JONATHAN CARROLL GŁOS NASZEGO CIENIA TŁUMACZENIE MARIA MACHNIK–KORUSIEWICZ ROMAN PALEWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU VOICE OF OUR SHADOW Mojemu ojcu — A zatem to jest twoje. Proszę, abyś to przyjął. — Miło, sir, bardzo mi miło. Szklany wzrok sprawia, że przystajesz I idziesz dalej roztrzęsiony: czy mnie dostrzeżono? Czy tym razem spostrzegli, jaki jestem naprawdę, Czy znowu to się odwlecze? John Ashbery, As One Put Drunk into the Packet Boat CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Formori, Grecja Często śnię tutaj nocą o moich rodzicach. To są dobre sny. Budzę się potem wypoczęty i szczęśliwy, chociaż nie dzieje się w nich nic szczególnego. Siedzimy sobie latem na werandzie, popijając mrożoną herbatę i przyglądamy się, jak nasz szkocki owczarek, Jordan, łazikuje po podwórku. Rozmawiamy, ale słowa są blade i nierzeczywiste, nieważne. Niczego to nie zmienia — wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, będąc tu razem, nawet mój brat, Ross. Od czasu do czasu matka śmieje się albo swoim znanym gestem wyrzuca w górę ramiona, kreśląc nimi pętle i łuki. Ojciec pali papierosa, jak zwykle zaciągając się głęboko. Kiedyś, gdy byłem mały, zapytałem, czy dym spływa mu aż do stóp. Tak jak się to zdarza w wielu małżeństwach, temperamenty moich rodziców różniły się diametralnie. Matka chłonęła życie tak łapczywie jak tylko zdołała. Ojciec natomiast działał czysto i zgodnie z przewidywaniami, zawsze niezmiennie prostolinijny wobec jej namiętności i krętactw. Myślę, że w ich wzajemnych związkach jedynym wielkim powodem do smutku była świadomość, iż choć matka darzyła go ciepłym, przyjacielskim uczuciem, to o wiele bardziej kochała swoich dwóch synów. Początkowo pragnęła mieć pięcioro dzieci, ale zarówno mnie, jak i mojego brata rodziła z takim trudem, że lekarz powiedział, iż następne dziecko stanowiłoby dla niej śmiertelne zagrożenie. Zrekompensowała to sobie, przelewając w końcu na nas dwóch całą miłość, którą przeznaczyła dla owej piątki. Tato był weterynarzem: nadal jest weterynarzem. Na początku małżeństwa z powodzeniem prowadził praktykę prywatną na Manhattanie, ale tuż po narodzeniu się pierwszego syna porzucił tę pracę, by przeprowadzić się na wieś. Chciał, żeby jego dzieci mogły bawić się na podwórku, a także bezpiecznie wychodzić z domu oraz wracać doń, kiedy tylko zapragną. Moja matka swoim zwyczajem z pełną pasją zajęła się urządzaniem nowego domu. Świeża farba wewnątrz i na zewnątrz, nowe tapety, wycyklinowane i nawoskowane podłogi, naprawione przecieki… Kiedy zakończyła pracę, okazało się, że stworzyła przyjemną siedzibę, wystarczająco przestronną, jasną, ciepłą i bezpieczną, by upewnić nas, że jest to naprawdę dom rodzinny. Wszystko to ją absorbowało i jeszcze wychowywanie dwóch chłopców. Później mówiła, że dwa pierwsze lata w tym domu były dla niej najszczęśliwsze. Gdzie się ruszyła, coś lub ktoś wymagał jej pomocy, a tego właśnie łaknęła. Z jednym dzieckiem w ramionach, a drugim uczepionym spódnicy załatwiała telefony, gotowała i poddawała swej żelaznej woli nasze nowe życie i sam dom. Trwało to parę lat, ale w końcu wszystko działało i lśniło. Ross zaczynał właśnie szkołę, ja rozpocząłem z mamą naukę czytania, zaś każdy posiłek, który pojawiał się na stole, był smaczny i różnił się od poprzedniego. Kiedy matka uznała, że wszyscy jesteśmy już wystarczająco zadbani, zdecydowała kupić nam psa. Mój brat, Ross, szybko wyrósł na żywego, ciekawskiego chłopca, lecz już w wieku pięciu lat był wyjątkowo nieposłuszny. Należał do tego rodzaju osób, które pomimo wyczyniania okropnych rzeczy, nieustannie uzyskują przebaczenie, ponieważ ludzie sądzą, że było to albo przypadkowe, albo zabawne. We wczesnym dzieciństwie zwykł myszkować we wszystkich zakamarkach domu, szukając nowych zajęć i rzeczy, w które mógłby wścibić swój nos. W ciągu kilku lat przeleciał niczym pociąg ekspresowy po zestawach „Małego Elektryka”, dzwoniących misiach i małpkach oraz pajacykach. Mimo sprzeciwu taty matka kupiła mu na szóste urodziny zestaw narzędzi do wypalania drewna. Przez parę tygodni używał ich zgodnie z przeznaczeniem, wypalając swoje imię na kawałkach nieużytecznego drewna, które wpadły mu w ręce. Któregoś dnia wypalił: ROSS LENNOX na dębowym fotelu. Matka dała mu klapsa i wyrzuciła zabawkę. Taka właśnie była — bardzo zdecydowana i pewna, że jedynym sposobem na wychowanie dzieci jest kochać je w każdym momencie, nie wykluczając jednak od czasu do czasu klapsa, jeśli na to zasłużą. Żadnych usprawiedliwień, żadnych wymówek —jeśli coś przeskrobałeś, obrywałeś. Pięć minut później tuliła cię znowu i zrobiłaby dla ciebie wszystko. Prawdopodobnie zrozumiałem ją już we wczesnym okresie mojego życia, bo rzadko zdarzało mi się oberwać. Ale to nie odnosiło się do Rossa; Boże, nie do Rossa. Wspominam ten epizod, bo wtedy po raz pierwszy ta dwójka w sposób otwarty starła się ze sobą. Ross zniszczył fotel. Matka zbiła go, a wypalarkę wyrzuciła do śmieci. Kiedy odeszła, mój brat wyciągnął ją z kubła i starannie wypalił dziury w podeszwach jej nowych, kosztownych, skórzanych botków. Odkryła to w godzinę później i, ku mojemu przerażeniu, zapytała, czyja to zrobiłem. Ja! Byłem tępakiem, który patrzył na tych tytanów z bojaźnią i drżeniem. Nie, ja tego nie zrobiłem. Rzecz jasna wiedziała o tym, ale chciała usłyszeć to z moich ust, zanim przystąpiła do działania. Pomaszerowała do pokoju Rossa, gdzie zastała go siedzącego spokojnie na łóżku z komiksem w ręku. Tak samo spokojnie podeszła do szafki mojego brata i wzięła jego ulubiony model samolotu. Wyjęła wypalarkę z kieszeni fartucha, włączyła ją do kontaktu i na jego oczach wypaliła dziury w obu skrzydłach. Ross rozpłakał się, pokój śmierdział straszliwie, a wokół fruwały drobne, czarne nitki spalonego plastiku. Kiedy rzecz się dokonała, matka postawiła samolot z powrotem na szafce i wyszła z pokoju, zwycięska, nadal dzierżąca władzę w ręku. Tym razem wygrała, ale rosnąc, Ross robił się coraz bardziej przebiegły i podstępny. Ich pojedynek trwał, ale już na bardziej wyrównanych prawach. Mój brat odziedziczył po matce witalność i jej apetyt na życie, ale zamiast pożądać wszystkiego tak jak ona, wybierał potrawy, lecz od razu w ogromnych porcjach. Gdyby życie było jedną wielką ucztą, on chciałby tylko pasztet, ale za to cały, do ostatniej okruszynki. Manipulowanie innymi? Nie było nikogo, kto by mu w tym dorównał. Byłem największym popychadłem na świecie i daleko mi było do rozrabiaki, ale pewnego lata Ross nakłonił mnie do wybicia okna w gabinecie ojca, bezmyślnego rzucenia kamieniem w ul (podczas gdy on obserwował to z głębi domu), przyzwolenia mu na ochronę mojej osoby przed Bogiem, który, jak twierdził Ross, był zawsze o krok od wtrącenia mnie, sześciolatka, do piekła za złe zachowanie. Mój ojciec miał stare wydanie Pieklą, z ilustracjami Dore’a i pewnego popołudnia Ross przyniósł je, chcąc mi uświadomić, co mi grozi, jeśli nie będę dalej płacił mu za ochronę. Obrazki były tak przerażające i tak przykuwały wzrok, że nie potrzebowałem zachęty (ani wtedy, ani przez parę następnych tygodni, dopóki zaklęcie nie osłabło), żeby zabrać książkę na dół i dziwować się temu, czego z ledwością unikałem tylko dzięki staraniom mojego brata, o czym mi codziennie przypominał. Z pewnością byłem jego podstawowym celem, ale umiał zarzucić swe lasso i na innych ludzi. Wiedział, jak urobić mamę, by pozwoliła mu nie iść do szkoły, a ojca namówić na mecz Yankee albo na seans w kinie pod gołym niebem. Oczywiście co jakiś czas przyłapywano go i zostawał ukarany lub zbity, ale jego rejestr („rejestr wygranych i przegranych”, jak go nazywał) był zdumiewający w porównaniu z innymi dziećmi. Wobec wyczynów mojego brata ja przypominałem archanioła Gabriela. Ścieliłem swoje łóżko chyba od czasu, gdy nauczyłem się raczkować, a w moich nie kończących się, nocnych modlitwach prosiłem o błogosławieństwo dla każdego, kto przyszedł mi na myśl, łączne z cyrkowcami z Barnum & Bailey. Miałem chomika w srebrnej klatce, dywanik „samotnego wędrowca”, a na ścianie proporczyki college’u. Wszystkie moje ołówki były naostrzone, a książki z serii „Dzielni Chłopcy”, ustawione w alfabetycznym porządku. Ross natomiast, w swojej przekorze, lubił wpaść do mojego pokoju i zrobić mi „nalot bombowy” na łóżko. Rozkładał ramiona, jak tylko mógł najszerzej i walił w łóżko z maksymalną szybkością i siłą. Częstokroć któraś z listewek jęczała lub nawet pękała, zaś poduszka na skutek wstrząsu wzlatywała wysoko w powietrze. Ja kwiliłem, a Ross chichotał z rozkoszy. Ponieważ jego wizyty były dużą przyjemnością, więc nigdy nie uskarżałem się na straty, które przy tej okazji czynił. Kiedyś położył na mojej poduszce na wpół zdechłego kota ubranego w maleńką baseballową czapkę, a ja nigdy nie pisnąłem o tym ani słowa. Udawałem, to nasz wspólny sekret. Jego pokój był przeciwieństwem mojego, ale dla mnie jawił się dziesięć razy wspanialszy. Zawsze. Przyznaję to. Nieodmiennie tonął w nieładzie: od tenisówek na biurku, do radia pod materacem. Ross i matka toczyli nie kończącą się wojnę o ten pokój, ale przez większość czasu było tam tak, jak chciał mój brat, niezależnie od jej gróźb i lamentowania. Najdziwniejszą sprawą była różnorodność rzeczy, jakie tam nagromadził. Nie dla niego były szkolne proporczyki. Dostał gdzieś ogromny plakat filmowy reklamujący Godzillę. Zakrywał on jedną ścianę kaskadą płomieni, krwi i błyskawic. Na drugiej ścianie wisiała postrzępiona amerykańska flaga, którą nasz ojciec przywiózł z wojny. Na półkach znajdowała się kompletna kolekcja ilustrowanego magazynu „Sławne Potwory”, parchaty, wypchany skunks, wszystkie księgi Oz i parę bajkowych, starych, żeliwnych doniczek, których pełno było wtedy w sklepie ze starociami. Uwielbiał wyprawy na miejskie wysypisko śmieci, gdzie godzinami dłubał długim, metalowym kijem, przerzucając sterty i odkładając na bok rzeczy, które chciał zatrzymać. Tam właśnie znalazł porcelanową tabakierkę, kolejowy zegar bez wskazówek i książkę o papierowych lalkach opublikowaną w 1873 roku. Pamiętam to wszystko, bo jakiś czas temu obudziłem się w środku nocy, pod wrażeniem jednego z tych szczególnych, wyraźnych snów, takich, w których wszystko, czego doświadczasz, rozgrywa się w tak jasnym i chłodnym świetle, że po przebudzeniu, w rzeczywistym świecie, czujesz się nierzeczywiście. W każdym razie mój sen toczył się w dawnym pokoju Rossa, i kiedy się zbudziłem, chwyciłem za ołówek i spisałem całą listę rzeczy, które wówczas ujrzałem. Jeśli chłopięcy pokój jest niejasnym obrazem tego, czym jego właściciel będzie w przyszłości, Ross powinien zostać… handlarzem staroci. Ekscentrykiem? Kimś nieprzewidywalnym, ale bardzo wyjątkowym, jak sądzę. Najlepiej pamiętam wylegiwanie się na jego łóżku (ilekroć pozwolił mi wejść do pokoju, musiałem pukać, zanim wszedłem) i wodzenie wzrokiem po półkach, ścianach i znajdujących się tam przedmiotach. Czułem się, jakbym był w jakiejś tajemniczej krainie lub na planecie niewypowiedzianie dalekiej od naszego domu, od mojego życia. I kiedy obejrzałem już wszystko po raz setny, spoglądałem na Rossa zachwycony, iż mimo swej obcości, dziwaczności czy okrucieństwa był moim bratem i dzieliliśmy ze sobą dom, nazwisko, naszą krew. Z wiekiem jego gust się zmienił, ale oznaczało to jedynie, że wszystko stało się jeszcze bardziej zwariowane. Na krótki czas i popadł w obsesję na punkcie starych maszyn do pisania. O każdej porze dnia trzy lub cztery leżały na jego biurku (rozebrane na tysiące części. Wstąpił do klubu kolekcjonerów j starych maszyn do pisania, całymi miesiącami pisał do współhobbistów i otrzymywał setki listów. Wymienianie się eksponatami, udzielanie wskazówek i porad technicznych… Co chwila dzwonił telefon i jakiś obcy, głucho brzmiący głos z Perry w Oklahomie lub Hickory w Południowej Karolinie pytał o mojego brata. Ross dyskutował z tymi fanatykami ze spokojem i pewnością czterdziestopięcioletniego wytrawnego technika. Po maszynach przyszła kolej na stare latawce, następnie: chińskie, porcelanowe psy, a potem na scenie jego fascynacji] pojawił się Edgar Cayce i różokrzyżowcy. To brzmi tak, jakby Ross był cudownym dzieckiem, i do pewnego stopnia jest to prawdą. Jednakże pomijając jej obsesje, był to chłopak ponury i podstępny jak sosnowa drzazga. Nieustannie zamykał na klucz drzwi swego pokoju, w związku z czym rodzice ciągle podejrzewali, że robi tam najróżniejsze „rzeczy”. Powtarzałem im, że postępuje tak, aby ich rozdrażnić, ale nie chcieli mnie słuchać. Dwa lub trzy razy w tygodniu staczał z moją matką decydującą bitwę obojętnie z jakiego powodu. Znając jej wybuchowy charakter, wiedział jak łatwo ją rozwścieczyć (jeść z otwartymi ustami, nie wycierać butów), ale to go nie satysfakcjonowało. Kiedy wpadł w odpowiedni nastrój, pragnął ją widzieć w szale wściekłości, miotającą się w furii tak ślepej, że nieraz wręcz wpadała na sprzęty. Przypuszczam, że kiedy dzieci wchodzą w tak zwany okres dojrzewania, w wielu rodzinach ludzie skaczą sobie do gardeł ale w naszym przypadku sytuacja polegała na tym, że mat coraz bardziej ustępowała pola Rossowi, skutkiem czego zaczęła zachowywać się z dystansem wobec nas obu. Byłem tchórzem i ilekroć zauważyłem, że jej napięcie wzrasta, brałem nogi za pas, jednak nie zawsze udawało mi się uciec w czas. Odłamki wybuchów jej gniewu często raniły mnie i trudno mi było pogodzić się z niesprawiedliwością świata. Wiedziałem, że jestem normalnym, szczęśliwym chłopcem. Wiedziałem też, że mój brat był wszystkim… oprócz tego. Wiedziałem, że wykańcza matkę nerwowo i dobrze rozumiałem, dlaczego jej cierpliwość kończy się. Nigdy jednak nie pojąłem, jaki sens ma wciąganie mojej osoby w ich, często brutalne, potyczki. W rezultacie bywałem złajany, obity lub ukarany zupełnie bez powodu. Czy zostawiło to na mnie piętno na całe życie? Czy znienawidziłem wszystkie matki, które później spotkałem? Wcale nie. Przerażał mnie widok Rossa postępującego w taki sposób, ale byłem też zarazem najuleglejszą osobą z jego publiczności. Nawet wliczając okazjonalne wpadki, nigdy nie przehandlowałbym życia na obrzeżach tej krainy huraganów za cokolwiek innego. Wkrótce Ross zaczął kraść wszystko, co wpadło mu w ręce. Był pierwszorzędnym złodziejem, w dużym stopniu dzięki swojej brawurze. Ciągle zatrzymywali go w sklepach, pytając dokąd idzie z tym zegarkiem (książką, zapalniczką…). Z niewinnym, nierozumiejącym uśmiechem odpowiadał, że właśnie niesie to swojej mamie. Po tym spojrzeniu Rossa sprzedawca najczęściej przepraszał za swoje grubiaństwo. Pięć minut później Ross miał już upatrzony przedmiot w kieszeni i znajdował się na ulicy. Kiedyś kłócił się z matką tuż po świętach Bożego Narodzenia i powiedział jej, że wszystkie prezenty, które nam podarował, zostały przez niego ukradzione. Matka niemal eksplodowała, ojciec — posmutniały, lecz nawykły już do takich spraw — zapytał tylko, z jakiego sklepu pochodzą. Ross nie chciał powiedzieć i karuzela ruszyła od nowa. Pięć dni później rodzice wyjechali na zabawę sylwestrową, a mnie zostawili pod opieką Rossa. Dziesięć minut po ich wyjściu brat namówił mnie, bym zjechał po poręczy z zamkniętymi oczami. Ujechałem już parę stóp, zanim poczułem coś obrzydliwego i palącego na wierzchu mojej dłoni. Wyrzuciłem obie ręce w górę, strząsając papieros, którym mnie osmalił. Straciłem równowagę, spadłem na bok i wylądowałem na ramieniu, które pod ciężarem mojego ciała pękło w dwóch miejscach. Oprócz bólu pamiętam tylko twarz Rossa, tuż przy moim prawym policzku, powtarzającego mi raz po raz, żebym w tej sprawie lepiej zamknął moją małą, pieprzoną buzię na kłódkę. Czy byłem głupcem? Tak. Czy powinienem wołać o krwawą pomstę? Tak. Czy chciałem, żeby mój brat kochał mnie choć trochę? Tak. 2 W wieku piętnastu lat Ross zmienił swój styl i został twardym facetem. Skórzana kurtka z tysiącem zamków i chromowanych ćwieków, oprawiony w kozią skórę nóż sprężynom z Włoch, tubka brylantyny na półce w łazience. Kręcił się z grupką tępaków, którzy zamiast rozmawiać, palili marlboro i spluwali na ziemię. Szefem tej paczki był Bobby Hanley, który, chociaż mały i chudy jak samochodowa antena, miał okropną reputację. Uważano, że każdy kto z nim przystawał, był niespełna rozumu. Po raz pierwszy zobaczyłem Bobby’ego na meczu koszykówki w szkole średniej. Miałem jedenaście lat i będąc jeszcze ciągle w podstawówce, nie wiedziałem, kto to jest. Przyszedłem na mecz z Rossem (któremu rodzice wmusili mnie na siłę), on zostawił mnie na pastwę losu w parę sekund po przyjściu i miejsce. Rozglądałem się nerwowo dookoła, szukając osób przy której mógłbym usiąść, ale najwyraźniej wszyscy tutaj byli obcy. W końcu stanąłem przy drzwiach wejściowych, paru minutach gry do sali wszedł stary portier (który ja wiedziałem, nazywał się Vince) i stanął przy mnie. W ręce wziął jedną ze swoich długich, drewnianych mioteł. Ilekroć nasz strona zdobywała punkt, zaznaczał to na ziemi. Zaczęliśmy rozmawiać i poczułem się swobodniej. Było to bardzo przyjemne i przyszło mi na myśl, jak wspaniale będzie, gdy zostanę uczniem szkoły średniej i będę już zawsze mógł przychodzić na takie rozgrywki. Kilka minut przed zakończeniem pierwszej ćwiartki meczu drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali wtoczyło się gęsiego paru twardzieli. Vince wymruczał coś na temat „gówniarzy”, a ja, nie mając o niczym pojęcia, przytaknąłem. Podeszli prosto do granicy boiska i stali tam, przyglądając się widzom, natomiast kompletnie ignorując mecz. Potem któryś wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego. Zapałkę rzucił na podłogę. Vince poszedł do niego i powiedział, że w sali gimnastycznej nie wolno palić. Bobby Hanley nawet na niego nie spojrzał. Zamiast tego zaciągnął się powoli i głęboko, po czym rzekł: — Pierdź na to, tatuśku. Nie mogłem w to uwierzyć! Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że Vince coś na to wymamrotał, ale wrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Kilku kumpli Hanleya parsknęło śmiechem, lecz żaden nie zdobył się, by też zapalić. Vince, stojąc tuż przy mnie, zaklął i kręcił kijem od miotły. Nie wiedziałem, co robić. Jakże coś takiego mogło ujść na sucho temu szczeniakowi? Jaką magiczną siłą dysponował? Ćwiartka meczu skończyła się w chwili, gdy Bobby dopalał swego papierosa aż po brązowy filtr. Kiedy skończył, rzucił go na parkiet i rozgniótł obcasem. Patrzyłem, jak jego stopa obraca się w prawo i w lewo. O wiele za głośno oświadczyłem: — Co za głupek. — Hej, Bobby, te frajery, co tam stoją, nazwały cię głupkiem. Zdrętwiałem. — Który to? — Ten mały popierdoleniec przy drzwiach. W pomarańczowej bluzie. — Głupek, tak? Nie śmiałem spojrzeć w górę. Chciałem zamknąć oczy, ale nie zrobiłem tego. Ujrzałem, jak dolna połowa Hanleya przepycha się przez resztę świty i idzie w moim kierunku. Złapał moje ucho i przyciągnął je do swoich ust. — Ty przezwałeś mnie głupkiem? — Zostaw dzieciaka w spokoju; Hanley. Nie zwalniając uchwytu, Bobby powiedział portierowi, żeby się odpierdolił. — Zadałem ci pytanie, śmieciuchu. Czy ja jestem głupkiem? — Nie powinieneś palić w sali gimnastycznej. Auu! — I kto to mówi, śmieciuchu? Kto mi zabroni? Ludzie przechodzili obok nas w milczeniu. Byłem przerażony i zawstydzony. Straciłem cały animusz. Cały świat patrzył na mnie. Nikt nie wiedział, kim jestem, ale to niczego nie zmieniało. Mimo wszystko byłem śmierdzącym tchórzem. Hanley powoli urywał mi ucho. Byłem pewien, że słyszę, w środku pękają różne rzeczy: mięśnie odrywają się od kości, miękkie, maleńkie błony i włoski rozrywają się jak najdelikatniejsza pajęczyna… Jego kumple stali półkolem wokół nas delektując się całą sceną. — Słuchaj mnie, śmieciuchu — zrobił krok do przodu i zagłębił swój obcas w mojej tenisówce. Zaskomliłem, kiedy ból przeszył mi stopę. — Teraz śmieciuch płacze. Dlaczego płaczesz? Gdzie się podział Vince? Gdzie był mój tato? Mój brat? Ha mój brat! Nawet wtedy, w tym całym zamieszaniu, wiedziałem że gdyby Ross kręcił się w pobliżu, uśmiałby się do łez. — Hej, Bobby, Madeleine czeka na ciebie! Po raz pierwszy spojrzałem wprost na niego. Był o wiele niższy niż sądziłem. Kim była Madeleine? Czy teraz on odejdzie? — Słuchaj, śmieciu, nie każ mi więcej siebie oglądać, dobra? Bo jak cię zobaczę, to wydłubię ci twoje pierdolone ocyz tym. — Wyciągnął z kieszeni otwieracz do puszek i przycisnął go mocno do mojego nosa. Pamiętam do dziś, jak ciepły był ten kawałek metalu. Przytaknąłem najżarliwiej, jak mogłem i w końcu pchnął mnie w tył. Trzasnąłem głową w ławkę i osunąłem się w dół ja kamień w wodzie. Kiedy znów otworzyłem oczy, cała banda zniknęła. Później całymi miesiącami przemykałem się wokół szkoły jak duch potępieńca. Skradając się rankiem do budynku sprawdzałem każdy korytarz, każdą salę, każdą toaletę, zanim zdecydowałem się wejść lub wyjść — na wypadek gdyby on tam był! Wiedziałem, że szansa na to, iż kiedykolwiek spotkam go w szkole podstawowej jest prawie żadna, ale nie chciałem kusić losu. Nikomu o tym nie powiedziałem, szczególnie Rossowi. Nocami śniło mi się czasem, że biegnę najszybciej, jak mogę po miękkiej, gumowej drodze ścigany przez gigantyczny, roztańczony otwieracz do puszek. Nic się jednak nigdy nie wydarzyło, więc kiedy rok później Ross i Bobby spiknęli się, zobaczywszy ich razem, poczułem tylko ostre ukłucie strachu. Ostateczne poniżenie spotkało mnie, kiedy Bobby, po raz pierwszy przychodząc do naszego domu, nawet mnie nie rozpoznał. Gdy Ross przedstawił mnie, mówiąc: „A to mój zasrany braciszek”, Bobby tylko się uśmiechnął i rzekł: „Jak ci leci, chłopie?” Jak mi leci? Chciałem mu powiedzieć… Nie, chciałem, aby mnie rozpoznał. Mnie, śmieciucha, tego, którego tak strasznie przeraził na długie miesiące. Nic jednak nie powiedziałem. Później nabrałem tyle odwagi, by mu przypomnieć o pierwszym naszym spotkaniu. Strzelił palcami tak, jakby nagle przypomniał sobie, że powinien kupić sznurówki. — Tak, jasne, zdawało mi się, że skądś cię znam. I to było wszystko. Rzecz jasna, im dłużej trzymał się z Rossem, tym bardziej go lubiłem. Był bardzo zabawny i miał pewien rodzaj wrażliwości, która, tak jak mojemu bratu, pozwalała mu przejrzeć człowieka na wskroś, dostrzec wszelkie jego słabe i silne punkty. W mniej więcej dziewięćdziesięciu procentach wykorzystywał tę zdolność dla swoich własnych celów, ale zdarzało mu się też zrobić coś tak wyjątkowo miłego, że zupełnie to człowieka rozkładało. Tuż przed moimi trzynastymi urodzinami byliśmy w trójkę w sklepie papierniczym, a ja tęsknie wspomniałem, jak bardzo chciałbym mieć pewien model samolotu marki Forrestal, który mieli akurat w sprzedaży. Kiedy nadszedł mój wielki dzień, Bobby przyszedł do nas i wręczył mi wymarzony model opakowany w urodzinowy papier. — Cholera, chłopie, próbowałeś kiedyś ukraść coś tak wielkiego? To kurewsko trudne! Poskładałem samolot staranniej niż wszystkie pozostałe. Pokazałem go Hanleyowi dopiero po wielu godzinach malowania i wygładzania papierem ściernym. Pokiwał z uznaniem głową i powiedział Rossowi, że znam się na swojej robocie. Tamtego roku Ross obdarował mnie małą gumową laleczką w kostiumie kąpielowym, której za każdym naciśnięciem brzucha zza stanika wyskakiwały piersi. Myślę, że Hanley lubił mojego brata głównie dlatego, że Ross był bystry. Szkoła nie sprawiała mu żadnych trudności i często odrabiał zadania Bobby’emu, choć ten był o klasę wyżej Nie próbuję przez to powiedzieć, że tylko dlatego się przyjaźnili. Mój brat, kiedy tylko zechciał, potrafił nie tylko wypłaszać ptaszki z drzew, ale także rozśmieszyć każdego. Nie zachowywał się jednak jak klown. Wśród wielu darów, który otrzymał od losu, posiadł wyjątkową wrażliwość na odgadywanie upodobań innych, a także umiejętność usadzania każdego kto sobie za dużo pozwalał. Ponieważ Hanley był bezdyskusjnym władcą szkoły, Ross starannie przygotował scenę, zanim na nią wkroczył. Postanowił zostać królewskim błaznem starszego kolegi. Nie był twardy jak inni członkowie gangu, za to odznaczał się cholerną bystrością. W krótkim czasie w mieście było chyba z milion punków, którzy pragnęliby zgnieść Rossa na miazgę, ale zostawiali go w spokoju, wiedząc, że chroni go groźne skrzydło Bobby’ego. Kto wie, co wyrosłoby z nich w innych warunkach. Obaj mieli werwę i zdolności magików — tę wyjątkowo rzadką umiejętność zamieniania okrucieństwa w dotyk jedwabnych rękawiczek, zaś uprzejmości w gest bez znaczenia. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu, ale moi rodzice nie mieli nic przeciwko temu, ponieważ przychodząc na obiad, Bobby zachowywał i cicho i uprzejmie. Wydawało się nawet, że ma dobry wpływ i Rossa. W domu mój brat nie był teraz tak wstrętny i egoistyczny, jak do tej pory. Nie zmienił swego kursu na tyle, by stać się przyjacielskim lub uczynnym, jednakże można w nim było dostrzec słabe przebłyski świadczące o tym, że być może wyszedł z zakrętu i zmierza mniej więcej we właściwym kierunku. W noc poprzedzającą śmierć Rossa Bobby spał u nas. Ross był bardzo podekscytowany, ponieważ parę dni wcześniej otrzymał na urodziny dubeltówkę kalibru dwanaście. Ojciec uwielbiał strzelanie do rzutków i już wcześniej obiecał nauczyć nas tego sportu, gdy skończymy szesnaście lat. Bobby miał własne dubeltówki, ale potrafił docenić urodę strzelby Rossa. Tego wieczoru pozwolili mi zostać w ich pokoju nawet wtedy, gdy Ross wyciągnął nowe świńskie pisma, które zwędził z trafiki. Wypalili prawie całą paczkę papierosów i spędzili parę godzin, rozmawiając o dziewczynach z o różnych markach samochodów, o tym co Bobby będzie robił po ukończeniu szkoły. Spałem na podnóżku, który rozkładał się w tapczanik. Na to też Ross mi pozwolił. Kilka godzin później zerwałem się ze snu, czując na twarzy coś gęstego, ciepłego i lepkiego. Obaj stali nad moim posłaniem i w przyćmionym świetle dostrzegłem, jak Ross przechyla nade mną jakąś butelkę. Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować i poczułem ciężką słodycz klonowego syropu. W jednej chwili cała zawartość butelki znalazła się na mnie. Nie pozostało mi nic innego jak wstać i wydostać się z pokoju. Żegnał mnie ich ucieszny śmiech. Wyprałem w umywalce górę od piżamy, najlepiej jak umiałem, żeby matka nigdy się o tym nie dowiedziała. Potem, w ciemności, długo brałem prysznic. Następnego dnia obudziłem się zmęczony i w złym nastroju. Silne światło poranka lało się przez okna, okrywając mnie jak dodatkowy, niepotrzebny koc. Umyłem zęby, poszedłem do pokoju Rossa i zapukałem w drzwi. Kiedy nie było odpowiedzi, ostrożnie je popchnąłem. W obu naszych pokojach stały drewniane koje. Zobaczyłem jak Ross, przewieszony przez krawędź górnego łóżka mówi coś z przejęciem do Bobby’ego, który leżał na plecach z rękami pod głową. — Czego chcesz, dupku? Jeszcze syropku? Bobby odgonił muchę znad swego nosa i ziewnął. Kawał z zeszłej nocy to była przeszłość, nadszedł czas na coś nowego. — Wiesz, Ross, gdyby udało ci się wynieść tę dubeltówkę z domu, moglibyśmy pójść nad rzekę i załatwić parę mew. Nienawidzę tych pieprzonych ptaków. Mieszkaliśmy o milę od rzeki. Chodziło się tam latem, gdy nie było już nic innego do roboty, albo gdy udało się namówić dziewczynę, aby poszła tam „razem popływać”. Woda była tak brązowa i zanieczyszczona, że nigdy nie pływaliśmy — kiedy tylko ręczniki znalazły się na trawie, zaczynaliśmy się całować. Chcąc dotrzeć do wody, należało przejść przez tory kolejowe. Robiliśmy to ostrożnie, groteskowo unosząc nogi ponad każdą rzeczą, która wyglądała choć trochę podejrzanie, gdzieś na ziemi biegła bowiem „trzecia szyna” i wiedzieliśmy, że jeśli ją choć muśniemy, natychmiast zostaniemy zgładzeni przez prąd elektryczny. Bobby i Ross już wcześniej byli ze strzelbami na torach. Prawdę mówiąc, Ross był jedynym członkiem gangu, któremu starczało odwagi, by strzelać z jednej z wielu fuzji Bobby’ego do pędzących wagonów dla bydła. Nigdy ich nie złapano. Tego ranka rodzice pojechali na zakupy, więc wyniesienie broni z domu nie było trudne. Ross wsunął ją z powrotem do tekturowego pudła i to wszystko. Pozwolili mi wlec się w ogonie, grożąc przypiekaniem na wolnym ogniu, gdybym cokolwiek pisnął na ten temat. Kiedy zeszliśmy już na tory, Bobby kazał Rossowi wyjąć dubeltówkę — chciał strzelić sobie parę razy. Widziałem, Ross pragnął strzelić pierwszy, przez jego twarz przemknął błysk irytacji, ale to trwało ułamek sekundy, oddał broń razem z garścią czerwono–złotych naboi, które trzymał w tyłnej kieszeni. Zostało mu tylko puste pudło: rzucił nim we mnie. Słońce prażyło i zacząłem ściągać koszulkę. Kiedy miałem ją na głowie, usłyszałem puff pierwszego wystrzału i jednoczesny brzęk tłuczonego szkła, gdzieś niedaleko. — Cholera, Bobby! Czyżbyś walnął w stację? — głos Rosa był wysoki i przestraszony. — Gdybym to wiedział, człowieku, tobym był pierdolnięty. Przeładował broń i wystrzelił w innym kierunku. Zasłoniłem uszy rękoma i wbiłem wzrok w ziemię. Byłem jak skamieniały. Sprawy poszły swoim torem. — Ross, dziecino, ta pukawka to czysty miód. Już to widzę. Idziemy, chłopie. Szliśmy w odstępach piętnastu, może dwudziestu stóp. Bobby, Ross, a na końcu ja. Jak za chwilę zobaczycie, to było bardzo ważne. Bobby trzymał dubeltówkę przy boku, lufą ku ziemi. Lufa była matowobłękitna, a szyny pod naszymi stopami lśniły gorącym srebrem, kiedy przekraczaliśmy je ostrożnie. Lejące się zewsząd światło paliło mi oczy i powodowało zeza. Modliłem się do Boga, żeby być już w domu. Co oni chcą teraz zrobić? Co wydarzy się, jeśli przyjdzie im ochota na coś szalonego, coś takiego jak strzelanie do bydła wiezionego do rzeźni, które wolno przesuwa się w tych żebrowanych, czerwonobrązowych wagonach? Nienawidziłem dubeltówki, nie cierpiałem owego straszliwego strachu, nie znosiłem mojego brata i jego przyjaciela. Ale oni nigdy, nigdy nie mieli się o tym dowiedzieć. Szliśmy tym samym rytmem, nasze nogi zgodnie podnosiły się i opadały. Potem Ross potknął się o coś i upadł do przodu. Usłyszałem gniewne brzęczenie, żwir potoczył się spod tenisówki mojego brata. Jego ramię dotknęło trzeciej szyny, a głowa wykręciła się aż na plecy. Słychać było głośny szum, ostry syk i trzask. Twarz Rossa wykrzywiała się coraz bardziej i bardziej w niemożliwym, nieodwracalnym uśmiechu. 3 Dlaczego kłamię? Dlaczego opuściłem tak niezbędną część tej historii? Jaka to teraz różnica? Dobrze. Zanim ruszę dalej, proszę, oto kawałek układanki, który dotąd ukrywałem za plecami. Bobby miał starszą siostrę o imieniu Lee. W wieku osiemnastu lat była najbardziej oszałamiającą dziewczyną, jaką spotkałem. Kiedy Ross i Bobby się zaprzyjaźnili, od paru lat nie chodziła już do szkoły, ale była tak niesamowita, że ludzie ciągle jeszcze o niej mówili. Była kapitanem dziewczęcej drużyny dopingującej, członkinią Klubu Inspiratorów i Klubu Smakoszy. Umiałem to wszystko na pamięć, bo Ross miał księgę szkolną z roku, w którym jej klasa kończyła naukę. Wydawało się, że jej twarz wyglądała z każdej strony: na wyścigach gokartów, podczas koronacji królowej absolwentek, uśmiechająca się do nas spoza naręcza książek. Ile razy pożerałem wzrokiem te zdjęcia? Setki? Tysiące? Mnóstwo. Dopiero później zrozumiałem, że część jej wyjątkowej aury miała źródło w czystej zmysłowości. Nie wiem, czy była „łatwa”, ponieważ jedynym moim autorytetem w tej kwestii był mój brat, który chwalił się, że miał ją milion razy, niemniej nawet najbardziej niewinne z tych zdjęć roztaczało aromat erotyzmu tak silny jak zapach świeżo upieczonego chleba. Kiedy skończyłem dwanaście lat, Ross w ramach prezentu urodzinowego nauczył mnie, jak się masturbować. Częścią daru był egzemplarz magazynu „Gent” sprzed trzech miesięcy, ale ja od samego początku osiągałem orgazm tylko na myśl o rzeczywistych kobietach. Baloniaste biusty i wyraz dzikiej „Seksowności” tych modelek bardziej mnie przerażał niż podniecał. Nie, moim wzorem seksualnej żądzy była fotografia Lee Hanley dopingującej drużynę footballową. Fotograf ukazał ją w momencie rytualnego podskoku, uchwyciwszy smakowity rąbek jej majteczek, które ukazały się w trakcie lotu. Pozwólcie jednakże dodać, iż zakochałem się w niej na długo przed tym, jak nauczyłem się zabawiać sam z sobą, i kiedy po raz pierwszy użyłem jej do moich fantazjowań, czułem się podle. Wiedziałem, że w jakiś sposób ją zawiodłem, mimo iż nigdy nie zamieniłem z nią ani słowa. Ale te wyrzuty sumienia miały krótki żywot, bo mój dwunastoletni penis domagał się swoich praw, więc w dalszym ciągu bezcześciłem zdjęcie Lee głodnymi oczami i moją podskakującą ręką. Czasami zupełnie odpływałem i patrząc w sufit, czując jak moje ciało pędzi w stratosferę, zaczynałem powtarzać jej imię. Lee Hanley! Och! Leeee! I chociaż starałem się baraszkować tylko wtedy, gdy byłem pewien, że nikogo nie ma w domu, pewnego popołudnia nie sprawdziłem tego. To przeoczenie było katastrofalne w skutkach. Mając szorty spuszczone do kolan, a księgę szkolną wygodnie opartą o klatkę piersiową, zacząłem śpiewać swoją pieśń o Lee, kiedy nagle drzwi się otworzyły i pojawił się Ross. — Przyłapałem cię! Lee Hanley, tak? Spuszczasz się na Lee Hanley? Chłopie, poczekaj, aż to usłyszy Bobby. Posieka cię na hamburgera. Hej, co ty tam masz? To mój rocznik szkolny! Dawaj to! — Wyrwał książkę z moich rąk i spojrzał na zdjęcie. — Jezu, poczekaj tylko, aż powiem Bobby’emu, chłopie. Jezu, nie chciałbym być w twojej skórze. — Jego twarz była obrazem czystego triumfu. Od tej chwili rozpoczęły się tortury, które trwały ponad rok. Tamtej nocy kiedy ściągnąłem kapę z łóżka, znalazłem fotografię przyklejoną do poduszki przedstawiającą sponiewierane zwłoki na polu bitewnym i obojętnie spoglądającego nań żołnierza. Krwistoczerwony atrament obwieszczał, że żołnierz to Bobby, a zwłoki to ja. Zdarzało się wiele takich spraw, ale chwile największego przerażenia przeżywałem, kiedy Ross niedbale mówił do Bobby’ego: — Wiesz co robi mój brat? Poczekaj, zaraz ci powiem, to ci mały świntuch! — Patrzył prosto na mnie z błogim uśmiechem rozsmarowanym na twarzy, robił przerwy, które ciągnęły się przez tysiące lat, a ja marzyłem, żeby znaleźć się na Sumatrze albo w grobie, ewentualnie i tam, i tam. Ross nieodmiennie kończył, mówiąc: — Dłubie w nosie — albo coś równie wstrętnego i prawdziwego, ale nigdy nie napomknął o „tym”, więc znowu mogłem normalnie oddychać. Odbywało się to cyklicznie. Czasami wydawało mi się, że on zapomniał, ale tak jak nietoperz przelatujący przez okno, który nagle znowu wraca, by uderzyć prosto w ciebie, mijały dni albo tygodnie i na zawołanie miał mnie u swych stóp, zwijającego się w katuszach. Kiedy byliśmy sami, tłumaczył mi, jaką byłem szmatą, onanizując się na siostrze jego kumpla. Był przekonujący jak rozzłoszczony, nieustępliwy kaznodzieja. Prawdopodobnie w miarę jak prześladowania nasilały się, obraz majtek Lee Hanley stawał się dla mnie najseksowniejszą rzeczą na świecie, i to ona stała się jedynym przedmiotem moich marzeń. Masturbowałem się o wszelkich porach dnia, mój największy wyczyn to osiągnięcie orgazmu podczas szkolnej akademii, kiedy to siedziałem w absolutnym bezruchu, przypatrując się Indianinowi z plemienia Cherokee, który prezentował plemienny taniec wojenny. Byłem głupcem. Oddawałem Rossowi moje kieszonkowe, wykonywałem za niego domowe obowiązki, przynosiłem mu przysmaki na każde kiwnięcie palcem. Kiedyś doszedłem nawet do wniosku, że to, co robiłem, było rodzajem komplementu dla Lee, ale kiedy próbowałem wyjaśnić to Rossowi, zamknął oczy i trzepnął mnie dłonią, jakbym był uprzykrzoną muchą. A oto co naprawdę wydarzyło się w dniu jego śmierci: Kiedy przechodziliśmy razem przez tory, Ross wściekł się na Bobby’ego, że tamten zabrał mu strzelbę. W połowie drogi na drugi peron spytał go, ile razy w tygodniu bije konia. — Nie wiem. Chyba codziennie. To znaczy, jak nie dostanę od żadnego kociaka. A co? A ty? Głos mojego brata wzniósł się o jeden ton. — Mniej więcej tak samo. A czy myślisz o kimś, gdy to robisz? Moja twarz stężała i prawie przestałem się poruszać. — Jasne, a myślisz, że jak, liczę do stu? Co z tobą Ross? Zostałeś zboczeńcem czy jak? — Nieee, po prostu myślę. A wiesz, o kim myśli Joe, jak to , robi? — Joe? Już walisz: twoją paróweczkę, chłopcze? Wstyd! Wiesz, ile miałem lat, jak zacząłem to robić? Około trzech! — Roześmiał się. Mogłem patrzyć wyłącznie na swoje stopy. Wiedziałem, że to się zbliża. Ross miał zamiar otworzyć drzwi do mojego najczarniejszego sekretu i nie byłem w stanie zrobić niczego, co mogłoby go powstrzymać. — Okay. Wykrztuś to. O kim myślisz, Joe? Suzanne Pleshette? Zanim Ross zdążył odpowiedzieć, nad torami zawył przerażająco wysoki sygnał pociągu. W tej samej chwili zrobiłem coś, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Wrzeszcząc: „Nie!”, pchnąłem Rossa z całej siły. Wybacz mi, Boże, byłem tak przestraszony tym, co chciał powiedzieć, że zupełnie zapomniałem, gdzie jesteśmy. — Cholera, Ross, nadjeżdża pociąg! — Nie oglądając się na nas, Bobby pośpieszył ku drugiej stronie torów. Mój brat upadł. Ja stałem bez ruchu i patrzyłem. Tak. 4 Byłem tak zszokowany tym, co się stało, że nie mogłem wykrztusić ani słowa. Przez parę następnych dni byłem zbyt przerażony, by mówić. Na szczęście, dla innych ludzi (łącznie z Bobbym, który zaświadczył, iż gwizd tak przestraszył Rossa, że aż się potknął) był to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Moja matka oszalała. Tydzień po pogrzebie stała na dole schodów i bez sensu krzyczała na mojego zmarłego brata, wołając, żeby wstał i poszedł do szkoły. Musiano zabrać ją do szpitala. Ja zaś zacząłem się trząść i żyłem na dużych dawkach środków uspokajających, przez co czułem się jakbym dryfował w błękitnym przestworzu. Kiedy lekarze uznali, że muszą zatrzymać matkę w szpitalu, ojciec zabrał mnie na obiad. Żaden z nas nic nie zjadł. W połowie posiłku ojciec odsunął talerz i wziął mnie za ręce. — Joe, synku, teraz przez jakiś czas będziemy tylko we dwójkę, i czeka nas trochę kłopotów. Przytaknąłem, i po raz pierwszy omal nie powiedziałem mu wszystkiego co do joty. Potem spojrzał na mnie i na jego twarzy zobaczyłem wielkie przejrzyste łzy. — Płaczę, Joe, z powodu twojego brata i dlatego, że już teraz bardzo brakuje mi twojej mamy. Czuję się, jakby odcięto mi jakąś część ciała. Mówię ci o tym, bo wierzę, że mnie zrozumiesz, i dlatego, że musisz mi pomóc być silnym. Ja pomogę tobie, a ty mnie, dobrze? Jesteś najlepszym synem, jaki może przytrafić się mężczyźnie, i od tej pory nie pozwolimy, żeby ktokolwiek albo cokolwiek nas rozłączyło. Nikt i nic! Zgoda? Po śmierci Rossa widziałem Bobby’ego zaledwie dwa lub trzy razy. Kiedy rok szkolny dobiegł końca, zaciągnął się do piechoty morskiej. Opuścił miasto pod koniec czerwca, ale ciągle krążyły o nim różne opowieści. Najwyraźniej okazał się dobrym żołnierzem. Pozostał w wojsku przez cztery lata. Zanim powrócił, ja byłem już na pierwszym roku studiów. Na drugim roku przyjechałem do domu na długi weekend. W sobotę wieczorem odbyła się ponura kłótnia z ojcem, na temat „mojej przyszłości”. Rozdrażniony wyszedłem z domu i pojechałem do baru w mieście, żeby utopić swój gniew w piwie. Mniej więcej przy trzecim kuflu ktoś się przysiadł i trącił mnie łokciem. Zignorowałem to, wpatrując się w telewizor. Po chwili ten ktoś dotknął mnie znowu, więc oburzony odwróciłem się. To był Bobby. Miał bardzo długie włosy i wąs w stylu Fu Manchu, który zwisał mu poniżej kwadratowego podbródka. Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu. — Dobry Boże, Bobby! — Jak ci tam leci, Joe–Studencie? Ciągle się uśmiechał i z pewną ulgą zdałem sobie sprawę z tego, że jest mocno wstawiony. — Jak tam college, Joe? — Wspaniale, Bobby! A co u ciebie? — Dobrze, chłopie. Wszystko na zimno. — Tak? No to co tu robisz? To znaczy, hm, gdzie pracujesz? — Słuchaj, Joe, chciałem powłóczyć się z tobą jak dawniej, wiesz? Mamy wiele do pogadania, no nie? Jego twarz była szczupła i zmęczona, w pewien sposób niepewna, co mówiło mi, że obijał się przez te lata, nie znalazłszy niczego szczególnego. Bardzo mi go było żal, ale wiedziałem, że niewiele mogę na to poradzić! Jego ręka spoczywała na moim ramieniu, więc chwyciłem ją, chcąc żeby zrozumiał, że jest jednak ważną cząstką mojego życia. Wspominałem już wcześniej, że zawsze był bardzo wrażliwy. Dotykając w ten sposób jego ręki, otworzyłem jakąś furtkę. Wyrwał dłoń, a jego zachowanie raptownie się zmieniło. Powrócił złośliwy, okrutny Bobby Hanley, który przykładał mi do twarzy otwieracz do puszek. Wściekłość przyfrunęła do jego oczu jak mały ptaszek tłukący w okno. Skrzywiłem się, a potem próbowałem uśmiechem przywrócić poprzedni nastrój. — Hej, człowieku, mam do ciebie pytanie. Czy poszedłeś kiedyś na grób swojego brata? Co? Byłeś tam kiedyś, żeby zanieść Rossowi kwiaty czy coś takiego? — Ja… — Ty gówniarzu! Nie byłeś, chłopie, i ja to wiem! Siedzę tam przez cały ten pieprzony czas, wiedziałeś o tym? Ten facet był największym przyjacielem, jakiego miałem w życiu! Ty jesteś jego własnym braciszkiem, a nie możesz dla niego nawet przyklęknąć. Nic dziwnego, że uważał cię za cipę. Ty gówniarzu! — Zsunął się ze stołka i grzebał po kieszeniach, szukając pieniędzy. Wyciągnął jednodolarowy banknot zwinięty w małą, zieloną kulkę i rzucił go na ladę. Zwitek toczył się, póki nie zleciał z drugiej strony. — Myślisz, że nic o tobie nie wiem, Joe? Myślisz, że nie wiem, co czułeś do twojego brata? Dobra, pozwól, że coś ci powiem, chłopie. On był królem, i nigdy o tym nie zapominaj. Był pieprzonym królem. Ty, Chryste, ty jesteś tylko śmieciuchem. Wyszedł z baru, nie oglądając się za siebie. Chciałem pójść za nim, powiedzieć mu, że się myli. Nie ruszałem się jednak udając, że próbuję wymyślić, co mu powiem, gdy go dogonię. Co powiem? Nie miałem mu nic do powiedzenia. Miesiąc później napisałem opowiadanie zatytułowane Drewniane piżamy. Było to zadanie domowe na kursie pisarskim, w którym uczestniczyłem. Nauczyciel wielokrotnie zachęcał nas do pisania na podstawie własnego doświadczenia. Ponieważ ciągle jeszcze przeżywałem spotkanie z Bobbym, postanowiłem skorzystać z rady i pozbyć się paru nękających mnie potworów zrodzonych z poczucia winy, pisząc opowiadanie o Bobbym, Rossie i ich gangu. Nie wiedziałem, co napisać. W pierwszym porywie próbowałem opowiedzieć, jak chcieli obrabować z całej broni posterunek Legionu Amerykańskiego i dokonaliby tego, gdyby budynek nie spłonął w noc poprzedzającą planowane włamanie. Mówię, że próbowałem o tym pisać, ale wyszła z tego tylko kupa bzdur. Uświadomiłem sobie, że nie wiem, jak podejść do Rossa i jego świata. On sam i wszystko czym żył, płynęło przez moje żyły od tak dawna, że kiedy wreszcie postanowiłem o nim pomyśleć, poczułem pustkę. Wiedziałem, z jakich składał się barw, ale ponieważ nie umiałem ich rozdzielić, wszystkie zlewały się w wielkie, białe zero. Spróbujcie kiedyś opisać biel komuś „spoza”, mówiąc, że to wszystkie kolory w jednym. Starałem się użyć jako narratora uwiedzionej przez jednego z chłopaków dziewczyny. To nie zadziałało, więc spróbowałem być jednym z rodziców. Absolutnie nic. Potem zapełniłem trzy kartki papieru historyjkami o Bobbym i Rossie. Niektóre rozśmieszyły mnie, po lekturze innych byłem smutny lub czułem się winny. To, że pamiętani wszystko tak dokładnie, wywoływało u mnie obsesyjną potrzebę przelania choć odrobiny tamtego świata na papier. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać. To zabawne, ale na początku nawet na myśl mi nie przyszło żeby coś wymyślić i wykorzystać mojego brata oraz jego kumpli jako bohaterów mojej historii. Ross odcisnął tak potężny ślad na moim życiu i zrobił tyle szalonych rzeczy, że nigdy nie pomyślałem, by kazać mu zrobić coś, co zrodziło się w mojej głowie. Mimo to stało się właśnie tak. Kiedy pewnej sobotniej nocy przejeżdżałem przez campus, ujrzałem grupę „twardych chłopaków” dumnie kroczących ulicą Main w oczekiwaniu na wielką, nocną przygodę w mieście. Ileż to razy obserwowałem, jak mój brat szczotkował swoje długie włosy, aż spływały idealnie lśniącą falą, wklepywał w siebie galon wody kolońskiej marki English Leather, i na koniec puszczał oko do swego odbicia w lustrze? — Dobrze wyglądam, Joe. Twój brat nieźle wygląda! Myślałem o tym przez jakiś czas i pewnego popołudnia, siedząc nad maszyną do pisania, rozpocząłem opowiadanie od tych samych słów wygłoszonych do zachwyconego, młodszego brata, który siedział na krawędzi wanny, obserwując te przygotowania do… nie miałem pojęcia, co począć dalej. Pisanie zajęło mi dwa tygodnie. Była to historia grupki łobuzów z małego miasteczka, którzy przygotowują się na wielką imprezę u pewnej dziewczyny. Każdemu chłopakowi poświęcałem fragment — opowiadali po kolei o swoim życiu i o czego oczekiwali nawzajem od siebie na przyjęciu u Brendy. Nigdy dotychczas nad niczym nie pracowałem tak ciężko. Uwielbiałem to. Każdą historyjkę nakładałem na poprze tak delikatnie, jakbym budował domek z kart. Nieustannie przekładałem je i rozsuwałem, chcąc uzyskać jak najlepszy efekt. Oddając pracę w tydzień po terminie, doprowadziłem mojego nauczyciela do wściekłości. Jednakże kiedy skończyłem, wiedziałem, że napisałem coś dobrego, a może nawet wyjątkowego. Byłem z tego naprawdę dumny. Mojemu nauczycielowi historyjka też się spodobała i sunął mi pomysł wysłania jej do pisma literackiego. Tak zrobiłem. Miesiącami moje dzieło krążyło po wszystkich lei szych i gorszych miejscach. Ostatecznie wziął je „Timepiece” — magazyn o nakładzie 700 egzemplarzy. Honorarium stanowiły dwa egzemplarze, ale ja i tak byłem zachwycony. Oprawiłem okładkę pisma w ramki i powiesiłem nad swoim biurkiem. Trzy miesiące później zadzwonił do mnie producent teatralny z Nowego Jorku i zapytał, czy byłbym skłonny sprzedać światowe prawa do opowiadania za dwa tysiące dolarów. Zaskoczony, już miałem powiedzieć tak, kiedy przypomniał mi się historie o pisarzach okradzionych z całych wagonów pieniędzy przez nieuczciwych producentów. I powiedziałem mu, żeby zadzwonił za kilka dni. W uniwersyteckiej bibliotece znalazłem pismo „Rynek literacki” i wypisałem nazwiska i adresy czterech czy pięciu agentów. Wyjaśniłem sytuację pierwszej osobie, do której zadzwoniłem, i spytałem o radę. Ostatecznie agentka zgodziła się mnie reprezentować i kiedy producent zadzwonił ponownie, powiedziałem mu, żeby załatwił wszystko przez agencję. Wiecie, co się dzieje, gdy sprzedajecie komuś opowiadanie? Rozciągają je i skracają, wywracają do góry nogami i na lewą stronę. Kiedy już skończą wiwisekcję (adaptację, jak lubią to nazywać, prezentują to publiczności opatrzone jedną dodatkową linijką, która brzmi mniej więcej tak: „Oparte na oryginalnym opowiadaniu Josepha Lennoxa”. Producent przedstawienia, wysoki mężczyzna z ognistorudymi włosami, o nazwisku Phil Westberg zadzwonił do mnie, gdy tylko zakupił opowiadanie i uprzejmie spytał, jak bym je widział w formie sztuki teatralnej. Nic nie wiedziałem na ten temat, więc bąknąłem coś głupawego i niegodnego uwagi, a on i tak nie zamierzał tego słuchać, bo wszystko miał już zaplanowane. Zaczął przedstawiać mi swój plan i w pewnej chwili odsunąłem słuchawkę telefoniczną od ucha, patrząc na nią, jakby to był bakłażan. Mówił ciągle o Drewnianych piżamach, ale nie były to moje piżamy. Opowiadanie zaczynało się w łazience, sztuka na przyjęciu, co natychmiast ucinało mniej więcej cztery tysiące słów z oryginału. Główny bohater pojawiał się jak refleksje w opowiadaniu. Ale Westberg wiedział, czego chce, a z pewnością nie chciał zbyt wiele z tego, co napisałem. Kiedy wreszcie dotarło to do mnie przez mój gruby czerep, uciekłem w ciemność, by już nigdy nie odbierać telefonów od „Phila”, aż do czasu, gdy półtora roku później przysłał mi jeden bilet na premierę. Phil i jego zgraja wykorzystali moją historyjkę jako motyw dla niesłychanie popularnej (i przygnębiającej) sztuki zatytułowanej Glos naszego cienia. Oprócz innych spraw mówi ona o smutku oraz małych marzeniach młodych ludzi i nie tylko szła przez dwa lata na Broadwayu, gdzie zdobyła Nagrodę Pulitzera, ale także nakręcono na jej podstawie lekko nieprzyzwoity film. Dzięki Bogu otrzymałem niewielki, lecz wystarczający procent od praw autorskich. Szaleństwo wokół sztuki rozpoczęło się, kiedy byłem na ostatnim roku studiów. Uważałem, że było to wspaniałe na początku, a potem naprawdę obrzydliwe. Ludzie byli przekonani, że to ja napisałem całą sztukę i większość czasu spędziłem tłumacząc im, że mój wkład był niewiele większy niż, hm, niż nic. W wieczór premiery siedziałem na widowni i patrzyłem na młodych aktorów grających Bobby’ego i Rossa oraz innych chłopaków i dziewczęta; wszystkich tak dobrze znałem sto lat temu. Obserwowałem ich zmienionych i zniekształconych, a kiedy opuściłem teatr, przeniknął mnie ból i poczucie winy za śmierć mojego brata. Czy jednak bolało mnie wystarczając mocno, bym komukolwiek opowiedział, co rzeczywiście wydarzyło się tamtego dnia? Nie. Winę można kształtować. To zabawny rodzaj gliny i jeśli wiesz, jak sobie z nią radzić, można ją skręcać, uklepywać i formować lub składować gdzie i jak zechcesz. Wiem, że to uogólnienie, ale ja właśnie tak postąpiłem. Im byłem starszy, tym mniej miałem kłopotów z racjonalnym wytłumaczeniem faktu, że zamordowałem swojego brata. To był wypadek. Nigdy nie chciałem tego zrobić.Był potworem i zasługiwał na to. Gdyby on nie zaczął tamtego dnia mówić na temat mojego onanizmu… Wszystko to pomagało mu przeobrazić nagą, straszną prawdę o moim czynie z prawdziwej formy w taką, która mi odpowiadała. W ciągu paru miesięcy miałem więcej pieniędzy niż Tutanchamon. Byłem wyczerpany i zgorzkniały nawałą wciąż tych samych, zadawanych w dobrej wierze pytań oraz wciąż tym samym wyrazem rozczarowania na twarzach pytających, kiedy wyjaśniałem, że nie napisałem tej sztuki, widzicie… Kiedy dowiedziałem się, że moja uczelnia oferuje sześciotygodniowy kurs współczesnej literatury niemieckiej w Wiedniu, natychmiast skorzystałem z tej szansy. Pisałem pracę magisterską z literatury niemieckiej, ponieważ uważałem, że to trudne, zmuszające do wysiłku zajęcie i chciałem w tym naprawdę dobry. Byłem przekonany, że po paru miesiącach wycieczek wzdłuż błękitnego Dunaju, objadania się sernikiem i rozczytywania w Robercie Musilu wypłynę na powierzchnię czysty i wolny od winy. Tak sobie ułożyłem, że moje sześć tygodni przypadało na koniec roku szkolnego, co pozwalało mi, jeśli polubię Wiedeń, zostać tam przez lato. Pokochałem to miasto od samego początku. Wiedeńczycy są dobrze odżywieni, grzeczni i nieco staroświeccy niemal we wszystkim, co robią. Z tego powodu, a może też dlatego, że miasto położone tak daleko na wschód jest egzotyczne to ostatnia wolna, dekadencka twierdza, zanim przejedziecie przez płaskie, szare równiny na Węgry lub do Czechosłowacji — wszystkie moje wspomnienia rozmyte są w miękkim świetle zmierzchu. Nawet teraz zdarza się, że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, bardzo chciałbym ponownie się tam znaleźć. Są tam kawiarenki, gdzie przez cały ranek możesz siedzieć i czytać książkę nad jedną filiżanką cudownej kawy i nikt ci nigdy nie przeszkodzi. Są małe kina o dziwnym zapachu, z drewnianymi siedzeniami, gdzie przed seansem kilka smutnych modelek urządza pokaz mody „na żywo”. Miałem swój ulubiony „gasthaus”, gdzie kelner przynosił psom wodę w białej, porcelanowej miseczce opatrzonej nazwą restauracji. Jest to jedyne ze znanych mi miast, które dzieli się sobą niechętnie, z wahaniem. Paryż rzuca ci w twarz bulwary i złote croissanty, urzeka każdym calem swojej powierzchni. Nowy Jork szydzi — całkowicie pewny siebie, zarazem obojętny. Wie, że niezależnie od brudu i zbrodni i tak pozostanie centrum wszystkiego. Może robić co chce, bo wie, że zawsze będziesz go potrzebował. Większość turystów (łącznie ze mną) Wiedeń oczarowuje od pierwszego spojrzenia dzięki Operze czy też ulicy Ringstrasse, albo Brueglom w Kunsthistorisches Museum, ale to tylko wielki kamuflaż. Spędzając tam po raz pierwszy lato, odkryłem, że pod ujmującym blaskiem żyje smutne, podejrzliwe miasto, którego świetność minęła dwa wieki temu. Teraz świat traktuje je jak zachwycające dziwadło — coś w rodzaju panny Havisham w ślubnej sukni — i wiedeńczycy zdają sobie z tego sprawę. Układało mi się bardzo dobrze. Spotkałem miłą dziewczynę z Tyrolu i przeżyliśmy parę szalonych chwil. Może nas zmęczyły, ale nie zraniły. Ona była przewodnikiem wycieczek, pracowała dla jednej z wiedeńskich kompanii i znała każdy zakątek tego miasta: basen kąpielowy Jugendstil na szczycie Wienerwaldu, przytulną restaurację, gdzie podawali oryginalnego, czeskiego Budweisera, trasę przez Starówkę, gdzie czułeś się jakbyś wrócił w piętnasty wiek. Spędziliśmy deszczowy weekend w Wenecji i słoneczny w Salzburgu. Pod koniec sierpnia zawiozła mnie na lotnisko i obiecaliśmy pisywać do ie. Zrobiła to parę miesięcy później, informując mnie, że wychodzi za miłego faceta z Charlottesville zajmującego się sprzedażą komputerów i jeśli byłbym kiedyś w tej okolicy… Ojciec odebrał mnie z lotniska i gdy tylko wsiedliśmy do samochodu powiedział, że matka ma białaczkę. Stanęła mi oczami tak, jak widziałem ją po raz ostatni: biały, szpitalny pokój, białe zasłony, pościel, krzesła. Pośrodku łóżka, zawieszona ponad tą wiecznością bieli jej mała, ruda głowa. Obcięto jej włosy i nie wykonywała już tych krótkich, ostrych ruchów kolibra. Niemal bez przerwy trzymali ją na środkach uspakajających i często mijało parę minut, zanim mnie rozpoznała. — Mamo? To ja, Joe. Jestem tu, mamo. Joe. — Joe? Joe. Joe! Joe i Ross! Gdzie są moi dwaj chłopcy? Kiedy mówiłem jej, że Rossa nie ma, nie wyglądała na rozczarowaną. Akceptowała to tak samo jak każdą kolejną łyżkę bezbarwnej zupy lub zmiksowanego szpinaku. Pojechałem prosto do szpitala. Jedyną zmianą w jej wyglądzie była wyraźna chudość twarzy. Jej rysy w połączeniu z niezdrową barwą cery przywodziły na myśl bardzo cienki, bardzo stary list, pisany fioletowym atramentem na papierze. Zapytała mnie, gdzie byłem. Kiedy odparłem, w Europie, wpatrywała się przez jakiś czas w ścianę, jakby usiłowała odgadnąć, co to takiego Europa. Na święta już nie żyła. Po jej pogrzebie mieliśmy z ojcem tydzień wolnego i polecieliśmy prosto w upał, barwność i świeżość Wysp Dziewiczych. Siadywaliśmy na plaży, pływaliśmy, urządzaliśmy długie, męczące wycieczki na wzgórza. Każdego wieczoru, patrząc piękno zachodu słońca, czuliśmy w sobie smutek i pustkę. Zaakceptowaliśmy taki stan. Popijaliśmy ciemny rum i rozmawialiśmy do drugiej, czasem trzeciej w nocy. Powiedziałem ojcu, że po skończeniu studiów chciałbym zamieszkać w Europie. Jeszcze dwie z moich historyjek znalazły wydawcę i, pełen ekscytacji, zastanawiałem się, czy rzeczywiście mam zadatki na prawdziwego pisarza. Teraz wiem, że ojciec pragnął, abym przez jakiś czas mieszkał z nim, ale mimo to powiedział, że według niego Europa to dobry pomysł. Ostatni semestr na uniwersytecie wypełniła mi dziewczyna. Nazywała się Olivia Lofting. Wtedy to, po raz pierwszy naprawdę się zakochałem i był to czas, że potrzebowałem Olivii jak świeżego powietrza. Lubiła mnie, bo miałem pieniądze i cieszyłem się szacunkiem w campusie, ale ciągle przypominała mi, że jej serce należy do faceta, który skończył studia rok wcześniej i teraz odrabia wojsko. Robiłem co mogłem, by to zmienić, ale pozostała mu wierna, pomimo że sypialiśmy ze sobą od naszej trzeciej randki. Nadszedł maj, a razem z nim chłopak Olivii, który przyjechał na urlop. Zobaczyłem ich razem pewnego popołudnia w centrum studenckim. Byli w tak oczywisty sposób zwariowani na swoim punkcie i tak wyraźnie zmęczeni seksem, że poszedłem do toalety i przez godzinę siedziałem na muszli z twarzą ukrytą w dłoniach. Dzwoniła do mnie po jego wyjeździe, ale nie miałem dość sił, by ją znowu zobaczyć. Co dziwniejsze, moja odmowa roznieciła jej zainteresowanie i przez parę tygodni, które zostały do końca roku akademickiego, prowadziliśmy jedną po drugiej nie kończące się rozmowy telefoniczne. Kiedy rozmawialiśmy ostatni raz, zażądała, byśmy do siebie wrócili. Zapytałem, czy jest sadystką, a ona śmiejąc się, z zadowoleniem odparła, że prawdopodobnie tak. Z ledwością wystarczyło mi silnej woli, by jej odmówić, ale czyż potem, kiedy odwiesiwszy słuchawkę, uświadomiłem sobie, jak bardzo puste będzie tej nocy moje łóżko, nie czułem do siebie ogromnej niechęci? Chociaż Wiedeń na zawsze utkwił w zakamarkach mojej głowy, poleciałem tym razem do Londynu. Spędziłem tamto lato, poznając różne miasta — Monachium, Kopenhagę, Mediolan. Jednak w końcu zdałem sobie sprawę, że istnieje dla mnie tylko jedno miejsce. Jak na ironię z moim przyjazdem zbiegła się premiera niemieckiej wersji Głosu naszego cienia w Theatre an der Josefstadt. Powodowany zapewne uprzejmością Phil Westberg poinformował Austriaków o mojej obecności i przez ponad miesiąc odgrywałem rolę królowej balu. I znowu, bez końca, musiałem wyjaśniać mój niewielki wkład w przedstawienie, tym razem „auf deutsch”. Na szczęście wiedeńskim krytykom sztuka się nie podobała; po miesiącu aktorzy spakowali walizki i wrócili do Ameryki. Tym samym skończyła się moja popularność i znowu byłem rozkosznie anonimowy. Jedyną dobrą reperkusją goszczenia „mojej” sztuki w Wiedniu, były znajomości, jakie zawarłem z wieloma ważnymi ludźmi, którzy, znów przypuszczając, że to ja byłem głównym motorem przedstawienia, gdy tylko usłyszeli, ze zamierzam pozostać w mieście, zaczęli zlecać mi różne pisarskie zadania. Honorarium za te artykuliki z reguły było haniebne, ale dzięki nim nawiązywałem nowe kontakty. Kiedy „International Herald Tribune” przygotowywała suplement o Austrii, przyjaciel wprowadził mnie tam, i opublikowano mój krótki tekst na temat Letniego Festiwalu w Bregencji. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zacząłem zarabiać na artykułach, mój ojciec ożenił się ponownie, a ja pojechałem do Ameryki na wesele. Była to moja pierwsza wizyta po dwóch latach. Stany zaszokowały mnie szybkością i intensywnością życia. To takie inspirujące! Tyle rzeczy, które można zobaczyć kupić, robić! Zachwycałem się tym przez dwa tygodnie, a potem pośpiesznie wróciłem do mojego Wiednia, gdzie wszystko było takie, jak lubiłem — ciche i ustabilizowane, i swojsko nudne. Miałem dwadzieścia cztery lata i w jakiejś odległej, niemej części mojego mózgu kołatało się przeczucie, że oto nadszedł czas, by spróbować stworzyć własną wielką, światowej powieść. Gdy tylko wróciłem z Ameryki, zasiadłem do pisania… i jeszcze raz… i jeszcze raz… póki nie wykorzystałem wszystkich moich cieniutkich „początków”. To było nawet i najgorsze, ale szybko uświadomiłem sobie, że nie mam także żadnych „środków” ani „zakończeń”, z których mógłbym zbudować książkę. W popłochu wycofałem się z wyścigu po „wielką amerykańską powieść”. Jestem pewien, że każdy pisarz chce być albo poetą, albo powieściopisarzem, ale w moim przypadku świadomość, nigdy nie będę nowym Hartem Crane’em ani Tołstojem nie była zbyt bolesna. Być może tak byłoby parę lat wcześniej, ale teraz regularnie publikowałem swoje prace i znalazłoby się nawę parę osób, które wiedziały, kim jestem. Niezbyt wiele, ale jednak. Kiedy minęło parę lat mojego pobytu w Wiedniu, najbardziej brakowało mi dobrego przyjaciela. Przez krótki czas myślałem, że znalazłem go w osobie szczupłej, eleganckie Francuzki, która pracowała jako tłumacz dla ONZ–tu. Przypadliśmy sobie od razu do gustu i przez parę tygodni byliśmy nierozłączni. Potem poszliśmy do łóżka i swojskość, która przyszła nam tak łatwo, ustąpiła miejsca purpurowym tajemnicom seksu. Przez jakiś czas byliśmy kochankami, ale łatwo było zauważyć, że lepiej funkcjonowaliśmy jako przyjaciele. Na nieszczęście, kiedy już raz przygasiliśmy światła, nie było tego odwrotu. W końcu przeniosła się do Genewy, a ja znów byłem płodny i… samotny. CZĘŚĆ DRUGA 1 India i Paul Tate mieli bzika na punkcie kina i po raz pierwszy spotkaliśmy się w jednym z niewielu kin w mieście, które wyświetlało filmy po angielsku. Odkurzano tu Nieznajomych w pociągu Hitchcocka. Starannie przygotowałem się na ten seans. Przeczytałem książki Patrycji Highsmith i Thomasa Ripleya, a potem zabrałem się za powieść, na której oparto film. Wreszcie zgłębiłem biografię Raymonda Chandlera pióra MacShane’a, gdzie znajdował się duży rozdział poświęcony pracy nad tym filmem. Prawdę mówiąc, kończyłem biografię, siedząc w holu kina, w oczekiwaniu na seans. Obok mnie przysiedli jacyś ludzie. W ciągu paru sekund zorientowałem się, że mówią po angielsku. — Daj spokój, Paul, nie bądź ofermą. To Raymond Chandler. — Nunnaly Johnson. — Paul… — India, kto miał rację z tym filmem Lubitscha? Hę? — Przestań trząść mi przed nosem tym głupim filmem. I co 2 tego, że raz w życiu miałeś rację? Nawiasem mówiąc, kto miał rację wczoraj, co do reżyserii Fiedlera Cooka w filmie Wielka dłoń dla malej damy? Tego rodzaju spór najczęściej prowadzony jest podniesionym, zaczepnym tonem, ale głosy tej dwójki upewniły mnie, że nie kłócą się naprawdę, żadnego ukrytego gniewu ani obnażonych kłów. — Przepraszam? Eee, pan mówi po angielsku? Odwróciłem się, przytaknąłem, i po raz pierwszy zobaczyłem Indię Tate. Było lato; miała na sobie cytrynowożółty podkoszulek i nowe, granatowe dżinsy. Jej uśmiech niósł wyzwanie. Kiwnąłem głową, ciesząc się w głębi ducha z rozmówi z tak atrakcyjną kobietą. — Świetnie. Czy wie pan, kto napisał ten film? Nie mam ruj myśli książki, tylko scenariusz. Właśnie kłócę się z mężem na ten temat. — Wystrzeliła kciukiem w jego kierunku, jakby chciała załapać się na autostop. — Cóż, właśnie przeczytałem o tym cały rozdział z tej książki. Piszą, że Chandler to napisał, a Hitchcock wyreżyserował, ale w końcu, kiedy już wszystko było zrobione, znienawi dzili się nawzajem. — Chciałem, żeby zabrzmiało to tak, aby żadne nie czuło się przegrane w ich sporze. Nie zadziałało. Odwróciła się do męża i na ułamek sekundy pokazała mu język. Odpowiedział uśmiechem i pochylając się ponad jej podołkiem podał mi rękę. — Nie musisz zwracać na nią uwagi. Jestem Paul Tate, a ten oto wywieszony język, to moja żona, India. Uścisnął mi dłoń tak jak należy — mocno i świadomie. — Cieszę się. Jestem Joseph Lennox. — Widzisz, Paul? Wiedziałam, że mam rację. Wiedziałam, że pan, to Joseph Lennox. Pamiętam pana ze zdjęcia w piśmie „Wiener”. Dlatego tutaj usiedliśmy. — Rozpoznany, po raz pierwszy w życiu! Od razu się w niej zakochałem. Już ujrzawszy jej twarz i tę wspaniałą, żółtą koszulkę, zacząłem się zakochiwać, ale potem, ta jej wiedza na mój temat… — Joseph Lennox. Boże, widzieliśmy Głos naszego cienia dwa razy na Broadwayu i potem raz w Massachusetts, w czasie wakacyjnych powtórek. Paul kupił nawet antologię O. Henry’ego, w której są Drewniane piżamy. Zdenerwowany i nieszczęśliwy, że moja sława jest związana ze sztuką, niezdarnie upuściłem biografię Chandlera na podłogę. India schyliła się po nią jednocześnie ze mną i uchwyciłem słaby zapach cytryny i jakiegoś dobrego, słodkiego mydła. Przechodzący obok nas bileter powiedział, że możemy już wejść. Wstając, szybko umówiliśmy się na kawę po seansie. Potem wyprzedzili mnie i usiedli w pierwszym rzędzie. Kto chciałby tam siedzieć? Niewiele zrozumiałem z filmu, bo większość czasu spędziłem, wpatrując się w ich głowy i rozważając kim są ci interesujący ludzie. — Czy lata zawsze są tu tak wilgotne, Joe? Czuję jakby dyszał na mnie jakiś wielki pies. Chciałabym już być z powrotem w mieszkaniu mojej matki w Nowym Jorku. — Indio, ilekroć spędzamy tam lato, uskarżasz się na upał. — Pewnie, Paul, ale to jest przynajmniej nowojorski upał. To ogromna różnica. Nie powiedziała nic więcej. On spojrzał na mnie i wzniósł oczy do góry. Siedzieliśmy przy stoliku na świeżym powietrzu, przed „Cafe Landtmann”. Niedaleko zaklekotał czerwono–biały tramwaj, a kolorowe fontanny rozmieszczone wzdłuż alei w Rathaus Park strzelały strugami wody poprzez gęstą ciemność. — Teraz robi się tu naprawdę gorąco. To dlatego wszyscy wiedeńczycy wyjeżdżają w sierpniu do swoich dacz. Spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. — To całkiem zwariowane. Widzisz, ja nic jeszcze nie wiem o tym miejscu, ale czyż turystyka nie jest uważana za główne źródło dochodów Austrii? Większość turystów podróżuje w sierpniu, tak? Więc przyjeżdżają do Wiednia, a tu cały interes jest zamknięty z powodu urlopów. I to szczelniej niż gdziekolwiek we Francji czy we Włoszech, co, Paul? Byliśmy tam już od pół godziny. Zauważyłem, że mówi głównie India, z wyjątkiem chwil kiedy trącała Paula, by opowiedział jakąś historyjkę lub anegdotę. Ale każde z nich z uwagą słuchało tego, co mówi drugie. Poczułem nagłe ukłucie zazdrości, kiedy zauważyłem, jak bardzo interesują się sobą nawzajem. Kiedyś, później, spytałem Paula, który pod nieobecność żony zamienił się w rozkosznie gadatliwego faceta, dlaczego Przy Indii tak mało mówi. — Chyba dlatego, że ona jest tak cudownie inna, Joe. Nie sądzisz? To znaczy jesteśmy małżeństwem od lat, a mimo to ona ciągle zadziwia mnie przedziwnymi rzeczami, które wygaduje. Zwykle nie mogę się doczekać, co będzie dalej. Zawsze tak było. Tego pierwszego wieczoru, kiedy przerwaliśmy na moment rozmowę i wszystko wokół było ciche, zapytałem ich jak się Poznali. — Ty mu powiedz, Paul. Ja chcę popatrzeć na ten tramwaj. Wszyscy patrzyliśmy, jak przejeżdża tramwaj. Po chwili Paul usiadł przodem i złożył swoje wielkie ręce na kolanach. — Kiedy byłem w marynarce, mój statek zawinął do Honolulu, a ja zszedłem na ląd i kupiłem tę hawajską koszulę. Był to najszkaradniejszy ciuch, jaki kiedykolwiek istniał: żółty, z niebieskimi palmami i zielonymi małpami. — Przestań kłamać, Paul. Kochałeś każde małe, skręcone drzewko na tej koszuli i wiesz o tym. Jak się w końcu rozpadła, myślałam, że się popłaczesz. — Pochyliła się nad stołem i czubkami palców pogładziła go po policzku. Spojrzałem w inną stronę, zakłopotany i zazdrosny o tę przypadkową pieszczotę. — Tak, chyba tak było, ale ciężko to teraz przyznać. — Taaa? Więc zatkaj dziób, bo świetnie w niej wyglądałeś. Naprawdę, Joe. Stał na rogu ulicy, w samym środku Francisco, i czekał na autobus. Wyglądał jak chodząca reklama rumu Bacardi. Podeszłam do niego i oświadczyłam, że jest jedynym facetem, który naprawdę wygląda dobrze w tych wariackich koszulkach. — Indio, nie powiedziałaś, że wyglądam dobrze. Powiedziałaś, że wyglądam zbyt dobrze. Tak to wymówiłaś, jakbym był jednym z tych fircyków, którzy czytają powieści science fiction i noszą na pasku pięć milionów kluczy. — Och, pewnie, ale powiedziałam to później, gdy poszliśmy razem na drinka. Paul odwrócił się do mnie i przytaknął. — Racja. Najpierw powiedziała, że wyglądam dobrze. Staliśmy przez chwilę na tym rogu i rozmawialiśmy o Hawajach. Nigdy tam nie była i chciała dowiedzieć się, czy poi naprawdę smakuje jak klej do tapet. Skończyło się na tym, że zapytałem, czy chciałaby skoczyć gdzieś na drinka. Powiedziała „tak”, i to było to. Strzał w dziesiątkę. — Co masz na myśli mówiąc, że „to było to”? To było to, jeśli nie liczyć faktu, że nie widziałam cię potem przez dwa lata. Strzał w dziesiątkę, mój Boże! Paul wzruszył ramionami na jej uwagę. Umilkliśmy i jedynym dźwiękiem były odgłosy jadących po Ringstrasse samochodów — Widzisz, Joe, dałam mu swój adres i telefon, tak? Ale szczur nigdy nie zadzwonił. Ach, czy mi jednak na ty zależało? Po prostu spisałam go na straty, jak jakiegoś wyrzutka w brzydkiej, hawajskiej koszulinie i więcej o nim myślałam, póki nie zadzwonił do mnie dwa lata później, kiedy mieszkałam w Los Angeles. — Dwa lata? Jak to się stało, że czekałeś aż dwa lata, Paul? nie czekałbym na Indię Tate nawet dwóch sekund. — Hm. Uważałem, że ona jest w porządku i tak dalej, ale nic takiego znów nadzwyczajnego. — Dziękuję, mój drogi! — Proszę bardzo. Ciągle jeszcze byłem w marynarce i moja łajba przybiła do San Francisco na Święto Dziękczynienia. Dali nam parę dni wolnego. Pomyślałem, że zabawnie byłoby do niej zadzwonić. Nie mieszkała już w swoich starych kątach, ale dzięki jej współlokatorce wyśledziłem ją w Los Angeles. India, o ile to możliwe, jednocześnie płonęła gniewem i uśmiechała się do Paula. — Tak, pracowałam w Studio Walta Disneya. Robiłam fascynujące rzeczy, na przykład dorysowywanie uszu Myszce Miki. Niezłe, co? Nudziłam się, więc kiedy zadzwonił i zapytał, czy chciałabym przyjechać i spędzić z nim urlop, powiedziałam „tak”. Pomimo że uznałam go za wyrzutka w hawajskich koszulach. Bawiliśmy się świetnie i zanim wyjechał, zapytał mnie, czy za niego wyjdę. — Tak po prostu? Oboje pokiwali głowami. — Tak, i ja, ot tak, zgodziłam się. Myślisz, że miałam ochotę do końca życia rysować Kaczora Scrooge’a? Odpłynął, i tym razem nie widziałam go przez dwa miesiące. A kiedy znów się pojawił, pobraliśmy się. — Ty i Kaczor Scrooge? — Nie, ja i ten fajtłapa. — Znowu uniosła kciuk w jego kierunku. — Zrobiliśmy to w Nowym Jorku. — Nowym Jorku? — Tak. Na Manhattanie. Pobraliśmy się, zjedliśmy obiad w restauracji „Cztery Pory Roku” i poszliśmy do kina. — Na Doktora Nie — zaświergotał Paul. Zamówiliśmy jeszcze kawę, mimo iż kelner jasno dawał l nam do zrozumienia, że zamykają już kawiarnię i powinniśmy wyjść. Więc nad czym teraz pracujesz, Joe? — Och, noszę się od jakiegoś czasu z pewną myślą. Byłby to rodzaj ustnej opowieści o Wiedniu z czasów drugiej wojny światowej. Tyle już napisano o bitwach i tym wszystkim, mnie interesuje zapis opowieści zwykłych ludzi, głównie kobiet i osób, które były wtedy dziećmi. Czy możecie sobie wyobrazić życie w tamtych latach? Ich opowieści są równie niewiarygodne jak historie tych, co walczyli. Naprawdę będziecie zaszokowani, kiedy usłyszycie przez co niektórzy z nich przeszli. Podekscytowałem się, bo ten problem bardzo mnie interesował, a do tej pory wspomniałem o nim tylko paru osób. Aż do tego czasu był to jeden z pomysłów typu „kiedyś zrobię”, które nigdy nie zostaną zrealizowane. — Pozwólcie, że dam wam przykład. Poznałem kobietę, która pracowała w szpitalu dla umysłowo chorych w dziewiętnastej dzielnicy. Naziści rozkazali dyrekcji wyprowadzić; stamtąd całą grupę świrów. Ta kobieta wywiozła ich w końcu z miasta i umieściła w starym zamku na czeskiej granicy, gdzie w zadziwiający sposób przetrwali do końca wojny. Dokładnie jak w filmie Król kierowy. India poruszyła się na krześle i potarła swoje szczupłe, nagie ramiona. Noc nagle stała się chłodna i robiło się już późno. — Joe, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że zadam ci pewne pytanie? Byłem przygotowany na coś dotyczącego mojej nowej książki, i jej pytanie zupełnie wytrąciło mi broń z ręki. — Co sądzisz o Głosie naszego cienia? Podobał ci się? Sztuka tak bardzo różni się od twojego opowiadania, prawda? — Tak, masz rację. A mówiąc bardzo, bardzo szczerb nigdy nie lubiłem tej sztuki, nawet gdy ją obejrzałem w pierwotnej obsadzie, w Nowym Jorku. Wiem, że gryzę dłoń, która mnie karmi, ale oni tak bardzo to wszystko pozmieniali. To dobra sztuka, ale ta historia nie jest moja. Rozumiecie mnie? — Czy wychowałeś się wśród takich chłopaków? Byłeś twardzielem? — Nie. Ja byłem Charlie Tchórz. Dopóki ktoś mi nie powiedział, to nawet nie wiedziałem, co to jest gang. Nie, brat był twardzielem, a jego najlepszy przyjaciel był prawdziwym młodocianym przestępcą, za to ja należałem do tych, co to kryją się pod łóżkiem, gdy tylko atmosfera się zagęszcza. — Żartujesz. — Absolutnie nie, nienawidziłem walki, palenia papierosów, nie chciałem się upijać… wymiotowałem na widok krwi… Uśmiechnęli się i ja uśmiechnąłem się razem z nimi. India wyjęła papierosa (bez filtra, jak zauważyłem), a Paul podał jej ogień. — Jaki jest twój brat? Ciągle jeszcze jest twardym facetem, czy też sprzedaje polisy ubezpieczeniowe lub coś w tym rodzaju. — Cóż, widzicie, mój brat nie żyje. — Ooops, przepraszam cię. — Opuściła ramiona i spojrzała drugą stronę. — Nie szkodzi. Umarł, kiedy miałem trzynaście lat. — Trzynaście? Naprawdę? A on ile miał? — Szesnaście. Poraził go prąd. — Prąd? Jak to się stało? — Upadł na trzecią szynę. — Boże! — Tak. Byłem przy tym. Uf, kelner, poproszę o rachunek! 2 Paul okazał się uprzejmym, dowcipnym i roztargnionym facetem. Godzinami mógł słuchać wynurzeń największych nudziarzy i wciąż sprawiał wrażenie, jakby go to fascynowało. Kiedy jego rozmówca odchodził, z reguły wygłaszał jakąś śmieszną lub złośliwą uwagę na jego temat, a jeśli znowu się spotkali, był równie jak poprzednio otwartym, uważnym słuchaczem i powiernikiem. Pochodził ze Środkowego Zachodu Stanów i miał przyjazną, lekko zdezorientowaną twarz o przedwcześnie obwisłych policzkach, co sprawiało, że wydawał się starszy od swojej żony. Jednakże Tate’owie byli dokładnie w tym samym wieku. Pracował dla jednej z dużych, międzynarodowych agencji z siedzibą w Wiedniu. Nigdy nie zagłębiał się w szczegóły swego zawodu, ale miało to coś wspólnego z targami urządzanymi w Państwach komunistycznych. Często zastanawiałem się, czy jest szpiegiem, jak wielu innych „biznesmenów” w tym mieście. Raz, kiedy go przycisnąłem, powiedział, że nawet Czesi, Polacy czy Rumuni mają rzeczy, które chcieliby sprzedać zewnętrznemu światu, i że targi są dla nich jedyną i by „upchnąć swój towar”. India Tatę przypominała bohaterki widywane w z lat trzydziestych lub czterdziestych, grane przez Joan Blondell lub Idę Lupino: ładna, ale surowa twarz. Z pozoru to twarda, rzeczowa dziewczyna, ale im dłużej się ją zna, bardziej okazuje się delikatna i wrażliwa. Tak jak Paul, był po czterdziestce, ale żadne z nich nie wyglądało na tyle. Ćwiczyli z uporem maniaka, by zachować formę. Kiedyś pokazali mi ćwiczenia jogi, które zajmowały im godzinę każdego ranka. Spróbowałem niektórych, ale nie byłem w stanie nawet unieść się z podłogi. Widziałem, że to im się nie podoba i w parę dni później Paul delikatnie zasugerował, żebym rozpoczął jakiś trening, aby wrócić do formy. Robiłem to przez jakiś czas, ale kiedy zaczęło mi się nudzić, przestałem. Dowiedziawszy się, że przenoszą ich do Wiednia, India zwolniła się na rok ze szkoły, w której pracowała, i zaczęła uczyć się niemieckiego. Według Paula miała wrodzony talent do języków i po niespełna dwóch miesiącach zajęć na uniwersytecie wiedeńskim, jak mi powiedział, potrafiła już tłumaczyć mu wiadomości podawane przez radio. Nie wiedziałem, na ile jest to zgodne z prawdą, bo ilekroć wychodziliśmy gdzieś we trójkę, odmawiała porozumiewania się w jakimkolwiek innym języku prócz angielskiego. Kiedyś, przyparta do muru, wydukała powoli i ze strachem jakieś pytanie do konduktora pociągu. Gramatycznie brzmiało poprawnie, ale niczym powój owijał się wokół niego silny akcent z Oklahomy. — Indio, dlaczego nigdy nie mówisz po niemiecku? — Bo mówię jak Andy Devine. W wielu sprawach zachowywała się podobnie. Łatwo było zauważyć, że jest utalentowana i inteligentna oraz że z mnóstwa nieciekawych sytuacji potrafi wykrzesać iskrę życia. Wszelako była perfekcjonistką i omijała bądź bagatelizowała prawie wszystko, co według niej wychodziło jej tylko „nieźle”. Na przykład zdecydowała, że w ciągu swego „wolnego” roku oprócz kursu niemieckiego zrobi też coś, o czym przemyśliwała od lat — zilustruje swoje dzieciństwo. Gdy przebywała w Londynie, pracowała w jednej z tamtejszych międzynarodowych szkół jako nauczycielka malarstwa. W czasie wakacji robiła mnóstwo wstępnych szkiców, ale z początku niepodobna było zmusić ją, aby mi je pokazała. Kiedy to wreszcie zrobiła, byłem tak przejęty, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Rysunek zatytułowała: Cień, a przedstawiał jeden z charakterystycznych garbatych radioodbiorników w stylu Art Deco, z czarnymi tarczami, na których widniały nazwy miliona egzotycznych miejsc czekających na wywołanie ich. Radio stało na stole umieszczonym w głębi pokoju, tuż przy górnym brzegu rysunku. Z dołu sterczały sztywno, po lalczynemu, trzy pary nóg ułożonych równo obok siebie — męskie, dziecięce (w czarnych, skórkowych butach i krótkich, białych skarpetkach) i damskie (gołe, w szpiczastych szpilkach). Ludzi pokazano tylko poprzez te nogi, ale najcudowniejsze, najdziwniejsze w rysunku było to, że trzy pary nóg wskazywały na radio, stwarzając wrażenie, że ich podeszwy wpatrują się w nie jakby to był telewizor. Powiedziałem to Indii, a ona roześmiała się. Oświadczyła, że nigdy tak nie myślała, ale jest to logiczne. We wszystkich jej pracach przejawiał się ten na poły naiwny, na poły złowrogi charakter. Inny rysunek przedstawiał pusty, szary pokój, w którym nie było nic prócz poduszki uchwyconej w momencie lotu przez środek obrazka. Ręka, która ją rzuciła, znajdowała się w rogu pokoju, ale w sztywnym rozczapierzeniu palców zatraciła ludzki wygląd i była w niespodziewany, zaskakujący sposób nienaturalna. India wyznała, że planowała nazwać ostateczną wersję Walka na poduszki. W ich mieszkaniu wisiał tylko jeden z jej rysunków. Zatytułowany był Mały Chłopiec. Przedstawiał martwą naturę malowaną delikatną, jakby przemyła, akwarelką. Na dębowym stole leżał czarny, lśniący, wysoki kapelusz (przez Niemców nazywany cylindrem) i para nieskazitelnie białych rękawiczek. I to było wszystko: brązowy, drewniany stół, czarny kapelusz, białe rękawiczki. Mały Chłopiec. Kiedy Pierwszy raz odwiedziłem ich dom, patrzyłem przez chwilę na rysunek, a potem zapytałem grzecznie, co oznacza jego tytuł. Spojrzeli jedno na drugie, a potem jak na komendę, równocześnie się roześmiali. — Ten nie jest z mojego dzieciństwa, Joe. Paul ma tę zwariowaną rzecz, którą czasem… — Ćśśś, Indio, nic nie mów! Może ich kiedyś sobie przedstawimy, co? Jej twarz rozjaśniła się jak świeca. Była zachwycona pomysłem. Śmiała się i śmiała, ale żadne z nich nawet| spróbowało wciągnąć mnie do spisku. Później powie że namalowała ten obrazek jako prezent na pewną rocznicę. Zauważyłem, że w lewym dolnym rogu był napis: Dla Pana od Pani — Obietnice dotrzymane. Udało im się wynająć wspaniałe, wielkie mieszkanie w dziewiątej dzielnicy, niedaleko Dunaju. Spędzali tam jednak niewiele czasu. Obydwoje twierdzili, że czują się zmuszeni wychodzić i spacerować jak najwięcej. Dlatego ilekroć telefonowałem do nich, prawie nigdy nie zastawałem ich w domu. — Nie rozumiem, dlaczego was nigdy nie ma. Wasze mieszkanie jest takie ciepłe i urocze. India przesłała Paulowi tajemniczy, intymny uśmiech, który zniknął, gdy tylko znów spojrzała na mnie. — Chyba obawiamy się, że gdzieś wydarzy się coś, co przeoczymy, jeśli zostaniemy w domu. Spotkaliśmy się w pierwszym tygodniu lipca, kiedy przebywali w Wiedniu od ponad miesiąca. Zwiedzili już główne atrakcje, ale ja ochoczo ogłosiłem się ich specjalnym przewodnikiem i oddałem im każdy kawałeczek Wiednia, który wchłonąłem (i zachowałem) przez lata. Te marzycielskie, ciepłe dni minęły w rozkosznym rozleniwieniu. Kończyłem moją pisaninę najszybciej, jak mogłem, a potem, dwa lub trzy razy w tygodniu spotykałem się z nimi na lunchu. Paul miał urlop do końca lipca, więc sunęliśmy powoli i zmysłowo przez te dni, tak jakby były one wspaniałym posiłkiem, którego nie chcieliśmy nigdy zakończyć. Przynajmniej ja tak to odczuwałem, a czasem miałem wrażenie, że ich szczęście także rośnie. Wydawało mi się, że działam napędzany jakąś bajeczną, wysokooktanową benzyną. Rankiem pisałem i zbierałem informacje niczym szalony robot, popołudniami bawiłem się z Tate’ami, a wieczorem kładłem się do łóżka, czując, że moje życie nie mogłoby być pełniejsze niż w tej chwili. Znalazłem przyjaciół, których od tak dawna szukałem. Na moje dwudzieste piąte urodziny Tate’owie zwieńczyli dzieło. 19 sierpnia siedziałem przy biurku, pracując nad wywiadem z pewnym specjalistą, który przygotowywałem dla szwajcarskiego pisma. Były to moje urodziny, a ponieważ ten dzień prawie zawsze piekielnie mnie przygnębiał, bardzo się starałem przebrnąć przezeń, rozpraszając się w możliwie najmniejszym stopniu. Zjadłem wczesny obiad w pobliskim gasthausie i zamiast jak co dzień pójść do kawiarni, by czytać przez godzinę książkę, pognałem do domu i niespokojnie szeleściłem papierzyskami na moim biurku, bezskutecznie usiłując zapomnieć, że nikt na świecie nie skinie mi głową w tym moim najważniejszym dniu. Kiedy zadzwonił dzwonek, ze zdziwieniem wpatrzyłem się w stertę pokrytych drobnym maczkiem stronic, które zapisałem tego ranka. Miałem na sobie stary blezer i niebieskie dżinsy. W drzwiach stał stary człowiek w podniszczonej, ale ciągle jeszcze eleganckiej liberii szofera, trzymając w ręku czapkę. Na rękach miał czarne, skórzane rękawiczki, które wyglądały na j bardzo drogie. Zlustrował mnie tak, jakbym był zeschniętą główką sałaty i z miłym akcentem „hochdeutsch” obwieścił, że „auto” jest na dole, a pan i pani czekają. Czy jestem gotowy? Uśmiechnąłem się i zapytałem, o czym mówi. — Pan nazywa się Lennox? — Tak. Więc kazano mi po pana przyjść. — Kto, hm, pana przysłał? Pewna dama i dżentelmen, którzy są w samochodzie, proszę pana. Przypuszczam, że to oni wynajęli limuzynę. — Limuzynę? — zerknąłem podejrzliwie i przesunąłem go trochę w bok, tak, żeby móc zajrzeć w głąb korytarza. Paul lubił różne figle, i nie wierzyłem w nic w czym maczał palce. Ale tam nikogo nie było. — Są na dole, w samochodzie? — Tak, proszę pana — westchnął i mocniej naciągnął jedną ze swoich rękawiczek. Poprosiłem, żeby ich opisał, a on podał dokładnie rysopisy Indii i Paula. Byli w strojach wieczorowych. — Wieczorowych? Ma pan na myśli w oficjalnych? Smoking? — Tak, proszę pana. — O, Boże! Niech pan posłucha, proszę im powiedzieć, że zejdę za dziesięć minut. Dziesięć minut, okay? — Tak jest, proszę pana, dziesięć minut. — Rzucił mi ostatnie zmęczone spojrzenie i odmaszerował. Żadnego prysznicu. Zerwałem smoking z wieszaka w głębi szafy. Nie miałem go na sobie od miesięcy. Był pognieciony. I co? Sekundy kłopotliwego zapinania obciągniętych jedwabiem guzików roztrzęsionymi ze szczęścia rękami. Co ta dwójka znowu wymyśliła? Wspaniale! Bajecznie! Oni wiedzieli, że to moje urodziny. Parę dni temu dwa razy sprawdzali datę. Dlaczego wynajęli limuzynę? Zaczerpnąłem pokaźną ilość płynu do płukania ust i gasząc światło, splunąłem głośno w umywalkę. Ruszyłem w kierunku drzwi, w ostatniej chwili przypominając sobie o kluczach do mieszkania. Przed domem majestatycznie szemrała srebrna limuzyna marki Mercedes–Benz 450. Wewnątrz dostrzegłem szofera (teraz w czapce na głowie — jak należy) oblanego miękkim, żółtym światłem płynącym z deski rozdzielczej. Zrobiłem krok dalej, by zajrzeć na tylne siedzenie i oto byli: kieliszki w dłoniach, butelka szampana wystająca ze srebrnego wiaderka, ustawionego na ciemnym dywaniku podłogi. Okno po mojej stronie otworzyło się i z mrocznego wnętrza wychynęła śliczna twarz Indii. — Co się dzieje, solenizancie? Skoczysz na przejażdżkę? — Cześć! Co wy wyrabiacie? Co to za srebrna karoca? — Joe Lennox, przynajmniej raz w swoim nędznym życiu nie zadawaj pytań i właź do tego cholernego auta! — zagrzmiał głos Paula. Kiedy wsiadłem, India przesunęła się, bym mógł usiąść pomiędzy nimi. Paul wręczył mi chłodny kieliszek szampana i lekko, przyjaźnie, uścisnął moje kolano. — Wszystkiego najlepszego, Joe! Mamy wielkie plany na dzisiejszy wieczór! — I to jakie! — India trąciła się ze mną kieliszkiem i cmoknęła mnie w policzek. — Na przykład jakie? — Na przykład siedź cicho, a sam zobaczysz. Chcesz zepsuć niespodziankę? India kazała kierowcy jechać na pierwsze z miejsc wymienionych na liście. Szampana wystarczyło aż do końca przejażdżki, która, jak się okazało zawiodła nas do Schloss Greifenstein, ogromnego, cudownie ponurego zamczyska, mniej więcej pół godziny drogi od Wiednia. Wznosi się ono wysoko na wzgórzu przy zakolu Dunaju. Jest tam wyśmienita restauracja i właśnie w niej zjedliśmy mój urodzinowy obiad. Kiedy skończyliśmy, z trudem powstrzymywałem się od płaczu. Co za wyjątkowi ludzie. Przez całe życie nikt nie zrobił mi takiej niespodzianki. — To jest… to jest dla mnie naprawdę ważny wieczór. — Joe, jesteś naszym chłopcem. Czy wiesz, że nam pomogłeś, przyjeżdżając tu z nami? Nie ma na świecie takiej rzeczy, która powstrzymałaby nas od urządzenia dla ciebie dzisiejszego przyjęcia. — India wzięła mnie za rękę i zatrzymała ją w swojej dłoni. — A teraz nie domyślaj się za wiele. Od wieków planujemy, żeby to zrobić. Paul wpadł na pomysł, aby przyjechać tu na obiad, ale to jeszcze nic. Poczekaj, aż zobaczysz, co ja… — Zatkaj się, Indio, nie mów mu. Po prostu pojedziemy. Wstaliśmy już zza stołu i nie zauważyłem, żeby ktokolwiek płacił rachunek. — O co chodzi? Czy to znaczy, że jeszcze coś będzie? — Masz cholerną rację, stary. To tutaj, to tylko zakąska. Chodźmy, nasza srebrna strzała czeka. Owo „coś” okazało się trzema porcjami czekoladowych lodów w McDonaldzie na Mariahilferstrasse, podczas gdy mercedes czekał na nas przed barem. India kupiła też porcję lodów dla szofera. Potem nastąpiła długa kawa w „Cafe Museum”, naprzeciwko Opery, a na koniec wynajęcie pokoi na noc w „Imperial Hotel” przy Ringstrasse. Na wypadek gdybyście nie byli w Wiedniu, donoszę, że „Imperial Hotel” to miejsce, gdzie zatrzymują się tacy goście jak Henry Kissinger, kiedy przyjeżdżają na międzynarodowe konferencje. Ceny pokoi zaczynają się od stu czterdziestu dolarów za noc. Kiedy już zainstalowaliśmy się (a boy hotelowy rzucił nam złe, obrażone spojrzenie, bo nie mieliśmy żadnego bagażu) i wypróbowaliśmy sprężystość wszystkich łóżek, Paul otworzył drzwi i wmaszerował do mojego pokoju z grą „Monopol”, którą, Jak oświadczył, kupił specjalnie na tę okazję. Zakończyliśmy wieczór, grając na podłodze w „Monopol” i zajadając świetny sernik przyniesiony przez obsługę hotelową. O czwartej nad ranem Paul powiedział, że musi iść rano do pracy i powinien przynajmniej chwilę się przespać. Wszyscy byliśmy wyczerpani kręciło nam się w głowa z braku snu, z nadmiaru uciech i śmiechu. Uściskałem ich oboje i kiedy wrzucałem ich do łóżek, mam nadzieję, że zdążyłem powiedzieć, ile znaczy dla mnie ta noc i ich przyjaźń. 3 — Jaki był twój brat? Podobny do ciebie? Siedziałem z Indią na ławce w Stadtpark, czekając na Paul Liście zaczęły już zmieniać barwę, a w powietrzu wisiał ostatni dymny zapach jesieni. — Nie, byliśmy niewiarygodnie wprost różni. — W jaki sposób? — W ręce trzymała rożek z brązowego papieru pełen ciepłych, pieczonych kasztanów i z maksymalną uwagą obierała je ze skórki. Przyjemnie było patrzeć, jak robi. Kasztanowy chirurg. — Był bystry, skryty i przebiegły. Gdyby nie jego gwałtowny charakter mógłby zostać największym dyplomatą świata. Obok przespacerował gołąb. Dziobnął niedopałek papieros leżący tuż przy naszych stopach. — Co czułeś, kiedy umarł? Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zbliżę się do niej n tyle, by powiedzieć jej prawdę. Zastanawiałem się, czy komukolwiek chciałbym powiedzieć prawdę. Co by to załatwiło? Czy naprawdę coś zmieniłoby się na lepsze? Czy obciążając kogoś wiedzą, poczułbym się mniej winny? Wpatrując się uważni w Indię, postanowiłem wypróbować na niej trochę tej prawdy — Chcesz się czegoś dowiedzieć? Czułem się znacznie gorzej, kiedy moją matkę skierowano do zakładu dla umysłów ; chorych. Mój brat, Ross, był zły, Indio. Do czasu swojej śmierci zdążył wyrządzić mi tyle krzywd, że czułem się jak worek treningowy. Czasem myślę, że nie przywiązywał wagi do tego, że jestem jego bratem. Był tak okrutny, sadystyczny, czy ja tam to sobie nazwiesz. Więc w głębi serca byłem zadowolony że nie będę już więcej bity. — Co w tym takiego złego? To brzmi logicznie. — Ofiarowała mi dorodnego kasztana. — Co masz na myśli? — To właśnie, co powiedziałam, to brzmi logicznie. Joe, dzieciaki to wstręciuchy. Nieważne, co o nich mówią; że są słodkie i urocze. Są chciwe, egoistyczne i nie rozumieją niczego poza własnymi potrzebami. Nie czułeś się nieszczęśliwy po śmierci brata, ponieważ to oznaczało, że on cię już więcej nie uderzy. To absolutnie sensowne. Więc w czym leży problem? Czy byłeś masochistą? — Nie, ale to okropnie brzmi. — Byłem na wpół przekonany. — Hej, nie zrozum mnie źle. Byłeś okropny. Wszyscy tacy byliśmy w dzieciństwie. Czy obserwowałeś kiedyś, jak wstrętne i okrutne potrafią być dla siebie dzieciaki? Nie mówię o tych z piaskownicy, które walą się nawzajem po głowach zabawkami. Nastolatki… Boże, poucz ich przez jakiś czas, jeśli chcesz się dowiedzieć, co to znaczy podłość. Nie ma na świecie nic równie odrażającego, złośliwego i skoncentrowanego na sobie jak piętnastolatek. Nie, Joey, nie rozpinaj się za to wszystko na krzyżu. Stajemy się ludźmi mniej więcej około dwudziestego drugiego roku życia, to jest dopiero początek. Nie śmiej się, mówię całkiem poważnie. — Okay, ale ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat. — A kto mówi, że jesteś ludzką istotą? — Zjadła ostatniego kasztana i cisnęła we mnie łupiną. Wydawca, który zainteresował się moim pomysłem na książkę o drugiej wojnie światowej, przyjeżdżał na targi do Frankfurtu i zapytywał, czy pojawię się tam, by z nim porozmawiać. Skwapliwie wyraziłem zgodę, ponieważ był to świetny pretekst, by popodróżować pociągiem (co uwielbiam) i spotkać Paru „ludzi książki” z Nowego Jorku. Wspomniałem o wyjeździe Paulowi tylko dlatego, że temat podróży koleją, wypłynął pewnego dnia w rozmowie podczas lunchu. Zaczęliśmy rozpamiętywać wielkie wyprawy koleją, które przeżyliśmy, podróżując „Super Chiefem”, „Transalpinem” czy „Błękitnym Pociągiem” z Paryża na Riwierę. Było to na początku października, kiedy Tate’owie zajęci byli przeglądem filmów przygodowych w muzeum Albertina. Wiedziałem, że w wieczór mojego wyjazdu mieli pójść na Podwójny seans, o którym mówili już od tygodni — Na północ przez pólnocny zachód i Trzydzieści dziewięć stopni. Późnym popołudniem wypiliśmy kawę u Landtmanna i umówiliśmy na jakiś wypad, gdy tylko wrócę do miasta. Fajnie, do zobaczenia. Kiedy się rozstaliśmy, przystanąłem i patrzyłem, jak odchodzą. India z podnieceniem mówiła coś do Paula, jak gdyby właśnie spotkała go po długiej rozłące i miała mu powiedzenia mnóstwo nowych rzeczy. Uśmiechnąłem się, śląc jak szybko rozkwitła nowa znajomość. Uśmiechnąłem jeszcze szerzej na myśl, jak to wspaniale móc wracać jednocześnie i do nich, i do Wiednia. Nigdy nie czułem się samotny na lotnisku czy dworcu kolejowym. Odgłosy i zapachy podróżnych, kurz, potężne zwały metalu: ludzie dążący we wszystkich kierunkach; przyjazdy, odjazdy, a w żyłach zamiast krwi, oczekiwanie. Kiedy gdzieś jadę, staram się przybyć na stację przynajmniej godzinę przed odjazdem, żebym mógł przysiąść na chwilę i cieszyć się bieganiną. Zawsze możecie pójść na stację i rozkoszować gwarem, ale najlepiej, jeśli sami gdzieś jedziecie lub oczek cię czyjegoś przyjazdu. Pierwotny wiedeński Dworzec Zachodni został zniszczony w czasie wojny, a budynek, który go zastąpił, to jedno z ty nowoczesnych pudełek bez charakteru. Ratuje go tylko że prawie w osiemdziesięciu procentach zbudowany jest szkła — wszędzie okna — i obojętnie gdzie się znajdujecie, zawsze macie przed sobą panoramę miasta. Wspaniale jest pójść pod wieczór i obserwować, jak za oknami słońce ponad wszystkim. W nocy wejdźcie szerokimi schodami w centrum budynku i kiedy już będziecie na szczycie, szybko się odwróćcie: po drugiej stronie ulicy jarzy się światłami pełna brzegi „Cafe Westend”, tramwaje suną we wszystkie stron a świetlne reklamy na ścianach budynków bryzgają w ciemność słowami i frazami, które przypominają ci, że jest w obcym kraju. Ubezpieczenie samochodowe to Interunf Versicherung, samochody to lady i mercedesy. Coca–Cola jest wszędzie, reklamy głoszą: Coke macht mehr draus! Wypiłem filiżankę kawy przy jednym z bufetów i rozpocząłem długi marsz wzdłuż nie kończącego się peron szukając wagonu z zarezerwowaną dla mnie kuszetką. Kiedy przechodziłem przez bramę prowadzącą na perony, pociąg był nie oświetlony, lecz nagle cały rozbłysnął niczym latarni uliczne o zmroku. Robotnik i bagażowy, obaj ubrani w różne odcienie błękitu, paląc i rozmawiając, opierali się o metalowe gjupy. Nie było tu nikogo prócz nas, więc wymieniliśmy długie, taksujące spojrzenia. Do chwili odjazdu pociągu to był ich kawałek terenu — cóż więc robiłem ja, pętając się tutaj tak wcześnie? Bagażowy spojrzał na zegarek, zaklął i odrzucił papierosa. Rozstali się bez dodatkowych słów. Robotnik odszedł na drugą stronę peronu, po czym wspiął się do zaciemnionego wagonu pierwszej klasy, na którym biało—czarna tablica obwieszczała, że w jakimś momencie, głęboką nocą, pojedzie on do Ostendy, a potem do Londynu. Daleko, na torach, samotna, czarna lokomotywa przemknęła gwałtownie i zniknęła z pola widzenia. Podrzuciłem swój podróżny tobołek i przyjrzałem się numerom na bokach wagonów. Chciałem jak najszybciej się znaleźć w swoim przedziale. Chciałem siedzieć na swoim miejscu, zajadając wielkiego sandwicza, którego przygotowałem sobie w domu, i obserwować, jak przybywają inni. W jednym z przedziałów mojego wagonu światło było zgaszone. Wspinając się po stromych, metalowych schodkach założyłem się sam ze sobą, że to jest mój przedział. Światło będzie zepsute i jeśli zechcę poczytać coś przed zaśnięciem, będę musiał przejść z dziesięć wagonów, zanim znajdę inne wolne miejsce. W korytarzu światło się paliło. Ciemny przedział był oznaczony numerem wypisanym na mojej miejscówce. Niebieskie firanki w obu okienkach były zaciągnięte. Najświętsze sanktuarium. Podszedłem i pociągnąłem za klamkę, ale ta nawet nie drgnęła. Postawiłem torbę na ziemi i spróbowałem obiema rękami. Nic. Spojrzałem w obie strony, szukając kogoś, kto mógłby mi pomóc, ale korytarz był pusty. Przeklinając, uwiesiłem się u tej przeklętej klamki jeszcze raz i szarpnąłem ze wszystkich sił. Ani cala. Kopnąłem w drzwi. Wtem zasłony zaczęły się rozsuwać. Zdziwiony cofnąłem się o krok. Dobiegły mnie ciche tony Szecherezady. Ciemność we wnętrzu przedziału przebiła zapalona nagle zapałka. Płomyczek poruszył się wolno w lewo i w prawo, potem zastygł w miejscu. Opałka zgasła, a pojawiło się żółte, przygaszone światło latarki. Usłyszałem, jak na zewnątrz szczękają spinane ze sobą wagony. Cytrynowe światło tkwiło nieruchomo, potem przesunęło się po odzianej w białą rękawiczkę ręce, która trzymała czarny cylinder. Sekundę później po drugiej stronie lśniącego ronda ukazała się jeszcze jedna biała ręka i przez chwil cylinder poruszał się w rytm muzyki. — Niespodzianka — Światło rozbłysło i stanęła przede India Tate z butelką szampana w ręce. Za nią, Paul w zawadiacko przechylonym cylindrze na głowie, majstrował przy drugi butelce dłońmi w białych rękawiczkach. Przypomniałem sobie obrazek wiszący na ścianie w ich mieszkaniu. A więc to był „Mały Chłopiec”. — Jezu Chryste, ludzie! Drzwi miękko rozsunęły się i India wpuściła mnie do małego, ciepłego pomieszczenia. — Gdzie są kieliszki, Paul? — Ale co wy tu robicie? Co się stało z waszymi filmami? — Bądź cicho i wychyl tę szklaneczkę. Nie chcesz spróbować swego pożegnalnego szampana? Chciałem, a ona nalała mi do kieliszka tak dużo, że trunek przepienił się przez brzeg i chlupnął na podłogę. — Myślę, że będzie ci smakował, Joey. To chyba albański. Paul, podsuwając swój kieliszek; do napełnienia, ciągle miał na rękach białe rękawiczki. — Co się dzieje? Nie żal wam Na północ przez północny zachód? — Jasne, ale doszliśmy do wniosku, że należy ci się odpowiednia odprawa. Więc pij do dna i już nic nie mów na ten temat. Uwierzysz czy nie, Lennox, ale kochamy cię bardziej niż Cary Granta. — Gadanie. — Masz całkowitą rację, prawie tak bardzo jak Cary Granta. A teraz chciałbym zaproponować toast za naszą trójkę. Towarzysze broni. Za moimi plecami jakiś mężczyzna przeszedł przez wąs korytarz. Usłyszałem odgłos jego kroków. India uniosła kieliszek w jego kierunku i powiedziała: — Prosit, faktorze! — Nie zatrzymał się. — W każdym razie, wracając do tego, o czym mówiłam, chciałabym zaproponować, abyśmy wszyscy wypili za naprawdę cudowne życie. Paul podchwycił jej słowa i przytaknął, zupełnie się z ni zgadzając. Odwrócili się ku mnie i podnieśli do toastu swój kieliszki rodem z głębokiego południa Stanów. Bałem się, że serce wyskoczy mi z piersi. Czasami poczta austriacka działa bardzo powoli. Z jednego końca Wiednia na drugi list może iść trzy dni. Nie zdziwiłem się więc, otrzymując pocztówkę od Tate’ów wysłaną z miasteczka Drosendorf w prowincji Waldviertel w tydzień po moim powrocie z Frankfurtu. Tamtej nocy, w pociągu, powiedzieli mi, że jadą tam na parę dni, żeby odpocząć i złapać oddech. Kartka napisana była niesłychanie schludnym, niemal kaligraficznym pismem Indii. Ilekroć je widziałem, przypominało mi próbkę charakteru pisma Fredericka Rolfe’a, umieszczoną w fascynującej biogram A.J.A. Symonsa W poszukiwaniu Corvo. Rolfe, który nazywał siebie Baronem Corvo i napisał Hadriana VII, był stuknięty jak kołek w płocie. Kiedy zaprzyjaźniliśmy się z Indią na tyle, by móc z siebie żartować, uporczywie wciskałem jej tę książkę, otwierając ją na właściwej stronie i pokazując jej te zadziwiające bazgroły. Nie była wstrząśnięta porównaniem, chociaż Paul powiedział, że dopiekłem jej do żywego. Drogi Joey, Tutaj, w centrum miasta, jest ogromny kościół. Wielką atrakcję wewnątrz kościoła stanowi szkielet kobiety otulony chyba ślubną suknią. Jest ona umieszczona za szkłem i leży na niej bukiet suchych kwiatów. Uściski Pan i Pani Mały Chłopiec Pocztówka była interesująca jedynie z tego względu, że żadne z nich nie lubiło mówić o czymkolwiek co miało jakikolwiek związek ze śmiercią. Parę tygodni wcześniej, w biurze Paula, któryś z pracowników dostał wylewu krwi do mózgu 1 Padł martwy na swoje biurko. Najwidoczniej Paul był tak tym wstrząśnięty, że nie został tego dnia w pracy. Opowiadał, że Poszedł do parku, ale nogi tak mu się trzęsły, że musiał usiąść. Kiedyś, gdy zapytałem go, czy kiedykolwiek wyobrażał sobie własną starość i śmierć, zaprzeczył. Oświadczył wówczas, że często szkicował sobie w wyobraźni postać starego, pomarszczonego człowieka z siwymi włosami, który nazywał się Paul Tate, ale nie identyfikował się z nim. — Co masz na myśli? W twoim ciele zamieszka inne „ja”? — Tak. Nie patrz na mnie, jakbym był szurnięty. To ja prąca na zmiany w fabryce, rozumiesz? Ja pracuję na jednej : środkowych zmian: od trzydziestego piątego do czterdziestej piątego roku życia, łapiesz? Potem jakiś inny facet melduje! w moim ciele i ciągnie to dalej. On będzie wiedział, co to znacz być starym, mieć artretyzm i różne takie rzeczy, więc nie bęc tak bardzo się tym przejmował. — On dostanie ostatnią zmianę, hę? — Właśnie! On przyjdzie na szychtę od północy do siódmej rano. To bardzo sensowne, Joey, więc się tak nie śmie Przypomnij sobie, iloma różnymi istotami byłeś w życiu. Ja twoje nadzieje, poglądy, wszystko, zmienia się co sześć siedem lat. Czy nie jest tak, że wszystkie nasze komórki odnawiają się co jakiś czas? Tak jest. Posłuchaj, był taki czas, że jedyne czego oboje z Indią pragnęliśmy, był kemping wybrzeżu Maine i mnóstwo ziemi dookoła. Chcieliśmy hodować psy, wyobrażasz sobie? Teraz na samą myśl o takie jednostajności zaczynam się drapać. I kto mi zaprzeczy, że ma ludziki w naszych ciałach, które chciały żyć w tamtym domki; nie zostały zastąpione przez całkiem nową grupę, która kocha podróże i oglądanie nowych rzeczy? Dostosuj to do tego, czym jesteśmy w różnych okresach życia: masz jedną załogę, która prowadzi cię przez około siedem lat, potem następna holuje cię przez okres dojrzewania i cały ten bałagan. Joe, czy chcesz: wmówić, że jesteś wciąż tym samym Lennoxem, którym byłe kiedy umarł twój brat? Gwałtownie potrząsnąłem głową. Gdyby on wiedział… — Nie, nie ma mowy. W Bogu nadzieja, że już wiele dzieli mnie od tamtego ja. — W porządku, więc to zgadza się z tym, co mówię, zmiana małego Joe odmeldowała się już jakiś czas temu, a tera wszystkie twoje sprawy prowadzi nowa ekipa. Spojrzałem na niego, by sprawdzić, czy mówi poważnie. Nie uśmiechał się, a jego ręce były niezwykle spokojne. Ten pomysł mnie zaintrygował. Gdybyż tak załoga Joe–Lennoxa–który–zabił–swojego–brata naprawdę mnie opuściła Byłbym czysty. Całkowicie nowy ja, który nie ma nic wspólnego z tamtym dniem. — Mówię ci, jeśli chcesz dowodu na moją teorię, spójrz na Indię. Ona nienawidzi myśli o śmierci. Boże, ona nawet nie lubi przyznawać się, że jest chora. Ale wiesz co? Ona uwielbia czytać o chorobach, szczególnie takich rzadkich, które zabijają jak toczeń albo progeria. A jej najukochańsze filmy to horrory. Im bardziej krwawe, tym lepiej. Daj jej powieść Petera Strauba, będzie w siódmym niebie. I teraz wmów mi, że jest w niej tylko jedna załoga. No, chyba że wszyscy są schizolami. Roześmiałem się. — Uważasz, że tam w środku różne ludziki robią różne rzeczy? Jak drużyna piłkarska? Wysuwasz się atakując, blokujesz… — Nie ma co do tego wątpliwości, Joe. Absolutnie. Przez chwilę żaden z nas nie odzywał się, a potem ja powoli pokiwałem głową. — Może masz rację. Chyba moja matka taka była. — Co masz na myśli? — Zmieniała się bez przerwy — Była jak wachlarz uczuć. — Ale ty taki wcale nie jesteś? — Nie, ani krztyny. Nigdy nie byłem wylewny ani uczuciowy. Tak jak mój ojciec. Mrugnął do mnie i posłał mi diabelski uśmieszek. — Nigdy nie zrobiłeś niczego, co by odbiegało od normy? Niczego, co wstrząsnęłoby wszechświatem? Ta chwila zastygła jak taśma filmowa w zepsutym projektorze. Niemal zaczęła palić się od wewnątrz. Paul Tatę nic nie wiedział, co się stało z Rossem, ale nagle odniosłem dziwne wrażenie, że jednak wie, i to mnie przeraziło. — Tak, cóż, pewnie, pewnie, robiłem, hm, pewne dziwne rzeczy, ale… — Wyglądasz, jakbym cię zapędził w kozi róg, Joey. Wydaje mi się, że masz jakieś ciemne sprawki na sumieniu. — Łypnął chytrze uradowany tym spostrzeżeniem. — Ej, Paul, nie miej zbyt wielkich nadziei w tym względzie, żaden ze mnie Attyla. — To niedobrze. Nie czytałeś nigdy Portretu Doriana Graya? Posłuchaj tego: „Jedynym sposobem, aby pozbyć się Pokusy, to się jej poddać”. Amen, bracie. Założę się, że Attyla umarł jako szczęśliwy człowiek. — Przestań, Paul… — Nie zgrywaj się, Joe. Dobrze wiesz, co mam na myśli. Na tej ziemi nie ma nikogo, kto po łokcie nie byłby ubabrany w brudzie. Dlaczego, do cholery, nie odsłonisz się i nie przyznasz mi racji? — Bo myślę, że lepiej się od tego odseparować. Przejść i innych spraw. I wierzyć, że następnym razem będziemy w stanie postępować lepiej. Jeśli będzie nam dany jakiś następny raz. — Zaczynałem za bardzo się podniecać i musiałem zniżyć głos. — Joe, jesteś tym, co uczyniłeś. Jesteś tym, co robisz. Obaj wszyscy staramy się być lepsi, ale to nie jest takie proste, są wiesz. Może byłoby lepiej, gdybyśmy po prostu spojrzę w twarz naszym czynom i rozprawiali się z nimi. Może lepie byłoby uporać się z naszymi dawnymi postępkami, niż wiecznie spoglądać w przyszłość, próbując ignorować to, co zrobiliśmy wczoraj lub dzisiaj — przerwał w połowie zdania i dziwnie spojrzał na mnie. Nie miał kropli krwi w twarzy, ale najbardziej mnie uderzyła nagła straszliwa martwota promieniująca z jego oczu i warg. Wrażenie to zniknęło prawie natychmiast, lecz jego twarz pozostała pusta i niewyraźna, tak, jakby opuściło go coś ważnego i teraz mógł istnieć jedynie połowicznie. Jak na ironię, ledwie zasnąłem tej nocy, zacząłem o Rossie. O ile pamiętam nic specjalnego się nie wydarzyło mimo to coś przeraziło mnie tak, że się obudziłem i dużo czasu upłynęło, zanim znowu usnąłem. W ciemnościach zwróciłem oczy ku sufitowi i wspominałem, jak Ross wylał na mnie syrop. Jak masz rozliczyć się z przeszłymi czynami, jeśli nie wiesz, i były właściwe czy nie? — Kto to? — My, matołku! Nie widzisz? Pochyliłem się na krześle i uważniej wpatrzyłem się w obraz na ekranie. Ci ludzie trzymali się brzegu basenu, ich włosy były mokre i gładko ulizane do tyłu. Wydawali się młodzi i zmęczeni. Naprawdę żadne nie przypominało ani Paula, ani Indii. India położyła mi na kolanach miseczkę prażonej kukurydzy. Prawie pustą. Prażyliśmy ją i zajadali przez cały wieczór. — Nudzisz się, Joey? Ja nie znoszę oglądać cudzych slajdów. Są tak samo interesujące jak zaglądanie komuś do gęby. — Nie! Bardzo lubię zdjęcia i rodzinne filmy. To pozwala: złapać trochę tej części życia twoich bliskich, którą przegapiasz. — Joe Lennox, wytrawny dyplomata. Paul nacisnął guzik i pojawiło się zdjęcie Indii. Zrobiono je chyba krótko po poprzednim, bo miała jeszcze na sobie ten sam kostium kąpielowy, a mokre włosy gładko przylegały do jej głowy. Swoim uśmiechem mogła pokonać świat i nie miałem już żadnych wątpliwości co do jej urody. Była wtedy chyba z pięć lat młodsza, co nie zmieniało jej obecnego uroku. — Na następnym jest mój tato. Jedyną osobą, którą kiedykolwiek lubił, poza moją matką, był Paul. — Nie przesadzaj, Indio. — Zatkaj się. To żaden wielki komplement. On nawet mnie nie lubił, swojej jedynej córki. Uważał, że jestem stuknięta i miał rację, ale co z tego. Następne przezrocze, profesorze. — A to kiedy było, Indio? Jak jechałem do Maroka? — Nie pamiętam, ale to świetne zdjęcie. Nic nie wiem na temat tego slajdu, Paul. Wyglądasz świetnie. Prawdziwy zagraniczny korespondent. — Sięgnęła w tył i pogładziła go po kolanie. Dostrzegłem, że w ciemności dotknął jej ręki i przytrzymał chwilę. Jakże zazdrościłem im ich miłości. Pojawiło się następne przezrocze i aż zamrugałem ze zdziwienia. Stałem tuż obok Indii, trzymała mnie pod rękę i z przejęciem wpatrywaliśmy się w koło Riesenrad na Praterze. — Ja i mój szpiegowski aparat! — Paul pochylił się i nabrał garść prażonej kukurydzy. — Założę się, że żadne z was nie wiedziało, iż zrobiłem to zdjęcie! — Nie, nie, pokazałeś mi je zaledwie tuzin razy jak tylko przyszły z wywołania! Następny, proszę. — Mogę dostać z tego odbitkę, Paul? — Jasne, Joey, nie ma sprawy. Przez głowę przeleciała mi bolesna myśl, że któregoś dnia, gdzieś daleko stąd, Tate’owie będą pokazywać te slajdy komuś innemu, i ten ktoś zapyta obojętnym tonem, kim jest ten facet obok Indii. Wiem, że buddyści mówią, iż wszystkie przemijające rzeczy przynoszą cierpienie i były chwile, że wcale mnie to nie martwiło. Ale kiedy chodziło o Paula i Indię, naprawdę zastanawiałem się, co pocznę bez nich. Wiedziałem, że wszystko potoczy się zwykłym trybem, ale przypominało mi to ludzi chorych na serce, którym zabrania się używania soli. Nieodmiennie po jakimś czasie przychodzą do ciebie, dziwiąc się, że zupełnie z niej zrezygnowali i nie żałują tego. Więc cóż? Każdy może przeżyć, jednakże celem życia jest nie tylko „przeżyć”, ale też mieć z tego choć trochę przyjemności. Ja też mogę „żyć” bez soli, ale nie będę szczęśliwy. Ilekroć spojrzałbym na stek, wiedziałbym, że lepiej smakowałby, gdybym mógł go trochę posolić. To samo dotyczyło Tate’ów: życie pełzało dalej, ale oni tak lekko i radośnie podróżowali przez dni, trudno było nie ulec ich pędowi. Wszystko było z nimi o bogatsze i pełniejsze. Po tym, co wydarzyło się w moim życiu, byłem rozdarty między wyjątkową nieufnością do miłości a zarazem tęsknotą za uczuciem. W ciągu naszej krótkiej znajomości Tate’owie nieświadomie zburzyli mury mojego serca i spowodowali, że wciągnąłem na maszt, najwyżej jak to było możliwe, czerwoną flagę miłości. Kiedy zadawałem sobie pytanie, czy kocham każde z osobna czy też jako Paula i Indię/Indię i Paula, nie znajdowałem odpowiedzi. Nie przejmowałem się, to nie było ważne. Kochałem ich, i to mi wystarczało. 4 Pewnego pochmurnego dnia Paul zadzwonił i powie że jedzie na dwutygodniową delegację do Polski i na Węgry. Nie podobał mu się ten pomysł, ale wyjazd był konieczny, i o to mu właśnie chodziło. — Joey, rzecz w tym, że staram się unikać tych cholernych wycieczek, bo czasem India robi się nerwowa i podłamana, jeśli nie ma mnie dłużej niż parę dni z rzędu. Wiesz, co mam na myśli? To nie jest reguła, ale czasem ona robi się, hm, kapryśna…— Jego głos uciekł gdzieś po linii telefonicznej i na parę sekund zapadła cisza. — Paul, nie ma sprawy. Będziemy często wychodzić gdzieś razem. Nie zawracaj sobie tym głowy. Myślałeś, że co? zostawię ją samą? Westchnął, i jego głos nabrał znów pełnej mocy — był twardy i stanowczy: — Joey, to wspaniałe. Jesteś gość. Po pierwsze, to nawet nie wiem, dlaczego się martwiłem. Wiedziałem, że zrobisz to dla mnie. — Hej, vuoi un pugno? — Co? — To po włosku: „chcesz prztyczka w nos?” Myślisz, że taki ze mnie przyjaciel? — Wiem, wiem, jestem paskuda. Ale opiekuj się nią naprawdę dobrze. To mój skarb. Skończywszy rozmowę, długo trzymałem rękę na słuchawce. Paul wyjeżdżał tego popołudnia i nagle okazało się, że mam randkę w restauracji. Zastanawiałem się, co na siebie włożyć. Moje nowiuteńkie, nieprzyzwoicie drogie spodnie od Gianniego Versace. Dla Indii Tatę wszystko co najlepsze. Kiedy się ubierałem, przez głowę przeleciała mi myśl, że gdziekolwiek wybierzemy się przez następne dwa tygodnie, ludzie będą myśleć o nas jak o małżeństwie. India i Joe. Nosiła ślubną obrączkę i jeśli ktoś ją dostrzeże w naturalny sposób dojdzie do wniosku, że to ja dałem ją Indii. India i Joseph Lennox. Uśmiechnąłem się i spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Zacząłem wyśpiewywać jakąś starą melodię Jamesa Taylora. India miała na sobie kawaleryjskie tweedowe bryczesy, złociste, niczym jesienne liście, i kasztanowy golf. Gdziekolwiek byliśmy, trzymała mnie pod rękę, była zabawna, elegancka i wspanialsza niż zwykle. Od samego początku prawie nie wspominała o Paulu, a po chwili ja też przestałem to robić. Pierwszy wieczór zakończyliśmy w barze bistro, niedaleko Grinzingu. Śmialiśmy się i bawili tak dobrze, że gang punkowatych motocyklistów nieustannie obrzucał nas morderczymi spojrzeniami. Nie czyniliśmy żadnych wysiłków, by ukryć nasze zadowolenie. Chłopak z ogoloną głową i ciemną agrafką wpiętą w ucho wpatrywał się we mnie wzrokiem o wadze tysiąca funtów pogardy lub zazdrości — nie potrafiłem odgadnąć czego. Jak taki cieć może tak dobrze się bawić? — mówiły jego oczy. — To było niewłaściwe, niesprawiedliwe. Po chwili gang dumnie odmaszerował. Wszystkie dziewczyny odchodząc, przeczesały włosy, a chłopcy z uważną, pieszczotliwą powolnością nasunęli na głowy gigantyczne, przypominające akwaria kaski Później staliśmy na rogu ulicy, naprzeciwko kawiarni, . kajać na tramwaj, który zawiózłby nas z powrotem do centrum. Zmarzłem niemiłosiernie. Złe krążenie. Widząc jak się trzęsę, India roztarła mi przez płaszcz ramiona. To był przyjacielski, lecz intymny gest. Zastanawiałem się, czy uczyniłaby to w obecności Paula. Jaka dziwaczna, niegodna myśl. Uwłaczało to i Paulowi, i Indii. Zawstydziłem się. Na szczęście India zaczęła śpiewać i po chwili przezwyciężyłem swoje poczucie winy. Ostrożnie się do niej przyłączyłem. Śpiewaliśmy Miłość to łatwa rzecz, Summertime i Cukierek za pensa. Czując się już całkiem pewnie, zaintonowałem Pod mostkiem, ale ona powiedziała, że tego nie zna. Nie zna Pod mostkiem? Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Powiedziałem jej, że to jeden z ponadczasowych przebojów, ale ona tylko jeszcze raz wzruszyła ramionami i spróbowała zrobić kółko z pary swojego ciepłego oddechu. Poinformowałem ją, że powinna to mieć w swoim repertuarze, i że jutro wieczorem przygotuję dla nas kolację i puszczę jej wszystkie moje stare płyty firmy Drifters. Oświadczyła, iż to brzmi nieźle. W swoim zapale nie uświadomiłem sobie, co zrobiłem. Zaprosiłem ją samą do mojego mieszkania. Samą! Kiedy to do mnie dotarło, powietrze wydało mi się chłodniejsze o co najmniej dziesięć stopni. Gdy India spoglądała w kierunku, z którego miał nadjechać tramwaj, pozwoliłem sobie zaszczekać zębami. SAMA. Wcisnąłem ręce głęboko w kieszenie, czując się tak napięty jak gumka opasująca tysiąc grubych, pokerowych kart. Dlaczego tak bardzo bałem się gościć ją samą? Następnego wieczoru nic się nie wydarzyło. Jedliśmy spaghetti carbonara, piliśmy Chianti i słuchaliśmy parady złotych starych przebojów Josepha Lennoxa. Wszystko było bardzo dystyngowane i w dobrym tonie. W końcu poczułem się trochę smętnie. Odkąd mój związek z tą dwójką pogłębił się, moje pierwotne zauroczenie Indią osłabło, ale tego wieczoru, kiedy opuściła moje mieszkanie, spojrzałem na swoje ręce i wiedziałem, że gdyby tylko sytuacja do tego dojrzała, kochałbym się z nią. Czułem się jak śmieć i zdrajca pierwszej klasy z powodu tych myśli, ale, Chryste, któż odmówiłby Indii Tate? Eunuchy, wariaci lub święci. Ja nie byłem żadnym z nich. Następnego dnia nie widziałem jej, chociaż długo rozmawialiśmy przez telefon. Wybierała się do opery z jakimiś przyjaciółmi i ciągle powtarzała mi, jaki bardzo lubi The Three Pintos Maniera. Chciałem jej powiedzieć, zanim odłożyliśmy słuchawki, jak bardzo jestem rozczarowany tym, że jej nie zobaczę tego dnia, ale w końcu tego nie zrobiłem. W dzień później wydarzyło się coś bardziej intymnego i dziwniejszego niż seks. Doszło do tego w tak niedorzeczny sposób, że czuję się zakłopotany, chcąc to wyjaśnić. Później India mówiła, że była to wielka scena ze złego filmu, ale ja ciągle uważałem, że to najstraszniejszy kicz. Był sobotni wieczór. India przygotowywała dla nas obiad w swoim mieszkaniu. Kiedy tak wirowała po kuchni, siekając, tnąc i mieszając, zacząłem śpiewać. Przyłączyła się i przelecieliśmy przez Camelot, Yesterday i Zgadnij kogo dziś widziałem, kochanie? Ona ciągle kroiła i siekała, ja założyłem ręce pod głowę i wgapiłem się w sufit, czując ciepło i zadowolenie. Kiedy skończyliśmy On kocha i ona kocha, czekałem parę sekund, czy podda następną melodię. Kiedy tego nie zrobiła, zaśpiewałem pierwsze tony Pewnego razu. Ciągle nie wiem, dlaczego wybrałem właśnie tę piosenkę, ponieważ z reguły przypominam ją sobie tylko wtedy, kiedy jestem smutny albo załamany. India miała ładny, wysoki głos, który przywodził na myśl lekką mgiełkę. Potrafiła też owijać go wokół mojego i wykonywać prześlicznie harmonijną frazę. Dzięki temu czułem się ze sto razy bardziej muzykalny niż byłem. Dotarliśmy już do trzech czwartych piosenki i wtedy przypomniałem sobie o zakończeniu. Na wypadek gdybyście nie wiedzieli, powiem wam, że jest bardzo smutne — zawsze przerywam piosenkę tuż przed nim. Tym razem uczyniłem inaczej. Ponieważ India śpiewała ze mną, zdecydowałem się wymruczeć wszystko aż do końca. To nie był dobry pomysł, bo i ona nagle zamilkła, i pozostaliśmy tak zawieszeni w przestrzeni, nie wiedząc, co począć. Nagle poczułem się znużony, pełen smutnych wspomnień, a moje oczy napełniły się łzami. Wiedziałem, że jeśli czegoś szybko nie wymyślę, rozpłaczę się. Oto siedzę w ciepłej kuchni moich przyjaciół i na parę godzin jestem panem tego domu. Coś, czego pragnąłem od lat, ale czego nigdy nie znalazłem. Spotykałem przedtem różne kobiety — i łanie, i myszki, i lwice. Przeżyłem chwile, gdy ja byłem pewien ich — ale one mnie nie. Albo one były zdecydowane, zaś ja nie czułem się przekonany… nigdy nie było to ani proste, ani dobre. I wreszcie skończyło się na samotności — szczególnej samotności — w Wiedniu, w wieku dwudziestu paru lat, a co najgorsze, zaczynałem się do tego przyzwyczajać. Kiedy otoczyła nas chmura czarnej ciszy, moje oczy utkwione były wciąż w sufit, ale wiedziałem, że wkrótce będę musiał spojrzeć na Indię. Zakładając stalowy pancerz, mrugnąłem trzy lub cztery razy, by pozbyć się łez i z wolna opuściłem swoje pełne strachu oczy. Opierała się o blat kuchenny, trzymając obie ręce w kieszeniach spodni. Niczego nie ukrywała i pomimo łez patrzyła na mnie poważnym, kochającym wzrokiem. Podeszła i usiadła na moim kolanie. Zarzuciła mi na szyję swoje długie ramiona i przytuliła mnie mocno. Kiedy odwzajemniłem uścisk — nieobowiązująco i ostrożnie — wymruczała w moją szyję: — Czasami ni z tego ni z owego robię się taka smutna. Pokiwałem głową i zacząłem kołysać nas na krześle. Ojciec i jego przestraszone dziecko. — Och, Joe, czasami tak się boję. — Czego? Chcesz porozmawiać? — Niczego. Wszystkiego. Tego, że się starzeję, że nic nie wiem. Że nigdy nie byłam na okładce „Timesa”. Roześmiałem się i przytuliłem ją mocniej. Świetnie pojmowałem, o co jej chodzi. — Fasola się przypala. — Wiem. Mam to gdzieś. Przytul mnie. To lepsze niż fasola. — Chcesz skoczyć na hamburgera? Odsunęła się i spojrzała na mnie. Jej twarz tonęła we łzach. Pociągnęła nosem i potarła ręką policzek. — A moglibyśmy? — Tak, złotko, i jeśli zechcesz, możesz dostać jeszcze koktajl. — Joey, łamiesz mi serce. Kochany z ciebie facet. — No to jesteśmy kwita, bo ty też mi to zrobiłaś. — Co zrobiłam? — Złamałaś mi serce. Pocałowałem ją w czubek głowy i znów poczułem ten jej delikatny, świeży zapach. Następnego ranka zjedliśmy śniadanie w pełnej marmurów i brązu „Konditorei” na Porzellangasse, blisko domu Tate’ów. Potem, ponieważ dzień był jasny i słoneczny, postanowiliśmy przejechać się w górę Dunaju i zatrzymać się, jeśli zobaczymy jakieś ładne miejsce. Rozpierała nas energia i mieliśmy wyraźną ochotę na długi spacer. Znaleźliśmy taki zakątek w pobliżu Tulln, piaszczystą ścieżkę, która biegła równolegle do rzeki, wijąc się to poprzez las, to jego skrajem. Przez cały czas India trzymała mnie za rękę, biegliśmy, spacerowali i machali załodze rumuńskiej barki, która wolno parła w górę rzeki. Kiedy ktoś na barce dostrzegł nas i zahuczał syreną, spojrzeliśmy na siebie ze zdumieniem, tak, jakbyśmy dokonali czegoś czarodziejskiego. Był to dzień z rodzaju tych, które z perspektywy czasu wyglądają bardzo taniutko i banalnie, ale kiedy się ich doświadcza, cechuje je niewinność i przejrzystość, jaką trudno byłoby znaleźć w chwilach większego rozsądku. Wróciliśmy do miasta o śliwkowo–pomarańczowym zachodzie słońca i zjedliśmy obiad w greckiej restauracji w pobliżu uniwersytetu. Jedzenie było okropne, ale towarzystwo wyjątkowe. I tak minęły te dwa tygodnie bez Paula. Nawet nie tknąłem pracy, bo byliśmy bez przerwy razem. Gotowaliśmy, chodziliśmy na spacery w odległe rejony miasta, gdzie nikt nigdy nie zaglądał, a już na pewno nie turyści. Myśl, że byliśmy prawdopodobnie jedynymi ludźmi, którzy kiedykolwiek zjawili się tu, aby zwiedzać, bawiła nas nieustannie. Wybraliśmy się na kilka filmów w wersji niemieckiej, a także na największą atrakcję miesiąca — koncert Brahmsa w wykonaniu Alfreda Brendela w Konzerthaus. Pewnego wieczoru postanowiliśmy sprawdzić, co Wiedeń oferuje w ramach nocnego życia. Odwiedziliśmy chyba ze dwadzieścia lokali, wypili trzydzieści filiżanek kawy, dziesięć lampek wina, a co jakiś czas Coca–Colę. O drugiej nad ranem siedzieliśmy w „Cafe Hawełka”, patrząc na te wszystkie sztuczki, kiedy India odwróciła się do mnie i rzekła: — Joey, jesteś najzabawniejszym facetem, jakiego spotkałam od czasu, gdy jestem z Paulem. Dlaczego nie mogę wyjść za was obu? Paul miał przyjechać w sobotę w nocy. Planowaliśmy, że pojedziemy po niego na stację. Nie chciałem mówić tego Indii, ale po raz pierwszy od czasu, kiedy poznałem Paula, nie oczekiwałem go z taką radością jak zwykle. Nazwijcie to chciwością albo żądzą posiadania, czy jak tam chcecie, ale przyzwyczaiłem się służyć ramieniem Indii podczas wypraw za miasto. Przypuszczałem, że bardzo ciężko i smutno będzie mi z tego zrezygnować. — Cześć dzieciaki! Patrzyliśmy, jak śpieszy ku nam po peronie, niosąc naręcze paczek i bagaży. Twarz opromieniał mu wspaniały uśmiech. Uściskał Indię, a potem mnie. Miał do opowiedzenia tysiąc historyjek o „komuchach” i nalegał, żebyśmy poszli do kawiarni, aby po raz pierwszy od dwóch tygodni mógł się prawdziwej kawy. Pozwolił mi nieść jedną ze swych walizek, która według mnie była lekka jak puch. Nie wiedziałem, czy była pusta, czy też adrenalina pędziła przez moje ciało z szybkością mili na minutę. Już nie wiedziałem, co czułem. India szła między nami, trzymając każdego z nas pod rękę. Wyglądała na całkowicie szczęśliwą. — Ten strzęp? — India, nie przejmuj się. — Nie! Ten brudny strzęp. Jak ci się to podoba? Zapytał mnie. — Co dokładnie powiedział? — Zapytał, czy spaliśmy ze sobą. W moim żołądku rozdzwonił się londyński Big Ben. Częściowo z poczucia krzywdy, częściowo dlatego, że tym jednym pytaniem Paul trafił w sedno. Czy chciałem przespać się z Indią? Tak. Czy teraz nadal pragnąłem przespać się z Indią, moją najlepszą przyjaciółką, poślubioną mojemu najlepszemu przyjacielowi? Tak. — A ty odpowiedziałaś? — A jak myślisz, że co powiedziałam? Nie! On nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego. — Gotowało się w niej. Jeszcze parę stopni i dym zacząłby ulatywać z niej uszami^ — Indio? — Co? — Nie, nie nic. — Co? Wyduś to z siebie. Nienawidzę tego. Powiedz natychmiast. — To nic takiego. — Joe, jeśli mi nie powiesz, zabiję cię. — Ja tego chciałem. — Chciałeś czego? — Iść z tobą do łóżka. — Uch, och. — Mówiłem ci, nie powinnaś nalegać. — To nie z tego powodu te moje ochy i achy. — Złożyła ręce i mocno przycisnęła je do brzucha. — Tej nocy kiedy zwiedzaliśmy kawiarnie, pragnęłam cię tak bardzo, że myślałam, iż umrę. — Ach, och. — Ty to powiedziałeś, bracie. I co teraz? Gadaliśmy i gadaliśmy, i gadali, i gadali, aż byliśmy zupełnie wykończeni. India zasugerowała, żeby wyjść i zrobić trochę zakupów. Chodziłem za nią po supermarkecie, a kolana trzęsły mi się przez cały czas. Co chwilę, czy to ważąc grejpfruta, czy wybierając jajka, obdarowywała mnie spojrzeniem, które zwalało z nóg. Było niedobrze. Cała ta sprawa była zła. Czarna. Pomylona. Co mogliśmy zrobić? Wzięła do ręki trójkąt sera Brie. — Myślisz? — Za dużo. Bezpiecznik trzaśnie mi w głowie. — Mnie też. Lubisz Brie? — Co? Około siódmej wieczorem zadzwonił Paul i zapytał, czy wybrałbym się z nimi do kina na horror. To było dokładnie to, czego nie chciałem robić, więc wykręciłem się. Kiedy odłożyłem słuchawkę, zastanawiałem się, czy moja odmowa nie wzbudzi jego podejrzeń. Wiedział, że India spotyka się ze mną co jakiś czas w ciągu dnia. Umawialiśmy się na randki, kiedy miała przerwę w zajęciach z malarstwa lub kiedy kończyła którąś ze swoich lekcji niemieckiego na uniwersytecie. Co się teraz stanie? On był taki uprzejmy i szczodry; nigdy nie myślałem o Paulu jako o kimś podejrzliwym czy zazdrosnym. Czyżby to był przebłysk tej strony jego osobowości? — Joe? — India? Na litość boską, która godzina? — Usiłowałem odczytać cyfry na zegarze stojącym przy łóżku, ale moje oczy były zbyt otumanione snem. — Jest po trzeciej. Spałeś? — Hę, tak. Gdzie jesteś? — Na dworze. Spaceruję. Pokłóciłam się z Paulem. — Uch, och. Dlaczego spacerujesz? — Usiadłem w łóżku, kołdra zsunęła mi się z piersi i poczułem chłód panujący w pokoju. — Ponieważ nie chcę być w domu. Znajdziesz czas na filiżankę kawy czy czegoś? — Cóż… uch… okay. Hm, a może chciałabyś przyjść do mnie? Jak uważasz? — Pewnie. Jestem dokładnie na rogu twojej ulicy. Znasz tę budkę telefoniczną? Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową. — Czy mam trzy razy zapalić i zgasić światło na znak, że droga wolna? Zanim odwiesiła słuchawkę, usłyszałem typowy, brookliński, pełen potępienia gwizd. — Skąd wytrzasnąłeś ten szlafrok? Wyglądasz jak Margaret Rutherford. — Indio, jest trzecia nad ranem, czy nie powinnaś zadzwonić do Paula? — Dlaczego? Jego nie ma w domu. Wybył. Szedłem w kierunku kuchni, ale to zdanie natychmiast zatrzymało mnie w miejscu. — Wybył dokąd? — A skąd mam wiedzieć? On poszedł w jedną stronę, a ja w drugą. — Chcesz powiedzieć, że tak naprawdę to nigdzie nie poszedł… — Joe, zamknij się. Co zrobimy? — Z tym? Ze mną i z tobą? Nie wiem. — Ty naprawdę chcesz iść ze mną do łóżka? — Tak. Westchnęła głośno i dramatycznie. Chciałem na nią spojrzeć ale nie potrafiłem. Cała moja odwaga prysła razem z jej pytaniem. — Cóż, Joey, ja też, więc myślę, że mamy duży problem, co? — Chyba tak. Zadzwonił telefon. Spojrzałem na nią i wskazałem na aparat. Potrząsnęła głową. — Nie będę rozmawiać z tą szują. Jeśli to on, powiedz mu, że jestem z tobą w łóżku i nie chcę, żeby mi przeszkadzać. Ha! To jest to! To mu powiedz! — Halo? — Joe? Jest tam India? — Jego głos zdradzał, że wie, iż ona tu jest, ale pyta z czystej grzeczności. Odpowiadając mu, nie skorzystałem z tej szansy: — Tak, Paul. Właśnie weszła. Przed sekundą. Teraz wyciągnąłem słuchawkę ku Indii, która wyrwała mi ją z ręki, obrzucając mnie kpiącym spojrzeniem. — Co, świntuchu? Hę? Tak, masz cholerną rację! Co? Tak. W porządku… Co?… Powiedziałam, w porządku, Paul. Okay. — Odłożyła słuchawkę. — Szczurza gęba. — No i co? — Powiedział, że mu przykro i że chce się wytłumaczyć. Nie wiem, czy powinnam mu na to pozwolić. — Mówiła to, zapinając płaszcz. Skończyła, gdy jej dłonie dotarły do ostatniego guzika. Patrzyła mi długo i twardo w oczy. — Joe, idę do domu, aby wysłuchać usprawiedliwień mojego męża. Powiedział, że chce się wytłumaczyć nawet przed tobą. Chryste! Ta rzecz się w końcu wydarzy i oboje o tym wiemy, a teraz ja idę do domu, żeby wysłuchać, jak on będzie się usprawiedliwiał przede mną ze swoich podejrzeń. Czy to złe, Joe? Czy naprawdę jesteśmy aż tak źli? Spojrzeliśmy na siebie i dużo czasu upłynęło, zanim uświadomiłem sobie, że szczękam zębami. — Boisz się, co, Joe? — Tak. — Ja też. Ja też. Dobranoc. Dwa tygodnie później odwróciłem ku sobie jej mokrą twarz i pocałowałem ją. To było dokładnie, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem całowanie Indii Tate: delikatnie, prosto, ale z rozkoszną intensywnością. Wzięła mnie za rękę i powiodła do sypialni. Wielka, puchowa kołdra leżała starannie złożona w nogach mojego małżeńskiego łóżka. Była koralowo–różowa, prześcieradło pod spodem było gładkie, bez jednej zmarszczki. Szklane lampki na nocnych stoliczkach jarzyły się przyćmionym, intymnym blaskiem. Podeszła do łóżka z drugiej strony i zaczęła rozpinać koszulę. Natychmiast zauważyłem, że nie miała na sobie stanika, co musiało ją zawstydzić, bo odwróciła się i widziałem tylko jej plecy. — Joe, czy mogę zgasić światło? W łóżku odkryłem, że jej piersi były większe niż myślałem. Skórę miała sprężystą i twardą. W ciemnościach było to ciało tancerki, gorące wśród świeżych, lodowatych prześcieradeł. Nie wiem, czy seks jest odbiciem prawdziwego ducha osoby albo jej prawdziwej osobowości, chociaż często słyszałem takie opinie. India była bardzo dobra — delikatna i aktywna Wiedziała, jak przedłużyć naszą rozkosz nie stwarzając wrażenia, że nami manipuluje, czy też usiłuje sobie przypomnieć porady z Radości seksu. Powiedziała, iż chce, abym wszedł w nią tak głęboko jak to tylko możliwe, a kiedy to uczyniłem, nagrodziła mnie takimi słowami i drżeniem, że pragnąłem wniknąć jeszcze głębiej i rozkołysać wszystkie przedmioty w pokoju. Szybko zakończyliśmy nasz pierwszy raz, a potem, bez takiego pośpiechu, mniej desperacko zaczęliśmy drugi. To w każdym razie, nie było niczym nowym: dla mnie pierwszy stosunek z każdą kobietą nieodmiennie służył bardziej udowodnieniu sobie, że to się rzeczywiście dzieje niż przyjemności! Przekroczywszy tę barierę, znów można być ludzką istotą, delikatną i skłonną do potknięć. Uliczna latarnia rzucała w poprzek łóżka ostre, wulgarne światło. India wróciła do pokoju, niosąc dwie małe szklaneczki wina kupionego przeze mnie tego popołudnia. Była naga i kiedy usiadła obok mnie, na skraju łóżka, światło przesunęło się po jej boku i zatrzymało tuż pod piersiami. — Jest bardzo zimno. Pociągnęłam spory łyk w kuchni i zaraz poczułam jeden z tych „lodowych” bólów głowy. — Wręczyła mi wino, i kiedy usiadłem, dotknęliśmy się szklankami, wznosząc niemy toast. — Nie jest ci zimno? — Nie, wszystko w porządku. — Masz rację, oboje tak mówicie, uups. — Byłem tak zakłopotany, że zamknąłem oczy. Ostatnią rzeczą, której pragnąłem, była obecność Paula w tym pokoju. — Joey, wszystko jest okay. Jego tu nie ma. — Wypiła wino i spojrzała za okno. — Dalej cieszę się, że to zrobiliśmy. To nią być wielki sprawdzian, no nie? To znaczy, jak już przeszedłeś przez tę namiętność i wracasz do miejsca, od którego rozpocząłeś. Pragnęłam cię, stało się, teraz siedzimy tutaj i dalej jesteśmy szczęśliwi, tak? Nie chcę myśleć o niczym innym. Chcę ci coś powiedzieć, nawet jeśli to nie ma znaczenia. Nie robiłam tego z nikim, od kiedy jestem z Paulem, okay? To nie ma nic do rzeczy, ale chciałam, żebyś wiedział. Pochyliła się i przeciągnęła swoją, ciągle ciepłą dłonią po mojej klatce piersiowej. Złapała palcami koniec kołdry i zsunęła ją poniżej mojego brzucha, poniżej penisa, który znów rozkwitł jak afrykański fiołek. Usiadła na mnie okrakiem i polizawszy palce, roztarła ślinę na żołędzi. Potem chwyciła go mocno — jak rewolwer — i wsunęła w siebie. Gdzieś w połowie przerwała i przestraszyłem się, że ją zraniłem, ale ona tylko czekała na moment, w którym będzie gotowa posiąść mnie znowu. Pewnego dnia dyskutowaliśmy w łóżku o moim „typie” kobiety. — Założę się, że nie jestem w twoim typie, co? — Co masz na myśli? — podciągnąłem sobie poduszkę pod głowę. — To, że nie jestem twoim typem dziewczyny. Kobiety. — Indio, musisz być, bo inaczej nie bylibyśmy tutaj, prawda? — Poklepałem kołdrę pomiędzy nami. — O, tak, z pewnością, nieźle wyglądam i w ogóle, ale nie jestem w twoim typie. Nie, nie, nie musisz nic mówić. Szszsz, poczekaj minutę, pozwól mi zgadnąć. — Indio… — Nie, zatkaj się. Chcę to wypróbować. Znając cię… prawdopodobnie lubisz wielkie blondynki albo rude, z małymi cipkami i wielkimi balonami. — Źle! Nie wysilaj się aż tak. Lubię blondynki, ale nigdy nie byłem zwolennikiem wielkich piersi. Jeśli naprawdę chcesz znać prawdę, to lubię piękne nogi. — Taa, są w porząsiu. Nie mylisz się w sprawie tych piersi?. Przysięgłabym, że jesteś chłopczykiem, który uwielbia obcisłe sweterki. — Nie, ja lubię smukłe nogi. Przede wszystkim mam fioła na punkcie kobiet, które nie przejmują się swoim wyglądem, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Nie malują się zbyt mocno, bo nie ma to dla nich znaczenia. Jeżeli są atrakcyjne, to wiedzą o tym i to wystarcza. Nie odczuwają potrzeby, by chwalić się tym, co posiadają. — I same pieką chleb, wierzą w naturalny poród i jedzą trzy miski płatków owsianych dziennie. — Indio, sama pytałaś… — Przepraszam. — Przesunęła się po łóżku i położyła na mnie swoją piękną, długą nogę. — Co jeszcze, oprócz wyglądu, podoba ci się we mnie? Mówiła poważnie, więc ja też jej poważnie odpowiedziałem: — Jesteś nieobliczalna. Jesteś ładna, tak, to też, ale za twoją twarzą kryją się wszystkie te kobiety, i ja to uwielbiam. Każdy ma różne cechy, które czasem są interesujące, ale w twoim przypadku nie istnieje jedna India Tate. Uważam, że to zadziwiające. Kiedy jestem z tobą, czuję się, jakbym był z dziesięcioma kobietami. Połaskotała mnie. — Czasami robisz się taki poważny, Joey. Wyglądasz, jakbym zadała ci pytanie z biochemii. Chodź tu, daj mi wielkiego całusa. Tak właśnie zrobiłem i spokojnie leżeliśmy złączeni uściskiem. — Powiedzieć ci coś zwariowanego, Indio? Jakaś cząstka mnie ciągle tęskni za widokiem Paula. Czy to nie jest głupie? Pocałowała mnie w czoło. — Wcale nie. On jest twoim przyjacielem. Dlaczego nie miałbyś chcieć go zobaczyć? Uważam, że to sympatyczne. — Tak, ale to coś w rodzaju tej starej historii o mordercach którzy wyłupują oczy swoim ofiarom. Popchnęła mnie, a w jej głosie pojawiła się irytacja. — O czym ty mówisz? — Widzisz, jest taki stary przesąd, że ostatnią rzeczą, którą widzi zamordowany, jest facet, który to zrobił, jeśli morderstwa dokonano od przodu, rozumiesz? Niektórzy uważali, że jeśli tak jest, obraz ten utrwali się w oczach zmarłego jak fotografia. Spójrz zabitemu w oczy, a zobaczysz, kto to zrobił. — przerwałem i usiłowałem się do niej uśmiechnąć, ale wyszedł z tego nijaki, smutny grymas. — Ciągle wydaje mi się, że pewnego dnia Paul spojrzy mi w oczy i zobaczy tam ciebie. — Twierdzisz, że ja cię zamordowałam? — Jej twarz nic nie wyrażała, była tylko blada i delikatna. Jej głos był równie odległy jak Księżyc. Chciałem jej dotknąć, ale nie zrobiłem tego. — Nie, Indio, powiedziałem zupełnie coś innego. W ciągu pierwszych dni naszego romansu nieustannie obserwowałem ją, kiedy się kochaliśmy. Robiłem to równie uważnie jak poszukiwacz metali obserwujący licznik Geigera, ale w jej zachowaniu nie było niczego, czego bym już nie znał. Myślę, iż oczekiwałem, że w rozkwicie tej bogatej, choć nieskomplikowanej namiętności, która wybuchała ilekroć wskakiwaliśmy pod kołdrę, odkryję jakiś trop lub ślad tego, co działo się między nią a Paulem. I nawet nie wiem, czego się spodziewałem. Czy chciałem, żeby wszystko było takie jak wcześniej? A może potajemnie, egoistycznie pragnąłem, żeby znudziła się swoim mężem i ostatecznie wybrała mnie? Jak długo potrwa, zanim on dowie się o wszystkim? Kiedy przyszło do schadzek, randek i miłosnych liścików pisanych sympatycznym atramentem, nie byłem zbyt sprytny ani subtelny. Podobne sytuacje zdarzały mi się już raz czy dwa razy w przeszłości. Mój sposób postępowania polegał na tym, że decyzje jak, gdzie i kiedy pozostawiałem kobiecie. Dostosowywałem się, niezależnie od tego, jak bardzo chciałem z nią być. Znałem swoje ograniczenia w tym względzie i wiedziałem, że gdybym spróbował przejąć kontrolę nad romansem, sfuszerowałbym sprawę w dwie sekundy. Paul był dalej dobrym, starym Paulem i traktował mnie tak Jak dawniej. India też zachowywała się tak samo, tylko raz na jakiś czas puszczała do mnie oko lub lekko trącała moją stopę pod stołem. Tylko ja się zmieniłem. Ilekroć byliśmy razem, zżerały mnie nerwy, choć oni oboje udawali, że tego nie zauważają. India dalej mnie odwiedzała i mieliśmy swoje okruchy czasu, kiedy świat był nie większy niż moje łóżko. Gdy była u mnie, próbowałem wyrzucić wszystko ze swoich i w pełni zawładnąć tą cząstką czasu, którą mi ofiarowywała. Nie było to zbyt trudne, ale często nocą dziwiłem się swojemu zmęczeniu. Często padałem w łóżko tak spragniony snu jak nigdy przedtem. Pewnego dnia, kiedy spytałem Indię, czy odczuwa to samo, ona akurat usnęła na moim ramieniu, a była zaledwie dziesiąta rano. Gdzieś na początku listopada poczucie winy odezwało się znajomą melodią. Mimo wysiłków nie potrafiłem tego opanować. Wiedziałem, że w znacznej mierze wywodziło się ono z moich ambiwalentnych odczuć względem Indii. Czy ją kochałem? Nie, nie kochałem. Kiedy byliśmy w łóżku, często wykrzykiwała rzeczy w rodzaju: Miłość, o tak! Och miłość! I nawet wtedy czułem się nieswojo, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że jej nie kocham. Jeśli o mnie chodziło, wszystko było w porządku — zależało mi na niej, pragnąłem jej i potrzebowałem jej coraz bardziej. Już dawno porzuciłem myśl o znalezieniu kogoś, kogo kochałbym bezgranicznie i bez końca. Czasami próbowałem wmówić sobie, że to, co czuję do Indii, jest jedynym rodzajem miłości, do jakiej zdolny jest Joseph Lennox, ale wiedziałem, że to nieprawda. Zatem czegóż więcej chciałem? Jakiego składnika brakowało? Nie miałem pojęcia, lecz tam, skąd powinna tryskać magia i błękitne iskry, była tylko zręczność ręki i urocze błyski, które lubiłem, ale które, jak wiedziałem, pochodziły z małych, ukrytych lusterek. 5 Trzymając przed sobą jak kruchą tarczę bukiet kwiatów, czekałem, aż ktoś mi otworzy. W drzwiach pojawiła się India. Na widok różowych i czerwonych róż uśmiechnęła się. — Cóż, Joey, to naprawdę uprzejmie z twojej strony. — Wzięła kwiaty i cmoknęła mnie w policzek. Ruszyłem przez drzwi i nagle poczułem małe, ostre uszczypnięcie w plecy. India uwielbiała szczypać. — Wyglądasz dziś świetnie, popisowo. Gdyby nie było tu Paula, rzuciłabym cię na podłogę i zgwałciła! To wystarczyło, bym ruszył pędem do ich pokoju gościnnego. Nie miałem ochoty ryzykować. Paula nie było widać więc doszedłem do wniosku, że jest w kuchni i przygotowuje swoją część obiadu. Lubili robić to w ten sposób. Paul był kuchmistrzem przy zupie i sałatce, India przy daniu głównym i deserze. Pokój był ogrzany i rozjaśniony morelowym światłem. Usiadłem na kanapie i położyłem swoje roztrzęsione ręce na swoich roztrzęsionych kolanach. — Co pijesz, Joey? — Paul wyszedł z kuchni z butelką octu winnego w jednej ręce i piwem w drugiej. — To piwo nieźle wygląda. — Piwo? Przecież nie pijasz piwa. — Nie, no cóż, raz na jakiś czas. — Roześmiałem się, próbując odgrywać bohatera filmu z lat trzydziestych. Herbert Marshall. Ha, ha — bardzo uprzejmy jegomość. — Okay, oto piwo. Chcę ci także powiedzieć, stary, że dzisiejsza kolacja zaćmi Paula Bocuse’a. Poczynając od sałatki „niçoise”, nic dodać, nic ująć. Do tego świeżutkie sardele, żadne tam puszkowane maleństwa. — Wrócił do kuchni, zostawiając mnie z obrazem podłużnych, szarych rybek. Kiedyś Ross zmusił mnie do zjedzenia dwóch wielkich puszek, co nie wywołało mojego uwielbienia dla tego przysmaku. Musiałem wtedy wybierać pomiędzy serdelami a poinformowaniem Bobby’ego Hanleya o tym, jak źle traktowałem jego siostrę. Teraz, kiedy rozmyślałem nad tym, co powinienem uczynić, by utrzymać te cholerne sardele w żołądku, kiedy już się tam znajdą, ręce drętwiały mi na kolanach. — Będę jadł mnóstwo chleba. — Hę? — India weszła do pokoju, niosąc kwiaty w żółtej wazie wypełnionej wodą. Ustawiła ją na środku stołu i cofnęła się, aby podziwiać efekt. — Gdzie dostałeś róże o tej porze roku? Musiały kosztować fortunę! Ciągle jeszcze rozpracowywałem temat trawienia sardeli, więc nie odpowiedziałem. — Paul przygotowuje dziś dla ciebie prawdziwą ucztę, Joe. Jej małżonek wystawił głowę z kuchni. — Masz cholerną rację. Jesteśmy mu winni chyba z dziesięć posiłków. Boże, przecież musiał zajmować się tobą przez całe dwa tygodnie! To wykończyłoby nawet siostrę Teresę. India zażyczyła sobie pieczonego kurczaka i puree z ziemniaków. — Zamknij się, Paul. Joe lubi pieczonego kurczaka. — Niski poziom, Indio, bardzo niski poziom. Poczekaj, zobaczy, co ja dla niego przygotowałem. — Zaczął wyliczać! palcach: — Sałatka niçoise. Coq au vin. Ciasto ananasowe. Musiałem siłą powstrzymywać moje ciało od wkręcenia się w sprężyny kanapy. Nie znosiłem każdej z tych potraw. Dzięki Bogu nie jadłem żadnej z nich od wielu lat, które minęły od śmierci mojej matki. Prawdę mówiąc, kiedyś sporządziliśmy z Rossem listę matczynych potraw, których najbardziej nienawidziliśmy. Menu Paula na dzisiejszy wieczór zawierało przynajmniej połowę z nich. Udało mi się — z ledwością — oblizać usta w idiotycznym uśmiechu, który go zadowolił. Podczas gdy Paul tłukł się w kuchni, ucięliśmy sobie z Indią małą pogawędkę. Wyglądała inaczej. Upięła wysoko włosy podkreślając patrycjuszowskie rysy swej twarzy. Poruszała się z wdziękiem, pewna siebie i swobodna w znajomym otoczeniu. Czułem się tu jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Na tejże kanapie prowadziłem długie rozmowy z Paulem. Kiedyś, koło okna, wsunąłem dłonie w tylne kieszenie niebieskich dżinsów Indii i przyciągnąłem ją do siebie. Przy stole jadalnym, teraz tonącym w różu i tropikalnej zieleni, siedzieliśmy wczesnym popołudniem, popijając kawę i rozmawiając. Okno, stół — pokój pełen był duchów tak bliskich w czasie, że mogłem niemal ich dotknąć. Gdzieś w zakamarku serca czułem się dumny i zadowolony, bo połowa z nich należała do mnie. — Podano do stołu! — Paul zabawnie wytoczył się z kuci niosąc wielką, drewnianą misę z sałatką. Po obu jej stronach, jak brązowe, królicze uszy, sterczały dwa drewniane widelce. Przy każdym daniu starałem się dużo mówić. Jak tylko mogłem, unikałem widoku mojego talerza. Przypominało mi to pewną przygodę — wdrapywałem się na niewielką górę i w połowie drogi odkryłem, że kamienieję ze strachu przed wysokością. Przyjaciel, który wspinał się ze mną, upewnił mnie, że wszystko skończy się dobrze, jeśli nie będę spoglądał w dół. Ta rada przeprowadziła mnie jeszcze przez niejedną wspinaczkę w moim życiu i to niekoniecznie związaną z górami. Cudownym zrządzeniem losu, kiedy wreszcie spojrzałem na talerz, było na nim zaledwie kilka podejrzanych włókien ananasa. Najgorsze minęło i z czystym sumieniem mogłem odłożyć widelec. Paul zapytał, kto sobie życzy kawę i znowu zniknął w kuchni. India siedziała po mojej prawej strome. Lekko dziobnęła mnie w rękę widelczykiem do ciasta. — Wyglądasz, jakbyś właśnie zjadł oponę. — Ćśś! Nie znoszę sardeli. — Dlaczego nie powiedziałeś? — Ćśśś, Indio! Potrząsnęła głową. — Jesteś ofiarą. — Indio, przestań! Nie jestem ofiarą. Jeśli on tyle napracował się przy tym gotowaniu… Światła zgasły i z kuchni wyjechał stolik z zapalonymi świeczkami w każdym rogu. Oświetlały one twarz Paula — zobaczyłem, że nałożył cylinder Małego Chłopca. Po chwili rozległy się fanfary na trąbce i kaskada perkusji. — Panie i panowie, gwoli waszej poobiedniej rozrywki, Pokój Habsburski pragnie zaprezentować Małego Chłopca i jego worek, a raczej kapelusz pełen dziwów! Paul pozostawał w absolutnym bezruchu podczas tego występu. Kiedy głos ucichł (uznałem, że dochodzi z magnetofonu umieszczonego w drugim pokoju), Paul skłonił się nisko i sięgnął za siebie. Światła w pokoju zapaliły się i jednocześnie zgasły świeczki. Puff! Tak po prostu. — Hej, Paul, to świetny trik! Pokiwał głową i położył palec na ustach, chcąc mnie uciszyć. Na rękach miał znajome, białe rękawiczki z obrazu Indii Mały Chłopiec, a na sobie rozcięty żakiet, narzucony na biały podkoszulek. Zdjąwszy cylinder, położył go na stole denkiem w dół, tuż przed sobą. Rzuciłem okiem na Indię, ale ona obserwowała przedstawienie. Paul wyciągnął z wnętrza żakietu wielki, srebrny klucz. Podniósł go tak, byśmy go obejrzeli, po czym upuścił do jedwabnego kapelusza. W górę wystrzelił język płomienia, aż podskoczyłem na krześle. Uśmiechnął się i chwytając cylinder, obrócił go ku nam tak, że mogliśmy zajrzeć do środka. Z wnętrza wyleciał maleńki ptaszek i przyfrunął na stół. Wylądował na deserowym talerzyku Indii i dziobnął kawałek ciasta. Paul dwukrotnie stuknął w stół i ptaszek posłusznie do niego wrócił. Umieszczając nad nim kapelusz, Paul głośno cmoknął i znów poderwał do góry cylinder. Z metalicznym szczękiem wypadło dwadzieścia lub trzydzieści srebrnych kluczy. India zaczęła energicznie bić brawo. Dołączyłem się! — Brawo, Chłopcze! — Paul, mój Boże, to było fantastyczne! — Nie miałem pojęcia, że jest tak utalentowany. — Ale gdzie się podział ptak? Paul wolno pokręcił głową i znów przyłożył palec do ust. Poczułem się jak niegrzeczny siedmiolatek na przedstawieniu lalkowym dla drugiej klasy. — Poczytaj z myśli, Chłopcze! Chociaż w to nie wierzyłem, sama myśl o Paulu czytającym w moich myślach w tej właśnie chwili zaniepokoiła mnie. Miałem ochotę wpakować Indii knebel w buzię, by ją uciszyć. — Dzisiejszego wieczoru Mały Chłopiec nie czyta w myślach. Przyjdźcie innym razem i wówczas powie wam wszystko, włączając ogromne niezadowolenie Josepha Lennoxa z dzisiejszej kolacji. — Nie, no dalej, Paul! — Innym razem! — Wykonał ręką w powietrzu taki gest, jakby zaciągnął firankę na niewidocznym oknie. Jedna biała dłoń zatrzymała się nad brzegiem jedwabnego kapelusza. Paul znowu wydał cmokający dźwięk i po raz drugi tego wieczoru wystrzelił płomień pomarańczowego światła. Zniknął natychmiast, a cylinder przewrócił się na bok. Rozległ się metaliczny, szczękliwy dźwięk i na zewnątrz wyskoczył duży, cynowy ptak–zabawka. Był czarny, z żółtym dziobem i czarnymi skrzydłami, a z grzbietu wystawał mu duży, czerwony klucz. Wolno podreptał do krawędzi stołu i zatrzymał się. Paul strzelił palcami, ale nic się nie stało. Strzelił powtórnie. Zabawka uniosła się ze stołu i zaczęła fruwać. Poruszała się wolno i ostrożnie — jak stary człowiek wchodzący do zimnego basenu. Nie miało to znaczenia, bo wolno czy nie, uniosła się ze stołu i z głośnym klekotem leciała wokół pokoju. — Jezu Chryste! Zadziwiające! — Świetnie, Mały Chłopcze! Ptak był przy oknie. Krążył wokół żaluzji tak, jakby wyglądał na zewnątrz. Paul uderzył w stół. Ptak niechętnie zawrócił i przyfrunął do niego. Kiedy wylądował, Paul jeszcze raz przykrył go kapeluszem. Zacząłem klaskać, ale India ddotknęła mego ramienia i potrząsnęła głową — było coś jeszcze, sztuczka jeszcze się nie skończyła. Paul uśmiechnął się i znów odwrócił kapelusz. W znany już sposób stuknął w niego dwa razy — ogień wystrzelił po raz trzeci. Tym razem nie zgasł, a Paul odwrócił kapelusz i ze środka wypadł skrzeczący, płonący żywy ptak — mała kulka ognia, która próbowała stanąć na nóżki lub ulecieć… było to tak niesamowite, że nie wiedziałem, co zrobić. — Paul, przestań! — Na imię mi Mały Chłopiec! — Paul, na litość boską! India chwyciła mnie tak mocno, że aż zabolało. — Chłopiec! Nazywaj go Małym Chłopcem, bo nigdy nie przestanie! — Mały Chłopcze! Mały Chłopcze! Przestań! Co do diabła chcesz zrobić? Ptak dalej skrzeczał. Gapiłem się na Paula, a on odpowiedział mi uśmiechem. Niedbale podniósł kapelusz i nakrył nim chwiejący się płomień. Puknął w denko, odwrócił cylinder i potrząsnął nim. Nic. Żadnego ptaka, dymu, zapachu, popiołu… Nic. Po paru sekundach uświadomiłem sobie, że India klaszcze. — Bra–wo, Chłopcze! Cu–do–wnie! Spojrzałem na nią. Bawiła się doskonale. Mały Chłopiec pojawił się ponownie w Święto Dziękczynienia. Od lat nie jadłem indyka z żurawiną, więc kiedy India odkryła, że wiedeński „Hilton” w jednej ze swoich niezliczonych restauracji wydał specjalną kolację z tej okazji, wszyscy uznaliśmy, że warto pójść. Paul miał wolny dzień i chciał go w pełni wykorzystać. Ja miałem zamiar pisać do południa, potem mieliśmy się spotkać na kawie w hotelu „Europa”. Następnie zamierzaliśmy powłóczyć się po pierwszej dzielnicy i obejrzeć fantastyczne dekoracje w oknach wystawowych. Potem pozostanie nam skierować się w stronę „Hiltona” i podążyć na ucztę. Dotarłem na miejsce nieco za późno — stali już przed hotelem. Oboje mieli na sobie lekkie, wiosenne kurtki, które Przy natarczywym, zimowym wietrze dziwacznie prezentowały się wśród futer i rękawiczek innych przechodniów. Byli ubrani niezobowiązująco, jeśli nie liczyć wielkiej, skórzanej aktówki w ręku Paula. Chodził z nią do biura, więc wywnioskowałem, że z jakiegoś powodu był rano w pracy. Ulice Graben i Karntner tętniły życiem, zapełnione dobrze ubranymi, zamożnymi ludźmi przechadzającymi się od sklepu do sklepu. W tej części miasta wszystko kosztowało więcej niż powinno, ale wiedeńczycy uwielbiają prestiżowe rzeczy i często można tu zobaczyć zadziwiających ludzi w ubraniach firmy Missoni albo z torbami Louisa Yuittona. — I oto jest, Bosonogi Joe z Hannibal w Missouri. — Cześć! Długo czekacie? Paul pokręcił głową, że nie, a India pokiwała na „tak”. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. — Przepraszam, ale ugrzązłem w robocie. — Tak? To ugrzęźnijmy teraz na jakiejś kawie. Mój żołądek zaczyna syczeć. — India odmaszerowała, pozostawiając w tyle. Czasami tak właśnie postępowała. Kiedyś z daleka ujrzałem ich idących „razem”. Było to prześmieszne. Ona wyprzedzała go co najmniej o trzy stopy. Maszerowała ze wzrokiem skierowanym przed siebie niczym poważny kadet ze szkoły wojskowej. Paul towarzyszył jej w odległości paru stóp, ale on kręcił głową z lewa na prawo, wchłaniając wszystko, co go otaczało i zupełnie się nie spiesząc. Podążałem za nimi przez parę przecznic, rozkoszując się tym podglądaniem. Z niecierpliwością czekałem, aż India odwróci się i przynagli Paula, ale nigdy tego nie zrobiła. Ona maszerowała, on marudził. Czas przy kawie miło nam płynął. Dzień wcześniej Paul był na lotnisku i teraz opisywał nam pasażerów lotu czarterowego z Nowego Jorku. Twierdził, że był w stanie natychmiast rozpoznać, kto jest kim, ponieważ wszystkie Austriaczki odziane były w najszykowniejsze, najmodniejsze ciuchy, podczas gdy ich mężowie preferowali obcisłe, niebieskie dżinsy i kowbojskie buty w kolorach od piaskowego do śliwkowego, z czarnymi, dekoracyjnymi ściegami. Wszyscy schodzili ze schodów szybko, pewnie i z uśmiechem, ponieważ znali to terytorium. W przeciwieństwie do nich Amerykanie nałożyli na czas przelotu bezbarwne, praktyczne obuwie na grubych, gumowych podeszwach oraz niemnące się ubrania tak sztywne i sterczące, że wszyscy wyglądali, jakby nosili na sobie kartonowe afisze reklamowe. Schodzili na lotnisko powoli, rzucając złe lub nieufne spojrzenia. Podejrzliwi osiemdziesięciolatkowie, którzy właśnie wylądowali na Księżycu. Niektóre sklepy przy ulicy Graben zaczynały już swój świąteczny okres i zastanawiałem się, kiedy przybędą ludzie z wiejskich farm, by sprzedawać choinki. Zgodnie z austriacką tradycją choinek nie dekoruje się przed Wigilią, mimo to w sprzedaży są już wiele tygodni wcześniej. — Co robisz na święta, Joey? — To zależy. Z reguły spędzani je tutaj. Raz pojechałem do Salzburga, żeby zobaczyć, jak tam wygląda Boże Narodzenie. To jest coś, co powinniście obejrzeć, jeśli nie zrobiliście tego do tej pory. To miasto w Boże Narodzenie to jest coś! Spojrzeli po sobie i India obojętnie wzruszyła ramionami. Zastanawiałem się, czy nie jest zła na mnie z jakiegoś powodu. Po kawie poszliśmy w kierunku katedry Świętego Stefana. Nałożyłem rękawiczki. Byłem pewien, że się ochłodziło, ale żadne z nich nie pokazało tego po sobie. Ubrani byli jak w późnowiosenny dzień. Restauracja była nadspodziewanie zatłoczona. Kiedy kelnerka prowadziła nas na nasze miejsca. Paul skinął głową ludziom przy kilku stolikach. Nasz był tuż pod wielkim, namalowanym oknem, za którym widać było pełną panoramę Stadtparku i fioletowe cumulusy wiszące nad nim w bezruchu. — Pytałam cię o twoje świąteczne plany, Joey, bo wybieramy się na pięć dni do Włoch i chcielibyśmy wiedzieć, czy pojechałbyś z nami? Rzuciłem okiem na Indię, ale jej twarz nic nie wyrażała. Skąd taki pomysł? Komu to przyszło do głowy? Nie wiedziałem co, do diabła, powinienem odpowiedzieć. Dwukrotnie otworzyłem usta jak głodna ryba, ale nic nie wydobyło się na zewnątrz. — Czy to ma oznaczać zgodę? — Tak, myślę, że… Jasne, tak! — Tłamsiłem w ręku moją serwetkę. Upadła na podłogę. Kiedy schyliłem się, by ją Podnieść, nadwerężyłem sobie jakiś mięsień w plecach. Zabolało. Próbowałem zmusić swoje myśli, by ogarnęły wszystkie Pułapki tej propozycji — chciałem odkryć, co tu jest grane. Lidia nie była mi w tym szczególnie pomocna. — To wspaniale. Cóż, teraz, kiedy już to ustaliliśmy, musicie mi wybaczyć na chwilkę, dzieciaki. Wrócę migiem. — Paul wstał, trzymając w ręku aktówkę i wyszedł z sali. Patrzyłem za nim, póki w uszach nie zabrzmiał mi trzask selera. Odwróciłem się i ujrzałem Indię, która wycelowała we mnie zieloną łodyżkę. — Nie waż się mnie pytać, jak do tego doszło, Joey. To jego pomysł. Obudził się dziś rano wielce podekscytowany i chciał wiedzieć, co o tym myślę. Co miałam powiedzieć? Że nie? Może on to uważa za jakieś zadośćuczynienie czy coś takiego za tę niedawną podejrzliwość względem ciebie. — Nie wiem, ale przyprawia mnie to o dreszcze. — Nas oboje, Joe, ale nie chcę dzisiaj o tym mówić. To jeszcze odległa sprawa i wiele może się zdarzyć. Zajadajmy się teraz indykiem i cieszmy się. — To może być nieco trudne. — Nerwowo otarłem serwetką. — Cicho! Chcę, żebyś mi powiedział, co rodzina Lennoxów porabiała w Święto Dziękczynienia. Jedliście indyka? — W zasadzie nie. Mój brat, Ross, nie lubił go, więc zamiast indyka jedliśmy gęś. — Gęś? A kto to słyszał, żeby jeść gęś w Święto Dziękczynienia? Ten Ross wygląda mi na prawdziwego dziwaka, Joe. — Dziwaka? To nie jest właściwe określenie. On… Czy wiesz, że dużo o niego pytasz, Indio? — Tak. Czy to ci przeszkadza? Chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo wydaje mi się, że to interesujący demon. — Uśmiechnęła się i porwała mi oliwkę z talerza. — Lubisz demony? — Tylko jeśli są interesujące. — Wzięła mi następną oliwkę. — Czy znasz ten wers z Isaka Dinesena: „Współpracować z demonem to pobudzająca rzecz”? Kelner przyniósł sałatkę, co ucięło potok jej wywodu. Jedliśmy przez chwilę, a potem India odłożyła widelec i ciągnęła dalej: — Paul, kiedy po raz pierwszy go spotkałam, był małym demonem. To zadziwiające, hę? Ale to prawda. Miał setki nie zapłaconych mandatów, lubił wynosić różne rzeczy ze sklepów z najbardziej niewzruszoną miną, jaką kiedykolwiek widziałeś. — Paul? Kradł? — Właśnie tak. — Nie mogę w to uwierzyć. Mój brat też miał zwyczaj kraść w sklepach. Kiedyś ukradł wszystkie prezenty, które dał nam na święta. — Naprawdę? Jakie to cudowne! Widzisz, on był interesujący! Coś jeszcze ci powiem. Kiedy go opisujesz, emanuje z ciebie taka mieszanina uczuć, jakiej nigdy nie spotkałam. Jednego dnia odbieram go jako twojego bohatera, następnego jako Kubę Rozpruwacza. Rozmawialiśmy na ten temat. Podano danie główne i kelner zapytał, czy ma również podać dla Paula, czy też powinien poczekać na jego powrót. Spojrzałem na zegarek i aż podskoczyłem, uświadamiając sobie, jak długo już go nie ma. Popatrzyłem na Indię, szukając u niej oznak zdenerwowania. Przez parę sekund popychała indyka na swoim talerzu, potem podniosła wzrok na mnie. — Joe, to głupie, ale czy mógłbyś pójść rozejrzeć się do toalety? Wszystko jest okay, jestem pewna, ale zrób to dla mnie, dobrze? Położyłem serwetkę i pośpiesznie strząsnąłem okruchy ze spodni. — Pewnie! Nie… hm, nie pozwól, by kelner zjadł mojego indyka, okay? — powiedziałem beztroskim tonem, w nadziei, że India się uśmiechnie. Jednak na jej twarzy rysowało się zmartwienie i przesadna ulga. Wstałem, ale nie miałem ochoty tam pójść. Nie chciałem ruszać się z miejsca. Pragnąłem tak stać na środku restauracji, na oczach tych wszystkich ludzi aż do końca dnia. Trwoga nie ma godności. Trzeba nadmienić, że od śmierci mojego brata przerażenie towarzyszyło mi bez przerwy. Zawsze szybko dochodziłem do różnych wniosków i często wyobrażałem sobie najokropniejszą ewentualność, jaka mogła wyniknąć z danej sytuacji, a to z tej prostej przyczyny, iż gdybym się mylił i nic się nie wydarzyło, byłbym zachwycony, gdybym zaś miał rację (co rzadko się zdarzało), to owa okropność nie uderzyłaby we mnie z taką siłą jak w momencie śmierci Rossa. Starałem się iść w miarę wolno, by jednocześnie nie niepokoić Indii (jeśli na mnie patrzyła) i nie zwracać na siebie uwagi innych gości. Patrzyłem prosto przed siebie, ale nic nie widziałem. Tysiące metalicznych uderzeń widelcem o talerz lub łyżką o nóż brzmiało głośniej i bardziej przerażająco, niż mogłem przypuszczać. Tonęło w nich szuranie moich stóp” przemierzających dywan oraz wszystkie inne dźwięki, które wydaję, i których jestem świadom, kiedy się boję, idąc w kierunku tego, co mnie przeraża. Niezdarnie potknąłem się o włochate zakończenie dywanu i z ledwością odzyskałem równowagę. Męska toaleta znajdowała się dokładnie na wprost sali jadalnej, w zaciemnionej wnęce oświetlonej jedynie przez zielony napis: HERREN ponad drzwiami. Dotknąłem zimnej, metalowej klamki i zamknąłem oczy. Zaczerpnąłem głęboko tchu i pchnąłem drzwi. Spojrzałem na rząd lśniących, białych pisuarów. Paula tu nie było. Wypuściłem powietrze z płuc. Pomieszczenie było nienaturalnie jasne i ostro pachniało sosnowym środkiem dezynfekującym. Trzy szare kabiny znajdowały się naprzeciwko rzędu białych umywalek, za pisuarami. Idąc ku nim, zawołałem Paula po imieniu. Nie było odpowiedzi. Posępny strach znowu objął mnie w posiadanie, choć rozsądek mówił mi, że Paul może być w tysiącu różnych miejsc: wykonuje długą rozmowę telefoniczną, wertuje czasopisma na półkach… — Paul? Dostrzegłem, że coś poruszyło się pod drzwiami środkowej kabiny i bez namysłu rzuciłem się na kolana, by zobaczyć, co to jest. Przez chwilę byłem pewien, że rozpoznaję jego czarne mokasyny, ale wtedy nogi podniosły się wolno i zniknęły z pola widzenia — jak gdyby ktoś, kto tam był, podniósł je z jakichś dziwnych powodów na wysokość klatki piersiowej. Przez głowę przeleciała mi myśl, że powinienem wśliznąć się pod drzwi kabiny i przyjrzeć temu, ale resztka mojego rozsądku zwyciężyła i krzyczała, żebym wyniósł się stąd w trzy diabły i natychmiast przestał się wgapiać w drzwi toalety. — Wszyscy na zewnątrz muszą usiąść! — Paul? — Żaden Paul! Tutaj jest Mały Chłopiec! Jeśli chcesz zostać ze na przedstawieniu, musisz bawić się z Małym Chłopcem! Nie wiedziałem, co robić. Klęczałem na podłodze z zadartą głową, patrząc na drzwi ubikacji. Ponad nimi ukazał się czarny cylinder, a potem twarz Paula obramowana otwartymi rękoma (wnętrza dłoni zwrócone były do mnie, kciuki podtrzymywały podbródek). Nałożył białe rękawiczki Małego Chłopca. — Wezwaliśmy cię tu dzisiaj, by znaleźć odpowiedź na wielkie pytanie: Dlaczego Joseph Lennox pieprzy Indię Tate? — Spojrzał na mnie słodko. Zamknąłem oczy i poczułem krew pulsującą mi szybkim ruchem pod powiekami. — Nikt nie chce odpowiedzieć? Och, no dalej, moja bando. Chłopiec robi dla was czarodziejski show, a wy nie chcecie odpowiedzieć mu na jedno małe, tycie pytanko? Zebrałem całą odwagę, by znów na niego spojrzeć. Oczy miał zamknięte, ale jego usta poruszały się, mówiąc coś bezgłośnie. Potem: — Ha! Jeśli nikt nie chce się zgłosić na ochotnika, muszę was wywołać do odpowiedzi, to wszystko. Joseph Lennox, w trzecim rzędzie! Czy powiesz nam, czemu Joseph Lennox pieprzy żonę Paula Tate? — Paul… — Nie Paul! Mały Chłopiec! Paula nie ma z nami dziś wieczorem. Wariuje gdzieś indziej. Zewnętrzne drzwi nagle się otworzyły i wszedł mężczyzna w szarym garniturze. Paul zanurkował do swojej kabiny, a ja głupio udawałem, że zawiązuję sznurówkę. Mężczyzna, spojrzawszy przelotnie, zignorował mnie. Wsunął koszulę do spodni, poprawił krawat i wyszedł. Obserwowałem, jak odchodzi. Kiedy się odwróciłem, Paul znowu się pojawił, patrząc na mnie z uśmiechem. Tym razem oparł łokcie na górnej krawędzi metalowych drzwi, a jego podbródek spoczywał na skrzyżowanych, białych dłoniach. W każdej innej sytuacji wyglądałoby to rozkosznie. Jego głowa zaczęła kiwać się na obie strony powoli i równo jak wahadełko metronomu. — In–dia i Joe siedzą na drzewie i się C–A–Ł–U–J–Ą! Powtórzył to dwa lub trzy razy. Nie wiedziałem, co robić, dokąd pójść. Jak powinienem postąpić? Uśmiech zniknął i Paul wydął wargi. — Joey, ja nigdy bym ci tego nie zrobił. — Mówił miękko, Jak ktoś modlący się w kościele. — Nigdy! Do diabła z tobą! Wynoś się! Wynoś się z mojego pieprzonego życia! Świnia. Chciałbyś pojechać z nami do Włoch! I tam też byś ją pieprzył! Wynoś się! Wydaje mi się, że płakał. Nie mogłem na to patrzeć. Wybiegłem. 6 Dwa żałosne dni później, gdy wciąż próbowałem zna jakieś wyjście, zadzwonił telefon. Zadzwonił pełne trzy razy zanim podniosłem słuchawkę. — Joe? — Telefonowała India. Głos miała przerażony, jakby ścigały ją duchy. — India? Cześć. — Joe, Paul nie żyje. — Nie żyje? Co? O czym ty mówisz? — On nie żyje, do diabła! Jak myślisz, o czym ja mogę mówić? Ludzie z pogotowia właśnie go zabrali. Odszedł. Nie żyje! — Zaczęła płakać. Wielkie, spazmatyczne szlochanie przerywane tylko łapaniem oddechu. — O mój Boże! Jak? Co się stało? — Serce. Miał atak serca. Ćwiczył jak co dzień i po prostu upadł na podłogę. Myślałam, że żartuje. Ale on nie żyje, Joe. O mój Boże, co ja mam robić? Joe, jesteś jedyną osobą, do której mogłam zadzwonić. Co ja mam robić? — Będę u ciebie za pół godziny. Wcześniej. Indio, nie rób nic, póki nie przyjadę. Nikt nigdy nie przyzwyczaja się do śmierci. Żołnierz lekarze, pracujący w kostnicy stykają się z nią nieustannie i przyzwyczajają się do pewnych jej aspektów, ale nie do samej istoty. Nie sądzę, by ktokolwiek był do tego zdolny. Dla mnie wiadomość o śmierci kogoś, kogo dobrze znałem, jest jak droga w dół po znanych mi, lecz pogrążonych w ciemności schodach. Przeszedłszy po nich już milion razy, dokładnie wiesz, ile jeszcze stopni przed tobą, ale wtedy twoja stopa szuka następnego stopnia, — ale jego nie ma. Potykasz się i nie możesz w to uwierzyć. I od tej pory już często będziesz się potykać, bo, jak to bywa z wszystkimi rzeczami, do których się przyzwyczaiłeś, używałeś tego stopnia tak wiele razy, że teraz nie da się już was rozdzielić. Zbiegając w dół klatki schodowej, bez przerwy sprawdzałem brzmienie (a może smak?) tych słów, jak aktor, który chce dokładnie zrozumieć nowy tekst. Paul nie żyje? Paul Tate nie żyje. Paul nie żyje. Nic tu do siebie nie pasowało — te zdania pochodziły z jakiegoś obcego języka, rodem nie z tej ziemi. Aż do tego dnia nie wyobrażałem sobie, że słowa mogą istnieć obok siebie. Tuż przy drzwiach wejściowych stał kiosk z kwiatami, i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem kupić czegoś dla Indii. Sprzedawca dostrzegł moje spojrzenie i entuzjastycznie stwierdził, że ma dzisiaj wyjątkowo piękne róże. Wyobraziwszy sobie te czerwone kwiaty, zmieniłem decyzję i pognałem ulicą na poszukiwanie taksówki. Kierowca miał na głowie monstrualną, czarno–żółtą, kraciastą czapkę do gry w golfa wykończoną rozwichrzonym, czarnym pomponem. Wyglądała tak okropnie, że odczułem desperacki nakaz, by zrzucić mu ją z głowy i krzyknąć: Jak możesz nosić coś takiego w chwili, gdy umarł mój przyjaciel. Z lusterka wstecznego zwisała na sznurku miniaturka piłki nożnej. Nie chcąc patrzeć na to wszystko, przez pozostałą część drogi trzymałem oczy zamknięte. — Wiedersehen! — zaświergotał przez ramię i auto oderwało się od krawężnika. Odwróciwszy się, stanąłem twarzą w twarz z ich domem. Wyglądał na nowy, a na murze tkwiła znana mi tablica mówiąca, że budynek stojący tu pierwotnie został zburzony w czasie wojny. Ten postawiono w latach pięćdziesiątych. Przycisnąłem guzik domofonu i zaskoczyła mnie natychmiastowa odpowiedź Indii. Zastanawiałem się, czy przez cały czas, który minął od naszej rozmowy, nie siedziała przy dzwonku. — Joe, czy to ty? — Tak, Indio. Czy zanim wejdę, nie trzeba ci czegoś kupić? Miałabyś ochotę na wino? — Nie, chodź na górę. W mieszkaniu panowało lodowate zimno, ale ona stała w drzwiach, ubrana w mój ulubiony, biały podkoszulek i białą, lnianą spódnicę, która nadawała się raczej na sierpniowe upały. A do tego była na bosaka. Tate’owie wydawali się całkowicie niewrażliwi na zimno. Kiedy uświadomiłem sobie, że jest to w jakiś sposób logiczne, przestałem się dziwić: oboje tryskali niemal wrzącą energią życiową, więc nieodwołalnie musiało to zmienić ich w generatory ciepła. Ta myśl wydała mi się tak sensowna, że postanowiłem to sprawdzić. Pewnego razu, w jakąś wstrętną, okropną, zimną i mglistą październikową noc kiedy czekaliśmy na tramwaj przypadkowo „dotknąłem” dłoni Paula. Była tak ciepła jak dzbanek z kawą. Ale teraz to się skończyło. Mieszkanie było posępnie czyste. Przypuszczam, że na wpół świadomie spodziewałem się, że będzie przewrócone do nogami, ale tak nie było. Na bambusowym stoliku do kawy pieczołowicie ułożono w wachlarz czasopisma, jedwabne poduszki strzepnięto i ustawiono na kanapie… Najgorsze było to, że stół nadal był nakryty dla dwóch osób. Wszystko — maty pod talerze, kieliszki na wino, sztućce. Sprawiało to wrażenie, że lada moment podadzą obiad. — Czy masz ochotę na filiżankę kawy, Joe? Właśnie przygotowałam pełny dzbanek. Nie miałem ochoty, ale było jasne, że chce być czymś zajęta, ruszać się, coś począć ze swoimi rękoma i swoim ciałem. — Tak, to by było świetne. Przyniosła dwie lniane serwetki, tacę zastawioną ciężkim, porcelanowym serwisem i talerzem z pokrojonym ciastem. Krzątała się przy cieście i kawie tak długo, jak to było możliwe, lecz w końcu jej sprężyna przestała działać i India zamarła w bezruchu. Jej ręce zaczęły bawić się i wskakiwać jedna na drugą, podczas gdy usiłowała przesłać mi uspokajający, prosty uśmiech. Odstawiłem gorącą filiżankę i potarłem palcami usta. — Jestem wdową, Joe. Wdową. Co za pieprzone, dziwaczne słowo. — Powiesz mi, co się stało? Możesz? — Tak. — Wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. — Zawsze wykonuje te swoje ćwiczenia, tę gimnastykę przed obiadem. Mówił, że czuje się wtedy odprężony i robi się głodny. Byłam w kuchni i przygotowywałam… Odrzuciła w tył głowę i zatkała. Zakrywając twarz rękoma, ześlizgnęła się z kanapy na podłogę. Zwinięta w kłębek jak nie narodzone dziecko płakała i płakała, aż zabrakło jej łez. Kiedy uznałem, że się uspokoiła, usiadłem przy niej i położyłem jej rękę na plecach. Dotknięcie znów ją rozżaliło i podczołgała się, ciągle płacząc, w moje objęcia. Długo trwało, zanim powróciła cisza. Paul robił przysiady. Bawili się zawsze w ten sposób, że on odliczał je głośno, by India słyszała, jaki jest sprawny. Kiedy jego głos umilkł, nie zwróciła na to uwagi. Myślała, że albo zmęczył, albo zabrakło mu tchu. Kiedy weszła do pokoju, leżał na plecach z rękoma przyciśniętymi mocno do klatki piersiowej. Myślała, że żartuje. Podeszła do stołu i ułożyła sztućce. Od czasu do czasu rzucała na niego okiem, a widząc, że się nie rusza, wpadła w złość. Powiedziała, żeby natychmiast przestał się wygłupiać. Kiedy nic się nie zmieniło, obiegła gniewnie stół, chcąc go zmusić do uległości łaskotaniem. Nachyliła się nad nim ze zgiętymi, gotowymi do ataku palcami. Wtedy dostrzegła, że spomiędzy warg wystaje mu koniuszek języka pokryty kropelkami krwi. Kawa w moich ustach przybrała smak zimnego kwasu. India skończyła opowiadać, siedząc na drugim końcu kanapy wpatrzona w ścianę. — Miał nadciśnienie. Parę lat temu lekarz powiedział mu, że powinien ćwiczyć, jeśli chce zachować zdrowie. — Odwróciła się ku mnie, a jej usta ułożyły się w twardą, sztuczną kreskę uśmiechu. — Wiesz co? Kiedy ostatnio poszedł do lekarza, powiedzieli mu, że jego ciśnienie się obniża. — Indio, czy powiedział ci, co się wydarzyło tamtego dnia, w hotelu „Hilton”? Pokiwała głową. — Mały Chłopiec? — Tak. — Myślisz, że to wszystko stało się dlatego, że dowiedział się o nas? — Nie wiem, Indio. — Ja też nie, Joe. Pogrzeb Paula odbył się trzy dni później, na małym cmentarzu, który znajdował się przed jedną z winnic w Heiligenstadt. Paul odkrył to miejsce w czasie któregoś z niedzielnych spacerów i kazał Indii obiecać, że jeśli umarłby w Wiedniu, starałaby się go tam pochować. Powiedział, że podoba mu się widok — ozdobne kamienie i odlewane, z żeliwa płyty nagrobkowe na tle wzgórz i winorośli, a dalej w górze Schloss Leopoldberg i zielony skraj Wienerwaldu. Znałem niektórych uczestników pogrzebu. Był tam wielki, niedźwiedziowaty mężczyzna z Jugosławii o imieniu Amir, który uwielbiał gotowanie i przynajmniej raz w miesiącu gościł Tate’ów na obiedzie. Parę osób M biura Paula i przystojny, czarnoskóry nauczyciel z jednej z miejscowych szkół, który zajechał jaskrawopomarańczowym kabrioletem marki Porsche. Byłem jednak zaskoczony, że nie było nikogo więcej. Ciągle spoglądałem na Indię, chcąc sprawdzić, czy jest świadoma tak nikłej frekwencji. Nie miała kapelusza, więc jej włosy powiewały na wietrze. Jej twarz nie wyrażała nic, poza pewnym rodzajem harmonii. Później powiedziała mi, że pamiętała wyłącznie o swoim smutku i o ostatnich chwilach spędzonych z mężem. Dzień był przyjemny i słoneczny. Przez chwilę słońce radośnie odbijało się w wypolerowanej powierzchni pobliskiego grobu. Oprócz odgłosów przejeżdżających od czasu do czasu samochodów oraz chrzęstu żwiru pod stopami panowała cisza. Bezruch, którego nie chciałbyś zakłócić, bo gdybyś to zrobił, skruszyłoby się szkło otulające tę chwilę i Paul Tate odszedłby naprawdę, na zawsze, a my wkrótce byśmy go opuścili. Właśnie o tym myślałem podczas dwóch pogrzebów, w których poprzednio uczestniczyłem — o tym, że my odchodzimy a „oni” zostają. To tak, jakby ktoś odprowadzał cię na pociąg. Kiedy wagony ruszają ze stacji, a ty machasz mu z okna, odprowadzający nieodmiennie wygląda jakby coraz bardziej malał. Nie tylko dlatego, że ty się poruszasz i fizyczna odległość kurczy jego sylwetkę. Także dlatego, że ciągle jest tam. Ty jesteś większy, bo odjeżdżasz ku czemuś nowemu, a on kurczy się, bo zaraz odejdzie do swego domu, do codziennych posiłków, programów telewizyjnych, do psa, atramentu i widoku z okna gościnnego pokoju. Porzuciłem myśli o Paulu, by sprawdzić, jak to wszystko odbiera India. Spoglądała w niebo, przyciskając do piersi torebkę. Co tam widziała? Ciekaw byłem, czy szuka wzrokiem raju. Potem zamknęła oczy i powoli opuściła głowę. Tego dnia wcale nie płakała, ale jak długo jeszcze mogła się powstrzymywać? Ruszyłem w jej kierunku. Musiała usłyszeć moje kroki na żwirze, bo odwróciła się i spojrzała na mnie. Dwie bardzo dziwne rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Po pierwsze, zamiast znajdować się na krawędzi płaczu albo jakiejś innej gwałtownej emocji, wyglądała, no cóż, na znudzoną. Już to samo w sobie zbijało z tropu, ale wtedy, sekundę później, jej twarz rozpromienił zachwycony uśmiech, jaki pojawia się tylko wtedy, jeśli zupełnie niespodziewanie przydarzy się coś cudownego. Dobrze, że nie musiałem nic mówić, bo nie byłbym w stanie z siebie głosu. Kapłan z kościoła anglikańskiego zakończył swoją litanię „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Nie miałem pojęcia, jakie związki łączyły go z Tate’ami. Z pewnością nie znał Paula, ponieważ przemawiał zawodowo współczującym tonem, a w jego głosie nie było ani smutku, ani ciepła. Interesujące było, że miał takie samo nazwisko jak kapłan z mojego rodzinnego miasta — ten, który odprawiał ceremonię pogrzebową dla Rossa i mojej matki. Kiedy uroczystość dobiegła końca, czekałem póki ludzie nie złożyli Indii kondolencji. Wyglądała dobrze — jeszcze raz podziwiałem jej opanowanie i siłę, nie wspominając już o uśmiechu sprzed paru minut. Nie należała do kobiet, które samobójczo pogrążają się w smutku i nigdy już nie wypływają na powierzchnię. Śmierć jest straszna i wieczna, ale jej siła nie zawładnęła Indią, tak jak wieloma innymi w podobnej sytuacji. Dostrzegałem tę różnicę także dlatego, że wciąż pamiętałem, jak śmierć Rossa pochłonęła w swoich odmętach moją matkę. Teraz, patrząc na zmierzającą ku mnie Indię, jasno widziałem, że jej nigdy się to nie przytrafi. — Odwieziesz mnie do domu, Joe? — Poryw wiatru zarzucił jej pasmo włosów na twarz. Chociaż oczekiwałem tego pytania, poczułem się wzruszony i uhonorowany, że to mnie pragnęła teraz mieć przy sobie. Wziąłem ją pod rękę, a ona mocno przyciągnęła moje ramię do swego boku. Przez chwilę poczułem na dłoni zarys i ucisk jej żebra. — Wydaje mi się, że pogrzeb był okay. A tobie? A na pewno taki niewinny. — Tak, masz rację. Uważam, że te wiersze Diany Wakoski były śliczne. — Taaa, cóż, ona była ulubienicą Paula. Przechodząc obok, Jugosłowianin zapytał, czy nie podwieźć nas do miasta. India odrzekła, że dziękuje, ale chce się trochę przejść, a potem, parę przecznic dalej złapiemy jakiś tramwaj. Myślałem, że chciała jechać taksówką, ale nie odezwałem się. Kiedy Jugosłowianin zniknął, na cmentarzu pozostaliśmy już tylko my. — Czy wiesz, jak grzebią ludzi w Wiedniu, Joe? — Zatrzymała się na żwirowej ścieżce i odwróciła tak, żeby widzieć krótki, schludny szereg nagrobnych tablic. — Co masz na myśli? — Widzisz, tu nie jest tak jak w Ameryce. Jestem ekspertem w tej dziedzinie. Pytaj, o co chcesz. W Stanach kupujesz sobie spłachetek gruntu, twój własny kawałek, tak?… I on jest twój na wieki. Ale nie tutaj, kochanie. Wiesz, dzieje w starym, wesołym Wiedniu? Wynajmujesz sobie miejsce na dziesięć lat. To prawda, nie żartuję. Wynajmujesz kwaterę na cmentarzu na dziesięć lat, a potem, kiedy ten okres dobiegnie końca, płacisz ponownie albo cię ekshumują. Wykopią cię z powrotem. Jeden z tych facetów powiedział mi, że niektóre cmentarze są tak popularne, że nawet jeśli płacisz swój czynsz i tak cię wykopią po jakichś czterdziestu latach, tak, żeby ktoś inny mógł spocząć w pokoju, na jakiś czas. Och, cholera! Spojrzałem na nią. Wyglądała na chorą i zmęczoną światem. Ścisnąłem ją za ramię i przypadkowo uderzyłem w miękkość jej piersi. Chyba tego nie zauważyła. — Wiesz, co zrobię, Joe. — Zaczęła płakać i nie patrzyła na mnie. Utkwiwszy wzrok gdzieś w przestrzeni przed sobą, szła dalej. — Po tych dziesięciu latach, ty i ja przyjedziemy po Paula i przeniesiemy go na nowiusieńki cmentarz! Nowe miejsce pod słońcem. Może kupimy przyczepę i przygotuję ją dla niego. Będę bez przerwy przewozić go z miejsca na miejsce. Będzie najczęściej podróżującym ciałem w mieście. — Potrząsnęła głową. Łzy kapały jej z twarzy. Jedynymi dźwiękami na świecie był je urywany oddech i stukot wysokich obcasów o chodnik. Przez drogę powrotną, w tramwaju, trzymała mnie mocno za rękę i patrzyła w podłogę. Jej twarz, poczerwieniała od płaczu, znowu zbladła, kiedy dojechaliśmy do jej przystanku. Delikatnie postukałem ją w ramię. Po raz pierwszy oderwała wzrok od podłogi i skierowała go na mnie. — Już jesteśmy? Możesz jeszcze trochę zostać, Joe? Nie zechciałbyś wejść ze mną na chwilę do domu? — Selbstverständlich. — Joey, nie chciałam ci tego powiedzieć, ale mówisz niemiecku jak pułkownik Klink w Bohaterach Hogana. — Och, naprawdę? — Taaa. Chodź, wynośmy się stąd. Tramwaj sunął do przystanku. Zeszliśmy po stromych, metalowych stopniach na ulicę. Znów podałem jej ramię, a ona przyciągnęła je do siebie. Przypomniałem sobie, jak pewnego razu obserwowałem w „Cafe Landtmann” odchodzących Tate’ów. Wówczas India przyciągała ramię Paula w ten sam sposób. — Jak czułeś się po śmierci twego brata? Przełknąłem ślinę i zagryzłem wargę. — Chcesz znać prawdę? Przystanęła i prześwidrowała mnie jednym ze swoich spojrzeń. — A powiesz mi prawdę? — Oczywiście, Indio. Jak się czułem? I dobrze, i źle. Źle, bo on odszedł, a do tego czasu był tak ważną częścią mojego życia. Kiedy jest się młodym, starsi bracia są naprawdę ważni. — Wierzę. Więc skąd się wzięło twoje dobre samopoczucie? Kiedy to się zaczęło? — Dzieci są nienasycone w swojej chciwości. Sama tak powiedziałaś, pamiętasz? Tak, było mi przykro, że odszedł, ale za to miałem jego pokój, jego piłkę i albańską flagę, której zawsze pożądałem. — Naprawdę byłeś taki? Nie wierzę w to. Wydawało mi się, że opowiadałeś o sobie raczej jako o miłym dzieciaku. — Indio, nie sądzę, żebym różnił się od innych chłopców i dziewcząt w moim wieku. Ross był niedobry przez tak długi czas, że rodzice poświęcali mu niemal całą swoją uwagę. A teraz nagle ja mogłem ją pozyskać. Okropnie to brzmi, ale mówiłaś, że chcesz usłyszeć prawdę. — Myślisz, że to źle odczuwać w ten sposób? Doszliśmy do drzwi budynku, w którym mieszkała, i zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Wolno przebiegłem dłonią po rzędach plastykowych guziczków. — Czy byłem z gruntu zły? Pewnie, że byłem wstrętnym, małym szczurkiem. Ale wydaje mi się, że taka jest większość dzieci. Ponieważ to dzieci, ludzie przez większość czasu są Wobec nich tak obojętni, że one w naturalny sposób łapią Wszystko, co wpadnie im w ręce. Ludzie interesują się dziećmi w taki sam sposób jak interesują się psami. Raz na jakiś czas Wołają je, pieszczą i obrzucają tysiącem prezentów, ale po chwili to wszystko mija i chcą już tylko, by trzymały się z daleka. — Nie sądzisz, że rodzice kochają swoje dzieci? — Obróciła klucz w zamku i pchnięciem otworzyła ciężkie, szklane drzwi. — Gdybym miał generalizować, powiedziałbym, że kochają, ale wolą trzymać je na dystans. Raz na jakiś czas chcą mieć koło siebie, aby pośmiać się, potarmosić, trochę pobawić, ale nigdy na długo. — Wygląda na to, że chcesz po prostu powiedzieć, że dzieciaki są nudne. — Tak, Indio, zgodziłbym się z tym. — Czy ty byłeś nudnym dzieckiem? — Odwróciła się mnie, wrzucając zarazem klucze do torebki. — W porównaniu z moim bratem tak. Byłem nudny i dobry. Ross był interesujący i zły. Był naprawdę zły. Czasami wcielonym złem. Wyciągnęła rękę i zdjęła nitkę z mojego płaszcza. — Może dlatego twoi rodzice zajmowali się nim bardziej niż tobą. — Ponieważ był złym chłopcem? — Nie, ponieważ ty byłeś nudny. Tak długo przebywaliśmy na słońcu, że klatka schodowa wydała nam się wilgotna i ciemna. Nie uznałem za właściwe odpowiadać na złośliwą uwagę Indii. Szła przede mną. Obserwowałem jej nogi wspinające się po stopniach. Były ładne. W mieszkaniu panował bałagan. Byłem tu po raz pierwszy od dnia śmierci Paula. Kartony na podłodze, na kanapie, na parapecie, a w nich, powrzucane bezceremonialnie, męskie ubrania i buty. Niektóre pudła były wypełnione po brzegi skarpetkami, bielizną czy krawatami. W rogu pokoju stały trzy pudełka zaklejone lśniącą, brązową taśmą. Nie było na nich żadnych napisów. — Czy to rzeczy Paula? — Tak. Czyż to nie wygląda jak wariacka wyprzedaż? Tak się źle poczułam, otwierając szafy i szuflady, i wszędzie widząc jego rzeczy, że postanowiłam zrzucić je na jedną kupę i pozbyć się tego wszystkiego. Weszła do sypialni i zamknęła drzwi. Usiadłem na brzeżku kanapy i wstydliwie zajrzałem do otwartego pudła, które stało u moich stóp. Rozpoznałem zieloną, sportową koszulę, którą Paul często nosił. Była wyprasowana i, w przeciwieństwie do innych wciśniętych tu rzeczy, schludnie złożona i umieszczona na jakichś brązowych, tweedowych spodniach, których nigdy wcześniej nie widziałem. Sięgnąłem do pudełka i, rzuciwszy okiem na drzwi sypialni, wyjąłem koszulę. Przesunąłem po niej dłońmi. Znowu spojrzałem na drzwi i podniosłem koszulę, by ją powąchać. Nie poczułem nic — prawie wszystkie ślady Paula Tate zniknęły w praniu. Położyłem koszulę z powrotem i nieświadomie wytarłem ręce o spodnie. — Będę za minutkę, Joe! — Nie śpiesz się. Nic złego mi się nie dzieje. Właśnie chciałem wstać i przyjrzeć się innym pudełkom, gdy usłyszałem, że drzwi się otwierają. India wystawiła głowę i przez ułamek sekundy, zanim nasze oczy się spotkały, mignęła mi czarna bielizna. — Joe, czy mógłbyś poczekać nieco dłużej? Czuję się cała oblepiona brudem dzisiejszego ranka i chciałabym szybko wziąć prysznic. Zgadzasz się? Obraz nagiej Indii pod prysznicem, lśniącej pod strumieniem wody, spowodował, że zawahałem się nim odrzekłem: — Jasne, oczywiście. Proszę bardzo. Pomyślałem o filmie Lato 42, w którym piękna, młoda kobieta uwodzi chłopaka tuż po otrzymaniu wiadomości, że jej mąż został zabity na wojnie. Usłyszałem pierwszy bluzg wody z prysznica i poczułem, jak mój członek unosi się w pełnej erekcji, a lędźwia ogarnia mi żądza. Uznałem, że to perwersja, i poczułem się winny. Natknąłem się na mniejsze pudełko wypełnione wszelkiego rodzaju listami i rachunkami. Była tam pusta, zielona książeczka czekowa i garść wiecznych piór. Podniosłem kilka z nich. Paul używał wyłącznie wiecznych piór. Trzymając je w ręku, uświadomiłem sobie, że pragnę zatrzymać jedno na pamiątkę — nie pytajcie mnie, dlaczego. I wtedy stało się coś dziwnego. Bałem się, że jeśli poproszę Indię, ona się nie zgodzi, więc postanowiłem po prostu je zabrać i nic o tym nie wspominać. Z natury naprawdę nie jestem złodziejem, ale tym razem zrobiłem to bez wahania. Było tam jedno pióro — grube i czarno–złote. Wyglądało solidnie i dostojnie, a na zakrętce widniał napis: Montblanc Meisterstuck No. 149. W pudełku były jeszcze dwa takie same, więc doszedłem do wniosku, że nawet jeśli India planowała je zatrzymać, nigdy nie będzie żałowała akurat tego. Wsunąłem je do kieszeni podszedłem do okna. Prysznic umilkł. Uważnie nadsłuchiwałem cichych, odległych dźwięków, które nastąpiły po nim. Próbowałem wyobrazić sobie co robi India — wyciera do sucha włosy czy oprósza pudrem swoje ramiona, barki, piersi. Kobieta w oknie po przeciwnej stronie podwórza dostrzegła mnie i zaczęła machać ręką. Pomachałem jej, a ona znowu powtórzyła swój gest. Zastanowiłem się, czy ona sądzi, że jestem Paulem. Cóż za przejmująca dreszczem, niepokojąca myśl. Kobieta machała wciąż, wykonując wolne ruchy jak meduza pod wodą. Nie wiedziałem, jak się zachować, więc odwróciłem się i wróciłem na kanapę. — Joe, rozmyślałam, co by tu zrobić. — Bardzo dobrze. — Nie będzie ci się podobało. Spojrzałem na zamknięte drzwi, zastanawiając się, czy jest w stanie zrobić coś, czego bym nie zniósł. Parę minut później wyszła z sypialni, mając na sobie szarą górę od dresu, z kapturem, stare levisy i tenisówki. Chciała pobiegać wzdłuż rzeki. Oświadczyła, że nie muszę z nią iść, jeśli nie mam ochoty — czuła się już lepiej. Chciała „wypłukać parę mil” ze swego organizmu. Brzmiało to bardzo sensownie i powiedziałem, że dotrzymam jej towarzystwa. Z ich mieszkania poszliśmy aż do ścieżki nad korytem Dunaju. Była długa i równa, idealna do biegu. Miałem ze sobą książkę, więc kiedy India odbiegła, usiadłem na drewnianej ławce. W mkną szybko wodzie pływały i nurkowały mewy. Z brzegów kilku starszych mężczyzn zarzucało wędki. Raz na jakiś czas mijała mnie para pchająca dziecinny wózek. Wszyscy w jakiś sposób uciekaliśmy od tego dnia. Wiedziałem, że India nie wróci przez co najmniej pół godziny, więc patrzyłem na wodę, rozmyślając nad tym, co będzie dalej. Jak długo India zostanie w Wiedniu? A gdy wyjeżdżała, czy chciałaby, żebym pojechał z nią? Czy chciałbym z nią pojechać? Póki nie spotkałem Tate’ów, żyło mi się tutaj tak wygodnie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak jestem szczęśliwy, ale kiedy w pełni dostosowałem swój rytm życia do wymagań tego miasta, uświadomiłem sobie, że los się do mnie uśmiechnął. Co będzie chciała robić za parę miesięcy? Gdzie będzie chciała pojechać? India była niezmordowana, a jej ciekawość wymagała ciągle nowych bodźców — nowego napędu, który uczyniłby ją szczęśliwą. A co będzie, jeśli zechce mieć mnie przy sobie, ale na przykład w Maroko albo w Mediolanie? Czy pojadę? Czy dla jej kaprysu spakuję swoje życie i przeniosę je gdzie indziej? Strofowałem sam siebie za takie czarnowidztwo. Także sposób, w jaki wyrugowałem Paula z życia nas obojga, był nieprzyzwoity. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem pióro Paula. Trzymałem je przed sobą. Gdybym szukał na nim odcisków palców, znalazłbym z pewnością i te, które należały do Paula. Na przykład cały jego lewy kciuk albo odcisk wnętrza prawej dłoni. Podniosłem pióro pod słońce i dostrzegłem w środku atrament. Atrament, którym on je napełnił. Drogi Paulu — parę dni po napełnieniu tego pióra będziesz martwy. Zdjąłem zakrętkę i zmarszczyłem brwi na widok dekoracyjnie rzeźbionej, złoto–srebrnej stalówki. Ile lat miało to cacko? Czy z głupoty nie wziąłem antyku, który jest wart fortunę? Zupełnie nie znałem się na piórach. Pełen wyrzutów sumienia nałożyłem zakrętkę z powrotem i zamknąłem przedmiocik w dłoni, ukrywając go przed światem. Z boku usłyszałem klapanie tenisówek Indii. Ledwie zdążyłem schować pióro przed jej nadejściem. Twarz miała zaczerwienioną, z trudem łapała powietrze otwartymi ustami. Odwróciłem się ku niej, a ona, ku mojemu zdziwieniu, podbiegła prosto do mnie i położyła mi ręce na ramionach. — Ile to trwało? Spojrzałem na zegarek i odparłem, że dwadzieścia trzy minuty. — Dobrze. Nie czuję się ani trochę lepiej, ale przynajmniej Jestem zmęczona, a to pomaga. Spojrzała w niebo, podparłszy się pod boki. Odeszła kawałek i dyszała ciężko. — Joey? Wiem, że prawdopodobnie myślimy teraz o tym samym, tak? Ale czy nie moglibyśmy odłożyć tej rozmowy, Przynajmniej na jakiś czas? — Indio, nie ma pośpiechu. — Ja wiem, i ty wiesz, ale powiedz to temu małemu chochlikowi we mnie, który uparcie gada, że muszę pozbierać wszystko do kupy i teraz wszystko ustalić, tak, żebym mogła od razu rozpocząć nowe życie. Powiedz to jemu. To groteskowe, czyż nie? — Tak. — Wiem. Mam zamiar podjąć walkę i ignorować to najlepiej jak umiem. Hej, dlaczego miałoby mnie obchodzić, czy wszystko jest ułożone? Co się ze mną dzieje, zwariowałam? Mój mąż właśnie zmarł, a ja natychmiast próbuję ułożyć sobie życie w dniu jego pogrzebu! Odwróciła się bokiem i przesunęła ręką po włosach. Czul się zupełnie bezradny. 7 W górach, gdy spadnie śnieg, najważniejsze stają się drogi. Nie pozostaje nic innego, jak poddać się ich kaprysom. Jedziesz wolno, z nadzieją, że następny zakręt będzie ci przychylny, ciężarówki już go minęły, a na nawierzchni, niczym cynamonową lub czekoladową posypkę na rożku z lodami, rozsypano żwir. Są to jednak pobożne życzenia. W rzeczywistości aż nazbyt często lśni tam mocno ubity śnieg — czeka na ciebie w swoim najzłośliwszym nastroju. Auto zaczyna się ślizgać i dryfować w powolnym, pełnym grozy tańcu. Pomimo iż usiłowałem prowadzić pewnie i ostrożnie, byłem odrętwiały z przerażenia. Sekundę wcześniej India zachichotała. — Z czego się śmiejesz? — Bo to mi się podoba, Joey. Podoba mi się jazda z tobą potych drogach. — Co? To świństwo jest niebezpieczne jak diabli! — Wiem, ale to też mi się podoba. Lubię, kiedy nas tak rzuca tam i z powrotem. — Rzuca, hę? Odwróciłem się i spojrzałem na nią jakby była stuknięta. Roześmiała się. Byliśmy w odległości dwudziestu kilometrów od naszego gasthausu, a słońce przyjazne i jasne rankiem, kiedy wyjeżdżaliśmy na naszą przejażdżkę, teraz skryło się za górami. Zabrało ze sobą cały swój żółty czar i w jednej chwili wszystko stało się melancholijnie niebieskie. A co będzie, jeśli się zepsuje auto? Ostatnią osobą, jaką zobaczyliśmy, było dziecko stojące z sankami na poboczu drogi. Patrzyło na nas zdziwione, jakby nigdy nie widziało samochodu. I prawdopodobnie nie widziało. Prawdopodobnie tak daleko od cywilizacji nie było samochodów. India nachyliła się i ścisnęła mnie za kolano. — Naprawdę, aż tak się martwisz? — Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nie wiem, gdzie jesteśmy, chce mi się jeść, a te cholerne drogi przyprawiają mnie o dreszcze. Wciąż uśmiechnięta przechyliła się rozkosznie i ziewnęła. Minęliśmy drogowskaz z napisem: BIMPLITZ — 4 KM. Na tle góry wyglądał krucho. Po cichutku modliłem się, abyśmy zatrzymali się w Bimplitz, niezależnie od tego, co tam zastaniemy. — Czy opowiadałam ci już o tym, jak widzieliśmy niedźwiedzia w Jugosławii? Po raz pierwszy w ciągu ostatnich paru minut coś się we mnie wyciszyło. Uwielbiałem historyjki Indii. — Jechaliśmy z Paulem jakąś boczną drogą. Tak sobie, bez celu. W każdym razie wspięliśmy się na to wzniesienie i nagle, nie wiadomo skąd, na środku drogi zabłąkał się ten cholerny niedźwiedź. Z początku myślałam, że to jakiś wariat przebrany za goryla czy coś w tym rodzaju, ale to był niedźwiedź całą gębą. — A co zrobił Paul? — Minęliśmy właśnie Bimplitz, które rzeczywiście było straszne całą gębą. — Och, był zachwycony. Nacisnął hamulec i podjechał do niego tak, jakby chciał zapytać o drogę. — Co on sobie wyobrażał, że to park typu safari? — Nie wiem. Wiesz, jaki był Paul. Stanley i Livingstone w jednej osobie. — I co się stało? — No więc podjechał do niego, ale w tym czasie nie wiadomo skąd wyskoczyło dwóch facetów i stanęło obok zwierzęcia. Jeden z nich trzymał wielki, gruby łańcuch, przyczepiony do mosiężnego kółka w nosie niedźwiedzia. Obaj zaczęli wrzeszczeć: Fo–to!, Fo–to!, a niedźwiedź wykonał krótki taniec. — I o to im chodziło? Zatrzymywali samochody, żebyś mogła sfotografować się z ich niedźwiedziem? — Pewnie, tak zarabiali na życie. Problem polegał na tym, że znajdowali się w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, i nie wiem, ile samochodów dziennie mogło tamtędy przejeżdżać, nie mówiąc już o pieszych turystach. Znałem już odpowiedź na następne pytanie, ale i tak je zadałem: — Czy Paul zrobił to zdjęcie? — Zrobił? On był absolutnie zachwycony! Nigdy nie widziałeś zdjęcia na ścianie w naszym dziennym pokoju? Pokazywał je każdemu po piętnaście razy. Wielki myśliwy Frank Buck. Dlaczego India mnie lubiła? Historie, które snuła o swoim zmarłym mężu, czyniły z niego idealnego kompana — dowcipnego, uwielbiającego przygody, kochającego, czułego. Gdybym to ja ujrzał na drodze niedźwiedzia, uciekałbym, gdzie pieprz rośnie. Popołudniowy blues wsączał się w moje pory, nie pomagała nawet obecność Indii. — Joey, popatrz, to nazwa naszego miasta, prawda? To tylko dziesięć kilometrów stąd. Samochód wykonał następny zawijas na lodzie, ale widok drogowskazu nieco polepszył moje samopoczucie. Może właściciele gasthausu pożyczą mi jakąś broń i będę mógł się zastrzelić jeszcze przed kolacją. Pochyliłem się i włączyłem radio. Z deski rozdzielczej popłynęła muzyka dyskotekowa, dziwna i niestosowna w tym otoczeniu. India puściła ją głośniej i zaczęła śpiewać. Znała każde słowo. — Rób po prostu to, co masz, I nie kłam już więcej. Wkrótce czas znów będzie nasz, Co niedzielę słońce… To była niezła piosenka, słuchając jej, chciało się podskoczyć i ruszyć do tańca, ale zdziwiło mnie to, że znała każdą linijkę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ciągle jeszcze nuciła tę melodię. Nasz gasthaus położony był z dala od drogi, na małym wzgórzu, które mój samochód pokonał raźnie, wiedząc, że to koniec pracy na dzisiaj. Wysiadłem i rozprostowałem kark, strząsając napięcie i skurcze, które gromadziły się tam przez całe popołudnie. Powietrze było ciche, przesycone zapachem sosen oraz palonego drewna. Stojąc tak i czekając, aż India pozbiera z tylnego siedzenia swoje rzeczy, patrzyłem na góry, które wyznaczały horyzont. Przepełniało mnie uczucie zadowolenia wyciskające z oczu łzy. Tyle czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni czułem się podobnie. Noc, którą mieliśmy razem spędzić, uśmiechała się do mnie rzędem białych ząbków, wyciągając pełne brylantów dłonie. Pójdziemy na górę, do pokoiku o zasłonach w białe i czerwone kwiaty, o drewnianej podłodze, która skrzypi pod stopami, gdy idziesz do łóżka, pokoiku z zielonym balkonikiem, który zmusza cię byś przytulił się do swojej towarzyszki, jeśli zechciałeś znaleźć się na nim wraz z nią. Byłem już tutaj parę razy i marzyłem, żeby, kiedy spadnie śnieg i okolica przybierze swój najpiękniejszy wygląd, zabrać tu Indię. — Joey, nie zapomnij radia. Trzymała w ramionach naręcze płaszczy i butów do wspinaczki. Uśmiechnęła się z takim zrozumieniem, jakby czytała w moich myślach. Poszliśmy do gasthausu, a jedynym dźwiękiem, jaki mącił ciszę, był stukot jej drewniaków. Atrakcyjna, ubrana w kostium kobieta, stojąca za kontuarem, wyglądała na uszczęśliwioną naszym widokiem. Niewiele myśląc, wpisałem nas jako Josepha i Indię Lennox. Na formularzu była też rubryka z zapytaniem o wiek, ale pozostawiłem ją pustą. Kiedy odkładałem pióro, India zaglądnęła mi przez ramię. Dała mi kuksańca i poleciła wypełnić także i tę rubryczkę. — Po prostu dopisz na dole, że lubisz starsze kobiety. Weszła na górę po szerokich, drewnianych schodach. Stąpałem za nią, patrząc jak jej śliczne ciało kołysze się z boku na bok łagodnym, powolnym ruchem. Recepcjonistka wpuściła nas do pokoju i odchodząc, powiedziała, że kolacja będzie za godzinę. — Dobrze to wymyśliłeś, Joe. Bardzo mi się tu podoba. — Dotknęła zasłon i otworzyła jedne z drzwi prowadzących na balkonik. — Byłam kiedyś z Paulem w Zermatt, ale tam zbyt wielu cholernych ludzi kręciło się dookoła. Cały czas usiłowałam dojrzeć Matterhorn, ale za każdym razem jakiś głupek zasłaniał mi widok. Mówiłeś, że jak się nazywa to miasteczko? — Edlach. Stanąłem za nią. Ręce trzymałem w kieszeniach, nie wiedząc czy chce, bym jej dotknął. Paul nie żył od miesiąca. W tym okresie, pełnym bólu i wymuszonych prób ponownego przystosowania się do życia krążyłem ostrożnie wokół Indii, starając się być w pobliżu, kiedy mnie potrzebowała i znikać przy najmniejszym geście sugerującym, że pragnęłaby zostać sama. Często trudno było powiedzieć, jak to wszystko odbiera, bo przez ten czas poruszała się niezwykle ostrożnie, przygasiwszy swoją zwykłą energię, a jej melancholijna twarz prawie nic nie wyrażała. Nie byliśmy w łóżku od śmierci Paula. India złożyła ręce na piersi i oparła się o poręcz balkonu. — Wiesz, jaki dzisiaj dzień, Joe? — Nie. A powinienem? — Miesiąc temu pochowaliśmy Paula. Trzymałem w palcach monetę i nagle uświadomiłem sobie, że ściskam ją z całej siły. — Jak się czujesz? Odwróciła się do mnie. Jej policzki były zaróżowione. Od zimna? Ze smutku? — Jak się czuję? Czuję się tak, jakbym się cieszyła z tego, że tu jestem. Cieszę się, że Joey zabrał mnie w góry. — Naprawdę? — Tak, stary. Wiedeń zaczął mnie wprawiać w przygnębienie. — Przygnębienie? W jaki sposób? — Och, no wiesz. Naprawdę muszę to wyjaśniać? Oparła ręce na balustradzie balkonu i spojrzała na pokryte śniegiem zbocza. — Ciągle próbuję poukładać na nowo wszystkie moje klocki. Czasem podnoszę któryś i patrzę na niego, jakbym go nigdy wcześniej nie widziała. I robię się nerwowa. Wiedeń ciągle przypomina mi o czymś innym, o innym klocku, dla którego nie mogę już znaleźć miejsca. Wystrój jadalni przypominał góralski szałas. Potężne, osłonięte belki stropowe, w jednym kącie porcelanowy, sięgający sufitu piec, i surowe, wiejskie meble, które musiały pochodzić jeszcze z początku osiemnastego wieku. Jedzenie było ciężkostrawne, dymiące i dobre. Ilekroć India jadła ze mną kolację, zadziwiały mnie ilości pożywienia, jakie potrafiła pochłonąć. Miała apetyt jak drwal. Ten posiłek nie był wyjątkiem. Smutna czy nie z zapałem przystąpiła do posiłku. Na deser zamówiliśmy lody i kawę, a potem rozsiedliśmy się po przeciwległych stronach stołu, tępo wbijając oczy w puste talerze. I kiedy zaczęło się robić aż nazbyt sennie, poczułem jak po nodze wędruje mi bosa stopa. India spojrzała na mnie z twarzą niczym twierdza niewinności. — O co chodzi, koleś, nerwy puszczają czy co? — Nie jestem przyzwyczajony do pieszczot pod stołem. — A kto cię pieści? Po prostu robię ci przedłużony masaż kolana. To bardzo zdrowe. Kiedy to mówiła, jej stopa wędrowała coraz wyżej i wyżej. W pokoju nikogo nie było, więc rozejrzawszy się szybko dookoła, obsunęła się na krześle — stopa sięgnęła jeszcze wyżej. Przez cały czas patrzyła mi z ukosa w oczy. — Chcesz mnie torturować? — Czy to jest tortura, Joey? — Wyjątkowa. — To chodźmy na górę. Spojrzałem na nią najuważniej, jak tylko mogłem, szukając prawdy pod jej zdegustowaną miną. — Indio, jesteś pewna? — Tak. — Pokręciła palcami. — Dzisiaj wieczorem? — Joey, chcesz zagrać w dwadzieścia pytań czy skorzystać z mojej oferty? Wzruszyłem ramionami. Wstała i podeszła do drzwi. — Przyjdź, jak będziesz gotowy. Wyszła. Słuchałem pewnego siebie stukotu jej obcasów, najpierw w holu, a potem na schodach prowadzących do naszego pokoju. Po jej wyjściu zostałem sam w restauracji i wszystko wokół mnie zrobiło się nienaturalnie statyczne. Spojrzałem na pustą butelkę po winie i zacząłem się zastanawiać, czy zerwać się na równe nogi, czy podnieść się wolniuteńko i potem pobiec do pokoju. Dochodziły do mnie wszystkie dźwięki dobiegające z kuchni — szczęk sztućców i trzaskanie talerzy, radio, które grało od chwili, kiedy tu usiedliśmy. Gdy wstałem, znów nadawano piosenkę o słonecznych niedzielach, której India wtórowała wcześniej w samochodzie, więc zatrzymałem się w drzwiach, żeby posłuchać. Kiedy tym razem melodia dobiegła końca, coś we mnie zaskoczyło — wiedziałem, że już na zawsze zostanie ona w mojej pamięci. Kiedykolwiek ją usłyszę, pomyślę o Indii i tych wspólnych chwilach wśród gór. Kiedy uchyliłem drzwi do naszego pokoju, po ciemności panującej w holu uderzyła we mnie kaskada oślepiająco białego światła. India siedziała w łóżku, podciągnąwszy kołdrę pod sam podbródek. Otworzyła oba skrzydła drzwi balkonowych i pokój zamienił się w lodowy pałac. — Czy to jakiś trening drużyny małych eskimosów? Co się stało z oknami? — Tak jest dobrze, pulcino. Wciągnij to powietrze. — Kurczaczku? Nie wiedziałem, że mówisz po włosku, Indio. — Dziesięć i pół słowa. — Pulcino. To ładne przezwisko. Podszedłem do balkonu i parę razy głęboko zaczerpnąłem powietrza. Miała rację. Pachniało tak, jak powinno. Kiedy odwróciłem się, by na nią spojrzeć, podłożyła dłonie pod głowę i uśmiechała się do mnie. Jej ręce były nagie, lekko brzoskwiniowe w tym morzu bieli. Stanowiły ramę dla brązowych włosów, które rozsypały się po poduszce. — Indio, wyglądasz absolutnie pięknie. — Dziękuję, stary. Czuję się jak mała królewna. Wykazując więcej odwagi niż zwykle, odchyliłem kołdrę, chcąc zobaczyć, co ma na sobie. Ubrana była w mój stary, szary podkoszulek. Poczułem się przez to jeszcze lepiej. Wyjęła go z mojej walizki i ten drobny, ale jakże intymny gest powiedział mi, że naprawdę jest gotowa rozpocząć od nowa nasz fizyczny związek. — Czuję się jak nie obrany banan. — Czy to takie złe? — Rozwiązywałem sznurówkę. — Nie… bardzo tropikalne. Bez względu na to, jak bardzo oboje tego pragnęliśmy, i tak byłem bardzo zdenerwowany. Kiedy ściągałem ubranie, ręce mi się trzęsły. Sprawę pogarszało to, że India z uśmiechem obserwowała każdy mój ruch półprzymkniętymi oczyma Jeanne Moreau. Spróbujcie zachować spokój, występując przed taką publicznością. Zanim wskoczyłem do łóżka, chciałem zamknąć okno, by powstrzymać arktyczne powietrze, ale uprosiła mnie, bym zostawił je jeszcze na chwilę otwarte, a ja nie byłem w nastroju do dyskusji. Zgasiła lampkę przy łóżku. Wślizgnąłem się pod kołdrę i wziąłem Indię w ramiona. Pachniała czystymi ubraniami i kawą z kolacji. Leżeliśmy tak bez ruchu, a zimny prąd powietrza myszkował po pokoju jak lodowata ręka szukająca czegoś w ciemności. India położyła mi ciepłą dłoń na brzuchu i zaczęła powoli przesuwać ją w dół. — Dużo czasu minęło, partnerze. — Już zaczynałem zapominać, jak to jest. Jej ręka dalej sunęła w dół, a kiedy chciałem obrócić się do niej przodem, delikatnie popchnęła mnie, powstrzymując mój gest. — Poczekaj, Joey, chcę, żeby to się działo powoli. Daleko, daleko stąd, przez noc brnął pociąg — w wyobraźni ujrzałem zmącone kratki żółtych świateł i papierowe zarysy głów w oknach. Już miałem chwycić Indię w ramiona, kiedy jej dłoń zacisnęła się na moim żołądku jak para szczypiec. Podskoczyłem z bólu. — Hej! — Joey! Och, mój Boże, okno! Odwracając się w stronę okna, usłyszałem znajome dźwięki. Klink–a–tank. Klink–a–tank. Metalowe skrzydła furkoczące powoli, ale wystarczająco głośno, by napełnić pokój pełnym zła, blaszanym terkotem. — Joe, ptaki Paula! Jego sztuczka! Mały Chłopiec! Ten sam kos–zabawka, którego Paul używał do swoich sztuczek, tamtego dnia, w ich mieszkaniu. Teraz trzy takie kosy siedziały na balustradzie balkonu. Kiedy minął pierwszy spazm strachu, uświadomiłem sobie, że siedzą naprzeciwko nas w idealnym szeregu, a ich skrzydełka biją ostro niczym maszerujące blaszane żołnierzyki. W pokoju było niebieskoczarno, ale ptaki w dziwny sposób jaśniały od środka — można było dostrzec każdy szczegół ich ciała. Wszelkie pomyłki co do ich pochodzenia oraz osoby właściciela były wykluczone. — Och Paul, Paul, Paul… — zaśpiew Indii był powolny i erotyczny, jakby przeżywała najgłębszą zmysłową rozkosz. Ptaki poderwały się ze swojej grzędy i wleciały do pokoju. Nagle zaczęły się poruszać dziesięciokrotnie szybciej — jak gigantyczne muchy, które wlatują latem przez kuchenne okna. Wznosiły się i opadały zygzakami, machały skrzydłami w szaleństwie swego lotu. Bang, ka–czong, fang — przypominało to zabawę jakiegoś maniaka rzucającego blaszanymi popielniczkami w niewidzialne cele. — Zatrzymaj je, Joe! Zatrzymaj! — głos miała niski i chrypliwy, przesycony strachem. Co mogłem zrobić? Jaką moc mi przypisywała? Zacząłem podnosić się z łóżka, a wtedy wszystkie trzy przyleciały do mnie z niesłychaną szybkością. Schyliłem się i uniosłem w górę ręce, aby ochronić twarz. Ich dzioby cięły mnie po ramionach, plecach, również po głowie. Machnąłem ręką i trafiłem któregoś, ale to nie pomogło — po chwili znów poczułem głębokie ukłucie w ramię. Nagle wszystko ustało. Podniosłem oczy i zobaczyłem, że znów siedzą w idealnym porządku na balustradzie balkonu. Wpatrywały się w nas. Ręce trzymałem przy twarzy jak bokser w oczekiwaniu na kolejne ciosy przeciwnika. Jeden po drugim odwracały się i odlatywały z powrotem w noc. Kiedy oddaliły się na dziesięć czy piętnaście stóp, zamieniły się w błękitne, pomarańczowe i zielone jak trawa płomienie. Znajome płomienie — kolory, które widziałem już wcześniej — w pokoju Paula Tate’a, tej nocy, kiedy prawdziwy ptak tańczył w płonącej agonii. Ross, w przeciwieństwie do mnie, wierzył w duchy. Kiedyś nawet mnie pobił, kiedy po obejrzeniu w kinie horroru oświadczyłem, że nie wierzę, aby można było kogokolwiek przestraszyć na śmierć czymś tak głupim jak duchy. Napisałem kiedyś artykuł dla czasopisma geograficznego ze Stanów, w którym opisywałem nawiedzany przez duchy zamek w Górnej Austrii. Niestety odrzucono go, ponieważ jedyną rzeczą, którą mogłem stwierdzić, było to, iż przesiedziałem z książką całą noc, w najniebezpieczniejszym pokoju i nie usłyszałem nawet piśnięcia poprzednich lokatorów. Mój ojciec powiedział mi pewnego razu, że posiadanie dzieci jest jak odkrywanie nowych i zadziwiających pokoi w domu, w którym żyje się od urodzenia. Nie znaczy to, że bez dzieci nieodwołalnie ominiesz te pokoje, ale kiedy już raz je odwiedzisz, twój dom (i świat) staje się inny. Myślę, że gdyby noc ptaków była jedynym tego rodzaju incydentem w moim życiu, jakoś byłbym to sobie racjonalnie wytłumaczył, ale po tym, co wydarzyło się następnego dnia, wiedziałem, że mój „dom” też się rozrósł, tylko że w przerażający, niewiarygodny sposób. Kiedy nazajutrz wracaliśmy do Wiednia, India spała z głową opartą o okno po stronie pasażera. Przegadaliśmy noc aż do świtu, a potem usiłowaliśmy zasnąć, ale to było niemożliwe. Kiedy zaproponowałem, żeby wrócić do miasta, skwapliwie zgodziła się. Parę kilometrów przed wjazdem na Sudautobahn zatrzymałem się na światłach, pośrodku jakiegoś pustkowia. Pobocza pokrywał marmurowy deseń śniegu i czarnej ziemi, ale sama droga była sucha i gładka. Byłem tak zmęczony, że nie zauważyłem zmiany świateł, póki nie usłyszałem za sobą klaksonu. Ruszyłem do przodu, ale nie dość szybko, bo jadący za mną pojazd mrugnął światłami, żeby mnie ponaglić. Nie zwróciłem na to uwagi, austriaccy kierowcy są niecierpliwi i porywczy. Jeśli ten facet tak bardzo chciał mnie wyprzedzić to miał do dyspozycji tyle miejsca, ile dusza zapragnie. Z naprzeciwka nic nie jechało. Jednak on dalej migał światłami, co w połączeniu ze strachem i zmęczeniem poprzedniej nocy wywołało we mnie chęć, by wysiąść i walnąć głupka w szczękę. Po raz pierwszy spojrzałem w lusterko, żeby zobaczyć któż to jest, do diabła, i jaki ma samochód. Zza kierownicy białego BMW Paul uchylił czarnego cylindra. Obok niego i z tyłu siedziało jeszcze czterech Paulów i wszyscy, patrząc prosto na mnie, unieśli swoje kapelusze. Moje stopy nacisnęły na sprzęgło i hamulec. Autem szarpnęło dwukrotnie do przodu i maszyna zamarła w bezruchu. India zamruczała coś przez sen, ale się nie obudziła. Ciągle patrzyłem w lusterko, obserwując jak tamten samochód wyjeżdża zza mojego i pędzi do przodu. Kiedy się ze mną zrównał, spojrzałem do środka i cała piątka Paulów Tate’ów, cała piątka Małych Chłopców w dziewiczo białych rękawiczkach, pomachała mi z uśmiechem. Wszyscy razem na niedzielnej przejażdżce. BMW przyśpieszyło i zniknęło. 8 Piekło niewątpliwie okaże się ogromną poczekalnią, pełną starych czasopism i niewygodnych, pomarańczowych krzeseł. Plastykowych krzeseł rodem z lotniska. Wszyscy będziemy tam siedzieć, czekając aż otworzą się drzwi na drugim końcu pokoju i znudzony głos wywoła nasze nazwisko. Wszyscy będziemy wiedzieć, że po drugiej stronie tych drzwi czeka na nas jakiś rodzaj dręczącego bólu. Ostateczny gabinet dentystyczny. Czekaliśmy, że Paul zrobi coś więcej, ale nic się nie wydarzyło. Nie widzieliśmy się przez tydzień i tylko raz dziennie rozmawialiśmy przez telefon. Nic się nie stało, więc ostrożnie zaproponowałem, abyśmy wypili razem kawę w jakimś bardzo nieprzytulnym i bardzo publicznym miejscu. Wszedłszy do restauracji, India pomaszerowała prosto do mnie i pocałowała mnie w czoło. — Joey, wszystko już mi się poukładało. — Co? — Dlaczego Paul tutaj jest, dlaczego wrócił. — Przejechałą ręką po włosach i uśmiechnęła się, jakby była panią świata. — Czy ty mnie kochasz, Joey? — Co? — Po prostu odpowiedz na pytanie. Kochasz mnie? — Hm, cóż, tak. Tak. A co? — Nie mów tego z taką namiętnością, bo zemdleję. Hmmm. Pan Pszczółka. Mniejsza o to. Paul uważa, że go oszukałeś. Byliśmy we trójkę wielkimi przyjaciółmi, tak. Wszystko robiliśmy razem, wszyscy za jednego i tak dalej. I to było okaj, ponieważ on ci ufał i nawet prosił cię o opiekę nade mną, kiedy wyjeżdżał. Zaufanie, Joe. Kiedy się dowiedział, jak zdeptaliśmy to zaufanie, złamało go to. Ot co! — Spojrzała mi z bliska w oczy. Potem z daleka. Czułem, że na końcu języka ma coś ważnego, co będzie bolesne lub nieprzyjemne. — Myślę, że właśnie to go zabiło. Nie można temu zaprzeczyć. — Och, Indio! — Udałem urażonego, ale myślałem o tym samym już setki razy. — Słuchaj, nie zaczynajmy drobnych gierek, okay? Paul zmarł po tej twojej słynnej scenie w męskiej toalecie. Cóż, Joe, powinieneś zobaczyć, co się z nim działo przez te dwa ostatnie dni. — Było aż tak źle? — Teraz ja odwróciłem wzrok. — Taa, było źle. Pewnej nocy zaczął płakać. Zapytałam go, o co chodzi, a on próbował się wykręcić i tak dalej, ale, o Boże, to było zupełnie oczywiste. — Indio, jak on się o nas dowiedział? — Zabawne, że aż tak długo czekałeś z tym pytaniem — jej głos brzmiał oskarżycielsko. — Wcześniej byłem zbyt zakłopotany. Bałem się, że ty… — Mniejsza o to. Faktem jest, że ja mu to powiedziałam. Nie, poczekaj, aż mnie wysłuchasz do końca, zanim coś powiesz. Jestem najnieudolniejszym kłamczuchem na świecie, Joe. Nie mogę nikogo ocyganić, bo moja twarz zaraz mnie zdradza. Poza tym Paul znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Wiesz o tym. Jak tylko wrócił z delegacji, wiedział, że coś się święci, mimo że wtedy jeszcze nie spaliśmy ze sobą. Czy przestaniesz patrzyć na mnie w ten sposób, Joe? Mówię ci prawdę. Pewnego razu spytał mnie, czy chcę się z nim kochać. Powiedziałam, że tak, ale kiedy chcieliśmy to robić, on nie był gotowy. W ogóle. Nie był to żaden problem, ale kiedy Paul uznał, że nic już z tego nie będzie, wybuchnął. Znienacka zaczął mnie wypytywać, czy robiłam to z tobą i czy byłeś dobry w łóżku. Wszystkie te gówniane pytania. — Paul pytał cię, czy ja byłem dobry w łóżku? — Nie znałeś go od tej strony, Joe. Potrafił być absolutnie obrzydliwym skurwysynem. Najgorsze było to, że raz na jakiś czas naprawdę mu odbijało i wygadywał te wariackie, zupełnie wariackie bzdury. W takich momentach Mały Chłopiec w porównaniu z nim to było Małe Piwo. — Potrząsnęła głową. — To już nie ma znaczenia. Ważny jest ten wieczór, o którym zaczęłam mówić. Męczył mnie i naciskał, aż nie mogłam tego znieść. I skończyło się na tym, że jak mały potwór oświadczyłam: „Tak, tak, w porządku, robiliśmy to”. — Przerwała, zamknęła oczy i głęboko zaczerpnęła tchu. — A ponieważ jestem taką świntuchą, nie mogłam się powstrzymać, by nie dorzucić, że byłeś naprawdę dobry. Miłe, co? Miła kobietka. Podniosłem jakieś czasopismo i otworzyłem je na rozkładówce z austriacką aktorką Sentą Berger. Senta w telewizji, i ze swoimi dziećmi. Senta w kuchni. — Senta w kuchni z Dinah, Senta w kuchni, ja wieem, i Senta w ku… — Zamknij się, Joe. Upuściłem pismo. — Czuję się tak, jakby głowa miała mi pęknąć. Dobrze, Indio, więc powiedziałaś mu o nas. I jakie widzisz rozwiązanie? Dlaczego on wrócił? — Oszalałeś czy co? Joe, on dowiedziałby się prędzej czy później… — Nie oszalałem. Jestem zmęczony i przerażony, i… przerażony. Nie, ja rozumiem, że musiałaś mu powiedzieć. To nie to. Jak tylko umarł, wiedziałem już, ile w tym mojej winy. Byłem częściowo winien? Całkowicie? W siedmiu ósmych? Kto to, do diabła, wie? — Ale fakt, że spaliśmy ze sobą, Indio, nie ma nic wspólnego z Paulem. Indio, ja go kochałem! Nigdy w życiu nie miałem lepszego przyjaciela. Ja… — Nic nie brzmiało tak, jak powinno. Musiałem przerwać albo zacząć walić głową w stół z rozpaczy. Odczekała chwilę, a potem przebiegła palcami po moim policzku. — Masz na myśli to, że kochałeś i jego, i mnie, ale w końcu pokochałeś mnie inaczej, ponieważ jestem kobietą, tak? — Dokładnie tak. — Mój głos był szary i bezbarwny. — Okay, ale to co ty mówisz, pasuje do tego, co ja twierdzę. Posłuchaj mnie uważnie. Paul też cię kochał. Powtarzał to milion razy i wiem, że naprawdę tak myślał. I to zraniło go najbardziej, rozumiesz? Uważał, iż zeszliśmy się dlatego, że ty chciałeś mnie przelecieć, a ja nie byłam zadowolona z niego. To wszystko. Kropka. — To częściowo jest prawdą, Indio. — Nie przerywaj mi. Wszystko to poukładałam sobie w głowie i nie chcę znowu wpaść w ten zamęt. Tak, to częściowo jest prawdą, bo pragnęliśmy siebie nawzajem, pewnie, ale jednocześnie po prostu lubiliśmy się. Częściowo byliśmy dobrymi przyjaciółmi, częściowo byliśmy zafascynowani… Rozumiesz, o co mi chodzi? Paul myśli, że skorzystaliśmy z pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, żeby sobie trochę popieprzyć. Wbiliśmy mu nóż w plecy, a on obdarzył nas takim zaufaniem. Byliśmy w stanie wyrzucić przez okno całą wielką miłość i przyjaźń, jeśli za to mogliśmy się ze sobą przespać parę razy. Rozumiesz? — Tak, ale w czym rzecz? — Joe, rzecz w tym, że jeśli udałoby się nam w jakiś sposób dotrzeć do niego i powiedzieć mu, pokazać, że to wszystko stało się, ponieważ się kochamy, to może by nas zrozumiał, może nie byłby taki urażony i mściwy. Tak, to ciągle źle by wyglądało z jego punktu widzenia, ale postaw się na jego miejscu. Odkrywasz, że twoją żonę obtańcowuje twój najlepszy przyjaciel. Bang, wpadasz we wściekłość, bo uważasz, że dla paru upojnych godzin niszczą wszystko co dobre. Jednak potem w jakiś sposób odkrywasz, że, uchowaj Boże, to wcale nie było tak. Tych dwoje się kocha. To zmienia wszystko, nie rozumiesz? Ciągle będziesz się czuł zdradzony i pokrzywdzony, ale część jadu wyparuje, ponieważ to nie był tylko seks, to jest prawdziwe uczucie! — Indio, to będzie tysiąc razy gorsze. Seks to osobna sprawa, jest wspaniały i przyjemny, ale miłość? O wiele bardziej wolałbym usłyszeć, że moja żona puściła się na boku, niż, że sypia z moim najlepszym przyjacielem, bo się kochają. Romanse są pełne emocji i krótko trwają, to tylko ciało i zmysły. Ale miłość? Nawet mając romans, żona ciągle cię kocha i prawdopodobnie za jakiś czas, kiedy znów stanie nogami na ziemi, wszystko będzie okay. Kiedy jednak w grę wchodzi nowa miłość, wówczas mało jest nadziei. — To prawda, w wypadku większości ludzi, lecz nie wtedy, gdy chodzi o Paula. — A co nie jest tu prawdą? — Joe, byłam żoną tego człowieka przez ponad dziesięć lat. Wiem, że właśnie tak się teraz czuje. Musisz mi zaufać. Ja go znam, uwierz mi. Ja go znam. — Tak, znałaś go, Indio, ale ten człowiek nie żyje. I to zupełnie nowa zabawa. — Och, nie żyje? Nie zauważyłam. Tak się cieszę, że mi powiedziałeś. Podczas gdy ja kipiałem z oburzenia, India zignorowała mnie i zamówiła u przechodzącego kelnera porcję zupy. — Indio, proszę, nie chcę się z tobą sprzeczać. Szczególnie teraz. Po prostu chciałbym wiedzieć, jak możesz być tak pewna siebie, kiedy wszystko jest takie dziwaczne. — W porządku, jest dziwaczne, ale coś ci powiem. Sposób, w jaki działa Paul, wcale nie jest dziwaczny. To mój mąż, Joe. Wyczuwam go na kilometr. Chciałem uwierzyć w jej ocenę sytuacji, lecz nie mogłem, bez względu na to, jak usilnie próbowałem tego dokonać. W końcu to ja miałem rację. Bobby i Ross ilekroć się nudzili, rozpoczynali grę, która nieodmiennie doprowadzała mnie do obłędu. — Hej, Ross? — Taa? — Uważam, że powinniśmy zdradzić Joe’emu tajemniiiicę! — Tajemnicę? Odbiło ci, chłopie? Nikt nie może tego usłyszeć. Tajemnica, to tajemnica! — Wcale nie macie żadnej cholernej tajemnicy — szczebiotałem, desperacko ufając, że tym razem mi powiedzą. W trzech czwartych byłem przekonany, że żaden sekret nie istnieje, musiałem uzyskać pewność, a oni, gdy tylko moje zainteresowanie słabło, zawsze wiedzieli, jak mnie sprowokować. — Tajemniiiica! — Nasza tajemniiiica! — My mamy swoją tajemnicę, a mały Joe nie. Chcesz żebym ci to powiedział, Joe? — Nie! Jesteście dwa głupki. — Może i głupki, ale sekret nie jest taki głupi! I tego rodzaju szczucie zwierzyny ciągnęło się w nieskończoność, póki nie zacząłem albo krzyczeć, albo płakać. Ewentualnie — jeśli tego dnia w pełni nad sobą panowałem — wychodziłem z pokoju królewskim krokiem, a za mną leciało chóralne: „Tajemniiiica!!!!” Do dzisiaj uwielbiam być dopuszczanym do jakichkolwiek tajemnic. Jasne było, że India jest właścicielką strychu pełnego sekretów, a te najbardziej prowokujące związane są z Paulem, ale po naszej rozmowie w restauracji nie pisnęła już ani słowa na temat swojej pewności co do jego zachowania. Bez przerwy zarzucałem ją pytaniami, lecz nie ustąpiła ani o cal. Po prostu wiedziała. Nie chciała też utrzymywać ze mną kontaktów, póki nie obmyśli najlepszego sposobu dotarcia do męża. Tymczasem ja obszedłem wszystkie angielskie księgarnie w Wiedniu i kupiłem wszystko, co znalazłem, na temat okultyzmu. Zapisałem całe stronice notatek i czułem się jak absolwent zabierający się do pracy doktorskiej. Seances, Aleister Crowley i Madame Blavatsky — oto czym wypełniłem te dni. Moja głowa pełna była takich książek jak Spotkania z wyjątkowymi ludźmi, Słuchajcie! i Tybetańska księga umarłych. Czasami czułem się, jak gdybym wszedł do pokoju wypełnionego dziwnymi i przerażającymi postaciami, dla których powinienem być miły, jeśli chcę uzyskać to, czego potrzebuję. Była to kraina krakania i wycia, latających przedmiotów i wyjątkowego okrucieństwa. Wiedziałem, że „tam” znajdowało się tysiące osób, które owinęły własne życie wokół tych spraw i już sam ten fakt przyprawiał mnie o dreszcze. Ilekroć wydawało mi się, że znalazłem coś interesującego, dzwoniłem do Indii i opowiadałem jej o tym. Kiedyś, w czasie jednej z takich rozmów, wybuchnąłem śmiechem na myśl o tym, jak zaszokowany byłby każdy zdrowy na umyśle człowiek, który usłyszałby nasze dyskusje. Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem list od mojego ojca. Od miesięcy nie miałem od niego wiadomości. Jego list był długi i rozgadany, w sposób swojski opowiadał o swoim świecie. Ojciec mieszkał ciągle w tym samym miasteczku, mimo iż sprzedał nasz stary dom i przeniósł swoją nową rodzinę do nowoczesnego kompleksu mieszkaniowego w eleganckiej części miasta, w pobliżu lokalnego klubu. Mój ojciec jest cichym i łagodnym człowiekiem, ale jego listy zawsze zdradzają pewne rysy ambitnego reportera, łasego na sensacyjne wiadomości. Zawsze pisze mi, kto umarł, kogo aresztowano i tym podobne rzeczy. Te mordercze smakołyki nieodmiennie poprzedza zdanie w rodzaju: „Nie wiem, czy Pamiętasz…” albo: „Pamiętasz tę dziewczynę, której narzeczony wybił wszystkie zęby? Judy Shea? Więc…”, a potem następował gwóźdź programu: zbiegła z więźniem albo swoje dziecko do skrzynki pocztowej. Ten list nie różnił się od innych. Joe, już dawno chciałem ci o tym powiedzieć, ale mnie i wiesz, jak zapominam o różnych rzeczach. W każdym razie, nasz stary przyjaciel, Bobby Hanley, nie żyje. O całej tej sprawie, dość interesującej, dowiedziałem przez radio. Usłyszałem wtedy o Bobbym po raz pierwszy od wielu lat. Wiedziałem, że parę lat temu przyłapano go podczas rabowania sklepu i wylądował w więzieniu. Przypuszczam, że go wypuścili, bo tym razem ten głuptas próbował porwać pewną miejscową dziewczynę. Policja; zwietrzyła to i przybyła na miejsce. Wyobraź sobie, że tuż przy szpitalu, dokładnie na Ashford Avenue, odbyła się wielka strzelanina. Wszystko to zdarzyło się zeszłego czerwca i sądzę, że wtedy ci o tym nie napisałem. Nie żeby to był rodzaj wiadomości, który ma się ochotę usłyszeć, ale niewątpliwie kończy to jakiś okres, prawda? List ciągnął się dalej, ale ja odłożyłem go na bok. Bobby Hanley nie żył. Nie żył od sześciu miesięcy. Sześć miesięcy temu brał udział w strzelaninie, a ja… ja byłem oddalony o milion mil i właśnie miałem spotkać Tate’ów. Ross, moja matka, Bobby Hanley, a teraz Paul. Martwi. — Gdzie chciałbyś zjeść obiad? — Obojętnie. Co powiesz o „Brioni”? — Świetnie. Nadeszła wiedeńska zima, ogłaszając swoje przybycie trzydziestogodzinnym ulewnym deszczem i mgłą, która wszystko zaciągnęła ciemnością i chłodem. Włączyłem wycieraczki na maksymalną szybkość i powoli jechałem śliskimi ulicami. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w ciepłym, jasnym pomieszczeniu, zjeść coś dobrego, na chwilę poczuć się bezpiecznie, z dala od tego co na zewnątrz. Trzy lub cztery przecznice przed restauracją skręciłem w małą, wąską uliczkę. Budynki po obu stronach wąskiej jezdni piętrzyły się tak wysoko, że porwany kłąb mgły wisiał na całej jej długości, uwięziony tu jak zmęczona, zagubiona chmura. Byliśmy gdzieś w połowie tej uliczki, kiedy uderzyłem w dziecko. Bez żadnego ostrzeżenia. Miękkie, łamiące serce pacnięcie, i wysoki krzyk, jaki mógł wyrwać się jedynie z dziecięcego gardła. Drobny, bezkształtny przedmiot w lśniącym, żółtym, dziecinnym prochowcu przetoczył się przez maskę samochodu. India krzyknęła. Zanim ciało dziecka dotarło do przedniej szyby, ześlizgnęło się z boku maski i zniknęło. India płakała, zakrywszy twarz rękoma, a ja oparłem głowę na kierownicy, bezskutecznie usiłując napełnić moje płuca powietrzem. — Wysiądź, Joe! Wysiądź i zobacz, czy nic mu się nie stało, na litość boską! Zrobiłem tak, jak chciała, ale co to miało wspólnego ze mną. Joseph Lennox przejechał dziecko? Żółty prochowiec, mała rączka zaciśnięta w bólu, jeszcze jedna śmierć? Leżało twarzą w dół, na czarnym bruku, szpiczasty kaptur, ręce i nogi powykręcane na wszystkie strony — wyglądało jak olbrzymia rozgwiazda. Nie wydawało żadnego dźwięku. Niewiele myśląc, schyliłem się i delikatnie odwróciłem je twarzą do mnie. Ręka odpadła. Ledwo to zauważyłem, ponieważ zobaczyłem jego twarz. Drewno pękło wzdłuż jednego oka, ale głowa była w całości. Ten, kto ją wyrzeźbił zrobił to szybko, bez uczucia. Rodzaj lalki, jaką często widujecie w sklepach, gdzie reklamuje się je jako „sztukę naiwną”. Do prochowca przypięto małą kartkę. Zapisano ją grubą, czarną, dziecinną kredką: Zagraj z Małym Chłopcem, Joey. Kelner przychodził i odchodził trzy razy, zanim byliśmy w stanie cokolwiek zamówić. Kiedy podano jedzenie, żadne z nas nie wykonało najmniejszego ruchu. Wyglądało wspaniale — vanillen Rostbraten mit Bratkartoffeln. Wydaje mi się, że zjadłem plasterek pomidora z mojej sałatki i wypiłem trzy pełne ćwierćlitrowe szklanice czerwonego wina. — Joe, jeszcze zanim to się wydarzyło, myślałam, co powinniśmy zrobić. Doszłam do pewnych wniosków i chcę, żebyś mnie wysłuchał, zanim cokolwiek powiesz. Oboje widzimy, że Paul nie ma zamiaru zostawić nas w spokoju. Nie wiem, czy to coś zmieni, ale sądzę, że najlepsze, co możesz teraz zrobić, to wyjechać na jakiś czas. Powiem ci dlaczego. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nawet przez minutę nie byłam w stanie jasno myśleć. Albo jestem przerażona, albo podekscytowana, albo tęsknię za którymś z was i nawet nie wiem, za którym. Może jeśli wyjedziesz na miesiąc lub dwa, Paul przyjdzie i porozmawia ze mną. Wiem, wiem, że to niebezpieczne. Boję się jak diabli, ale to musi się stać, wcześniej czy później, w przeciwnym razie oboje oszalejemy, mam rację? Nie możemy ustalić reguł naszego związku, dopóki on nie opuści nas i nie zaprzestanie tych swoich przerażających sztuczek. Nie mówiłam ci, ale kiedy byłam sama, pokazywał parę rzeczy dla mnie. To było jeszcze gorsze. Jeśli wyjedziesz, będziemy mogli swobodnie przemyśleć, czego chcemy od siebie nawzajem i czy w ogóle chcemy spróbować utrzymać nasz związek. Myślę, że ja chcę, a ty mówiłeś, że też tego pragniesz ale teraz, kto wie? Cała sprawa jest postawiona na głowie. Każdy dzień jest pełen huraganów. Nie mogę już jasno myśleć. A ty? Jeśli wyjedziesz na parę miesięcy, to może do tego czasu, kiedy wrócisz, Paul zdecyduje się odejść. A może być i tak, że nie będziemy już chcieli być razem… nie wiem. Złożyłem ręce na kolanach i przyjrzałem się moim butom. Dlaczego nosiłem takie odświętne buty? Jeden rzut oka na moje stopy obwieszczał całemu światu, że wciąż jestem w drodze do szkółki niedzielnej. Któż inny nosił przez okrągły rok czarne obuwie? W mojej szafie nie było nawet pary parszywych tenisówek, tylko następny, bliźniaczy zestaw czarnych „oksfordów”. — Okay, Indio. — Co okay? Spojrzałem na nią, usiłując ukryć drżenie głosu. — Okay, myślę–że–masz–rację. Ja też wiedziałem, że to jedyne, co możemy zrobić, ale bałem ci się zaproponować. Bałem się, że uznasz mnie za tchórza. Masz rację, tutaj nic nie mogę zdziałać, prawda? Czy to nie oczywiste? On pogardza mną i cokolwiek bym zrobił i tak na nic się to zda. — Ściskałem ręce tak mocno, że aż mnie zabolało. — Zrobiłbym dla ciebie wszystko Indio. Jestem teraz śmiertelnie przerażony, ale zostałbym na zawsze i pomagał ci walczyć, gdybym uważał, ze to coś zmieni. Pokiwała głową i dostrzegłem, że płacze. Wyszedłem parę minut później, nawet nie dotknąwszy jej na pożegnanie. CZĘŚĆ TRZECIA 1 Lot z Wiednia do Nowego Jorku trwa dziewięć godzin. Kiedy samolot wystartował, poczułem wszechogarniające uczucie ulgi. Byłem wolny! Paul, i India, i śmierć, i trwoga — wszystko zostawiłem za sobą. Poczucie ulgi opuściło mnie po około pięciu minutach. Potem owładnęły mną wyrzuty sumienia i paraliżująca pogarda dla samego siebie. Co ja, do diabła, robiłem, uciekając w ten sposób? Jak mogłem pozostawić Indię samą? Teraz wiedziałem już, jak wielkim tchórzem jestem, nie chcąc tam zostać. Jedyne czego teraz w ogóle pragnąłem, to znaleźć się jak najszybciej w Nowym Jorku. Sto tysięcy mil od Wiednia i Tate’ów. Wiedziałem o tym, i nienawidziłem siebie za tę radość, która cichutko rozkwitała w moim sercu, kiedy zorientowałem się, że mi się udało — uciekłem. Obejrzałem film, zjadłem wszystkie posiłki i przekąski, a na dwadzieścia minut przed lądowaniem poszedłem do toalety i zwymiotowałem. Zadzwoniłem z lotniska do Indii, ale nikt nie odebrał telefonu. Zadzwoniłem jeszcze raz, z miejskiego dworca autobusowego. Połączenie było tak dobre, że głos Indii brzmiał jakby była w drugim pokoju. — India? Tu Joe. Słuchaj, mam zamiar wrócić. — Joe? Gdzie jesteś? — W Nowym Jorku. — Nie bądź głupi. Nic mi nie jest, więc przestań się martwić. Mam już twój numer telefonu i zadzwonię w razie potrzeby. — Dobrze, ale czy naprawdę to zrobisz? — Tak, Panie Spóźnialski, zrobię. — Indio, znam cię, ty nie zadzwonisz. — Joe, proszę cię, nie zachowuj się jak wołowa dupa. Ten telefon kosztuje cię fortunę i naprawdę nie był niezbędny. To wzruszające, że zadzwoniłeś, że się mną przejmujesz, ale nic mi nie jest. Okay? Napiszę i naprawdę zadzwonię, jak będziesz mi potrzebny. Bądź grzeczny i zjedz za mnie trochę sernika. Ciao, pulcino. — Odwiesiła słuchawkę. Uśmiechnąłem się na myśl o jej samodzielności i uporze oraz o swojej wolności. Rozkazała mi zostać na miejscu. India korzystała z należącego do jej matki jednopokojowego mieszkania, w centrum, na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Zanim wyjechałem, dała mi klucze. Poszedłem tam i zostawiłem bagaże. Wnętrze było zatęchłe i zaniedbane, więc, mimo zmęczenia, porządnie oskrobałem je z brudu. Zanim skończyłem, nadszedł wieczór i ledwo starczyło mi sił, by zwlec się do restauracji na rogu, na filiżankę kawy i kanapkę. Tak przyzwyczaiłem się do niemieckiego, że angielski brzmiał dla mnie czysto jak nowy dolarowy banknot. Wiedziałem, że powinienem zadzwonić do mojego ojca i powiedzieć mu, że jestem w mieście, ale odłożyłem to na potem. Chciałem przez parę dni pobyć sam. Chodziłem do księgarni, zajadałem paszteciki i zdążyłem zaliczyć kilka filmów. Włóczyłem się po ulicach jak jakiś wieśniak rodem z Patricia, w Teksasie, gapiąc się na ludzi, na kolory i życie, które kipiało w powietrzu jak inwazja latawców. Nie byłem tu tak dawno, że teraz wciąż nie mogłem się napatrzeć. Było deszczowo i chłodno, ale to zupełnie mnie nie powstrzymywało. Czasem moją głowę tak bardzo wypełniał Nowy Jork, że naprawdę zapomniałem o Wiedniu. Nieraz jakiś dźwięk albo kobieta, dotykająca włosów w znajomy sposób, przypominała mi o Indii czy o Paulu, albo o czymś, co tam poznałem. Kupiłem mnóstwo prezentów, ale najbardziej podobało mi się stare pudełko z różanego drewna. Gdy wróciłem do domu, postawiłem je na kredensie i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek ofiaruję je Indii. Skontaktowałem się wreszcie z ojcem i umówiliśmy się na lunch. Chciał, żebym pojechał na wieś zobaczyć ich nowe mieszkanie, ale wykręciłem się, tłumacząc, że przyjechałem do Stanów, aby biwakować w Bibliotece Miejskiej Nowego Jorku i muszę dostosować się do jej rozkładu godzin. Mogłem przekonać go, mówiąc coś takiego, ponieważ niezmiennie cieszył się tym, iż jestem pisarzem — wszystko, co było związane z tym zawodem, miało dla niego duże znaczenie. Prawdziwym powodem wymówienia się od tej wizyty była moja niechęć do jego nowej żony. Irytowała mnie jej gadatliwość i ciągła podejrzliwość względem mojej osoby. Mój ojciec uważał, że jest wspaniała i najwyraźniej ułożyli sobie razem naprawdę szczęśliwe życie, ale ilekroć ja pojawiałem się na ich scenie, wszystko zaczynało się psuć. Ojciec lubił puby, więc spotkaliśmy się przed barem O’Neala, na rogu Columbus i Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Zaskoczył mnie, ponieważ ubrany był niezwykle schludnie, w angielski prochowiec, w którym wyglądał jak James Bond w starszym wieku. Zapuścił także wielkie, szare wąsy, które tylko dodawały mu powagi. Ten jego nowy „image” wyzwolił we mnie pokłady miłości — kiedy powitaliśmy się niedźwiedzim uściskiem, on pierwszy wypuścił mnie z objęć. Promieniał energią i twierdził, że jego nowe życie toczy się pełną parą. Znając jego uczciwość, wiedziałem, że nie było w tym żadnej przesady. Ten człowiek, którego udziałem tak długo były jedynie rzeczy złe, wreszcie doczekał się dobra. To, co w nim podziwiałem, to sposób w jaki dziwił się swemu nowemu szczęściu. Jeśli kiedykolwiek istniał człowiek, który liczył dary otrzymane od losu, to był nim mój ojciec. Usiedliśmy w kącie, zajadając hamburgery „jumbo”. Pytał o Wiedeń i o moją pracę. Powiedziałem mu parę kłamstw, dzięki którym wydawało się, że mam cały świat u stóp. Kiedy podano nam kawę, wyciągnął plik nowych zdjęć swojej rodziny i wręczając mi je po kolei, każde opatrywał małym komentarzem. Dwójka dzieci z pierwszego małżeństwa jego żony dorosła już, i znajdowała się na progu dojrzałości. Moja macocha zaczęła tracić dobrą figurę, którą wniosła w małżeństwo, ale zarazem chyba bardziej złagodniała oraz była pewniejsza siebie niż wtedy, gdy widziałem ją ostatnio. Niektóre zdjęcia zrobiono przed ich blokiem, inne w nowym, pstrokatym pokoju dziennym, jeszcze inne w trakcie wycieczki do Nowego Jorku. Na którymś stali przed budynkiem Radio City Music i wyglądali na zawstydzonych i lekko przerażonych. Ojciec podawał mi fotografie tak delikatnie, jakby to byli żywi ludzie. Kiedy mówił, jego głos był rozbawiony, ale z każdego słowa przebijała miłość. Było jasne, że bardzo zależy mu na tych ludziach. Uśmiechałem się do każdego zdjęcia i uważnie słuchałem wyjaśnień ojca, ale obejrzawszy dziesięć czy piętnaście fotografii osób, z którymi nie byłem związany, zacząłem błądzić oczyma dookoła. — A to, Joe, zrobiliśmy podczas przyjęcia urodzinowego zeszłego października. Pamiętasz, jak mówiłem ci o tym? Zerknąłem na fotkę i odskoczyłem od niej jak oparzony. — Co to jest? Skąd to masz? — O co chodzi, synu? Co się stało? — To zdjęcie, co ono przedstawia? — To urodziny Beverly. Mówiłem ci. Trzech ludzi stało, trzymając się za ręce i patrząc w obiektyw. Mieli na sobie zwyczajne ubrania, ale na głowach — czarne cylindry! Zupełnie takie jak ten, który nosił Paul Tate. — Jezu Chryste, weź to ode mnie! Zabierz to! Ludzie wpatrywali się w nas, ale żaden nie przyglądał mi się tak uważnie jak mój biedny ojciec. Nie widziałem go od tylu miesięcy, a teraz musiało się wydarzyć coś takiego. Nic nie mogłem na to poradzić. Myślałem, że Wiedeń jest już za mną i że tutaj jestem bezpieczny. Ale na czym polega bezpieczeństwo? Czy to kwestia psychiki? Czy może umysłu? Kiedy wyszliśmy na ulicę, usiłowałem nieudolnie sklecić jakąś historyjkę o tym, że pracuję zbyt ciężko i potrzebuję odpoczynku, ale on w to nie uwierzył. Chciał, żebym pojechał z nim do domu, ale nie zgodziłem się. — Więc co mogę dla ciebie zrobić, Joe? — Nic, tatku. Nie martw się o mnie. — Joe, kiedy Ross umarł, obiecałeś mi, że jeśli kiedykolwiek będziesz w kiepskim stanie i potrzebna ci będzie pomoc, to zwrócisz się do mnie. Uważam, że nie dotrzymujesz swojej obietnicy. — Słuchaj, tatku, zadzwonię do ciebie, okay? — Dotknąłem jego ramienia i zacząłem się żegnać. Wiedziałem, że za chwilę zacznę płakać i szlag by mnie chyba trafił, gdyby on to zobaczył. — Kiedy? Kiedy zadzwonisz? Joe? — Wkrótce, tatku! Za parę dni. — Pośpieszyłem na Siedemdziesiątej Drugiej. Kiedy już się tam znalazłem, odwróciłem się w stronę ojca i pomachałem mu, unosząc ramię najwyżej jak mogłem. Tak, jakby jeden z nas znajdował się na statku i odpływał na zawsze. Nie widziałem ich, dopóki nie otworzyłem drzwi do budynku, w którym mieszkałem. Czarny mężczyzna wepchnął kobietę w róg klatki schodowej i tłukł jej głową o metalowe skrzynki pocztowe. — Co tu się, do diabła, dzieje? Hej! Odwrócił się. Zdążyłem zauważyć, że kąciki jego ust lśniły od krwi. — Odpierdol się, człowieku! — rzucił przez ramię w moim kierunku, trzymając kobietę za szyję. — Och, pomocy! Szurnął nią w kąt i ruszył na mnie. Niewiele myśląc, kopnąłem go z całych sił w krocze; stara sztuczka, której nauczyłem się od Bobby’ego Hanleya. Mężczyzna złapał haust powietrza i upadł na kolana, wciskając obie ręce między nogi. Nie miałem pojęcia, co dalej począć, ale kobieta wiedziała. Potykając się, dotarła do drugich, wewnętrznych drzwi i z hukiem je otworzyła. Pobiegłem za nią, a drzwi zamknęły się za nami automatycznie. Zanim napastnik zdążył mrugnąć okiem, znaleźliśmy się w windzie. Kobiecie tak się trzęsła ręka, że ledwie zdołała nacisnąć siódemkę, piętro niżej niż ja. Kiedy kabina ruszyła, schyliła się i zaczęła wymiotować. Wciąż miała torsje, nawet wtedy, kiedy już wszystko z siebie wyrzuciła. Próbowała odwrócić się do ściany, ale zaczęła kaszleć i krztusić się. Bałem się, że nie może oddychać. Podszedłem i mocno poklepałem ją po plecach. Drzwi rozsunęły się i pomogłem jej wyjść z windy. Odpychała szybko i głęboko. Spytałem o numer jej mieszkania. Wręczyła mi torebkę i ruszyła w głąb korytarza. Zatrzymała się, wskazując na jakieś drzwi. Znów zaczęła mieć nudności, więc nie zastanawiając się, złapałem ją za ramiona. Nazywała się Karen Mack. Tamten mężczyzna czekał na nią w hallu i gdy nadeszła uderzył ją w twarz. Potem próbował ją pocałować, a ona go ugryzła. Dowiadywałem się tego stopniowo. Nakłoniłem ją, by położyła się na jaskrawoniebieskiej kanapie i obmyłem jej twarz ręcznikiem, który przedtem zamoczyłem w ciepłej wodze. Miała już wystarczająco dużo szokujących przeżyć. Jedynym trunkiem, jaki znajdował się w mieszkaniu, była nie napoczęta butelka japońskiej śliwowicy. Otworzyłem ją i zmusiłem zarówno siebie, jak i kobietę do pociągnięcia łyka. Nie chciała, żebym wzywał policję, ale kiedy oświadczyłem, że powinienem już pójść, błagała mnie bym został. Nie chciała puścić mojej ręki. Mieszkanie kosztowało pewnie fortunę. Miało wielki balkon, z którego roztaczał się widok na setki dachów. Przypominało mi to Paryż. Kiedy już wystarczająco długo poklepywałem ją po ręce, zapewniając, że pozostanę w pobliżu, poprosiła, bym pogasił światła i usiadł przy niej. Była pełnia księżyca i łagodne, błękitne światło zalewało pokój. Usiadłem na grubym dywanie obok tapczanu i patrzyłem na zimową noc. Czułem się dobry i silny. Później, kiedy dotknęła mojego ramienia i znowu podziękowała mi niskim, zaspanym głosem, poczułem dla niej wdzięczność. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczułem się wartościowy. Ludzka istota, która na chwilę przekroczyła własny egoizm, by pomóc komuś innemu. Następnego ranka obudziłem się na podłodze, ale przykryty ciężkim, wełnianym kocem, a pod moją głową tkwiła jedna z miękkich poduszek z tapczanu. Spojrzałem w kierunku balkonu. Stała tam. Nałożyła szlafrok i uczesała włosy. — Dzień dobry. Odwróciła się i uśmiechnęła z trudem. Jedna strona jej ust była spuchnięta i sina. Widziałem, że przykładała do woreczek z lodem. — Obudziłeś się. — Weszła do środka i zasunęła za sobą szklane drzwi. Mimo iż spuchnięta warga zniekształciła jej twarz, okazało się, że ma tę niewiarygodną, irlandzką, białą karnację, która dobrze pasowała do głęboko zielonych oczu, którymi także obdarzył ją los. Oczy miała wielkie i wspaniałe. Jej nos był mały, bez szczególnego kształtu, ale jasne włosy o rudawym odcieniu okalały wąską twarz tak, że wyglądała prześlicznie mimo rozmazanego fioletu wargi. Odłożyła okład z lodu i wystawiła język, by polizać to miejsce. — Na ile rund meczu bokserskiego mnie oceniasz? — Jak się czujesz? Wszystko w porządku? — Tak, dzięki tobie. Jak pożyje się trochę w Nowym Jorku, to człowiek przestaje myśleć, że istnieją jeszcze jacyś bohaterowie, wiesz o co mi chodzi? A ty udowodniłeś, że się myliłam. Co zjadłbyś na śniadanie? I, proszę, czy mógłbyś podać mi swoje imię, żebym mogła przestać zwracać się do ciebie „ty”? — Joseph Lennox. Joe, jeśli wolisz. — Nie, bardziej odpowiada mi Joseph, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nigdy nie przepadałam za zdrobnieniami. Co mogę podać panu na śniadanie, Mr Joseph? — Cokolwiek. Wszystko lubię. — Cóż, wnioskuję z zawartości mojej lodówki, owo „cokolwiek” to może być kantalopa, świeże naleśniki, kanadyjski bekon, kawa… — Z przyjemnością zjadłbym naleśniki, Karen. Nie miałem ich w ustach od lat. — Dobrze, dostaniesz je. Jeśli masz ochotę na prysznic, łazienka jest naprzeciwko sypialni. Boże, mówię tak, jakbyś miał czasu, ile dusza zapragnie. Możesz zostać na śniadaniu? Zadzwoniłam do szkoły i powiedziałam im, że jestem chora. Czy musisz teraz dokądś pójść? Jest dopiero ósma. — Nie, nie, nic dzisiaj nie zaplanowałem. Naleśniki z kawą, to chyba najlepsza rzecz na dzisiejszy ranek. Jej łazienka wyglądała jak obraz trzeciej wojny światowej. Na podłodze poniewierały się mokre ręczniki, pranie bezwładnie zwisało ze sznurka nad wanną, wyciśnięta tubka pasty do zębów leżała na umywalce, a w polu widzenia nie było zakrętki. Mimo tych przeszkód udało mi się wziąć prysznic, i nawet nieco posprzątać przed wyjściem. Pokój dzienny skąpany był w słonecznym świetle i cieple. Stół został zastawiony przysmakami. W grubych, kryształowych czarach stał sok pomarańczowy, a srebrna zastawa odbijała napastliwie światło, rzucając odblask na ściany. — Josephie, chodź proszę, i jedz, zanim ostygnie. Jestem świetną kucharką. Zrobiłam ci siedemset naleśników i teraz musisz je zjeść albo dostaniesz dwóję. — Jesteś nauczycielką? — Tak. Klasa siódma, wiedza o społeczeństwie. — Zrobiła surową minę i napięła mięśnie jak siłacz w cyrku. Usiadła przy stole i podniosła widelec. Patrzyliśmy oboje, jak trzęsie się jej ręka. Powoli położyła ją na kolanach. — Przepraszam. Ale proszę, ty zacznij już jeść. Przepraszam, ciągle jestem śmiertelnie przerażona. Teraz jest dzień i wszystko minęło, nikt nie ma zamiaru na mnie napaść, a mimo to boję się. To tak, jakbym miała paskudną grypę, rozumiesz? — Karen, czy chciałabyś, żebym z tobą dzisiaj został? Zrobię to z przyjemnością. — Och, Josephie, chciałabym tego bardzo, bardzo, bardzo bardzo. Mówiłeś, że z której części nieba pochodzisz? — Z Wiednia. — Z Wiednia? Tam się urodziłam. Wiedeń, stan Wirginia. Jej rodzice żyli w tamtejszych stronach i hodowali charty na psie wyścigi. Mówiła, że byli miłymi ludźmi. Odziedziczyli tyle pieniędzy, że nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Karen poszła do Agnes Scott College w Georgii, ponieważ uczęszczała tam jej matka. Nienawidziła wszystkich przedmiotów z wyjątkiem historii. Pewnego razu na uczelnię przybył Richard Hofstadter i wygłosił wykład na temat demokracji prezydenta Jacksona. Karen była nim tak zachwycona, że natychmiast postanowiła przenieść się tam, gdzie Hofstadter wykładał na stałe. Okazało się, że uczy na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Wbrew życzeniom rodziców złożyła podanie i została przyjęta do Barnard. Później kontynuowała tam naukę, chcąc otrzymać magisterium z historii, aż wreszcie zmęczyło ją chodzenie do szkoły. Tak bardzo polubiła Nowy Jork, że podjęła pracę jako nauczycielka w prywatnej szkole żeńskiej. Tego wszystkiego dowiedziałem się przy śniadaniu, najdłuższym, jakie kiedykolwiek jadłem. Zarzucałem ją pytaniami, żeby nie wracała myślami do poprzedniej nocy. Ale można zjeść tylko ograniczoną liczbę naleśników. Wstając z trudem od stołu, wciąż jeszcze z wypchanymi policzkami, zaproponowałem żebyśmy poszli na spacer. Zgodziła się. Przemknęło mi przez głowę, żeby pójść się przebrać, ale nie byłem pewien, czy mogę ją już zostawić samą, więc wyszedłem tak, jak stałem. Dzień był przenikliwie zimny, ale po raz pierwszy od mojego przyjazdu powietrze było przejrzyste. Zachodnia część Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy to świat sam dla siebie, i zwykle znajdujesz tam wszystko, czego szukasz: kowbojskie buty, organiczny makaron, japońskie latawce skrzynkowe… Przespacerowaliśmy się tam i z powrotem, spędzając dużo czasu przed wystawami i wymieniając uwagi. Zachwyciłem się parą kowbojskich butów, a Karen zmusiła mnie, bym je przymierzył. Pamiętam historyjkę Paula o Austriakach, którzy mieli je na sobie, wysiadając na wiedeńskim lotnisku, jednakże te buty były naprawdę piękne. Już prawie zdecydowałem się je kupić, kiedy odkryłem, że kosztują ponad sto czterdzieści dolarów. Lunch zjedliśmy w delikatesach. Karen przeżyła trudne chwile, próbując zjeść kanapkę z wołowiną, ponieważ warga wciąż bardzo jej dokuczała, ale śmiała się i celowo zaczęła mówić jedną stroną ust. — Dobra, Lennox. Dość ci już o sobie opowiedziałam. Co na ciebie działa? Otworzysz się sam, czy mam to z ciebie wytrząsnąć? Jaka jest twoja opowieść? — Co chciałabyś usłyszeć? Spojrzała na wyimaginowany zegarek. — Historię twojego życia opowiedzianą w minutę. Opowiedziałem jej po trochu o wszystkim — o Wiedniu, mojej pisaninie, o tym skąd pochodzę. W miarę jak słuchała, jej oczy rozszerzały się z podekscytowania. Częstokroć, kiedy jakiś fragment mojej historii przerażał ją lub wzruszał, odruchowo dotykała mnie mówiąc: — Nie! — albo: — Chyba żartujesz! Ja natomiast równie często przyłapywałem się na tym, że kiwam głową, chcąc ją upewnić, że to wszystko prawda. Godzinę później siedzieliśmy przy szklaneczce grzanego wina w przeszklonej kawiarni. Zaczęliśmy rozmawiać o teatrze— nieśmiało zapytałem, czy widziała kiedykolwiek Głos naszego cienia? — Widziała? Heeej, Josephie, musiałam przeczytać tę sztukę na zajęcia z dramatu w Agnes Scott College. Popełniłam błąd i przywiozłam ją do domu na wakacje. Wpadła w ręce mojemu ojcu. Ojej! Porwał ją i jak orzeł latał w kółko po domu, krzycząc, jak można kazać nam, młodym dziewczętom, czytać książki o młodocianych przestępcach i o podrywaniu czyn! Do diabła, Josephie! O tej sztuce wiem wszystko! Zmieniłem temat, ale później, kiedy opowiedziałem o moich powiązaniach ze sztuką, uśmiechnęła się smutno i powiedziała, że chyba nieprzyjemnie jest być sławnym z powodu czegoś, czego się nie zrobiło. Obok wina wkrótce pojawiło się kubańskie danie i jeszcze więcej opowieści. Wiele czasu minęło od momentu, gdy tak beztrosko chwaliłem siebie, śmiałem się, i zupełnie o nic się nie martwiłem. Przebywając z Indią, szybko uświadomiłem sobie, że należy mówić dobrze i interesująco, ponieważ ona słucha uważnie. Zanim coś powiedziałem, polerowałem to i upiększałem tak, żeby pojawiło się w jak najlepszej formie. Kiedy byłem w towarzystwie Indii, zarówno przed śmiercią, jak i po śmierci Paula, każda chwila miała taką wagę, że czasami bałem się poruszyć, ze strachu, iż coś zniszczę — nastrój, ton, cokolwiek. Tutaj, po drugiej stronie świata, przy Karen, bez najmniejszego wysiłku czułem się najbystrzejszym, najdowcipniejszym szatanem w mieście, a jej śmiech wypełniał cały pokój i dobywał ze mnie wszystko, co miałem najlepszego w zanadrzu. Życie nie jest łatwe, ale z pewnością może być przyjemne. Umówiliśmy się na wyprawę do kina, na następny wieczór. Poszliśmy na nową wersję Utraconego horyzontu. Kiedy opuszczaliśmy kino, Karen ocierała łzy moją chusteczką. — Nienawidzę ich, Josephie. Wystarczy, że rzucą we mnie trochę skrzypcowych nutek i na dodatek tego starego Ronalda Colmana, i już po mnie. Chciałem wziąć ją pod rękę, ale powstrzymałem się. Wbiłem oczy w chodnik, ciesząc się, że ona jest obok. — Parę miesięcy temu miałam chłopaka. Brał mnie na takie filmy jak ten, a potem wściekał się, kiedy zaczynałam płakać! A co według niego miałam robić? Notatki? Ci nowojorscy inteligenci mają atrament zamiast krwi. — Masz kogoś? — Nie, tamten facet to był mój ostatni stały układ. Och, zawsze mogę chodzić na przyjęcia. Raz nawet wybrałam się do baru dla samotnych, ale nie wiem, komu to potrzebne? Im jestem starsza, tym bardziej wybredna. Czy to oznaka zgrzybiałości? Idę w jedno z tych deprymujących miejsc i wszyscy patrzą na mnie oczami wielkimi jak ekrany telewizyjne. To mnie przygnębia. — Jak miał na imię twój ostatni chłopak? — Miles. — Wymawiała to „Molls”. — Był wielkim redaktorem. Mnie też wręczył odmowę na piśmie. — Och, taaak? Nie podobał mu się twój styl? Spojrzała na mnie i dała mi kuksańca. Potem zamarła w bezruchu na środku chodnika i oparła ręce na biodrach. — Naprawdę chcesz wiedzieć, czy pytasz tylko tak, żeby pogawędzić? Ludzie mijali nas z wymuszonymi uśmiechami i wyrazem twarzy, który świadczył o tym, iż wiedzą, że się ze sobą sprzeczamy. Powiedziałem jej, że chcę wiedzieć. Wpychając ręce z powrotem do kieszeni płaszcza, ruszyła przed siebie. — Miles zawsze kochał się ze mną, mając na ręce zegarek. Możesz w to uwierzyć? Doprowadzał mnie do obłędu. Dlaczego tak się można zachowywać? — Co robił? Miał na ręce zegarek? Nigdy o tym nie pomyślałem. — Nigdy nie pomyślałeś, Josephie! Nie denerwuj mnie. Wiążę z tobą wielkie nadzieje. Żaden mężczyzna nie powinien iść do łóżka z kobietą, mając na ręce zegarek. Czy myśli, że dalej jest w pracy? Co byś zrobił, gdyby kobieta zaczęła się z tobą kochać, mając na przedramieniu wielkiego timexa? Co? — Znów się zatrzymała i przyjrzała mi się z uwagą. — Karen, mówisz poważnie? — Oczywiście, że poważnie! Miles nosił tę wielką, stufuntową, wodoodporną bombę. Zawsze. Skończyłoby się na tym, że rozleciałabym się w kawałki. Traciłam wtedy całą żywiołowość, bo bez przerwy nade mną tykało. — Karen… — Nie patrz tak na mnie. Masz taki sam wzrok jak on, kiedy mu o tym powiedziałam. Posłuchaj, kobieta chce być porwana i adorowana, uwielbiana przez mężczyznę. Chce zapomnieć o bożym świecie i zanurzyć się w miłości po samą głowę. Ale nic z tego, tik–tak, tik–tak, jest siódma osiem i trzydzieści sekund. Rozumiesz, co mam na myśli? — Porwana, adorowana i uwielbiana? — Właśnie tak. Nie staraj się mnie wprawić w zakłopotanie, sam pytałeś. Wróciliśmy do jej mieszkania na filiżankę kawy. Znów padało. Obserwowałem, jak deszcz uderza o drzwi. Pokój chronił nas niczym jasno oświetlona forteca. Błękitny tapczan, gruby dywan, miękkie, białe smugi światła w każdym rogu. Obrazy na ścianach mocno kontrastowały z wnętrzem. Spodziewałem się tu pajaców Bernarda Buffeta albo gołębi Picassa. Pasowałyby do tej miękkości i nasycenia barw, ale tak nie było. Za stołem wisiała w matowej, srebrnej ramie mulistobrązowa reprodukcja Francisa Bacona. Niewiele potrafiłem wyczytać z tego obrazu, poza tym, że jego przedmiot się rozmazywał. Ponad wesołym szlaczkiem wisiały dookoła obrazy Otto Dixa, Edwarda Hoppera i Edwarda Muncha. Kiedy Karen weszła z kawą, przyglądałem się wielkiej reprodukcji Krzyku Muncha. — Skąd te wszystkie ponure obrazki, Karen? — Chorobliwe, prawda? Idealny akompaniament do nocnych koszmarów. Przysiadła na kanapie, i tak delikatnie, jak tylko to było możliwe, ułożyła na stoliku do kawy dwa nakrycia, łącznie z miniaturowymi podkładami. Przywiodło mi to na myśl staranność, z jaką małe dziewczynki aranżują przyjęcia dla swoich lalek i pluszowych zwierzątek. — Miles mówił, że jestem ukrytym psychotykiem. Ja, i te moje taniutkie mokasyny, bluzki, żółte jak cytrynowe biszkopciki… Panna w sweterkach z firmy Jasna Wysepka. Chcesz trochę cukru? Och, Miles. Miles powinien pisać scenariusze do francuskich filmów. Brakowało mu jednego z tych poważnych, sięgających do kolan skórzanych płaszczy i Gauloise’a zwisającego z kącika ust podczas deszczu. W każdym razie, Josephie, mam nadzieję, że lubisz mocną kawę. Ta jest bardzo dobra, włoska. Usiadłem przy niej. — Nadal nie wyjaśniłaś mi, dlaczego lubisz takie smutne obrazy. Kawę też popijała delikatnie. — Urażasz moje uczucia, Josephie. — Co? Jak? Cóż takiego powiedziałem? — Powiedziałeś, mój drogi, że powinnam lubić tylko pewien rodzaj obrazów, ponieważ ubieram się, czy mówię w określony sposób. Nie wypada mi zachwycać się czymś czarnym, smutnym lub samotnym, ponieważ… Cóż, proszę pana, jakbyś się czuł, gdybym wepchnęła cię do tego rodzaju małego pudełeczka? — Źle. Masz rację. — Wiem, że źle. Wcale mnie jeszcze tak dobrze nie znasz, ale mówiąc w ten sposób, udajesz, że jest odwrotnie. Jakbyś się czuł, gdybym zawołała: „Och, jesteś pisarzem! Pewnie lubisz fajkę, Szekspira i irlandzkie swetry. Padam do nóżek!” — Karen? — Co? — Masz rację. — Dotknąłem jej łokcia. Cofnęła rękę. — Nie rób tego. Przestań powtarzać mi, że mam rację. Podnieś swoje karty i walcz. — Zacisnęła piąstkę o ptasich rozmiarach i podsunęła mi ją pod nos. Zabawność tego gestu coś we mnie poruszyła i nie spuszczając jej z oka, otworzyłem już usta, aby powiedzieć „Boże, lubię cię”, ale uprzedziła mnie. — Josephie, nie chcę, żebyś się okazał szowinistycznym, męskim prosiakiem. Chcę, żebyś był dokładnie tym, czym według mnie jesteś, to jest kimś zupełnie wyjątkowym. Jednakże jeszcze ci o tym nie powiem, bo tylko rozbolałaby cię głowa. Najpierw uratowałeś mnie od tego czarnego smoka, a potem okazało się, że jesteś miły i interesujący. Wścieknę się bardziej niż wszyscy diabli, jeśli mnie rozczarujesz. Rozumiesz? Jej szkoła, zbudowana z czerwonych cegieł, była stara — czuło się bogactwo promieniujące z tego miejsca niczym ciepło. Stałem po przeciwnej stronie ulicy i czekałem, aż Karen wyjdzie o trzeciej trzydzieści. Nie wiedziała, że tu będę. Niespodzianka! Zadzwonił dzwonek i we wszystkich oknach pojawiły się dziewczęce głowy. Głosy i krzyki, i wysoki śmiech. Chwilę Później wytoczyły się z budynku łagodnymi, szaro–białymi falami. Podnosiły książki, spoglądały w niebo, rozmawiały ze sobą — wszystkie były ubrane w szare blezerki, dopasowane szare spódnice i białe bluzki. Według mnie wyglądały wspaniale. Dostrzegłem, podobną do Karen, jasnowłosą kobietę z wielką torbą w ręku. Ruszyłem bez zastanowienia przez ulicę, ale w połowie drogi stwierdziłem, że to nie ona. Po półgodzinie nadal się nie pojawiła, więc dałem za wygraną i ruszyłem w stronę domu. Nic nie rozumiałem. Zadzwoniłem z budki telefonicznej na rogu, odpowiedziała po pierwszym sygnale. — Josephie, skąd dzwonisz? Piekę placek z orzechami. Zachichotała, kiedy wyjaśniłem jej, co się stało. — Dzisiaj kończę wcześniej. Pojechałam do Soho, kupić coś na naszą kolację. Wiesz, że przychodzisz na kolację? — Karen, kupiłem ci prezent. — Spojrzałem na przedmiot, który ściskałem w dłoni. — Tak, już najwyższy czas, żebyś mi coś kupił! No nie, żartuję. Jestem naprawdę wzruszona. Przynieś to na kolację. Otworzę, gdy zjemy. Chciałem teraz powiedzieć jej, co to jest. Prezent sporo ważył — wielki album Edwarda Hoppera z kolorowymi ilustracjami, które tak lubiła. Położyłem go na małej, metalowej półeczce pod aparatem telefonicznym. — Josephie, powiedz mi, co to jest. Nie, nie mów! Chcę mieć niespodziankę. Czy to coś dużego? — Dlaczego nie poczekasz i sama nie sprawdzisz? — Śmierdziuch. Pragnąłem wsunąć rękę w słuchawkę i pogłaskać miękki, aksamitny głos. Żałowałem, że nie jestem przy niej. — Karen, czy mogę przyjść od razu? — Szkoda, że nie przyszedłeś godzinę temu. Kiedy już wyszedłem z windy, puściłem się przez nieomal biegiem. Dotarłem pod jej drzwi z książką pod pachą i sercem w gardle. Na drzwiach wisiała przyklejona notatka. Nie wściekaj się. Zjemy placek, jak wrócę. Coś przyszło na górę. Nazywa się Miles i mówi, że bardzo potrzebuje pomocy. Nie chcę nigdzie iść. Powtarzam — nie chcę iść. Ale dużo mu zawdzięczam, więc pójdę. Wrócę najszybciej jak mi się uda. Nie szalej, bo cię zabiję. W „nocnym kinie” jest dobry film. Zapukam trzy razy. Nie szalej. Kupiłem pizzę i przyniosłem ją do domu na wypadek, gdyby szybko wróciła. Nie przyszła. Tej nocy w ogóle nie wróciła do domu. 2 Następnego ranka otrzymałem list od Indii. Początkowo przyglądałem mu się, jakby to był jakiś klucz albo notatka, którą zgubiłem dawno temu i teraz, znalazłszy ją, nie wiem, co z nią począć. Drogi Joe, Wiem, że kiepsko mi idzie pisanie, ale proszę, weź pod uwagę, że wydarzyło się parę rzeczy, które mnie od tego odciągnęły. W zasadzie Paul nie dal znaku życia, chociaż dwa razy wykonał dwie małe, brzydkie sztuczki, żeby przypomnieć mi, że ciągle tutaj jest. Wiem, że będziesz się martwić, jeśli nie powiem ci, co to było. Pewnego ranka weszłam do kuchni i na moim miejscu przy stole znalazłam rękawiczkę Małego Chłopca. Jak mówiłam, to były drobne sztuczki, ale wystarczająco się przeraziłam i zareagowałam jak wariatka, więc myślę, że był zadowolony. Umówiłam się na spotkanie ze sławnym medium, tutaj, w mieście, i chociaż nigdy nie wierzyłam specjalnie w tych stolikarzy, to przecież tyle rzeczy, w które wierzyłam, rozpadło się i rozmyło w ostatnich paru miesiącach. Powiem ci, co z tego wyniknie. Oprócz tego, nie zrozum mnie źle, dobrze mi się żyje w samotności. Jestem teraz odpowiedzialna za tyle nowych spraw, o których nawet nie wiedziałam, bo dbała o nie ta druga połowa. Jestem wolna jak ptak i przed nikim za nic nie odpowiadam. Bóg wie, że podobało mi się życie z Paulem, i może pewnego dnia będę chciała żyć z tobą, ale na razie cieszę się, mając tylko dla siebie podwójne łóżko i wszystkie możliwości stojące otworem. Jak ci leci, ślimaku? A spróbuj tylko źle zrozumieć cokolwiek z tego, co tu napisałam, to zobaczysz. Całuski, India Schowałem dumę do kieszeni i zadzwoniłem do mieszkania Karen. Odpowiedziała dopiero po siedmiu dzwonkach telefonu. Każdy sygnał coraz bardziej przyspieszał rytm mojego serca. — Halo, Joseph? — Karen? — Josephie, Josephie, taka jestem niedobra. — Mogę zejść na dół? — Spędziłam z nim noc. — Coś takiego przyszło mi na myśl, kiedy nie zdążyłaś na „nocne kino”. — Naprawdę, chcesz mnie zobaczyć? — Tak, Karen, bardzo. Miała na sobie różowy, flanelowy szlafrok i brzydkie, różowe papucie. Owinęła się tym szlafrokiem po samą szyję i unikała mojego wzroku. Weszliśmy do pokoju i usiedliśmy na kanapie. Usadowiła się najdalej ode mnie jak tylko mogła. Umarły nie zachowywałby się ciszej niż my przez te pierwsze pięć minut. — Czy masz kogoś, tam, w Wiedniu? Nie chodzi mi o ja przelotne znajomości. Kogoś naprawdę bliskiego? — Tak. Albo raczej, być może tak. Sam nie wiem. — Czy tęsknisz do niej? — Jej głos drgał na najcieńszej strunie. — Karen, czy mogłabyś na mnie spojrzeć? Jeśli martwię się z powodu zeszłej nocy, to nie przejmuj się, wszystko w porządku. To znaczy, może nie w porządku, ale ja rozumiem. Och, cholera, nie mogę nawet tak się wyrazić. Nie mam żadnego prawa. Słuchaj, nie zniosę myśli, że śpisz teraz z kimś innym. To jest komplement, okay? Komplement! — Czy ty mnie nienawidzisz? — Boże, nie! Wszystko mi się we łbie pokiełbasiło. Zeszłej nocy byłem tak zazdrosny, że myślałem, że zjem dywan. — Naprawdę? — Tak, naprawdę. — Czy ty mnie kochasz, Josephie? — Co za pora na takie pytanie! Tak, po tym, co przeżyłeś zeszłej nocy, myślę, że tak. — Nie, może byłeś po prostu zazdrosny. Łatwo poczuć zazdrość… — Karen, gdyby mi na tobie nie zależało, nie dałbym złamanego centa za zeszłą noc, prawda? Słuchaj, dostałem dzisiaj list z Wiednia, rozumiesz? Dostałem list, i po raz pierwszy nie chciałem tam wrócić. Wcale. Nie mam nawet ochoty odpisać. Czy to nic nie znaczy? Milczała. Ciągle nie patrzyła w moją stronę. — A tak przy okazji, co powiesz o sobie? Kogo ty kochasz? Wzięła na podołek jedną z poduszek i zaczęła wygładzać ją ręką. — Bardziej ciebie niż Milesa. — Co to znaczy? — To znaczy, że zeszła noc też mnie czegoś nauczyła. I w końcu spojrzeliśmy na siebie ponad bezmiarem kanapy, która nas dzieliła. Myślę, że oboje pragnęliśmy się do siebie przytulić, ale baliśmy się wykonać jakikolwiek ruch. Karen dalej gładziła poduszkę. — Czy zauważyłeś kiedyś, jak różnie zachowują się ludzie w sobotnie popołudnie? Spacerowaliśmy ramię w ramię wzdłuż Trzeciej Alei. Wokół nas świat był mokry i hałaśliwy, ale na niebie świeciło słońce. Włóczyliśmy się po okolicy, nie zwracając uwagi na to, dokąd idziemy. — Co masz na myśli? — Przechyliłem się i poprawiłem jej zielony szalik. Kiedy skończyłem go układać, wyglądała jak bystry bandzior w trakcie napadu. — Nie wiąż mnie, Josephie. Cóż, chociażby to, że śmieją się na różne sposoby. To taki wentyl. Może to ich odpręża. Hej, mogę zadać ci pewne pytanie? — Na temat zeszłej nocy? — Nie, na temat tej kobiety w Wiedniu. — Okay. Przeszliśmy przez ulicę, wchodząc w plamę słonecznego światła. Jezdnia lśniła. Ktoś nas minął, trajkocząc coś ze znajomym o liniach lotniczych Alitalia. Karen wsunęła swoją dłoń w moją, po czym obie wcisnęła do mojej kieszeni. Jej ręka była ciepła i drobna, i niezwykle delikatna. Spojrzałem na nią. Zsunęła szalik poniżej górnej wargi. Przystanęła, i przyciągnęła mnie do siebie ruchem ręki, którą trzymała w mojej kieszeni. — No dobrze. Jak jej na imię? — India. — India? Co za śliczne imię. India jaka? — India Tate. Chodź, pospacerujemy. — Jak ona wygląda? Jest ładna? — Jest o wiele starsza od ciebie, to jedna rzecz. Ale tak, jest całkiem ładna. Wysoka i szczupła, ciemnowłosa, z gatunku tych smukłych. — Ale uważasz, że jest ładna? — Tak, ale inaczej niż ty. — Jak? — Jej wzrok był pełen niepokoju. — India jest jesienią, a ty jesteś wiosną. — Hmm. Pięć minut później słońce schowało się za chmurami i tam już zostało. Niebo zamieniło się w stal, a ludzie wcisnęli głowy w ramiona. Żadne z nas nic nie powiedziało, ale że niezależnie od tego, ile prawd pokazało nam po drodze swoje oblicze, nadchodzi zmierzch. Po obu stronach istniała miłość, ale była mglista i bezkształtna. Czułem, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, ta mglistość wyssie całą intymność z dnia zostawiając zamęt i rozczarowanie. Ross i Bobby często jeździli do Nowego Jorku. Przetrząsali miasto, jakby szukali ukrytego skarbu, i najczęściej znajdowali to, czego chcieli. Manhattan pełen jest dziwnych i tajemniczych miejsc, które ukrywają się pod skórą miasta jak tajemny puls: okna nad frontowym wejściem do wielkiego Dworca Centralnego, które wznoszą się do dziesiątego piętra, i patrzą w dół, ku wnętrzu budynku jak gałki oczne Boga za brudnymi okularami. Albo schron przeciwlotniczy na Wschodniej Stronie, zaprojektowany na milion ludzi i wykopany tak głęboko w ziemi, że kiedy patrzy się z górnych klatek schodowych, traktor jadący po dnie wygląda jak stonka ziemniaczana. Obaj uwielbiali takie miejsca i raz na jakiś czas opowiadali mi o nich. Nigdy nie byli skłonni się dzielić, obojętnie, czy to była butelka skradzionego alkoholu, czy papierosy, a jeszcze bardziej skąpili pokazania komuś tych nieznanych, magicznych miejsc. W rezultacie, kiedy pewnego dnia zaproponowali, że zabiorą mnie do opuszczonej stacji metra za Park Avenue, o mało nie pękłem z przejęcia. Było to jedyne miejsce z ich skarbca, które naprawdę z nimi obejrzałem. Teraz, pod wrażeniem postanowiłem zabrać tam Karen. Kiedy doszliśmy do właściwego miejsca na chodniku, schyliłem się i zacząłem szarpać za jeden koniec długiej, prostokątnej kraty od szybu wentylacyjnego metra. Spytała, co robię, ale zbyt byłem zajęty ciągnięciem, by odpowiedzieć. Dopiero po długiej chwili uświadomiłem sobie, że pod kratą znajduje się zatrzask i należy go zwolnić, zanim cokolwiek innego się wydarzy. Gdy tylko to zrobiłem, cała rzecz podskoczyła do góry i o mały włos obcięła mi głowę. Klęczeliśmy oboje nad kratą, podnosząc ją wśród stęknięć i sapania. Nikt nie zatrzymał się, ani nas nie zaczepił. Wątpię, czy ktokolwiek w ogóle spojrzał na to, co robiliśmy. Witajcie w Nowym Jorku. Stalowe stopnie prowadziły prosto w ciemność, ale Karen zaczęła schodzić bez żadnych pytań. Kiedy po raz ostatni spojrzałem jej w twarz, gościł na niej wszystkowiedzący uśmieszek. Idąc tuż za nią, zasunąłem za sobą kratę jak właz łodzi podwodnej. — Josephie, kochanie, co to, do diabła, jest? — Idź dalej. Jeśli będziemy mieli szczęście, to za minutę zobaczysz światło. Idź za nim. — Mój Boże! Kiedy ty znalazłeś to miejsce? Wygląda jakby ostatni pociąg zatrzymał się tu w tysiąc dziewięćset dwudziestym. Z jakiegoś powodu stację nadal oświetlały dwie słabe żarówki umieszczone na końcach peronu. Przystanęliśmy, i dopiero po długiej chwili niezgłębioną ciszę przerwał odległy stukot pociągu. Był coraz głośniejszy i głośniejszy, a kiedy pociąg przetoczył się po zewnętrznych torach, Karen położyła mi rękę na ramieniu i przyciągnęła moją głowę do siebie, tak, żebym mógł usłyszeć ją poprzez huk. — Jesteś kompletnie zwariowany! Kocham to! — A mnie kochasz? — TAK! Kiedy wyszliśmy stamtąd i oddaliliśmy się o parę przecznic, Karen nagle chwyciła mnie za płaszcz i okręciła tak, żebym stanął z nią twarzą w twarz. — Josephie, nie śpijmy ze sobą, na razie. Pragnę cię tak bardzo, że usycham, nie będę mogła oddychać. Rozumiesz? To się stanie, ale poczekajmy, aż… — zachwycona, potrząsnęła głową z podnieceniem — …aż nie doprowadzimy się do szaleństwa. Okay? Otoczyłem ją ramionami i, po raz pierwszy, przyciągnąłem blisko do siebie. — Dobrze, ale kiedy dojdziemy do tego punktu, będzie „buum”, i to się stanie. Bez żadnych pytań i każda strona może powiedzieć „buum”. Czy to uczciwe? — Tak, uczciwe. Ścisnęła mnie niewiarygodnie mocno, aż straciłem oddrch. Patrząc na nią, nigdy byście nie przypuścili, że jest taka silna. Dzięki temu oczekiwanie na „buum” było jeszcze bardziej cudowne. Byłem w Nowym Jorku już dwa miesiące, kiedy zadzwoniła India. Wiedziałem, biorąc pod uwagę moje rosnące uczucie do Karen, że nigdy nie kochałem Indii naprawdę. Czułem się winien z tego powodu, ale Karen, Nowy Jork i ekscytacja tym nowym życiem zaciągnęły grubą, aksamitną kurtynę pomiędzy mną a wydarzeniami z Wiednia. Będąc sam, zastanawiałem się, co zrobię, jeśli nadejdzie list lub zadzwoni telefon. I naprawdę nie wiedziałem. Kiedy byłem chłopcem, spłonął dom sąsiadujący z naszym. Przez cały następny rok drętwiałem z przerażenia ilekroć w mieście rozległa się syrena straży pożarnej. Buczała w taki sposób, że natychmiast było wiadomo, w jakiej części miasta jest pożar: pięć sygnałów — zachodnia dzielnica, cztery — wschodnia. Ale dla mnie nie miało to znaczenia. Gdzie bym się nie znajdował, biegłem do telefonu i dzwoniłem do domu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wreszcie, a było to niemal rok później, kiedy grałem po szkole w zbijaka, nagle rozległ się alarm. We mnie jednak nie odezwał się żaden alarm i wiedziałem już, że wszystko wróciło do normy. Tej samej nocy w płomieniach stanął dach domu po drugiej stronie ulicy. — Joseph Lennox? — Tak? — Byłem sam w mieszkaniu. Karen poszła na zebranie grona nauczycielskiego. Na dworze padał śnieg. Kiedy realizowano połączenie, obserwowałem jak płatki wirują i odpływają. — Dzwoni Wiedeń. Proszę chwileczkę poczekać. — Joey? Tu India. Joey, jesteś tam? Karen weszła do mieszkania z wielką paczką pod pachą. — Widzę, że spoglądasz na to pudło. Nie myśl, że to dla ciebie, bo tak nie jest. Kupiłam sobie coś malutkiego i pokażę ci to za minutkę. Jej widok zawsze mnie cieszył. Żadne z nas nie doszło jeszcze do stadium „buum”, ale od wielu dni balansowaliśmy rozkosznie na krawędzi, którą wytworzyło oczekiwanie. Rzuciła płaszcz na kanapę i pochyliła się, żeby pocałować mnie w nos — była to jej ulubiona forma powitania. Parowało z niej zimno, a policzki miała mokre od topniejącego śniegu. Nie zauważyła, że dzieje się coś złego, bo zbyt się spieszyła, by rozpocząć swój pokaz. Wyjrzałem przez okno i przez chwilę myślałem o tym, czy w Wiedniu też pada śnieg. Paul wrócił, i tak nastraszył Indię swoimi sztuczkami, że, wnioskując z naszej rozmowy, była na skraju wytrzymałości nerwowej. Ubiegłej nocy, kiedy szła spać, zasłony ich sypialni buchnęły płomieniem. Zniknął po paru sekundach. To było najnowsze z wydarzeń. Wspominała, że był przy niej nieustannie od czasu mojego wyjazdu, ale nie mówiła o tym, bo ciągle miała nadzieje, iż zacznie z nią rozmawiać. Nie zrobił jednak tego, i India dotarła do kresu swojej wytrzymałości. TA–DA! — Karen wkroczyła do pokoju, mając na sobie tylko bikini w hawajskie wzory i parę brązowych kowbojskich butów, które tak dawno temu podziwiałem na wystawie. — Myślałeś, że zapomniałam, tak? Ha! Cóż, ty stary koniu, nie zapomniałam. Wielki Dzień Kowbojskich Butów. Jeśli w tej chwili nie ściągnę ich z nóg, stopy mi odpadną. Usiadła obok mnie i ściągnęła buty. Potem podniosła jeden z nich i przeciągnęła ręką po jego cholewce. — Ten facet w sklepie powiedział mi, że jeśli będziesz je czyścił pastą, ta skóra wytrzyma sto pięćdziesiąt lat. Spojrzała na mnie z uśmiechem tak pełnym miłości i podekscytowania, że parę sekund myślałem: „Pieprzyć to, nie mogę odjechać od tej kobiety. Nie dbam o nic, prócz tej twarzy i tych kowbojskich butów, i tego pokoju, i tej chwili. To wszystko. Pieprzyć to. A zresztą, co miałem do roboty w Wiedniu? Jak mogłem osiągnąć to, czego nie udało się dokonać Indii? Dlaczego musiałem tam jechać. Zamknąć te drzwi w moim mózgu. Zamknąć szczelnie i wyrzucić klucz, tak daleko, jak tylko się uda. Basta. Gdybym tylko mógł zmusić mój umysł, by więcej ich nie otwierał, albo lepiej zupełnie zapomnieć o tych drzwiach. Czy to takie trudne? Co jest ważniejsze — miłość czy nocne koszmary?” — Nie podobają ci się. — Upuściła but i lekko popchnęła go bosą stopą. — Nie, Karen, to wcale nie o to chodzi. — Są w złym kolorze. Nie podobają ci się. — Nie, to najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem — Więc co się stało? Dlaczego jesteś taki smutny? Wstałem z kanapy i podszedłem do okna. — Wieczorem miałem telefon z Wiednia. Karen nie potrafiła ukryć swoich uczuć. Na dźwięk słowa „Wiedeń” złapała oddech tak gwałtownie, że usłyszałem go wyraźnie w drugim końcu pokoju. — No dobrze. Co powiedziała? Pragnąłem wszystko wyznać! Pragnąłem usiąść obok niej, wziąć w ręce kochane dłonie i opowiedzieć każdy szczegół tej historii. A potem chciałem zapytać tę mądrą, wielkoduszną kobietę, co, na Boga, mam począć. Ale nie zrobiłem tego. Po co wplątywać ją w to wszystko? Byłoby to okrutne i niepotrzebne. Obojętnie czy miałem rację, czy nie, po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, że miłość oznacza dzielenie się tym co dobre i osłanianie kochanej osoby przed złem, jakie by ono nie było. Więc nie powiedziałem ani słowa na temat ciemnych sił w Wiedniu. Oświadczyłem tylko, że India jest w bardzo złym stanie i prosiła mnie, bym wrócił i pomógł jej. — Czy ona mówi prawdę, Josephie? Czy ty mówisz mi prawdę? — Tak, Karen, żadne z nas nie kłamie. — Żadne. — Znów podniosła kowbojski but i ostrożnie ułożyła go na stoliku do kawy. Obie dłonie przyłożyła do uszu, jakby nagle w pokoju zrobiło się zbyt głośno. Przypadkowo reprodukcja Krzyku Muncha znalazła się dokładnie za nią i Karen wyglądała jak przerażona osoba z obrazu. — To nie jest sprawiedliwe, Josephie. Podszedłem do kanapy i otoczyłem Karen ramieniem. Poddała się bez oporu. Miałem taką pustkę w głowie, że myślałem tylko o tym, jak zimne są jej ramiona. Jak bardzo różniło ją to od Indii, zawsze ciepłej. — Chciałabym powiedzieć dziesięć wstrętnych rzeczy naraz, ale, do cholery, nie zrobię tego. To wszystko jest po prostu niesprawiedliwe. Długo kołysałem ją w objęciach. — Chcę ci ufać, Josephie. Chcę, żebyś mi powiedział, iż po prostu wracasz, by pomóc tej kobiecie odzyskać równowagę, a potem wrócisz do mnie, najszybciej jak będziesz mógł. Chcę, żebyś mi to powiedział i pragnę w to uwierzyć. — To prawda. Właśnie to chciałem ci powiedzieć — rzekłem, opierając czoło na jej głowie. Odepchnęła mnie lekko i spojrzała mi w oczy. — Tak, teraz tak mówisz, ale ja się boję, Josephie. Miles też tak mówił. Powiedział, że musi tylko wyprostować parę spraw w swoim życiu, a potem do mnie wróci. Pewnie, pewnie. Byłam taka naiwna. Nie wrócił! Kiedy odszedł na tę swoją „chwilkę”, to już odszedł, a chwilka nigdy się nie skończyła. Jemu też chciałam ufać. Ufałam mu, a on nigdy nie wrócił! Ten jeden raz, kiedy zadzwonił, tak? Wiesz, czego chciał? Chciał się z kimś przespać. To wszystko. Był czuły i zabawny, ale chciał tylko jednego, przespać się. Pamiętasz, mówiłam ci, że pojęłam coś tamtej nocy? Cóż, to właśnie to. — Znów zaczęła się kołysać, ale tym razem sztywno, mechanicznie, jak automat. — Nie jestem Milesem, Karen. Kocham cię. Znieruchomiała. — Tak, i ja też cię kocham, ale komu mam zaufać? Czasem czuję się taka niepotrzebna i opuszczona, jakbym nie żyła. Tak, to właśnie jest śmierć. Stan, w którym nikomu nie możesz ufać. Josephie? — Tak? — Chcę ci ufać. Chcę wierzyć w każde twoje słowo, ale boję się. Boję się, że powiesz, iż musisz odejść na chwilę, a potem… O cholera, nie wytrzymam tego! Zerwała się i zaczęła chodzić w kółko po pokoju. — Widzisz? Widzisz? Tak się teraz boję, że zaczęłam cię okłamywać! Nawet już po tamtej nocy, kiedy zaczęłam odkrywać prawdziwy charakter naszego związku, Miles znów zadzwonił. Nie wiedziałeś o tym, prawda? Serce mi podskoczyło na dźwięk tego imienia, ale siedziałem cicho i czekałem, co powie dalej. Minęło trochę czasu, zanim podjęła temat. Bez przerwy krążyła po pokoju. Widok jej małych, bosych stóp drepczących po podłodze w środku zimowej nocy czynił wszystko jeszcze trudniejszym do zniesienia. — Zadzwonił do mnie parę dni temu, rozumiesz? Nigdy nie starczyło mi odwagi, by kogoś odtrącić, ale jego od tamtej nocy chciałam się pozbyć. To znaczy chciałam w dziewięćdziesięciu procentach, ale było we mnie maleńkie dziesięć procent, mówiło: „Bądź ostrożna, nie pal za sobą mostów, kochanie”. I wiesz, co się stało, kiedy ostatnio zadzwonił? To jest najszczersza prawda, Josephie, więc pomóż mi. Zadzwonił i zaprosił mnie na łyżwy do Centrum Rockefellera. Wie, że to uwielbiam. Nic nie zapomniał, skunks jeden. Zawsze mu się to udaje. Potem mała gorąca czekolada… Ale wiesz, co mu odpowiedziałam? Powiedziałam: „Przykro mi, Miles, ale Karen właśnie się zakochała i nie może podejść do telefonu!”, a potem odłożyłam słuchawkę. Ja! Tak się dzięki temu dobrze poczułam, podniosłam ją i jeszcze raz odłożyłam. Roześmiała się do siebie i rozkoszując się tym wspomnieniem, położyła ręce na biodrach, kierując promienny uśmiech w stronę ściany. — Mówiłaś, że wykorzystał cię, kiedy ostatnio byliście razem. Czy po tamtej nocy dalej chciałaś się z nim spotykać? — Nie wtedy, nie! Miałam ciebie. Ale co będzie teraz, Josephie? Ty wyjeżdżasz, a on znów może zadzwonić. Prawdopodobnie to zrobi. Jego egoizm jest wielki jak ten pokój. Jak się wówczas zachowam, co zrobię? — Jeśli znów zadzwoni, spotkasz się z nim. — Nie chciałem tego mówić, ale musiałem. Musiałem. — Nie mówisz chyba tego poważnie. — Niestety poważnie, Karen. Robię to wbrew sobie, ale przysięgam, że mówię poważnie. — To by cię nie zraniło? — Jej oczy zwęziły się, ale niczego nie mogłem z nich wyczytać. Głos miała zimny jak lód. — Jeśli chcesz znać najszczerszą prawdę, przeszyje mi to serce sztyletem, moja kochana, ale będziesz musiała tak zrobić. I nie okłamuj mnie, Karen, jakaś cząstka ciebie ma na to ochotę, prawda? Zawahała się, nim odpowiedziała. Doceniłem to, że zastanowiła się. — I tak, i nie, Josephie, ale myślę, że muszę teraz tak postąpić. Ty musisz wrócić do Wiednia, a ja muszę spotkać się znów z Milesem. — Jezu Chryste. — Josephie, proszę, powiedz mi prawdę. — Prawdę? Jaką prawdę, Karen? — O niej. O Indii. — Prawda jest taka, że nie mogę myśleć o tym, iż znowu będziesz się z nim spotykać. Cierpię, myśląc o powrocie do Wiednia. Z wielu powodów naprawdę boję się tego, co się wydarzy, kiedy tam pojadę. Boję się także tego, co zdarzy się tutaj między mną a tobą. Powiedzmy, że boję się teraz wielu rzeczy. — Ja też. 3 W dniu wyjazdu włożyłem kowbojskie buty. Czułem się w nich zabawnie, całe moje ciało kołysało się z boku na bok jak podczas przejażdżki w wesołym miasteczku. Ale prędzej bym umarł, niż je zdjął. Poprzedniego wieczoru spakowałem swoją torbę; była o wiele cięższa niż w dniu przyjazdu. Moje życie miało teraz większą wagę niż tamtego dnia. Pamiętałem jednak, że istniała India i jej cierpienia w Wiedniu, i jakaś część mnie, nowa oraz, jak sądziłem, lepsza, uważała, że mimo niedawno odkrytego niemal–szczęścia, moim obowiązkiem jest powrócić tam i uczynić wszystko co w mojej mocy, by jej pomóc. Czułem tak, pomimo że wydawało mi się to bezsensowne, pomimo że tak bardzo chciałem zostać z Karen w Nowym Jorku. Nawet tamtej nocy, obserwując Karen, taką małą i bezbronną na kanapie, wiedziałem, że tym razem dla czyjegoś dobra muszę poświęcić to, czego sam pragnąłem. Mimo że cierpiałem, opuszczając Amerykę, czyn ten mógł się w końcu okazać jedyną rzeczą w moim życiu, która pomogłaby nieco lepiej się ocenić. Karen miała rację — to nie było sprawiedliwe, ale konieczne. Nasze rozstanie było przykre i pełne łez. W ostatniej chwili prawie ulegliśmy, i omal nie kochaliśmy się ze sobą po raz pierwszy i ostatni. Na szczęście wystarczyło nam siły ducha, aby okiełznać namiętności. Ludzie myślą o Austrii jak o kraju typu zaśnieżona Zimowa Kraina Cudów. I rzeczywiście tak jest wszędzie, oprócz Wiednia, gdzie rzadko w zimie leży śnieg. Wszakże w dniu mojego przylotu rozhulała się taka zamieć, że samolot skierowano do Linzu i musiałem resztę drogi przejechać pociągiem. Kiedy wylądowaliśmy, w Linzu też padało, ale był to lekki śnieg i płatki opadały wolno pod własnym ciężarem. Wiedeń natomiast był w centrum nawałnicy. Przed dworcem stały rzędy taksówek z zamocowanymi na kołach łańcuchami i przysypane śniegiem. Taksówkarz z trudem przedzierał się przez zawieję. Podczas jazdy opowiadał mi o tragicznym ataku; o znalezieniu zamarzniętego mężczyzny, o zawaleniu się ciężarem śniegu dachu któregoś z kin… Wszystko to przypominało mi jeden z listów mojego ojca. Spodziewałem się zastać zimne, martwe mieszkanie, w momencie gdy otworzyłem drzwi, całkowicie zaskoczyła mnie pikantna woń pieczonych kurcząt i ciepła przyjemna atmosfera. — Cześć powracającemu bohaterowi! India wyglądała jakby wróciła z miesięcznego urlopu na Mauritiusie. — Jakaś ty opalona! — Tak, odkryłam w pobliżu solarium. Jak wyglądam? Czy położysz wreszcie te torby, czy czekasz na napiwek? Postawiłem bagaże, a India podeszła i wyściskała mnieserdecznie. Odwzajemniłem uścisk, ale, odwrotnie niż podczas powitania z moim ojcem, to ja odsunąłem się pierwszy. — Niech się tobie przyjrzę. Czy zostałeś pobity w Nowym Jorku? Powiedz coś! Przez dwa miesiące czekałam, by usłyszeć twój głos… — Indio… — Tak się bałam, że śnieg cię zatrzyma. Dzwoniłam na lotnisko tyle razy, że w końcu przydzielili mi osobistą obsługę telefoniczną. Powiedz coś, Joey. Czy miałeś jakieś przygody? O wszystkich chcę natychmiast usłyszeć. Słowa wydobywały się z niej z szybkością strzałów karabinu maszynowego. Ledwie łapała oddech, a już pędziło następne zdanie, jakby bała się, że nie zdąży o wszystko zapytać. — Postanowiłam przyjść tutaj i ugotować coś, ponieważ… — Indio? — …i wiedziałam… Co, Joey? Czy Wielki Milczący chce coś powiedzieć? Położyłem jej ręce na swoich ramionach i przytuliłem ją mocno. — Indio, wróciłem. Jestem tu. Rozluźnij się, dziewczyno. — Co to znaczy, rozluźnij się? — Przerwała, z półotwartymi ustami. Drżała, jakby przeniknął ją panujący na dworze chłód. Pędzelek do smarowania drobiu wypadł jej z ręki na podłogę. — Och, Joe, tak się bałam, że nie wrócisz. — Jestem tu. — Tak, naprawdę jesteś. Cześć, pulcino. — Cześć, Indio. Uśmiechnęliśmy się, a potem ona opuściła głowę. Potrząsnęła nią w obie strony, a ja jeszcze mocniej ją przytuliłem. — Jestem w domu, Indio. — Powiedziałem to miękko, jak „dobranoc” dziecku, które otula się kołderką. — Jesteś dobry, Joey. Nie musiałeś wracać. — Nie mówmy już o tym. Jestem zatem. — Okay. Co powiesz na pieczonego kurczaka? — Jestem gotów. Posiłek minął bardzo przyjemnie i kiedy go zakończyliśmy, oboje czuliśmy się o wiele swobodniej. Opowiedziałem jej o Nowym Jorku, ale nie wspomniałem o Karen. Zostawiłem to na inną okazję. — Niech ci się przyjrzę. Wstań. Obejrzała mnie uważnie, jak ktoś, kto przegląda przed kupnem używany samochód. — Nic nie przytyłeś. Bóg wie dlaczego, ale wyglądasz świetnie. Nowy Jork ci służył, hę? A jak ja wyglądam? Jak opalona Judith Andersen, prawda? Usiadłem i podniosłem kieliszek z winem. — Wyglądasz… nie wiem, Indio. Wyglądasz tak, jak według mnie, powinnaś. — To znaczy jak? — Zmęczona. Przerażona. — Źle, co? — Tak, coś w tym rodzaju. — Myślałam, że opalenizna to zatuszuje. — Odsunęła się od stołu i położyła sobie na głowie serwetkę, która zakryła jej oczy. — Indio? — Nie przeszkadzaj mi teraz. Płaczę. — Indio, chcesz mi teraz opowiedzieć o tym, co się dzieje, czy wolisz trochę poczekać? — Zdjąłem serwetkę z jej głowy i zobaczyłem, że jej oczy rzeczywiście wypełnione były łzami. — Dlaczego kazałam ci przyjechać? Co dobrego z tego wyniknie? Nie mogłam dotrzeć do Paula. Nie potrafiłam z nim porozmawiać. Przychodził i przychodził, i przychodził, i za każdym razem następował moment, że zdobywałam się na odwagę, żeby powiedzieć: „Zaczekaj Paul! Posłuchaj mnie!”Ale to było głupie. Takie cholernie głupie. Wziąłem ją za rękę, a ona z przerażeniem ścisnęła moją dłoń jak w imadle. — Wszystko to jedno wielkie gówno, Joe. On nie odejdzie. Ma z tego taką pieprzoną uciechę. Co mam robić? Joey, co ja mam robić? Odezwałem się najłagodniej jak umiałem: — A co zrobiłaś do tej pory? — Wszystko. Nic. Byłam u wróżki. U medium. Czytałam książki. Modliłam się.—Machnęła ręką w powietrzu, przekreślając to wszystko pełnym potępienia ruchem. — India Tate, łowca duchów. — Nie wiem, co ci powiedzieć. — Powiedz tak: „Indio, przybyłem z milionem odpowiedzi na każde z twoich pytań”. Powiedz: „Wykopię stąd duchy i znowu rozgrzeję twoją pościel, a ty po prostu mnie pytaj, bo jestem twoją Alfą i Omegą”. — Spojrzała na mnie smutno, gdyż znała moją odpowiedź, jeszcze zanim ją wygłosiłem. — Słońce znajduje się w odległości dziewięćdziesięciu trzech milionów mil od Ziemi. Stanowisko rzucającego znajduje się w odległości dziewięćdziesięciu stóp od bazy końcowej. Trzeciego człowieka wyreżyserował Carol Reed. Jak podobają ci się te odpowiedzi? Wzięła widelec i dziobnęła mnie w grzbiet dłoni. — Jesteś wariat, Joe, ale miły wariat. Mogę cię o coś poprosić? Nie szczycę się wyjątkową inteligencją, ale tym razem z góry wiedziałem, co powie. — Możemy pójść do łóżka? — Jakby wiedząc, że się zawaham, nie czekała na odpowiedź. Wstała od stołu i nie patrząc na mnie ruszyła w kierunku sypialni. — Zostaw tu zapalone światło. Nie lubię teraz, jak w domu jest ciemno. To ostatnie zdanie mocno mnie zabolało. Ciągle nie wiedząc, co za chwilę zrobię, poszedłem za nią. W samolocie postanowiłem, że nie będę więcej spać z Indią. Taka osobista obietnica wierności Karen, choć mogło się to wydawać nieco szczeniackie. Czułem, że jeśli dotrzymam tej obietnicy, Karen dowie się o tym albo przeczuje to w ten tajemniczy i niesamowity sposób, w jaki kobiety potrafią wyczuć różne rzeczy. Myślałem, że to wzbudzi jej zaufanie, kiedy znów będziemy razem. Nie wiedziałem, kiedy znów się spotkamy, ale byłem pewien, że to nastąpi. Znajome światło znajomej lampy w znajomym pokoju. India wyjęła już z włosów dwa małe, brązowe grzebienie i właśnie rozpinała górny, mosiężny guzik przy dżinsach. Dostrzegłem pasek bieli nad gumką jej majtek. Stałem w drzwiach i usiłowałem nie patrzeć, nie reagować na niedbałą zmysłowość jej działań. Znieruchomiała, z rękoma uniesionymi wysoko i zgiętymi nad głową, i spojrzała na mnie z mieszaniną pożądania oraz nadziei. Wyglądała w tym momencie, jakby miała szesnaście lat i całą sobą chłonęła świat. Jakie to niesprawiedliwe! Nie powinna tego robić teraz, gdy chciałem jej pomóc, a nie kochać ją. Poczułem puls w gardle i przeraziłem się tym kaprysem mojego serca. — Wyglądasz, jakbyś połknął małża. Dobrze się czujesz? — Tak, ale muszę iść do łazienki. — Aha. — Dalej się rozbierała, jakby była sama w pokoju i wydawało się, że w ogóle mnie nie słyszy. Byłem jej za to wdzięczny, bo potrzebowałem czasu, aby zrzucić z siebie zaklęcie, które na mnie rzuciła. Ledwie zdążyłem zapalić światło, usłyszałem jej krzyk. Zobaczyłem Indię stojącą przy łóżku w samych tylko białych majtkach. Spoglądała w dół. Jej piersi nie miały świeżości biustu Karen. Odsunęła kołdrę. Na prześcieradle leżały, starannie ułożone w rządek, rozkładówki „Playboya”. Genitalia kobiet zostały wycięte, a na ich miejsce wklejono twarze: starzy mężczyźni, dzieci, psy… Na wszystkich obliczach gościł wyraz najwyższej radości. Na każdej fotografii wypisano wielkimi niezgrabnymi literami: WITAJ W DOMU, JOE! DOBRZE, ZNOWU JESTEŚ Z NAMI! 4 Wiedeńczycy, pomimo że od dawna przyzwyczajeni do śniegu w austriackich górach, wyglądali na skonsternowanych faktem, że tym razem nawiedził on ich miasto, i to w takiej obfitości. Ulice przejęły w posiadanie dzieci. Wyglądając przez okno, zobaczyłem mężczyznę z psem — obaj jednocześnie poślizgnęli się i upadli. Co parę godzin pługi śnieżne usiłowały oczyścić jezdnię, ale bez rezultatu. India spędziła tę noc ze mną, ale nie uczyniłem niczego, poza trzymaniem jej w ramionach i uspokajaniem. Ponieważ nalegała, pozbierałem zdjęcia z łóżka i każde oddzielnie spaliłem w umywalce na szarofioletowy zwitek, a potem spłukałem popiół do kanalizacji. Następnego ranka słońce świeciło przez parę godzin, ale wczesnym popołudniem niebo się zachmurzyło i śnieg zaczął znów gęsto padać. — Chcę przez chwilę pospacerować. Możemy się przejść? — Trzymała mnie pod rękę i patrzyła na nasze stopy. Przy każdym kroku jej wysokie botki znikały w puszystej bieli. — Pewnie, ale chyba lepiej pójdźmy jezdnią. — Nie wiem czemu, ale dzisiaj czuję się o wiele lepiej. Może dlatego, że wyszliśmy z domu. — Spojrzała na mnie pytająco, usiłując przybrać minę szczęśliwej beztroski. Absolutna biel otaczającego nas świata wyciszyła nieco przeżycia poprzednie nocy, jednak byłem przeświadczony, że gdziekolwiek idziemy i cokolwiek robimy, ktoś nas obserwuje. India schyliła się i podniosła garść śniegu. Próbowała ulepić kulkę, ale śnieg był zbyt sypki i lekki, by dać się skleić. — Najlepszy do tego jest stary śnieg. Staliśmy na środku jezdni i bez przerwy rozglądałem się, wypatrując samochodów. — Indio, idziemy na spacer, czy nie? — Udaję, że mnie to nie interesuje, więc mogę nie zadawać ci pytania, dlaczego nie kochałeś się ze mną zeszłej nocy? — Zeszłej nocy? Zwariowałaś? — Chciałam, żebyś to zrobił. — Nawet po tym wszystkim? — Własne z tego powodu. — Ale, Indio, on… On mógł tam być. — Bardzo źle. Pragnęłam cię. — Chodź. Idziemy się przejść. Upuściła śnieg i spojrzała na mnie. — Wiesz co? Trzymałeś mnie tak, jakbym umierała na dżumę. — Przestań! — Moje zakłopotanie przerodziło się w gniew. To rodzaj gniewu, co rodzi się z poczucia winy, do której nie chcecie się przyznać. — Powiedziałeś, że on mógł być w pokoju. Wiesz co, Joe? On jest w tym pokoju od miesięcy. Wiesz, jak to jest być z nim tam od miesięcy? To czysta ohyda, Joe. Boże, chciałam, żebyś wrócił. A jeśli wróciłeś, to co z tego, że on tam jest? Miesiące, Joe. Mieszkaj z nim tak jak ja przez parę miesięcy, a dopiero potem pytaj, dlaczego pragnęłam cię zeszłej nocy. On jest teraz wszędzie, nie można się przed nim ukryć. Więc weź mnie i pozwól mu się nam przyglądać. Nie dbam o to. Co miałem powiedzieć? Czy lepiej wyjaśnić jej wszystko, opowiedzieć o Karen, żeby przynajmniej otrzymała konkretną odpowiedź. Tyle jest różnych sposobów, żeby kogoś zawieść. Czy mam odpowiedzieć uczciwie na to pytanie, wymierzając jej w ten sposób następny cios, po tych wszystkich, które już otrzymała? Czy siedzieć cicho, potęgując jej poczucie zagrożenia, jej przemożny lęk, że w tej wojnie przeciwko swemu zmarłemu mężowi pozostała teraz nieomal zupełnie sama? Stojąc tak, bezradny, czułem ciężar jej prośby, i prawie ją za to znienawidziłem. Serce waliło mi jak wściekłemu psu. Ubrałem się zbyt ciepło i teraz czułem się jak więzień własnych ubrań. Gdybym mógł wyrazić trzy życzenia, zamieniłbym je na jedno i poprosił, by wolno mi było usiąść w nowojorskim barze o nazwie „Kącik Świrów”, pić z Karen kawę i zajadać pączki. Ta wizja zawładnęła mną teraz całkowicie — kawa i pączki z Karen. Na rok przed śmiercią, Ross miał dziewczynę, Mary Poe. Była to twarda sztuka, wypalała dwie paczki papierosów dziennie i miała najdłuższe paznokcie, jakie w życiu widziałem. Przez jakiś czas chodziła z Bobbym, ale nic z tego nie wyszło i odziedziczył ją Ross. Między jednym papierosem a drugim dużo się śmiała i wisiała na Rossie jak bombka na choince, ale po paru miesiącach Ross znudził się nią i usiłował zakończyć ten związek. Okazało się, że była to jedna z niewielu sytuacji, w których widziałem mojego brata zupełnie wytrąconego z równowagi, bo co nie robił, ona nie chciała odejść. Przestał do niej dzwonić, unikał jej w szkole i nawet zaczął się umawiać z jej najlepszą przyjaciółką. Nic nie powstrzymało Mary. Im był okrutniejszy, tym bardziej go kochała. Zrobiła mu na drutach dwa swetry i parę rękawiczek (które ceremonialnie spalił pewnego dnia w szkole na jej oczach), dzwoniła każdego wieczoru i przysyłała mu listy tak skropione wodą kolońską „Canoe”, że nasza skrzynka pocztowa zaczęła pachnieć jak chusteczka dziwki. Zdesperowany Ross, na pół serio zagroził któregoś dnia, że ją zabije, ale ona tylko wzruszyła ramionami! i odrzekła, iż bez niego i tak jest martwa. Na szczęście w końcu znalazła sobie kogoś innego i Ross przysięgał, że nigdy już nie będzie zadawał się z dziewczętami. Opowiadam tę historię, ponieważ pamiętam przerażenie, z jakim Ross, w owym okresie, reagował na każdy dzwonek telefonu. Tego ranka, brnąc wraz z Indią przez cichą, opuszczoną ulicę, miałem tę samą świadomość sytuacji „bez wyjścia”, a może stokroć gorszej z powodu obecności Paula. — Wejdźmy tu na kawę, Joe. Palce u nóg mam zupełnie sztywne. Było około dziesiątej, ale z powodu śnieżycy kawiarnia była prawie pusta. W kącie, przy szklaneczce białego wina, siedział starszy mężczyzna o zmęczonym wyglądzie, a u jego stóp, pod stołem, spał pies rasy chow–chow. Złożyliśmy zamówienie i kelner, szczęśliwy, że ma coś do roboty, ruszył za ladę. Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Tak desperacko tęskniłem za jakimś dźwiękiem, że już miałem opowiedzieć Indii idiotyczny kawał, kiedy drzwi się otworzyły i do środka wkroczył gruby facet, a tuż za nim jamnik. Chow–chow rzucił na niego okiem i zerwał się szczekając. Jamnik pomaszerował prosto do niego i ukąsił go w nogę. India wstrzymała oddech, ale duży pies był zachwycony. Odskoczył do tyłu, a potem zaczął podskakiwać dookoła, bez przerwy szczekając. Jamnik postąpił dwa kroki do przodu i znów go ugryzł. Obydwaj właściciele przyglądali się temu z radosnymi uśmiechami. India skrzyżowała ręce i potrząsnęła głową. — Co to jest, zoo? — Właśnie zauważyłem, że jamnik to dziewczynka. India roześmiała się. — To jest odpowiedź. Może Paul odejdzie, jeśli ja go ugryzę. — Albo przynajmniej naszczeka na ciebie. — Taaa. — Założyła ręce ponad głowę i spojrzała na mnie z uśmiechem. — Joe, jestem naprawdę głupia. Przepraszam. Może to taki mój sposób prawienia ci komplementów. — Jakich? — Może wierzyłam w ciebie tak mocno, że myślałam, iż jak tylko wrócisz, wszystko natychmiast zmieni się na lepsze. Tak jak mówiłam zeszłej nocy, wiesz? Czy kiedykolwiek myślałeś tak o kimś? Że potrafi wszystko naprawić, jak tylko tego dotknie? Taa, tak właśnie było. Myślałam, że twój powrót wyśle te straszydła z powrotem do piekła. — Straszydło. — Tak, liczba pojedyncza. Po jednym na raz, hę? Chodźmy. To miejsce zaczyna wyglądać jak scena z filmu Urodził się wolny. Reszta dnia minęła zupełnie nieźle. Chodziliśmy po mieście, rozkoszując się uczuciem, że należy ono wyłącznie do nas. Poszliśmy na zakupy do pierwszej dzielnicy i India kupiła mi w sklepie Fiorucci wariacki podkoszulek. — Kiedy mam to na siebie włożyć? — Nie „kiedy”, Joe, tylko gdzie? To najbrzydsza koszulka jaką kiedykolwiek widziałam od czasu tej hawajskiej katastrofy Paula. — Powiedziała to tak, jakby od tamtych czasów dzielił nas tylko krok i przez moment odżyła we mnie pamięć radosnych chwil, które spędziliśmy razem jesienią. Zauważyłem, że często mówimy oboje o Paulu z miłością i tęsknotą. India nie chciała rozmawiać o tym co się wydarzyło podczas mojego pobytu w Nowym Jorku, ale czasy kiedy Paul był z nią, żyły w jej pamięci, świeże i bliskie, a ja również z przyjemnością wracałem myślą do chwil naszego wspólnego szczęścia. Śnieg utrzymał się jeszcze przez parę dni, a potem nadszedł ciepły i słoneczny okres, i większość śladów zimy Jestem zapewne jednym z niewielu ludzi, którzy nie lubią takiej pogody. Jest fałszywa — chodzisz spoglądając nieufnie w niebo, pewien, że w każdej chwili rozpęta się śnieżne piekło. Ludzie zaczęli nosić lekkie płaszcze i siadywali z twarzami wystawionymi do słońca na wciąż jeszcze mokrych parkowych ławkach. Dorożki wypełniły się roześmianymi turystami, którzy, jak wiedziałem, po powrocie do domu będą rozpływać się w zachwytach nad Wiedniem i jego wspaniałą zimową pogodą. Jedyną rzeczą, która mi się podobała w tej sytuacji, była zmiana w Indii. Nagle znów była wesoła i pełna życia.ć Chociaż moja miłość do Karen rosła z dnia na dzień, przebywanie z Indią przypomniało mi, dlaczego od samego początku tak bardzo mnie pociągała. Gdy była u szczytu formy, promieniowała z niej wyjątkowa inteligencja, a jej poglądy na życie były tak interesujące, że chciałeś znać jej opinię na każdy temat. Obojętnie czy chodziło o obraz Egona Schielego, czy o różnicę między austriackimi a amerykańskimi papierosami — wysłuchawszy tego, co miała do powiedzenia, musiałeś albo usiąść i zastanowić się przez chwilę, albo znienawidzieć samego siebie za to, że nigdy nie starczyło ci inteligencji i wyobraźni, by samemu wymyśleć coś takiego. Toteż wielokrotnie zastanawiałem się, co by z nami było, gdybym nie spotkał Karen. Ale spotkałem ją, i teraz ona zagarnęła całą moją miłość. Myślałem o niej nieustannie, aż, zebrawszy się na odwagę zadzwoniłem pewnej sobotniej nocy do Nowego Jorku. Kiedy telefon dzwonił, wędrowałem w myślach po jej mieszkaniu, moja kamera zatrzymywała się to tu, to tam, by skupić się rzeczach, które lubiłem, lub za którymi tęskniłem. Karen nie było. Gorączkowo obliczyłem różnicę czasu i poczułem nieco lepiej, kiedy okazało się, że jestem w błędzie. Tam było dopiero parę minut po pierwszej po południu. Spróbowałem jeszcze raz, trochę później, ale ciągle nie było odpowiedzi. Zacząłem jęczeć nękany wątpliwościami i zazdrością. Wiedziałem, że jeśli zadzwonię jeszcze raz i znów jej nie będzie, pęknie mi serce, więc zamiast tego, zadzwoniłem do Indii i smutnym głosem zapytałem, czy chce iść do kina. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że do filmu zostało jeszcze piętnaście minut. Miałem wielką ochotę przespacerować się dookoła, żeby zabić czas, lecz kiedy zrobiłem krok, India chwyciła mnie za rękę i przytrzymała na miejscu. — O co chodzi? — Nie chcę dzisiaj iść do kina. — Co? Dlaczego? — Nie pytaj dlaczego, po prostu nie chcę, okay? Zmieniłam zdanie. — Indio… — Dlatego, że ten budynek przypomina mi Paula, rozumiesz? Przypomina mi wieczór, kiedy się tu poznaliśmy. Przypomina mi… Odwróciła się na pięcie i odeszła. Najpierw szła noga za nogą, a potem raźno ruszyła do przodu, z każdym krokiem powiększając dzielącą nas odległość. — Indio! Zaczekaj! Co ty robisz? Nie przystanęła. Próbując ją dogonić, kątem oka zauważyłem reklamę wycieczki do Nowego Jorku, wystawioną w oknie agencji turystycznej. — Indio, na litość boską, zatrzymasz się wreszcie? Stanęła, a ja prawie na nią wleciałem. Kiedy się do mnie odwróciła, na jej twarzy lśniły łzy, odbijając białe światło płynące z wystawy sklepu. Uświadomiłem sobie, że nie chcę wiedzieć, dlaczego płacze. Nie chciałem wiedzieć, co znowu zrobiłem źle, albo czym ją znów zawiodłem. — Czy nie widzisz, że on jest w każdym zakątku tego miasta? Gdzie tylko się odwrócę, gdzie nie spojrzę… Nawet ty przypominasz mi jego. Minęła parę przecznic i weszła do małego parku. Był słabo oświetlony. Na wprost widniała statua z brązu. India zatrzymała się, a ja z odległości kilku stóp wpatrywałem się w jej plecy. Przez chwilę żadne z nas się nie poruszyło. Wtedy zobaczyłem psa. To był biały bokser. Pamiętam, iż ktoś mi kiedyś mówił, że hodowcy często uśmiercają białe boksery tuż po narodzeniu, uważając je za dziwadła, pomyłki natury. Ja właściwie je lubiłem, podobały mi się te zabawne, choć brutalne pyski w kolorze chmur. Pies pojawił się znikąd i lśnił w ciemnościach jak poruszający się skrawek śniegu. Był sam, nie miał obroży ani kagańca. India nawet nie drgnęła. Obserwowałem, jak zwierzę idzie za naszym zapachem. Kiedy był zaledwie o kilka stóp, zatrzymał się i spojrzał prosto na nas. — Matty! Wstrzymała oddech i chwyciła mnie za ramię. — To Matty! — Kto? O czym ty mówisz? Ton jej głosu przeraził mnie, ale musiałem się dowiedzieć o co chodzi. — To jest Matty. Matterhorn! Pies, którego Paul miał w Londynie. Przenosząc się tutaj, musieliśmy go oddać. Musieliśmy, bo… Matty! Matty, Chodź tu! Znowu zaczął biegać. Przez krzaki, po ścieżce, przez klomb. Przemykał to tu, to tam, jaśniejąc w mroku i załatwiając swoje psie sprawy. Był ogromny. Musiał ważyć ponad osiemdziesiąt funtów. — Matty! Do nogi! — India kucnęła. Podbiegł prosto ku niej i kręcąc się i popiskując jak szczeniak. — Indio, uważaj. Nie wiesz… — I co z tego. Zamknij się! — Spojrzała na mnie wściekłym wzrokiem. Pies usłyszał zmianę w tonie jej głosu i znieruchomiał w odległości dwóch stóp. Spojrzał na Indię, a potem na mnie. — Matty! Opuścił głowę i zawarczał. — Odejdź, Joe. On się ciebie boi. Pies znowu zawarczał, ale tym razem dźwięk był dłuższy i głębszy, znacznie dzikszy i groźniejszy. Zwierzę odsłoniło zęby i szybko zaczęło kręcić resztką ogona. — O Boże, Joe? — Cofnij się. — Joe… Mówiłem cicho i monotonnie: — Jeśli poruszysz się zbyt szybko, skoczy. Powoli. Nie tak, wolniej. Ciągle kucała, więc cofnięcie się było prawie niemożliwe. Przez moment rozglądałem się wokół, szukając gałęzi albo kamienia, którego mógłbym użyć, ale w pobliżu niczego takiego nie było. Gdyby pies zaatakował, zostałbym tylko z gołymi rękoma — głupi śmieszny oręż przeciwko ogromnemu bokserowi. Indii udało się cofnąć o dwie lub trzy stopy. Zbierając całą odwagę, powoli wślizgnąłem się pomiędzy kobietę a psa. Teraz warczał już bez przerwy. Zastanawiałem się, czy nie ma wścieklizny. Nie wiedziałem, co robić. Jak długo będzie tak stał? Jak długo będzie czekał? Czego chce? Pomruk przeszedł w urywane warknięcia, tak, jakby coś raniło zwierzę od wewnątrz. Pokręcił głową w lewo i w prawo, potem szeroko otworzył i zmrużył oczy. Jeśli ma wściekliznę i teraz mnie ugryzie… Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że bezgłośnie skanduję „Jezu Chryste, Jezu Chryste…” Nie ośmieliłem się nawet drgnąć. Moje ręce płasko zwisały przy bokach. Strach w głębi moich ust przybrał postać ciężkiego posmaku zła. Ktoś gwizdnął i pies kłapnął szczękami w moim kierunku, tnąc powietrze opętaną serią szybkich, małych chapnięć, ale nie ruszył się z miejsca. — Bardzo dobrze, Joey! Przeszedłeś test Matty’ego! Indio, on zdał! Na skraju parku stał Paul. Miał na sobie cylinder Małego Chłopca, białe rękawiczki i najpiękniejszy czarny płaszcz, jaki w życiu widziałem. Pies popędził do niego i podskoczył wysoko ku ręce, którą Paul uniósł ponad głową. Po czym obaj rozpłynęli się w ciemnościach. 5 — Joseph? — Karen! — Cześć, kochanie! Możesz rozmawiać? — Pewnie, tylko sobie usiądę. Karen. Karen była po drugiej stronie łącz. Karen była rajem, który wszystko przywracał do normy. — Okay, powiedz mi, co się dzieje. Powiedz mi wszystko. Próbowałem się do ciebie dodzwonić. — Hej, Josephie, dobrze się czujesz? Twój głos brzmi tak, jakby wyrwali ci zęby. — To wina połączenia. Co u ciebie? — U mnie… wszystko świetnie. — Co to znaczy świetnie? Teraz ty brzmisz jakby wyrwali ci zęby. Roześmiała się. Chciałem, żeby ten dźwięk trwał wiecznie. — Nie, Josephie. Naprawdę czuję się świetnie. Co się u ciebie dzieje? Co z tą panną Indią i z tobą? — Nic. To znaczy nic się nie dzieje. Z nią wszystko w porządku. — A z tobą? Och, jakże chciałem jej powiedzieć. Jakże chciałem, żeby była tu ze mną. Jak bardzo chciałem, żeby to wszystko się skończyło. — Karen, kocham ciebie. Nie kocham Indii, kocham ciebie. Chcę wrócić. Chcę ciebie. — Aha. Zamknąłem oczy i wiedziałem już, że zbliża się coś strasznego. — Co z Milesem, Karen? — Chcesz słyszeć prawdę? — Tak. — Moje serce ruszyło na wyścigi, chcąc dogonić rytm serca skazańca pod szubienicą. — Jestem z nim. Poprosił, żebym za niego wyszła. — O Boże. — Wiem. — I? Nie mów „tak”. Na Boga, nie mów, że odpowiedziałaś „tak”. — I powiedziałam mu, że chcę porozmawiać z tobą. — On wie o mnie? — Tak. — Chcesz za niego wyjść? — Prawdę? — Tak, do cholery, powiedz mi prawdę! Jej głos zatracił miękkość i przeklinałem sam siebie za to, że na nią warknąłem. — Czasem myślę, że tak, Josephie. Czasem tak. A co z tobą? Wstając z krzesła, uderzyłem łydką o jego nogę i o mało nie zemdlałem z bólu. Zaćmiło mi umysł; gorączkowo szukałem właściwych i jasnych sformułowań, które uratowałyby od utonięcia najlepszą rzecz w moim życiu. — Karen, czy możesz poczekać, zanim dasz mu odpowiedź? Czy możesz jeszcze trochę poczekać? Nastąpiła cisza, która zdawało się trwała sto lat. — Nie wiem, Josephie. — Czy kochasz mnie, Karen? — Tak, Josephie, ale może bardziej kocham Milesa. Przysięgam Bogu, nie próbuję się wymigać. Po prostu nie wiem. Siedziałem w swoim pokoju i paliłem. Radio grało, a ja gorzko uśmiechnąłem się, słysząc Niedzielę w słońcu — piosenkę Indii z tamtej nocy w górach. Jak dawno temu to się wydarzyło? Jak dawno temu trzymałem w ramionach Karen, przysięgając sobie, że nie wrócę do Wiednia. Nigdy. Wszystko zostało w Nowym Jorku. Wszystko. Jak blisko byłem teraz utraty tego wszystkiego? Znów, już po raz któryś z rzędu, przez myśl przemknął mi pysk białego boksera, a potem krzyk Indii. W głębi czułem, że powinienem być dumny z tego, iż uratowałem ją tamtej nocy, ale doświadczenie czyniło te wysiłki jeszcze bardziej próżnymi. Jak można pokonać zmarłych? Powiecie im, żeby grali czysto, bez podstępów i sztuczek? Co za sens wykładać na stół swoje dwa asy, jeśli przeciwnik ma ich setkę, a w zanadrzu jeszcze jedną, czekając tylko aż pierwsza zmiana się zmęczy. Zapytałem się, czy nienawidzę Indii, i wiedziałem, że nie. Nie czułem nawet nienawiści do Paula. Nie można nienawidzić szaleńca — to tak jakby być wciekłym na nieożywiony przedmiot, w który uderzyło się łokciem. Usłyszałem, jak w kuchni włączyła się lodówka. Na ulicy ktoś nacisnął klakson. Wewnątrz budynku śmiały się dzieci, wrzeszczały i trzaskały drzwiami. Wiedziałem, że nadszedł czas, by porozmawiać z Indią. Zostanę, i pomogę jej, ile tylko zdołam, ale w zamian ona musi wiedzieć, że gdy oblężenie Paula dobiegnie końca, nie pozostanę z nią dłużej niż to będzie konieczne. To ją zaboli i zasmuci, zdawałem sobie z tego sprawę, ale moja ostateczna wierność należała się Karen, której nie mógłbym prosić, by czekała na mnie tak długo, będąc nieuczciwym wobec Indii. Tamtej nocy, zanim odłożyliśmy słuchawki, Karen zapytała, czy jestem w Wiedniu dlatego, że jestem przyjacielem Indii, czy też dlatego, że jestem jej kochankiem. Odpowiadając, że „przyjacielem”, wiedziałem, że teraz muszę już działać w zgodzie z prawdą i to do końca. Poprosiłem Indię, żeby spotkała się ze mną u Landtmanna. Przyszła w zielonym jak mech, zamszowym płaszczu, który sięgał jej do kostek i w czarnych, wełnianych rękawiczkach. Jaka atrakcyjna kobieta. Co za cholerne zamieszanie. — Jesteś pewna, że nie razi cię to miejsce, Indio? — Nie, Joe. Poza „Aidą” tutaj mają najlepsze ciastka w mieście, a ja jestem ci winna co najmniej dwa obrzydliwe kawałki od tamtego wieczoru. — Pamiętasz wieczór, kiedy się poznaliśmy? Jak siedzieliśmy tam na zewnątrz, a ja uskarżałem się na upał? Staliśmy plecami do drzwi kawiarni. Drzewa były nagie. Trudno było je sobie wyobrazić w pełnym rozkwicie. Zadziwiające jak przyroda może tak całkowicie zrzucać starą skórę, a potem odtwarzać ją tak dokładnie po upływie paru! zaledwie miesięcy. — O czym myślisz, Joey? — O drzewach w zimie. — Bardzo poetyckie. Ja myślałam o tamtym pierwszym wieczorze. Wiesz co? Uważałam, że jesteś trochę prostacki. — Dziękuję. — Przystojny prostak, ale jednak prostak. — Z jakiegoś szczególnego powodu, czy tak w ogóle? — Och, nie wiem, ale przebaczyłam ci ze względu na twój wygląd. Jesteś bardzo słodki, wiesz? Jeżeli pragniecie, by Wiedeń sprostał waszym romantycznym oczekiwaniom, wysiądźcie z samolotu i idźcie prosto do „Cafe Landtmann”. Są tu marmurowe stoliki, aksamitne fotele, okna od sufitu do podłogi i gazety ze wszystkich części świata. Z pewnością jest to miejsce, gdzie ludzie chodzą, żeby przyglądać się sobie nawzajem, ale kawiarnia jest tak ogromna, że nawet to nie ma znaczenia. Wybraliśmy stolik przy oknie i zanim zaczęliśmy rozmawiać, rozglądaliśmy się przez chwilę. A potem odezwaliśmy aię jednocześnie. — In… — Kto był… — Mów. — Nie, ty mów, Joe. Ja chciałam tak tylko pogadać. — Okay. Czy jesteś w nastroju do rozmowy? Chcę ci powiedzieć coś ważnego. Pochyliła głowę, oddając mi pole. Nie miałem pojęcia, czy to właściwa chwila, by przedstawić Karen Mack, ale, czy podobało mi się to, czy nie, musiałem. — Indio, kiedy byłem w Nowym Jorku, miałem kogoś. — Podejrzewałam coś takiego, wnioskując z twego zachowania po powrocie. Kogoś nowego czy starego? — Kogoś nowego. — Ach, te są najgroźniejsze, prawda. Zanim przejdziesz dalej, powiedz mi jak ma na imię. — Karen. Czemu? — Karen Czemu. Czy to jakaś Chinka? Pomimo wagi chwili wybuchnąłem śmiechem. Potrząsnąłem głową i dalej się śmiałem. Potem przyniesiono nasze ciastka i porównywaliśmy czyje lepsze, i kogo oszukano, dając mu mniejszy kawałek. — No to mów dalej o Karen, Joe. Nie jest Chinką i jest nowa. — Dlaczego chciałaś znać jej imię? — Ponieważ lubię znać imię wroga, zanim zaatakuję. Opowiedziałem jej ogólnikowo o wszystkim, a India nie odezwała się ani słowem, póki nie skończyłem. — I spałeś z nią? — Nie, jeszcze nie. — Platonicznie. — Wzięła widelec i rozgniotła połowę swojego ciastka na talerzu. Kiedy znów się odezwała, nie patrzyła na mnie. Dalej maltretowała ciastko. — Dlaczego wróciłeś? — Ponieważ jesteś moim przyjacielem i wiele z tego co się stało, to moja wina. — Żadnej miłości, Joey? — Co masz na myśli? — Zastanawiam się, czy twój powrót miał coś wspólnego z miłością do mnie? Głowę miała pochyloną i widziałem staranny, równy przedziałek w jej włosach. — Oczywiście, że była też miłość, Indio. Nie jestem… — Nie jesteś czym? — Nie jestem aż taki dobry. Nie wróciłbym, gdybym cię nie kochał. Czy to brzmi logicznie? — Tak, przypuszczam, że tak. Jakie mam szansę przeciwko niej? Zamknąłem oczy i potarłem twarz rękoma. Kiedy je odjąłem, spojrzałem na nią. Na jej twarzy widniał wyraz najwyższego zdziwienia. Patrzyła oniemiała ponad moim ramieniem a obie jej rozdygotane ręce leżały na stole. Odwróciłem się, chcąc zobaczyć, co ją tak zaskoczyło. Przez kawiarnię zmierzał do naszego stolika Paul Tate, ubrany w swój piękny, czarny płaszcz. — Cześć, Kinder, mogę usiąść? — Wślizgnął się na miejsce tuż przy swojej żonie i pocałował ją w rękę. Potem pochylił się nad stołem i delikatnie dotknął mojego policzka. Jego ręka była ciepła jak grzanka. — Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy tu ostatnio byłem. Tuż przed twoim wyjazdem do Frankfurtu, Joey. Rozejrzał się dookoła z zadowoleniem. To był Paul. To był Paul Tate. Był martwy. Siedział przy stole naprzeciwko mnie i był martwy. — Ludzie, pewnie zastanawiacie się, po co was tu dzisiaj wszystkich zebrałem… Nie, nie będę dzisiaj milczeć. — Paul? — głos Indii brzmiał jak tykanie małego zegarka w oddalonym o całe mile pokoju. — Pozwól mi powiedzieć to, co mam do powiedzenia, kochanie, a wszystko zrozumiesz. — Jednym, błyskawicznymi ruchem przygładził włosy. — A tak przy okazji, miałaś rację, Indio. Całkowitą rację. Kiedy umarłem, nie wiedziałem, czy stało się to z powodu mojego serca, czy też przez was. Zresztą, to nie ma znaczenia. Minęło. A teraz moja robota też już jest skończona. Wszystkie te sztuczki Chłopca, wszystkie ptaki i białe boksery… Skończone. Kiedyś wy dwoje oszukaliście mnie i to jest nie do wybaczenia, ale stało się tak, ponieważ pokochaliście się. Wreszcie jestem o tym przekonany. Teraz widzę, że to prawda. Mimo jego obecności rzucaliśmy sobie z Indią ukradkowe spojrzenia ponad stołem, chcąc zobaczyć nasze własne reakcje na to wszystko. — Kochałem Indię i nie byłem w stanie uwierzyć, że tak postąpiła. Widzisz, Joe, ona jest naprawdę uczciwa, niezależnie od tego jak to teraz wygląda. Pamiętaj o tym. Kiedy ona cię kocha, wszystko należy do ciebie. Kiedy uświadomiłem sobie, co się stało, chciałem zabić was oboje. Szatańska ironia, zamiast tego ja umarłem. Śmierć okazała się czymś innym, niż myślałem. Dano mi szansę wrócić i dopaść was, a ja z niej skorzystałem. Stary, naprawdę skorzystałem! Na początku była to też uciecha, widzieć jak wy, małe paskudy, wrzeszczycie i latacie dookoła, naprawdę przerażeni. Tak było. Potem, Joe, ty zacząłeś ją ochraniać, nadstawiając karku tak nieostrożnie, że z dziesięć razy można ci go było ciachnąć. Wszystko robiłeś właściwie i z miłością, toteż po jakimś czasie, z wielkim bólem dotarło do mnie, jak bardzo ją kochasz. Nie musiałeś wracać z Nowego Jorku, ale zrobiłeś to. Sposób w jaki broniłeś jej przed psem, tamtej nocy… to mnie przekonało, że ją kochasz ze wszystkich sił. Byłem zadziwiony. Zdałeś egzamin, jeśli można to tak nazwać, zasługując na medal i wstęgę, Joey. Więc nie będzie więcej Chłopca. To tyle, ze strony zmarłego. Do widzenia. Wstał, zapiął swój płaszcz aż po szyję, i szybko puszczając do nas oko, wyszedł z naszego życia. 6 Jedna ze sławnych historii rodziny Lennoxów brzmi mniej więcej tak: Tuż po śmierci matki mojego ojca, mama wysłała nas wszystkich na piknik do Niedźwiedziej Góry. Chciała czymś w maksymalnym stopniu zająć mojego ojca, a on uwielbiał pikniki. W ostatniej chwili Ross zdecydował, że nie pojedzie, ale po klapsie i paru obietnicach złożonych szeptem przez szefa, spokorniał, i w końcu zjadł więcej pieczonego kurczaka oraz sałatki ziemniaczanej niż ktokolwiek. Po posiłku poszedłem z ojcem na spacer. Okropnie się o niego martwiłem i bez przerwy myślałem, co powiedzieć, żeby złagodzić jego ból. Miałem pięć lat, i niewiele umiałem powiedzieć, a tym bardziej we właściwy sposób, więc kiedy wreszcie przyszedł mi do głowy pewien pomysł, byłem podniecony i dumny, że wpadłem na to całkiem sam. Przysiedliśmy na dwóch pniakach. Wziąłem go za rękę. Wreszcie miałem mu coś do powiedzenia! — Tato? Wiesz, nie powinieneś być taki smutny z powodu śmierci babci. Wiesz czemu? Bo ona jest teraz z naszym Wielkim Ojcem, tym który wszyyystkim się opiekuje. Wiesz kim on jest, tato? Żyje wysoko w niebie i nazywa się G–Ó–B. W dniach, które nastąpiły po naszym spotkaniu z Paulem, zastanawiałem się, gdzie on przebywa. Jeśli mówił prawdę, to gdzie idą ludzie po śmierci? Teraz jedno wiedziałem na pewno — po tej drugiej stronie życia istnieje możliwość wyboru, sprawy są tam o wiele bardziej skomplikowane niż mogłoby się komukolwiek wydawać. Kiedy siedział z nami, ani razu nie przyszło mi do głowy zapytać go o to, ale potem uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie i tak by nie odpowiedział. Byłem tego pewien. To do niego pasowało. G–Ó–B. Żałowałem, że nigdy nie miałem okazji opowiedzieć mu tej historii. 7 — Gdzie jest pióro Paula? Stała w drzwiach mojego mieszkania, płonąc gniewem. — Chcesz wejść? — Ty je wziąłeś, prawda? — Tak. — Wiedziałam, ty złodziejaszku. Gdzie ono jest? — Na moim biurku. — Więc idź po nie. — W porządku. Nie denerwuj się, Indio. — Chcę się denerwować. Chcę mieć to pióro. Weszła za mną do środka. Czułem się głupio i niezręcznie. Czułem się winny, jak dziesięciolatek. Moją głowę rozsadzały sprzeczne myśli i uczucia. Paul odszedł, ale co to właściwie oznaczało? Mogłem teraz wyjechać. Spełniłem swój obowiązek wobec Indii. Czy było kiedyś coś równie prostego? Nie odpowiedziałem na jej pytanie o „szanse” wobec Karen. Gdyby Paul dalej uczestniczył w naszym życiu, jeszcze długo nie musiałbym odpowiadać na to pytanie. Teraz, powinienem to zrobić. — Daj mi to! Właściwie dlaczego je ukradłeś? — Wsunęła pióro do kieszeni i poklepała je parę razy, chcąc się upewnić, że jest na miejscu. — Myślę, że dlatego, iż należało do Paula. Wziąłem je tuż po jego śmierci, zanim jeszcze cokolwiek zaczęło się dziać, o ile to ma jakieś znaczenie. — Wiesz, że mogłeś poprosić. — Masz rację, mogłem poprosić. Chcesz usiąść, czy coś w tym rodzaju? — Nie wiem. Nie sądzę, żebyś mi się dzisiaj szczególnie podobał. Co masz zamiar teraz robić? Jaki jest twój rozkład jazdy? Wiesz, że mogłeś do mnie zadzwonić. — Indio, odczep się, uff. Zwolnij trochę. Karen w Nowym Jorku — pięćdziesięcioprocentowa szansa, że mógłbym ją znowu zdobyć, gdybym wyjechał natychmiast. India w Wiedniu — wolna, samotna, zła. Zła, ponieważ dla mnie zdradziła prawdziwą miłość swego życia. Zła, bo myślała, że do niej wróciłem z najwspanialszych powodów pod słońcem, a okazało się, i to w najgorszym z możliwych momencie, że było w tym dziewięćdziesiąt procent poczucia obowiązku, i tylko dziesięć miłości. Zła, ponieważ jej zdrada spowodowała śmierć i ból, i lęk, a w końcu przyszłość też obiecywała jej niewiele ponad ciągłe wyrzuty sumienia oraz nienawiść do siebie samej. Patrząc na nią, rozumiałem to wszystko i, z niepojętą, nagłą jasnością, zdecydowałem, że niezależnie od tego, co się stanie, pozostanę z Indią tak długo, jak długo będzie mnie potrzebowała. Seria obrazów Karen: w łóżku, przy ołtarzu, wychowującej i kochającej jego dzieci, śmiejącej się z jego żartów, pojawiła się i zniknęła. Powiedziałem sobie, iż muszę uwierzyć, że to już nie ma znaczenia. India mnie potrzebowała i gdybym ją teraz zawiódł, reszta mojego życia byłaby całkowicie fałszywa i egoistyczna — nie do wybaczenia. Nie było to poświęcenie ani altruizm, ani nic równie pięknego. Po prostu w ten sposób po raz trzeci czy czwarty w życiu postępowałbym właściwie, i to było dobre. Uświadomiłem sobie jak naiwni i nielogiczni są ludzie uważając, że można być jednocześnie uczciwym i szczęśliwym. Jeśli uda ci się tak żyć, należysz do grupki błogosławionych wybrańców. Jednakże kiedy masz wybierać, wygrać powinno to, co właściwe. Wiele rzeczy wydarzyło się od czasu, gdy te myśli przemaszerowały przez moją głowę, ale ciągle wierzę, że to prawda. Jest to jedna z tych niewielu rzeczy, w które w ogóle wierzę. — Joe, ponieważ prawdopodobnie niedługo wyjedziesz, chcę ci coś powiedzieć. Chciałam ci to powiedzieć już dawno, ale nie zrobiłam tego. A jednak myślę, że powinieneś wiedzieć, ponieważ to ważne, i niezależnie od tego, co z nami będzie, ciągle kocham cię na tyle, by chcieć ci pomóc. — Indio, mogę coś powiedzieć? Myślę, że to może mieć pewną wagę… — Nie, nie, póki nie skończę. Znasz mnie. Cokolwiek powiesz, może to wypuścić wiatr z moich żagli, a ja jestem wystarczająco wściekła na ciebie, by na to pozwolić, więc po prostu nie przerywaj, dobrze? — Dobrze. Próbowałem się uśmiechnąć, ale ona zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. Żadnych uśmiechów. Usiadłem, żeby mogła wybuchnąć z całą siłą, wiedząc, że ciągle mam asa w rękawie. Ale będzie zaskoczona. — To pióro, to też część całej sprawy. Wiem, dlaczego chciałeś je mieć. Ponieważ należało do Paula i chciałeś, by przypominało ci o jego magii. Tak? Ja rozumiem. Jesteś do mnie podobny, Joe. Pożądasz części czyjejś magii, ale jesteś, do cholery, człowiekiem zbyt małego serca, by dojść do tego solidnie, więc podwędziłeś pióro Paula, przespałeś się ze mną… — Indio, na litość boską! — Zamknij się. Przespałeś się ze mną. Ty ukradłeś nawet życie twojego brata, przelałeś je na papier i przerobiłeś na historyjkę wartą może nie miliona dolarów, ale tyle, że możesz spokojnie siedzieć na tyłku do końca życia. Prawda? Jesteś utalentowany, Joe, nikt temu nie zaprzecza, ale czy kiedykolwiek pomyślałeś, że twoim największym talentem jest umiejętność podkradania magii innych ludzi i korzystanie z niej samemu? Masz, chcę ci coś przeczytać. Nie mogłem uwierzyć w to, co mówiła. Zaskoczony i zraniony bardziej niż kiedykolwiek w moim życiu, obserwowałem jak wyciąga z tylnej kieszeni skrawek papieru. — To z takiego powieściopisarza Evana Connella. Znasz go? Posłuchaj chwilę: „Oryginały pociągają nas z innej przyczyny, która sięga prehistorycznych wierzeń w magiczne właściwości. Posiadając coś oryginalnego, bez względu na to, czy to czaszka, kosmyk włosów, autograf, czy rysunek, myślimy, że może uda się nam pozyskać trochę z mocy tego, do kogo ta rzecz należała, lub kto ją zrobił”. Rzuciła karteczkę na stolik i wyciągnęła palec w moim kierunku. — To cały ty, w jednym zdaniu, i gdzieś w głębi o tym wiesz. Próbowałam cholernie długo to rozgryźć. Jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl to pasożyt. Nie jesteś bardzo szkodliwym pasożytem, ale jednak. Dwóch ludzi, których w swoim życiu naprawdę kochałeś i podziwiałeś, Ross i Paul, tak bardzo oczarowało cię swoją magią, że uznałeś, iż musisz posiąść jakąś jej część. Więc kiedy twój brat umarł, ukradłeś jego historię, i to zadziałało! Kiedy pojawił się Paul, ukradłeś jego żonę, ukradłeś pióro… Czy wiesz, o co mi chodzi, Josephie? Jezu, czemu ja nazywam cię Josephem? wiesz jaki jest jedyny powód, dla którego chciałbyś ze mną zostać? Bo mogę jeszcze posiadać trochę magii Paula, a ty nie możesz znieść osamotnienia w świecie, w którym jej brak. A może wyjedziesz, ponieważ twoja Karen ma świeżą dostawę i napełni twój bak. Może to nieładnie brzmi, Joe, ale dokładnie tak myślę. Przykro mi, że uderzam w ciebie tym wszystkim naraz, ale to prawda. To wszystko. Powiedziałam swoje. Chcesz teraz porozmawiać? — Nie, myślę, że lepiej będzie, jak pójdziesz. — W porządku. Przemyśl to. Dobrze to przemyśl. Zanim przyjdziesz i dasz mi po nosie, rozdziel to na części i złóż z powrotem. Będę w domu. Wstała i wyszła bez słowa. Przez resztę popołudnia siedziałem w fotelu. Patrzyłem na podłogę, wyglądałem przez okno. Jak ona śmiała! Cóż jej uczyniłem, by zasłużyć na takie słowa? Po prostu byłem uczciwy, a ona odwzajemniała tę grzeczność, przecinając mnie na pół tępą żyletką. A gdybym był wobec niej całkowicie uczciwy? Gdybym jej powiedział, że naprawdę kocham kogoś innego, ale zostanę z nią, ponieważ to jest raczej mój obowiązek niż pragnienie. To była pierwsza, pełna urażonej miłości własnej, część moich popołudniowych myśli. Część, w której bardzo chciałem walnąć Indię w nos, za to, że miała czelność powiedzieć mi… Prawdę? Czy to tej prawdy szukałem od czasu śmierci mego brata, czy też uciekałem od niej najdalej, jak mogłem? Podniosłem kartkę z cytatem z Connella i odczytałem ją parokrotnie. Słońce przeszło przez cały nieboskłon, między żaluzjami kładły się cienie. Gotów byłem zgodzić się z Indią co do jednego: wykorzystałem śmierć Rossa, pewnie, ale czy pisarz nie powinien postąpić właśnie tak? Zarabiać na swoim doświadczeniu, próbować sobie to ułożyć na papierze? Nie powinna mnie za to winić. Czy potępiłaby mnie, gdyby ta historia nie trafiła w właściwe miejsce i właściwy moment? A gdyby to było tylko ćwiczenie na uniwersyteckie zajęcia z kompozycji i nic więcej? Czy wtedy byłoby to w porządku? Była zazdrosna. Tak, to było to! Moje pieniądze i sukces Drewnianych piżam odciągnęły ją od Paula, a potem odkryła, że kiedy minęło już niebezpieczeństwo, nie chcę jej. Ona przegrała, a ja byłem zwycięzcą i… Mimo iż usilnie próbowałem, nie udało mi się wyobrazić jej w roli przegranej. Nie była typem zazdrośnicy, i z pewnością nie uschłaby z tęsknoty, gdybym zniknął z jej życia. Była w niej twardość, dzięki której mogła wytrzymać wszystkie nawałnice i nie byłem na tyle zapatrzony w siebie, by wierzyć, że moje odejście spuści kurtynę na jej dalsze życie. Ból i poczucie winy tak, ale żadnych ostatecznych spraw. Część druga zimowych objawień niejakiego Josepha Lennoxa, pisarza i pasożyta: Gdy na dworze zapadł mrok, automatycznie poszedłem do kuchni i otworzyłem puszkę zupy. Dalej już nic nie pamiętam aż do momentu, kiedy uświadomiłem sobie, że właśnie pomyłem naczynia po kolacji. Jak żywy trup wróciłem na fotel moich rozmyślań i zasiadłem do następnej tury. Czy moje życie nie było sterowane, nie toczyło się poza moją wolą od dnia, kiedy popchnąłem Rossa? Czy to możliwe? Czy można funkcjonować w takiej pustce przez tak długi czas, nawet o tym nie wiedząc? To nie mogła być prawda. Spójrzcie na całą pracę, jaką wykonałem! Wszystkie miejsca, które zwiedziłem, wszystkie… wszystkie… W mieszkaniu po drugiej stronie podwórza błysnęło światło i wiedziałem już, że India miała rację. Nie całkiem, ponieważ to nie magię usiłowałem wyssać z innych ludzi, lecz raczej ich rozmiłowanie w życiu, którego, byłem tego świadom, zawsze będzie mi brakować. Rozmiłowanie w życiu. To, co łączyło Rossa i Paula Tate’a, a także Indię i Karen. Jeżeli tym właśnie była magia, to India nisko wyceniła siebie, nie biorąc pod uwagę własnej osoby. Naprawdę pożądałem tego, co posiadała i ona, i pozostali — zdolności życia pełną parą, z całym rozmachem, tak długo, jak tylko było to możliwe. Na oferowanej przez życie skali od jeden do dziesięć, oni wybierali dziesiątkę. A ja? Ja zawsze wolałem trójkę lub czwórkę, ponieważ bałem się konsekwencji innych liczb. Ross zaglądał życiu prosto w twarz i wyzywał je na ciągłe pojedynki. Paul i India wskakiwali w życie na ślepo, nie martwiąc się o to, co się z nimi stanie, ponieważ wynik zawsze był interesujący. Karen potrafiła wyjść i kupić ci kowbojskie buty, ponieważ cię kochała. Przerażało ją światło przenikające przez kieliszek czerwonego wina i płakała na starych filmach, ponieważ powinno się na nich płakać. Rozmiłowanie w życiu. Ukryłem twarz w dłoniach i rozpłakałem się. Nie mogłem się uspokoić. Tyle rzeczy robiłem źle — zawsze źle oceniałem odległości i temperatury, i uczucia (łącznie z moimi własnymi) — i teraz wiedziałem, dlaczego. Płakałem, i nawet to mi nie pomagało, bo wiedziałem, że nigdy nie będę miał w sobie miłości życia. To mnie rozrywało na strzępy. Co mogłem począć? Musiałem porozmawiać z Indią. Musiałem jej to wszystko powiedzieć. Chciałem jej też opowiedzieć o Rossie, i o tym, co mu zrobiłem. Była dobrym psychologiem (może trochę niedokładnym, ale nie za bardzo, biorąc pod uwagę sprawy, o których nie wiedziała). Nawet jeśli miałaby uznać, że znów ją wykorzystuję, pragnąłem poznać jej myśli na temat tego, co powinienem zrobić, teraz, kiedy kota wyciągnięto już z worka, teraz, kiedy musiałem zdecydować, jak przeżyć resztę mojego życia. Kiedy potarłem nos rękawem, zacząłem się śmiać. Przypomniałem sobie zabawny plakat, który przed wieloma laty widziałem w sklepie z akcesoriami lekarskimi. Nawet wtedy uderzał mnie jego wyjątkowo banalny i natrętny ton: Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twojego życia. Mogłem to sobie znowu powiedzieć. — India? Tu Joe. Mogę wpaść i porozmawiać? — Jesteś pewien, że tego chcesz? — Bardzo pewien. — Okay. Mam nałożyć rękawice bokserskie? — Nie, po prostu bądź tam. Wziąłem prysznic i uważnie wybrałem ubrania. Chciałem dobrze wyglądać, ponieważ chciałem, żeby wszystko było dobre. Włożyłem nawet krawat, którego bałem się nosić przez cały rok, taki był drogi. Kiedy byłem gotów, stanąłem w drzwiach i szybko obiegłem wzrokiem mieszkanie. Wszystko było schludne i czyste, na swoim miejscu. Może kiedy wrócę, moje życie też znajdzie swoje miejsce. Miałem szansę, dużą szansę ułożyć wszystko we właściwy sposób i byłem pełen nadziei. Poszedłbym na piechotę, ale tak byłem podniecony tym, co miałem do powiedzenia Indii, że wziąłem taksówkę. I podobnie jak w przypadku kolacji, którą wcześniej zjadłem, byłem tak zamyślony, że zupełnie nie zauważyłem, iż jadę, póki taksówka nie zatrzymała się przed jej domem. Kierowca dwa razy upominał się o osiemdziesiąt szylingów. Wyjąłem klucz, który mi dała i wszedłem do budynku. Uderzył mnie zapach kurzu i chłodnego kamienia. Skacząc po dwa stopnie naraz, zacząłem wbiegać po schodach prowadzących do jej mieszkania. — Dwa–na–raz. Dwa–na–raz — mówiłem to tak, żeby zgadzało się z rytmem moich stóp. Nieświadomie policzyłem stopnie. Trzydzieści sześć. Dwanaście i podest, dwanaście i podest… — Dwanaście i podest! — Zabrakło mi tchu, ale z taką energią dotarłem na jej piętro, że myślałem, iż wyważę drzwi. Wolała, kiedy używałem swojego klucza, ponieważ ilekroć dzwoniłem do drzwi, była albo w łazience, albo właśnie wyjmowała suflet z piekarnika. Gdy tylko otworzyła mi drzwi, natychmiast nieodmiennie biegła w głąb mieszkania — wracała do zajęcia, które jej przerwałem. Wszedłem więc do środka i ze zdziwieniem stwierdziłem, że wszystkie światła są pogaszone. — Indio? — zajrzałem do pokoju dziennego, który pełen był ciemnych kształtów, rozjaśnionych, jedynie przez szare, nocne światło idące od okien. Tutaj jej nie było. — Indio? — W kuchni też było pusto. Na korytarzu również. Zaskoczony przez ciemności i ciszę zastanawiałem się, czy coś się nie stało, kiedy tu jechałem. Robienie dowcipów nie było w jej stylu. O co więc chodziło? Już miałem zapalić światło, kiedy przypomniałem sobie o sypialni. — Indio? — Światło z ulicy kładło się pasmami. Stojąc w drzwiach, dostrzegłem ją na łóżku. Leżała odwrócona do mnie plecami. Do pasa była naga, jej skóra wyglądała jak miękka, jasna glina. — Hej, co się dzieje? — Wszedłem do pokoju i przystanąłem. Nie poruszyła się. — Indio? — Zagraj z Małym Chłopcem, Joey. To rozległo się za mną. Znany, kochany głos, który wywołał ciarki wzdłuż mojego kręgosłupa. Bałem się odwrócić, ale nie miałem wyjścia. Był tam. Mały Chłopiec. Stał za mną. Był tam. Odwróciłem się. Oparty o framugę drzwi stał Paul Tate ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, a spod pach wystawały mu koniuszki białych rękawiczek. Cylinder miał przechylony na jedną stronę. Tancerz wśród nocy. Kucnąłem jak dziecko. Nie miałem dokąd uciec. Niżej. Gdybym schylił się jeszcze bardziej, zniknąłbym mu z oczu. — Zagraj z Małym Chłopcem, Joey! — Zdjął cylinder i powoli, jak we śnie, ściągnął z siebie twarz Paula Tate, pokazując własną — głupio uśmiechniętą twarz Bobby’ego Hanleya. — Prima aprilis, śmieciuchu. — Joe? — India odezwała się do mnie z łóżka, a ja odwróciłem się niczym wąż na dźwięk fletu zaklinacza. Teraz zwrócona była przodem do mnie. Nienaturalnie jasne światło oblewało jej nagie piersi. Sięgnęła ręką na kark i szybkim, gwałtownym ruchem zdarła swoje włosy i twarz. Ross. Nie wiem, w jaki sposób odzyskałem nagle siły. Skoczyłem na równe nogi i odtrącając Bobby’ego, wybiegłem z mieszkania. Pędziłem tak szybko, że poślizgnąłem się na pierwszym stopniu i omal nie upadłem, ale złapałem metalową poręcz i odzyskałem równowagę. Przez drzwi na ulicę. Ruszaj się, biegnij, pędź, gnaj. Co ja robię? Dokąd biegnę? Bobby, Ross, Paul, India. Kiedy tak pędziłem donikąd, dokądkolwiek, moje stopy wystukiwały ich imiona. Precz. Szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Ruszaj się! Zatrąbił klakson i pod dłonią przemknął mi chłodny metal maski samochodu. Jakiś pies zaskowyczał, bo biegnąc kopnąłem go. Wściekły krzyk właściciela. Jeszcze jeden klakson. Dokąd biegłem? Ross. On to zrobił. Karen! Dotrzeć do Karen! Ta myśl rozjaśniła mi umysł. Dar od Boga. Dotrzeć do Karen! Dostać się do Nowego Jorku. Biec, i ukrywać się, i dotrzeć do Karen, gdzie była miłość i prawda, i światło. Ona mnie uratuje. Po raz pierwszy ze strachem obejrzałem się przez ramię, żeby zobaczyć, czy mnie ścigają. Nie było ich. Dlaczego? Dlaczego mnie nie gonili? To zresztą nie miało znaczenia. Dziękowałem za to Bogu, dziękowałem mu za Karen. Biegłem i modułem się, i widziałem to wszystko jasno — całą grę Rossa. Widziałem to z taką idealną jasnością, że ledwo mogłem biec dalej. Chciałem położyć się na bruku i umrzeć. Była jednak Karen. Ona była moim schronieniem. Ta myśl trochę przejaśniła mi w głowie. Zauważyłem, że znalazłem się w pobliżu stacji nadziemnej kolejki, której trasa przebiegała w pobliżu hotelu „Hilton”. Mogłem tam pojechać, a stamtąd dostać się na lotnisko. Wciąż biegnąc, pomacałem tylną kieszeń, żeby sprawdzić, czy jest tam mój portfel, czy mam pieniądze i karty kredytowe. Były. „Hilton”, autobus na lotnisko, pierwszy samolot — jakikolwiek samolot — byle dalej od Wiednia, a potem połączenie do Nowego Jorku. Do Karen. Z trudem łapiąc oddech, dotarłem do stacji i znów wbiegłem po dwa stopnie naraz. Na peronie nikogo nie było. Zakląłem, bo prawdopodobnie oznaczało to, że pociąg niedawno odjechał. Ściskałem i rozwierałem pięści na pociągi, Rossa, życie. Ross był Indią. Zakochałem się, kochałem się z… moim bratem… Jakie to genialne. Naprawdę cholernie genialne. Chodziłem tam i z powrotem po peronie, wbijając oczy w szyny i próbując sprawić, aby pociąg nadjechał. Potem spojrzałem za siebie, na schody, żeby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi. Nikogo nie było. Dlaczego? Kiedy to pytanie zaczęło mnie nękać, w dali, na torach, pojawiła się cienka linia świateł pociągu. Byłem uratowany. Kiedy światła się zbliżyły, usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Kroki były powolne i ciężkie, zmęczone. Światło jeszcze bardziej urosło, kroki przybliżyły się. Pociąg hałaśliwie wtoczył się na stację i stanął. Kroki też umilkły. Dwa wagony, które zatrzymały się przede mną, były zupełnie puste. Podszedłem do drzwi i już miałem je otworzyć, kiedy usłyszałem: — Josephie? Odwróciłem się. To była Karen. Moja Karen. — Zagrasz z Małym Chłopcem? Ross. EPILOG Formori, Grecja Na tej wysepce mieszka setka ludzi. Turyści nigdy tu nie przyjeżdżają, bo jest to brzydkie, skaliste miejsce, nic z uroków, które wyobrażamy sobie, myśląc o Grecji. Najbliższą wyspą jest, Kreta, ale dzieli ją od nas siedemnaście godzin drogą morską. Rzadko widzimy obcych, poza załogą statku towarowego, zawijającego tu mniej więcej co dwa tygodnie. I tak jest dobrze. Mój domek jest kamienny i zimny. Wybrzeże znajduje się w odległości dwustu stóp. Przed drzwiami stoi drewniana ławka, na której godzinami wysiaduję. To bardzo przyjemne. Płacę dobrze, więc co wieczór przynoszą mi ryby i jagnięcinę na kolację. Czasami kalmary albo nawet wielkie, czerwone homary, którymi najadłoby się trzech ludzi. Kiedy pogoda jest dobra, siedzę na zewnątrz, ale teraz nadchodzi jesień i często bywają sztormy. Są gwałtowne i trwają w nieskończoność. To też nie ma znaczenia. Kiedy pada, rozpalam w domu ogień i gotuję, jem i słucham deszczu oraz wiatru. Mój dom, moja ławka, wiatr, deszcz, morze. Mogę im ufać. I nikomu więcej.