Jerzy Niemczuk Plaga Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Romanowi Czajkowskiemu 5 Większość ludzi zaczyna i kończy w szpitalu, można więc uznać szpital za naturalną ramę ludzkiego losu. Początek i koniec. Alfa i omega. Jeśliby więc coś miało być początkiem w zgodzie z doświadczeniem większości, to lecznica nadaje się do tego celu najbardziej, choćby nie była centralna, uniwersalna, lecz zwykła, powiatowa, do tego wymagająca remontu. Oczywiście, jeśli ktoś się zacznie głębiej zastanawiać nad sensem takiego incipitu, to gotów uznać, że kondycja ludzka została uznana za coś w rodzaju procesu chorobowego, i na tej podstawie dopatrywać się przeróżnych patologii czy nawet chorobliwych uogólnień. Na tę niezdrową skłonność do wnikliwych dociekań nie wynaleziono tymczasem lekarstwa. A tu, prawdę mówiąc, szpital mało reprezentacyjny, nic specjalnego, zwykła placówka zdrowia albo, jak kto woli, siedlisko chorób. Karaluchy, trzeba przyznać, występują, ale już rzekome szczury należy przypisać wyobraźni pacjentów, ponad wszelką wątpliwość chorobliwej. Chyba że jest to jeden szczur dla potwierdzenia reguły, że w szpitalnictwie ten rodzaj gryzoni nie występuje i na dżumę nikt w Polsce nie umiera. W rezultacie wszelkie zło polega przecież nie na tym, że szpitale są takie czy inne, ale na tym, że istnieją choroby. Wszelkie lecznice to zło konieczne i może nie powinno być w nich za dobrze, by organizm chciał wrócić do poprzedniego stanu. Ludzie sobie tu chorowali, przeważnie bezpłatnie, na przeróżne choroby; nieuleczalne, społeczne, zawodowe, a czasami na takie, że nawet sami lekarze nie wiedzieli, co im jest. Kto leżał przewlekle, ten z czasem trafiał na salę wieloosobową albo i mniejszą, jak już nie było gdzie więcej łóżek dostawić. Jak komu się co nagle przytrafiło, że bez żadnej kolejki musiał do szpitala, stawiali go w korytarzu i czekał tu jak w czyśćcu, aż go czyjeś wyzdrowienie lub, nie daj Boże, śmierć do sali przeniesie. Ciasnota była w tym nieszczęściu od dawna, odkąd choroby szpitalne stały się dostępne dla każdego obywatela, a teraz doszedł do tego remont nie liczący się z dolegliwościami. Przed dwoma laty stwierdzono, że jest on konieczny, ale nie było środków, a ostatnio wreszcie go rozpoczęto przy zachowaniu ciągłości szpitalnego chorowania. Coś w rodzaju eksperymentu. Głośno nikt tego jednak w ten sposób nie odważył się sformułować, żeby nie pomyślano, że w miejscowym szpitalu przeprowadza się eksperymenty na ludziach. W zasadzie kierowano się bowiem dobrem pacjenta, zgodnie z łacińską sentencją „sanitas populi suprema lex”, którą pierwszy ordynator przed czterdziestu laty kazał wyryć w korytarzu. Pacjentom oczywiście z tym pieprzonym remontem dobrze nie było. Wręcz przeciwnie. Nikt jednak nie choruje dla przyjemności, a z drugiej strony z powodu nieustannego kucia niektórzy zapominali o bólu, cierpieniu i chorobie. Nawet głuchoniemi na laryngologii klęli przez sen. Stuletni bez mała staruszek, nazywany przez wszystkich Ojcem, który po raz pierwszy w życiu trafił na szpitalną salę ze złamaną nogą, kiedy tynk z sufitu zaczął mu się sypać na gębę, jęknął, żeby z tym zasypywaniem zaczekać przynajmniej, aż się wyspowiada. Zdawało mu się, że żywcem go grzebią, bo już nawet medycyna nie może się doczekać jego śmierci. Sam też miał ciche pretensje do życia, że się go tak trzyma, na przekór metryce i niedostatkom długiego bytowania, w którym przyszło mu poza kolejnością oglądać pogrzeb najstarszego syna, co zmarł ze starości mając blisko osiemdziesiątkę. Odziedziczył po nim mieszkanie. Kiedy poczuł sypiące się grudy, zaczął bez żalu witać się ze śmiercią, trochę tylko zawiedziony, że przychodzi z pominięciem należnego ceremoniału, a że umierał, bo przecież zdawało mu się, że umiera, wiadomo, po raz pierwszy w życiu, to i nie bardzo wiedział, czy to całkiem po czasie, czy jeszcze chwila mu została. – Jeszcze nie. Ojciec – życzliwie uświadomił go młody operator dźwigu, wypluwając na pościel kawałek tynku. Operator trafił tu z przyczyny żartów na budowie. Kolega z koparki 6 sypnął mu na łeb tonę zmarzniętej ziemi. Człowieka w łyżce wody można utopić, a co dopiero mówić o takiej szufli. Nie licząc wstrząsu mózgu, połamało mu żebra, miednicę, podudzie i lewą rękę. Nie upadał na duchu, bo był ubezpieczony. Wiadomo, wypadek przy pracy. Do kolegi, który go tak dotkliwie przysypał dla żartu, odczuwał oczywiście pewne pretensje, ale nie aż takie, żeby bądź co bądź niewinnego człowieka, który nikogo nie obrabował ani nie napadł, skazywać na więziennictwo. Gorsza od cierpień była nuda. Gips spowijał go od stóp do głów. Opowiadał ciągle, co zrobi, kiedy już rozbije tę białą skorupę, w której spoczywa od tygodni jak nie wyklute pisklę. Dostanie przecież urlop na rekonwalescencję. Wielu rozrywek wymyślić nie potrafił. ,Pieprzenie i picie to sposób na życie” – mawiał, a potem to szczegółowo rozwijał. Staruszek życzliwie wysłuchiwał tych opowiadań, a czasem uśmiechał się nawet, wyraźnie przypominając sobie jakieś odległe epizody. Niekiedy sam też zdobywał się na monolog. Liczył wówczas wojny, jakie przeżył. Z tą ostatnią, najnowszą, wychodziło mu pięć. Ponoć najlżejsza, a już jej chyba nie przeżyje, bo nie te lata. – Przeżyje Ojciec – powiedział operator i gwizdnął przez zęby na pana Stasia, którego wszyscy w szpitalu nazywali Perszyngiem. Pan Stasio był popularny z paru powodów. Po pierwsze spędził w szpitalu kawał czasu i znał tu wszystkie przejścia, dojścia i układy, a po drugie z powodu amputacji obu nóg jak mało kto nadawał się do roli pocieszyciela. Do tego miał wesołe usposobienie i był uczynny. Uczynność była trzecim powodem zasłużonej popularności Perszynga. Dostarczał alkohol cierpiącym i spragnionym. Wydostawał się za bramę szpitala na swoim wózku i przemycał półlitrówki w nogawkach, których całej długości ze zrozumiałych względów nie wykorzystywał. Nie pobierał żadnych opłat z tego tytułu, ale wszyscy zapraszali go do towarzystwa. Dla Perszynga była to już druga amputacja obu kończyn dolnych. Pierwszej dokonał kiedyś pociąg elektryczny Warszawa ??Tłuszcz, gdy pan Stasio po pijanemu sforsował nasyp kolejowy i zasnął na torach. – Już kiedyś na to chorowałem – mawiał. – Widać mam skłonności. Gdy nauczył się jeździć na wózku, wpadł pod samochód prowadzony przez pijanego kierowcę. Nogi trzeba było skrócić jeszcze o kawałek. Perszyngowi nie zależało na dłuższych kikutach, więc pobyt znosił pogodnie. Choroba chorobą, a praca pracą. Remont się przedłużał. Ojciec przyzwyczaił się do tynku spadającego na poduszkę i tylko tynkarze nie mogli przyzwyczaić się do chorób. Pili z tego powodu. Wcześniej też pili, ale z innych przyczyn, bo pili, można powiedzieć, systematycznie. Mieli do tego zawodowe skłonności. Perszyng miał zamiar wyskoczyć na oddział żeński, żeby pożartować z damskich przypadłości, ale wycofał się w progu, bo na końcu korytarza spostrzegł człowieka w kombinezonie pchającego z mozołem taczkę wypełnioną po brzegi rzadką cementową zaprawą. Perszyng patrzył z zainteresowaniem. W szpitalu, poza lekarzami i pielęgniarkami, mało kto pracuje, więc widok był to niecodzienny. Chorzy wyciągali szyje, gdy mijał ich w pochlapanych cementem gumiakach, a w przekrwionych oczach miał coś takiego, co przypominało rozpacz poniedziałkowego kaca. Zimny pot zalewał mu czoło. Wszyscy śledzili jego wysiłek w skupieniu. Taczka była pełna jak oko. Gdy doszedł do zakrętu, zawadził o róg łóżka i zaprawa mlasnęła metrowym jęzorem. Chorzy z korytarza jęknęli głucho, bo przez taki jęzor żadna salowa nie przeskoczy z basenem. W normalnych warunkach się nie spieszą, a co dopiero z przeszkodami. Czy im za to płacą? Czy one na budowie robią, żeby się z kaczkami ganiać po zaprawie? Dla sytuacji salowych było duże zrozumienie. Praca ciężka, nikt jej podjąć nie chce, więc jak już która podejmie, to przeważnie taka, co do żadnej roboty się nie nadaje. W związku z 7 tym poruszeniom salowych towarzyszył nieustanny brzęk blachy. Bilon dźwięczał jak dzwoneczek na szyi barana, salowe zbierały bez pośpiechu należne im datki i z szorstką obojętnością wypełniały swoje posługi. Człowiek w roboczym kombinezonie z rezygnacją odstawił taczkę i rękawem otarł pot z czoła. Patrzył w otępieniu na glejowatą szarą substancję pełznącą po korytarzu. – Nie ma dzisiaj roboty – westchnął, a w jego głosie brzmiał smutek i cichy zawód. Był poniedziałek. Dziewiąta piętnaście. Henryk Bok, emerytowany kolejarz zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin, był jedynym pracownikiem brygady remontowej, który o tej porze podjął pracę. Skuł stary tynk na drugim piętrze, przygotował zaprawę na pierwszym i miał przystąpić do tynkowania. Nie mógł jakoś do tej pory przywyknąć do rytmu pracy w brygadzie. Tynkarze zjawiali się co kilka dni i z zapałem przystępowali do roboty. Przez kilka godzin z furią bryzgali na ściany, zacierali tynk packami, betoniarki wyły w chmurach cementu jak wilki we mgle, a potem zwykle któryś stawał i z wyrazem otępienia i tęsknoty zaczynał spoglądać w jakiś martwy punkt na ścianie. Rozmyślał przeważnie, czy praca o dzieło daje człowiekowi szczęście i czy do szczęścia potrzeba rzeczywiście więcej, niż można osiągnąć przeprowadzając ściepę na piwo... Nie musiał dzielić się wątpliwościami, bo wszyscy zaczynali odczuwać to samo. Pieniądze zbierano do beretu, a butelki do starej wysłużonej torby, która jak sztandar wędrowała z nimi z budowy na budowę. Do powrotu pełnych butelek pracowali jeszcze przez pewien czas, można powiedzieć, wyczekująco, a potem z namaszczeniem wycierali dłonie o spodnie i w skupieniu spłukiwali z gardeł wapienno-cementowy osad. Piwo, samo w sobie niewinne, budziło zwykle głębsze tęsknoty i oczekiwania, a także wątpliwości, czy ciężką pracą można coś osiągnąć w życiu. Henryk Bok nie odczuwał na ogół takich zwątpień. Na budowach pracował jeszcze przed wojną, we wczesnej młodości. Potem klecił własny dom, więc nie miał kiedy nabrać odpowiednich nawyków. Na starość z niejasnych przyczyn zaczął oszczędzać i gromadzić gotówkę. Dlatego dorabiał przy remontach. Do szpitala jeździł poza tym codziennie ze względu na dobro świni, którą w tajemnicy przed światem trzymał na działkach pracowników PKP. Pacjentom, zapewne z powodu chorób, szpitalne jedzenie nie smakowało, świnia natomiast była zdrowa i miała apetyt. Stary poradził sobie we własnym zakresie. Nawiązał kontakt z kuchnią, gdzie obiecał worek wapna, i zaczął dostawać pożywne zwroty. W czasie remontu przybrała na wadze. Czekając na zwroty z obiadu Henryk Bok często wykonywał różne prace remontowe, co miało uzasadnić jego pobyt na terenie placówki służby zdrowia. Koledzy patrzyli na to początkowo podejrzliwie, ale po kilku tygodniach przyzwyczaili się. Pewnego dnia wpadł inspektor nadzoru i opieprzył Boka z powodu absencji. Było to niesprawiedliwe. Nie miał nic wspólnego z nieobecnością brygady remontowej. – Niech inspektor opieprza tych, co się opieprzają – odparł z godnością i wzruszył ramionami, bo wiedział, że jako tynkarza przyjmą go chętnie na każdą budowę nie pytając o kwalifikacje. Inspektor również o tym wiedział, więc aby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, wywołane tak surowym nadzorem, poczęstował go papierosem carmen. Ta brygada nie była gorsza od innych. Gdy inspektor odszedł, aby obejrzeć sobie zastój w renowacji domu kultury, Bok oderwał od papierosa carmen wypchaną watą tutkę, którą przyczepiają, żeby zaoszczędzić na tytoniu, i palił rozmyślając o świni, w której ulokował swoje nadzieje. Kraj pogrążał się w kryzysie, wszystko zniknęło. Zostało tylko to, co nie da się ugryźć, zmydlić ani udźwignąć. Jedynie świnia rozwijała się i rosła na przekór wszystkiemu. Była jak opoka wsparta na czterech mocnych kopytach. Prawie jak jakiś symbol. 8 Bok wyobrażał ją sobie dumnie rozpartą na czerwonym tle. Wydawało mu się w głębi ducha, że o wiele bardziej sobie na to zasłużyła od białego orła. Trudno byłoby żyć w tym kraju bez wieprzowiny. I nie ma bardziej wszechstronnego zwierzęcia: skóra, podroby, szynka, boczek, słonina, nóżki, a nawet ryj może zostać wykorzystany dla dobra narodu. Ryj może w mniejszym stopniu. Henryk Bok w ramach oszczędności postanowił kiedyś sporządzić potrawę na bazie głowizny. Kiedy jednak potrawa wyszczerzyła na niego zęby spod pokrywki, poczuł się nieswojo i stracił apetyt. Ilekroć zjawiał się na działkach, świnia witała go przyjaznym rechtaniem, a małe, ocienione bladymi rzęsami oczka spoglądały z ufnością. Przykro mu było, że kiedyś będzie jej musiał dać w łeb. Miał nadzieję, że ona się jeszcze nie domyśla, choć ogólnie rzecz biorąc, sprawiała wrażenie rozgarniętej. Niekiedy zwierzał się jej dyskretnie ze swoich kłopotów z rodziną. Niby to mruczał pod nosem, żeby nie wyjść na takiego, co rozmawia bezpośrednio z kimś z chlewu. Świnia, której nudno było na działkach, z ryjem w gnoju przez okrągłą dobę, wykazywała życzliwe zainteresowanie. Czuł wobec niej niejasne zobowiązania, więc żeby być choć trochę w porządku, opowiadał niekiedy ogólnie o nieuchronnym losie wszelkiej nierogacizny, żeby oswoić ją z myślą o śmierci. Mrugała oczami w milczeniu, najwyraźniej pogodzona z losem. Uprowadzenie nastąpiło w kilka dni po występie Henryka Boka w telewizji, więc był on początkowo przekonany, że ma związek z polityką albo, zwyczajnie, z ludzką zawiścią. Telewizja w stanie wojennym była wprawdzie bojkotowana, ale nie w Szpecinach. Wydarzenia na peronie stworzyły jedyną okazję do występu. Bądź co bądź sława. Bok zdobył sławę przypadkiem. Wracał ze szpitala późnym wieczorem, tuż przed godziną milicyjną, wioząc dwie torby wypełnione słoikami z żarciem dla blondyny. Pociąg elektryczny opuścił w towarzystwie znajomej baby, z którą przez pół drogi, zanim zasnęli, rozmawiał ogólnie na temat wyżywienia. Przed dworcem stał czołg, a dokoła chodziły patrole wojskowe w uszankach i grzały się na zmianę przy koksowniku. Na peronie stało kilka osób przytupując z zimna, a jedna leżała na śniegu i spała. Pod oknem poczekalni pijak szczał na ścianę. Ludzie w zasadzie udawali, że nie zauważają, bo pijak był dobrze ubrany w odrzuty z eksportu, a poza tym poczekalnia niewiele się różniła od toalety, która zresztą i tak była zamknięta. Niby zachodziła obraza moralności publicznej, ale wiadomo, że w takiej sytuacji nikt pijaka za rękę nie łapie. Baba jak to baba, litościwa. Zainteresowała się leżącym. – Jakże to – powiada – człowieka na takim mrozie zostawić? Zdechnie jak pies. Pociąg ruszył powoli. Lejącego jakaś siła odciągnęła od ściany. Wydawało się, że zaraz wpadnie pod pociąg i zabije się, bo rzucało nim na wszystkie strony, ale gdzie tam, ustał. Bok przyjrzał się leżącemu i na odległość zawyrokował, że też pewnie pijany. Spał z teczką pod głową. – Coś jakby siny – zauważyła litościwa baba. – Z zimna. – A może on tylko trochę pijany, a reszta chory? – wyraziła przypuszczenie baba. Przyłączył się do nich osobnik w płaszczu z futrzanym kołnierzem i zawyrokował, że trzeba zawiadomić organy, żeby zabrały leżącego do Izby Wytrzeźwień. Śpiący ocknął się nagle, otworzył jedno oko i ryknął: – Won! Na to podleciał ten drugi, nie dopięty, i popchnął babę tak, że spadła z peronu na torowisko, a Boka uderzył w brzuch teczką. – Melicja! Melicja! – krzyknęła baba przeraźliwie. Noc była cicha i jej głos niosło pewnie na parę kilometrów. 9 A ci dwaj od tego krzyku dostali białej gorączki. Zaczęli latać po stacji, ganiać ludzi, a kogo dopadli, tego bili. Patrol przed dworcem wahał się, bo wołano milicję, a oni przecież wojsko, ale kapral wydał rozkaz, żeby interweniować, więc ruszyli biegiem na miejsce zajścia. Wszyscy trzej byli z kompanii zwiadowczej, toteż zamiast szukać przejścia, przewinęli się przez siatkę i skokami natarli na peron, zupełnie jak na filmie wojennym, ale kiedy zobaczyli, że to zwyczajne pijactwo rozrabia, pospuszczali karabiny i połapali, można powiedzieć, bez użycia siły, bo tamci już byli osłabieni. Wzięto ich do poczekalni, żeby na gorąco przesłuchać na okoliczność rozboju. Najpierw szli na zaparte w żywe oczy. Niby że to baba napadła pierwsza, oni zaś ją tylko popchnęli przypadkiem w obronie własnej, co było nie przemyślane, bo świadków nie brakowało, a kobieta, na pierwszy rzut oka widać, że słabowita i bez powodu nikomu krzywdy nie zrobi. Kiedy dowódca patrolu zwrócił im uwagę, żeby nie pogarszali matactwem swojej zapapranej sytuacji, odmówili dalszych zeznań, oświadczając, że są pihowcami na służbie i z tego względu nie podlegają wojsku nawet w stanie wojennym. Wojsko, zamiast się przejąć, pozabierało im wypchane teczki, bo ulatniał się z nich spirytus w dużych ilościach. Komisyjnie stwierdzono zawartość paru kilogramów wyborowych wędlin, kilkunastu czekolad oraz, licząc szyjki, ośmiu butelek spirytusu. W powietrzu pachniało przestępstwem gospodarczym. Jak się wkrótce okazało, brali łapówki w masarni i zakładzie cukierniczym. Także w naturze, bo posiadanie pieniędzy nie zwalnia od stania w kolejkach. Wzięli, ile się dało udźwignąć, a resztę wypili na miejscu. Skazano ich za jednym zamachem za rozbój, zakłócanie porządku, wymuszanie łapówek, obrazę moralności publicznej w stanie wojennym, a na dodatek zrobiono im reportaż telewizyjny, w którym Henryk Bok wziął udział jako świadek, co uczyniło go sławnym w Szpecinach, bo reszta świadków była przyjezdna, a baba wstydziła się występować. Bokowi powycinali większość z tego, co mówił, ale i tak było widać, że to on, i wszyscy znajomi go rozpoznali. – Naród nie ma umiaru – stwierdził Bok na zakończenie swojej wypowiedzi, ale tego telewizja też nie puściła. W kilka dni po emisji reportażu nastąpiło uprowadzenie. Bokowi porwano świnię z działki, gdy przeprowadzał remont w szpitalu. Ślady przestępstwa przysypał śnieg. Nie mógł się w tej sprawie zwrócić do milicji, bo świnia, choć bez wątpienia własnościowa, była jednak z punktu widzenia prawa nielegalna. Na usprawiedliwienie miał to, że tak czy owak służyła sprawie zwiększenia pogłowia i tym samym stopniowemu wychodzeniu z kryzysu. Nielegalny kotlet też ma swoją wagę, ale z drugiej strony stan wojenny wprowadzał obostrzenia meldunkowe. Przeciwko uprawianiu na działce nielegalnej hodowli też jest pewnie jakiś obostrzony paragraf. Do tego nie była to zwykła kradzież, lecz porwanie terrorystyczne, o jakich Bok słyszał do tej pory tylko z telewizji. Terroryzm dotarł do Szpecin, gdzie Henryk Bok mieszkał z żoną, starszą córką i jej mężem, i on stał się pierwszą jego ofiarą. List porywacza nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Przybito go pinezką do żerdzi, żeby się rzucał w oczy. Litery dla niepoznaki były powycinane z jakiejś gazety, zupełnie jak na filmie kryminalnym. List był następującej treści: „Twoja chamska maciora wróci cała do chlewa jak zapłacisz 2 tysiące do dziupli jednego drzewa za piekarnią. Nie idź na milicję bo sam bekniesz za tego żywca a jak pójdziesz to jej w życiu nie zobaczysz.” Tyle. Pod spodem był jeszcze plan, jak trafić do drzewa. W opustoszałej altanie pełniącej obowiązki chlewu Bok przeżył szok. Trzęsła nim bezsilna furia. Potem przyszło opamiętanie i zastanowienie. Strata była ogromna. Świnia liczyła sobie w sumie bez mała tyle, ile wynosił roczny przydział mięsa dla całej rodziny. Podejrzane i 10 dziwne wydawało się, że przestępca nie zdecydował się na ubój i pokątną sprzedaż, lecz poszedł na ryzyko szantażu i żądał niezbyt wygórowanej sumy. Przyszło mu natychmiast do głowy, że porwana już nie żyje i została zapeklowana, a bandyta chce jeszcze wyłudzić od niego dwa tysiące ekstra, całkiem za frajer. Zamiast pieniędzy zostawił w dziupli list, że zapłaci dopiero wtedy, gdy przekona się, że ofiara jeszcze żyje. Rodzina przyjęła porwanie bez odrobiny współczucia. Córka i zięć od dawna wstydzili się tej hodowli i nie chcieli karmić, a żona uśmiechała się ze mściwą satysfakcją, bo przed tygodniem pokłócili się z powodu płaszcza. Chciała, żeby jej dołożył parę tysięcy, a on odmówił. – Dobrze ci tak, chciwy dziadu! – stwierdziła bez litości. – Siedzisz na pieniądzach, a twoja żona z gołą dupą musi latać po mieście. Poprzysiągł sobie, że jej nie daruje, ale nie odezwał się ani słowem. Zięć zaproponował, żeby opić stratę, sam jednak nie miał najmniejszej ochoty stawiać. Jak zwykle, chciał skorzystać z nieszczęścia, żeby się napić za cudze, bo córka zabierała mu pieniądze od razu przy wypłacie. Następnego dnia zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. Chwila ciszy i połączenie się przerwało. „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana” – powtarzał kobiecy głos beznamiętnym tonem. W minutę później dzwonek telefonu rozległ się po raz drugi. – Kto mówi? – zapytał Bok. Usłyszał ciche kłapnięcie, potem jakby odgłos uderzenia i rozpaczliwe kwiczenie. Jego świnia wzywała pomocy. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, połączenie zostało przerwane. – Żyje! – odruchowo zwrócił się do żony, która w kilka minut po telefonie od świni wróciła do domu. Na chwilę zapomniał o upokorzeniu. – Jakby mnie porwało, to palcem byś nie kiwnął! Kaban dla ciebie ważniejszy od rodziny – syknęła z nienawiścią, podtykając mu pod nos starą jesionkę. Kopnął leżący w progu kapeć zięcia i wyszedł do kuchni. Na rodzinę od dawna przestał liczyć. Nie było z niej żadnego pożytku. Tylko pretensje i wyciąganie pieniędzy. Ze złości poszedł do dworcowej i zamówił dwie setki. Na okoliczność podjęcia decyzji, czy opłacać przestępstwo. Przysiadł się do niego kapral Stasiak po cywilnemu, którego znał od małego, i zanim został kapralem, Bok mówił do niego na ty. Potem starał się tego unikać, bo Stasiak zwracał się do niego przez wy. Naprowadził rozmowę na zaginięcia i poszukiwania. – Coś wam zginęło? – zainteresował się Stasiak. – Dlaczego? – zapytał ostrożnie Bok. Nie miał zamiaru do niczego się przyznawać, bo taka świnia w stanie wojennym mogła podpadać pod nielegalną strukturę. Była przecież nielegalna, a strukturę miała solidną. – Jak zameldujecie, to możemy wszcząć – stwierdził kapral. – Jakby mi coś zginęło, to się zastanowię – mruknął Henryk Bok dochodząc do wniosku, że lepiej nie być zamieszanym w sprawę z milicją. – Jak chcecie. Póki co, oficjalnie nic mi nie wiadomo – powiedział Stasiak, który wychytrzył się w tych dochodzeniach i najwyraźniej zaczynał coś podejrzewać. Rozmowa stawała się niebezpieczna, więc Bok zapłacił i wyszedł. Nawet jakby milicja ją wykryła, to tak zabezpieczy, że nawet ogona nie zobaczę. Taniej już będzie pójść na szantaż – rozmyślał Bok brnąc przez nie uprzątnięty śnieg. Idąc robił przegląd wrogów. Dybik, dyrektor szkoły podstawowej, miał do niego pretensję o zatruwanie środowiska naturalnego, chociaż jego działka była w drugim kącie i chlew dolatywał tam tylko przy niepomyślnym wietrze. Dybik jako pedagog i dyrektor nie zniżyłby się od razu do terroryzmu. Zacząłby od urzędowych skarg albo zbierania podpisów. Poza tym zimą świni nie odczuwa, a teraz jest zajęty pilnowaniem dzieciaków, żeby mu głupstw na ścianach nie powypisywały. 11 Z Zybowiczem, najbliższym sąsiadem, pobił się przed trzema laty o węgiel, bo wozacy wysypali w pół drogi i Zybowicz myślał, że to dla niego, a Bok przypuszczając, że to jawna kradzież, kopnął go w tyłek tak, że tamten wpadł głową do piwnicy. Potem sobie wszystko wyjaśnili i nie mieli do siebie żalu. Dziesięć lat temu Jelczyk podejrzewał Boka, że utrzymuje pozamałżeński stosunek z jego tłustą, leniwą żoną, była to jednak prawda tylko częściowa i już nieaktualna, bo w podejrzanym okresie tłusta żona Jelczyka zdradzała go leniwie i bez większych emocji z Zadrą z melioracji. Jelczyk jako wróg wydawał się przedawniony. Pozostawały dwa gówniarze od Leńczaków, które ukradły motorower i zmieszały benzynę z olejem rzepakowym, a Bokowi podprowadzili kiedyś czeżetkę. Obaj mieli kuratora i nie interesowali się zwierzętami, lecz wyłącznie motoryzacją. Zatrzymał się na rozjeżdżonej jezdni w pobliżu kotłowni „Propolu” i nasłuchiwał w ciemności, czy nie rozlegnie się znajomy kwik albo chrząkanie. Świnia nie mogła być daleko. Nikt nie odważyłby się pokazać z nią na ulicy. Zbytnio rzucała się w oczy. Nagle wydało mu się, że słyszy znajomy odgłos dobiegający zza drzwi kotłowni. Skoczył w tę stronę i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły ze zgrzytem. W dole coś się poruszyło, jakiś leżący kształt, ledwo widoczny w przytłumionym, pulsującym nieregularnie świetle dobywającym się z pieca. Bok doznał zawodu. To tylko palacz kotłowy spał na stanowisku. W sezonie grzewczym kotłownia ,Propolu” stawała się klubem emerytów. Bokowi też proponowano wstąpienie do klubu. Działy się tam różne świństwa, odkąd dwie miejscowe kurwy stęskniły się za przytulnym ciepłem, ale świni nie było. Wrócił do domu, położył się, nie mógł jednak zasnąć. Zaginięcie nie dawało mu spokoju. Czuł, że wystarczy trochę się napiąć, wysilić, a rozwiązanie samo przyjdzie mu do głowy. Do złodziejstwa nie chciał dokładać. Już nawet nie o pieniądze mu chodziło, lecz o wierność wyższym racjom moralnym. Zwierzę było przecież znacznie więcej warte niż dwa tysiące. Nad ranem przespał niespokojnie dwie godziny i wstał z bólem głowy. Przy śniadaniu Bokowa z pogardą rzuciła mu na kanapki z salcesonem anonim. – Do ciebie – powiedziała ze złośliwym uśmiechem. Na kopercie widniały litery wycięte z gazet: „Do starej sknery.” Zamiast adresata. Żona stała z założonymi rękami, spoglądając na niego wyczekująco. Rozerwał papier. „Jak za następną razą nie wypłacisz bedzie rombanka. Od dzisiaj cenę podnoszę do trzech tysiąców.” ??Gdzie to znalazłaś? ??W skrzynce. Wzruszyła ramionami. – Widziałaś kogoś? – Ta, widziałam kurew, jak wsiadała do samolotu. Kazała się kłaniać – prychnęła Bokowa. – Przecież to nie zapałka – zastanawiał się głośno. – Kupa żywca, do kieszeni się nie zmieści. Ktoś ją musiał widzieć. Do taksówki nie wejdzie, nie przyzwyczajona, kwiku by narobiła. Przynajmniej żuka trzeba mieć... – Idź, pytaj ludzi, czy nie widzieli, jak kto świnię za rękę prowadził – roześmiała się żona. – Stary dureń – mruknęła – prędzej pięćdziesiąt straci, niż trzy wyda. – Skąd wiesz, że trzy?! Czytałaś? Koperta była zaklejona! – zachrypiał unosząc się zza stołu. – Co z tego, że zaklejona? – wzruszyła ramionami. – Takie litery to pod światło można przeczytać. Zwariował dziad do szczętu... Straszliwe podejrzenie zapaliło się we łbie starego jak błysk flesza i natychmiast wygasło. Baba bojąca, nie posunęłaby się aż do takiego rozboju na własnym mężu, choćby ze strachu przed stanem wojennym, ze wstydu przed więzieniem albo internowaniem, bo przecież taka rzecz gorsza od polityki i może tylko ze szpiegostwem da się porównać. 12 – Dobra, niech to szlag! Zapłacę temu bandycie – jęknął szarpiąc zębami salceson. – Złapię go za tyłek, jak będzie odbierał moje pieniądze. – Przecież musisz iść do roboty. – To nie pójdę. – Jak zobaczy, że go szpiegujesz, to da tej twojej wychowanicy między uszy i ani okiem nie mrugnie – szydziła Bokowa. W duszy przyznał jej rację. Nie wolno niepotrzebnie ryzykować. Wnosząc z tonu listu, porywacz był już wystarczająco zniecierpliwiony. Przyszedł mu do głowy inny plan. Odliczył trzy banknoty, zwinął je starannie i włożył do koperty po anonimie. Zgrzytając zębami ruszył w stronę piekarni, gęsty śnieg wirował wokół jego głowy jak stado rozjuszonych much. Stojąc pod drzewem rozejrzał się, czy nikt go nie śledzi, ale w zadymce nawet ściana piekarni była ledwie widoczna. Chwilę postał niezdecydowany, po czym z nagłą determinacją ruszył w kierunku ogródków działkowych. Włamał się do altany Drabinicza, która stała tuż przy wejściu. Drabinicz nie powinien mieć pretensji, bo co miał do ukradzenia, to już mu zginęło. Kłódka wisiała na obluzowanym haku, wystarczyło ją lekko pociągnąć. Właściwie nie było to nawet włamanie, tylko formalność. Tu Bok miał zamiar czekać na porywacza aż do skutku. Po czterech godzinach bezskutecznego wyczekiwania ręce miał tak przemarznięte, że przypalając ostatniego papierosa połamał dziewięć zapałek. Wiatr wył, sypiąc śnieg przez dziury między deskami jak przez sito. Potem świst wiatru przeobraził się w kwik. Wyskoczył z ukrycia. Wokół, jak okiem sięgnąć, było biało i pusto. To pewnie z tego ziąbu – pomyślał. A jednak wiatr kwiczał, zamiast świszczeć i wyć. Było to najpewniej przywidzenie, ale Bok postanowił sprawdzić. Dobrnął przez kopny śnieg do obskurnej szopy, w której jego świnia dożyła szczęśliwie do stu kilogramów, i zmagając się z wiatrem uchylił drzwi. Była tam. Cała i zdrowa. Nie było nawet po niej widać śladów przejść z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Terrorysta dotrzymał słowa. W dwa dni później Bokowa kupiła sobie całkiem przyzwoity płaszcz z futrzanym kołnierzem. – Skąd miałaś pieniądze? – zapytał. – Sąsiadom mogę mówić, że dostałam od męża – odparła kpiąco i dodała: – Gówno cię to obchodzi, lepiej pilnuj swojej świni. W jej głosie było coś takiego, co kazało mu się zastanowić. Przypomniał sobie, że jak odbierał telefon od kidnapera, to żony nie było w domu, a kiedy wychodził składać okup, ona też gdzieś wyszła, choć pogoda była wyjątkowo podła, a nie miała przecież jeszcze nowego, ciepłego płaszcza. Wyrazy, których używał terrorysta, też wydały mu się nagle znajome z czterdziestu lat wspólnego pożycia. Brakowało dowodu rzeczowego. Zrobiła to sprytnie, nie zostawiając żadnych śladów. Znowu źle sypiał po nocach, gnębiony przez podejrzenia i niepewność, aż wreszcie w półśnie doznał olśnienia. Zerwał się z łóżka, odszukał po omacku magnetofon kasetowy, który podarował w ślubnym prezencie swojej córce i zięciowi przed paroma laty, i zamknął się z nim w łazience. Puścił taśmę, na której były nagrane piosenki z festiwalu. „Daj mi tę noc” – domagali się wykonawcy. Bok siedział na sedesie i paląc papierosa słuchał cierpliwie. Dam ja jej taką noc, że jej się ciemno w oczach zrobi – pomyślał ze złością. Taśma z mozołem dojechała do końca, ale nie było na niej nic podejrzanego. Przełożył ją drżącymi rękami na drugą stronę. Rozległ się chrobot, chrząkanie, odgłos brutalnego plaśnięcia i znajomy, pełen zaskoczenia i bólu głos. Bok zerwał się z sedesu, wpadł do pokoju i pozapalał wszystkie światła. 13 – Dam ja wam, kurwa, tę noc! – wycedził przez zęby i przesunął potencjometr do oporu. Magnetofon brzęczał, co sprawiało wrażenie, że piosenkarze śpiewają na skrzynkach wypełnionych gwoździami, hałas był jednak spory. W pokojach zaczęło się ruszać. Pierwszy wszedł zięć przecierając posklejane powieki – Zwariował ojciec z tym piosenkarstwem? Jest druga w nocy! Bok siedział w fotelu kiwając kapciem i niby to słuchał utworu. Nim piosenka dobiegła do końca, zeszli się wszyscy i patrzyli na niego ponurym, pytającym wzrokiem. – Co ma znaczyć ta demonstracja? Czy tatusia cisza nocna nie obowiązuje? A jeśli nie cisza nocna, to przynajmniej godzina milicyjna? – zapytała córka wykwintnie, bo czytała dużo książek i zawsze starała się wyrażać starannie. – Żeby jeszcze był pijany, tobym zrozumiał – zauważył zięć z wyrzutem. Bok wcisnął przycisk i cofnął taśmę. – Niech tatuś dla dobra rodziny zostawi te nagrania w spokoju! – powiedziała córka. – Rodziny? – Bok niemal zadławił się tym słowem. Potrząsnął magnetofonem, po czym z furią nacisnął klawisz. Głos zakwiczał, brzęcząc przy tym jak nożyce na stole. Bokowa wydęła wargi i prychnęła pogardliwie. – Co to jest? – zapytał zięć. – Co nam tu ojciec kwiczy po nocy? – Mamusiu, dlaczego tatuś to puszcza? O co mu chodzi? – dopytywała się córka. – O to chodzi, że się rozchodzimy! – wrzasnął Bok. – Terrorystka! Czerwona Brygida! – wykrzyknął, bo jak raz jego żona miała na imię Brygida. – Nie będę żył pod jednym dachem jak Żyd z Arabem! Dosyć tego, kurwa! Żeby podkreślić wagę decyzji, kopnął stojący na podłodze magnetofon, nie licząc się zupełnie z kosztami naprawy. – Może się ojciec rozchodzić, z kim chce – warknął zięć – ale mojego kopać nie pozwolę! – Niech się tatuś opamięta! To jest nasz prezent ślubny! – krzyknęła córka, podnosząc sponiewierany sprzęt. Henryk Bok splunął wprost na środek rodzinnego stołu, co miało stanowić ostateczne wyzwanie wobec całej rodziny, zabarykadował się w kiblu i nie chciał opamiętać. Od czasu do czasu śmiał się szyderczo, a czystymi ręcznikami owinął sobie nogi, bo mu było zimno. – Mama to zrobiła? Naprawdę? – pytał z niedowierzaniem zięć. – A zrobiłam. Inaczej bym się tych pieniędzy nie doprosiła – odparła kobieta spokojnie. – Mogła mama na tym świństwie wyciągnąć co najmniej dziesięć – kalkulował zięć. – Potrzebuję od niego tylko to, co mnie się należy. Resztą niech się zadławi. – Ale gdzie mamusia tego wieprzka przechowała? – zainteresowała się córka. ??U Maciaków w składziku. To pięćdziesiąt metrów dalej. Na trzy dni Maciakowa się zgodziła, bo oni wybili króliki zaraz na początku zimy. Po czterdziestu latach małżeństwa należała mi się kapota, nie? Bok tymczasem siedział na sedesie i mełł pod nosem przekleństwa. – Dosyć tego dożywocia! – syczał przez zęby. – Dzisiaj kradną i szantażują, to jutro człowiekowi we śnie gardło poderżną za pięć tysięcy! Dam ja im wszystkim taką rodzinę, że się będą do grobu prosili! Żeby go zdradziła, jak jeszcze się do tego nadawała, albo nawet pierzynę przepiła, to może by jej do tego czasu wybaczył i żyliby na starość pod jednym dachem, mając odłożone parę złotych na czarną godzinę, ale coś takiego nie mieściło mu się w głowie. – Tatuś się powinien cieszyć, że w rodzinie zostało! – powiedziała córka zza drzwi, na co Bok roześmiał się jak ciężko ranny tygrys i splunął w lustro, które tyle lat odbijało fałsz jego zakłamanego rodzinnego życia. 14 – A poza tym nudno było – powiedziała po namyśle Brygida Bokowa i cała trójka wybuchnęła śmiechem o trzeciej nad ranem. Echo tego śmiechu dotarło do uszu starego i zatrzęsło całym jego jestestwem. Jeśli do tej pory miał wątpliwości co do udziału w przestępstwie reszty rodziny, to ten śmiech był czymś gorszym od wspólnictwa w porwaniu i szantażu. – Ze wszystkimi się rozejdę – mruknął mściwie. – Jak ojciec musi, to niech się rozchodzi – powiedział zięć, który najwidoczniej podsłuchiwał pod drzwiami – ale ja się muszę odlać. – A gówno – odpowiedział twardo Bok, rozpierając się na sedesie. – Tatusiu, chyba jakieś normy w domu rodzinnym obowiązują– napomniała go córka. – Nie ma domu rodzinnego – odparł stary ze złością – lejta sobie do zlewu. – Rozwód rozwodem, tatusiu, a nie zapominaj, że jestem twoją córką. – Nie mam córki! Bratobójce! – Zawziął się. Nic nie poradzimy – szepnęła młodsza kobieta. Zięć wrócił szczękając zębami, bo był zmuszony w zamieć udać się na dwór za potrzebą tylko w kapciach i piżamie. – I co? – Nie chce wyjść. – Ojciec, lepiej się poddaj! – w głosie zięcia pojawiła się tonacja groźby. – Jak nie wyjdziesz, to cię głodem weźmiemy. – Gówno weźmiecie! A ty łach jesteś i z babami przeciwko mnie trzymasz! – To ojca ostatnie słowo?! – Nie. Jeszcze coś... Pocałujcie mnie w dupę! – Ja ojca prosiłem, a teraz poczekam, aż ojciec mnie poprosi! – wychrypiał zięć i rozkazał sobie przynieść sznur do bielizny. Zacisnął na klamce łazienki kilka mocnych węzłów, a drugi koniec przywiązał do klamki w drzwiach pokoju. Zdradziecka rodzina wyniosła się do kuchni. W korytarzu zaległa cisza. Bok nasłuchiwał przez dłuższą chwilę, po czym ostrożnie przekręcił klucz w zamku i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły zaledwie na centymetr. Wyjrzał przez szparę i dostrzegł mocno naprężony sznur. Zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Przeliczył papierosy i zaczął rozglądać się za czymś do okrycia. W pralce znalazł kalesony i dwie brudne flanelowe koszule. Naciągnął to na piżamę i owinął się w prześcieradło ściągnięte ze sznurka nad wanną. Zanim się poddał, minęło niedzielne przedpołudnie. Skapitulował z powodu braku papierosów i ogólnej beznadziejności sytuacji podwójnego zamknięcia, nie oznaczało to jednak zgody na jakikolwiek kompromis. Henryk Bok zdecydował się na zerwanie z rodziną. Całe popołudnie spędził na pisaniu podania. Zużył na to niemal połowę zeszytu szesnastokartkowego, w którym zapisywał wydatki i przychody. Nie miał wprawy w rozwodach. Po wielu skreśleniach podanie przybrało postać następującą: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o przydzielenie mi rozwodu z moją dotychczas posiadaną żoną Bok Brygidą (niech ją szlag trafi) – po namyśle usunął ten wtręt osobisty, bo wydał mu się niestosowny w urzędowym bądź co bądź piśmie – z uwagi na to że moja była żona Bok Brygida prowadziła wobec mnie działalność terrorystyczną i szantaż złotówkowy. Ukrywając się jako anonim podprowadziła mnie zwierzę domowe a raczej działkowe które trzymałem dla przyjemności. Rasy zwierzęcia nie podaję w podaniu bo nie ma ona związku ze sprawą rozwodową. Jako obywatel nie mogę po czterdziestu latach współżyć z rzekomą żoną która prowadzi przeciwko mnie karalną działalność w stanie wojennym. Wymieniona powyżej nie daje nadziei na poprawę bo jest na emeryturze. 15 Proszę o szybkie i pozytywne załatwienie mojej sprawy z Bok Brygidą z uwagi na to że z możliwości rozwodu jeszcze nie skorzystałem, co uważam że mi się należy po czterdziestu latach współżycia z wymienioną. Emeryt kolejowy Bok Henryk” Pisanie podania było niezwykle wyczerpujące, a mimo to stary czuł, że roznosi go chęć działania. Czuł się tak, jakby zaczynał życie od nowa. Zaczął snuć plany. Tymczasem skazany jest na wspólne mieszkanie z rodziną, która podstępnie porwała się na jego własność, bo wyrzucić się nie dadzą, mając legalny meldunek, a on sam nie ma zamiaru się wynosić, bo ten dom zbudował własnymi rękami, nie po to, żeby zostawiać go najgorszym wrogom. Zapisze go po śmierci wojsku. Z wojskiem nawet jego była rodzina nie wygra. Zanim jednak nadejdzie dzień mściwej śmierci, potrzebuje czegoś, co już teraz pozwoliłoby poczuć smak zemsty. Do tego celu nic nie nadawało się tak jak świnia. Całe szczęście, że ocalił ją przed żarłocznością rodziny. Jakoś ich przekonał przed świętami, apelując do patriotyzmu, że tak i tak, wojnę wywołało, a oni chcą ostatnią świnię zeżreć. – E, co to za wojna – wyraził się lekceważąco zięć – jak tylko jedno wojsko bierze udział i nikt przeciwko nie walczy, bo sami swoi. – Tym bardziej! – stwierdził z mocą Henryk Bok. – Jak jedni nasi przegrają, a drudzy wygrają, to i tak będziemy trochu przegrani i jeszcze gorzej się porobi. To ich ostatecznie przekonało. Teraz jednak nadszedł dzień, w którym świnia miała się stać jedyną ofiarą stanu wojennego w Szpecinach. – Trudno, wojna to wojna – westchnął emeryt i zszedł do piwnicy ostrzyć noże. Potem poszedł omówić szczegóły z Robercikiem od Maciaków. Maciakowa wprawdzie przechowywała żywca w okresie porwania, czyniła to jednak nieświadomie, bo sąsiadka jej we wszystko nie wtajemniczyła. Robercik interesował Boka ze względu na transport, jako że był właścicielem ośmioletniej syrenki. Naświetlił ogólnie zapapraną sytuację rodzinną i stwierdził, że jego świnia musi zrobić karierę w stolicy, bo on jeszcze z okupacji pamięta, co należy robić, jak jest wojna. – Znaczy, rozumiem, że sąsiad chce wykolegować rodzinę od rąbanki – zauważył Robercik. – O, nie! – stary pokiwał przecząco palcem. – Nikt do niej nie ma prawa, tylko wyłącznie ja. Ja się z nimi rozwodzę, a nie dzielę. To jest moja osobista wieprzowina, która powstała na emeryturze, na działce pracowniczej zapisanej na moje nazwisko! – Idzie sąsiad na całość? – Niech ich szlag trafi!... Potrzebny mi jest przewóz. Zapłacę ci jak za taryfę i jeszcze pół litra postawię. – Tu nie chodzi o pieniądze – powiedział Robercik masując na czole pręgę po czapce. – Wolałbym rąbankę... – Rąbanka i pół litra – zaproponował Bok wyciągając dłoń. – Tu nie o to chodzi – stwierdził Robercik po namyśle. – Wypić to nie sztuka, tylko jak tę świnię przewieźć. Wszędzie wojsko, milicja, sztrajfy na wszystkich drogach. Rekwirują, co nielegalne... – A co wolno twoim zdaniem do miasta wozić? – zapytał Bok. – Bo ja wiem?... Chyba tylko ludzi – odparł niepewnie Robercik. – To pojedzie jak człowiek, na siedzeniu – stwierdził stary. Robercikowi, który był jeszcze młody i przejawiał skłonność do ryzyka, pomysł ten bardzo się spodobał, chciał się czymś zasłużyć w stanie wojennym, bo jak się uda, to będzie o czym 16 opowiadać, a nawet jakby złapali i zamknęli na jakimś internowaniu, to i tak będzie ciekawiej niż w Szpecinach. Molestowicz za ulotki przesiedział miesiąc na Białołęce, to się za darmo w karty nagrał, a teraz dziewczynom opowiada i wszystkie do niego lezą, bo każda chce mieć osobno opowiedziane. – Umowa stoi – powiedział wyciągając rękę. – Szykuję skarpetę, a sąsiad charakteryzuje żywca na człowieka, żeby nam wstydu przed wojskiem nie zrobił. Plan Boka związany był z osobą niejakiego Muszyńskiego, który był jedynym naprawdę dobrym znajomym w Warszawie. Kiedy pracowali razem na górce rozrządowej, ten Muszyński brał duże ilości cielęciny. Na pewno zna wielu ludzi, którzy jedzą różne rodzaje mięs. Zapraszał go wielokrotnie do siebie na Ursynów, ale Bok nie miał dotąd powodu, żeby go odwiedzać. W poniedziałek wysłał do Muszyńskiego list następującej treści: „Kochany Stefku! Pragnę Cię odwiedzić w piątek na krótko z uwagi na to co mam w posiadaniu. W liście nie mogę pisać co i jak bo to niespodzianka, ale jak powiem, że jest tego z metr to się dokapujesz. Jak byś nie mógł ze względu na stan zdrowia czy co to pchnij telegram. Ale myślę, że nie będziesz taka ś w i n i a. Całuję cię po r y j u Bok Henryk” Ponieważ listy były cenzurowane. Bok wolał posłużyć się aluzjami, a swój podpis sprytnie zakończył zawijasem, który wyglądał jak świński ogon. Dziecko by się domyśliło, a co dopiero Muszyński, który za cielęcinę kupił sobie mieszkanie w Warszawie. Do czwartku telegram nie nadszedł, więc Bok dał świni w łeb i zaczął ją przygotowywać do ostatniej drogi. Ustalili z Robercikiem, że termin piątkowy będzie najdogodniejszy, bo z powodu wolnej soboty najwięcej ludzi kręci się po drogach a i część wojska rozpuszcza się na przepustki, więc kontrole nie są tak dokładne. Gdy Maciak podjechał syrenką pod ogródki działkowe, świnia była dosłownie zapięta na ostatni guzik. Bok ubrał ją w starą jesionkę żony, postawił kołnierz, ryj obwiązał chustą. Podobieństwo do małżonki, którą uważał nieodwołalnie za byłą, sprawiało mu mściwą satysfakcję. – No jak? – zapytał prezentując podróżną. Robercik z uznaniem gwizdnął przez zęby. – Nigdy bym na nią nie zwrócił uwagi. – O to nam chodzi. Dowód osobisty też ma w porządku. Robercik uniósł brwi, gdy Bok podsunął mu pod nos dokumenty żony. – O kurde! – wykrztusił. – Posadzimy ją z przodu i przypniemy pasami. Przymiarka wypadła niepomyślnie. Wieprzowa tusza podszywająca się pod Bok Brygidę nie wchodziła na siedzenie, ryj utknął pod dachem. – To nic, panie sąsiad – zdecydował Robercik, którego zaczęło ogarniać podniecenie. – Przerąbiemy Brygidzie kawał dupy od pleców, przygniemy i jakoś się na pasach utrzyma do Warszawy. Będzie wyglądało, jakby siedziała. Gdy zimowy mrok zgęstniał, mogli wyruszyć w drogę. Ciemność miała sprzyjać szmuglowi. Za oblodzoną szybą prezentowała się zupełnie przyzwoicie, a jej ogólny wygląd nie zachęcał do rozmowy, co też stanowiło okoliczność sprzyjającą. Konstrukcja mechaniczna pod nazwą syrena sunęła wśród ośnieżonych pól, ciągnąc za sobą smugę trujących spalin. Aleksander Bok, sceptyczny publicysta kulturalny rozwiązanego tygodnika, nie miał najmniejszego pojęcia o swoim imienniku wiozącym świnię rozpartą na przednim siedzeniu. Znużony lekturą maszynopisu zdrzemnął się na pół godziny i śniło mu się, że głodny wieprz pokaleczył mu usta. Sen był nadzwyczaj nieprzyjemny. 17 Aleksander dla intelektualnej zabawy interpretował sny, traktując je jako twory estetyczne posiadające symbolikę, której wykładnię stanowił zespół wrażeń i doświadczeń, przeżywanych przez śniącego na krótki czas przed lub po. Owe impresyjne wyjaśnienia nie miały wiele wspólnego z Freudem czy Jungiem, interesowała go raczej półświadomość niż podświadomość i archetypy. Uznał, że obecność we śnie zgłodniałego wieprza jest skutkiem lektury maszynopisu poronionej powieści. Odkąd życie kulturalne zostało zawieszone na czas nieograniczony, Aleksander Bok utrzymywał się z wydawniczej „padliny”, czytając kilogramy prozy produkowanej przez czambuł notorycznych grafomanów, którzy w niepojęty sposób zdobywali trudno dostępny papier i z pasją obracali go w makulaturę. Obcowanie z tasiemcami dziarskiego idiotyzmu dawało w miarę przyzwoite podstawy utrzymania i pozostawiało długotrwały niesmak. To zapewne ostrzeżenie przed duchowym obcowaniem ze świństwem estetycznym – pomyślał. – Niedługo utracę zdolność wypowiadania się na piśmie. Czytał dość szybko, mniej więcej trzy strony na minutę, i choć większość z tych tworów mógłby odłożyć z czystym sumieniem po lekturze kilku stron, uczciwość nigdy mu na to nie pozwoliła i zgrzytając zębami z obrzydzenia zagłębiał się w bagno wyobraźni nieszczęśliwców, wciąż ulegając złudzeniu, że błyśnie nikłe światełko nadziei, że zdarzy się cud albo nawet zwykły przypadek i w tej mierzwie słów pojawi się scena warta zapamiętania. Za sprawiony zawód i stracony na bezowocną lekturę czas mścił się potem na grafomanach, pisując zjadliwe opinie, które rozśmieszały znudzonych redaktorów, dzięki czemu dawano mu chętnie nowe transporty „padliny”. Umysłowość miał analityczną i żywą, więc przy okazji tego wyjaławiającego zajęcia poczynił wiele zastanawiających i niepotrzebnych obserwacji. Po pierwsze, zdumiewający był pęd ludzi, całkowicie pozbawionych talentu, do pisania. Nudziarzy, niezrozumialców, niedouków, hochsztaplerów bez inteligencji, ponurych sensatów, bigotów, tanich moralistów , urzędasów... Tępaków bez wyobraźni było najwięcej. Uważał, że ludzie ci nie tylko nie potrafią pisać, ale i czytać. W grafomaństwie przez kilkadziesiąt lat nastąpił znaczny, a nawet dwuznaczny postęp, a zarazem znamienne wyobcowanie. Przestawało ono schlebiać niskim gustom czytelniczej tłuszczy i powielać prymitywne schematy i bajeczne nieprawdopodobieństwa. Nowy grafoman odrzucał pokorę i świadomość własnej drugorzędności. Uważał się, ni mniej, ni więcej, tylko za geniusza. Wyczuwał instynktownie, że sukces czytelniczy może okazać się w perspektywie rzeczą wstydliwą, więc odrzucał fabułę, przyczyny, skutki oraz wszelkie konsekwencje, czerpiąc bezczelnie ze strumienia świadomości, który w jego wydaniu stawał się ściekiem obskurantyzmu. Był przekonany najwyraźniej, że w tej mętnej wodzie wszystko staje się możliwe i dozwolone, bo nie ma piekła krytyki. Stadna krytyka miała w powstaniu owych mutantów znaczny udział, frymarcząc od lat wartościami, wspierając urojone wielkości. Domagała się szczerości, uczciwości, obiektywizmu, by potem cmokać nad minoderią i fałszem, wmawiać ogłupiałym czytelnikom, że bezsilność kreacyjna to odpowiednik magmowatej rzeczywistości, a nudny, koturnowy bełkot to nowa forma ekspresji. Z marnego materiału majstrowała drabinę, którą następnie uznawała za obowiązującą hierarchię. Aleksander Bok miał podstawy, żeby to twierdzić, bo sam brał czynny udział w machinacjach krytycznych i przyczynił się do wyniesienia na górne szczeble kilku pomijanych prozaików młodszego pokolenia. Gdy siłą bezwładu koledzy po piórze z zadziwiającą indolencją zaczęli powielać jego opinie, przestał się interesować wyniesionymi. Powstała bowiem nowa hierarchia, równie fałszywa jak poprzednia, a on nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w zbiorowym odprawianiu obrzędów. 18 Również i jego gnębiło pytanie, dlaczego nie może powstać powieść na miarę pragnień i oczekiwań odbiorców, krytyków, na miarę czasów i w ogóle na miarę... Może gdzieś tkwił nie zauważany przez nikogo błąd? Może pułapką jest powszechne przeświadczenie, że akt tworzenia już na progu samej inicjacji powinien być ambitny i mierzyć wysoko? Autor musi objąć całokształt i zaatakować rzeczywistość brutalną siłą talentu, nadąć się, a na koniec choćby powiesić, żeby udowodnić niedowiarkom, że atak nie był pozorowany i że w grę wchodziła najwyższa wartość, jaką jest ludzkie życie. A dlaczego właściwie nie oddolnie, z niska, z cyniczną samoświadomością, z premedytacją, na obstalunek potrzeb, które można sobie wyobrazić, wypreparować i zanalizować? Dlaczego nie zwyczajnie: dla pieniędzy i sławy, lecz obłudnie, by rzekomo cierpieć z powodu niezrozumienia? Z obawy przed trywialnością? Rzeczy i sprawy niskie, uznane za mało znaczące i przez arbitralny osąd skazane na nieistotność. Przecież po latach może się okazać, że owe sądy przepojone pewnością siebie pochłonie sprawiedliwy i bezwzględny wyrok zapomnienia, a inny werdykt nobilituje sprawy odsunięte na dalszy plan, bo sądzący, sądzeni i przedmiot domniemań są tylko elementami nie kończącej się gry ruchomych znaczeń, której reguł nie można poznać do końca, tak jak nikt nie zna czasu depczącego to, co ustanowione. Dziwactwo Aleksandra Boka polegało na tym, że doświadczał trywialności w sposób nasilony i owo wyczulenie podsycał absurdalną analizą, zupełnie jakby chodziło o rzeczy istotnie mające znaczenie. Wiązał i budował z drugorzędnych faktów interpretacyjne dekoracje, wyciągając przy tym wnioski, które znacznie wykraczały poza ramy, jakie różnym rzeczom, nie wiadomo zresztą dlaczego, przysługują. Pewnego dnia spotkał na wysypisku śmieci dziwną parę. Był to usmotruchany kogut, rodzaj miejskiego śmietnikowego mutanta z oblepionym dziobem i do tego o wyraźnie wrednym wejrzeniu, oraz równie chuderlawa i niska, flejowata kaczka uliczna, niegdyś zapewne biała. Wszystko wskazywało na to, że wbrew naturze chodzą ze sobą, bo potem podążał ich tropem dziesiątki razy, aby upewnić się, że nie dał się zwieść przypadkowej zbieżności. Kogut łypał nieufnie przekrwionym oczkiem drobnego przestępcy, a kaczka kolebała się tuż za kurzym samcem, usiłując dotrzymać mu kroku na płetwiastych łapach, które ześlizgiwały się na pagórkach odpadków. Ktoś inny nie zwróciłby na to urągające naturze dziwactwo uwagi, ale Bok ze swoim chorobliwym zmysłem dociekliwości śledził to wielokrotnie, a potem nadał owemu mariażowi jakieś specjalne znaczenie symboliczne i wszystkim o tym opowiadał, jakby to było artystyczne wydarzenie albo coś w tym rodzaju, bo wyglądało na to, że bardziej jest tym przejęty niż, dajmy na to, powieścią Rosglonda, z którego krytyka usiłowała zrobić sensacyjne odkrycie literackie. Zmusiło to do lektury kilku nobliwych starców nie czytających od lat niczego, co nie zostało napisane w czasach ich młodości, i wywiązała się z tego nie kończąca się polemika nad zmianą warty w literaturze, bo istniejące hierarchie wszystkich już znudziły i najwyższy był czas, żeby coś się zmieniło, choćby pod presją, a starcy oczywiście uważali, że wszystko przeżyli i nic się już nie może zdarzyć ponad to, co było ich udziałem, podczas gdy młodsza generacja krytyków uznała, że wręcz przeciwnie, dopiero od nich wszystko się zacznie, a przecież ani jedno, ani drugie nie było do końca prawdą ani nieprawdą, bo Rosglond niczego w literaturze nie obalił ani też nie wzniecił, tylko napisał powieść o niemożności fabuły w świecie zachwianych wartości, a ową niemożność wyartykułował zawile w eklektycznym języku i swoją metodę twórczą nazwał ostentacyjnie „rynsztokiem zbiorowej świadomości”, i to ostatnie może było w tej całej historii najlepsze, owa stylistyczna dezynwoltura pisarza, który wylewa bełkotliwy strumień z bezczelną pewnością siebie, paraliżującą potencjalnych oponentów, bo coś w tym przecież musi być, skoro z taką otwartością i całkowitym brakiem zahamowań można przelewać potoki zdań przepojonych eschatologicznymi emocjami, czego od czasów Przybyszewskiego nikt nie ośmielił się robić, zatem więc 19 ustalono, że ten styl jest przejawem skundlenia i mutacyjności, buntem tłuszczy językowej przeciw kagańcowi uchwytnych rozumem sensów i ograniczeń, z czym zgodzili się nawet przeciwnicy powieści Rosglonda. Bok szczerze doceniał osiągnięcie Rosglonda, który swoją książką wniknął jak koń trojański w zardzewiałe mechanizmy krytyki, rozsadził je od wewnątrz z niebywałym tupetem i zmusił sforę zagubionych badaczy do histerycznej niemal pogoni za mirażem nowych wartości, ale uważał, że sama sytuacja w większym stopniu była symptomem skundlenia niż to, co Rosglond napisał. Natomiast kaczka z kogutem, zdaniem Boka, podobne wrażenie wprowadzała znacznie prostszymi środkami, choć jakakolwiek symbolika, nawet najprostsza, nie leżała w ich intencjach, co ludzie wytykali Bokowi, ale on trwał przy swoim, bo odkąd to wartość mierzy się intencjami, gdyby tak było, otoczyłyby nas z miejsca arcydzieła i bestsellery, a nie dziesiątki koturnowych gniotów, zatem owa niewydarzona para drobiu w pełni zasługuje, żeby ją potraktować jako symbol emanowany przez wysypisko wielkiego miasta, jako fakt, który powinien skłaniać do gruntownej analizy i opamiętania, bo przecież taki zestaw nie występuje w cywilizowanych krajach. On, Bok, oczywiście nie ma zamiaru tej pary antropomorfizować, bo to nieludzkie, ale z drugiej strony czemu nie założyć, że to rzeczywistość przemawia w sposób, którego zrozumienie i przeżycie może mieć wartość porównywalną z doznaniami estetycznymi, nie mówiąc już o walorach poznawczych. Zachody słońca stały się od dawna nudnym banałem, a piękne krajobrazy powielone w milionach odbitek uległy inflacji i nawet samo to twierdzenie zbanalizowało się do lekkich mdłości, więc większość ludzi zaczyna uważać, że sens można odnaleźć tylko w pogoni za przedmiotami, o czym się zresztą do niedawna nie mówiło, bo nie wypadało, a teraz już wypada, i pewnego dnia ludzie przestaną w ogóle cokolwiek zauważać poza tym, czego brakuje w domu i na talerzach, bo wraz z ubożeniem środowiska naturalnego postępuje powszechna i nie dostrzegana tymczasem dewastacja wyobraźni, co jest w ogóle jednym z największych zagrożeń ludzkości, z czego na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, pewnie dlatego, że nasza wyobraźnia staje się coraz uboższa i nawet tego nie potrafimy sobie już wyobrazić, a przecież brak ten budzi niewyobrażalne tęsknoty, i nie zapominajmy, że głupota jest pseudonimem niedostatku wyobraźni i przyczyną kto wie czy nie większej liczby nieszczęść niż zła wola. Ludzie pozbawieni imaginacji nie stworzą niczego, z czego mogliby być zadowoleni, umrą nieszczęśliwi, unieszczęśliwiwszy przedtem tych, co znaleźli się w pobliżu, fałszywie przekonani, że zabrakło im wszystkiego, szczęścia, miłości, szans, nie znajdując cienia winy w samych sobie, umrą nawet z tęsknoty za wolnością, której kształt przekracza ich imaginację. To zatem, co w punkcie wyjścia można było uznać za niewinne dziwactwo, prowadziło Boka nieodmiennie do nieco drastycznych i niezupełnie sprawiedliwych uogólnień na temat kondycji ludzi, z którymi żył na tym samym skrawku ziemi, dzieląc solidarnie ich niedostatek i nie mogąc się pogodzić z samobójczym jego zdaniem ubóstwem duchowym. To, co określił jako twórczą wyobraźnię, miało raczej luźny związek z tym, co zwykło się określać mianem twórczości artystycznej. Choć sam pisał, uważał pisarstwo za przedsięwzięcie moralnie dwuznaczne. Ktoś, kto uważa, że jego mało praktyczne twory umysłowe mogą zainteresować tysiące, a choćby tylko setki ludzi, jest megalomanem ex definitione. Co gorsza, istnieli tacy, którzy uznawali, że nie interesuje ich odbiorca, i pisali wyłącznie z wewnętrznej potrzeby. Załatwiać swoje potrzeby, choćby i najistotniejsze, zużywając taką masę papieru i ludzkiego czasu? Nawet hipokryzja uległa wyobcowaniu, co dowodzi upadku kultury. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach nie może powstać utwór wybitny. Lepiej już byłoby, żeby ten duchowy ekshibicjonizm nie stronił od wszelkiego świństwa warsztatowego, które prowadziłoby skutecznie do tak podejrzanego celu jak zaprzątnięcie ludziom czasu własnymi imaginacjami. 20 Był późny wieczór, gdy rozległo się natarczywe pukanie. Ponieważ Aleksander Bok nie spodziewał się nikogo, pobiegł otworzyć, zanim wywalą drzwi. Koło Wyścigów zatrzymał ich błysk czerwonej latarki. Zjechali na pobocze i stanęli w szeregu zatrzymanych wcześniej samochodów. Robercik pobladł i nerwowo pociągał nosem. Po kilku minutach zbliżył się do nich żołnierz, omiótł światłem latarki wnętrze samochodu, zażądał dokumentów i kazał otworzyć bagażnik. Pozwolono im jechać dalej, ale Maciak zaczął częstować wojsko papierosami i opowiadać kawały. Stary pocił się ze strachu, bo choć będąc na emeryturze mógł sobie pozwolić na czasowy pobyt w więzieniu, to jednak odczuwał paniczny lęk przed złapaniem na gorącym uczynku. Robercik wrócił bardzo zadowolony i przekonywał Boka, że musiał pogadać, ponieważ było to więcej psychologiczne i nie wzbudzające podejrzeń. Najgorsze było to, że samochód nie chciał zapalić. Robercik bezgłośnie poruszył pobladłymi wargami. – Jechać! Jechać! – ponaglało wojsko. Wysiadł i rozłożył ręce. Akumulator. Brak ładowania, widocznie rozładował się na światłach. – Dobra, popchniemy. – Wysiadaj, sąsiad! – szepnął Robercik. – Kobieta też niech wysiądzie, bo tu ślisko – powiedział jeden z żołnierzy. – Żona nie może chodzić – odparł pospiesznie Bok. – Jest po operacji. Machnęli ręką. Jak nie da rady na pych, to pociągną czołgiem. Od czasu do czasu można wykorzystać sprzęt w celach pokojowych. Silnik na szczęście zaterkotał po kilkudziesięciu metrach i syrena powlokła się w dalszą drogę o własnych siłach. Westchnienie ulgi oszroniło szyby samochodu. Ledwo było przez nie widać i Robercik przez pół godziny kręcił po Ursynowie w labiryncie ulic o muzycznych nazwach nie mogąc znaleźć tej właściwej. Gdy dotarli na miejsce, do godziny milicyjnej pozostało zaledwie dziewięćdziesiąt minut. Robercik zostawił silnik na obrotach i pomógł Bokowi wtaszczyć świńską tuszę na klatkę schodową. Czekać nie mógł, bo czasu na powrotną drogę pozostało niewiele. – Poradzę sobie – stwierdził zasapany Bok. – Mam pół litry, to z Muszyńskim doczekamy do jakiegoś pociągu. Przeciągnął świnię za kołnierz jesionki pod drzwi Muszyńskiego, który mieszkał na parterze, i nacisnął dzwonek. Okazało się, że dzwonek nie działa, więc zaczął pukać, ale i to okazało się nieskuteczne. Żadnego odzewu. Nic. Ciemność i cisza. Ulica się zgadzała, numer się zgadzał, a Muszyńskiego nie było. Jakby co, miał wysłać telegram, dlaczego nie wysłał? Miał przecież dosyć czasu. Nie mógł się pogodzić z nieobecnością znajomego z górki rozrządowej, więc z rozpaczy zaczął łomotać w drzwi pięścią. Ktoś wyjrzał z mieszkania na końcu korytarza. – Przestań się pan tłuc, przecież nie ma nikogo! – rozległ się skrzekliwy, nieprzyjemny głos. – Ja do Muszyńskiego – odparł Bok zasłaniając świnię. – Wróci po niedzieli! Drzwi trzasnęły. Jak to po niedzieli, co po niedzieli?... Przecież nie mógł ot tak sobie wyjechać, to do niego niepodobne... Boka zaczęło stopniowo ogarniać przerażenie. Został sam w obcym mieście, nie zameldowany w stanie wojennym, do tego z obciążającym bagażem, który nie da się w kieszeń wsadzić ani wziąć pod pachę. Chciało mu się płakać z nieszczęścia. 21 Znalazł na klatce listę lokatorów. Może zaszła jakaś pomyłka... Porównał dane z zapisem w notesie. Muszyński Stefan, Fletowa jeden, mieszkania dwa. Wszystko wskazywało na to, że nieobecny jest tym, który miał na niego czekać. Henryk Bok nie tracił jednak nadziei i sylabizując odczytywał całą listę lokatorów w poszukiwaniu innego, prawdziwego Muszyńskiego, który przyjmie go z otwartymi ramionami. Z rozpaczy uczepił się tej myśli o błędzie. Wśród mieszkańców dziewiątego piętra ze zdumieniem odkrył własne nazwisko. Oddychał ciężko, ocierając pot z czoła. – Musi być jakiś krewny! – krzyknął półgłosem w stronę świni, bo poza nieobecnym Muszyńskim nikogo bliższego na Ursynowie nie miał. Nigdy o takim nie słyszał, ale jego dziad miał przecież czterech braci, każdy z nich na pewno jakiegoś Boka spłodził, każdy z następnych Boków mógł być ojcem kolejnego, a że wojna rozrzuciła ich po kraju, mogli o sobie nic nie wiedzieć. Rozejrzał się po korytarzu, czy nikogo nie ma, złapał Świnię za kołnierz i zawlókł do windy. – Pewnie jakiś młody i mniej rodzinny – dyszał ciężko, podczas gdy winda z jękiem sunęła w górę. Na dziewiątym piętrze panowały ciemności, bo zanim zdołano pomalować żarówki na czerwono, żeby nie nadawały się do świecenia, mniej wyrobieni społecznie lokatorzy je pokradli. Bok ułożył tuszę pod ścianą i przyświecając sobie zapałkami szedł od drzwi do drzwi, szukając numeru dziewięćdziesiąt sześć. W mieszkaniu panowała cisza, ale przez wizjer sączyła się cienka strużka światła. Nie czekając, aż zgaśnie, a wraz z nią ostatnia nadzieja, załomotał pięścią. Rozległy się szybkie kroki, trzask zasuw i w progu stanął mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, którego twarz wydawała się znajoma, co Henryk Bok przypisał natychmiast rodzinnemu podobieństwu. – Słucham pana. – Rodzina jestem – wykrztusił stary z determinacją. – Kto? Mężczyzna spoglądał na stojącego w progu człowieka z wyraźnym zaskoczeniem. – Chyba stryj... – odparł stary niepewnie. – Znaczy, do uzgodnienia. – To jakieś nieporozumienie. Mój ojciec był jedynakiem, jeśli się nie mylę. – Właśnie mówię, że do uzgodnienia – wymamrotał przybysz czując, że ogarnia go zwątpienie. Drżącymi palcami wysupłał dowód osobisty i podsunął gospodarzowi pod nos, jakby chciał go w ten sposób przekonać o całkowitej legalności związków rodzinnych. – Proszę, niech pan wejdzie. Nie będziemy tego uzgadniali w progu – uśmiechnął się Aleksander, nieco rozbawiony perspektywą pokrewieństwa do uzgodnienia. Stary zawahał się. – Ma pan jakiś bagaż? Skinął głową. – Zostawiłem koło windy. Światło zapalniczki wyłoniło z mroku podłużny kształt odziany w damski płaszcz. Aleksander wzdrygnął się. – Co to jest?! – W zasadzie świnia – wymamrotał stary Bok. Płomień zapalniczki błysnął po raz drugi. Ryj obwiązany chustą zdawał się uśmiechać groteskowo. – Przeszmuglował ją pan w przebraniu? – zapytał Aleksander z niedowierzaniem. – Ano, takie czasy – westchnął stary. 22 Aleksander Bok poczuł się tak, jakby przypadek wyznaczył mu wbrew woli rolę w farsie. Jeszcze przed chwilą tkwił po uszy w rozmyślaniach o zdziczeniu współczesnej powieści, a teraz pochyla się nad świnią w jesionce, która wygląda jak pomysł z jakiegoś tingel-tanglu. – Dobra – zdecydował po chwili namysłu. – Weźmy ją tymczasem do środka i spokojnie wyjaśnimy sobie nieporozumienie. Położymy ją na balkonie, żeby nie było za ciepło. – Do uzgodnienia... – mruknął Aleksander pod nosem, gdy w kilka minut później siedli za stołem. Przybysz pokiwał głową, spoglądając na niego wzrokiem pełnym nadziei. Poszukiwania wspólnego przodka nie dały rezultatów. Henryk Bok siedział na krześle, opierając dłonie o kolana, i z rozpaczą spoglądał na środek stołu. – Ale ja pana znam. To musi być jakieś rodzinne podobieństwo – wyszeptał, gdy minęła długa chwila kłopotliwej ciszy. – Może z telewizji? Do niedawna czasami się tam pokazywałem – domyślił się gospodarz. Przybysz zesztywniał. Przypomniał sobie, że kilka razy trafił na swojego imiennika biorącego udział w programach, których treść niewiele go interesowała, i nawet raz czy dwa przez dłuższy czas słuchał, co mówi, ale nie było tam nic takiego, co mogłoby wskazywać na pokrewieństwo z nim, mieszkańcem Szpecin, a zresztą gdyby był krewnym, choćby nawet dalekim, dalsza rodzina na pewno by się pochwaliła. Jakoś wcześniej nie przyszło mu do głowy, że ktoś sławny może mieszkać w zwykłym, podobnym do innych domu, gdzie na korytarzu kradną żarówki, i sąsiadować z Muszyńskim, który handlował cielęciną. Zawstydzony, że fatyguje znaną osobistość i do tego usiłuje jej narzucić rodzinne więzi, uniósł się zza stołu i przepraszając zaczął zbierać się do odejścia. Czuł się tak, jakby nagle stracił kogoś bliskiego. – Jeśli miał pan mój adres, to szkoda, że nie napisał pan do mnie. Wszystko by się wyjaśniło – stwierdził Aleksander. – Pisałem do Muszyńskiego. Myślałem, że wszystko załatwione – odparł stary. – Do jakiego Muszyńskiego? – zdziwił się gospodarz. Zapanowała chwila konsternacji. Henryk Bok spoglądał na sławnego człowieka z wyraźnym niedowierzaniem. – Nie zna pan Muszyńskiego? – Nie przypominam sobie... – Przecież to pana sąsiad! Nie mógł uwierzyć. Spotykając kogoś z Warszawy, człowiek zawsze wypytuje o znajomka, tego czy owego. Miasto duże, więc przeważnie zapytany nic o nim nie wie, ale zapytać wypada, bo świat, wiadomo, mały. Żeby jednak sąsiada nie poznawać, to już przesada. Nazwisko Muszyńskiego wisi na ścianie, dużymi literami wymalowane na samym początku, więc choćby mimochodem można je zapamiętać, setki razy przechodząc obok. Taki brak zainteresowania nie mieścił się staremu w głowie. – To ja pana... redaktora przepraszam za tę rodzinę i w ogóle – wymamrotał speszony. – To przez to, że Muszyńskiego nie było, chociaż miał być albo napisać. Spojrzałem, że jakiś Bok mieszka, to pomyślałem, że może rodzina, że poratuje w biedzie... Ja bym tę świnię zabrał, bo przecież nie wypada, ale nieporęczna jest, to może by poleżała sobie do rana... Aleksander Bok, choć płynęła w nim obca krew i nawet sąsiadów nie poznawał, nie miał sumienia zostawiać starego, zagubionego człowieka na pastwę patroli w noc stanu wojennego. Zaproponował nocleg. Przyjęcie gościny poprzedziły długie i zawiłe pertraktacje, bo stary wolał stać na klatce niż zakłócać spokój obcemu człowiekowi. Żeby zatrzeć wrażenie obcości, zaczął opowiadać o sobie, o zdradzieckiej i podstępnej żonie Brygidzie, o rozwodzie i własnym występie przed kamerami telewizji. – To jednak łączą nas jakieś powinowactwa – uśmiechnął się gospodarz. – Ja też się rozwodzę. 23 Gość upewniwszy się, że nie proponuje nic niestosownego, wydobył z teczki pół litra wódki i wypili pod wiarołomstwo kobiet, zagryzając żółtym serem pokrojonym w kostki. Przybysz ze Szpecin ośmielony alkoholem rozejrzał się ciekawie po pokoju obudowanym dokoła półkami na książki. Było ich chyba więcej niż w szpecińskiej księgarni. Tuż obok na regale stało kilka identycznie wyglądających. Stary przechylił głowę i poruszając wargami odczytał na grzbiecie nazwisko gospodarza. – To książki też pan pisze? – zapytał z szacunkiem. Wziął ostrożnie do ręki egzemplarz z fotografią na okładce. – Tak. Wydałem dwa tomiki felietonów. – A czy to można gdzieś kupić? – Dostanie pan ode mnie na pamiątkę. Sięgnął po wieczne pióro i nakreślił na pierwszej stronie kilka słów. – „Wujowi, w dniu założenia rodziny. Aleksander Bok” – odczytał z mozołem stary. Autor uśmiechnął się nie zdając sobie sprawy, że przed chwilą napisał tekst, który mógł w sposób zasadniczy zadecydować o jego losie. Tymczasem beztrosko zajął się losem tuszy leżącej na balkonie. Wydzwaniał do znajomych i zręcznie lawirując między rafami telefonicznego podsłuchu zapraszał ich na wieprzowinę. Do południa następnego dnia świnia została podzielona między mięsożernych intelektualistów , a wieczorem Henryk Bok zasnął w pociągu elektrycznym jadącym w kierunku Tłuszcza, trzymając w ręku tom felietonów z dedykacją autora. Gdy Tomek Zach opowiadał swoje zmyślone historie, zdarzało się często, że zaczynali z niego kpić. Te szydercze okrzyki niedowierzania były wymuszone, nieszczere, podszyte cichą zazdrością i tęsknotą za czymś lepszym niż nudne życie w Szpecinach, ale chłopca doprowadzały do furii. Bił zapamiętale i z pasją, a doznany ból, zamiast zniechęcać do walki, dodawał mu nowych sił. Gromadził upokorzenia i razy z dwuznaczną satysfakcją; miały być kapitałem w chwili, gdy wreszcie zjawi się jego ojciec i odpłaci za to wszystko najpiękniejszą, zapierającą dech historią, która okaże się bardziej pasjonująca od najlepszego serialu. Do tego czasu ból miał być karą i nagrodą. Z czasem przestali kpić, gdy opowiadał o ojcu, którego nikt na oczy nie widział. Wcielił ten mit w życie pięściami i to, co mówił, przestało budzić otwarty sprzeciw. W marzeniach chłopca zaczęły jednak zachodzić zmiany. Narastało poczucie niezawinionej krzywdy i ojciec przestawał być bohaterem. Przeobrażał się w zwykłego dłużnika, który bez powodu zalega ze spłatą i nawet nie sili się, by to opóźnienie w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Nim nienawiść skaziła fantazje, tliła się jeszcze cicha nadzieja, że gdy stanie się coś niezwykłego, ojciec będzie musiał się zjawić. Właśnie dlatego szarpnął za włosy Rudą, która była postrachem szkoły, gdy próbowała upokorzyć go przed klasą z powodu braku zeszytu. Za coś takiego piekarz zabiłby Sitka na miejscu jednym ciosem swojej twardej jak spieczony chleb łapy. Ruda krzyknęła z bólu i zaskoczenia, wykręciła mu rękę i powlokła do gabinetu dyrektora, a cała klasa przestała oddychać. Ruda była wstrząśnięta. Coś takiego nie zdarzyło się w ciągu trzydziestu lat jej pracy w szkolnictwie. – Chyba zwariował – stwierdził dyrektor ze zdumieniem. Nawet on nie odważyłby się pociągnąć Rudej za włosy i nie znał nikogo, komu taki pomysł mógł wpaść do głowy. Chłopiec nie płakał. Stał sparaliżowany i przerażony tym, co zrobił. Uchodził za spokojnego, uczył się bez większych trudności i nie sprawiał kłopotów. A teraz stał przed nimi i nie chciał odpowiadać na pytania. Uznał, że sam nie zna odpowiedzi, bo przecież nie mógł im opowiedzieć o ojcu, na którego czekał bezskutecznie od lat. 24 Nawet w Szpecinach minęły czasy, gdy można było bezkarnie prać uczniów po pysku. Wzrósł poziom wiedzy pedagogicznej. Tomka postanowiono skierować do psychologa. Zarówno dyrektorowi jak i poszkodowanej nauczycielce wydawało się, że jedynie nauka może wyjaśnić przyczynę tak niesłychanego ekscesu. Tymczasem kazano mu iść do domu. Na użytek dorosłych zachowywał milczenie. Nie miał im nic do powiedzenia. Rówieśnicy uznali go za coś w rodzaju straceńca, kaskadera, obrazoburcy. Motywy ich nie interesowały, tak jak nie pytaliby, dlaczego się walczy z tygrysem. – Wywalą cię? – dopytywał się Arek Duszko. – Chcą mnie na to leczyć u psychologa. – Zrobią z ciebie wariata i zamkną na całe życie w szpitalu – wyszeptał Arek. Wierzył szczerze, że za coś takiego, co polega na odwróceniu odwiecznego porządku rzeczy, muszą grozić najwyższe kary. O takich niebywałych wydarzeniach piszą czasami w gazetach. Sam słyszał o łabędziu, który złamał rękę myśliwemu. Słowo „psycholog” brzmiało złowieszczo. Przypominało syk węża, ukąszenia strzykawek nasączonych trucizną. Wyobraził sobie sanitariuszy w zakrwawionych fartuchach, takich jak te używane przez sprzedawczynie w sklepie mięsnym, wlokących opierającego się Tomka do zakratowanej celi. – Będą musieli zbadać, co mam w głowie – szepnął Tomek. – Czy to boli? – Mówią, że nie. – Zawsze mówią, że nie będzie bolało. Tomek wyobraził sobie psychologa otwierającego czaszkę i grzebiącego w myślach, z których mógłby się zwierzyć wyłącznie ojcu. Bał się tego bardziej niż bólu. – Musisz uciekać – szepnął Arek. Ojciec nie zjawiał się, chociaż musiał wiedzieć, że Tomek szarpnął Rudą za włosy, cały świat już o tym wiedział. Pokazywano go sobie palcami. Nawet chłopaki z najstarszych klas, którzy prawie nie różnili się od dorosłych. Miał nadzieję, że ojciec pojawi się wreszcie i wobec tak doniosłego wydarzenia zbrodnia pójdzie w niepamięć, a wtedy on wspaniałomyślnie przeprosi Rudą, opowie jej szczerze, że nie miał innego sposobu, i nawet ona będzie musiała to zrozumieć. Zresztą ojciec potrafi obronić go przed psychologią i wszelkim złem. Dał mu wystarczająco dużo czasu. Całe dwa dni, noc i dwie godziny. A jednak z tamtej strony nie dotarł najmniejszy nawet znak, nawet taki, który tylko dla niego byłby zrozumiały. Tomek nie miał zamiaru zostawać wariatem, tylko dlatego że ma ojca, który w ogóle się nim nie interesuje. Uciekł z domu na godzinę przed wizytą u lekarza, zabierając ze sobą kawałek chleba i puszkę sardynek, której nie miał czym otworzyć, bo klucz wysunął się spod opakowania i wypadł przez dziurę w kieszeni. Minął małomiasteczkowe domki rodzinnej miejscowości pokryte spękanym szarym tynkiem i ruszył mało używaną drogą wśród porośniętych krótkim zielonym runem pól. Przeszedł przez środek jakiejś wsi, odprowadzany badawczymi spojrzeniami miejscowych, aż dotarł do stojących nad jakąś wodną wybroczyną domków letniskowych. Poczuł zmęczenie i głód. Uderzając kamieniem zardzewiały gwóźdź przebił blachę puszki. Wyciekło z niej trochę ciepłego oleju. Zlizał ostrożnie płyn, który pozostawił na języku nieprzyjemny metaliczny smak. Ten smak Tomek miał zapamiętać do końca życia. Dwie następne dziury nie zbliżyły go do zawartości. Puszka, chociaż poraniona jak święty Sebastian, nadal nie chciała mu się oddać. Położył się na osłoniętej od wiatru werandzie jednego z domków i spod półprzymkniętych powiek spoglądał na czerwieniejące jak głowa Rudej, pochylone nad blatem sadzawki słońce, które pod koniec dnia po raz ostatni sprawdzało obecność świata. – Jestem – szepnął chłopiec. 25 Gwóźdź unurzany w oleju był jak kosmyk sklejonych, tłustych włosów. – Kto ty jesteś? Odpowiedź na to pytanie była prosta i znały ją wszystkie dzieciaki. Należało odpowiedzieć: Polak mały. Tomek nigdy nie chciał się nauczyć tego wierszyka. Odpowie dopiero wtedy, gdy będzie wiedział wszystko o swoim ojcu. „Dowiesz się wszystkiego, jak dorośniesz.” Tylko dorośli wiedzą, skąd się biorą ojcowie. Matka milczała, jakby chodziło o czyjąś śmierć, ale była to zaledwie część prawdy. Reszta snuła się w niedomówieniach. Udawała, że ktoś taki nie istnieje. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu skazała go na cichą śmierć i nigdy nie chciała o nim mówić. Tomkowi nie pozostawało nic innego jak czekać cierpliwie, aż ojciec zjawi się pewnego dnia i przyniesie usprawiedliwienie swojej śmierci. Wierzył, że za tą tajemnicą kryje się coś niezwykłego, jakaś misja. W półśnie często widywał cień odchodzącego ojca, ale nigdy nie udało mu się dojrzeć jego twarzy, ginęła w mroku, ilekroć otwierał oczy, by się przyjrzeć, choć napinał wszystkie mięśnie, żeby przebić wzrokiem ciemność. Nie mógł nie żyć i jego odejście nie mogło być śmiercią. Ojciec, nawet najgorszy, nie mógłby tego zrobić, właśnie teraz, gdy wszystkimi siłami postanowił powołać go do istnienia i powrotu. To miała być tymczasowa, wykrętna śmierć dla kłopotliwych pytań i dociekań, życie z tajemniczych przyczyn ukryte przed oczami świata, intryga uknuta przez dorosłych na użytek dzieci. Przestał zadawać pytania w obawie, że kolejna wykrętna odpowiedź zaszkodzi nieobecnemu, którego istnienie było tak wątłe i niepewne. Dobrowolnie przyłączył się do spisku, udając, że wierzy we wszystko, co mógłby usłyszeć, gdyby wciąż zadawał pytania. I niczego więcej nie chciał, poza tym, by zjawił się pewnego dnia i opowiedział mu wspaniałą historię swojej nieobecności. Wybaczyłby i uwierzył we wszystko. Są przecież sprawy ważniejsze od siedzenia w domu z żonami i dziećmi: wojny, przygody i podróże, są tajemnice, których nie wolno zdradzić nawet za cenę życia własnego i najbliższych. Może dlatego matka nie mogła mówić. Wybaczyłby to także i jej, gdyby tylko zechciała się z nim podzielić choćby najmniejszą cząstką tajemnicy. Przecież nie powiedziałby o tym nikomu. Ponieważ nigdy tego nie zrobiła, czuł się zwolniony od dotrzymywania sekretu, do którego nie miał dostępu. To dlatego opowiadał o swoim nieobecnym ojcu niezwykłe historie, sądząc, że to zdrada, a potem bił się, żeby stały się prawdziwe. Nie zazdrościł kolegom. Ich ojcowie byli najzwyklejszymi ludźmi zajmującymi się zwykłymi rzeczami, jak choćby Sitkowski, którego wszyscy nazywali Sitkiem, bo był piekarzem męczybułą o ciężkich, wyparzonych przez gorące bochny łapach, i mały Sitek mógł się chwalić jedynie tym, że gdyby jego ojciec uderzył z całych sił, to mógłby zabić na miejscu. – Ty masz dobrze – zauważył pewnego dnia mały Sitek. – Nie ma cię kto bić. Matki są na to za słabe. Tomek wzdrygnął się z obrzydzenia, że mógłby paść trupem z ręki piekarza. To nie była śmierć, na jaką czekał. Sitek też nie chciał umierać przed swoim ojcem męczybułą. Czekał, aż piekarz zdechnie z przepicia. Wtedy on zostałby właścicielem piekarni i nie musiałby nikogo słuchać. I tak był już bogaty, bo kradł bułki i sprzedawał kolegom, których rodzice wysyłali rano po pieczywo. Z tego powodu nie zabierał do szkoły książek. Jego teczka i tak była najbardziej wypchana. Książki nosił mu Tomek albo Arek. Dostawali za to po jednej bułce. Piekarz mniej więcej raz w miesiącu łapał syna na kradzieży. Bił go wtedy z furią, uważając jednak, żeby nie trafić w głowę, bo głowa była Sitkowi potrzebna do szkoły. Mimo że ojciec uważał, Sitek miał kłopoty z pamięcią i czasami jąkał się przy tablicy. Nauczyciele czekali cierpliwie, aż złapie oddech. 26 Tomka schwytano, gdy skulony na werandzie śnił, że skrada się do odwróconego plecami mężczyzny. Wyciągnął rękę i za chwilę miał zobaczyć prawdziwą twarz ojca, ale ktoś szarpnął go za ramię i wywlókł z ciemności snu na jawę. Ujrzał przed swoimi oczami twarz mężczyzny, ale nie należała ona do ojca, tylko do młodego Maciaka, którego wszyscy w Szpecinach nazywali Robercikiem. Świat, nawet gdy ucieka się na sam koniec świata, okazuje się mały jak puszka konserw i równie niedostępny dla kogoś, kto nie może znaleźć klucza. Można jedynie zrobić w nim dziurę zardzewiałym gwoździem, by choć końcem języka poznać cierpki smak tajemnicy. Gdyby ktokolwiek zapytał Aleksandra Boka, co chce powiedzieć poprzez własne życie, co ma na myśli, żyjąc ponad czterdzieści lat, uczestnicząc w wydarzeniach, będąc świadkiem scen przesuwających się przed jego oczami, a potem pozostawiających w pamięci trwały ślad, istotnych przez to, że pamięć w samozwańczym akcie nadawania ważności wyznaczyła im takie, a nie inne miejsce, gdyby więc zapytano go kiedykolwiek, o co chodzi w jego życiu, a ktoś, u diabła, mógłby zadać takie pytanie, skoro zadaje się tysiące bezsensownych pytań i udziela tyle samo błahych odpowiedzi, to odrzekłby zapewne, że jest tylko ruchomym punktem widzenia, którego droga w czasie nie stara się nakreślić niczego podobnego do jednej z banalnych prawd, czym jest ludzka egzystencja w ogóle, bo umysł miota się między sensem i bezsensem, obezwładniony skrajnościami, nie mogąc się pogodzić z nieskończonością powikłań, więc lepiej przystać po prostu na to, że życie powinno być jak najlepiej opowiedzianą historią i może niczym więcej, choć przy wprawie w interpretowaniu wydarzeń i wyszukiwaniu zalążkowych znaczeń bez większych trudności mógłby Bok odkryć w tym wszystkim jakiś sens ogólniejszy, bo przecież żył świadomie, dokonując wyborów, które przez sam fakt zaistnienia były znaczące. Także przypadek, czyli to wszystko, co pozostaje poza kręgiem świadomej działalności, przy odpowiednio koturnowej i wszystkoistnej interpretacji może niezasłużenie awansować do roli metafory. Gdyby na przykład w sposób najzupełniej przypadkowy i w najmniejszym stopniu nie związany z dotychczasową działalnością został przejechany przez tramwaj, to mogłoby to oznaczać, powiedzmy, że los jego kosztem dokonał symbolicznego przewartościowania, uznając, iż dla takich jak on nie powinno być tymczasem miejsca na świecie. Taki groteskowy punkt widzenia, kryjący w sobie paradoksalne łaknienie rozumu, nie wytrzymuje próby trzeźwego osądu, z dużym natomiast prawdopodobieństwem znalazłby odzwierciedlenie w nekrologach, które usiłują być często krótkimi recenzjami z życia, gdy dzieło już skończone i wszystko ma być wiadome. Z tych powodów Aleksander Bok swój potencjał wnikliwości wolał przeznaczyć na cele pomijane przez górnolotną refleksję, która jego zdaniem nieuchronnie dryfowała w stronę podejrzanego banału. Swój punkt widzenia uważał za całkowicie osobny i nie związany z koniunkturą, jaką dają tarasy widokowe na przyszłość, co zresztą we własnym mniemaniu kwalifikowało go do roli ofiary, bo dla tych, którzy nie podzielali jego punktu widzenia, był połowicznie szkodliwy, a zarazem wystarczająco słaby, i wszystko wskazywało na to, że łatwiej go usunąć niż zjednać, więc wybór narzucał się z oczywistością. Co gorsza, nawet jako ofiara nie uniknąłby owego piętna połowiczności, bo wraz z zagładą punktu widzenia wyznaczonego przez egzystencję zniknęłaby idea, której był wyłącznym reprezentantem, a na domiar złego owa zagłada mogłaby zostać wykorzystana do celów całkowicie sprzecznych z tymi, które wyznaczył sobie żyjąc, a to z uwagi na ową mglistą połowiczność. Na przykład jego idea zostałaby koniunkturalnie wpisana w jakieś zbiorowe złudzenia, które nazywa się ideologią, i dla potwierdzenia rzekomej logiki, rządzącej mechanizmami zbiorowych emocji. Bok zostałby skazany pośmiertnie na połowiczne, jednostronne i fałszywe zaprzeczenie. Są ludzie, którzy płoną na stosach, ci, co podpalają, i tacy, których dorzuca się do ognia w miarę potrzeby. Bok podejrzewał, że należy do tej ostatniej kategorii. 27 Uważał, że trudno sobie wyobrazić bardziej idiotyczne perspektywy sensu istnienia... Zarazem status outsidera nie został mu narzucony przez okoliczności, jak to się często zdarza snujom pętającym się po kartach powieści, niewinnym nieszczęśliwcom i ofermowatym zagubieńcom, którzy nie są w stanie wzbudzić w czytelnikach nawet odrobiny litości, lecz był skutkiem świadomego wyboru, a nawet luksusem, na który Bok pozwalał sobie z przyjemnością, i sarkastyczne refleksje nad niebezpieczeństwami tak ukształtowanego losu traktował jako rodzaj myślowej dekoracji, bo jeśli ktoś godzi się na uczestnictwo w czymś tak domniemanie tragicznym i częściowym, to nie może być sam do końca tragiczny, lecz jest zarazem komiczny, nawet śmieszny, i gwoli uczciwości sam przed sobą przyznawał się do tej śmieszności pozornego dramatu egzystencji, a jego cichą zemstą była fascynacja trywialnym komizmem szczegółów świata, który go otaczał, a ponieważ niewygodnie jest żyć ze świadomością, że nie stworzyło się nic bardziej godnego uwagi ponad konsekwentny ciąg wątpliwości, w tragikomicznym poczuciu niedosytu – Bok uznał, że ważne jest nie tyle samo myślenie, bo wbrew poglądom nauki, które ulegną wcześniej czy później rewizji, uważał, że myślą również zwierzęta, tyle, ile im tego myślenia do życia potrzeba, a sporo ludzi nie myśli więcej od zwierząt, więc na tej podstawie doszedł do przeświadczenia, że ludzką właściwością w procesie myślenia jest osiąganie dystansu wobec podmiotu, który mniema, sądzi, ulega fałszom, a na koniec potrafi się roześmiać z samego siebie, co być może jest najbardziej dostępną formą transcendencji, bo to jest tak, jakby czysty duch oderwał się od skołatanej, wczepionej pięcioma zmysłami w ciało duszyczki i krążył nad nią zataczając się ze śmiechu, a życie i tak dopadnie go wcześniej czy później. Kilka miesięcy przed rozwodem Aleksander Bok podjął jedną z ostatnich prób ratowania swojego małżeństwa. Teresa nie miała zimowych butów, zagroziła, że odejdzie. Kobieta może być naga, ale nie bosa. Postanowił rzucić na szalę swój czas. Umówił się w redakcji, że przyjdzie dopiero o pierwszej, zamówił budzenie w środku nocy i już o piątej stanął w kolejce przed „salonem obuwia”. Gdzieś tam w Polsce przemysł obuwniczy stanął z powodu braku spodów, jedenastu recydywistów siedziało na czterdziestometrowym kominie fabrycznym w ramach akcji protestu, falowe strajki powracały w leniwym rytmie. Kraj leczył się z anemii upuszczaniem krwi. Na sześć godzin przed otwarciem przy drzwiach salonu sterczało kilkanaście osób. Były to przeważnie kobiety w podeszłym wieku. Zajął miejsce na końcu kolejki i wydobył plik gazet. Zaczęto mu się przyglądać z ironicznym zainteresowaniem. Mężczyzna, który czyta gazety w sinym świetle jarzeniówki stojąc po damskie kozaki, stanowi widok dość niezwykły. Bok poczuł się nieswojo, zupełnie jakby jadł nie znaną potrawę na oczach wpatrzonego tłumu. Wsunął pisma do torby. – Słusznie, oczy się psują – zauważyła życzliwie stojąca przed nim babina. – Czas się marnuje, proszę pani – odparł uśmiechając się ironicznie. – Chce się pani stać tyle godzin? – Zbrodnia na ludziach – westchnęła kobieta. W nagłym uniesieniu zaproponował, żeby sporządzić listę, rozejść się do domu i spotkać przed sklepem dopiero o wpół do jedenastej, żeby ustawić kolejkę. – Ktoś będzie musiał stać z listą, trzeba by się zmieniać – zauważył bez entuzjazmu jakiś mężczyzna. – I to chłop by musiał stać, bo babę wypchną – dodała kobieta. Była to ta sama babina, która usiłowała nawiązać, przed chwilą rozmowę. Opowiedziała, że już dwa razy ją wypchnęli, raz od garnków i raz od odkurzaczy. – Ja postoję – zaofiarował się Bok widząc, że wśród nielicznych mężczyzn nie widać chętnych. – Dlaczego? – schrypniętym głosem zapytał podejrzliwy nie ogolony typ w średnim wieku. Wietrzył jakąś machloję. 28 – Po co mamy wszyscy marnować czas? Jeśli ja stracę parę godzin, to i tak w sumie zamiast, powiedzmy, dziewięćdziesięciu stracimy tylko sześć. Poprzestał na arytmetyce. Wolał nie wspominać, że jego poświęcenie przyniesie jakiś tam zysk społeczny. Do społeczeństwa ostatnio nikt się nie przyznawał, bo trąciło to propagandową demagogią. Wszyscy na to przystali, ale raczej ociężale i bez entuzjazmu. Ponieważ Bok nie wyglądał na oszusta, uznali go za frajera. Wolał jednak to od dreptania w tłumie, poza tym altruizmu nie powinno mierzyć się wdzięcznością. W ciągu kilku minut spisali stojących i kolejkowicze rozeszli się do swoich zajęć. Bok z uczuciem ulgi sięgnął ponownie po gazety, ale nim zdążył rozłożyć szeleszczącą na wietrze płachtę, podeszły dwie osoby. – Jest już kolejka – zauważył. – Gdzie? – zapytał mężczyzna. Wyjął listę. Niechętnie zgodzili się na zapisanie. Postali kilka minut, po czym przenieśli się pod sklep spożywczy, który otwierano za kilkanaście minut. Kobieta nosiła do kożucha jasne letnie półbuty. Do dziewiątej zapisał osiemdziesiąt dwie osoby. Niemal trzydziestka stała, choć zwalniał wszystkich do wpół do jedenastej, kiedy to miało się odbyć ostateczne ustawienie i weryfikacja. Na kilka minut przed dziesiątą zjawił się nie ogolony w towarzystwie dwóch podobnie wyglądających typów. Jeśli słowo „towarzystwo” było tu w ogóle na miejscu. Wyglądał niezbyt zachęcająco, ale swoją partię rozegrał z wprawą zawodowego szulera. Oznajmił, że jest druga lista. Z nocy. Ci dwaj panowie stali do trzeciej. Wymienieni potoczyli ponurym wzrokiem po tłumie szukając kogoś, komu się nie podoba stanie do trzeciej. Tymczasem nikt nie protestował. Było to szyte grubymi nićmi, ale legalna kolejka skłonna była przyjąć nocnych, bo było ich zaledwie trzech. – Dwóch – zauważył Bok. – Ten pan zapisany jest na naszej liście jako piętnasty. A po drugie, skąd mamy wiedzieć, że panowie stali? – Lista wisiała naklejona do szyby. Pewnie zdarli – stwierdził z bezczelnym uśmiechem jeden z uzurpatorów. – A ja mam prawo się zapisywać, gdzie mi się podoba – warknął nie ogolony. – Młodszy starszemu ustępuje – zauważył trzeci, co początkowo zostało przyjęte jako zapowiedź kompromisu, ale zaraz dodał: – My z nocy jesteśmy starsza kolejka, a do tego ktoś tu nas skrzywdził. – Jak was skrzywdzili, to skąd macie nową listę? – zapytał chytrze Bok. – Zrobiliśmy odpis, żeby nas ktoś nie wykolegował – odparł oszust. – Do ludzi nie można mieć za dużo zaufania. Aleksander Bok, czując za sobą milczące poparcie dziewięćdziesięciu blisko osób, zaprotestował. Na pierwszy rzut oka było widać, że żaden z tych zbirów nie potrzebuje dla siebie damskich kozaczków, ale ten argument nie nadawał się do użycia. – Uważam, że nie powinniśmy ustępować – stwierdził zwracając się do swoich. – Nie puszczać! – zapiszczała histerycznie kobieta w skórzanym płaszczu, która zajmowała dalszą pozycję. Nocni spoglądali na kolejkę z pogardliwym uśmiechem i wymienili ze sobą jakieś ciche uwagi. – Może tych trzech panów wpuścić, jeżeli już stali – odezwała się wystraszona staruszka, która najwidoczniej żywiła obawę przed rozruchami. – Zaraz, jakich trzech? – zaatakował w pokerowym stylu jeden z hochsztaplerów. – My mamy spisanych trzynaście osób. Przez tłum przebiegł groźny pomruk. – A my dziewięćdziesiąt i nie mamy zamiaru ustępować – odparował natychmiast Bok. – Niech pan nie straszy – wychrypiał nie ogolony. – My tak samo jesteśmy legalni. 29 Z dalszych szeregów dziennych wynurzył się otyły mężczyzna w średnim wieku. Zanim jeszcze zaczął mówić, zdradzał stan najwyższego podekscytowania. – Moim zdaniem, legalnie stoi tylko ten, kto stoi! Resztę skreślić! Jak kto nie ma czasu, żeby swoje odstać, to jest nielegalny! Przyszedł widocznie niedawno, więc przy zachowaniu kolejności uwzględnionej na papierze nie miał szans na damskie obuwie. Wyłączenie nieobecnych stwarzało nikłą nadzieję. – Odstawiają na tych listach po pięć kolejek, a potem to na spekulacje noszą! – wrzasnęła z tyłu jakaś baba. – Sam ludziom powiedziałem, żeby się rozeszli – wyjaśniał Bok. – Po co tracić tyle ludzkiego czasu?! Na twarzach i gębach, które go zewsząd otaczały, brakowało zrozumienia dla racjonalnych argumentów. Każdy kombinował, że jeśli zabraknie nieobecnych, to znajdzie się bliżej drzwi do salonu. – Rozpuścił pan ludzi, to sam pan jest winien – zaatakował ponownie grubas wyczuwając koniunkturę. – A co by panu przyszło ze stania w kupie? – zapytał Bok. – Ogonek ma stać, panie, jeden za drugim. Po to jest. A na papierze to już nam drugą Polskę postawili, niech ich szlag trafi! – Nikogo nie uznawać, kto z nami nie jest! – poparła go rozhisteryzowana baba. – Dopisują się! Buty by ludziom z gardła powyrywali na spekulację! Dwa anarchiczne wystąpienia zrobiły wrażenie na kolejce. Przylgnęła do ściany zwarta i gotowa bronić stanu posiadania przed papierowymi pretendentami. Na próżno usiłował przywołać ich do porządku wyjaśniając, że ludzie chcieli stać, że sam uznał to za absurd i bezsensowną stratę czasu, poświęcił się stając za nich i czuje się odpowiedzialny. Wysłuchano jego wywodów z ponurą obojętnością, jakby to była ogólnikowa relacja o jakimś kataklizmie w odległym końcu globu. – Może pan sprawdzić? Byłam piąta – kobieta nieśmiałym głosem wymieniła nazwisko. – Nie puszczać! – krzyknęła anarchistka, a Bok zauważył mimochodem, że nosi buty w dobrym stanie, ale nie mógł tego wykorzystać jako argumentu, bo sam również nie wyglądał na kobietę potrzebującą obuwia. – Jak to? Jest przecież lista – wymamrotała pokrzywdzona z rozpaczą w oczach. – Nawet dwie! – roześmiał się grubas. – Przecież wyszłam tylko na chwilę, do spożywczego. – Nie mówiłam?! – podchwyciła natychmiast anarchizująca histeryczka. – Staje jedna z drugą w dziesięciu kolejkach, a potem towaru dla ludzi brakuje! – To pana wina! – szepnęła z żalem poszkodowana skubiąc nerwowo połę płaszcza. – Gdyby nie pan, to nikt by mnie stąd nie ruszył! – Chodźmy! – ujął ją pod ramię i pociągnął w stronę kolejki. Ta jednak w porę zwarła szyki, zacieśniła szeregi i dyszała wrogą determinacją. – To ja już lepiej stanę na końcu – syknęła kobieta wyrywając ramię. Kolejka odprowadziła ją bezlitosnym spojrzeniem. Tymczasem nadciągać zaczęły posiłki papierowych z listy Boka, więc musiał tłumaczyć od początku, jak utracił wpływy i autorytet, bo pojawili się nieprzejednani, nie uznający społecznej umowy, i połączyli z tymi, którzy już stali na dalszych pozycjach, i że nie przemawiają do nich ani argumenty prawne, ani zeznania świadków. Bezpośrednią przyczynę kryzysu stanowiło pojawienie się nocnych, którzy wystąpili z konkurencyjną, najprawdopodobniej sfałszowaną listą, co w znacznym stopniu obniżyło zaufanie do wszelkich dokumentów. Sytuacja przedstawiała się następująco. Prawą stronę od wejścia do salonu obuwniczego zajęli nieliczni zdrajcy z legalnego wykazu i kilkudziesięcioosobowa grupa zwolenników bezwzględnej obecności fizycznej. Po lewej 30 stronie stanęli nocni, wzmocnieni najbardziej radykalnymi elementami z tłumu. W sumie osiem osób. Bok nie widząc innego wyjścia utworzył, opierając się na liście, własne silne stronnictwo, prostopadłe do wejścia. Mimo liczebnej przewagi miało ono jednak niskie morale i pretensje kierowało do Boka, którego uznawało za winowajcę zamieszania. Umysł publicysty kulturalnego pracował gorączkowo. Było jeszcze trochę czasu na zaprowadzenie porządku. Najlepsze rozwiązanie stanowiłaby demonstracja siły, rozpędzenie oszustów z lewego skrzydła, co zmusiłoby prawe skrzydło do kompromisu, jeśli nie do całkowitej rezygnacji z niesłusznych roszczeń. Nocni czuli się pewni swego. Z kpiącymi uśmiechami opierali się o szybę wystawową. Z pomocą kilkunastu sprawnych mężczyzn można by się z nimi rozprawić w kilka minut. Rozejrzał się po swoich, szukając potencjalnych kandydatów do walki z samozwańczym ogonkiem. Tuż za nim stał wysoki mężczyzna o dużej masie. Nic jednak nie wskazywało, że ma jakieś skłonności do rękoczynów. Nadawał się najwyżej na mediatora, a ostatecznie można by wykorzystać go w drugiej linii ataku. Dalej żylasty facet w berecie o smutnej, tępawej twarzy. Taki po pijanemu bije z byle powodu, ale na trzeźwo nie zechce się mieszać do stołecznych rozruchów. Wyglądał na przybysza z prowincji. Tacy w ogóle nie wierzą w jakąkolwiek sprawiedliwość. Cierpliwie czekają na okazję, żeby się dorwać do swego. Dwudziestolatek stojący z dwoma dziewczynami. Chce sprawiać wrażenie pewnego siebie. W razie czego mógłby się przydać. Zapewne będzie się chciał popisać. Grupa młodych. Raczej chłopcy niż mężczyźni. Stoją niezobowiązująco, bardziej świadkowie niż uczestnicy, ale gotowi się wmieszać, gdyby doszło do rozróby. Bok przerwał lustrację, bo nagle ogarnął go niesmak, że angażuje emocje w idiotyczną sytuację. Po co mu ten gest wobec tłuszczy? Niechby sterczała w kupie u progu salonu. I tak prawdopodobnie marnują swój czas na jałową egzystencję, bezsensowną krzątaninę, która polega na tym, że wyrywają sobie nawzajem nędzne ochłapy, jakie jeszcze zostały na zdewastowanym przez kryzys rynku. Poczuł przypływ gwałtownego obrzydzenia do swojej naiwnej, pseudoracjonalistycznej wielkoduszności. – Panie, i co teraz z nami będzie? – tonem pełnym pretensji zapytała kobieta w trampkach. – Miał pan pilnować, a nawpuszczał pan ludzi bez uprawnień. – To nie ludzie – mruknął publicysta. – Nic dziwnego, że tak trudno rządzić tym narodem. – Będzie nam tu od narodu wymyślał. Żyd jeden! – odezwał się agresywny grubas. – Rozpuścił ludzi, a teraz sam jest z przodu. Ma łeb do handlu! – Nie wygląda na Żyda – zauważył ktoś ostrożnie. – Nie bądź pani naiwna – roześmiał się antysemita. – Przecież widziałem na własne oczy, jak „Politykę” czytał. To jest żydowska gazeta! Spoglądano na niego raczej z zaciekawieniem niż z wrogością, a mimo to Bokowi dreszcz przebiegł po grzbiecie. Próbował uśmiechnąć się cierpko, z wyższością, ale na jego twarzy pojawił się grymas niepewności. Do przodu wysunął się starszy mężczyzna z porannej listy. Położył rękę na ramieniu Boka uspokajającym gestem internacjonalisty. – Proszę pana. Za dwadzieścia minut otwierają. Powinien pan uporządkować kolejność – powiedział tonem pełnym życzliwości. Nocni spoglądali na tę scenę z wyraźnym rozbawieniem. Nie mieli zamiaru wdawać się w jakiekolwiek pertraktacje. – Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia? – zapytał Bok bez przekonania. – Z ludźmi się pan dogaduj, panie polityk, a nie z nami! – roześmiał się nie ogolony. Żądano odczytania listy. 31 – Lista nieważna! – wrzasnął kolejkowy antysemita. – Co, nieważna?! Jak to, nieważna?! – oburzyli się zapisani. Dwie konkurencyjne kolejki opanowały wejście do sklepu. – Panie, nie chcą mnie puścić! – skarżyła się pierwsza z zapisanych. Kontynuował odczytywanie przypuszczając, że to jedyna szansa integracji grupy, którą reprezentował. Wydawało mu się, że wprowadzi to zalążek porządku do chaosu i anarchii. Liczebna przewaga legalistów nie miała jednak większego znaczenia taktycznego. Czołowa grupa składała się z kobiet i miała niewielką szansę na dojście do lady. Na piętnaście minut przed przewidywanym otwarciem sklepu w pobliżu drzwi pojawiła się tleniona blondynka w wytartej zamszowej kurtce. Stanęła za plecami nocnych. – Pani nie stała! – zaprotestowała jedna z legalistek. – Może jestem w ciąży – odparła blondynka bezczelnie. Szczerzyła do nocnych żółtawe zęby, ale ci potraktowali ją z całkowitą obojętnością. Nie zależało im najwyraźniej, żeby tleniona chodziła w kozaczkach. Można powiedzieć, że w nikim nie wzbudziła cieplejszych uczuć. Jej zamszowa kurtka prezentowała się tak, jakby zdzierano ją z kilku kolejnych właścicieli, i niewykluczone, że tleniona brała w tym udział. Na pewno też nie wyglądała na taką, z którą ktokolwiek chciałby być w ciąży. Kolejka mogła ulec aktowi jawnego bandytyzmu, bo przecież dla nikogo nie było tajemnicą, że nocni wepchnęli się prawem kaduka, ale walka z nimi nie miała sensu, bo co innego kolejność, a co innego przestępczość, a więc można niekiedy ulec prymitywnej sile, wybierając mniejsze zło, ale nie bezczelnej babie, takiej samej jak reszta, a właściwie jeszcze gorszej. Wiara w bezwzględną sprawiedliwość doznała już wcześniej uszczerbku, nie oznaczało to jednak zgody na całkowitą dowolność. Czując za sobą społeczne poparcie, protestująca legalistka wyciągnęła rękę, by złapać tlenioną za kołnierz i wywlec na koniec kolejki, tam gdzie jej miejsce. Fałszywa blondynka uchyliła się jednak, a przy tym zachwiała potykając się o czyjeś nogi, napastniczka zamiast za kołnierz chwyciła ją za włosy i zdając sobie sprawę, że z tego chwytu nie wycofa się bez uszczerbku, pociągnęła desperacko. Tleniona zawyła z bólu i choć pozycję do obrony miała niewygodną, z widoczną wprawą wymierzyła torebką celny cios od dołu. Trafiła w ucho i natychmiast wolną ręką zaatakowała fryzurę. Sczepione zatoczyły się w tłum wyjąc i wrzeszcząc, a ludzie rozstąpili się robiąc miejsce walczącym. Wyglądałoby to groteskowo i nawet śmiesznie, gdyby nie plama krwi, która pojawiła się na czole tlenionej, i rozorana paznokciem broda jej przeciwniczki. Wszyscy zajęci byli oglądaniem krwawego starcia i nikt nie zwrócił uwagi, że pięć minut przed jedenastą w drzwiach salonu ukazała się piękna jak anioł sklepowa w błękitnym fartuchu, uniosła ręce władczym gestem i głosem nawykłym do kierowania tłumem kupujących zawołała: – Spokój, kolejka! Będzie komunikat! Twarze stojących zwróciły się natychmiast w jej stronę. Dwie furie obdzierające się ze skalpów tylko po to, żeby wciągnąć na nogi skórę zdartą z innych stworzeń, zatrzymały się w bezruchu jak zapaśnicy, dostrzegający, że publiczność odwraca się plecami, i nasłuchiwały wciąż wczepione nawzajem we włosy. Sklepowa odczekała z założonymi rękami, aż wszelkie szmery umilkną, i zakomunikowała, że nie ma po co stać, bo dostawy nie będzie. Rozgoryczony tłum protestował bezradnie, a sklepowa z anielską cierpliwością wzruszyła ramionami i powiedziała: – Dlatego nie będzie, że nie dowiozą. Może jutro. Zatrzasnęła za sobą drzwi z pogardą. Do otwarcia pozostały jeszcze dwie minuty. 32 Walczące o pierwszeństwo do skóry na nogi równocześnie rozluźniły palce i z pochylonymi głowami sięgnęły do torebek, żeby poszukać w nich czegoś, co mogłoby się nadawać na opatrunek. W związku z brakiem dostawy rwanie włosów z głowy miało sens wyłącznie symboliczny. Przez tłum przetoczył się jęk zawodu. Jeszcze chwilę działała giełda plotek i domysłów. Gdy otwarto drzwi, do salonu wdarła się mniej więcej trzydziestoosobowa grupa niedowiarków liczących na cud albo ulegających irracjonalnemu parciu do ogołoconego z towaru wnętrza. Grupa ta popatrzyła sobie smutnie na to, co przemysł obuwniczy może zrobić stopom, bo stało tam kilka par dziwacznych i zastanawiających pod każdym względem, po czym nie widząc nadziei rozeszła się w spokoju. Aleksander Bok poczuł gwałtowny przypływ ulgi, że nie musi przewodzić szturmującym i tłumaczyć się przed opinią publiczną z własnej nieudolności. Z najbliższego automatu zadzwonił do żony i powiedział jej zmęczonym głosem, że zgadza się na rozwód. Kobieta może być naga, ale nie może być bosa, a on wolał jednak zostać rozwodnikiem niż pozwolić byłej żonie na zostanie wdową. Przy okazji zaczął coraz sceptyczniej patrzeć na odruchy zbiorowości. Tomek rósł w otoczeniu kobiet. W ich małym mieszkaniu mężczyźni nie pojawiali się jako goście, nawet jako siła robocza. Wyjątkiem był stary Bok. Bokowie pomagali matce, gdy sprowadziła się do Szpecin. Ale od niego samego matka nigdy nie chciała przyjąć jakiejkolwiek pomocy. Stary czuł, że nawet on nie jest w tym domu zbyt chętnie widziany, więc zwykle zamieniał w progu parę słów i szybko odchodził. Tomek był jedynym mężczyzną w jej życiu. Dość wcześnie zaczął podejrzewać, że matce wyrządzono kiedyś jakąś niewyobrażalną krzywdę. Coś takiego mógł zrobić tylko On. Starał się już nie myśleć o nim jako o ojcu i przestał zadawać pytania, bo zdawkowe odpowiedzi były bardziej wykrętne od milczenia. Żeby ukarać ojca w myślach, używał teraz tego anonimowego zaimka, starając się pomieścić w nim całą głuchą dziecięcą nienawiść. Powoli gromadził poszlaki i dowody winy. Gdy miał prawie trzynaście lat, matka przyłapała go na masturbacji. Zapomniał o zamknięciu drzwi. Stanęła w progu dokładnie w tej samej chwili, gdy strumień gęstej białawej cieczy trysnął do wanny. Skulił się zasłaniając dłonią krocze, było jednak za późno. Matka popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i wybiegła do pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. Spodziewał się awantury, morałów, może nawet jakiejś kary, ale nie tego, co nastąpiło. Snując się pod ścianami kuchni słyszał jej przytłumione łkanie dobiegające zza drzwi. Gdy weszła wreszcie do kuchni, stał w kącie ze zwieszoną głową. Kątem oka zauważył zapuchniętą od płaczu twarz i drżące ręce. Matka wydusiła z siebie coś w rodzaju przeprosin. Brzmiało to mętnie i chaotycznie. Mówiła coś o nienormalnych reakcjach, o tym, że powinna sobie zdawać sprawę, ale jej słowa podszyte były odrazą, lękiem i pozostawiły w chłopcu niejasne, choć głębokie poczucie winy. Niewiele z tego zrozumiał, czuł jednak, że kryje się za tymi słowami jakaś ponura tajemnica. Nie zaprzestał tych praktyk, stał się tylko o wiele bardziej ostrożny. Na owe krótkie spazmatyczne chwile skażonej niedosytem rozkoszy padł cień. Robili to niemal wszyscy, niekiedy nawet zbiorowo, siedząc na konarze drzewa w ruciańskim lasku, i nie miało to homoseksualnych podtekstów , przypominało raczej rodzaj dyscypliny sportowej, bo trudno było utrzymać się na gałęzi szczególnie w czasie wytrysku i czasami któryś z nich spadał, brocząc nasieniem, jak zestrzelony ptak. Nie próbował jedynie gruby Pasiewicz, który wszelkie nakazy i zakazy traktował ze śmiertelną powagą i bał się do tego stopnia, że nawet kutas by mu nie stanął bez specjalnego pozwolenia rodziców. 33 Najgorsze było to, że historia w łazience zdarzyła się w Dniu Matki i że Tomek starał się naprawdę być dużo lepszy niż zwykle tego dnia, a nawet zapytał, czy ma iść do sklepu. Od tej chwili zaczął sobie wyobrażać, że jego członek nabrzmiewa cudzą krzywdą, by w końcu uronić lepką łzę, która wypływała z żołędzi przypominającej czerwone oko dziwnego gada. Korę, która została jego kochanką, poznał tuż po pierwszej sprawie rozwodowej z żoną, przed gmachem sądu. Właśnie się rozwiodła z przystojnym młodym człowiekiem o posępnej urodzie kaskadera. Ujął ją przed rokiem tą urodą i małomównością, którą brała za typowo męską powściągliwość. Razem wyglądali tak, jak każdy chciałby wyglądać na ich miejscu. Jednym słowem, na pierwszy rzut oka stanowili piękną, dobraną parę. Wystarczyło tego na kilka zaledwie miesięcy małżeństwa. Okazało się, że mężczyzna, za którego wyszła, mimo pozorów nie był aż tak małomówny. On po prostu nie miał nic do powiedzenia, co wyszło na jaw, gdy zaczął się odzywać. Przez pierwsze pół roku trwania ich znajomości mówiła właściwie tylko Kora. Wydawało jej się, że kocha tego człowieka, i osiągnęła z nim ten rodzaj wspólnoty, że rozliczenia, kto co powiedział, nie mają sensu, bo nawet to, co się mówi, jest wspólne. Można powiedzieć, że w początkowym okresie złudzeń dubbingowała swojego kochanka, a potem męża, który wkrótce przemówił własnym głosem, co obnażyło go jako bufona i nudziarza. Co gorsza, brak inteligencji i wrażliwości wykazywał również w łóżku, kopulując posępnie i jakby bez radości, a po stosunku natychmiast zasypiał odwracając się do ściany. Do niedawna dostrzegała w nim egzotyczny wdzięk pięknego zwierzęcia, które zamierzała oswoić z urodą miłości, on jednak wykazywał skłonność wyłącznie do powielania rutynowych ruchów w równych, trzydniowych odstępach. Natychmiast po zbliżeniu ziewał głośno i zapadał w swój prymitywny, zwierzęcy sen. To głośne chamskie ziewnięcie deprymowało ją do tego stopnia, że w obawie przed nim przestała odczuwać orgazm. To też miało znaczenie. – Mógłbyś nie ziewać w ten sposób – zwróciła mu cierpko uwagę pewnej nocy. – Dlaczego? – zdziwił się szczerze. – Przecież jest już po wszystkim. – Jest już po wszystkim – powtórzyła, bezgłośnie poruszając wargami, i odczuła rodzaj ulgi. Od tej chwili zbliżenia stały się coraz rzadsze. Gdy trzydniowy rytm został zachwiany, mężczyzna najpierw zareagował zdumieniem, potem próbował ją zgwałcić, co jeszcze bardziej zaogniło sytuację, aż wreszcie znalazł godne siebie wytłumaczenie; nabrał podejrzeń, że żona ma kochanka, i zaczął ją dręczyć scenami zazdrości. Było to równie nie uzasadnione, co niesmaczne. Dalsze współżycie z organizmem stojącym na niższym poziomie rozwoju umysłowego i emocjonalnego stało się dla Kory niemożliwe. Nie uzasadnione podejrzenie o zdradę ułatwiło sprawę rozwodową. Początkowo nie chciał słyszeć o tym rozwiązaniu, tym bardziej że Kora była córką wytwórni wód gazowanych, do tego jedyną. Rodzice postanowili jednak sfinansować rozpad nieudanego małżeństwa. Mężowi córki pozostawili mieszkanie, żeby miał gdzie rozpaczać po stracie żony, i dwuletni samochód z importu z silnikiem diesla. Daniel, mąż Kory, swoje straty moralne próbował wycenić znacznie wyżej, ale adwokat zagroził mu podziałem majątku w razie trudności z uzyskaniem przez klientkę rozwodu. – Wiem, że masz kochanka! – syknął mściwie były już mąż, gdy wychodzili z gmachu sądu. – Oczywiście – odpowiedziała bez wahania. – To on – wskazała palcem mężczyznę stojącego obok malucha, który wyglądał jak pogryziony przez psy. Zaskoczony Bok cudem uniknął nokautującego ciosu. Do kolejnego ataku był już lepiej przygotowany. Napastnik szykował się do wyprowadzenia sygnalizowanego haka od dołu. Zablokował i wyprzedził lewym prostym. Z przykrością poczuł chrzęst cudzego i najwyraźniej obcego mu nosa. Czuł w zasadzie głęboką awersję do bicia kogokolwiek, szczególnie po twarzy, gdzie ma siedlisko kilka istotnych zmysłów, ale przebieg wydarzeń nastąpił z taką 34 szybkością, że odruch wpojony miesiącami treningu wyprzedził humanistyczną refleksję. Stał teraz pochylony nad nieznajomym, którego broda zabarwiła się na czerwono, i trzymał oburącz jego dłoń w mocnej dźwigni. Przez parking biegł adwokat w towarzystwie jakiejś obcej kobiety. – Ty nieuleczalny idioto! Tego człowieka widzę po raz pierwszy w życiu! – krzyczała kobieta. Aleksander widząc, że zaszło jakieś nieporozumienie, rozluźnił chwyt. Poszkodowany uniósł się z poplamionej olejem asfaltowej nawierzchni, po czym, nie zważając na przelaną krew, usiłował po raz trzeci zaatakować Boka. Na szczęście adwokat przytrzymał go za ramiona, a młoda kobieta zasłoniła napastowanego własnym ciałem. – Znam tę mordę! – warczał mściwy rozwodnik. – Najprawdopodobniej z telewizji. Ten pan jest znanym publicystą – wtrącił adwokat spokojnym tonem, który w tej sytuacji zabrzmiał jak głos z innego świata. – Nie zapomnę ci tego, ty dziwko! – wybełkotał Daniel zasłaniając dłonią nos, który zaczął obrzmiewać i pulsować. Zataczając się ruszył w stronę swojego samochodu. Kora przepraszała. Nie mogła przewidzieć takiej reakcji, czuje się odpowiedzialna. Adwokat doszedł do wniosku, że jest już niepotrzebny. Przekazał swojemu klientowi dokumenty i wsiadł do swojego samochodu. – To wariat? – zapytał Bok. – Mąż. – Bardzo mi przykro. – Właśnie się rozwiodłam. – Gratuluję. Kobieta uśmiechnęła się. – Można wiedzieć, w jakim charakterze zostałem napadnięty? – zapytał mężczyzna z nieco staroświecką galanterią. – Mojego kochanka – odparła bez namysłu Kora. Popatrzyli na siebie z jawnym zainteresowaniem. – Wobec tego należy mi się jakieś zadośćuczynienie – stwierdził Bok i zaproponował, że odwiezie ją do domu. – Też tak uważam – odpowiedziała otwarcie, mając na myśli jakieś tam zadośćuczynienie, i bez wahania wsiadła do fiata. – Wydawało mi się, że znani publicyści jeżdżą czymś bardziej podobnym do samochodu – zauważyła z przekąsem, wskazując na pokiereszowaną maskę. – Mam nadzieję, że będzie pani wyglądała lepiej w jego wieku – mruknął Bok ciągnąc za rozrusznik. Jeszcze tej samej nocy znaleźli się w łóżku, jeśli aparat do spania, którego używał Bok, można w ogóle nazwać łóżkiem. Pierwsze zbliżenie mimo pozorów niewolne było od pewnego skrępowania, starali się więc wybrnąć z tego żartując. Żarty w pozycji poziomej wydawały się Bokowi nieco płaskie. Wcześniejsze partnerki z żoną na czele przyzwyczaiły go do seksu poważnego, z domieszką cierpiętniczej egzaltacji. Można powiedzieć, że pierwsza wspólna noc dała obojgu rodzaj satysfakcji intelektualnej. Korze odpowiadała ta zmiana. Kochanka Boka była osobą nie tylko atrakcyjną, ale i nieprzyzwoicie, jak na tutejsze warunki, bogatą. Wprawdzie pieniędzmi dysponowali rodzice, ale tak czy owak była ona jedynaczką wytwórni wód gazowanych, która na jej cześć nosiła nazwę „Kora”. Wyroby tej firmy nie należały do apetycznych, a jednak cieszyły się powodzeniem. Pili je ludzie, gdy zabrakło piwa, co się przecież często zdarzało. Nie dla smaku, ale przeważnie z powodu tej suchości w pysku albo z okazji imienin. Piły je dzieci, bo odznaczają się 35 one wyjątkowym brakiem smaku i często wpychają do ust całkowicie niejadalne przedmioty. Wyroby te określano pieszczotliwie i nie bez pewnych podstaw mianem „borygo”. Ojciec Kory i właściciel „Kory” był jednak dumny, że zaspokaja w pewnym zakresie, jak się wyraził, pragnienia społeczeństwa. Wytwórnia wydawała mu się jasnym punktem na mapie kryzysu. Uważał się za człowieka sukcesu. Zaczynał jako prosty dzierżawca saturatora. Po kilkunastu latach, mimo kłód rzucanych przez biurokrację pod nogi drobnej wytwórczości, doszedł, można powiedzieć, na czerwonym świetle, do własnej firmy zatrudniającej liczną załogę. Ponieważ miał wyższe wykształcenie, snobował się na skromność. Jeździł zwykłym krajowym fiatem, nosił niewygodne polskie dżinsy i palił sporty, dopóki mu lekarz tego nie zabronił. Raz do roku wyjeżdżał za granicę, żeby dyskretnie wydać pieniądze, z którymi nie miał co robić w kraju. Z rozrywek używał na co dzień japońskiego zestawu wideo, przy którym zasypiał po dniu pracy. Na kino czy teatr nie znajdował czasu. Żona była działaczką społeczną i nawet kandydowała do rady narodowej. Bogactwo Kory deprymowało Boka. Do tej pory znał tylko jednego milionera, ale to był Kanadyjczyk, a poza tym nie musiał z nim sypiać. Odczuwał to jako rodzaj seksualnej perwersji. Gdy rozbierała się, słyszał wyraźnie szelest gładkich banknotów. Pochylony nad jej ciałem czuł odurzający zapach czegoś, co nazywało się zapewne „Chanel nr 5” albo równie wykwintnie i światowo, a w myśli obliczył, że ulatnia się tego za jakieś piętnaście centów na godzinę. Sam za autorskie honoraria mógł sobie pozwolić z rzadka na perspirowanie radzieckiego koniaku. Zresztą nie uważał, że pieniądze są najważniejszą rzeczą. Raczej ich brak. Pod tym względem nie było ostatnio najlepiej. Niemal wszyscy bez najmniejszego skrępowania mówili o pieniądzach. Mężczyźni marzyli o zostaniu gastarbeiterami, Wandy chciały za Niemca, działacze śnili o placówkach, wirtuozi o klezmerskich kontraktach za granicą, sportowcy o transferach, pisarze o przekładach, a dzieci o dolarach, żeby kupić za nie klocki lego. Dawniej też pieniądze były, a raczej ich brakowało, ale miało to inny wymiar. Mówiło się kameralnie o tym środku przejściowym jakby mimochodem. Zdarzali się tacy, którzy ostentacyjnie nie przywiązywali do nich wagi, co nawet uchodziło za sympatyczne dziwactwo, pewien rodzaj taniej wyższości, uznawanej wszakże towarzysko. Można było nie mieć, a jednak być. Może szło to od dzieci, które odróżniały bezbłędnie czekoladę z ,Pewexu” od wyrobów czekoladopodobnych? Uczyły się w ten organoleptyczny sposób różnicy między złotówką a dolarem. Te dzieci płakały, że nie chcą ,wyroba”, i miały rację. Dorośli często uczą się od dzieci. Nie minęło wiele czasu i sami jak pies Pawłowa zaczęli przełykać ślinę na szelest dolarów. Niedawno tłumaczył swojej małej siostrzenicy, która domagała się łakoci, że poczynione na Zachodzie badania w środowisku żebraczym, gdzie dzieci w ogóle nie znały smaku czekolady, wykazały, że wyrosły one na zdrowych, silnych żebraków. Racjonalne argumenty nie mają jednak przyjemnego smaku. Pod tym względem społeczeństwa są jak dzieci. Bok sam uważał, że wszelkie ruchy masowe odbywają się pod przewodem pokarmowym. Za waluty wymienialne można mieć piękne, nieprzystępne dziewczyny, sportowych reprezentantów kraju, a nawet dwóch ambasadorów. Z jednej wszakże strony wartości się pieniężyły pod wpływem wszystkożernej inflacji, bezczelne kramarstwo pięło się z chamską ostentacją, a z drugiej dla równowagi nastąpił paradoksalny wzrost poziomu godności, politycznej nadwrażliwości i ogólnego nieprzejednania. Cierpiano, jak zwykle, po szkodzie, lecz sarkastycznie, z pańska. Można by pomyśleć, że to anioły pogardy z podniesionym czołem i opuszczonymi skrzydłami. 36 Aleksander Bok snuł w myślach sardoniczne refleksje nad fałszami świadomości społecznej, przesuwając opuszki palców po delikatnej skórze swojej luksusowej kochanki, która wciąż wydawała mu się zbyt komfortowa. Czuł się przy niej jak mieszkaniec slumsów, któremu podarowano mercedesa. – Wolałbym, żebyś była biedna. Podarowałbym ci chustkę albo nawet korale z butiku – szepnął dotykając wargami jej ucha. – Nie mam przy sobie ani grosza, możesz sprawdzić – odpowiedziała matowym, lekko schrypniętym głosem. Odmianę chłonęła z ciekawością, słowa stały się dla niej ważnym, kto wie, czy nie najważniejszym elementem gry miłosnej. Chciała słów, które dotykają przenikając skórę i łączą się w podniecające frazy. Zmuszała go do snucia opowieści erotycznych. – Opowiedz, jak wyglądał twój pierwszy raz. – To było prawie trzydzieści lat temu na koloniach dla wyróżniających się młodocianych działaczy komitetów podwórkowych. – Opowiedz dokładnie, to bardzo podniecające – rozkazała szeptem. Dla niej przed trzydziestu laty nie było nic i wszystko wydawało się podniecające. – Jak wyglądała? – To była kobieta. Matka czworga dzieci. Kucharka. – Niemożliwe! Miałeś wtedy dwanaście lat! – Wyglądałem na trzynaście i pół, a miałem prawie czternaście. – Jaka ona była? Opowiedział, że jego pierwsza kochanka była duża, tłusta i pachniała cynamonem, bo właśnie gotowała kompot jabłkowy. Leżał w izolatce, bo obżarł się kradzionymi śliwkami. Nie miał czasu czekać, aż dojrzeją. Zjawiła się w nocy i przyniosła mu pomarańczę, ale najpierw kazała mu zamknąć oczy, dopiero wtedy włożyła mu w dłonie owoc. Potem zarzuciła mu koc na głowę i zapytała, kładąc mu rękę na podbrzuszu, czy wie, co to jest. Powiedział, że wie. Wtedy ona kazała mu leżeć bez ruchu, więc leżał wdychając ostrożnie ostry jak igiełki zapach świeżej pomarańczowej skórki i czuł, jak między jego nogami przesuwają się szorstkie od obierania jarzyn palce, potem łóżko zaskrzypiało, ciężkie biodra kucharki przygwoździły go do materaca. Nagle poczuł, że musi wyjść do ubikacji i próbował się podnieść. ,Potem” – powiedziała kucharka, chwilę odpoczęła ocierając pot z twarzy i dalej robiła swoje. Wyznał, że od tej przygody zdarza mu się erekcja na widok pomarańczy. Następnego dnia Kora kupiła kilogram pomarańczy i Bok wpadł w pułapkę własnej konfabulacji. W rzeczywistości kucharka przyniosła mu kisiel oraz jabłko i pachniała nie cynamonem, lecz winem owocowym marki ,Polarne”, bo na dole odbywały się imieniny intendenta. Tą pomarańczą chciał Korze zaimponować. W owych czasach pomarańcze zdarzały się wyłącznie zimą i kojarzyły nieodłącznie ze świętami oraz zapachem igliwia. Ale Kora nie mogła o tym wiedzieć. Jabłka w ogóle nie zjadł, a kisiel był wyjątkowo podły, natomiast kucharka była młoda, prawdopodobnie bezdzietna i ważyła nie więcej niż pięćdziesiąt kilo. Widocznie niezbyt jej smakowały gotowane przez siebie potrawy. Pod tym względem nie stanowiła wyjątku. Kucharka weszła do izolatki nie zapalając światła. Na korytarzu było jasno, wystarczająco jasno, by oświetlić małe pomieszczenie przez uchylone drzwi. Alek spał i kucharce wydawało się, że śni mu się coś bardzo podniecającego, bo w świetle padającym z korytarza dostrzegła wyraźne wybrzuszenie koca. Lubiła cudze sny bardziej od własnych potraw, więc obudziła chłopca i kazała sobie opowiadać. W półśnie izolatka tonąca w ciemności, dziwny ton, jakim kucharka poprosiła go, żeby opowiedział swój sen nie pomijając żadnego szczegółu, wydawały mu się niemal nierealne, przystał na to, nie odczuwając nawet większego skrępowania, opowiadał półgłosem, ledwo poruszając wargami, o dziewczynie ze snu, która robiła mu to, co na jawie wobec braku chętnych dziewczyn musiał robić sam, a kucharka słuchając wsunęła pod koc szorstką od 37 obierania kartofli rękę i pytała, czy tak właśnie wyglądało to we śnie, więc opowiadał zduszonym głosem już nie to, co śnił, ale to, co mógłby śnić, gdyby nie wejście kucharki z jabłkiem i kisielem, i słowa stawały się ciałem o szorstkich dłoniach, aż do chwili, gdy poczuł, że musi wyjść, ale tego kucharka nie chciała już słuchać, bo wzięła ten sen w swoje ręce i wiedziała, co będzie dalej. Aleksander Bok wcześnie zaznał chwili, gdy jego słowa przybrały realny kształt. Może dlatego zaczął pisać, kto wie? Bywało różnie. Nie wszystkie sny kończą się spełnieniem. Ostatnio śniło mu się na przykład, że jest rozdwojony i podzielony na stronę lewą i prawą. Z zewnątrz było to prawie niezauważalne, ale wiedział dobrze, że tylko wątła nić wewnętrznego dystansu pozwala mu jeszcze zachować się w całości, a z każdą chwilą podział wyraźnie się pogłębiał. W tak skandalicznym stanie, nie potrafiąc dogadać się z samym sobą, starał się unikać wszelkich rozmów, schodził ludziom z drogi, a potem siedział zapatrzony we własny pępek, zupełnie jakby z tego patrzenia miało się coś narodzić. Tymczasem obie przeciwstawne strony parły do prawdy tak przemożnie, że zaczęły wypierać samą prawdę. Żeby dojść do siebie, zrobił zebranie w ogromnej sali konferencyjnej, gdzie przyszedł nago, żeby nikt nie podejrzewał, że cokolwiek ukrywa, i zasiadł na sedesie, którego obecność w tym miejscu wydawała mu się, nie wiadomo dlaczego, oczywista. Słysząc z obu stron frazesy oraz inwektywy, najspokojniej w świecie zajął się oddawaniem stolca, co było męczące jak poród z powikłaniami. Do sali zaczęli się schodzić jacyś ludzie z kopertami w rękach i domagać się od niego autografów, nachalnie i bez odrobiny atencji. Po obleśnym sposobie lizania kleju na kopertach rozpoznał ponad wszelką wątpliwość autorów obelżywych anonimów, które napływały do redakcji po niemal każdym felietonie. Przylgnął ciasno do sedesu, żeby ukryć przed nimi, czym się zajmuje, bo sen snem, a jednak podczas publicznej defekacji czuł się nieswojo. Wiedział dobrze, że te autografy zostaną kiedyś użyte przeciwko niemu, a jednak kładł podpis na wszystkich podsuwanych mu kopertach. Otaczające mordy najwyraźniej coś kombinowały. – Trzeba pisać – wzdychał i stękał machając piórem. Gdy się obudził, szyta grubymi nićmi, niestosowna i nachalna metaforyka snu zakończonego natrętnym morałem przejęła go szczerym obrzydzeniem. Krytycznym sceptykiem Aleksander Bok został bodaj jeszcze w dzieciństwie, zanim o własnych siłach doszedł do w miarę spójnej wiedzy o świecie, a była ta postawa wynikiem walki, jaką prowadzili rodzice nad jego głową. Oboje mogliby się znakomicie uzupełniać, jak to zdarzało się w wielu innych małżeństwach, gdyby tylko uznali, że istnieje jakaś granica, poza którą możliwy jest kompromis. Oboje opowiadali mu bajki, które ze sobą konkurowały. W bajkach matki zawsze triumfowała sprawiedliwość, w ostatniej chwili zjawiał się rycerz albo zwykły gajowy i rozprawiał się z wrogiem bohaterów, przeganiając go co najmniej poza granicę lasu. Łatwość, z jaką obrońcy radzili sobie z przeciwnościami, była pociągająca, ale trochę podejrzana, tym bardziej że matka unikała rozlewu krwi i przemocy, uważając, że może to mieć zły wpływ na dziecko. Alek był dociekliwy i zawsze chciał wiedzieć, w jaki sposób wilk czy smok był przepędzany, co zmuszało matkę do snucia kłopotliwych peryfraz. W bajkach opowiadanych przez ojca bohater, którym była zwykle sierota albo inne biedne stworzenie pozbawione środków do życia, wykonywał tytaniczną pracę własnymi rączkami, budował skomplikowane pułapki i machiny przeciwko podstępnym wrogom i tracił przyjaciół, którzy nie sprawdzali się w trudnych okolicznościach, by na końcu bajki zostać bogatą 38 niezależną sierotką, przygotowaną na wszelkie życiowe trudności i do tego z praktycznym zawodem albo i kilkoma specjalnościami, bo trudności zmuszały ją do uprawiania krawiectwa, stolarki, a niekiedy nawet ślusarstwa. W bajeczkach opowiadanych przez panią Bok cnota posuwała się do sukcesu z lekkością marzenia, w przyziemnych, przepojonych mozołem opowieściach ojca liczyły się jedynie praktyczne umiejętności. Ojciec zachowywał się zawsze tak, jakby zamierzał zbudować świat od podstaw: zamiast kupić półkę, sadził drzewo i czekał cierpliwie, aż wyrośnie, bratając się do tego czasu ze stolarzami i pracownikami tartaków, by w ten sposób opanować właściwą technologię. Był przekonany, że w życiu można coś osiągnąć wyłącznie żmudną pracą u podstaw i wielogodzinnym mozołem. Nie licząc się w ostentacyjny sposób z ograniczonym czasem ludzkiej egzystencji, szedł, można powiedzieć, pieszo własną drogą do doskonałości. Miał bałwochwalczy stosunek do wszelkich wytwórców konkretnych przedmiotów, choćby byli ludźmi ze wszech miar prymitywnymi i nie zasługiwali na specjalne względy. Rękodzielniczy selfmade man ciągle ulegał niszczącej pasji ulepszania: skracał buty, zwężał spodnie, a nawet wytwarzał na własny użytek czapki, niezbyt twarzowe, ale zwracające powszechną uwagę z racji swego dość niezwykłego wyglądu. Przypominały one kaszkiety o stromych daszkach, jakie przed dziesiątkami lat nosili starozakonni. Z powodu tych czapek cofnięto mu nawet kiedyś rekomendację do odznaczenia. Było to w okresie, gdy odznaczanie syjonistów uchodziło za źle widziane przez władze zwierzchnie. Tam gdzie pracował ojciec Aleksandra, Andrzej Bok, syjonistów w zasadzie nie wykryto, ale uznano, że dobrze byłoby wykazać się czujnością wobec problemów międzynarodowych. Czujność przybrała więc formę w pewnym sensie kostiumową, a zaskakująca dyskryminacja raczej rozbawiła Andrzeja, niż go dotknęła... Żyd? Czemu nie?... W rzeczywistości Bokowie pochodzili ze spolonizowanych przed wiekami Tatarów i jeszcze któryś z pradziadów nosił orientalne imię Selim. Po przodkach pozostały mu nieco skośne oczy i wystające kości policzkowe. Tak czy owak, Rosenberg miałby się do czego przyczepić. Jeśli chodzi o pochodzenie, to ojciec uznawał wyłącznie darwinizm, a jeśli chodzi o przodków, chlubił się wyłącznie dziadkiem, który przepił gorzelnię, co bez wątpienia było wyczynem niezwykłym i ekscentrycznym. Dla równowagi matka przywiązywała do dziedzictwa rodowego wagę zgoła anachroniczną. O polskiej arystokracji, wśród której nie było książąt krwi, wyrażała się z przekąsem i wypominała przy każdej okazji margrabiowskie i książęce tytuły nuworyszom, o których do unii polsko-litewskiej nikt nie słyszał, wypominała więc nie istniejącej arystokracji, że brała te patenty z zagranicy, najczęściej w formie łapówek. Ze swoich przodków była dumna. Nosili nazwisko Teścieszczyńscy. Jeden z nich chadzał pod Glińskim na chana Gireja i w swojej ostatniej bitwie wsławił się tym, że jego głowę sam chan obnosił na włóczni, co zostało odnotowane w jakiejś księdze. Inny Teścieszczyński w siedemnastym stuleciu doszedł do godności biskupiej i w miesiąc później zmarł. Gdy matka o tym wspominała, ojciec zawsze wtrącał, że jego żona pochodzi w prostej linii od biskupa. Pochodzenie azjatyckie męża komentowała matka w ten sposób, że gdy rozmowa w towarzystwie schodziła do poziomu korzeni, rzucała jakby mimochodem, że istnieje wprawdzie wysoce arystokratyczny ród niemiecki von Bock de Wiessenhoffen, ale polscy Bokowie nie utrzymują z nim kontaktów. Genug, nichtwar?... Oczywiście, nie powiedziałaby tego przy ojcu, bo ten, żeby uchodzić za plebejusza, a nawet za chama, gotów był jeść zupę palcami. Alek dość wcześnie zaczął podejrzewać, że matka mści się na ojcu za owego Teścieszczyńskiego, który miał na pieńku z Tatarami, bo w kłótniach, jakie powtarzały się w trzydniowych odstępach, często wymyślała ojcu od dziczy azjatyckiej. Z czasem przestał tym konfliktom przypisywać historyczną genezę i w coraz większym stopniu przychylał się do opinii ojca, że skrócenie kogoś, kto nazywa się Teścieszczyński, było uzasadnione. 39 Oboje pasjonowali się historią, każde w sobie właściwy sposób. Matka szukała w przeszłości potwierdzenia własnych przekonań, mitów i stereotypów. Trzeba przyznać, że potrafiła improwizować z dużą swadą. Historia była dla niej niecnym spiskiem na zasłużoną wielkość nacji, do którego mógł prowadzić azjatycki rozmach imperialny Rosji i kupieckie wyrachowanie Zachodu. Związek jej z historią był osobliwy i w dużym stopniu osobisty, przeszłość przeżywała z egzaltacją, zupełnie jakby chodziło o losy najbliższej rodziny; zdrady i nielojalność przyjaciół, niesolidność dłużników oraz niewdzięczność sprzed setek lat mierziły ją tak samo, jakby to się stało przed dwoma dniami pod dachem jej domu. Ojciec traktował dziejopisarstwo w ten sam przepojony nieufnością i pozbawiony złudzeń sposób, w jaki podchodził do kupionych spodni. Studiował gruntownie, zważając szczególnie na detale, które mogłyby nadwątlić argumenty żony, i robił z tej wiedzy użytek, kiedy matka osiągnęła odpowiedni poziom egzaltacji i rozgoryczenia. Zastawiał na nią precyzyjne pułapki i zwykle miał na podorędziu fakty, które rzucały dwuznaczne światło na niepokalaną przeszłość. Kończyło się to na ogół awanturą i dotknięta do żywego matka wymyślała ojcu od wrogów narodu kalających własne gniazdo oraz od niewolników. Raz wytłukli fajansową zastawę z powodu polityki zagranicznej dynastii Jagiellonów. We wczesnej młodości Alek brał w tych starciach stronę matki, ale w miarę dojrzewania argumenty ojca robiły na nim coraz większe wrażenie. Ze świętością i wielkością podsuwaną mu przez matkę miał do czynienia od dawna, ale te były jak piękne zabawki, przy których nie wolno majstrować. Były one okupione ofiarami, krwią i wyrzeczeniami. Historia zwycięstw i wyniesień, którym świat nie chciał oddać sprawiedliwości, coraz mniej go interesowała. Powoli zaczął postępować za ojcem, szukając przyczyn klęsk i zaprzepaszczonych szans, i przekonywał się, że dzieje jego własnego narodu nie są ani lepsze, ani gorsze od innych. W tym okresie przestał wierzyć w piękne bajki i dziejową sprawiedliwość. Matka Aleksandra była bez wątpienia szlachetną, skłonną do poświęceń kobietą. Niewątpliwie wyszła za mąż z miłości, ale owo uczucie było w jakiś dwuznaczny sposób skażone poświęceniem. Zdawała sobie sprawę z tego, że Andrzej ją kocha, więc odwzajemniła szczerze to uczucie, żeby nie przysparzać światu jeszcze jednego nieszczęśnika cierpiącego z powodu zawodu miłosnego. Gotowa była do dalszych dramatycznych poświęceń, tymczasem mąż zaczął domagać się od niej, zgodnie ze swą naturą, rzeczy najzupełniej trywialnych i przyziemnych. Poczuła się oszukana i zawiedziona jak ktoś, kto zgodził się dla dobra sprawy spłonąć na stosie, a tymczasem domagają się od niego palenia pod kuchnią. Sama nie uznawała żadnych potrzeb. Odkąd skończyła czterdzieści lat, przy życiu trzymał ją rodzaj świętego ognia, albo może ostrzegawcze światło, jakie pali się nad drzwiami sali operacyjnej podczas zabiegu. Jej pełne wyrzeczeń życie było bowiem przesiąknięte bezprzedmiotową pasją, o jakiej zwykły śmiertelnik nie ma najmniejszego pojęcia. Ograniczenia stwarzane przez rzeczywistość, naturalny dla każdego opór materii przyjmowała z pełnym zniecierpliwienia zdumieniem. Pasje matki były silniejsze nawet od dręczących ją chorób. Chorowała jedynie w chwilach, gdy nikomu nie była potrzebna. I nie były to choroby urojone, przeciwnie, były poważne, groziły powikłaniami i prawdopodobnie stanowiły nawet śmiertelne niebezpieczeństwo. Astma, kamica, choroba wieńcowa to zestaw schorzeń, który wystarczy, by uczynić inwalidów z trzech osób. Matka traktowała je z góry, z nie skrywanym lekceważeniem. Podobny stosunek przejawiała do deszczu i chroniących przed nim urządzeń. – A cóż mi pomoże parasol? – odpowiadała niezmiennie z bolesnym uśmiechem wyższości. Alek, początkowo porażony tym niebywałym argumentem, dopiero po latach zrozumiał, o co jej chodziło. Parasol nie ma najmniejszego wpływu na to, czy deszcz pada, nie może więc stanowić instrumentu do walki z nieprawościami świata i jako taki jest zbędny, bo tylko to się 40 liczy. Podobnie zdawała się traktować wszelkie kuracje i wizyty u lekarza. Choroba w jej pojęciu była czymś przyziemnym, najzupełniej cielesnym i nie na miejscu. Egoizm kupy bezwartościowego zestawu pierwiastków, która tą drogą chce sobie zaskarbić nadzwyczajne względy. Matka nie dawała się nabrać na szantaż organizmu. Jedynie z rzadka, gdy całkowicie odmawiał funkcjonowania, pozwalała mu przyswajać jakieś tam leki, ale czyniła to z najwyższą niechęcią i obrzydzeniem. Obcy jej był ten rodzaj lęku i zniechęcenia, jakiemu ulega większość kobiet, dostrzegając nieuniknione symptomy zbliżającej się starości. Organizm tolerowała zaledwie i była przekonana, że wymaga od niego niewiele, żądając tylko elementarnej sprawności. Jeśli Aleksander Bok kiedykolwiek wątpił w dualizm ducha i materii, to jego matka była najbardziej jaskrawym przykładem na istnienie duszy, z bezwzględnością dżokeja zmuszającej ciało do wzmożonego wysiłku. W dniach spokoju matka więdła, jej funkcje życiowe zaczynały ulegać atrofii. Przesiadywała wówczas na brzegu łóżka układając pasjanse i zapełniała popielniczkę niedopałkami. O kupowaniu papierosów wciąż zapominała, jak o większości zabiegów, które ludziom potrzebne są do życia. Gdy zabrakło, to trudno, organizm się nie zatroszczył, to nie będzie palił. Zapominała także o chlebie, maśle, kartoflach, nie mówiąc już o mięsie czy słodyczach, i pogrążała się w ograniczonej do minimum egzystencji. Prowadziła intensywne życie duchowe, do którego nie potrzebowała wcale powszechnie używanych pokarmów. W samotności przeżywała stany irytacji i nadziei czekając, aż zdarzy się coś, co ponownie wezwie ją do intensywnego życia. Na sprawę. Taką sprawą mogło być wyłącznie jakieś nieszczęście. Nie własne. Własnych nie uznawała, ignorowała je podobnie jak choroby. Pasjonowały ją wyłącznie nieszczęścia rodzinne i tropiła ich przejawy w najtrudniejszych do przewidzenia sytuacjach. W szczęściu rodzinnym nie chciała mieć udziału. Odsuwała je od siebie i podobnie czyniła ze smaczniejszymi kąskami na rodzinnym stole, co wszystkich irytowało. bo jedzenie łączyło się z wyrzutami sumienia i miało smak matczynych wyrzeczeń, choć nie było po temu żadnych powodów, ale ona nigdy nie chciała tego zrozumieć i spoglądała na wszystkich niewinnym, zdumionym wzrokiem. Owszem, jeśli im tak zależy, to może spróbować, ale naprawdę nie ma na to ochoty. Takim samym zdumionym wzrokiem musiała spoglądać na męża, gdy w czasie okupacji wracał po dziesięciu godzinach ciężkiej pracy w obozie jenieckim, gdzie był zatrudniony jako palacz, i zastawał swoją młodą żonę spowitą w kłęby papierosowego dymu, udręczoną i nieszczęśliwą. – Nie ma zupy? – zapytał zdziwiony, bez pretensji nawet, raczej z bezsilnej ciekawości, dlaczego w ciągu tylu godzin jego pracy w kotłowni nie może powstać w domu zwykła okupacyjna postna zupa, jaką jada większość rodzin. – Zupa? – w oczach kobiety pojawiło się zaskoczenie. – O czym ty mówisz? – Zupa, zupa – powtarzał Andrzej z rosnącą irytacją. – Mam na myśli coś, co się trzyma w garnku, a potem rozlewa na talerze. – Jak możesz! – rzekła z bólem, gdy sens tego trywialnego gderania wreszcie do niej dotarł. – Wiesz przecież, co się dzieje z Bolkiem. Tym razem zdziwił się Andrzej. Nikt nie wiedział, co się dokładnie dzieje z Bolkiem, poza tym, że znalazł się w obozie jenieckim u bolszewików i że docierały stamtąd skąpe wiadomości. Bolek był bratem Anny. Andrzej spojrzał bezradnie na garnek, jakby się spodziewał, że odpowiedź znajdzie pod pokrywką. Mimo wysiłku nie mógł dostrzec związku zupy z bratem. – Wyobrażasz sobie, że w tym stanie mogę się zajmować czymś takim jak to?! – stwierdziła z goryczą i trąciła z pogardą talerz, który zakołysał się niebezpiecznie na krawędzi stołu. Andrzej przytomnie uchronił go przed upadkiem. 41 Spoglądali na siebie jak dwie istoty z różnych światów, którym wydawało się, że opanowały słowa wspólnego języka, a teraz nie potrafią się porozumieć. – Mam nic nie jeść, bo jest wojna? – zdziwił się mężczyzna. – Czy nie widzisz, co ja przeżywam? – żachnęła się żona. – Czy potrafisz sobie wyobrazić, co się dzieje z Bolkiem? – Wysyłamy paczki, co można więcej zrobić? – Zrobić? Przecież dramat polega na tym, że nic nie możemy zrobić! – Mimo wszystko zupę mogłaś ugotować – mruknął Andrzej. Roześmiała się sarkastycznie, z pogardą. Dla mężczyzny ten śmiech był obelżywy, wymierzony przeciwko życiu, jakie chciał wieść mimo okupacyjnego mroku, bo wierzył, że życie, póki trwa, musi zawierać odpowiednią dozę przyziemnej krzątaniny. Tak jak ludzie średniowiecza wierzyli, że świat jest płaski jak skorupa żółwia i wspiera się na czterech słoniach, tak on wierzył, że życie rodzinne wspiera się na stole, łóżku i wiele zawdzięcza nawet kruchości talerza. Nie była to wprawdzie wartość, za którą skłonny byłby zapłacić najwyższą cenę, ale wydawała mu się czymś nieodzownym, nie do zlekceważenia. W dzieciństwie cierpiał jeśli nie głód, to przynajmniej ciągły niedosyt, i we własnym domu zabiegał, by podstawowych produktów nigdy nie zabrakło, a gdy trafiała się okazja, gromadził je w nadmiarze, co po latach prowadziło do znacznego marnotrawstwa. Przestali ze sobą sypiać. Było to odstępstwo od reguły. Wojna zrównała wszystkich w prawach do nieszczęścia i niedostatku, zawiesiła na czas nieograniczony wszelkie podziały, wprowadziła niepewność jutra, co sprzyjało rozluźnieniu obyczajów, bo i dawna obyczajowość też uległa zawieszeniu. Kochano się straceńcze, by przeżyć iluzję bliskości, tak jak zastępowano cukier sacharyną. Kobiety oddawały się mężczyznom, którzy następnego dnia mogli gryźć ziemię, wtajemniczały w miłość smarkaczy, którzy bardziej od śmierci bali się umierać nie zaznawszy ciała kobiety. Anna doświadczała tego na swój sposób. Współżycie z mężem stało się w jej pojęciu niemal zdradą narodową. Uważała, że powinna cierpieć, gdy inni ginęli, a nie doznawać rozkoszy. Głód ciała tępiła więc w sobie z równą bezwzględnością co zwykłe łaknienie i cierpiała z tego powodu, a cierpienia dodawały jej sił do nowych wyrzeczeń. Andrzej przez pewien czas znosił to cierpliwie, ale kolejne nieudane próby zbliżenia spowodowały, że czuł się upokorzony wymuszoną wstrzemięźliwością. Złe sypiał, zrobił się drażliwy, pożądanie coraz częściej skrywał pod maską oschłości, a to jeszcze bardziej oddalało ich od siebie. Nagle trzasnął pięścią w ocalały talerz. Fajans prysnął na wszystkie strony. Anna spojrzała na niego zimnym, pełnym wyższości wzrokiem. W dwa tygodnie później zdradził ją po raz pierwszy. Z kelnerką, bo od tego dnia przestał jadać w domu. Była to zemsta za wymuszoną wstrzemięźliwość i upokorzenia, ale Anna tego nie dostrzegała, obawy o losy rodziny pochłaniały ją bez reszty. Żeby zemsta była pełna, żona musiała się o tym dowiedzieć, nie miał bowiem ochoty przeciągać romansu z kelnerką. Początkowo liczył, że zdrada zostanie wykryta, bo dla większości kobiet pozostawia im tylko wiadome stygmaty. Nie wyjawiona traciła sens. Andrzeja nie gnębiło to, co jest zmorą większości zdradzających mężów, poczucie winy. Nic nie czuł do kelnerki. Wykorzystał ją jedynie jako kartę w swojej grze z żoną. Anna wciąż jednak tkwiła w nieświadomości, więc musiał jej o tym powiedzieć, żeby nią wstrząsnąć. Gotów był jej wybaczyć własną zdradę, pod warunkiem, że to coś zmieni. Wyjawił wszystko, okoliczności, motywy, i nie oszczędzał siebie w tych wyznaniach. Anna przyjęła to nadzwyczaj spokojnie. Kolejne noce były nocami przesłuchań. Zadawała rzeczowe pytania, gdy zapalała kolejnego papierosa, jej dłonie zaczynały drżeć, więc Andrzej gotów był jej wszystko wybaczyć, bo na powrót stała się zwykłą kobietą, która cierpi z powodu zwykłych ludzkich spraw. Liczył, że po szoku nastąpi wreszcie pojednanie, że pójdą do 42 łóżka, żeby na nowo odnaleźć coś, co im się niepotrzebnie wymknęło. Nic takiego nie nastąpiło. – Nigdy ci nie wybaczę, że stało się to właśnie teraz – powiedziała zduszonym głosem, a Andrzejowi zdawało się, że cała rodzina: uwięziony brat, zesłana siostra i aresztowany przez gestapo ojczym żony spoglądają na jego łóżko surowym, pełnym pogardy wzrokiem. Potem były kolejne miesiące, w czasie których nie mieli sobie nic do powiedzenia. Wracał, walił się na łóżko jak zwierzę, wstawał o świcie i znikał na cały dzień. W tym czasie nawet ich spojrzenia nie stykały się ani na moment. Gotów był wytrzymać miesiąc albo i dwa takiego życia bez nadziei, obrastającego wzajemną niechęcią, ale nie dłużej. Wydawało mu się to nieproporcjonalne i krzywdzące, jak skazywanie kogoś na dożywocie z powodu kłótni w knajpie. Zaczął pić. Nie robił przy tym awantur, nie próbował niczego wymuszać. Pił niemal codziennie. Pochłaniał litrami samogon, kartkową wódkę, a mimo to nie sprawiał wrażenia pijanego. Alkohol spalał się w obłąkańczym płomieniu prawie bezużytecznie. Dopiero to poruszyło Annę. Dostrzegła obok siebie, bo nie mogła nie zauważyć, człowieka nieszczęśliwego, potrzebującego pomocy, i uznała, że czas na kolejną ofiarę. Po trzech miesiącach po raz pierwszy wyciągnęła do męża rękę, ale potem powiedziała cichym, pełnym determinacji głosem, że po tym, co zrobił, wie na pewno, że ona nie będzie chciała przeżywać z nim żadnej rozkoszy. Trzeba przyznać, że dotrzymała słowa. Oddała bezużyteczne ciało, tak jak zapisuje się zwłoki na cele badawcze, ale kazała płacić za to najwyższą cenę. Przez wszystkie kolejne lata dusza Anny, zaborcza i bezwzględna, włóczyła ciało po ziemi i zmuszała je do ciągłego wysiłku, kierując jego ruchami jak marionetką. Ta dusza była z tego świata i pozostawała częścią większej zbiorowości. Istnienie Boga było dla niej oczywistością wynikającą ze swoiście pojmowanych zobowiązań wobec świata ludzkiego. Z pewnych względów uważała się za katoliczkę, ale religijną adorację czy choćby zwykłą modlitwę uznawała za akt zbędny. Dusza Anny była częścią ducha narodu i miała do spełnienia jakąś mglistą, choć niezwykle dramatyczną misję. Myśli o nieistnieniu Boga po prostu do siebie nie dopuszczała, bo przecież cała tradycja została stworzona tak, jakby istniał. Dowodem istnienia było boskie piękno kościołów, ofiary poniesione na przedmurzu w obronie wiary, pieśni przepojone wiarą, z którymi umierano na ustach, marząc o ojczyźnie. Nie przyjmowała więc do wiadomości, że w takich okolicznościach Bóg, bądź co bądź instancja w najwyższym stopniu odpowiedzialna, najzupełniej niefrasobliwie mógłby sobie pozwolić na nieistnienie. Nigdy by mu tego nie darowała. Sensu własnej egzystencji upatrywała w nieszczęściach, które zdarzały się, zdarzają lub mogą zdarzyć. Tomek przestał się dopytywać o ojca, ale nie znaczyło to wcale, że zrezygnował z odkrycia prawdy. Wiedział już, że wszelkie ślady z niezrozumiałych przyczyn zostały starannie zatarte i że od matki nie otrzyma najdrobniejszej wskazówki, ale tajemnica wciągała go w mroczny labirynt ciągłych dociekań. Pewnego wieczoru miało miejsce dziwne wydarzenie. Wszedł do pokoju niemal bezszelestnie, bo przecież wciąż był tropicielem zagadki i w każdej chwili mógł zbliżyć się do rozwiązania, i zastał matkę wpatrzoną w telewizor. Było to niezwykłe. Wszelkie filmy o brutalnej akcji budziły w matce zdecydowaną niechęć, inne rzeczy oglądała jakby mimochodem, prasując albo robiąc na drutach. Tym razem przysłuchiwała się intensywnie jakiejś rozmowie, a jej twarz przybrała dziwny wyraz, którego Tomek dotąd nigdy nie widział. Tomek wstrzymał oddech i przez chwilę słuchał z uwagą. Jej zafascynowanie mętną rozmową o jakichś 43 sprawach kulturalnych było wysoce zastanawiające i wydawało się nie mieć związku z płynącymi z ekranu słowami. A więc to nie temat przyciągał uwagę matki. Szybko dostrzegł, że twarz matki zmienia wyraz, gdy kamera zatrzymuje się na jednym z mężczyzn. Nigdy dotąd nie patrzyła w ten sposób na żadnego mężczyznę. – Kto to jest? Znasz go? – zapytał nienaturalnym głosem. Drgnęła i spojrzała na chłopca badawczo. Widocznie do tej pory nie zdawała sobie sprawy z jego obecności w pokoju. – Tak... znam – odpowiedziała po chwili z wahaniem, a w jej cichych słowach zabrzmiała nuta nieokreślonego żalu. Przez głowę chłopca przemknęła myśl, że właśnie w tej chwili otarł się o tajemnicę, że bliski jest odkrycia rodzinnej zagadki. To mój ojciec – pomyślało w nim coś jakby bez udziału woli, całkiem bezwiednie, i Tomek zadrżał. Teraz i on wpatrywał się intensywnie w twarz obcego człowieka, starając się ją zapamiętać. Znając matkę wolał nie pytać o nic więcej. Wiedział, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi, która choćby o włos zbliży go do prawdy. Wystarczyło mu to, czego już zdążył się dowiedzieć. Na ekranie pojawiła się plansza z nazwiskami osób biorących udział w programie. Tomek poczuł, że matka przygląda mu się ukradkiem. – Poznałam go jeszcze w Warszawie – powiedziała tonem nienaturalnie swobodnym, jakby chciała zatrzeć wzruszenie i zbagatelizować fakt, że po raz pierwszy w życiu opowiada o kimś z okresu pobytu w Warszawie. Tomek pamiętał, że ze stolicy, od dziadków przenieśli się do Szpecin jeszcze przed jego urodzeniem. Tego człowieka musiała więc poznać, zanim Tomek pojawił się na świecie. – Nigdy o nim nie mówiłaś – zauważył ostrożnie. – Dlaczego miałam mówić? Znaliśmy się bardzo krótko. Zupełnie o nim zapomniałam – odparła pośpiesznie i czując, że rozmowa schodzi na niewygodny temat, wyszła do kuchni, gdzie rzuciła się do krojenia chleba z taką pasją, jakby symbolicznie chciała zabić wspomnienia. Gdy weszła do pokoju z kanapkami, oczy miała lekko zaczerwienione, co utwierdziło chłopca w podejrzeniach, że jest na właściwym tropie. W ciągu kilku miesięcy widział tego człowieka na ekranie telewizyjnym jeszcze dwa razy i dobrze zapamiętał jego nazwisko. Potem kilkakrotnie odnalazł je w tygodnikach, które przedtem nigdy w domu się nie pojawiały. Jeśli więc matka zaczęła je teraz kupować, to musiało to mieć związek z owym podejrzanym rozpoznaniem po latach. Tomek przeczytał z wysiłkiem parę artykułów podpisanych tym nazwiskiem, nie znalazł w nich jednak najmniejszej aluzji do wydarzenia sprzed lat, które doprowadziło bez wątpienia do jego przyjścia na świat, doszedł więc do wniosku, że ma do czynienia z wyjątkowo sprytnym skurwysynem, który potrafi się znakomicie maskować. By nabrać pewności, że było właśnie tak, jak to sobie wyobrażał, przyszło mu jednak czekać blisko dwa lata. Aleksander bez trudu poznał matkę po nerwowym sposobie szarpania za klamkę, w czym wyrażała się jej niezgoda na istnienie przeszkód w rodzaju zamkniętych drzwi. Nic nie powinno stawać między nią a nieszczęściem, gdy zjawiła się, by stanąć z nim oko w oko. – Wyrzucili cię – powiedziała bez żadnych wstępów. Stała w progu zadyszana, w nie dopiętym płaszczu. Najwidoczniej winda okazała się zbyt powolna i opieszała w naglącej potrzebie, więc mimo astmy zdecydowała się wdrapać po niewygodnych schodach. Pasje wciąż były silniejsze od chorób. – Rozwiązali – odparł Aleksander sięgając po płaszcz. Machnęła lekceważąco ręką i przycupnęła na skraju fotela. – Mam niewiele czasu – powiedziała jak zwykle, a syn poczuł, że ogarnia go bezsilne, niewolne od irytacji rozczulenie. Nigdy nie miała czasu, zawsze gdzieś pędziła wbrew logice, 44 gotowa do wyrzeczeń. Teraz zjawiła się, by udzielić mu pierwszej pomocy jako ofierze restrykcji stanu wojennego. – Co z tobą będzie? – zapytała dramatycznym szeptem, po czym sięgnęła do torebki, aby ze swojej emerytury udzielić mu natychmiastowego wsparcia. Jedną z wielu rzeczy, którymi szczerze gardziła, były pieniądze, a swoją pogardę objawiała w ten sposób, że starała się ich nie wydawać i ze skromnej emerytury potrafiła zawsze odłożyć w ciągu roku kilkanaście tysięcy, które następnie przy pomocy jakiejś intrygi próbowała wetknąć Aleksandrowi albo jego młodszej siostrze. Przysiadł na oparciu fotela, przytrzymał ją za rękę i pokręcił przecząco głową. – Dają mi sześciomiesięczną odprawę... Przez pół roku nie będę się musiał martwić o pieniądze, a poza tym dorobię jako recenzent w wydawnictwie. Wciąż oddychała ciężko przez nos. Wargi miała zaciśnięte, co nadawało jej twarzy surowy, ptasi wygląd. Tylko w ciemnych oczach tlił się płomień pasji, który Aleksander znał tak dobrze. – W tej sytuacji najważniejszą rzeczą jest zachować godność – stwierdziła kategorycznie. Wzruszył ramionami. – Zachowano tyle godności, że jest to chyba podstawowy surowiec w tym kraju. W całej Europie nie mają nawet połowy tej godności. Żachnęła się. Zawsze ją irytowały kpiny z imponderabiliów, a jej własny syn nigdy sobie nie potrafił tego darować. Pod tym względem był niepokojąco podobny do ojca. – Nie wolno ci się godzić na niewolniczą egzystencję – napomniała go z wyrzutem. – Spodziewałam się, że cię internują. Pisywałeś również niepopularne rzeczy... Był to rodzaj komplementu. Rozmowy z matką na tematy polityczne kończyły się zwykle scysjami. – Jestem widać nieszkodliwym indywidualistą – mruknął Aleksander. – Atakowali cię ze wszystkich stron. Przekornie broniła jego prawa do represji. Uśmiechnął się ubawiony tą myślą. – Czasy się zmieniły – powiedziała matka, mając na myśli nieszkodliwość indywidualistów . – Przewidziałem to. Obie strony usilnie pracowały na tę zmianę. Nie było trudne przewidzenie tego, co nastąpi. Wystarczyło patrzeć i wyciągać wnioski. I to było bardzo łatwe, tylko w owym czasie niepopularne. Teraz powie, że nie zgadzała się z tym, co pisałem – pomyślał Bok. – Nie wszystko, co pisałeś, mogłam zaakceptować. Wiele twoich sformułowań budziło mój głęboki sprzeciw – powiedziała z żalem, bez zwykłego zacietrzewienia, bo rozmowa o jego tekstach przypominała teraz raczej wspomnienia na stypie. Uśmiechnął się. – Podobać się wszystkim? To dla mnie niewyobrażalny rodzaj prostytucji. – Nie twierdzę, że nie miałeś racji, tylko wygłaszałeś to nie w porę. Ten cały ferment nie zdążył okrzepnąć, popełniano błędy, ale przy okazji powiedziano przecież mnóstwo prawdy. Po raz pierwszy czułam, że żyję w wolnym kraju. – Nie uważasz, że ja też wspinałem się do swojej prawdy i nikt mi w tym nie pomagał? Pokręciła głową. – Prawda może być użyta w różnych celach. – Powiedzmy, że wolę być skazany za nadużycie prawdy niż posługiwać się fałszem i demagogią, choćby to nawet miało służyć w perspektywie rozwojowi demokracji i wolności.. – Emocje musiały znaleźć ujście – odparła matka kategorycznie. – Tak, pod warunkiem, że nie blokuje to przepływu rozsądku i elementarnej zdolności przewidywania. – Dlaczego jesteś tak złego zdania o własnym narodzie? 45 – Ja?! – zdziwił się Bok. – Nie jestem wcale złego zdania. Uważam, że nie jest lepszy ani gorszy od innych. – Poczytaj sobie Jasienicę. – Czytałem dwa razy. Wiesz, co między innymi napisał?... Że polityk, który porywa się na rzeczy niewykonalne, jest półgłówkiem... Ja jestem złego zdania o fałszywej świadomości, zbyt dobrym samopoczuciu i nikt mnie nie przekona, że powinna istnieć wolność w głoszeniu bredni. Matka zamilkła obrażona. Jak zwykle, zbytnio brała to sobie do serca. Jako wysadzona z siodła nie chciała się pogodzić z istnieniem socjalizmu, który hamował swobodę dążeń do nieskrępowanej wolności. Z tym wysadzeniem z siodła sprawa była raczej niewyraźna, bo w istocie matka na żadnym koniu nie siedziała. Jej rodzina znacznie przed wojną podupadła materialnie i wiodła egzystencję bardzo zgrzebną. Z luksusów mogli sobie pozwolić na przyzwoitą kuchnię i coś w rodzaju służącej, która z czasem stała się jedną z ważniejszych postaci w rodzinie. Aleksander wszedł do kuchni i zajął się parzeniem herbaty. Gdy wyszedł z dwiema filiżankami, zastał ją wpatrzoną w telewizor. Wyciągając szyję i mrużąc oczy spoglądała na ekran z ironicznym grymasem. Głos z telewizora sączył się ledwo dosłyszalnie. – Zrobić głośniej? – zapytał. Wzruszyła ramionami. Nie miała najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie komunistycznych łgarstw reżimu. Jednak słuchała. Gdy krzątał się po kuchni, do jego uszu docierały syki i cierpkie uwagi. – Oczywiście. Płaszczą się przed Moskwą. Tylko to potrafią. Zajrzał do pokoju i rzucił okiem na ekran telewizora. – To zdjęcia z Belfastu, mamo. Wzruszyła ramionami. W chwilę później wpatrywała się z pogardą w sprawozdawcę sportowego, biorąc go najwidoczniej za komentatora wydarzeń politycznych. Uspokoiła się dopiero przy prognozie pogody. Wprawdzie prognozy sprawdzają się rzadko, ale z drugiej strony trudno im przypisać polityczny serwilizm. Przed dwoma dniami matka po raz pierwszy od wielu miesięcy wybrała się do kina. Panoszące się na salach kinowych chamstwo zawsze wprowadzało ją w stan najwyższej irytacji. Publiczność chamiła się rozgryzając jakieś trzeszczące ciasteczka, mnąc w paluchach szeleszczące papierki, w jakie zawijano szkodliwe dla zdrowia wyroby sprzedawane w kinowych bufetach przez sabotażystów , i na domiar złego wygłaszała idiotyczne uwagi na temat tego, co działo się na ekranie. Owi półodbiorcy, których bies jakiś na nieszczęście dla sztuki filmowej odciągnął od telewizora, nie umieli zwyczajnie patrzeć i słuchać, tak jak półanalfabeci nie potrafią czytać bez poruszania wargami. Musieli wszystko przepowiadać, zgadywać i wyjaśniać sobie nawzajem, zupełnie jakby para półgłówków składała się na jedną głowę, która sama przez się niczego nie rozumie. Matka przesiedziała kilkanaście minut z zaciśniętymi zębami, ale gdy w najmniej odpowiednim momencie, przy scenie tortur, jakaś kobieta wybuchnęła histerycznym śmiechem, zerwała się z miejsca i krzyknęła: – To na pewno żona zomowca! Po czym opuściła kino złorzecząc chamstwu i komunizmowi. Dla matki losy rodziny i narodu były zawsze sprawą najważniejszą. Emocjonowała się nimi, stawiała diagnozy w sposób nie znoszący sprzeciwu, zupełnie jakby nosiła w sobie samozwańczą siłę zbiorowości. Nienawidziła, odrzucała, zarzucała i całą swoją istotą wyrażała jałowy opór, nie poruszając przy tym ani ręką, ani nogą, lecz jedynie ustami, ulegając etosowi dziwnej walki, której początkiem i końcem było głębokie poczucie wyobcowania. Tkwiła w tautologicznej niemożności, nie potrafiąc znaleźć punktu oparcia, aby zrobić cokolwiek, co prowadziłoby do zmiany, której tak zdawała się pożądać. 46 Syn nie odziedziczył po niej owej pasji w najmniejszym nawet stopniu. Sam siebie uważał, za jeden z możliwych wariantów świadomego istnienia, co wiązało się oczywiście z wyznawaniem określonych poglądów na to, w jakich warunkach społecznych owa egzystencja ma przebiegać, ale pod tym względem wykazywał znaczną nieufność i daleki był od przyjmowania czegokolwiek za oczywistość. Zresztą sam na siebie także spoglądał z pewnego dystansu, niemal jak na postać literacką, i starannie zważał na związki tego, co skłonny był deklarować, z tym, co czynił, bo chciał być postacią przynajmniej w miarę spójną i to zmuszało go do zauważania pewnych niedostatków własnej natury. Ironiczny dystans wobec świata wydawał mu się niekiedy rodzajem wygodnej ucieczki przed podejmowaniem działań przepojonych dramatyczną powagą. Na swoje usprawiedliwienie miał, że zbyt liczni traktują własne życie i innych ze śmiertelną powagą, po to tylko, by osiągać rezultaty groteskowe lub wręcz śmieszne, przez co wbrew własnym intencjom pomnażają globalne zasoby kosztownego komizmu, z czego nawet śmiać się nie wypada, bo wychodzi to zbyt drogo, a człowiek świadomy nie zdecyduje się przecież pomnażać głupoty z namaszczeniem i doktrynalną pewnością siebie. Z mozołem poruszał się pod prąd powszechnych przekonań, choć wiele dałby za jakąś niewzruszoną pewność, która by go do siebie przekonała, ale każda traciła przy bliższym poznaniu, odstręczała w jasnym świetle nie dbającej o względy dociekliwości, i nie znajdował żadnej, którą mógłby uznać bez zastrzeżeń, żadnej, w której wnętrzu nie dopatrzyłby się paradoksów, przypudrowanej komunałami skazy, żadnej, w której nie rozpoznałby zmarszczek starych kłamstw ludzkości. Skazany był więc na szukanie własnej prawdy, ale i to było beznadziejnym zadaniem. Zupełnie jakby gdzieś ustalono, że ludzkie życie ma być albo sztuką wzniosłą, albo trywialną, bo innych w tym teatrze się nie wystawia, więc gdy przychodzisz ze scenariuszem, który pisałeś wiele tysięcy dni i mówisz, że tak wygląda to, co skłonny jesteś nazwać własną prawdą, zarejestrowaną wszystkimi zmysłami w wielowymiarowej pamięci, pełną sprzeczności, które są jej nieodłączną częścią, nędzy i skromnego blasku, bo wierzysz, że to, co nazywasz swoją prawdą, nie może istnieć poza sprzecznościami, wierzysz i wiesz, że dłubanie w nosie więcej zajmuje czasu niż refleksja nad losami świata, bo jesteś tym, co myśli, ale i tym, co się myśli dokoła, i to, co czujesz, jest częścią owych ledwo uchwytnych procesów współmyślenia i współodczuwania, więc nawet twoje własne kłamstwa stają się świadectwem prawdziwym, gdy zatem uznasz, że wreszcie to, co przeżyłeś, jest gotowym scenariuszem zdarzeń podpisanych twoim nazwiskiem, to powiedzą ci niechybnie, że z pewnych rzeczy powinieneś zrezygnować i zdecydować jasno, kim wreszcie jesteś, w sposób nie budzący wątpliwości, z którymi nie chcesz się rozstać, błaznem albo mędrcem, lecz nie przyznawaj się wobec tego skundlonego świata, że chcesz być jednym i drugim, na podobieństwo świata, który cię stworzył, nie przyznawaj się do chytrości twojego błazeństwa, i nie zdradzaj, że to, co w twoim życiu miało pozory głębi, było tylko zabawą efektownych skojarzeń, pustą grą pojęć o szulerską stawkę dociekań, pozwól cynicznie wierzyć, że dotrzymujesz reguł gry o najwyższą stawkę, że twoje myślące życie jest odkrywaniem sensu w pozornym chaosie, czyli, prawdę mówiąc (ale tego już nie mów nikomu, niech pozostanie to twoją tajemnicą), zajęciem nieskończenie jałowym, bo nikt nie osiąga satysfakcjonujących rezultatów, skoro pojawiają się następni i zaczynają to żmudne dzieło prowadzić od początku, by umrzeć w poczuciu niedosytu albo w fałszywej wierze, że doprowadziło się je do końca. Czyżby więc prawda w owym nieosiągalnym kształcie porażającej oczywistości była tylko złudzeniem zmąconego umysłu? Jeśli nawet tak jest, twierdził Bok, nie zwalnia to od obowiązku ustawicznego dążenia, przypominającego samobójczy heliotropizm, miłość ćmy do płomienia, na którą się zdycha z przypalonymi skrzydłami. Wielu, tak jak matka Aleksandra, sądzi, że ważniejsze od nich samych i tego, co robią, jest to, co ich przekracza w ziemskim wymiarze; byt społeczeństwa, narodu, a mimo to nie potrafi przekroczyć własnych ograniczeń i popatrzeć na siebie jak na niezbyt udane, pełne defektów 47 narzędzie własnych dążeń, przez co szczytne poczucie wspólnoty staje się pseudonimem zwykłej pychy, usprawiedliwieniem ciążącej pustki, wyższością skrywanej niższości, a w przypadku idiotów gestem idiotyzmu, przy którym nawet pusty śmiech wydaje się strzelistym aktem wyzwolonego rozumu. „Test” zrodził się w siedemdziesiątym roku z ,Tygodnika Literackiego”, który zrodził się w pięćdziesiątym szóstym z ,Nowego Tygodnika Literackiego”, który powstał w czterdziestym siódmym z ,Dwutygodnika Literackiego”. ,,Dwutygodnik Literacki” skupiał radykalnych twórców różnych orientacji, którzy w trzy lata po powstaniu pisma okazali się niespodziewanie zgniłymi liberałami, chociaż z późniejszej perspektywy oceniano ich w sumie jako nieprzejednanych wobec wypaczeń, mimo że połowa z nich przeszła do socrealistycznego, wojującego z prawicowymi odchyleniami ,Nowego Tygodnika Literackiego”. Potem część zespołu, walcząc z własnymi błędami, założyła „Tygodnik Literacki”, w którym po wydarzeniach sześćdziesiątego ósmego wymieniono niemal połowę zespołu jako kryptosyjonistów . Przez krótki okres pozostała część walczyła z tą egzotyczną orientacją, co wypomniano im w siedemdziesiątym i wkrótce po zmianie ekipy rządowej na miejsce ,Tygodnika Literackiego” utworzono „Test”, którego naczelnym został znany publicysta, były minister kultury Wilniewicz. Część poprzedniego zespołu weszła oczywiście w skład redakcji, ale postawiono też na młodość i zaproszono do współpracy całe stado tak zwanych młodych, czyli trzydziestoczterdziestoletnich reportażystów , pisarzy i krytyków. Ze względu na osobę naczelnego „Test” został uznany za pismo lewicowe i stronili od niego niegdysiejsi liberałowie, którzy sami początkowo uważali się za radykalnych lewicowców, a potem za niezależnych intelektualistów , późniejsi socrealiści, którzy stali się po latach opozycjonistami, ci, którzy doświadczyli na własnej skórze zwalczania syjonizmu, oraz ci, którzy nie znaleźli się w ,Teście” po rozwiązaniu ,Tygodnika Literackiego” i tworzyli teraz najnowszą grupę pokrzywdzonych, a likwidację tygodnika uznali za cios zadany kulturze. „Test” miał jednak swoich zwolenników wśród odbiorców, nakład wzrastał i stopniowo niektórzy z nieprzejednanych nawiązywali na nowo współpracę. Naczelny pozostawił zespołowi wolną rękę w doborze tekstów i autorów, sam pilnował rocznic z kalendarzem w ręku i dbał o współpracę z bratnimi krajami, a w każdym numerze drukował własne ezoteryczne felietony, zwalczające najprawdopodobniej współczesne plagi i przywary. O co w nich naprawdę chodziło, nikt dobrze nie wiedział, natomiast z całą pewnością były to teksty przepojone agresją, atakujące postaci zaszyfrowane inicjałami albo niewiele mówiącymi kryptonimami. Z całą też pewnością sprawiało to wrażenie czegoś bezkompromisowego, jednakże nawet najtężsi egzegeci redakcyjni nie potrafili tych felietonów rozszyfrować, uznano je więc wkrótce za domenę starczej fikcji. Inaczej było z czytelnikami, z których część traktowała felietony Wilniewicza z całą powagą, podkładając pod inicjały znane postaci, o których nic bliższego nie wiedzieli. Naczelny otrzymywał sporo listów z gratulacjami, które go niezmiernie cieszyły. Najgorsze było to, że owe dziwne utwory przyciągały do redakcji jak magnes przeróżnych dementów, fiksatów, a także pospolitych obłąkańców. Nie brak ich na ogół na orbicie innych pism, ale częstotliwość, z jaką zaczęli nawiedzać „Test”, była wysoce niepokojąca i znacznie powyżej średniej. Jeden z nich wdarł się do gabinetu naczelnego z psem, który był równie obłąkany jak jego właściciel. Zwierzę najpierw rzuciło się na sekretarkę, ale ta przytomnie wyrżnęła go w łeb zszywką ,Testu”, więc skowycząc wpadło na oślep do Wilniewicza i szczerząc kły wlazło pod biurko, a w chwilę po nim wleciał ten drugi wariat z końską kością wielką jak maczuga i zaczął nią rzucać po pokoju, zachęcając zwariowanego psa do wyjścia spod biurka, za którym siedział struchlały Wilniewicz, bojąc się, że jeśli drgnie, to zostanie pogryziony przez jednego z intruzów. Wreszcie czworonóg wypadł spod biurka i ujadając pobiegł za kością, która uderzyła w ścianę i odłupała kawał tynku, a szaleniec uspokajał Wilniewicza, że jak już pies coś 48 trzyma w zębach, to w zasadzie nie powinien ukąsić, więc naczelny spoglądał ze zgrozą na ową końską kość niezgody, spodziewając się najgorszego, sekretarka biegała po redakcyjnych pokojach usiłując zwerbować jakiegoś hycla – kaskadera, ale nikt się nie kwapił, bo przecież nie ma ludzi niezastąpionych, a z gabinetu dobiegało groźne warczenie i pokrzykiwania wariata, który przybył w misji pokojowej i żądał od Wilniewicza, żeby umówił go na trójstronne rozmowy z Breżniewem i Carterem, bowiem gotów był zrobić wszystko, żeby doprowadzić do pojednania wielkich mocarstw, więc naczelny miał powody, żeby się obawiać, że zostanie uduszony, pobity albo dostanie apopleksji, tym bardziej że dement co pewien czas zabierał rozjuszonemu psu kość i rzucał ją w odległy kąt pokoju, przekonując przy tym rozmówcę, że opłaca się poświęcić życie jednostki dla dobra ogółu. Sekretarka dzwoniła na milicję, ale odpowiedzieli, że psy im nie podlegają, a tym bardziej choroby psychiczne, i żeby sobie sami zabezpieczyli sytuację do przyjazdu pogotowia. Sterroryzowany Wilniewicz zgodził się pod przysięgą pośredniczyć w zwołaniu szczytu, na co wariat wybuchnął szaleńczym śmiechem radości, otworzył drzwi gabinetu i rzucił kością aż na klatkę schodową, redaktorzy pouciekali bojąc się, że ich poszczuje, ale nic takiego nie nastąpiło, pies poleciał za kością, a szaleniec wybiegł za nim śpiewając Międzynarodówkę. W dwie godziny później ujęto go w gmachu Urzędu Rady Ministrów, gdy usiłował przeforsować reformę gospodarczą, grożąc kryzysem i drażniąc psa, powiadomiono o tym Wilniewicza, bo obłąkany nie miał przy sobie żadnych dokumentów i twierdził, że jest bratem naczelnego „Testu”. Wkrótce okazało się, że zbiegł przebrany za pielęgniarkę ze szpitala na Sobieskiego. Nie po raz pierwszy zresztą. Po kilku dniach jego stan wyraźnie się poprawił, bo zyskał dostęp do telefonu i wydzwaniał do redakcji, grożąc zamachem bombowym, jeśli Wilniewicz nie wywiąże się z międzynarodowych zobowiązań, które poczynił pod przysięgą. Owa przygoda stała się bezpośrednią przyczyną głębokiego wyobcowania redaktora naczelnego. Przez dłuższy czas unikał rozmów z autorami, nie chciał się zgodzić na przyjęcie zastępcy, bo wydawało mu się, że w oczach kandydata dostrzegł podejrzane błyski, założył wizjer w drzwiach swego gabinetu i nie wsiadał do windy z nieznajomymi. Środki ostrożności były uzasadnione, bo nie było tygodnia, żeby w sekretariacie nie pojawił się dement, a byli wśród nich i tacy, którzy nadużywali alkoholu i awanturowali się, ze redakcja nie drukuje ich tekstów . Po długim okresie izolacji Wilniewicz coraz dotkliwiej odczuwał samotność, aż w końcu przemógł obawy i zaczął żalić się na kolegiach, że nie ma wpływu na kształt pisma, że drukuje się autorów, których on na oczy nie oglądał, i że nie składają oni naczelnemu nawet kurtuazyjnych wizyt. Ustalono, że wybijający się współpracownicy, którzy nie przejawiają większych odchyleń od normy psychicznej i w kontaktach z ludźmi zachowują się spokojnie będą zaglądać do szefa, zanim zakwalifikowany do druku utwór pojawi się na łamach. Mimo że stosowano staranną selekcję, Wilniewicz wciąż nie mógł wyzbyć się podejrzliwości i najpierw przez kilka minut oglądał zaproszonego na rozmowę autora przez wizjer i nim go wpuści do środka, gruntownie wypytywał sekretarkę, czy nie zauważyła nic podejrzanego. Zwykle nie miał nic do powiedzenia na temat tekstów . Z reguły nie wierzył po prostu, by ktoś młodszy od niego jakiś niedoświadczony pięćdziesięcioletni smarkacz czy urodzony po wojnie trzydziestolatek miał cokolwiek interesującego do powiedzenia na jakikolwiek temat. Zadowalał się opiniami osób postronnych. Pozwalało to wyrobić własny sąd o tym, czego wolał nie czytać. Zapamiętywał natomiast znakomicie, co kto miał do powiedzenia na temat poszczególnych publikacji, i zaskakiwał swoich podwładnych krytycznymi uwagami. Gdy upewnił się, ze ma do czynienia z osobnikiem nieszkodliwym, sadzał go na fotelu i wygłaszał pełen dygresji monolog. Jeśli monolog wypadł pomyślnie, Wilniewicz nabierał 49 przekonania, że ma do czynienia z młodym zdolnym człowiekiem, i wówczas zasięgał o nim opinii z różnych źródeł, żeby się w tym przekonaniu utwierdzić, a ponieważ z reguły był dobrego zdania o tym, co sam miał do powiedzenia, współpraca przebiegała w sprzyjającej atmosferze. Jeśli był w bardzo dobrej formie, a zewsząd docierały do niego pozytywne sądy o poznanym autorze, nie cofał się nawet przed czytaniem jego tekstów . Zdarzało się z rzadka, że ogłaszał podwładnym odkrycie znanego już pisarza, występował o stypendium, a nawet zatrudniał go w redakcji na pewien czas. Aleksander Bok był jednym z takich odkryć Wilniewicza. Zainteresował go początkowo jako okaz antropologiczny, bo stwierdził, że ma rzadko spotykany kształt czaszki słowiańskiej. Potem z dość osobliwego powodu uznał Boka za felietonistę. Aleksandra Boka skojarzył z Aleksandrem Blokiem, a ponieważ obaj coś tam napisali, a poeci, jak wiadomo, piszą rzeczy krótkie, Wilniewicz nabrał przekonania, że to co pisze Bok, to najprawdopodobniej felietony, bo nie czytał jego esejów, i na tej podstawie zaproponował nowemu współpracownikowi własną rubrykę na ostatniej kolumnie. W ten dość nieoczekiwany sposób początkujący krytyk literacki niemal z dnia na dzień przeobraził się w felietonistę. Przyjął tę propozycję w stanie kompletnego oszołomienia. Uchodził dotąd za utalentowanego recenzenta, ostatnio napisał kilka esejów, które wywołały pewien rezonans w kręgu specjalistów , i jak dotychczas jedynie z tą dziedziną twórczości wiązał nadzieje. Starał się wprawdzie przejrzyście i w miarę możliwości interesująco pisać o literaturze, nie stronił od ironii, ale nie przychodziło mu do głowy, że w kilka lat później jego nazwisko będzie wymieniane obok Passenta, Kisiela, KTT czy Urbana, że uda mu się przewyższyć popularnością Głowackiego i Mętraka. Aleksander Bok nie miał oczywiście najmniejszego pojęcia, że propozycja naczelnego była ubocznym produktem dość nieoczekiwanego szeregu asocjacji. Zresztą, jeśli pożar ma nastąpić, to na rozmiar szkód nie ma wpływu fakt, czy wzniecono ogień z rozmysłem, czy zaczęło się tlić od niedopałka. Uznał, że szef pisma dostrzegł w nim to, czego on sam nie miał odwagi zauważyć, albo odkrył w nim możliwości, których nie przewidywał. W cudzych oczach dojrzał własny talent, twórczą potencję i bez oporów wcielił się w nową rolę. Dla reszty zespołu propozycja naczelnego była mniejszym zaskoczeniem niż dla autora. Wnikliwe, ambitne eseje były zbyt elitarne dla wielkonakładowego „Testu”. Wiadomo było powszechnie, że przeciętny odbiorca zaczyna lekturę od ostatniej strony. Tak czy owak, Aleksander Bok był zdumiony fenomenem własnej popularności i początkowo uznał, że musiało tu zajść jakieś nieporozumienie. Pierwsze felietony, choć przyjęte bez większych zastrzeżeń, nie wzbudziły entuzjazmu. Autorowi zarzucano relatywizm i brak jasno sprecyzowanego stanowiska, a także niedostatki w wartościowaniu przedstawianych zjawisk. Bok zgadzał się z tymi zarzutami i nawet przyznał otwarcie, że sam nie wie, jak powinna wyglądać hierarchia wartości, i właśnie tą niewiedzą dzieli się z czytelnikami. Po tym oświadczeniu uznano go za cynika, co przez pewien czas pozwoliło mu funkcjonować publicznie bez większych przeszkód. Ludzie lubią wiedzieć, z kim mają do czynienia; To uspokaja. Szuflada jest wygodnym urządzeniem zabezpieczającym przed wątpliwościami i żmudnym dociekaniem, kto jest kto. Zaszufladkowanie to ostoja ładu i porządku, gdzie stadna świadomość zniewala to, co niepowtarzalne, w nieodmienny stereotyp. Potrzeba istnienia stereotypów jest o wiele silniejszym bodźcem od potrzeby prawdy. Jeśli już kogoś uznają za zielonego, to nawet gdyby nagle stał się purpurowy, zawsze znajdą się tacy, którzy stwierdzą bez wahania, że purpura jest w gruncie rzeczy odcieniem zieleni. Bok jednak nie mieścił się w szufladce. Odstawał, wystawał albo go było za mało. Teksty, których dostarczał co tydzień, przynosiły kolejne porcje pytań i wątpliwości. Jeśli próbował odpowiedzi, to jedynie po to, by otworzyć drogę nowym pytaniom. 50 „Pozwalam sobie na luksus błądzenia” – powiadał uśmiechając się kwaśno, a cenzura co pewien czas prostowała jego kręte ścieżki. Niektóre teksty zatrzymywano. Niekiedy po częściowych ingerencjach zniekształcających wymowę całości sam rezygnował z publikacji. Tak było na przykład z felietonem zatytułowanym Pod przewodem pokarmowym, napisanym po rozruchach w fabryce traktorów, gdzie miał miejsce protest robotniczy przeciwko podwyżce cen cukru. Felieton był prowokacyjny i niemal obleśny politycznie. Autor dowodził, że wykazano świadomość rewolucyjną nawiązującą do Marii Antoniny, która nim na dobre straciła głowę, radziła głodującym, by z braku chleba spróbowali może ciastek. Desperacka obrona słodyczy dowodziła jego zdaniem, że nie tylko świadomość, ale i byt osiągnął poziom paradoksalny, co wskazuje, że musi istnieć jakieś poważniejsze schorzenie gospodarcze niż „cukrzyca” w Ursusie. Przez pewien czas zmuszony był do omijania kwestii gospodarczych i pisywał wyłącznie o kulturze. „Nie wiem, jak powinien wyglądać dobry felieton, i tą niewiedzą dzielę się z czytelnikami” – stwierdził w wywiadzie dla popularnej popołudniówki. Powodzenie zawdzięczał swoistemu poczuciu humoru, co zresztą było atutem każdego z liczących się felietonistów , o dziwo, skrzętnie pomijanym przez krytyków i różnego autoramentu egzegetów. Uważano najwidoczniej, że coś, co jest śmieszne, nie może być poważne. Tymczasem popularność felietonistów budziła żywy niepokój zarówno intelektualistów , którzy w kasandrycznej tonacji ubolewali nad felietonizacją życia umysłowego, jak i nadzorców od propagandy. Coraz częściej plotkowano, że ci ostatni przygotowują w swoich gabinetach ostateczne rozwiązanie kwestii felietonistyki. Bokowi zaczęto zarzucać, że nie rozumie zadań stojących przed dziennikarstwem, a nawet że uprawia czarnowidztwo. Było to poważne oskarżenie, w oficjalnej propagandzie obowiązywała bowiem propaganda sukcesu i czarnowidz sytuował się w wyraźnej opozycji, skazywał na sytuację, której nie mógł, niemal jak w procesach o uprawianie czarów, rozstrzygnąć na własną korzyść. Problem felietonistyki nie doczekał się jednak ostatecznego rozwiązania, bo nastąpił polski sierpień i dla kuglarzy od propagandy czasy stały się czarniejsze od najbardziej ponurych prognoz czarnowidzów. Opozycja miała rację. Rację tę wyrażała wprawdzie z niesłusznych pozycji, ale i tak każdy widział, jak jest. Dziennikarze zaczęli dystansować się ze zdumiewającą gorliwością, stadnym głosem odszczekując miliony ton lakierniczych raportów. Bok nie widział dla siebie miejsca w stadzie. Był zdeklarowanym indywidualistą i na klęskę papierowej potęgi patrzył z tym samym sceptycznym dystansem, z jakim wcześniej obserwował stadny poklask. Nie musiał się zmieniać. Tak mu się przynajmniej wydawało. Był to jednak taktyczny błąd, bo niemal wszyscy dokoła się zmienili. Jak już się okazało to, co doskonale wiedziano, zaczęto chodzić z podniesionym czołem. Nawet gdy ktoś nie miał twarzy. Oddawano legitymacje partyjne. W szoku historycznym... Mniej zszokowani oddawali dopiero po przejściu na emeryturę. Dziwić mogło, że aż tylu ludzi zachowało niewinność i dziecięcą naiwność, wiedząc, co się święci, i biorąc w tym czynny udział, że dopiero teraz uwierzyli, iż klasa robotnicza jest przewodnią siłą narodu, choć do tej pory oficjalnie głosili to samo, tylko jakby z innych pozycji. Być może wydawało im się, że trzymają w rękach cugle tej siły. A tu poniosło, i okazało się, że głosili prawdę, i może to ich tak poraziło, a może raczej przeraziło, że owa nieobliczalna siła sprawcza dziejów dojdzie po cuglach, kto ich prowadził na manowce kryzysu. Oszukiwani i oszukujący łączyli się teraz w wielkie bractwo manipulowanych z wyboru, wybaczali grzechy i tłumnie ruszali na poszukiwanie winnych. A tych było coraz mniej. Aż dziw brał, że tak niewielu wyrządziło tyle zła. Gdy w redakcji wywieszono czarną listę dziennikarzy uznanych za sługusów reżimu, Bok dopisał się własną ręką. Był to gest ironicznej przekory wobec ostracyzmów, ale uznano to powszechnie za niesmaczną prowokację. Ktoś zapowiedział, że nie poda mu ręki. 51 Wkrótce nie było już miejsc, gdzie można by komuś nie podać ręki. Stary wrócił do Szpecin dziwnie odmieniony. Spoglądał na rodzinę z pełnym wyższości pobłażaniem, kiwał głową uśmiechając z łagodnym dystansem i wszyscy w jego obecności zaczynali czuć się nieswojo, przemykali pod ścianami, żeby zejść mu z oczu, chociaż nikogo nie nagabywał, jedynie patrzył i uśmiechał się kiwając głową, co było trudniejsze do zniesienia od awantur, do których zdążyli już przywyknąć, i w gruncie rzeczy obawiali się, że szykuje na nich jakieś perfidne świństwo, bo przecież do tej pory nigdy się tak nie zachowywał, przeciwnie, wiadomo było, że jak się napił, to zacznie się kłócić, chyba że wcześniej zaśnie, że jak pieniędzy zaczyna brakować, to się obraża i przestaje jadać przy wspólnym stole. A tu nic z tego. Drugiego dnia po powrocie siadł ze wszystkimi do kolacji, jakby nigdy nic, a jeszcze matka Brygidy do nich przyjechała, bo jej piwnicę zalało, węgiel zamarzł i trzeba było staruszkę przechować do wiosny, aż lód puści, to nawet dla teściowej złego słowa nie miał, przeciwnie, po głowie ją pogładził na powitanie, a jej aż serce zamarło, bo pamiętała mimo sklerozy, że przed pięcioma laty wyrżnął ją w czoło rozgrzaną patelnią, gdy chciała w jego domu swoje porządki zaprowadzać, i widzieli się po raz pierwszy od tego wydarzenia, bo pomyślała sobie, że zdrowia jej nie wystarczy na utrzymywanie kontaktów z zięciem. Przy kolacji wyjął to swoje podanie o rozwód z całą rodziną, które zawierało nawet zrzeczenie się ojcostwa, i przy świadkach spalił je uroczyście na talerzu. Wypowiedział przy tym słowa, które brzmiały dość zagadkowo. – Co będzie dalej, to już nie w moich rękach, ale Bóg wam wybaczył... Załatwiłem to osobiście. – Jak to? – zapytała teściowa żegnając się ukradkiem, jako że była religijna. – Z panem Bogiem? Wszyscy przestali ruszać szczękami. – A Bok co znaczy? – prychnął stary, spoglądając lekceważąco na domowników. – Tyle co Bog. Po naszemu Bóg – odpowiedział widząc, że nikt z obecnych nie zna właściwego wyjaśnienia. Zapadła cisza. – Znaczy co? Ty prawosławny jesteś, czy jak? – spytała ostrożnie staruszka, bo nie mogła dopuścić myśli o tak bluźnierczym uroszczeniu. – Głupia baba – roześmiał się stary. – Nie można tego brać słowo w słowo z tego względu, że u nas by nie dopuścili do całkiem religijnego nazwiska. Trzeba to było jakoś obejść... Teściowa ze zgrozy przesłoniła usta dłonią. – Przecież nie mówię, że Bóg jestem... Nie zwariowałem – żachnął się Bok. – Chodzi o to, że mam różne rodzinne znajomości. Wszędzie. Nawet w telewizji. Mówiąc to wydobył książkę z dedykacją i pokazał obecnym. – Czuję, że teraz dużo mogę – oświadczył stary. – W świętej rodzinie też się ktoś z dalszych krewnych znajdzie i w związku z tym przestaję robić na remontach. Teraz już dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że zwariował. Pomieszało mu się we łbie od szmuglu świni i znajomości. Domownicy wynieśli się chyłkiem do kuchni, żeby ustalić, co robić w nowej, można powiedzieć, nienormalnej, sytuacji rodzinnej. Stary nie przejął się, że przy stole opustoszało. Wzdychał w zamyśleniu i bębnił po blacie palcami. W pokoju została jedynie teściowa. – Ty, Heniek, idź do kościoła i pokajaj się, bo już ratunku dla ciebie nie będzie – wyszeptała wreszcie trwożliwie. – Nic się, babo, na wyższych sprawach nie rozumiesz – odparł lekceważąco. – Z kościołami to jest tak jak z urzędami. Jak człowiek ma znajomości, to nie musi do urzędu latać, żeby coś załatwić, bo pamiętają, gdzie trzeba, że jest swój człowiek. Wzruszyła ramionami. 52 – Nie wierzysz, babo ciemna? Co miała wierzyć. – Czego ty byś od Boga chciała? – zapytał. Staruszka, pobożna, aż się wzdrygnęła na takie świętokradztwo. Pomysł, że miałaby w nim uczestniczyć, przejął ją zgrozą, ale z drugiej strony przyszło jej zaraz do głowy, że wariata lepiej nie drażnić, bo zrobi się niebezpieczny, więc wybąkała na odczepnego, że jeśliby już czego potrzebowała, to najpewniej zębów, bo jak raz sztuczną szczękę ma do wymiany. Bok oczy wywrócił i stękał przez chwilę, a potem powiada: – Popróbuj teraz. Machnęła ręką. Co tam próbować, wiadomo, że wariat. Wstyd i skaranie boskie dla całej rodziny. – Próbuj! – rozkazał zięć tonem nie znoszącym sprzeciwu, a że na długo przed zwariowaniem potrafił być niebezpieczny, sięgnęła ręką do gęby, żeby się nie czepiał. Sztuczna szczęka rozkalibrowała się od używania i, bywało, sama z siebie na podłogę wylatywała przy ludziach albo trzaskała w pysku jak łapka na myszy. Pociągnęła za górną część, a ta siedzi jak przyspawana do podniebienia. Szarpnęła mocniej i od tego szarpnięcia sztuczny ząb ją zabolał. – Jezus Maria! – wrzasnęła babina. – Brygida, chodź tu szybko! – A widzisz?! – powiedział stary i zrobił taką minę, jakby cud nie stanowił dla niego zaskoczenia. Na wrzask zlecieli się wszyscy matkę ratować. – Moje zęby – jęknęła teściowa. Spojrzeli z wyrzutem na wariata przekonani, że musiał się na staruszkę rzucić z pięściami, ale od razu zauważyli, że coś jest nie tak, bo ojciec siedzi z założonymi rękami, uśmiechnięty szyderczo, więc zaczęli wypytywać, co się stało. Wyjaśniła więc, że zięć musi mieć jakiś wpływ czy co, bo nie może protezy wyjąć, i nawet jej się zdaje, że te państwowe zęby trochę ją rozbolały. Po czym wyszczerzyła je do córki. Ta pociągnęła. Nic. Szczęka trzyma się podniebienia w nadprzyrodzony sposób. Trzeba przyznać, że wszystkim się od tego nieswojo zrobiło. Spoglądali na ojca podejrzliwie, ale ten uśmiechał się tylko zadowolony z siebie, jakby udało mu się zrobić dobry kawał. – Coś w tym musi być – bąknął mąż córki i zauważył, że poza religią podobne rzeczy się zdarzają. Na przykład w różdżkarstwie. – Coś ty jej zrobił? – dopytywała się Brygida, zaniepokojona poważnie eksperymentem na matce. – Nawet mnie nie dotknął. Tyle że co tam mamrotał pod nosem. Nadprzyrodzone zjawisko nie uwzględnione przez naukę utrzymywało się przez dwie godziny. Równo o północy szczęka puściła. Położyli ją na stole i obejrzeli dokładnie, ale nie zauważyli nic podejrzanego. – Musiała się zassać – zauważył zięć – jak babka z nerw wytworzyła podciśnienie. Babka upierała się jednak, że to nie może być za sprawą jakichś tam gazów, bo dotąd to się nie przydarzyło, czyli coś w tym jest, tylko że Heniek jej nienawidzi i nigdy w życiu nic dla niej do końca nie załatwił, nawet tego węgla z deputatów kolejowych, co obiecał, a potem nie dotrzymał, i musiała u sąsiadów dokupić, żeby nie zamarznąć, toteż wcale jej nie dziwi, że z tymi zębami też do końca nie załatwił. Pokazał, że może, po to żeby dokuczyć, i to do niego najbardziej podobne. Stary niewątpliwie zbzikował, ale poza tym łaska opatrzności zdawała się nad nim czuwać. Za pieniądze po świni nakupił czosnku u badylarza, który w pośpiechu wybierał się za granicę, potem ten czosnek sprzedał od ręki w Warszawie i tym sposobem podwoił swój kapitał. Tymczasem plotka o szczęce teściowej zataczała coraz szersze kręgi i stawała się coraz mniej podobna do wydarzenia, które ją zrodziło. Henryk Bok nie zdając sobie z tego sprawy 53 nabierał w oczach opinii publicznej cech uzdrowicielskich. Najpierw kilku znajomych poprosiło go mimochodem o wyleczenie paru dolegliwości, z którymi nie mogli dopchać się do lekarza. Zresztą nie zwolnienie z pracy było im potrzebne, ale wyleczenie. Jednemu pomogło, u jednego się zatrzymało, a dwóm pozostałym nie zaszkodziło. Medycyna osiągała podobne rezultaty. Po kilku dniach zaczęli pojawiać się obcy ludzie. Odpowiadał niezmiennie, że leczyć, nie leczy, bo nie ma uprawnień, ale pierwszej pomocy medycznej może udzielić. Taka wersja wydawała mu się bezpieczniejsza. Pomoc medyczna to prawie tak jak pomoc kuchenna i kwalifikacje do tego też nie są potrzebne. Swój status określił Bok w sposób następujący: z lecznictwem nie ma to nic wspólnego, jest wyłącznie sprawą między Bokiem a Bogiem, który się tym pierwszym wyręcza w niektórych przypadkach. Bok dotyka pacjentów, a już Bożą sprawą jest, kto wyzdrowieje. Jako podwykonawca nie ma na skutki zdrowotne żadnego wpływu, i żadnej gwarancji, nawet półrocznej, na poprawę dać nie może. We własnym domu ,pomocy medycznej” nikomu nie chciał nigdy udzielać, bo uważał, że uznano by to za nielegalną praktykę. Chorych zapraszał na działki, wychodząc z założenia, że na własnej działce może uprawiać, co mu się podoba, bez narażania się na skutki prawne. Altanę po świni wysprzątał i na wiosnę nie wyglądała ona gorzej niż szpital w czasie remontu. Za leczenie żadnych opłat z zasady nie pobierał, choć zdarzało się, że chorzy zostawiali pieniądze bez jego wiedzy. Pierwszym poważnym sukcesem grasującego na działkach szarlatana było rzekome wyleczenie baby, która cierpiała na schorzenie nie znane współczesnej medycynie. Baba określiła dolegliwość jako ogólne zapalenie całego ciała i miała za złe lekarzom specjalistom, że nie potrafią niczego stwierdzić poza tym, że z lekarskiego punktu widzenia nic jej nie jest. W tydzień po wizycie na działce bezobjawowe zapalenie ustąpiło i baba pojawiła się u uzdrowiciela z dwoma tysiącami i listem pochwalnym opatrzonym pieczątką szkoły podstawowej w Pruszkowie, gdzie pracowała w charakterze woźnej. List zawierał przejmujący opis cierpień, wyniki badania moczu, wykaz wydatków w spółdzielniach specjalistów i patetyczną pochwałę kuracji dotykowej. W ciągu dwóch miesięcy tego rodzaju oświadczeniami wytapetował jedną ze ścian altany, co robiło wrażenie nawet na analfabetach. Równie silne, a może nawet większe wrażenie sprawiała bezinteresowność cudotwórcy. – Jako nie stwierdzony przez naukę żadnych opłat nie pobieram – oświadczał nieodmiennie pacjentom. – Natomiast jeśli ktoś wyleczony chce przeznaczyć dobrowolną sumę na mój rozwój, to nie mam nic przeciwko temu. Trudno zachować niewinność w społeczeństwie skorumpowanym. Tam gdzie większość bierze, wszyscy usiłują dawać. Gdyby Bok rozdawał za darmo pomidory, to i tak znaleźliby się tacy, którzy próbowaliby płacić, i to bynajmniej nie z uczciwości, lecz z wyrachowania; po to by następnym razem też dostać za darmo. A zdrowie przecież ważniejsze od towaru. Choroby nie oszukasz. Lepiej mieć gwarancję. Dobry dotyk za dobrą cenę. Wciąż był narażony na podstępy chorych, którzy usiłowali targować się, płacąc z góry, żeby wyłudzić solidniejsze dotykanie. Większość chytrze stwierdzała natychmiastową poprawę i od tych mógł brać z czystym sumieniem. Mimo zimnej wiosny uzdrowicielstwo kwitło, a pacjenci przybywali z coraz odleglejszych okolic. Po trzech miesiącach działalności stary dostał wezwanie na milicję, że ma się stawić w celu złożenia zeznań. Za biurkiem siedział Stasiak, który przed dwoma tygodniami awansował na plutonowego, i spoglądał na niego przekrwionymi od bólu głowy oczami. Wydawało mu się, że ból wcisnął się pod czaszkę, oparł plecami o wewnętrzną ścianę potylicy, a nogami wypychał gałki oczne. Coś takiego Stasiakowi nie zdarzało się nawet po imieninach. Włożył do ust proszek z kogutkiem, który natychmiast przywarł do wyschniętego podniebienia, i popił paroma łykami wy- 54 stygłej kawy. Proszek odkleił się i zaraz utknął w przełyku. Wkrótce ból ścisnął go aż do mdłości. – Słuchajcie – wystękał wpychając gałki oczne na ich właściwe miejsce – nieoficjalnie to ja mogę patrzeć przez palce, że prowadzicie nielegalne uzdrowisko, ale niestety jest na was doniesienie. Bok skinął głową ze zrozumieniem. Od razu domyślił się, że donos musiał złożyć Dybik, bo przed tygodniem zginął mu worek cementu, a wcześniej kuracja Boka nie pomogła na korzonki. – Nieważne kto – stwierdził Stasiak. – Traktujcie to jako rozmowę ostrzegawczą. Będziecie musieli zamknąć budę. Ja się muszę trzymać przepisów, bo mnie rozliczają z praworządności. – A chorzy? – zapytał stary z wyrzutem. Stasiak jęknął. Sam był chory i chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę. – Łeb mi pęka... Panie Bok – wymamrotał, oburącz ściskając czaszkę, żeby uchronić ją przed eksplozją – niech pan z tym skończy, bo na to też jest paragraf. Radzę to panu prywatnie. – Ja pieniędzy nie pobieram. – Ale ludzie się zbierają, a jest zakaz zgromadzeń. – Wpuszczam tylko pojedynczo. – Panie Bok, mnie osobiście ta ciemnota nie przeszkadza, ale wy macie taki przerób, że społeczeństwo to widzi i... – przerwał, bo gwałtowny ból znowu rozparł się pod czaszką. – Boli – zauważył Bok bez współczucia. – Uhu – przyznał niechętnie funkcjonariusz. – Mogę spróbować – zaryzykował uzdrowiciel. – Co wy? – żachnął się milicjant. – Mnie nie wolno przyjmować żadnych korzyści. – Przecież jesteś niewierzący w takie rzeczy... – Nieważne. – To nie może być jakaś wizja lokalna czy coś w tym rodzaju? Stasiak pokręcił ostrożnie obolałą głową. – No to konfrontacja czy rewizja? Plutonowy zamruczał przecząco. – Chyba jest jakaś nazwa, żeby można to było legalnie zastosować? Ból przemieścił się w okolice skroni. – Czy w ramach zeznawania muszę przedstawić całą prawdę o podejrzanej działalności? – zapytał Bok. Plutonowy przyznał, że tak jest w istocie. – No to można zastosować – zawyrokował stary. Stasiak wahał się. Wszystko było lepsze od tej piekielnej tortury. Kalkulował ostrożnie, aby nie urazić myślą zbolałych zwojów mózgu. Ostatecznie ma prawo zażądać demonstracji dla wyjaśnienia wszystkich okoliczności, a to, że jak raz cierpi na ból głowy, jest sprawą całkowicie przypadkową i nie ma żadnego związku z przebiegiem dochodzenia. Najprawdopodobniej stary w niczym nie pomoże, bo to nie średniowiecze, tylko koniec dwudziestego wieku, nie można więc będzie zarzucić przyjmowania korzyści. A jak pomoże?... Stasiak zamknął oczy, żeby nie być świadkiem wykroczenia. – Dobra, dotykajcie – powiedział zbolałym, pełnym rezygnacji głosem. – Tylko przerwijcie, jak by ktoś wszedł. Przez kilkadziesiąt sekund dłonie Boka spoczywały na jego czaszce. Nic się nie działo. Żadnego cudu, zgodnie z przewidywaniami i naukowym światopoglądem. Kontury przedmiotów nadal były zamglone, jakby spowite gazą. Ból pulsował w rytmie walca. 55 – Od razu nie odejdzie – powiedział Bok po skończonym zabiegu i wytarł dłonie o spodnie – ale zrobiłem, co było można. Emisja była akuratna. Plutonowy przetarł opuchnięte powieki. Na myśl, że musi jeszcze sporządzić protokół, ogarnęły go mdłości. – Nie chodzi o leczenie, tylko o zapoznanie się z metodami. Niech to szlag! Panie Bok, poczekaj pan za drzwiami, bo trzeba będzie podpisać. – Mogę poczekać, jestem na emeryturze – wzruszył ramionami stary i opuścił pomieszczenie, starannie zamykając za sobą drzwi. Plutonowy jęknął głucho i pochylił się nad służbowym notatnikiem. Nie znosił tej pisaniny. Wydawało mu się, że słowa odkształcają wydarzenia, proste sprawy przeniesione na papier stają się karkołomne i zawiłe. Jeden wyraz przykleja się do drugiego jak glina do butów, więc trzeba użyć trzeciego z czwartym, do którego przyczepiony jest piąty, aż wreszcie proste zdarzenie przestaje być na pierwszy rzut oka zrozumiałe, a najważniejsze rzeczy zrównują się w hierarchii z adresami zamieszanych osób, związkami pokrewieństwa i w końcu nie wiadomo, czy ważne jest, że ktoś ma ciotkę zamieszkałą we wspólnym gospodarstwie domowym, czy że ktoś inny, kto w ogóle nie miał krewnych w pobliżu miejsca zajścia, został pobity i okradziony, bo obie okoliczności występowały w raportach wystarczająco często. Marząc o tym, że przełożeni zaczną w końcu żądać lakonicznych notatek, plutonowy Stasiak zapełniał z mozołem kartkę czerpiąc z bogatej skarbnicy języka urzędowego, początkowo z obrzydzeniem, a potem z mściwą satysfakcją szafował zwrotami, które zawsze uważał za nadęte i niezrozumiałe. Myśl, że przy czytaniu kto inny będzie się męczył prawie tak jak on przy pisaniu, dodawała mu otuchy. Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się pod nosem, ale zaraz zgasił uśmiech ze względu na ból głowy, o którym przez moment zapomniał. Czekał dłuższą chwilę przyczajony, ból jednak nie nadchodził. Odetchnął ostrożnie, a potem obmacał czaszkę. Nic się nie działo. Wstał i przeszedł kilka kroków. Spokój. Ujął dłonią klamkę, ale zawahał się, wreszcie uchylił drzwi. – Pan wejdzie, panie Bok. Siadł za biurkiem i zaczął bębnić palcami po blacie. – Gdzie mam podpisać? – zapytał stary. – Przeszło – stwierdził plutonowy. – Zdarza się – zauważył nie zdradzając większej emocji wezwany. – Taaak – powiedział milicjant częstując starego papierosem marki 475, który był niedrogi, przyzwoicie opakowany i równie nieprzyjemny w smaku jak wyroby krajowe. – I co my teraz z tym zrobimy? Bok wzruszył ramionami obojętnie. Działał we własnym przekonaniu z ramienia Pana Boga, więc nie przejmował się byle donosem. – Zapytaj Dybika, skąd ma ten cement, co mu go ukradli – rzucił od niechcenia. – Mnie też się wydaje, że ta kradzież nie ma związku z tym, co pan prowadzi – przyznał plutonowy, pocierając kciukiem dolną wargę. Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie. Po dwóch dniach poszukiwań milicja wykryła złodzieja cementu. Okazał się nim, zgodnie z przewidywaniami,, niejaki Ceglarczyk, miejscowy pijaczyna. To on sprzedał Dybikowi dwa worki, które wcześniej ukradł na budowie willi dentysty, a potem ukradł klientowi jeden worek i za pół litra dostarczył na rowerze Smekowiczowi, któremu zabrakło materiału na budowę garażu. Na szczęście dla sprawiedliwości Szpeciny były ubogą miejscowością i niewiele się tam budowało a przestępcy wykazywali przebiegłość stosowną do rozmiarów złodziejstwa albo i mniejszą. Przed tygodniem chłop z okolicy wyciął dwa buki i przywlókł je traktorem, żłobiąc konarami ślady aż do własnego obejścia. Jechali tym śladem śmiejąc się do rozpuku. 56 Gońcami „Testu” tradycyjnie zostawali młodzi, początkujący pisarze. Zajęcie to nie gwarantowało wprawdzie środków do życia, ale goniec był od czasu do czasu drukowany, przyznawano mu stypendia i zapomogi, nie przeciążając przy tym pracą. Goniono, można powiedzieć, w ostateczności, a zatrudniony miał dostęp nie tylko do łamów, ale i do maszyn i papieru. Zanim zrodził się pomysł zatrudniania poetów i nowelistów , który przypominał patenty szalonych wynalazców na wyzyskanie bezmyślnej bieganiny dzieci do pozyskiwania energii elektrycznej, funkcję tę pełnił chory na miażdżycę staruszek, niezwykle ambitny i solidny, jednakże bardzo powolny. Nie mógł też chodzić po schodach, więc w pracy pomagała mu schorowana żona. Zlecanie im czegokolwiek graniczyło z bestialstwem, ale para staruszków obawiając się widocznie, że zostaną zwolnieni, jeśli nie wykażą się przydatnością do zawodu, podsłuchiwała pod drzwiami sekretariatu i wkraczała w porę, żeby przejąć przesyłkę. Pojawiali się potem w różnych punktach miasta dysząc ciężko z wycieńczenia, a w dłoniach jak wyrzut sumienia tkwiły szare i bure koperty z nadrukiem „Testu”. Brnęli przez zatłoczone śródmiejskie ulice ostatkiem sił i za każdym razem obawiano się, czy wrócą żywi z wyprawy. Co gorsza, poruszali się niemal wyłącznie pieszo, bo wprawdzie staruszek miał bilet na wszystkie linie, ale jego żonie taki bilet nie przysługiwał, więc dla oszczędności przebywali odległości między redakcjami i wydawnictwami na piechotę, etapami, odpoczywając co kilkadziesiąt kroków, i w autobusie widziano ich zaledwie kilka razy. Wreszcie któregoś upalnego dnia staruszek zasłabł na ulicy, niosąc z wydawnictwa torbę egzemplarzy recenzenckich. Pogotowie zawiozło go na sygnale do szpitala i umieściło natychmiast na oddziale intensywnej terapii, a torbę z gratisami podjęła jego żona jak sztandar pułkowy z rąk poległego, dotaszczyła do redakcji i też zasłabła. Zmarli oboje w odstępie kilku tygodni i wszyscy pracownicy ,Testu” czuli się winni ich śmierci. Ustalono jednomyślnie, że wakujące stanowisko może objąć tylko człowiek młody i zdrowy. Po orbicie „Testu”, jak wokół każdego z pism mniej lub bardziej związanych z literaturą, krążyło zawsze kilku młodych ludzi bez zajęcia, którzy wiązali swoje nadzieje z pisaniem. Poruszali się wahadłowo między redakcjami i wydawnictwami, nic nie stało na przeszkodzie, żeby któryś z nich robił to zawodowo, poznając przy okazji pracę w piśmie od najniższego szczebla, tak jak w legendach właściciele koncernów rozpoczynali karierę od roznoszenia gazet. Wybór padł na Stasia Nowaka, który uprawiał żeglarstwo, co uchodziło powszechnie za zdrowe zajęcie. Staś był prawdziwym mężczyzną. Prawdziwy mężczyzna powinien zasadzić drzewo, spłodzić syna i zbudować dom. Staś zaczął od domu, lecz na prawdziwy dom brakowało mu środków, zajął się więc uzdatnianiem piwnic do celów mieszkalnych. Była to jedyna realna szansa na mieszkanie gdziekolwiek, bo poza brakiem środków Staś nie posiadał też warszawskiego meldunku. Prawdę mówiąc, jedynym przedmiotem, który posiadał, był olejowy grzejnik, substytut domowego ogniska, wędrujący od piwnicy do piwnicy. Mnóstwo ludzi ma przestronne piwnice, dla których nie potrafi znaleźć właściwego zastosowania, trzymając w nich bezużyteczne graty, zanim zaczną się nadawać wyłącznie do wyrzucenia. Staś Nowak oferował luksusowe urządzenie piwnicy w zamian za możliwość korzystania z lokalu przez trzy lata. Przedstawiał estetyczny projekt i po uzyskaniu zgody przystępował do pracy. U zaprzyjaźnionego stolarza z odpadów drewna klecił podłogę, boazerię, półki na książki i stelaż, na którym układał pożyczony materac z gąbki, wstawiał aparaturę do mycia rąk wyłudzoną od dentysty i podłączał grzejnik do oprawki w korytarzu. Mroczne wnętrze wypełniało ciepło o zapachu parującego oleju i świeżego żywicznego drewna. Staś zapraszał wówczas gospodarzy na oblewanie piwnicznej izby. Gospodarze stawali w progu piwnicy, rozglądali się po jej wnętrzu z zachwytem i niedowierzaniem, jak przystało na ludzi, którzy sami nie 57 wiedzą, co posiadają, onieśmieleni boazeryjnym komfortem, a po paru kieliszkach zapominali, gdzie się znajdują. Potem zwykle przez parę tygodni trwała idylla, a po kilku miesiącach Staś zaczynał szukać kolejnej piwnicy, w miarę możliwości suchej i przestronnej, bo słoneczne raczej się nie zdarzały. Wszystko, co żyje w piwnicach: karaluchy, myszy, szczury i koty, jest bezlitośnie tępione przez wyższe kondygnacje. Staś nie był wyjątkiem. Dla tych z góry był depresyjnym pasożytem i nie różnił się zbytnio od niższych organizmów. Żywił się odpadkami substancji mieszkaniowej, przemykał pod ścianami, jak tropiony szczur. Życie poniżej przyjętego powszechnie poziomu drażniło ludzi. Luksusowa piwnica budziła najczęściej we właścicielach drapieżny instynkt posiadania, ale pretekstu do eksmisji dostarczali na ogół sąsiedzi. Widok mieszkańca lochów skradającego się nocą do studzienki ściekowej z wiadrem pełnym nieczystości był ludziom niemiły. Staś zaczynał zwykle od obłaskawienia ciecia, bo wiedział, że przed zawodowcem od mieszkania nie zdoła ukryć swojego istnienia. Z cieciem można się dogadać, nawet jeśli jest to dozorca, który uważa się za gospodarza domu i stróża porządku, ale wśród lokatorów zawsze jest kilku zawistnych donosicieli. Nie pomagało tłumaczenie, że jest pożytecznym mieszkańcem piwnic, który uprząta z korytarzy ścierwa gołębi przywleczone przez koty, zastawia łapki na myszy, truje szczury i płoszy srające po kątach dzieci oraz dorosłych, wzdętych piwem obszczymurów. Nie pomogło nawet to, że ujął włamywacza. Milicja, owszem, chętnie przyjęła przestępcę schwytanego z łomem w ręku na gorącym uczynku, ale przy okazji wyszła na jaw kwestia nielegalnego zasiedlenia i braku zameldowania, a właściciele woleli piwnicę od kłopotów z milicją. Raz tylko udało mu się przemieszkać ponad pół roku w jednym lokalu. Było to suche, jasne pomieszczenie na Mokotowie. Prawie parter. Przeżył tam, jak wyznał Bokowi, najszczęśliwsze miesiące młodości. Tam też powstało debiutanckie opowiadanie Stasia Nowaka o dzieciństwie w czasach stalinowskich. Bok pomógł mu nieco w literackiej obróbce zgrzebnego materiału, zachowując przy tym swoisty, prymitywny wdzięk oryginału, i zamieścił utwór na łamach „Testu”. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że Nowak ma talent. Tekst wzbudził żywe zainteresowanie krytyki, napłynęło też sporo listów od czytelników. Staś Nowak zaprosił Boka na wódkę do piwnicy, żeby, jak powiedział, utrwalić sukces w organizmie. Aleksander z czystym sumieniem namawiał go do pracy nad następnym utworem, ale obiecujący debiutant stwierdził, że jedna publikacja w zupełności mu wystarczy. – Jak to? – zdziwił się Bok. – Nie masz zamiaru pisać? Nowak nie miał zamiaru, – Nie przywiązujesz do tego żadnej wagi? – zapytał zdumiony publicysta. Przeciwnie, Nowak bardzo się cieszył z druku i sukcesu i bardzo mu zależało, żeby mieć jak najwięcej egzemplarzy z opowiadaniem, i nawet miał prośbę do Boka, żeby wydobył, co się da, z redakcji. Widząc, że Bok spogląda na niego podejrzliwie i bez zrozumienia, wyjaśnił z pewnym zażenowaniem, że publikacja opowiadania okazała się ważnym motywem jego taktyki erotycznej. Staś Nowak miał do czynienia z młodymi kobietami, które w zasadzie gotowe się były oddać, ale wymagało to zawsze skomplikowanych zabiegów przygotowawczych. Jego zdaniem, druk znacznie uprościł zbliżenie. Status literata uwierzytelniony na piśmie pozwalał mu postępować z większą dozą bezwzględności i pewności siebie, a kobiety przyjmowały to ze zrozumieniem. – Numer za numer – stwierdził Staś. – Każda dostaje ode mnie numer z dedykacją. Nie masz pojęcia, jak wrażliwe są kobiety na literaturę. Nie potrzebują nawet czytać. – To dlatego potrzebujesz aż tylu egzemplarzy? – ni to stwierdził, ni to zapytał Bok. 58 – Dlatego – przyznał Staś. – Za każdym razem mówię, że to ostatni. To robi wrażenie. Ze stolarzem w pakamerze żadna by się nie chciała pieprzyć, ale z prozaikiem w piwnicy to co innego. Mimo depresji jest to poziom romantyczny i zostaje pamiątka. Jak która zapomni gazety, to zawsze po nią wraca.. Bok pokręcił głową z podziwem. Nie przypuszczał dotąd, że słowo wydrukowane może roznamiętniać aż do tego stopnia. Staś powiedział, że nie daje nieszczęśnicom żadnej nadziei. Jedna noc, numer z dedykacją i koniec. Taką ma zasadę. Tłumaczy dziewczynom, że trwalszy związek z jakąkolwiek istotą paraliżuje mu talent, a przy tym nie wierzy, by wyższe uczucie zalęgło się w piwnicy. – Opisz to – zaproponował Bok. – Z twoim talentem możesz zostać piwnicznym szczurem nowej prozy. Nowak uśmiechnął się. W jego uszach brzmiało to lepiej niż, powiedzmy, książę poetów. Może kiedyś... Na razie nie odczuwa twórczej potrzeby, bo ma zapas na półtora roku albo i na dłużej. Jeśli pisanie traktuje się tak jak on, użytkowo, to nie ma się co spieszyć. Dołączanie do stada literackich szakali, które za wszelką cenę chcą się przegryźć na łamy czasopism, jest poniżej godności. Staś nie zajmując wiele miejsca na kolumnach osiągnął wystarczająco dużo. Pisanie jest zajęciem marnie opłacanym. Staś poza kobietami ma jelenia mecenasa, który stawia mu wódkę. O mecenasie mówi pogardliwie: syn formy i wtryskarki. Branża plastykowa. Młody producent tandety, u którego bogactwo łączy się z dręczącą świadomością egzystencjalnej pustki. Staś wypełnił mu tę pustkę pogardą dla pieniędzy i duchową tyranią. Syn formy i wtryskarki zaczął sobą gardzić i od razu poczuł się lepiej. Przy Stasiu próbuje się rozwijać. Nowak pozwala mu płacić rachunki, ale nigdy od niego nie pożycza, bo byłoby rzeczą niemoralną oddawanie własnych, ciężko zarobionych pieniędzy wytwórcy najobrzydliwszej tandety. Tandeciarz przyznawał szczerze, że produkuje wyjątkowe świństwa, bo jedynie świństwo i kicz daje gwarancję szybkich i pewnych zysków. Swojego mecenasa Staś Nowak obrzydzał z pasją przygodnym dziewczynom, dowodząc sofistycznie, że pieprzenie się z takim osobnikiem za darmo jest formą wyjątkowo odrażającej prostytucji. Po restauracji pięciu piwnic i jednego strychu do Stasia uśmiechnęło się szczęście. W siedemdziesiątym szóstym w ramach rozwiązywania problemów życiowych środowisk twórczych redakcja ,Testu” otrzymała kilka mieszkań i reporter z trojgiem dzieci zwolnił rotacyjną kawalerkę ze ślepą kuchnią i dużym oknem w korytarzu oraz dziwacznym wywietrznikiem w pokoju, tuż pod sufitem. Wszyscy znali to mieszkanie, więc chętnych nie było. Staś, ostatni w kolejce, otrzymał klucze i z piwnicy przeniósł się na poddasze. Był to niesłychany awans. Staś Nowak znalazł się wśród ludzi, którzy mają gdzie mieszkać. Wprawdzie ów dziwaczny lokal miał jeszcze inne mankamenty: łazienkę wychodzącą bezpośrednio na pokój, rurę biegnącą przez sufit oraz sąsiadował z hałaśliwą maszynerią napędzającą windę, ale z całą pewnością nadawał się do zamieszkania. Wystarczyło wstawić meble. Staś miał wiele do czynienia z meblami, ale nigdy jako ich właściciel. Pensja gońca nie miała zastosowań w sklepach meblarskich. Przez krótki okres można było za nią nabyć łóżeczko dla dziecka, najwidoczniej dotowane przez państwo, ale Staś nie miałby co do niego włożyć, skorzystał więc z okazji i wyjechał na zaproszenie znajomego do Szwecji, gdzie czekała na niego praca przy renowacji starych mebli, szybko zyskał tam opinię świetnego fachowca i po kilku miesiącach wrócił do kraju czymś w rodzaju samochodu. Znajomy Stasia, pomarcowy emigrant, był człowiekiem bogatym i jak na bogatego przystało, miał równie bogatych znajomych. Co jakiś czas dzieci tych znajomych albo i oni sami żenili się bogato, a skutkiem tych związków było pojawianie się kolejnych antycznych mebli wymagających renowacji. Gdy zebrała się wystarczająca porcja zabytkowych gratów, Nowak 59 otrzymywał zaproszenie i jechał na północ, gdzie przez dwa lub trzy miesiące pracował w komfortowo wyposażonej daczy. Pozostałą część roku spędzał zapisując pomysły do powieści, z której ukończeniem wcale się nie spieszył. W maszynie do pisania tkwiła zawsze zapisana do trzech czwartych kartka. Pewnego razu jadąc do Szwecji zabrał ze sobą swojego brata Stefana. Nie tyle potrzebował pomocy, co chciał pomóc bratu, ale ten od pierwszego dnia pobytu zaczął oszczędzać i przeliczać. Korony przeliczał na dolary, dolary na złotówki po czarnorynkowym kursie biorąc pod uwagę przewidywaną zwyżkę, złotówki przeliczał na towar, który mógłby nabyć okazyjnie i sprzedać korzystnie, i po dwóch tygodniach schudł cztery kilogramy, bo wykalkulował, że jeśli nie będzie jadł, to po powrocie stać go będzie na wszelkie frykasy, i tylko raz w tygodniu przekradał się pieszo do pobliskiego miasteczka, żeby obejrzeć film pornograficzny, i był to jedyny wydatek, na który sobie pozwalał wbrew wyliczeniom pokrywającym wszelkie wolne od druku skrawki papieru, więc Staś, żeby ocalić go przed szaleństwem przeliczeń, kupił mu kalkulator elektroniczny, ale to też nie pomogło, bo Stefan zaraz obliczył na kalkulatorze, że zakup tego sprzętu o wiele korzystniej można było przeprowadzić w kraju, i na to Staś nie znalazł już żadnego lekarstwa, trzeba było wracać jak najprędzej. Na szczęście brat rzucił się na robotę jak hiena na padlinę, więc można było przed terminem zwrócić cenne sprzęty bogatym właścicielom. Po tym doświadczeniu Stasiowi przestało zależeć, żeby rodzina żyła w dostatku. Sam szybko awansował do grona ludzi urządzonych w życiu, a ze starych piwnicznych czasów pozostała mu tylko przemożna skłonność do bratania się z dozorcą, co ten ostatni potrafił należycie docenić, bo pion był inteligencki, sztywny i nie uważał człowieka. Na piątym mieszkał uczony docent w okularach, kłaniał się półgębkiem i całymi latami nie zamienił słowa z dozorcą, nie mówiąc już o postawieniu wódki. Staś bronił uczonego twierdząc, że nie wywyższa się on z tego powodu, że jest zdemoralizowany przez książki, tylko zwyczajnie unika z nieśmiałości, nie potrafiąc się wyrażać interesująco na temat pogody czy burdelu w korytarzach. Czasy ,Solidarności” potwierdziły diagnozę Stasia Nowaka. Dom stał na skraju śródmieścia. Po demonstracjach i rozpędzaniu docierały tu gazy łzawiące w stężeniu pozwalającym jednak na prowadzenie obserwacji. Pewnego dnia Staś zauważył, że doszło do zintegrowania dozorcy z naukowcem, bo siedzieli razem pod ledwo uchyloną przyłbicą kontenera na śmieci i pijąc wódkę z jednej butelki, która przechodziła z rąk do rąk, od ust do ust, oglądali rozruchy uliczne. Staś również został zaproszony do tej niezwykłej loży. Kontener był solidnie wymyty, ale panował w nim słodkawo mdlący zaduch przemacerowanych odpadków. Gdy tyraliera zomowców zbliżała się do śmietnika, dozorca przymykał pokrywę jak właz czołgu, tak że tylko przez wąską szczelinę mogli obserwować, co dzieje się na ulicy. Przesiedzieli we trójkę do końca pierwszej butelki, po czym cięć na życzenie naukowca przedarł się na melinę po ciąg dalszy. Staś rozejrzał się po wnętrzu. Siedzieli na ławeczce wypożyczonej na czas rozruchów z pobliskiego przedszkola. Docent pod wpływem alkoholu stał się skłonny do zwierzeń. Wyjawił Stasiowi, że odczuł chęć do integracji, gdy przekonał się naocznie, że klasa robotnicza jest kołem zamachowym dziejów, a po drugie, podziałała na niego pociągająco beckettowska perspektywa śmietnika, mimo nieznośnego smrodu perwersyjnie intelektualna poprzez swój niewyszukany symbolizm. Dotąd pijał wódkę w niewielkich ilościach jedynie przy okazji obrony prac doktorskich i habilitacyjnych, a tym razem na trzeźwo postanowił unurzać się w praktyce i z wyraźną satysfakcją wciągał do płuc gryzący smród gazów łzawiących, zmieszany z mdłym fetorem śmietnika. Z tej mieszanki, jego zdaniem, miała się narodzić nowa jakość życia. Staś okazał się w tej mierze sceptykiem. – Stulejka monopolowa – mruczał ciągnąc za kapsel, który jak zwykle nie dawał się oddzielić od pierścienia. 60 – Polska monopolska – stwierdził cięć. – Przepijają naród. Na samochód musiałbym nie pić pół życia, a potem w ostatniej chwili podnieśliby cenę i trzeba by było pożyczyć. A kto pożyczy niepijącemu? – zapytał z emfazą. Naukowiec zamrugał załzawionymi oczkami i stwierdził, że on by pożyczył. – Gówno – powiedział cięć. – Taki musi się wyrzec znajomych, żeby zaoszczędzić, a na rodzinę też nie ma co liczyć, bo odpadają imieniny oraz inne okazje. – Rozpijają najbardziej wartościowe jednostki – zgodził się docent. Staś Nowak był innego zdania. Uważał, że polityka jest niekonsekwentna, bo osoba chora czy dziecko nie jest w stanie dobrać się do zawartości butelki o własnych siłach, ze względu na profilaktyczne kapsle. – Daj pan, ja popróbuję – zaofiarował się dozorca przejmując półlitrówkę z rąk Stasia. Fachowo obejrzał zamknięcie, po czym jednym wprawnym dziabnięciem przegryzł blachę pierścienia. Docent wzdrygnął się mimo woli na ten widok. – Nie szkoda panu zębów? – zapytał ostrożnie. Dozorca wzruszył ramionami i oświadczył, że przy takim zaopatrzeniu zęby nie są potrzebne. W pokrywę śmietnika rąbnął niewielki brukowiec, po czym na podwórko wpadło kilku milicjantów, zasłaniając się tarczami z pleksiglasu. Nie przyzwyczajony do picia w takich warunkach naukowiec wyraził gotowość obrzucenia grupy szturmowej opróżnioną butelką. – Nie ma mowy – stwierdził dozorca. – Stracimy osiem złotych, a potem jeszcze trzeba będzie zbierać. Na moim podwórku ma być porządek. W owym czasie Staś nie był już oczywiście gońcem, zresztą niewiele później w ramach zaprowadzania porządku na obszarze całego kraju tygodnik „Test” został zlikwidowany, zanim jednak do tego doszło, posadę gońca otrzymał kolejny adept literatury, nowofalowy poeta Waldemar Szwarc, zwany przez znajomych Szwarcwaldkiem. Szwarcwaldek przypominał wyrośnięte nie ogolone dziecko o załzawionych naiwnych oczach i rzeczywiście był zawsze ufnym dużym dzieckiem. Mówił cichym, prawie niedosłyszalnym głosem, który zwykle ginął w wielkomiejskim zgiełku dobiegającym zza okien, tak że mało kto wiedział, co Szwarc sądzi o różnych istotnych sprawach, i jedynie po wyrazie jego smutnych oczu można było wnosić, że w życiu Szwarcwaldka nie dzieje się nic dobrego. Była to prawda. Miał ojca notorycznego alkoholika, który wypijał pół litra na czczo, leżąc w wannie wypełnionej gorącą wodą, matkę, która z tego powodu cierpiała na zaawansowaną nerwicę, oraz przyjaciela, także poetę. Przyjaciel przejawiał demencyjne skłonności, a po wypiciu paru kieliszków przeobrażał się w bestię. Szwarcwaldek był jedynym człowiekiem, który miał odwagę pić z nim od czasu do czasu, choć za każdym razem kończyło się to straszliwą awanturą połączoną z rękoczynami. Wybaczał to zachowanie przyjacielowi, bo nie wyobrażał sobie przyjaźni bez zrozumienia i tolerancji, ale gdy pewnego dnia przyjaciel pobił nie tylko jego, ale i narzeczoną, a do tego połamał stół w jej miłym i gościnnym domu oraz wyrzucił przez okno telewizor, Szwarcwaldka po raz pierwszy ogarnęły poważne wątpliwości na temat granic tolerancji i wyrozumiałości i w pierwszym odruchu rozważał skierowanie sprawy do sądu, przed czym powstrzymał go jednak wzgląd na wieloletnią przyjaźń, więc po raz ostatni gotów był wybaczyć, ale nie doszło do aktu pojednania, bo na dwa dni przed awanturą i zdemolowaniem mieszkania narzeczonej przyjaciel pożyczył od niego kilka tysięcy, więc w sumie wolał się nie pokazywać, widocznie też miał jakieś przemyślenia na temat przyjaźni i granic wyrozumiałości dla ludzkich wad albo po prostu uznał się za człowieka przegranego i nie chciał powiększać swojej przegranej zwrotem długu, bo skoro się jest kanalią i niewdzięcznikiem, to parę tysięcy nie robi większej różnicy. 61 Tak więc przyjaciel ostatecznie zniknął z życia Szwarcwaldka, co, jeśli pominąć straty finansowe, można by uznać za wydarzenie korzystne, gdyby nie to, że jednocześnie odeszła narzeczona, dziewczyna delikatna i źle znosząca obrażenia cielesne. Waldek pocieszał się, że nie było to silne uczucie, skoro tak łatwo dała je sobie wybić z głowy, uznał, że być może los w brutalny sposób uchronił go przed popełnieniem życiowego błędu, i łatwiej mu było spłacać miesięczne raty za telewizor, połamany stół i wybite okno. Jeśli los chciał jednak o czymś przekonać Szwarcwaldka, to jedynie o tym, że wbrew wszelkim probabilistycznym założeniom nie każdemu przysługuje przeciętna porcja nieszczęść i drobnych niedogodności, i używał w tym celu sposobów wyszukanych i zastanawiających. W pewnym sensie nikt bardziej od Waldemara Szwarca nie zasługiwał na miano poety przeklętego. Można się domyślić, że nie miało to nic wspólnego z pozą obnoszoną po kawiarniach przez skacowanych pawianów, uprawiających krótkie formy literackie głównie z powodu niemożności napisania czegoś dłuższego, bo to wymagałoby wysiłku, cierpliwości, jasności umysłu oraz talentu, podczas gdy pisanie dychawicznych wierszy uchodziło za łatwe zajęcie, bo na dobrą sprawę już nawet krytycy przestawali się orientować, jak powinien wyglądać dobry wiersz, gubili się w słownej mierzwie jak pijane dzieci we mgle i tylko od czasu do czasu cieszyli się jak dzieci, gdy z kolejnej fali agresywnego bełkotu wyłaniało się coś, co wyglądało na nie pozbawione sensu, a nawet zastanawiające, małpie zaś stado adeptów poezji pozbawione duchowego przewodnictwa i drogowskazu włóczyło się po bezdrożach krążąc pomiędzy redakcjami i obnosiło na nie domytych gębach grymasy, które miały udawać feretrony wewnętrznych dramatów i zbiorowego cierpienia, udawali przed światem, że wymachują drzewcem buntu, który w istocie był bezprzedmiotowy, pozbawiony korzeni przemyśleń, a w rzeczywistości czekali, który z nich wpadnie po pijanemu pod tramwaj, aby można go było obwołać zagasłą gwiazdą pokolenia, bo w ich mniemaniu nie wystarczy żyć i pisać dobre wiersze, chyba żaden z nich w to nie wierzył, trzeba zwariować i umrzeć, żeby coś, co było bez znaczenia, nabrało nagle wyrazistego sensu, eschatologicznej perspektywy, której nie chciano uznać za życia, żeby zaczęło jarzyć się fosforycznym blaskiem próchna, przyciągając nekrofagicznych wielbicieli, którzy nie wiedzą, co jest literaturą, ale przypuszczają, że jeśli ktoś umiera i pisywał coś za życia, to umiera z powodu poezji i jego wiersze są warte przynajmniej jednego istnienia, i wbrew wszelkiej przyziemnej logice nie przychodzi im do głowy, że danse macabre jest jedynym tańcem, do którego zaprasza się równie chętnie geniuszy i grafomanów, i nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś umarł od czytania książki, więc równie dobrze można popełnić samobójstwo, pisując rzeczy o nędznej wartości, a nawet jest to wskazane w większym stopniu, jeśli z pewną dozą cynizmu można tak powiedzieć, chociaż z drugiej strony samobójstwa wśród partaczy innych profesji są rzadsze, na przykład nie zdarza się, żeby mechanik samochodowy czy hydraulik usiłował się wieszać z powodu fuszerki, ale to zapewne kwestia egotyzmu, bo twórca stara się jednak dać, co ma najlepszego, choć przecież nie każdy ma to równie dobre, a mechanik, przeciwnie, chce dać z siebie jak najmniej, a wziąć jak najwięcej, więc popełnia samobójstwo na przykład z powodu domiaru albo nawet zawodu miłosnego, ale nigdy z powodu zawodu wyuczonego. Szwarcwaldek, który jak mało kto zasługiwał rzetelnie na miano poety przeklętego, nie miał nic wspólnego z tymi seansami hipokryzji. Pozostawał wciąż tym samym ufnym, łagodnym dzieckiem, które wbrew empirii nie przestaje wierzyć w ludzką dobroć, i jedynie w swoich poematach dawał upust pasjom, które normalni ludzie rozładowują, obrzucając się wyzwiskami w kolejkach i zatłoczonych środkach komunikacji, folgował czarnej, przepojonej ciętą ironią pasji, o jaką nie podejrzewali go nawet najbliżsi, pisywał te swoje niebywałe utwory w dziwnej, zaskakującej rytmice i w czasie lektury serce czytającego zaczynało bić szybciej, ale czytelników było niewielu i żaden z krytyków nie analizował tego zmysłowego fenomenu, bo Szwarcwaldek nie miał zamiaru się wieszać, żeby przekonać kogokolwiek, że 62 to, co robi, jest cokolwiek warte, choćby jedno istnienie, przeciwnie, pisał, żeby móc dalej być tym samym ufnym dzieckiem, które nikomu nie wyrządzi krzywdy, pisał, żeby żyć normalnie, tak jak inni, chociaż na swojej drodze dziwnym zrządzeniem losu spotykał pięcioletnie dzieci, które podpalały mu płaszcz zapalniczką, jaką dał im do zabawy, żeby nie rzucały kamieniami w chorego psa, spotykał kota z sąsiedztwa, który pokąsał go dotkliwie, gdy usiłował go pogłaskać, z czego wywiązało się zakażenie, bo Szwarcwaldek nie chciał zawracać lekarzom głowy takim głupstwem, i groziła mu amputacja, ale, szczęście w nieszczęściu, nie został pozbawiony wskazującego palca i już w kilka dni po wyleczeniu próbował jeszcze raz pogłaskać tego wściekłego kota, bo wierzył głęboko, że musiało zajść jakieś niedorzeczne nieporozumienie i że kot w gruncie rzeczy nie może mieć nic przeciwko niemu, który żadnemu stworzeniu nie wyrządził żadnej krzywdy. – Nie powinieneś tego robić – skomentował tę próbę Bok, czując dziwny skurcz w gardle. – Ja wiem – przyznał Szwarcwaldek swoim cichym głosem. – Musiałem się dowiedzieć, dlaczego on to zrobił. – Nie musisz wiedzieć, dlaczego dzieje się to wszystko – warknął Aleksander, z trudem opanowując zniecierpliwienie. – Żaden kot ci tego nie powie – dodał nieco łagodniejszym tonem. – Tym razem nawet nie próbował drapać – bronił się poeta. – Zostaw w spokoju wszystkie koty i dzieci – wycedził przez zęby Bok. – Jeśli już musisz coś pogłaskać, to niech to będzie pies, który ma kaganiec. – Próbowałem – wyznał Szwarcwaldek cichym, zawstydzonym tonem – ale wszystkie psy w kagańcach się na mnie rzucają. – Sam widzisz, że to nie ma najmniejszego sensu – cierpko pocieszał go Bok. W kilka dni później Szwarcwaldek osobiście przyniósł do redakcji zakrwawione zwolnienie lekarskie. Ramię miał obandażowane aż po obojczyk. Podejrzewano, że ten wściekły kot usiłował go rozszarpać albo że pojawił się z pretensjami były przyjaciel nieszczęśnika, ale wyjaśnienie brzmiało równie lakonicznie, co niewiarygodnie. – Oparłem się o drzwi – wyjaśnił po prostu przeklęty poeta. – To jeszcze nie powód, żeby przelewać krew – zauważył Bok – ale wierzę, że jeśli to się przytrafiło tobie, to mogło się tak skończyć. – Tam był przyklejony plakat – pośpieszył z wyjaśnieniami Szwarcwaldek i zademonstrował, w jaki sposób oparł się, zanim doszło do nieszczęścia. Był blady z upływu krwi i sekretarka podtrzymała go, żeby nie upadł. Jeden z reporterów syknął, bo krew przesiąkała przez opatrunek i skapywała na wydeptaną wykładzinę. Szwarcwaldek mimo osłabienia niewiele się tym przejmował. – Dopiero potem zorientowałem się, że pod tym plakatem jest wybita szyba – powiedział, smutnie kiwając swoją dużą, okrągłą głową. – Aha – odrzekł Bok, bo nic lepszego nie chciało mu przyjść na myśl. Miał zamiar pomóc młodszemu koledze, którego lubił na swój sposób i cenił wysoko jako poetę, w staraniach o wydanie tomiku, ale i to omal nie skończyło się katastrofą. Przyprowadził go na spotkanie z dyrektorem wydawnictwa książkowego. Nowo mianowana dyrektor uważała się za młodą i śliczną kobietę, co przed wieloma laty było zapewne prawdą. Była w gruncie rzeczy osobą skromną i poza urodą, nie dostrzegała w sobie żadnych walorów, które pozwoliły jej zająć tak eksponowane stanowisko. Pod tym względem rzeczywiście myliła się niewiele. Szybko doszła do wniosku, że czytanie utworów młodych twórców zabrałoby jej zbyt wiele czasu, jakiego potrzebowała na reorganizację wydawnictwa, co było pierwszym zajęciem każdego nowo mianowanego dyrektora. Reorganizacja wytwarzała zamęt, co jak zasłona dymna skrywało brak kompetencji i dawało szansę na przetrwanie do następnej przesiadki na odpowiedzialne stanowisko. Pani dyrektor miała jednak ambicję bycia nie tylko reorgani- 63 zatorem, ale i mecenasem młodych twórców, co wydawało się dość prostym przedsięwzięciem. Wystarczyło zaprosić młodych ludzi i przyjrzeć się im. Nowo mianowana pani dyrektor nie znała się na literaturze, ale liczyła na swoją znajomość ludzi, wierzyła bowiem szczerze w to, że osobnik utalentowany i rokujący nadzieje ma w sobie coś takiego, co ona, osoba znająca się na ludziach, bez trudu zauważy, żeby jednak zachować pozory autentycznego zainteresowania literaturą, przewidziała prezentację utworów przez literackich gości wydawnictwa, doszła nawet do wniosku, że będzie jej do twarzy, jeśli oparłszy swoją kształtną brodę na wypielęgnowanej dłoni wsłucha się w słowa najmłodszej poezji, i na owo spotkanie zaprosiła także fotografa. Szwarcwaldek chciał wypaść jak najlepiej, wybrał więc na okazję tego nieco dworskiego konwentyklu poemat zatytułowany Skurwione orchidee. Bok, który znał panią dyrektor, odradzał mu ten wybór życzliwie. – Dlaczego? – zdziwił się naiwnie Szwarcwaldek. – Przecież kobiety lubią kwiaty. Aleksander niekiedy przestawał mieć wątpliwości co do racji kotów, które rzucają się bez powodu na pechowca. Ktoś to musiał robić. Szwarcwaldek na swój łagodny sposób obstawał jednak przy wyborze. – To najlepsza rzecz, jaką napisałem w życiu. Bok usiłował wymóc na nim przynajmniej, żeby nie czytał tytułu, ale i na to Szwarcwaldek nie chciał przystać, twierdząc nie bez racji, że tytuł jest integralną częścią utworu. – Tak – przyznał niechętnie Bok. – Tytuł jest integralną częścią utworu, ale tytuł możemy zmienić, a na dyrektorów nie mamy wpływu, a ta baba to idiotka, która ostatnio czytała lektury szkolne. Nie wiem, czy coś z nich zrozumiała... Nie przejmuj się, w razie czego wyślemy tomik do Krakowa – dodał widząc, że na twarzy kolegi pojawił się cień smutku. Udało mu się przynajmniej tyle wskórać, że Szwarc po namyśle zdecydował się na kompromis; pierwsze słowo tytułu miał odczytać cicho, żeby nie wywołać skandalu, a dopiero drugie, to kwieciste i eleganckie, wyraźnie. Żeby właściwy efekt osiągnąć bez ryzyka, zajął przy wspólnym stole odległe miejsce i gdy przyszła jego kolej, wymamrotał tytuł ledwo dosłyszalnie, jak to miał we zwyczaju, więc pani dyrektor poprosiła o powtórzenie, powtórzył ostrożnie, ale i tym razem widziała jedynie bezgłośnie poruszające się wargi, odczytał zatem tytuł po raz trzeci i wszystko byłoby tak, jak przewidywał, bo jedno słowo powiedział szeptem, a drugie pełnym głosem, gdyby nie to, że odwrócił przez pomyłkę kolejność. – Ach tak – powiedziała pani dyrektor i przygryzła wargę, bo sądziła początkowo, że artysta się zdenerwował, ale tylko przez ułamek sekundy, znała się na ludziach, i w oczach tego chłopca, który miał twarz młodszego brata, dojrzała cień smutku, co wydało się jej rozczulającym zawstydzeniem u człowieka, którego konieczność tworzenia rzeczy niezrozumiałych zmusza do sięgania po słowa brzydkie i nieeleganckie wbrew jego woli i poczuciu godności, i z tego powodu przez moment wydawało się jej, że zrozumiała, na czym polega współczesna poezja, więc wsłuchała się w rytm poematu o skurwionych orchideach, nie siląc się na rozumienie związków między słowami, pozwalała się nieść temu rytmowi, a gdy zapadła cisza, uznała, że jest w tym coś zastanawiającego. Tomik Szwarcwaldka był pierwszą książką złożoną w wydawnictwie za jej kadencji, jaką przeczytała w całości, zanim jednak po lekturze podjęła ostateczną decyzję na temat jej dalszych losów, została niespodziewanie powołana na stanowisko w zarządzie wydawnictw i nigdy nie dowiedziano się, co naprawdę sądzi o współczesnej poezji. Szwarc także zmienił wkrótce pracę, choć prośba o zwolnienie z trudem przeszła mu przez gardło, bo posadę gońca w „Teście” uważał za wyróżnienie i rodzaj uznania dla swoich dziwnych wierszy. Wstydził się, że zdradza ideały dla pieniędzy, ale zaproponowano mu o wiele korzystniejszą gażę w pogotowiu ratunkowym, gdzie miał pracować jako pielęgniarz czy noszowy, więc wszyscy ucieszyli się, że w razie czego karetka z lekarzem będzie na miejscu, ale były to obawy na wyrost, bo przez cały okres pracy w pogotowiu zdrowie mu dopisywało. 64 Mógł też nareszcie wrócić do rodzinnego domu w Otwocku, jako że ojciec odsiadywał wyrok za pobicie po pijanemu urzędnika stanu cywilnego w czasie uroczystości pogrzebowych. Mogło się wydawać, że mściwy los na pewien czas wyczerpał inwencję, nie na długo jednak. W pierwszych miesiącach stanu wojennego Szwarcwaldek został ujęty przez Służbę Bezpieczeństwa z czterema kilogramami ulotek szkalujących ustrój i godzących w sojusze. Szwarcwaldek nie miał nic wspólnego z opozycyjną konspiracją, nie znał zawartości paczki, którą podjął się dostarczyć pod wskazany adres na prośbę przygodnej znajomej, wiedział tylko, że ma ją wręczyć do rąk własnych gospodarzowi mieszkania, którego nazwiska owa znajoma mu nie podała, uważając widocznie, że w konspiracji należy obywać się bez nazwisk. Drzwi uchyliły się, nim wygasło echo dzwonka, więc wszedł do środka i zasuwa szczęknęła za jego plecami. – Służba Bezpieczeństwa, prosimy do środka – powitał go funkcjonariusz MSW machając legitymacją. – Czy pan jest gospodarzem? – zapytał Szwarcwaldek niepewnie. – Chwilowo tak – odpowiedział mężczyzna. – W takim razie mam dla pana paczkę od Zosi. Z łazienki wyłonił się osobnik w hełmie z pistoletem maszynowym przewieszonym przez piersi, więc Szwarcwaldek natychmiast zorientował się, w co został przypadkiem wplątany, ale dla dobra sprawy postanowił przyznać się do działalności antyreżimowej i ponieść karę. Nie udało się. Zbyt gorliwie przyznawał się do winy, żeby nie wzbudzić podejrzeń. SB miała zdjęcia i nagranie jego rozmowy z dziewczyną, a ta utrzymywała, że Szwarcwaldek nie ma nic wspólnego z podziemnym kolportażem. Po dwudziestu czterech godzinach wypuszczono go na wolność, ale nie na długo. Przez kilka dni był obserwowany, milicja w Otwocku odkryła, że mieszka nie meldowany i kolegium do spraw wykroczeń ukarało go grzywną. Szwarcwaldek wolał odsiedzieć grzywnę za mieszkanie w rodzinnym domu bez zameldowania, bo nie miał ani pieniędzy, ani gdzie zamieszkać, a przyszedł mu do głowy pomysł na cykl wierszy, które zamierzał napisać w areszcie. Na krótki czas stosy kopert z brązowego szarego pakowego papieru z nadrukiem ,Testu” podjęła po nim Asia Wajnert, delikatna dziewica o anachronicznej skłonności do pąsów, autorka powieści o seksualnym znieprawieniu, jeszcze przed wydaniem otoczonej aurą skandalu. To ona zaniosła na pocztę ostatnią przesyłkę ,Testu”. Z likwidacją pisma władze nosiły się już od kilku lat. Mimo że kilkakrotnie zmieniała się nazwa i zespół, wciąż sprawiało kłopoty. Wilniewicz mimo konfliktów z podwładnymi bronił całości zespołu przed zakusami specjalistów od personalnych manipulacji, którzy z coraz większą jasnością uświadamiali sobie, że tygodnik wymyka im się z rąk, bo tym, czego nie można dzielić, nie da się rządzić. Obawiając się jednak, że rozwiązanie tygodnika może zbiec się niefortunnie ze śmiercią wiekowego i schorowanego Wilniewicza, czekali cierpliwie. Śmierć Wilniewicza była śmiercią pisma. Czy „Test” był dobrym tygodnikiem?... Jedno jest pewne: nie był tak zły, jak sądzili o nim urzędnicy podejmujący decyzję o likwidacji, ani tak dobry, jak mówi się o nim po latach. Z pismami jest jak z poetami: im bardziej gasną, tym jaśniej błyszczą. Gdyby Aleksander Bok miał kiedykolwiek napisać historię „Testu”, a raczej prehistorię pisma, z którym tak czy owak związał część swego życia, to bardziej niż roszady naczelnych i schematyczne przegrupowania na szachownicy, bardziej niż przypadkowe awanse i bezsensowne degradacje urzędników redakcyjnych na skutek zmian koniunktury politycznej, powiązane grubymi nićmi z przemieszczeniami na górze, interesowałyby go losy gońców, owe zastanawiające przypadki proletariuszy kultury. Praca jest częścią ludzkiego życia. Praca w „Teście” pochłonęła wcale pokaźną część życia felietonisty, ale praca jest ,potem śmiertelnym”, jak mówi poeta, albo raczej nudną rutyną, a ostatecznie liczy się wyłącznie końcowy efekt, bo co z tego, że doznający frenetycznej rado- 65 ści tworzenia, robotnik wyprodukuje rzecz, która zaraz za bramą okaże się niezdatnym do użytku bublem? Po ,Teście” zostaną zszywki w bibliotekach i jest on wart tylko tyle, ile one zawierają. Nic ponadto. Natomiast losy gońców, zdaniem Boka, choć związane ze sferą o wiele bardziej poślednią niż wysiłki intelektualistów , o wiele więcej mówiły od większości zamieszczonych na łamach pisma diagnoz, które zresztą sami autorzy poddawali po latach gruntownej rewizji, podejmując kolejne próby diagnozowania, szyte na miarę nowych czasów. Parę niedołężnych staruszków z ich morderczą i całkowicie bezużyteczną pracą uważał za ilustrację dramatu pracy wyalienowanej, i to bynajmniej nie z powodu własności środków produkcji czy przywłaszczania wartości dodatkowej, lecz wyobcowanej z praktycznego sensu. Określał to jako tragedię pracy będącej najwyższym i nikomu niepotrzebnym dobrem, którego w imię wartości, jaką jest człowiek, nie można nikomu odbierać. Historia Stasia była według Boka przypowieścią o degradacji marzeń o własnym miejscu i ulokowaniu ich poniżej podłogi, poniżej fundamentów, zwieńczona cudem własnego mieszkania. Ów „cud”, co niezmiernie interesujące, był wszakże pokraczny i sfuszerowany, tandetny jak rzeczywistość, która go niespodziewanie zrodziła, choć nie było to aż tak zaskakujące, bo im więcej gromadzi się ograniczeń i niemożności, tym zarazem więcej jest miejsca dla nieograniczonych możliwości, które dla równowagi skażone są daleko posuniętą niedoskonałością, ponieważ wszelkie zbyt jaskrawe przeciwieństwa ślepo zmierzają do uprzeciętnienia, wracają jak krowa do stada i w niczym już nie przypominają tego, czym były przed chwilą. Losy Szwarcwaldka Aleksander Bok określał jako syndrom Hioba, świeckiego wyznawcy dobroci świata, który nie utracił wiary mimo doświadczeń, a swoje ludzkie prawo do odwetu, całą tę furię, jaka mu przysługiwała, sublimował, przetwarzał w drapieżną poezję, przepojoną skondensowaną agresją, po to by żyć dalej w owym łagodnym świetle nadwątlonej ufności, coraz dalej od stolicy, gdzie nowy związek pisarzy jemu pierwszemu odmówił groszowej pożyczki, żeby nie pozostawiać złudzeń, że dramat Szwarcwaldka jest uniwersalny i nie związany z układami politycznymi, więc jeśli poezja ma moc ocalania, to właśnie on zasłużył sobie, by ocaleć dzięki własnej poezji, choćby nawet tylko anegdota miała przeżyć jego przeklęte wiersze. Ilekroć Bok grając w szachy brał do ręki laufra, tyle razy wspominał gońców, co wydeptali ścieżki w jego pamięci, będącej azylem dla spraw, które wielka, wybredna pamięć rzeczy ważnych uznaje za błahe. Jak większość ludzi zarażonych skłonnościami do refleksji i zawodowo skazanych na różnorakie spekulacje, również i on zastanawiał się nad sensem istnienia, ale czynił to z dużą dozą ostrożności, bo odczuwał niestosowność tak postawionego problemu. Kryła się w tym swoista pycha ludzkiego rozumu, który jak perpetuum mobile chciałby się napędzać w nieskończoność własną energią, pycha będąca niczym innym jak uroszczeniem części, która chce odkryć tajemnicę całości. Z całą pewnością mógł zaledwie stwierdzić paradoksalność ludzkiego losu, którą da się zaobserwować na każdym niemal kroku. Człowiek zamiast cieszyć się każdym dniem swego ograniczonego w czasie trwania, bo przecież żaden z tych dni się nie powtórzy i wiadomo, że owa bezcenna cząstka życia, niemożliwa do odtworzenia, zostanie zaprzepaszczona raz na zawsze, rozpuści się jak kropla w oceanie nieskończoności, w niezrozumiałym obszarze niczyim, w którym tylko wybrani widzą niedostrzegalny ślad boskości, więc zamiast destylować z każdej chwili ów boski i jednokrotny dar istnienia, swój drobny udział w nieskończoności, ludzie przeczekują życie, jakby sprawiało im tylko ból, a nie było źródłem wszystkiego, co się im może zdarzyć, licząc, że może za jakiś czas, jakby zapominając, że będzie to czas nieodwracalny, pożyją lepiej i więcej, i trwają w tym złudzeniu nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć, choć jest to być może umiejętność najważniejsza, a w każdym razie nie do 66 przecenienia, nie potrafią się nawzajem uszczęśliwiać ani nawet umierać w zgodzie ze światem, bo i to zaprzepaścili po drodze, więc umierają ukradkiem, w pośpiechu, wstydliwie, wyszukując usprawiedliwień w postaci chorób i nawet medycyna nie uznaje już śmierci ze starości, i choć jeszcze nikt nie odważył się nazwać tego po imieniu, śmierć została uznana za patologię. A więc uznaliśmy, że i życie jest chorobą, kto wie, czy nie plagą?... Jeśli tego do końca nie wiadomo, to tym bardziej nie wiadomo, która chwila trwania jest najważniejsza, skoro wszystkie są bezcenne, i pozostaje tylko błądzenie po manowcach w poszukiwaniu złudy sensu. W owym błądzeniu sztuka też ma swój udział, bo pielęgnuje modne złudzenia. Literatura od dawna zatraciła pokorę, zapominając. że w gruncie rzeczy jest niczym innym jak opowiadaniem interesujących historii, od dawna wyparła się własnej genezy ulegając fałszywemu wmówieniu, że jest czymś ważniejszym od samego życia, w owym pogłębiającym się wyobcowaniu wspięła się na koturny, wysferzyła, zhardziała, uznawszy własną samowystarczalność, z pogardą odrzuciła czytelnika, mizdrząc się do pasożytniczej w swej istocie krytyki oraz wdzięcząc do historii literatury, która jest niczym innym niż pozorną nauką o wymyślonych przedmiotach, trzecim stopniem wtórności bytu żerującym na nieistnieniu. Trudno to wszystko traktować poważnie, a przecież niewiele brakuje, żeby bohaterowie literaccy uwierzyli, że istnieją naprawdę, i zaczęli ganiać ludzi po ulicach. Jak każda nadęta i pozorna wielkość, panicznie boi się śmieszności, lęka się, że zostanie uznana za dziedzinę niepoważną i w gruncie rzeczy podejrzaną, jaką jest w istocie, tylko sprawy zaszły tak daleko, że nikogo nie stać już na bezczelność przypomnienia. Pisarze w głębi duszy o tym wiedzą i dlatego są tacy namaszczeni i nudni albo, wręcz przeciwnie, udają chamów lub wariatów. Bok uważał, że kondycja literatury przynajmniej pod jednym względem ma wiele wspólnego z losem ludzkim: podziela jego paradoksy. Każdy człowiek, o ile żyje świadomie, jest zarazem katem i ofiarą własnego losu. Skoro już więc los zrządził, że Bok został felietonistą, nie mógł, chcąc pozostać w zgodzie z własną naturą i zasadami, uniknąć refleksji nad tym, co robi. Próbował to jakoś nazwać na własny choćby użytek. Rozum, który budzi potwory... Coś w tym rodzaju... Niekoniecznie monstra globalnych dramatów, znacznie częściej potwory szczegółów urągających rozumowi. Jako felietonista uważał się za skromnego pośrednika pomiędzy rozumem abstrakcji i uogólnień a zwykłym zdrowym rozsądkiem. I nie spodziewał się po sobie wielkich odkryć, bo każdy wypełnia jeden ze schematów, które różnią się od siebie ledwie dostrzegalnymi detalami, więc może dlatego takim powodzeniem cieszy się literatura schematyczna, powielająca od wieków kilkanaście wariantów losu, bo ludzie chcą doznawać zaskoczeń w ramach konwencji, godząc się na życie w świecie iluzorycznych olśnień i banałów nazywanych nowymi imionami. Przy wszystkich idiosynkrazjach, jakie budził w nim zakłamany status literatury, Bok uważał, że to, co pisze, jest w gruncie rzeczy literaturą, opowieścią o przygodach pozornie naiwnego rozumu w świecie paradoksów. Nie stronił od umysłowych kontaktów z trywialnością, odkrywając w niej pokłady surowca dla refleksji. W istocie była to opowieść o nim samym, a właściwie o pewnym sposobie postrzegania świata. Felietony Boka śmieszyły czytelników i wywoływały rodzaj konsternacji wśród namaszczonych badaczy. Były zbyt inteligentne i sprawnie napisane, by uznać je za drugorzędne, a zarazem zbyt zabawne, by ten niewygodny aspekt pominąć. Co innego, gdyby Bok pisał powieści, z których dałoby się wypreparować szkielet filozofii, jakiś system przeświadczeń podobny do jednego z systemów myślowych, albo żeby z tych utworów można było wyłonić jakąś efektowną sentencję, coś, o czym w gruncie rzeczy wiadomo, ale nikt tego jeszcze nie nazwał, na przykład, że człowiek jest jedynym stworzeniem, które stwarza własne potrzeby, wówczas wszystko stałoby się proste i można by cały ten niewygodny i niegodny myślowej spekulacji balast odrzucić, jak dzieje się to z pismami Witkacego, Mrożka i Gombrowicza, o których nie wypada mówić, że poczucie humoru (nazwijmy to po imieniu) jest nieodłączną 67 częścią ich widzenia świata, pomijaną wszakże we wszelkiego typu rozważaniach, jakby to była wstydliwa choroba, nieuleczalna i zaraźliwa, bo śmiech jest zaraźliwą i najbardziej bezbronną formą agresji, a bezradność krytyki wobec jego istoty nazwał Beckett, mówiąc, że gdyby przedmiot jego powieści można było wyrazić językiem filozofii, to pisanie utraciłoby sens. Śmieszność jest bezbronna, ale bywa też bezlitosna. Część profanów usiłując przeniknąć tajemnicę utworów Gombrowicza sama stała się jego bohaterami, tocząc odwieczny pojedynek Analityka z Syntetykiem, uganiając się za parobkiem, żeby odkryć sekret iluzorycznej wartości, w przyprawionej Gębie międli wyłącznie pseudonimy, skazana na niemożność. Konstatując ów powszechny niedosyt, jaki budzi wszelka niemal forma umysłowej działalności, Bok uznał, że brak powagi, o który jest pomawiany, to też zaledwie pseudonim dla nie nazwanego do końca bogactwa możliwości, do którego nie wszyscy mają dostęp. Wolał własną śmieszność z wyboru od uczestnictwa w grze pozorów, będącej w istocie farsą. Jeśli prawdą jest, że wśród żyjących istot tylko człowiek stwarza własne potrzeby, to Aleksander Bok, mając licznych czytelników, urzeczywistniał ten rodzaj człowieczeństwa. Uważał się za indywidualistę, chociaż nie miał złudzeń co do perspektyw indywidualizmu. Osobnicy tacy jak on byli skazani na przegraną, co wydawało się logiczne, bo reprezentowali przecież rację najmniejszej mniejszości, na ogół samych siebie, więc musieli ponieść nieuchronną klęskę w starciu z tłumem podążającym pod jakimikolwiek sztandarami. Nie uważał tego za świadomość tragiczną, przeciwnie, traktował jak pewien rodzaj wewnętrznego komfortu, bo nic go nie zmuszało do wyznawania takiego światopoglądu, sam odrzucał z zasady wszelką przynależność grupową. Owo indywidualistyczne obciążenie uważał jednak za praktycznie nieprzydatne. Doszedł na przykład do wniosku, że socjalizm jest stanem historycznie nieodwracalnym, bo zakorzenił się głęboko w świadomości ludzi, którzy oficjalnie deklarowali swój antykomunizm. Owo przekonanie nie pozwalało mu występować w imieniu jakichś innych idei ustrojowych, a zarazem jego stosunek do wykreowanej w ciągu czterdziestu lat paradoksalnej rzeczywistości był na tyle przepojony krytycyzmem, że nie uważał się za jej rzecznika. To wykluczało go z jakiejkolwiek wspólnoty politycznej. Podobnie traktował wspólnoty religijne. Trzeźwy agnostycyzm łączył z głęboką niechęcią do wszelkiej ceremonialności i uczestniczenia w zbiorowych seansach wiary. W sposób paradoksalny odstręczał go również ateizm: bo z przyjęcia jego założeń wynikałoby, że człowiek jest najwyżej rozwiniętym bytem, co zdaniem Boka było śmieszne i obelżywe wobec Natury. Nawet gdyby zechciał jako syn marnotrawny powrócić na jakiekolwiek łono, to byłby to powrót połowiczny i paradoksalny, bo i marnotrawstwo byłoby niepełne, obwarowane zastrzeżeniami, a wspólnoty potrzebują całopalnych ofiar, a nie połowicznej, podszytej wątpliwościami rezygnacji. Być może istnienie kogoś takiego jak on miało jakiś sens ogólniejszy. Tak jak niektóre organizmy w przyrodzie, nie brał udziału w rozwoju jakichkolwiek struktur, lecz z apetytem zajmował się podgryzaniem słabszych korzeni, nie przejmując się, kogo to umacnia, a kogo osłabia. Ów luksus bezwzględności w kąsaniu był, jak mniemał, jedynym, na który sobie pozwalał. Kto wie, czy nie na tym właśnie polegała jego miłość do kraju i ludzi, i choć mogła ona stanowić tylko rodzaj dewiacji, wolał to od uczestnictwa w seansach hipokryzji. Obłudzie Aleksander Bok nadał rangę narodowej plagi i tępił wszelkie jej odcienie w sposób wyjątkowo bezwzględny, publikując cykl felietonów zatytułowany „Bokiem”. Po roku we wszelkich ankietach dotyczących poczytności umieszczano je na pierwszym miejscu. Zyskał czytelników, ale znajomi wyznający różne formy ortodoksji powoli się od niego odsuwali. W czasach gdy przeróżne koterie domagały się jednoznaczności w imię doraźnie pojmowanych interesów grupowych, publicystyczna działalność Boka stawała się w coraz wyrazistszy sposób dwuznaczna i jątrząca. 68 Do redakcji napływało coraz więcej obelżywych listów pod jego adresem. Sprawiały mu one swoistą satysfakcję. Czytał je uważnie i kolekcjonował, bo świadczyły o żywym odbiorze, a przede wszystkim o tym, że trafiał w sam środek tarczy, tam gdzie gromadzą się upiory obskurantyzmu. ,,Reżimowa ruro i tubo! Szkoda dla ciebie, ty chamie, latarni i tego sznura do snopowiązałek, którego brakuje indywidualnym rolnikom. Jesteś gorszy od sługusów Moskwy, co pisują wstępniaki, bo sączysz jad w rozdrapaną przez komuchę ranę. Mam nadzieję, że dożyjesz jeszcze wolności i demokracji, co ci wyrwie jaja” – pisał zwolennik wolności słowa i prawdziwych swobód obywatelskich. „Syjonistyczny Żydłaku! – sekundował mu przy innej okazji Prawdziwy Patriota. – Czy po to cię z narażeniem życia ktoś ukrywał, żebyś teraz pluł na tolerancję naszego kraju bez stosów?! Zamiast cieszyć się, że żyjesz, z zamkniętą mordą, plujesz w gniazdo, które kalasz, za co spotka cię zasłużona kara!” Starzy, bezkompromisowi dogmatycy też nie pozostawali dłużni: „Mylicie się, panie Bok! Demokracja tak, ale nie dla takich jak wy, co chcą w kraju anarchii, a na Zachód wyjazdów. Przekonacie się na własnej delikatnej skórze, co nie przeszła przez proces pracy, że jeszcze się na was socjalizm znajdzie i weźmie was za dupę swoją spracowaną ręką!” W owym czasie piana emocji zdawała się zalewać rozumne, trzeźwe odruchy i wreszcie przelała się przez próg redakcji ,Testu”. Bok został wezwany na osobliwy dywan, najbardziej niezwykły w jego karierze felietonisty, która przecież obfitowała w przesłuchania u przełożonych i próby wywierania presji. Tym razem część zespołu redakcyjnego, wyjątkowo właśnie wyczulona na demokrację i swobodę wypowiedzi, uznała, że felietony Boka wyrażają prawdy niepopularne w społeczeństwie. Zbiorowy atak przypuszczono na kolegium redakcyjnym. Bok oświadczył spokojnie, że prawdy popularne, banalne i koniunkturalne go nie interesują oraz że nie ma zamiaru korzystać z wolności słowa z półprzymkniętą gębą, Chodziło im przede wszystkim o niewłaściwy stosunek do ruchu związkowego. Zgadzano się, że „ Solidarność” popełnia błędy, ale znajdowano usprawiedliwienie w tym, że ruch jest młody, niedoświadczony, więc piętnowanie jego błędów jest jakby znęcaniem się nad niemowlęciem. Bok odparł, że owa dziecinna wersja nie trafia mu do przekonania, skoro głupstwo osiąga rozmiary zgoła niedziecinne, a jeśli nawet w związku panuje pajdokracja, oderwana od realiów i nie licząca się z możliwościami, to obowiązkiem ludzi myślących jest uświadomić ten fakt opinii publicznej, a nie schlebiać błędom, bo inaczej dojdzie do tego, że hołubionemu przez wszystkich związkowemu dziecięciu rzeczywistość zagrozi resocjalizacją. A na koniec podał swój felieton do dymisji, która jednak nie została przyjęta, bo w demokratycznym głosowaniu ustalono, że poza dwoma powstrzymującymi się od głosu wszyscy są za tym, żeby Bok pisywał dalej. Demokracja, choć niedoświadczona i bezwzględna, istnienie kogoś takiego jak on uznała po gruntowniejszym namyśle za dopuszczalne. Bokowi nie sprawiło to jednak większej radości. Z chłodnym dystansem spoglądał na kolegów, nagle odmłodzonych przez rewolucyjne rumieńce, rozpalonych gorączką uczestnictwa w nieobliczalnych poruszeniach mas, którzy zabrali się do uzgadniania szczegółów akcji strajkowej, będącej protestem wobec zwolnienia ostrołęckiego działacza „Solidarności”, co nie pojawił się przez dwa dni w pracy. Miliony ludzi miały porzucić pracę na miliony godzin, z tych godzin można by uzbierać kilka ludzkich istnień... Tylko po co?... Żeby roztrwonić je w pracy, która miała być prawem i obowiązkiem, a której efektem stanie się kolejna chybiona inwestycja, wymyślona w gabinecie kolejnego ignoranta, najkosztowniejszy pomnik nieudolności?... Być może rację mają tylko ci, którzy wierzą, że mają rację. 69 Od razu gdy wszedł do pokoju, jego wzrok padł na książkę leżącą na stole. Tomek od pewnego czasu nabrał nawyku sięgania po lektury, które czytała matka. Właściwie nie tyle czytał te książki, co studiował je z chłodną pasją tropiciela; a ponieważ czuł, że jest w tym coś niewłaściwego i niepokojącego, starannie ukrywał to przed matką, uprawiając skomplikowaną grę, żeby mieć całkowitą pewność, że ona nigdy się o tym nie dowie, brał więc książkę na jej oczach, udawał, że przegląda bez zainteresowania, i odkładał na miejsce z wyrazem znudzenia na twarzy, by potem wykradać ją nocą, gdy upewnił się, że oddech matki osiągnął rytm głębokiego snu, co nauczył się rozpoznawać bezbłędnie, i czytać do rana przy świetle latarki, przeżywając przy tym emocje, jakich nie mogła dostarczyć najbardziej pasjonująca opowieść, wieczorami zaś obserwował dyskretnie twarz matki, siedząc naprzeciwko ekranu telewizora, z którego sączył się ledwo dosłyszalny głos, studiował twarz czytającej, starając się odgadnąć, o czym czyta. Śledził prawie niedostrzegalne zmiany wyrazu, które przypominały falowanie gładkiej tafli jeziora przy wietrze, próbował odróżnić drobny grymas niechęci od zwykłego znudzenia, uśmiech rozbawienia od uśmiechu płynącego z przypomnienia czegoś, co nie miało związku z losami ludzi, które jedni wymyślają za pieniądze dla drugich. – Zawsze przyglądasz mi się, kiedy czytam – zauważyła pewnego dnia matka odkładając książkę i uśmiechnęła się do syna, który był jedynym mężczyzną w jej życiu i nie potrafił okazywać miłości. – Ja? Dlaczego? – odpowiedział głupkowato tym specjalnym tonem, jakiego używają chłopcy zwracając się do swych kochających matek, żeby wyrządzić im przykrość, nie mówiąc ani nie robiąc niczego szczególnego, wzruszył ramionami, wstał i wyszedł z pokoju, bo nie chciał, żeby pomyślała, że patrzy na nią z miłością, właśnie teraz, kiedy po prostu podglądał ją, żeby poznać prawdę, żeby już teraz wiedzieć to, o czym miała mu zakomunikować, kiedy będzie dorosły, i może nawet kochał ją na swój sposób, sam o tym nie wiedząc ani się do tego nie przyznając, bo nie było potrzeby, jej miłość wystarczała z powodzeniem dla nich dwojga, tak jak jej pensja wystarczała od biedy na utrzymanie, i nie musiał kochać, żeby doznawać miłości, bo nigdy jej nie brakowało. Ale teraz czuł, że to co robi, nie jest przyzwoitsze od zwykłego, trywialnego podglądania, a może nawet o wiele gorsze i podejrzewał, że inni, normalni ludzie nie przekraczają tej granicy nagannej ciekawości, a jeśli zdarza im się coś w tym rodzaju, to jest to zwykłe podglądactwo, jakieś gapienie się przez szpary ogrodzenia w solarium na obnażone kobiety albo śledzenie z ukrycia splecionych w miłosnym uścisku ciał, ale przecież patrząc na ciała, nie można się dowiedzieć niczego ważnego o ludziach, którzy je noszą, bo z tą swoją nagością stają się jeszcze bardziej nieprzystępni, jakby odwracała uwagę od tego, co myślą, czują, kim są w skrytości niedostępnej dla postronnych obserwatorów, nagość stawała się jeszcze jedną maską, kostiumem, więc jeśli zdarzało się, że podglądał w ten sposób, to w mniejszym stopniu dla zaspokojenia zwykłej, świńskiej ciekawości, bardziej zaś z powodu ryzyka, jakie pociągało to, że zostanie nagle odkryty, i dopiero to wywoływało w nim podniecenie, o którym wiedział, że jest dostępne tylko dla wybranych; czuł swoją inność, przebiegłą perwersyjność, gdy przemykał się na palcach, patrząc nie będąc widzianym, przezorny mistrz kamuflażu w masce spokojnego chłopca, który miał już za sobą kilka doświadczeń mogących wprawić w przerażenie i osłupienie. Pierwszy z tego cyklu eksperyment przeprowadził na obozie harcerskim, gdy miał trzynaście lat, i nie była to oczywiście zwykła historia, jaka się może przydarzyć każdemu przedsiębiorczemu harcerzowi, lecz starannie, z premedytacją przygotowana próba. Okazało się to nawet łatwiejsze, niż przewidywał, gdy grożąc nożem zmusił tę dziewczynę, żeby się obnażyła, a potem obserwował jej przerażoną i niepewną twarz, ręce drgające w odruchu wstydu i upokorzenia, skrępowane jednak przez lęk, i zarazem nasłuchiwał w napięciu, czy ktoś nie nadchodzi, gotów w każdej chwili skoczyć w zagajnik i sobie tylko znanym duktem przypominającym tunel popędzić do obozu. Na twarz naciągnął pończochę, włosy przesłonił beretem, mówił głośnym szeptem, żeby nie mogła rozpoznać jego głosu, był w mundurku, bo tego 70 dnia obowiązywała mundurowa gala, więc tak jak on mógł wyglądać każdy uczestnik obozu. Wszystko starannie przemyślał, nawet to, że dziewczyna nie musiała się bać, bo przecież nie poderżnąłby jej gardła tępym nożem, ale też nie mogła wiedzieć do końca, że nie zrobi jej krzywdy, może czuła, że nawet jej nie dotknie, ale może też wiedziała o nim więcej niż on sam i dlatego drżącymi rękami posłusznie zsuwała figi, na których widniała uśmiechnięta zielona żaba, dlatego pytała zduszonym głosem, czy tak wystarczy, jakby upokorzenie można było mierzyć centymetrami, i tylko jej przestrach nadawał temu, co się działo, jakieś przestępcze znamię, choć miała to być tylko próba, test z finką jako teatralnym rekwizytem, gdzie poza jej lękiem wszystko było nieprawdziwe, on w roli zboczeńca z nożem, o twarzy zdeformowanej pończochą, sam nóż, tępa atrapa broni noszona dla dekoracji, i scena, kiedy zastąpił jej drogę, a ona nie wiedziała, jak grać swoją rolę, i popadła w przesadę, bo mogła przecież krzyczeć, uciekać, nie przyjmować gry, którą starał się narzucić, a zamiast tego stała sparaliżowana, najpierw zaskoczeniem i niepewnością, potem przerażeniem, więc gra musiała toczyć się dalej zgodnie z założeniami i upłynęło kilka długich minut, zanim pozwolił jej się odwrócić, i dopiero wtedy jej ramiona zaczęły drgać spazmatycznie z ulgi, że jest już po wszystkim, albo z najgłębszego lęku, że właśnie teraz może się coś stać, a Tomek żałował, że już się tego nie dowie, bo musiał zostawić ją stojącą pod drzewem z opuszczonymi majteczkami i jak najszybciej zniknąć w zagajniku, żeby zdążyć na apel, kilkaset metrów przemknął sprintem, a pozostałą część drogi przeszedł szybkim, równym krokiem, rozgarniając powietrze ramionami, żeby jak najszybciej płuca wróciły do normalnego rytmu, czego zdążył się nauczyć na treningach kung-fu, po drodze finkę i pończochę wsunął pod korzeń drzewa, przed apelem zdążył jeszcze na wszelki wypadek zmienić tenisówki i skarpety, a kiedy wyszedł z namiotu, natknął się na tę dziewczynę wracającą z zapuchniętą od łez twarzą, przeszła obok niego obojętnie, jakby go nie zauważyła, i wtedy coś go podkusiło, bo poczuł, że dreszcz emocji zaczyna wygasać, więc krzyknął za nią: – Hej, ty! Co ci się stało?! Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i spojrzała na niego tak, że zrobiło mu się sucho w gardle na myśl, że go pozna, i pisnęła histerycznie: – Odczep się! Wszyscy jesteście świnie! – a potem pobiegła zataczając się, ale już w dwa dni później na dyskotece przy ognisku tańczyła obok niego uśmiechnięta, nawet rozmawiali przez chwilę o jakimś zespole młodzieżowym i Tomek jeszcze raz przeżywał podniecenie na myśl, że bezkarnie rozmawia ze swoją ofiarą, ukazując tym razem własną twarz jako maskę, która zastąpiła pończochę, i ta gra prawie go upajała, więc dziewczyna zaczęła spoglądać na niego z rosnącym zaciekawieniem, w którym nie było podejrzliwości, bo za wszelką cenę chciała zapomnieć o strasznej przygodzie sprzed dwóch dni i wydawało się jej to łatwiejsze w obecności tego miłego chłopca, ale nigdy się jej nie udało zapomnieć do końca, po powrocie z obozu przestała chodzić na harcerskie zbiórki, a potem przez długi czas czuła awersję do wszelkiego rodzaju umundurowania, co w latach dziewięćdziesiątych miało stać się przyczyną małżeństwa z pacyfistą należącym do nielegalnej organizacji ,Pokój bez Walki”, której działalność polegała na oblewaniu mundurów substancją chemiczną w aerozolu, nieszkodliwą dla skóry, powodującą natomiast rozpadanie się tkaniny w kilka godzin po zabiegu, substancja owa miała postać pianki niemal natychmiast wchłanianej przez materiał i przez dłuższy czas członkowie „Pokoju bez Walki” byli nieuchwytni, ale ślady ich destrukcyjnej działalności spotykano coraz częściej; oficerów z dziurami na plecach albo w wytrawionych do pachwin spodniach, patrole milicji wyglądające jak po walce wręcz z rekinami, a także pojedynczych obdartych żołnierzy ze służby zasadniczej. Organizacja rozpadła się po wykryciu przez SB dwóch laboratoriów pracujących na zagranicznych komponentach, ale przy okazji z innych przyczyn rozpadł też się związek dziewczyny z pacyfistą używającym broni chemicznej z przemytu. Choć psychologicznie uzasadniony, okazał się ów mariaż niezbyt szczęśliwy, bowiem młody idealista nie życzył sobie, żeby jego dzieci rodziły się w komunizmie, przy- 71 najmniej dopóki nie nastąpi rozpad wszystkich mundurów na usługach reżimu, i nie pomagało tłumaczenie, że cóż winne nie narodzone dzieci. Macierzyńskie uczucia okazały się silniejsze od awersji do mundurów i w rezultacie kobieta rozwiodła się z fanatycznym niszczycielem garderoby i wyszła za oficera straży pożarnej, żeby patrzeć z perwersyjną przyjemnością, jak jej nowy mąż zdejmuje mundur w pośpiechu, gdy tylko przyjdzie jej na to ochota, i wchodzi do łóżka, żeby mieć z nią dzieci. Natura bywa silniejsza od pomysłów uszczęśliwiania ludzkości na różne wzajem się wykluczające sposoby i sięga po instynkt, by bronić swych praw przed ideałami, powinnościami moralnymi i politycznymi, które mają to do siebie, że im więcej ludzi w nie wierzy, im większe obejmują skupiska, tym większa pewność, że zderzą się ze swym przeciwieństwem, w które z równą mocą wierzą inni ludzie gotowi ginąć, i w rezultacie owej gotowości gwałtowną śmiercią umiera masa ludzi, którym w zasadzie jest wszystko jedno, i nazywa się ich potem ofiarami historii, więc niektórzy sądzą, że z całego dorobku etycznego człowieka warto zachować tylko trzy cnoty ewangeliczne, ale z drugiej strony, gdy zliczyć miliony ofiar, którym w imię tych cnót przerwano cykl rozwojowy, to dla zer zaczyna brakować palców u obu rąk... Na szczęście (i na nieszczęście) zdecydowana większość nad tym wszystkim się nie zastanawia i chce być szczęśliwa w sposób prosty, zrozumiały i ogólnie dostępny. Tomek Zach mimo młodego wieku nie należał jednak do tej większości. Nie próbował, a gdyby nawet próbował, to nie potrafiłby wyobrazić sobie szczęścia jako cichego błogostanu, nirwany względnego dostatku i spokoju. Dla swojej pokrętnej albo, jak to niegdyś określano, występnej wersji szczęścia potrzebował partnera, w którym mógłby się przejrzeć jak w ciemnym lustrze negatywu. Mówiąc prościej, był sadystą. Sadystą nadwrażliwym, refleksyjnym, a nawet subtelnym, ale bądź co bądź sadystą, i w sumie mało ważne, czy owa dominanta seksualna ciążąca na osobowości była skutkiem genetycznego obciążenia, urazu, kompleksu braku ojca, błazeńską grą, której wyjątkowy zbieg okoliczności nadał znamię przestępstwa, skoro wektor odwrócił się i wóz zaczął ciągnąć konia. Czując, że obsesja staje się coraz istotniejszym składnikiem jego osobowości, wyjątkowo skrupulatnie dbał o zachowanie pozorów i posuwał hipokryzję do granic wirtuozerii, wiedział, że tylko doskonały kamuflaż może uchronić potwora, którego hodował, bo ponure demoniczne wampiry mają samych wrogów, i w owej grze doskonałych pozorów odnajdował dodatkowe źródło dwuznacznej satysfakcji. Nie męczył kotów, bo wydawało mu się to zbyt banalne, a zarazem w niewspółmiernym stopniu ryzykowne, skoro o dzieciach, które znęcają się nad zwierzętami, wszyscy sądzą, że mają sadystyczne skłonności, choć większość robi to z głupoty, dla towarzystwa albo ze zwykłej ciekawości. Tomek, przeciwnie, udawał, że współczuje cierpiącym zwierzętom, po to żeby móc bezpiecznie podsycać w sobie złowieszczy płomień. a w czasie bójek tłumił obezwładniającą przyjemność na widok krwi płynącej z rozbitego nosa przeciwnika, i tylko raz, w poczuciu bezkarności, bo bez świadków, skatował pewnego chłopaka, którego najpierw sprowokował do bójki, ale i w tym przypadku dbał, żeby obrażenia nie wykroczyły poza normę – znęcał się nad obezwładnionym i bezbronnym już rywalem, tłumacząc mu zarazem, że robi to z obawy, iż tamten ponownie rzuci się na niego, jeśli go puści, kazał mu przysięgać, że tego nie zrobi, a potem uderzał go kolanem w krocze i przełykając z emocji ślinę obserwował, jak chłopiec zwija się z bólu. Gdy wzrok chłopca padł na książkę leżącą na stole, matki nie było w pokoju. Z łazienki dobiegał szum wody płynącej z prysznica. Poruszając wargami odczytał nazwisko autora i otworzył tom na stronie założonej białym kartonikiem, który okazał się wizytówką z adresem i telefonem. Przełknął ślinę. Była to jedna z rzeczy, na które czekał. – Skurwysyn – wyszeptał z uśmiechem. Chwilę nasłuchiwał, a gdy upewnił się, że woda spływa nadal równym strumieniem, który przycichał na moment w zetknięciu ze skórą kąpiącej się matki, wyrwał z notesu kartkę i starannie przepisał telefon i adres, po czym wszedł do niewielkiego, wydzielonego z kuchni po- 72 mieszczenia, gdzie stało jego biurko i składany tapczan, wysunął szufladę i przykleił taśmą kartkę do jej dna. Takie postępowanie należało do zasad gry, jaką prowadził. Nikt nie powinien wiedzieć tego, co on wie i czemu ta wiedza ma służyć. Gdy upewnił się, że taśma przylega dokładnie, wrócił do książki i przejrzał ją dokładnie. Na skrzydełku wydawca umieścił zdjęcie autora. Chłopiec podszedł do lustra i długo porównywał własną twarz z wizerunkiem na fotografii. Nie ufał ogólnemu wrażeniu, więc postępował metodycznie i jak dociekliwy badacz studiował każdą część z osobna. Potem z taką samą uwagą pochylił się nad odręczną dedykacją. Nie miał już wątpliwości, że matka go oszukała mówiąc, że stary Bok nie ma nic wspólnego z facetem z telewizji. Nie musiała tego mówić, jeżeli powiedziała, jeśli skłamała, to dlatego, że miało to dla niej jakieś specjalne znaczenie. W dedykacji była mowa nie tylko o znajomości, ale i o powiązaniach rodzinnych. Koło dociekań się zamknęło. Tomek nie musiał czytać książki. Wiedział już wystarczająco dużo. Teraz miał zamiar zrobić z tej wiedzy użytek, ale postanowił zabrać się do tego bez pośpiechu, zaczynając od przygotowania precyzyjnego planu. Była żona Aleksandra, Teresa, wykazywała duże podobieństwo psychiczne do jego matki, na co wielu mężczyzn się nabiera. Bok, jak widać, nie był pod tym względem wyjątkiem. Bezkompromisowa w ocenach, szlachetna w odruchach, nie uznawała pośrednich odcieni i z wysoko uniesioną głową poruszała się pomiędzy skrajnościami. Ulegała albo gwałtownej fascynacji, albo równie silnej niechęci i owe zmiany nie były skutkiem analizy, lecz nie kontrolowanej emocji. Ludzi, którzy nie wzbudzali w niej równie silnych reakcji, po prostu nie zauważała. W życiu Aleksandra pojawiła się dokładnie w tym czasie, gdy po rozpadnięciu się kilku krótkotrwałych związków z kobietami zaczął się zastanawiać nad założeniem rodziny i stworzeniem czegoś w rodzaju domu. Teresa zgodnie ze swą naturą uległa gwałtownej fascynacji i skłoniła go do przeżycia heroicznej i nieco egzaltowanej miłości, zmierzającej do dramatycznego finału, czyli do nieuchronnego rozstania, bo tak właśnie wyobrażała sobie prawdziwą miłość: eksplozja, płomień i zgliszcza, po których zostają tylko pełne bólu wspomnienia. Była to wersja uczucia wyrosła na anachronicznych wzorach literackich, jakie w dużej mierze ukształtowały poglądy Teresy na wiele spraw. Bok śledził rozwój owej miłosnej historii, w której przypisano mu poczesne miejsce, z życzliwą ironią uczestnicząc w koturnowej grze erotycznej, a gdy pewnego dnia łamiącym głosem osoby dojrzałej do nieszczęścia Teresa oznajmiła, że muszą się rozstać, póki czują do siebie to, co czują, żeby zachować jak najlepsze wspomnienia, bo trwanie uczucia w takim prowizorium prowadzić musi do tragedii, po prostu zaproponował jej małżeństwo. Zrobił to, trzeba przyznać, dość oględnie: – Jeśli rzeczywiście mamy się unieszczęśliwić – powiedział – załatwmy to może w rodzinie. Teresa zareagowała początkowo kompletnym oszołomieniem, bo między nimi nigdy nie było mowy o czymś takim jak małżeństwo, choć nie przyznając się przed sobą, jak każda w miarę normalna kobieta, choćby nawet uważała się za wyjątkową, chciała założyć gniazdo i mieć partnera, któremu może ufać, więc oszołomiona tą niebywałą, jak to określiła, propozycją, zażądała czasu do namysłu, ale ponieważ Aleksander nie widział nic szczególnego w tym, że mężczyzna, który sypia z kobietą i jada z nią śniadania, proponuje zalegalizowanie takiego związku, więc zgodziła się już po kilkunastu minutach. Młodsza o siedem lat, wydawała się Bokowi niedojrzałym stworzeniem, które w ciągu kilku lat ukształtuje dowolnie według własnych wyobrażeń, nie docenił jednak indywidualności kobiety, która miała mu towarzyszyć przez fragment życia. Teresa nieco wcześniej, niż zakładał, uznała, że jest osobą w pełni ukształtowaną. 73 Już na wstępie przystąpiła do walki o prawa, jakich Bok nie miał zamiaru jej odmawiać, i o zwolnienie z obowiązków, o jakich między nimi nie było mowy. Po pierwsze, nie chciała gotować, uznawszy, że jest to zajęcie, które musi zburzyć prawdziwie partnerski układ, bo ubezwłasnowolnia kobietę i skazuje na prymitywną męską dominację. Aleksander nie miał wprawdzie nic przeciwko nieskrępowanemu rozwojowi indywidualności, ale ideologię wymierzoną w pichcenie i lepienie pierogów, za którymi przepadał, traktował sarkastycznie i bez zrozumienia. Lubił smak roślin i mięsa gotowanych w domu i widział w tym jedną z jaśniejszych stron małżeństwa. Powinien zauważyć wcześniej, że Teresa uważa jedzenie za przykrą konieczność, która na domiar złego nieuchronnie prowadzi do defekacji, z czym jakby nie umiała się pogodzić. Pożywienie interesowało ją tylko pod jednym względem: co zjeść, żeby nie było tego widać, czyli jak zachować niedowagę. Na tym tle wciąż ulegała chronicznym modom, uznającym szkodliwość apetycznych skądinąd potraw. Pasją podobnych jej istot była optymalizacja niedożywienia, oparta na recepturach równie kosztownych, co nieapetycznych. Nic dziwnego, że przy takim nastawieniu, nawet jeśli próbowała ugotować coś, co miało nadawać się do spożycia, robiła to bez zrozumienia, z zimną determinacją, która dawała się wyczuć w smaku. Na domiar złego erotyczna pasja, jakiej uległa na początku trwania ich związku, jakby wygasła po kilku miesiącach, bo dla Teresy zbliżenie było możliwe jedynie jako skutek gwałtownej, irracjonalnej eksplozji namiętności, a ta była coraz trudniejsza do wyzwolenia, więc ich współżycie stawało się coraz uboższe i Aleksander, choć nie przywiązywał do seksu zasadniczego znaczenia, coraz częściej odczuwał bezradność przy próbach uwodzenia własnej żony i po roku zaczął ją od czasu do czasu zdradzać z kobietami, które seks traktowały w sposób mniej skomplikowany, z czym wiązał się z kolei kompleks winy, niezbyt dotkliwy, ale wnoszący do ich rozmów tonację smutnej nieszczerości, bo mając pewne doświadczenia, nie zamierzał się dzielić z żoną tym niewygodnym ciężarem, ale to z kolei zmuszało go do kłamstw. Początkowo miał zamiar sprzedać kawalerkę, ponieważ teściowa zostawiła im obszerne, czteropokojowe mieszkanie, sama zaś wyprowadziła się do siostry, szybko jednak zmienił zdanie, jakby przeczuwając, że układ rozpadnie się wcześniej czy później, i coraz więcej czasu spędzał w swojej starej kanciapie, tłumacząc żonie, że jedynie tam może spokojnie pracować, co zresztą w pewnym stopniu było prawdą, do domu zaś, który miał być ich wspólnym domem, przychodził jako gość, coraz rzadszy, odkąd teściowa widząc, że zwolnione przez nią miejsce pozostaje puste, wróciła, żeby czuwać do końca i z empatią uczestniczyć w nadciągającym nieszczęściu, więc ten dom, stawał się dla niego coraz bardziej domem dwóch obcych kobiet i opuszczał go z ulgą, korzystając z wszelkich możliwości wyjazdów, jakie nastręczała praca w ,Teście”. Od czasu do czasu budziły się w nim skrupuły, a nadzieja, że uda się coś ocalić, skłaniała go do gestów , chwilowych ustępstw, ciągle jednak odnosił wrażenie, że wychodzi z tego z pustymi rękami, że traci ochotę na pokonywanie dystansu. Swoich znajomych przyjmował w kawalerce, w domu dwóch kobiet coraz częściej natomiast spotykał ludzi, którymi Teresa była chwilowo zafascynowana, i mimo pewnych starań nie potrafił dzielić jej sympatii. Na tym tle dochodziło do scysji, ponieważ Teresa uważała, że tępi ich w rozmowach, co nie było prawdą, to tylko nieco ironiczna tonacja, jaką wnosił do wymiany zdań, była dla nich nie do przyjęcia, bo wszyscy oni byli w pewien nieuchwytny sposób do siebie podobni, sprawiali wrażenie sensatów, jeśli wyłączyć nie-śmieszne na ogół dowcipy polityczne, które stanowiły żelazny repertuar takich spotkań, jedyne odstępstwo od egzaltacji, z jaką rozmawiali o tym, co się dzieje w kraju, więc trudno, żeby ten inteligencki ludomański zapał nie budził ironicznego sprzeciwu. Przypominali raczej sektę wyznawców niż grupę ludzi, którzy spotykają się, 74 żeby porozmawiać, jakby nie mieli poglądów i wątpliwości, tylko wyznawali to, co wśród nich uchodzi za właściwe. Teresa ze swoją skłonnością do wyraźnych, jednoznacznych podziałów i bezkompromisowych rozstrzygnięć czuła, że jest wśród nich w swoim żywiole, i jedynie on, tytularny gospodarz, traktowany był z porozumiewawczą grzecznością, prowokującą i nieco obelżywą, bo kryło się w niej przeświadczenie, że ten znany felietonista, niewątpliwie utalentowany, jest w nowych czasach nieprzydatny ze swoimi poglądami, które pokrętnie obezwładniają wątpliwościami. Przecież dzięki robotnikom drzwi stanęły otworem, wszystko, co czarne, jest czerwone, więc siedział wśród nich i z wrodzoną przekorą bronił nawet tych racji, które w nim samym budziły wątpliwości, ale oni przyszli nie po to, by dzielić się wątpliwościami, wszystko, co robił rząd, uznawali za prowokację, wszystko, co było wymierzone przeciwko rządowi, za działalność na korzyść kraju, jakby lata nachalnej, kłamliwej propagandy wytrawiły w ich mózgach negatyw i spowodowały niezdolność do krytycznego dystansu nawet za cenę jawnego fałszu, stęsknieni za prawdą zapomnieli, jak powinna wyglądać, i pokochali żarliwie przeciwieństwo tego, co uważali za kłamstwo. Na jedno z takich spotkań Bok przyprowadził swego znajomego, satyryka Jana Kawkę, bo doszedł do wniosku, że Kawka jako szczery antykomunista, któremu wady systemu od dwudziestu lat dostarczały tematów, będzie się czuł dobrze wśród radykalnej młodzieży. Na skromnej kolacji był młody działacz z regionu ,Solidarności”, pucołowaty dwudziestolatek, niezbyt odporny na działanie alkoholu. Już po godzinie, podgrzany wódką i atmosferą aprobaty, z dużą nonszalancją i pewnością siebie zaczął wygłaszać opinie na różne tematy. Uczestnictwo w dziejowym przedsięwzięciu i przychylna aura emanująca z twarzy wpatrzonych w niego ludzi skłaniały go do głoszenia tez coraz bardziej ryzykownych, niekiedy ocierających się o herezję, a mimo to wszyscy łącznie z Kawką wpatrywali się w niego z zadowoleniem, jakby nie zauważając, że młody człowiek zaczyna bredzić. Bok przyglądał mu się z pewnym zainteresowaniem i nie miał początkowo zamiaru uczestniczyć w rozmowie, ale gdy młodzieniec stwierdził kategorycznie, że rządy Piłsudskiego były niedoścignionym wzorem demokracji, roześmiał się całkiem szczerze. Kawka przełknął wódkę z wyraźną trudnością, ale pozostali spojrzeli na Boka z dezaprobatą, choć był wśród nich jeden historyk, co prawda sztuki, ale co to za sztuka wiedzieć o Marszałku tyle przynajmniej, że obalił legalny rząd drogą zamachu stanu, ubezwłasnowolnił skłócony parlament i pozamykał opozycyjnych posłów. Tyle powinni wiedzieć ze szkoły. – Historia, której uczyli nas w szkołach, jest skłamana – oświadczyła Teresa, czując się w obowiązku bronić gościa, który tymczasem nie wiedział, jak się zachować. – Była to dziejowa konieczność – poparł ją historyk sztuki. Kawka nieco uspokojony pokiwał głową. – Tego nie wykluczam – odpalił natychmiast Bok – ale nie widzę powodu, żeby to uważać za demokratyczne. – Mnie słowa nie interesują, bo są ważniejsze sprawy – czując wsparcie stwierdził związkowiec. – Jeśli pana nie interesują, to po co ich pan używa? – zapytał złośliwie felietonista. Rozległy się dwa syknięcia. Jedno wydobyło się z żony. – Dosyć nam w tych gazetach nawciskaliście kitu. Ja mówię to, co myślę – zaatakował młodzieniec. – Słyszę, że pan mówi, i widzę, że pan nie myśli. – Przestań! – Teresa uniosła się z krzesła. – Albo jest pan ignorantem – ciągnął Bok łagodnie – albo korzystając z zamieszania terminologicznego chce pan wprowadzić rządy silnej ręki, a wtedy jest pan prowokatorem... Młody człowiek poczerwieniał i poderwał się na równe nogi, po czym zupełnie nieoczekiwanie roześmiał się. Konsternacja wygasiła syczenie zniesmaczonych tak niewybrednym ata- 75 kiem i sprawcy zamieszania posyłano już tylko pełne pogardy spojrzenia, że tą swoją spekulatywną, pożal się Boże, inteligencją nadwątla i obraża to, co świeże i spontaniczne, podczas gdy sam dotknięty złapał dwa napełnione kieliszki, podszedł do Boka i zaproponował, żeby się napili, bo on nie ma żalu, i może wyraża się nieprecyzyjnie, ale w gruncie rzeczy nie ma nic przeciwko rządom silnej ręki, ponieważ od dłuższego czasu panuje burdel, więc z demokracją można zaczekać, i wszyscy uznali, że ma klasę, może nawet charyzmę, a tylko Aleksandrowi ta wolta wydawała się zbyt śliska, zbyt nachalna, żeby ją brać za dobrą monetę. Po latach, żądając rozwodu, Teresa wypomniała mu, że obraził przy stole aktywistę. – Przecież ten facet okazał się delatorem – zdziwił się Aleksander. Rzeczywiście, tuż po ogłoszeniu stanu wojennego wyszło na jaw, że sprytny młodzieniec pracuje wydajnie dla drugiej strony i dlatego przypadkowe sformułowanie Boka o prowokacji tak go wzburzyło. Kawka, żeby mu osłodzić ową napaść, obdarzył go względami i nawet odstąpił za grosze telewizor, a potem miał z tego powodu same kłopoty i nawet był internowany. Teresa ten rodzaj usprawiedliwień uznała za cyniczny wykręt, bo przecież nie mógł wiedzieć, że tamten jest szpiclem, po prostu symbolicznie obrażał w jego osobie wszystko, co najlepsze w ruchu związkowym. Jako powód rozwodu podała różnicę światopoglądów. Bok zauważył z ironią, że kilka lat przeżył w związku politycznym, nie zdając sobie z tego sprawy. Bardziej jednak zaskoczyła go zdrada Teresy. Zdradziła go z krytykiem filmowym katolickiego tygodnika, którego poznała na sympozjum zorganizowanym przez Niezależny Związek Studentów, z nim też odeszła. – Nie wiem, czy się nie mylisz co do tego człowieka – powiedział z przekąsem. – On nie jest taki ideowy, skoro jednak cudzołoży. – Z tobą nie mam ślubu kościelnego. Nie chciałeś – odparła z nie skrywanym zadowoleniem. Ustalili, że rozwód odbędzie się bez orzekania winy, i rozstali się kulturalnie, z uczuciem ulgi, że mają już to za sobą. Teresa wspaniałomyślnie zrezygnowała z mieszkania, czyli połowy kawalerki, w której byli oboje zameldowani, żądając jedynie pewnej sumy tytułem rekompensaty, i wycofała połowę książek ze wspólnej biblioteki, na co musiał przystać, bo zrezygnowała z pretensji do kupionego w czasie trwania ich małżeństwa samochodu, zapewne dlatego, że nie nadawał się do sprzedaży, jedyną jego zaletą było to, że wbrew pozorom jeździł. W sumie udało im się uniknąć najgorszego, co jest udziałem ludzi, którzy się rozwodzą, szarpaniny o dobytek nad świeżym padłem małżeństwa, dziesiątków rozwodów, stołów z krzesłami, foteli z kanapami, pralki z lodówką, radia z telewizorem, tej upokarzającej buchalterii nieudanej miłości, kiedy okazuje się, że tym, co można ocalić po latach, są tylko nagromadzone przedmioty. On pozostawił jej w tej mierze wolną rękę, a ona wzięła tylko tyle, ile uznała za stosowne, korzystając ze swych praw z umiarem, co uważała za rodzaj szlachetnego wyrzeczenia. Być może istnieje parę rodzajów miłości, natomiast z całą pewnością więcej jest sposobów służących ludziom do wzajemnego unieszczęśliwiania. Mężczyźni żenią się z kobietami pięknymi, by wypominać im potem braki inteligencji czy nieznośny charakter, wiążą trwale z inteligentnymi, by wyrzucać im po latach niedostatek urody, ale kto wie, czy nie najbardziej nieszczęśliwi są w związkach z kobietami atrakcyjnymi i do tego inteligentnymi. Uroda odbiera im spokój wobec zagrożeń ze strony innych samców, a umysłowa konkurencja stwarza zagrożenia w układzie wewnętrznym, ponieważ większość sądzi najzupełniej bez powodu, że w miłości można coś zyskać poza samą miłością, oczekuje systemu świadczeń najróżniejszego rodzaju, które potem poddaje nieustannej buchalterii, licząc punkty do zwycięstwa w miłości, co prowadzi prostą drogą do rozkładu, bo pokonanymi się gardzi, przegrana budzi chęć odwetu, a wynik nierozstrzygnięty pozostawia jątrzące poczucie niedosytu. Jest to jednak 76 rodzaj strategii uprawiany powszechnie, mimo absurdalności założeń, można zatem uznać, że ludzie łączą się w pary kierując się głupotą, kolejne głupstwo popełniają rozwodząc się i następne, wstępując w nowy, równie mało udany związek. Aleksander, który wyznawał tego rodzaju filozofię małżeństwa, rozwód z Teresą uznał za porażkę. Motyw urażonej męskiej dumy, choć istniał, był w istocie drugoplanowy, chodziło o porażkę idei, że możliwe jest w miarę zgodne współżycie dwóch zróżnicowanych płciowo organizmów kosztem drobnych ustępstw i przy pewnej dozie dobrej woli. Komplikacje emocjonalne komplikacjami, konflikty konfliktami, to wszystko jest nie do uniknięcia, ale przecież nawet życie idioty z idiotką nie musi być nie kończącym się pasmem idiotyzmów, więc tam, gdzie nie ma elementarnego antagonizmu, można żyć w miarę szczęśliwie. Gdy zapoznał Korę z tymi poglądami, ta uznała to w głębi ducha za parawan dla nie wygasłych jeszcze do końca uczuć wobec byłej żony i z taktem właściwym kobietom nie tylko inteligentnym, ale i wrażliwym, sama zadecydowała, że ich związek nie będzie matrymonium, lecz dobrowolnym i odpowiedzialnym prowizorium, na co Aleksander przystał z typowo męskim brakiem wrażliwości na finezje i delikatne prowokacje, choć w gruncie rzeczy wolałby normalny cichy ślub i życie w tradycyjnym związku. Kora chciała tego również, ale inicjatywy oczekiwała od partnera, bo byłoby to ostatecznym wyzwoleniem od wszelkich podejrzeń co do uczuciowych stygmatów poprzedniego układu. Dla niego meandry kobiecej psychiki wciąż pozostawały tajemnicą i nie przychodziło mu do głowy, żeby cokolwiek zmieniać, więc już na wstępie utrwalił się stan, który obojgu niezbyt odpowiadał, a wszystko to w imię prawdziwej miłości, i wyrzeczeń z nią związanych, co przypominało nieco postępowanie matki w sprawach rodzinnych, ale Aleksander nie zdawał sobie z tego sprawy i wbrew swym chęciom oboje licytowali się w delikatności, starając się nie krępować nawzajem, ograniczali kontakty sądząc, że druga strona tego właśnie oczekuje. Intuicja podpowiadała im, że chcieliby spotykać się częściej, ale on w ważnych sprawach nie ulegał irracjonalnym podszeptom, a ona ćwiczyła się w cnocie cierpliwości, którą uznała za podstawę twórczego uczucia. Aleksander uważał, że wszystko ułoży się naturalną koleją rzeczy, gdy przyjdzie na świat jakieś potomstwo. Uznał, że wówczas dla dobra dziecka po prostu zamieszkają razem, ale nie podejmował tego tematu, bo wyobrażał sobie, że tymczasem Kora nie ma ochoty na macierzyństwo, i liczył na jakiś spontaniczny i przypadkowy akt prokreacji. Do ojcostwa miał pewien dystans, ale marzył w głębi duszy, że ukształtuje jakąś istotę (płeć w zasadzie bez różnicy, choć dobrze byłoby, żeby urodził się chłopiec albo dziewczynka, a nie, dajmy na to, mieszaniec kobiety z mężczyzną) na własny obraz i podobieństwo od samego początku, co byłoby zarazem nieco wstydliwą formą nieśmiertelności, pełnym pokory dziełem boskiego tworzenia, ale miało też w sobie coś z całkiem przyziemnego marzenia o posiadaniu nowego samochodu, żeby poznać go w fazie fabrycznej niewinności, a potem prowadzić tysiące kilometrów. Owych ojcowskich uczuć nie wywlekał jednak na światło dzienne z powodu dość osobliwej wstydliwości, zupełnie jakby nie był do końca przekonany, czy to, co ma się narodzić, będzie sobie życzyło, żeby właśnie on został jego ojcem. Dyskretnie czynił pewne starania, żeby zostać ojcem, ale w deklaracjach poprzestawał na trybie warunkowym. – Gdyby już coś miało się urodzić – zauważył ostrożnie pewnego dnia, gdy Kora zwierzyła się, że powinna pójść do ginekologa – to chyba nie miałbym nic przeciwko temu. W końcu byłby to mój najbliższy krewny. – Zdaję sobie sprawę, że to ogromnie skomplikowałoby nasz układ – odparła Kora, uznając tę ostrożną deklarację za szlachetną gotowość do wyrzeczeń, na co starała się odpowiedzieć z równą wspaniałomyślnością. 77 Przy okazji tego przepojonego delikatnością nieporozumienia wymienili ciepłe uśmiechy, jak ludzie zadowoleni, że rozumieją się tak dobrze. Świadkami na ślubie Aleksandra i Teresy byli Tumaczyńscy. Rolę swoją traktowali z nieco przesadną powagą, uważając się za żyrantów szczęścia małżeńskiego, i na wieść o rozwodzie zaprosili do siebie Boka, by jako poszkodowanemu udzielić czegoś w rodzaju pierwszej pomocy. Rozwód pociąga za sobą zwykle zmianę konfiguracji przyjaźni i znajomości, bo utrzymywanie kontaktów z obiema stronami staje się skomplikowane i często wiąże się z towarzyskim ryzykiem. Nie potrzebował wprawdzie ani współczucia, ani dobrych rad, ale od wizyty nie mógł się wykręcić, ponieważ Tumaczyńscy wyjeżdżali na placówkę. Dwa razy zmieniał termin spotkania, wreszcie wpadł do nich niespodziewanie, bez zapowiedzi i zastał w mieszkaniu kilka osób z krajowej dyplomacji: Korkowicza z żoną, których poznał kiedyś w przelocie, oraz Muchalskich czy Muchowiczów. Ludzie ci w tym gronie mieli się spotkać w jednej z zachodnich stolic, więc żeby się lepiej poznać, ożywili przed wyjazdem kontakty towarzyskie. Atmosfera owych wieczorków była przesycona nieszczerością, ponieważ towarzyszył im cień podejrzeń, że wśród przedstawicieli dyplomacji niższego stopnia rozwija się donosicielstwo. Za granicę wysyłano często ludzi mało kompetentnych, bez należytej znajomości języków, a ci, żeby wykazać się czujnością i aktywnością oraz oddaniem w służbie kraju, słali donosy na współpracowników, więc ci, na których donoszono, też bronili się w podobny sposób, kontrując ataki zręcznymi raportami przy nadarzającej się okazji, co nakręcało spiralę wzajemnego delatorstwa. W owej podejrzliwości mogło być wiele przesady, niemniej nie sprzyjała ona swobodnej wymianie poglądów w gronie kolegów, skłaniała do daleko posuniętej ostrożności, co wszakże z drugiej strony nieść mogło pewne pożytki w nabywaniu dyplomatycznej wprawy. Ala Tumaczyńska była bez wątpienia mistrzynią stołowej dyplomacji, znacznie przewyższała swego męża, który był dyplomatą zawodowym, a mimo to z najwyższym trudem panował tym razem nad znudzeniem rozmową o zaopatrzeniu w krajach wysoko uprzemysłowionych. Ala natomiast udawała przekonująco, że słucha z zainteresowaniem wywodów Korkowiczowej o londyńskich sklepach, w których za pieniądze można kupić wszystko, może nawet dobrodziejstwa socjalizmu, a przy okazji wyraziła głębokie oburzenie, że na przykład krajowy sprzedawca nie jest zainteresowany transakcjami i najchętniej pogoniłby ze sklepu nachalnych klientów, żeby mieć święty spokój, co uważała za przejaw głębokiej demoralizacji społeczeństwa. Ponieważ rozmowa tchnęła nudą oraz banałem, Aleksander dla rozrywki wyobrażał sobie Korkowiczową, opasłą damę od reprezentowania kraju za granicą, stojącą za ladą stoiska z nabiałem, przed którym chami się tłum grymaśnych, namolnych klientów, przeświadczonych, że sprzedawczyni ma spełniać ich zachcianki. Wyobrażał sobie, że wraz z serem i jajami sprzedaje tym ludziom swoją pogardę i oburzenie, że nie dorośli do roli świadomych swych zadań klientów. Od czasu do czasu odpowiadał zmrużeniem powieki na pełne dyskretnego ciepła uśmiechy, jakimi Ala usiłowała osłodzić mu udział w tej trywialnej paplaninie. – Prasa to powinna piętnować – powiedziała Korkowiczowa i z wyraźnym wyrzutem spojrzała na Boka, że nie piętnuje, chociaż jest z prasy. – Nie widzę powodów, żeby w sklepach mieli ochotę sprzedawać – mruknął Bok z chytrym uśmiechem heretyka. Zapanowała konsternacja. – Jak to?! – obruszyła się Korkowiczowa. – Pan chyba sobie z nas żartuje! Przecież za to im płacą. 78 Aleksandrowi wydawało się, że również Korkowicz poczerwieniał z oburzenia, bo ktoś kpi z jego żony, ale chyba nie; wypił po prostu szklaneczkę whisky i przesiąkł atmosferą Zachodu. – Płacą im za to, żeby siedzieli w sklepie – odpowiedział nadając twarzy wyraz powagi i zatroskania. – A prowizja? – Jeśli sprzedawczyni bardzo się postara, to zarobi trochę więcej od innych, które zarabiają niewiele mniej, chociaż się nie starają w ogóle, i bierze się to z owej dysproporcji między wysiłkiem a efektem. Ona musi przede wszystkim uważać, żeby jej nie okradli, bo wtedy strata z całą pewnością będzie dotkliwa i natychmiastowa, czyli z jej punktu widzenia klient jest raczej potencjalnym złodziejem niż nabywcą, chyba że chce nabyć coś całkowicie niezdatnego do użytku, co nadaje się wyłącznie do wyrzucenia i musiałoby obciążyć pulę tak zwanych ubytków. Korkowiczowie posmutnieli. Wielokrotnie wyjeżdżali za granicę, więc zmysł kalkulacji był u obojga wyostrzony. Ala Tumaczyńska, by wprowadzić konwersację na wyższy poziom, zaczęła rozmawiać ze swoim sąsiadem o filmie Zanussiego, na co Korkowicz wykrzywił się szpetnie i spojrzał na Boka tak, jakby i jemu miał to za złe. – A wie pan – zwrócił się do niego dźgając palcem powietrze – ja nie wierzę, żeby tak zwane ambitne filmy i książki artystyczne kogoś naprawdę interesowały... – Ależ dlaczego? – zapytała Ala z delikatnym wyrzutem. – Dlatego że to snobizm i zakłamanie! – odparł Korkowicz. – Udają, że to ich zachwyca, żeby się popisać przed takimi samymi jak oni. Arcydzieła – mruknął z przekąsem. – Ja też jestem inteligentny, ale przynajmniej mam odwagę się przyznać, że zasypiam, że nie mogę do końca i nawet już nie próbuję. Usta Boka rozciągnął tym razem uśmiech pełen sadystycznej przyjemności, więc powieki Ali zatrzepotały niespokojnie. Nawet żona Korkowicza nie była pewna, czy ten rodzaj szczerości się opłaci. – To niezmiernie interesujące – stwierdził Aleksander, żeby nie spłoszyć rzecznika ignorancji. – Zdecydowaną większość nudzi to rzeczywiście i oni nie czytają ani nie oglądają, ale nie przyznają się do tego z taką ostentacją, żeby nie pomyślano, że są ograniczeni, że nie potrafią przekroczyć progu złożonych refleksji. – A ja się tego nie wstydzę. Przeciwnie, jestem dumny, że mogę to ludziom w oczy powiedzieć – żachnął się Korkowicz. Aleksander spoglądał na tego osobnika z wyraźnym zainteresowaniem. Po raz pierwszy zetknął się z ignorancją wyemancypowaną, ofensywną i podniesioną do rangi estetycznego światopoglądu oraz z dumą płynącą z umysłowego ograniczenia i obskurantyzmu wspierającego się na wierze, że skoro większość się nudzi, to mniejszość nie może mieć racji. Sam nie miał złudzeń, zdawał sobie sprawę, że pokaźna część społeczeństwa w ogóle nie czyta książek. Pewnego razu dwóch obdartych dziadów wyśmiało go, gdy wtrącił się do ich rozmowy powołując się na swoją książkową wiedzę. Oni w ogóle nie wierzyli w to, co jest napisane, i okazali niezmierną pogardę dla jego naiwności. Dziady śmiały się do rozpuku, a on stał porażony, iż są na świecie ludzie przekonani, że cały dorobek ludzkiej myśli, że wszelka wiedza, dzięki której świat egzystuje w ten, a nie w inny sposób, że to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. – Czy pan na tej podstawie uważa mnie za człowieka ograniczonego? – zapytał Korkowicz uśmiechając się prowokacyjnie. – Czy jak czytam kryminały, to znaczy, że jestem ograniczony? – Ograniczony do lektur pewnego rodzaju – odparł oględnie. Ala posłała mu spojrzenie pełne aprobaty. 79 – A umysłowo? – naciskał zwolennik populizmu. – Pańska umysłowość zatrzymuje się na progu komplikacji i dalej iść nie chce... – A dlaczego ma chcieć? – Co gorsza, chlubi się tym, granice własnych doznań estetycznych uważa za nieprzekraczalne, a zatem... – Kto z państwa pije kawę? – wtrąciła pośpiesznie Ala. – Niech pan do mnie mówi zrozumiałym językiem – agresywnie nalegał Korkowicz świdrując go oczami. – Szczerze mówiąc, uważam pana za osobnika ograniczonego – powiedział Aleksander. Korkowicz jednak nie miał najwidoczniej zamiaru się obrażać. – A dlaczego mam się męczyć i komplikować, jeśli nie odczuwam potrzeby? Załóżmy, że rozumiem te komplikacje i problemy, tylko nie chcę mieć z nimi do czynienia... Chcę się rozerwać, odczuwać przyjemność i zaciekawienie. Czy to jest ograniczenie? To jest demagogia. – Sfera pańskiej wyobraźni jest ograniczona —ciągnął twardo Aleksander – bo nie wyobraża sobie pan, że istnieją ludzie, którzy mają bardziej złożone potrzeby duchowe. – Przyznasz jednak, Alku – wtrąciła Tumaczyńska – że wśród uznanych arcydzieł też się trafiają rzeczy nudne i trudne do strawienia. Skinął głową. – Otóż to! – wrzasnął Korkowicz i wybuchnął moralnie zwycięskim śmiechem. Najwidoczniej dalszą dyskusję uważał za bezprzedmiotową. Ala odetchnęła z ulgą, że zręcznym manewrem udało jej się załagodzić sytuację, że w jej domu toleruje się zarówno ciasne jak i rozległe horyzonty, a głupota i mądrość mogą pić z tego samego imbryka. Gdy ona jest przy stole, to nigdy nie dojdzie do mordobicia. Gospodarz również był zadowolony z przebiegu starcia, bo Korkowicza nie znosił, ale musiał go tolerować ze względów zawodowych, więc słuchanie, jak ktoś bezkarnie nazywa go idiotą, sprawiało mu prawdziwą satysfakcję. Nie przepadał również za nudnymi arcydziełami, ale nic nie zmuszało go do obcowania z nimi. Aleksander pożegnał się serdecznie z gospodarzami, których miał zobaczyć dopiero za rok, i dotarł do domu przed ósmą, gdzie pod drzwiami zastał Janka Kawkę, który gryzmolił coś pracowicie na skrawku pomiętego papieru. Jak się okazało, miał występ satyryczny w pobliskim kościele, czuł się niedopity i miał ochotę pogadać o polityce. – I nie myśl, że wyjdę przed północą– stwierdził, żeby pozbawić Boka naiwnych złudzeń – jest trzynasty, a ja jestem przesądny. – Dopiero dwunasty – zauważył Aleksander. – No to masz pecha o dzień wcześniej – uciął Kawka mocując się ze stulejką monopolową. Kawka znał go od lat i uważał za przyzwoitego faceta, ale jako zdeklarowany sympatyk wszelkiej opozycji wciąż nie mógł się pogodzić z myślą, że Bok nie podziela jego poglądów. Tym razem usiłował przekonać Boka, że pogłoski o wprowadzeniu stanu wyjątkowego są bezpodstawne. W gruncie rzeczy powodował nim głęboki i jak mu się wydawało, irracjonalny niepokój, bo ostatnio pławił się w wolności pisząc cykl wierszy o czerwonych niedźwiedziach. Chciał za wszelką cenę odbudować nadwątloną pewność. – Nie mogą wprowadzić – dowodził z przekonaniem – stanu wyjątkowego, bo w konstytucji jest wyłącznie zapis o stanie wojennym, a wojna oznacza zagrożenie z zewnątrz, czyli wpadli we własne sidła. Felietonista przez dłuższą chwilę przyglądał się rozmówcy z namysłem, wreszcie rzekł: – Dziwne, że ty to mówisz. Przecież to ty nie uznajesz legalności tej władzy, uważasz, że jest narzucona, oparta na bezprawiu, a we wszelkich pertraktacjach ze związkiem stosuje wyłącznie szantaż i prowokację. Kawka napełnił sobie kieliszek i wypił na pohybel. 80 – Nie powinieneś mieć żadnych złudzeń – ciągnął Aleksander – a jednak uważasz, że cofną się przed odpowiednią interpretacją jednego słowa... – Właśnie! Nie mogą tego zrobić! Granice są nie zagrożone. – Istnieje ewentualność wojny domowej... Mogą wprowadzenie określić jako nieuniknioną profilaktykę. – Do wojny domowej nie dojdzie. Nie mają żadnych podstaw. – A te ulotki zachęcające do wieszania czerwonych? – Ubecka prowokacja. – To czemu się nie zdystansujecie? – Żeby nam tego nie poczytali za słabość. – W takim razie dajecie im do ręki argument przeciwko sobie, podpisujecie się pod tą prowokacją i wobec tego autorstwo przestaje mieć istotne znaczenie. – Mówisz o tym jak o grze w szachy – zirytował się Kawka – a to jest przecież masowy ruch. – W to też można przegrać – mruknął Bok, na co Kawka rozlewając resztkę żytniej do kieliszków stwierdził, że Polak Polakowi Polakiem i żaden rodak rodaczej krwi nie przeleje. Odpukali i wypili na tę intencję, po czym Jan Kawka wydobył z torby następną półlitrówkę, a gospodarz bez cienia radości witał perspektywę osłoniętą kapslem, bo uważał, że niedziela jest zbyt nieprzyjemnym dniem, by spędzać go na kacu. O przerwaniu libacji nie mogło być mowy, ponieważ Kawka nie miał zwyczaju pozostawiać resztek w butelkach. Spojrzał na zegarek i obliczył szybko, że wkrótce po północy alkohol przemieści się do wnętrza Kawki, i postanowił nie brać w tym udziału. Picie z satyrykiem nie było niczym zabawnym, zmierzało nieuchronnie w stronę bełkotu, agresywnej demencji pospolitych obszczymurów. Jeszcze przez pół godziny prowadzili coś w rodzaju dialogu. Kawka dowodził z uporem, że jeśli władze mają resztki rozumu, to powinny się wyrzec władzy, co było nielogiczne jak idea ocalenia przez samobójstwo, bo jak wiadomo, porachunki z pokonanymi nie kończą się na abdykacji, upojony zwycięstwem widział już przed oczami tłum zmieszany z wojskiem, nie chciał wierzyć, że tłumy nie wyjdą na ulice, gdy pojawi się na nich wojsko. W tym nastroju dotrwał do dna, aż wreszcie uznał, że organizm został pokonany przez alkohol i należy wracać do domu. Na postoju stała taksówka z drzemiącym za kierownicą szoferem. Kawka otworzył drzwi, zatoczył się do środka i z ulgą opadł na miękki fotel. Gdzie jedziemy? – zachrypiał taksówkarz. – Do domu. Na dzisiaj wystarczy. – Widzę... Podaj pan adres, gdzie pan mieszka?! Kawka poczuł szarpnięcie za ramię... Adres, nazwisko, imię ojca... w przyćmionej wyobraźni kołatała się scena z jakiegoś przesłuchania. – Odmawiam składania zeznań – wybełkotał z trudem. Taksówkarz wprawnym ruchem wyciągnął mu portfel z kieszeni marynarki i odczytał nazwę ulicy z dowodu osobistego. – Zgadza się? Kawka skinął głową. – Wziąłem pięć paczek. Przelicz pan resztę. Kawka sięgnął do kieszeni, żeby wydobyć pióro i podpisać depozyt, ale kieszeni nie było, więc dał sobie spokój. – Tylko mi pan nie zarzygaj tapicerki! – Ja nie rzygam, ja wymiotuję – odparł satyryk z godnością. Taksówkarz przyhamował i zerknął niespokojnie w lusterko, odetchnął z ulgą, gdy upewnił się, że tapicerce nic nie grozi. Pokryte brudnym śniegiem ulice uśpionego miasta dudniły pod kołami wojskowych kolumn. Taksówka przyczaiła się na rogu podporządkowanej przecznicy. Kierowca patrzył na to ze stężałą twarzą i bezgłośnie poruszając wargami liczył mijające go transportery z wojskiem. 81 – Chyba coś szykują! – wykrzyknął. Jan Kawka ocknął się na moment. Wydawało mu się, że widzi lampę skierowaną w jego twarz. – Ja nic nie wiem. Nie mam nic wspólnego – powiedział artykułując z wysiłkiem. Kierowca machnął ręką. Aleksander Bok obudził się około dziewiątej, ale nie zdawał sobie sprawy, która jest godzina, bo zegarek zatrzymał się pięć po dwunastej. Telefon nie działał. Kran z ciepłą wodą zacharczał i zamiast wody wydał drwiący syk. Przypomniał sobie, że w wolne dni sąsiad z parteru grzebie w instalacji i wyłącza wodę w całym pionie. Zrezygnowany wrócił do łóżka. O jedenastej obudziło go walenie do drzwi. – Już pan wie? W progu stał dozorca. Na ulicach pojawiły się patrole i opancerzone transportery. Ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. W nocy na opustoszałej po godzinie milicyjnej ulicy rozległ się chrapliwy okrzyk. Na środku ośnieżonej ulicy stał jakiś mężczyzna i krakał tęsknym, rozdzierającym barytonem. W odległej perspektywie pojawił się jadący powoli radiowóz, który omiatał reflektorem chodniki. Krakanie przycichło, ale po kilku minutach, gdy radiowóz zniknął, rozległo się ponownie. Mężczyzna siedział tym razem w koronie włoskiego orzecha i wyglądał jak groteskowe ptaszydło. W poniedziałek rano Bok ustawił się w kolejce do kiosku. Ludzie czekający na dowiezienie jedynego dziennika, jaki funkcjonował, przekazując komunikaty wojskowych władz, komentowali wydarzenia ostatnich dni. Jakiś mężczyzna o ponurym wejrzeniu człowieka zmuszonego do zbyt wczesnego wstania wzruszył ramionami i warknął: – No i dobrze, bo to już do chuja było niepodobne. Ludzie spojrzeli na niego uważnie, z namysłem, w którym trudno było dostrzec zarówno aprobatę jak i naganę. Przerwa. Aleksander Bok, czuł, że ogarnęło go wyjaławiające poczucie nierealności, odkąd sfera, która pochłaniała jego aktywność, przestała funkcjonować. Miał wrażenie, że jest nie wiadomo kim osadzonym w nie wiadomo czym. Ktoś taki nie może wiedzieć, co robić. Paraliżujący brak odporności na rzeczywistość, która wydawała się utkana z budzących podejrzenia pozorów. Wynikało to po części z poczucia izolacji. Ludzie, których znał, spotykali się ukradkiem jak spiskowcy w gorączkowej nadziei, że własną nadzieję i niepewność uda im się wymienić na coś cennego i pewnego, ale nikt z nich tego nie miał, więc dzielili się tylko lękiem przed tym, co może nastąpić, i rozchodzili utwierdzeni w obawach oraz wątpliwościach. Gdy w kilka dni po proklamowaniu ,wojny domowej” padli pierwsi zabici i ranni, zdawało się, że granice umowności zostały ostatecznie zniesione, a jednak w miarę upływu czasu poczucie nierzeczywistości zaczęło natrętnie powracać, przysłaniając prawdziwe cierpienia i ludzkie tragedie. Na Miejskiej, gdzie rozdzielano kartki żywnościowe byłym dziennikarzom, zebrał się spory tłum; z powodu zakazu wszelkich zgromadzeń przybrał ów tłum postać licznych kilkuosobowych grupek z zawieszonych pism, które prowadziły nielegalną wymianę informacji i plotek, ironizowały na temat weryfikacji, wymówień, internowań i posyłania intelektualistów na bruk. Na twarzach wypuszczonych z miejsc internowania malował się dyskretny wyraz cierpienia i wtajemniczenia. 82 – Tylko czekać, aż zarzucą Tadeuszowi Mazowieckiemu, że sprowadził Krzyżaków do Polski – rzucił reporter z ,Kultury”. Kilka osób uśmiechnęło się z goryczą. Późnym wieczorem wpadł Kawka, dźwigając solidny karton. Postawił na stole i zaczął wypakowywać wiktuały. – Co to jest? – zdziwił się Aleksander. – Zakąska? – Ja nie piję na razie. Picie wzmacnia reżim, a mnie osłabia – odparł. – To pomoc duszpasterska dla rozwiązanych twórców. Międzynarodowa. Wszystko niemieckie, poza boczkiem. Boczek węgierski... Kawa, makaron, cukier... Chyba się nie brzydzisz? – Skądże – powiedział Bok bez przekonania i poskrobał się po brodzie. – Tylko głupio jakoś. No... niebiedny jestem. Dzieci nie mam... Nawet z żoną się rozwodzę... Konto mi zamrozili, ale to się nie liczy, bo jak raz niedużo miałem. No i przy tym trochę niezręcznie. W zasadzie jestem poganin... Dorobek mam. – Ja też mam i biorę – powiedział Jan Kawka. – Ty to co innego. Występujesz w kościołach... Może pójdziemy na kompromis? Wezmę kawę i boczek, a mąkę i cukier... Roześmieli się. Mąka i cukier były dostępne w sprzedaży. – Nie lepiej przekazać to internowanym? – zapytał Bok. który jakoś nie mógł się pogodzić z myślą, że potrzebuje pomocy charytatywnej. – Nie przejedzą – uciął Kawka definitywnie. Był zorientowany. – Dary boże – westchnął felietonista, nie mogąc i opędzić się od poczucia winy, że będzie jadł boczek i zapijał kawą, którą jakiś nieznany Niemiec odjął sobie od ust, żeby napoić zgłodniałego twórcę. – Masz jeszcze jakieś potrzeby? Kawka rzucił okiem na zegarek. Musiał wyjść, żeby zdążyć przed godziną milicyjną. W zasadzie nie miał. Chociaż... Jeszcze przed wprowadzeniem ukradli mu w sklepie rękawiczki. Tymczasem nosił pożyczone od sąsiada. Narciarskie. – Dobrze się składa – powiedział Kawka. – Za trzy dni kościół ma rozdzielać odzież. Spróbuję kupić. Mam pieniądze. – Nie masz szans. Cała skóra idzie podobno na buty. Znasz to przecież: albo ręce, albo nogi... Jak ci Bóg nie pomoże, to nikt ci nie pomoże. Pisz adres. Następnego dnia sąsiad poprosił o zwrot rękawic, bo załatwił sobie przepustkę na południe, taki półsłużbowy wyjazd. Przyjemne z pożytecznym. Z rękami w kieszeniach Bok spacerował kwadrans w pobliżu kościoła, zanim odważył się przekroczyć próg świątyni. Potrzebujących pomocy wpuszczano do zakrystii, która przeobraziła się na ten czas w magazyn wypchany po sufit kartonami z używaną odzieżą. Wśród kartonów bobrował tłum ludzi o zaczerwienionych z emocji twarzach. Bok odruchowo cofnął się do wyjścia, ale napływająca fala ubogich poniosła go do środka. Nie wiadomo kiedy znalazł się przed obliczem starszej pani o zmęczonej, życzliwej twarzy. Kobieta spoglądała na niego z uśmiechem, który zdawał się unosić jak anioł nad pandemonium szalejącym w zakrystii. – Ależ ja pana poznaję – powiedziała, nim zdołał wybąkać nazwę tygodnika, więc ogarnęło go zażenowanie i chaotycznie, z zakłopotaniem zaczął usprawiedliwiać swoją obecność w tym miejscu. Przerwała mu natychmiast i zaofiarowała pomoc w wyszukaniu czegoś odpowiedniego. Gdy dowiedziała się, że chodzi o rękawiczki, jej przepojona bezinteresownym miłosierdziem twarz nagle posmutniała. Na Zachodzie nie pomyślano o rękawiczkach. Najwidoczniej nie uważają tego za artykuł pierwszej potrzeby. Zgodził się z tym skwapliwie, z uczuciem ulgi, że wreszcie będzie mógł się wycofać ze świątyni, w której buszowała świętokradczo żądza posiadania. Chrząknął, zdjął czapkę i odłożył ją na chwilę, żeby sięgnąć po chusteczkę i otrzeć pot z czoła. Pomieszczenie o chłod- 83 nych ścianach wypełniały kłęby pary buchające z rozgrzanego wydzieraniem darmochy tłumu, który przypominał stado szakali szarpiących padlinę. Odłożona na moment czapka zniknęła. Bok rozglądał się bezradnie, ale wkrótce rozpoznał ją na głowie młodego osobnika o dzikich oczach szaleńca i twarzy pokrytej trzydniowym zarostem. Osobnik wyszarpnął z kartonu wizytową sukienkę z połyskliwego materiału i wymachując nią nad głową jak chorągwią ruszył po nową zdobycz, torując sobie drogę ogromną walizą. – To moja czapka! – krzyknął Bok chwytając go za rękaw. – Ja byłem pierwszy! – warknął osobnik wyrywając rękę. – Ten pan przyszedł w czapce – wtrąciła się starsza pani. Osobnik spojrzał na nich ponuro, zdjął czapkę i pańskim ruchem rzucił na stos odzieży. W chwilę później wzniósł się nad tłum trzymając w ręku jakąś szmatę. Monstrualną walizę okraczył nogami i wyglądał w tej pozycji jak jeździec, który uniósł się w strzemionach. Aleksander Bok z pewną ulgą skonstatował, że twarze skłębionych w zakrystii ludzi są mu obce i nie rozpoznaje wśród nich nikogo ze znajomych dziennikarzy czy literatów, a jednak to, co się wokół działo, natrętnie podsuwało jakieś artystyczne skojarzenie. Nagle uświadomił sobie, że ów młodzieniec o oczach szaleńca przypomina mu Witolda, dary boże furczą nad głowami jak chorągwie, a całość wygląda na inscenizację Matejkowskiej Bitwy pod Grunwaldem. Przedarł się do wyjścia walcząc z prądem napływających. Za plecami słyszał sapanie i ciężkie kroki wlokących zdobycz. Napięte ostrołuki neogotyckiego kościoła zdawały mu się teraz symbolem odwiecznej cierpliwości. Przechodząc pod krzyżem spojrzał przepraszająco na udręczonego Chrystusa. Rękawiczki nabył wkrótce za pół litra u naręcznego handlarza na bazarze. Nawet jeśli były kradzione, to ich poprzedni właściciel nie zdążył się nimi nacieszyć, bo wyglądały na nie używane. Stan zawieszenia utrwalił się i ustabilizował, ale odkąd zaczęto wypłacać pensje i rekompensaty, nabrał dwuznacznych znamion względnego komfortu. Po raz pierwszy od lat wydawało mu się, że ma przed sobą bezmiar czasu. Żeby nie wyjść z wprawy, pisał coś w rodzaju chaotycznego dziennika. Nareszcie mógł czytać do woli bez poczucia winy, że odkłada coś pilnego. Wieczorami jak większość ludzi w tym kraju obracał gałką radioodbiornika w poszukiwaniu najświeższych wiadomości. Życie towarzyskie raczej go nie pociągało. Wprawdzie wspólna niedola stanu wojennego zrównała wszystkich i na krótki czas zatarła ostre podziały środowiska, ale ze względu na liczne internowania we wszelkich rozmowach zdawała się dominować nuta martyrologiczna i na poły konspiracyjna, na twarzach noszono żałobę po niedawnej wolności i uprawiano podczas picia kawy humor straceńczy, sarkastyczny, podszyty egzaltacją, którą było w dobrym tonie łagodzić ironią. Ten rodzaj zachowań był oczywiście w pełni usprawiedliwiony sytuacją, ale uczestniczenie w owych seansach dyskretnej grozy wydawało się Bokowi dość męczące, więc z rzadka tylko korzystał z podobnych zaproszeń. Wbrew pozorom większość nie jest ciekawa cudzych poglądów, bo wydaje się jej, że ma własne, i to z powodzeniem wystarcza. Moda na przekonania zdaje się prowadzić do uniformizacji. ,Ładnie mi w tych poglądach?” ,Prześlicznie. Zachowuje pani twarz i wygląda przy tym godnie.” Ale spróbuj dowodzić, że to tylko przebieranka, slogan wpięty w klapę, maseczka etyczna na użytek podobnie ubranych, to zaraz uznają, że nie potrafisz się zachować w towarzystwie. W ostatnim okresie Aleksander Bok coraz częściej stykał się z osobami, które nie tyle mówiły, czego nie myślały, co mówiły, choć nie myślały, wyznając oficjalnie słuszny pogląd, że należy mówić to, co się myśli. 84 Przez wiele miesięcy stanu wojennego były felietonista rozwiązanego tygodnika ślęczał nad wydawniczą padliną, z rzadka tylko opuszczając kawalerkę. Dopiero poznanie Kory po sprawie rozwodowej odmieniło ten tryb życia. Na widok stojącego w progu współpracownika Wyborska uśmiechnęła się z życzliwym zakłopotaniem. Bok położył na jej biurku pękatą teczkę z maszynopisem, spojrzał głęboko w oczy kierowniczki redakcji i pokiwał ze zrozumieniem głową. Coś się stało. – Co pan o tym sądzi? – zapytała pośpiesznie. – Jak zacznę powtarzać, co napisałem w recenzji, zabrzmi to o wiele mniej kurtuazyjnie, a włożyłem dużo wysiłku, żeby było oględnie. Napisałem w konkluzji, że w tej postaci trudno rekomendować tę książkę wydawcy. Na sześciuset stronach przeważają dialogi, a dramat autora polega na tym, że nie potrafi pisać dialogów. – Wiem, czytałam – stwierdziła Wyborska z westchnieniem. – Ma pani coś jeszcze dla mnie? Zacisnęła na moment wargi i spłoszona spojrzała na niego ukradkiem. Więc jednak miał rację. Coś się stało. – Tymczasem nie. Zadzwonię do pana – odparła zbyt pośpiesznie i uniosła się zza biurka. Gość jednak nie ruszył się z miejsca. Bębnił palcami w oparcie krzesła i spoglądał na kobietę z ledwo widocznym, nieco ironicznym uśmiechem. Dotychczas ich współpraca układała się znakomicie. Wyborska zabiegała wyraźnie o jej podtrzymanie, bo kompetentni i do tego solidni recenzenci nie należą do częstych zjawisk. Bok zawsze dotrzymywał terminów, a swoje opinie motywował starannie, nawet gdy dotyczyły grafomańskich wypocin. Ułatwiało to znacznie trudne rozmowy z autorami, a niektórym argumenty Boka trafiały nawet do przekonania. Dziwne musiało się to wydać, bo jeszcze przed tygodniem narzekała, że jest zawalona maszynopisami. – No dobrze – stwierdziła z determinacją i zatrzasnęła drzwi prowadzące do sekretariatu – powiem panu szczerze, o co chodzi, ale wolałabym, żeby to zostało między nami. To się wiąże z pana recenzją z powieści Przypadłowskiego... Dyrektor zrobił z tego sprawę polityczną i polecił mi zerwać z panem współpracę. Opadła na krzesło i zaczęła oglądać paznokcie u lewej ręki. – Polityczną? – zaciekawił się Bok. Nudna piła Przypadłowskiego o siedemnastowiecznym Wołochu z żadną polityką nie miała związku, recenzja również. Napisał ostrożnie, ale i obszernie o licznych defektach tej niewydarzonej książki, bo pamiętał, że u Przypadłowskiego niedostatki talentu łączą się harmonijnie z manią prześladowczą i pieniactwem. Wyłowił z pamięci dziwną twarz dyrektora wydawnictwa, Obierzyna. Obierzyn wyglądał, jakby go ktoś zrobił domową metodą z odpadków mięsa. Bok nie przywiązywał specjalnego znaczenia do fizjonomii, ale w przypadku Obierzyna mimo starań nie potrafił przemóc fizycznej niechęci, tym bardziej że u dyrektora szpetota zewnętrzna łączyła się z tępą pryncypialnością. – Czy to prawda – zapytała cichym głosem Wyborska – zresztą może nie powinnam... Wykonał gest przyzwolenia. – Pan jest związany z KOR-em? – A więc to o to chodzi... – Wygląda na to, że będę musiała stąd odejść. – Prawdę mówiąc, pierwsze słyszę – mruknął Bok drapiąc się za uchem. – Kiedyś mieli czarne listy, zapisy personalne, a teraz to wszystko mimo wszystko podobno nie obowiązuje, więc nasze biedactwa od administrowania duszami gubią się w domysłach i plotkach... Wie pani, kiedy mnie pytają, czy jestem na przykład Żydem, to odpowiadam, że jeszcze nie, żeby nie odbierać im nadziei... To zabawne, że dowiaduję się o tym właśnie dzisiaj, kiedy po długich wahaniach zdecydowałem, że nagram rozmowę dla telewizji... 85 – Naprawdę?! – Wyborska nie kryła ulgi. Pracowała w tym wydawnictwie od trzydziestu lat i prawdopodobnie już nie potrafiła sobie wyobrazić, że gdzie indziej można robić to samo. – Niech pani im tego nie mówi, dopóki nie wręczą pani wymówienia, bo zaczną szukać jakiejś innej ofiary na moje miejsce. W myśl zasady, że jeśli nie wiedzą, kto jest z nimi, to jest przeciwko nim... Ja sobie poradzę. – Nie wątpię – przyznała Wyborska z głębokim przekonaniem, które zdawało się uwalniać od lekkiego poczucia winy, że od razu nie przeciwstawiła się ostro Obierzynowi. – Tak mi przykro, panie Aleksandrze... – Zupełnie bez potrzeby – roześmiał się Bok. – Prawdę mówiąc, czytanie tych pani lektur nie sprawiało mi nigdy przyjemności. Pożegnali się serdecznie, bo nic nie wskazywało na to, by wkrótce się mieli zobaczyć. Bok zatrzymał się na schodach i spojrzał na zegarek. Do nagrania na Woronicza miał pół godziny, a z reguły oznaczało to kilkugodzinne oczekiwanie, aż poprzednia ekipa zwolni studio. Właściwie dobrze byłoby wpaść do tego Obierzyna i przycisnąć go do muru, choćby tylko po to, żeby na tej poskładanej gębie wywołać wyraz niepokoju i konsternacji, zakłócić mu spokój snu na kilka najbliższych nocy. Za tą odporną na wszelkie argumenty pryncypialnością musiał ukrywać się wylękniony czynownik, świadomy, że rekomendacje ludzi, którzy już od dawna nic nie znaczą, wyniosły go na szczebel niekompetencji, na którym chce za wszelką cenę, mimo zmiennych wiatrów, dotrwać do emerytury. Przypadłowski dopadł go, postraszył bzdurą i komisją interwencyjną, więc wpadł w popłoch. Dlaczego nie miałby się przestraszyć po raz drugi? Może strach go uczłowieczy, a cierpienia staną się warte emerytury? Po chwili wahania odrzucił ten pomysł, żeby nie szkodzić Wyborskiej. Nie miał wątpliwości, że gniew dyrektora skieruje się zgodnie z prawem ciążenia w dół i znajdzie sobie jakąś przyczynę. Poza tym nie miał już ochoty na czytanie mierzwy. Wsiadł do samochodu, szarpnął cięgło rozrusznika, ale kontrolka przygasła. Podniósł maskę bagażnika, żeby sprawdzić klemy. – Czy pijak musi bryzgać na buty – usłyszał za plecami starczy kobiecy głos. – Czy pijak nie może lać w toalecie? Osobnik nazwany pijakiem stał chwiejnie na skraju trawnika i z mozołem upychał genitalia do rozporka. W odległości kilku kroków od niego zatrzymała się staruszka z psem o rozłożystym jak skorupa żółwia grzbiecie. – A piesek to może? – zapytał obszczymur przebiegle. Staruszka z pogardą splunęła na chodnik. – Nie widzi pan różnicy między psem a sobą? – wtrącił felietonista i były recenzent. Osobnik stał, patrzył długo, ale chyba nie widział, bo nic nie odrzekł. Milczeniem też można coś wyrazić. – Co to ma być? – Kostek Kruczewski, zwany Kotem, zadał to pytanie jakby mimochodem, z nonszalancją faceta, któremu nie zależy na odpowiedziach. Pewnie widział coś takiego na jakimś filmie albo wyczytał w sensacyjnej powieści. Na wszelki wypadek splunął dodatkowo na peron z udawaną obojętnością. – Powiedziałem. Żadnych pytań – rzucił Zach. Szli w stronę zaparkowanego nie opodal stacji malucha, w którym czekał na nich Badzio. Kot wzruszył ramionami i udał, że ziewa. Tomek zauważył, że zachowuje się dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Chce wyglądać jak facet, którego wymyślił, i teraz chodzi tylko o to, żeby ten facet zrobił to, co trzeba. W Szpecinach nie było liceum, więc Zach dojeżdżał pociągiem elektrycznym do odległego o dwie stacje miasteczka. Przez pierwsze tygodnie, gdy liczyły się jeszcze przeniesione do nowej szkoły układy i znajomości, o których z góry było wiadomo, że nie przetrwają próby nowego środowiska, próbowano go lekceważyć, bo był obcy i nikogo tu nie znał, zupełnie 86 jakby znajomość z tępym Stefczykiem czy mendowatym Alojzem mogła mieć jakąkolwiek wartość. Zach przezornie zachowywał powściągliwość i nie reagował na próby nieśmiałych zresztą zaczepek, czekając cierpliwie, aż okoliczności wyłonią kogoś w rodzaju tymczasowego przywódcy. Przyglądał się. Zgodnie z przewidywaniami pierwszy pretendent był przypadkowy. Krzykacz, zwykła kreatura, co próbuje błysnąć w zamęcie, nie ma warunków, żeby zawalczyć, tylko gotów jest przyładować, licząc na pomoc i poparcie już na początku starcia. Wyglądało na to, że nie będzie miał konkurencji, bo krzykacz od początku był w jego oczach skreślony, i nie chodziło o jakąś zwykłą przewagę fizyczną, bo większość zwyczajnie nie zdaje sobie sprawy z własnych możliwości, a przede wszystkim ma opory przed zadaniem pierwszego ciosu w twarz, i tacy są przegrani, zanim zdadzą sobie sprawę, że weszli do gry, więc Tomek był przekonany, że wśród tych kilkunastu chłopaków nie ma żadnego, który tak jak on wiedziałby, o co mu chodzi. Krzykacza usunął z łatwością, ale bez pośpiechu. Dwa razy wycofał się przy próbach zaczepki i w ten sposób wciągnął go, zmylił pozwalając myśleć, że nie sprawi kłopotów przy ostrzejszym wejściu, bo wiedział, że to nastąpi, że ten krzykacz, Benek, zechce się popisać przy kolejnej sposobności, i nie mylił się, wystarczyło, że zbyt długo zatrzymał wzrok na jego twarzy, żeby zaczął szarżować przy całej klasie, bo chciał mieć jak najwięcej świadków łatwego sukcesu, podszedł do Zacha prowokacyjnie rozluźniony, z bezczelnie wykrzywioną gębą, a Tomek w pierwszej chwili udawał zakłopotanie i powoli odwracał się do niego plecami, pocierając szyję palcami prawej ręki, by nagle z pełnego półobrotu uderzyć tamtego łokciem w splot słoneczny. Benek zwinął się z bólu i drugi cios łokciem, tym razem z brutalną siłą wymierzony z góry w kark, powalił go na oczach kilkunastu osób, i z których każda widziała, że to nie Zach zaczął. Benek miał dosyć, odpadł z konkurencji i nawet nie l myślał o rewanżu, przeciwnie, próbował się zbliżyć, łasić, udając wspaniałomyślność jak każda drobna kanalia, ale Zacha taki układ nie interesował, zbył go l z zimną pogardą krótkim „spierdalaj”, patrząc na ogłupiałą minę Benka, który nie spodziewał się, że oferta zostanie odrzucona w tak zdecydowany sposób, bo doświadczenie nauczyło go, że zwycięzcy na ogół okazują jakieś względy pokonanym, odczuwając wobec nich coś w rodzaju winy, i nawet z własnej porażki można ocalić jakiś ochłap, bo skoro nie można być pierwszym, to najlepiej wejść na orbitę. Przedpole zostało oczyszczone. Wiedział, że zaczną zabiegać o jego względy, ale nie spieszył się. Wolał pozostać w cieniu i obserwować. Nie potrzebował przyjaciół i nie interesowało go to, co zwykle dzieje się w takich układach. Chciał stworzyć grupę, więc szukał tworzywa, w najgorszym przypadku świadków, na których sposobem wymusi bezgraniczną lojalność. Pomysł podsunęło mu ogłoszenie stanu wojennego... Mały, hałaśliwy samochód toczył się po drodze w gęstniejącą ciemność. Siedzący za kierownicą Badzio usiłował pokryć niepewność nerwowymi żartami. Brzmiało to żałośnie. Dwaj pozostali siedzieli w milczeniu. – Tutaj – powiedział Tomek, wskazując dłonią ledwo widoczny dukt leśny po prawej stronie, porośnięty trawą, co wskazywało, że droga jest rzadko używana. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów Badzio zwolnił i wjechał tyłem między świerki. – Jeszcze możecie się wycofać – powiedział Zach. – Za parę minut dowiecie się, o co chodzi, a wtedy będzie za późno. Traktował tę propozycję jako czystą formalność, w ciągu roku poznał ich na tyle, żeby mieć pewność, że się nie wycofają. Od dawna domagali się udziału w jakimś poważniejszym przedsięwzięciu. Oświetlając sobie drogę miniaturową latarką dotarli na tyły jakichś zabudowań, znaleźli dziurę w ogrodzeniu i wkrótce znaleźli się przed drzwiami garażu. Wąski strumień światła musnął na moment oczodoły przyszłych okien. Tomek odłożył deskę pokrytą strupami ze- 87 schniętego cementu i otworzył drzwi, podważając je kawałkiem znalezionego płaskownika. Z wnętrza dotarł do nich wilgotny zapach schnącej zaprawy. Zach zapalił świeczkę i ustawił ją na beczce z lepikiem, po czym zgarnął gwoździe rozrzucone na stolarskim warsztacie, nazywanym przez fachowców strugnicą, i położył na blacie paczkę damskich pończoch, następnie oparł stopę na imadle, podciągnął nogawkę spodni i odpiął nunczaku przytroczone do łydki krótkim rzemiennym paskiem. Jeden koniec krótkiego cepa oblepiony był grubą warstwą przylepca. – Daj linkę – rzucił pod adresem Kota wyciągając rękę. Chłopiec podał mu w milczeniu starannie zwinięty sznur do bielizny. Zach wyostrzonym jak brzytwa, wąskim wędkarskim nożem podzielił linkę na cztery mniej więcej metrowe odcinki. Położył je na strugnicy obok pończoch, nunczaku i rolki bułgarskiego plastra. Pozostali z rękami w kieszeniach przyglądali mu się w ponurym milczeniu. Kot głośno przełknął ślinę, a Badzio poruszył się niespokojnie, widząc, że Tomek wyjmuje z opakowania trzy pończochy i wyciąga rękę w ich stronę. – Nie używane. Przy wkładaniu ostrożnie, żeby nie pozaciągać. – Co to za cyrk z tą pasmanterią?! Ochujałeś? – żachnął się Badzio. – Masz to włożyć na głowę – podpowiedział mu Kot. Badzio otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać, ale zaraz zrezygnował. Tomek spojrzał na zegarek. – W porządku – powiedział beznamiętnym tonem. – Za piętnaście minut zaczynamy. Najważniejszą część biorę na siebie... To kobieta – dodał ciszej po chwili. Kot drgnął. – Kobieta?! Z kobietami to wiesz, co się robi! – To zrobisz – odparł Zach odsłaniając zęby w uśmiechu. – Co tak patrzysz? Zerżniesz ją... Ty też – dodał spoglądając na Badzia, który roześmiał się nerwowo. – Nie bójcie się, miękkie flety, nie musimy jej zabijać – ciągnął po chwili przerwy. – Takim jak my, początkującym, nie daje się likwidacji. Wystarczy, że dostanie małą nauczkę... – Ja nie wstępowałem do tego, żeby walczyć z dupami żachnął się Kot. Badzio uśmiechał się blado, trącając końcem buta grudkę cementu. – Przez nią zapudłowano dwadzieścia osób. Wystarczy? – rzucił Tomek twardym głosem. – Nie musimy jej robić dużej krzywdy, dali nam wolną rękę – mruknął nieco ciszej. – Teraz i tak nie możemy się wycofać– stwierdził Badzio. Kot skinął bez przekonania głową, więc Zach mógł przejść do omawiania szczegółów akcji. Każdemu z nich kazał powtórzyć, co ma robić, żeby nie było żadnych wątpliwości. Na odgłos przejeżdżającego nie opodal pociągu naciągnęli na twarze pończochy i zajęli wyznaczone miejsca. W kilka miesięcy po ogłoszeniu stanu wojennego Zach założył trzyosobową grupę pod nazwą Terror Polskiej Demokracji. Kota i Badzia przekonał, że jest ona bojowym odwodem walczącego o wolność podziemia. Obaj chłopcy nie mieli skrystalizowanych przekonań politycznych, ale wydawało im się, że jest to ostatni... może okazja wzięcia udziału w jakiejś walce o wolność. Żeby nie wygasł w nich powstańczy zapał, Tomek zlecał od czasu do czasu podpalenie jakiejś wycieraczki pod drzwiami rzekomego tajniaka. W ten sposób utrzymywał ich w stałej gotowości, a sam snuł mgliste plany na przyszłość. Wewnętrzna sprzeczność w nazwie organizacji nie raziła chłopców. Najważniejsze, że skrót brzmiał zgoła niewinnie i mogli bez ryzyka nosić znaczki Towarzystwa Przyjaciół Dzieci z ledwo widoczną modyfikacją: dwoma nacięciami pod literą ,P”, dzięki czemu przypominała ona powstańczy symbol Polski Walczącej. Po trzech miesiącach działalności Tomek uznał, że podpalanie wycieraczek przestaje być fascynujące, pomyślał więc o innych atrakcjach, żeby podwładni nie nabrali podejrzeń, czy to 88 nie zwykła mistyfikacja, bo zaczęli napomykać coraz częściej, że powinien ich skontaktować ze swoimi mocodawcami. Przekonał ich, że w systemie trójkowym ze względów konspiracyjnych jest to niedopuszczalne, a mimo to miał wrażenie, że zaczyna w nich kiełkować nieufność. Pewnego dnia kazał im usunąć z domu wszelkie nielegalne i podziemne druki. Zrobili to. W tydzień później przeprowadzono w mieszkaniach obu chłopców rewizje i oczywiście nic nie znaleziono. Obaj byli tym poruszeni. Wpadli w panikę, że grupa została namierzona przez milicję. Na Zachu te rewelacje wydawały się nie robić większego wrażenia. – Jak wyglądał gliniarz, który był na przeszukaniu? – zapytał. Opisali go niezbyt dokładnie. – Tak myślałem – stwierdził Tomek spokojnie. Byli zdziwieni. Zdezorientowani. – To nasz człowiek – wyjaśnił krótko. – To dlatego kazali sprzątnąć bibułę. Sprawdzają was przed akcją. – Przecież któryś z nas mógłby się wystraszyć i zacząć pucować! – żachnął się Kot. – No właśnie – powiedział Tomek półgłosem. – Skończyłoby się na zapudłowaniu trzech małolatów za podpalanie wycieraczek. Poza mną nikogo nie znacie. Niczego by nie udowodnili. Na tym polega system trójkowy. Uwierzyli bez zastrzeżeń, bo przeszukanie sprawiało wrażenie formalności. Anonim, który wpłynął na komisariat, wyglądał na sztubacki żart: litery powycinane z gazet, brak odcisków palców, jednym słowem, metoda stosowana przez czytelników powieści sensacyjnych. Rozsądek podpowiadał, że to mało prawdopodobne, aby dwóch licealistów było w posiadaniu broni palnej, granatów i powielacza. Takiej ilości nietypowego sprzętu nie sposób ukryć w małym miasteczku, ale z drugiej strony rzeczy nieprawdopodobne też się zdarzają, więc postanowiono to na wszelki wypadek sprawdzić. Pomysł dalszego działania podsunął Zachowi przypadek. Wracając wieczorem z treningu był świadkiem rozmowy dwóch młodych kobiet. Jedna z nich powiedziała, że od miesięcy wraca z Warszawy tym samym pociągiem, który dociera na miejsce o dwudziestej pierwszej dwadzieścia. Późniejszych powrotów unika w obawie przed napadem, bo mieszka na odludziu. Zupełnie jakby napady odbywały się w określonych godzinach, pomyślał Tomek. Pociąg zwolnił. – Tu mieszkam – powiedziała kobieta kierując palec w mrok za szybą. – Nic nie widzę – odparła drugą z kobiet. – Ostatni dom przy torach. Prawie w lesie. – Nie macie sąsiadów? – Dopiero się budują. Następnego dnia spotkał ją znowu, tym razem samą. Pociąg rzeczywiście dotarł do stacji około dziewiątej dwadzieścia. W niedzielę wybrał się rowerem na wycieczkę, obejrzał okolicę i przystąpił do szczegółowego opracowania planu. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli o szczegółach przedsięwzięcia Kot i Badzio dowiedzą się dopiero w ostatniej chwili. Takim jak oni nie powinno się zostawiać za dużo czasu do namysłu. Latarka przyczajonego w pobliżu nasypu Kota błysnęła na ułamek sekundy. Był to znak, że dziewczyna minęła go przed chwilą i że jest sama. Tomek przylgnął plecami do drzewa. Wydawało mu się, że słyszy oddech Badzia, ukrytego za uchylonymi drzwiami garażu. Spojrzał w stronę nasypu. Gdyby światło latarki błysnęło po raz drugi i trzeci, oznaczałoby to, że ktoś jest w pobliżu i akcję należy przerwać. Po chwili do jego uszu dotarł odgłos szybkich, 89 niepewnych kroków. Drzwi garażu zaskrzypiały pod lekkim podmuchem wiatru. Plaster w rękach Badzia zaznaczał się w mroku białą linią. Ukrytemu za drzewem Tomkowi wydawało się, że w ostatniej chwili kobieta zawahała się, jakby coś przeczuwając, ale mogło to być złudzenie, że nagle czas zaczął płynąć wolniej, bo jednak zrobiła te pół kroku w mrok i cios spadł na jej czaszkę z głuchym, przerażająco głośnym tąpnięciem, którego już nie usłyszała, jej kolana ugięły się i dotknęły zdeptanego liścia łopianu, grudki zaschniętego błota na kępce trawy nienaturalnie przechylona głowa zaczęła zniżać się do ziemi. Zach chwycił padającą wpół i powlókł w stronę garażu, z którego wynurzył się Badzio ze wstęgą plastra rozciągniętą w dłoniach, wyglądał jak sanitariusz biegnący z opatrunkiem. Tomek szarpnięciem za włosy odchylił głowę ofiary, a zwoje plastra owinęły się szybko wokół jej ust i oczu. Gdy nieśli ją do garażu, jęknęła, zaczynała odzyskiwać przytomność. Krótki, silny cios spowodował krótkotrwałe omdlenie. – Chyba nic jej nie będzie – ledwo dosłyszalnie szepnął Badzio, który z tego powodu odczuł wyraźną ulgę. – Zapal świeczkę! – syknął Zach, gdy ułożyli ją na strugnicy. Przytrzymał kobietę za ręce, bo wydawało mu się, że próbuje stawiać nikły opór. W słabym, chybotliwym świetle owinął linką ramiona ofiary i przywiązał je do strugnicy, następnie wydobył z kieszeni zielone plastykowe pudełko, wysypał z niego na dłoń dwa nawoskowane stożki, odchylił plaster przylegający do uszu kobiety i wcisnął stoppery w małżowiny. Dziewczyna poruszyła głową i jęknęła. Nagle drzwi garażu zazgrzytały, trąc o nierówności cementowej posadzki. Do wnętrza wsunął się Kot. Oddychał z trudnością, jakby przebiegł kilkaset, a nie kilkadziesiąt metrów. W półmroku jego zdeformowana przez pończochę twarz przypominała bulwiastą roślinę. – W porządku – wychrypiał półgłosem. Zach kazał mu filować na zewnątrz, więc wycofał się bez słowa, starając się nie patrzeć na przywiązaną do stolarskiego warsztatu kobietę. Tomek rzucił okiem na zegarek. Od chwili gdy Kot dał znak latarką, upłynęło około sześciu minut. Sprawdził węzły na rękach dziewczyny, zacisnął pętlę na nodze tuż nad kolanem, a drugi koniec przywiązał do imadła. Ofiara wyprężyła ciało próbując zacisnąć uda. Wprawnym ruchem przeciągnął pętlę po drugiej nodze, przełożył sznur pod nogą stołu i czekał przez moment. Gdy napięcie mięśni zaczęło słabnąć, silnym ruchem naciągnął linkę, tak że zewnętrzna część uda przylgnęła do blatu. Biodra drgnęły. Spod zwojów plastra dotarł do nich cichy, przytłumiony krzyk. – Zawołaj go – rzucił Zach. – W porządku – wybełkotał Kot wchodząc do garażu. – Zwariowałeś?! – syknął na widok noża w ręku kolegi. Tomek cofnął się o krok. Połyskliwe ostrze zawirowało jak w ręku żonglera, wystrzeliło do przodu i zastygło w bezruchu na centymetr przed twarzą Kota. – Nie bój się – warknął. – Nawet jej nie drasnę. Podszedł do stołu, zawinął obszerną spódnicę powyżej bioder, naciągnął palcem wąskie, ledwo okrywające wzgórek łonowy figi i szybkim ruchem ostrego jak brzytwa wędkarskiego noża przeciął elastyczny materiał, który zwinął się jak papier pod dotknięciem płomienia. Potem rozpiął bluzkę i odsłonił piersi kobiety. Naprężona linka wpiła się tak głęboko w wewnętrzną, gładką powierzchnię uda, że stała się niewidoczna. – Chcecie losować? – zapytał Zach. – Masz pierwszeństwo – odparł Badzio zduszonym szeptem. Kot przełknął ślinę. Drżał na całym ciele walcząc z obrzydzeniem i paraliżującą fascynacją. Nigdy jeszcze nie miał kobiety. Jedyna jak dotąd próba zakończyła się niepowodzeniem. 90 Przedwczesny wytrysk nastąpił, zanim zdążył rozpiąć spodnie, od tej pory odczuwał obezwładniający lęk przed kolejną kompromitacją. Badzio wziął do ręki świeczkę, żeby lepiej widzieć. Gorąca stearyna spływała mu po palcach i zastygała w mętniejące sople. Głowa dziewczyny, przypominająca dziwny kokon z groteskowo sterczącym kosmykiem włosów tuż obok nosa, uniosła się i zaczęła chwiać na boki, jakby próbowała oddzielić się od torturowanego ciała, stłumione wycie wypełniało powoli ciasne pomieszczenie jak napływająca woda. Naprężony członek wdarł się w jej ciało pokonując bolesny skurcz i zaczął je drążyć miarowo, bez pośpiechu. Badzio raz po raz głośno przełykał ślinę. Płomień świecy przygasał, by po chwili wystrzelić na krótko długim językiem. Wycie przycichło. Była zbyt wyczerpana, żeby krzyczeć. Spod ciasnych zwojów plastra dobywał się cichy charkot. Ból rozszedł się od czubka głowy do rąk i nóg, przygniótł ją ciężarem i wdzierał się brutalnie do środka ciała. Czuła, że odebrano jej wszystkie zmysły poza jednym, który pozwalał odczuwać ból. Po krótkiej chwili ulgi poczuła na sobie nowy ciężar. Gdy Badzio skończył, Zach trącił Kota w ramię. – Na co czekasz? Ten pokręcił głową. Skurcz w gardle nie pozwalał na wydobycie głosu. – Nie musisz tego robić dla przyjemności – warknął Zach. – Nie mam ochoty – odpowiedział z trudem. – Jak chcesz, to przerżnę ją za ciebie – zaproponował Tomek. – Nożem... – dodał po chwili ciszej. Wyciągnął rękę i końcem, ostrza dotknął wargi sromowej. – Zostaw! – krzyknął Kot. Starał się nie patrzeć na tę kaleką, ślepą i głuchą, oklejoną plastrem twarz. Gdy pochylił się nad ciałem naprężonym w oczekiwaniu kolejnej porcji bólu, poczuł zapach perfum zmieszany z wonią kobiecego potu i ogarnęło go podniecenie. Oparł policzek o naprężoną boleśnie sutkę. Ciało skurczyło się broniąc dostępu, do ucha chłopca zaczął sączyć się stłumiony jęk, więc żeby to zagłuszyć, błagał ją bezgłośnie o wybaczenie i tak przekroczył granicę krótkiego, pełnego winy spazmu. – Spodobało mu się jednak – mruknął Tomek, odrywając na moment wzrok od zawartości torebki, którą Badzio znalazł na miejscu zajścia. – Nie możemy jej tak zostawić – powiedział Kot, z jakąś naiwną troskliwością okrywając spódnicą obnażone biodra dziewczyny. Wobec ofiary odczuwał jakiś niejasny rodzaj zobowiązania, mglistą powinność. – Ty – Tomek trącił w plecy Badzia, który pogrążył się w jakimś chwilowym otępieniu. – Sprawdź, czy droga czysta. Zgasił świeczkę i zapalił ją ponownie, gdy drzwi garażu zamknęły się za wychodzącym. – Nie ma nikogo – powiedział po chwili Badzio. – Idź pierwszy – rozkazał Zach. – Spadamy, tylko nie za szybko, żeby nie narobić hałasu. Na co czekasz? – zwrócił się do Kota, a ten pokręcił głową. Chciał mieć całkowitą pewność, że dziewczynie nie stanie się już nic złego. – Poświeć – powiedział Tomek pochylając się nad węzłem zaciśniętym na lewym przedramieniu ofiary. – Chcesz ją rozwiązać? – Sama się rozwiąże. Chodzi tylko o to, żeby nie zrobiła tego za szybko. Rozluźnił linkę. Kobieta poruszyła palcami zsiniałymi i opuchniętymi, ale nie miała siły uwolnić dłoni. Po chwili wahania odciął dwa długie pasma przylepca i przekleił je tak, że krzyżowały się na ustach, a kończyły na czubku głowy. – Po co? – zapytał Kot. 91 – Trzeba jej dać jakieś zajęcie, żeby nie krzyczała – odparł Zach. – Teraz w porządku. Zanim się wymota, trochę czasu upłynie. No, spływamy. Przypuszczał, że dziewczyna nie uwolni się wcześniej niż za kilkanaście minut, a wtedy oni będą daleko, wystarczająco daleko, żeby czuć się bezpiecznie. Ktoś mógł wprawdzie zauważyć ukryty w pobliżu leśnego duktu samochód i nawet zapisać numery rejestracyjne, ale samochód był kradziony. Wydawało mu się, że pomyślał o wszystkim. Bez przeszkód dotarli do Otwocka, zaparkowali samochód w jednej z bocznych uliczek i poszli do Badzia, który po sprawdzeniu, że rodzice nie wrócili jeszcze z imienin, zaprosił ich do środka. Stare tenisówki spalili w kotłowni. To, że ojciec Aleksandra od lat mieszkał osobno w ich starym mieszkaniu, związane było z koniecznością ocalenia dla rodziny lokali po odchodzących krewnych. Matka zameldowana była u ciotki, ale ze względu na wnuczkę zamieszkała z córką. Żeby formalnie wszystko było w porządku, rodzice przeprowadzili rozwód, który miał być fikcją, ale w rezultacie stał się rzeczywistością do tego stopnia, że ojciec o swojej byłej żonie mówił: „twoja była matka”. Fikcja zwyciężyła, powody do rozwodu pojawiły się ex post, wyłoniły z przeszłości i zaczęły prowadzić destrukcyjną egzystencję. Ojciec został sam i wreszcie mógł urzeczywistniać swą ideę nie ograniczonej ziemskimi uwarunkowaniami doskonałości. Ćwiczył organizm w przyswajaniu rzeczy niejadalnych, przeterminowanych i zleżałych i zabrał się do konstruowania na jednej ze ścian uniwersalnego rusztowania, które miało pomieścić wszystkie przedmioty, jakie w ciągu kilku lat udało mu się zgromadzić na podłodze. Problem brudnych naczyń rozwiązał kupując olbrzymi plastykowy pojemnik, w którym gromadził używane talerze, i zmywał je raz w tygodniu w wannie. Pojemnik przyciągał tabuny much z pobliskiego śmietnika, więc sporządził specjalną substancję o niewątpliwie toksycznym zapachu, która wprawiała owady w narkotyczny trans. Część z nich zdychała od tego, a może z przejedzenia, i ojciec zamiatał je po starannym przeliczeniu. Walcząc z przyziemnymi ograniczeniami zajął się też upłynnianiem śmieci na dużą skalę; drobił je, ugniatał, palił, a potem upychał do sedesu. Na dobrą sprawę, nie udało mu się wykroczyć poza fazę zaawansowanego eksperymentu z powodu wąskiego gardła rury kanalizacyjnej. Nie była ona w stanie przełknąć odpadków, więc ojciec trzymał zwykle w pogotowiu kilkunastometrową spiralę do przepychania. Wyglądała ona niezbyt dekoracyjnie, ale nie było jej gdzie wetknąć, a noszenie do piwnicy wymagało zbyt wiele zachodu, bo była w częstym użyciu. Ojciec nazywał ją pieszczotliwie ,biczem gównianym” i był z niej dumny; nie każdy hydraulik mógł się poszczycić posiadaniem takiego urządzenia. Na widok syna, który stanął w progu po blisko miesięcznej nieobecności, ucieszył się wyraźnie. – Dobrze, że jesteś! – wysapał wciskając mu do ręki korbę spirali. – Pomożesz mi. – Znowu?! – żachnął się Aleksander. – Kręć! – rzucił ojciec. – Przebijemy się w parę minut. Aleksander ostrożnie podciągnął rękawy i wykonał kilkanaście obrotów korbą, podczas gdy ojciec, stojąc u drugiego końca, całym ciałem natarł na sedes. Przy trzeciej próbie zator został rozbity. Spojrzał na syna z wyraźnym triumfem i raz za razem spuszczał wodę, patrząc z satysfakcją, jak wartki strumień wnika do wnętrza bez przeszkód. Ojciec potrafił cieszyć się życiem walcząc z przeszkodami, które sam sobie ustawiał na drodze, w co zresztą nigdy nie chciał uwierzyć. Także i tym razem nie dawał wiary, że hydrauliczną katastrofę spowodowały jabłka wrzucone przed godziną. Uważał, że jabłka ze względu na kulisty kształt nadają się, jak nic innego, by wpychać je do rury. W przeszłości, gdy mieszkali wszyscy razem, podejrzewał o to fekalia domowników. Raz nawet przy obiedzie wpadł do pokoju ze słowami: 92 – Kto to zrobił?! Zupełnie jakby chodziło o jakieś przestępstwo, a nie o zwykłe gówno, choćby o nietypowych gabarytach. Przeszli do pokoju, gdzie w powietrzu unosił się zapach spalenizny, bo część śmieci ojciec obracał w popiół lub żużel i dopiero w tym stanie kierował do kanalizacji. Wszystkie te żmudne i na poły tylko skuteczne zabiegi miały zbliżyć go do celu, jakim jest wygodne życie bez potrzeby schodzenia do śmietnika. Tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego ojciec przeszedł na emeryturę. Obawiał się tej odmiany losu, która powoduje, że z dnia na dzień człowiek staje poza nawiasem społeczeństwa i bez roboty, bo miał przed oczami starszych kolegów, którzy na skutek przejścia stawali się nagle starymi dziadami, popadali w stupor emerytalny, a po kilku latach umierali, nic lepszego nie mając do zrobienia. Wyobrażał sobie, że będzie się musiał przeciwstawić bezmiarowi niepotrzebnego czasu, on, człowiek nagle niepotrzebny, obdarowany niepotrzebnym brzemieniem, które dławi wyganiając resztki życia, bo skoro życie jest przede wszystkim pracą i czasem na odpoczynek przed kolejnym dniem pracy, więc tak gwałtowna zmiana musi być śmiertelnym szokiem i był przygotowany na najgorsze, ale w porę zabezpieczył się na dziesiątki sposobów. Rozpętał pandemonium nie kończącego się remontu, wziął pół etatu, zakupił zdezelowaną konstrukcję mechaniczną, której postanowił przywrócić dawną świetność, był to w przeszłości rodzaj samochodu, ale zmuszenie jego części do współdziałania, nie mówiąc już o jeździe, wydawało się czystą niemożliwością, lecz z drugiej strony dawało absorbujące zajęcie na długie lata. Za pomocą owych zabiegów udało się ojcu osiągnąć stan paradoksalny: nigdy jeszcze w swoim życiu nie miał tak wielu zajęć jak od chwili przejścia na emeryturę. Okrzepł i odmłodniał w nierównej walce z życiem, jakie sobie narzucił, by ratować się przed bierną wegetacją. – A co u ciebie? – zapytał mimochodem, ocierając spocone czoło. Aleksander opisał swoją kondycję w kilku krótkich zdaniach. – Szkoda, że nie przyszedłeś z Korą – zauważył ojciec. – Bardzo by mi było przyjemnie – dodał. – Chociaż może nie za bardzo – poprawił się po chwili i gestem dłoni dał do zrozumienia, że chodzi mu o panujący w pokoju bałagan. Korę polubił niemal od pierwszej chwili, choć jego kontakty z nowo poznanymi ludźmi były zawsze przepojone dużą dozą nieufności i podejrzliwości. Pod tym względem przejawiał daleko posunięty konserwatyzm. Człowiek powinien mieć jedynie starych, wypróbowanych przyjaciół, choćby nawet niezbyt udanych, nawet lepiej, wtedy nie ulega się złudzeniom i przypadkowym fascynacjom, które kończą się rozczarowaniem. Taką przyjaźń trzeba ulepszać, starannie unikając udzielania rad i ze świadomością, że niewiele da się zrobić. Nowych rzeczy też nie uznawał, natomiast pasjonował się przeróbkami i poprawianiem, choćby pociągało to za sobą niewspółmierne koszty. Do byłej żony syna, Teresy, miał dziwny stosunek. Starał się być lojalny i uprzejmy, ale wyczuwało się w tym sztuczność. – Patrzy na mnie tak – wnikliwie zauważyła to pewnego dnia przy okazji rodzinnego spotkania – jakbym grała jakąś rolę i jakby czekał, aż skończę, żeby ze mną porozmawiać. I chyba mu się wydaje, że ja w ogóle nie kończę, bo nie rozmawiamy. – Widzisz – wyjaśnił to ojciec już po rozwodzie – ona powtarzała dokładnie kwestie twojej matki, a ja nie mogłem wyzwolić się z wrażenia, że zna wszystkie moje odpowiedzi. Nie lubię się powtarzać. Choć w niczym nie przyłożył się do rozkładu małżeństwa syna, rozwód uznał za swój osobisty sukces. Wcześniej nie powiedział na ten temat ani słowa. Udzielanie rad uważał za wyjątkowe barbarzyństwo. Żona całymi latami mówiła mu, co zrobiłaby na jego miejscu, zamiast cokolwiek robić na swoim. Było to irytujące na dłuższą metę. 93 Tym razem zauważył ostrożnie, że gdyby Aleksander potrafił cokolwiek, to mógłby zostać rzemieślnikiem, ale natychmiast zastrzegł, że najgłupszą rzeczą, jaką można zrobić, jest stosowanie się do czyichkolwiek pouczeń. – Jestem przede wszystkim rzemieślnikiem – odparł syn – i podobno mam niezły warsztat. – Najważniejsze to nie słuchać dobrych rad – powtórzył ojciec. – To, co sam postanowisz, na pewno będzie równie głupie jak to, co doradzą ci inni. – Nie wątpię – mruknął Aleksander. – Traktuję to jako twoją radę na dalszą drogę życia. – Do tego też się nie stosuj – machnął ręką ojciec. – Spróbuj lepiej mojego ciasta. Ojciec jak Robinson Crusoe wyrabiał wszystko sam. Również ciasta. Wyszukiwał recepturę i po pewnym czasie dochodził powoli do wprawy. Wypieki były jednak smaczne tylko przez krótki czas, bo wkrótce owładnięty pasją doskonałości ulepszał recepturę, dodając jakieś przedziwne i kosztowne składniki, ingrediencje i substytuty, co niweczyło wszelkie walory smakowe, w co nigdy nie chciał uwierzyć, nawet gdy wygłodniały pies sąsiada nie mógł tego przełknąć. Ojciec szachował kosztami, bo jego wypieki były najdroższe, pochłaniały kopy wybornych wiejskich jaj i litry soku cytrynowego, miksowane orzechy, esencje zapachowe silne jak perfumy, a on rzucał to jak perły, a potem nie mógł się nadziwić, że nikt nie chce tego jeść, nie mógł w żaden sposób uwierzyć, że znakomitość części nie prowadzi prostą drogą do harmonii całości, i swoją kulinarną klęskę przypisywał człowieczej skłonności do bydlęcej demoralizacji. Aleksander odmówił pośpiesznie, bo wyglądało na to, że technologia tortu osiągnęła apogeum. Ojciec przykrył tort przetakiem, bo zaczęły się zlatywać wyraźnie zaintrygowane muchy. Sam nie lubił słodyczy. Niewykluczone, że owe eksperymenty kulinarne były częścią jakiegoś subtelnego planu, bo przed laty Andrzej Bok hodował kotkę i najpierw rozpieszczał ją i demoralizował na wszelkie sposoby, a gdy zgodnie z przewidywaniami kotka zaczęła się zachowywać jak skończony bydlak, zmienił postępowanie i rozpoczął proces żmudnej resocjalizacji, który nie został doprowadzony do końca, bo zwierzę wyskoczyło przez okno za przelatującym gołębiem i wkrótce zdechło na skutek obrażeń. Matka natychmiast oskarżyła go, że kot popełnił samobójstwo z powodu bestialskiego traktowania, bo ojciec zaczął mieszać ryby z kaszą i prał zwierzę gazetą, gdy właziło na stół, co nie zdarzało się wcześniej. Nawet Aleksander wytknął mu, że jest niekonsekwentny. – Tego jeszcze brakowało, żebym był konsekwentny – żachnął się ojciec, który wcale nie uważał, żeby jego postępowanie było nieludzkie, przeciwnie, doświadczenie z kotką utwierdziło go w nie najlepszym mniemaniu o ludzkim rodzaju i o tym, że skutki demoralizacji są nieodwracalne. Ludzi dzielił zasadniczo na dwie kategorie, pomagając sobie przy tym gestykulacją. Jedni, tu wykonywał dłońmi ruch do wewnątrz, jakby zagarniał coś do siebie, kierują się wyłącznie chęcią zysku i żądzą posiadania. Drudzy, tu obracał dłonie na zewnątrz, jakby płynął przez życie, a jest ich znacznie mniej, odpychają od siebie przyziemne pokusy, żeby wysługiwać się szczytnym celom. Z tym podziałem wiązała się filozofia polityczna Andrzeja Boka, do czego podział był niezbędny, bo człowiek, uważał, jest nie tylko bytem indywidualnym, ograniczonym własną skórą i potrzebami, ale i zbiorowym, kolektywnym. Ten drugi byt uznawał za wyższą, bardziej, można powiedzieć, wyszukaną formę istnienia i z tego powodu odczuwał niejakie sympatie do komunizmu, który przypominał jego własne eksperymenty kulinarne i wychowawcze. Uważał, że komunizm bazuje na tym, co w człowieku najlepsze, na odpowiedzialności za byt zbiorowy i wspólne dobro, i tak dalej, a przegrywa, bo z pozoru stojąc po stronie większości, w istocie stoi po stronie tego, co większość ma w mniejszości. Przeciwnie kapitalizm. Ten zakłada, że człowiek palcem bez pieniędzy nie ruszy i jeszcze na tym zarabia, podczas gdy komuniści zamiast zadowolonego człowieka kolektywnego mają miliony niezadowolonych jednostek, więc jakby ocknęli się w pół drogi, bo 94 zaczęli potem tworzyć miliony przepisów, z których wynika jednak, że jednostka ludzka, wartościowa z punktu widzenia filozofii humanistycznej, jak jej na łapy nie patrzeć na każdym kroku, to zachachmęci albo i ukradnie, a system kontroli stał się tak rozbudowany, że każdy chcąc nie chcąc ociera się o jakąś formę znieprawienia, nawet znajoma ojca, pani Stollar, osoba o nieposzlakowanej opinii, jak przyszło jej domek remontować, to westchnęła lojalnie: – Biedna ta Polska Ludowa... I jednak kupiła kradziony cement, a potem jeszcze dokupiła wapna, bo prawo prawem, a zaprawa zaprawą. – Jak za mało na byt, to i świadomość niedostateczna – stwierdził ojciec, rozwijając twórczo myśl Marksa i z uwagą przepojoną sceptyczną empatią śledził jeden z największych eksperymentów na ludziach, starając się przewidzieć rozwój wydarzeń. Podwinął rękawy, sięgnął po imbryk i rozlał do szklanek aromatyczny napar o czerwonawym odcieniu. Miał słabość do dobrej herbaty. Otworzył usta, żeby z pobłażliwą ironią rozpocząć opowieść o swojej pracy na pół etatu, która być może nie miała większego znaczenia, ale tak czy owak odbierała połowę życia, gdy w korytarzu ktoś zaczął szarpać za klamkę. Wymienił z synem zdziwione spojrzenia. Szarpanie za klamkę było obyczajem matki, ale była żona od dawna nie odwiedzała go bez ważnego powodu, jakim mogło być jedynie rodzinne nieszczęście, czyjś zgon lub nieuleczalna choroba. Ponieważ, jak się okazało, była to rzeczywiście matka, stali w milczeniu, czekając na wyjaśnienia. Ojciec zapinał guzik piżamy, żeby w razie czego wyglądać godnie. – Ty masz pracę – rzuciła bez żadnych wstępów pod adresem syna —ja się ojcem zajmę. Po czym złapała popielniczkę wypełnioną po brzegi petami i ruszyła do kuchni kierując się w stronę wiadra. Ojciec dopadł ją w ostatniej chwili, wyrwał popielniczkę i wsypał jej zawartość do miski klozetowej. – O co ci chodzi?! – zapytał. Był raczej oszołomiony tym najściem i dziwacznym zachowaniem niż poirytowany. – Nie powinieneś chodzić w tym stanie – rzuciła obojętnie przez ramię, pociągnęła nosem i nieomylnie kierując się węchem ruszyła w stronę ścierwa po kotletach. – W jakim stanie?! – zdziwił się ojciec, a jego była żona korzystając z chwili konsternacji z obrzydzeniem ujęła kotlety w dwa palce i zniknęła w drzwiach ubikacji. – Nie masz prawa! – wrzasnął ojciec. – To z mojej kartki! Było jednak za późno. Starsza pani celnym rzutem umieściła kotlety w środku miski klozetowej. Ojciec doskoczył do sedesu, spojrzał z rozpaczą w otchłań i nic nie powiedział, tylko bezgłośnie poruszał wargami. – To wariatka! – wykrztusił po dłuższej chwili, szukając wzrokiem pomocy u syna, który stał bezradnie w kuchni i też nic nie rozumiał. – Twoja zwariowana matka pozbawia mnie środków do życia! Z niewiadomych powodów matka spojrzała na niego wyrozumiale, a nawet ze zrozumieniem pokiwała głową. – Mierzył? – zapytała rzeczowo, bo w sytuacjach wymagających opanowania i szybkich reakcji nie lubiła tracić czasu na zbędne słowa. – Co? – zapytali chórem. – Nie udawajcie idiotów – stwierdziła cierpko z rosnącą irytacją, uniosła pokrywkę jakiegoś garnka i pociągnęła nosem. – Teraz wszystko rozumiem. Zatrucie. To było zresztą do przewidzenia. – Ciebie nie częstuję! – krzyknął ojciec wyrywając garnek. – Nie życzę sobie, żeby jakaś była żona szwendała się po mojej kuchni. Miejsce gości, nawet nieproszonych, jest w pokoju! Proszę stąd natychmiast wyjść! 95 – Dopóki jesteś zdrowy – wycedziła z nienawiścią przez zęby – możesz sobie jeść ścierwo i skisłe pomyje! Przyszłam tylko ze względu na twoją chorobę, żeby nasze wspólne dzieci nie musiały rzucać pracy i zajmować się niedołężnym staruchem, który zatruwa się z głupoty! Aleksander pierwszy pojął istotę nieporozumienia. W rodzinie matki panowała ogromna delikatność w kwestii chorób, która polegała na tym, że osoba wtajemniczona w czyjeś niedomagania starała się nie informować o tym innych krewnych, aby nie obciążać ich brzemieniem przykrej świadomości, ukrywano przed sobą nawzajem wszelkie nieprzyjemne sprawy albo też drobiazgowo ustalano, co komu można powiedzieć, i prowadziło to w rezultacie do podejrzliwości, zadrażnień, a nawet dramatów, bo razu pewnego wuja chorego na serce, który przebywał w sanatorium na leczeniu, o śmierci żony zawiadomiono dopiero w dwa dni po pogrzebie, żeby z uwagi na stan zdrowia oszczędzić mu dodatkowych przykrości, a ten wuj, prawdę powiedziawszy, umarł od tego na atak serca i podobno zdążył tylko powiedzieć: „A niech ich szlag trafi!” Ojciec określił to złośliwie jako subtelność po trupach, ale rodzina matki tylko utwierdziła się w przekonaniu, że idzie właściwą drogą, bo wszyscy byli głęboko przekonani, że wuj jako człowiek wrażliwy i do tego sercowy umarłby parę dni wcześniej, gdyby nie ich starania. Aleksander wspomniał, że spieszy się, bo ma zamiar odwiedzić ojca, i wtedy matka zapytała, czy z ojcem jest wszystko w porządku, na co on odpowiedział, że ma nadzieję, że tak jest, co wydało się jej podejrzane, więc ruszyła za nim, żeby przekonać się naocznie, a kiedy ojciec stanął w progu ubrany w piżamę, nie ogolony, ze spoconą twarzą, nabrała pewności, że trafiła na ukrywanie choroby i przystąpiła do zdecydowanego działania. Bardziej niż zdrowie tego obcego już przecież człowieka obchodziło ją, że może on być ciężarem dla rodziny, więc uznała, że pora odłożyć urazy i poświęcić się pielęgnacji chorego, a teraz, gdy wyjaśniło się, że ojcu nic nie dolega, poczuła, że jest w pewnym stopniu oszukana, a nawet ośmieszona, i pretensję o to skierowała pod adresem syna. – Kto jej, u diabła, powiedział, że jestem chory! – sierdził się ojciec, nie mogąc przeboleć utraconych kotletów. Matka spojrzała na Aleksandra z wyraźną niechęcią, a w stronę byłego męża rzuciła krótko: – Komediant i kabotyn. Miała przy tym na myśli strój i wygląd Andrzeja, które wyglądały wręcz jak perfidna charakteryzacja. – Ja nic nie mówiłem – zaprotestował Aleksander. – Dałeś do zrozumienia – upierała się matka. Poczuła się teraz zbędna i śmieszna ze swoją bezinteresowną gorliwością w niesieniu pomocy człowiekowi, u którego boku zmarnowała najlepsze lata swojego życia, w tym miejscu, które jeszcze przed paroma laty było i jej miejscem, a teraz zostało obrócone w lamus wypełniony przedmiotami, którymi gardziła. —To jest jej pomoc w chorobie – mruczał ojciec, nie mogąc przeboleć straty – wyrwała mi z gardła dwa ostatnie kotlety i wrzuciła do sracza. Skrzywiła wargi w pogardliwym grymasie, bo człowiek, który cierpi z powodu kotletów, zasługiwał jej zdaniem wyłącznie na pogardę, przycisnęła oburącz torebkę do boku jak pistolet maszynowy, obróciła się na pięcie i wyszła bez słowa. Aleksander patrzył przez okno, jak przemierza ulicę drobna, krucha jak porcelanowe naczynie wypełnione wrzątkiem, niosąc w sobie bezmiar energii i kosmiczną bezradność, zagubiona w świecie, któremu chciała dać szansę z całego swojego życia i który tę szansę zmarnował, rozmył w codziennej, przyziemnej krzątaninie. Przyspieszyła wlokąc swe ciało jak niepotrzebną, odrzuconą przez wszystkich ofiarę. 96 Dziewczyna uwolniła lewą rękę i próbowała zerwać warstwę plastra oblepiającą oczy i usta, pasma przylgnęły jednak do włosów i każda próba sprawiała dotkliwy ból. Łamiąc dwa paznokcie rozwiązała sznur krępujący prawe ramię, po czym przez kilka minut masowała dłoń, żeby pobudzić krążenie. Dopiero gdy odzyskała czucie w końcach palców, zaczęła przytrzymując włosy zdzierać ostrożnie pasma przylepca. Trwało to długo i powodowało ostry ból, bo nie mogła opanować drżenia rąk, chwilami dreszcze były tak silne, że wprawiały w gwałtowną wibrację całe ciało. W końcu udało się zedrzeć plaster wraz z kosmykami włosów. Chciała krzyknąć, ale z jej ust wydobył się tylko żałosny, schrypnięty pisk, który przeszedł w spazmatyczny szloch. Pochyliła się do przodu i natrafiła dłonią na znajomy kształt. Torebka. Przycisnęła ją do piersi w jakimś dziecięcym obronnym odruchu. Przypomniała sobie, że w torebce powinna być zapalniczka. Chowała ją przed ojcem za rozprutą w tym celu podszewką. Od roku była dorosła, ale wciąż nie miała odwagi palić w domu. Jej palce natrafiły na niewielką wypukłość i po chwili wąski język płomienia wystrzelił, z sykiem rozświetlając wilgotny mrok. Węzeł na prawej nodze zacisnął się mocno, splot był twardy jak kamień. Przyszło jej do głowy, że prościej będzie przepalić linkę. Musiała zgasić zapalniczkę, bo rozgrzany metal zaczął parzyć palce, odczekała kilkadziesiąt sekund, po czym przycisnęła udo do blatu, z trudem naciągnęła sznur i zbliżyła płomień. Syntetyczne włókna stopiły się w jednej chwili, ale kropla płynnego nylonu spadła na skórę i wżarła się głęboko. W pierwszej chwili nawet tego nie poczuła, bo długotrwały ucisk więzów sparaliżował zakończenia nerwowe. Potem ostry, piekący ból otrzeźwił ją. Drugą nogę oswobodziła w podobny sposób, zsunęła się ze stołu próbując stanąć, ale zdrętwiałe stopy pozbawione czucia nie dawały oparcia, w ostatniej chwili przytrzymała się oburącz imadła, co uchroniło ją przed upadkiem, a potem opierając brzuch o krawędź strugnicy czekała cierpliwie, aż bolesny bezwład ustąpi. Wiedziała, że została zgwałcona, ale ta wiedza była jakby oderwana, unosiła się ponad świadomością, tłukła się w jej głowie jak ptak zatrzaśnięty w pokoju, a rzeczywisty był tylko ból zamknięty w granicach ciała, tępy i przejmujący, dygotanie rozpraszające wszelkie myśli. Oparta wciąż biodrem o warsztat podciągnęła spódnicę i ostrożnie przesunęła dłonią po wnętrzu uda. Przejął ją dreszcz obrzydzenia. Szczękając zębami ściągnęła figi, które zwinęły się poniżej pachwiny, i tarła nimi skórę aż do bólu, łkając bezgłośnie, wreszcie poczuła, że dreszcze ustąpiły i ogarnia ją spokój. Zapaliła świeczkę stojącą na beczce z lepikiem, sięgnęła do torebki i wyjęła puderniczkę. W lusterku zobaczyła obcą twarz o zapuchniętych oczach, pociętą siniejącymi pasmami, zmierzwione włosy, zacieki tuszu zmieszanego ze łzami. Wciąż w stanie głębokiego szoku robiła to, co większość kobiet robi, żeby poczuć się lepiej; wycisnęła z tubki krem na batystową chusteczkę i starannie usunęła resztki makijażu, po czym ostrożnie rozczesała pozlepiane i sterczące na wszystkie strony włosy. Ta rutynowa czynność pozwoliła jej zebrać na chwilę myśli. Wiedziała, co się stało, ale nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło, wcześniej była tylko mroczna pustka, z której nie mogła wyłowić żadnego obrazu ani słowa, nie wiedziała, gdzie jest, ani nie mogła sobie przypomnieć twarzy prześladowców, bo dopiero znacznie później skojarzyła, po co był plaster zaklejający oczy i usta, tymczasem wszystkie doznania istniały w rozproszeniu, bez żadnego uchwytnego związku. Nagle ogarnęło ją przerażenie, że ci, którzy jej to zrobili, mogą wrócić i wtedy koszmar zacznie się od początku. Ogarnięta zwierzęcym strachem dopadła drzwi i pchnęła je z całych sił. Drzwi cofnęły się kilkanaście centymetrów, ale nie ustąpiły, utworzyła się szczelina, przez którą z trudem zdołała przecisnąć rękę, wstrzymała oddech, bo przyszło jej do głowy, że jeśli oni są w pobliżu, to nie powinna robić hałasu. Nasłuchiwała. Wokół panowała nieprzenikniona cisza. Postanowiła działać ostrożnie. Wróciła do stołu po torebkę i zapalniczkę. W świetle zapalniczki zauważyła, że drzwi garażu podparte są z zewnątrz jedynie deską. Usunęła ją z łatwością. Była wolna. Wydostała się na drogę i ruszyła przed siebie szybkim krokiem, napinając wszystkie zmysły, by w razie niebezpieczeństwa rzucić się do 97 panicznej ucieczki. Dopadła do furtki i nagle zdała sobie sprawę, że stoi przed własnym domem, że przez okno kuchni widać zbawcze światło sączące się z korytarza. Drzwi domu otworzyły się, zanim zdołała przekręcić klucz w zamku. Snop ostrego światła strzelił jej prosto w oczy. W progu stała matka. – Mamo... – szepnęła opuchniętymi wargami. Stojąca w progu kobieta cofnęła się gwałtownie i uniosła dłoń do ust, jakby poczuła jakiś gwałtowny skurcz w gardle. – Ty dziwko!... – syknęła, ale nagle, tknięta niedobrym przeczuciem, pociągnęła córkę za ramię i pchnęła w stronę łazienki. – Mamo, posłuchaj... – wybełkotała dziewczyna próbując postąpić w jej stronę. – Nie chcę słyszeć żadnych tłumaczeń! Nic nie mów. Nie chcę – powtarzała ogarnięta jakimś panicznym lękiem, cofając się w głąb korytarza. – Nic mi nie mów! Nic! Idź do łazienki, ojciec nie może cię zobaczyć w takim stanie! – schrypnięty szept przeszedł w gwałtowny kaszel. Cierpiała na astmę. Zniknęła za progiem pokoju i ostrożnym, ale szybkim ruchem bezszelestnie zamknęła drzwi. Klamka uniosła się dopiero po chwili. Dziewczyna weszła do łazienki, zrzuciła ubranie i depcząc po nim doszła do wanny. Stała długo pod strumieniem ciepłej wody, a potem powoli zaczęła zmywać z siebie krew i spermę. Przestała być dziewicą w najmniej oczekiwany sposób. Przestała być... Przestała też być kobietą i najchętniej uwolniłaby się od tego ciała, które jak kosz na śmieci stało się pojemnikiem na ból i upokorzenie, ale nie było co zabijać, bo wszystko zostało zabite. Nie było nic do zrobienia, skoro i tak przestała być... Poczuła bolesny skurcz w gardle, zwinęła się w kłębek pod kojącym strumieniem wody i płakała, przypominając sobie wszystkie te chwile z dzieciństwa, kiedy było jej bardzo smutno. Łzy sprawiły jej chwilową ulgę. Tylko matce mogłaby o tym powiedzieć, ale matka się przestraszyła, że to, co zobaczyła, jest prawdą i nie chciała, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział, przede wszystkim ojciec, bo on nie po to oszczędzał całe życie i postawił dom, żeby jego córka pewnego dnia została zgwałcona. W tych okolicach świat jest za mały, żeby to zrozumieć. Wiedziała już, że nie pójdzie z tym na milicję, bo nie zniesie dotknięcia oczu mężczyzny, któremu będzie musiała powiedzieć, że nie wie, jak wyglądali ci, którzy to zrobili, jak brzmiały ich głosy, ilu ich było. Nie brakuje ludzi, którzy uważają w głębi duszy, że udział w przestępstwie hańbi nawet wtedy, gdy się jest ofiarą. Wierzą, że każdy jest kowalem własnego szczęścia, i wszystko im jedno, czy ktoś dostał do ręki młot, czy tylko rzucono go na kowadło. Właściciel „Kory” w mieszkaniu Boka znalazł się po raz pierwszy. Z przyjemnością stwierdził, że lokal jest wyposażony nadzwyczaj skromnie, bowiem jedną z nielicznych przyjemności, na jakie sobie pozwalał, było unikanie luksusu, nie wynikało to bynajmniej ze skąpstwa, przeciwnie, potrafił być hojny dla rodziny i znajomych, lecz brało się to z przekonania, że stać go również na to, żeby zrezygnować z rzeczy, które stanowią przedmiot pożądania przeciętnych ludzi. Dzięki owemu dziwactwu miał prawo uważać się za człowieka nieprzeciętnego, a nawet oryginalnego. To, że ma pieniądze, w zupełności mu wystarczało. Ucieszyło go to, że Bok zadowala się wyłącznie sławą. Jedynie pojazd felietonisty budził w nim jakieś niejasne wątpliwości. Zbytnio rzucał się w oczy i była to skromność posunięta poza granice umiaru. – Jesteś rozwiedziony i właściwie moglibyście się pobrać – zauważył mimochodem. – Z rozwódką?... Ojciec Kory wybuchnął śmiechem. Lubił żarty, a w sprawach matrymonialnych nie był zbytnim formalistą i cieszył się szczerze widząc, że córka wreszcie sprawia wrażenie kobiety szczęśliwej. Z drugiej jednak strony, dlaczego nie mieliby połączyć w jedną rodzinę sławy, urody i bogactwa? Prawdę mówiąc, chodziło mu o wnuka, którego pojawienia się tymczasem nic nie zapowiadało. A jednak uważał, że z dzieckiem należy się liczyć. Osobiście nie miałby 98 nic przeciwko wnukowi nieślubnemu. Stać go na to... Ale przecież diabli wiedzą, jakie poglądy na te sprawy będzie miało kolejne pokolenie, więc i to trzeba wziąć pod uwagę. Ze względu na dziecko powinni zaprzestać tych ceregieli z niekrępującym związkiem, pożenić się... i nareszcie mieć to dziecko, skoro on ze swej strony deklaruje pełną gotowość bycia dziadkiem. Zbierał się, żeby to wszystko wyłożyć, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. – Motek?! Skąd dzwonisz?! Choć głos rozmówcy brzmiał wyraźnie, Bok w irracjonalnym odruchu człowieka, który nie ma pełnego zaufania do osiągnięć techniki, krzyczał w słuchawkę proporcjonalnie do odległości dzielącej Tokio od Warszawy. – Jak to z Warszawy? – zdziwił się po chwili. – Nie dostałem żadnego telegramu, pewnie przyjdzie jutro... Gdzie jesteś? Jadę po ciebie! Ojciec Kory uniósł się z fotela. – Przepraszam cię, ale właśnie przyjechał z Japonii mój przyjaciel. Nie widzieliśmy się trzy lata – wyjaśnił grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu dokumentów. – I tak już miałem iść – powiedział gość zbierając się do wyjścia. – Pamiętaj, co ci powiedziałem – rzucił w progu, mając na myśli to, czego nie zdążył powiedzieć z powodu telefonu. Shintaro Hiramoto był znanym tłumaczem polskiej literatury. Języka nauczył się we wczesnym dzieciństwie od amerykańskiego żołnierza nazwiskiem Vladek Lis. Lis połamał żebra dwóm pijanym stewardom, którzy napadli matkę Shintaro, mniej więcej pół godziny przed jego przedwczesnymi narodzinami. Vladek biegł blisko kilometr, niosąc kobietę do jej domu, a potem kilka razy przegalopował przez miasteczko w poszukiwaniu jakiejś kobiety, która potrafiłaby odebrać poród. Na widok jasnowłosego olbrzyma w schlapanym krwią mundurze armii okupacyjnej ludność zaczęła uciekać w pole i barykadować się w mieszkaniach. Wykrzykując jakieś słowiańskie przekleństwa rozwalił wątłą ścianę japońskiego domku i wywlókł młodą kobietę. Próbowała się bronić, więc powalił ją na ziemię i próbował wytłumaczyć na migi, o co chodzi, ale przerażona Japonka musiała to zrozumieć opacznie, bo usiłowała natychmiast kawałkiem zardzewiałej puszki od konserw rozpruć sobie brzuch, więc dał za wygraną i wrócił do rodzącej, licząc na to, że jej krzyki ściągną jakąś pomoc, ale nikt nie odważył się zbliżyć do olbrzyma ani do domu, w którym biały potwór pastwił się nad kobietą, więc w rezultacie Vladek Lis sam odebrał Shintaro. Vladek Lis wyjechał z Zamościa pięć lat przed wojną. W Stanach walczył jako zawodowy zapaśnik i dzięki temu szybko uzyskał amerykańskie obywatelstwo. Gdy wziął to wątłe i niepewne istnienie w swoje wielkie łapy, wydało mu się wreszcie, że wraz z pępowiną przecina ciągnące się za nim pasmo śmierci, i na swój naiwny sposób uznał, że jest za to nowe życie odpowiedzialny. Gdyby nie pomoc Vladka, Shintaro i jego matka nie przeżyliby. Po demobilizacji Vladek zdecydował, że zostanie ojczymem chłopca. Dokładnie tak to sformułował, że ma zamiar być ojczymem Shintaro, skoro jego ojciec zginął, broniąc przed nalotami amerykańskich bombowców nikomu niepotrzebnej wysepki. Uznał, że mimo wszystko najlepszym miejscem dla Japończyków jest Japonia. Tym razem wolał nie ryzykować. Jego pierwsza żona była Żydówką. Okusan Hiramoto od dawna kochała swojego wybawcę, ale nie miała śmiałości ujawniać tego uczucia. W głębi duszy postępowanie Vladka uważała za dziwaczne, ale nie przyznawała się do tego uważając, że nie ma prawa oceniać kogoś tak wielkodusznego jak ten łagodny i zwariowany olbrzym. Być może w kraju, z którego pochodzi, uważa się to za normalne, a wnikanie w motywy byłoby nielojalnością. Oświadczyny przyjęła z cichą radością, a potem przez kilkanaście lat, jakie wspólnie spędzili, starała się ową cichą radość okazywać każdego dnia. Przenieśli się do Kioto, gdzie Vladek Lis trenował japońskich zapaśników w walkach wolnoamerykańskich i uczył swojego 99 przybranego syna mówić i czytać w dziwnym, szeleszczącym języku. Okusan uznała, że jest to najważniejszy obowiązek wobec męża, i wpajała to Shintaro na każdym kroku, a żeby mu pomóc, sama też się uczyła. Kiedy więc urodziła się ich jasnowłosa córeczka o niebieskich skośnych oczach, w domu słychać było niemal wyłącznie polski. Dziecko uznało widać, że coś tu nie jest w porządku, bo przez dwa pierwsze lata życia w ogóle nie chciało mówić. Gdy Shintaro ukończył jedenaście lat, ojczym powiedział, że wyjadą razem odwiedzić Zamojszczyznę. Przez kilka miesięcy przygotowywali się do dalekiej podróży, do wyjazdu jednak nie doszło. Vladek Lis zmarł na raka mózgu. Okusan przeniosła się z dziećmi do Tokio, gdzie mieszkała jej rodzina. Oszczędności, które pozostawił zmarły, zainwestowano w rodzinne przedsiębiorstwo, które już po roku zaczęło dawać zyski, dzięki czemu Shintaro mógł bez przeszkód ukończyć szkołę średnią. W tym czasie często odwiedzał konsulat polski, gdzie wypożyczano mu książki. Po ukończeniu szkoły chciał odbyć pielgrzymkę do kraju swojego przybranego ojca. Polski konsul w Tokio nosił to samo imię co ojczym. Z tego względu Shintaro darzył go specjalnym rodzajem szacunku, kiedy więc konsul zaproponował mu żartem, żeby książki, których nie było w bibliotece, przeczytał sobie w kraju, na miejscu, uznał to za wiążącą propozycję i po kilku dniach oświadczył, że chciałby studiować w Polsce. Aleksander Bok był tym, który pierwszy wtajemniczał przybysza z Dalekiego Wschodu w meandry polskiej mentalności. Przez cały okres studiów na polonistyce przyjaźnili się i wspólnie wyjeżdżali na Podlasie. Shintaro Hiramoto, zwany przez kolegów Motkiem, był najpopularniejszym obcokrajowcem na Uniwersytecie Warszawskim, bo jako pierwszy Japończyk nauczał studentów egzotycznych wówczas systemów walki: karate i aikido. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził w dojo, sali treningowej, u boku ojca, który choć sam był zapaśnikiem, wolał, by jego przybrany syn uprawiał te tradycyjnie japońskie dyscypliny. W dwa lata po ukończeniu studiów przybył z wizytą. Przywiózł tom wierszy Różewicza we własnych przekładach. Pod koniec lat siedemdziesiątych był już znanym tłumaczem polskiej literatury. Z Bokiem utrzymywał systematyczną korespondencję i mniej więcej co dwa lata przyjeżdżał do Polski, żeby odświeżyć kontakt z żywym językiem. Wybitny tłumacz zjawił się nieoficjalnie i bez rozgłosu, więc nikt się w porę nie połapał, tym bardziej że przyjechał jako korespondent jednego z tygodników. Z tłumaczeń poezji nawet w bogatej Japonii trudno jest wyżyć, więc zarabiał na życie jako dziennikarz. Shintaro czekał na przyjaciela w hallu ,Victorii”, przechadzając się między fotelami pokrytymi brązową dermą, na których drzemało kilkoro wymęczonych podróżą dzieci. Powitali się tutejszym sposobem, czyli na niedźwiedzia. Motka ten obyczaj śmieszył i nieco krępował, ale jednocześnie poruszał jakieś pokłady sentymentów i wspomnień z dzieciństwa. Przypominało to zapasy, a zapasy kojarzyły się z ojcem, a to, co miało związek z ojcem, było dla niego święte i owa krępująca ruchy serdeczność nabierała jakiegoś głębszego, rytualnego niemal znaczenia. W pół godziny później siedzieli w kanciapie Boka, sącząc wyborową, której butelkę Hiramoto kupił na lotnisku. Swoją misję translatora traktował bowiem jak powołanie i podchodził do niej z azjatycką sumiennością. Pił i jadł tutejsze potrawy niejako w ramach powinności, z głębokim namysłem, jakby szukał w myślach odpowiedniego słowa dla oddania wrażeń kulinarnych. Dążył do zrozumienia wszystkimi zmysłami i Alek żartował z niego czasami, że zapewne sypiając z polskimi dziewczynami również bardziej niż różnicą płci interesuje się lokalną swoistością uprawiania seksu. Motek uśmiechał się tajemniczo, ale nie zaprzeczał. – Liczę na ciebie i na twoją pomoc – powiedział unosząc kieliszek. Wydawca zamówił u niego obszerny esej o Polsce. Japończyków zainteresował odległy kraj, w którym rzucono hasło, że ma stać się drugą Japonią. Przecież i oni po wojnie stali się kimś innym niż dotąd. 100 Shintaro mógłby taki esej napisać z łatwością, siedząc w swoim tokijskim mieszkaniu, obłożony źródłami z lewa i z prawa, ale taki tryb postępowania był sprzeczny z jego predylekcją do wszechstronnego zgłębiania. Aleksander Bok, którego sposób myślenia znał i rozumiał, jak nikt inny nadawał się na przewodnika. – Aha – mruknął Bok. – Wygląda na to, że ty chyba prawdy ode mnie oczekujesz, od człowieka stąd, z samego środka wydarzeń... – Aha – przyznał pogodnie Japończyk. – No to zaręczam ci, że prawdy się nie dowiesz, bo tymczasem prawda jest nieosiągalna nawet dla wtajemniczonych. Tak ją wymiędlono półprawdami, że już nie wiadomo, jak ma wyglądać... – Wymiędlono – szepnął gość ze smakiem i zapisał to słowo w notesie. – Proponuję ci co innego – ciągnął Bok – taki obchód po kręgach zakłamania, wśród fałszów i póz, a ty sam się w tym połap, samuraju. Mogę ci tylko opowiedzieć, jak ja to widzę w moim ograniczeniu i uwikłaniu. Shintaro Hiramoto skinął głową z zadowoleniem. Nie oczekiwał uogólnień i, prawdę mówiąc, nie uznawał. Przyjechał nie po to, żeby napisać to, czego od niego oczekiwano, lecz po to, by swoim nie uzbrojonym okiem niezależnego sympatyka przyjrzeć się szczegółom, które można poznać tylko na miejscu, zanurzyć swoją świadomość w atmosferze, żeby możliwe było jej odtworzenie słowami innego języka. – Jestem nielojalny dziennikarzyna, bo robię prywatę, ale ja nie mam wyrzucenia sumienia, nie mam wyrzutów – poprawił się po chwili – że sobie za te ich jeny przywiozę sobie coś do przemyślenia, bo ja to potem dam za darmo. Ja sam mogę zobaczyć z wierzchu, a to za mało, żeby pojmować. Ale... Chociaż to są dla mnie sprawy trudne, to jednak nie ma takich spraw, których się nie da pojąć. Rozmówca pokiwał głową. – Alek, powiedz mi najpierw, co to może znaczyć, że był już u mnie w hotel młody człowiek. Zgłosił się po angielsku z recepcji, czy japoński dziennikarz może z nim chwilę porozmawiać, i ja się zgodziłem też po angielsku, bo jak on nie wie, kto ja jestem, to ja wolę najpierw wiedzieć, z kim mam do czynienia. On mi proponował wywiad dla tygodnika „Wola Boża” i różne spotkania z ciekawymi ludźmi w kościele. Jemu nie powiedziałem tak ani nie, tylko że chyba nie wypada, żebym jako poganin występował w kościele, a on powiedział, że to nie jest nic do rzeczy, bo kościół uznaje teraz, że nic, co ludzkie, nie jest mu obce, że najlepsi ludzie teraz mówią z ambony swoje poglądy bez względu na przekonania. To bardzo jest ciekawe. Tak uważam. Ale dlatego ja wolałem od razu do ciebie zadzwonić. Hiramoto przerwał i utkwił w Alku pytający wzrok. – Tak, tak, ciemny Azjato – westchnął Bok. – Wkrótce wszystkiego się dowiesz. Nie lubię kawiarni, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Obiecał, że zabierze go na Miejską do lokalu związków twórczych, który cudem jakimś przetrwał wszelkie rozwiązania, zawieszenia i zamknięty był ledwie dwa miesiące, choć schodzili się tam reprezentanci najróżniejszych orientacji, co budziło rozdrażnienie polityków administrujących kulturą, którzy z lat wcześniejszych wynieśli przeświadczenie, że kawiarnia jest źródłem wszelkich nieszczęść politycznych. Prezes klubu, człowiek ustosunkowany i dalekowzroczny, przekonał ich jednak, że lokal powinien przetrwać w charakterze skansenu, bo jak się wszystkie te skrzydła rozlecą po mieście, to być może nigdy już ten niełatwy koncentrat opozycji, środka i lewicy nie da się zagęścić w jednym miejscu, i że można ich wszystkich mieć na oku, więc Służba Bezpieczeństwa w kulturze też ma dzięki temu mniej roboty, bo może śledzić wygodnie, za czyje pieniądze opozycjoniści jedzą zupę pomidorową czy nawet kurczaka. 101 Zdjął ze ściany szablę, wysunął z pochwy, oparł brzeszczot na lewym przedramieniu i obejrzał pod światło. Przesunął delikatnie palcem po ostrzu. Poczuł dreszcz, gdy na powierzchni skóry pojawiło się ledwo widoczne nacięcie. Godzinami polerowana stała się ostra jak brzytwa. Szabla należała niegdyś do dziadka i była jedyną pamiątką z kampanii wrześniowej. Chłopiec wyciągnął zza biurka długie tekturowe pudełko w kształcie walca, jakiego używa się w szkołach do przechowywania map, otworzył je i wepchnął do środka kawałek gąbki, którą nieco wcześniej przeciął nożyczkami na dwie równe części. Drugi kawałek umieścił pod pokrywką, włożył szablę do środka i żeby mieć pewność, że szabla nie wysunie się przy gwałtowniejszym ruchu, zabezpieczył pudełko kawałkiem taśmy samoprzylepnej. Spojrzał na zegarek i stwierdził z zadowoleniem, że do spotkania pozostało jeszcze kilka minut, więc bez pośpiechu zawiązał mały plecak, przerzucił płaszcz przez ramię, starannie zamknął za sobą drzwi i zaczął powoli schodzić po schodach. Na półpiętrze spotkał wracającą z kościoła sąsiadkę. Stała wsparta oburącz na lasce ciężko dysząc. – Może pomóc? – zapytał z uśmiechem. – Nie, dziecko. Nie – odparła z trudem i uniosła w górę dwa zdeformowane artretycznymi zmianami palce, jakby chciała go pobłogosławić. Odprowadziła go wzrokiem, ocierając dłonią załzawione powieki. Gdy minął furtkę, do krawężnika podjechała żółta zastava. Za kierownicą siedział Badzio, Kot rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu. – Prosto – rzucił Zach zatrzaskując za sobą drzwiczki. Jechali w milczeniu. – Dostaliśmy pieniądze na pokrycie wszelkich kosztów – powiedział od niechcenia Tomek, sięgnął do kieszeni płaszcza i machnął im przed nosem plikiem tysiączłotówek. – Ile tego jest? – zapytał Badzio patrząc kątem oka. – Sto tysięcy. – Do podziału? – Mamy się rozliczyć. Przed tygodniem włamał się do altanki starego Boka i po dwóch godzinach znalazł skrytkę pod obluzowaną deską w podłodze. Kilka zwitków banknotów umieszczonych w plastykowych torebkach, zakopanych płytko pod ziemią. W sumie ponad sto pięćdziesiąt tysięcy. – Skręcamy do lasu – powiedział Tomek, gdy minęli ostatnie zabudowania. Badzio przyhamował. Samochód klekocząc na nierównościach potoczył się leśną drogą. – Wystarczy – zakomenderował Zach, gdy przejechali około stu metrów. Ułożył bagaż pod rozłożystą sosną, wyjął z kieszeni linkę i przerzucił ją przez konar drzewa. Z plecaka wydobył dynię, wepchnął do plastykowej siatki, w jakiej sprzedaje się kartofle, starannie przywiązał do niej koniec sznura i podciągnął w górę na wysokość głowy. Dwaj pozostali przyglądali mu się w milczeniu. Zach otworzył cylindryczne pudełko, wyciągnął szablę i dwoma wąskimi rzemiennymi paskami przymocował ją na plecach, tak że rękojeść wystawała nieco ponad lewe ramię. – No jak? – zapytał zarzuciwszy na plecy płaszcz. – Prawie nie widać – stwierdził Kot. – Wieczorem nic nie będzie widać – zawyrokował Zach. Płaszcz zsunął się z ramion, prawa ręka szybkim ruchem wystrzeliła w górę i szabla opisała w powietrzu precyzyjny łuk. Dynia opadła na trawę przecięta na dwie równe połowy. – Nieźle – stwierdził Badzio. Kot przełknął ślinę. – Nie rozumiem, dlaczego to ma wyglądać w taki sposób – rzekł po chwili. – To zwraca jednak uwagę. Nóż byłby bezpieczniejszy. 102 – Myślałem, że jesteś lepszy z symbolizmu – odparł Zach, wycierając starannie brzeszczot chusteczką do nosa. – Chodzi o to, żeby to nie przypominało zwykłego napadu. To ma zwrócić uwagę opinii publicznej. Badzio starł wierzchem dłoni kropelki potu, które pojawiły się nad górną wargą. – O, kurwa – szepnął uśmiechając się blado – to może być niezły cyrk. – Kiedy? – zapytał Kot. – Mamy trzy dni. – Niewiele – zauważył półgłosem Badzio. – Jak mam brać w tym udział, to muszę wiedzieć, kto to jest! – Kot czuł, że narasta w nim gwałtowna irytacja. Tomek rzucił nazwisko obojętnym tonem, jakby od niechcenia. – Kto?! – Kot spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Nigdy nie słyszałem – mruknął Badzio. – To ten dziennikarz? – upewniał się Kot. – A myślałeś, że generał? – Zach roześmiał się szyderczo. – A co będzie, jak się nie zgodzę? Zach przyciągnął go do siebie za sweter. – Nie zapominaj, że mają na nas haka – wycedził. – Wiesz, ile teraz liczą za zbiorowy gwałt?! – W gazetach nie było o tym – wyszeptał z nadzieją Badzio. – Może ona nie zgłosiła. I nie mają dowodów. – Ona współpracowała z SB, frajerze – żachnął się Tomek. – Oni mają odciski palców i wystarczy jeden cynk, żeby nas wszystkich zapudłować! Pamiętasz rewizję?!... Kot powoli odepchnął rękę kolegi. Stał ze zwieszoną głową. – Powiedzieli mi, że to będzie ostatnie zadanie. Będziemy się mogli wycofać – mówił Zach półgłosem. – Ja też mam tego dosyć. Skulony na tylnym fotelu Kot patrzył tępo na przesuwające się za oknem drzewa. Tej nocy zasnął dopiero nad ranem. Śniło mu się, że ucieka na miękkich, uginających się nogach, które przyklejają się do asfaltu, a za nim posuwa się tłum gapiów, kopiąc przed sobą jak piłkę krzyczącą ludzką głowę. W pewnej chwili głowa potoczyła mu się wprost pod nogi, chciał ją przeskoczyć, ale ktoś sfaulował go z tyłu, zaczepiając nogą jak hakiem, i runął na stos gazet. Wspinał się, ale gazety zsuwały się pod jego ciężarem i za każdym razem spadał obok głowy bezgłośnie poruszającej wargami. Przykrył ją gazetą, żeby upozorować uliczny wypadek, ale gapie zaglądali pod papier. Do tego nie mógł pozbyć się szabli. Dopiero teraz zauważył, że jest przymocowana do dłoni grubą warstwą plastra, włożył więc na głowę czapkę z gazety. – To wypadek!•– krzyczał w stronę tłumu. – To miała być dynia! Bawiliśmy się w wojsko! Nawet nie udawali, że wierzą. Machali mu przed nosem gazetami, w których na pierwszej stronie zamieszczono nekrolog ofiary z nazwiskami i adresami morderców oraz szczegółowy opis gwałtu. Nikt nie chciał wierzyć, że jest tylko chłopcem w papierowej czapce z gazety, która kłamie, chłopcem, co bawi się w wojsko. Klaskali widząc, jak Zach przerzuca sznur przez konar. – To przecież on! – krzyknął Kot, ale nikt go nie słuchał. – Na mnie nie mają haka. Ja tylko przeciąłem dynię, a to nie jest karalne – szeptał mu do ucha Tomek, zaciskając sznur na gardle, po czym chwycił go za sweter na piersiach i uniósł w górę. Obudził się wyjąc z przerażenia. To, że Aleksander Bok pisał, nie wynikało bynajmniej z przeświadczenia, że robi to we własnym mniemaniu doskonale, ale z chłodnej kalkulacji, z uznania, że większość pozosta- 103 łych przy piórze robi to gorzej od niego, że to, co czyta, rzadko bywało tym, co sam chciałby napisać. Wśród ludzi zajmujących się wypowiadaniem swoich myśli oraz imaginacji w formie pisanej jest zawsze niemało idiotów, którym brak zdolności do autorefleksji, zmysłu krytycznego i umiejętności porównywania i hierarchizowania daje pełną, nie skrępowaną rozumem swobodę. Część z nich dzięki samozaparciu, którego sprzymierzeńcem jest brak wyobraźni i samokontroli, robi nawet niekiedy coś w rodzaju kariery i zostaje uznana przez krytykę na zasadzie zasiedzenia: jak przyszedłem, to już był... Co dziwniejsze, niektóre teksty tych ostatnich są mądrzejsze od nich samych; należy to zresztą uważać za sukces, bo przecież rozwinęły się z nicości, bez wsparcia talentu oraz intelektu, wzleciały, można powiedzieć, na kurzych skrzydłach, zaprzeczając naturalnemu prawu ciążenia. Bok nie wahał się takich wzlotów określać mianem dokonań. Podejrzewał, że najzdolniejsi, najbardziej wrażliwi są wśród tych, którzy w ogóle nie sięgają po pióro, bo wyobraźnia i twórczy niedosyt tego, co jeszcze nie powstało, podsuwa im zaraz wizje upokorzeń, obraz lektora czytającego z niesmakiem tekst, który ma dopiero powstać, bo wyobraźnia jest jedną z wersji czasu przyszłego i może być częściowo rozgrzeszona tylko wtedy, gdy rzeczywistość obróci jej wizje w czas przeszły. ,Pytasz, gdzie będziesz po śmierci, mój miły? Tam, gdzie żyją te twory, co się nie rodziły.” I nie trzeba nawet wyobraźni, wystarczy wiedza o losach pisarstwa w ogóle, żeby wiedzieć, że nie ma utworów, które byłyby uznawane przez wszystkich, przecież nikt przed zapisaniem pierwszego zdania nie potrafi sobie od początku do końca wyobrazić tekstu, który ma powstać, bo nie istnieją wielkie pomysły genialnych powieści, to, co najważniejsze, jest samotnym ryzykiem wśród białych plam papieru, a pomysł odarty ze sposobu opowiadania, który jest własnością piszącego, to nic innego jak zgrzebny fragment rzeczywistości albo ciąg nieprawdopodobieństw, wymagających dopiero usankcjonowania, by stać się czymkolwiek. I to coś nie zaistnieje opowiedziane w inny sposób, albo też będzie czym innym. – Więc nie pytaj mnie – powiedział pewnego dnia Aleksander Bok zwracając się do Kory – co chciałem przez to powiedzieć, bo gdybym znał lepszy zestaw słów niż ten, którego użyłem, to na pewno bym z niego skorzystał, ale nieoficjalnie i prywatnie mogę ci powiedzieć, że staram się pisać o rzeczywistości, jaka mnie otacza, w sposób możliwie wszechstronny, zauważać rzeczy pominięte przez innych i omijać to, co jest łatwą prawdą zbiorowych emocji, zatem nie interesuje mnie czytelnik szukający potwierdzenia własnych przeświadczeń i podtrzymania w fałszywej wierze, ale taki, co uzna mój sposób postrzegania za jedną z możliwych dróg, która przecież nie musi stać się jego drogą, i wystarczy mi, że padnie na niego cień mojej racji, choćby dostrzegł w tym tylko prześmiewczy grymas felietonisty, bo z rozumem i jego ścieżkami jest tak jak z drogami, które prowadzą do Boga. Mniej więcej to samo wyłożył Japończykowi, gdy zajęli stolik w rogu sali. Shintaro rozglądał się z zaciekawieniem, a jego rozmówca z ironicznym uśmiechem rozpoczął wykład z dziedziny, którą określał mianem pozaliteratury, bowiem zdaniem Boka życie literackie od pewnego czasu przestało istnieć, natomiast bez wątpienia rozwijało się życie pozaliterackie i było to trochę tak, jakby życie pozagrobowe zastąpiło doczesną egzystencję, nim nastąpi śmiertelne zejście. Żeby ów paradoksalny stan zilustrować, Aleksander z temperamentem właściwym felietonistom czynił karkołomne porównania do układów rynkowych. Na oficjalnym rynku literackim panowała jego zdaniem inflacja. Istniały oceny rządowe, czarnorynkowe, środowiskowe kredyty, a także koniunkturalne dowartościowania, przy tym hipotetycznie można by uznać istnienie czegoś w rodzaju czyśćca, gdzie dokonywano przesunięć w hierarchii, co pociągało za sobą nobilitację lub kondemnatę. – Co oznacza? – zapytał Japończyk. Wyjaśnił, że w dawnym prawie polskim był to wyrok zaoczny, powodujący utratę praw szlacheckich, a użył tego słowa nie bez powodu, bo w sumie wszystkie te zawiłości, strategie 104 i zabiegi taktyczne sprowadzały się do jednego: jak się zachować, żeby uchodzić za artystę honorowego. – A teraz posiedź tu chwilę sam – powiedział Bok unosząc się z krzesła – wchłaniaj atmosferę czyśćca, a ja przyniosę krokiety z kapustą i kawę. To jest to, czym się oni tutaj żywią. Japończyk skinął głową z uprzejmym uśmiechem, a Bok ustawił się w kolejce, która miała dwa dopływy, jeden dla mniej, drugi dla bardziej uprzywilejowanych bywalców klubu. Do stolika przysiadł się tymczasem poeta, którego dwa wiersze Hiramoto zamieścił przed laty w jakiejś antologii. Poeta powiedział, że ostatnio reprezentuje wolną myśl w zniewolonym kraju, i ostrzegał Japończyka przed występami w polskiej telewizji, bo zostałoby to odczytane przez cały świat jako poparcie dla represji i ograniczeń oraz cios zadany dążności do swobód. Shintaro uspokoił rozmówcę, że nie przyjechał na występy, ale przeciwnie, by samemu popatrzeć, i nie ma najmniejszego zamiaru tłumić dążności do swobód. Na widok Boka zmierzającego do stolika z krokietami poeta pożegnał się i odszedł. – Co znaczy, że do królików nie ma paszy? Czy to jest konspiracyjnie? – zapytał szeptem Hiramoto, który jednym uchem przysłuchiwał się rozmowie przy sąsiednim stoliku. Wyjaśnił cudzoziemcowi, że tym razem chodzi o prawdziwe króliki. Człowiek, który narzekał na brak paszy, był bez wątpienia wybitnym publicystą. Przez lata pisywał memoriały w sprawie błędów gospodarczych, ale nikt nie chciał tego publikować ani czytać. Potem wszyscy zaczęli powtarzać do znudzenia jego wcześniejsze tezy, więc uznał, że nie ma już nic do roboty, i zajął się hodowlą. – On bardzo klnie króliki. Czy u niego też są błędy? Odparł, że wygrywa się tu przede wszystkim na tym, że jest się przegranym. Nie należy mówić o sukcesach, jeśli nie można tego złagodzić napomknieniem o porażce, bo w przeciwnym razie inni gotowi są uznać człowieka za cynika albo nawet za idiotę. Przez wieki najlepsi oddawali życie, służąc przegranym sprawom, co wytworzyło stereotyp. Kult zmarłych rozwinął się, wyszedł poza cmentarze i po trosze zaczęto żyć życiem pozagrobowym, zapominając niekiedy po co. Głód prawdy, zdaniem Boka, nie był tu nigdy na tyle silny, by zaspokajano go z każdej ręki, miejscowa obłuda ciążyła niekiedy ku straceńczej hipokryzji, a przywiązanie do niej było nie mniejsze niż do narodowych świętości. Żeby to zilustrować, wrócił do rozważań o pozaliteraturze, objaśniając Azjacie zawiłe prawa czarnego rynku literackiego. Niegdyś przynależność do starego związku literatów dawała coś w rodzaju honorowego obywatelstwa. Skoro więc przynależność była honorowa, to gdy związek przestał istnieć, nienależenie do nowej organizacji stało się dla niektórych tym, czym dotąd była przynależność, kwestią honoru. Związek coś tam dawał, choćby prawo do bezpłatnego leczenia i do emerytury, ale to samo można zyskać wstępując do stowarzyszenia twórców rozrywkowych. Sprawą godności było branie tego z innego okienka. Zrodziło to paradoks, że pisarz honorowy musiał stać się rozrywkowy, ponieważ rozrywkowi nie byli rozwiązani, a na czarnym rynku to, co przedwojenne, uchodzi za lepsze. Dobrze widziana była konwersja zawodowa, przerzucenie się, powiedzmy, z publicystyki na króliki, ale większość czuła jednak perwersyjną skłonność do papieru i przeważnie podejmowała pracę w jakimś piśmie, a przy takiej decyzji ważną rolę odgrywała zasada opozycyjności. Przedwojenne, o ile nie dokonano czystki w zespole, stały wyżej od powojennych, kościelne notowane były wyżej niż bezbożne, przy czym katolickie wyżej niż, dajmy na to, ewangelickie lub prawosławne, a jeśli ktoś poza honorem miał jakieś źródło godziwego utrzymania, to mógł tworzyć przez zaniechanie, czyli trwać na pozycji bezwzględnego bojkotu jako niemy wyrzut politycznego sumienia, co było notowane wysoko, ale pociągało za sobą ryzyko, że ludzie wkrótce zapomną o istnieniu kogoś takiego. Jeśli kogoś więc świerzbiało pióro, to dla przyzwoitości dokonywał roszady, z ,Myśli Literackiej” przenosił się do ,Głosu Literatury”, zamiast do Warszawy wysyłał swoje teksty do Krakowa albo odwrotnie, co dawało jakby parę cennych chwil śmierci klinicznej. Najbardziej jednak 105 cenioną strategią była, zdaniem Boka, opozycyjność polegająca na drukowaniu utworów w nielegalnych wydawnictwach. Kto stracił na czarnym rynku, skazany był na podejmowanie gier defensywnych. Najmniej poszkodowani na honorze czuli się odpowiedzialni za istnienie podziałów i próbowali mediować. Kulturalni idealiści, którzy sądzili, że stawką porozumienia jest dobro kultury, kategoria abstrakcyjna i ponadindywidualna, nie mieli większego wpływu, bo cała reszta grała o konkrety, a choćby o imponderabilia, więc pogląd o szkodliwości podziałów wymieniali umiarkowani we własnym gronie, a niekiedy tylko, widząc nieskuteczność gry w porozumienie, sięgali po strategie agresywne, atakowali skrajności po obu stronach i wówczas okazywało się, jak słaba jest ich pozycja w grze, mając dwóch przeciwników, nie mogli atakować jednej tylko strony, bo wówczas tracili środek pod nogami. Na najniższym poziomie krytyki literacko-finansowej spotykano zagrywki dolarami przeciwnika, przy czym założenie buchalterów Bok uważał za chybione, bo pobranie dużej nawet sumy w postaci honorarium nie musi wpływać negatywnie na jakość utworu... – A kim ty jesteś? – zapytał Shintaro. – Mhm... Zdaje się, że jestem scentrowanym cyklista– odparł Aleksander Bok Śledzili go od trzech godzin, posuwając się w niewielkiej odległości za skorodowanym fiatem. Zastavę prowadził Badzio. Był to samochód rodziców. Żeby trudniej go było rozpoznać, przeciągnęli go po kałużach, a tablice rejestracyjne starannie zasmarowali warstwą błota. Badzio bał się ojca i wolałby na tę okazję używać kradzionego pojazdu, ale poprzedniej nocy właściciele instynktownie wykazywali wyjątkową czujność i nic z tego nie wyszło. Podczas ostatniej próby dziad parkingowy wypadł na nich z kijem. Przed siódmą człowiek, którego śledzili, wyszedł z domu w towarzystwie młodej, eleganckiej kobiety, odwiózł ją na Żoliborz, potem udał się do „Victorii”. Po trzydziestu minutach wyszedł z hotelu niosąc neseser. Tym razem również nie był sam. Towarzyszył mu szczupły Azjata w nienagannie skrojonym flanelowym garniturze. Fiat ruszył w stronę Okęcia. Po mniej więcej godzinie mężczyzna, którego mieli zabić, opuścił międzynarodowy port lotniczy i nie używając kierunkowskazów skręcił w stronę Ursynowa. Posuwali się za nim w odległości trzydziestu metrów. Maluch początkowo zwiększał szybkość, a potem dość niespodziewanie zahamował. – Wyprzedzaj! – krzyknął przytomnie Zach, bo Badzio zawahał się na moment. Zastava wykonała gwałtowny skręt na lewy pas. – Jedź dalej, tylko nie za szybko – komenderował Tomek. Miał wrażenie, że kierowca malucha zorientował się, iż jest śledzony, gdy jednak spostrzegł, że poprawia lusterko i rusza ich śladem bez pośpiechu, odetchnął z ulgą. – Czekamy? – zapytał Kot. – Grzej na Ursynów, według mnie jedzie do domu – odparł Zach. Dotarli na miejsce w ciągu paru minut. Badzio, tak jak było to wcześniej ustalone, został w samochodzie, którego silnik przez cały czas pracował na jałowych obrotach. Miał za zadanie obserwację ulicy. W razie czego powinien dać krótki sygnał klaksonem, a po skończonej akcji ruszać bez świateł. Kot stanął u wylotu alejki prowadzącej do bloków. Zach czekał na ofiarę ukryty na parkingu. Przed kilkoma godzinami włamał się do skrzynki pod lampą rtęciową i uszkodził bezpieczniki. Parking pogrążony był w ciemności. Aleksander zwrócił uwagę na zastavę w drodze na Żoliborz. Prawdę mówiąc, spodziewał się czegoś takiego ze względu na Hiramoto. Żeby się upewnić, że jest śledzony, nałożył nieco drogi klucząc uliczkami. Nie był tym zaniepokojony, ale od czasu do czasu zerkał w lusterko. Samochód poruszał się w takiej odległości, że nie mógł dojrzeć twarzy ludzi w jego wnętrzu. Udało mu się to dopiero na rzęsiście oświetlonym zjeździe w kierunku Ursynowa. Nacisnął pedał hamulca, nie spuszczając oka ze wstecznego lusterka, i ze zdumieniem stwierdził, że 106 ma do czynienia ze smarkaczami, z których żaden nie wyglądał na więcej niż osiemnaście lat. Wprawdzie skłonny był uwierzyć, że Służba Bezpieczeństwa używa coraz nowocześniejszych metod, ale nie mieściło mu się w głowie, że może posunąć charakteryzację aż do tego stopnia. Na wszelki wypadek skręcił w jedną z wcześniejszych przecznic i zaparkował odrapanego fiata na miejscu zarezerwowanym dla MPO, gdzie może zawadzał, ale nie raził specjalnie. W stronę domu udał się, idąc trawnikiem pod osłoną krzewów. Najpierw zauważył zastavę zaparkowaną prawymi kołami na chodniku. Silnik pracował na jałowych obrotach, ale we wnętrzu nie było nikogo poza młodocianym kierowcą. W oknie na pierwszym piętrze błysnęło światło. W jasnym prostokącie mignęła przez chwilę sylwetka chłopca w dżinsowej kurtce stojącego u wylotu alejki. Chłopiec zwrócony był plecami do parkingu. Postanowił zajść go od tyłu, bo ta niecodzienna sytuacja obudziła w nim jakąś nieracjonalną tęsknotę za przygodą, choćby szczeniacką i niedojrzałą, bo skoro już rzeczywistość zdziecinniała, to dlaczego raz przynajmniej nie zdziecinnieć samemu, korzystając z ciemności i zaskoczenia. Cofnął się szukając jakiejś przerwy w gęstych krzewach i wtedy jakiś kot wyprysnął mu spod nóg, skoczył w zarośla, ale nagle zastygł na moment. Bok w nikłym świetle widział przez moment nerwowo poruszający się ogon, po czym kot zniknął. Felietonista postąpił kilka kroków w tę stronę i ostrożnie rozchylił gałęzie. Dostrzegł majaczącą w mroku sylwetkę mężczyzny z przerzuconym przez lewe ramię płaszczem, opartego o drzwi bagażowego mercedesa. Bez szelestu prześliznął się przez krzewy i stanął za jego plecami. – O co chodzi, synu? – zapytał półgłosem. Chłopiec odwrócił się gwałtownie, płaszcz opadł na ziemię, a prawa ręka szybkim ruchem uniosła się w górę. W tej samej chwili pęk kluczyków, które Bok ściskał w dłoni, trafił go w usta. Wykorzystując chwilę zaskoczenia Bok zdołał skrócić dystans i wsunąć wyciągniętą rękę pod nadgarstek. Pięść minęła jego twarz o centymetry, a mimo to głową szarpnął dotkliwy tępy ból. Przyciągnął napastnika za nadgarstek i podcinając nogi z pełnym impetem uderzył nasadą dłoni w podbródek. Gdyby cios Boka dotarł do celu, wyglądałoby to efektownie. Napastnik przekoziołkowałby wokół osi własnego ramienia i uderzył głową o asfalt. Zdarza się to na filmach, które utrwalają fałszywe przekonanie, że mordobicie jest zajęciem estetycznym i, w gruncie rzeczy, nieszkodliwym dla zdrowia. Tymczasem dłoń zaatakowanego mężczyzny prześliznęła się po podbródku i najzupełniej nieestetycznie uderzyła od spodu, w nos chłopca, łamiąc go w paru miejscach, natomiast potylica uderzyła w drewnianą burtę samochodu. W tej samej chwili rozległ się metaliczny brzęk spadającego przedmiotu. Bok schylił się i z niedowierzaniem rozpoznał kształt archaicznego narzędzia, jakim przed laty ludzie ludzi doprowadzali do śmierci lub kalectwa. Tymczasem zamachowiec ocknął się z chwilowego omdlenia i rzucił do ucieczki. Bok ruszył po chwili, za nim, wymachując szablą i brocząc obficie krwią. Siedzący za kierownicą Badzio, nim jeszcze doszło do owych gwałtownych zajść, był u kresu wytrzymałości psychicznej. Od kilku minut jego prawa stopa drgała konwulsyjnie, jakby wybijała rytm na perkusji. Skierował na nieposłuszną kończynę całą siłę woli, ale i to nie pomagało. Zajęty zwalczaniem histerycznych brewerii własnej nogi, nie zwracał specjalnej uwagi na to, co działo się po prawej stronie, a jedynie kątem oka obserwował wjazd na parking. Nieoczekiwany hałas w ciemnościach wprawił go w stan paniki i chwilowego paraliżu, który minął, gdy dojrzał pędzącą w jego stronę tyralierę, a na jej czele człowieka z dziwnymi wąsami. Nie namyślając się dłużej wrzucił bieg i dodał gazu ową niesforną perkusyjną nogą. Samochód ruszył po chodniku skacząc jak żaba. Na krzyk Zacha opanował się na moment i zdołał gwałtownym ruchem otworzyć drzwi, nie przerywając jednak jazdy. Drzwi uderzyły z impetem o śmietnik, ten potoczył się wprost pod nogi biegnącego, który zniknął z pola widzenia, w oknie samochodu pojawił się natomiast Kot i wtargnął do środka akurat w chwili, gdy zastava zebrała się do kolejnego skoku, uderzył barkiem w ręce kurczowo ściskające kierownicę, co spowodowało, że samochód gwałtownym rzutem w prawo dopadł ciemnej latarni. ,Ojciec mnie zabije” – zdążył pomyśleć Badzio, nim poczuł uderzenie kierownicą w wą- 107 trobę. Kot wyrżnął głową w przednią szybę. Silnik umilkł. Słychać było tylko ciche kapanie płynu wyciekającego z rozbitej chłodnicy. Gdy się ocknęli, Zach siedział już na tylnym fotelu z odchyloną głową. To, co Badzio wziął za wąsy, było smugą zastygającej pod nosem krwi. W oknach okolicznych domów pozapalano światła, zewsząd nadciągali gapie. Dokoła samochodu przechadzał się zakrwawiony mężczyzna z szablą w dłoni. Milicyjny radiowóz dotarł na miejsce wypadku tuż przed pogotowiem. Na pierwszy rzut oka mogło to wyglądać, jakby Bok wykonał z szablą szarżę na samochód i pokonał pojazd po krwawej walce, więc opasły sierżant sięgnął do kabury i zażądał bezwarunkowej kapitulacji. Tłum składający się w większości z właścicieli parkujących tu aut przyjął to z pomrukiem niezadowolenia. Przypuszczali, że szabla została użyta przeciwko złodziejom samochodów, więc sympatie były po stronie uzbrojonego. Bok złożył broń oraz krótkie rzeczowe oświadczenie. – To ktoś z pana rodziny? – podejrzliwie zapytał sierżant, bo doświadczenie podpowiadało mu, że związki krwi prowadzą do najkrwawszych i najbardziej niewiarygodnych wydarzeń. – Nie przypuszczam – odparł enigmatycznie poszkodowany, podczas gdy lekarz oglądał ranę na jego głowie, po czym naradzał się z nim przez chwilę ściszonym głosem. – Szansa zawsze istnieje – stwierdził wreszcie lekarz, wzruszając ramionami. Tłum z szacunkiem rozstąpił się przed nimi i ruszył ich śladem w pewnej odległości. Obejrzeli dokładnie miejsce starcia w świetle latarki, ale poza śladami krwi niczego nie znaleźli. Bok pomyślał z niechęcią o kocie, choć trochę mu zawdzięczał. – Trudno. Trzeba jechać do szpitala, bo stracił pan już sporo krwi – powiedział lekarz. – Gdyby ktoś z panów znalazł tu jakieś ucho, byłbym zobowiązany – rzekł Bok zwracając się do grupy stojących w pobliżu mężczyzn. Chciał dodać, że ucho jest od kompletu, ale po namyśle uznał, że zabrzmi to zbyt groteskowo. „Drogi Motku – pisał Aleksander Bok – w dniu Twojego wyjazdu przydarzyła mi się najzupełniej idiotyczna i szokująca historia, która wszakże potwierdza mój sąd o rzeczywistości. Stałem się obiektem zamachu. To nie jest żart ani metafora. Pewien wyrostek usiłował odrąbać mi głowę szablą. Do tego zadania przygotował się starannie i nawet przeprowadził coś w rodzaju próby generalnej. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby zamysł pozbawienia mnie głowy, która zresztą stanowi podstawowe źródło utrzymania, powiódł się w pełni?... Gawiedź literacka, w ogóle nie zainteresowana tym, co dzieje się w normalnie i zgodnie z przeznaczeniem funkcjonujących głowach, rzuciłaby się na moje felietony jak stado padlinożerców, żeby to zgłębiać jako marzenia ściętej głowy czy coś w tym rodzaju, a moje sarkastyczne refleksje na temat nekrofilii literackiej odczytałaby na swój kołtuński sposób jako przepowiednię mojego losu! Nigdy bym sobie nie darował, gdyby ten zamach się powiódł. Myśl, że mógłbym zażywać tej dwuznacznej i pośmiertnej sławy żerując na własnym trupie, napełnia mnie odrazą. Na szczęście straciłem tylko ucho, co zadowala mnie w zupełności, bo sprowadza tę potencjalnie haniebną tragedię do owego irytująco śmiesznego wymiaru, o którym ci na dzień przed wyjazdem wspominałem. (Nawiasem mówiąc, ucho najprawdopodobniej zeżarł kot, co stanowi nawet pewną przesadę.) Mam zatem to, na co van Gogh musiał solennie zapracować indywidualnym szaleństwem, a zarazem potwierdziły się na mojej skórze owe obelżywe i prowokacyjne sądy. Czegóż chcieć więcej? Zapewne zainteresują Cię niektóre szczegóły. Młodociani zamachowcy uważali się za członków terrorystycznej bojówki, używającej skrótu TPD, co oznacza Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, a przez nich było rozwijane w Terror Polskiej Demokracji. 108 Jak pamiętasz, co do dzieci wykazywałem zawsze daleko posuniętą ostrożność i utrzymywałem, że dziecko można polubić dopiero po kilkudziesięciu latach znajomości. Niedojrzałość nie pociągała mnie w żadnej postaci, i, jak widzisz, owa historia mój pogląd potwierdza. Ciekawią Cię zapewne motywy, którymi kierowała się owa uwikłana w sprzeczności niedojrzałość, wybierając mnie na potencjalną ofiarę. Łudziłem się samolubnie, że to z powodu moich kontrowersyjnych poglądów, i przyznam, że nawet mi to pochlebiało. Tymczasem nic z tego. Kierowali się dostępnością i wystarczało im to, że występuję w telewizji. Z ucięciem mi głowy wiązali pewne nadzieje na rozwój demokracji i wolności słowa, ale dlaczego ten akt miałby spowodować akurat takie skutki, nie potrafili wyjaśnić. Nie zastanawiali się nad tym. Po namyśle stwierdzili dość zgodnie, że próbowali popełnić ową zbrodnię (używam tego słowa nie dlatego, że to o mnie chodzi) z głupoty... Mnie osobiście taka szczera motywacja trafia do przekonania, bo zawsze uważałem, że u podłoża zbrodni tkwi zwykle głupota i brak wyobraźni. Z głupoty... Tak brzmią przeważnie ostatnie słowa mordercy, które cokolwiek znaczą. Pewne okoliczności zaciemniły jednak sprawę. Otóż wkrótce po owym gwałtownym zajściu... (Nawiasem mówiąc, wyjście cało z opresji zawdzięczam w pewnej mierze Tobie, a ściśle umiejętnościom w aikido i karate, jakie przekazałeś mi w uniwersyteckim dojo, choć z drugiej strony napastnik okazał się uczniem Twojego ucznia, sensei Pęczaka, na szczęście, początkującym.) Wkrótce po tym wydarzeniu zapukał do drzwi mojego mieszkania osobnik, któremu w stanie wojennym przenocowałem świńską tuszę. Zdaje się, że nawet Ci o tym wspominałem. Osobnik ten nosi to samo nazwisko co ja i kierował się instynktownie domniemaniem pokrewieństwa. Otóż oświadczył on, że poczuwa się do winy, bo za jego pośrednictwem zamachowcy uzyskali mój adres, więc nieświadomie wyrządził mi świństwo i poczuwa się do kosztów. Zaproponował milion złotych w miesięcznych ratach po dwadzieścia tysięcy. Oczywiście doszedłem natychmiast do wniosku, że mam do czynienia z wariatem. Nie sądzę, żeby ucho było warte więcej niż siedemset sześćdziesiąt. Na tym nie koniec. Obłąkany przedstawił własną wersję tego, co się stało, i przyznam, że wprawiło mnie to w całkowite osłupienie. Powiedział, że przywódca zamachowców uważał się za mojego nieślubnego syna. Wyparłem się ojcostwa, bo z matką tego wyrodka nie mogła mnie łączyć najlżejsza nawet ciąża i nawet dałbym głowę... mhm... że w życiu nie widziałem tej kobiety na oczy. Zacząłem żywić obawy, że wariat siłą zechce mi narzucić znowu więzi rodzinne, ale nie... Powiedział, że jest to syn fałszywy, samozwańczy, judasz i narzędzie szatana. Natomiast upierał się, że we trzech tworzymy trójcę, której zewnętrznym symbolem jest moje nieszczęsne ucho. Próbowałem wypierać się udziału w tej świętokradczej trójcy, tłumacząc, że w przedstawieniach występuje oko Opatrzności, ale wariat twierdził z przekonaniem, że oko się opatrzyło i że teraz ma być ucho, że ja w tym obłędnym rodzinno-świętokradczym trójkącie jestem ojcem, który natchnął go duchem i pozwolił zbawiać ludzi przez dotyk, a fałszywy syn – judasz narzędziem szatana... Zanim wypchnąłem heretyka za drzwi, wsunął mi w rękę jakieś zawiniątko. Przyjąłem je sądząc, że to pieniądze i w ten sposób zdołam się wykupić od dalszej obecności samozwańczego zbawiciela, w środku znalazłem jednak kopertę i notatnik. Nie uprzedzając faktów, zacytuję Ci fragmenty tego niezwykłego listu: „Jestem matką Potwora... Nim pozwoliłam mu przyjść na świat, zostałam zgwałcona przez nieznanego sprawcę... Wiedząc, że już nigdy w życiu nie pozwolę się dotknąć żadnemu mężczyźnie, postanowiłam urodzić mimo przestróg... Jak każda kobieta, chciałam mieć dziecko, a wiedziałam już, że w normalny sposób stało się to dla mnie niemożliwe... W kilka lat później spotkałam Pana, chociaż Pan pewnie tego nie pamięta, bo rozmawialiśmy tylko przez dwie godziny po wykładzie na SN, który Pan przeprowadził gościnnie... I była taka chwila, że po 109 raz pierwszy poczułam, iż istnieje mężczyzna, którego jeszcze mogłabym pokochać, co pozwalało mi potem żyć w nadziei, że nie jestem kobietą do końca okaleczoną psychicznie... Tymczasem Potwór rósł u mego boku i starannie ukrywał prawdziwą twarz, a ja nie chciałam się przyznać do podejrzeń. Pracowałam ciężko po godzinach, żeby utrzymać jego i siebie, bo moi rodzice przedwcześnie umarli ze zgryzoty, a ja przeniosłam się do Szpecin, gdzie nikt mnie nie znał... Nie miałam odwagi powiedzieć Potworowi prawdy o jego pochodzeniu, bo bałam się, że rozpali to w nim najgorsze instynkty... On ciągle na to czekał, a ja, choć nigdy o tym nie wspomniałam, pozwalałam mu myśleć, że to właśnie Pan mógłby być jego ojcem. Nie było to trudne, bo na Pana występy w telewizji patrzyłam zawsze z przyjemnością i prawdziwym sentymentem... Nie doceniłam zła, któremu pozwoliłam dojrzeć we własnym łonie. Całej prawdy o Potworze dowiedziałam się z tajnych notatek, które znalazłam wkrótce po aresztowaniu. Okazało się to bardziej przerażające, niż mogłam przypuszczać, a jednak nie mogłam, nie potrafiłam przekazać tych obciążających zeznań milicji... Pan ma prawo to uczynić...” Notatki chłopca są zimnym rejestrem kilkunastu z premedytacją przygotowanych aktów przestępczych, między innymi trzech zgwałceń... Przyznam, że nie bardzo wiedziałem, co z tym począć, i odczułem ulgę, gdy przebieg dochodzenia wyłonił tamte okoliczności bez mojego udziału... Mimo wszystko nie wierzę, że zło jest dziedziczne, i skłonny jestem raczej przyznać rację wariatowi: jesteśmy bokami tego samego trójkąta. Patrzę w lustro... No cóż... Nigdy nie twierdziłem, że jestem po to, żeby się każdemu podobać. Piece-Warszawa 1985 – 1987