Lech M. Jakób BÓL I PEŁNIA notatnik poetycki 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Karmelitankom Bosym z Tryszczyna i Gniezna 5 Niniejsze zapiski powstawały na przestrzeni 3 lat. Pozostawiam je w chronologicznym ciągu przyrastania, świadomie rezygnując z ewentualnego porządku tematów, który – przy innym nastawieniu – byłby raczej wskazany. Myślę też, że nie jest ważne, od jakiego punktu się wychodzi, nawet nie zawsze, którędy się zmierza – ważne natomiast, by podążać ku najistotniejszemu celowi, którym niewątpliwie jest Miłość – otwierająca świetliste pola bezpośrednio przed Panem. Oddaję do Twoich rąk Czytelniku owe na poły prywatne notatki nie bez obaw. I upatrując w spotkaniu naszym sens nadrzędny, liczę na wyrozumiałość dla kształtu chromych refleksji – autor 6 „Pójdź za Mną” /J 1, 43/ 7 INTRODUKCJA Dostrzegł, przeżywszy dni kilkanaście tysięcy, pewną powtarzalność rzeczy w Niepowtarzalnym. I przeląkł się, że ginie coś. I zaczął Księgę swą artykułować. Spytano go: „Jakiż twój tytuł do głoszenia prawd o syceniu serc? Dlaczego o tym mówisz?” „Myślę – odparł – że taki, jak i każdego. Istnieje Słowo. Jak mech skałę porasta, jak kropla w szczelinie tężejąc tę skałę rozsadza, tak Słowo przenika twardą piersi skorupę; kruszy ją, dociera do wnętrza – niosąc kruchy promień. Czy nie czujecie jego bliskości? Nie jest to ból pierwszy? Otwórzcie się, a doznacie Pełni.” 8 1. Ból i pełnia. Odchodzimy od siebie niczym rozszczepiony nurt rzeki, której gładź złudzeniem. 2. Nie ma spokoju. Słyszysz wołanie przez sen. Nocą. I po wschodzie słońca nie ustaje. Kto cię woła. Drżysz na myśl o czymś poza tobą. Ten człowiek z okna naprzeciw godzinami tkwi nieruchomo. Patrzy. Chce widzieć. Wydaje się, że znałeś go przedtem, dawno. I on cię zna. Tak sądzisz i to niepokoi. Każdego ranka skrzypi uchylana okiennica jego okna. Świątek czy piątek, wicher czy deszcz. Ale dopiero wczoraj zrozumiałeś niezdarny gest. Tak, żegnał się otwierając okno. Łamała się drobna fala w zakolu rzeki. 2 a. Kroisz chleb. Nóż zjeżdża za daleko. Połyskuje kropla krwi rozpryskująca się na stole. I znów wołanie. Tak naturalną wydaje się ta krew. Skaleczenie zachodu nie warte. Drobiazg. Cóż jednak w tym było. Czy pamięć ostrzega szeptem ledwo dosłyszalnym. Trzeba bardzo chcieć, żeby usłyszeć. Krew, woda. Nóż. Otwarta książka na stole, której stronice przerzuca wiatr. Co to? Potknąłeś się o próg własnego domu? Przypadkowy dzwonek u drzwi? Nie wiesz. Mleko ostygło w szklance. Rozpryśnięta kropla zrudziała. Cisza. Czas jakby podwójnie trwał. 9 2 b. Na każdym piętrze mieszkają ludzie. I na parterze ziemi. W piwnicach. Między domami. Obok siebie i dalej. W polu. Pod drzewem. 3. Przegrałem – powiada – życie. Ale dopiero wtedy uśmiecha się los. Cóż mi po tym – dodał – to jakbym w ustach mełł tłuczone szkło. 4. W atmosferze przesyconej jadami spadają kule martwych ptaków. Kipiel płonącej trawy. 5. Ulice jak szpary wielkiej podłogi, pełne brudu i umykających cieni. Klakson. Rtęć neonów w mokrym asfalcie. Strzępy piór wróbla. Ze świtem słoneczny kurz wymiecie i minie. 6. Spotykasz człowieka. Jego spojrzenie. Gwałtownie rozszerzające się źrenice. 7. Boga swego pojmali dziwiąc się niemocy. Skoro Bogiem niechaj wskaże kto się zaparł, kto tu winny. Czemuż milczy na swą zgubę. Czy tych ludzi ktoś niemocą zauroczył. Zapatrzeni w chwałę nie chcą rodzić się raz wtóry. Razem z nimi zabijałem każdą prośbę i westchnienie. Ubywało ich po trochę. 10 Nie wracali. Co rusz wołał przy tym któryś: „bracia moi, Boga w sercu mieć jakiego – –” 8. Krzyczysz. Kto cię słucha. Czy zapomniałeś kto rządzi. Ta niepamięć; miliony lat świetlnych minęło i minie. Jesteś. Komu krzyczysz wpisując w rubryce „pochodzenie” – „proch”. 9. Co to było? Dlaczego? Trzask gniecionych blach samochodu i krzyk zalanej krwią chrzestnej córki. Sekunda. Dwie. Ucieka coś i wraca. W tętnicach wrzątek. Wybacz. Wybacz. Wybacz Boże! Ale gdzie byłeś? Nie wierzę Ci. Spójrz na brata. Opuściłeś i jego. Ojca (kurczy się na mój widok), chrzestną córkę z nieprzytomnie odrzuconą głową. Wszystkich. Bohaterze Biblii. Symbolu dewotek. 9 a. Obraziłem Cię. „To była próba. Chciał nas wystawić na próbę” – słyszę głos Matki. „Tak musiało być. On wie, co robi.” Wie! Wie! Ten z okna naprzeciw też wie! Wszyscy coś wiedzą! 11 9 b. Leżę. Przychodzą listy. Znajomi. Każdy mówi. – Otarłeś się. – Tobie znak. – Zwątpiłeś, wiem. To najprawdziwsze. Nie reaguję. Leżę. 10. Mówią o Tobie okrutny. Pycha spłynęła na nas. Skąd, jeśli nie od Ciebie, na którego kształt i podobieństwo powstaliśmy? 10 a. Nie wierzę już źdźbłu trawy, że samo z siebie i tak naturalnie; Bogu, że muszę z dużej litery; wam prześmiewcy, że kochacie bezmięsnie, niby eterycznie; słowom – nadziei pięknych kłamstw; jerzykowi, że zszywa krzywym ściegiem niebo z czystej radości istnienia, która u diabła jest sztuczką nawet nie za dwa złote. 11. Trafiony myślą, słowem i uczynkiem upadłem na twarz. Było nas kilku. Biliśmy się w czoła z gorliwością dewotek. Co za głupiec – powtarzał każdy z nas. Jakaż beznadziejność – mówiliśmy. 12 A poszło o głupstwo. Kto pierwszy pokazał palcem. 12. Krwawimy bezgłośnie – jak piorunochronem spływające krople deszczu. 13. Na zaparowanej szybie córka paluszkiem maluje kwiat. Więdnie czas. 14. Piłka leci w niebo, wysoko pod słońce. Niekoniecznie musi wrócić. Jeśli chcesz zamieni się w gołębia. Lub w kamień. Wtedy cię ugodzi. 15. Dopóki jesteś sam wołają: wróć. Podaję dłoń – odwracają się plecami. Jestem z nimi – milczą zażenowani. 16. Każdego dnia o każdej porze jesteś sam. Jest też ktoś, o kim nic nie wiesz; czuwa nad tobą, byś popełnił błędów nie mniej od innych. Zaglądasz w oczy przechodniom, rozrywasz pospiesznie pisane listy, 13 czytasz, słyszysz, czujesz – JESTEŚ SAM. Gdy usiłujesz krzyknąć gardło nabrzmiewa smakiem żółci. 17. Nie pytaj. Pytanie zdradza. Odsłoni strony zwane słabymi, których nie posiadasz. Chyba dojrzałeś; konary twego dębu budzą podziw. Nie pytaj – Ech, to nic, te trochę krwi. Potopu nie będzie. 18. Przyjdę na sąd opity krwią, z opuchniętymi powiekami. Spytają co robiłem, skąd się wywodzę, jaki widzę sens; czy potrafię uzasadnić istnienie, zadawać pytania. Schowam spocone pięści w kieszeniach. Sądzie rychliwy, jeszcze nie wiem. 19. Dużo jest słów, a najwięcej obcych sobie. Odstają od czynów. Piórka ulotne, okrywające opasłe cielska zdarzeń, co przylega do was, prócz wykrzykników. 14 I gestów kruchych. Bezradnych. 20. Otwieram Pięcioksiąg na chybił trafił. „A Mojżesz zbliżył się do obozu i ujrzał cielca i tańce.” Zamykam Stary Testament. Zamykam oczy. Widzę czyste wody, rozległe, niczym nie zmącone. Pustka. Dreszcz. 21. Dla poezji suche, płonące godziny. Bez zdrajców? Złamanych pieczęci? Festyn; nowym bogom odlewają złote cielce, tańczą sznury, korali rozsypanych nikt nie zbiera. Puch z kaczych tyłków; z oczu, sprzed nóg – belki. Mrowisko – zaprzątnięte do ostatniego zgrzytu sekundy, ostatniej kartki książki. Nie ma nic. Co skacze do – 22. Czy kropla krwi może prorokować strumień krwi? (Jak przeczucie zdrady samą zdradę?) Mała, niepozorna, niby przypadkowa? (Ledwie zalążek myśli?) A przecież wówczas za długo stałem nad rudziejącą plamką. Co było w nagłym ocknięciu, prócz irytacji? Drgnął embrion strachu? Krew tu i krew tam. Napomnienie i gniew. Nie musiało być związku, co nachalnie podsuwa intuicja. (Podświadomość wszystko może, wie?) Wszak widząc winne grono widzimy i butelkę. Owoc goni kwiat. Jeśli tak – grzech goni spełnienie. 15 23. Setkami lat tłuczesz się od drzwi do drzwi. Otwierają oczy; „co pan”. Widzisz, nie znają cię; nie bądź śmieszny. Nie dawaj do zrozumienia, że chleb, wino. 24. Teraz pochyla się, a teraz uśmiecha. Kładzie palec na usta. Podnosi płaczące dziecko, rozmawia z rodzicami. O – teraz biegnie. Zaraz się potknie. A nie mówiłem? Pytacie więc czym różni się od nas. 25. Boże – nie czytasz ulotek, nie schylasz po narzędzia, nie pocisz się: jesteś sterylny niczym wygotowana igła, przez którą dajemy sobie wstrzyknąć każdą ideę, każde szaleństwo? W tym chyba już dawno prześcignęliśmy nawet Ciebie. 26. Raz jeden się pomylił – pech, zwykła ironia. Nie przeskoczy natury, te nie te mistrzostwa. 16 26 a. Przestrzeń szkli się, migoce, wibruje. 26 b. Opadające liście odsłaniają gniazda wśród gałęzi drzew. 27. Widzę jak tropami drgających ścięgien biegnie skurcz. Dłoń zmienia się w taran pięści, uderza w niebo. Gniew puchnie goryczą, ogromnieje, pęka. Z pokrytego znieruchomiałym pyłem wzgórza spadają odłamki strzaskanych tablic. Powietrze wibruje żarem. Jeden z kamiennych okruchów spada u mych stóp, tryskając fontannami pyłu. Wisząca, na pół przeźroczysta chmura nie opada. Duszę się. Zaczynam kasłać. Tracę oddech. Z kolanami na ubitej ziemi, ostatkiem sił przytomnego podrywa ostry, karcący Głos. 27 a. Otwieram oczy. Głos jest realny, niczym studnia grzechu. Słyszę, choć nie wiem skąd, wołanie nie ustające. Dociera ze wszystkich kierunków. Z zewnątrz, ale i od środka. Obecność jego jest oczywista. Tak oczywista, że chwilami gubiona w codzienności. A mimo to, jak bezdomna miłość, zmusza do szukania. Głos obietnica, który kryje Tego, co podnosi z kolan. 28. Szukam Cię w spojrzeniu córki, w zabawach syna, gasnącym uśmiechu żony. 17 Szukam Cię w książkach, które kłamią częściej niż serce bije poruszonego krzywdą. W zagrodach, pod listkiem brzozy, w wódce gorzkiej jak piołun, w psim biegu, szafie, pod powałami domów zwaśnionych rodzin, wśród leżących. Nie zniechęcony daremnością, nie znużony powtarzalnym rozczarowaniem szukam Cię tam, gdzie powinieneś być. Za szybami zegarów, w wołaniu pokonanego i zwycięzcy, w ogniu, płaczu, między wrogami; wszędzie. 29. I ci, co wołali i ci, co milczeli nie dotarli do innych. Jedyne, co słychać: poświsty, pomruki. To zręczni symulanci wywodzą nicość. Lecz jest przeznaczenie. Swoją obręczą rozmiażdży ich grdyki. 30. Gdy przed plutonem złych słów stajesz, twoje podniesione czoło daje rozkaz: pal! 31. A teraz przekażcie sobie znak pokoju. Chrzęści sztylet o żebro, płoną biblioteki. 32. Krasnale wymyśliły sobie świat ludzi. Jakie wielkie problemy. Niebotyczne kłamstwa. 18 33. Byłem w niebie. Niebo też ma swoje niebo, o którym się marzy. 34. Trudne są słowa proste – ich urodę ukrywa surowość. Kaleczą usta, pozostawiają długo nie zabliźniające się rany. Ale ból tych słów przenosi ulgę. 35. Przychodzę do siebie jako oskarżyciel. Gdzie byłeś między urodzeniem a teraz. Czy widziałeś swoją twarz wykrzywioną bólem, strachem, wstydem? Tylko nie kręć się w kółko. Stój prosto. Idę do ciebie. Otwórz. 36. „Jeślibyśmy przyjęli dobra z ręki Bożej, czemu byśmy złego przyjąć nie mieli?” Słowa Joba trafione nocą, której twarda płyta długo trwała w odchyleniu. Dwanaście słów, jak dwunastu apostołów siedzących przy wieczerzy. Gości On. Kto chce przystępuje. Iskariota szuka następcy. Dla Jego Chwały, przez Niego i w Nim. 19 37. Co za plecami? Cień albo uniesiona ręka bliźniego. Na jedno wychodzi. 38. Dopókiś młody masz prawo kłamać w żywe oczy: że czarne zielone, dobro złem, pszczoła plamą słońca. Bylebyś płakał i śmiał się nie tylko na własny rachunek. 39. Jestem opanowany wolą czynienia dobra. Tylko życie zapomina czego chcę? 40. Wiatr nie łamie źdźbła trawy. Uwolnisz się od siebie milczeniem. 41. Bezdusznym duszno. Niepewnym chwiejnie. Wątpiącym wiatr w oczy wieje to nadzieją, to strachem. Co utracisz? Pytam trawy – jej pokory. Nauczyć się tego nie można. Wiedza kulą u nogi pragnących wzlecieć machiną duszy. Pamiętasz serce? Do ciebie mówię! Dobija się w tobie stałego obywatelstwa. By w końcu ustać zmęczone lub zaskoczone. Tak ty dobijasz się tam, gdzie oczekują. Chcesz czy nie. Bez względu na to, gdzie dalej pójdziesz, pierw pójdziesz tam. I nie masz prawa się zmęczyć póki droga trwa. Idź. Mówię ci, idź! 20 I ty zaskocz siebie. 42. Zawsze jest coś: zatarty w pamięci uśmiech, niezdarny gest, zapomniany uścisk ręki. Siny dym papierosa wije się między palcami. To nie ta godzina i nie to miejsce. Pleśń spełza brzegiem parapetu. Milczy dzwonek u drzwi. 43. Myślę o Tobie i jest mi źle. Niewygodnie. Uwiera brak skupienia, odrobiny wolności. Bo skoro jesteś wszędzie; w pyłku i kamieniu, nad strumieniem i w słowie, skoro przenikasz każdą cząstkę moją, mam nie czuć się niewolny? I zaraz wyrzucam sobie beztroskę uproszczeń, wbijając w oczy świat, który jest. Czyż nie zachowuję się jak ten pies na popuszczanej smyczy? Poza prostą psią wiernością zdolny tylko do widzenia z psiej perspektywy? A dlaczego oczy zwracasz ku sobie? Czyż to nie razi bardziej? Z nosem przy fałszywym tropie. Skundlony szczekaniem i kiełbasą. 44. Jakie mam prawo obracać się ku Tobie – Ty, który cierpisz w nas naszymi zwątpieniami? 45. Lamentujemy nad ułamaną gałązką jabłoni nie dla gałązki, lecz z żalu za niedoszłym jabłkiem. 46. Odnalazło się dwoje ludzi. Zgubiło się dwoje. 21 Błyska w kamieniu mika. Odbity promień nanizuje źrenice. Nasze wschody i zachody. 47. Mówisz – pożar serca. A to trociny w tobie się tlą pajacu. 48. Wciąż czuwają nowe bóle, stare głody. Uciekasz. Jeśli w porę i gdzie. 49. Żmija sunie przez żebra bukietem twardych żył. Zimny błękit prószy szronem do upadku dnia. 49 a. Nie wierzę! Nie wierzę w odpuszczenie grzechów tym, którzy nie grzeszyli. Choćby ich małe świnsewka roiły się jak czerwie. 50. Nie doprowadziłeś mnie. W pół drogi zostawiony. Wahanie Zachariasza. Ucieczka Marii i Józefa do Egiptu. Zawsze coś. Serca nasze twarde, lecz słabe. Umysły zgorzkniałe. Chcemy. Szukamy. Trawi nas płomień zadufania. I znów krok. I znów te same błędy. Jakby nie starczyło ich na setki pokoleń. 22 Obdarowywani niepewnością powyżej uszu. 51. Wiersze. Jest noc; nieufność słowa podbija rękę. Coraz trudniej powiedzieć; w gardle sucho, pieczenie pod mostkiem. Chwytamy kilka sekund w locie ogłupionych złudzeniem. 52. Cóż słowa, przyjacielu. Oddychamy jednym powietrzem; jedna po nas trawa. 53. Chwalą cię słońce, że świecisz jasno. Chwalą cię nocy, żeś taka ciemna. Czym się pochwalić. 54. Mam Cię w sobie. Czasami wyrywasz wątrobę, strzęp serca. Czuwanie ran. 55. Widziałem upadającego człowieka. Jakby do rany serca łut soli ktoś wsypał. 56. Zatrzymaj się, gdzie tak gnasz przyjacielu niewolny. Chcę zaznać i twojej klęski. Długo tak pociągniemy? Z goryczą pod językiem, zagryzając długopisy, którymi spływają wiersze i powieści przepełnione nienasyceniem, zręcznie tajoną skargą i bólem nie do pojęcia. Przystań na chwilę: jest coś, o czym trzeba – 23 57. Przybądź głosie, gdziekolwiek jesteś. Po tamtej stronie lawiny białych chmur czy za orbitą słońca. Zabierz mnie stąd. Póki co spróbuj skłonić się ku tęsknocie tańczącego z bólu serca. Dom, w którym mieszkam ma ściany kruche, podłogi chybotliwe, a i dach nie ten – chroni nas tylko wyobrażenie prawdziwego dachu. Zabierz mnie stąd! Gdziekolwiek jesteś przyjdź. Czekam, jak gradu wypatrują dzieci. Oby nie pobiło nas. 58. Odchylono powiekę. Przyłożono lusterko do ust. Żyje. Co za ulga. Jeszcze trochę, a odszedłby nie regulując długu? 59. Ten, siedzący na tronie, mówi: chodźcie do mnie wszyscy. I niemi, i chromi, nikczemni, niepokorni, rozdarci – mam dla was nowinę dobrą jak garniec grzanego z cukrem piwa, jak kutia. Uśmiecha się na niepewne spojrzenia. Płochliwym gestom przywraca moc. Tak. Wy wszyscy: skołatani, obolali, wyschnięci, którzy czekaliście – obiecuję. 24 60. I wszyscy ludzie – niemi, głusi, i ci co chromi, i ci co ślepi, z przypadłościami ciała, duszy; wariat w zrudziałym kapeluszu, dewotki, lumpy i podlotki, także łajdacy czystej wody, hycle – psy podłe, szaławiły, dranie, dziewice i zejmani, lutnicy i specjaliści od kremacji, kelnerki, prorocy, mitomani we wspólny pochód połączeni, jedni ze swadą, drudzy strachem, wzrok swój trwożliwie o świat krusząc lub z dufną wiarą w miałkie racje, w natrętnym trepów twardym rytmie, z pieśnią na nutę śmierci chytrej kroczą ku Bogu – nie rozpoznając, że skruchę niosąc też diabła kuszą. 61. Śpiewamy pieśń. Śpiewamy ją razem, łącząc się w gniewie lub rozpaczy. Cóż nagroda tam, zbawienie niewyobrażalne? Biegną białe pasma fal, przewalają olbrzymy podcięte nagłym brzegiem. Ślad wiosła w kipieli. Łódź wlokąca złamany maszt. Zerwane dryfkotwy. Jeszcze jedna stromizna wody, jeszcze jedna zbłąkana pieśń. 62. Wszedł na pustynię Jan przemieniać serca na znak chrztu. Nauczał: za mną Mocniejszy, któremuśmy, klękając, niegodni luzować rzemieni sandałów. On was nie wodą, a Duchem Świętym chrzcić będzie. Chrzcić nadzieją. 63. Ze schodów bazyliki zstąpił do nas Piotr. 25 Porzucając łódź i sieci, wezwany przez Pana, z odległej Galilei przyszedł, by wzmocnić nasze serca. „Non abbiate paura!” – rzekł – „Nie lękajcie się!” Nie bójcie się jeden drugiego, odrzućcie strach życia, w którym gubi się wielu. Odrzućcie strach śmierci, której dobry całun przywróci wieczność w Duchu. Przychodzę do was, jak niegdyś Ten, Który mnie przysłał. Nie lękajcie się! I kąkol z waszych piersi wypleńcie, by ziarna Prawdy mogły wzejść, znajdując drogę ku Światłu. Jestem z wami! 64. Smutek twój ma skrzydła czarne od sadzy. Dom, nad którym krąży, wypuszcza kominem tłusty dym ofiary całopalnej. Jeszcześ smutkowi nie przydał pełnych praw. Bronisz się, miotając kamienie pychy. Jest ich z czasem coraz mniej. Nie godzą już z pierwotną mocą. Jeszcze trochę, a powitasz nowego domownika. 65. Pająki, myszy, szczury, węże, żmije, skorpiony, modliszki – pełno ich w literaturze, między stopami, w piersiach. 66. Sen głębszy od snu. W spoconej pościeli szamoce się wolna gwiazda. 26 66 a. Śnię. To pewne. I jeśli to nie podwójna pułapka (sen we śnie) jaka pewność, że nie zwodzą zmysły? Pewność? Jest władza, istnieją mężowie stanu, państwa otoczone murami, trybunały ustanowione ludziom przez ludzi, techniczne zabawki ułatwiające transport, sprawniejsze zabijanie; jest pieniądz i pomieszanie języków, zaparcie się zakochanych. Są wreszcie poeci, głupki Boże, co to z nich ani sensu, ani pożytku. Pewność? Śnię. 67. Szukam pogubionych wierszy. Zabazgrane fiszki żółkną w głębi kartonów wielokrotnych przeprowadzek. Czasem wyskoczy papier ze starego płaszcza; niespodziewanie spod słoja z konfiturami lub dawno przeczytanej książki. Gonimy się od nowego do starego. Niektóre straszą szczątkiem, w innym mika metafory. Nieśmiałość zarzuconych tremuje. Drżę ich obawami. Chcą żyć. O, tym podpierałem się lat temu cztery. Obiecywał: „dziś w telewizji wystąpi Pan Bóg będziemy ćwiczyć koniec świata asystent niesie gromy z dykty statyści stroją małpie miny tam przy zapadni rozstąpi się ziemia dużo keczupu okrzyków grozy tym razem jeszcze Pan Bóg z papieru ruchomą rękę podniesie żyłka na tło rzuci się ognie 27 prorokom brody i po kłopocie” 68. Awantura o sumienie. Dzień mówi nie. Noc tak. 69. „Chłód serca nie jest przywilejem, mój panie!” 70. Życie: zwój pergaminu, w którym słowa zabijają się o siebie. 71. Słyszę, widzę, czuję i tyle mnie, ile w was się mieszczę. 72. Jesteś chłopak marynowany, prosto z puszki podany – z puszki nadziei. 73. Kto cię znieważa, tego kochaj. Tego, co zdradza, obdarzaj miłością; bowiem nienawiść obmierzi ci życie, a to jakbyś sobie żyły podciął. 74. Napis kredą na murze w rzadko uczęszczanym zaułku: PRZECHODNIU, ZATRZYMAJ SIĘ. TU LEŻAŁ CZŁOWIEK, KTÓRY NIGDY NIE UPADŁ. 75. Oto, Panie, zastajesz mnie pod przeciekającym dachem, który kryć miał rodzinę moją. Gliniane ściany wypłukuje deszcz. W ołowianych szybach długie rysy pęknięć. 28 Drzwi nie domykają się – szczelinami hula wiatr. Dom mój, Panie, nie jest godny przyjąć nikogo. Źle prowadzony. Czym napełnię brzuch gościa skoro i brzuch garnka pusty? Przyjmę jedynie dobrym słowem, powie: sknera. Jak nakarmić usychającą miłość. 76. Pamięć, odwaga, śmiech. Prawda, wiara, nadzieja. Z jakiej to wyliczanki. 77. Zaprowadź mnie Panie przed lustra wielkie i czyste. Chcę grzech swój zobaczyć pełniej, dokładnie odbity. Dlaczego tak trudno pojąć winę. Skąd w spojrzeniu na innych tyle niecierpliwości. Ganię psa, że nazbyt służalczy, jaskółce wyrzucam beztroskość śmigów, rybom niemotę. I niestałości mojej przydałoby się lustro. I zawiści. Nie wspomnę o rojeniach nocnych, gdy pod czapą czaszki czerwie bluźnierstw. 78. Nęcą nagrodami – to za to, to za tamto. Nikt nie powie: „Spróbowałeś zrobić coś potrzebnego, bez względu na to, czy się udało.” Tylko – cukierek, bat. Bat, cukierek, bat. Cukierek. Mdli. 79. Rozpalone ogniska wiary jarzą się zwątpieniem. 29 A ci, co przy nich grzeją dłonie, dzieląc chleb i wino między siebie, czekają na Tego, który odchodzi witać tych, co dopiero nadejdą. 80. Chcesz utrwalić marzenia. Jak to zrobić. Zamień je w czyn, podaruj drugiemu. 81. „Żarty na stronę – rzekł ktoś bliski – nie bądź taki święty!” Ja święty? Rzeczywiście żarty na stronę. Ale czy muszę, sprzedając siebie, obrażać tym innych? Sprzedając. Znaczy: robić źle w czapce świętoszka. Świętoszek pierw uniżenie kłania się światu, potem robi swoje. Nim pozwolą mu odejść. A pozwolą. Kto przetrzymuje zużyte reklamówki? 82. W chorobie jadło ma inny smak. Spragnionego nie napoisz słowami. Ociemniałemu na nic latarnie. Jednak ociemniałych, spragnionych, oświeci, napoi i chorym przywróci smak – modlitwa. 83. Fra Angelico z Fiesole, nowy patronie, zadowalałeś się małym, choć mogłeś posiąść wiele. W skromności ćwiczyłeś rękę i wolę. W wędrówce z Vicchio, z górskiej doliny Mugello do Rzymu malowałeś jeden Obraz, świadectwo, któremu oprzeć się może tylko niezrozumiałość, nieczułość. Malarzu „Noli me tangere”, 30 twój portret upodobał sobie Pan. Błogosławiony spod Santa Maria sopra Minerva prowadź mnie. 84. Promiennie piękna poezja – promiennie piękne wiersze – a może puste? Nie masz takiej prostoty języka, by przegrać miała w obliczu słów ciężkich i dętych. Wersom celnym na cóż strojne szaty? Prawda nie potrzebuje tłumaczenia. Świadczysz prawdzie? 85. „Ja” wierszu jestem w tobie. I ja jestem. Łączy nas wysiłek wychodzenia sobie naprzeciw. 86. Mówisz – Boga nie ma; nie wierzę. Albo – gdzie był wtedy lub wtedy. Pytasz – jeśli jest, zapomina o nas? Bo niemożliwe żeby. Wymyśliła Go tęsknota opuszczonych. Jeśli czuwa nade mną, nad dziećmi naszymi, światem, gdzież Jego znak? Może piekielna przebiegłość tych, co chcieli zapanować nad innymi. Dziś znów kaleczyłaś siebie i mnie. Powtarzasz – Boga nie ma. Czemu więc pytasz o Niego? Gdzie nasza miłość? Dokąd zaszliśmy? 87. Jest taki tekst, który dłużej prześladuje: „A jeżeli pomyślisz sobie: = Dlaczego to mnie spotkało? = Dla licznych twoich grzechów zostały odkryte poły twej szaty, obnażone twe pięty.” 31 88. Kaleczymy się. O słowa, czyny, zwęglone marzenia. Bardzo nam brak. Wolności, ciepła, prawdy. Kochamy. Słyszysz? Kochamy. I nienawidzimy. Siebie samych. 89. Przypadek? On nie istnieje. Odnaleziona odpowiedź E. sprzed pięciu laty na wiersz, gdym ranił na oślep wszystkich. Pytała też siebie: „po której stronie jest prawda czy po tej wspólnej nam gdzie wszystko odczytujemy według tego jak nas nauczono czy po tej każdemu innej niewypowiedzianej wstydliwej a komicznej gdzie tysiące razy dokonujesz tego samego wyboru bo wciąż wątpisz przeklinałam niespójność przeklinałam istnienie czegokolwiek boję się że strony te wykluczają się wzajemnie jak stronice jednej kartki” 89 a. Po czasie dopisała: „pozbyłeś się wątpliwości masz odwagę zranić najbliższych poznałeś dobrze ohydę swojego życia podjąłeś decyzję i nic na nic twoja odwaga nigdy tego nie zrobisz bo chociaż zwątpiłeś we wszystko nie umiesz zwątpić w Boga zabija mnie niemożność nieistnienia” Gorycz pod językiem. Tak. Wówczas kolejne nawroty pamięci i wir szaleńczej myśli – nie do wymówienia wprost. 32 90. Po dziesięciokroć miała rację E. Sprzeczności. Poczucie winy, niczym całun na oczach i tak źle widzących. Widzisz? Ona cię potrzebuje każdym oddechem osobno spalającym. Nie jest za późno. Uwierz sobie i jej przez Niego. Jest samotna, jak usychające drzewo figowe. Jesteśmy. 90 a. Wywołali ze mnie pieśni pielgrzymki i śpiewają przy gitarach: „Gdy wiatru brak – ty czekasz nań, gdy domu brak – ty czekasz też; jakby przy zimie do twych sań wskoczył w galopie strachu zwierz. Kim jesteś, że zadajesz mi pytania, które bolą tak? Skąd prawa twe do pytań tych o wierność prawdzie lub jej brak? Widziałeś w lustrze swoją twarz? I grymas ust? I w oczach cień? Gdy kłamiesz sobie raz po raz, gorliwie trwoniąc dzień za dniem? Nadchodzi czas i patrzysz wstecz, a w gardle coś zawęźla się. Ten nagły skurcz powala, lecz ty przecież nie poddajesz się? Zarzuć więc gorycz i nie myśl źle o nas, którzy mnożymy błąd; tyś przez to przeszedł, inni nie, choć wszystkim przyjdzie jeden sąd.” 90 b. „Panie, jak często byłeś sam, błądziłem z dala od Twych bram; pokusy brałem za Twój znak i prawdy wciąż mi było brak. 33 Sądziłem innych bez przyczyny i nie szukałem w sobie winy, choć była ona niczym głaz, co gniótł me serce raz po raz. Rydwan ognisty księcia świata, co bezbożnością wszystkich bratał i także duszę palił mą – grzechem, zniewagą, myślą złą. Ów rydwan grzechu, złego trzos, obudził we mnie Boga głos, by wołał w trwodze we mnie ktoś: ty Pana przebaczenia proś! I rozwarł się zaparty próg, za którym mieszka Pan Nasz, Bóg; i stanął w drzwiach ognisty słup, by grzech w nim spalić każdy mógł. Panie, zauważ skruchę mą i braci mych modlitwę tę; zabierz wszystko, co chcesz nam, lecz nie zamykaj miłości bram!” 91. Ten człowiek z okna naprzeciw. Pamiętasz? Zabity brakiem uczucia. Odszedł, stojąc na warcie odepchniętej miłości. CZY JESTEŚ? – pytasz. „Obudziłem się roztrącając głazy.” „Nie bój się, jestem tu.” 92. Jaka? Duchowa i ziemska. Z miejscem na krew, gwiazdy, wiersze, książki. Wieczory przy szachach. Gerbery. Szaleńcze rozmów skoki. Zatracenia i zapamiętania. Co jeszcze? Wzajemne zdrady, cierpienia, wybuchy nadziei. Wiary cetnar i naparstek. Dobry uścisk ręki. 34 Czy to wszystko razem coś znaczy? To jest życie? Miłość nasza śmiejąca się w twarz śmierci? Bez zwałów miażdżących myśli nocą? Bez nienawiści? Tak. To jeszcze, że ból ten czy w obrotach udźwignie nas i nikt nie zawoła: 93. Przepływa przeze mnie strumień, w którym łowią kanalie, z którego usiłują pić spragnieni, po którym przemykają łódki nieporozumień; kładkami ze śmiechem gonią przyjaciele, ich kobiety, przyjaciele tych kobiet; u brzegów uwijają się zmyślne zwierzątka: ważki, komary, motyle – taki światek zakrzątany. Ale co będzie, bo strumień – wcześniej czy później – wysycha. 94. Gdzie ta szczelina, którą wciskamy się w świat? Dlaczego właśnie tam? Dotykają i oglądają pod światło. Drą na pasy. Jeszcze nie wszystko stracone? A co zyskane? Kto otwiera twoje rany niczym puszki konserw, pożerając coraz bardziej nieśmiałe marzenia? Na cóż telefon, książka, ogień – skoro nie wiesz o sobie? Że chcesz? Bardzo chcesz? Co? A ile to warte? Ile tego? 35 Nieśmiertelność. To cię boli? 95. Gdzie ukryć się przed sobą? W dłoniach złożonych, między którymi jeszcze ciepło twojej? W książkach opowiadających historie wymyślone przez topionych w samotności pisarzy, czy w kwiatach ściętych nożem nadziei na ranne słońca? Czy jest takie miejsce? Z którego wrócić można nie gubiąc pamięci, jej oskarżeń? Ukryć się? Może w Twoim spojrzeniu. Wyrzucony wiedział będę co straciłem. 96. A gdybym się mylił, zysk podzielą inni. Odejdą szczęśliwi, pijani łupami. To moje, to twoje, wypijemy razem. Daj łapę, nie marudź, odejść musiał człowiek. Taka jego rola w obłędnym teatrze. Skrzętnie kurzą łapką zapisz toast w śniegu; wypijemy zdrowie tych, co żyć muszą dalej. 97. Zmierzch przymyka powiekę chmur na jasnym oku słońca. I w nim czasami jasno staje 36 szesnaście karmelitanek z Compiegne. Podcięte nad karkami kwefy, przemycone białe płaszcze. Pieśń u stóp kata – „Veni Creator”. Jest rok 1794; milczący tłum otacza szafot. Czas stanął? Święty gniew Pana. Święta duma, pokora i oddanie. Zmierzch. Cykady sucho grają. Na sznurach schnie bielizna. Trzepocze na wietrze wyprana z potu po ciężkiej pracy Boga i człowieka. 98. „Rewolucje żywią się krwią” – szczekają gazety. Ktoś strzelił na wiwat. Ktoś krzyknął „Niech żyje!” Pękła szyba. Rozsypał się groch. Dym drażnił gardła w najpłytszym oddechu. Tylko jakiś boży głupek nie uwierzył w chrzęst gąsienic na bruku. Po raz ostatni ukląkł. Dłonie złączył. Jego rewolucja. 99. Zło z twojego wypełza serca i syczy woli: „Daremny twój trud. Ja żywię się tobą, jak ty chlebem niebieskim. Jesz, ale i jesteś jedzona. Zjadają cię wątpliwości, strach, niemoc, obawa. Tak zawsze jest. Gdy spada cios – malejesz i szerzy się choroba dobra. Którą zabij w sobie. Mówię ci: zabij dobro! Póki zakwitnie wątłym kwiatem złudzenia. Nie męcz się. Dusza udręczona. Ogląda się za wiarą, jak osioł za cieniem. W gruncie rzeczy cóż wiara? Obietnica wieczności, której nie ma; Ja ci to mówię – płochą nadzieją zniewolona wolo. Jam jest słodkim wybrańcem. Karmię, poję, odziewam. Znajdziesz ukojenie ku mnie się chyląc.” 37 100. Śnie mój głęboki jak nora lisa, żagwiący niczym kolce ostu w skórze, wilgotny jak twarz matki po płaczu, radosny niczym uśmiech córki i takiż ufny, i takiż nieświadomy, bezbronny. Śnie mój zza galaktyk i pazuchy, spod ziemi i okolic słońca; pachnący ozonem, mlekiem, czosnkiem, okrojony do marzeń i bezmierny jak spojrzenie zakochanej; niekiedy lodowaty, ostry niczym ból po utracie najbliższych, rozdzierający trwogą opuszczonego. Śnie mój oczekiwany jak miłość, cierpiący ze mną jak Hiob, niewierny w swej wierze; śnie głodu, zimna i pragnienia, śnie o wszechwieczności. Ale to nie sen. 101. Kim jestem – otoczony zbędnymi przedmiotami, w morzu bibelotów i przesądów, niepewny jutra, we wrzasku gazet, szumie komputerów, pośród niemych i głuchych przyjaciół pokazujących na migi swoje głody. Kim jestem – zrywający się w nocy przy lada szmerze, zepchnięty do szarpaniny o przeżycie dla pieniądza chudego. Oszukujący sam siebie w imię prawd wzgardzanych. Kim jestem – obrzmiały niepokojem, o marzeniach bez marzeń, osowiały w obliczu chwil pogodniejszych, wydarty łonu matki wbrew sobie; 38 rozdygotany miłością niespełnioną, zewsząd węszący swądu popielonej nadziei, obity do nieprzytomności obcymi wydarzeniami, do szpiku kości sam sobie obcy, z tylko jednym, jedynym pytaniem na wargach znieruchomiałych: kim jestem w oczach Twoich Panie? 102. Moją stolicą ma być serce nierozproszone. 103. Co potrzebne do życia? Rodzina (jeśli możliwe); jeden przyjaciel; cisza; trochę jedzenia; trochę picia; nieco powietrza i zdrowia; książka; kawałek dachu nad głową (lecz niekoniecznie); kartka i coś do pisania. Ale w gruncie rzeczy tylko jedno – 104. Modlitwa się cofa. pustka. Małomyślne klepanie. Nic od siebie. I natrętny głos włamujący się od środka: „Nie wygłupiaj się, zła w sobie nie pokonasz. Na cóż twój wysiłek. Boisz się. A poza tym – Dobro, jeśli istnieje, czyjąż jest głupcze pożywką? To nawóz, prędko gnijący podkład. Doskonale wiesz o tym.” Manichejskie sztuczki. 105. I górą nie przywalisz, i morzem nie zatopisz, i kwasem siarkowym nie wypalisz, i nie wysadzisz w powietrze toną trotylu, 39 i tysiącem słoniowych nóg nie zadepczesz, i nie udasz, że w tobie nie powstał, i nie wypędzisz, i nie wyprzesz się mrocznego kiełka myśli: a jeśli, jeśli t a m nic – 106. Bliźni to blizny na sercu moim nie zagojone. 107. To jest człowiek: w nylon odziany, z plastikowymi zębami, przy posiłku w pigułce. On to dla siebie i swojego zbawienia stawia gęsto dymiące kominy, produkuje folię, hamburgery, maszyny samojezdne; gra zaznaczonymi kartami, „Jestem za słaby – mówi – by ryzykować” i wznosi toast za sobie podobnych imitacją wina. Droczy się ze swoim odbiciem w lustrze – co ma być przejawem dobrego humoru – rozrywa pękate od informacji koperty i pisze pełne oburzenia elaboraty w sprawie guzika z pętelką. Potem wsiada do lśniącego samochodu i w poczuciu dobrze spełnionych obowiązków dociska gaz do dechy. „Szybciej, dalej, wyżej” – uprzyjemnia mu jazdę radiowa piosenka, więc czyni to w imię narodu, siebie i bliżej mu nieznanych sił, które o tyle go interesują, o ile przynoszą zysk. Czasami późnym wieczorem zagapi się w gwiazdy i złoży ręce tylko po to, by wymamrotać: „Tam jeszcze nie byłem”, mówiąc o kosmosie jako świetnej inwestycji. 40 Martwi go jedynie, by go w nowym pomyśle nikt nie ubiegł. Niewykluczone, że Stwórca wysłucha tej prośby. Tak niewiele przecież chce. 108. Wzmaga się wiatr. Z obrzeży pól kłaniają się topole człowiekowi idącemu skrajem lasu. Widać na jego twarzy znużenie. Nie wiadomo skąd idzie, ani dokąd, ani jak długo. Dochodzi do skrzyżowania, waha się. Zza ściany zieleni dobiega dziecięcy śpiew: „Utwierdź nas w drodze do Pana, wskaż nam ścieżki niekręte i módl się, prosimy, za nas, przed każdym naszym zakrętem.” Uśmiechnięty unosi czoło. 109. Kur zapiał. Piotr trwoży się. To już trzeci raz. A który raz usłyszę ja. 110. Radość rozsadza pierś – rozmawiałem z Bogiem. Nic nie powiedział takiego. Nic nie obiecał. Jaki mądry. 111. Piąty dzień u Karmelitanek w Tryszczynie. Zza muru klasztornego dziedzińca wychyla się gałąź z włoskimi orzechami. W głębi fiolet śliw. 41 Słońce dźwiga złotą głowę. Ranek. Furtianka wężem podlewa róże. W oknie gościnnego pokoju na piętrze miga ręka ojca Romeusza. Za godzinę msza. Spaceruję. Papieros ma słodki smak. Słychać brzęk wiader jadącego szosą rowerzysty. Siostra Paula woła: „Panie Leszku! Panie Leszku!” Dźwigamy konwie mleka. Czuję pulsowanie mięśni. Na koszulce siada brązowy motyl. Delikatnie podsuwam palec. Nie ucieka. Jest mi dobrze. Za dobrze. Jakby za chwilę miał uderzyć grom. 112. Dziki, zmęczony gołąb przysiadł na uschniętym konarze dziobem do wiatru. Ale wiatr wiruje, stroszy od tyłu jego pióra. Wreszcie strąca z konara. Tak i ty, zawsze ustawiający się twarzą do wydarzeń, nie bądź zbyt pewny. 113. Jezu Chryste, włócznio światła wieczności. Krzyża Twego teraz nie pojmuję, bo mój mały przysłania Twój wielki. Dałeś mi do niesienia wór grzechów. Ledwo go dźwigam; jakby na plecy zarzucono górę Synaj. Co powiem synowi i córce, miłością jak ogarnę? Strąceni w rozłąkę gdzie obrócić się mamy? Ciebie sprzedano, mnie nie kupiono. Twój krwawy krzyż przeraża, 42 mój w Twojego cieniu. Oba niosę upokorzony w czterdziestym trzecim roku życia. 114. Nie mówcie mi, że miłość jest słodka. Ta ludzka, człowieka przeciw człowiekowi. Jakby szatan chwytał za gardło i trząsł. Telepie się we mnie dusza – zeschnięty orzech w skorupie. Wiem, w zamroczeniu rzekomo źle widzę. Lecz mógłbym popiołami mego uczucia zasypać wszystkie Księgi. 115. Choć wola w gardło skacze z nagła, ją samą niemoc już opadła. 116. Rozmawiałem z kozą w wąwozie uwiązaną na czterometrowym łańcuchu, z ognistym makiem przy płocie, ze śmigłym nartnikiem na płyciźnie rzeki, z jaskółką siedzącą na telegraficznym drucie, z kretem opuszczającym kopiec, z kamieniem przydrożnym; bo jak każdy poeta znam mowę zwierząt, roślin, kamieni. Wszystkim zadawałem podobne pytania. Dziwiły się naturze nas, ludzi, i pouczały: Żyj jak koza, a będziesz szczęśliwy. Chwal imię Pana, jako wy, polne kwiaty – niczego ci nie zbędzie. Popatrz na nas - zawołał nartnik – 43 czyż istniejemy bez sensu? Nawet marna, ożywiona drobina zna swoje miejsce. Lataj najwyżej jak możesz – zachęcała jaskółka – radość jest w ruchu ku Panu. Wrócisz do ziemi – ostrzegał kret – więc nie wzdragaj się przed prochem, stąpając całe życie po nim. Trwaj cierpliwie jako my, kamienie – stwierdził ostatni – a niczego nad to nie będziesz pragnął w Opoce. 117. Nie cierpię działań matematycznych: dodawać trzeba i odejmować, wyciągać pierwiastek istoty rzeczy, mnożyć, dzielić wszystkie uczynki, myśli i pragnienia; od rana do wieczora, w każdej godzinie, nawet nocą. Złe, dobre, ciepłozimne, bluźniercze, chwalebne, płytkie i radosne, i plugawe, nijakie, żałosne, tajone – a rachunki wciąż się mylą i ten ciągły strach, że na koniec nie uporządkuję tego, pogubię się z kretesem przed obliczem Głównego Rachmistrza. 118. Zaprosiłem do swojego serca miłość: – czuj się jak u siebie. – Przyjmę gościnę, bo poraniony twój dom. Ale jestem wymagająca: musisz mi służyć i w godzinie największej słabości. Czy podołasz? 44 119. Przechadza się między nami Pan krokiem niespiesznym. Ma czas. Nam ziemia pali się pod stopami, ni łuta cierpliwości. Serce nas gna. Rozterka. Nie mamy czasu. Z szałem w oczach rzucamy się na kęsy prawdy i trwonionego chleba. Minuty to olbrzymieją, to się kurczą do rozmiarów kwarka. W aortach płynny ołów. Szybciej. Szybciej!: tę jedną jabłoń posadzić, trzy zaległe wizyty, list, do lekarza. A tu jeszcze żarówka przepalona, kran przecieka, płacze dziecko. Gonitwa dławiąca. Brak tchu. Ręce opadają. Pędzimy nieślepo zadane dni. Z siwizną rośnie poczucie winy. Czy zdążymy? Co po drodze zagubiliśmy? Co przetracone? Przechadza się między nami Pan krokiem niespiesznym. Ma czas. 119a. Milcząca Jego obecność. Niewidzialna obecność. Tajemnicza obecność. Głowy zanurzamy w dłoniach, palcami zaciskając oczy. Panie, coraz więcej mamy Ci do powiedzenia, a coraz mniej słów. Wybacz. Źle się uczyliśmy. Nadal w naszych duszach wbity fetysz strachu. 120. Już nic nie będzie jak było. 45 Żadne z nasion dmuchawca nie spada tak samo. Zmatowiała srebrna łyżeczka, osunął się kamień. Brzęczą natrętnie rozdrażnione szerszenie. 121. Czasem wywołaj się z lasu, wybij kły, odrąb sobie pazury. Nie bój się. Owce przez to nie przestaną być owcami. 122. Tłucze zegar godziny z cierpliwością żarna. Sucha mąka sekund osypuje się między palcami, pyli twarz. W każdym oddechu jej smak. Przenika do krwi; drąży niepokorne ciało. Ta mąka, mąka, mąka mąk. To już doba. To już tydzień. To już miesiąc. To już rok. To już życie chleba naszego wieczności odkrawasz nam Panie. 123. Kaczki nad Brdą ciężko młócą skrzydłami w poszukiwaniu żerowiska. Ich lot przypomina mozolne przedzieranie się w przestrzeni trzmiela albo majowych chrząszczy niezdarnie koszących nad łąką. Pomarańczowymi dziobami roztrącają przeźroczyste struny powietrza, na krótkich i szerokich skrzydłach 46 niosąc ociężałe kadłuby z podkurczonymi łapkami. Nie ma w tym dostojnej żeglugi łabędzia ani wirtuozerskiej precyzji lotu czyżyka. Usiadły w szuwarach. Radosnym kwakaniem utwierdzają się wzajem, że świat należy teraz tylko do nich. Chętnie im wierzę ja, kaczka z błotnistego bajora obok. W ogóle my, kaczki, chętnie uwierzymy we wszystko, póki w zasięgu naszych skrzydeł otwarty raj żerowisk. 124. Ale co z tobą serce moje, czemu zasłaniasz blizny jeszcze nie przyblakłe. Ale co z tobą przyjacielu, wariuje twoje spojrzenie; oczy lecą w przepaść. Nie wołaj; kto usłyszy bezduszny śpiew. Ale co z tobą duszo moja, rozorana w każdą stronę. I tak wykrwawiona, że ledwo trzepoce w tobie chęć nieulotnienia się. Ale co z tobą, miłości, ostra niegdyś niczym sztylet, którego zimna stal zdawała się wciąż głodna krwi. Miłości, co z tobą, na Boga. 125. Czasem sięgam po książkę, jak po list rozwodowy napisany pewnej kobiecie, którą usiłowałem kochać przeszło dziesięć lat. Ale w każdej szadź słów osypująca się w ból serca odrętwiałego od prób. 47 Śmiech między okładkami, pogonie, przestrzenie, czas jałowiony. W rosnącej sterylności zaciskam zęby i czytam: być może jestem kochany być może jestem komuś potrzebny nie wiem o tym. 126. Brudne nasze czyny, smutne nasze czyny, niepokojące nasze czyny. Czynom naszym brak przekonania, stają się bezwiednie. Z niemyślenia, krnąbrności. Ze zgorzeli niewiary. Trzeszczą w nas wiązania świątyń. Wchodzi w nie Pan, a my, przez pamięć czynów naszych, boimy się o Niego. Jakim rzemieniem scalić rozum, wolę i serce, by dusza nie wołała w nadmiernym ucisku? Duszo, czynami naszymi niewolna. 127. Kotłuje się w niebie. Szydła błyskawic wyskakują z worów chmur. Na wierzch rozchybotanego morza plamami wypływa olej. Urwane ucho dzbanka. Pełno znaków. Rozpoznajemy nieporadnie. A może to nie tak? Źle odbieramy? Kto powiedział, wesprze? Sami przed sobą się tłumaczymy. Wykładamy swój strach. Nomen – omen, sen – mara. W zaklęcia dyżurne ucieka niemoc. Przez zwątpienie jak przez grzęzawisko idziemy. 48 Tfu, przepadnij siło nieczysta! Rozstąp się pod nią ziemio! 128. Jak boli, boli miejsce po nieobecnym uczuciu. Duszy palcem dotknąć ani zważyć nie można, miłości też. Była. Były miłości ostrogi. I gorące Jej światło przenikało zdrewniałe członki. Tak. Nie przeczę. Nie chcę i nie potrafię. Póki coś w nas pękło z cichym zgrzytem byliśmy kochani. Zaznaliśmy tego! A jednak przez gardło przejść nie chce nieuchronne: czasie, czyń swoją powinność. 129. Mimo niepokornych morskich pól, wietrznych kurtyn, węzłów i trąb, pośród konwulsji wulkanów, przepaści skalnych złogów, ostrych pnączy i dzikich róż, piołunu, próchniejących kładek, betonu słów, przez piaski bezsennych nocy, z drzazgami płomieni w oczach, z oddechem do pęknięcia płuc, obok wrzasku odchodzących i przychodzących droga – 130. Dzień powstał niechętnie: w hałdach deszczu i pomroce nieba, ze śmieciarką warczącą przekleństwami, piskiem opon za rogiem i dudnieniem w rurach kaloryferów. Dzień ten powstać nie chciał. Współczułem mu serio, niegotowy był, jakby na siłę wypluty z plugawej paszczy czasu jałowego trwania. Dzień ten pięknym chce być, być niezwykłym pragnie; 49 tylko mu zaistnieć daj szansę człowieku – postaw tyczki godzin między zdarzeniami i opleć minut wiązki łykiem nadziei. Już trwa, nic nie zrobisz, wolna twoja wola. Nie przemykaj chyłkiem jako ten złodziej, na którym ciąży kradzież serca krwią kwitnącego i duszy otwartej. Dzień ten powstał chętnie, wbrew temu, co sądzisz; ma swoje zadania i ukryte plany; ma zaliczkę dla ciebie, jak i dla każdego, w postaci szczypty soli przemieszanej słodem. 131. Która to już z kolei bezsenna noc? Dziesiąta? Setna? Tysięczna? Nie liczę. Na bocznicach klamoczą przetaczane wagony. Skowycze suka sąsiadów z góry, pozostawiona sobie. Jest stara, ma przeszło dziewiętnaście lat. Bielmo na oczach, poskręcany grzbiet i łapy. Z trudem wbiega na schody, obsikuje półpiętra, ucieka nawet od znajomych. Dawno straciła ostatnie zęby i lśniącą sierść. Skowycze z bólu. Nie jestem sentymentalny. Nie żałuję. I rozumiem dlaczego – wbrew wszystkim – nie chcą jej uśpić. 132. Czytamy Diderota, Woltera, Platona, Montaigne'a, Ingardena, Erazma z Rotterdamu, Simone Weil i Pascala, św. Jana od Krzyża, św. Salezego – czytamy, czytamy. Chłonni i giętcy umysłowo, schludni i ułożeni w opiniach katolicy, utwierdzeni o jakiej takiej komitywie z Bogiem, znający style i prądy epok, historie upadku narodów, heroizm męczeństw pomazańców, wszelkie systemy filozoficzne, społeczne; my wszyscy cholerni intelektualiści 50 czytamy dużo i jeszcze więcej. Tylko jest kłopot, zaczyna się kłopot, gdy próbujemy odczytać spojrzenie bliźniego. 133. Znów kluje się nienawiść. Jej mokre jeszcze, o zlepionych piórach skrzydła zaczynają d rżeć pragnieniem lotu. Czy dużo trzeba? Krzepną chrząstki i wiązadła nowego uczucia, pióra lotne wydłużają się, mięśnie twardnieją. Dociera zew wiatrów – wabi lada pasmo podmuchu. I już łopot, szum pierw niezdarnych skrzydeł silnieje, mnoży swą pewność, wreszcie urasta tak, że ich cień bez trudu powleka nas niczym rdza żelazo. O, Panie! Drwisz? Tę chwilę nieuwagi znów mam okupić odgrodzeniem Światła? 134. Tętent. Dudnienie. W krzywiźnie aorty tłoczy się krew. Ktoś paści na nas zakłada – w dołach pale ciosane stawia na sztorc. Biegniemy razem z krwią naczynia szalone. Ćwierćbogi oddane czarnej nadziei. Czerń i czerwień. Czerwień i czerń. Biel, której: „Jakby kto rąbał i rozdzierał ziemię, rozsypują się kości nasze u wrót Otchłani.” 134 a. Ale „Uchroń mnie od sideł, które zastawili na mnie i od matni złoczyńców” we mnie krukiem siedzących. To moja wątroba, nerki moje, i stos pacierzowy, i miękka jama jelit paścią moją. I mózg 51 szydzący z otwartych pól serca. I duszy na ramieniu tajemnica ściśnięta. Uchroń mnie Panie od myśli pomieszania, od mrozu w stawach i żółci pod językiem. Uchroń – jeśli możesz – przed biegiem straceńczym krew moją. Niechaj daremnie nie tryska strumieniem we wrota Otchłani pierwej nie spełniona. 135. Nie spieszmy się. Spieszmy się. To musi dojrzewać Szybciej – powoli. przed siebie. Jak wzrasta cedr. Jak błyskawica bije. Jak zegar. Jak zegar. Na wzór dobrej pamięci na wzór złej. Hamujmy się Pędźmy na złamanie co sił. karku. Milczmy. Krzyczmy. Żałujmy łez. Nie żałujmy łez. Nie zabijajmy się o siebie zabijajmy się. Do. Dla. Przez Pana. 136. Alfa Bóg. Omega Bóg. A – Z. Encyklopedia duszy. Księga wściekłości ludzkiej niemocy. 137. Na przysłowiowym włosku wisi. W drzazgach. Sypiące piaskiem i pyłem. Z zapachem świeżych wiór i rybich łusek. Owiane dymem gęstym. Karminowe i złote. Jakie to jest? Jeszcze jakie? Pokryte szczeciną? Być może. Ale i dławiące. Gwiezdne. O smaku słodkim, lecz kwaśne. W migotliwych okruchach. Muzyczne na skraju snu. Jak grafit kruche. 52 I jeszcze, jeszcze jakie? Że słone czasem, lecz dalej? Może pajęcze? Iglaste. W stężałym nacieku. Niknącym pulsie. Mokre i palące. Bywa bladoniebieskie, z domieszką purpury. Jak kurzem spowite. I lśniące czystością do bólu oczu, gdy wiązki promieni tańczą dookoła. Szorstkie. Szczypiące. Twarde w drobinie. Zbite i zwarte. I miazgowate. Huczne. Miłosne. Trochę haniebne. Też komedianckie. Tak jest z tym, gdy mówię. I czuję. I słyszę. To, co przeżywam, czym żyć pragnąc – nie trafiam. Z przypadku imiona zastępcze tego, co we mnie siedzi z niewiarą pospołu. I tym się żywię. Przez nienazwanie w głąb siebie płynąc. Tak jest lub nie jest w odłamkach chwil ze skały czasu. I nikt, nikt (!) nie zaświadczy, prócz Tego, Który – 138. Tak zimno w tunelach duszy. I mrok osacza z każdej strony. Modlić się pragnę, lecz obręcz jaka ściska gardło moje? Uciec, daleko. W otwarte przestrzenie. W jasność przeczuwaną. Modlitwo! Jak pod dębem ostojo. Dębem szeleszczącym opiekuńczą siłą. Czemuż więc gdy ledwo słów kilka język uformuje wargi drętwieją. To hardość czy niemoc? Czy coś w sumieniu ciężkim złogiem leży? Gniotą młyńskie koła dobrego i złego. Z cichym trzaskiem szarość się rodzi. O, Panie – wreszcie pęknę krzykiem na nieostrej granicy rozpaczy i bluźnierstwa! 53 139. I wciąż powielamy prawdy zastane, wyważamy drzwi dawno otwarte. Cóż nowego głosimy sobie? Nic. Duch niepojęty trwa niezłomnie, materia wielokrotnie przepada. Choćbym odstąpić chciał i znikczemnieć, zaprzeć się, też zatracić w świecie – dopadnie mnie Miłość, której w buncie przychodzi złorzeczyć. Miłosierdzia twarda nauka. Przyjąć więc cierpienie? Lecz ta obawa, czy udźwigniemy co nam zadano. A jest i hart jeszcze, jako prężna struna biegnąca od woli po gryf nadziei. I jej to właśnie brzmienie niechaj wciąż trwa w uchu. 140. Obmówiono cię. Znieważono cię. Zdradzono po raz wtóry i trzeci. Być może opluto. Za plecami sprzedano. Ciesz się! Wybrał cię Pan! 141. Jakiej chcesz zapłaty? W pieniądzu? Naturze? Przysłudze? I za co? Coś czynił i dla kogo? „Tak się godzi – mówisz. – Choćby wdzięczność jaka. Pies łasi się za miskę i domu mi strzeże. Koń za obrok nosi – każdy coś tam daje. Wykonałem pracę, a mnie oszukano.” Czy przepadła praca? Posadziłeś winorośl – inny grono zbierze. Ludzki obrót rzeczy. Czyniłeś myśląc tylko o ludzkiej wdzięczności? Kto kogo więc oszukał. 54 142. Wieść z ostatniej chwili: świat jeszcze istnieje! Mimo trzęsień ziemi i zawałów sumień, szerzących się zaraz, laserowych maczug, świat istnieje nadal z uporem maniaka! Wywodzić będą z tego przeróżni mądrale, że to prawidłowość nie do podważenia. „Ano zobaczymy – rzekł mi mój znajomy – co ten okrzyk znaczy, gdy wąchać będziemy kwiatki od spodu.” 143. Stare listy mają w sobie coś z okrucieństwa. Przywołują chwile, które nie wiadomo czy były. Były? Całkiem możliwe. I chciałbym w to wierzyć, i trzeba, nawet wbrew sobie. Bez względu na to, co niosły w nadziejach. Taki więc byłem? Com komu wywołał? Co mnie dopuszczono bez wiedzy mej i woli? Przyznać się. I do klęsk wielu w każdej osobie. Przychodzi czas wyłaniając z przeszłości i ten list, Pawła do Koryntian, gdy mówi: „Nie piszę tego, żeby was zawstydzić, lecz aby was napomnieć –” 144. Wśród kukieł daremny trud siewcy. I na skale. I w grzęzawisku. Dyskretna opieka Mistrza jednak kukły ożywi. Skała skruszy się i przyjmie ziarno. I opary letniości ujdą z grzęzawisk, nim cień Pielgrzyma na naszą padnie drogę. 145. Gdy ślepe serce lgnie do świata i wiersz zakwita próżnym słowem na nic wołanie: wróć! 55 146. Magnetyzm złego, gnuśność woli, znużenie – wszystko to uderza wielokroć. W odruchu, jak przed ciosem osłaniam się ręką, chroniąc twarz wykrzywioną grymasem. Ostrogi bólu rozrywają me boki, gdy dosiada mnie Zły. Jestem rydwanem Złego. Bywam rydwanem Złego. Nie chcę. 147. Ciemne jest ziarno goryczy. Ktoś we mnie rozrzuca mrok. Nie cieszą mnie dziś pieśni rwące się do lotu. Nie raduje uśmiech dziecka. Nie porusza cudze cierpienie. Idę przez świat dzisiejszy jak ślepiec, niepewnie rozgarniając płaty powietrza. Gdzie jesteś, Światłości? 148. O, słabość nie jest słaba! Jest siłą okrutną. Jest jak dla motyla pajęcza sieć. Stąpa miękko i cicho. Skrada się niczym kot. By jednym skokiem dopaść ofiary. Trzepocze się szary wróbel w piersi. Przeczuwa swój los. I ten zawrót głowy nazbyt gościnnie otwartej. I pieczenie pod mostkiem. Drżące członki. Gubimy się w szmerach i ledwo słyszalnych głosach przyprawiających o szaleństwo. Nie w czas rozpoznajemy. 149. Więc ta godzina nadejdzie? Przyjdzie zostawić otwartą Księgę 56 pośród ziół i traw łąki nieprostych wędrówek? Nie doczytaną? W połowie drogi? Zdumiewa beztroska. Jakbym winę swoją miał nieść wiecznie idę. Jeszcze jutro, jutro – kusi głos – jutro też dzień. Zdążysz. Lecz kto powiedział, że i kolejny ujrzę wschód słońca? Kto choćby najbliższe pół doby poręczy? Niechby i pół godziny? Jest taki szaleniec? A może już w szeolu spotkam cień jego? Czyż więc nie czystą komedią jest życie, gdy złuda chce wspierać jak cud-laska Mojżesza? 150. Jeden dom wieczny – wspólne przedpokoje. Jednak w różnych nam komnatach ostatnia przypadnie gościna. 151. Wiersz jest tajemnicą. Jest cudownym trybem danym przez Boga w ludzkim mechanizmie. A co dopiero, gdy w stronę się obraca Pierwszej Tajemnicy. Gdy rozważa Przyczynę i Skutek w swej dumnej pokorze! 152. Mnóżmy pytania. One dobrze wiodą. Pełniej, niż lada odpowiedź, nawet złotymi tłoczona zgłoskami. 153. Bądź gotów. Nadepnij głowę węża, nim ten zmiażdży twą piętę. I niechaj ścierwo jego zgnije nie grzebane. 154. Matko, gdzie mnie zawiodłaś. Ciernie dookoła; stromość, miałkość, małość. 57 Swój ból chronisz w sobie jak skarb Odkupienia. Czego nauczyłaś? Kilku słów prostych, które za nic w świecie. Ale dzięki za to. Wierzę ci podwójnie. Matko moja z matek najświętsza obok Pani. Już idziemy razem. Już nam surmy grają na Miłość kryniczną. 154 a. Ojcze, gdzie mnie zawiodłeś. Wojna obok wojny, puste bomb serca. I twoja nauka patykiem na wodzie? Nie jest to prawdą. Widziałem w twych oczach ostrych iskier snopy. Krzesała je nadzieja o twarde życie tarta. Czyż nie ty powiedziałeś: cierpieć, ale tak, by godności nie zbywało? 154 b. Synu, znów cię wiodę. Chcę pokazać ci gwiazdy i ryby, tarasy jabłoni kwitnące śnieżną bielą w rudych strugach słońca. Pójdziemy do stolarni, gdzie wśród wiór się uwija 58 następca Józefa. W pola niebotyczne za kres horyzontu. Weź ze sobą plecak i dobre buty. Może dalej pójdziemy, gdy nas Kto zawoła. 154 c. Córko i ty pójdź ze mną. Wspólnie odgadniemy zagadkę motyla. Kruchy czas jego i nieświadomy. Spójrz – tam chmura pierzasta, tam dąb żołędzie rodzi. O, wśród nóg przemyka spłoszona jaszczurka. A przed nami pożar. Pali się w człowieku nienasycenie. Nie spłoniesz, nie bój się. Jestem przy tobie – póki czasu mego. 154 d. Pójdź ze mną przyjacielu, bo pójść gdzie mamy. Wielkie pola przed nami; tereny lesiste, góry i doliny. To nic, że siwizna objęła już skronie. Serca nasze rosną w Panu 59 to zwątpieniem, to skruchą. Tak nam przyrodzone w łatanych iść kapotach, z sękatymi kijami. Mówię: nic to. Póki trwa wędrówka cóż nas rozłączy. 154 e. Pójdź ze mną i ty nieznana kobieto, którą uczuciem pragnę obdarować. Za nic mam twą urodę i błyskotki na palcach. Jeśli przy moim boku chcesz iść bacz domu i światła. Nie zabraknie ci chorób, trosk, nieszczęść. Obiecuję. Ale i wsparcia w złej godzinie. Znam takie miejsce, gdzie pójść warto. Zaufaj mi, jako i ja zaufałem. 154 f. Pójdźmy razem wszyscy, jeśli to możliwe: i ty matko, i ty ojcze, i ty synu, i ty córko, i ty przyjacielu, i ty kobieto niecierpliwie oczekiwana, nawet i ty była żono; 60 mój wrogu, także dołącz do nas. Wspierajmy siebie wzajem. Wspólne nasze niebo, wspólna ziemia, wspólna krew. Niechaj drogę nam rozświetla jedna Prawda. Której zaprzeć się, to jak serce utopić w studni bezdennej. 155. Nie chcę zaprzeć się siebie. Ale to jest trudne. Tylko usta otworzę – słowa ulatują. Nie schwytam. Za szybkie. Za gorące. Kłamliwe. Ileż niepotrzebnych chwastem w mowie siedzi A gesty jakie. Bodaj ich nie było! I czoła zmarszczone. Twarzy grymas lichy. Tak trudno milczeć i nie okazywać coraz częstszego zniecierpliwienia. Cienkich włókien wstydu nie widać już prawie. Na nowo zęby zaciskam kolejną nauką. Jakbym papugę chwytał i rwał strojne pióra do skóry gołej, bezbronnej całkowicie. 156. Nie byłem nigdy w Oakland, ani też w Pekinie. Czy u podnóża Kilimandżaro. Nie opływałem Przylądka Dobrej Nadziei. Nikt nie mógł mnie widzieć na Wyspach Wielkanocnych. Nawet w Wilnie, skąd moja matka pochodzi, czy pod Lwowem, skąd ojciec. W Afryce też nie byłem, ani na biegunie; nikt nie zderzył się ze mną biegnąc mostami Loary. A jednak jestem wszędzie i to jest niezwykłe. Że mogę być wszędzie, gdzie tylko zapragnę. 61 I że to sprawa woli jest i wiary. Czy w Bogu będę. Czy Bóg we mnie jest i ja. Choć nigdy nie byłem. I nie widziano mnie w Bogu. Ani Boga we mnie. T o jest niemożliwe. A że w jakimś Oakland nie byłem – najmniej jest znaczące. 157. Gdy spacerowałem wczoraj brzegiem morza rozdeptywane muszle chrzęściły pod stopami. Mokry, gruby piasek odbijał podeszwy, których trop biegł krzywo, łagodnymi łukami. I wydawać się mogło, że tak będzie wiecznie; ja, idący w kurtce z nastawionym kołnierzem, w podmuchach lekkiej bryzy, z rozwichrzonymi włosami, niosący w sobie niepokoju małe, ciepłe zwierzę. Niosłem troskliwie, jak coś cennego w pamięci się nosi. Coś też rosło we mnie i na powrót malało. Szła fala za falą – wszystkie zmarszczką kryte. Czułem się nie w porządku. Czegoś wciąż za mało. Wiem, boską rzeczą sądzić. Jednak ja sądziłem siebie. Może nazbyt surowo, jak na czas mój przystało. Cóż, w sile wieku jest już ze mnie mężczyzna. I co ma być jeszcze – będzie. Co miało być – się stało. Nadeszła mgła. Buczki okrętowe wyły przytłumione. Razem z mgłą opadła zasłona oczyszczenia. Jakbym spowiedź odbył, ulgę wyssał z piasku. Lecz chwila ta prysnęła. Tak niewiele się zmienia. 158. Kiedy poeta ramiona wyciąga, to je unosi, to szeroko otwiera świat chcąc objąć cały, z przypadłościami; gdy woła w rozpaczy albo i nadziei nadgłosem szczególnym, bo danym od Pana, to jakby płaszcz przywdział nieśmiertelności, skrojony boską miarą na plecy człowieka. Nie darmo dar ten dany. I cel w pieśni krzepiący. Jak dla przewodnika gwiazda w ciemnym niebie. Jak źródło na pustyni. Iść, iść w nieśmiertelność, poczuć duszy drżenie, 62 zdumionej Obecnością. I przez to poeci tak często wariują - w wizjonerstwach swoich światła dotykając, czując wymykanie. Tajemnic odwiecznych, wszechogarniających. Nieśmiertelność niesioną dla każdego z osobna i w Jedność zlaną, której ogrom scala w lity obraz Sensu. Poeta wie o tym. Dlatego wciąż ramiona otwiera szeroko. A gdy nie otwiera, bądź je opuszcza – nie jest poetą. Co najwyżej skrybą. 159. Uwierzyć to nie koniec. To nowe zwątpienie. To inna walka, wyzwalanie z niemocy. To wolność surowa, która kosztuje kto wie czy nie więcej od prostego zaparcia. I częściej boli mój ty niedowiarku, niż serce twe bije, kołaciejąc w rytmie. Bo jest okupiona stromą wspinaczką. Uwierzyć to nie wszystko. Ledwie szansa na drogi początek. Nie radzę próbować, mój ty wygodnisiu. Lepiej włóż papucie manichejskich gierek. I usiądź na tyłku zadowolony. Masz żarcie, picie, sztukę, swoją filozofię i jakoś pociągniesz atrapę wózka. Nie chcesz atrap? To sobie wytłumacz, że to najtańsze i najwygodniejsze. Co to, bunt? Może moda nowa? Odstąp! – dobrze radzę. Nie dla ciebie wiara. Wolności nie osiągniesz, boś za letni w środku! 160. Tak nam wiele dano! A tak mało widzimy. Suchy ogon komety galaktykę omiata. Z tamtej perspektywy śmieszne nasze płacze. 63 Jak pestka agrestu ta planeta – Ziemia. Tam coś żyje na niej? l na chwałę czego? I czy tym istotom dane jest co pojąć? Kto je programował? Ku czemu zmierzają? Wegetują? Czy żyć chcą? Co właściwie robią w tej sprawie, prócz wylewania krokodylich łez? I czy duszę mają. O, to jest pytanie. Dla marnych szans rozumnego robaka! 161. Już po północy. Cisza w uszach dźwięczy. Żar z papierosa na białą spadł kartkę. Jestem zmęczony. Drży kciuk lewej dłoni. Siny półksiężyc w rogu okna wisi. Spać, spać! Odejdźcie książki i myśli. Niech mnie nie prześladuje i ta cisza we mnie. Nie wierzę jej. To nie ten rodzaj ciszy, co przychodzi – bywa – razem z ukojeniem. 161 a. Ukojenia nie ma. I jak się pogodzić ze sobą, uładzić, uciszyć. Noc tego nie daje. Samotność. Puls w skroniach ledwo wyczuwalny pod opuszkiem palca. Żyję. Tak dyskretnie teraz krew ma we mnie krąży. Ale to złudzenie. Tylko czeka chwili, by zaniedbać powinność. Ustać w obowiązkach. Czy nie zarażona czasem moją gnuśnością. 162. Szykuje się nam przegrana – tak twierdzi jeden z poetów. Bo źle dźwigamy łaski piekielne, źle mróz płomieni w nas tańczy, źle odchodzimy. Jakby zimnymi ogniami kto się zabawiał, strzelały kapiszony dziecięcych uciech. Dano nam kąpiele słoneczne i błotne, dano wichry w piersiach i serdeczne skupienia, a wciąż profanujemy ust otwartych ołtarze. 64 W niepojętym widzie rozmieniamy na drobne tak grube monety wielkich możliwości. 163. Cierpienie uśmiechu nie przekreśla. Gdy prawdziwe, na sztywnych nogach nie idzie. I w oczy nie kłuje ostentacją. Jest bolesnym ruchem na krawędzi mądrości. Bez nut koturnowych. Jego filozofią dyskretne trwanie. Tak cierpiał Sokrates. I pewien Człowiek na pod kątem prostym złożonych dwóch belkach. Ich geometria określa doskonałość. 164. Mój dom nie ma ścian czterech, podłogi, mebli, okien. Nie ma klamek czy systemu zamków, ani antaby u frontowych drzwi, której kołataniem można kogo wywołać. Mój dom to wędrówka; przenikanie przez owe ściany i mury wysokie. To czołganie, pełzanie. Też marsz upiorny z ironicznym uśmiechem. Czasami nieszczery, ale zawsze z czołem dość wysoko nad ziemią. Moim domem jest nie napisana powieść „Lichwiarze sumień”, do której dojść nie mogę od ładnych lat paru. Jest nim niespełnienie. Mój dom jest zawsze we mnie. I niosę go w sobie jak w drewnianej oprawie szarą laseczkę grafitu, która pod uciskiem zmienia się w diament. 165. Sławną jest Sztuka, co Człowieka popiera. Jej języki mnożą same dobre światy. Dobre przez Piękno. Choć z ziarnami bólu. 65 Ale co prawdziwie bez niego się obywa. Rodzi w przeznaczeniu świetlisty element. Cienie likwiduje do mniejszych rozmiarów. Spośród bredni nazbyt logicznego rozumu wyławia te, z którymi jeszcze żyć można. Wielką jest Sztuka wynosząca Człowieka. Wywodzi Miłość z bagna niebytu. Tak podnosi, jak rzuca na kolana. Swoim tchnieniem ożywia i głazy. To, co plugawe przepada w niej z kretesem. Dodaje tęsknotom skrzydeł anielskich. Jest świętością w Prawdzie. Świętem. Jest nazwaniem tego, co w nas bezimienne. 166. Wracać do pytań pierwszych jak pod prąd się wraca szybkiej, rwącej rzeki. 166 a. Do źródeł wracać, gdzie spokój niewyobrażalny w mgle miękkiej, mlecznej i świetlistej. Gdzie napotkać cię może jasne przeznaczenie. 167. Jak powolni jesteśmy własnym zaprzeczeniom. I ta nieustanna gotowość do wątpienia. Odbieramy świat nieufnie, na słowo honoru; czując na plecach cień cudzego noża. Nie, nie zawsze to strach. Bywa, że ogniwo piekielnego łańcucha, którym skuto nas niewidzialnie. Nierozerwalne związki dobrego i złego. Jak od kwitnącej róży nie sposób oddzielić zapachu. Od niego zaś barwy delikatnych płatków. Wszystko to się wiąże, ostrym kolcem spięte: i łodyga, i kwiat, i liści koronka, wspomniany zapach i kaprys koloru – to dopiero razem jest różą. 66 Lecz dlaczego różą – nikt nie odpowie. 168. Bywają dni, że słyszę dzwony w sobie. Nie te z wież kościelnych, spiżowe, fizyczne. Też nie te na trwogę, czy w radosnych pląsach. Ich dźwięk niesie coś z napomnienia, jest niczym łagodne skinięcie ręki. Wówczas inne drżenie ogarnia me ciało, coś poza dreszczem, znajomym mrowieniem w znużonych pracą mięśniach i wzdłuż włókien nerwowych. Jakby kto w naczynia próżne płyn wlewał oczekiwany, który wypełniając po brzegi formę ukształtowaną nieznanymi siłami sam stawał się istotą. I zapowiedzią spełnienia. Dzwony. Częściej mnie wołajcie. Niechaj ta muzyka nigdy się nie kończy. 169. Twój ból jest hymnem. Winieneś to wiedzieć. Jest pieśnią chwały. Chwalbą nieustanną. I jest on z cierpienia Judasza, który sprzedawszy Przyjaciela, w rozpaczy się powiesił; a którego winą większą nie była zdrada, lecz w wybaczenie utrata wiary. Taką pieśń przyjmij. Gdy nie zapominasz Judasza w sobie – taki ból jest hymnem. C z ł o w i e c z y m zawołaniem. 170. Znam wielu biegłych w mowie i piśmie sług słownika wyrazów trywialnych i obcych, którzy mównice tak ukochali, 67 jak brata swego. Znam ja ich nie najgorzej. Tworzą dzieła na zamówienie czasów iluzji, zwanych naszymi. I trudzą się w pokonywaniu szczebli krótkich drabin kariery. Są opanowani, zręczni, przenikliwi i zawsze pod nienagannie skrojonym językiem. Takie króliczki. I w króliczym tempie też się mnożą. Akceptując gorliwie każde prawo stada. I tupią zabawnie swymi odnóżami, gdy głodny Wilk Prawdy na horyzoncie się zjawia. Na czas przemarszu Wilka pustoszeją mównice, są zwijane drabiny, podnoszone mosty. By krótko potem wydać ostry dekret w sprawie nieistnienia Wilka. Biegli w mowie i piśmie już sobie poradzą z trudnością jaką jest przekonanie stada do nowej złotej prawdy. Już szykują słudzy słownika wyrazów trywialnych i obcych nową jego, poszerzoną edycję. 171. Obudziłem się rano wyśniwszy na wzgórzu nagim twierdzę z cegły czerwonej, z podstawą w koło wpisaną. Twierdzę o siedmiu oknach wąskich: cztery biegły górą, dookoła, na cztery strony świata wyzierające. A każde imię miało, kolejno przypominane: okno Umiarkowania, okno Męstwa, okno Roztropności, okno Sprawiedliwości. Następnym oplotem pierścienia trzy biegły, z imionami: Wiara, 68 Nadzieja, Miłość. W miejscu, gdzie mogło być czwarte Brama sięgała wysoka, dębowa, okuta grubym żelazem. Strzegąca do twierdzy dostępu; we śnie uchylona. I też imię miała. Lecz pamięć moja przedziwną przyczyną nazbyt się broniła przed jego zapamiętaniem. I o tej Bramie najwięcej rozmyślam. Tak długo będę myślał, aż imię Jej w swój czas się wypomni. 171 a. Brama była uchylona. Lecz nie na tyle, bym ujrzeć miał co w środku. Jednak – to pamiętam – coś z niej wypływało. Nie dźwięk i nie światło. Coś nieuchwytnego. Coś, co przyciąga, jednocześnie odpychając. Nie wiem jeszcze co to. Ale przeświadczenie mówi, że wiedza ta może być dana. Gdzie? Nie wiem. Kiedy? Nie wiem. Jak? Nie wiem. Lecz przynajmniej przeczuwać winienem dlaczego. 69 172. By dostąpić Ciebie – pierw Abaddon. Z całym złotem sztuczek chwil prestidigitatorskich. By dostąpić – pierw popaść w łoża madejowe rozkoszy ziemskich, odurzeń przedmetafizycznych. By – jak średniówka, jak na granicy tama, którą przewalą żywioły z tej albo tamtej strony. 173. Dlaczego wam brak pogodnego uśmiechu; a humor wasz jeśli – to już wisielczy, zgryźliwość raczej. I skąd się bierze nieświetna pasja w dość ponurym traktowaniu rzeczy? Jakbyście wsi kilka spalili ze szczętem takie wasze spojrzenia; bez kija nie przystąp. Także wasz smutek grząski niczym zdradliwe mokradła – popaść w nie, to powolny koniec. Wiem, nieraz i ja się zarzekałem, przyjmując hord bólu ponawiane ataki. Ale to nie wyjście ciężko zwiesić głowę jako ten wałach w uprzęży, z lemieszem w twardej ziemi. I nieprawdą jest takie trwanie, jak nieprawdą, że tylko chmury na niebie. No, do góry czoła! Że boli, niech boli! I ból, i uśmiech na jedną jest chwałę. 174. Nie tłumaczcie ziemi, słońcu co mają czynić. 70 Nie poganiajcie ziarna, by wnet kiełkowało i kwiatów nie gońcie, by prędzej kwitły; także owoców, by dojrzewanie zechciały przyspieszyć. Nie rozrywajcie jeszcze tej zasłony, za którą piorun czyha gotowy do skoku. Przyjdzie jego pora. 175. Na taśmie lepu świata grzechy nasze jak brzęczące muchy. 176. Rzeczą pierwszą jest kochać. I nikt mi nie powie, że jest inaczej! A ten, co tak twierdzi, kłamie sam sobie. Może przez rany wewnętrzne, nazbyt rozległe, nie dogojone, wciąż odnawiane; może przez lichą przekorę i strach odpowiedzialności, która to wiąże nienawiść z miłością. Z różnych stron spłynąć może dar kochania. Ta łaska pierwsza, którą odtrącamy, rodzi nowy wymiar w zagęszczonej przestrzeni dóbr wątpliwych, atrap, surogatów. Kto nie kocha – duchowym jest kaleką. Kto kochać nie chce – źle gra z przeznaczeniem. Odrzucając miłość skazujemy siebie na małość żałosną w mrocznym rozdarciu. Rzeczą pierwszą jest kochać. I drugą. I ostatnią. Szukać wciąż miłości. Której brak, to zbrodnia. 71 177. Docierają i do was echa oklasków przed pustą sceną, gdzie tylko kurz gra w zbłąkanym snopie słońca? Czy widzicie cienie tych aktorów, co odeszli niegłośno, jakby na palcach? Gdzie zawiodła ich sztuka i co grać chcieli? I przed kim? Dla kogo? A my, ta widownia, co za nimi szalała, niechcący nie wskakujemy wciąż w niegdyś role przegrane? 178. Młodzi boją się starości, jej zwiotczałych ciał, wodnistych oczu. Nie myślą źle. Że jeszcze setki lat tańca, słońca. Starzy boją się śmierci. Twierdzą, że wciąż nie są gotowi; że jeszcze dzień, jeszcze chwila. Dopóki przeleci ten ptak, spadnie ta piłka. Tylko dzieci niczego się nie boją. Czyste i jasne. Uważnie patrzmy na nie. To nie infantylizm, a przejaw wyższej – potem traconej – przedziwnej ufności. 179. Nie pozwól dożyć zgorzkniałej starości; nie chcę cierpieć przez cierpienia innych; wtedy będę musiał być mądry, sprawiedliwy, z powagą odpowiadać na puste pytania. 180. Cisza wyrywa się samotności, z platformy nocy wskakuje oknem. Uspokojona kartka papieru nadstawia policzek. 72 181. Dużo jest mądrych wierszy, a wszystkie krzyczą przeraźliwie, wywracając trzewia. Nie dajcie się zwieść ich matematycznie chłodnej precyzji. To ostrze cierpienia obrócone przeciw nam. 182. O istocie pisania wylano już tomy. Kto nie pisze, nie wie, jak się przez to krwawi. Co znaczy udręka samotnego błądzenia tunelami duszy pogrążanej ciałem – z całą jego żądzą pożerania świata. To nieustanna śmierć i wieczne narodziny w równoległych sferach dopustu wyobraźni, której sens jaki, o ile czemu służy. To wyrywać serca po kawałku i składać na nowo w piersiach czytelników. Pisanie to akt gorzki. Wiara, że z upadku i najhaniebniejszego wywieść można kogo na kładkę chybotliwą nie poznane dotąd spinającą brzegi. 183. Kto tworzy cierpienie przyjąć musi jak hostię. A gdy ją wypluwa – może i nie wiedząc o tym – przyjmuje podwójnie. 184. Gdy na tę ucztę zaproszą nas sąsiedzi z góry hucznie grać będą dudy i basetle. Wspólnie zasiądziemy wśród szumu skrzydeł świetlistych za szerokim stołem, na zydlach ciosanych. 73 Będzie to wieczerza wspólna ostatnia, gdzie kat z ofiarą zasiądą pospołu; gdzie adwokat diabła trąci się kielichem ze świętym Augustynem w przytomności świadków. Będą na niej wszyscy, co przed i po nas byli: i Homer, i Cezar, Mandelsztam, Torquemada, i ten co cię przejechał samochodem, spalił, wydźwignął w złej godzinie; każdy, którego znałeś i poznać nie zdążyłeś. I tych, co zapomnieni, też nie zabraknie. Wszyscy z martwych wstaną. I w tym momencie bezczasu, pośród wonnych kadzideł, upajającej jasności każdy ostatni raz wybierze, gdzie ma odejść. S a m n a d s o b ą s ą d c z y n i ą c. Gospodarz nikomu nic nie wypomni. Będzie milczał. Tak długo, póki gość ostatni nie wstanie od stołu, wlokąc się lub pędząc w sobie daną stronę. 185. Gwarno w moim domu od nieobecnych. Wciąż przychodzą. Tyle jeszcze mamy wspólnego do przemilczenia. 186. Co przed kim się otwiera inaczej jest czytane. Inaczej rąbiemy jedno drzewo. Choć tak samo nas swoim ciężarem przywali. 187. Ja, swawolny chłopak, skaczący do oczu światu latami bez umiaru; ten brzdąc, ten szaławiła i facecjonista, sam pośliznąłem się wreszcie na mydle szarym lat temu trzy, może więcej trochę. 74 Nie potłukłem się zbytnio, lecz gdy wstawałem dobry humor prysnął. Ja, niegdyś chłopak tak beztroski, świetnego samopoczucia odnaleźć już nie mogę. To może niesprawiedliwe. Ale chyba nie. Nie. W każdym razie jest już inaczej. Coś pobiegło dalej beze mnie. Beze mnie? Też nieprawda. Tylko zmienił się układ świateł w punktach odniesienia. Cóż, obecna swawola inaczej smakuje. A tamten chłopak nadal we mnie jest. Tylko zaskoczony, że przypadło mu targać oplatające go pierwsze sznury samotności. Teraz energię swą zużywa w tej sprawie. 188. Tylekroć, korzystając z przywileju młodości, bezczelnie myliłem się. Teraz mylę się ostrożniej. Niemal po omacku. 189. Zmęczona kawka szurnęła łapką po parapecie. Coś odleciało, coś przyleciało. Serce tłucze się jak oszalałe. 190. Czy w panoptikum żyję, gdzie wystawiają w bardzo złym guście karykatury, kiczowate dzieła? I czy tak to jest, że ruch ożywionych kukieł wśród eksponatów markuje tylko świateł gra i pęk prymitywnych sprężyn? Pusta igraszka? Jak długo i kulturę wsadzać między bajki? 75 Prędzej święty Jerzy zejdzie z ikony wymachując piką i marmurowe popiersie Arystotelesa do nas zagada? 191. Nie zarzekajcie się trawy, że to ostatnie wasze pokłony. Nie zarzekajcie się drzewa, że szumieć nie będziecie. Nie zarzekajcie się gwiazdy, że trwanie wasze bez końca. Nie zarzekajcie się bracia i siostry – rozważając kolej rzeczy – że zatracenie nowe was nie dopadnie. Wystarczy, że wierzycie. W tym nie upadnijcie. 192. Ryzyko, nieśmiałość, buta, pogarda, rachunek, tanie wzruszenia czy złudzenie szczęścia w iluminacjach, zdrada i hańba, nadziei wyskoki – wszystko to się miesza w zastanawiającym rytmie, proporcjach niewiadomych. I nie wiemy czy bieg nasz szczurzymi tropami, czy to lot czysty nad chmur ciemnych powłokę oddzielającą ziemię znużoną od nieba przesyconego kryształkami słońca. Więcej nie wiemy. I tego przybywa. Puchnie w nas gorycz w dobrych kleszczach wiary. I ocieramy się o cudze klęski w powtarzalności swej obezwładniające. 76 192 a. I wciąż ta niezgrabność duszy w gorączce chorego czasu. Nie pierwsza szklanka wody z ręki wypada. Drżenie. Trzeba lekarza. Ale się zwleka. Diagnoza dawno znana. Na nic recepty. Ma szansę przesilenie gdy kto dłoń uściśnie? 192 b. Dotrzeć do innych. Powiedzieć co komu. Wyrwać z serca żałosnego robaka. To plan minimum. Który wykonać, to może zasnąć raz pierwszy spokojnie. 193. Powiadają astrofizycy: niczego nie widać za horyzontem zdarzeń. A jednak ujrzymy? 194. Po grecku: thanatos. Po łacinie: mors. Po niemiecku: Tod. Po angielsku: death. Po francusku: mort lub trepas. W każdym języku brzmi nieodwołalnie. Zwą ją siostrą naszą, snem wiecznym, też doliną mroku. Spośród ostatecznych rzeczy ta budzi największą udrękę serc niegotowych. Gdy kroczy, pierzcha wszelkie stworzenie. Lecz dopiero w jej cieniu odrodzić się można. Nadaje sens pierwszy Wielkim Przygotowaniom. 77 195. l zielony liść odrywa się od gałęzi. Ci, którym śmierć wydziera nadzieję, umierają podwójnie. 196. „Obyśmy bodaj jeden dzień przeżyli dobrze na tym świecie!” - Tomasz a Kempis wołał. Dzień jeden na serio, bez sztuczek i blamażu. Jeden dzionek, Tomaszu, doprawdy czy to trudne od wschodu do zachodu słońca nie spaść z liny? 197. Kto za nas poręczy, gdy przyjdzie co do czego? Kto na zakładnika pójdzie z własnej woli? Rzuci się z gołymi pięściami na mur wysoki, zimny i twardy, którego i taran nieprędko rozbije? Że raz zszedł między nas Taki, każdemu przez nieufność wsuwać palce w rany? 198. Rośnie w tobie promień; ostrym grotem przebija serce, kaleczy usta. Strzela wysoko, ginie w oczach. Raptem drugi wyciąga się jak struna, wchodzi w wątrobę, znika za horyzontem. I trzeci, czwarty przeszywa ciało od środka. Nie wierzyłeś jaśniejącym gwiazdom. Promieniujesz. 78 199. Taki jest porządek rzeczy: na drzewie nie przysiądzie ryba ładząc pióra, ni wilk raptem nie przejdzie na jarskie jedzenie. Nie spodziewajmy się po bobrach rączego biegu przez krzewy i polami. Ani po sarnach, że zaczną żeremia budować. Nie liczmy na deszcz z ziemi do nieba i nie oglądajmy się za mrozem w środku lata. Skoro można się spodziewać rzeczy możliwych i w swych możliwościach tak często cudownych, na cóż nam wydumane rzeczy – nowy parawan dla niestałości? Dość jest problemów z upadkami dziwactw w rodzaju hybryd diabłów i aniołów! 200. W eschatologii zanurzyli się teologowie. Rozważają paruzję, myśli Orygenesa, schodzą w głębie Słowa w Apokalipsie, mierząc rozmiary czyśćca, jego pojemność w stosunku do niepojętego miłosierdzia Boga. Ciężki ich chleb. Wyłożyć ciężar płomienia, gęstość i siłę. Do tego trudno nazwalną wolność nieba. Przestrzenie człowiecze w rozpiętości Krzyża. Głód nadziei, obietnice, łaskę – cały kosmos śmierci, która śmiercią nie jest – co najwyżej przemeldowaniem poza świat dotykalny. W każdym z nas jest coś z teologa. Nie trzeba aż wora pokutnego na karku, posypywania głowy popiołem, czy połknięcia tysiąca ksiąg uczonych, by poczuć dotknięcie Palca. A wykład eschatologii o tyle sens ma, o ile sercem otwiera pierwsze i ostatnie obszary miłości. Nie w suchym ględzeniu czy sofistycznych klamrach rachunku sprytnego uczonych w piśmie faryzeuszy. 79 201. Wiem, to już blisko, może jeszcze bliżej niż kropla od kropli upada na ziemię. Równie nagle uderzy, co wiek zwlekać będzie. Z liści akantu wyskoczy lub w strużce śliny wściekłego lisa spłynie. Wiem, to już blisko, może jeszcze bliżej niż strona od strony w jednej zbite księdze. Równie nagle powali, co zawiesi dzieło na czas sobie znany. Wypełznie ze szpar podłóg albo nadejdzie chmurą gradobitną. Wiem już, to jeszcze bliżej od słowa do słowa w modlitwie bluźnierczej z pierwszymi linijkami: „Zabiję Cię Boże, jeśli mnie opuścisz!” Nadchodzi. Wciąż nadchodzi. Bez ustanku w ruchu. 202. Czy jeszcze o czymś nie zapomniałem? Czegoś nie chcę pamiętać? Wypalone znamię na czole – niewidzialne lecz trwałe – wymazać się nie da. Na sercu blizny nie znikną. Nie ujdzie z dymem czyn raz popełniony, wywołane zdarzenie, gorzka myśl. To wszystko trwa razem z nami, zda się: wiecznie było, zasypywane, zasypywane, zasypywane wciąż nowymi górami nadziei. 203. I będzie tak, jak powiedziane przez wizję siedmiu pieczęci, siedmiu trąb i siedmiu czasz. 80 Dosiądziemy rączych koni: białego, o barwie ognia, czarnego, też trupio bladego. Poniosą nas wśród gwiazd spadających z nieba, grzmotów trąb. Pożre Bestia świadków, lecz pożartym – przez Pana – nic się nie stanie, prócz odrodzenia na pokładzie Jego Arki. Nie lękajcie się w Panu! 204. Owe złudzenie, że ukończyło się coś, przez coś przeszło. Jakby w odchyleniu trwało kruche skrzydło w truchle osy leżącej na parapecie okna. Jej żądło, niby martwe, nie razi już nikogo. Niby. Ale ona wzleci, chmarą odrodzona i w ich bezmiernym roju wstanie armia żądeł nowych. 205. Gdy wypatruję Ciebie, powietrze grubymi węzłami w gardle staje i drżę, wibruję niczym płyta rezonansowa. Gdy słyszę Twój głos, jakbym muzyki krwi słuchał zstępującej kaskadą ze stromizny serca. Oczekując śnię ów sen o falach gładkich i cierpliwych, które w złakniony brzeg uderzają nasyceniem. Gdy myślę o Tobie nie potrzebuję więcej niczego. Niechaj ten świat się wali u Twoich stóp. 81 206. Ojcze nasz, który nie chcę być bez Ciebie, proszę o kielich krwi Syna Twego. Nie daj umysłowi memu drwić z serca, a sercu nie pozwól upadać. Ojcze, gdy mnie do siebie zawołasz, obym się nie ociągał uczyń i niech się stanie wola Twoja w wymiarze oczekiwanym przez miłość. Ojcze, widzisz jak nieporadnie się modlę. Co nie znaczy, że nie chcę; przeciwnie, lecz język mało zborny. Dusza moja biegnie ku Tobie. Jak na próby mnie wystawiałeś, jak wątpiłem, dotąd czasem wątpię, ale nie w moc Twoją. Sam wiesz jak było, jest, będzie – Mądrości! Nie gardź mną, nie zapomnij, nie wpadaj w gniew, nie odpychaj; nie oddalaj kielicha Syna Twego, Ojcze nasz, który nie istnieję bez Ciebie. (…) Wszystkie słowa, prośby, krew, na instrumentach duszy grę zawsze ułomną książki, noce bólem wysokie jak piki, okrawki marzeń, tęsknoty, przypuszczenia, warczące samolubstwo, odruchy poprawy przez mięsień złoty w piersi powodowane, upadki i wzloty, marsze nużące, niemrawo tępione pokusy, też odpryski uśmiechów, bruzdy na czole i wargi zagryzione Tobie Panie składam. Wybacz, nie mam więcej. 82 NIE MA EPILOGU Choć się zaczęło, nigdy się nie kończy. Za kolejnym zakrętem nowe rozdroże. Dotarłeś do niego z tajoną nadzieją że ujrzysz wreszcie coś, co pewnym Znakiem będzie. A tymczasem mądrość twoja wzbogaciła się tylko o kolejne pytania, w których stawianiu ustać nigdy nie będzie ci dane. Póki Czas twój się spełni. I Serce po brzegi żywa Miłość zaleje. Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Lech M. Jakób BÓL I PEŁNIA notatnik poetycki 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Karmelitankom Bosym z Tryszczyna i Gniezna 5 Niniejsze zapiski powstawały na przestrzeni 3 lat. Pozostawiam je w chronologicznym ciągu przyrastania, świadomie rezygnując z ewentualnego porządku tematów, który – przy innym nastawieniu – byłby raczej wskazany. Myślę też, że nie jest ważne, od jakiego punktu się wychodzi, nawet nie zawsze, którędy się zmierza – ważne natomiast, by podążać ku najistotniejszemu celowi, którym niewątpliwie jest Miłość – otwierająca świetliste pola bezpośrednio przed Panem. Oddaję do Twoich rąk Czytelniku owe na poły prywatne notatki nie bez obaw. I upatrując w spotkaniu naszym sens nadrzędny, liczę na wyrozumiałość dla kształtu chromych refleksji – autor 6 „Pójdź za Mną” /J 1, 43/ 7 INTRODUKCJA Dostrzegł, przeżywszy dni kilkanaście tysięcy, pewną powtarzalność rzeczy w Niepowtarzalnym. I przeląkł się, że ginie coś. I zaczął Księgę swą artykułować. Spytano go: „Jakiż twój tytuł do głoszenia prawd o syceniu serc? Dlaczego o tym mówisz?” „Myślę – odparł – że taki, jak i każdego. Istnieje Słowo. Jak mech skałę porasta, jak kropla w szczelinie tężejąc tę skałę rozsadza, tak Słowo przenika twardą piersi skorupę; kruszy ją, dociera do wnętrza – niosąc kruchy promień. Czy nie czujecie jego bliskości? Nie jest to ból pierwszy? Otwórzcie się, a doznacie Pełni.” 8 1. Ból i pełnia. Odchodzimy od siebie niczym rozszczepiony nurt rzeki, której gładź złudzeniem. 2. Nie ma spokoju. Słyszysz wołanie przez sen. Nocą. I po wschodzie słońca nie ustaje. Kto cię woła. Drżysz na myśl o czymś poza tobą. Ten człowiek z okna naprzeciw godzinami tkwi nieruchomo. Patrzy. Chce widzieć. Wydaje się, że znałeś go przedtem, dawno. I on cię zna. Tak sądzisz i to niepokoi. Każdego ranka skrzypi uchylana okiennica jego okna. Świątek czy piątek, wicher czy deszcz. Ale dopiero wczoraj zrozumiałeś niezdarny gest. Tak, żegnał się otwierając okno. Łamała się drobna fala w zakolu rzeki. 2 a. Kroisz chleb. Nóż zjeżdża za daleko. Połyskuje kropla krwi rozpryskująca się na stole. I znów wołanie. Tak naturalną wydaje się ta krew. Skaleczenie zachodu nie warte. Drobiazg. Cóż jednak w tym było. Czy pamięć ostrzega szeptem ledwo dosłyszalnym. Trzeba bardzo chcieć, żeby usłyszeć. Krew, woda. Nóż. Otwarta książka na stole, której stronice przerzuca wiatr. Co to? Potknąłeś się o próg własnego domu? Przypadkowy dzwonek u drzwi? Nie wiesz. Mleko ostygło w szklance. Rozpryśnięta kropla zrudziała. Cisza. Czas jakby podwójnie trwał. 9 2 b. Na każdym piętrze mieszkają ludzie. I na parterze ziemi. W piwnicach. Między domami. Obok siebie i dalej. W polu. Pod drzewem. 3. Przegrałem – powiada – życie. Ale dopiero wtedy uśmiecha się los. Cóż mi po tym – dodał – to jakbym w ustach mełł tłuczone szkło. 4. W atmosferze przesyconej jadami spadają kule martwych ptaków. Kipiel płonącej trawy. 5. Ulice jak szpary wielkiej podłogi, pełne brudu i umykających cieni. Klakson. Rtęć neonów w mokrym asfalcie. Strzępy piór wróbla. Ze świtem słoneczny kurz wymiecie i minie. 6. Spotykasz człowieka. Jego spojrzenie. Gwałtownie rozszerzające się źrenice. 7. Boga swego pojmali dziwiąc się niemocy. Skoro Bogiem niechaj wskaże kto się zaparł, kto tu winny. Czemuż milczy na swą zgubę. Czy tych ludzi ktoś niemocą zauroczył. Zapatrzeni w chwałę nie chcą rodzić się raz wtóry. Razem z nimi zabijałem każdą prośbę i westchnienie. Ubywało ich po trochę. 10 Nie wracali. Co rusz wołał przy tym któryś: „bracia moi, Boga w sercu mieć jakiego – –” 8. Krzyczysz. Kto cię słucha. Czy zapomniałeś kto rządzi. Ta niepamięć; miliony lat świetlnych minęło i minie. Jesteś. Komu krzyczysz wpisując w rubryce „pochodzenie” – „proch”. 9. Co to było? Dlaczego? Trzask gniecionych blach samochodu i krzyk zalanej krwią chrzestnej córki. Sekunda. Dwie. Ucieka coś i wraca. W tętnicach wrzątek. Wybacz. Wybacz. Wybacz Boże! Ale gdzie byłeś? Nie wierzę Ci. Spójrz na brata. Opuściłeś i jego. Ojca (kurczy się na mój widok), chrzestną córkę z nieprzytomnie odrzuconą głową. Wszystkich. Bohaterze Biblii. Symbolu dewotek. 9 a. Obraziłem Cię. „To była próba. Chciał nas wystawić na próbę” – słyszę głos Matki. „Tak musiało być. On wie, co robi.” Wie! Wie! Ten z okna naprzeciw też wie! Wszyscy coś wiedzą! 11 9 b. Leżę. Przychodzą listy. Znajomi. Każdy mówi. – Otarłeś się. – Tobie znak. – Zwątpiłeś, wiem. To najprawdziwsze. Nie reaguję. Leżę. 10. Mówią o Tobie okrutny. Pycha spłynęła na nas. Skąd, jeśli nie od Ciebie, na którego kształt i podobieństwo powstaliśmy? 10 a. Nie wierzę już źdźbłu trawy, że samo z siebie i tak naturalnie; Bogu, że muszę z dużej litery; wam prześmiewcy, że kochacie bezmięsnie, niby eterycznie; słowom – nadziei pięknych kłamstw; jerzykowi, że zszywa krzywym ściegiem niebo z czystej radości istnienia, która u diabła jest sztuczką nawet nie za dwa złote. 11. Trafiony myślą, słowem i uczynkiem upadłem na twarz. Było nas kilku. Biliśmy się w czoła z gorliwością dewotek. Co za głupiec – powtarzał każdy z nas. Jakaż beznadziejność – mówiliśmy. 12 A poszło o głupstwo. Kto pierwszy pokazał palcem. 12. Krwawimy bezgłośnie – jak piorunochronem spływające krople deszczu. 13. Na zaparowanej szybie córka paluszkiem maluje kwiat. Więdnie czas. 14. Piłka leci w niebo, wysoko pod słońce. Niekoniecznie musi wrócić. Jeśli chcesz zamieni się w gołębia. Lub w kamień. Wtedy cię ugodzi. 15. Dopóki jesteś sam wołają: wróć. Podaję dłoń – odwracają się plecami. Jestem z nimi – milczą zażenowani. 16. Każdego dnia o każdej porze jesteś sam. Jest też ktoś, o kim nic nie wiesz; czuwa nad tobą, byś popełnił błędów nie mniej od innych. Zaglądasz w oczy przechodniom, rozrywasz pospiesznie pisane listy, 13 czytasz, słyszysz, czujesz – JESTEŚ SAM. Gdy usiłujesz krzyknąć gardło nabrzmiewa smakiem żółci. 17. Nie pytaj. Pytanie zdradza. Odsłoni strony zwane słabymi, których nie posiadasz. Chyba dojrzałeś; konary twego dębu budzą podziw. Nie pytaj – Ech, to nic, te trochę krwi. Potopu nie będzie. 18. Przyjdę na sąd opity krwią, z opuchniętymi powiekami. Spytają co robiłem, skąd się wywodzę, jaki widzę sens; czy potrafię uzasadnić istnienie, zadawać pytania. Schowam spocone pięści w kieszeniach. Sądzie rychliwy, jeszcze nie wiem. 19. Dużo jest słów, a najwięcej obcych sobie. Odstają od czynów. Piórka ulotne, okrywające opasłe cielska zdarzeń, co przylega do was, prócz wykrzykników. 14 I gestów kruchych. Bezradnych. 20. Otwieram Pięcioksiąg na chybił trafił. „A Mojżesz zbliżył się do obozu i ujrzał cielca i tańce.” Zamykam Stary Testament. Zamykam oczy. Widzę czyste wody, rozległe, niczym nie zmącone. Pustka. Dreszcz. 21. Dla poezji suche, płonące godziny. Bez zdrajców? Złamanych pieczęci? Festyn; nowym bogom odlewają złote cielce, tańczą sznury, korali rozsypanych nikt nie zbiera. Puch z kaczych tyłków; z oczu, sprzed nóg – belki. Mrowisko – zaprzątnięte do ostatniego zgrzytu sekundy, ostatniej kartki książki. Nie ma nic. Co skacze do – 22. Czy kropla krwi może prorokować strumień krwi? (Jak przeczucie zdrady samą zdradę?) Mała, niepozorna, niby przypadkowa? (Ledwie zalążek myśli?) A przecież wówczas za długo stałem nad rudziejącą plamką. Co było w nagłym ocknięciu, prócz irytacji? Drgnął embrion strachu? Krew tu i krew tam. Napomnienie i gniew. Nie musiało być związku, co nachalnie podsuwa intuicja. (Podświadomość wszystko może, wie?) Wszak widząc winne grono widzimy i butelkę. Owoc goni kwiat. Jeśli tak – grzech goni spełnienie. 15 23. Setkami lat tłuczesz się od drzwi do drzwi. Otwierają oczy; „co pan”. Widzisz, nie znają cię; nie bądź śmieszny. Nie dawaj do zrozumienia, że chleb, wino. 24. Teraz pochyla się, a teraz uśmiecha. Kładzie palec na usta. Podnosi płaczące dziecko, rozmawia z rodzicami. O – teraz biegnie. Zaraz się potknie. A nie mówiłem? Pytacie więc czym różni się od nas. 25. Boże – nie czytasz ulotek, nie schylasz po narzędzia, nie pocisz się: jesteś sterylny niczym wygotowana igła, przez którą dajemy sobie wstrzyknąć każdą ideę, każde szaleństwo? W tym chyba już dawno prześcignęliśmy nawet Ciebie. 26. Raz jeden się pomylił – pech, zwykła ironia. Nie przeskoczy natury, te nie te mistrzostwa. 16 26 a. Przestrzeń szkli się, migoce, wibruje. 26 b. Opadające liście odsłaniają gniazda wśród gałęzi drzew. 27. Widzę jak tropami drgających ścięgien biegnie skurcz. Dłoń zmienia się w taran pięści, uderza w niebo. Gniew puchnie goryczą, ogromnieje, pęka. Z pokrytego znieruchomiałym pyłem wzgórza spadają odłamki strzaskanych tablic. Powietrze wibruje żarem. Jeden z kamiennych okruchów spada u mych stóp, tryskając fontannami pyłu. Wisząca, na pół przeźroczysta chmura nie opada. Duszę się. Zaczynam kasłać. Tracę oddech. Z kolanami na ubitej ziemi, ostatkiem sił przytomnego podrywa ostry, karcący Głos. 27 a. Otwieram oczy. Głos jest realny, niczym studnia grzechu. Słyszę, choć nie wiem skąd, wołanie nie ustające. Dociera ze wszystkich kierunków. Z zewnątrz, ale i od środka. Obecność jego jest oczywista. Tak oczywista, że chwilami gubiona w codzienności. A mimo to, jak bezdomna miłość, zmusza do szukania. Głos obietnica, który kryje Tego, co podnosi z kolan. 28. Szukam Cię w spojrzeniu córki, w zabawach syna, gasnącym uśmiechu żony. 17 Szukam Cię w książkach, które kłamią częściej niż serce bije poruszonego krzywdą. W zagrodach, pod listkiem brzozy, w wódce gorzkiej jak piołun, w psim biegu, szafie, pod powałami domów zwaśnionych rodzin, wśród leżących. Nie zniechęcony daremnością, nie znużony powtarzalnym rozczarowaniem szukam Cię tam, gdzie powinieneś być. Za szybami zegarów, w wołaniu pokonanego i zwycięzcy, w ogniu, płaczu, między wrogami; wszędzie. 29. I ci, co wołali i ci, co milczeli nie dotarli do innych. Jedyne, co słychać: poświsty, pomruki. To zręczni symulanci wywodzą nicość. Lecz jest przeznaczenie. Swoją obręczą rozmiażdży ich grdyki. 30. Gdy przed plutonem złych słów stajesz, twoje podniesione czoło daje rozkaz: pal! 31. A teraz przekażcie sobie znak pokoju. Chrzęści sztylet o żebro, płoną biblioteki. 32. Krasnale wymyśliły sobie świat ludzi. Jakie wielkie problemy. Niebotyczne kłamstwa. 18 33. Byłem w niebie. Niebo też ma swoje niebo, o którym się marzy. 34. Trudne są słowa proste – ich urodę ukrywa surowość. Kaleczą usta, pozostawiają długo nie zabliźniające się rany. Ale ból tych słów przenosi ulgę. 35. Przychodzę do siebie jako oskarżyciel. Gdzie byłeś między urodzeniem a teraz. Czy widziałeś swoją twarz wykrzywioną bólem, strachem, wstydem? Tylko nie kręć się w kółko. Stój prosto. Idę do ciebie. Otwórz. 36. „Jeślibyśmy przyjęli dobra z ręki Bożej, czemu byśmy złego przyjąć nie mieli?” Słowa Joba trafione nocą, której twarda płyta długo trwała w odchyleniu. Dwanaście słów, jak dwunastu apostołów siedzących przy wieczerzy. Gości On. Kto chce przystępuje. Iskariota szuka następcy. Dla Jego Chwały, przez Niego i w Nim. 19 37. Co za plecami? Cień albo uniesiona ręka bliźniego. Na jedno wychodzi. 38. Dopókiś młody masz prawo kłamać w żywe oczy: że czarne zielone, dobro złem, pszczoła plamą słońca. Bylebyś płakał i śmiał się nie tylko na własny rachunek. 39. Jestem opanowany wolą czynienia dobra. Tylko życie zapomina czego chcę? 40. Wiatr nie łamie źdźbła trawy. Uwolnisz się od siebie milczeniem. 41. Bezdusznym duszno. Niepewnym chwiejnie. Wątpiącym wiatr w oczy wieje to nadzieją, to strachem. Co utracisz? Pytam trawy – jej pokory. Nauczyć się tego nie można. Wiedza kulą u nogi pragnących wzlecieć machiną duszy. Pamiętasz serce? Do ciebie mówię! Dobija się w tobie stałego obywatelstwa. By w końcu ustać zmęczone lub zaskoczone. Tak ty dobijasz się tam, gdzie oczekują. Chcesz czy nie. Bez względu na to, gdzie dalej pójdziesz, pierw pójdziesz tam. I nie masz prawa się zmęczyć póki droga trwa. Idź. Mówię ci, idź! 20 I ty zaskocz siebie. 42. Zawsze jest coś: zatarty w pamięci uśmiech, niezdarny gest, zapomniany uścisk ręki. Siny dym papierosa wije się między palcami. To nie ta godzina i nie to miejsce. Pleśń spełza brzegiem parapetu. Milczy dzwonek u drzwi. 43. Myślę o Tobie i jest mi źle. Niewygodnie. Uwiera brak skupienia, odrobiny wolności. Bo skoro jesteś wszędzie; w pyłku i kamieniu, nad strumieniem i w słowie, skoro przenikasz każdą cząstkę moją, mam nie czuć się niewolny? I zaraz wyrzucam sobie beztroskę uproszczeń, wbijając w oczy świat, który jest. Czyż nie zachowuję się jak ten pies na popuszczanej smyczy? Poza prostą psią wiernością zdolny tylko do widzenia z psiej perspektywy? A dlaczego oczy zwracasz ku sobie? Czyż to nie razi bardziej? Z nosem przy fałszywym tropie. Skundlony szczekaniem i kiełbasą. 44. Jakie mam prawo obracać się ku Tobie – Ty, który cierpisz w nas naszymi zwątpieniami? 45. Lamentujemy nad ułamaną gałązką jabłoni nie dla gałązki, lecz z żalu za niedoszłym jabłkiem. 46. Odnalazło się dwoje ludzi. Zgubiło się dwoje. 21 Błyska w kamieniu mika. Odbity promień nanizuje źrenice. Nasze wschody i zachody. 47. Mówisz – pożar serca. A to trociny w tobie się tlą pajacu. 48. Wciąż czuwają nowe bóle, stare głody. Uciekasz. Jeśli w porę i gdzie. 49. Żmija sunie przez żebra bukietem twardych żył. Zimny błękit prószy szronem do upadku dnia. 49 a. Nie wierzę! Nie wierzę w odpuszczenie grzechów tym, którzy nie grzeszyli. Choćby ich małe świnsewka roiły się jak czerwie. 50. Nie doprowadziłeś mnie. W pół drogi zostawiony. Wahanie Zachariasza. Ucieczka Marii i Józefa do Egiptu. Zawsze coś. Serca nasze twarde, lecz słabe. Umysły zgorzkniałe. Chcemy. Szukamy. Trawi nas płomień zadufania. I znów krok. I znów te same błędy. Jakby nie starczyło ich na setki pokoleń. 22 Obdarowywani niepewnością powyżej uszu. 51. Wiersze. Jest noc; nieufność słowa podbija rękę. Coraz trudniej powiedzieć; w gardle sucho, pieczenie pod mostkiem. Chwytamy kilka sekund w locie ogłupionych złudzeniem. 52. Cóż słowa, przyjacielu. Oddychamy jednym powietrzem; jedna po nas trawa. 53. Chwalą cię słońce, że świecisz jasno. Chwalą cię nocy, żeś taka ciemna. Czym się pochwalić. 54. Mam Cię w sobie. Czasami wyrywasz wątrobę, strzęp serca. Czuwanie ran. 55. Widziałem upadającego człowieka. Jakby do rany serca łut soli ktoś wsypał. 56. Zatrzymaj się, gdzie tak gnasz przyjacielu niewolny. Chcę zaznać i twojej klęski. Długo tak pociągniemy? Z goryczą pod językiem, zagryzając długopisy, którymi spływają wiersze i powieści przepełnione nienasyceniem, zręcznie tajoną skargą i bólem nie do pojęcia. Przystań na chwilę: jest coś, o czym trzeba – 23 57. Przybądź głosie, gdziekolwiek jesteś. Po tamtej stronie lawiny białych chmur czy za orbitą słońca. Zabierz mnie stąd. Póki co spróbuj skłonić się ku tęsknocie tańczącego z bólu serca. Dom, w którym mieszkam ma ściany kruche, podłogi chybotliwe, a i dach nie ten – chroni nas tylko wyobrażenie prawdziwego dachu. Zabierz mnie stąd! Gdziekolwiek jesteś przyjdź. Czekam, jak gradu wypatrują dzieci. Oby nie pobiło nas. 58. Odchylono powiekę. Przyłożono lusterko do ust. Żyje. Co za ulga. Jeszcze trochę, a odszedłby nie regulując długu? 59. Ten, siedzący na tronie, mówi: chodźcie do mnie wszyscy. I niemi, i chromi, nikczemni, niepokorni, rozdarci – mam dla was nowinę dobrą jak garniec grzanego z cukrem piwa, jak kutia. Uśmiecha się na niepewne spojrzenia. Płochliwym gestom przywraca moc. Tak. Wy wszyscy: skołatani, obolali, wyschnięci, którzy czekaliście – obiecuję. 24 60. I wszyscy ludzie – niemi, głusi, i ci co chromi, i ci co ślepi, z przypadłościami ciała, duszy; wariat w zrudziałym kapeluszu, dewotki, lumpy i podlotki, także łajdacy czystej wody, hycle – psy podłe, szaławiły, dranie, dziewice i zejmani, lutnicy i specjaliści od kremacji, kelnerki, prorocy, mitomani we wspólny pochód połączeni, jedni ze swadą, drudzy strachem, wzrok swój trwożliwie o świat krusząc lub z dufną wiarą w miałkie racje, w natrętnym trepów twardym rytmie, z pieśnią na nutę śmierci chytrej kroczą ku Bogu – nie rozpoznając, że skruchę niosąc też diabła kuszą. 61. Śpiewamy pieśń. Śpiewamy ją razem, łącząc się w gniewie lub rozpaczy. Cóż nagroda tam, zbawienie niewyobrażalne? Biegną białe pasma fal, przewalają olbrzymy podcięte nagłym brzegiem. Ślad wiosła w kipieli. Łódź wlokąca złamany maszt. Zerwane dryfkotwy. Jeszcze jedna stromizna wody, jeszcze jedna zbłąkana pieśń. 62. Wszedł na pustynię Jan przemieniać serca na znak chrztu. Nauczał: za mną Mocniejszy, któremuśmy, klękając, niegodni luzować rzemieni sandałów. On was nie wodą, a Duchem Świętym chrzcić będzie. Chrzcić nadzieją. 63. Ze schodów bazyliki zstąpił do nas Piotr. 25 Porzucając łódź i sieci, wezwany przez Pana, z odległej Galilei przyszedł, by wzmocnić nasze serca. „Non abbiate paura!” – rzekł – „Nie lękajcie się!” Nie bójcie się jeden drugiego, odrzućcie strach życia, w którym gubi się wielu. Odrzućcie strach śmierci, której dobry całun przywróci wieczność w Duchu. Przychodzę do was, jak niegdyś Ten, Który mnie przysłał. Nie lękajcie się! I kąkol z waszych piersi wypleńcie, by ziarna Prawdy mogły wzejść, znajdując drogę ku Światłu. Jestem z wami! 64. Smutek twój ma skrzydła czarne od sadzy. Dom, nad którym krąży, wypuszcza kominem tłusty dym ofiary całopalnej. Jeszcześ smutkowi nie przydał pełnych praw. Bronisz się, miotając kamienie pychy. Jest ich z czasem coraz mniej. Nie godzą już z pierwotną mocą. Jeszcze trochę, a powitasz nowego domownika. 65. Pająki, myszy, szczury, węże, żmije, skorpiony, modliszki – pełno ich w literaturze, między stopami, w piersiach. 66. Sen głębszy od snu. W spoconej pościeli szamoce się wolna gwiazda. 26 66 a. Śnię. To pewne. I jeśli to nie podwójna pułapka (sen we śnie) jaka pewność, że nie zwodzą zmysły? Pewność? Jest władza, istnieją mężowie stanu, państwa otoczone murami, trybunały ustanowione ludziom przez ludzi, techniczne zabawki ułatwiające transport, sprawniejsze zabijanie; jest pieniądz i pomieszanie języków, zaparcie się zakochanych. Są wreszcie poeci, głupki Boże, co to z nich ani sensu, ani pożytku. Pewność? Śnię. 67. Szukam pogubionych wierszy. Zabazgrane fiszki żółkną w głębi kartonów wielokrotnych przeprowadzek. Czasem wyskoczy papier ze starego płaszcza; niespodziewanie spod słoja z konfiturami lub dawno przeczytanej książki. Gonimy się od nowego do starego. Niektóre straszą szczątkiem, w innym mika metafory. Nieśmiałość zarzuconych tremuje. Drżę ich obawami. Chcą żyć. O, tym podpierałem się lat temu cztery. Obiecywał: „dziś w telewizji wystąpi Pan Bóg będziemy ćwiczyć koniec świata asystent niesie gromy z dykty statyści stroją małpie miny tam przy zapadni rozstąpi się ziemia dużo keczupu okrzyków grozy tym razem jeszcze Pan Bóg z papieru ruchomą rękę podniesie żyłka na tło rzuci się ognie 27 prorokom brody i po kłopocie” 68. Awantura o sumienie. Dzień mówi nie. Noc tak. 69. „Chłód serca nie jest przywilejem, mój panie!” 70. Życie: zwój pergaminu, w którym słowa zabijają się o siebie. 71. Słyszę, widzę, czuję i tyle mnie, ile w was się mieszczę. 72. Jesteś chłopak marynowany, prosto z puszki podany – z puszki nadziei. 73. Kto cię znieważa, tego kochaj. Tego, co zdradza, obdarzaj miłością; bowiem nienawiść obmierzi ci życie, a to jakbyś sobie żyły podciął. 74. Napis kredą na murze w rzadko uczęszczanym zaułku: PRZECHODNIU, ZATRZYMAJ SIĘ. TU LEŻAŁ CZŁOWIEK, KTÓRY NIGDY NIE UPADŁ. 75. Oto, Panie, zastajesz mnie pod przeciekającym dachem, który kryć miał rodzinę moją. Gliniane ściany wypłukuje deszcz. W ołowianych szybach długie rysy pęknięć. 28 Drzwi nie domykają się – szczelinami hula wiatr. Dom mój, Panie, nie jest godny przyjąć nikogo. Źle prowadzony. Czym napełnię brzuch gościa skoro i brzuch garnka pusty? Przyjmę jedynie dobrym słowem, powie: sknera. Jak nakarmić usychającą miłość. 76. Pamięć, odwaga, śmiech. Prawda, wiara, nadzieja. Z jakiej to wyliczanki. 77. Zaprowadź mnie Panie przed lustra wielkie i czyste. Chcę grzech swój zobaczyć pełniej, dokładnie odbity. Dlaczego tak trudno pojąć winę. Skąd w spojrzeniu na innych tyle niecierpliwości. Ganię psa, że nazbyt służalczy, jaskółce wyrzucam beztroskość śmigów, rybom niemotę. I niestałości mojej przydałoby się lustro. I zawiści. Nie wspomnę o rojeniach nocnych, gdy pod czapą czaszki czerwie bluźnierstw. 78. Nęcą nagrodami – to za to, to za tamto. Nikt nie powie: „Spróbowałeś zrobić coś potrzebnego, bez względu na to, czy się udało.” Tylko – cukierek, bat. Bat, cukierek, bat. Cukierek. Mdli. 79. Rozpalone ogniska wiary jarzą się zwątpieniem. 29 A ci, co przy nich grzeją dłonie, dzieląc chleb i wino między siebie, czekają na Tego, który odchodzi witać tych, co dopiero nadejdą. 80. Chcesz utrwalić marzenia. Jak to zrobić. Zamień je w czyn, podaruj drugiemu. 81. „Żarty na stronę – rzekł ktoś bliski – nie bądź taki święty!” Ja święty? Rzeczywiście żarty na stronę. Ale czy muszę, sprzedając siebie, obrażać tym innych? Sprzedając. Znaczy: robić źle w czapce świętoszka. Świętoszek pierw uniżenie kłania się światu, potem robi swoje. Nim pozwolą mu odejść. A pozwolą. Kto przetrzymuje zużyte reklamówki? 82. W chorobie jadło ma inny smak. Spragnionego nie napoisz słowami. Ociemniałemu na nic latarnie. Jednak ociemniałych, spragnionych, oświeci, napoi i chorym przywróci smak – modlitwa. 83. Fra Angelico z Fiesole, nowy patronie, zadowalałeś się małym, choć mogłeś posiąść wiele. W skromności ćwiczyłeś rękę i wolę. W wędrówce z Vicchio, z górskiej doliny Mugello do Rzymu malowałeś jeden Obraz, świadectwo, któremu oprzeć się może tylko niezrozumiałość, nieczułość. Malarzu „Noli me tangere”, 30 twój portret upodobał sobie Pan. Błogosławiony spod Santa Maria sopra Minerva prowadź mnie. 84. Promiennie piękna poezja – promiennie piękne wiersze – a może puste? Nie masz takiej prostoty języka, by przegrać miała w obliczu słów ciężkich i dętych. Wersom celnym na cóż strojne szaty? Prawda nie potrzebuje tłumaczenia. Świadczysz prawdzie? 85. „Ja” wierszu jestem w tobie. I ja jestem. Łączy nas wysiłek wychodzenia sobie naprzeciw. 86. Mówisz – Boga nie ma; nie wierzę. Albo – gdzie był wtedy lub wtedy. Pytasz – jeśli jest, zapomina o nas? Bo niemożliwe żeby. Wymyśliła Go tęsknota opuszczonych. Jeśli czuwa nade mną, nad dziećmi naszymi, światem, gdzież Jego znak? Może piekielna przebiegłość tych, co chcieli zapanować nad innymi. Dziś znów kaleczyłaś siebie i mnie. Powtarzasz – Boga nie ma. Czemu więc pytasz o Niego? Gdzie nasza miłość? Dokąd zaszliśmy? 87. Jest taki tekst, który dłużej prześladuje: „A jeżeli pomyślisz sobie: = Dlaczego to mnie spotkało? = Dla licznych twoich grzechów zostały odkryte poły twej szaty, obnażone twe pięty.” 31 88. Kaleczymy się. O słowa, czyny, zwęglone marzenia. Bardzo nam brak. Wolności, ciepła, prawdy. Kochamy. Słyszysz? Kochamy. I nienawidzimy. Siebie samych. 89. Przypadek? On nie istnieje. Odnaleziona odpowiedź E. sprzed pięciu laty na wiersz, gdym ranił na oślep wszystkich. Pytała też siebie: „po której stronie jest prawda czy po tej wspólnej nam gdzie wszystko odczytujemy według tego jak nas nauczono czy po tej każdemu innej niewypowiedzianej wstydliwej a komicznej gdzie tysiące razy dokonujesz tego samego wyboru bo wciąż wątpisz przeklinałam niespójność przeklinałam istnienie czegokolwiek boję się że strony te wykluczają się wzajemnie jak stronice jednej kartki” 89 a. Po czasie dopisała: „pozbyłeś się wątpliwości masz odwagę zranić najbliższych poznałeś dobrze ohydę swojego życia podjąłeś decyzję i nic na nic twoja odwaga nigdy tego nie zrobisz bo chociaż zwątpiłeś we wszystko nie umiesz zwątpić w Boga zabija mnie niemożność nieistnienia” Gorycz pod językiem. Tak. Wówczas kolejne nawroty pamięci i wir szaleńczej myśli – nie do wymówienia wprost. 32 90. Po dziesięciokroć miała rację E. Sprzeczności. Poczucie winy, niczym całun na oczach i tak źle widzących. Widzisz? Ona cię potrzebuje każdym oddechem osobno spalającym. Nie jest za późno. Uwierz sobie i jej przez Niego. Jest samotna, jak usychające drzewo figowe. Jesteśmy. 90 a. Wywołali ze mnie pieśni pielgrzymki i śpiewają przy gitarach: „Gdy wiatru brak – ty czekasz nań, gdy domu brak – ty czekasz też; jakby przy zimie do twych sań wskoczył w galopie strachu zwierz. Kim jesteś, że zadajesz mi pytania, które bolą tak? Skąd prawa twe do pytań tych o wierność prawdzie lub jej brak? Widziałeś w lustrze swoją twarz? I grymas ust? I w oczach cień? Gdy kłamiesz sobie raz po raz, gorliwie trwoniąc dzień za dniem? Nadchodzi czas i patrzysz wstecz, a w gardle coś zawęźla się. Ten nagły skurcz powala, lecz ty przecież nie poddajesz się? Zarzuć więc gorycz i nie myśl źle o nas, którzy mnożymy błąd; tyś przez to przeszedł, inni nie, choć wszystkim przyjdzie jeden sąd.” 90 b. „Panie, jak często byłeś sam, błądziłem z dala od Twych bram; pokusy brałem za Twój znak i prawdy wciąż mi było brak. 33 Sądziłem innych bez przyczyny i nie szukałem w sobie winy, choć była ona niczym głaz, co gniótł me serce raz po raz. Rydwan ognisty księcia świata, co bezbożnością wszystkich bratał i także duszę palił mą – grzechem, zniewagą, myślą złą. Ów rydwan grzechu, złego trzos, obudził we mnie Boga głos, by wołał w trwodze we mnie ktoś: ty Pana przebaczenia proś! I rozwarł się zaparty próg, za którym mieszka Pan Nasz, Bóg; i stanął w drzwiach ognisty słup, by grzech w nim spalić każdy mógł. Panie, zauważ skruchę mą i braci mych modlitwę tę; zabierz wszystko, co chcesz nam, lecz nie zamykaj miłości bram!” 91. Ten człowiek z okna naprzeciw. Pamiętasz? Zabity brakiem uczucia. Odszedł, stojąc na warcie odepchniętej miłości. CZY JESTEŚ? – pytasz. „Obudziłem się roztrącając głazy.” „Nie bój się, jestem tu.” 92. Jaka? Duchowa i ziemska. Z miejscem na krew, gwiazdy, wiersze, książki. Wieczory przy szachach. Gerbery. Szaleńcze rozmów skoki. Zatracenia i zapamiętania. Co jeszcze? Wzajemne zdrady, cierpienia, wybuchy nadziei. Wiary cetnar i naparstek. Dobry uścisk ręki. 34 Czy to wszystko razem coś znaczy? To jest życie? Miłość nasza śmiejąca się w twarz śmierci? Bez zwałów miażdżących myśli nocą? Bez nienawiści? Tak. To jeszcze, że ból ten czy w obrotach udźwignie nas i nikt nie zawoła: 93. Przepływa przeze mnie strumień, w którym łowią kanalie, z którego usiłują pić spragnieni, po którym przemykają łódki nieporozumień; kładkami ze śmiechem gonią przyjaciele, ich kobiety, przyjaciele tych kobiet; u brzegów uwijają się zmyślne zwierzątka: ważki, komary, motyle – taki światek zakrzątany. Ale co będzie, bo strumień – wcześniej czy później – wysycha. 94. Gdzie ta szczelina, którą wciskamy się w świat? Dlaczego właśnie tam? Dotykają i oglądają pod światło. Drą na pasy. Jeszcze nie wszystko stracone? A co zyskane? Kto otwiera twoje rany niczym puszki konserw, pożerając coraz bardziej nieśmiałe marzenia? Na cóż telefon, książka, ogień – skoro nie wiesz o sobie? Że chcesz? Bardzo chcesz? Co? A ile to warte? Ile tego? 35 Nieśmiertelność. To cię boli? 95. Gdzie ukryć się przed sobą? W dłoniach złożonych, między którymi jeszcze ciepło twojej? W książkach opowiadających historie wymyślone przez topionych w samotności pisarzy, czy w kwiatach ściętych nożem nadziei na ranne słońca? Czy jest takie miejsce? Z którego wrócić można nie gubiąc pamięci, jej oskarżeń? Ukryć się? Może w Twoim spojrzeniu. Wyrzucony wiedział będę co straciłem. 96. A gdybym się mylił, zysk podzielą inni. Odejdą szczęśliwi, pijani łupami. To moje, to twoje, wypijemy razem. Daj łapę, nie marudź, odejść musiał człowiek. Taka jego rola w obłędnym teatrze. Skrzętnie kurzą łapką zapisz toast w śniegu; wypijemy zdrowie tych, co żyć muszą dalej. 97. Zmierzch przymyka powiekę chmur na jasnym oku słońca. I w nim czasami jasno staje 36 szesnaście karmelitanek z Compiegne. Podcięte nad karkami kwefy, przemycone białe płaszcze. Pieśń u stóp kata – „Veni Creator”. Jest rok 1794; milczący tłum otacza szafot. Czas stanął? Święty gniew Pana. Święta duma, pokora i oddanie. Zmierzch. Cykady sucho grają. Na sznurach schnie bielizna. Trzepocze na wietrze wyprana z potu po ciężkiej pracy Boga i człowieka. 98. „Rewolucje żywią się krwią” – szczekają gazety. Ktoś strzelił na wiwat. Ktoś krzyknął „Niech żyje!” Pękła szyba. Rozsypał się groch. Dym drażnił gardła w najpłytszym oddechu. Tylko jakiś boży głupek nie uwierzył w chrzęst gąsienic na bruku. Po raz ostatni ukląkł. Dłonie złączył. Jego rewolucja. 99. Zło z twojego wypełza serca i syczy woli: „Daremny twój trud. Ja żywię się tobą, jak ty chlebem niebieskim. Jesz, ale i jesteś jedzona. Zjadają cię wątpliwości, strach, niemoc, obawa. Tak zawsze jest. Gdy spada cios – malejesz i szerzy się choroba dobra. Którą zabij w sobie. Mówię ci: zabij dobro! Póki zakwitnie wątłym kwiatem złudzenia. Nie męcz się. Dusza udręczona. Ogląda się za wiarą, jak osioł za cieniem. W gruncie rzeczy cóż wiara? Obietnica wieczności, której nie ma; Ja ci to mówię – płochą nadzieją zniewolona wolo. Jam jest słodkim wybrańcem. Karmię, poję, odziewam. Znajdziesz ukojenie ku mnie się chyląc.” 37 100. Śnie mój głęboki jak nora lisa, żagwiący niczym kolce ostu w skórze, wilgotny jak twarz matki po płaczu, radosny niczym uśmiech córki i takiż ufny, i takiż nieświadomy, bezbronny. Śnie mój zza galaktyk i pazuchy, spod ziemi i okolic słońca; pachnący ozonem, mlekiem, czosnkiem, okrojony do marzeń i bezmierny jak spojrzenie zakochanej; niekiedy lodowaty, ostry niczym ból po utracie najbliższych, rozdzierający trwogą opuszczonego. Śnie mój oczekiwany jak miłość, cierpiący ze mną jak Hiob, niewierny w swej wierze; śnie głodu, zimna i pragnienia, śnie o wszechwieczności. Ale to nie sen. 101. Kim jestem – otoczony zbędnymi przedmiotami, w morzu bibelotów i przesądów, niepewny jutra, we wrzasku gazet, szumie komputerów, pośród niemych i głuchych przyjaciół pokazujących na migi swoje głody. Kim jestem – zrywający się w nocy przy lada szmerze, zepchnięty do szarpaniny o przeżycie dla pieniądza chudego. Oszukujący sam siebie w imię prawd wzgardzanych. Kim jestem – obrzmiały niepokojem, o marzeniach bez marzeń, osowiały w obliczu chwil pogodniejszych, wydarty łonu matki wbrew sobie; 38 rozdygotany miłością niespełnioną, zewsząd węszący swądu popielonej nadziei, obity do nieprzytomności obcymi wydarzeniami, do szpiku kości sam sobie obcy, z tylko jednym, jedynym pytaniem na wargach znieruchomiałych: kim jestem w oczach Twoich Panie? 102. Moją stolicą ma być serce nierozproszone. 103. Co potrzebne do życia? Rodzina (jeśli możliwe); jeden przyjaciel; cisza; trochę jedzenia; trochę picia; nieco powietrza i zdrowia; książka; kawałek dachu nad głową (lecz niekoniecznie); kartka i coś do pisania. Ale w gruncie rzeczy tylko jedno – 104. Modlitwa się cofa. pustka. Małomyślne klepanie. Nic od siebie. I natrętny głos włamujący się od środka: „Nie wygłupiaj się, zła w sobie nie pokonasz. Na cóż twój wysiłek. Boisz się. A poza tym – Dobro, jeśli istnieje, czyjąż jest głupcze pożywką? To nawóz, prędko gnijący podkład. Doskonale wiesz o tym.” Manichejskie sztuczki. 105. I górą nie przywalisz, i morzem nie zatopisz, i kwasem siarkowym nie wypalisz, i nie wysadzisz w powietrze toną trotylu, 39 i tysiącem słoniowych nóg nie zadepczesz, i nie udasz, że w tobie nie powstał, i nie wypędzisz, i nie wyprzesz się mrocznego kiełka myśli: a jeśli, jeśli t a m nic – 106. Bliźni to blizny na sercu moim nie zagojone. 107. To jest człowiek: w nylon odziany, z plastikowymi zębami, przy posiłku w pigułce. On to dla siebie i swojego zbawienia stawia gęsto dymiące kominy, produkuje folię, hamburgery, maszyny samojezdne; gra zaznaczonymi kartami, „Jestem za słaby – mówi – by ryzykować” i wznosi toast za sobie podobnych imitacją wina. Droczy się ze swoim odbiciem w lustrze – co ma być przejawem dobrego humoru – rozrywa pękate od informacji koperty i pisze pełne oburzenia elaboraty w sprawie guzika z pętelką. Potem wsiada do lśniącego samochodu i w poczuciu dobrze spełnionych obowiązków dociska gaz do dechy. „Szybciej, dalej, wyżej” – uprzyjemnia mu jazdę radiowa piosenka, więc czyni to w imię narodu, siebie i bliżej mu nieznanych sił, które o tyle go interesują, o ile przynoszą zysk. Czasami późnym wieczorem zagapi się w gwiazdy i złoży ręce tylko po to, by wymamrotać: „Tam jeszcze nie byłem”, mówiąc o kosmosie jako świetnej inwestycji. 40 Martwi go jedynie, by go w nowym pomyśle nikt nie ubiegł. Niewykluczone, że Stwórca wysłucha tej prośby. Tak niewiele przecież chce. 108. Wzmaga się wiatr. Z obrzeży pól kłaniają się topole człowiekowi idącemu skrajem lasu. Widać na jego twarzy znużenie. Nie wiadomo skąd idzie, ani dokąd, ani jak długo. Dochodzi do skrzyżowania, waha się. Zza ściany zieleni dobiega dziecięcy śpiew: „Utwierdź nas w drodze do Pana, wskaż nam ścieżki niekręte i módl się, prosimy, za nas, przed każdym naszym zakrętem.” Uśmiechnięty unosi czoło. 109. Kur zapiał. Piotr trwoży się. To już trzeci raz. A który raz usłyszę ja. 110. Radość rozsadza pierś – rozmawiałem z Bogiem. Nic nie powiedział takiego. Nic nie obiecał. Jaki mądry. 111. Piąty dzień u Karmelitanek w Tryszczynie. Zza muru klasztornego dziedzińca wychyla się gałąź z włoskimi orzechami. W głębi fiolet śliw. 41 Słońce dźwiga złotą głowę. Ranek. Furtianka wężem podlewa róże. W oknie gościnnego pokoju na piętrze miga ręka ojca Romeusza. Za godzinę msza. Spaceruję. Papieros ma słodki smak. Słychać brzęk wiader jadącego szosą rowerzysty. Siostra Paula woła: „Panie Leszku! Panie Leszku!” Dźwigamy konwie mleka. Czuję pulsowanie mięśni. Na koszulce siada brązowy motyl. Delikatnie podsuwam palec. Nie ucieka. Jest mi dobrze. Za dobrze. Jakby za chwilę miał uderzyć grom. 112. Dziki, zmęczony gołąb przysiadł na uschniętym konarze dziobem do wiatru. Ale wiatr wiruje, stroszy od tyłu jego pióra. Wreszcie strąca z konara. Tak i ty, zawsze ustawiający się twarzą do wydarzeń, nie bądź zbyt pewny. 113. Jezu Chryste, włócznio światła wieczności. Krzyża Twego teraz nie pojmuję, bo mój mały przysłania Twój wielki. Dałeś mi do niesienia wór grzechów. Ledwo go dźwigam; jakby na plecy zarzucono górę Synaj. Co powiem synowi i córce, miłością jak ogarnę? Strąceni w rozłąkę gdzie obrócić się mamy? Ciebie sprzedano, mnie nie kupiono. Twój krwawy krzyż przeraża, 42 mój w Twojego cieniu. Oba niosę upokorzony w czterdziestym trzecim roku życia. 114. Nie mówcie mi, że miłość jest słodka. Ta ludzka, człowieka przeciw człowiekowi. Jakby szatan chwytał za gardło i trząsł. Telepie się we mnie dusza – zeschnięty orzech w skorupie. Wiem, w zamroczeniu rzekomo źle widzę. Lecz mógłbym popiołami mego uczucia zasypać wszystkie Księgi. 115. Choć wola w gardło skacze z nagła, ją samą niemoc już opadła. 116. Rozmawiałem z kozą w wąwozie uwiązaną na czterometrowym łańcuchu, z ognistym makiem przy płocie, ze śmigłym nartnikiem na płyciźnie rzeki, z jaskółką siedzącą na telegraficznym drucie, z kretem opuszczającym kopiec, z kamieniem przydrożnym; bo jak każdy poeta znam mowę zwierząt, roślin, kamieni. Wszystkim zadawałem podobne pytania. Dziwiły się naturze nas, ludzi, i pouczały: Żyj jak koza, a będziesz szczęśliwy. Chwal imię Pana, jako wy, polne kwiaty – niczego ci nie zbędzie. Popatrz na nas - zawołał nartnik – 43 czyż istniejemy bez sensu? Nawet marna, ożywiona drobina zna swoje miejsce. Lataj najwyżej jak możesz – zachęcała jaskółka – radość jest w ruchu ku Panu. Wrócisz do ziemi – ostrzegał kret – więc nie wzdragaj się przed prochem, stąpając całe życie po nim. Trwaj cierpliwie jako my, kamienie – stwierdził ostatni – a niczego nad to nie będziesz pragnął w Opoce. 117. Nie cierpię działań matematycznych: dodawać trzeba i odejmować, wyciągać pierwiastek istoty rzeczy, mnożyć, dzielić wszystkie uczynki, myśli i pragnienia; od rana do wieczora, w każdej godzinie, nawet nocą. Złe, dobre, ciepłozimne, bluźniercze, chwalebne, płytkie i radosne, i plugawe, nijakie, żałosne, tajone – a rachunki wciąż się mylą i ten ciągły strach, że na koniec nie uporządkuję tego, pogubię się z kretesem przed obliczem Głównego Rachmistrza. 118. Zaprosiłem do swojego serca miłość: – czuj się jak u siebie. – Przyjmę gościnę, bo poraniony twój dom. Ale jestem wymagająca: musisz mi służyć i w godzinie największej słabości. Czy podołasz? 44 119. Przechadza się między nami Pan krokiem niespiesznym. Ma czas. Nam ziemia pali się pod stopami, ni łuta cierpliwości. Serce nas gna. Rozterka. Nie mamy czasu. Z szałem w oczach rzucamy się na kęsy prawdy i trwonionego chleba. Minuty to olbrzymieją, to się kurczą do rozmiarów kwarka. W aortach płynny ołów. Szybciej. Szybciej!: tę jedną jabłoń posadzić, trzy zaległe wizyty, list, do lekarza. A tu jeszcze żarówka przepalona, kran przecieka, płacze dziecko. Gonitwa dławiąca. Brak tchu. Ręce opadają. Pędzimy nieślepo zadane dni. Z siwizną rośnie poczucie winy. Czy zdążymy? Co po drodze zagubiliśmy? Co przetracone? Przechadza się między nami Pan krokiem niespiesznym. Ma czas. 119a. Milcząca Jego obecność. Niewidzialna obecność. Tajemnicza obecność. Głowy zanurzamy w dłoniach, palcami zaciskając oczy. Panie, coraz więcej mamy Ci do powiedzenia, a coraz mniej słów. Wybacz. Źle się uczyliśmy. Nadal w naszych duszach wbity fetysz strachu. 120. Już nic nie będzie jak było. 45 Żadne z nasion dmuchawca nie spada tak samo. Zmatowiała srebrna łyżeczka, osunął się kamień. Brzęczą natrętnie rozdrażnione szerszenie. 121. Czasem wywołaj się z lasu, wybij kły, odrąb sobie pazury. Nie bój się. Owce przez to nie przestaną być owcami. 122. Tłucze zegar godziny z cierpliwością żarna. Sucha mąka sekund osypuje się między palcami, pyli twarz. W każdym oddechu jej smak. Przenika do krwi; drąży niepokorne ciało. Ta mąka, mąka, mąka mąk. To już doba. To już tydzień. To już miesiąc. To już rok. To już życie chleba naszego wieczności odkrawasz nam Panie. 123. Kaczki nad Brdą ciężko młócą skrzydłami w poszukiwaniu żerowiska. Ich lot przypomina mozolne przedzieranie się w przestrzeni trzmiela albo majowych chrząszczy niezdarnie koszących nad łąką. Pomarańczowymi dziobami roztrącają przeźroczyste struny powietrza, na krótkich i szerokich skrzydłach 46 niosąc ociężałe kadłuby z podkurczonymi łapkami. Nie ma w tym dostojnej żeglugi łabędzia ani wirtuozerskiej precyzji lotu czyżyka. Usiadły w szuwarach. Radosnym kwakaniem utwierdzają się wzajem, że świat należy teraz tylko do nich. Chętnie im wierzę ja, kaczka z błotnistego bajora obok. W ogóle my, kaczki, chętnie uwierzymy we wszystko, póki w zasięgu naszych skrzydeł otwarty raj żerowisk. 124. Ale co z tobą serce moje, czemu zasłaniasz blizny jeszcze nie przyblakłe. Ale co z tobą przyjacielu, wariuje twoje spojrzenie; oczy lecą w przepaść. Nie wołaj; kto usłyszy bezduszny śpiew. Ale co z tobą duszo moja, rozorana w każdą stronę. I tak wykrwawiona, że ledwo trzepoce w tobie chęć nieulotnienia się. Ale co z tobą, miłości, ostra niegdyś niczym sztylet, którego zimna stal zdawała się wciąż głodna krwi. Miłości, co z tobą, na Boga. 125. Czasem sięgam po książkę, jak po list rozwodowy napisany pewnej kobiecie, którą usiłowałem kochać przeszło dziesięć lat. Ale w każdej szadź słów osypująca się w ból serca odrętwiałego od prób. 47 Śmiech między okładkami, pogonie, przestrzenie, czas jałowiony. W rosnącej sterylności zaciskam zęby i czytam: być może jestem kochany być może jestem komuś potrzebny nie wiem o tym. 126. Brudne nasze czyny, smutne nasze czyny, niepokojące nasze czyny. Czynom naszym brak przekonania, stają się bezwiednie. Z niemyślenia, krnąbrności. Ze zgorzeli niewiary. Trzeszczą w nas wiązania świątyń. Wchodzi w nie Pan, a my, przez pamięć czynów naszych, boimy się o Niego. Jakim rzemieniem scalić rozum, wolę i serce, by dusza nie wołała w nadmiernym ucisku? Duszo, czynami naszymi niewolna. 127. Kotłuje się w niebie. Szydła błyskawic wyskakują z worów chmur. Na wierzch rozchybotanego morza plamami wypływa olej. Urwane ucho dzbanka. Pełno znaków. Rozpoznajemy nieporadnie. A może to nie tak? Źle odbieramy? Kto powiedział, wesprze? Sami przed sobą się tłumaczymy. Wykładamy swój strach. Nomen – omen, sen – mara. W zaklęcia dyżurne ucieka niemoc. Przez zwątpienie jak przez grzęzawisko idziemy. 48 Tfu, przepadnij siło nieczysta! Rozstąp się pod nią ziemio! 128. Jak boli, boli miejsce po nieobecnym uczuciu. Duszy palcem dotknąć ani zważyć nie można, miłości też. Była. Były miłości ostrogi. I gorące Jej światło przenikało zdrewniałe członki. Tak. Nie przeczę. Nie chcę i nie potrafię. Póki coś w nas pękło z cichym zgrzytem byliśmy kochani. Zaznaliśmy tego! A jednak przez gardło przejść nie chce nieuchronne: czasie, czyń swoją powinność. 129. Mimo niepokornych morskich pól, wietrznych kurtyn, węzłów i trąb, pośród konwulsji wulkanów, przepaści skalnych złogów, ostrych pnączy i dzikich róż, piołunu, próchniejących kładek, betonu słów, przez piaski bezsennych nocy, z drzazgami płomieni w oczach, z oddechem do pęknięcia płuc, obok wrzasku odchodzących i przychodzących droga – 130. Dzień powstał niechętnie: w hałdach deszczu i pomroce nieba, ze śmieciarką warczącą przekleństwami, piskiem opon za rogiem i dudnieniem w rurach kaloryferów. Dzień ten powstać nie chciał. Współczułem mu serio, niegotowy był, jakby na siłę wypluty z plugawej paszczy czasu jałowego trwania. Dzień ten pięknym chce być, być niezwykłym pragnie; 49 tylko mu zaistnieć daj szansę człowieku – postaw tyczki godzin między zdarzeniami i opleć minut wiązki łykiem nadziei. Już trwa, nic nie zrobisz, wolna twoja wola. Nie przemykaj chyłkiem jako ten złodziej, na którym ciąży kradzież serca krwią kwitnącego i duszy otwartej. Dzień ten powstał chętnie, wbrew temu, co sądzisz; ma swoje zadania i ukryte plany; ma zaliczkę dla ciebie, jak i dla każdego, w postaci szczypty soli przemieszanej słodem. 131. Która to już z kolei bezsenna noc? Dziesiąta? Setna? Tysięczna? Nie liczę. Na bocznicach klamoczą przetaczane wagony. Skowycze suka sąsiadów z góry, pozostawiona sobie. Jest stara, ma przeszło dziewiętnaście lat. Bielmo na oczach, poskręcany grzbiet i łapy. Z trudem wbiega na schody, obsikuje półpiętra, ucieka nawet od znajomych. Dawno straciła ostatnie zęby i lśniącą sierść. Skowycze z bólu. Nie jestem sentymentalny. Nie żałuję. I rozumiem dlaczego – wbrew wszystkim – nie chcą jej uśpić. 132. Czytamy Diderota, Woltera, Platona, Montaigne'a, Ingardena, Erazma z Rotterdamu, Simone Weil i Pascala, św. Jana od Krzyża, św. Salezego – czytamy, czytamy. Chłonni i giętcy umysłowo, schludni i ułożeni w opiniach katolicy, utwierdzeni o jakiej takiej komitywie z Bogiem, znający style i prądy epok, historie upadku narodów, heroizm męczeństw pomazańców, wszelkie systemy filozoficzne, społeczne; my wszyscy cholerni intelektualiści 50 czytamy dużo i jeszcze więcej. Tylko jest kłopot, zaczyna się kłopot, gdy próbujemy odczytać spojrzenie bliźniego. 133. Znów kluje się nienawiść. Jej mokre jeszcze, o zlepionych piórach skrzydła zaczynają d rżeć pragnieniem lotu. Czy dużo trzeba? Krzepną chrząstki i wiązadła nowego uczucia, pióra lotne wydłużają się, mięśnie twardnieją. Dociera zew wiatrów – wabi lada pasmo podmuchu. I już łopot, szum pierw niezdarnych skrzydeł silnieje, mnoży swą pewność, wreszcie urasta tak, że ich cień bez trudu powleka nas niczym rdza żelazo. O, Panie! Drwisz? Tę chwilę nieuwagi znów mam okupić odgrodzeniem Światła? 134. Tętent. Dudnienie. W krzywiźnie aorty tłoczy się krew. Ktoś paści na nas zakłada – w dołach pale ciosane stawia na sztorc. Biegniemy razem z krwią naczynia szalone. Ćwierćbogi oddane czarnej nadziei. Czerń i czerwień. Czerwień i czerń. Biel, której: „Jakby kto rąbał i rozdzierał ziemię, rozsypują się kości nasze u wrót Otchłani.” 134 a. Ale „Uchroń mnie od sideł, które zastawili na mnie i od matni złoczyńców” we mnie krukiem siedzących. To moja wątroba, nerki moje, i stos pacierzowy, i miękka jama jelit paścią moją. I mózg 51 szydzący z otwartych pól serca. I duszy na ramieniu tajemnica ściśnięta. Uchroń mnie Panie od myśli pomieszania, od mrozu w stawach i żółci pod językiem. Uchroń – jeśli możesz – przed biegiem straceńczym krew moją. Niechaj daremnie nie tryska strumieniem we wrota Otchłani pierwej nie spełniona. 135. Nie spieszmy się. Spieszmy się. To musi dojrzewać Szybciej – powoli. przed siebie. Jak wzrasta cedr. Jak błyskawica bije. Jak zegar. Jak zegar. Na wzór dobrej pamięci na wzór złej. Hamujmy się Pędźmy na złamanie co sił. karku. Milczmy. Krzyczmy. Żałujmy łez. Nie żałujmy łez. Nie zabijajmy się o siebie zabijajmy się. Do. Dla. Przez Pana. 136. Alfa Bóg. Omega Bóg. A – Z. Encyklopedia duszy. Księga wściekłości ludzkiej niemocy. 137. Na przysłowiowym włosku wisi. W drzazgach. Sypiące piaskiem i pyłem. Z zapachem świeżych wiór i rybich łusek. Owiane dymem gęstym. Karminowe i złote. Jakie to jest? Jeszcze jakie? Pokryte szczeciną? Być może. Ale i dławiące. Gwiezdne. O smaku słodkim, lecz kwaśne. W migotliwych okruchach. Muzyczne na skraju snu. Jak grafit kruche. 52 I jeszcze, jeszcze jakie? Że słone czasem, lecz dalej? Może pajęcze? Iglaste. W stężałym nacieku. Niknącym pulsie. Mokre i palące. Bywa bladoniebieskie, z domieszką purpury. Jak kurzem spowite. I lśniące czystością do bólu oczu, gdy wiązki promieni tańczą dookoła. Szorstkie. Szczypiące. Twarde w drobinie. Zbite i zwarte. I miazgowate. Huczne. Miłosne. Trochę haniebne. Też komedianckie. Tak jest z tym, gdy mówię. I czuję. I słyszę. To, co przeżywam, czym żyć pragnąc – nie trafiam. Z przypadku imiona zastępcze tego, co we mnie siedzi z niewiarą pospołu. I tym się żywię. Przez nienazwanie w głąb siebie płynąc. Tak jest lub nie jest w odłamkach chwil ze skały czasu. I nikt, nikt (!) nie zaświadczy, prócz Tego, Który – 138. Tak zimno w tunelach duszy. I mrok osacza z każdej strony. Modlić się pragnę, lecz obręcz jaka ściska gardło moje? Uciec, daleko. W otwarte przestrzenie. W jasność przeczuwaną. Modlitwo! Jak pod dębem ostojo. Dębem szeleszczącym opiekuńczą siłą. Czemuż więc gdy ledwo słów kilka język uformuje wargi drętwieją. To hardość czy niemoc? Czy coś w sumieniu ciężkim złogiem leży? Gniotą młyńskie koła dobrego i złego. Z cichym trzaskiem szarość się rodzi. O, Panie – wreszcie pęknę krzykiem na nieostrej granicy rozpaczy i bluźnierstwa! 53 139. I wciąż powielamy prawdy zastane, wyważamy drzwi dawno otwarte. Cóż nowego głosimy sobie? Nic. Duch niepojęty trwa niezłomnie, materia wielokrotnie przepada. Choćbym odstąpić chciał i znikczemnieć, zaprzeć się, też zatracić w świecie – dopadnie mnie Miłość, której w buncie przychodzi złorzeczyć. Miłosierdzia twarda nauka. Przyjąć więc cierpienie? Lecz ta obawa, czy udźwigniemy co nam zadano. A jest i hart jeszcze, jako prężna struna biegnąca od woli po gryf nadziei. I jej to właśnie brzmienie niechaj wciąż trwa w uchu. 140. Obmówiono cię. Znieważono cię. Zdradzono po raz wtóry i trzeci. Być może opluto. Za plecami sprzedano. Ciesz się! Wybrał cię Pan! 141. Jakiej chcesz zapłaty? W pieniądzu? Naturze? Przysłudze? I za co? Coś czynił i dla kogo? „Tak się godzi – mówisz. – Choćby wdzięczność jaka. Pies łasi się za miskę i domu mi strzeże. Koń za obrok nosi – każdy coś tam daje. Wykonałem pracę, a mnie oszukano.” Czy przepadła praca? Posadziłeś winorośl – inny grono zbierze. Ludzki obrót rzeczy. Czyniłeś myśląc tylko o ludzkiej wdzięczności? Kto kogo więc oszukał. 54 142. Wieść z ostatniej chwili: świat jeszcze istnieje! Mimo trzęsień ziemi i zawałów sumień, szerzących się zaraz, laserowych maczug, świat istnieje nadal z uporem maniaka! Wywodzić będą z tego przeróżni mądrale, że to prawidłowość nie do podważenia. „Ano zobaczymy – rzekł mi mój znajomy – co ten okrzyk znaczy, gdy wąchać będziemy kwiatki od spodu.” 143. Stare listy mają w sobie coś z okrucieństwa. Przywołują chwile, które nie wiadomo czy były. Były? Całkiem możliwe. I chciałbym w to wierzyć, i trzeba, nawet wbrew sobie. Bez względu na to, co niosły w nadziejach. Taki więc byłem? Com komu wywołał? Co mnie dopuszczono bez wiedzy mej i woli? Przyznać się. I do klęsk wielu w każdej osobie. Przychodzi czas wyłaniając z przeszłości i ten list, Pawła do Koryntian, gdy mówi: „Nie piszę tego, żeby was zawstydzić, lecz aby was napomnieć –” 144. Wśród kukieł daremny trud siewcy. I na skale. I w grzęzawisku. Dyskretna opieka Mistrza jednak kukły ożywi. Skała skruszy się i przyjmie ziarno. I opary letniości ujdą z grzęzawisk, nim cień Pielgrzyma na naszą padnie drogę. 145. Gdy ślepe serce lgnie do świata i wiersz zakwita próżnym słowem na nic wołanie: wróć! 55 146. Magnetyzm złego, gnuśność woli, znużenie – wszystko to uderza wielokroć. W odruchu, jak przed ciosem osłaniam się ręką, chroniąc twarz wykrzywioną grymasem. Ostrogi bólu rozrywają me boki, gdy dosiada mnie Zły. Jestem rydwanem Złego. Bywam rydwanem Złego. Nie chcę. 147. Ciemne jest ziarno goryczy. Ktoś we mnie rozrzuca mrok. Nie cieszą mnie dziś pieśni rwące się do lotu. Nie raduje uśmiech dziecka. Nie porusza cudze cierpienie. Idę przez świat dzisiejszy jak ślepiec, niepewnie rozgarniając płaty powietrza. Gdzie jesteś, Światłości? 148. O, słabość nie jest słaba! Jest siłą okrutną. Jest jak dla motyla pajęcza sieć. Stąpa miękko i cicho. Skrada się niczym kot. By jednym skokiem dopaść ofiary. Trzepocze się szary wróbel w piersi. Przeczuwa swój los. I ten zawrót głowy nazbyt gościnnie otwartej. I pieczenie pod mostkiem. Drżące członki. Gubimy się w szmerach i ledwo słyszalnych głosach przyprawiających o szaleństwo. Nie w czas rozpoznajemy. 149. Więc ta godzina nadejdzie? Przyjdzie zostawić otwartą Księgę 56 pośród ziół i traw łąki nieprostych wędrówek? Nie doczytaną? W połowie drogi? Zdumiewa beztroska. Jakbym winę swoją miał nieść wiecznie idę. Jeszcze jutro, jutro – kusi głos – jutro też dzień. Zdążysz. Lecz kto powiedział, że i kolejny ujrzę wschód słońca? Kto choćby najbliższe pół doby poręczy? Niechby i pół godziny? Jest taki szaleniec? A może już w szeolu spotkam cień jego? Czyż więc nie czystą komedią jest życie, gdy złuda chce wspierać jak cud-laska Mojżesza? 150. Jeden dom wieczny – wspólne przedpokoje. Jednak w różnych nam komnatach ostatnia przypadnie gościna. 151. Wiersz jest tajemnicą. Jest cudownym trybem danym przez Boga w ludzkim mechanizmie. A co dopiero, gdy w stronę się obraca Pierwszej Tajemnicy. Gdy rozważa Przyczynę i Skutek w swej dumnej pokorze! 152. Mnóżmy pytania. One dobrze wiodą. Pełniej, niż lada odpowiedź, nawet złotymi tłoczona zgłoskami. 153. Bądź gotów. Nadepnij głowę węża, nim ten zmiażdży twą piętę. I niechaj ścierwo jego zgnije nie grzebane. 154. Matko, gdzie mnie zawiodłaś. Ciernie dookoła; stromość, miałkość, małość. 57 Swój ból chronisz w sobie jak skarb Odkupienia. Czego nauczyłaś? Kilku słów prostych, które za nic w świecie. Ale dzięki za to. Wierzę ci podwójnie. Matko moja z matek najświętsza obok Pani. Już idziemy razem. Już nam surmy grają na Miłość kryniczną. 154 a. Ojcze, gdzie mnie zawiodłeś. Wojna obok wojny, puste bomb serca. I twoja nauka patykiem na wodzie? Nie jest to prawdą. Widziałem w twych oczach ostrych iskier snopy. Krzesała je nadzieja o twarde życie tarta. Czyż nie ty powiedziałeś: cierpieć, ale tak, by godności nie zbywało? 154 b. Synu, znów cię wiodę. Chcę pokazać ci gwiazdy i ryby, tarasy jabłoni kwitnące śnieżną bielą w rudych strugach słońca. Pójdziemy do stolarni, gdzie wśród wiór się uwija 58 następca Józefa. W pola niebotyczne za kres horyzontu. Weź ze sobą plecak i dobre buty. Może dalej pójdziemy, gdy nas Kto zawoła. 154 c. Córko i ty pójdź ze mną. Wspólnie odgadniemy zagadkę motyla. Kruchy czas jego i nieświadomy. Spójrz – tam chmura pierzasta, tam dąb żołędzie rodzi. O, wśród nóg przemyka spłoszona jaszczurka. A przed nami pożar. Pali się w człowieku nienasycenie. Nie spłoniesz, nie bój się. Jestem przy tobie – póki czasu mego. 154 d. Pójdź ze mną przyjacielu, bo pójść gdzie mamy. Wielkie pola przed nami; tereny lesiste, góry i doliny. To nic, że siwizna objęła już skronie. Serca nasze rosną w Panu 59 to zwątpieniem, to skruchą. Tak nam przyrodzone w łatanych iść kapotach, z sękatymi kijami. Mówię: nic to. Póki trwa wędrówka cóż nas rozłączy. 154 e. Pójdź ze mną i ty nieznana kobieto, którą uczuciem pragnę obdarować. Za nic mam twą urodę i błyskotki na palcach. Jeśli przy moim boku chcesz iść bacz domu i światła. Nie zabraknie ci chorób, trosk, nieszczęść. Obiecuję. Ale i wsparcia w złej godzinie. Znam takie miejsce, gdzie pójść warto. Zaufaj mi, jako i ja zaufałem. 154 f. Pójdźmy razem wszyscy, jeśli to możliwe: i ty matko, i ty ojcze, i ty synu, i ty córko, i ty przyjacielu, i ty kobieto niecierpliwie oczekiwana, nawet i ty była żono; 60 mój wrogu, także dołącz do nas. Wspierajmy siebie wzajem. Wspólne nasze niebo, wspólna ziemia, wspólna krew. Niechaj drogę nam rozświetla jedna Prawda. Której zaprzeć się, to jak serce utopić w studni bezdennej. 155. Nie chcę zaprzeć się siebie. Ale to jest trudne. Tylko usta otworzę – słowa ulatują. Nie schwytam. Za szybkie. Za gorące. Kłamliwe. Ileż niepotrzebnych chwastem w mowie siedzi A gesty jakie. Bodaj ich nie było! I czoła zmarszczone. Twarzy grymas lichy. Tak trudno milczeć i nie okazywać coraz częstszego zniecierpliwienia. Cienkich włókien wstydu nie widać już prawie. Na nowo zęby zaciskam kolejną nauką. Jakbym papugę chwytał i rwał strojne pióra do skóry gołej, bezbronnej całkowicie. 156. Nie byłem nigdy w Oakland, ani też w Pekinie. Czy u podnóża Kilimandżaro. Nie opływałem Przylądka Dobrej Nadziei. Nikt nie mógł mnie widzieć na Wyspach Wielkanocnych. Nawet w Wilnie, skąd moja matka pochodzi, czy pod Lwowem, skąd ojciec. W Afryce też nie byłem, ani na biegunie; nikt nie zderzył się ze mną biegnąc mostami Loary. A jednak jestem wszędzie i to jest niezwykłe. Że mogę być wszędzie, gdzie tylko zapragnę. 61 I że to sprawa woli jest i wiary. Czy w Bogu będę. Czy Bóg we mnie jest i ja. Choć nigdy nie byłem. I nie widziano mnie w Bogu. Ani Boga we mnie. T o jest niemożliwe. A że w jakimś Oakland nie byłem – najmniej jest znaczące. 157. Gdy spacerowałem wczoraj brzegiem morza rozdeptywane muszle chrzęściły pod stopami. Mokry, gruby piasek odbijał podeszwy, których trop biegł krzywo, łagodnymi łukami. I wydawać się mogło, że tak będzie wiecznie; ja, idący w kurtce z nastawionym kołnierzem, w podmuchach lekkiej bryzy, z rozwichrzonymi włosami, niosący w sobie niepokoju małe, ciepłe zwierzę. Niosłem troskliwie, jak coś cennego w pamięci się nosi. Coś też rosło we mnie i na powrót malało. Szła fala za falą – wszystkie zmarszczką kryte. Czułem się nie w porządku. Czegoś wciąż za mało. Wiem, boską rzeczą sądzić. Jednak ja sądziłem siebie. Może nazbyt surowo, jak na czas mój przystało. Cóż, w sile wieku jest już ze mnie mężczyzna. I co ma być jeszcze – będzie. Co miało być – się stało. Nadeszła mgła. Buczki okrętowe wyły przytłumione. Razem z mgłą opadła zasłona oczyszczenia. Jakbym spowiedź odbył, ulgę wyssał z piasku. Lecz chwila ta prysnęła. Tak niewiele się zmienia. 158. Kiedy poeta ramiona wyciąga, to je unosi, to szeroko otwiera świat chcąc objąć cały, z przypadłościami; gdy woła w rozpaczy albo i nadziei nadgłosem szczególnym, bo danym od Pana, to jakby płaszcz przywdział nieśmiertelności, skrojony boską miarą na plecy człowieka. Nie darmo dar ten dany. I cel w pieśni krzepiący. Jak dla przewodnika gwiazda w ciemnym niebie. Jak źródło na pustyni. Iść, iść w nieśmiertelność, poczuć duszy drżenie, 62 zdumionej Obecnością. I przez to poeci tak często wariują - w wizjonerstwach swoich światła dotykając, czując wymykanie. Tajemnic odwiecznych, wszechogarniających. Nieśmiertelność niesioną dla każdego z osobna i w Jedność zlaną, której ogrom scala w lity obraz Sensu. Poeta wie o tym. Dlatego wciąż ramiona otwiera szeroko. A gdy nie otwiera, bądź je opuszcza – nie jest poetą. Co najwyżej skrybą. 159. Uwierzyć to nie koniec. To nowe zwątpienie. To inna walka, wyzwalanie z niemocy. To wolność surowa, która kosztuje kto wie czy nie więcej od prostego zaparcia. I częściej boli mój ty niedowiarku, niż serce twe bije, kołaciejąc w rytmie. Bo jest okupiona stromą wspinaczką. Uwierzyć to nie wszystko. Ledwie szansa na drogi początek. Nie radzę próbować, mój ty wygodnisiu. Lepiej włóż papucie manichejskich gierek. I usiądź na tyłku zadowolony. Masz żarcie, picie, sztukę, swoją filozofię i jakoś pociągniesz atrapę wózka. Nie chcesz atrap? To sobie wytłumacz, że to najtańsze i najwygodniejsze. Co to, bunt? Może moda nowa? Odstąp! – dobrze radzę. Nie dla ciebie wiara. Wolności nie osiągniesz, boś za letni w środku! 160. Tak nam wiele dano! A tak mało widzimy. Suchy ogon komety galaktykę omiata. Z tamtej perspektywy śmieszne nasze płacze. 63 Jak pestka agrestu ta planeta – Ziemia. Tam coś żyje na niej? l na chwałę czego? I czy tym istotom dane jest co pojąć? Kto je programował? Ku czemu zmierzają? Wegetują? Czy żyć chcą? Co właściwie robią w tej sprawie, prócz wylewania krokodylich łez? I czy duszę mają. O, to jest pytanie. Dla marnych szans rozumnego robaka! 161. Już po północy. Cisza w uszach dźwięczy. Żar z papierosa na białą spadł kartkę. Jestem zmęczony. Drży kciuk lewej dłoni. Siny półksiężyc w rogu okna wisi. Spać, spać! Odejdźcie książki i myśli. Niech mnie nie prześladuje i ta cisza we mnie. Nie wierzę jej. To nie ten rodzaj ciszy, co przychodzi – bywa – razem z ukojeniem. 161 a. Ukojenia nie ma. I jak się pogodzić ze sobą, uładzić, uciszyć. Noc tego nie daje. Samotność. Puls w skroniach ledwo wyczuwalny pod opuszkiem palca. Żyję. Tak dyskretnie teraz krew ma we mnie krąży. Ale to złudzenie. Tylko czeka chwili, by zaniedbać powinność. Ustać w obowiązkach. Czy nie zarażona czasem moją gnuśnością. 162. Szykuje się nam przegrana – tak twierdzi jeden z poetów. Bo źle dźwigamy łaski piekielne, źle mróz płomieni w nas tańczy, źle odchodzimy. Jakby zimnymi ogniami kto się zabawiał, strzelały kapiszony dziecięcych uciech. Dano nam kąpiele słoneczne i błotne, dano wichry w piersiach i serdeczne skupienia, a wciąż profanujemy ust otwartych ołtarze. 64 W niepojętym widzie rozmieniamy na drobne tak grube monety wielkich możliwości. 163. Cierpienie uśmiechu nie przekreśla. Gdy prawdziwe, na sztywnych nogach nie idzie. I w oczy nie kłuje ostentacją. Jest bolesnym ruchem na krawędzi mądrości. Bez nut koturnowych. Jego filozofią dyskretne trwanie. Tak cierpiał Sokrates. I pewien Człowiek na pod kątem prostym złożonych dwóch belkach. Ich geometria określa doskonałość. 164. Mój dom nie ma ścian czterech, podłogi, mebli, okien. Nie ma klamek czy systemu zamków, ani antaby u frontowych drzwi, której kołataniem można kogo wywołać. Mój dom to wędrówka; przenikanie przez owe ściany i mury wysokie. To czołganie, pełzanie. Też marsz upiorny z ironicznym uśmiechem. Czasami nieszczery, ale zawsze z czołem dość wysoko nad ziemią. Moim domem jest nie napisana powieść „Lichwiarze sumień”, do której dojść nie mogę od ładnych lat paru. Jest nim niespełnienie. Mój dom jest zawsze we mnie. I niosę go w sobie jak w drewnianej oprawie szarą laseczkę grafitu, która pod uciskiem zmienia się w diament. 165. Sławną jest Sztuka, co Człowieka popiera. Jej języki mnożą same dobre światy. Dobre przez Piękno. Choć z ziarnami bólu. 65 Ale co prawdziwie bez niego się obywa. Rodzi w przeznaczeniu świetlisty element. Cienie likwiduje do mniejszych rozmiarów. Spośród bredni nazbyt logicznego rozumu wyławia te, z którymi jeszcze żyć można. Wielką jest Sztuka wynosząca Człowieka. Wywodzi Miłość z bagna niebytu. Tak podnosi, jak rzuca na kolana. Swoim tchnieniem ożywia i głazy. To, co plugawe przepada w niej z kretesem. Dodaje tęsknotom skrzydeł anielskich. Jest świętością w Prawdzie. Świętem. Jest nazwaniem tego, co w nas bezimienne. 166. Wracać do pytań pierwszych jak pod prąd się wraca szybkiej, rwącej rzeki. 166 a. Do źródeł wracać, gdzie spokój niewyobrażalny w mgle miękkiej, mlecznej i świetlistej. Gdzie napotkać cię może jasne przeznaczenie. 167. Jak powolni jesteśmy własnym zaprzeczeniom. I ta nieustanna gotowość do wątpienia. Odbieramy świat nieufnie, na słowo honoru; czując na plecach cień cudzego noża. Nie, nie zawsze to strach. Bywa, że ogniwo piekielnego łańcucha, którym skuto nas niewidzialnie. Nierozerwalne związki dobrego i złego. Jak od kwitnącej róży nie sposób oddzielić zapachu. Od niego zaś barwy delikatnych płatków. Wszystko to się wiąże, ostrym kolcem spięte: i łodyga, i kwiat, i liści koronka, wspomniany zapach i kaprys koloru – to dopiero razem jest różą. 66 Lecz dlaczego różą – nikt nie odpowie. 168. Bywają dni, że słyszę dzwony w sobie. Nie te z wież kościelnych, spiżowe, fizyczne. Też nie te na trwogę, czy w radosnych pląsach. Ich dźwięk niesie coś z napomnienia, jest niczym łagodne skinięcie ręki. Wówczas inne drżenie ogarnia me ciało, coś poza dreszczem, znajomym mrowieniem w znużonych pracą mięśniach i wzdłuż włókien nerwowych. Jakby kto w naczynia próżne płyn wlewał oczekiwany, który wypełniając po brzegi formę ukształtowaną nieznanymi siłami sam stawał się istotą. I zapowiedzią spełnienia. Dzwony. Częściej mnie wołajcie. Niechaj ta muzyka nigdy się nie kończy. 169. Twój ból jest hymnem. Winieneś to wiedzieć. Jest pieśnią chwały. Chwalbą nieustanną. I jest on z cierpienia Judasza, który sprzedawszy Przyjaciela, w rozpaczy się powiesił; a którego winą większą nie była zdrada, lecz w wybaczenie utrata wiary. Taką pieśń przyjmij. Gdy nie zapominasz Judasza w sobie – taki ból jest hymnem. C z ł o w i e c z y m zawołaniem. 170. Znam wielu biegłych w mowie i piśmie sług słownika wyrazów trywialnych i obcych, którzy mównice tak ukochali, 67 jak brata swego. Znam ja ich nie najgorzej. Tworzą dzieła na zamówienie czasów iluzji, zwanych naszymi. I trudzą się w pokonywaniu szczebli krótkich drabin kariery. Są opanowani, zręczni, przenikliwi i zawsze pod nienagannie skrojonym językiem. Takie króliczki. I w króliczym tempie też się mnożą. Akceptując gorliwie każde prawo stada. I tupią zabawnie swymi odnóżami, gdy głodny Wilk Prawdy na horyzoncie się zjawia. Na czas przemarszu Wilka pustoszeją mównice, są zwijane drabiny, podnoszone mosty. By krótko potem wydać ostry dekret w sprawie nieistnienia Wilka. Biegli w mowie i piśmie już sobie poradzą z trudnością jaką jest przekonanie stada do nowej złotej prawdy. Już szykują słudzy słownika wyrazów trywialnych i obcych nową jego, poszerzoną edycję. 171. Obudziłem się rano wyśniwszy na wzgórzu nagim twierdzę z cegły czerwonej, z podstawą w koło wpisaną. Twierdzę o siedmiu oknach wąskich: cztery biegły górą, dookoła, na cztery strony świata wyzierające. A każde imię miało, kolejno przypominane: okno Umiarkowania, okno Męstwa, okno Roztropności, okno Sprawiedliwości. Następnym oplotem pierścienia trzy biegły, z imionami: Wiara, 68 Nadzieja, Miłość. W miejscu, gdzie mogło być czwarte Brama sięgała wysoka, dębowa, okuta grubym żelazem. Strzegąca do twierdzy dostępu; we śnie uchylona. I też imię miała. Lecz pamięć moja przedziwną przyczyną nazbyt się broniła przed jego zapamiętaniem. I o tej Bramie najwięcej rozmyślam. Tak długo będę myślał, aż imię Jej w swój czas się wypomni. 171 a. Brama była uchylona. Lecz nie na tyle, bym ujrzeć miał co w środku. Jednak – to pamiętam – coś z niej wypływało. Nie dźwięk i nie światło. Coś nieuchwytnego. Coś, co przyciąga, jednocześnie odpychając. Nie wiem jeszcze co to. Ale przeświadczenie mówi, że wiedza ta może być dana. Gdzie? Nie wiem. Kiedy? Nie wiem. Jak? Nie wiem. Lecz przynajmniej przeczuwać winienem dlaczego. 69 172. By dostąpić Ciebie – pierw Abaddon. Z całym złotem sztuczek chwil prestidigitatorskich. By dostąpić – pierw popaść w łoża madejowe rozkoszy ziemskich, odurzeń przedmetafizycznych. By – jak średniówka, jak na granicy tama, którą przewalą żywioły z tej albo tamtej strony. 173. Dlaczego wam brak pogodnego uśmiechu; a humor wasz jeśli – to już wisielczy, zgryźliwość raczej. I skąd się bierze nieświetna pasja w dość ponurym traktowaniu rzeczy? Jakbyście wsi kilka spalili ze szczętem takie wasze spojrzenia; bez kija nie przystąp. Także wasz smutek grząski niczym zdradliwe mokradła – popaść w nie, to powolny koniec. Wiem, nieraz i ja się zarzekałem, przyjmując hord bólu ponawiane ataki. Ale to nie wyjście ciężko zwiesić głowę jako ten wałach w uprzęży, z lemieszem w twardej ziemi. I nieprawdą jest takie trwanie, jak nieprawdą, że tylko chmury na niebie. No, do góry czoła! Że boli, niech boli! I ból, i uśmiech na jedną jest chwałę. 174. Nie tłumaczcie ziemi, słońcu co mają czynić. 70 Nie poganiajcie ziarna, by wnet kiełkowało i kwiatów nie gońcie, by prędzej kwitły; także owoców, by dojrzewanie zechciały przyspieszyć. Nie rozrywajcie jeszcze tej zasłony, za którą piorun czyha gotowy do skoku. Przyjdzie jego pora. 175. Na taśmie lepu świata grzechy nasze jak brzęczące muchy. 176. Rzeczą pierwszą jest kochać. I nikt mi nie powie, że jest inaczej! A ten, co tak twierdzi, kłamie sam sobie. Może przez rany wewnętrzne, nazbyt rozległe, nie dogojone, wciąż odnawiane; może przez lichą przekorę i strach odpowiedzialności, która to wiąże nienawiść z miłością. Z różnych stron spłynąć może dar kochania. Ta łaska pierwsza, którą odtrącamy, rodzi nowy wymiar w zagęszczonej przestrzeni dóbr wątpliwych, atrap, surogatów. Kto nie kocha – duchowym jest kaleką. Kto kochać nie chce – źle gra z przeznaczeniem. Odrzucając miłość skazujemy siebie na małość żałosną w mrocznym rozdarciu. Rzeczą pierwszą jest kochać. I drugą. I ostatnią. Szukać wciąż miłości. Której brak, to zbrodnia. 71 177. Docierają i do was echa oklasków przed pustą sceną, gdzie tylko kurz gra w zbłąkanym snopie słońca? Czy widzicie cienie tych aktorów, co odeszli niegłośno, jakby na palcach? Gdzie zawiodła ich sztuka i co grać chcieli? I przed kim? Dla kogo? A my, ta widownia, co za nimi szalała, niechcący nie wskakujemy wciąż w niegdyś role przegrane? 178. Młodzi boją się starości, jej zwiotczałych ciał, wodnistych oczu. Nie myślą źle. Że jeszcze setki lat tańca, słońca. Starzy boją się śmierci. Twierdzą, że wciąż nie są gotowi; że jeszcze dzień, jeszcze chwila. Dopóki przeleci ten ptak, spadnie ta piłka. Tylko dzieci niczego się nie boją. Czyste i jasne. Uważnie patrzmy na nie. To nie infantylizm, a przejaw wyższej – potem traconej – przedziwnej ufności. 179. Nie pozwól dożyć zgorzkniałej starości; nie chcę cierpieć przez cierpienia innych; wtedy będę musiał być mądry, sprawiedliwy, z powagą odpowiadać na puste pytania. 180. Cisza wyrywa się samotności, z platformy nocy wskakuje oknem. Uspokojona kartka papieru nadstawia policzek. 72 181. Dużo jest mądrych wierszy, a wszystkie krzyczą przeraźliwie, wywracając trzewia. Nie dajcie się zwieść ich matematycznie chłodnej precyzji. To ostrze cierpienia obrócone przeciw nam. 182. O istocie pisania wylano już tomy. Kto nie pisze, nie wie, jak się przez to krwawi. Co znaczy udręka samotnego błądzenia tunelami duszy pogrążanej ciałem – z całą jego żądzą pożerania świata. To nieustanna śmierć i wieczne narodziny w równoległych sferach dopustu wyobraźni, której sens jaki, o ile czemu służy. To wyrywać serca po kawałku i składać na nowo w piersiach czytelników. Pisanie to akt gorzki. Wiara, że z upadku i najhaniebniejszego wywieść można kogo na kładkę chybotliwą nie poznane dotąd spinającą brzegi. 183. Kto tworzy cierpienie przyjąć musi jak hostię. A gdy ją wypluwa – może i nie wiedząc o tym – przyjmuje podwójnie. 184. Gdy na tę ucztę zaproszą nas sąsiedzi z góry hucznie grać będą dudy i basetle. Wspólnie zasiądziemy wśród szumu skrzydeł świetlistych za szerokim stołem, na zydlach ciosanych. 73 Będzie to wieczerza wspólna ostatnia, gdzie kat z ofiarą zasiądą pospołu; gdzie adwokat diabła trąci się kielichem ze świętym Augustynem w przytomności świadków. Będą na niej wszyscy, co przed i po nas byli: i Homer, i Cezar, Mandelsztam, Torquemada, i ten co cię przejechał samochodem, spalił, wydźwignął w złej godzinie; każdy, którego znałeś i poznać nie zdążyłeś. I tych, co zapomnieni, też nie zabraknie. Wszyscy z martwych wstaną. I w tym momencie bezczasu, pośród wonnych kadzideł, upajającej jasności każdy ostatni raz wybierze, gdzie ma odejść. S a m n a d s o b ą s ą d c z y n i ą c. Gospodarz nikomu nic nie wypomni. Będzie milczał. Tak długo, póki gość ostatni nie wstanie od stołu, wlokąc się lub pędząc w sobie daną stronę. 185. Gwarno w moim domu od nieobecnych. Wciąż przychodzą. Tyle jeszcze mamy wspólnego do przemilczenia. 186. Co przed kim się otwiera inaczej jest czytane. Inaczej rąbiemy jedno drzewo. Choć tak samo nas swoim ciężarem przywali. 187. Ja, swawolny chłopak, skaczący do oczu światu latami bez umiaru; ten brzdąc, ten szaławiła i facecjonista, sam pośliznąłem się wreszcie na mydle szarym lat temu trzy, może więcej trochę. 74 Nie potłukłem się zbytnio, lecz gdy wstawałem dobry humor prysnął. Ja, niegdyś chłopak tak beztroski, świetnego samopoczucia odnaleźć już nie mogę. To może niesprawiedliwe. Ale chyba nie. Nie. W każdym razie jest już inaczej. Coś pobiegło dalej beze mnie. Beze mnie? Też nieprawda. Tylko zmienił się układ świateł w punktach odniesienia. Cóż, obecna swawola inaczej smakuje. A tamten chłopak nadal we mnie jest. Tylko zaskoczony, że przypadło mu targać oplatające go pierwsze sznury samotności. Teraz energię swą zużywa w tej sprawie. 188. Tylekroć, korzystając z przywileju młodości, bezczelnie myliłem się. Teraz mylę się ostrożniej. Niemal po omacku. 189. Zmęczona kawka szurnęła łapką po parapecie. Coś odleciało, coś przyleciało. Serce tłucze się jak oszalałe. 190. Czy w panoptikum żyję, gdzie wystawiają w bardzo złym guście karykatury, kiczowate dzieła? I czy tak to jest, że ruch ożywionych kukieł wśród eksponatów markuje tylko świateł gra i pęk prymitywnych sprężyn? Pusta igraszka? Jak długo i kulturę wsadzać między bajki? 75 Prędzej święty Jerzy zejdzie z ikony wymachując piką i marmurowe popiersie Arystotelesa do nas zagada? 191. Nie zarzekajcie się trawy, że to ostatnie wasze pokłony. Nie zarzekajcie się drzewa, że szumieć nie będziecie. Nie zarzekajcie się gwiazdy, że trwanie wasze bez końca. Nie zarzekajcie się bracia i siostry – rozważając kolej rzeczy – że zatracenie nowe was nie dopadnie. Wystarczy, że wierzycie. W tym nie upadnijcie. 192. Ryzyko, nieśmiałość, buta, pogarda, rachunek, tanie wzruszenia czy złudzenie szczęścia w iluminacjach, zdrada i hańba, nadziei wyskoki – wszystko to się miesza w zastanawiającym rytmie, proporcjach niewiadomych. I nie wiemy czy bieg nasz szczurzymi tropami, czy to lot czysty nad chmur ciemnych powłokę oddzielającą ziemię znużoną od nieba przesyconego kryształkami słońca. Więcej nie wiemy. I tego przybywa. Puchnie w nas gorycz w dobrych kleszczach wiary. I ocieramy się o cudze klęski w powtarzalności swej obezwładniające. 76 192 a. I wciąż ta niezgrabność duszy w gorączce chorego czasu. Nie pierwsza szklanka wody z ręki wypada. Drżenie. Trzeba lekarza. Ale się zwleka. Diagnoza dawno znana. Na nic recepty. Ma szansę przesilenie gdy kto dłoń uściśnie? 192 b. Dotrzeć do innych. Powiedzieć co komu. Wyrwać z serca żałosnego robaka. To plan minimum. Który wykonać, to może zasnąć raz pierwszy spokojnie. 193. Powiadają astrofizycy: niczego nie widać za horyzontem zdarzeń. A jednak ujrzymy? 194. Po grecku: thanatos. Po łacinie: mors. Po niemiecku: Tod. Po angielsku: death. Po francusku: mort lub trepas. W każdym języku brzmi nieodwołalnie. Zwą ją siostrą naszą, snem wiecznym, też doliną mroku. Spośród ostatecznych rzeczy ta budzi największą udrękę serc niegotowych. Gdy kroczy, pierzcha wszelkie stworzenie. Lecz dopiero w jej cieniu odrodzić się można. Nadaje sens pierwszy Wielkim Przygotowaniom. 77 195. l zielony liść odrywa się od gałęzi. Ci, którym śmierć wydziera nadzieję, umierają podwójnie. 196. „Obyśmy bodaj jeden dzień przeżyli dobrze na tym świecie!” - Tomasz a Kempis wołał. Dzień jeden na serio, bez sztuczek i blamażu. Jeden dzionek, Tomaszu, doprawdy czy to trudne od wschodu do zachodu słońca nie spaść z liny? 197. Kto za nas poręczy, gdy przyjdzie co do czego? Kto na zakładnika pójdzie z własnej woli? Rzuci się z gołymi pięściami na mur wysoki, zimny i twardy, którego i taran nieprędko rozbije? Że raz zszedł między nas Taki, każdemu przez nieufność wsuwać palce w rany? 198. Rośnie w tobie promień; ostrym grotem przebija serce, kaleczy usta. Strzela wysoko, ginie w oczach. Raptem drugi wyciąga się jak struna, wchodzi w wątrobę, znika za horyzontem. I trzeci, czwarty przeszywa ciało od środka. Nie wierzyłeś jaśniejącym gwiazdom. Promieniujesz. 78 199. Taki jest porządek rzeczy: na drzewie nie przysiądzie ryba ładząc pióra, ni wilk raptem nie przejdzie na jarskie jedzenie. Nie spodziewajmy się po bobrach rączego biegu przez krzewy i polami. Ani po sarnach, że zaczną żeremia budować. Nie liczmy na deszcz z ziemi do nieba i nie oglądajmy się za mrozem w środku lata. Skoro można się spodziewać rzeczy możliwych i w swych możliwościach tak często cudownych, na cóż nam wydumane rzeczy – nowy parawan dla niestałości? Dość jest problemów z upadkami dziwactw w rodzaju hybryd diabłów i aniołów! 200. W eschatologii zanurzyli się teologowie. Rozważają paruzję, myśli Orygenesa, schodzą w głębie Słowa w Apokalipsie, mierząc rozmiary czyśćca, jego pojemność w stosunku do niepojętego miłosierdzia Boga. Ciężki ich chleb. Wyłożyć ciężar płomienia, gęstość i siłę. Do tego trudno nazwalną wolność nieba. Przestrzenie człowiecze w rozpiętości Krzyża. Głód nadziei, obietnice, łaskę – cały kosmos śmierci, która śmiercią nie jest – co najwyżej przemeldowaniem poza świat dotykalny. W każdym z nas jest coś z teologa. Nie trzeba aż wora pokutnego na karku, posypywania głowy popiołem, czy połknięcia tysiąca ksiąg uczonych, by poczuć dotknięcie Palca. A wykład eschatologii o tyle sens ma, o ile sercem otwiera pierwsze i ostatnie obszary miłości. Nie w suchym ględzeniu czy sofistycznych klamrach rachunku sprytnego uczonych w piśmie faryzeuszy. 79 201. Wiem, to już blisko, może jeszcze bliżej niż kropla od kropli upada na ziemię. Równie nagle uderzy, co wiek zwlekać będzie. Z liści akantu wyskoczy lub w strużce śliny wściekłego lisa spłynie. Wiem, to już blisko, może jeszcze bliżej niż strona od strony w jednej zbite księdze. Równie nagle powali, co zawiesi dzieło na czas sobie znany. Wypełznie ze szpar podłóg albo nadejdzie chmurą gradobitną. Wiem już, to jeszcze bliżej od słowa do słowa w modlitwie bluźnierczej z pierwszymi linijkami: „Zabiję Cię Boże, jeśli mnie opuścisz!” Nadchodzi. Wciąż nadchodzi. Bez ustanku w ruchu. 202. Czy jeszcze o czymś nie zapomniałem? Czegoś nie chcę pamiętać? Wypalone znamię na czole – niewidzialne lecz trwałe – wymazać się nie da. Na sercu blizny nie znikną. Nie ujdzie z dymem czyn raz popełniony, wywołane zdarzenie, gorzka myśl. To wszystko trwa razem z nami, zda się: wiecznie było, zasypywane, zasypywane, zasypywane wciąż nowymi górami nadziei. 203. I będzie tak, jak powiedziane przez wizję siedmiu pieczęci, siedmiu trąb i siedmiu czasz. 80 Dosiądziemy rączych koni: białego, o barwie ognia, czarnego, też trupio bladego. Poniosą nas wśród gwiazd spadających z nieba, grzmotów trąb. Pożre Bestia świadków, lecz pożartym – przez Pana – nic się nie stanie, prócz odrodzenia na pokładzie Jego Arki. Nie lękajcie się w Panu! 204. Owe złudzenie, że ukończyło się coś, przez coś przeszło. Jakby w odchyleniu trwało kruche skrzydło w truchle osy leżącej na parapecie okna. Jej żądło, niby martwe, nie razi już nikogo. Niby. Ale ona wzleci, chmarą odrodzona i w ich bezmiernym roju wstanie armia żądeł nowych. 205. Gdy wypatruję Ciebie, powietrze grubymi węzłami w gardle staje i drżę, wibruję niczym płyta rezonansowa. Gdy słyszę Twój głos, jakbym muzyki krwi słuchał zstępującej kaskadą ze stromizny serca. Oczekując śnię ów sen o falach gładkich i cierpliwych, które w złakniony brzeg uderzają nasyceniem. Gdy myślę o Tobie nie potrzebuję więcej niczego. Niechaj ten świat się wali u Twoich stóp. 81 206. Ojcze nasz, który nie chcę być bez Ciebie, proszę o kielich krwi Syna Twego. Nie daj umysłowi memu drwić z serca, a sercu nie pozwól upadać. Ojcze, gdy mnie do siebie zawołasz, obym się nie ociągał uczyń i niech się stanie wola Twoja w wymiarze oczekiwanym przez miłość. Ojcze, widzisz jak nieporadnie się modlę. Co nie znaczy, że nie chcę; przeciwnie, lecz język mało zborny. Dusza moja biegnie ku Tobie. Jak na próby mnie wystawiałeś, jak wątpiłem, dotąd czasem wątpię, ale nie w moc Twoją. Sam wiesz jak było, jest, będzie – Mądrości! Nie gardź mną, nie zapomnij, nie wpadaj w gniew, nie odpychaj; nie oddalaj kielicha Syna Twego, Ojcze nasz, który nie istnieję bez Ciebie. (…) Wszystkie słowa, prośby, krew, na instrumentach duszy grę zawsze ułomną książki, noce bólem wysokie jak piki, okrawki marzeń, tęsknoty, przypuszczenia, warczące samolubstwo, odruchy poprawy przez mięsień złoty w piersi powodowane, upadki i wzloty, marsze nużące, niemrawo tępione pokusy, też odpryski uśmiechów, bruzdy na czole i wargi zagryzione Tobie Panie składam. Wybacz, nie mam więcej. 82 NIE MA EPILOGU Choć się zaczęło, nigdy się nie kończy. Za kolejnym zakrętem nowe rozdroże. Dotarłeś do niego z tajoną nadzieją że ujrzysz wreszcie coś, co pewnym Znakiem będzie. A tymczasem mądrość twoja wzbogaciła się tylko o kolejne pytania, w których stawianiu ustać nigdy nie będzie ci dane. Póki Czas twój się spełni. I Serce po brzegi żywa Miłość zaleje.