istnienie włochatych gadów. W odpowiedzi Waldo zdarł z linki przemoknięte spodnie i potrząsał nimi nad głową niedowiarka. Udało mu się jeśli nie przekonać, to na pewno ochlapać sceptyka. Mokre spodnie były dowodem, że wpadł do wody, a w taki dzień nikt nie wpada do jeziora bez powodu. Oczywiście, gdyby został żywcem pożarty, to nikt nie miałby wątpliwości, że coś się stało. Pozostali poparli pana Waldka, bo jak się je czyjąś kiełbasę i pije piwo, to należy wykazać minimum zaufania. – Brrr ... – wzdrygnęła się dziewczyna, wciąż wczepiona kurczowo w ramię Otella. – Nikt mnie nie zmusi, żebym weszła do tego jeziora. Trzeba przyznać, że pan Waldo nie poprzestał na własnej relacji i postarał się o jeszcze jedną atrakcję. Gdy nastrój grozy zaczął opadać, a żar przygasł w ognisku, przedstawił słuchaczom miejscowego kłusownika, który po paru piwach gotów był wystąpić w charakterze eksperta od niesamowitości. Staruszek splunął celnie w ogień, sięgnął po kolejną butelkę i przedstawił własną ocenę zdarzenia. – Musi co kłobuk albo tyż inny czort – oznajmił na wstępie tonem znawcy. – A co to kłobuk? – zapytała naiwnie dziewczyna. – Kłobuk znaczy się miejscowy, tutejszy. Ale naród zza Buga przywlókł tu po wojnie inszych czortów i hadziuków. Przed zwalczeniem ciemnoty, to bywało, że taki jeden z drugim chłopa z furą do jezior wciągnął... – To mogła być jakaś parapsychologia – rzekł uczenie młody człowiek w okularach. – Ano, może i para – przyznał zgodnie staruszek – bo sam jeden, to by i rady nie dał. – A jak one wyglądały? – spytała dziewczyna. – Ano strasznie, jak to straszydła. A dokładnie to nie wiadomo, bo to przecież wszystko ciemnota, czarci pomiot. Kiedyś było tego sporo po lasach. – A czemu teraz nie ma? – podchwytliwie spytał niedowiarek. – Teraz jakby mniej – przyznał stary kłusownik i zamyślił się na chwilę. Wysączył butelkę i sięgnął po następną. – Myślę, że to od zwalczania tego zabobonu. Niektóre to pewnie wytrute, a inne pochowali się i czekają lepszych czasów... Złego diabli nie wezmą – stwierdził na zakończenie. – Myśli pan, że trochę jeszcze ich zostało? – zapytała drżącym głosem dziewczyna. – Ma się rozumieć, tylko pochowane. Boi się ciemnota, że ją połapią na jakie doświadczenia albo i w telewizji zaczną pokazywać. – Nie uważa pan, że to może się brać z kosmosu? – wtrącił chłopiec w okularach. Dalekowie poczuli się nagle nieswojo. Staruszek splunął w ogień, pogardliwie tym razem. – W to ja nie uwierzę, panie, żeby jakieś zagraniczniaki tu do nas przylatywali. Już oni znają lepsze miejsca. Co oni by tu za warunki mieli... Co innego wilkołak albo inny strzygoń. One są tu przystosowane. Niewymagające. Z byle kogo krwi sobie popije i zadowolony. Opowieści starego kłusownika ciągnęły się do końca ostatniej butelki. Siedząca obok Nijakiewicza dziewczyna trzymała go oburącz za ramię obawiając się, że zostanie sama w noc wypełnioną zmorami i widmami. 73 Oświadczyła, że za nic nie wróci do namiotu. Koleżanka pojechała do dyskoteki do Olsztyna i nie wiadomo, kiedy wróci. Gdy ostatni goście zaczęli się żegnać, zażądała jednak stanowczo, żeby Otek odprowadził ją do namiotu. Makiet spojrzał bezradnie na chłopców. Wydawało mu się, że w ich oczach dostrzega złośliwe rozbawienie. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem językoznawca przejął stery robota. – Postaram się zaraz wrócić– zdążył powiedzieć i dziewczyna pociągnęła go za sobą. Jej namiot stał nieco na uboczu i niemal przylegał do ciemnej ściany lasu. Ostrożnie rozsunęła zamek błyskawiczny zamykający wejście. – Sprawdź, czy w środku nie ma nikogo – rozkazała. Jak na przerażoną była zdumiewająco przedsiębiorcza. Nijakiewicz posłusznie spełnił polecenie. Miał zamiar odejść, ale strachliwa dziewczyna stanowczo zaprotestowała. – Chyba nie myślisz, że po tym co usłyszałam, zamknę oczy choć na chwilę! Umarłabym ze strachu! – wykrzyknęła z pretensją. Makiet stał niezdecydowanie. Komputer pokładowy miał marne pojęcie o postępowaniu młodych kobiet. Dalekowie woleli być nie zamieszani w sprawę śmierci ze strachu. Na wszelki wypadek chrząknął, jak to czasami czynią zakłopotani ludzie. – Na co czekasz? – powiedziała dziewczyna niecierpliwie. – Dobranoc – powiedział Nijakiewicz, ale nim uniósł nogę, dziewczyna oznajmiła, że nie ma zamiaru go puścić. Powinien siedzieć z nią w namiocie i czekać na powrót koleżanki z dyskoteki. Nijakiewicz posłusznie wpełzł do środka. – Tylko nie wyobrażaj sobie, że to cię do czegoś upoważnia – oznajmiła oschle. Zapewnił ją, że w ogóle nie wyobraża sobie niczego. – Możesz położyć się na materacu Agnieszki – rzekła nieco łaskawszym tonem. Leżał bez ruchu, czekając na kolejne polecenia. – Hej – powiedziała dziewczyna. – Jesteś tam? Nie słyszę, jak oddychasz. – Hej, jestem – odpowiedział robot i zaczął markować intensywne oddychanie. – Nie oddychaj tak głośno, bo ciarki zaczynają mi chodzić po plecach! – powiedziała strachliwa dziewczyna. – Hej – rzekła po chwili. – Przysuń się bliżej, bo się boję. Tylko nie za blisko, bo dostaniesz po łbie i narobię takiego wrzasku, że się zleci cały obóz. Makiet posłusznie umieścił materac w przepisowej odległości. – Hej – odezwała się znowu po chwili dziewczyna – tylko nie wyobrażaj sobie, że jak śpisz ze mną w namiocie, to cię to do czegoś upoważnia, i w ogóle nie śpij, bo jeszcze się boję. – Oczywiście – zgodził się potulnie makiet, a dziewczyna była z tego zadowolona, ale niezupełnie. – Odwróć się – zażądała po chwili – muszę się rozebrać. – Przecież w namiocie jest zupełnie ciemno – zdziwił się Nijakiewicz. Odrzekła, że chodzi o zasady. Nie śmiał pytać, co to za zasady. – Hej – powiedziała po chwili – mów coś, żebym wiedziała, że tu jesteś. Tylko żeby to nie było nic strasznego, bo zacznę krzyczeć. Nijakiewicz oczywiście nie miał żadnego pomysłu na rozmowę w tej niecodziennej sytuacji, postanowił więc wyręczyć się literaturą. Dokonując nieznacznych skrótów, zaczął opowiadać dzieje Tristana i Izoldy. Po kwadransie dziewczyna zaczęła wzdychać. – Pięknie mówisz – szepnęła z podziwem. – Zupełnie jak z książki. Nie uciekniesz, jak zasnę? – szepnęła sennie. Obiecał, że zostanie do powrotu koleżanki z dyskoteki. 74 – Dla pewności będę trzymała cię za rękę – oznajmiła. Leżeli trzymając się za ręce. Nijakiewicz ciągnął opowieść o Tristanie i Izoldzie. Nie minęło pół godziny i dziewczyna zasnęła, nim opowiadanie dobiegło końca. W środku nocy snop światła przeniknął płótno namiotu. Ktoś zajrzał do środka. Nijakiewicz usiadł na materacu. Agnieszka wydała cichy okrzyk, raczej zaskoczenia niż przestrachu. – Co tu robisz? – zapytała surowo. Wyjaśnił, że miał zadanie opiekować się śpiącą do powrotu koleżanki. – Aha. Wróciłam – lakonicznie stwierdziła Agnieszka. – Myślę, że mogę już odejść. – Też tak myślę – odpowiedziała kwaśno dziewczyna. – Jak było? – zapytał z przekąsem Piotrek, którego obudziło ciche szczekanie Lira. – Zostałem zmuszony do uśpienia tej osoby. – Dałeś jej narkozę?! Nijakiewicz opowiedział ze wszystkimi szczegółami o swojej niezwykłej wizycie w namiocie dziewczyny. – Trzymaliście się za ręce?! – Piotrek był najwyraźniej zgorszony. – Jak to? Przecież to nic złego – naiwnie zdziwił się makiet. Jego zdaniem ta niefortunna historia zakończyła się szczęśliwie, a podopieczna nie zauważyła nic podejrzanego. Chłopiec był innego zdania. – Jesteście zupełnie nie uświadomieni – stwierdził tonem przygany. – Wygląda to na typowy początek tak zwanej sprawy męsko-damskiej. Dalekowie przestraszyli się nie na żarty. – Leżałeś z dziewczyną, trzymałeś ją za rękę i do tego opowiadałeś jej jakieś miłosne historie. Przewiduję kłopoty. Szymek potwierdził rankiem przypuszczenia starszego brata. Kiedy chodził do szkoły na drugą zmianę, oglądał w telewizji sporo filmów na ten temat. – Mogło dojść do zakochania – rzekł Szymek smętnie kiwając głową. – Wcale nie było o tym mowy! – protestował Otello Nijakiewicz, niedoświadczony, prototypowy robot androidalny. – Trzymała mnie za rękę tylko dlatego, żebym nie uciekł. – To jeszcze gorzej – zawyrokował Szymek. – Trzymanie może być gorsze od mówienia. Do tego spaliście w jednym namiocie. – Ja nie spałem! – Nic nie rozumiesz – chłopiec machnął ręką lekceważąco. – To było związane wyłącznie ze strachem! – bronił się makiet. – A ja się boję, że nie tylko – wtrącił starszy brat. – Będziemy mieli kłopoty. Z babami zawsze są kłopoty – stwierdził Szymek i nie mylił się. Wprawdzie Dalekowie przesunęli o dwa dni termin wyjazdu nad morze, ale kłopotów nie zdołali uniknąć. Justyna, bojaźliwa, ale i przedsiębiorcza dziewiętnastolatka, z którą Nijakiewicz spędził pół nocy trzymając ją za rękę, obudziła się pełna wrażeń i dziwnie zamyślona. – Co ty wyprawiasz, Justyna? Opamiętaj się! – powitała ją pretensjami bywalczyni dyskotek. – To miły chłopak – odpowiedziała półgłosem. – Prawie go nie znasz! – On jest taki delikatny i zupełnie inny. – To jeszcze nie powód, żeby wpuszczać go na noc do namiotu! – Sama go zaprosiłam. 75 – Jeszcze lepiej! – krzyknęła zgorszona Agnieszka. – Szkoda, że nie słyszałaś, jak on pięknie opowiada – odpowiedziała nieodpowiedzialna istota rozmarzonym głosem. – I nawet nie próbował mnie pocałować. – To co wy robiliście? – zdumiała się Agnieszka. Justyna wzruszyła ramionami i popadła w krótkie odrętwienie. – Chyba się nie zakochałaś?! – zaniepokoiła się koleżanka. Żeby się upewnić, postanowiła doprowadzić natychmiast do konfrontacji. Około dziesiątej udało im się osaczyć makieta przy bramie. Justyna powitała go promiennym uśmiechem. Wydawał się jej znacznie przystojniejszy niż przy ognisku. Musnęła go ustami w policzek. Automatyczne sterowanie od razu zaczęło wykazywać zakłócenia. – Dziękuję za opiekę. To jest moja przyjaciółka, Agnieszka. – Cześć – powiedziała oschle Agnieszka. – Poznałam tego faceta w nocy. Leżał na moim materacu. – Jak ty masz właściwie na imię? – zainteresowała się po chwili Justyna. Przyjaciółka spojrzała na nią z wyraźnym zgorszeniem i dezaprobatą. Podszedł Szymek i został pogłaskany po głowie, czego nie znosił. Po chwili przyczłapał Lir i został podrapany za uchem. Pieszczoty od młodych kobiet przyjmował z wyraźną przyjemnością, co było prawdopodobnie refleksem jedynych przyjemnych doświadczeń z ludźmi, jakie zdarzyły się w przeszłości. Justyna odczuwała wyraźny przypływ radości życia i w tym przypływie sięgnęła po piłkę trzymaną przez Szymka. Po chwili cała czwórka odbijała piłkę na pobliskiej polanie. Także Szymek, choć był jeszcze mały. Nikt nie śmiał się z jego nieudolnych zagrań, więc szło mu coraz lepiej. Wszyscy traktowali go jak prawdziwego partnera. Od razu polubił obie dziewczyny. Justyna grała, jak na dziewczynę, bardzo dobrze. Zawsze dopadała piłek knoconych przez Szymka. Nijakiewicz miał początkowo problemy ze zrozumieniem reguł gry, ale gdy już pojął, o co chodzi, jego precyzyjne uderzenia zaczęły budzić powszechny aplauz. – Uważaj, za dobrze ci idzie – syknął ostrzegawczo Szymek. Nijakiewicz dla niepoznaki spartolił parę razy. Gra przesunęła się w stronę kąpieliska. Dołączył do nich pan Waldo i małżeństwo w średnim wieku. Waldo był raczej teoretykiem, to znaczy grał jak noga, ale nie przestawał innym robić uwag. Także Lir brał udział w zabawie. Dopadał bezpańskich piłek i toczył przed sobą pomagając nosem i łapami, dopóki mu ktoś nie odebrał. Było bardzo wesoło, dopóki Waldo cofając się nie wpadł na człowieka, który leżał na materacu czytając gazetę. Grzmotnął z całym impetem jak worek z kartoflami. Poszkodowany kilka sekund leżał nieruchomo z twarzą przykrytą postrzępioną gazetą. Wyglądał jak ofiara wypadku drogowego. Potem nagle ożył. Usiadł powoli, trzymając w zaciśniętych pięściach kawałki papieru. Pan Waldek zaczął się cofać powtarzając słowa przeprosin, ale do poszkodowanego zdawało się to nie docierać. Podniósł się jak ożywiona mumia i zrobił się niepokojąco czerwony. Z wyciągniętymi ramionami ruszył na pana Waldka, który wycofywał się z coraz większą szybkością. Poszkodowany był niewysokim mężczyzną, ale gdyby położyć go na boku, byłby też niewiele niższy. Odgłos, który wydawał, też nie wróżył nic dobrego. Pan Waldek rzucił się w stronę kąpieliska, a kwadratowy ruszył za nim jak nabierający rozpędu parowóz. Jego ciało miało taką masę, że gdyby nawet przestał poruszać nogami, to pędziłoby dalej. Siłą bezwładu. 76 Waldo przebiegł po płyciźnie kilkadziesiąt metrów, zanurzył się po szyję i zwrócił twarz w kierunku napastnika, który pruł wodę jak holownik. Był niższy od pana Waldka, więc nieco wcześniej utracił grunt pod nogami. Zanurzeni po szyję tkwili w odległości dwóch metrów od siebie. Purpurowa ze złości twarz kwadratowego zdawała się powoli stygnąć w chłodnej wodzie. Oczy przestały pulsować wściekłością. Gdy wydawało się, że konflikt zostanie rozładowany, twarz niefortunnego siatkarza przybrała dziwny wyraz. Najpierw poszarzała, potem pan Waldo w niepojęty sposób wynurzył się z wody do połowy, a następnie wrzasnął tak przeraźliwie, że pewna przygłucha pani mimo to strąciła rozgrzaną patelnię, a spożywający kanapkę stróż ugryzł się boleśnie w palec. Przeraźliwy okrzyk jak podmuch huraganu odrzucił kwadratowego w tył. Cofał się niepewnie, mrugając oczami, ale widząc pana Walda sunącego po powierzchni jak motorówka, w ostatniej chwili odskoczył w bok i przysiadł w płytkiej wodzie. Jego oczy były rozszerzone zdumieniem. Gdy wielkostopy agresor osiągnął w nieprawdopodobnym tempie brzeg nie zwracając uwagi na potrąconego, biwakowicze zaczęli podchodzić do niego ostrożnie. Pan Waldek tymczasem obmacywał swoje ciało, jakby chciał się przekonać, czy nie brakuje jakiejś części. – Właśnie przypomniałem sobie o potworze – oznajmił wreszcie. Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Nijakiewicz na wszelki wypadek usunął się w cień. – Z tobą weszłabym nawet do jeziora – usłyszał za plecami szept Justyny. Makiet pod wpływem zakłóceń wywołanych falą gwałtownej sympatii przybrał kolor marchewki. Koło południa na kempingu pojawili się nowi lokatorzy. Była to rodzina z małą dziewczynką. Na opalonej twarzyczce błąkało się coś w rodzaju uśmiechu, choć oczy spoglądały chłodno i uważnie. Tylko na pierwszy rzut oka wyglądała na niewinne, zadowolone z dzieciństwa stworzonko. Wprawny obserwator, znający się na dzieciach, mógł odgadnąć, że należy do rodzaju stworzeń, które potrafią dziabnąć w rękę boleśnie bez najmniejszego ostrzeżenia, albo zrobić coś równie nieprzyjemnego, trudnego do przewidzenia. Szymek od razu zorientował się, z kim ma do czynienia i trzymał się od dziewczynki na bezpieczny dystans. Twarz małej wydała mu się znajoma, ale mógł przecież się mylić. Dzieci są do siebie podobne, szczególnie gdy należą do tego samego rodzaju. Zresztą większe dziewczyny, choć znacznie rzadziej gryzą, też potrafią obrzydzić życie całkiem dużym chłopcom. Termin wyjazdu był utrzymywany w całkowitej tajemnicy przed Justyną. Obaj doświadczeni bracia uważali, że jedyną szansę daje działanie z zaskoczenia. Kiedy już wszystko zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, zdarzyło się coś takiego, czego nie sposób przewidzieć. Makiet natknął się na dziewczynkę, która niedawno wzbudziła w Szymku bliżej nieokreślony niepokój. Komputer pokładowy dokonał błyskawicznej identyfikacji i natychmiast uruchomił system alarmowy. Mała była równie szybka. Wystarczył jej jeden rzut oka. – Pan lala – stwierdziła cichym, pewnym głosem. Jej dziwny uśmiech nie wróżył nic dobrego. Nie ulegało wątpliwości, że była to ta sama niepokojąca osoba, którą spotkali w autobusie. Nijakiewicz ominął ją szerokim łukiem, jakby miał do czynienia z grzechotnikiem. Dalekowie byli przerażeni. Uznali, że mała wytropiła ich i chce doprowadzić do zdemaskowania. Argumenty obu chłopców brzmiały mało przekonująco. Sami zachodzili w głowę, jakim sposobem to piekielne stworzenie domyśliło się, że ma do czynienia z imitacją człowieka? 77 – To jest mała wiedźma – wyraził przypuszczenie Szymek.– Wiedźmy wiedzą. Dlatego tak się nazywają. Wiem to na pewno. Tato mi powiedział. Nagle zmartwieli, bo w progu namiotu ukazała się znajoma twarzyczka. Siedzący najbliżej wyjścia Lir westchnął głęboko. – Pies – zauważyła mała dziewczynka rzeczowo i bezceremonialnie poklepała zwierzę po łbie. Tak klepie się babki z piasku. Lir podkulił ogon i wycofał się w odległy kąt namiotu. – A nie mówiłem? – szepnął ponuro Szymek. – Nawet pies się jej boi. Patrzyli na nią podejrzliwie. Starała się sprawiać wrażenie młodszej i głupszej niż była w istocie. – Pan lala – stwierdziła ze złowrogim uśmiechem. Żeby nie było najmniejszych wątpliwości, wycelowała palcem w makieta, a ten skurczył się, jakby chciał zmniejszyć pole rażenia. – Co ty wygadujesz? To jest nasz wujek – zaprotestował przytomnie Piotrek. Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko z wyższością osoby, która i tak swoje wie. – Chcesz kawałek czekolady? – zaproponował Szymek, chcąc skierować rozmowę na inne tory. Chciała, i to znacznie więcej niż jej proponowano. Wypchała policzki i ssała powoli, z namysłem. Nie spuszczała przy tym z oka Nijakiewicza. – Nie mów nikomu, że pan jest lala – szepnął niespodziewanie Szymek. – To jest dobra lala, ładna. – Uhu – rezolutnie mruknęła wiedźma i wyciągnęła rączkę po resztę czekolady. Umieściła ją wprawnie w kieszeni sukieneczki. – Zuzanko, gdzie jesteś!? Zuzanko! – Kobiecy głos dobiegał z niewielkiej odległości. Zanim się zorientowali, dziewczynka zniknęła w niepojęty sposób. – Po co jej to mówiłeś?! – syknął Piotrek. – Teraz będzie nas szantażowała! Szymek machając rękami uciszył brata. Nasłuchiwał. – Gdzie byłaś, Zuzanko?! – zniecierpliwiony kobiecy głos rozległ się tuż obok namiotu. – Co ty jesz? Skąd masz czekoladę? – Lala ... Pan mi dał. To był pan – poprawiła się szybko Zuzanka. – Zaraz się przekonamy! Gdzie jest ten pan? – Poszedł sobie – skłamała bez zająknienia. Szymek mrugnął i zwycięskim gestem uniósł kciuk. – Znowu kłamiesz!... Czy komuś z państwa nie zginęła czekolada? Kilka głosów zaprzeczyło z wyraźnym rozbawieniem. – Gdzie jest ten pan, Zuzanko? – Nie ma. Odetchnęli z ulgą. Upór małej zdążyli już poznać. Mieli jednak niewiele czasu do stracenia. Jeśli apetyt małej był równie niezwykły jak jej upór, to zachodziła uzasadniona obawa, że nie wystarczy im środków na podtrzymanie lojalności. W ciągu dwudziestu minut spakowali się i zwinęli namiot. Wieczorem bez przeszkód dotarli na stację kolejową. Bilety nabyli bez kłopotu. Gorzej było z miejscami. Na korytarzach piętrzyły się stosy bagażu. Przyciśnięci do okien podróżni, żeby ułatwić przejście, mogli tylko wciągać brzuchy. Pociąg wlókł się jak obżarta dżdżownica, wchłaniając na kolejnych stacjach nowe porcje podróżnych. Piotrek stwierdził, że nazwa osobowy wzięła się stąd, że pojazd posuwa się z szybkością osoby idącej po torach. 78 W połowie drogi zwolniło się jedno miejsce na korytarzu. Posadzili na nim słaniającego się na nogach Szymka. Zasnął natychmiast, ale nie na długo. Jakaś staruszka postawiła mu na głowie koszyk z kaczętami. Ustąpił jej miejsca. Na szczęście Nijakiewicz wpadł na dobry pomysł. Opierając się o ścianę przyjął w powietrzu pozycję siedzącą i umieścił chłopca na swoich kolanach. Pociąg spóźnił się półtorej godziny i ostatni autobus w stronę Krynicy Morskiej umknął im sprzed nosa. Noc była jasna, księżycowa. Postanowili opuścić miasto i rozbić namiot w najbliższym lesie, po drodze jednak zatrzymali samochód dostawczy jadący w kierunku morza. Żeby się zmieścić, musieli poprzestawiać skrzynki z sałatą. Kierowca odradził im podróż do Krynicy. Na tamtejszych polach namiotowych panował podobno niesamowity tłok. Jego zdaniem powinni zatrzymać się w Kątach Rybackich, gdzie jeszcze przed paroma dniami były wolne miejsca. Tak też zrobili. Kolejny list do rodziców powstał na plaży. – Kochani Rodzice – pisał chłopiec. – Jesteśmy bardzo zdrowi. Otek się bardzo dobrze opiekuje i Piotrek też. Ja się opiekuję psem. On nas pilnuje. On jest bardzo odważny i tylko raz, jak była straszna burza z piorunami, musiałem mu opowiadać specjalną historię dla psów na uspokojenie. Rano miałem przygodę. Zimna żaba wlazła mi trzy razy na czoło. Ona jest zimnocieplna i to dlatego. Tak mówi Otek. Jak się robi zimno, to włazi na coś ciepłego, żeby się ogrzać. Musiałem je wyrzucać, bo jestem nie przyzwyczajony do spania z żabę na czole. Na początku jej nie wyrzuciłem, bo myślałem, że może jest trochę zaczarowana, ale ona nie chciała nic powiedzieć. Lir udawał, że śpi, bo on się żabami brzydzi. Zrobiłem się bardzo samodzielny. Raz nawet ugotowałem makaron, a potem musieliśmy go zjeść. Na Mazurach załatwiliśmy mleko od jednej krowy. Ale teraz już jesteśmy nad morzem. Tu powinny być krowy morskie, ale jeszcze żadnej nie widziałem. Jemy flądry. Jak są. Dzisiaj nie było. Kosze są drogie, to wolimy robić grajdoły. Za pieniądze na kosze chodzimy do kina. Wczoraj byliśmy na filmie od 15. A jutro idziemy do rezerwatu kormoranów. List jest z piachem, bo piszę na plaży. Dzisiaj na plażę przyleciała jedna świnia. Przewróciła termos, oparzyła się w ryja i uciekła. Mówią, że ta świnia jest znana i lubi lody. Pani od termosa zrobiła nam awanturę, że świnie i psy latają po plaży. Nie wiem dlaczego, bo to nie Lir przewrócił termos, a świnię poznaliśmy tylko z widzenia. Jak zobaczyła psa, to nawet się nie łasiła. A zresztą była oparzona w ryj i zaraz uciekła. Ludzie bronili Lira, że szczekał, jak jedna dziewczynka wlazła do morza bez opieki, ale ta pani od termosu krzyczała, że to nie jej dziecko i nic jej nie obchodzi. Więcej listu się nie zmieści. Pa. Sz. i P. Pojawienie się przedstawicielki nierogacizny na plaży usposobiło część plażowiczów niechętnie do zwierząt. Na widok spokojnie stąpającego po piachu Lira rozpalone do czerwoności ciała wydawały niechętne syczenie. Coraz głośniej brzmiały uwagi o zanieczyszczaniu środowiska. Wdeptane w piasek pety, papiery, butelki i puszki mniej im przeszkadzały niż wylegujący się w skrawku cienia pies, który raz na pół godziny szukał ochłody w morzu. Każdemu przemarszowi towarzyszyły niechętne komentarze. Narastało oburzenie. Nie czekając na wybuch, który musiał w końcu nastąpić, przyjaciele postanowili szukać spokojniejszego miejsca, gdzie Dalekowie mogliby badać dno morskie, a Szymkowi nikt nie burzyłby zamków z piasku. 79 Taki azyl znaleźli parę kilometrów na wschód. Po orzeźwiającej kąpieli w zimnej wodzie Bałtyku Piotrek odpoczywał na kocu obserwując spod przymrużonych powiek horyzont, Lir zaszył się w dołku między kamieniami i drzemał, a Szymek przekopywał kanał do nowo wybudowanego zamku, żeby wypełnić fosy wodą. Kilkadziesiąt metrów dalej Nijakiewicz prowadził intensywne badania. Ludzi było tutaj niewiele i starali się nie zwracać na siebie uwagi. Należeli do rodzaju, który szuka nad morzem spokoju. Na horyzoncie pojawił się na moment dziwny czerwony żagiel. Zachybotał i zniknął. Powiew od morza przyniósł cienki, melodyjny głos. Żagiel błysnął czerwienią i znowu zniknął. Piotrek uniósł głowę. Śpiew ucichł. Chłopiec zmarszczył brwi. Było coś dziwnego i niepokojącego w tym śpiewie i tańczącym na powierzchni sfalowanej wody żagielku. Podbiegł do brzegu. Nijakiewicz, który jeszcze przed chwilą wybierał jakieś żyjątka z morskiego dna, stanął u jego boku. – Popatrz – rzekł chłopiec wyciągając rękę. – Zdaje się, że ktoś pływa na materacu. Instrumenty optyczne makieta działały jak dobra lornetka. Potwierdził natychmiast przypuszczenia chłopca. Młoda kobieta w dwuczęściowym kostiumie. Cienki głos przebił się przez szum fal, tym razem skuteczniej. – Woła o ratunek – stwierdził makiet. – Ona się topi! Trzeba biec po ratownika! Nie byli jedynymi obserwatorami dramatu. Na brzegu zebrało się kilkanaście osób. Nagle silna fala wyrzuciła materac w górę i obróciła go w powietrzu. Tonąca utraciła oparcie. Jej głowa wynurzyła się, a potem zniknęła między spienionymi falami. Głos zamilkł jak zatrzymana płyta. – Utonie. Trzeba jej pomóc – szepnął Piotrek. Makiet skinął głową. Po chwili pruł spienioną powierzchnią morza szybkim crawlem wyczynowego pływaka. Odległość była duża, ale widok płynącego dodał otuchy stojącym na brzegu. – Na pewno ją uratuje – szeptał z przekonaniem Szymek zaciskając kciuki. – On wszystko potrafi. – Chłopcy, trzeba mu pomóc! – krzyknęła gromko kobieta w średnim wieku. Jej głos zdradzał śląskie pochodzenie. – Norbert! Rysiek! – Idę z panem! – krzyknął postawny mężczyzna wchodząc do wody. Oddalony o kilkaset metrów Nijakiewicz nie mógł go jednak słyszeć. – Zaczekaj, Norbert! – zawołał chuderlawy, żylasty mężczyzna. – Polecę po łabędzia! Ślad płynącego Nijakiewicza znaczył fontanny wody wyrzucane szybko pracującymi stopami. – Nie tak się płynie po topielca! – krzyknął człowiek wciągając przez głowę nadmuchiwanego łabędzia. – Trzeba ratowniczym! Rzucił się do wody i zaczął taplać żabką wyciągając szyję nad fale. Było w tym miejscu płytko, bo pierwszy ze Ślązaków wciąż jeszcze szedł na piechotę. Tymczasem zarówno Nijakiewicz, jak i dziewczyna zniknęli. Widać było jedynie czerwony materac, który zmienił kurs i teraz wolno dryfował na północ. – Jezus, Maria! Pewnie go wciągła! – niezbyt gramatycznie jęknęła kobieta. Mężczyzna z łabędziem posunął się kilkadziesiąt metrów do przodu. Plastykowy dziób kiwał się nad jego głowę. Przybiegła na pomoc gromada naturystów, większość z nich odziana, w co tam wpadło pod rękę. Jeden z mężczyzn miał nawet kapelusz przewiązany dookoła bioder. Złapali się za ręce i wbiegli do wody tworząc żywy sznur. Osobnik noszący imię Norbert objął kierownictwo akcji. – Dawaj pan za mną, panie goły! – krzyknął wskazując kierunek. 80 Nagle zgromadzony na brzegu tłum wydał chóralny okrzyk. Na powierzchni ukazała się głowa. Zbliżała się w szybkim tempie. – Nie znalazł jej. – Dobrze, że sam się uratował. – To nie on, to przecież ta dziewczyna! Na chwilę zapanowała konsternacja. Wkrótce okazało się, że jest i ratownik. Żywy wąż śmiało wtargnął w morze. Po dwóch minutach wchłonął triumfalnie płynących. Dziewczyna dotarła do brzegu na ludzkich ramionach. Rozległy się brawa. Ze wszystkich stron nadciągali zaalarmowani wypadkiem plażowicze. Znaleziono nawet młodego człowieka, który miał uprawnienia ratownika. Zajął się natychmiast reanimacją, bo ofiara była nieprzytomna. Po pięciu minutach pompowania wody i intensywnym oddychaniu, zaczęła dawać oznaki życia. Chłopcy podbiegli do słaniającego się na nogach Nijakiewicza. – Już się o was bałem – powiedział Szymek. – Wyglądasz rzeczywiście, jakbyś był całkiem wypompowany – pochwalił go Piotrek za zręczny kamuflaż. – Brakuje mi energii – odrzekł półgłosem makiet. – W wodzie nastąpiła jakaś niespodziewana upływność prądu. Prawdopodobnie ma to związek z solą. Ponieważ uwaga tłumu skupiona była na zabiegach reanimacyjnych, chyłkiem wymknęli się z plaży. Pod nieobecność Nijakiewicza człowiek z łabędziem przejął rolę wybawcy i ze swadą opowiadał o okolicznościach wyratowania tonącej. – A gdzie ten kolega, który przyholował małą do brzegu? – zapytał przepasany ręcznikiem naturysta. – Prawda – przyznał facet z łabędziem wspaniałomyślnie – bardzo mi pomógł. Gdy dotarli do miasteczka, makiet był niemal całkowicie rozładowany. Podtrzymując go pod ręce weszli do zatłoczonej restauracji. Piotrek po kilkuminutowych poszukiwaniach wypatrzył w kącie gniazdko. Przepchnęli w tę stronę słaniającego się na nogach makieta. Szczęśliwie zauważono, że wygląda niezdrowo i ktoś ustąpił mu miejsca. Piotrek dyskretnie wsunął do gniazdka kabel, z którym makiet na wszelki wypadek nigdy się nie rozstawał, i przeprowadził go pod krzesłem. Szymek zręcznie manewrował zasłaniając brata. Potem Nijakiewicz długo siedział pochylony, trzymając w palcach końce kabla, a chłopcy uważali, żeby nikt go nie dotknął, bo groziło to silnym porażeniem. Po godzinie wysiadły korki, na szczęście personel wcisnął je i makiet mógł uzupełnić energię, tym razem pobierając ją nieco ostrożniej. Samonaprawczy system robota usunął nieszczelność przewodów. Po obiedzie wyruszyli na wycieczkę do rezerwatu. Nie mieli kłopotów z trafieniem. Ptasi skwir brzmiał coraz donośniej, prowadząc ich bezbłędnie do kolonii. Miejsce to wyglądało ponuro. Ogołocone z igliwia, na wpół martwe sosny i wypalona odchodami trawa przywodziły na myśl sceny z filmów grozy. Do tego bezustanny wrzask z tysięcy gardeł. Na wierzchołkach drzew było jednak wesoło. Coraz to nowe kormorany zjawiały się z rybami w dziobach, karmiły zgłodniałe potomstwo i znowu pędziły w przestworza. Inne wykłócały się o coś z sąsiadami. – Ale się drą – stwierdził z respektem Szymek – zupełnie jak u nas w budzie na przerwie. – Tyle, że bez przerwy – odrzekł Piotrek, który zaczynał czuć lekki ból głowy. Pół godziny śledzili powracające z łowów ptaki, a potem wyruszyli na brzeg, by przyjrzeć się polowaniu. Las urywał się nad kamienistą skarpą. Stąd mogli obserwować bez przeszkód ptasie łowy. Kormorany, mknąc nad powierzchnią, składały skrzydła i jak torpedy wpadały w ławice. Te, którym udało się dopaść ofiary, triumfalnie wracały do gniazd. 81 Dalekowie uparli się, żeby koniecznie zarejestrować obraz podwodnego polowania, więc Nijakiewicz zsunął się po pionowej skarpie z małpią zręcznością i dał nura w morze. Siedział na dnie dobrą godzinę i chłopcy zaczęli się niepokoić, że być może znowu zdarzyła się jakaś awaria. Szczególnie Lir był niezadowolony z tych podwodnych wypraw. Zwykle łaził za Otkiem, a potem sterczał na brzegu i popiskiwał przestępując z łapy na łapę. Po raz pierwszy miał pana z prawdziwego zdarzenia, ale ten zamiast poruszać się po ziemi, jak przystało na dwunoga, wciąż znikał pod wodą żabim zwyczajem. W środku nocy obudziło Szymka wilgotne dotknięcie. Wzdrygnął się i otworzył oczy. Lir skomlał pochylając się nad chłopcem. – Chcesz wyjść? – zapytał sennie, sięgając po tenisówki. Pies szczeknął. Chłopiec ziewając rozsunął zamek i wyszedł na zewnątrz. Było ciemno. Pies skrobał łapą, usiłując dostać się do pomieszczenia, gdzie spał makiet i Piotrek. – Zostaw ich! Niech śpią – szepnął ciągnąc Lira za ucho. – Co się dzieje? Starszy chłopiec obudził się. Pies poradził sobie z zamkiem i wetknął łeb do środka. – Piszczał, a teraz nie chce wyjść – wyjaśnił Szymek. Błysnęło światło latarki. – O, nie ma Otka! – zdziwił się młodszy chłopiec. Piotrek wyjaśnił, że Dalekowie wychodzą w nocy. W makiecie jest im ciasno. Muszą od czasu do czasu rozprostować kości. – Wyobraź sobie, że przez parę tygodni siedzisz dniem i nocą za kierownicą. To coś w tym rodzaju. Szymek nie miałby nic przeciwko temu. Lir kręcił się i skomlał. – O co mu chodzi? – dziwił się młodszy chłopiec. – Nie wiem. Pewnie zaraz wrócą. Trzeba poczekać. Ze spania nic nie wyszło. Gdy tylko przymknęli oczy, Lir zaczynał się kręcić i skrobać łapami. Nigdy się tak nie zachowywał. – Może coś się stało? – zaniepokoił się Szymek. Brat miał podobne obawy. – Zostań tu, a ja ich poszukam – powiedział wciągając dresy. – Jak ich znajdziesz? Jest ciemno! – Pies mnie zaprowadzi. – Sam nie zostanę. Boję się – oznajmił Szymek. Wyszli więc razem. Z zaciągniętego chmurami nieba sączyła się mżawka. Lir szedł na wyprężonej smyczy z nosem przy ziemi, ciągnąc w sobie tylko wiadomym kierunku. Piotrek co chwila potykał się o korzenie. Szymek sapał z przejęcia. – Dobrze, że mamy psa – szepnął, jakby sam sobie chciał dodać otuchy. – Myślisz, że mieli wypadek? – zapytał po chwili. Piotrek wolał nie wypowiadać głośno swoich wątpliwości w obawie, że wypowiedziane stanie się rzeczywistym. Pies zakręcił się w kółko na ścieżce, ponownie złapał ślad i pociągnął chłopca w głąb lasu. Nagle stanął jak wryty i zaczął węszyć z wysoko uniesionym łbem. Teraz bracia usłyszeli wyraźnie ludzkie głosy. Błysnęło. Po wierzchołkach drzew przesunął się snop światła. Silnik samochodu zawył na wysokich obrotach. Trzasnęły drzwiczki. Lir wyrwał do przodu nie zważając na Piotrka. Smycz wysunęła się z dłoni chłopca, gdy padał na ziemię. Latarka wypadła mu z ręki i zgasła. – Lir! Wracaj! – krzyknął Szymek. 82 Piotrek na czworakach obmacywał poszycie w poszukiwaniu latarki. Bez skutku. Z głębi lasu dobiegało poszczekiwanie psa. Trzymając się za ręce dwaj bracia ruszyli w tę stronę. Krople deszczu na twarzy mniejszego chłopca mieszały się ze łzami. Długi czas brnęli po omacku w kompletnych ciemnościach. Przebyli dwieście metrów, nim znaleźli psa. Miotał się bezradnie wokół drzewa. Smycz zaczepiła o gałąź i owinęła się dokoła pnia. Żeby uwolnić zwierzę, Piotrek musiał odpiąć obrożę. Lir natychmiast skoczył w zarośla. Ruszyli za nim. Kapitan skierował światło latarki na twarz leżącego. Usta były szeroko otwarte, źrenice nie reagowały. Pochylił się. Ciało chłodne i sztywne. Nie było wątpliwości, że leżący pod drzewem młody człowiek nie żyje. Po chwili lekarz sądowy potwierdził diagnozę. – Jak to było? – spojrzał pytająco na milicjanta z dystynkcjami porucznika. – Nasi wywiadowcy wyśledzili go dwa dni temu. Wczoraj w nocy też go widzieli, ale zgubili go w lesie... Rysopis się zgadza. – Rysopis – mruknął niechętnie kapitan. – To nie jest rysopis. Tak może wyglądać każdy. – Wydawał się podejrzany. Mieliśmy już tutaj trzy napady rabunkowe w ciągu tygodnia – wyjaśnił porucznik. – To wiem. A co z tym? Wygląda raczej na ofiarę. – Wywiadowca poszedł za nim w las. Zgubił go na kilka minut. Kiedy go znalazł, było już po wszystkim. Wezwał radiowóz. Zabezpieczyliśmy ślady. To jego dokumenty – wręczył przełożonemu dowód osobisty. Kapitan wierzchem dłoni otarł z twarzy krople deszczu. Podszedł do radiowozu. – Otello Nijakiewicz – mruknął pod nosem. – Żadnych śladów obrażeń – stwierdził lekarz przecierając chusteczką okulary. – Bez autopsji niczego się nie dowiemy. Zawieźcie go do kliniki na Zielną. W kilka minut później dwa radiowozy i karetka ze zwłokami denata pomknęły w stronę Gdańska. Chłopcy dotarli na miejsce w chwilę po odjeździe samochodów. Lir ze skowytem dopadł drzewa i wspinając się na tylne łapy drapał pazurami korę. W górze słychać było szelest liści. – Tu jesteśmy! – pisnął niewidoczny w ciemnościach Nij. – Co robicie na drzewie? Gdzie makiet? Co tu się dzieje? – chłopcy zarzucili Daleków pytaniami. Otella zabrała milicja – odrzekł Ote cichym głosem. – Aresztowali go? Za co? – zdumiał się Szymek. Sporo czasu upłynęło, zanim z chaotycznych odpowiedzi wyłonił się obraz wydarzeń. Piotrek przypomniał sobie komunikaty ostrzegające turystów przed samotnymi spacerami w nocy. W tej miejscowości miały miejsce napady rabunkowe. Włóczący się po lesie Nijakiewicz musiał zwrócić uwagę milicji. Wywiadowca znalazł opuszczonego makieta i uznał go za zmarłego. Wkrótce w lesie zaroiło się od milicji i kosmici nie mogli wrócić do środka. Ukryli się w koronie dębu. Zanim zdołali cokolwiek przedsięwziąć, makiet został umieszczony na noszach i zniknął w karetce. – Ale narozrabialiście! – syknął przez zęby Piotrek. Był od każdego z nich młodszy o kilkaset lat, a teraz musiał przejąć rolę dorosłego. Wszyscy, nie wyłączając psa, spoglądali na niego z nadzieją. – Co tak patrzycie?! – warknął ze złością. – Zbierać się, bo zaraz będzie jasno. Rzeczywiście, mrok zaczął rzednąć i wyłoniły się zastygłe kontury drzew. Gdy dotarli do namiotu, Piotrek zdążył w zarysach opracować plan działania. Ryzykowny, ale większym ryzykiem było pozostawienie sprawy własnemu biegowi. Jeśli lekarze wykonają sekcję zwłok, a wszystko na to wskazuje, to zorientują się natychmiast, że mają do czy- 83 nienia nie z człowiekiem, lecz z jego zdumiewająco wierną kopią. Milicja, mając zdjęcie Nijakiewicza, szybko trafi na ślad chłopców i prawdopodobnie zatrzyma ich do wyjaśnienia. Wtedy Dalekowie zostaną bez opieki. Nic gorszego nie można sobie wyobrazić. Na szczęście mają pieniądze. Zostały w namiocie. To już coś. Mogą odstawić Daleków na statek albo... – Albo co? – zapytał Szymek. – Albo wyciągnąć makieta z kostnicy przed sekcją. Znamy przecież adres szpitala – zakończył Piotrek. Projekt był szaleńczy, ale miał i swoje dobre strony. Jeśliby plan się powiódł, nikt nie przypuści, że Nijakiewicz nie jest człowiekiem. Zdarza się przecież, że za zmarłego zostaje uznany przedwcześnie ktoś pogrążony w letargu, a powrót do życia nie jest przecież przestępstwem. Milicja nie będzie się miała do czego przyczepić. Postanowili spróbować. Należało działać błyskawicznie. Zwinęli namiot. O wleczeniu ciężkiego sprzętu nie mogło być mowy. Odciągnęli go kilkadziesiąt metrów od obozowiska i ukryli w krzakach. Do worka wepchnęli też większość ubrań, zostawiając tylko niezbędne rzeczy. W opróżnionej torbie pomiędzy dwoma swetrami umieścili Daleków. – Czy Lir pojedzie z nami? – zapytał Szymek. Piotrek wahał się. Po namyśle doszedł do wniosku, że pies może opóźnić dojazd do szpitala. Na ryzyko spóźnienia nie mogli sobie pozwolić. – Niech pilnuje namiotu – zadecydował. – Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wrócimy po południu. Pies przywarował posłusznie, ale spoglądał na chłopców podejrzliwie. Powtórzyli komendę kilka razy. Gdy dotarli do szosy, Szymek zauważył kątem oka, że jakiś ciemny kształt posuwa się ich śladem. Obejrzał się, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Choć ruch na szosie był spory, pierwszy samochód udało się im zatrzymać dopiero po dwóch godzinach. Kierowca żuka zgodził się ich zabrać po wysłuchaniu rzewnej opowieści o wujku, który zasłabł i został przewieziony do szpitala. Gdy ruszał, z tyłu rozległ się jakiś rumor. – Pewnie ławka spadła – mruknął. Piotrek odwrócił się i zajrzał przez szybkę. Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. Szymek zrobił ruch, jakby chciał również zajrzeć, ale brat przytrzymał go za rękę i dyskretnie położył palec na ustach. Szymek od razu domyślił się, o co chodzi i ze zrozumieniem kiwnął głową. Gdy wysiedli w Gdańsku, Lir już czekał na nich na chodniku wymachując ogonem. – To nie jest zwykły pies – stwierdził Szymek. Kazali czekać Lirowi na trawniku, a sami weszli na teren szpitala. – Przepraszam, panie doktorze – zapytał Piotr mężczyznę w białym fartuchu – gdzie jest kostnica? – Kostnica? A po co wam kostnica? – zdziwił się mężczyzna. – Kostnica... no bo dzisiaj w nocy przywieziono naszego wujka – odpowiedział Szymek. Mężczyzna podrapał się w głowę. – Ja jestem tutaj personel medyczny. Idźcie do lekarza. Drugie drzwi na lewo. Wskazał korytarz. – Proszę – rozległo się za drzwiami. Z krzesła uniósł się mężczyzna o zmęczonej twarzy. Najpierw słuchał z roztargnieniem prośby chłopców, potem na jego twarzy pojawiło się zdumienie. – Zaczekajcie chwilę – rzucił i wszedł do sąsiadującego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. 84 Piotrek podszedł na palcach i przyłożył ucho. Słyszał, jak lekarz obraca tarczę telefonu. – Kapitan Myślewicz? Mówi doktor Wesołowski... Dzwonię w sprawie tego denata, jak mu tam, Nijakiewicz... Tak, pamiętam, jutro rano, wcześniej nie da rady. Mamy jeden stół sekcyjny... Ja w innej sprawie. Zgłosili się jacyś krewni... Nie mam pojęcia, skąd wiedzą, ale to jeszcze dzieci... Mam ich zatrzymać? A kiedy przyjedziecie? Piotrek nie czekał na koniec rozmowy. Po chwili pędzili korytarzem do wyjścia. Ukryli się w bramie pobliskiego domu i obserwowali podjazd prowadzący do szpitala. Najpierw pojawił się lekarz. Rozglądał się chwilę po ulicy, wreszcie wzruszył ramionami i zniknął w drzwiach portierni. Po kwadransie nadjechał radiowóz, z którego wysiadło dwóch milicjantów. Weszli do środka, po czym wyszli w towarzystwie lekarza. Samochód ruszył ostro, przejechał kilkaset metrów, po czym zwolnił. Upłynęło kilka minut i znów był z powrotem. Z niewielką szybkością zbliżał się do bramy, w której schronili się chłopcy z psem. Cofnęli się w głąb. Piotrek spostrzegł drzwi. Dom miał dwa wyjścia. Pociągnął brata za sobą. Znaleźli się na wyasfaltowanym podwórku. – Jesteśmy spaleni. Szukają nas – powiedział Piotrek obgryzając paznokcie. Podwórko okazało się pułapką. Na szczęście milicjantom nie przyszło do głowy sprawdzić bramy. Chłopcy odczekali godzinę i ostrożnie wyjrzeli na ulicę. Radiowóz zniknął. Opuścili kryjówkę i wmieszali się w tłum przechodniów. W położonym niedaleko parku znaleźli ustronne miejsce, gdzie w spokoju mogli zastanowić się, co robić dalej. Sytuacja wyglądała niewesoło. Po tym, co się zdarzyło, nie było co marzyć, że zostaną wpuszczeni do kostnicy. – I co teraz? – zapytał Szymek. – Trzeba poczekać do nocy – odparł starszy brat. Na wszystkich filmach, jakie do tej pory obejrzał, tego rodzaju eskapady przeprowadzano o zmroku. Zjedli po kilka bułek z zapiekanym serem i zdrzemnęli się na trawniku. Wielogodzinne zmęczenie dało im się we znaki. Obudził ich chłód i wilgoć. Zapadł zmierzch. Trawa pokryła się rosą. Do wpół do jedenastej przesiedzieli w parku, na ławce ukrytej w krzakach, po czym wyruszyli pod szpital. Brama była zamknięta. Kompleks szpitalny otoczony wysokim, wykutym z żelaza ogrodzeniem wydawał się niedostępny z zewnątrz. Jedyna droga prowadziła przez portiernię. Ale jak się tam dostać niepostrzeżenie? Chłopcy kręcący się po nocy w pobliżu kostnicy wzbudzą jeszcze więcej podejrzeń niż za dnia. Piotrek postanowił jednak zaryzykować. Udzielił bratu odpowiednich instrukcji. Szymek, ukryty za niskim żywopłotem porastającym przyległy do ogrodzenia trawnik, mógł obserwować wejście i bramę szpitala. Jeśli zauważy coś podejrzanego, gwizdnie na palcach. Ostatnio opanował tę umiejętność, teraz może się to przydać. Piotrek trzymając w ręku torbę z Dalekami miał zamiar przemknąć się przed nosem portiera, który przez szybę widział tylko górną połowę wchodzących ludzi. Znał już drogę do kostnicy. Alejka była słabo oświetlona. Nacisnął klamkę ostrożnie. Okazało się, że nie można wszystkiego przewidzieć. Drzwi były zamknięte. Wycofali się spod bramy. Panował tam zbyt duży ruch. Ktoś mógł zwrócić na nich uwagę. Kilkadziesiąt metrów dalej nie paliły się latarnie, mogli tam spokojnie przemyśleć kolejne kroki. Usiedli na podmurówce stawiając między sobą torbę z Dalekami. Lir przywarował pod żywopłotem. – Spróbuję przecisnąć się pod bramą – zaproponował Piotrek. Nij był jednak zdania, że lepiej będzie wykorzystać do tego celu psa. Przerwali rozmowę, bo Szymek trącił brata w bok. 85 Na trawniku zatrzymało się dwóch młodych ludzi w skórzanych kurtkach nabijanych ćwiekami. Patrzyli na nich, a raczej na stojącą między nimi torbę. Gdy zaczęli się zbliżać, Lir uniósł się z głuchym warczeniem. Młodzi ludzie cofnęli się natychmiast. – Gryzie? – Gryzie – potwierdzili chórem chłopcy. Skórzane kurtki oddaliły się pospiesznie. – Co się stało? – zapiszczał z głębi torby Nij. – Wszystko w porządku. Teraz musimy się dokładnie rozejrzeć – odrzekł Piotrek. Za bramą rozciągał się silnie oświetlony parking, ale prowadzące do szpitalnych pawilonów alejki były słabo oświetlone. Pies mógł przemknąć niepostrzeżenie, jeśli oczywiście będzie wiedział, co ma robić. Zadanie było dość skomplikowane. – Spróbuję sterować nim telepatycznie. Nie mam wprawdzie wzmacniacza, ale Lir jest z nami zżyty i wyjątkowo wrażliwy – odparł Nij. Przez kilka minut przyciskał swoje drobne dłonie do kosmatego łba. Lir znosił te zabiegi cierpliwie, a nawet wydawały mu się one sprawiać przyjemność. – To wszystko, co możemy zrobić. Reszta w jego łapach – oznajmił Ote. Lir posłusznie ujął torbę w zęby, na szurpatym pysku malował się jednak wyraz niepewności. Bracia odprowadzili go do bramy. Czuli, że serca walą im jak młoty pneumatyczne. – Musisz to zrobić – szepnął Piotrek. Szymek pogłaskał czworonoga po karku. Spojrzał na nich. Ślepia błysnęły zielonkawym światłem. Po chwili wepchnął łeb pod bramę i zaczął się przeciskać. Chłopcy przypadli do ogrodzenia i z zapartym tchem śledzili przebieg wydarzeń. Pies stał niezdecydowanie na samym środku oświetlonego parkingu, trzymając torbę w pysku. Nagle drzwi szpitala otworzyły się z trzaskiem. Chłopcy wstrzymali oddech. Gdy przenieśli wzrok na parking, psa już tam nie było. Szymek zacisnął kciuki i podskoczył z emocji. Po schodach, ciężkim krokiem zmęczonego człowieka, zszedł wysoki mężczyzna. Widzieli wyraźnie jego znużoną twarz w ostrym świetle rtęciówek. Udał się na parking. W jego ręku pojawiły się kluczyki. Po chwili błysnęły reflektory samochodu. W snopie silnego światła Piotrek dojrzał ciemny kształt mknący alejką. Pies biegł we właściwym kierunku. – Psiakrew! – zaklął. Zaczynał wierzyć, że ten szaleńczy plan może się powieść. Budynek składał się z dwóch kondygnacji. Parter zajmowało laboratorium, magazyn sprzętu medycznego i leków, w suterenie były pomieszczenia szpitalnej kostnicy. Wejście do kostnicy prowadziło przez portiernię. Pies wspiął się i przednią łapą uderzył klamkę. Drzwi ustąpiły po trzeciej próbie, ale z wnętrza pomieszczenia dobiegł hałas odsuwanego gwałtownie krzesła. Zapaliło się światło w wąskim korytarzu. Gdy Lir dobiegł do zakrętu, drogę zastąpił mu starzec z ciężką laską w ręku. Pies rzucił się na drzwi z napisem „Kostnica”, ale zamek nie chciał ustąpić. Pomieszczenie było zamknięte na klucz. Staruszek pomstował wymachując lachą. – Ja ci tu wlezę, gangreno! Won, bo przetrącę! Nij dał sygnał do odwrotu. Lir wykonał szybki zwrot, w ostatniej chwili unikając ciosu i rzucił się do wyjścia. 86 Hałas w pawilonie zaalarmował portiera przy bramie, bo w alejce rozległy się ciężkie kroki. Pies przemknął chyłkiem wzdłuż ściany pawilonu. Za rogiem zatrzymał się nagle i przypadł do okna. – Co tam? Co się dzieje? – zdyszanym basem zahuczał portier. – Ano panie... A niech to! – rwącym się z podniecenia głosem tłumaczył stróż. – Do zwłoków lazł, panie! – Kto? – Pies, a może bies! Kto go tam wie, wilkołaka! Ale mnie przestraszył! W duchy, panie, nie wierzę, ale jak zobaczyłem takiego czarnego jak diabeł z piekła z oczami jak u czorta, to aż mi coś w gardle stanęło! – Coś takiego?! – zdumiał się portier. – A do tego, panie, w pysku coś trzymał. Pewnie ukradł albo, nie daj Boże, z piekła przywlókł. – Nic się panu nie stało? – Zamknąłem oczy ze strachu i w imię Boże lachą po łbie! – Uciekł? – Zapadł się pod ziemię. Tylko mi coś czarnego w oczach mignęło. Portier drżącymi rękami przypalił papierosa. Stali jeszcze przez chwilę, rozmawiając przyciszonymi głosami. Po starciu ze staruszkiem wystraszony Nij utracił kontrolę nad psem. Na szczęście zwierzę instynktownie szukało bezpiecznego miejsca. Lir wymknął się z kręgu światła i chyłkiem zaczął uciekać strefą cienia, wzdłuż muru. Za rogiem pawilonu zatrzymał się nagle. Wyłowił ledwie wyczuwalny, ale tak dobrze znany zapach, ten sam, którym była przesiąknięta torba. Zapach pana. Zaskomlał raz i drugi. Nij wytknął głowę z torby. Tuż przed nosem miał zakratowane okno z zamalowanymi olejną farbą szybami. Okno było uchylone. Językoznawca chwycił się kraty i zręcznym ruchem przerzucił ciało do wnętrza. W nikłym świetle dojrzał leżący nieruchomo kształt. – Tutaj! – krzyknął skacząc do środka. – Wracaj, Lir! Uciekaj! – rozkazał Ote gramoląc się z torby. Pies zawahał się na moment, a potem miękkim susem zniknął w ciemnościach. Nij podbiegł do wózka, podskoczył, i oburącz uwiesił się prześcieradła. Płótno powoli zsunęło się na podłogę. – Jest! – pisnął triumfalnie Ote. Pomagając sobie nawzajem wspięli się na górę. Po chwili Otello Nijakiewicz ożył. Konstrukcja makieta nie została naruszona w żadnym miejscu. Robot był sprawny. W ciągu dwóch, trzech minut mogli znaleźć się poza terenem szpitala. Pojawiła się jednak istotna przeszkoda. Pomijając karteczkę z nazwiskiem przywiązaną do nogi, Nijakiewicz był kompletnie nagi. Narzucił na ramiona prześcieradło i związał je pod brodą. – Wydaje mi się, że w tym stroju nie możemy wyjść na ulicę – stwierdził Nij zatroskanym tonem. – Będziemy zwracali uwagę. Nijakiewicz rozejrzał się szukając stosowniejszego okrycia, ale pokój był pusty. Dostrzegł jakieś drzwi. Nacisnął klamkę. Rzut oka upewnił go, że ma do czynienia z czymś w rodzaju niewielkiego magazynu. Wisiało tam na wieszakach w plastykowych workach kilka ubrań. Bez trudu rozpoznał swój sweter i spodnie. Teraz należało działać powoli i z rozmysłem. 87 Tej nocy w kostnicy przechowywano zwłoki jednego tylko człowieka. Staruszek dobrze zapamiętał tę twarz. Gdzieś już ją widział, ale gdzie, tego nie potrafił sobie przypomnieć. Zdarzenia i twarze z odległej przeszłości widział wyraźnie, umiał umieścić je dokładnie w czasie i przestrzeni, a to, co działo się przed paroma tygodniami, było rozmyte i niepewne. Westchnął i przeżegnał się. Historia z psem wytrąciła go z równowagi. Choć nie wierzył w pokutujące duchy, widok czarnego psa u drzwi kostnicy przyprawił go o dreszcze zgrozy. W pamięci odżyły niesamowite opowieści zasłyszane w dzieciństwie. Gdy wrócił do dyżurki, przyszło mu do głowy, że powinien jednak na wszelki wypadek sprawdzić, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Stojąc w progu po raz pierwszy poczuł się nieswojo. Żeby nie budzić złego, podszedł na palcach. – Diabła tam! – mruknął pogardliwie, żeby dodać sobie odwagi i przekręcił klucz w zamku. Sięgnął ręką do kontaktu i nagle resztki włosów stanęły mu na głowie. W odległości trzech kroków od niego stał zmarły, uśmiechając się złowrogo. Wargi nieboszczyka rozchyliły się, ukazując ostre zęby. Białe prześcieradło zsunęło się z ramion. Staruszek najchętniej umarłby ze strachu, ale tak był przerażony, że nawet nie zdążył o tym pomyśleć. Wrzasnął, wyskoczył na korytarz, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Krzycząc jak opętany wypadł z pawilonu. Dalekowie byli niemal równie przerażeni tym niespodziewanym wtargnięciem, na szczęście komputer pokładowy nie stracił zimnej krwi, dokonał błyskawicznej analizy sytuacji i wybrał właściwy wariant działania. Wsunąwszy pod pachę ubranie podszedł do zakratowanego okna, otworzył je na oścież i ujął wykute z żelaza kraty. Wygiął je bez trudu, jakby wykonane były nie z żelaza, lecz miedzianego drutu. Zrzucił z ramion prześcieradło i odbijając się jedną ręką od parapetu przeniósł ciało na zewnątrz. Po chwili spokojnym krokiem szedł w stronę szpitalnego ogrodzenia. Przycupnął w cieniu, gdy ujrzał grupę lekarzy i pielęgniarek prowadzonych przez gestykulującego z nerwowym podnieceniem pracownika kostnicy. Gdy zniknęli w drzwiach pawilonu, naciągnął sweter i spokojnym krokiem przeszedł przez parking. Nie wzbudzał podejrzeń poza jednym szczegółem: miał wprawdzie spodnie, ale nie na sobie, lecz przy sobie. Trzymał je przerzucone przez ramię jak kelner serwetkę. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo, kto zainteresowałby się tym bliżej. Przez okno wyjrzała salowa, ale nie zwróciła specjalnej uwagi na mężczyznę w dziwnych jasnych spodniach. – Tutaj, Otek! – syknął Szymek zza ogrodzenia. Zawahał się. Od przyjaciół dzieliła go palisada dwuipółmetrowych żerdzi. Przepchnął spodnie na drugą stronę, upewnił się, że nikt go nie obserwuje, po czym wykonał efektowny wyskok w górę. W powietrzu chwycił oburącz poprzeczne wiązanie żelaznej palisady, odbił się stopami od prętów i sprężystym ruchem przerzucił górą ciało jak gimnastyk ćwiczący na drążku. – Szybko! Spodnie! – ponaglał go Piotrek. – Ludzie pomyślą, że uciekłeś ze szpitala dla wariatów. – Udało się! Udało się! – wykrzyknął szeptem, podskakując w miejscu Szymek. Szpakowaty mężczyzna w uniformie chirurga sceptycznie pokręcił głową zapalając światło. – No i gdzie ten żywy trup? – spytał z ironią. – Nie ma go! – zdziwił się staruszek. – Zabili go i uciekł! – pisnęła pielęgniarka. Staruszek podszedł do okna. – Niech pan spojrzy, panie ordynatorze! – krzyknął z triumfem, wskazując wygiętą kratę. Rzut oka upewnił lekarza, że sytuacja jest poważna. 88 – Cofnąć się! Niczego nie dotykać! – rozkazał przytomnie. Jego twarz była poważna. Przywykł do podejmowania szybkich decyzji. Był chirurgiem. Od tego zależało często ludzkie życie. Wszyscy bez szemrania opuścili pomieszczenie. Ordynator szybkim krokiem wszedł do dyżurki portiera i wykręcił numer komendy milicji. Po kwadransie na teren szpitala wjechał radiowóz. Wysiadając kapitan sprawdził odruchowo, czy wszystkie guziki munduru są pozapinane. W ciągu pięciu minut został wyrwany nocnym telefonem z głębokiego snu, ubrał się i zbiegł po schodach dokładnie w momencie, gdy nadjechał służbowy samochód. Jego twarz była jeszcze zaspana, mrużył oczy nienawykłe do jaskrawego światła. W czasie gdy ekipa dochodzeniowa zabezpieczała ślady, oficer przystąpił do wstępnego przesłuchania świadków. Pierwszy zeznawał pracownik kostnicy. – Powiem po kolei – zaczął dramatycznym szeptem. – Najpierw przekąsiłem co nieco, znaczy, panie, jajko na twardo, bo to ostatnio lekkostrawne... – To nie należy do sprawy – przerwał niecierpliwie kapitan. – Interesują nas rzeczy bezpośrednio związane z wydarzeniami tej nocy. – Ano właśnie mówię, że bezpośrednio po jajku przystąpiłem do czuwania na posterunku – staruszek, widząc zniecierpliwienie oficera, chciał nadać swej relacji jak najbardziej urzędowe brzmienie. – Około godziny północ – ciągnął, postukując palcem w kopertę starego zegarka – nastąpił... To znaczy pokazał się, czyli wlazł do środka czarny pies. Palce oficera zaczęły bębnić nerwowo po blacie biurka. – Co za pies? – Chyba jakiś rasowy, bo łeb miał jak wiadro, a w pysku coś trzymał. Diabli go wiedzą, co za jeden – tu dyskretnie splunął przez lewe ramię. – I waszym zdaniem ten pies ma jakiś związek ze zniknięciem zwłok? – zdziwił się milicjant. – Ano ma, bo on do zwłoków lazł. Całe drzwi z farby pazurami odrapał! Pan oficer może sprawdzić. – Sprawdzimy. Co było dalej? – Drzwi były przepisowo zamknięte, to i sam diabeł by się nie dostał – kontynuował staruszek. – A psa przepędziłem, bo nie miał dozwolone latać po terenie szpitala. – Co się stało z psem? Stróż miał na końcu języka odpowiedź, że pewnie wrócił do piekła, ale po namyśle uznał, że milicja może nie zatwierdzić takiej odpowiedzi, więc tylko wzruszył ramionami. – Proszę kontynuować – powiedział milicjant. Staruszek podrapał się w głowę. – Następnie poszedłem do kostnicy w celu sprawdzenia zwłoków w liczbie jeden – chrząknął, bo nijako mu było opowiadać milicji o takiej sprawie. – Zobaczyłem trupa przy drzwiach... – Leżał? – Znaczy się stał o własnych siłach i wybałuszał na mnie ślepia. Palce znowu zabębniły nerwowo po blacie biurka. – Skoro denat stał i patrzył na was, to na jakiej podstawie twierdzicie, że macie do czynienia z nieboszczykiem? – zapytał logicznie oficer. – Ano na takiej, że wcześniej znałem go z widzenia jako nieżywego i są na to papiery – stwierdził staruszek nieco urażonym tonem. – Panie oficerze – powiedział nagle – teraz sobie przypominam, że ja już go wcześniej spotkałem, za życia. Tym razem na twarzy kapitana pojawiło się zainteresowanie. Natychmiast zanotował na kartce nazwę wymienionej miejscowości i kazał wprowadzić następnego świadka. 89 – Co o tym sądzisz? – zapytał zastępcę, gdy zostali sami. – Wygląda to na kradzież zwłok. Sprawca wygiął kraty używając, powiedzmy, lewarka samochodowego. Lewarek volkswagena nadaje się do tego celu. Dostał się do środka przez uchylone okno. Tą samą drogą wyniósł zwłoki. – Staruszek twierdzi, że miał przed sobą zmartwychwstałego nieboszczyka. Porucznik skinął głową. Już się nad tym zastanawiał. Zeznania starszego pana sprawiają wrażenie lekko niesamowite, ale i to da się logicznie umotywować. Stróż wszedł do kostnicy w momencie, gdy sprawca przygotowywał się do wyniesienia denata. Prawdopodobnie zarzucał go sobie na plecy, gdy drzwi nagle się otworzyły. Mogło to sprawiać na pierwszy rzut oka wrażenie, że zwłoki stoją, a nawet poruszają się. Kapitan uśmiechnął się. Jego myśli podążały tym samym torem dedukcji. Obejrzeli pomieszczenie kostnicy i wrócili do budynku komendy. Ekipa dochodzeniowa zdążyła dokonać wstępnej analizy znalezionych na miejscu przestępstwa śladów. Sierżant relacjonował swoje spostrzeżenia spokojnie i beznamiętnie. Na drzwiach wejściowych zabezpieczono ślady psich łap, a także rysy pozostawione przez pazury. Te same łapy odciśnięte były w miękkiej, skopanej świeżo ziemi pod oknem kostnicy. Kilka odcisków męskich sportowych butów, wszystkie zwrócone piętą do okna. Brak odcisków palców. Brak wyszczerbień na kracie wskazujących, że jeśli sprawca używał lewarka, to owinął go w coś miękkiego, żeby utrudnić identyfikację, a może uniknąć hałasu. Kapitan zmarszczył brwi. – Te ślady stóp... Ile waszym zdaniem mógł ważyć sprawca? Sierżant wybrał ze stosu dwa odlane w gipsie odciski stopy. Jego zdaniem sprawca ważył około siedemdziesięciu kilogramów. – Jest pan pewien? – zapytał z niedowierzaniem porucznik. – Mogę się mylić o dziesięć, piętnaście procent – oznajmił beznamiętnie sierżant. – Przecież ze zwłokami na plecach musiałby ważyć dwa razy tyle! – zdumiał się porucznik. – Też mnie to zastanowiło – odrzekł sierżant. – Tym bardziej, że na podłodze nie znaleźliśmy ani szczypty wilgotnej ziemi. Kapitan wyjął teczkę opatrzoną numerem 82 325 i grubym flamastrem wypisał na niej nowy kryptonim. Podwładny spojrzał mu przez ramię i przeczytał: Wilkołak. – Wygląda to na zabawę w horror – uśmiechnął się kwaśno kapitan, gasząc lampkę na swoim biurku. – Rzeczywiście. Niesamowite – mruknął niechętnie porucznik. – Czy jestem jeszcze potrzebny? – zapytał sierżant. – Wracajcie do domu i wyśpijcie się. Macie wolne do jedenastej. Gdy drzwi zamknęły się za podoficerem, kapitan sięgnął po grzałkę. – Napijemy się kawy? I tak już nie zasnę – stwierdził spoglądając na zegarek. Doświadczony detektyw wydziału kryminalnego po raz pierwszy w swej karierze zetknął się z tego rodzaju sprawą. Nie wierzył oczywiście w bajki o wampirach, ale nie mógł zrozumieć motywów przestępcy. Wyglądało na to, że ktoś rozmyślnie podejmuje ogromne ryzyko, żeby upozorować horror. „Może jakiś maniak” – przemknęło mu przez myśl. Doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli już zdarza się coś niesamowitego, to nie wśród praw rządzących światem, lecz w ludzkich umysłach. Około piątej zdrzemnął się godzinę na zsuniętych krzesłach. Następnie przyrządził sobie kawę, zapisał kilka uwag na kartce papieru. Doszedł do wniosku, że jedynie zaginiony trup może coś powiedzieć o przestępcy. Należy dotrzeć do jego znajomych, krewnych, ustalić, co robił i gdzie przebywał w ostatnim czasie. 90 Rano, około ósmej, otrzymał teleks z Warszawy. Tamtejsza milicja miała przeprowadzić wywiad w miejscu zamieszkania denata. Treść była niepokojąco krótka: „Dowód osobisty o wymienionych cechach nie został nikomu wydany stop adres fałszywy w Warszawie nie ma ulicy o tej nazwie stop Człowiek o nazwisku Nijakiewicz Otello nie jest wymieniony w naszych kartotekach”. Około jedenastej wykonano ekspertyzę dowodu osobistego. – Dokument wygląda na autentyczny – stwierdził pracownik milicyjnego laboratorium. – A jednak to falsyfikat. Oryginał nie został nikomu wydany. – Znakomita robota – westchnął z podziwem laborant. Sprawa o kryptonimie „Wilkołak” zaczęła nabierać rozmachu. Kapitan tego samego dnia zgłosił się do swego przełożonego i przedstawił wstępne wyniki dochodzenia. Dotarli do Kątów następnego dnia wczesnym rankiem. Zatrzymali pusty autokar wycieczkowy jadący po wczasowiczów do Krynicy. Kemping pogrążony był jeszcze we śnie. Gdy już z namiotem ruszyli ścieżką przez las w stronę dworca, natknęli się po drodze na kierownika kempingu. – Już wyjeżdżacie? – zdziwił się. – Zapłacił pan przecież za tydzień z góry. Chwilę patrzył za odchodzącymi, wreszcie wzruszył ramionami, pomyślał, że to nie jego sprawa, skoro rachunek został uregulowany, i poszedł swoją drogą. Na przystanku mimo wczesnej pory kilka osób czekało już na pierwszy autobus do Gdańska. W Kątach nie było kasy, bilety na tę trasę można było kupować w Krynicy albo u kierowcy. Piotrek spojrzał na zegarek. Do przyjazdu pozostało dwadzieścia minut. Szymek był głodny i od razu wywąchał, że pobliska smażalnia ryb rozpoczęła już działalność. Ajent zgodził się przygotować dwie porcje smażonych śledzi. Zjedli je z apetytem, siedząc pod osłoną skrzywionego parasola, który chronił ich zarówno od wiatru, jak i przed niepożądanymi oczami. Starszy chłopiec przypuszczał, że milicja zarządzi poszukiwania i mając zdjęcie Otella wcześniej czy później dotrze na kemping. Gdy jedli śledzie, zauważył wolno jadący samochód, którego kierowca rozglądał się uważnie, jakby kogoś szukał. Mógł to być wprawdzie zwykły wczasowicz, ale lepiej, żeby ich nie widział. Piotrek odetchnął, gdy pojazd zniknął skręcając w drogę, którą szli przed kilkoma minutami. Wolał nie wyjawiać swych obaw. Dalekowie i tak już byli przewrażliwieni i bliscy paniki. Zresztą zaraz na horyzoncie pojawił się autobus, więc wstali od stolika i pobiegli na przystanek. Przy wsiadaniu przeżyli moment niepewności. Pojazd wypełniony był prawie do ostatniego miejsca. Kierowca spojrzał na grupkę podróżnych smętnie kiwając głową. Na szczęście Lir, który z wiadomych względów wykazywał wobec autobusów daleko posuniętą nieufność, wciągnął Szymka do środka, zrobiło się zamieszanie i wszyscy powsiadali. Drzwi zatrzasnęły się z sykiem. Wyjazd do Gdańska był pomysłem Piotrka. Doszedł do wniosku, że w wielkim mieście trudniej ich będzie znaleźć. Po rozmowie z kapitanem porucznik Tokarski nie dojechał do domu. Stojąc na czerwonym świetle wydobył z kieszeni wykonane w laboratorium powiększenie fotografii z dowodu osobistego, przyjrzał się jej uważnie, po czym skręcił na obwodnicę. Ta reakcja nie została w pełni przemyślana, był to raczej impuls do działania, nie kontrolowany i niemal instynktowny. Czuł, że nici prowadzące do rozwiązania zagadki muszą mieć jakieś powiązanie z miejscem, gdzie znaleziono zwłoki rzekomego Nijakiewicza. 91 „Otello Nijakiewicz” – powtarzał w myśli, kręcąc głową z niedowierzaniem. „Co to za pomysł, żeby wybierać sobie tak dziwaczne imię?” Po namyśle doszedł do wniosku, że być może nie docenia tego człowieka. Za tym wyborem mogła kryć się dobra znajomość ludzkiej psychologii. Przestępcy występujący pod fałszywymi nazwiskami wybierali najbardziej popularne. Czytając w dowodzie osobistym, że ktoś nazywa się Jan Nowak albo Jerzy Malinowski odruchowo podejrzewał, że ma do czynienia z fałszerstwem. Dziwaczne imię może stanowić wygodny parawan. W Kątach przejechał wolno obok przystanku autobusowego przyglądając się podróżnym, ale nie miało to większego sensu. Uświadomił sobie, że człowiek, którego fotografię trzyma w kieszeni, nie żyje. Skręcił w leśną drogę i dojechał do kempingu. – Ma pan szczęście – powiedział mężczyzna w trykotowej koszulce – przed chwilą zwolniło się miejsce. – Pan kieruje tym interesem? – Tak. – Widział pan tego człowieka? – Pan jest z milicji? – zapytał nieufnie kierownik kempingu spoglądając na fotografię. Tokarski skinął głowa i wprawnym ruchem otworzył służbową legitymację. – Co on zrobił? – zapytał mężczyzna w trykotowej koszulce. – Raczej jemu zrobili. – Musiał się pan z nimi minąć. Pół godziny temu poszedł na przystanek. – Jest pan tego pewien? – Najzupełniej. Zapamiętałem go, bo miał takie dziwaczne imię... Otello czy jakoś tak... Porucznik pozostawił bez słowa zdumionego kierownika i dwoma susami dopadł samochodu. Włączył klakson i jak rajdowiec naciskając jednocześnie gaz i hamulec z piskiem opon manewrował między spacerującymi drogą wczasowiczami. Wygrażali mu pięściami. Zatrzymał fiata na przystanku. Autobus już odjechał. Rzucił okiem na zegarek. Minęły trzy minuty. Powinien dojść go, nim stanie na pierwszym postoju. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zeznanie brzmi niewiarygodnie. Rozejrzał się. Przed niskim pawilonem smażalni pomiędzy stolikami przechadzał się leniwie jakiś mężczyzna. Podszedł do niego i wyjął fotografię. – Jestem z milicji. – Do mnie? Panie władzo, jestem czysty. Wczoraj była kontrola. – Widział pan tego człowieka? – Widziałem, co miałem nie widzieć – przyznał skwapliwie ajent. – Pół godziny temu jadł u mnie śledzie. Porucznik spojrzał na zegarek. Upłynęło kilka minut. – Wsiadł do gdańskiego. – Jest pan pewien? – Ja mam pamięć do ludzi. To był mój pierwszy klient. Milicjant nie czekając na dalsze wyjaśnienia pobiegł do samochodu. Po kilkudziesięciu sekundach mknął z szybkością ponad stu dwudziestu kilometrów, w kilkanaście minut później dostrzegł na zakręcie toczący się powoli autobus. Zwolnił sięgając po słuchawkę radiotelefonu. Fiat toczył się teraz tuż za autokarem. Przez tylną zakurzoną szybę bez trudu rozpoznał twarz człowieka, którego szukał. Stał w przejściu trzymając się lewą ręką półki, zwrócony tyłem do kierunku jazdy. Zwolnił i podniósł słuchawkę do ucha. – Wiem, że dwóch świadków może się mylić, ale mam jeszcze jednego i to ja nim jestem. Mam tego człowieka przed oczami. On z całą pewnością żyje!... Czy mam go zdjąć? ... Dobrze, zawiadomcie kapitana, jak tylko wróci. Rozkaz z centrali brzmiał: prowadzić podejrzanego aż do Gdańska. Jeśli nie wysiądzie wcześniej, nie interweniować. Milicja obstawi przystanki i dworzec. 92 Na widok przedmieść Gdańska Piotrek poczuł ulgę, ale gdy dojechali do dworca, ogarnął go niepokój. Koło postoju taksówek dostrzegł trzy radiowozy. Nijakiewicz pierwszy dotarł do wyjścia. Od chłopców i psa oddzielili go wysiadający. Potem wypadki potoczyły się ze zdumiewającą szybkością. Gdy schylał się, żeby wydobyć z bagażnika namiot, dwie pary kajdanek zatrzasnęły się na jego przegubach. Milicjanci błyskawicznie utorowali sobie drogę przez tłum do podjeżdżającego z włączonym migaczem radiowozu. Chłopcy zamarli na sekundę, ale Piotrek błyskawicznie odzyskał zimną krew. Szarpnął brata za rękę. – Za nimi! – krzyknął. Lir pędził na przedzie roztrącając podróżnych. Na postoju była kolejka, ale wszyscy gapili się na milicję. Szymek pomyślał, że nie dogonią pieszo milicyjnego wozu, ale nim zdążył to powiedzieć na głos, brat wciągnął go do taksówki. – Za radiowozem! – krzyknął Piotrek takim tonem, że gapiący się taksówkarz natychmiast nacisnął starter i ruszył przed siebie. Dopiero gdy przejechał kilkanaście metrów, spojrzał we wsteczne lusterko. – Dzieciaki, co jest grane?! – zapytał marszcząc brwi. – Niech pan jedzie, bo zdejmę psu kaganiec! – wrzasnął Piotrek, a Lir słysząc podniesiony głos zaczął warczeć, co nadało groźbie właściwy wymiar. Chłopiec rzucił na przednie siedzenie pomiętą pięćsetkę. – To co innego – mruknął taksówkarz – myślałem, że to porwanie. Tym moim rzęchem do Szwecji się nie ucieknie... Mogę jechać nawet za milicją, klient nasz pan. – Niech pan nie gada, tylko jedzie, bo ich zgubimy! – O co tu chodzi? – dziwił się kierowca przejeżdżając skrzyżowanie na żółtym świetle. Radiowóz wjechał na podjazd. – Dalej nie mogę. Zakaz wjazdu – oznajmił kierowca zatrzymując taksówkę. Otello Nijakiewicz w asyście milicjantów wchodził po schodach. – Otek! – krzyknął Piotrek. Grupa zatrzymała się. Ręka powędrowała do ust. – Idziemy, idziemy – funkcjonariusz popchnął go lekko. Mały ciemny przedmiot wielkości kamyka potoczył się pod nogi chłopców. Szymek chciał się schylić, ale brat powstrzymał go i podniósł ciemną kostkę dopiero, gdy milicjanci zniknęli za drzwiami. Szybkim ruchem wsunął ją do kieszeni spodni, bo obok pospiesznym krokiem przeszedł jakiś oficer. – Dlaczego zamknęli go do więzienia?! – oburzył się Szymek. – Co to, to już człowiekowi nie wolno ożyć?! Piotrek nerwowo ogryzał paznokcie. – Idziemy – zdecydował wreszcie – trzeba im pomóc. – A co z Lirem? Jego nie wpuszcza. Nie wygląda na milicyjnego psa. Piotrek odpiął smycz i zdjął kaganiec. – Siedź tutaj, piesku, i czekaj – szepnął gładząc czworonoga po głowie. Początkowo nie chciano ich wpuścić, ale gdy Piotrek powiedział, że przychodzą w sprawie człowieka, którego aresztowano na dworcu, wartownik wykręcił jakiś numer, w chwilę później poprowadził ich długim korytarzem i kazał czekać pod drzwiami obitymi grubą warstwą dermy. Po czterdziestu minutach drzwi uchyliły się i w progu stanął kapitan o siwiejących skroniach. Gestem zaprosił ich do środka. 93 Zajął miejsce za biurkiem i spoglądał na nich badawczo jasnoniebieskimi oczami, które na pierwszy rzut oka wydawały się uśmiechać życzliwie, ale gdy człowiek patrzył w nie dłużej, szybko tracił pewność, że są życzliwe i uśmiechnięte. – My w sprawie... – zaczął Piotrek chcąc przerwać niewygodne milczenie. – Po pierwsze, jak tu trafiliście? – zapytał kapitan nie pozwalając mu skończyć. – Goniliśmy radiowóz taksówką od dworca – odrzekł chłopiec. – Bardzo sprytnie. Jak na filmie. Kto to wymyślił? Ty czy twój brat? Nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z rodzeństwem, choć dla mniej wprawnego obserwatora podobieństwo mogłoby się wydawać znikome. Piotrek spuścił głowę. – Kim jest dla was ten człowiek? – zapytał oficer. – To nasz wujek, to znaczy nieprawdziwy – odpowiedział Szymek. – Jego nazwisko też nie jest prawdziwe. Wiecie, jak się nazywa naprawdę? – On naprawdę tak się nazywa. Otello Nijakiewicz. Nigdy nam nie mówił, że nazywa się inaczej! Młodszy chłopiec kiwnął głową z przekonaniem. – Wiemy z całą pewnością, że jego dowód osobisty jest podrobiony, że adres w dowodzie jest fałszywy. Bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia, co nie uszło uwagi milicjanta. Powoli nabierał pewności, że chłopcy wiedzą więcej, niż mają zamiar powiedzieć. Powoli notował ich dane personalne. – On na pewno nie zrobił nic złego – szepnął Szymek ze łzami w oczach. – Uratował mi życie. – To prawda – dodał Piotrek. – Nasza matka przy tym była. A miesiąc temu złapał na działkach włamywaczy. – Sprawdzimy... Wasz przyjaciel nie chce nam pomóc. Nie odpowiada na pytania. Milczy. To milczenie nie ułatwia sprawy ani nam, ani jemu. – Chodzi tylko o to, że coś się nie zgadza w dowodzie? – zapytał Piotrek. – Nie tylko. Na razie nic więcej nie mogę wam powiedzieć, ale ciążą na nim poważne podejrzenia. – Jeśli pan myśli o tych napadach, to na pewno nie on. Otek ma alibi. Zresztą przyjechaliśmy nad morze dopiero parę dni temu. Są świadkowie. – Skąd przyszło ci do głowy, że chodzi o napady? – spokojnie spytał milicjant. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. – Czytałem w gazecie. – Jak trafiliście do kostnicy? Skąd wiedzieliście, że właśnie do tego szpitala zawieźliśmy Nijakiewicza? Szymek sapiąc z przejęcia wykręcał sobie palce, ale jego brat był przygotowany na to pytanie. Skłamał, że tej nocy był z Nijakiewiczem na spacerze i zgubił się. Szukając towarzysza, który gdzieś zniknął, natknął się na milicyjne samochody. Słyszał, że ktoś wymienił adres gdańskiego szpitala. Nie podszedł bliżej, bo przestraszył się. Nie miał pojęcia, że chodzi o Nijakiewicza. Dopiero gdy ten nie wrócił na noc, przyszło mu do głowy, że chodzi o niego. Nijakiewicz wspomniał, że raz zapadł w letarg i wzięto go za zmarłego. – Ach tak... – mruknął kapitan. – Nie wątpię, że lubicie tego człowieka, ale być może nie znacie go dobrze i nie wszystko o nim wiecie. Te jego skłonności do letargów mogą być na przykład związane z chorobą psychiczną. Tacy ludzie czasami nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. Mogą być niebezpieczni. Powinniście mu pomóc. – On jest normalny! – zaprotestował Szymek. 94 – Obiecuję wam, chłopaki, że przeprowadzimy dokładne badania. Zwrócimy się do najlepszych specjalistów. – Badania? Piotrek przełknął ślinę. – Nie możecie go trzymać, bo on się nami opiekuje! – krzyknął Szymek. – Zostaliśmy bez opieki! Brat kopnął go w kostkę, ale było już za późno. – Zajmiemy się wami – odparł kapitan. – Do czasu przyjazdu rodziców będziecie mieszkali w izbie zatrzymań. – Nie możemy! – zaprotestował chłopiec. – Musimy się opiekować psem. – Psem? – zdziwił się kapitan. Natychmiast przyszło mu na myśl zeznanie pracownika kostnicy o wizycie niesamowitego czworonoga. – Psem też się zajmiemy. Postaram się, żeby był z wami. W kilka minut później po schodach komendy biegł kapral z kagańcem i smyczą w ręku. Był to doświadczony treser psów milicyjnych. Powoli podszedł do masywnego mieszańca siedzącego nieruchomo na skraju parkingu. Usłyszawszy swoje imię pies drgnął i uniósł się, ale nie miał zamiaru podchodzić. Kapral przemawiał do niego łagodnym głosem zbliżając się ostrożnie. Nagle Lir wykonał szybki zwrot w miejscu i gwałtownie rzucił się do ucieczki. Milicjant machnął ręką z rezygnacją. Znał się na psach i nie miał złudzeń, że ten da się wziąć obcemu. W izbie zatrzymań była dziewczyna złapana na gigancie, która już trzy razy uciekała z domu, i trzech punków z Radomia, którzy chcieli zwiać jakimś statkiem do Ameryki. Zatrzymano ich, gdy usiłowali się włamać do sklepu spożywczego, żeby zabrać trochę konserw na drogę. Jednemu z punków Piotrek powiedział, że zatrzymano ich za współudział, ale nie podał szczegółów. Chciał tylko wiedzieć, gdzie można spokojnie porozmawiać. Punk zaproponował kibel. Radził przy tym często spuszczać wodę z uwagi na ewentualny podsłuch. Tak też zrobili. – Wszystko przepadło – westchnął Piotrek, gdy zostali sami. – Jeśli zaczną go badać, szybko dowiedzą się, z kim mają do czynienia. Szymek pociągnął wymownie nosem. – Zobaczymy, co znaczy ta kostka. Spuść wodę. Piotrek wyjął z kieszeni mały niepozorny przedmiot, przypominający zwykłą kostkę do gry i obejrzał uważnie. Nie znalazł nic, co wskazywałoby, jak się tym posługiwać. – Może w środku jest jakaś wiadomość? – wyraził przypuszczenie młodszy brat. Gładka miękka powierzchnia była jednolita. Piotrek ścisnął kostkę w palcach. Nagle usłyszeli cichy głos Otego: – To co trzymasz w palcach, jest mikroskopijną radiostacją. Jeśli zwolnisz uścisk, mój głos zaniknie. Żeby nadawać, trzeba nacisnąć kostkę dwa razy. Piotrek mocno ścisnął kostkę w palcach. Głos Otego stał się wyraźny. Szymek nacisnął spłuczkę. – Potrzebne są nam instrukcje. Nie wiemy, co robić i co nam grozi. Przebywamy w zamknięciu pod strażą. Chłopiec nacisnął kostkę dwa razy i pospiesznie opowiedział o rozmowie z kapitanem, a przede wszystkim o badaniach lekarskich. – Nijakiewiczowi grozi więzienie i oprócz tego jest podejrzany o udział w napadach. Nie wypuszczą was. Jeśli dojdzie do badań lekarskich, zostaniecie zdemaskowani! – Co twoim zdaniem powinniśmy robić? – spytał Ote drżącym z przejęcia głosem. 95 – Nas też przymknęli. Nie możemy wam pomóc. Myślę, że trzeba uciekać i jak najszybciej dotrzeć do statku. Będą was ścigali. – Jak możemy stąd uciec nie wyrządzając nikomu krzywdy? – zapytał Nij. – Muszę mieć jakieś dane – stwierdził Piotrek po chwili namysłu, a Szymek po raz kolejny spuścił wodę. – Zamknięto nas w niewielkim pomieszczeniu pod ziemią. Po korytarzu chodzi milicjant i co pewien czas zagląda do środka. Na końcu korytarza jest krata, za którą siedzi drugi strażnik. – Połączymy się za pół godziny. Muszę mieć trochę czasu do namysłu – oznajmił chłopiec. W nocy Dalekowie przystąpili do akcji. Problem zamkniętych drzwi rozwiązał komputer. Wiązka skumulowanej energii przesunęła mechanizm zamka. Na pojawienie się strażnika Nijakiewicz czekał blisko pół godziny. Milicjant w ułamku sekundy został wciągnięty do środka i pozbawiony przytomności. W pierwszej fazie krótkiej walki makiet stosował technikę kung-fu, ucisnął tętnice szyjne i spowodował lekkie omdlenie, by następnie wprowadzić ofiarę w stan hipnotycznego transu. Milicjant miał się z niego obudzić po kilkunastu minutach. Po przebudzeniu sam był przekonany, że powodzenie zawdzięczał przestępca swej zdumiewającej sprawności fizycznej. Otello wprawnie rozebrał milicjanta i włożył jego mundur. Nim zdążył zasznurować buty, na korytarzu rozległy się szybkie kroki. Zniknięcie kolegi musiało zaalarmować drugiego strażnika. Nij błyskawicznie poinformował o tym Piotrka, który z głową pod poduszką kierował akcją. – Stój tyłem w otwartych drzwiach. Jak podejdzie, obezwładnisz go. – Co się stało? – zapytał skonsternowany wartownik, widząc kolegę stojącego nad leżącym na podłodze aresztantem. Odpowiedź na to pytanie uzyskał po kilku minutach, gdy obudził się związany własnym paskiem od spodni. Nijakiewicz w milicyjnym mundurze, trochę dla niego za obszernym, dotarł bez przeszkód do wyjścia. Znudzony wartownik odprowadził go sennym wzrokiem. Twarz wychodzącego wydała mu się znajoma. Nic dziwnego. Znał tu przecież wszystkich. Szperał w pamięci. Pamięć do twarzy miał dobrą. Przez rok pracował jako wywiadowca. Otello Nijakiewicz sprężystym krokiem przeciął parking i wyszedł na opustoszałą ulicę. Od bramy oderwał się ciemny kształt. – Jest Lir. Czekał pod komisariatem – zameldował Ote. Piotrek nacisnął kostkę dwukrotnie. – Dobra. Idźcie na południe. Trzymajcie się z dala od dworców, bo tam na pewno zrobią obławę. Przerwał nadawanie, bo poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Wyjrzał spod poduszki. W mroku rozpoznał twarz punka z Radomia. – Co wy tam macie? – Opowiadam bratu bajkę. – Też bym posłuchał. Nie chce mi się spać. – Już prawie skończyłem. To zresztą historyjka dla małych dzieci, dla ciebie mam coś lepszego, ale za chwilę. – Jak będziesz dobrze nawijał, to dam ci kawałek wolnościowej gumy do żucia – ucieszył się punk. Gdy wrócił na swoją pryczę, Piotrek wetknął głowę pod poduszkę i kazał bratu prowadzić cichy nasłuch. Gdyby działo się coś niepokojącego, miał powiedzieć, że się boi. Sam zajął się punkiem. Opowiadał mu „Indianę Jonesa”. Punk wprawdzie widział to już dwa razy, ale słuchał z ogromnym zaciekawieniem. Dopiero pod koniec zaczął ziewać. – Piotrek, ja się boję – odezwał się Szymek. 96 – Dobra, dokończysz mi jutro – zgodził się łaskawie punk z Radomia i ziewnął przeraźliwie. Nij meldował, że po mieście zaczyna kręcić się mnóstwo radiowozów. – Gdy usłyszysz jadący samochód, chowaj się po bramach. Gdzie jesteś? Makiet był już na przedmieściach. Wracał do punktu wyjścia, znowu zmierzając na południe. Tym razem miał to być ostatni etap podróży. Po kilku minutach wartownik wiedział już, skąd zna twarz człowieka, który przed chwilą minął go bez słowa. Zrazu myśl wydała mu się niedorzeczna. Pamięć bywa zawodna, szczególnie gdy człowiek sterczy późną nocą walcząc z przemożną sennością. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer aresztu. Telefon nie odpowiadał. Powinien zawiadomić o swoich podejrzeniach dyżurnego oficera. Postanowił jednak najpierw upewnić się. Zbiegł po schodach do aresztu. Biurko było puste. – Wartownik! – krzyknął. Cisza. Przeszedł korytarzem i znalazł uchylone drzwi celi. Obaj wartownicy byli związani i zakneblowani. Popędził do dyżurki. – Obywatelu poruczniku, melduję ucieczkę więźnia z celi jedenaście. – Co takiego?! – wrzasnął porucznik Tokarski. Zbiegł na dół skacząc po schodach jak kaskader. – Rozwiążcie ich i wezwijcie lekarza. – Aresztant miał na sobie mundur. Dopiero po pewnym czasie przypomniałem sobie, że to ten sam, którego zwinęliśmy na dworcu. – Kiedy wychodził? – Pięć, może dziesięć minut temu. Porucznik zarządził alarm. Wszystkie radiowozy na terenie Gdańska zostały powiadomione o konieczności szczególnego zwrócenia uwagi na podejrzanie wyglądającego milicjanta. Ostrzeżono, że przestępca ma broń. Wyrwany ze snu kapitan dwa razy kazał sobie powtarzać, co się stało. Nie mógł uwierzyć. Kiedy wreszcie prawda dotarła do jego świadomości, pojął, że ma do czynienia z wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem. W pół godziny później po raz drugi przesłuchał wartowników. Nie miał wątpliwości, że ucieczkę umożliwił karygodny brak nadzoru. Wartownik zostawił otwarte drzwi celi. Inna możliwość nie wchodziła w rachubę. Potem kilka minut siedział samotnie w swoim gabinecie, pijąc łapczywie gorącą czarną kawę. Jego umysł pracował intensywnie. Starał się odtworzyć sposób myślenia zbiega. Jeśli jest rzeczywiście tak sprytny, to albo będzie się starał unikać dworców, zdając sobie sprawę, że przede wszystkim tam zaczną go szukać, albo zmieni mundur na cywilne ubranie. Jeżeli ma wspólników, to mają oni wystarczająco dużo czasu, żeby go ukryć, ale istnieje szansa, że działa sam i nie zna żadnej meliny w tym mieście. Wówczas będzie się starał jak najszybciej zniknąć z Gdańska. Pozostaje pytanie, dokąd. Jedyny punkt zaczepienia stanowiły zeznania portiera z kostnicy, który był pewny, że widział Nijakiewicza w Biskupcu. Także obaj chłopcy mówili o pobycie na Mazurach. Był to wprawdzie niepewny trop, ale jedyny, który dawał jakiekolwiek szansę. Po dwóch godzinach Dalekowie zameldowali, że znajdują się w odległości pięćdziesięciu kilometrów od Gdańska. Korzystając z tego, że na szosie nie ma ruchu, makiet przebiegł kilka odcinków w dużym tempie. Najgorsze, że pies nie wytrzymuje już forsownego biegu. Parę kilometrów Nijakiewicz niósł go na rękach. Zachodzi jednak obawa, że robot zużyje ostatnie rezerwy swojej energii, zanim dotrą na miejsce. 97 Umysł Piotrka pracował gorączkowo. – Posłuchaj, Ote – nadawał po chwili. – Czy spotykaliście po drodze jakichś ludzi? Czy ktoś widział, że idziecie szosą na południe? – Tak – szepnął Ote – widziało nas kilka osób. Piotrek przygryzł wargę. – Ote – powiedział po chwili – musicie zaryzykować. Nijakiewicz ma na sobie milicyjny mundur. Spróbujcie zatrzymać jakiś samochód. Szkoda tylko, że nie macie czerwonej latarki. – Możemy emitować czerwone światło palcami makieta – odpowiedział nawigator. – Musicie złapać jakąś okazję. To jedyna szansa, żeby się wymknąć! – Spróbujemy – odpowiedział Ote. – Macie coś? – zapytał kapitan sierżanta notującego meldunki biorących udział w akcji radiowozów. – Jest jeden meldunek, ale to chyba nie on. Jakiś taksówkarz widział milicjanta z psem. Pewnie wyprowadził go w nocy na spacer... – Pies?... Łączcie mnie natychmiast z tym radiowozem! Zanotowali numer taksówki i adres taksówkarza, ale obaj dokładnie zapamiętali jego zeznanie. Uwagę taksówkarza zwróciło, że podejrzany poruszał się bardzo szybko. Gdyby nie to, pewnie nie zwróciłby na nich uwagi. – Jak wyglądał pies? – Przypadkowo zapamiętałem. Sam mam psa – odpowiedział kierowca radiowozu. – Duży, czarny. Nieokreślonej rasy. – Gdzie to było? Kierowca radiowozu wymienił jakąś ulicę, której nazwa nic kapitanowi nie mówiła. – To tutaj – sierżant odszukał ulicę na planie. – Mieszkam dwie przecznice dalej... Kapitanie, czy ten pies też jest w to zamieszany?... Nie otrzymał odpowiedzi. Kapitan podniósł mikrofon i nadał komunikat do wszystkich radiowozów patrolujących drogę z Gdańska do Olsztyna. Coraz bliższy był przeświadczenia, że znalazł właściwy ślad. Siadł za biurkiem i w milczeniu bębnił palcami po stole czekając na meldunki. – Jest, obywatelu kapitanie – zameldował sierżant – tylko że chłopaki myślą, że to jakieś brednie. – Dajcie głośniej! Meldować – wrzasnął do mikrofonu. – Zeznania jakiegoś pijaczka. Spał w rowie – głos z trudem przebijał przez szumy i trzaski. – Mówi, że widział milicjanta z psem na ręku, jak biegnie szosą. Mówił, że jak już milicja nie ma samochodów, to jest prawdziwy kryzys. – Znowu rozległy się chroboty i trzaski. Sierżant z trudem stłumił śmiech. – Słyszycie mnie? Podajcie położenie! – krzyknął kapitan, który wcale nie wyglądał na ubawionego. – Rozkazuję zawrócić! To jest człowiek, którego szukamy!... Zaraz odechce się wam śmiechu. Zbieg jest nienormalny i niebezpieczny! Ma przy sobie broń! Gołymi rękami rozbroił dwóch wartowników! Słuchać uważnie! Kiedy go znajdziecie, zlokalizować i nawiązać kontakt! Musimy działać ostrożnie! Żadnych westernów! Ten człowiek jest gotów na wszystko i jeśli pistoletem posługuje się tak dobrze jak rękami, to jeden z was może nie wrócić do domu! Zrozumiano?! Sierżant spoważniał. Równie gorączkowa wymiana informacji odbywała się w punkcie dowodzenia pod poduszką w izbie zatrzymań. – Jest ciężarówka! – zameldował Nij po kilkunastu minutach. – Zjeżdża na pobocze. Co mamy mówić? – Nijakiewicz bierze udział w akcji. Szukacie zbiega. Lir to specjalny pies tropiący. Nie mówić za dużo. Jak nie wiecie, co odpowiedzieć, mówcie, że to tajemnica służbowa. 98 Kierowca ciężarówki z respektem spojrzał na psa. – Piesek mnie nie dziabnie, panie kapralu? – zapytał nieufnie. – Tajemnica służbowa – odpowiedział służbiście Nijakiewicz. – Niech pan mu powie, że ja jestem niewinny i pomagam władzy, bo jak na mnie patrzy, to mi się noga na gazie trzęsie. Makiet milczał wpatrując się nieruchomo w przesuwający się po obu stronach drogi szpaler drzew. – Pan przytrzyma pieska za buzię, to wrzucę czwórkę, bo pan władza się pewnie spieszy – błagalnym tonem powiedział kierowca. – Ten pies nie atakuje bez rozkazu – uspokajającym tonem odparł Nijakiewicz. – Tak też myślałem – kierowca odetchnął z ulgą – ale bałem się pytać ze względu na tajemnicę. Ciężarówka skręcała do Elbląga. Nijakiewicz wysiadł na skrzyżowaniu z drogą T 83 i ruszył dalej pieszo. – Musicie dotrzeć do statku przed świtem – ostrzegał Piotrek. – Rano zacznie się ruch i na pewno ktoś zwróci na was uwagę. Makiet przyspieszył. Biegł z szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Gdy pokonał dystans osiemnastu kolejnych kilometrów, zmęczony Lir zaczął zostawać w tyle. Nijakiewicz po raz drugi niósł go na rękach. Utrzymywał równe, szybkie tempo, ale straty energii były duże. Przed nielicznymi samochodami jadącymi z przeciwka chował się po rowach i krzakach. – Musicie zaryzykować. Spróbujcie jeszcze raz zatrzymać jakiś samochód – radził Piotrek. Jego paznokcie nie nadawały się już do ogryzania. Zastanawiał się, czy makiet nie powinien włamać się do jakiegoś domu, żeby pobrać prąd na dalszą drogę, ale po namyśle uznał to za zbyt niebezpieczne. Lepiej omijać ludzkie osiedla. – Widzę samochód osobowy – meldował Nij. – Zatrzymajcie tą samą metodą... Spokojnie. Przeszedł na nasłuch. – To milicja! – zapiszczał Nij. – Uciekać do lasu! Dwaj milicjanci, stanowiący załogę radiowozu, odebrali rozkaz ścigania przestępcy w milicyjnym mundurze zaledwie przed paroma minutami. W pierwszej chwili sądzili, że mają przed sobą jednego z kolegów biorących udział w akcji, który kontroluje przejeżdżające samochody. Do tego stopnia zmyliła ich czerwona latarka w ręku zbiega. Gdy rzucił się do ucieczki, na krótką chwilę ulegli zaskoczeniu. Szybko jednak oprzytomnieli. Natychmiast połączyli się z centralą dowodzenia i zażądali instrukcji. Kazano im podać dokładne położenie i ostrożnie posuwać się za uciekającym. Milicja w Elblągu została natychmiast postawiona na nogi. Wkrótce pętla miała się zacisnąć wokół zbiega. – To już chyba koniec – nadawał Nij – możemy uciekać nie więcej niż osiem, dziewięć kilometrów. Potem makiet będzie już bezużytecznym gratem. – Nij! – krzyknął nagle Piotrek. Punkowie z Radomia zaczęli mruczeć przez sen. – Mam! – szepnął. – Musicie dotrzeć do słupów trakcji elektrycznej. Muszą gdzieś tam być! ... Trzeba wleźć na górę i się podłączyć. Mam nadzieję, że woltaż nie robi wam większej różnicy. – Nie robi – stwierdził Nij. – Zaczynamy szukać. Pogoń została w tyle. Makiet poruszał się nie tak szybko jak na początku, ale wciąż szybciej od przeciętnego człowieka. Wspiął się na drzewo. Instrumenty optyczne robota odkryły jakieś ciągnące się nad lasem przewody w odległości ośmiu kilometrów. Nijakiewicz ruszył w tym kierunku na przełaj. 99 Za nim wolno posuwali się dwaj milicjanci. Dalekowie słyszeli przejeżdżające samochody. Nie musieli pytać Piotrka, co znaczą pulsujące światła na ich dachach. Ostatnie sto metrów makiet przebył poruszając się jak na zwolnionym filmie. Wskaźnik rezerw energii zbliżał się nieuchronnie do zera. Wczepił dłonie w szorstki beton słupa i mozolnie począł wspinać się w górę. Od zbawczej nitki z życiodajną energię dzielił go zaledwie metr, gdy mechanizm zatrzymał się. – Koniec – stwierdził Ote beznamiętnym tonem. – Straciliśmy makieta. Jest już bezużyteczny. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy otoczeni. Za godzinę, może dwie znajdą nas. Mamy przed sobą dwanaście godzin życia. W tak krótkim czasie nie dotrzemy do statku. – Przecież nic wam się nie stało! Jesteście zdrowi – przeraził się Szymek. – Jeśli nie naładują się prądem, to osłony przestaną działać. Uduszą się jak w wodzie bez aparatury tlenowej – brutalnie wyjaśnił Piotrek, ale zaraz dodał gorączkowo, że jeszcze nie wszystko stracone, bo jest z nimi Lir. – Spróbujcie wykorzystać psa – wyszeptał do małych przyjaciół. Zapadła chwila ciszy, potem znowu rozległ się głos Otego. – Masz rację. To nasza ostatnia szansa. Musimy przedtem spalić makieta. Nie powinien się dostać w ręce milicji. Nij usunie pamięć z komputera. Będziemy w kontakcie. – Otek... Otek nie żyje! Dlaczego oni chcą go... – Szymek łkał drżąc na całym ciele. – Nigdy nie żył. To tylko robot – brat pocieszał go, sam mając ściśnięte gardło. – Muszą go zostawić, żeby się uratować, inaczej sami zginą. Nie płacz. To tylko prototyp. Następny będzie jeszcze lepszy. – No to co, że prototyp – żachnął się chłopiec – kiedy ja go najbardziej... On był super!... – Powiedz mu, żeby się zamknął, bo dam mu w tyłek sznurem od żelazka – warknął przez sen punk z Radomia. „Sznur!” – przemknęło Piotrkowi przez myśl. „Dalekowie mają przy sobie kabel!” Natychmiast przeszedł na nadawanie. – Zatrzymajcie się! – Wszystko gotowe. Zaraz spadniemy ze słupa. Urządzenia amortyzacyjne są w pełni sprawne. – Macie ze sobą kabel! – Rozumiem! – odparł pospiesznie Ote. Po chwili Nij trzymając w ręku przewód wgramolił się na szczyt słupa. Nijakiewicz ożył. Językoznawca wrócił do wnętrza robota, który zawisł na lince wysokiego napięcia. Wskaźnik energii drgnął gwałtownie. Dalekowie spoglądali z nadzieją na połyskującą pomiędzy drzewami taflę jeziora. Milicjanci zgubili w ciemnościach ślad, ale niebo na wschodzie zaczynało blednąc. – Świta – powiedział kierowca radiowozu. – Może uda mi się zobaczyć coś z drzewa. – Spróbuj. Milicjant wspiął się zręcznie na szczyt wyniosłego świerka. Natychmiast doszedł do wniosku, że nie miało to sensu. Wokół rozciągała się ciemna zieleń lasu. Miał właśnie zamiar zejść, gdy jego uwagę przyciągnął odległy, majaczący na horyzoncie słup trakcji elektrycznej. – Widzę go! – krzyknął. – Wchodzi na słup! ... Rany boskie, ten facet chce się zabić! Schodząc usłyszał, jak kolega przekazuje meldunek przez przenośną krótkofalówkę. Obława ruszyła w stronę słupa. Otello Nijakiewicz rozluźnił uścisk dłoni i skoczył w przepaść. Pies przypadł do niego natychmiast. Zachowywał się niespokojnie. Nozdrza i uszy drgały nerwowo, z gardła wydobywało się ciche warczenie. Od strony szosy, a także od północy i zachodu dobiegały odgłosy posuwającej się nagonki. 100 Ruszyli w stronę jeziora. Lir prowadził, czujnie strzygąc uszami. Nagle zatrzymał się i uniósł lewą łapę. Makiet przypadł do ziemi. W odległości dwudziestu metrów przeszedł jakiś człowiek. – Jesteśmy nad jeziorem – nadawał po kilku minutach Nij – pogoń jest tuż za nami. Co robić? – Spokojnie, tylko spokojnie – szeptał chłopiec. – Zostawcie na brzegu mundur. Jak długo możecie przebywać pod wodą? – Około dwóch godzin. – Powinno wystarczyć. Nijakiewicz zrzucił pas i rozpiął guziki kurtki. – Stać! Stać, bo strzelam! – rozległo się za jego plecami, gdy powoli zanurzał się w chłodną, mulistą wodę. – Nurkowałem za nim z dziesięć razy – tłumaczył milicjant, z trudnością łapiąc oddech. – Nic. Nie wypłynął ani razu. – Rano ściągniemy ekipę płetwonurków – powiedział porucznik Tokarski. – Uważacie, że nie mógł przepłynąć pod wodą na drugi brzeg? – Przecież to ze trzysta metrów! Obserwowaliśmy brzeg przez cały czas... Zresztą on już wcześniej chciał popełnić samobójstwo, ale się rozmyślił. Nagle wzdrygnęli się. Poranną ciszę rozerwało przeraźliwe wycie psa. – To jego pies. Żegna się z nim – szepnął porucznik. Kapral machinalnie zdjął czapkę. – Koniec akcji! – krzyknął porucznik. Makiet powolnymi, ledwie dostrzegalnymi ruchami dobrnął powoli do przeciwległego brzegu. Poruszał się niezwykle ostrożnie po mulistym dnie, by ruch wody na powierzchni nie zwrócił uwagi zgromadzonych nad jeziorem funkcjonariuszy milicji. Wpełzł między trzciny i dopiero wówczas odważył się wytknąć głowę na powierzchnię. Dostrzegł znajomą sylwetkę porucznika, który wraz z kierowcą czekał na przybycie ekipy płetwonurków z Gdańska. Nasłuchiwał chwilę. W pobliżu panował spokój, i znowu powolnymi ruchami dopełzł do brzegu. Nic nie wskazywało na to, że w pobliżu są jacyś ludzie. Gwizdnął na psa wypróbowanym już wcześniej sposobem. Sygnał był niedosłyszalny dla ludzi, którzy nie są w stanie usłyszeć dźwięków, których częstotliwość drgań przekracza piętnaście tysięcy na sekundę. Na szczęście wiedziony instynktem Lir był w pobliżu. Porucznik Tokarski kazał kierowcy czekać na ekipę z Gdańska, a sam udał się na spacer wokół jeziora. Zrobił wszystko, co było do zrobienia. Przestępca sam wymierzył sobie karę i to ostateczną, wyższą niż przewidywał kodeks karny. Sprawa opatrzona kryptonimem „Wilkołak” została zamknięta. Myśli porucznika krążyły wokół urlopu. Już dwukrotnie w tym roku przesuwał termin na prośbę przełożonego, któremu brakowało ludzi. Uwagę milicjanta zwrócił jednak korytarz w pasie trzcin. „Skrzywienie zawodowe” – pomyślał niechętnie. A jednak zatrzymał się. Ślady sprawiały wrażenie świeżych. Otoczone były warstwą mułu, który najwidoczniej spływał z butów. Obok znalazł odciśnięty w błocie ślad dużej psiej łapy. Do centrali w Gdańsku napłynął spóźniony meldunek. Patrol w pobliżu Biskupca natknął się na traktorzystę, który widział przed godzina podejrzanie wyglądającego człowieka. Jego ubranie było utytłane w błocie. Szedł z psem. Na widok traktorzysty oddalił się pospiesznie. – Akcja skończona, poszukiwany popełnił samobójstwo – przekazał dyżurny podoficer, ale dla porządku notował. 101 – Znaleźli już ciało? – zapytał kapitan stając w progu, jego twarz była szara ze zmęczenia. – Zaraz połączę z porucznikiem Tokarskim... Szukają – rzekł po chwili – na razie bez rezultatów... Tu mam jeszcze jeden meldunek. Napłynął przed chwilą. Kapitan rzucił okiem na notatkę i nagle poczuł, że w jego głowie odzywa się alarmowy dzwonek. – Dajcie Tokarskiego!.... Słuchaj! – krzyczał po chwili. – Czy ten człowiek mógł się wydostać z okrążenia?! – Teoretycznie wykluczone. Musiałby nie zauważony przepłynąć pod wodą trzysta metrów. To nieprawdopodobne, ale ... Dlaczego ci to przyszło do głowy? – Nie zauważyłeś nic podejrzanego? – Na przeciwległym brzegu są świeże ślady. Myślałem, że to jakiś wędkarz, którego przeoczyliśmy. Zbyt wiele nieprawdopodobnych rzeczy zdarzyło się w ciągu ostatnich dni, by łatwo wyzbyć się podejrzliwości. – Połączcie mnie z Biskupcem i ze szkołą milicyjną w Szczytnie. Wznawiamy akcję! – Przecież on nie żyje! – zdziwił się sierżant. – Uwierzę, jak zobaczę jego zwłoki po sekcji – odparł oficer. Jego palce nerwowo zabębniły po blacie biurka. W pół godziny później napłynęły dwa nowe meldunki. Zbiegły aresztant zmierzał na południowy wschód. Milicja w tym rejonie Mazur została postawiona w stan alarmu. „Tym razem na pewno się nam nie wymknie” – pomyślał kapitan. Posiłki przybyłe ze szkoły milicyjnej w Szczytnie otaczały las, gdy Dalekowie dotarli do statku. Od kilkunastu minut nie mieli kontaktu z chłopcami. Wreszcie dotarł do nich głos Piotrka: – Nie mogłem używać radiostacji. Zagonili nas na śniadanie. Gdzie jesteście? – Udało się, dotarliśmy do statku w ostatniej chwili! – Hura! – krzyknął stłumionym głosem Szymek i pociągnął za spłuczkę. – Milicja tropi nas nadal. Boimy się, że znajdą statek. Zostawiliśmy ślady na skarpie – nadawał Nij. – Nie wiemy też, co zrobić z Lirem. Na razie jest z nami na statku. Piotrek zastanowił się. – Mama na pewno zgodzi się, żeby został z nami – podpowiadał błagalnym tonem Szymek. Starszy chłopiec pokręcił głową. – Zaraz przyjadą rodzice. Lir jest prawie dwieście kilometrów stąd. Nie zgodzą się go szukać. Zresztą wcześniej złapie go milicja, bo nie będzie chciał odejść od tego miejsca. – Myślisz, że wsadzą go do więzienia? – przestraszył się Szymek. – Chcielibyśmy zabrać go ze sobą – odezwał się Nij. – Byłby pierwszym psem na naszej planecie. – Chcesz z nami lecieć, piesku? – zapytał Nijakiewicz. Lir trącił jego dłoń wilgotnym nosem i zamruczał. – Piotrek – odezwał się Nij – za kilkanaście, a może nawet kilka minut zjawi się milicja. Słyszeliśmy radiowóz. Czy mamy czekać ze startem do nocy? – Nie – odpowiedział chłopiec po chwili wahania. Chciał jeszcze coś, ale słowa nie chciały mu przejść przez zaciśnięte gardło. Szymek przygryzał palce, żeby się nie rozpłakać. – Czy jeszcze kiedyś... – zapytał starszy chłopiec przełykając ślinę. – Wszechświat jest zbiorem nieskończonych możliwości... – Co wy tu robicie? Do ubikacji wtargnęła kobieta w mundurze. Piotrek pospiesznie wsunął kostkę do ust. Nie zdając sobie z tego sprawy nerwowo ścisnął ja w zębach. 102 – Żegnajcie! – spomiędzy ust chłopca wydobył się cienki głos Nija. – Kończymy nadawanie! Musicie natychmiast pozbyć się radiostacji, za chwilę... – Dosyć tej zabawy. Wracać na salę – rozkazała milicjantka. Piotrek wypluł kostkę do ubikacji i pociągając za sobą brata rzucił się do wyjścia. Gdy drzwi zamknęły się, nastąpiła detonacja. Lśniąca kula wzbiła się w górę prostopadle, unosząc psa, który nareszcie znalazł kogoś, kto traktował go po ludzku. Gotów był iść z nim nawet na koniec wszechświata. Żaden z biorących udział w obławie milicjantów nie dostrzegł tego fenomenu. Wpatrzeni w ziemię szukali śladów zbiega, nie zdając sobie sprawy, że nie na ziemi, lecz na niebie zostawia on swój ulotny trop. Jedynym człowiekiem, który obserwował z uwagą mknącą w stronę słońca połyskliwą kulę, był staruszek jadący furmanką. Przesłonił oczy dłonią, pokręcił głową z podziwem i splunął. – Tfu. Czego to ludzie nie wymyślą.